838

Nowi poszukiwacze zaginionej Arki Kolorowa okładka przedstawia Ducha Świętego w postaci gołębicy, który załatwia potrzebę fizjologiczną na łysej głowie Karola Darwina. Poniżej krzyczy tytuł: „Darwin passé!”. W internetowej nocie, reklamującej 63. numer kwartalnika „Fronda”, cytat z jednego z publikowanych materiałów przepowiada: „Za trzydzieści lat będziemy w zupełnie innej sytuacji. Dowody płynące z nauki są po prostu tak mocne, że darwinizm nie może przetrwać!”. Żart? Prowokacja? Owszem, prowokacja, ale zupełnie serio.

INTELIGENTNY PROJEKT Tematem numeru jest tzw. inteligentny projekt, czyli zrodzona w latach 90. XX wieku w USA koncepcja w zamierzeniu mająca mieć charakter naukowy i stanowić konkurencję dla biologicznej teorii ewolucji. Takie przynajmniej życzenie wyrażają jej pomysłodawcy i tak ją przedstawiają jej wytrwali zwolennicy. Numer „Frondy” zawiera krótkie rozmowy z najważniejszymi koryfeuszami Discovery Institute w Seattle, głównego centrum propagowania nowej idei: biochemikiem Michaelem Behe’em, teologiem Jayem Richardsonem oraz filozofem Stephenem C. Meyerem. Rozmowy przeprowadził redaktor Frondy, dominikanin o. Michał Chaberek, który po odbyciu stażu w ośrodku w Seattle obronił doktorat na UKSW w Warszawie z teologii fundamentalnej, opublikowany w bibliotece „Frondy” pt. „Kościół a ewolucja”. W tej chwili o. Chaberek jest głównym propagatorem idei inteligentnego projektu i kreacjonizmu w polskim Kościele. W 63. numerze „Frondy” w artykule „Czy Bóg mógł się posłużyć ewolucją?” polemizuje z teizmem ewolucyjnym – stanowiskiem, które naukową teorię ewolucji próbuje godzić z religijnym obrazem rzeczywistości. Główny blok tekstów numeru dopełniają artykuły przedstawiające historię sporu wokół idei inteligentnego projektu, których autorami są członkowie Zielonogórskiej Grupy Lokalnej „Nauka a Religia”, niewątpliwie najbardziej zdeklarowanego w Polsce środowiska akademickiego, które ideę inteligentnego projektu traktuje jako poważną propozycję naukową. Są to prof. Kazimierz Jodkowski oraz adiunkci kierowanego przez niego Zakładu Logiki i Metodologii Nauk Instytutu Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego – Dariusz Sagan i Piotr Bylica.

ANTYNAUKOWA GORĄCZKA Idea inteligentnego projektu (IP) głosi, że pewne cechy świata, zwłaszcza organizmów żywych, są wynikiem inteligentnego działania, które można metodami naukowymi wykryć i odróżnić od procesów czysto naturalnych, charakteryzujących się brakiem takiego celowego ukierunkowania. Najbardziej nietrywialne kryterium tropienia inteligencji w przyrodzie zaproponował w 1996 r. Michael Behe. Jest nim cecha nieredukowalnej złożoności, którą jego zdaniem posiadają np. niektóre układy biochemiczne. Układ jest nieredukowalnie złożony, gdy pozbawienie go jakiejś części prowadzi do utraty przez niego funkcjonalności. Oznacza to, że nie mógł on powstać przez stopniowe dodawanie do niego poszczególnych części w wyniku przypadkowych mutacji, tylko musiał zostać zaprojektowany i utworzony od razu w całości. Behe jako przykład podaje wić bakteryjną, która działa jak śruba motorówki, przytwierdzona do błony komórki za pomocą specjalnego umocowania z białek i poruszana silnikiem molekularnym. Dzięki niej bakteria może się przemieszczać. Amerykański biochemik argumentuje, że pozbawienie tego wyrafinowanego molekularnego mechanizmu któregokolwiek z trzech modułów spowoduje utratę funkcjonalności całego układu. Zatem wić bakteryjna nie mogła powstać na zasadzie przypadkowych mutacji utrwalanych mechanizmem doboru, a to oznacza, że falsyfikuje teorię ewolucji. Przykład z nieredukowalną złożonością dobrze pokazuje problemy całej koncepcji inteligentnego projektu. Odpowiadając Behemu, biolodzy ewolucjoniści wskazali, że te same białka, z których zbudowana jest wić, u innych szczepów bakterii tworzą np. pokładełko, przy pomocy którego bakteria wstrzykuje toksyny (silnik molekularny stanowi w tym przypadku molekularną pompę), jest zatem prawdopodobne, że moduły wici bakteryjnej wcześniej pełniły ewolucyjnie inne funkcje. Co ciekawsze, komputerowe symulacje samego procesu ewolucji przynoszą zaskakujące efekty: np. algorytmy przypadkowo kompilujące fragmenty najlepszych pod danym względem programów wyjściowych potrafią po wielu cyklach stworzyć w efekcie program o wiele lepszych parametrach niż napisany przez informatyków „na piechotę”. Ponadto informatycy, śledząc krok po kroku ciągi poleceń tych stworzonych ewolucyjnie programów, nie potrafią zrozumieć ich zasady działania. Okazuje się, że ewolucja, mimo że działa na ślepo, jest o wiele bardziej inteligentnym projektantem niż człowiek, którego inteligencja stanowi przecież prototyp koncepcji IP.
ITAKTYCZNE UNIKI Zwolennicy koncepcji IP bronią się, wskazując, że nawet jeśli jakiś konkretny przypadek biologicznej złożoności da się ewolucyjnie wyjaśnić, istnieje wiele innych nieredukowalnych układów. W ten sposób sama koncepcja staje się niefalsyfikowalna. Nie ma zatem znamion naukowości. Można wręcz dojść do przekonania, że charakterystyczną cechą metodologii IP są tworzone doraźnie reinterpretacje-uniki chroniące przed racjonalną krytyką.

Ich przykłady znajdziemy w kwartalniku „Fronda”. Na pytanie, jak o inteligencji projektanta świadczy np. nieracjonalna budowa oka kręgowców (włókna nerwowe biegną nad komórkami światłoczułymi, a nie pod nimi), Dariusz Sagan odpowiada: „Teoria inteligentnego projektu dopuszcza możliwość, że projektant ziemskich struktur biologicznych jest (lub był) istotą złą, nieudolną czy dopiero doskonalącą swoje umiejętności”. Z kolei na uwagę, że sukcesy nauki rozpoczęły się od czasu, gdy uczeni zaczęli ograniczać się tylko do szukania wyjaśnień naturalnych, stąd powszechnie przyjmowana dziś w nauce zasada metodologicznego naturalizmu, którą pomysł IP narusza, prof. Jodkowski odpowiada, że samego inteligentnego projektanta też można traktować naturalnie. Kim lub czym zatem on jest? Tym „teoria inteligentnego projektu” się nie zajmuje – słyszymy w odpowiedzi. Jodkowski na koniec przyznaje, że przypieraną do muru teorię IP można ostatecznie traktować jako „teorię (koncepcję) filozoficzną, tyle że stosującą argumentację przyrodniczą”. Zauważmy przy okazji, że odwołująca się do nauk przyrodniczych filozofia czy teologia od dawna mówi o stwórczym zamyśle czy projekcie Boga, przejawiającym się np. w matematyczności praw przyrody. Po co zatem całe zamieszanie?

PROBLEM JEST, ALE BEZ PANIKI! Teoria ewolucji jest w tej chwili jedną z trzech globalnych teorii przyrodniczych (obok mechaniki kwantowej i teorii względności) stanowiących koherentne ramy dla całej współczesnej nauki. Jest teorią spełniającą metodologicznie wymogi, znajdującą nowe empiryczne potwierdzenia, nie tylko wyjaśniającą coraz szerszy zakres zjawisk, ale także przewidującą nowe zjawiska. Atak na współczesny neodarwinizm jest po prostu atakiem na naukę. O ile należy sprzeciwiać się redukowaniu racjonalności do samej metody naukowej (to, co racjonalne, wykracza, bowiem poza nauki przyrodnicze), o tyle odrzucenie nauki – jak by nie patrzeć, największego osiągnięcia ludzkiego rozumu – jest popadaniem w irracjonalizm Jeśli naukę potraktujemy jako wyrafinowaną grę z przyrodą, prowadzoną przez naukowców przy pomocy precyzyjnych reguł, której stawką jest wiedza (czyli także władza nad rzeczywistością), to zwolennicy inteligentnego projektu zachowują się jak symulanci, którzy udają, że grają. W istocie próbują za wszelką cenę zmienić ustalone praktyką naukową reguły gry, a gdy im się zwraca uwagę, że to czynność irracjonalna, udają Greka. Takie postępowanie wyklucza, a przynajmniej utrudnia merytoryczny dialog. Stanowi jednak wdzięczny temat dla psychologii. Irracjonalność zachowania zwykle ma racjonalne wytłumaczenie. W koncepcji inteligentnego projektu można dostrzec lęk i resentyment wobec osiągnięć nauki. Zagrożony stał się stabilny świat tradycyjnej metafizyki i prostej religijności. Nauka stawia kolejne wyzwania, np. precyzyjnie ukazuje naiwność zdroworozsądkowych reguł rozumowania metafizyki arystotelesowsko-tomistycznej. Odruchową odpowiedzią jest zaklinanie rzeczywistości. Siła irracjonalności tej odpowiedzi powinna być dla nas jednak światełkiem alarmowym. Niezwykle dynamiczny rozwój nauk przyrodniczych, który zachodzi na naszych oczach, rzeczywiście stawia przed wierzącymi zupełnie nowe wyzwania (np. jak pogodzić pisaną przez naukę naturalną historię świata z historią zbawienia przekazaną w Objawieniu?). Niestety, trudno dostrzec oznaki, by Kościół intensywnie zabrał się do pracy nad nowym scaleniem naukowego i religijnego obrazu świata. Przewiduję, że jeszcze długo spotykać będziemy pomysły doraźnie ratunkowe i niewystawiające wierzącym najlepszego świadectwa. Artur Sporniak

Odpowiedź na artykuł Artura Sporniaka „Nowi poszukiwacze zaginionej arki” (TP 26 VIII 2012) Jest jasne, że jeżeli naukę zdefiniujemy, jako ateizm, to żaden teizm nie będzie naukowy. Tyle, że idąc za tą logiką, nawet zwykłe odmówienie „Ojcze nasz” będzie atakiem na naukę - przekonuje o. Michał Chaberek w odpowiedzi na artykuł Artura Sporniaka. Pan Artur Sporniak na łamach Tygodnika Powszechnego zdecydował się podjąć polemikę z kwartalnikiem Fronda (nr 63) z tego powodu, że „pismo dołączyło do nielicznych w polskim Kościele środowisk o otwarcie antyewolucyjnym nastawieniu”. Czy diagnoza ta jest słuszna, to inne pytanie. Swoją odpowiedź na tekst pana Sporniaka chciałbym skoncentrować na tych fragmentach, które uważam za merytoryczne. Można w nim zauważyć trzy takie „merytoryczne” tezy. Po pierwsze, jest to polemika z koncepcją nieredukowalnej złożoności Michaela Behe, po drugie, twierdzenie, że koncepcja inteligentnego projektu nie ma znamion naukowości, gdyż jest „niefalsyfikowalna” i po trzecie, Sporniak przedstawił krótką apologię „teorii ewolucji”, która – jak uważa – jest obecnie jedną z trzech globalnych teorii przyrodniczych. Zdaniem Sporniaka, w przeciwieństwie do inteligentnego projektu, teoria ewolucji spełnia „metodologiczne wymogi”, „znajduje nowe empiryczne potwierdzenia” a atak na nią to „atak na naukę”.

Nieredukowalna złożoność i „przypadkowe algorytmy”Ad 1. Pan Adam Sporniak referuje nieredukowalną złożoność poprawnie, to znaczy unika powszechnego błędu utożsamienia „nieredukowalnej złożoności” z „niewiarygodną złożonością”. Istotną cechą układów nieredukowalnie złożonych nie jest to, że są bardzo skomplikowane, lecz to, że są złożone nieredukowalnie, to znaczy, że wszystkie części danego układu muszą być obecne (i odpowiednio dopasowane), aby układ mógł spełniać swoją podstawową funkcję. W istocie układ taki może być całkiem prosty, jak na przykład pułapka na myszy, ale to, co sprawia, że nie może powstać na bazie mechanizmu darwinowskiego to nie jego złożoność, lecz właśnie nieredukowalna złożoność. To, że układy nieredukowalnie złożone, które odkrywamy w przyrodzie (jak np. wić bakteryjna) są ponadto „niewiarygodnie skomplikowane” tylko wzmacnia argument z nieredukowalnej złożoności, ale nie rozstrzyga o jego wartości. Pan Sporniak, odpowiadając na ten argument powołuje się na biologów ewolucyjnych, którzy wskazali, że „te same białka, z których zbudowana jest wić, u innych szczepów bakterii tworzą np. pokładełko przy pomocy którego bakteria wstrzykuje toksyny […] jest zatem prawdopodobne, że moduły wici bakteryjnej wcześniej pełniły ewolucyjnie inne funkcje”. No właśnie. Jest to prawdopodobne. Ale czy rzeczywiście owi biologowie (podobnie jak i sam pan Sporniak) konsekwentnie wypowiadają się o swojej teorii jedynie w kategoriach prawdopodobieństwa? Behe wie (i wiedział zanim opublikował swoją książkę), że część białek tworzących wić bakteryjną występuje w innych organellach komórkowych pełniąc inne funkcje. Szkopuł w tym, że to nie jest odpowiedź na jego argument. To, że samochód, rower i motocykl mają wiele części wspólnych z samolotem (zębatki, zawory silnika, czy aluminiowe rurki) nie oznacza, że z tych trzech można zbudować jakikolwiek samolot. W ewolucji typu darwinowskiego miało się to stać na bazie czysto przypadkowego procesu (!). Problem darwinizmu w kontekście nieredukowalnej złożoności leży w samej logice procesu ewolucyjnego. Twierdzenie, że „przetrwają organizmy lepiej przystosowane” jest tautologią. W końcu jest to oczywiste. Ale, co to znaczy, że organizm jest lepiej przystosowany? Ostatecznie nie znajdzie się tu innej definicji, jak ta, że „organizm lepiej przystosowany to ten, który… przetrwa”. Zatem cała idea „przetrwania najlepiej przystosowanych” opiera się na klasycznym błędzie logicznym zwanym circulum vitiosum (błędne koło). Czasami jednak definiuje się „lepsze przystosowanie” jako posiadanie dodatkowej funkcji (takiej, która na przykład pozwala przetrwać). Problem w tym, że, aby organizm mógł przetrwać musi tę „nową funkcję” spełniać, a organizm w trakcie „naturalnej selekcji” jeszcze tej funkcji nie spełnia, więc nie może przetrwać. Organy nieredukowalnie złożone wymagają istnienia wszystkich elementów od razu dla spełniania funkcji. Tymczasem proces ewolucyjny może postępować tylko „małymi krokami” drogą stopniowych ulepszeń. Organy nieredukowalnie złożone to takie, które nie mają stopniowych ulepszeń, gdyż spełniają swoją funkcję dopiero, gdy wszystkie ich części znajdują się precyzyjnie dopasowane na swoim miejscu. Nie mogą więc powstać na drodze przekształceń. Behe wykazał w swojej książce, że żaden biolog nie przedstawił realnego ewolucyjnego schematu powstania wici. Było tak w 1996 roku, kiedy amerykański biochemik opublikował swoją książkę po raz pierwszy, a mógł to potwierdzić również w 2006 roku, kiedy pojawiło się drugie wydanie książki wraz z suplementem obejmującym kolejne dziesięć lat badań. Mimo więc istnienia dziesiątek tysięcy artykułów z zakresu biochemii, bardzo niewielu autorów podejmuje istotne pytanie, a żaden nie przedstawia realnego (nie opartego na domysłach lub upraszczających schematach) ewolucyjnego scenariusza powstania wici. Zatem argument Behego nie został sfalsyfikowany. Jednocześnie argument ten falsyfikuje teorię Darwina. W końcu sam Darwin pisał: „Gdyby można było wykazać, że istnieje jakikolwiek narząd złożony, który nie mógłby powstać drogą licznych następujących po sobie drobnych przekształceń – moja teoria musiałaby absolutnie upaść”. Współczesna biochemia wykazała, że istnieje wiele takich narządów. Pan Sporniak odwołuje się do „komputerowych symulacji procesu ewolucji”, które, jego zdaniem, przynoszą zaskakujące efekty w postaci generowania nowych programów na bazie ustalonych algorytmów. Zdaniem publicysty „algorytmy przypadkowo kompilujące fragmenty najlepszych pod danym względem programów wyjściowych potrafią po wielu cyklach stworzyć w efekcie program o wiele lepszych parametrach niż napisany na piechotę. Ponadto informatycy […] nie potrafią zrozumieć ich zasady działania”. To bardzo wymagająca teza w obliczu podstawowej logiki – jak bowiem można twierdzić, że program jest lepszy, gdy nie rozumiemy jego zasady działania? Być może najlepszym sposobem odpowiedzi na taki argument byłoby przeniesienie go z kategorii science do science–fiction. Niestety jednak nie tylko publicyści, ale nawet naukowcy posługują się takimi argumentami. Czego właściwie dowodzą te sławne „symulacje komputerowe”? Dowodzą po prostu tyle, że inteligentny działacz, taki jak na przykład informatyk, może napisać program, który będzie wykonywał określone funkcje. Samo sformułowanie „algorytm przypadkowo kompilujący” jest – delikatnie mówiąc – nieprecyzyjne i wskazuje na rozumienie owych symulacji raczej w kategoriach projektu a nie przypadku. Jeżeli coś jest algorytmem to nie jest przypadkowe. To czy model ten będzie opisywał „ewolucję” zależy głównie od tego, czy informatyk przyjmie założenie, że ewolucja zachodzi. Jeżeli przyjmuje takie założenie i tworzy program opisujący ewolucję, a następnie na podstawie wygenerowanej symulacji dowodzi, że ewolucja faktycznie zachodzi to popada w argumentację na zasadzie błędnego koła. Taka argumentacja nie ma żadnej wartości naukowej. W końcu program nie wygeneruje nowego typu komputera, może jedynie wykorzystać zasoby komputera, dla którego został napisany. Ponieważ zaś teoria inteligentnego projektu sama z siebie nie wyklucza transformizmu gatunkowego, to symulacje, na które powołuje się pan Sporniak, są raczej argumentem za IP niż ewolucją darwinowską. Problem, przed którym stoją ewolucjoniści darwinowscy, nie polega na tym, czy komputer potrafi czytać programy o określonych założeniach, tylko, czy chaotyczny proces może wytworzyć coś takiego jak np. komputer? Niektórzy, nawet znani naukowcy, wierzą, że jest to możliwe – teoretycy IP po prostu nie podzielają tej wiary. 

Darwin zapchajdziura Ad 2. Pan Artur Sporniak pisze: „Zwolennicy koncepcji IP bronią się, wskazując, że nawet jeśli jakiś konkretny przypadek biologicznej złożoności da się ewolucyjnie wyjaśnić, istnieje wiele innych nieredukowalnych układów. W ten sposób sama koncepcja staje się niefalsyfikowalna. Nie ma zatem znamion naukowości. Można wręcz dojść do przekonania, że charakterystyczną cechą metodologii IP są tworzone doraźnie reinterpretacje-uniki chroniące przed racjonalną krytyką”. Szkoda, że autor pozostał tu na poziomie zupełnych ogólników i nie podał choćby jednego przykładu wyjaśnienia układu nieredukowalnie złożonego poprzez mechanizm ewolucyjny. Takie zostawienie sprawy nie przekonuje do ogólnej tezy autora, budzi natomiast podejrzenie, że być może żaden z przykładów podawanych przez Behego nie doczekał się jak dotąd ewolucyjnego wyjaśnienia. Być może więc sam autor dokonuje tutaj „uniku chroniącego przed racjonalną krytyką”. W każdym razie, zarzut pana Sporniaka występuje w literaturze przedmiotu w nieco bardziej wyszukanej postaci. Mówi się, że inteligentny projekt jest rodzajem argumentacji z niewiedzy. Ludzie pierwotni nie znali przyczyn zjawisk naturalnych, (takich jak na przykład pioruny czy zaćmienia), byli więc skłonni przypisywać je działaniom różnorakich sił ponadnaturalnych. Tak też obecnie, ponieważ nie są znane żadne precyzyjne scenariusze ewolucji, zwolennicy IP przypisują ich wyjaśnienie jakiejś inteligentnej sile. Jest to więc argument „boga zapchajdziury” (god of the gaps), polegający na tym, że Boga wstawia się tam, gdzie nie sięga ludzka wiedza. Naukowcy i filozofowie wysuwający ten argument przeciwko IP martwią się ponadto, że w miarę jak ludzka wiedza będzie postępować, może się okazać, że Bóg będzie znikał z naszej świadomości, gdyż będziemy poznawali naturalne wyjaśnienia tego, co wydawało się mieć przyczynę ponadnaturalną. Ale jakie rozwiązanie proponują owi myśliciele? – Metodologiczny naturalizm, czyli twierdzenie, że każde zjawisko w historii życia, ziemi czy kosmosu musi mieć tylko i wyłącznie naturalne wyjaśnienie. W ten sposób w „trosce o czystość wiary” stają się apriorycznymi naturalistami. Nie traktują poważnie myśli, że być może sam Bóg zostawił w stworzeniu takie „dziury” przez które człowiek mógłby Go dostrzec. Przyjąwszy zaś metodologiczny naturalizm spotykają się na jego płaszczyźnie z ateistami w rodzaju R. Dawkinsa czy D. Dennetta. W ten sposób kwitnie tak zwany „dialog nauki i religii”, gdzie teistycznym naturalistom znacznie bliżej jest do ateistów niż zwolenników inteligentnego projektu. Argument „boga zapchajdziury” używany w odniesieniu do IP jest podwójnie nietrafny. Po pierwsze, teoria IP nie opiera się na niewiedzy, tylko na znajomości struktur. W końcu cała filozofia argumentacji Behego opiera się na założeniu, że nieredukowalną złożoność można orzec tylko wtedy, gdy znamy funkcję i istotne elementy danego układu. Nawet tytuł książki „Czarna skrzynka Darwina” nawiązuje do tej idei. Mianem „czarnej skrzynki” Behe określa każdy system, którego znamy dane wejściowe i dane wyjściowe, ale nie wiemy co zachodzi w środku. Dla Darwina taką „czarną skrzynką” była żywa komórka. Wiedział, że komórki istnieją, że się dzielą, że pobierają pokarm i w końcu umierają. Ale Darwin nie miał pojęcia o tym, co zachodzi wewnątrz komórek i dlatego mógł wnioskować, że powstały one na bazie przypadkowego procesu. Jednak postęp wiedzy doprowadził do przekonania, że na podstawowym poziomie życia mamy do czynienia nie z prostymi „woreczkami protoplazmy” (Darwin, Haeckel), lecz mikrokosmosem – całym zespołem maszynerii, często przypominającej maszyny znane nam z codziennego użytku. Dopiero znajomość tych maszyn, czyli „otwarcie czarnych skrzynek” umożliwia wnioskowanie o projekcie. Jednocześnie, wraz ze wzrostem pewności wnioskowania o projekcie, spada wiarygodność wyjaśnienia darwinistycznego, mówiącego, że komórka powstała na drodze przypadkowych procesów ewolucji chemicznej i biochemicznej. W ten sposób należałoby raczej mówić o „Darwinie zapchajdziurze”, czyli wtłaczaniu mechanizmów darwinowskich tam, gdzie brakuje wiedzy przyrodniczej. Wnioskowanie o projekcie nie odwołuje się do żadnych racji teologicznych, jest obiektywnym spojrzeniem na przyrodę. Skoro wiemy, że silnik zaburtowy łodzi został zaprojektowany, to mamy prawo wnioskować, że również wić bakteryjna, będąca w istocie miniaturowym „silnikiem zaburtowym” komórki, również została zaprojektowana. Drugi powód, dla którego argument „boga zapchajdziury” używany w odniesieniu do IP nie jest trafny wynika z błędnego założenia, że tylko naturalistyczne spojrzenie na przyrodę może być owocne naukowo. Ateistyczni zwolennicy tego ujęcia twierdzą, że dopiero całkowite porzucenie religii umożliwia postęp nauki, a z drugiej strony nauka stopniowo wypiera „religijne przesądy”. Ateiści są zwolennikami historiozofii w stylu Comte’a, głoszącej, że po epoce mitycznej (przedchrześcijańskiej) nadeszła epoka religijna (chrześcijańska) a po niej nieuchronnie nadchodzi epoka pozytywna, gdzie jedynym usprawiedliwionym źródłem wiedzy są już wyłącznie nauki szczegółowe. Teistyczni zwolennicy naturalizmu głoszą podobne tezy – ich zdaniem to dzięki tak zwanej „desakralizacji rzeczywistości”, która dokonała się za sprawą chrześcijaństwa w Europie możliwy był postęp cywilizacyjny, w tym znaczący postęp wiedzy przyrodniczej i technicznej, niespotykany w cywilizacjach pozaeuropejskich. Jednak tezy teistycznych naturalistów nie są bardziej trafne niż tezy głoszone przez ich ateistycznych kompanów. To nie desakralizacja świata, czyli rezygnacja z wyjaśniania zjawisk przez odwołanie do wyższych przyczyn, legła u podstaw „sukcesu nauk”, lecz raczej religijna idea stworzenia świata przez Boga. To właśnie przekonanie, że świat został stworzony według jasnych idei tkwiących w Boskim intelekcie stało się głównym motywem poszukiwań przyrodniczych. Biblijna idea, że Boga można poznać na podstawie Jego dzieł, na podstawie badania natury, a nie na mocy wyłącznie nadprzyrodzonej wiary, zapoczątkowało rozwój nauk w średniowiecznej Europie. Jeżeli bowiem świat został stworzony przez Boga (a to jest religijne założenie), to musi być racjonalny, jeżeli jest racjonalny, to warto go poznawać i szukać rządzących nim reguł. Przeciwnie – jeżeli świat nie pochodzi ze stwórczej mocy Boga, tylko chaotycznych procesów natury lub działania złośliwych demonów (jak wierzyli niektórzy starożytni), to nie będziemy się spodziewali znaleźć w nim nic przepełnionego sensem czy pięknem. Takiego świata po prostu nie chce się poznawać. Teoria inteligentnego projektu nie szuka Boga w świecie, tylko szuka wyjaśnienia tego, co znajdujemy w świecie. Behe mówi, że doszedł do tej teorii, gdyż chciał wyjaśnić dane, które zaobserwował. W przypadku układów nieredukowalnie złożonych wyjaśnienie stanowi odwołanie się do celowego działania jakiejś inteligencji. Być może odpowiedź ta nie jest satysfakcjonująca, ale, jak mówi amerykański biochemik – „nie szukam odpowiedzi satysfakcjonujących, lecz prawdziwych”. Na dłuższą metę to naturalizm jest szkodliwy dla nauki, a przede wszystkim dla samych naukowców. Największe odkrycia w historii nauki nie były dokonywane przez programowych naturalistów, lecz raczej, przez ludzi myślących w kategoriach teistycznych.

Wielka materialistyczna opowieść Ad 3. Trzeci problem dotyczy wiarygodności teorii ewolucji. Ale co właściwie ma pan Sporniak na myśli nazywając teorię ewolucji „jedną z trzech globalnych teorii przyrodniczych”? Jeżeli ewolucję zdefiniujemy jako po prostu zmianę rzeczy w czasie, to ewolucja jest faktem. Wszystko się zmienia i my to widzimy. Nie sposób zaprzeczyć takiej „globalnej teorii”. Niemniej, teorie tłumaczące wszystko, w istocie nie tłumaczą nic. Dlatego ewolucjoniści mają na myśli coś innego niż tylko „zmianę w czasie” – w istocie chodzi tu o wielką materialistyczną narrację, w myśl której cały świat, wszystkie elementy przyrody, tak ożywionej jak i nieożywionej, ukształtowały się w wyniku chaotycznych procesów przyrodniczych poddanych naturalnej selekcji. Teoretycy IP ostrze krytyki kierują nie przeciwko „ewolucji w ogóle”, lecz przeciwko bardzo określonej idei makroewolucji biologicznej opartej na procesach darwinistycznych. Istotę tego poglądu stanowi teza, że wszystkie gatunki zwierząt i roślin powstały na mocy przypadkowych mutacji i przetrwania najlepiej dostosowanych. Z teorią inteligentnego projektu może być nawet zgodna idea wspólnego pochodzenia od jednego przodka (common ancestry), czy idea transformizmu gatunkowego, ale nie może być z nią zgodny pogląd, jakoby taka ewolucja dokonała się na mocy wyłącznie przypadku i konieczności. Zatem podstawowy błąd pana Sporniaka polega na tym, że nie wyjaśnia znaczenia słowa „ewolucja”, czy określenia „teoria ewolucji”, którymi operuje. W zależności od tego, co przez nie rozumie, jego tezy mogą być bardziej lub mniej uzasadnione. Często stawia się teorię Darwina obok teorii Newtona (mechanika klasyczna), teorii heliocentrycznej Kopernika, ogólnej teorii względności Einsteina czy mechaniki kwantowej. Jednak zestawienie to jest chybione, ponieważ wszystkie te teorie odpowiadają na pytanie „jak działają elementy świata przyrody?” Spośród nich tylko teoria Darwina próbuje odpowiedzieć na rodzajowo inne pytanie – „skąd się wzięły elementy świata przyrody?” O ile to pierwsze pytanie jest naukowe i nauka ma kompetencje udzielić na nie odpowiedzi, o tyle to drugie przekracza jej możliwości. Z samej natury rzeczy teoria Darwina nie może wyjaśnić tego, co próbuje wyjaśnić, gdyż pytanie o pochodzenie gatunków przekracza kompetencje czystego przyrodoznawstwa. Zamiast więc szukać analogii między teorią ewolucji Darwina a teoriami Einsteina czy Newtona, należałoby raczej poszukać analogii między teorią Darwina a tak zwanymi wielkimi redukcjonizmami XIX wieku, takimi jak marksizm, freudyzm, pozytywizm, czy ateizm Feuerbacha i Nietschego. Redukcjonizm to pogląd, który próbuje sprowadzić zjawiska wyższego rzędu do zjawisk rzędu niższego, najczęściej do czysto materialnych procesów. Tak powstały marksistowskie koncepcje genezy religii i freudowskie koncepcje genezy relacji międzyludzkich. Wszystkie wielkie redukcjonizmy w zasadzie upadły na przestrzeni XX wieku. Ostatnim żywotnym redukcjonizmem pozostał darwinizm. Nie ma jednak wątpliwości, że i go czeka wielki schyłek. Dlaczego jednak darwinizm jest dużo trwalszy niż pozostałe dziewiętnastowieczne „–izmy”? Ponieważ jest bardziej abstrakcyjny i ahistoryczny. Jego tezy nie są weryfikowalne ani empirycznie ani historycznie. W dodatku, jak twierdzi R. Dawkins, to dopiero darwinizm sprawił, że można być intelektualnie spełnionym ateistą. Przed Darwinem ateizm był logicznie możliwy, ale dopiero po nim stał się intelektualnie „kompletny”. W istocie toczą się dzisiaj dwie równoległe debaty: Pierwsza to spór darwinizm – inteligentny projekt. Ta debata toczy się na forum powszechnym i będzie trwała tak długo, jak długo będzie istniał ateizm, czyli zapewne do końca świata. Nowożytny ateizm nie może bowiem istnieć bez ewolucji. Zatem sama ewolucja nigdy nie upadnie; będą się jedynie zmieniać jej rzekome „mechanizmy” i „wyjaśnienia”. Druga debata toczy się w samym Kościele i dotyczy sposobu powstania świata – czy jego główne elementy powstały w wyniku osobnych Boskich aktów stwórczych, jak naucza Pismo Święte i cała Tradycja, czy raczej na mocy nieokreślonych procesów naturalnych, czyli, tak zwanych, „przyczyn wtórnych” jedynie zaplanowanych lub kierowanych przez Boga? Co do pozytywnego zakończenia tej debaty można być optymistą, choć nie należy także lekceważyć tajemniczego pytania Jezusa: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18,8). Pan Sporniak nie dopuszcza myśli, że być może to, co nazywa „teorią ewolucji” wcale nie jest jakąś określoną teorią tylko niezwykle obszerną zbitką często sprzecznych i zazwyczaj nieuzasadnionych twierdzeń. Dawid Berliński porównuje „teorię ewolucji” do pokoju pełnego dymu – tam nie jest nic jasno określone, nic rzetelnie zdefiniowane. Zdaniem pana Sporniaka teoria ewolucji jest „teorią spełniającą metodologiczne wymogi, znajdującą nowe empiryczne potwierdzenia, nie tylko wyjaśniającą coraz szerszy zakres zjawisk, ale także przewidującą nowe zjawiska”. Jeżeli tak jest, to dlaczego w USA około 70% a w Wielkiej Brytanii (ojczyźnie „wielkiego badacza”) około 50% społeczeństwa nie akceptuje tej teorii?1 Dane te nie zmieniły się znacząco na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Czy istnieje jakakolwiek teoria naukowa, która budziłaby tak szerokie społeczne niedowierzanie? Czy jest w ogóle sens robić badania na temat akceptowalności ogólnej teorii względności lub mechaniki kwantowej? Czy jakakolwiek inna teoria wzbudza społeczne kontrowersje? Już same te fakty sugerują, że z „Darwinem coś jest nie tak” i większość ludzi po prostu intuicyjnie to wyczuwa. Kiedyś sądzono, że brak akceptacji dla darwinizmu w społeczeństwie amerykańskim wynika z niskiego poziomu edukacji. W związku z tym teorii Darwina naucza się od przedszkola po studia wyższe. W efekcie przeciętny uczeń (tak w USA, jak i w Polsce) może przejść wszystkie szczeble edukacji podstawowej i średniej nie usłyszawszy nawet o głównych założeniach mechaniki kwantowej, ale o ewolucji Darwina słyszał każdy. Mimo to przeciętny uczeń nie ma problemu z akceptacją jakiejkolwiek teorii naukowej, ale z teorią Darwina taki problem pojawia się nader często. Być może więc nie mamy tu do czynienia z jakąś rzetelną teorią a raczej zespołem postulatów o materialistycznej proweniencji, które wzbudzają spontaniczny sprzeciw środowisk co bardziej odpornych na nachalną propagandę. Sami ewolucjoniści przyznają, że ewolucja jest raczej założeniem z jakim podchodzą do zgromadzonego materiału, niż wnioskiem z badań.

W tym kontekście tym wyraźniej objawia się ideologiczne zaplecze twierdzenia pana Sporniaka, że „atak na współczesny neodarwinizm jest po prostu atakiem na naukę”. W tego typu twierdzeniach wyraża się przewrotność myślenia „piewców ewolucji”. Nie jest bowiem ważne jakimi argumentami dysponują przeciwnicy „ewolucji”. Jeżeli stawiają niewygodne pytania, to atakują nie teorię ewolucji, lecz samą naukę. Dlaczego tak? Ponieważ nauka utożsamia się tutaj z ewolucją. Ewolucja nie jest już jakąś wybraną teorią, lecz fundamentem, optyką, założeniem, religią naukowców-ateistów. Zgrabnie operując definicją nauki, wstawia się założenia w miejsce wniosków, utożsamia się „teorię ewolucji” nie tylko z wytłumaczeniem określonych zjawisk, ale z samą nauką, a ostatecznie z wszelkim racjonalizmem. Jest jasne, że jeżeli naukę zdefiniujemy jako ateizm, to żaden teizm nie będzie naukowy. Tyle, że idąc za tą logiką, nawet zwykłe odmówienie „Ojcze nasz” będzie atakiem na naukę. Tymczasem to czego oczekują przeciwnicy darwinizmu, to nie żonglowanie definicją nauki tak, aby wykluczała inne niż darwinistyczne wyjaśnienia, lecz raczej odpowiedzi na konkretne argumenty. Szkoda, że pan Artur Sporniak nie podjął nawet próby udzielenia takiej odpowiedzi. Na koniec podzielę się cytatem z książki, która we wrześniu ukaże się w USA. Tytuł: Mind and Cosmos: Why the Materialist Neo-Darwinian Conception of Nature Is Almost Certainly False (Umysł i kosmos. Dlaczego materialistyczna neodarwinistyczna koncepcja przyrody jest prawie na pewno fałszywa?). Choć autorem książki jest filozof-ateista, Thomas Nagel, to tytuł nie jest ironiczny. Nagel nie akceptuje wprawdzie inteligentnego projektu, ale jednocześnie widzi, że teoria ta stawia poważne wyzwanie darwinizmowi:

 „[…] Do rozważenia tych zagadnień zostałem zachęcony przez krytykę obowiązującego obecnie obrazu świata […] prowadzoną przez obrońców inteligentnego projektu. Nawet jeśli pisarze tacy jak Michael Behe lub Stephen Meyer kierują się choćby w części swoimi motywacjami religijnymi, argumenty empiryczne, które przedstawiają przeciwko prawdopodobieństwu, że początki życia i jego ewolucyjna historia mogą zostać całkowicie wyjaśnione przez fizykę i chemię, są same w sobie najbardziej godne zainteresowania. Inny sceptyk, Dawid Berlinski, podniósł te same zastrzeżenia bez odniesień do wnioskowania o projekcie. Nawet jeżeli ktoś nie skłania się do wyjaśnienia poprzez działania projektanta, problemy, które stawiają ci „ikonoklaści” wobec ortodoksyjnego konsensusu naukowego powinny być traktowane poważnie. Nie zasługują na pogardę z jaką się powszechnie spotykają. Jest to w sposób jawny nieuczciwe”2. Michał  Chaberek OP

1 Por. np. badania instytutu „Theos” z końca 2008 roku. C. Lawes, Faith and Darwin: Harmony, Conflict, or Confusion?, London: Theos 2009.

2 http://www.evolutionnews.org/2012/08/noted_atheist_p063451.html

Cokoły nie dla biesów Lenin szkodzi - nawet w Rosji to widzą... Jeśli Rosja nie zostanie poświęcona Memu Niepokalanemu Sercu, to błędy Rosji rozleją się na cały świat... - Matka Boska w Fatimie i Tuy. I to się dzieje. Ale tak w Rosji, jak w katolicyzmie, walczymy o Prawdę. MD]

Rosyjski historyk Władimir Ławrow zwrócił się do szefa Komitetu Śledczego gen. Aleksandra Bastrykina o przeprowadzenie ekspertyzy w celu stwierdzenia, że prace Lenina i jego działalność noszą znamiona ekstremizmu politycznego. W Rosji, zgodnie z prawem, propagowanie ideologii uznanych za rasistowskie, wzywanie do ludobójstwa, terroryzmu i łamania praw człowieka jest zakazane. Profesor i były zastępca dyrektora Instytutu Historii Rosji Rosyjskiej Akademii Nauk na 14 stronach przedstawił 28 cytatów z dzieł Lenina i jego listów dowodzących łamania przez przywódcę rewolucji poszczególnych praw chronionych przez państwo zgodnie ze współczesnym rosyjskim ustawodawstwem i ratyfikowanymi przez Federację Rosyjską międzynarodowymi konwencjami. Inicjatywa historyka znalazła już poparcie w Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, która była jedną z największych ofiar leninowskiej rewolucji. Zdaniem Ławrowa, popełnione przez Lenina zbrodnie można zakwalifikować jako zamachy na prawa człowieka i kierowanie działalnością terrorystyczną. Jako takie nie mogą ulec przedawnieniu. Wprawdzie sam Lenin nie żyje, ale uznanie go za ekstremistę otwiera drogę do zakazu rozpowszechniania jego dzieł i propagowania osoby ich autora. Obecnie wielotomowe wydania dzieł Lenina znajdują się w każdej rosyjskiej bibliotece. Komunistyczna Partia Federacji Rosyjskiej i szereg mniejszych organizacji lewicowych otwarcie odwołuje się do jego dziedzictwa. Tysiące ulic i instytucji nosi imię Lenina, wciąż posiada on niezliczone pomniki, ulokowane najczęściej na centralnych placach miast. Wprawdzie nazwa miasta Leningrad została zmieniona, ale wciąż jest obwód leningradzki, kolej leningradzka zaczynająca się w Moskwie na Dworcu Leningradzkim itd. Historyk umiejętnie łączy fragmenty napisanych przez Lenina tekstów z konkretnymi postanowieniami artykułów rosyjskiego kodeksu karnego. Pokazuje, że przywódca bolszewików wzywał do popełniania zbrodni, a po zdobyciu władzy konsekwentnie prowadził politykę opartą na ich popełnianiu. Przede wszystkim więc można w pismach Lenina odnaleźć "wzbudzanie waśni na tle różnic socjalnych (klasowych)" i propagandę uznającą część społeczeństwa za ludzi niższej kategorii i wzywającą do ich unicestwienia. Ławrow nazywa to "socjalnym rasizmem". Dowodzi, że kampania "walki z kułakami" (zwalczania obywateli zamożniejszych, głównie na wsi) wyczerpuje znamiona ludobójstwa ze względu na przynależność do grupy społecznej.

Kolejny zarzut to "uniemożliwienie działania legalnych organów państwowych", czym było rozpędzenie demokratycznie wybranego Zgromadzenia Ustawodawczego w styczniu 1918 roku oraz bezprawne przejęcie władzy. Lenin nie tylko wprost popierał stosowanie w walce politycznej terroryzmu, ale go czynnie uprawiał, w tym stojąc na czele państwa i partii. Mowa o tzw. czerwonym terrorze i tworzeniu systemu niewolniczej pracy przymusowej, później nazwanego Gułagiem, co Ławrow określa też mianem tworzenia obozów koncentracyjnych.

Obszerną część wniosku naukowca stanowią dowody przestępstw (naruszeń praw człowieka, ludobójstwa) przeciwko religii. Od "wzbudzania nienawiści do osób wierzących" po fizyczną eksterminację grupy społecznej, jaką jest duchowieństwo. Ławrow dodatkowo zauważa, że redaktorzy rosyjskiego wydania "Dzieł zebranych" Lenina w 50 tomach pominęli niektóre jego listy i artykuły znane historykom, a zawierające wyjątkowo agresywne wezwania do mordów bądź rażąco nienawistne (często wulgarne) tyrady przeciwko inaczej myślącym, w szczególności o charakterze antyreligijnym i antyklerykalnym. "Prace Lenina wychowują nowe pokolenia lewaków, ekstremistów, gotowych i życzących sobie sprowokowania rozlewu krwi. Nie daj Boże, by ponownie przejęli władzę. Co wtedy? To, co głoszą i usprawiedliwiają prace Lenina: rozprawa z wszystkimi inaczej myślącymi, rzeki krwi. Niech tak się nie stanie" - apeluje do Komitetu Śledczego Ławrow.

Piotr Falkowski

Z prof. Władimirem Ławrowem pracownikiem Instytutu Historii Rosji Rosyjskiej Akademii Nauk, rozmawia Piotr Falkowski Kim był tak naprawdę Lenin, twórca państwa sowieckiego? - Lenin był człowiekiem, który otwarcie twierdził, że żadnej moralności, ani chrześcijańskiej, ani innej religijnej, ani ogólnoludzkiej, w ogóle nie ma. Dla Lenina moralne było to, co służy sprawie budowy socjalizmu. Tworząc obozy koncentracyjne, do których wysyłał swoich oponentów politycznych, uważał, że to moralne. Dążył do obalenia Mikołaja II, zabicia jego syna, córek, żony. Inspirował zabójstwo niewinnych dzieci, które nie tylko rozstrzelano, ale torturowano, żywcem cięto bagnetami. Dla Lenina to także było moralne, bo służyło sprawie budowy socjalizmu. A więc był to człowiek zupełnie bez moralności czy też z taką moralnością, jaką mają mordercy. Już Fiodor Dostojewski opisał charakter idących po władzę socjalistów w "Biesach". Zrozumiał, na czym to polega. Przewidział, że w Rosji zwycięży rewolucja socjalistyczna, że będą przy tym miliony ofiar. A skąd on to wiedział? Nie był ani historykiem, ani ekonomistą, ani politykiem. Dostojewski znał rosyjską duszę! Wiedział, że pewnych pokus prosty lud nie wytrzyma. "Grabić zagrabione" - tym Lenin zwiódł wielu ludzi. Ale nie wszystkich. Nie można zapominać, że w naszych pierwszych naprawdę demokratycznych wyborach [25 listopada 1917 r.] partia Lenina, gdy już była u władzy i na szczycie popularności, zdobyła zaledwie 24 proc. głosów. To dużo, ale nie większość. Dlatego on ten nasz pierwszy parlament po prostu rozpędził. Inaczej musiałby oddać władzę tym, którzy wygrali. I tak rozpoczęła się polityka tzw. czerwonego terroru, utworzono obozy koncentracyjne itd. Mając za sobą tylko 24 proc. głosów, nie da się rządzić w kraju demokratycznym. Kto chce w takiej sytuacji pozostać u władzy, musi więzić, zabijać, represjonować... Lenin to robił.

Na Zachodzie, szczególnie dla środowisk lewicowych, Lenin to idealista, który chciał dobrze, a wyszło mu źle. - To przekonanie nie odpowiada prawdzie historycznej. Wszystkie okropności rozpoczęły się za Lenina. Wystarczy przypomnieć, że w strasznej pierwszej wojnie światowej poległo około miliona Rosjan. W wojnie domowej, którą rozpętał, zginęło już 12-14 milionów. Głód w rezultacie tej wojny pochłonął kolejnych 3-5 milionów. Wszystko zaczęło się za Lenina. Między Leninem a Stalinem jest rzeczywiście różnica. To prawda, że Lenin był człowiekiem idei, ale zbrodni. Dla niej gotów był poświęcić nie tylko Rosję, lecz także zająć Polskę, Niemcy... Stalin był kontynuatorem linii Lenina i ponosi ogromną odpowiedzialność za zbrodnie okresu swoich rządów, ale to już inny typ człowieka. To karierowicz typu wschodniego. Zupełnie bez zasad. Człowiek, który zagarnia władzę. A więc Lenin to niebezpieczny człowiek idei - tacy są ludzie, którzy dla swojego szalonego planu gotowi są poświęcić wszystko i wszystkich. Kiedy żona Gorkiego mówiła Leninowi, że czekiści torturują przesłuchiwanych (bo myślała, że on o tym nie wie), odpowiedział: "Las rąbią, wióry lecą". A Stalin pracował już tylko na siebie. Idee w każdej chwili gotów był zmienić. Na początku nie był bolszewikiem tylko mienszewikiem, długo szukał, gdzie, w jakim otoczeniu łatwiej się wybić. W końcu przystał do Lenina. Oni obaj ponoszą odpowiedzialność za to, co się stało w Związku Sowieckim.
Wielu rosyjskich myślicieli, na przykład pisarz Władimir Wołkow, uważa, że głównym przeciwnikiem rewolucji leninowskiej, a może i jedynym prawdziwym, było chrześcijaństwo.

[por. Wiara a wiedza - a CzK i Lenin Vladimir Volkoff  MD]

- W życiu człowieka nie może być tak, że zwycięża zawsze i wszystkich. A Lenin i Stalin zwyciężali wszystkich. Tak mogło się stać tylko wtedy, kiedy otrzymywali pomoc ze strony diabła. To wiele wyjaśnia i odpowiada na pytanie, jakie siły za nimi stały. Oczywiście są znane fakty, jak atak na patriarchę Tichona. Lenin otwarcie zwalczał religię. Powtarzał, że "wszelka pobożność to nekrofilia". Zalecał w oficjalnych rozporządzeniach, by jak najwięcej duchownych rozstrzeliwać. To były zbrodnicze rozkazy, można je uważać za przestępstwa przeciwko ludzkości, które - jak wiadomo - nie przedawniają się. I taki drań leży na placu Czerwonym. Myślę, że dopóki oni dwaj leżą na placu Czerwonym, w sercu Rosji, żadnego duchowego odrodzenia Rosji nie będzie. Będziemy wciąż tkwić w fatalnej przeszłości z Leninem, Stalinem, Dzierżyńskim i innymi. Wie pan, że Dzierżyński wraca teraz na pomniki? Ostatnio na dziedzińcu moskiewskiego urzędu spraw wewnętrznych na ulicy Pietrowka ustawiono jego zupełnie nowe popiersie. Z Łubianki usunięto już dawno, a na Pietrowce postawiono. Oto nasze nowe osiągnięcie. A i na Łubiance zburzono pomnik tylko na placu. Wewnątrz budynku Federalnej Służby Bezpieczeństwa pełno jest rzeźb i obrazów przedstawiających Dzierżyńskiego. To znaczy, że nie nastąpiło żadne odcięcie od zbrodniczej przeszłości. Jesteśmy przez to państwem, które nie może iść do przodu, bo grzęźnie w przeszłości. Państwem, które błądzi po omacku w ślepej uliczce.
Państwo ma jakiś pomysł na te sprzeczności w ocenie historii? - Państwo oficjalnie nie ma żadnej ideologii. W naszej konstytucji z grudnia 1993 r. jest artykuł mówiący, że nie powinno być żadnej ideologii. Autorem tego zapisu jest prawnik Siergiej Szachraj. Jemu chodziło o ideologię komunistyczną. Ale zapisał, że nie ma być żadnej. A czy naród rosyjski może żyć bez idei? Bez światopoglądu? Gdy nie będzie ideologii narodu, to musi powstać anty-ideologia, a za nią anty-światopogląd. I obecnie znajdujemy się w momencie, gdy podejmuje się próbę połączenia rzeczy nie do połączenia, to jest z jednej strony np. kanonizacja Mikołaja II i jego rodziny, a z drugiej fakt, że stacja metra i pięć ulic nosi imię osławionego carobójcy Wojkowa. Jak to można jednocześnie zmieścić w świadomości narodu? Czyż bohaterami narodowymi mogą być w równym stopniu Sołżenicyn i Dzierżyński? Przez to młode pokolenie rośnie całkowicie zdezorientowane. Traci rozeznanie, gdzie jest dobro, a gdzie zło. To strasznie niebezpieczne.
Ale Federacja Rosyjska ma przecież politykę historyczną, wychwala historyczne zwycięstwa Rosji i ZSRS. - Była w Rosji komisja do spraw walki z fałszowaniem przeszłości. W praktyce krytykowała zagranicznych historyków, szczególnie gruzińskich i z państw bałtyckich. A największe fałszowanie naszej historii dokonuje się rękami rosyjskimi. Myślę głównie o Filippowie i Daniłowie, uczonych, z których podręczników uczą się młodzi ludzie w szkołach. Postawili oni za cel wybielenie Stalina. Odbywa się to w duchu tzw. teorii modernizacji, która jest obecnie bardzo modna i powszechnie przyjmowana. Zgodnie z nią Stalin przeprowadził w państwie konieczną modernizację. Uznaje się, że były represje. Uznaje się, że to źle. Ale podkreśla się, że były to rzeczy drugorzędne, a najistotniejsza była modernizacja. Za pomocą takiego subtelnego manewru dokonuje się usprawiedliwienia koszmaru, przez jaki przeszła Rosja. We współczesnym świecie już nie da się mówić: "Niech żyje Stalin", więc chytrze unika się oceny jego zbrodni, a uwagę kieruje na fabryki, drogi, wygraną wojnę itd. Zgodnie z teorią modernizacji ma być redagowana przygotowywana właśnie nowa wielotomowa "Historia Rosji". Trudno się temu dziwić. Kto naucza w Rosji historii? W większości są to ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno należeli do partii komunistycznej. Czego my od nich chcemy? Oni reagują oczywiście na zmiany w świecie, ale tkwią wciąż w sowieckiej linii myślenia. Nie ma w Rosji ani jednej instytucji czy urzędu, w których w sposób zorganizowany odbywałoby się obiektywne badanie i nauczanie historii XX wieku. Historia obiektywna okazuje się niepotrzebna ani władzy, ani Cerkwi, ani biznesowi. Jeżeli coś się dokonuje, to tylko ogromnym wysiłkiem pojedynczych historyków.
Odnoszę wrażenie, że oficjalny przekaz jest taki: Rosję otaczają wrogowie, przed którymi trzeba się zbroić, nikomu nie wolno ufać. - Największym niebezpieczeństwem dla Rosji jest sama Rosja. Natomiast to, że nie dokonaliśmy historycznego wyboru zerwania z sowiecką przeszłością, stanowi prawdziwe zagrożenie.
Sądzi Pan, że alternatywą dla rządów Putina jest powrót do komunizmu? Ludzie chyba zdążyli już zasmakować zachodniego, konsumpcyjnego stylu życia. - Kiedy zwykły człowiek przechodzi obok pomnika Lenina, idzie ulicami Rewolucji, Marksa, albo Sowiecką (w Rostowie nad Donem jest nawet zaułek OGPU - następczyni Czeka i poprzedniczki KGB), to sądzi, że to wszystko to dobre rzeczy. To jest bezpłatna reklama partii komunistycznej. Na Ukrainie niemal wszystkie takie symbole zlikwidowano i tam na komunistów głosuje trzy razy mniej ludzi. Bolszewicy nie byli głupi z tymi nazwami. Oni zmienili nazwy 95 proc. ulic w Moskwie. Zaznaczyli, że przestrzeń publiczna jest ich i ma służyć ich ideologii. A teraz ta ideologia jest chroniona i wciąż ulice i pomniki wychowują nowych bolszewików.
"W czas burzy świeciło nam słońce wolności,/ i wielki Lenin wskazywał nam drogę,/ wychował nas Stalin na wierność ludowi,/ do pracy i wyzwań nas natchnął" - te słowa można przeczytać w głównym wejściu do stacji metra Kurska. - Te słowa to jedna ze zwrotek stalinowskiego hymnu ZSRS. Ten napis na stacji metra Kurska ma swoją historię. Pochodzi z lat 40. Usunięto go w czasach Chruszczowa.
Ale ja go widziałem teraz i wygląda na to, że budynek był niedawno remontowany. - A owszem. Zupełnie niedawno, już za prezydentury Miedwiediewa, postanowiono przywrócić ten napis wychwalający Lenina i Stalina. Co więcej, postanowiono także odbudować pomnik Stalina, który stał w owym westybulu stacji metra Kurska w czasach samego Stalina. O to była prawdziwa bitwa. Ludzie, którzy mają jeszcze sumienie i którym drogi jest los Rosji, występowali przeciw. Byłem także wśród tych, którzy protestowali przeciwko postawieniu pomnika Stalina mającemu się odbyć pod pozorem restauracji zabytku. Byłby to niebezpieczny precedens - znak. Oto w stolicy odbudowuje się pomnik Stalina. Nie gdzieś tam, na prowincji. W czasach prezydentury Putina i Miedwiediewa postawiono ponad dziesięć pomników Stalina, ponad trzydziestu ulicom nadano imię Stalina. Ale to wszystko w małych, dalekich miastach. Nie w stolicy. Skończyło się tak, że na fali licznych wystąpień inteligencji przeciw temu pomysłowi prezydent Miedwiediew także opowiedział się na swoim blogu przeciw. Okazało się, że stanowisko prezydenta wystarczyło tylko do tego, żeby nie postawiono pomnika. A napis i tak umieszczono. Jest to hańba przed całym światem. W stolicy Rosji wychwala się Lenina i Stalina. Tego jeszcze nie było. To nie tylko hańba, ale i niebezpieczeństwo, jeżeli ten proces destalinizacji będzie postępował. Pytał pan o te słowa z hymnu. Od hymnu się zaczęło. W XXI wiek weszliśmy, przywracając stary, sowiecki hymn. Dziękuję za rozmowę.

Wiara a wiedza - CzK i Lenin

[Przypominam w związku z wiejącym w Polsce ZEFIREM ze Wschodu. 27 sierpnia 2012  MD] [z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, czwarta nowela, Wyd. KKK] [Genialny fizyk metafizyczny PP udowodnił matematycznie istnienie Boga w Trójcy. Na jego nieszczęście - stało się to w czasie rewolucji bolszewickiej. Dowiedziało się CzK, profesor jest w gabinecie Lenina, a rozmawia z nim Feliks Edmundowicz (dla ciemniaków - Dzierżyński) ] [mówi Żelazny Feliks: ] [str. 99]

...Zajmijmy się teraz owym narzędziem przebóstwienia czło­wieka, które zwie się wiarą. Jest to narzędzie sensu stricte. Kiedy Jezus mówi o wierze przenoszącej góry, należy to brać dosłow­nie. Wiara to buldożer. Wróćmy do cudów. Zdarzają się tylko wtedy, gdy wiara jest wystarczająco silna. Wiara została poczyta­na Abrahamowi za cnotę. Wiara jest dla człowieka przepustką do tamtego świata. Spójrzcie na mnichów, którzy dla niej gotowi są zrezygnować z doświadczeń męskości. Spójrzcie na męczenni­ków, którzy dla niej pozwalają rozszarpać swoje ciało na kawałki. Wiara to obrona przed upadkiem. Wiara to znaczona karta Pana Boga. Cała zawiera się w jednej formule, równie ge­nialnej co wzór Einsteina: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie". Gdyby nie był w niebie, czyli gdzie indziej, nie byłoby wiary.

Albowiem wiara zakłada brak pewności. Przypomnijcie sobie Pawła z Tarsu. Powiedział, że Grecy szukają mądrości, Żydzi znaków, a jedyne, co można im zaoferować, to ukrzyżowany Bóg. Czyż nie oznacza to, że wiara jest jedyną możliwą drogą? Postanowiliśmy więc zniszczyć wiarę, która jako jedyna może doprowadzić do realizacji Bożego planu [...]

- Powstaje następujące pytanie - ciągnął Feliks Edmundowicz. - Co się stanie, gdy ludzie zyskają pewność, że Bóg istnieje? To prawda, nie wszyscy zrozumieją wasze matematyczne wy­wody, ale ludzie mają zaufanie do lepiej od siebie wykształco­nych. Nikt nie podważa odkryć Newtona czy Einsteina, a jeśli pewnego dnia kosmonauci polecą na Księżyc, to cała ludzkość przyjmie to za fakt, choć nie będzie im w tej podróży towarzy­szyła. Tylko, że taki kredyt zaufania nie ma nic wspólnego z wiarą. Wynika z tak zwanego poznania pośredniego, a to coś in­nego. Zatem na słowo kilku uczonych ludzie przyjmą, że Bóg ist­nieje, podobnie jak przyjmują, że E = mc2. Czy ich życie się zmieni? Zakładam, że będą starali się zabez­pieczyć. Spróbują dowiedzieć się od Bóstwa, jaki jest aktualny kurs grzechów i kar, dobrych uczynków i nagród. I jeśli tę wiedzę posiądą, będą ją stosowali najlepiej jak potrafią, w swoim dobrze pojętym interesie. Jeśli zaś nie posiądą, to zgodnie z własnym in­stynktem spróbują prognozować i podejmować ryzyko. Wszyscy dobrze wiemy, że istnieje policja, a mimo to popełniamy przestęp­stwa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zdaję sobie sprawę, że przed Nim raczej trudno się ukryć. Skoro jednak Bóg nie może na poważnie domagać się, żebyśmy byli doskonali (sam nas stwo­rzył, wie, jacy jesteśmy), to mamy jakiś margines tolerancji. Lu­dzie będą mieli nadzieję, że ten margines jest spory i nie staną się wiele lepsi. Będą natomiast, być może, chodzili w niedziele i święta do ko­ścioła. Trzeba będzie zbudować więcej cerkwi. Ale będą do tego podchodzili jak do służby wojskowej. Z obowiązku. Żeby sobie uzbierać więcej zasług. A przecież nawet ja, który wywodzę się z Kościoła rzymskokatolickiego, dobrze wiem, że zasługi to tyl­ko element dyscyplinujący i Duch Święty nic do tego nie ma. Może będą dawali większe jałmużny, ale tylko tak, jak się płaci podatki. I będą co tydzień przyjmowali komunię - tak jak się przyjmuje lekarstwo. Jak widzicie, dalekie to wszystko od planu Jezusa Chrystusa, który mówi: "Weź swój krzyż i pójdź za Mną". W wierze jest swoisty dynamizm, ponieważ jest ona chwiejna. W wiedzy tego dynamizmu nie ma - właśnie dlatego, że z definicji jest ona czymś pewnym. [...] Jest inny problem, powiecie. Ludzie przestaną się zapisywać do organizacji ateistycznych, zatriumfują kółka różańcowe, a komu­niści i ich partie poniosą klęskę. I co z tego! Co nam po partiach i samych komunistach? Zdecydowanie wolimy kółko różańcowe bez Chrystusa od bolszewickiej komórki partyjnej wciąż jeszcze zajętej walką z Chrystusem. Włodzimierz Iljicz ma takie powie­dzonko, które lubi powtarzać: ,,.Kto kogo dopadnie?". Tylko to się liczy. Tak, ludeczkowie zamiast się gimnastykować, będą chodzili na pielgrzymki, zamiast Międzynarodówkę będą śpiewać kantyczki i będą adorować ikony zamiast haseł na murach. I co z tego? My pierwsi się nawrócimy. Tu obecny Włodzimierz Iljicz każe się wybrać patriarchą (sami wiecie, że jeśli chodzi o infiltrację, to nie ma sobie równych), a ponieważ oszczędzamy na ekumenizmie, w trymiga zostanie papieżem. Słowo będzie nasze! Bóg może działać jedynie przez Kościół - sam narzucił taką regułę, więc skoro to my będziemy Kościołem...? Nie macie chyba złudzeń co do związku: Marks-Lenin? Marks tylko użycza nam swego na­zwiska. W innych czasach Włodzimierz Iljicz byłby Ariuszem, Julianem Apostatą, Konstantynem Kopronimem, papieżycą Jo­anną - Bóg wie kim jeszcze. Jest Antychrystem lub jest nikim. (Iljicz wydawał się rozbawiony; kołysał głową, a jego łysina rzu­cała świetlne refleksy, kiedy znalazła się w kręgu światła abażuru). Chcecie wiedzieć, co się stanie, gdy ludzie nabiorą pewności, że Bóg istnieje? Chrystus przegra, bo Jego gra opiera się na miłości i wolności. A tam, gdzie jest pewność, nie ma wolności. I święty Adam mógłby równie dobrze nie tknąć owocu z Drzewa Dobra i Zła. Powiem więcej - Feliks Edmundowicz mimo woli podniósł głos, jakby rozgrzane wnętrzności powodowały goto­wanie się jego umysłu - jeśli człowiek zyska pewność istnienia Boga, to drugim Adamem będzie I1jicz, a nie Chrystus. I to dzięki wam. Skutek? Zbawienie stanie się niemożliwe, gdyż zniszczone zostanie narzędzie zbawienia. Ale to jeszcze nie wszystko, Piotrze Piotrowiczu. Jest jeszcze lepiej, znacznie lepiej. Przyznacie, że człowiek został stworzony z pewnymi fizycz­nymi i duchowymi potrzebami. Musi jeść, pić, rozmnażać się. Musi też wierzyć. Zupełnie jakby miał jakiś tajemniczy gruczoł wydzielający hormon wiary. Naturalnym obiektem tej wiary jest Bóg. Bóg lepiej lub gorzej pojmowany, Bóg osobowy lub nieoso­bowy, dobry lub zły, pojedynczy lub mnogi. Taki czy inny – ale zawsze Bóg. Przypuśćmy jednak, że ów instynkt, być może naj­silniejszy spośród wszystkich, jakimi zostaliśmy obdarzeni, zo­staje nagle zaburzony. Że staje w obliczu, jak by to powiedzieć wakatu. Że ten gigantyczny gejzer wiary, który tryska z nas nie­ustannie, pozbawiony zostaje przedmiotu. Co się wtedy stanie?

- Nastąpi atrofia - mruknął Piotr Piotrowicz. - Tak. Matki w końcu tracą mleko, a prawiczki popadają w impotencję. Ale tylko wtedy, gdy ich gruczoły nie znajdą ujścia dla swoich wydzielin. Jeśli udowodnimy, że Bóg istnieje, to przejmiemy kontrolę nad narządem wiary, tak jak się przejmuje fabrykę maszyn ciężkich, żeby uczynić z niej fabrykę armat. Tyl­ko tak możemy sprawić, że ludzie będą wierzyli w to, czego nie ma, bo już nie będą mogli wierzyć w to, co jest. Nieważne, że będą wiedzieli, że Bóg jest, i tak będą woleli wierzyć w coś inne­go, bo ludzie generalnie wolą wierzyć niż wiedzieć - to ich główna cnota, ich zasadnicza, nie-burżuazyjna cecha. A i dla nas to lepiej, bo nas z kolei interesuje działanie, a wiara bardziej sprzyja dowodzeniu akcją niż pewność. [----] Vladimir Volkoff

PRL - Filmowcy kontra bezpieka Służba Bezpieczeństwa blokowała prace nad wieloma filmami, które mogły okazać się wybitnymi dziełami polskiej kinematografii. „Korczak”, „Katyń”, „Powroty” – wszystkie te filmy nie doczekały się w PRL realizacji Dla Andrzeja Seweryna ma to być duża rola w Teatrze Telewizji. Pod koniec marca 1978 roku prace nad „Kuchnią” w reżyserii Bogdana Augustyniaka nagle zostają jednak wstrzymane. „Fakt ten wywołał wiele komentarzy, ponieważ odbyło się już 30 prób oraz 6 dni nagrań, kosztowało to wiele pieniędzy” – donosi Służbie Bezpieczeństwa tajny współpracownik „Dukat”. Wiele wskazuje na to, że to właśnie SB mogła stać za utrąceniem spektaklu, w którym miał wystąpić niepokorny aktor. Filmowcy chętnie dziś opowiadają, jak walczyli z PRL-owską cenzurą i upartą władzą, której nie podobały się krytyczne filmy. Nie wiedzą na ogół, że ich projekty torpedowała także Służba Bezpieczeństwa. SB nie mogła samodzielnie  zdecydować o wstrzymaniu produkcji lub odłożeniu gotowego filmu na półkę. Mogła jednak alarmować już na wczesnym etapie, że powstaje film nieprawomyślny, szkodliwy dla interesów władzy. Esbeckie notatki trafiały potem na biurka ministra kultury, członków wpływowego Wydziału Kultury KC PZPR, a czasem do ministra spraw wewnętrznych, premiera czy nawet I sekretarza partii. Mogły zostać zignorowane, ale mogły też pogrzebać dobrze zapowiadający się film.

Korczak, czyli źli Polacy Boleśnie przekonał się o tym Aleksander Ford, twórca słynnych „Krzyżaków”. 25 listopada 1967 r. źródło „Leonard” informuje SB, że Ford przymierza się do realizacji filmu o Januszu Korczaku, znanym lekarzu i wychowawcy, który w czasie wojny zginął w komorze gazowej w Treblince razem z dziećmi, którymi się opiekował. „Leonard” przypuszcza, że producentem będzie zachodnioberlińska firma CCC Film Artura Braunera. Zdjęcia mają być realizowane w Warszawie i Łodzi. „Leonard” nie zostawia na projekcie suchej nitki: „Powszechnie wiadomym jest, że scenariusz tego filmu jest zły. […] Tematem są nie metody wychowawcze Korczaka i jego stosunek do młodzieży, lecz biografia z kasowym dreszczykiem. Owym dreszczykiem jest wymyślony fakt, zresztą ohydny. Mianowicie – Korczak w gronie wychowanków miał chłopaka Niemca, który jeszcze przed wojną wyjeżdża do Niemiec. Później ten chłopak jako SS-man zostaje wydelegowany do pacyfikowania getta warszawskiego, w tym i placówki Korczaka. […] Całość scenariusza jest nudna, sucha, tandetna, antydydaktyczna i nieprawdziwa”. Mniej więcej w tym samym czasie SB przechwytuje list Aleksandra Forda do Wacława Chońskiego, dyrektora Zjednoczonych Zespołów Realizatorów Filmowych (ZZRF). Reżyser zapowiada, że film ma być gotowy w 1968 r., tuż po 25-leciu tragicznej śmierci Korczaka. „Na odtwórcę głównej roli przewidziano aktora o rozgłosie światowym” – pisze Ford. I dodaje, że toczą się pertraktacje z amerykańskim aktorem Henrym Fondą. „Wszystko było przygotowane. Ford dostał już część gaży. W marcu albo kwietniu 1968 r. mieliśmy zacząć zdjęcia. I w marcu jak bomba przyszedł do nas teleks z Filmu Polskiego, że produkcja jest odwołana – wspomina dziś producent Artur Brauner. – Jako pretekst podano, że scenariusz przyszedł o parę dni za późno”. Prawdziwe powody były oczywiście inne.  W notatkach SB pojawiają się zastrzeżenia wobec scenariusza: „Żydzi w getcie pozostawieni są własnemu losowi, a polska granatowa policja, Niemcy, Łotysze i Białorusini występują przeciwko Żydom. […] Brauner i Ford wyraźnie dążą, by wykazać w przyszłym filmie pt. »Korczak« zerową pomoc Polaków i polskiego ruchu oporu dla Żydów w czasie okupacji”. Pojawiają się głosy, że tak pomyślany film posłuży interesom RFN i Izraela. Jest to zaś czas, gdy w Polsce trwa antysemicka nagonka. Żydowskie pochodzenie Forda i Braunera z pewnością nie jest bez znaczenia. Być może jest wręcz decydujące, choć oficjalnie władza nie chce tego przyznać. 28 kwietnia sprawa filmu o Korczaku poruszana jest na zebraniu partyjnym ZZRF. Głos zabiera Wincenty Kraśko, wszechwładny kierownik Wydziału Kultury KC PZPR. „Towarzysz Kraśko […] ocenił postępowanie Forda jako człowieka zagubionego na zachodnich drogach w pogoni za sławą i pieniędzmi. Ford dla zdobycia pieniędzy gotów był przedstawiać Polskę i naród polski w fałszywym świetle jako naród zwyrodnialców, pijaków” – czytamy w esbeckiej notatce.Wkrótce Ford zostaje wykluczony z partii i emigruje. Ale sprawa filmu o Korczaku jeszcze się ciągnie. W lipcu 1970 r. kontakt o pseudonimie „Wiesław” informuje SB, że Brauner zdecydował się pozwać Film Polski za zerwanie umowy i „obecnie strony czekają na wyznaczenie terminu rozprawy”.  „Sprawa skończyła się ugodą. Bardzo dla  mnie korzystną” – opowiada Artur Brauner. W 1974 roku on i Ford realizują na Zachodzie film „Jest pan wolny, doktorze Korczak”. Produkcja przechodzi bez echa.

Wajda dla Papieża Inny sławny reżyser, którego filmowym projektom bacznie przygląda się bezpieka, to Andrzej Wajda. Systematyczna inwigilacja artysty zaczyna się w 1977 roku, gdy do kin wchodzi głośny i niewygodny dla władzy „Człowiek z marmuru”. W marcu tego samego roku Wajda gości w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym, mieszczącym się w tym czasie w Krakowie. W spotkaniu bierze udział liczna grupa kleryków i biskup Herbert Bednorz. Służba Bezpieczeństwa zna wkrótce przebieg dyskusji dzięki relacjom tajnych współpracowników: „Klemensa”, „Delegata” i „Czarnego”. „Wajda oświadczył, że na spotkanie z alumnami zgodził się pod wpływem reżysera [Krzysztofa] Zanussiego, który polecał mu to środowisko jako niezwykle interesujące. […] W trakcie spotkania Wajda zaprezentował siebie jako praktykującego katolika. Podkreślił, iż […] jego osobistą ambicją jest nakręcenie filmu ukazującego całą złożoność życia wewnętrznego księdza” – notuje gen. Konrad Straszewski, dyrektor Departamentu IV MSW.

Wspomniany przez Wajdę projekt filmowy nabiera niebawem coraz bardziej konkretnych kształtów. Andrzej Kijowski i Edward Żebrowski piszą scenariusz pod roboczym tytułem „Powroty”. Ma to być opowieść o dwóch klerykach. Po drugim roku studiów, zgodnie z panującym w seminarium zwyczajem, jadą na Śląsk, by przez kolejny rok spróbować ciężkiej pracy fizycznej wśród zwykłych ludzi. Jeden nie wróci już do seminarium, bo odkrywa nowe powołanie – zakłada niezależne od komunistycznej władzy związki zawodowe. SB udaje się poznać zarys fabuły. Klerycy jawią się jako jedyni pozytywni bohaterowie filmu. Wytykają kierownictwu zakładu pracy brak troski o człowieka. Walczą o wolne niedziele dla robotników i możliwość uczestnictwa w imprezach kościelnych. „W ramach podejmowanych działań operacyjnych zmierzać się będzie do uzyskania oryginału tekstu omawianej noweli filmowej, a następnie przekazany zostanie konsultantom, celem uzyskania wszechstronnych ocen” – planuje wysoki oficer Wydziału IV Departamentu III MSW. Odręczny dopisek wskazuje, że z ustaleniami SB zostaje zapoznany przedstawiciel Wydziału Kultury KC PZPR. „Szanse, by zrobić w kinematografii film o klerykach, były żadne” – wspomina Wajda w autobiografii „Kino i reszta świata”. A jednak w tamtym czasie liczy na łut szczęścia. Z notatki SB z 1979 roku wynika, że reżyser próbuje wykorzystać sprzyjający moment, jakim są zmiany personalne w ministerstwie kultury i kierownictwie kinematografii. „Aktualnie Wajda czyni usilne starania oraz wywiera naciski na administrację kinematografii w celu dopuszczenia do realizacji wspomnianej noweli. […] Jedną z zasadniczych przyczyn pośpiechu Andrzeja Wajdy […] jest zapowiedziana na czerwiec br. wizyta w Polsce Papieża Jana Pawła II, któremu chciałby pokazać nowy film”. Telewizja stawia warunek: produkcja ma ruszyć dopiero po papieskiej pielgrzymce. W lipcu Wajda jedzie na Śląsk i wybiera miejsca zdjęciowe. W rolach głównych mają zagrać Olgierd Łukaszewicz i Jerzy Radziwiłowicz. Zostaje nawet nakręcona pierwsza scena. „Tymczasem jednak, pod pretekstem katastrofy w jednej ze śląskich kopalń […], telewizja wstrzymała zdjęcia, a później nie wyraziła już zgody na wznowienie realizacji” – pisze w książce „Wajda” prof. Tadeusz Lubelski. Z czasem reżyser sam traci zapał do filmu o klerykach. Po latach będzie to sobie wyrzucał. „Niewielu niezrealizowanych filmowych projektów naprawdę żałuję, ale ten jeden opłakuję do dzisiaj – pisze w autobiografii. – Mógł powstać film silny, wyrazisty, no i przede wszystkim wyprzedzający swoim tematem wszystko, co wydarzyło się później”. Chodzi oczywiście o rok 1980 i rejestrację NSZZ „Solidarność”.

Korczak 2 Równolegle z pracą nad „Powrotami”  Wajda myśli o sfilmowaniu na nowo historii Janusza Korczaka. W projekt angażuje się hollywoodzki producent Lawrence P. Bachmann. SB bardzo szybko dowiaduje się o planach. „W czasie pobytu we Francji w lipcu br. Wajda kontaktował się z Bachmannem, omawiając z nim szczegóły scenariusza i fabuły filmowej” – czytamy w notatce z 10 sierpnia 1978 roku. I trzy lata później znowu: „Andrzej Wajda zamierza zrealizować film o Januszu Korczaku”. Projekt wyraźnie się ślimaczy. Scenariusz pisze w końcu Agnieszka Holland, która od 1981 roku przebywa na Zachodzie. Jako producent wymieniany jest tym razem Artur Brauner, który wcześniej współpracował z Fordem. Szybko jednak pojawiają się przeszkody. „Z reżyserem Andrzejem Wajdą przeprowadzono kilka rozmów, w których zasugerowano mu konieczność dokonania istotnych zmian w scenariuszu filmowym. Po rozmowach w Ministerstwie Kultury i Sztuki Andrzej Wajda przekazał wniesione uwagi Agnieszce Holland, która nie wyraziła zgody na żadne zmiany” – notuje oficer SB. Holland skłania się w tym czasie ku temu, by realizację „Korczaka” przenieść na Węgry. Reżyserii miałby się podjąć tamtejszy reżyser Károly Makk. Służba Bezpieczeństwa skutecznie zapobiega tym planom. Jesienią 1984 r. SB zwraca się do węgierskiej bezpieki z zapytaniem, na jakim etapie znajduje się projekt. W ślad za tym idzie prośba do towarzyszy węgierskich „o rozważenie możliwości spowodowania przerwania dalszych prac nad filmem”. SB tłumaczy, że „Korczak” może zostać wykorzystany „we wrogiej akcji propagandowej przeciwko Polsce”. Wobec trudności, jakie pojawiają się na Węgrzech, odżywa pomysł, by „Korczaka” reżyserował Wajda. Jako producent znów wchodzi w grę Lawrence P. Bachmann. „Bachmann zainteresowany jest produkcją w wersji angielskiej, na terenie Polski, z uzyskaniem zgody na dystrybucję na świecie i w reżyserii Wajdy – notuje w grudniu 1984 roku oficer Tadeusz Stępkowski z Wydziału IV Departamentu III MSW. – Z uzyskanych informacji wynika, że Andrzej Wajda czyni wszystko, aby doszło do realizacji filmu »Korczak« na terenie Polski. Realizowanie filmu według scenariusza Agnieszki Holland ma doprowadzić do jej powrotu do kraju, po latach pobytu na »zewnętrznej emigracji«, w czasie, której dała się poznać jako nieprzejednany wróg naszego ustroju”. Także tym razem nie udaje się Wajdzie uzyskać zgody na realizację „Korczaka”. SB uparcie  tłumaczy, że „scenariusz zawiera antypolski wydźwięk i w sposób wypaczony ukazuje postawy Polaków i Żydów polskich w  okresie  okupacji  hitlerowskiej”. „Korczak” Wajdy będzie miał premierę dopiero w 1990 roku – już w wolnej Polsce.

Cała prawda o Katyniu Zanim jeszcze władza i opozycja spotkają się przy Okrągłym Stole, Andrzej Wajda porywa się na temat, który w PRL uchodzi za zakazany. W listopadzie 1988 roku on i Marcel Łoziński składają w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (WFDiF) w Warszawie projekt filmu dokumentalnego „Katyń”. „Milczenie na temat Katynia nie tylko nie zaleczyło ran ani nie wymazało faktów, ale nieustannie podsycało nienawiść nowych pokoleń Polaków do stalinowskich sprawców tej zbrodni. Prawda o Katyniu istnieje w świadomości Polaków i nie da się jej wykorzenić” – piszą w uzasadnieniu. W PRL zbrodnia katyńska jest przez lata tematem tabu. Jesienią 1988 roku czuć jednak, że w kraju idą wielkie zmiany. Zmienia się także sytuacja polityczna w Związku Radzieckim. Michaił Gorbaczow wprowadza odważne reformy. Cenzura stopniowo łagodnieje. Można m.in. bardziej otwarcie W grudniu SB ma już dość szczegółowe informacje na temat ich projektu: „Film ma być koprodukcją między Les Films du Losange z Paryża a Wytwórnią Filmów Dokumentalnych i Fabularnych z Warszawy. […] Zdjęcia według planów scenariuszowych realizowane mają być w Starobielsku, Kozielsku, Ostaszkowie, Katyniu, Griazowcu i Gniezdowie. W trakcie realizacji zdjęć przewiduje się szukanie miejscowych świadków wydarzeń z tamtego czasu”. Do głosu mieliby dojść nawet byli funkcjonariusze NKWD. Służbie Bezpieczeństwa udaje się ustalić, że Wajda i Łoziński zarejestrowali już wywiady z Józefem Czapskim i Edwardem Raczyńskim. „Nawiązane zostały także kontakty z kilkoma byłymi jeńcami Kozielska zamieszkałymi w Anglii”. Czapski, znany malarz i pisarz, w 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli. Był więźniem Starobielska. Został jednak przeniesiony do innego obozu i dzięki temu nie zginął w Charkowie, jak wielu jego kolegów. Raczyński z kolei był w czasie wojny ministrem spraw zagranicznych polskiego rządu na uchodźstwie. Robił wiele, by już w 1943 roku wyjaśnić zbrodnię katyńską. Oficer SB przestrzega, że realizacja „Katynia” może zaostrzyć stosunki polskiej kinematografii ze Związkiem Filmowców Radzieckich. Przewiduje również, że „film ten posłużyć może jego realizatorom za okazję do szerszej krytyki systemu socjalistycznego”. „Zaawansowanie prac Wajdy i Łozińskiego związanych z realizacją tego filmu wskazuje, iż brak akceptacji scenariusza nie spowoduje zaniechania dalszej realizacji tematu. Zdaniem niektórych pracowników WFDiF mogą oni zrealizować ten film w nieco zawężonym zakresie przy pomocy techniki wideo” – notuje esbek. W PRL film nie zostanie jednak zrealizowany. Już w 1990 roku premierę będzie miał dokument Łozińskiego „Las Katyński”. Na fabularny „Katyń” w reżyserii Wajdy trzeba będzie poczekać aż do 2007 roku.

Gańczak

Obrzezanie Radka Appelbaum – ciąg dalszy W cyklu poprzednich artykułów przedstawiane były wybiórcze elementy polityki Radosława A. Praca dokumentująca i obrazująca rozmiar szkód wyrządzonych działaniem tego „żydowskiego pierwiastka” zajęłaby sporo czasu i urosłaby do wielkości obszernego raportu. Najlepiej gdyby stał się on kanwą aktu oskarżenia wniesionego przez prawdziwie Polską prokuraturę do prawdziwie Polskiego sądu karnego. Na razie postawienie Radosława A. przed wymiarem sprawiedliwości jest w sferze pobożnych życzeń. Przedstawiamy list nadesłany przez naszego rodaka z Australii. Nie wszystkie tezy w nim wyrażone, podzielamy, ale udostępniamy go jako ważny głos w dyskusji dotyczącej postępowania tego niewątpliwie „obrzezanego” twórcy kolejnego etapu judeopolonii. Podziękowania dla Staszka; oryginalna pisowania zachowana.  

Na pohybel Radkowi Sikorskiemu! Żydzi amerykańscy są większym wrogiem Polski i Polaków niż Izrael, a to dlatego, że Izrael i Żydzi izraelscy są niczym na świecie bez Stanów Zjednoczonych. Izrael żyje i ma się bardzo dobrze za dolary amerykańskie, napławyjące do tego kraju w oficjalnej kwocie kilku miliarów dolarów rocznie i w nieoficjalnej kilka razy przewyższającą tę oficjalną i docierającą do Izraela w różny sposób, często nielegalny (w Australii były jawne procesy Żydów o pranie brudnych pieniędzy do Izraela – w jednej sprawie chodziło o 50 mln dolarów). Jest tajemnicą poliszynela, czyli wiadomo o tym na całym świecie, że Stany Zjednoczone są w rękach Żydów amerykańskich i nikt i nic nie zmieni, nie ukryje tej prawdy, nawet oskarżenie o antysemityzm za stwierdzenie tego nagiego faktu, o co są oskarżani wszyscy ci, co głośno mówią czy piszą na ten temat. Bowiem kiedy do II wojny światowej antysemitami były nazywane osoby o poglądach rasistowskich, to dzisiaj antysemitą jest każda osoba, która daleka jest od rasizmu, ale którą nie lubią jej Żydzi z tego czy innego powodu. Jak np. przez mówienie PRAWDZIWYCH, ale przykrych czy niewygodnych faktów dla Żydów. Co więcej, ile to samych Żydów zostało nazwanych antysemitami za krytykę chociażby tylko rządu izraelskiego, jego polityki wobec Palestyńczyków?! Aby nie być gołosłownym dam tutaj choć jeden przykład na to, że Żydzi rządzą Ameryką. Tym przykładem jest fakt, że to właśnie głównie oni kontrolują amerykańskie finanse. Żydzi mają je w swoich rękach. A w dzisiejszym świecie jest tak, że kto ma pieniądze ten ma władzę lub co najmniej duże wpływy w danym kraju. Wpływy na wszystko. Także na nieżydowskiego prezydenta i wymiar sprawiedliwości. Oto dowód na to. Bankierzy amerykańscy, wśród których rej wodzą Żydzi, spowodowali swą zachłannością trwający od 5 lat kryzys finansowy na świecie. W świetle prawa powinni być uznani za kryminalistów i wszyscy czy prawie wszyscy wsadzeni do więzienia. Dlaczego tak się nie stało?! Dlaczego nie tylko wielu setkom bankierom-kryminalistom nawet włos nie spadł z głowy za spowodownie tego kryzysu – za jawne okradanie klientów i oszukiwanie państwa, ale ciągle są wpływowymi osobami w gospodarce i polityce amerykańskiej? Co więcej, za swoje czyny kryminalne są także i dzisiaj (śmiejąc się nam prosto w oczy!) wynagradzani wielomilionowymi premiami!

No właśnie, dlaczego?! Żydzi amerykańsko-izraelscy domagają się od Polski, aby nasz kraj wypłacił światowemu żydostwu 65 miliardów plus dolarów za utracone mienie żydowskie w Polsce podczas II wojny światowej. Cały naród polski ma zapłacić Żydom za zagrabione ich mienie przez Niemców, Sowieciarzy (!) i komunistów żydowskich, rządzących Polską w okresie stalinowskim. Mamy nawet im zapłacić za ich kamienice, które są dzisiaj – od prawie 70 lat w litewskim Wilnie czy ukraińskim Lwowie, tak jakby nie mogli starać się o ich zwrot u Litwinów i Ukraińców! Poza tym, jeśli chodzi o USA to właśnie Żydzi po wojnie mieszkający w tym kraju otrzymali od rządu polskiego ponad 50 lat temu odszkodowanie za utracone mienie w wysokości ówczesnych 40 mln dolarów, co na dzisiejszą wartość dolara byłoby grubo ponad 500 milionów dolarów. Warto także przy tej sprawie pamiętać, że Niemcy wypłacili Żydom odszkodowanie w wysokości ponad 100 miliarda marek za wszystkie krzywdy im wyrządzone, a więc także za kradzież ich mieniaTeraz chcą drugiego odszkodowania za tę samą krzywdę! A jak Polska by im dała te pieniądze, to wówczas zgłoszą się do Litwinów, Białorusinów i Ukraińców o dszkodowanie od nich – trzecie z kolei za utratę tego samego mienia. Należy w tym miejscu także wspomnieć i o tym, że że największym złodziejem nie tylko żydowskiego, ale także polskiego majątku był ich rodak-Żyd Hilary Minc – minister przemysłu i handlu i trzecia osoba w stalinowskiej Polsce (po Bolesławie Bierucie i Żydzie Jakubie Bermanie). Przywódca żydostwa amerykańskiego sprzed 20 lat, Singer, któremu kilka lat temu sami Żydzi amerykańscy zarzucili nieprawidłowości finansowe, zagroził wtedy Polsce i Polakom, że Żydzi amerykańcy tak długo będą szkalować Polskę i Polaków na całym świecie i szkodzić nam dopóki nie wypłacimy im tego haraczu, tj. 65 miliardów dolarów. W każdym cywilizowanym kraju jeśli nie ma żadnego spadkobiercy, to majątek danej osoby przechodzi na własność państwa. Przypuszczam, że tak jest także w Izraelu. Jednak Żydzi amerykańscy i izraelscy chcą się uważać za spadkobierców zamordowanych przez Niemców Żydów i przejąć ich majątek. Jak widać pazerność ludzka nie ma granic. Dlatego właśnie pod kątem tego szantużu Singera, który jest realizowany w mediach anglosaskich, należy spojrzeć m.in. na niedawne przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baraka Obamy, w którym mówił o „polskim obozie koncentracyjnym” Auschwitz. To kardynalny dowód na to, jak w jego otoczeniu wpływowi są Żydzi albo ich pachołkowie (np. Hilary Clinton, która tylko dlatego została ame3rykańskim sekretarzem stanu!), że prawdopodobnie osoba, która mu to przemówienie napisała jest wyznania starozakonnego i spełniła (zresztą nie ona pierwsza) groźbę Singera. Dlaczego przypominam tę powszechnie znaną sprawę? Otóż dlatego, że w akcję szkalowania Polski i Polaków wpisuje się teraz także nie kto inny jak samo „polskie” Ministerstwo Spraw Zagranicznych, którym kieruje może i Polak z urodzenia, ale taki „polski minister” jak „polską” jest cała Platforma Obywatelska, z której nominacji sprawuje swój urząd, Radek Sikorski, bo o nim tu. Targowiczanie też byli z urodzenia Polakami, ale jakimi byli „Polakami” sami to udowodnili. Byli agentami wrogów Polski. Kiedy Radek Sikorski darł się na całą gębę na partyjnym parteitagu Platformy Obywatelskiej, która jest tak obywatelska jak ja Chińczykiem!, żeby „dorżnąć watahę”, czyli demokratyczną opozycję polską w ponoć demokratycznym kraju, należącym do cywilizowanej Unii Europejskiej, darł się jako Polak czy jako targowiczanin?! Chciałbym to wiedzieć. Ale nawet czy darł się jak najgorszy cham (bo człowiek kulturalny nigdy, ale to nigdy na to by sobie nie pozwolił!) jako Polak czy jako targowiczanin, udowodnił mi ponad wszelką wątpliwość, że jeśli uważa się za Polaka, to marny z niego Polak i… człowiek. Właśnie: człowiek! To właśnie ludzie watahy, a właściwie podludzie (bo czy „człowiek” postępujący jak dzikie zwierze nie jest takim właśnie zwierzęciem) z watahy mordują i dożynają ludzi, grabią (akurat media w Polsce piszą o tym jak ludzie Platformy i jej sojusznika okradają Polskę) i palą. No i udowodnił mi także, że jest człowiekiem bez kręgosłupa moralnego. Nawoływał bowiem do dożynania-mordowania ludzi, z którymi niedawno współpracował, z których ręki jak chleb! Myślę, że Radek Sikorski nie obrazi się za to, jak stwierdzę, że w moim przekonaniu nie jest Polakiem i nawet nie Europejczykiem, co obywatelem świata w ujemny tego słowa znaczeniu, gdyż nijakiem, człowiekiem, który hołduje powiedzeniu: tam ojczyzna gdzie chleb/kariera. Urodził się w Polsce i zdał polską maturę. Ale na ile utożsamiał i utożsamia się z Polską i Polakami? Jest to pytanie retoryczne, na które nigdy nie otrzymamy prawdziwejodpowiedzi. Co wiemy to to, że zaraz po zdaniu matury opuścił, czy może nawet zwiał z nielubianej Polski do Anglii, gdzie ukończył studia i związał się ze środowiskiem anglo-amerykańskim. Z jednej strony jest powiedzenie, że najszybciej asymiluje się zdrajca, ale z drugiej strony jeśli byłaby to asymilacja tylko powierzchowna, to na pewno nie było nic w tym złego. Przeciwnie, mogło by to być bardzo dobre, gdyby Radek pomimo asymilacji służył sprawom polskim. Ale czy służył? Londyn był wówczas główną siedzibą polskiej emigracji niepodległościowej. Czy nasz Radek nawiązał z nią jakiś kontakt (poza może takim, który miał służyć jedynie jego promocji w świecie anglosaskim), który konkretnie służyłby Polsce i narodowi polskiemu? Z jego biogramu w Wikipedia.pl nic się nie dowiadujemy w tej sprawie. Dlatego bardzo prawdopodobne jest, że miał wówczas w nosie Polskę i sprawy polskie, czyli niesienie pomocy zniewolonemu przez komunizm narodowi polskiemu. Co więcej, Radek, bardzo szybko po wyjeździe z Polski, postanowił obciąć zbędną dla niego pępowinę łączącą go z Polską i przyjął obywatelstwo brytyjskie, które chyba tylko w jego oczach go nobilitowało. Widać, że nie brał pod uwagę powrotu do Polski. Zgodnie z myślą przewodnią autorki powieści amerykańskiej „To kill a Mockingbird” (1960) Harper Lee, że jeśli chcesz poznać innych ludzi i być jednym z nich, to musisz „wejść w ich buty”. No i być bardziej papieski od papieża, czyli być większym Anglosasem od samych Anglosasów. Dlatego nasz Radek zerwał z pasztortem-obywatelstwem polskim i nie zakochał się w żadnej dziewczynie polskiej, gdyż uznał, że lepiej będzie dla jego kariery jak się ożeni z nie-Polką. No i ożenił się z najlepszą kandydatką na żonę w świecie anglosaskim. Ożenił się z amerykańską Żydówką i w dodatku dziennikarką (Żydzi kontrolują główne media amerykańskie, co jest faktem bezsprzecznym, który nie ma nic wspólnego z antysemityzmem!) – Anne Applebaum, zdobywczynią później amerykańskiej nagrody dziennikarskiej Pulitzera. – Czy nauczył swoją żone mówić po polsku? Nic o tym nie słyszałem i nie słyszałem, aby coś mówiła po polsku. Ale to jest mniej ważne. Ważne jest to, czy w mediach amerykańskich stała się rzecznikiem sprawy polskiej. Także i o tym nic nie słyszałem. Ma z nią dwóch synów, którzy w świetle obowiązująceho prawa w Izraelu, nie są Polakami, a tylko Żydami. I takimi zapewne będą całe swoje życie. I jestem pewny, że tatusia wcale to nie martwi! Ale co się jej dziwić. Wszak sam Radek prawdopodobnie bardziej niż o Polskę i swoich rodaków troszczył się o innych, jak np. o Afgańczyków. Pojechał do Afganistanu, aby służyć ludziom, którzy co prawda walczyli z komunistami afgańskimi i Związkiem Sowieckim, ale którzy po dojściu do władzy pokazali swe prawdziwe oblicze – oblicze terrorystów, wrogów Zachodu i wszystkiego co nieislamskie. Rzeczywiście, Radek może być dziś z tego „dumny”! Z biogramy w Wikipedii.pl dowiadujemy się, że nasz Radek jest politologiem. Doprawdy „świetnym” politologiem, który nie poznał się na prawdziwym obliczu Mudżahedinów. Sikorski, prawdopodobnie przez swą żonę – amerykańską Żydówkę-dziennikarkę, sam bez trudu (co jest rzeczą prawie że niemożliwą dla prawdziwegoPolaka w mediach anglosaskich) sam został dziennikarzem anglosaskim. M.in. od 1988 do 1992 doradzał magnatowi prasowemu Rupertowi Murdochowi, którego media – obrzydliwe brukowce – były i są antypolskie. Widać, że Sikorski nie mógł (?), albo po prostu nie chciał nic zrobić w sprawie złagodzenia antypolskiej postawy tych mediów. W 1989 roku obok komunistów współgospdarzami Polski przy „okrągłym stole” zostali wybrani ludzie z „Solodarności” – często osoby także o poglądach lewackich, jak np. trockista Jacek Kuroń – wkrótce minister czy Adam Michnik – redaktor największej tuby propagandowej o antypolskim obliczu i poseł na Sejm RP. Osoby dalekie od tego, aby służyć Polsce i narodowi polskiemu. Z wasala moskiewskiego staliśmy się wasalem Zachodu, którego polityka jest często bardzo sprzeczna z polską racją stanu. Tak doszło do powrotu Radka „na ojczyzny łono”. Czyli on sam i przypuszczam, że także jego panowie (masters) na Zachodzie zadbali o to, aby Radek był na świeczniku obecnej polskiej rzeczywistości. Nie było by nic w tym złego, gdyby był to powrót syna marnotrawnego do rodzinnego domu. Ale czy tak to było i jest, czy raczej Radek miał się znaleźć na świeczniku polskiego życia politycznego, aby stać na straży obcych interesów? Mieć wtyczkę w Ministerstwie Obrony Narodowej czy Ministerstwie Spraw Zagranicznych w takim kraju jak Polska to prawdziwe marzenie Stanów Zjednoczonych. Nie, o nic złego nie posądzam Sikorskiego i jest on niewinny, dopóki sąd czy Historia (ta z dużej litery) nie udowodni mu jakąś winę. Ale wierzę, że kiedyś ktoś zajmie się tą sprawą w napisanej przez siebie rzetelnej biografii Radka. Bo postać to warta jest opisania i to z wielu powodów, jak również rozliczenia z pewnych jej pociągnięć, w tym także antypolskich.

Sytuacja polityczna w Polsce od 1989 roku jest bardzo niestabilna. Widać to po służbie Sikorskiego w różnych partiach politycznych. I tak w 1992 roku był związany z Janem Olszewskim i był jego wiceministerm obrony narodowej. Jednak Ruch Odbudowy Polski Olszewskiego przechodził do historii i Sikorski związał się z Akcją Wyborczą Solidarność i w rządzie Jerzego Buzka 1998-2001 był wiceministrem spraw zagranicznych. W 2001 postkomuniści wrócili do władzy i Radek przykleił się teraz do Prawa i Sprawiedliwości i w latach 2005-07 był ministerm obrony narodowej. Oficjalnym powodem odejścia Sikorskiego była negatywna ocena Ministerstwa Obrony Narodowej po przeprowadzeniu przeglądu resortów na przełomie 2006 i 2007. Obrażony Sikorski przeszedł teraz do Platformy Obywatelskiej i z jej nadania jest od 2007 roku ministrem spraw zagranicznych. – Ciekawe czy jakby wygrał w następnych wyborach Palikot, to czy Sikorski przeszed by do jego obozu? Jak się dziewica puści raz, to później puszcza się stale. I wierzę, że gdyby jakaś BEZSTRONNA komisja miała ocenić pracę Sikorskiego na stanowisku ministra spraw zagraniczynch, to ocena ta była by także negatywna. Na pewno lepsze sukcesy miał by w polakożerczych mediach amerykańskich. Nie, nie jestem złośliwy. I uważam, że mam prawo tak napisać jeśli weźmiemy pod uwagę dwa poniższe fakty. Otóż Sikorski w ubiegłym roku bardzo ostro zaatakował za, jak się wyraził, antysemickie komentarze niektórych internautów na jego temat. Postanowiś ścigać ich sądownie. Nie czytam blogu Sikorskiego i nie czytałem ani jednego wrogiego mu komentarza. Ale wiem ile chamstwa jest wśród polskich interanutów, bo sam wielokrotnie byłem jego ofiarą. Wypisywano równe głupoty i złośliwości na mój temat. Byli także i tacy, którzy w iście chamski sposób nazywali mnie albo filosemitą, albo antysemitą. Nigdy nie byłem i nie jestem rasistą. Kolor skóry człowieka nigdy mnie nie interesował i nie drażnił. Mógłbym przebywać co dzień w jednym pokoju z ludźmi różnego koloru skóry i w sposób pozytywny fascynuje mnie kultura ludowa wszystkich ludzi na świecie. Jest ona czymś fantastycznym, tak jak fantastycznie piękne są kwiaty całego świata. Podróżując po świecie (77 państw) widziałem wiele tańców ludowowych. Największe wrażenie zrobił na mnie „Taniec ptaka” Koriatów z Kamczatki. A więc Azjatów, którzy nie grzeszą urodą. Ale czy wszyscy biali to piękna rasa?! Kocham także przysmaki kuchni różnych narodów; w moim domu obok polskiej króluje na równi kuchnia chińska, która mnie „podbiła” podczas moich 5 pobytów w Chinach, w Hongkongu, Macau i na Tajwanie. A jeśli chodzi o Żydów to chociaż boli mnie ich (tzn. niektórych Żydów) obrzydliwe polakożerstwo, to zawsze byłem i jestem pełen podziwu dla tego małego przecież narodu, który „rządzi światem” i dla tego co niektórzy Żydzi zrobili dobrego dla Polski – dla nas Polaków. Chociażby piękne filmy polskie i pioseki-przeboje z okresu międzywojennego, które śpiewamy po dziś dzień, a także „Czerwone maki na Monte Cassino” – to dzieło polskich Żydów, którzy jak np. Marian Hemar byli lepszymi Polakami od wielu „prawdziwych” Polaków. Dlatego rozumiem reakcję Sikorskiego na antysemickie wypowiedzi antysemitów polskich. Niestety, Sikorski nie jest konsekwenty w swej walce z rasizmem, bowiem prowadzi z nim wybiórczą walkę. Tak ostro przystąpił do walki z polskim antysemityzmem, jednocześnie nie ma odwagi walczyć z żydowskim polakożerstwem. Bo to co robiło dotychczas jego ministerstwo to tylko udawanie walki z polakożerstwem.

Prawdziwą walką byłoby na przykład wysłanie przez MSZ oficjalnej noty dyplomatycznej do wszystkich państw z którymi Polska utrzymuje stosunki dyplomatyczne, w której przedstawiono by na przykładach żydowskie polakożerstwo i w ostrych słowach je potępiono jako podłą akcję wymierzoną w Polskę i naród polski. Prawdziwą walką byłoby także podanie do sądu w danym kraju gazety, radiostacji czy stacji telewizyjnej, w której nazwano jakikolwiek niemiecki obóz koncentracyjny polskim obozem koncentracyjnym, zagłady czy śmierci i żądano wielkiego odszkodowania. Najlepsi na świecie adwokaci powinni walczyć jak lwy z tą żydowską podłości. Jakby media/Żydzi przegrali kilka takich spraw, wódczas stulili by ogon pod siebie. Panie Sikroski, wtedy i tylko wtedy moglibyśmy mówić, że Panu, że polskiemu Ministerstwu Spraw Zagraniczych, że Tuskowi i jego Platformie Obywatelskiej naprawdę zależy na dobrym imieni Polski i Polaków na świecie. W każdym narodzie są ludzie mądrzy i głupi, ładni i brzydcy, ludzie święci i grzesznicy – kryminaliści, bandyci, złodzieje, gwałciciele itd. W więzieniach w Stanach Zjednoczonych przebywa ponad 2 miliony ludzi! Więźniów, a wśród nich najgorszych kryminalistów, nie brak także w Izraelu. Ale czy przez to mamy prawo mówić ogólnie, że Amerykanie czy Żydzi to kryminaliści? Na pewno nie! Żydowsko-niemiecko-amerykańska wielka myślicielka Hannah Arentd w swej książce „Eichmann w Jerozolimie” (1963, wyd. pol. 1987) wskazuje na to, że m.in. sami Żydzi przyczynili się do swej zagłady z rąk niemieckich hitlerowców. Żydzi przyjęli tę książkę z oburzeniem, tylko dlatego, że obala ona głoszony przez nich światu mit, że Żydzi nie brali udziału w swoim holocauście i że ich postawa w czasie wojny była tylko i wyłącznie bohaterska. Np. w tygodniku Żydów australijskich „The Australian Jewish News” czytałem nie raz o tym jak rzekomo aż 1,5 miliona (!!!) Żydów walczyło bohatersko podczas II wojny światowej z hitleryzmem. Obliczono, że żydowski Hollywood wyprodukował ponad 400 filmów o Żydach i holocauście podczas II wojny światowej i KAŻDY film przedstawiał ich w sposób wyłącznie pozytywny i pokazywał ich rzekome bohaterstwo i często trzórzosto i łajdactwo innych nacji. W okupowanej przez Niemców Polsce podczas II wojny światowej znaleźli się Polacy wszelkiej maści, a więc także ludzie dobrzy i źli, a wśród nich zwykli kryminaliści spod ciemnej gwiazdy, których w Ameryce jest wiele milionów, a w Izraelu wiele tysięcy. Np. podczas kampanii wrześniowej 1939 wielu kryminalistów uciekło z opuszczonych więzień, albo, na Kresach zajętych przez Armię Czerwoną, zostało wypuszczonych na wolność, jako męczennicy sanacyjnej Polski. Ci ludzie wrócili do swego kryminalnego zawodu. Antyżydowska zbrodnicza polityka hitleryzmu wobec Żydów dała im i innym osobom, które uznały, że w łatwy sposób mogą się wzbogacić na ludzkiej krzywdzie, którą ignorowali, gdyż żyli w świecie topiącym się w zbrodni – świecie, który deprawuje wiele ludzi, możliwość pracy w ich kryminalnym zawodzie. Stąd do historii trafiło pojęcie szmalcownicy. Były to osoby wymuszające okup na ukrywających się Żydach i pomagających im Polakach lub donoszących na nich za pieniądze do władz okupacyjnych. Zjawisko szmalcownictwa było traktowane przez polskie władze podziemne i Armię Krajową jako akt zdrady i karane śmiercią. 18 marca 1943 roku Kierownictwo Walki Cywilnej ogłosiło: „Każdy Polak, który współdziała z ich morderczą akcją czy to szantażując, czy denuncjując Żydów, czy to wyzyskując ich okrutne położenie lub uczestnicząc w grabieży, popełnia ciężką zbrodnię wobec praw Rzeczypospolitej Polskiej i będzie niezwłocznie ukariany”. Wyroki sądów Polski Podziemnej były wykonywane od połowy 1943. Na to są wiarygodne dowody. Dzisiaj żydowska antypolska machina propagandowa robi z WSZYSTKICH Polaków żyjących podczas II wojny światowej szmalcowników i szabrowników, ludzi odpowiedzialnych bardziej od Niemców za wymordowanie Żydów podczas holocaustu. Z holywoodzko-żydowskiego filmu „Sophie’s Choice” (1982, Wybór Zofii), wyprodukowanego na podstawie księżki znanego żydowskio-amerykańskiego polakożercy Williama Styrona dowiadujemy się, że to polski uczony, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, opracował (dla Hitlera) plan zagłady Żydów! Ciekawe jaka była by w świecie żydowsko-anglosaskiem reakcja, gdyby Polacy nakręcili film o zbrodni katyńskiej czy tragedii smoleńskiej 2010, w którym by mówiono, że plan obu tragedii opracowali Żydzi? Szmalcownicy, miejmy nadzieję, że pochłonęło ich piekło, bardzo zaszkodzili i ciągle szkodzą dobrej opinii Polsce i Polaków przez rozdmuchiwanie ich zbrodni do potęgi przez antypolską politykę pewnych środowisk żydowskich, które na tragedii swych braci z okresu holocaustu chcą w łajdacki sposób dorobić się – okraść wszystkich dzisiejszych Polaków, żądając przeogromnych odszkodowań za… NIEMIECKI holocaust Żydów. W tę antypolską i roszczeniową wobec Polski politykę żydowską wpisuje się właśnie POLSKI mninister spraw zagranicznych Radek Sikorski i kierowane przez niego Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Otóż, jak podaje Polska Agencja Prasowa (24.8.2012) Ministerstwo Spraw Zagranicznych nakazało naszym placówkom dyplomatycznym promowanie książki „Inferno of Choices” (Piekło wyborów, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2012). W książce jest przede wszystkim (5 z siedmiu opracowań) mowa o polskich szmalcownikach i szabrownikach, o tym, jak Polacy pomagali Żydom za 
http://www.dziennik.pl/tagi/premiera” rel=”nofollow” target=”_blank”>premiera list z pytaniem, czy zamierza nadal akceptować tego rodzaju działania. Oczekujemy, że premier zajmie zdecydowane stanowisko kładąc kres promowaniu tego rodzaju paszkwilarskich, fałszujących rzeczywistość publikacji” – oświadczył na piątkowej konferencji prasowej w Sejmie Ziobro. Zdaniem Ziobry, publikacja jest dowodem „skrajnej nieodpowiedzialności, braku profesjonalizmu i ośmieszania się polskiej dyplomacji pod kierownictwem ministra Radosława Sikorskiego. Zdaniem Ziobry, MSZ angażuje się w promowanie książki, która w sposób nieprawdziwy nakreśla obraz Polski jako kraju zaangażowanego w działania antysemickie, sprzyjające zagładzie Żydów w okresie II wojny światowej. „Jeżeli polskie placówki dyplomatyczne mają swój wysiłek koncentrować na pokazywaniu Polski jaku kraju de facto odpowiedzialnego za Holokaust, to mamy do czynienia z rzeczą bez precedensu” – przekonywał Ziobro. Jak dodał, rządy krajów europejskich, które w czasie wojny współpracowały z Hitlerem wybielają karty swojej historii, ukrywają przed historykami swoje archiwa, aby nie pokazać obrzydliwej prawdy, podczas gdy polski rząd, angażuje się nie tylko w promowanie dzieła, który ma niszczyć wizerunek Polski na świecie. Właśnie tym posunięcem Sikorski udowodnił mi ponad wszelką wątpliwość, że marny z niego Polak, jeśli w ogóle można nazwać go Polakiem. Że bliższe jest mu antypolskie żydowstwo i jego polityka roszczeniowa wobec Polski niż Polaka i Polacy. Niech Polacy zwrócą wreszcie uwagę na to, że żydowską politykę roszczeniową wobec Polski popiera z całej siły rząd amerykański, z jego sekretarzem stanu Hilary Clinton na czele, która niedawno w tej sprawie była w Warszawie. Sikorskiego akcja to ukłon w jej stronę! To jego osobiste poparcie dla jej niecnej akcji. Tak ja to widzę. I dlatego Radosław Sikorski nie ma prawa być polskim ministerm spraw zagraniczych!

Jego miejsce jest na polskim śmietniku historii! I jeszcze jedno. Jeśli Żydom należy się jakieś odszkodowanie od Polski, to rząd prawdziwie polski powinien powiedzieć im tak, biorąc pod uwagę to, że rządu polskiego nie stać na wypłacenie tak wielkiej sumy, nawet jakby bardzo to popierali wszyscy Sikorscy w Polsce, gdyż nie stać na to budżetu rządowego: Słuchajcie, straciliście ten majątek nie z polskiej winy. Polską w latach 1945-89, a szczególnie Polską stalinowską (1945-56) rządzili agenci Kremla, wśród których było bardzo wielu waszych rodaków. A rządzili oni Polską dlatego, że Polskę – swego sojusznika z okresu II wojny światowej!!! – zdradziła Wielka Brytania i Stany Zjednoczone z Teheranie w 1943 roku, a następnie i ostatecznie w Jałcie i Poczdamie w 1945 roku, odstępując ją jako jego kolonię Związkowi Sowieckiemu. Roosevelt i Churchil potraktowali Polskę i Polaków jak swój folwark i swoich parobków. Tak więc ówczesne rządy Ameryki i Wielkiej Brytanii są odpowiedzialne za tę krzywdę narodu polskiego i waszą. Kosztowała ona nas nie tylko utratę niepodległości na okres 45 lat, ale także przyczyniła się do wymordowania kilkuset tysięcy Polaków i więzienia drugie tyle, do okradania Polski i Polaków przez Związek Sowiecki, do zapaści gospodarczej, z którą żyjemy po dziś dzień. Straciliście swój majątek przez łajdactwo Białego Domu i Albion. Ani Waszyngton, ani Londyn nawet nie przeprosili za to narodu polskiego, ani nie zaoferowali żadnej rekompensaty. Dlatego podejmiemy kroki w celu uzyskania finansowego odszkodowania za tę zbrodnię od Waszyngtonu i Londynu. Poprzyjcie nasze starania, to wówczas i wy możecie liczyć na otrzymanie odszkodowania. A Waszyngtonowi trzeba wyraźnie powiedzieć: Będziecie pić piwo, które sami nawarzyliście przez oddanie Polski Stalinowi i przez popieranie roszczeń żydowskich. Tak powinien postąpić prawdziwie polski rząd i prawdziwie polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wierzę, że wówczas sprawa ucichnie. I niech Polacy w kraju wreszcie zrozumieją, że Stany Zjednoczone nigdy nie były i nie są naprawdę sojusznikiem Polski (po I wojnie światowej to właśnie przez nich Gdańsk nie został przyłączony do Polski, a po II-iej sprzedali nas Stalinowi). Jak zajdzie potrzeba to znowu nas sprzedadzą w nowej Jałcie, chociaż na ich okupację Afganistanu wydaliśmy 4 miliardy złotych, nie licząc kilkudziesięciu zabitych i kilkudziesięciu rannych żołnierzy oraz kupna od nich za kilka miliardów dolarów szmelcu w postaci samolotów F16! Nie, nie jestem agentem rosyjskim (Putina), wrogiem Amerykanów. Przeciwnie, podczas mojego dwukrotnego pobytu w Stanach Zjednoczonych (w 19 stanach) przekonałem się, że Amerykanie to dobrzy ludzie, życzliwi i pomocni (z chęcią pomagali mi jako turyście). Ale oni nie rządzą Ameryką. Ci co rządzą tym państwem w zdecydowanej większości nigdy nie byli i nie są życzliwie nastawieni do Polski i Polaków, w dużym wypadku przez amerykańskich polakożerczych Żydów. Dla zażydzonego Białego Domu pępkiem świata jest Izrael (któremu przez to wszystko wolno, nawet popełniać największe zbrodnie!). Musi się on coraz bardziej liczyć z Chinami. A wszystko inne to śmieć (włącznie z Unią Europejską!) lub posłużni pachołkowie. Tak jak dzisiejsza Polska, która za rzekomą przyjaźń amerykańską musi płacić miliardy dolarów (Irak, Afganistan, F16) i moralnie cierpieć (np. za więzienie amerykańskie w Polsce) i nic konkretnego z niej nie mieć. I za to wszystko usłyszeć jeszcze z ust amerykańskiego prezydneta, „podziękowanie”, że niemieckie obozy koncentracyjne wbrew faktom historycznym nie były niemieckimi lecz tylko polskimi obozami koncentracyjnymi! Marian Kałuski

Wielki terror

Charków. Zwłoki zamęczonych kobiet-zakładniczek. Druga z lewej S. Iwanowa, właścicielka małego sklepu, trzecia z lewej A. I. Karolskaja, żona pułkownika, czwarta Ł. Chłopkowi, właścicielka ziemska. Wszystkim wyrżnięto żywcem piersi i wypalono organy płciowe, w nich znaleziono węgiel Niedawno demokratyczna społeczność wspominała 70-lecie „Wielkiego Terroru” pod którym to terminem rozumie ona wydarzenia 1937 roku i następnych lat czystek Stalina dokonywanych we władzach sowieckich, których celem było pozbycie się rewolucjonistów-bolszewików, którzy z kolei byli głównymi organizatorami „Wielkiego Terroru” wobec narodu rosyjskiego i innych narodów Rosji po przewrotach lutowym i październikowym 1917 roku. Oto dowody straszliwych zbrodni bolszewickich po zdobyciu przez nich władzy. W latach 1921-1922 kraj był objęty strasznym głodem (druga fala) i epidemią cholery. Czy Lenin miał wiedzę o śmierci głodowej milionów obywateli rosyjskich? Takie pytania są po prostu śmieszne. Oczywiście, że wiedział. Biuro Informacji GPU osobiście dostarczało Leninowi najbardziej tajne zestawienia i podsumowania różnorodnego charakteru dotyczące wszystkich guberni Rosji. Informacja zbiorcza GPU dotycząca guberni samarskiej z dnia 3 stycznia 1922 roku mówi: „…obserwuje się głód…dzieci nie są chowane na cmentarzu, są pozostawiane na pożywienie…” W guberni tiumeńskiej raport z 15 marca 1922 roku: „…w powiecie Iszmisk z 500 tysięcy mieszkańców głoduje 265 tysięcy. Głód nasila się. W dostatnich, pod względem plonów, gminach głoduje 30% ludności. Wypadki śmierci głodowej są coraz częstsze. Na granicy Iszmisk i Pietropawłowsk rozwija się epidemia cholery azjatyckiej. Na północy szaleje ospa i tyfus…”. Trocki w odpowiedzi na pismo profesora Kuzniecowa, że Moskwa umiera z głodu, oświadczył: „To nie głód…Bo kiedy zmuszam wasze matki żeby jadły swoje dzieci to wtedy możecie przyjść i powiedzieć: „My głodujemy””. A przecież tę plugawą gnidę chcieli rehabilitować na wniosek takiego także plugawca jak A. N. Jakowliew (żyd i mason-tłum.). A oto świadectwo żony Trockiego, Natalii Iwanowny Siedowej: „Czerwonego kawioru było w bród. Tym, ciągle tym samym kawiorem, ubarwione są, nie tylko w mojej pamięci, pierwsze lata rewolucji”. W czasie kiedy oszalali ludzie stali w długich kolejkach po chleb, komisarzyca Czerwonej Armii, Sarisa Reisner (oczywiście psychopatyczna żydówka-tłum.), zajmowała pałacyk, posiadała własną służbę, brała kąpiele w wannie wypełnionej szampanem i urządzała bankiety. Na bankiecie zorganizowanym dla delegatów I Kongresu Kominternu w Wielkim Pałacu Kremlowskim dnia 5 marca 1919 roku, bolszewicy doprowadzili wszystkich do osłupienia, stoły uginały się od jadła. Lenin osobiście rozkazał wydanie z zapasów Sowieckiego Komitetu Ludowego: kawioru 110 pudów (1 pud=16.38 kg), prosiąt mlecznych 800 pudów, łososia 200 pudów (J. Kozienkow-„Gołgofa Rossini”, str. 354). Pomór głodowy zrobił swoje. Od okrutnego powszechnego głodu w latach 1921-1922 zmarło w mękach 5.033.000 ludzi (5 milionów 33 tysiące). A jeżeli doliczyć do tego głód w latach 1918-1920 to liczba ta wzrasta do 8.000.000 ludzi (8 milionów). A do tej liczby trzeba jeszcze dodać 3.000.000 (3 miliony) ludzi zmarłych od tyfusu towarzyszącego głodowi. Żeby zrozumieć prawdziwy stosunek „robotniczo-chłopskiego rządu” do ludu, jeszcze raz ujrzeć prawdziwe oblicze żydokomunizmu, wystarczy poznać dwa fakty. Na transport ładunków Czerwonego Krzyża i ARA (amerykańska pomoc humanitarna dla państw europejskich) do głodujących guberni w 1921 roku władza sowiecka wyłożyła wszystkiego zaledwie 125 tysięcy „papierowych” rubli. Ponadto w listopadzie tego samego roku na zakup za granicą 60 tysięcy kompletów skórzanego umundurowania dla czelistów KC RPK(b) (Rosyjska Partia Komunistyczna bolszewików) na prośbę prezydium WCzK (Wszechrossijskaja Czriezwyczajnaja Komisja, Cze-Ka) wyłożono 1 milion 800 tysięcy rubli w złocie. Nie potrzeba żadnego komentarza. Rosjanie! Zatrzymajcie się i zastanówcie. Kim jesteśmy? Tymi, którzy korzyli się i nadal korzą się przed swoimi oprawcami? Tymi, którzy mijają pomniki postawione swoim sadystom? Tymi, którzy mieszkają przy ulicach nazwanych imionami katów naszego narodu? Tymi, których ojcowie i dziadowie 74 lata nosili żydomasońskie trójkąty stylizowane na pionierskie krawaty? Tymi, którzy apatycznie patrzą i nie widzą, mają uszy i nie słyszą? I jak długo będziemy to wszystko znosić? 7 (20) grudnia 1917 roku decyzją Sowieckiego Komitetu Ludowego N-21 w kraju zakłada się organizację karno-terrorystyczną WCzK. I tak została stworzona instytucja karno-terrorystyczna z nieograniczonymi uprawnieniami. Pierwszy obóz koncentracyjny był utworzony przez komunistów już w grudniu 1917 roku. W przyszłości organy karno-represyjne Trzy piekielne prostytuty chazarskie rodem z piekła czyli synagogi. Bronstein (Trocki), Blank (Ulianow-Lenin) i Rufin (Dzierżyński) wiele razy zmienią swoją nazwę (Cze-Ka, WCzK, GPU, OGPU, NKWD, GUŁAG, MWD, MGB) ale nigdy nie zmienią charakteru swojej bestialskiej działalności. W przytłaczającej większości kierownictwo i zarządy (ponad 85%) tych zbrodniczo-represyjnych organów były nierosyjskie. Zawczasu powstawał System, który zdoła wdrożyć realizację ludobójstwa. Droga do „świetlanej przyszłości” obiecywanej przez komunistów była zawalona stosami trupów. No cóż, jakie przecież metody zdobycia i utrzymania władzy, taka i sama władza. Jeden tylko Lenin napisał 680 rozkazów karnych. Jakiekolwiek historyczne wiadomości i meldunki z tamtego okresu wzięte do czytania, dowodzą, że wszędzie widnieją żydowskie imiona i nazwiska czelistów. I to nie przypadek. W Odessie- Gorożanin (Kudiemskij), Griszin (Kluwgant), Rower. W Kijowie- Remower, Rozanow (Rosenblatt), Sokołow (Szostak), Buwsztejn. W Charkowie- Abugow, Dagin, Daganskij, Mazo, Ostrowskij, Portugeis, Szarow (Szawier), Feldman, Jesel Mańki. W Nikołajewie- Alechin (Smoliarow), Wajnsztein, Spektor. Na Ukrainie i na Krumie- Gaj (Sztokland), Dmitriew (Płotki), Gowlicz (Gowbinder), Zelikman. I poza dawną strefą osiedlenia sytuacja była taka sama. W Twerze- Rebeka Paliestińskaja, na Uralu- Goldman, w Simbirsku- Wolskij (Liewin), w Samarze- Wizel, Reichmann, w Saratowie- Deitch, w Kursku- Wołkow (Wajner), Kaminskij. W Permie i Wiatce- Berman, w Pskowie i Nowgorodzie- Passow, w Woroneżu- Rappoport, w Archangielsku- Katznelson, nawet na Syberii- Bak, Jużnyj, Bermanowie (bracia), w Turkiestanie- Gierżod, Dimentman, Kaplan, Słuckij, w Samarkandzie- Pauker, na Dalekim Wschodzie- Litwin. Przy mordowaniu oficerów Armii Wrangla, którzy się poddali, „wybitnie” wyróżnili się Bela Kun i Ziemliaczka (Zalkind). Wtedy Morze Czarne poczerwieniało od krwi rosyjskiej. I w stolicach. Pietrograd- Urickij (szef Cze-Ka), Weizager, w Moskwie- Liepliewskij, Lessing, Giendin, Rappoport. W specjalnym wydziale Cze-Ka- Agranow, Alijewskij, Pauker, w wydziale tajnym- Gienkin I tym podobni. I na szczycie: Feldman- naczelnik wydziału śledczego Cze-Ka, Trilisser- naczelnik wydziału zagranicznego a wśród członków kolegium Cze-Ka – Jagoda, Urickij, Sachs. Trocki dał ideologiczne uzasadnienie stosowania terroru: „Zastraszenie jest potężnym narzędziem polityki i trzeba być obłudnym świętoszkiem żeby tego nie rozumieć”. Znane jest wyrażenie krwiopijcy Bucharina, tego teoretyka rozstrzeliwań: „Proletariacki przymus we wszystkich formach, poczynając od rozstrzeliwania, jest metodą formowania komunistycznego człowieka z materiału ludzkiego epoki kapitalistycznej”.

Christian Rakowski i Lejba Bronsztein-Trocki Oprawca Łacis (prawdziwe nazwisko Martyn Sudrabs) w gazecie „Krasnyj Tierror” z dnia 1 listopada 1918 roku pisał: „My nie prowadzimy wojny przeciwko poszczególnym osobom fizycznym. My wytępiamy burżuazję jako klasę. W śledztwie nie szukajcie materiałów ani dowodów tego, że oskarżony sprzeciwiał się słowem lub czynem władzy sowieckiej. Pierwsze pytanie, które powinniśmy mu postawić to jakiego jest pochodzenia, wychowania , wykształcenia i zawodu. Te pytania powinny określić los oskarżonego. W tym jest sens i istota czerwonego terroru”. Fajne? Oto co wspomina akademik A. Dorodnicyn o tamtych czasach: „…jakie to dziwne, że nigdy tak się nie zdarzyło żeby komisarzem tych krasnoarmiejców był Rosjanin, nie mówiąc już o Ukraińcu. Skąd wiem o pochodzeniu narodowym komisarzy? Mój ojciec był lekarzem. Dlatego dowództwa wszystkich przechodzących jednostek wojskowych zawsze zatrzymywały się u nas. Nasza wieś leżała niedaleko od Kijowa i do nas dochodziły pogłoski o tym co robiła kijowska Cze-Ka. ..Nawet dzieci we wsi straszono nazwiskiem miejscowego czelisty Bluwszteina. Kiedy Kijów i nasza wieś zostały zajęte przez denikinowców to ojciec wyjechał do Kijowa żeby zdobyć lekarstwa do izby chorych. Zwały, stosy trupów, ofiar Cze-Ka, jeszcze nie były zidentyfikowane i ojciec widział je na własne oczy. Trupy z wyrwanymi paznokciami, z zerwaną skórą w miejscach pagonów i lampasów, trupy rozgniecione pod prasą. Ale najstraszliwszy obraz który on widział to było 15 trupów z czaszkami przebitymi jakimś tępym narzędziem, wewnątrz puste. Służący opowiedzieli mu na czym polegała tortura. Jednemu przebijali głowę a następnego zmuszali do zjedzenia mózgu. Następnie jemu przebijano głowę i następnego zmuszali do zjedzenia mózgu. Następnie jemu przebijano głowę i kolejny musiał zjeść jego mózg…”.Tak, średniowieczna inkwizycja w porównaniu z czelistami to po prostu dobrotliwa instytucja do ratowania zbłąkanych dusz. Minister Spraw Zagranicznych Rosji po Rewolucji Lutowej, Miliukow, tak opisuje sadyzm komisarzy i Cze-Ka: „…każdy prowincjonalny wydział Cze-Ka miał swoje ulubione metody tortur. W Charkowie skalpowano głowę i „zdejmowano z kiści rąk rękawiczki”. W Woroneżu wpychano torturowanych nago do nabijanych gwoździami beczek, które taczano, wypalano na czołach pięcioramienną gwiazdę a duchownym wciskano na głowy wieńce z drutu kolczastego. W Carycynie i Kamyszynie przecinano ludzi piłą. W Połtawie i Kremieńczugu nabijano na pal. W Połtawie w ten sposób nabito na pal 18 mnichów a także zbuntowanych chłopów, których dodatkowo palono. W Jekatierinosławiu krzyżowano i dobijano kamieniami. W Odessie oficerów męczono przywiązując łańcuchami do desek a następnie powoli wsuwano do rozpalonego paleniska, innych rozrywano na pół kołami wciągarek, innych jeszcze opuszczano do kotłów z wrzącą wodą i następnie do morza albo do pieca. W Kijowie zakopywano ludzi w mogiłach z rozkładającymi się ciałami, zakopywano żywcem i po pół godzinie odkopywano…”

Bestialstwa żydowskich komisarzy z Cze-Ka. Lata czerwonego terroru. Potomkowie czelistów rządzą obecnie Rosją Szczególną nienawiść i żywiołowe obrzydzenie do żydokomunistycznych zwyrodnialców i obecnych, zboczonych potworów, wywołują materiały Komisji Specjalnej stworzonej przez A. Denikina do zbadania zbrodni bolszewików w okresie lat 1918-1919. Wiele z nich opisał w swojej książce „Krasnyj tierror w Rossiji”, Siergiej Pawłowicz Mielgunow. Komisja generała Denikina badając materiały w sprawie Czerwonego Terroru jedynie za lata 1918-1919, otrzymała przerażającą liczbę 1.766.118 zamęczonych w straszliwy sposób ludzi w tym okresie. Oczywiście, że tylko ta liczba dotyczy niewielkiej części europejskiego terytorium Rosji gdzie działały komisje Denikina i odzwierciedla ona prawdziwą skalę bestialstwa. Cze-Ka stale fabrykowała dokumenty przytaczające śmiesznie niskie liczby swoich ofiar. Tak więc Łacis za okres drugiej połowy 1918 roku przytaczał liczbę rozstrzelanych z wyroków Cze-Ka wynoszącą 6185 osób a za 1919 rok liczbę 3456 osób. Nieco skromniej. Czytając to chce się śmiać. W rzeczywistości liczba ofiar Cze-Ka wynosiła kilka milionów ofiar. Ponad 90% ofiar żydobolszewików zostało wymordowanych bez śledztwa i sądu. Zaledwie w jednym Kijowie w 16 kijowskich Cze-Ka zabito nie mniej niż 12 tysięcy ludzi. W Odessie tylko przez 3 miesiące 1919 roku było 2 tysiące ofiar komisarzy. W Astrachaniu podczas tłumienia strajku robotniczego za marzec i kwiecień zostało zabitych ponad 4 tysiące ludzi. W Turkiestanie podczas tłumienia powstania w styczniu 1919 roku tylko w ciągu jednej nocy wymordowano 2,5 tysiąca ludzi. W Pietrogradzie w związku z natarciem generała Judenicza rozstrzelano w 1920 roku prawie 5 tysięcy ludzi. Pod Archangielskiem po odejściu wojsk angielskich wybito ponad 8 tysięcy ludzi. Tylko w jednym więzieniu Jekatierinburga od sierpnia 1920 roku do lutego 1921 roku żydokomuniści rozstrzelali prawie 3 tysiące osób. Na Krymie po ewakuacji Armii Wrangla liczba rozstrzelanych określana jest na 120 tysięcy ludzi. Świadectwa, fakty i liczby ofiar żydobolszewików nie mają końca. Nie było guberni, powiatu, wsi, gdzie nie byłby pozostawiony krwawy ślad żydobolszewickich zwyrodnialców. W powiecie epifanowskim guberni tulskiej, w 1919 roku

rozstrzelano 150 ludzi, w powiecie miedinskim guberni kałuskiej rozstrzelano 350 ludzi, w powiecie poiskim guberni riazańskiej, 300 ludzi, w powiecie kasimowskim tej samej guberni, 150 ludzi, w guberni twerskiej 200 ludzi, w guberni smoleńskiej 600 ludzi. W czasie tłumienia powstania Koływańskiego w 1920 roku w guberni tomskiej zostało rozstrzelanych ponad 5 tysięcy ludzi. Masowe egzekucje przeprowadzano w Moskwie, Jarosławiu, Kazaniu, Saratowie, Kursku i innych miastach. W ciągu 3 miesięcy 1921 roku było stłumionych ponad 114 powstań, rozstrzelano 4 tysiące 300 ludzi, w Moskwie 347. Szczególnie straszne bestialstwa popełniali czeliści na Ukrainie. Od 16 lutego do 30 sierpnia 1919 roku w Kijowie drugi raz ustanowiono „dyktaturę proletariatu”. A ponieważ stosunek ludu do nowych władz był zrozumiały to i pierwszą instytucją założoną przez nich w mieście była Gubernialna Komisja Nadzwyczajna (Gubernialna Cze-Ka). Bezzwłocznie i bezlitośnie rozpoczęła ona represje. Ulicę imienia Stołypina przemianowano na ulicę żydowskiego psychopaty-mordercy Gerszuni. Egzekucje rozpoczęły się od rozstrzelania 68 profesorów i intelektualistów. Fala konfiskat i grabieży przetoczyła się przez cały Kijów. Banda zdobywców nałożyła na miasto kontrybucję w wysokości 200 milionów rubli, którą bolszewicy zażądali od kijowskiej „burżuazji” pod groźbą rozstrzelania. Jak wspominał były śledczy kijowskiej Cze-Ka, Michaił Bolierosow: „…czekiści w tym okresie przeprowadzali przeszukania, rewizje i uwięzienia, jawnie grabiąc ludność. Specjalną miłością cieszyło się u nich złoto, brylanty i spirytus. Taka „służba” przekształciła się w niekończącą się pijacką hulankę z towarzyszeniem „masowych gwałtów na kobietach i torturowaniem aresztowanych”. Po wycofaniu się komunoidów z miasta, na niektórych zwłokach znaleziono ślady nieprawdopodobnych tortur dokonywanych na organach płciowych. Można je było tylko przypisać „działalności” chińskiej kompanii Li Siu-Liana z oddziału specjalnego Cze-Ka. Zmobilizowani szeregowi czerwonoarmiści nie mogli znieść widoku tych bestialstw, które popełniali czeliści. Wiosną zaatakowali oni Gubernialną Cze-Ka i wyzwolili z niej więźniów. Realizacja żydowskiej ekonomii czyli rekwizycje zboża dokonywane na Ukrainie przez żydokomunę Cały zarząd Gubernialnego Cze-Ka składał się wyłącznie z żydów a oddziały powiatowe Cze-Ka z Łotyszy. Głównymi katami w kijowskiej Gubernialnej Cze-Ka byli: Sorin-Bluwsztein osobiście mordujący wielu niewinnych ludzi, Jakow Lipszyc dowodzący wydziałem operacyjnym, Fajerman-Michajłow- komendant Cze-Ka. Jakow Szwarcman uwielbiający sycić się agonią swoich ofiar, w jedną z nich wystrzelił ponad 30 kul. Charakterystycznym typem kobiety-czekistki (te zdziry można kobietami nazywać jedynie umownie) była Eda Szwarc. Była aktorka teatru żydowskiego, następnie kurwa. Karierę w Cze-Ka zaczęła od zwykłego donosu na klienta a skończyła na osobistym udziale w rozstrzeliwaniach. 30 sierpnia 1919 roku denikinowcy rozbili pod Browarami czerwonych. Wielu mieszkańców, pomimo eksplodujących w mieście pocisków, rzuciło się biegiem do drzwi budynku Cze-Ka w poszukiwaniu krewnych i przyjaciół. Ich oczom ukazał się pełen zgrozy i makabry widok. Tak naoczny świadek, kobieta o nazwisku Jekatierina Gaug pisała: „Silna trupia woń uderzyła w twarz. Wszystkie ściany były zbryzgane krwią… Podłoga była na wysokość kilku centymetrów zalana krwią. Na półce a dokładniej na masarskich ladach leżały ludzkie mózgi. Pośrodku garażu był kanał dla mechanika, który schodził tam aby naprawiać samochód od spodu. Przed kanałem stał olbrzymi kloc zrąbanego pnia, cały zakrwawiony. Na nim leżała szabla, także cała we krwi. Tutaj zrąbywano głowy albo przeprowadzano jakieś krwawe tortury… Zagłębienie kanału zamiast wodą, wypełnione było krwią. Na ścianie olbrzymia pętla i kawał żelaza, jak się okazało było to narzędzie tortury rozpalonym żelazem”. Znaleziona w piwnicy charkowskiej Cze-Ka skóra zdarta z rąk ofiar przy pomocy metalowego grzebienia i specjalnych szczypiec I dalej: „W naszej obecności odkopano także zwłoki 17-letniej dziewczyny. Całkowicie naga, leżała ta dziewczynka, prawie dziecko, przed nami. Jej głowa cała okaleczona nie do poznania, całe ciało pokryte ranami i siniakami. A ręce!!! Te ręce nosiły ślady zwyrodniałego bestialstwa. Do łokci zdarto z nich skórę i przywiązana była przez jakiegoś potwora biała kartka. A na niej napisano: „Burżuazyjna rękawiczka”… Zmasakrowane zwłoki krewni próbowali rozpoznać chociaż po uzębieniu ale złote zęby i mostki wyrwane były przez czelistów…na czołach ofiar płci męskiej wyrżnięte były dystynkcje oficerskie, na piersiach koalicyjki a na ramionach pagony”. Wśród ofiar były nawet 12-letnie dzieci. Tak więc zwykłe rozstrzelanie to było szczęście. Cze-Ka interesowała się spirytusem a zwłaszcza kokainą, po zażyciu której można było zachować zimną krew w czasie przeprowadzania tortur i rozstrzeliwań. Komendant Wszechukraińskiej Komisji Nadzwyczajnej (WUCze-Ka), Anochin, przyznał się jednej z sióstr Czerwonego Krzyża: „Spać nie mogę. Całą noc umarlaki nachodzą…” A jeden z oprawców charkowskiej Cze-Ka mówił: „cierpiałem, męczyłem się ale towarzysz nauczył wypić szklankę krwi. Wypiłem i serce od razu kamienne”. Ale takiemu nikczemnikowi i plugawcowi jak Trocki, takich bestialstw było za mało. Kiedy czerwonych rozpoczęto przepędzać z Ukrainy a podbite przez nich obszary zaczęły się kurczyć, wściekły Trocki zawarczał: „Odejdziemy z Kijowa po kolana we krwi kontrrewolucjonistów”. Przypomnijcie sobie całą tę swołocz, to draństwo, całe to plugawe bydło, któremu przewodził A. N. Jakowliew, kiedy już za naszych czasów próbowali usprawiedliwiać to przyprawiające o wymioty żydowskie plugastwo przedstawiając je jako niewinną ofiarę Stalina. To właśnie oni są naszymi głównymi wrogami, to oni są piątą kolumną w łonie kraju !!! Żydowski, jednak śmiertelny bo zdechł, idol i celebryta, Bronsztejn (bandycka ksywa Trocki). Zdychająca bestia chazarska Bronsztejn (ksywa Trocki) po otrzymaniu puknięcia oskardem w czerep. Istny holocaust, aj waj, aj waj. Świat już nie jest taki sam Bronsztejn vel Trocki już sztywny. Na dobre!!! Ryży bandzior żydowski Czubajs składa hołd żydosataniście, swojemu mistrzowi, Bronsztejnowi (ksywa mafijna Trocki) Ludobójca i sodomita żyd Blank (Lenin) z przeżartym syfilisem organem mózgopodobnym. Przed podróżą do „żydowskiego nieba” Wypatroszony sodomita i ludobójca, żyd Blank znany bardziej pod bandycką ksywą Lenin. Obecnie święta relikwia wszystkich psychopatów i satanistów Dzisiejsza żydo-putlerowska Rossijanija. Pikieta „Równe prawa dla Rosjan”

Komentarz: Redakcja SS pragnie przypomnieć czytelnikom, że w naszym dzisiejszym świecie aż roi się od wszelkiego rodzaju plugawych osobników wiadomego pochodzenia, którzy po przejęciu najbardziej eksponowanych stanowisk w gojowskich instytucjach propagują takie brednie jak różne holo-holizmy albo o jeszcze większym stopniu bezczelności żydomasońskie dogmaty o „starszych braciach w wierze”, co jest już czystym satanizmem. Pamiętajmy, że nieomylnym kryterium poznawczym są słowa: „po owocach ich poznacie” i „niechaj wasze słowa będą tak-tak, nie-nie, a reszta od złego pochodzi”. Zaprezentowany materiał w zamierzeniu Redakcji SS ma dopomóc choć niewielkiej grupie osób poznanie tragedii narodów Rosji z jednej strony a z drugiej strony ma zdemaskować chociaż kilku najbezczelniejszych, żydomasońskich satanistów usiłujących ustanowić plemię żmijowe bogiem tej planety. Mądrym nie trzeba podpowiadać o kim jest mowa. I zastanówmy się gdzie się rzeczywiście zdarzył holocaust i kto na kim go dokonał. Zastanówmy się sami nie słuchając żadnych szalbierzy, oszustów, pseudoautorytetów żydomedialnych, cudotwórców i innych judejskich magików. Nie zapominajmy o niewinnych ofiarach piekielników i ich pomiotu. Pamiętajmy. „Po owocach ich poznacie”.

Żydzi z Hitlerem wywołali holokaust? Powinniśmy się bać żydowskich projektów strategicznych związanych z utrzymaniem i przetrwaniem państwa Izrael w wersji obecnej, lub tej „B” czyli nad Wisłą. Podobny projekt kazał im kiedyś współpracować z Hitlerem. Obecnie mamy z jednej strony próby uwikłania Polaków przez amerykańskie lobby żydowskie w odpowiedzialność za holokaust, a z drugiej działania mające wciągnąć cywilizację zachodnią w wojnę z Iranem prowadzoną w interesie utrzymania lub poszerzenia wpływów Izraela na Bliskim Wschodzie. To nie przelewki, ponieważ historia (skutecznie przemilczana) udowodniła na jak wielkie poświęcenie istnień ludzkich, nawet z substancji własnego narodu, są gotowi wielcy izraelscy stratedzy, by istniało i funkcjonowało Państwo Izrael. Wystarczy sięgnąć do książki Feliksa Konecznego „Cywilizacja Żydowska” napisanej w 1942 r. a wydanej w 1995 r. w Warszawie, oraz do artykułów z francuskiego pisma „Minute” (nr 1843 i 1844) przedrukowywanych niegdyś przez Najwyższy Czas, by włos się zjeżył na głowie w obliczu cynizmu i obłędu z jakim mieliśmy do czynienia i jaki ponownie może być zrealizowany, kosztem wywołania i „wygrania” kolejnej wielkiej wojny – Plan A, lub kosztem Polaków, gdyby wojna ze światem arabskim okazała się „przegrana” – Plan B. Na dwa miesiące przed mianowaniem Hitlera kanclerzem, egzekutywa Agencji Żydowskiej [Agencja Żydowska została stworzona w celu zapewnienia kontaktów międzynarodowej społeczności żydowskiej z władzami brytyjskim sprawującymi mandat w Palestynie oraz Żydami osiedlającymi się w Palestynie od końca XIX wieku. Palestyna, oderwana od Turcji na mocy Traktatu Wersalskiego z 1918 r. została powierzona przez społeczność międzynarodową Brytyjczykom, którzy 2 listopada 1917 r. (Deklaracja Balfoura) przyznali Żydom prawo do utworzenia "siedziby narodowej". W rzeczywistości Agencja Żydowska pełniła najprawdopodobniej funkcje rządu tworzącego się państwa izraelskiego.] wysłala do niego telegram z Jerozolimy w celu zapewnienia go, ze “yishow” (wspolnota pionierow, to znaczy Zydow z Palestyny) nie ma zamiaru przyłączać się do bojkotu Niemiec. 21 czerwca 1933 r.. To było formalne nawiązanie kontaktów przez Strategów Izraelskich z Hitlerem. Już kilka tygodni po dojściu Hitlera do władzy Zionistische Vereinigung fur Deutschland (ZVfD) - prężna organizacja syjonistów niemieckich stała się nieoczekiwaną podporą NSDAP (partii nazistowskiej): Wierzymy, że to właśnie nowe Niemcy mogą, dzięki swej zdecydowanej woli, rozwiązać problem żydowski (sic! - ŁŁ), znaleźć rozwiązanie problemu, który w istocie rzeczy powinien być rozwiązany przez wszystkie narody europejskie [...] Wdzięczność narodu żydowskiego staje się podstawa szczerej przyjaźni z narodem niemieckim wraz z jego realiami narodowymi i rasowymi. [...] My również jesteśmy przeciwni mieszanym małżeństwom i pragniemy utrzymać czystość żydowskiej grupy etnicznej. [...] Aby osiągnąć te praktyczne cele, syjonizm ma nadzieję, ze będzie zdolny do współpracy z rządem nawet zasadniczo wrogim Żydom… [według cytatu w "Les guerriers d'Israel"; E. Ratier, wyd. Facta 1995]. W tym samym czasie przywódca NSDAP, baron Leopold Itz von Mildenstein, poprzednik Eichmanna na stanowisku kierownika Biura ds. żydowskich przy SS zostaje zaproszony przez syjonistow do Palestyny. Po zwiedzeniu tego kraju wzdłuż i wszerz (…) i zwróceniu szczególnej uwagi na problem kibuców, specjalny wysłannik, któremu towarzyszył Kurt Tuchler, działacz syjonistyczny z Berlina, publikuje serie dytyrambicznych artykułów w dzienniku Jozefa Goebbelsa “Der Angriff” ["Ein Nazi fahrt nach Palastina", "Der Angriff" 26 wrzesnia-9 października 1934 r.(...)]. Ten każe z tej okazji wybić pamiątkowy medal, na którego jednej stronie widnieje swastyka, a na drugiej - gwiazda Dawida. W następstwie podróży von Mildensteina organ SS - “Das Schwartz Korps” - oficjalnie ogłosi swoje wsparcie dla syjonizmu [to wsparcie będzie ponowione przez Reinhardta Heydricha, szefa służby bezpieczeństwa SS, a w 1937 r. przez Alfreda Rosenberga, teoretyka narodowo-socjalistycznego rasizmu. Tom Segev donosi, nie określając dokładnie daty, że Wilhelm Frick, minister spraw wewnętrznych w rządzie Hitlera spędził swój miodowy miesiąc w Jerozolimie.] Nasuwa się pytanie, o co tak naprawdę chodziło żydowskim strategom, że zdecydowali się na honorowanie i współpracę z rządem niemieckim, który jawnie był antysemicki i walczył z Żydami w swoim kraju. Odpowiedź na to udzielają dokumenty historyczne, z których wynika, że w Palestynie Agencja Żydowska przeprowadziła pierwsze rozmowy z hitlerowcami, mające nakłonić rząd niemiecki do jak najbardziej bezwzględnego obchodzenia się z rodzimymi Żydami, by zmusić ich do opuszczenia Niemiec i zasilenia uchodźcami palestyńskiej ziemi, co miało wywrzeć tak silny nacisk na Lidze Narodów i międzynarodowej opinii publicznej, że jego wynikiem będzie proklamacja Państwa Izrael. Stratedzy rozgrzeszali tym samym WSZELKIE prześladowania Żydów przez Niemców, wszystkie planowane niegodziwości i obiecywali wszelką pomoc (finansową? propagandową?) w rozwiązaniu przez Hitlera „problemu żydowskiego w Niemczech”. Te działania były zresztą prowadzone wielotorowo. W tym samym czasie, gdy Mildenstein zwiedzał brzegi Jordanu, Arthur Ruppin, pruski  Żyd osiadły od 25 lat w Palestynie, wysłany został przez Agencję Żydowską do Niemiec [Ruppin, który prowadził badania nad pochodzeniem rasy żydowskiej, a szczególnie nad podobieństwem fizycznym i profilem myślowym Żydów, wykorzystał tą podroż w celu spotkania się w Jenie z niemieckim antropologiem Hansem F. K. Guntherem, znanym ze swych prac poświęconych rasom.(...)], gdzie na czele delegacji syjonistycznej miał negocjować z niemieckim ministrem finansów porozumienie w sprawie “haavara” (po hebrajsku: przewozu). Wynikiem tych rozmów podpisano 7 sierpnia 1933 r. porozumienie umożliwiające wszystkim niemieckim  Żydom, posiadającym świadectwo imigracyjne Agencji Żydowskiej, wyjazd i osiedlenie się w Ziemi Obiecanej, a także wywóz 1 000 funtów szterlingów w walucie obcej [była to znaczna kwota - w tym okresie czteroosobowa rodzina mogła dostatnio przeżyć rok za 300 funtów szterlingów] oraz towarów na łączną sumę 20 000 marek. (…). Lewicy Agencji, a zwłaszcza Dawidowi Ben Gurionowi, dawnemu marksiście, mianowanemu w 1935 r. przewodniczącym egzekutywy Agencji Żydowskiej i przyszłemu premierowi Izraela [wielu przyszłych premierów Izraela, takich jak Moshe Sharett, Levi Eshkol czy Golda Meir, przyjmowało to porozumienie i publicznie go broniło] chodziło o wykorzystanie antysemityzmu narodowych socjalistów (…) aby zachęcić jak największa ilość Żydów do wyjazdu i osiedlenia się w Palestynie. Jako dobrzy syjoniści, potępiali politykę asymilacji przeważająca we wspólnocie żydowskiej w Niemczech, a także antynazistowską krucjatę prowadzona przez "niezorientowanych" Żydów ze Stanów Zjednoczonych. Tygodnik partii Mapai “Hapoel Hatsair” posuwał się nawet dalej, twierdząc, że pierwsze kroki podjęte przeciw Żydom ze strony III Rzeszy są “karą”, jaką ponoszą ci Żydzi, którzy próbowali zintegrować się z niemieckim społeczeństwem, zamiast wyjechać do Palestyny.

Porozumienie to było natomiast realizowane przez Niemców w ten sposób, że przeprowadzono szereg akcji skierowania tysięcy Żydów do obozu koncentracyjnego (m.in. w Dachau) z możliwością zamiany na emigrację. Do Dachau ostatecznie trafiali tylko Ci, którzy nie chcieli emigrować lub na emigrację nie mieli pieniędzy. Jak pisał pisał izraelski dziennikarz Tom Segev [w "Le septieme million - Les Israeliens et le genocide" (Siódmy milion - Izraelici a ludobójstwo). Wyd. Liana Levi, 1993] Syjoniści z partii pracy, którzy kontrolowali Agencję uważali, że z pomocą Hitlera należy stworzyć nowe społeczeństwo, którego życie różniłoby się całkowicie od tego, jakie cechowało Żydów na wygnaniu. Chcieli, by naród żydowski powrócił do pracy na roli. Ich zdaniem życie w mieście było symbolem degeneracji społecznej i moralnej, a powrót do ziemi zrodziłby “nowego człowieka”, którego mieli nadzieję na bazie emigrantów żydowskich ukształtować w Palestynie. Stąd oprócz „kija” dzięki hitlerowcom oferowano też „marchewkę”, czyli preferencje przyznawane młodym i zdrowym Żydom, którzy mogliby się stać dobrymi “haloutzim” (pionierami). Porozumienie przyjęte w sierpniu 1933 r. przez Kongres syjonistyczny w Pradze nie zostało bynajmniej zatwierdzone jednogłośnie przez syjonistów. W paradoksalny sposób najbardziej zagorzałymi jego przeciwnikami okazali się tzw. “rewizjonisci” [syjonistami "rewizjonistami" określano te osoby, które pragnęły "rewizji" polityki prowadzonej przez Agencje Żydowską wobec Brytyjczyków], uznając je za zbyt pojednawcze, a szczególnie ich lider Włodzimierz (zwany Zeev) Żabotyński, który dał się poznać we wrześniu 1921 r. jako sygnatariusz porozumienia z rządem ukraińskim na wychodźstwie w sprawie powołania żandarmerii żydowskiej, mimo ze szef rządu ukraińskiego - Siemion Petlura był znanym antysemitą, oskarżonym o organizowanie pogromów na tysiącach Żydów. Żabotyński, mimo ze dostąpił inicjacji w loży Wielkiego Wschodu we Francji w 1931 lub 1932 r. [zostal z niej jakoby wykluczony w 1936 r. z powodu swych faszystowskich poglądów], był nieustannie oskarżany przez swych syjonistycznych rywali o sympatie do ustrojów totalitarnych [w tygodniku "Mapai", poczawszy od 1932 r., Chaim Weizmann nie waha się uważać "rewizjonistów" za "dzieci igrające z żydowską swastyką"]. W 1931 r. w Gdańsku Żabotyński, którego Ben Gurion nazwał “Włodzimierzem Hitlerem”, dal się wybrać na najwyższego wodza Betaru (”Rosh Betar”) wraz z wszelkimi pełnomocnictwami (”shilton”), wzorując się w oczywisty sposób na “Fuhrerprinzip”. Bojownicy Betaru, naśladując S.A., nosili brunatne koszule.

W czasie rozmów Agencji Żydowskiej z hitlerowcami i podczas realizacji wspólnych planów (co skwapliwie wykorzystywali Niemcy jako alibi do zaostrzania antyżydowskiego kursu) w Niemczech działacze Betaru odnoszą się publicznie z największym uznaniem do reżimu. Od 1932 r. kierownictwo ruchu żąda od swych członków, by okazywali nazistom uprzejmość i nigdy nie wypowiadali się w sposób, który mógłby zostać uznany za obelgę wobec narodu niemieckiego, jego instytucji lub panującej ideologii [Informacja powielona 29 czerwca 1932 r. znajdująca się w Archiwum Żabotyńskiego (cyt. przez Toma Segeva, op.cit.). Ponieważ taka postawa spowodowała wykluczenie Betaru niemieckiego ze Światowej organizacji syjonistycznej w maju 1933 r., przybiera on nowa nazwę: Nazional Jugend Herzlia. Po dojściu Hitlera do władzy członkowie Betaru przez kilka następnych miesięcy paradują w mundurach po ulicach Berlina. W grudniu 1934 r., kiedy ruchy młodzieży żydowskiej otrzymują zakaz noszenia mundurów, Herzlia Betar, jako jedyne stowarzyszenie ma ten zakaz na kilka miesięcy uchylony, a członkowie mogą jeszcze występować w mundurach na spotkaniach prywatnych, wycieczkach i letnich obozach. Pewnego dnia, opowiada Tom Segev, grupa SS zaatakowała letni obóz Betaru. Wtedy szef ruchu złożył skargę w Gestapo i w kilka dni później tajna policja oświadczyła, ze winni esesmani zostali ukarani. Zapytano na Gestapo, jaki rodzaj zadośćuczynienia byłby dla Betaru najbardziej odpowiedni. Wtedy ruch poprosił, by uchylono wprowadzony ostatnio zakaz noszenia brunatnych koszul i prośba ta została spełniona. Rozporządzenie to będzie uchylone aż do 1939 r., kiedy powołanie Reichsvereinigung des Juden in Deutschland (Powszechnego Związku  Żydów w Niemczech) spowoduje rozwiązanie ruchu. Jeden z przywódców Herzlia-Betar, Georg Kareski założył w porozumieniu z Agencją Żydowską już w 1926 r. Judisches Volkspartei, której celem było zwalczanie zjawiska małżeństw mieszanych i ochrona Żydów przed jakimikolwiek wpływami z zewnątrz. W 1932 r. prowadził on wielokrotnie rozmowy z Georgiem Strasserem, jednym z przywódców NSDAP. W opublikowanym 23 grudnia 1935 r. wywiadzie dla jednego z "Der Angriff", dziennika Goebbelsa (...) potwierdza rasistowskie ustawy norymberskie, przyznając, że całkowita segregacja kultury dwóch narodów (narodu niemieckiego i narodu żydowskiego) jest wstępnym warunkiem bezkonfliktowej koegzystencji. [Ustawy Norymberskie zakazujące małżeństw i związków seksualnych miedzy Żydami i Niemcami były również aprobowane przez "Judische Rundschau", organ prasowy kontrolowany przez Zionistische Vereinigung fur Deutschland (ZVfD)]. W okresie od 1933 do 1939 r. blisko 60 000 Żydów niemieckich, to znaczy prawie 10 proc. ich wspólnoty, osiedliło się w Palestynie dzięki porozumieniu haavara. (…) Światowa Organizacja Syjonistyczna otrzymała pozwolenie na utworzenie na terytorium Niemiec około czterdziestu ośrodków szkolenia zawodowego i rolniczego dla przyszłych emigrantów. Władze nazistowskie udostępniły im gospodarstwa rolne. Ci z emigrantów, którzy zostali zwolnieni ze swoich zakładów pracy, mieli w dalszym ciągu otrzymywać w Palestynie zasiłki dla bezrobotnych, skrupulatnie przelewane przez skarb Rzeszy. SD [Sicherheitsdienst: służba bezpieczeństwa i informacji SS], który z bliska obserwuje cala sprawę, nawiązał w Palestynie kontakty z Feiblem Folkesem, zastępca kierownika Haganah, który wyraził swe zadowolenie z radykalnej polityki Niemiec, dzięki której do tego stopnia wzrośnie liczba ludności żydowskiej w Palestynie, ze w najbliższej przyszłości przewyższy liczbę Arabów (…).

Porozumienie haavara działało aż do wybuchu Drugiej Wojny Światowej, mimo wzrastających zastrzeżeń ze strony syjonistów wobec niemieckich Żydów, którzy okazali się mało przydatni do pracy na roli [od 1934 r. Agencja Żydowska uskarżała się, ze materiał ludzki przybywający z Niemiec (jest) coraz gorszy. Nie maja ani ochoty, ani zdolności do pracy. Świadectwa emigracyjne zostaną cofnięte Żydom powyżej 35 roku życia, którzy oddają się handlowi lub innej podobnej działalności]. Rośnie również sprzeciw ze strony pewnych frakcji w III Rzeszy, mianowicie w Auslandorganisation (AOO przy NSDAP. Założona w 1930 r., w celu zorganizowania komórek narodowo-socjalistycznych w społecznościach niemieckich za granica, organizacja czuwała nad losem 2000 Niemców rasy aryjskiej osiedlonych w Palestynie od XIX wieku. Ci koloniści, którzy żyją z owoców swoich gospodarstw rolnych, niechętnie patrzą na Żydów przybyłych z Niemiec, a z chwila gdy zostaje podpisane porozumienie haavara, uskarżają się, ze mimo iż nie są Żydami, musza wszelkie swoje transakcje ze starym krajem przeprowadzać przez Havaara Trust i Transfert Office. Należy dodać, że sposobem na poprawienie „materiału ludzkiego” przygotowywanego do emigracji były rozmowy „Palestyńczyków” z gminami żydowskimi, celem pomocy Niemcom w zmuszaniu do emigracji Żydów oczekiwanych przez Strategów budujących Państwo Izrael. Były więc tworzone dokładne listy społeczności żydowskiej w gminach, z wyselekcjonowaniem osób, które nadawałyby się (z racji zawodów, hermetyczności i statusu majątkowego) do osiedlania w Palestynie. Te listy były przekazywane władzom Niemieckim, by wiedziały komu stawiać warunki „emigracja albo Dachau”. Proceder ten od pewnego okresu był tak powszechny i funkcjonował w takim nimbie działania właściwego na rzecz stworzenia państwa żydowskiego, że nie został wstrzymany nawet po wybuchu II Wojny Światowej, gdy Niemcy przestali realizować porozumienie, a zaczęli się przygotowywać do ostatecznego „rozwiązania kwestii żydowskiej”. W tym kontekście można założyć, że holokaust Żydów został sprowokowany przez Strategów Palestyńskich i nie byłby możliwy bez wieloletniej współpracy Nazistów z Agencją Żydowską i Betarem. Samo „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” było swoistą czkawką, która odbiła się palestyńskim Żydom zapatrzonym w realizację swojego Strategicznego planu przy udziale Hitlerowskich Niemiec. Nie zwrócili bowiem oni uwagi na przeciwakcję Arabów, poważnie zaniepokojonych ciągłym napływem osadników żydowskich do Palestyny. Arabowie (…) postanowili przekonać III Rzesze, by zrezygnowała z wysyłania Żydów na bliski wschód i zawiesiła realizację porozumienia. W październiku 1937 r. Hadz Amin El-Husseini, Wielki Mufti Jerozolimy, główny inspirator arabskich zamieszek w Palestynie, wysyła do Berlina swego emisariusza Musse Alami, który zostaje wtedy bardzo grzecznie odprawiony przez niemieckiego ministra spraw zagranicznych. Również następny wysłannik, Said Iman, przybyły do stolicy Niemiec 24 listopada 1937 r. nie odnosi większych sukcesów u przywódców NSDAP, mimo solidnych listów polecających [Admirał Canaris, szef Abwehry, który się z nim potajemnie spotkał w Bejrucie w 1938, był jak się zdaje pierwszym oficjalnym przedstawicielem Niemiec, który potraktował go serio]. Sytuacja się zmienia diametralnie, gdy Niemcy prowadzą wojnę i potrzebują rekruta oraz arabskiej ropy. Wielki Mufti doprowadzi do swojego wyjazdu do Berlina w listopadzie 1941 r. Jego spotkanie z Hitlerem spowoduje, ze III Rzesza dokona wyboru na korzyść Arabów. Bedzie patronował tworzeniu się muzułmańskich dywizji SS w Bośni (Handschar) i Albanii (Skanderberg). O ile Hitler długo nie wierzy, by Żydzi zdolni byli stworzyć państwo, inni przywódcy III Rzeszy nie są tego tak pewni i obawiają się, czy utworzenie syjonistycznego organizmu nie wzmocni wpływów światowego judaizmu. Obawy te znikają, gdy nowa komisja śledcza, której tym razem przewodzi Sir John Woodhead, dochodzi do wniosku, ze podział Palestyny jest nie do przeprowadzenia. Projekt Państwa żydowskiego na razie zostaje zawieszony, a Hitler już zastanawia się, czy jest faktycznie związany porozumieniem i czy nie można się pozbyć Żydów zgodnie z sugestiami arabskimi (przekazanymi przez Canarisa). 17 maja 1939 r. w trosce o dobro Arabów Londyn (…) zrywa z polityka zapoczątkowana przez Deklaracje Balfoura: Żydzi maja zakaz kupowania ziem na prawie całym terytorium powierniczym. W lipcu brytyjski minister ds. kolonii podejmuje decyzje o zawieszeniu na okres sześciu miesięcy, począwszy od 1 października, wszelkiej imigracji żydowskiej do Palestyny. Ogłoszenie tej decyzji następuje w momencie, kiedy przedstawiciele Agencji Żydowskiej są w trakcie negocjacji porozumienia z Eichmannem o organizacji wyjazdu 10 tysięcy  Żydów niemieckich droga przez Hamburg. Wypowiedzenie przez Anglie wojny 3 września 1939 r. oznaczało fiasko tego projektu, ale o ile Ben Turion i Agencja żydowska musieli się pozornie podporządkować decyzjom brytyjskim, o tyle “rewizjoniści” próbują popierać tajna emigracje. W styczniu 1941 roku, gdy Niemcy po uznaniu roszczeń arabskich rozważają wyjście sytuacji „nie chcemy Żydów w przyszłych Wielkich Niemczech, ale nie mamy gdzie ich wysłać” Afrykański Korpus Rommla usiłuje wkroczyć do Egiptu. Wtedy to wysłannik z grupy Stern [od nazwiska założyciela Abrahama Sterna, który zostanie zgładzony przez Anglików w lutym 1942 r., jednak jej prawdziwa nazwa brzmiała: Lehi (skrót od "Lohamei Herut Yisrael": Bojownicy o wolność Izraela). Grupa, która zrodziła partie Herout miała swój dziennik zatytułowany po prostu "Terroryzm"] Naftalski Lubenczyk przybywa do Bejrutu (wówczas pod kontrola rządu Vichy), by spotkać się z Otto von Hentigiem i przekazać mu tekst memorandum, które ma uratować sytuację. W memorandum stwierdza się, że ustanowienie Państwa żydowskiego na gruncie narodowym i totalitarnym, sprzymierzonego traktatem z Rzeszą Niemiecką przyczyniłoby się do utrzymania i wzmocnienia obecności Niemiec na Bliskim Wschodzie. Po wygłoszeniu tej zasady przywódcy grupy Stern wysuwają propozycje wzięcia czynnego udziału w wojnie u boku Niemiec! Memorandum zostaje przesłane do Berlina 11 stycznia 1941 r. i jest przedmiotem dyskusji z Franzem von Papenem, wówczas ambasadorem Rzeszy w Ankarze. Nigdy nie spotka się z odpowiedzią. Otto von Hentig przestrzega swojego rozmówce: istnieje w Niemczech nurt, który jest przychylny utworzeniu państwa żydowskiego w Palestynie, ale OKW, naczelne dowództwo Wermachtu, podjęło już decyzje zapewnienia sobie w walce z Anglia poparcia Arabów, którzy są nieporównanie liczniejsi od  Żydów (…). Tym samym los Żydów z list przekazanych Niemcom działaniem Agencji Żydowskiej został przesądzony. W Europie zaczęły powstawać komory gazowe i inne sposoby szybkiej eksterminacji wydanych przez pobratyńców ludzi. Żydzi palestyńscy nie robią jednak afery na cały świat, w końcu Niemcy tak czy siak realizują plan „czym gorzej Żydom w Europie tym lepiej dla Państwa Izrael” – do którego przez tyle lat byli nakłaniani. Jako ciekawostkę, należy dodać, że jednym z sygnatariuszy memorandum przewidującego walkę Żydów u boku Niemiec w Afryce był Izaak Shamir (polskie nazwisko – Jeziernicki), przyszły premier Izraela. Żydowskie organizacje międzynarodowe stanęły wtedy przed innym poważnym problemem, „jak wyłgać się z historii sprowokowania i ułatwienia holokaustu takiej ilości członków własnego narodu”. Początkowo po prostu temat przemilczano i niedopuszczano do przecieków w międzynarodowych mediach na temat obozów zagłady – wszak głównym nosicielem informacji byli żydowscy uciekinierzy, zgłaszający się ze swoją wiedzą i dowodami do swoich ziomków. Rozwiązanie systemowe przygotował palestyński gabinet cieni (z udziałem Izaaka Shamira i Ben Guriona), który swoimi kanałami wywiadowczymi w USA i na ziemiach polskich nakazał szkolenie agentów wpływu, mających rozpowszechniać informacje, że za sporządzenie list Żydów do eksterminacji i wydawanie Żydów na wielką skalę odpowiedzialni są Polacy, składający się głównie z antysemitów. Paradoksalnie sprawę ułatwiali Niemcy, dla których wygodnym było pojawienie się narodu współodpowiedzialnego, którym „zdarzało się” uwalniać lub pomagać w przerzutach na zachód Żydów polskich wyposażonych w odpowiednie dokumenty. Akcję kontrwywiadowczą w tej sprawie, z niewielkim niestety skutkiem prowadziło dowództwo Armii Krajowej i służby Polskiego Rządu w Londynie. Działanie lobbystów żydowskich się nasiliło w latach 1945-47 (w czym pomogły prowokacje typu „pogrom Kielecki”), gdy jeszcze powstanie Izraela w Palestynie (wskutek obstrukcji Wielkiej Brytanii) nie było przesądzone (a także przez kolejne kilka lat, gdy istnienie było niepewne) i rozważana była kwestia „wykrojenia” na państwo żydowskie części ziemi polskiej, jako rekompensaty za udział narodu polskiego w holokauście i utracone żydowskie mienie. Nie wiadomo jednak nic o jakichkolwiek rozmowach prowadzonych w tej sprawie ze Stalinem. Można za to dziś domniemywać, że część Żydów działających w komunistycznym aparacie bezpieczeństwa w Polsce wiedziało o tym Planie B i działało tworząc odpowiednie warunki społeczne - poprzez eksterminację elit i polskiej świadomej substancji narodowej. Mielibyśmy wtedy do czynienia z podobną sytuacja jak kazus pogromów dokonywanych przez UPA na Wołyniu. To też tłumaczy brak nawet pojedynczych przypadków „sprawiedliwych” wśród oprawców żydowskich w ramach UB i NKWD, którzy by ratowali w Polaków w okresie stalinizmu. Byłaby to zdrada strategii i zdrada najwyższego interesu narodowego, jakim jest powstanie i trwanie Państwa Izrael. Ostatecznie jednak, kosztem milionów istnień żydowskich plan Strategów został zrealizowany. Nowopowstała Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła 29 listopada 1947 r. Rezolucję nr 181 o podziale Palestyny na dwa państwa: żydowskie i arabskie. Społeczność międzynarodowa nie potrafiła inaczej rozwiązać konfliktu pomiędzy Arabami, a napływającymi od lat 30 Żydami (dzięki porozumieniu “haavara” z hitlerowskimi Niemcami i po zakończeniu wojny). Nowopowstałe państwo z pomocą USA udało się utrzymać do dzisiejszych czasów. Jeżeli uzmysłowimy sobie jak bezwzględną grę, kosztem milionów istnień ludzkich, potrafili przez lata prowadzić Zwolennicy Izraelskiej Państwowości i Wielcy Stratedzy Narodu Żydowskiego, ile krwi przelano (niemal „programowo”) by państwo Izrael zaistniało, możemy także podejrzewać, że trockistowska zasada: cel uświęca środki, będzie miała racje bytu także obecnie w kwestii utrzymania istnienia Izraela za wszelką cenę. Sytuacja jest trudna, bo Iran posiadający prawdopodobnie broń atomową, może być z czasem bardzo zdeterminowany w kwestii pozbycia się Izraela z Palestyny i w tym zakresie może liczyć na wsparcie innych krajów arabskich. Nie jest jeszcze liderem i szczęśliwie Mossadowi z pomocą CIA udało się rozmontować wewnętrznie szereg państw arabskich w basenie Morza Środziemnego oraz doprowadzić do wojny domowej w Syrii, ale ten stan degrengolady nie będzie trwał wiecznie. Dodatkowo Turcja zaczęła się refundamentalizować i nabywać mocarstwową tożsamość oraz niezależność od NATO. Jeżeli więc uderzyć i zabezpieczyć przyszłość Izraela, to w tym momencie. Niestety USA nie palą się do wojny, ale jeśliby metodą „fałszywej flagi” wywołać atak wielu sił na Iran pod pozorem walki świata z terroryzmem (lub rozbrojenia bandytów z broni jądrowej), to USA musi się włączyć, bez względu na to, jaki tam będzie rządził Prezydent. Ostatnie dzielenie się wpływami krajów zachodnich z Rosją dają dodatkową szansę, że mocarstwo to będzie bierne tym razem i pozwoli Izraelowi wprowadzić swoje porządki. Oczywiście oznaczałoby to wielkie ryzyko dla wielu krajów i sprowokowanie kolejnej Wojny Światowej (Świat Arabski contra Świat Zachodni), ale jestem przekonany – właśnie po wymienionych doświadczeniach historycznych – że Izraelici są na to gotowi. Rzecz jasna nikt do końca nie może przewidzieć, jaki byłby ostateczny wynik takiej wojny, toczonej z użyciem broni masowego rażenia, ale w razie czego jest jeszcze nieśmiertelny plan B, który kosztem Polaków, od 1945 roku ślicznie się rozwija, a ostatnio nawet doznał przyspieszenia (ciekawe czy to prawda, że 3 mln Żydów wystąpiło o polskie obywatelstwo). Bo w końcu jeśli nie w Palestynie, to gdzie? Jeśli udało się Strategom Izraelskim tak skutecznie ubrać Polaków we własne zbrodnie na własnym narodzie narodzie i kupić Niemców wszechobecnymi „nazistami” to czemu, w razie czego, z tego nie skorzystać? ŁŁ

Lokaj Tusk podaje bankom SKOK-i Nowelizacja nie obowiązującej jeszcze choć bardzo kontrowersyjnej ustawy o SKOK nie pozostawia wątpliwości. Przygotowane i forsowane przez partię Tuska prawo ma przygotować SKOK-i do... przejęcia przez banki. To bezspornie największy zamach prawny w Rzeczpospolitej. Bo autonomiczne i samorządne dotychczas spółdzielnie oszczędnościowo-kredytowe, które od 27 października mają przejść pod nadzór Komisji Nadzoru Finansowego, mogą w majestacie prawa oddać majątek swoich członków bankom na życzenie Komisji Nadzoru Finansowego. Ich depozyty mają być gwrantowane przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny (oczywiście po wpłaceniu przez SKOK odpowiednio wysokich składek), zaś – według nowych zmian wprowadzonych po cichu przez posłów Platformy Obywatelskiej – każda ze spółdzielczych kas może być przejęta przez bank. W jaki sposób? Tak, po prostu – razem z depozytami, kredytami, aktywami. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że banki mogą położyć łapska na kasach, które są majątkiem ich członków, czyli w opinii PO, klientów SKOK. I bez względu na to, jak bardzo mętne będą tłumaczenia partii Tuska o bezpieczeństwie depozytów zgromadzonych przez SKOK-i oraz stabilności tego segmentu rynku usług finansowych, bezspornym faktem jest łamanie przez PO zasady ochrony własności. Poza tym ta fałszywa troska o stabilność SKOK jest zdumiewająca, bo jak na razie przez ostatnie dwie dekady istnienia SKOK-ów problemu upadającej kasy nie było. Czego nie można powiedzieć o bankach. Cała zadyma ze SKOK-ami, które próbuje spacyfikować usługujący zagranicznym bankom lokaj, ma głębsze dno. Ostatnie dane z rynków finansowych pokazują, że centrale operujących w Polsce banków mają się coraz gorzej. Agencje ratingowe zrobiły sobie z bankierów chłopców do bicia – nie bez powodu. Oto prezesi banków działających nad Wisłą rozpoczęli wdrażanie programów naprawczych, które tak naprawdę są zapowiedzią rozpoczynających się masowych zwolnień i likwidacji oddziałów. Nordea już pozbywa się swoich pracowników – najchętniej grożąc dyscyplinarkami, które wdzięczni pracownicy zamieniają na porozumienie stron rezygnując z odpraw pracowniczych. To przygotowanie do zamykania oddziałów... A przecież nie tak miało w Polsce banków być! Nie to obiecywała im Platforma Obywatelska, której partyjni aktywiści wywodzą się w dużej części... właśnie z banków. Stąd właśnie sięganie do jedynego zdrowego jeszc ze rynku, czyli SKOK-ów. Przejęcie SKOK-u przez bank może się bowiem odbyć pod byle pretekstem. A rozdzielać kasy będzie... mianowana przez Tuska Komisja Nadzoru Finansowego. Jest o co walczyć – chodzi bowiem o pieniądze 2,5 mln członków. Takiej akwizycji w obecnym kryzysie nie byłby w stanie przeprowadzić żaden bank. Ani nawet konsorcjum banków.

- Jeszcze nie weszła w życie nowelizacja, która została przeprowadzona w sposób karygodny przez Sejm ubiegłej kadencji, a już ci sami posłowie przygotowali kolejną nowelizację – zauważa szef Krajowej SKOK, Grzegorz Bierecki szef Kasy Krajowej SKOK. - To najlepiej świadczy o jakości polskiego prawa obecnego parlamentu. Prof. Adam Jedliński, przewodniczący Rady Nadzorczej KS SKOK uważa, że cała idea nowelizacji opiera się na myśli, że urzędnicy lepiej potrafią prowadzić biznes niż biznesmeni. - W ustawie cała władza jest oddana w ręce urzędników. Oni decydują praktycznie o wszystkim. Ta ustawa likwiduje w pełni samodzielność i samorządność spółdzielni, jakimi są kasy - mówi.

Paweł Pietkun

Komunizm i nazizm jak „syjamscy bracia” – Plinio Corrêa de Oliveira o XX-wiecznych totalitaryzmach

23 sierpnia mijają 73 lata od tragicznego paktu Ribbentrop-Mołotow, który w 1939 roku zawarły nazistowskie Niemcy i bolszewicki Związek Sowiecki. Skutkiem porozumienia był m.in. tragiczny kolejny rozbiór Polski. Cztery dni później w odległej Brazylii ukazał się komentarz autorstwa wybitnego działacza katolickiego Plinia Correi de Oliveira, w którym autor podkreślił, iż pakt ten jest dowodem na zakamuflowaną solidarność obu totalitaryzmów. Prof. de Oliveira wielokrotnie w latach 30. XX wieku, na łamach pisma „Legionario”, którego był szefem, i które było zalążkiem przyszłego Stowarzyszenia TFP, demaskował neopogańskie i antychrześcijańskie oblicze nazizmu, faszyzmu i komunizmu. Czynił to mimo ataków, jakie go za to spotykały, tak z lewa jak i z prawa. Prawica bowiem w tamtym czasie często ulegała kłamliwej propagandzie, przedstawiającej opinii publicznej fałszywą alternatywę: komunizm albo nazizm. Wielu zwiedzionych prawicowców sympatyzowało właśnie z nazizmem lub faszyzmem, widząc w nich jedyną siłę mogącą przeciwstawić się komunizmowi. Warto przypomnieć kilka fragmentów tekstów, opublikowanych w latach 1938-39. W artykule z 27 sierpnia 1939 roku – Oliveira pisał:

„Legionario” doświadczył wielu nieprzyjemności z powodu niezgody z ową fałszywą wizją, jakoby świat podzielił się na dwa zwalczające się obozy: prawicowy i lewicowy. (…) Z jednej strony faszyzm, falangizm hiszpański, ugrupowanie „Croix de Feu” we Francji, brytyjscy faszyści w stylu „Sir” R. Owena itd. Z drugiej strony liberałowie, demokraci, socjaliści i komuniści. Tak więc, z jednej strony blok komunistyczny, słusznie porównywany do Antychrysta, a z drugiej – ugrupowanie wrogów komunizmu. W którym z tych obozów powinni się znaleźć katolicy? Odpowiedź jest bardzo prosta: każdy, kto nie postawi się w obozie wrogów Antychrysta, automatycznie znajdzie się w obozie wrogów Chrystusa. Jednakże „Legionario” nie stanął w owym obozie prawicowym… Zgodnie z tą żelazną i prostacką logiką, jak łatwo to sobie wyobrazić, pozycja “Legionario” była bardzo trudna. I dlatego właśnie nie oszczędzano pismu dotkliwych ataków. W archiwach posiadamy listy od faszystów i nazistów, w których to listach oskarżają nas o to, iż utrzymujemy się dzięki pieniądzom z Moskwy. Zresztą, gdyby te oskarżenia pochodziły tylko z kręgów faszystów i nazistów, nic by to nam nie szkodziło… Zresztą, to, co „Legionario” czynił, usprawiedliwia całkowicie jego stanowisko. Jeśli świat byłby rzeczywiście podzielony na takie dwa obozy, miejsce katolików musiałoby być po stronie prawicy. Jednak ta, pospolicie zwana prawica w rzeczywistości nią nie jest. Ostatecznie bowiem jest tylko pseudo-prawicą, która skrywa swoją dogłębnie lewicową doktrynę. Komunizm i nazizm to bracia syjamscy walczący ze sobą, aby zrobić wrażenie na burżuazji. Ileż było tych sceptycznych głosów sugerujących, że jesteśmy grupą fantastów pozbawionych zdrowego rozsądku! Ani nieprzerwane błogosławieństwa ze strony władz kościelnych, zwłaszcza samego papieża Piusa XII, ani wsparcie ze strony wielkiego ks. Garrigou Lagrange’a, uznawanego za największego teologa naszych czasów, który w tym numerze „Legionario” zamieścił wielce wymowny tekst, ani oczywisty rozwój wypadków nie są w stanie przekonać niektórych, by spojrzeli na rzeczywistość z innej perspektywy niż ta, która znana jest z komentarzy agencji prasowych.

W końcu mamy fakty. A „Legionario” chcąc udowodnić swym czytelnikom, jak słuszne było jego spojrzenie, publikuje poniżej przegląd wiadomości i komentarzy, które ukazały się w bieżącym roku, w których przewidział ten potworny mariaż, na który cały świat patrzył w oszołomieniu i przerażeniu. Nie chcemy się jednak tym chlubić, lecz pragniemy, by  jak najwięcej  czytelników poznało obiektywną prawdę. Jednocześnie chcemy wyrazić naszą serdeczną cześć i uczucie dla wielkiego Piusa XI, którego polityka wobec owej prawicy i lewicy otrzymuje właśnie wielkie potwierdzenie. Pełni jesteśmy także miłości i szacunku dla papieża Piusa XII, ojca chrześcijaństwa i kontynuatora wielkiego dzieła politycznego swego poprzednika. Wreszcie, myślimy o naszych braciach. Wznosimy serdeczną modlitwę równocześnie za Niemców, Rosjan, Francuzów, Włochów, Anglików i Polaków rozsianych po całym świecie i tak ciężko doświadczonych cierpieniem. Oby Bóg ich strzegł. Niech przyjmą od naszego pisma wyrazy solidarności. „Legionario” zawsze było antyfaszystowskie i antynazistowskie, bowiem jego celem była jak najlepsza służba interesom Chrześcijaństwa, którego wspomniane narody są integralną i najchwalebniejszą częścią.

Wcześniej w „Legionario” ukazywały się liczne wiadomości i komentarze ukazujące owo pokrewieństwo obu potwornych totalitaryzmów. Plinio Correa de Oliveira dobitnie i jasno podkreślał także satanistyczną głębię tych systemów. Świadczyło to o jego niezwykłej przenikliwości i wspaniałym sensus catolicus, zwłaszcza że głosił to na kilka lat przed nastaniem obozów koncentracyjnych typu Auschwitz-Birkenau i straszliwych mordów dokonywanych przez nazistowskie Niemcy. Przykładowo 14 sierpnia 1938 r. „Legionario” informował o wypełnionych paliwem dwóch tankowcach meksykańskich, które wysłano do Niemiec. Pismo zwracało przy tej okazji uwagę na zacieśniającą się współpracę pomiędzy komunistycznym Meksykiem i nazistowskimi Niemcami. Pismo brazylijskich katolików zestawiło to z zapewnieniami Hitlera, jakoby był on przywódcą światowego antykomunizmu. Nieco później 28 sierpnia 1938 r. zamieszczono informację o niemieckiej broni wiezionej do Hiszpanii na sowieckich statkach. Odbiorcą mieli być hiszpańscy komuniści. Także podczas konfliktu czesko-niemieckiego pojawia się w „Legionario” tekst o stosunkach dyplomatycznych między Niemcami i Sowietami. Redakcja przypomina Traktat z Rapallo z 1922 roku i jego odnowienie w 1927 roku. Pismo zauważa też, że równocześnie z buńczucznymi deklaracjami o walce z komunizmem, Hitler przyjmował sowieckiego ambasadora, z którym po raz kolejny odnawiał wspomniany traktat. Gazeta cytuje też fragment porozumienia: wzajemne interesy (rządu niemieckiego i sowieckiego) wymagają poufnej współpracy i oba państwa są zdecydowane umocnić wzajemne relacje oraz przyjaźń. Po raz kolejny “Legionario” zwracał tu uwagę na sprzeczność między antykomunistycznymi deklaracjami Hitlera oraz jego przyjazną polityką wobec ZSRS. Brazylijskie pismo katolickie przypomniało także podarunki dla Sowietów przekazane przez Niemców po zapanowaniu nazizmu, jak np. pięcioletnią pożyczkę w wysokości 200 milionów marek. Zdumiewające jest to – pisał Oliveira – że ten sam człowiek, który twierdził, że rozbudowa sowieckiej armii stanowi poważne zagrożenie dla pokoju, oferował komunistom tak duże sumy, o których wiadomo było że w dużej części przeznaczone zostaną na wzmocnienie armii! Wreszcie,  11  września 1938 roku w edytorialu pt. „Nazizm i Komunizm” prof. Oliveira dokonał błyskotliwego opisu obu systemów: Od dawna wielokrotnie „Legionario” dostrzegał ideowe pokrewieństwo tych dwóch doktryn politycznych. Podsumowując, u swych podstaw, sama istota tych doktryn jest jednakowa. Obie mają tę samą główną ideę, zgodnie z którą państwo jest źródłem wszelkich praw, człowiek nie ma żadnego prawa, które jest od niego nieodłączne, co oznacza że człowiek nie posiada niczego, co jest w nim substancjalne i szczególnie jemu przynależne, że nie istnieje w rzeczywistości sam  jako człowiek, ale jest tylko czymś przypadkowym, co przynależy do kolektywu, czyli w konsekwencji do państwa. Jest to główna, stanowiąca dominantę idea tak nazizmu jak i komunizmu, ulubiony motyw wszystkich mentorów tych doktryn (…) od Marksa do Durkheima. Różnice zaś, które dostrzec można w obu tych systemach, należą do sfery przypadłości.

Analizę tę kontynuował autor w numerze z 2 października: Jeśli zredukujemy zawartość terminów „nazizm” i „komunizm”, różnica pomiędzy nimi okaże się niewielka. Komunista jest bowiem ateistą, materialistą i zwolennikiem wszechwładzy państwa. Nazista jest nie mniejszym ateistą, takim samym materialistą i etatystą. Niemoralność komunistyczna jest satanistyczna, tak jak poganizujące dzieło nazizmu. Dlatego w naszych czasach wznoszenie ołtarzy dla zniedołężniałych i fałszywych idoli oraz rozbijanie krzyży i prześladowanie Świętego Kościoła nie jest dziełem tylko złych skłonności człowieka, jak miało to miejsce raz czy drugi przed Konstantynem. Hitler, tak jak Julian Apostata, jest zjawiskiem w historii, którego nie da się wyjaśnić bez uwzględnienia działania szatana. Wybór między nazizmem i komunizmem to wybór między Lucyferem i Belzebubem, między jednym i drugim demonem. Dlatego więc łatwo zrozumieć, jak katolicy trzymający się ściśle ducha Świętego Kościoła Bożego, a wśród nich Kurt von Schuschnigg, męczennik owego wyrafinowanego występku, odmawiają dokonywania wyboru pomiędzy Hitlerem a Stalinem, stojąc przy Jezusie Chrystusie i jego ziemskim wikariuszu – papieżu. Warto przypomnieć te niemalże prorocze słowa dziś, kiedy znów przed wieloma katolikami stawia się podobne, fałszywe alternatywy w rodzaju: zgniły Zachód kontra zdrowy wschód (prawosławny i islamski), czy faszyzująca mroczna tzw. prawica z jednej strony oraz zdegenerowany świat liberalny z drugiej. Oby katolicy nie dali się zwieść po raz kolejny! Nasza pozycja jest bowiem przy Chrystusie i w Jego Kościele Katolickim, który jest sercem i duszą jedynej i prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej.

Tłumaczenie i opracowanie: Arkadiusz Stelmach

Dzie­ci PRL-owskich służb łącz­cie się! Trud­no ocze­ki­wać, że­by dziec­ko ko­mu­ni­sty wal­czą­ce­go ca­łe ży­cie z Ko­ścio­łem na­gle po­tę­pi­ło ob­ra­ża­nie uczuć re­li­gij­nych. Trud­no, za­kła­dać, że po­to­mek ka­na­lii za­cho­wa się jak przy­zwo­ity czło­wiek, że ktoś, ko­go oj­ciec zwal­czał pa­trio­tów, na­gle od­da im hołd. Dla nich na­sze na­ro­do­we ha­sło „Bóg. Ho­nor. Oj­czy­zna” na­praw­dę jest za­baw­nym slo­ga­nem świad­czą­cym o „ciem­no­gro­dzie”.

Czer­wo­ni wy­cho­wan­ko­wie Naj­now­sze wy­po­wie­dzi dwóch or­dy­nar­nych pro­sta­ków Ku­by Wo­je­wódz­kie­go i Mi­cha­ła Fi­gur­skie­go nie wy­wo­ła­ły ocze­ki­wa­ne­go aplau­zu. Gorz­ko roz­cza­ro­wa­ny Mi­chał Fi­gur­ski, ża­li się, że kie­dy ob­ra­żał Je­zu­sa i lu­dzi wie­rzą­cych, Le­cha Ka­czyń­skie­go oraz PiS to „ni­ko­mu to nie prze­szka­dza­ło”. „Lot­ne umy­sły” obu pod­sta­rza­łych „gów­nia­rzy” jesz­cze nie ogar­nę­ły, że w Pol­sce moż­na wy­śmie­wać ka­to­li­ków, śro­do­wi­ska pa­trio­tycz­ne i pra­wi­co­we, po­li­ty­ków spo­za ukła­du, ale nie wol­no w ża­den spo­sób sa­me­go ukła­du na­ru­szać. Wy­po­wiedź o gwał­ce­niu Ukra­inek od­wró­ci­ła uwa­gę od ki­bo­li na rzecz za­cho­wa­nia „me­dial­nych elit”. Szam­bo się roz­la­ło. I nie po­mo­że wy­zna­nie żo­ny Mi­cha­ła Fi­gur­skie­go – pre­zen­ter­ki te­le­wi­zji pu­blicz­nej, któ­ra bar­dzo uba­wio­na stwier­dzi­ła, że cza­sem mąż i ją „gwał­ci”. Na mar­gi­ne­sie – cie­ka­wie za­brzmiał tu spój­nik „i” (czy „też”) wska­zu­ją­cy, że żo­na nie jest je­dy­ną oso­bą gwał­co­ną przez Mi­cha­ła F. Co praw­da gwałt to prze­stęp­stwo za­li­cza­ne przez ko­deks kar­ny do zbrod­ni, ale fe­mi­nist­ki w ro­dza­ju Ka­zi­mie­ry Szczu­ki tym ra­zem ja­koś nie an­ga­żu­ją się w obro­nę gwał­co­nej pa­ni Fi­gur­skiej (Ukra­inek zresz­tą też). Tyl­ko in­ter­nau­ci za­sta­na­wia­ją się, co się sta­ło „bły­sko­tli­wym dzien­ni­ka­rzom”, że blu­znę­li ta­kim cham­stwem. Otóż – nic im się nie sta­ło. By­li or­dy­nar­ni, pro­stac­cy i cham­scy przez ca­ły czas, ta­cy są i ta­cy po­zo­sta­ną. To po pro­stu czy­sta ge­ne­ty­ka i wy­cho­wa­nie, czy­li dwa skład­ni­ki cha­rak­te­ru czło­wie­ka. Je­śli wie­rzyć po­ja­wia­ją­cym się w In­ter­ne­cie in­for­ma­cjom, Wo­je­wódz­ki i Fi­gur­ski an­ty­po­lo­nizm, ata­ko­wa­nie Ko­ścio­ła i śro­do­wisk pa­trio­tycz­nych „wy­ssa­li z mle­kiem mat­ki”. Ja­kub Wła­dy­sław Wo­je­wódz­ki to, jak moż­na wy­czy­tać w In­ter­ne­cie, syn Bo­gu­sła­wa Wo­je­wódz­kie­go, funk­cjo­na­riu­sza SB i pro­ku­ra­to­ra PRL-owskie­go wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Wo­je­wódz­ki se­nior za­pi­sał się w hi­sto­rii, peł­niąc ro­lę pro­ku­ra­to­ra z ra­mie­nia Pro­ku­ra­tu­ry Ge­ne­ral­nej w spra­wie tzw. „pro­wo­ka­cji byd­go­skiej” z 19 mar­ca 1981 ro­ku. Ku­ba za­czy­nał ka­rie­rę od har­cer­skiej roz­gło­śni ra­dio­wej w la­tach 80-tych a po­tem roz­wi­jał ją w pry­wat­nych me­diach aż do sta­tu­su gwiaz­dy TVNu. Je­go kum­pel Mi­chał Fi­gur­ski to, jak czy­ta­my w sie­ci, syn Zbi­gnie­wa Fi­gur­skie­go – ostat­nie­go dy­rek­to­ra ge­ne­ral­ne­go Fun­du­szu Ob­słu­gi Za­dłu­że­nia Za­gra­nicz­ne­go (FOZZ) i za­stęp­cy li­kwi­da­to­ra FOZZ. Ro­dzi­ce Mi­cha­ła po­noć po­zna­li się w Mo­skwie, gdzie gwał­ci­ciel wła­snej żo­ny przy­szedł na świat. Co cie­ka­we – pań­stwo Fi­gur­scy przez ja­kiś czas miesz­ka­li w Pol­sce, a po­tem zna­leź­li się w Bej­ru­cie. To jesz­cze o ni­czym nie świad­czy, ale w la­tach osiem­dzie­sią­tych ra­czej nie wy­jeż­dża­ło się bez pod­pi­sa­nia od­po­wied­nich lo­ja­lek.

Nie oni jed­ni Oczy­wi­ście obaj ce­le­bry­ci nie są wy­jąt­ka­mi. Do gro­na osób po­dzi­wia­ją­cych mo­tłoch si­ka­ją­cy na zni­cze pod pa­ła­cem pre­zy­denc­kim na­le­ża­ła np. słyn­na re­ży­ser Agniesz­ka Hol­land – cór­ka jed­ne­go z czo­ło­wych ko­mu­ni­stów okre­su sta­li­now­skie­go. Spodo­ba­ło się to tak­że przy­rod­nie­mu bra­tu sta­li­now­skie­go zbrod­nia­rza – Ada­mo­wi Mich­ni­ko­wi i pa­ru in­nym oso­bom, na cze­le z Ja­nu­szem Pa­li­ko­tem, co do oj­ca któ­re­go wciąż po­ja­wia­ją się „plot­ki”, że był on zwy­kłym szmal­cow­ni­kiem. Me­dia są do­słow­nie za­pcha­ne po­tom­ka­mi czo­ło­wych ko­mu­chów. Moż­na tu wy­mie­nić m.​in. Mo­ni­kę Olej­nik, któ­ra pra­cę dzien­ni­kar­ki roz­po­czę­ła ja­ko świe­żo upie­czo­ny zoo­tech­nik w 1982 ro­ku, gdy w Pol­sce obo­wią­zy­wał stan wo­jen­ny, pry­wat­nie cór­kę Ta­de­usza Olej­ni­ka, wy­so­kie­go funk­cjo­na­riu­sza Służ­by Bez­pie­czeń­stwa, al­bo Grze­go­rza Mie­cu­go­wa – sy­na Bru­no­na Mie­cu­go­wa, sta­li­now­skie­go dzien­ni­ka­rza, któ­ry za­sły­nął ja­ko sy­gna­ta­riusz tzw. „Ape­lu Kra­kow­skie­go” z 1953 ro­ku, wy­ra­ża­ją­ce­go po­par­cie dla sta­li­now­skich władz, któ­re na pod­sta­wie sfał­szo­wa­nych do­wo­dów, do­ko­na­ły aresz­tu du­chow­nych ka­to­lic­kich (słyn­ny pro­ces pra­cow­ni­ków ku­rii kra­kow­skiej). Do te­le­wi­zji pu­blicz­nej nie­daw­no wró­ci­ła Han­na Lis, czy­li Han­na Ke­daj – cór­ka Alek­san­dry i Wal­de­ma­ra Ke­da­jów, zna­nych pe­ere­low­skich dzien­ni­ka­rzy i taj­nych agen­tów SB, fi­gu­ru­ją­cych na słyn­nej „Li­ście naj­więk­szych ka­na­lii sta­nu wo­jen­ne­go” ra­zem z Je­rzym Urba­nem i Zbi­gnie­wem Sa­fja­nem – oj­cem Mar­ka Sa­fja­na – pre­ze­sa Try­bu­na­łu Kon­sty­tu­cyj­ne­go w la­tach 1998-2006.  Wia­do­mo­ści TVP re­da­gu­je Piotr Kraś­ko – wnuk jed­ne­go z czo­ło­wych ko­mu­ni­stycz­nych cen­zo­rów – Win­cen­te­go Kraś­ki. W te­le­wi­zji ja­ko „au­to­ry­tet” wy­stę­pu­je Mag­da­le­na Śro­da – cór­ka prof. Edwar­da Ciu­pa­ka – za­re­je­stro­wa­ne­go przez wy­wiad PRL ja­ko kon­takt ope­ra­cyj­ny „Ga­briel”, któ­ry nie­mal przez ca­łe swe ży­cie za­wo­do­we, ja­ko pra­cow­nik Urzę­du ds. Wy­znań, zaj­mo­wał się wal­ką z Ko­ścio­łem. Gor­li­wie ata­ku­je tak­że Da­wid War­szaw­ski, czy­li Kon­stan­ty Ge­bert – syn agen­tu­ral­ne­go dzia­ła­cza ko­mu­ni­stycz­ne­go, Bo­le­sła­wa Ge­ber­ta. Je­śli wie­rzyć „Rzecz­po­spo­li­tej” to na­wet oj­ciec ulu­bień­ca sa­lo­nu Jur­ka Owsia­ka był wy­so­ko po­sta­wio­nym mi­li­cjan­tem. Do gro­na ce­le­bry­tów ho­łu­bio­nych przez me­dia i chęt­nie za­bie­ra­ją­cych głos na­le­ży ko­lej­na gwiaz­da TVN – Mag­da Ges­sler, z do­mu Iko­no­wicz – cór­ka wie­lo­let­nie­go pe­ere­low­skie­go dzien­ni­ka­rza PAP i agen­ta es­bec­kie­go TW „Me­tram­paż”, sio­stra Pio­tra Iko­no­wi­cza – obec­nie do­rad­cy Ja­nu­sza Pa­li­ko­ta. No i jest oczy­wi­ście Bar­tosz Wę­glar­czyk, któ­ry ko­biet z Ukra­iny nie gwał­cił, mo­że, dla­te­go, że uznał je za ro­bo­ty do sprzą­ta­nia. Wę­glar­czyk jest przy­pad­kiem szcze­gól­nym nie tyl­ko, dla­te­go, że prze­tarł szla­ki Wo­je­wódz­kie­mu i Fi­gur­skie­mu, ale przede wszyst­kim, dla­te­go, że we­dług wie­lu in­for­ma­cji jest on w pro­stej li­nii wnu­kiem Jó­ze­fa Świa­tło – jed­ne­go z naj­więk­szych sta­li­now­skich zbrod­nia­rzy, oso­bi­ście tor­tu­ru­ją­ce­go więź­niów z AK. Trud­no nie za­uwa­żyć związ­ku po­mię­dzy ko­men­ta­rza­mi ca­łej trój­ki. Mo­że Fi­gur­ski i Wo­je­wódz­ki uzna­li, że sko­ro je­mu wol­no, to im też? Naj­wy­raź­niej się prze­li­czy­li. Al­bo, za­po­mnie­li, że ich ta­tu­sio­wie, choć gor­li­wi ko­mu­ni­ści, to jed­nak nie ta li­ga, co sta­li­now­ski zbrod­niarz i wnu­ko­wi te­go ostat­nie­go wol­no wię­cej niż sy­nom ja­kichś es­be­ków.

X, Y, Z – duch Kisz­cza­ka wsieg­da go­tow I tak da­lej. Czer­wo­nych dy­na­stii jest w Pol­sce co nie­mia­ra – w po­li­ty­ce, śro­do­wi­skach na­uko­wych, w biz­ne­sie a tak­że w me­diach. Żad­na z osób do tych śro­do­wisk nie tra­fi­ła przy­pad­kiem, dzię­ki szczę­ściu al­bo ta­len­to­wi. Opo­wie­ści o tym, jak to ro­dzi­ce ich prze­strze­ga­li przed da­ną ścież­ką ka­rie­ry a oni się upar­li, to baj­ki dla dzie­ci w wie­ku przed przed­szkol­nym. Ich obec­ność w ży­ciu pu­blicz­nym to na­stęp­stwa za­po­bie­gli­wo­ści „cięż­ko cho­re­go” Kisz­cza­ka i je­go to­wa­rzy­szy. Taj­ne do­ku­men­ty MSW i Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go z lat 1987-1988 wska­zu­ją jed­no­znacz­nie, że w tam­tym cza­sie w służ­bach spe­cjal­nych PRL-u po­wsta­ły taj­ne ko­mór­ki: „X” – od­po­wie­dzial­na za wpły­wy na wła­dzę, „Y” – od­po­wie­dzial­na za go­spo­dar­kę i „Z” – za me­dia. Nie­za­leż­nie od nich po­wsta­ła jesz­cze ko­mór­ka „C”, ma­ją­ca za za­dnie ochro­nę by­łych ko­le­gów przed od­po­wie­dzial­no­ścią kar­ną za prze­stęp­stwa po­peł­nia­ne po ro­ku 1989! (a za­pew­ne i przed nim). Jesz­cze wcze­śniej mia­ła po­wstać dy­rek­ty­wa na­ka­zu­ją­ca ob­sa­dze­nie me­diów od­po­wied­ni­mi ludź­mi – wte­dy mło­dy­mi dzien­ni­ka­rza­mi, któ­rzy po pa­ru la­tach mie­li zo­stać (i zo­sta­wa­li) me­dial­ny­mi „au­to­ry­te­ta­mi”. Ro­le w tym „ko­mu­szym te­atrze” zo­sta­ły ob­sa­dzo­ne bar­dzo sta­ran­nie a od­po­wied­nie służ­by za­dba­ły, by nic nie za­kłó­ci­ło sce­na­riu­sza. Gdy ma się tę świa­do­mość, to wy­stą­pie­nia Wę­glar­czy­ka, Wo­je­wódz­kie­go i Fi­gur­skie­go i ca­łej resz­ty sta­ją się ja­sne. Oni po pro­stu od­gry­wa­li/od­gry­wa­ją swo­ją ro­lę, ty­le tyl­ko, że tym ra­zem du­et W-F trosz­kę prze­sa­dził z eks­pre­sją. Oczy­wi­ście nie wszy­scy wie­dzie­li/wie­dzą, że zo­sta­li z gó­ry wy­bra­ni przez cwań­szych od sie­bie i wy­kre­owa­ni na „gwiaz­dy”. Więk­szość z nich na­praw­dę mó­wi to co my­śli, a co mia­ła wpa­ja­ne od pie­luch. Trud­no ocze­ki­wać, że­by dziec­ko ko­mu­ni­sty wal­czą­ce­go ca­łe ży­cie z Ko­ścio­łem na­gle po­tę­pi­ło ob­ra­ża­nie uczuć re­li­gij­nych. Trud­no za­kła­dać, że po­to­mek ka­na­lii za­cho­wa się jak przy­zwo­ity czło­wiek, że ktoś, ko­go oj­ciec zwal­czał pa­trio­tów, na­gle od­da im hołd. Dla nich na­sze na­ro­do­we ha­sło „Bóg. Ho­nor. Oj­czy­zna” na­praw­dę jest za­baw­nym slo­ga­nem świad­czą­cym o „ciem­no­gro­dzie”. Czy to ozna­cza, że trze­ba ich eli­mi­no­wać z ży­cia pu­blicz­ne­go? By­naj­mniej. Niech so­bie są. Niech so­bie two­rzą wła­sne ga­ze­ty, ra­dia, te­le­wi­zje. W koń­cu w przy­ro­dzie i szczu­ry są do cze­goś po­trzeb­ne. Trze­ba tyl­ko pa­mię­tać, kim są ci lu­dzie, skąd są, co so­bą re­pre­zen­tu­ją i nie ko­rzy­stać ani z ich „mą­dro­ści”, ani z pro­duk­tów, któ­re w spo­sób jaw­ny lub pół­jaw­ny re­kla­mu­ją. Ten boj­kot, któ­ry od­bi­je się na ich kie­sze­niach, za­bo­li to to­wa­rzy­stwo znacz­nie bar­dziej niż naj­ostrzej­sze ko­men­ta­rze. Al­do­na Za­or­ska

Prof. Winiecki dla Money.pl: Kowbojski kapitalizm, czy państwowy ekosocjalizm? Financial Times, w którym coraz więcej widzi się apologetyki interwencjonizmu, opublikował artykuł pod politycznie poprawnym tytułem: Kryzysu żywnościowego nie powinno się pozostawić w rekach kowbojskich kapitalistów. Oczywiście, jeśli coś dzieje się złego w gospodarce, kapitalizm winien jest z definicji – z samego faktu swego istnienia. Aż dziw, że dzięki temu okropnemu systemowi udział najbiedniejszych na naszej planecie (żyjących za mniej niż jednego 1 dolara dziennie) zmniejszył się w ostatnich dwustu latach z 80 procent mieszkańców naszego globu do 20 procent. Ale to tylko dla przypomnienia spraw oczywistych. Wracajmy, więc, do naszych baranów, jak mawiał mistrz Patelin; w przenośni i dosłownie zresztą. Artykuł dotyczy tego, że mamy – jak zwykle co jakiś czas – sezon na klęski żywiołowe. Tym razem na suszę. No i cena kukurydzy poszybowała w górę, co oznacza żywnościowe dramaty w najbiedniejszych krajach. Wniosek autora jest taki, że winni są amerykańscy kowboje, którzy wypełniają swoje samochody etanolem, czyli biopaliwem, a każdy taki bak etanolu zużywa tyle kalorii, ile wystarczyłoby egipskiemu fellachowi na cały rok. Głupich nie sieją, tylko się sami rodzą. Dotyczy to zarówno inwestorów Amber Gold, jak i ludzi, którzy widzą fakty i nie potrafią powiązać ich ze sobą. Co ma rynek, amerykański, czy inny, do etanolu? To jest jeden z produktów ubocznych ekoszaleństwa, które opanowało Zachód od lat. Użytkownicy samochodów są zmuszani przez swoje państwa do korzystania z biopaliw, choć tego nie chcą. Nie chcą, bo biopaliwa podnoszą cenę (są kosztowniejsze) i nie chcą, bo silniki psują się częściej. Ale państwo dekretuje coraz wyższy udział biopaliw, więc klną i płacą więcej. Gdyby zlikwidować te kosztowne i szkodliwe idiotyzmy, ceny żywności byłyby znacznie niższe nawet w warunkach suszy. Tym razem to była susza, ale poprzednim razem cena kukurydzy więcej niż podwoiła się w drugiej połowie ubiegłej dekady, gdy zadekretowano podwojenie udziału etanolu z 1 procenta do 2 procent całości zużycia paliw płynnych w USA. Bez suszy, powodzi, gradobicia i innych klęsk naturalnych, gwałtowny wzrost produkcji etanolu spowodował wówczas, iż ceny kukurydzy, z której w USA wytwarza się biopaliwa, poszły ostro w górę w Stanach - i na całym świecie. Oczywiście, jeśli za klęskę naturalną nie uważać rządów. Te jednak są raczej klęską nienaturalną. Bank Światowy zadeklarował interwencje Bank Światowy ogłosił dziś, że niepokoją go rosnące ceny żywności i gotów jest pomóc rządom, by chronić najbiedniejszych i dzieci przed konsekwencjami niedożywienia. W przypadku biopaliw sprawa jest o tyle paskudna, że inaczej niż w przypadku innych ekologicznych źródeł energii (np. wiatrowa, czy słoneczna) negatywne skutki nie ograniczają się do wysokich kosztów ponoszonych przez zachodnie społeczeństwa. Uderzają one rykoszetem w najbiedniejszych tego świata. To dlatego ONZ apeluje do USA, aby zmniejszyły swoją (subsydiowaną przez amerykańskich podatników) produkcję. Ale trudno dziwić się tej niezdolności łączenia przyczyn i skutków. Wcześniej czytałem tam żałośliwe artykuły, jak to wycinanie lasów w Indonezji po to, by zasadzić palmy kokosowe, powoduje zagrożenie dla żyjących tam orangutanów, czy może goryli. I oczywiście winni byli znowu chciwi kapitaliści chcący zarabiać na sprzedaży oleju palmowego. Zarabiać można na różnych produktach i usługach; nie w tym nic nagannego. Tylko autorzy owych płaczliwych elegii też nie zadali sobie tego samego pytania, skąd bierze się zwiększony popyt na olej palmowy. Otóż z tych samych źródeł. Ekolodzy podnoszący larum w sprawie zagrożeń dla żyjących na wolności zwierząt nie widzą żadnego związku między sztucznym, nierynkowym wzrostem popytu na olej palmowy (na życzenie ekologów!), a wycinaniem lasów pod plantacje. Polski etnograf Bronisław Malinowski napisał dawno temu książkę pt. Życie seksualne dzikich, opisując plemiona, w których nie dostrzegano związków miedzy seksem a rodzeniem się dzieci. To jaki tytuł powinna mieć książka o ekologach? Prof. Jan Winiecki

Kolejna hucpa winiarza z Biłgoraja Mimo tego, że gołym okiem widać, iż to kolejna tym razem polityczna hucpa tego człowieka, to, ponieważ jest wygodna dla premiera Tuska, może funkcjonować w przestrzeni publicznej tak długo jak oczekuje tego szef rządu.

1. Od tygodnia trwa w mediach festiwal winiarza z Biłgoraja, który mając w Sejmie zaledwie 43 posłów, zdaniem tygodnika Wprost, jest w stanie tak zatrząść sceną polityczną, że obecna koalicja Platforma-PSL się rozpadnie i powstanie tzw. rząd fachowców z prezesem PAN prof. Michałem Kleiberem na czele. Gdybyśmy mieli w tzw. mediach głównego nurtu rzetelnych dziennikarzy, to wystarczyłaby jedna rozmowa z prof. Kleiberem i stałoby się jasne, że do żadnego rządu fachowców się nie wybiera, co więcej winiarz z Biłgoraja nawet się nie pofatygował, żeby z nim porozmawiać przed ogłoszeniem swojej propozycji. Ten ostatni fakt pokazuje dobitnie, z jakiej kategorii człowiekiem mamy do czynienia i że dla hucpy, dla tego, żeby, choć trochę dłużej pobyć w bardzo przychylnych mu mediach, jest on w stanie zrobić dowolnej osobie, każde świństwo (tym razem padło na prof. Kleibera).

2. Realność tej propozycji jest żadna i z tego powodu, że konstruktywne wotum nieufności wymaga, aby za tym rozwiązaniem opowiedziało się przynajmniej 231 posłów, a nawet zakładając teoretycznie, że za tzw. rządem fachowców głosowałaby cała obecna opozycja, to tych głosów jest tylko 224. A jaką opozycją wobec rządu Tuska jest Ruch Palikota, można było zobaczyć podczas prac na projektem ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat. Mimo, że rząd połamał elementarne zasady konsultacji społecznych (inny projekt ustawy był konsultowany ze związkami zawodowymi, zupełnie inny rząd przysłał do Sejmu), mimo tego, że powołana ad hoc nadzwyczajna komisja sejmowa pracowała nad nim zaledwie klika dni, nie dopuszczając nawet do składania poprawek przez opozycję, posłowie Ruchu Palikota, głosowali za nią na sali plenarnej jak jeden mąż.

3. Po co więc ta propozycja została złożona? Z trzech powodów. Po pierwsze wbrew pozorom jest wygodna dla Donalda Tuska. Odwraca uwagę od afery Amber Gold, która uderza w Tuska podwójnie. Jako ojca, który nie przypilnował, żeby jego syn nie uczestniczył w podejrzanych interesach i jako premiera, który rządzi od 5 lat i doprowadził do rozkładu wiele instytucji państwowych. W tym przypadku na razie dowiedzieliśmy się o funkcjonowaniu aparatu sądowniczego, prokuratury, wreszcie służb skarbowych w województwie pomorskim, a premier Tusk miał na to tylko jeden komentarz, „tym instytucjom zabrakło refleksu”. Prawda, że „ładna” konkluzja. Po drugie jest wygodna dla samego winiarza z Biłgoraja. Jego notowania kołaczą się w okolicach 5% poparcia i mimo różnych sejmowych ekstrawagancji, nie chcą się ruszyć do góry. Zaproponowanie konstruktywnego wotum nieufności, (co z tego, że nierealne) pozwala, przez jakiś czas, na częste wypowiedzi dla mediów, a to może się w przyszłości przełożyć na pewien wzrost poparcia. Wreszcie po trzecie może to być dla premiera Tuska wygodna sytuacja, żeby po raz kolejny pogrozić PSL-owi, który co znamienne ustami samego wicepremiera Waldemara Pawlaka, a także byłego marszałka Sejmu Józefa Zycha, zasugerował możliwość poparcia sejmowej komisji śledczej w sprawie Amber Gold. Winiarz z Biłgoraja przy okazji, bowiem złożył jeszcze jedną publiczną propozycję premierowi Tuskowi. Za zgodę Platformy na legalizację związków partnerskich, finansowanie in vitro z budżetu państwa i połączenie ZUS-u i KRUS-u, gotów jest on poprzeć 20-30 projektów ustaw ważnych dla dalszego rządzenia Platformy. Faktycznie jest to, więc propozycja wypchnięcia PSL-u z koalicji.

4. Z tych to powodów (mimo braku zainteresowania tym pomysłem samego prof. Kleibera), mainstreamowe media, będą jeszcze jakiś czas podtrzymywały przy życiu, propozycję winiarza z Biłgoraja, zwłaszcza, że to zainteresowanie potrafi wzmacniać kolejnymi wypowiedziami (jedna z ostatnich to uznanie za niepotrzebne konstytucji, flagi i godła RP, jako symboli nacjonalizmu). Mimo tego, że gołym okiem widać, iż to kolejna tym razem polityczna hucpa tego człowieka, to ponieważ jest wygodna dla premiera Tuska, może funkcjonować w przestrzeni publicznej tak długo jak oczekuje tego szef rządu. Kuźmiuk

Niemiecki rząd kupił przedmiot pochodzący z kradzieży. I jeszcze się tym chwali. Szwajcarska prasa poinformowała o zatrzymaniu pracownika banku, który wiele miesięcy temu przekazał niemieckiemu wywiadowi skarbowemu dane obywateli Niemiec trzymających swoje pieniądze w bankach w Szwajcarii. Obywatele ci unikali w ten sposób płacenia podatków chciwemu niemieckiemu państwu. Po prostu załatwiali sobie prawo stałego pobytu w Szwajcarii, zakładali tam firmy, otwierali rachunki bankowe i ze swoich zysków nie rozliczali się z niemieckim fiskusem. Stało się to zjaiwskiem tak powszechnym, że w 2009 roku niemiecki wywiad - BND - otrzymał polecenie zdobycia danych tych podatników. I rzeczywiście, służbom udało się skłonić pracownika banku do skopiowania danych wszystkich Niemców trzymających tam swoje oszczędności. Skopiowane dane przekazał BND (najprawdopodobniej za sowitą łapówkę),a BND przekazała jej wywiadowi skarbowemu. Ten zaczął "polowanie" na nieuczciwych podatników. Kasa federalna może wzbogacić się nawet o 9 miliardów euro. Tyle, bowiem podatnicy będą winni państwu wraz z odsetkami. Ujawnienie tajemnicy bankowej w Szwajcarii (jak i w każdym innym kraju) jest poważnym przestępstwem. Ktoś, kto się tego dopuszcza, ryzykuje ciężkie więzienie. Ujawnianie tajemnic jest, więc czynem zakazanym. Z kolei ktoś, kto kupuje towar zdobyty drogą nielegalną również naraża się na kryminał. Parę lat temu głośna była sprawa polskiego piłkarza Tomasza Hajty, któremu niemiecka prokuratura postawiła zarzut paserstwa, oskarżając go o zakup towaru pochodzącego z kradzieży. Jak na ironię losu, to samo państwo niemieckie teraz w majestacie prawa usiłuje dopuścić się paserstwa? Zamierza, bowiem czerpać zyski, (czyli karać nielojalnych podatników) dzięki tajnym dokumentom bankowym, zdobytym wbrew szwajcarskiemu prawo. Tym samym, więc, niemieckie państwo zostało paserem, łamiąc własne przepisy prawne i dopuszczając się czegoś, za co samo karze więzieniem. Jak słusznie zauważył Alexis de Tocqueville "Nie ma takiej zbrodni ani takiego okrucieństwa, którego nie byłby w stanie popełnić skądinąd łagodny i liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy". Oczywiście całego problemu nie byłoby, gdyby niemiecki fiskus nie był tak pazerny i gdyby prawo nie łupiło ludzi z każdego zarobionego eurocenta. Trudno się przecież dziwić temu, kto stara się ukryć swoje dochody przed państwem, aby biurokracja tego państwa tych dochodów mu nie zabrała.

Szymowski

Układ Tuska obezwładnia państwo Amber Gold jest soczewką skupiającą promienie światła dla tych, którzy chcieliby na serio opisywać rzeczywistość obecnych rządów i istotę systemu stworzonego przez liberałów. Układu PO, który obezwładnił działanie instytucji państwa w sprawie Amber Gold. Jeśli ktoś chciał tą aferą uderzyć w Donalda Tuska, narzędzie wybrał precyzyjnie Nie bardzo wiadomo, dlaczego afera ta wybuchła akurat teraz, w środku lata. Od lat przecież Komisja Nadzoru Finansowego sygnalizowała nielegalny charakter poczynań Amber Gold. Od 2010 r., dzięki decyzji Ministerstwa Gospodarki, które przyjrzało się jej działalności, firma miała zakaz prowadzenia składu złota. Niemal każdy bardziej zorientowany pracownik sektora bankowego wyższego szczebla wiedział od dawna, że Amber Gold to, co najmniej piramida finansowa.

Wszyscy wiedzieli Nieskuteczność KNF w tej sprawie była szeroko komentowana. Huczało od plotek. Kilka miesięcy temu usłyszałam od wysokiego urzędnika jednego z banków: – Wszyscy wiedzą, że to humbug, ale ma ochronę. Mówiono, że chodzi o Kancelarię Premiera. Mój rozmówca twierdził wtedy, na kilkanaście tygodni przez wybuchem afery, że parasol otworzył nad Amber Gold szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. Pogłoska ta była szeroko kolportowana także w internecie. Już po wybuchu afery – na podstawie fizycznego podobieństwa ministra i prezesa Amber Gold – publicznie padło pytanie o pokrewieństwo. Minister Tomasz Arabski publicznie zaprzeczał. Z tego, co ustalili dziennikarze „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”, trop tylko w części okazał się fałszywy. Dotychczasowe ustalenia związków politycznych Amber Gold prowadzą m.in. nie tyle do Arabskiego, ile do innego pochodzącego z Gdańska pracownika Kancelarii Premiera, Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa zespołu doradców premiera Donalda Tuska. Wprawdzie obsadzenie byłego premiera w roli ojca chrzestnego roztaczającego opiekę nad piramidą finansową byłoby nadmiernym i dość nieprawdopodobnym uproszczeniem, to jednak jakąś część odpowiedzialności za – jak lubią mówić politycy i komentatorzy PO – „nieskuteczność państwa” z pewnością ponosi. Być może Jan Krzysztof Bielecki nie ma z ludźmi stojącymi za Amber Gold wiele wspólnego oprócz znajomych – ale układ rządzący panujący od ponad dziesięciu lat na Pomorzu, a rozbudowany na cały kraj po 2007 r., którego były wicepremier jest współautorem – jak najbardziej.

Układ liberałów Firma Amber Gold działała w przyjaźni z władzami Gdańska. Prezydent Adamowicz załatwił od niej pieniądze na film zaprzyjaźnionego z partią reżysera. Artysta realizuje, bowiem fabułę o Lechu Wałęsie zgodnie – jak wiadomo z medialnych doniesień o scenariuszu, którego autorem jest inny zaprzyjaźniony z partią artysta – z założeniami propagandowymi partii. Na film realizujący propagandowe cele PO bez żenady przeznaczono pieniądze podatników. Pochodzące z samorządowej kasy miasta 500 tys. zł, a także ze spółki skarbu państwa Energa zarządzanej przez zaprzyjaźnionego z szefem doradców premiera prezesem. Prywatne pieniądze pochodziły od firmy Amber Gold, która zatrudniła też syna premiera. Tusk junior znalazł pracę u Marcina P. dzięki pośrednictwu prezesa gdańskiego lotniska. Prezes Tomasz Kłoskowski, zawdzięczający stanowisko partii, w tym gorącemu zaangażowaniu prezydenta Adamowicza, najpierw zatrudnił w porcie, a potem jeszcze – jak opowiada – zarekomendował młodego Tuska do pracy w liniach lotniczych OLT. Nie widzi w łączeniu tych prac nic zdrożnego, zwalniać Tuska juniora ani myśli.

Sitwa obezwładnia państwo I mówiąc między nami, w tym układzie musiałby upaść na głowę, gdyby nie wziął odpowiedzialności na siebie i nie próbował wybronić syna szefa szefów. Zwalnianie go za wydawanie tajemnic handlowych portu przewoźnikowi byłoby równe zawodowemu samobójstwu. W Gdańsku od ponad dziesięciu lat rządzi Platforma Obywatelska – każdy urząd, prokuratura, sądy czy kierownictwo policji są kontrolowane przez stworzony przez nią układ. A taki prezes portu, który zechciałby kierować się nie interesem partii, lecz państwa, gdzie znalazłby pracę? System PO cechuje nie tylko obsadzanie wszystkich możliwych stanowisk ludźmi partii i ich rodzinami, ale też bezkarność zaprzyjaźnionych z partią osób. Afera Amber Gold doskonale to pokazuje. To nie „państwo zawiodło”. To zagarnięte przez PO instytucje państwa nie podjęły działań wobec „swojego”. Używając pojęcia prof. Zdzisława Krasnodębskiego, monositwa Platformy, która oplotła wszystkie instytucje, obezwładniła działanie państwa zarówno w tym przypadku, jak i w innych, z aferą hazardową na czele.

Sprawiedliwość na dziko Być może moment wybuchu skandalu nadszedł przypadkowo – w sektorze bankowym na temat Amber Gold huczało od plotek już zbyt głośno, irytacja wśród ludzi instytucji finansowych narosła na tyle, że postanowiono niejako wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę – pomimo bierności prokuratury i służb specjalnych. Tak jakby ktoś chciał ominąć wpływy układu gdańskiego. W lipcu na skutek listu skierowanego do banków przez Komisję Nadzoru Finansowego ostrzegającego przed współpracą m.in z Amber Gold, firma faktycznie utraciła możliwość działania. Te placówki, w których Amber Gold miało konta, wypowiedziały jej umowy. Żaden bank, do którego w związku z tym firmy Marcina P. chciały przenieść rachunki, nie zgodził się na to. Los podejrzanego biznesu został przypieczętowany, gospodarczy i społeczny skandal z upadkiem parabanku stał się kwestią godzin. Zupełnie niespodziewanie dla opinii publicznej przyszło jednak także polityczne przyspieszenie. W słynnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, jakim w oczywisty sposób próbowano rozbroić polityczną bombę rychle mającego wybuchnąć skandalu, syn premiera – jak dobrze pamiętamy – ogłosił, że jest debilem...

Kto za tym stoi? Ponieważ zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu prania brudnych pieniędzy przez Amber Gold wyszło od Banku Gospodarski Żywnościowej kontrolowanego przez ludzi PSL, może to wskazywać, że to właśnie partnerowi koalicyjnemu zależało na dokuczeniu Platformie, w tym premierowi Tuskowi. Miałby to być – jak się spekuluje – rewanż za to, w jaki sposób Platforma rozegrała tzw. taśmy PSL, sugerując, że nepotyzm i kolesiostwo to immanentne cechy ludowców, z którymi PSL musi sobie poradzić. Taśmy niewątpliwie poważnie osłabiły pozycję ludowców, a i to, jak premier Pawlak rozgrywa kwestie Amber Gold, grożąc przyłączeniem się do opozycji żądającej komisji śledczej, zdradza, że wykorzystuje moment do satysfakcjonującego rewanżu. Jednak uderzenie w premiera za pomocą Amber Gold chyba byłoby zbyt ryzykowne dla raczej obawiających się przesilenia politycznego ludowców. Poważny kryzys mógłby doprowadzić do wcześniejszych wyborów, a tego dziś PSL boi się jak ognia. Jeśli zatem odrzucimy przypadek, jako element detonujący aferę, trzeba by po raz kolejny stwierdzić, że ujawnia się w Polsce siła, która dąży do obalenia premiera Donalda Tuska. Zwykle w takich momentach oczy kierują się na Grzegorza Schetynę i jego grupę oraz na otoczenie prezydenta Bronisława Komorowskiego, niemal otwarcie demonstrujące niechęć wobec prezesa Rady Ministrów.

Komorowski czy Schetyna? Oba te ośrodki polityczne są w grze wobec premiera i jego ludzi bardzo aktywne. Prezydent Komorowski właśnie otworzył konflikt z MON o sposób modernizacji armii, tajemnicą poliszynela są utarczki ośrodka prezydenckiego z MSZ, np. o obsadę stanowisk ambasadorów. Grupę Schetyny można wręcz traktować, jako centrum polityczne w PO rzeczywistej, prowadzonej już na śmierć i życie walki z Donaldem Tuskiem. Zwłaszcza od czasu, gdy obecny szef komisji spraw zagranicznych na wyjazdowym posiedzeniu klubu parlamentarnego PO próbował – jak wieść niesie – doprowadzić do przesilenia w partii, wypchnięcia z niej tzw. konserwatystów, wywołania rozłamu, a w dalszej perspektywie obalenia Tuska i powstania koalicji PO–SLD. Donald Tusk jednak wciąż okazuje się w grach politycznych lepszy od rywali – ani prezydent Komorowski, ani Schetyna nie byli w stanie dotychczas zagrozić pozycji szefa rządu, ba, nie umieją jej nawet osłabić. Sprawa Amber Gold jest chyba od dawna pierwszą, gdy szef rządu może mieć poczucie, że dostał prawym sierpowym.

Służby, tylko, które? Jednak charakter afery, sposób jej medialnego rozgrywania, mniej lub bardziej kontrolowanych przecieków do części mediów do tej pory sprzyjających Tuskowi, wskazywać mogą także na inspirację nie tyle rywali politycznych, ile ludzi służb specjalnych. Podnosi to mniej lub bardziej otwarcie wielu komentatorów i obserwatorów sceny politycznej. Nie tylko istnienie i działanie Amber Gold musiało odbywać się pod parasolem ochronnym jakichś służb specjalnych, detonacja afery z jej udziałem także. Nie od dziś spekuluje się o konflikcie ludzi dawnych służb specjalnych. Prof. Jadwiga Staniszkis mówiła niedawno o poszukiwaniu przez dawne służby politycznego patrona dla swoich interesów. Po tym, jak prezydent Bronisław Komorowski, na którego postkomunistyczne służby postawiły wcześniej, okazał się – jak uprzejmie określiła to pani profesor – nie „rezonować intelektualnie”, służby zmuszone były postawić znów na Tuska. Być może część tego środowiska doszła jednak do wniosku, że lepiej mieć na fotelu szefa rządu kogoś bardziej przewidywalnego emocjonalnie i charakterologicznie. Być może też jakaś część interesów tych środowisk została zagrożona łapczywością otoczenia Donalda Tuska z dawnego KLD i postanowiono odwojować sobie część zajętych przez nie obszarów wpływów. To wszystko oczywiście spekulacje. Wśród tych krążących w kuluarach nie sposób nie wymienić i tej, że za rozkołysanym fotelem premiera stoi rosyjskie lobby, które chce w ten sposób zmusić rząd do kilku transakcji, w tym do sprzedaży Rosjanom zakładów chemicznych Azoty Tarnów.

Proste jak dymisja Z oczywistych względów szef rządu od dawna u większości Polaków nie budzi współczucia – a wygibasy „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”, by je w kontekście kłopotów syna wywołać, raczej śmieszą, niż nawet drażnią ostentacją. Donald Tusk powinien odejść, choćby z tego powodu, że jako premier nadzoruje służby specjalne, które prowadzą dochodzenie w sprawie firmy zatrudniającej jego syna i, zdaje się, nadal jest z nią związany umową – nie słychać, by została ona rozwiązana. Marcin P. chętnie mówił o synu premiera, a to, co opowiadał, nie przysparzało popularności ani premierowi, ani Tuskowi juniorowi. W ubiegły czwartek Marcin P. umówiony był z trzema redakcjami – należało się spodziewać, że nie będzie powściągliwy w słowach. Tego dnia o siódmej rano do jego firm weszło jednak ABW. Nazajutrz dostał zarzuty prokuratorskie. O spotkaniach z dziennikarzami nie było już mowy. Na ile ściągnięty z urlopu szef ABW Krzysztof Bondaryk działa dziś w imieniu polskiego państwa, a na ile w imieniu rodziny Tusków? Zostawiam Państwa z tym pytaniem. Dopóki Donald Tusk będzie premierem, mamy prawo w tej sprawie mieć daleko posunięte wątpliwości. Joanna Lichocka

Prokuratorzy kryli aferę Amber Gold Liczne uchybienia i zaniedbania, brak należytego nadzoru i łamanie przepisów – tak w największym skrócie można streścić raport prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta ws. afery Amber Gold, do którego dotarła „Gazeta Polska Codziennie”. Z kolei w najbliższy czwartek działaniami ABW zajmie się sejmowa komisja ds. służb specjalnych.

- Chcemy, by gen. Krzysztof Bondaryk, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powiedział nam, jakie ABW prowadziła działania wobec firmy Amber Gold oraz wszystkich spółek od niej zależnych – mówi nam Marek Opioła (PiS) z sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Komisja chce sprawdzić m.in. działania ABW wobec tanich linii lotniczych OLT Express, których właścicielem była spółka Amber Gold i z którymi współpracował syn premiera Michał Tusk. Posłowie będą chcieli się dowiedzieć od Krzysztofa Bondaryka, kiedy powiadomił premiera o działaniach agencji wobec AG oraz OLT Express. Aferą Amber Gold zajął się także prokurator generalny Andrzej Seremet, który dziś przedstawi raport w tej sprawie. Z ustaleń „Codziennej” wynika, że raport będzie miażdżący dla gdańskich prokuratorów, a także ich przełożonych, którzy nie sprawowali należytego nadzoru nad prowadzonymi przez nich sprawami. W przedstawionym przez prokuratora generalnego dokumencie mają się pojawić nazwiska śledczych odpowiedzialnych za ten stan rzeczy oraz dokładny opis ich decyzji. Andrzej Seremet ma także przedstawić swoje stanowisko na temat działań podejmowanych przez prokuraturę wobec parabanków, w których sprawie są obecnie prowadzone śledztwa. Dorota Kania

Czy KNF bezczynność AG odreaguje we wrześniu na SKOKach? Trzyletni „samoparaliż” KNF z działającym bez licencji bankowych Amber Gold, kontrastuje z wyjątkową szybkością interwencji wymierzonych w SKOKi. Patrząc na odpowiedzialność instytucji za przestrzeń, którą nadzorują kluczowa jest odpowiedz czy jest to obszar, który ustawodawca danej instytucji powierzył czy też nie, w sytuacji, kiedy w ostateczności może zwrócić się o pomoc do KSF-u, w którego pracach uczestniczy. Inaczej to może dochodzić do samoparaliżu potężnej instytucji w obliczu błędnej reakcji niskiego urzędnika innej instytucji państwowej. Zwłaszcza, że już w 2009 r. spółka Amber Gold wystąpiła o wpis do rejestru domów składowych, podmiotu spełniającego ustawowe wymogi zezwalające na przechowywanie towarów, wśród których wymagane jest świadectwo niekaralności i o przebiegu tego procesu KNF był na bieżąco informowany. Mimo jego braku spółkę wpisano do rejestru 6 stycznia 2010 roku. Dopiero, gdy Ministerstwo Gospodarki wystąpiło do zarządu spółki o przedstawienie odpowiednich dokumentów, w tym zaświadczenia o niekaralności świadectwo niekaralności złożyła jedynie żona. Dopiero, gdy resort zwrócił się do Krajowego Rejestru Karnego o informacje dotyczące jej męża Marcina P. nastąpiło wykreślenie spółki z rejestru domów składowych i Ministerstwo Gospodarki przekazało odpowiednie informacje nie tylko do prokuratury i sądu, ale i Komisji Nadzoru Finansowego. Również Departament Administracji Obrotem zwracał się z tym podejrzeniami do KNF tak, że ta instytucja była na bieżąco informowana. Sytuacji KNF- w żaden sposób nie usprawiedliwia kuriozalna odpowiedź prokuratury, która nie dopatrzyła się znamion czynu zabronionego, "ponieważ zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego poświadczenie musi być fałszywe nie tylko obiektywnie, ale i subiektywnie". Jeden z czołowych polskich prawników finansowych mecenas Paweł Pelc już dawno skonstatował że „[p]oza sporem jest, że Amber Gold nie posiada zezwolenia KNF na wykonywanie czynności bankowych. Nie budzi też wątpliwości, że przyjmuje on lokaty. Amber Gold nie kwestionuje, że nie jest bankiem ani SKOK-iem”. Nie wytłumaczalnym w tym kontekście jest, dlaczego przez trzy lata KNF nie był w stanie przekonać prokuratury, że istnieje firma, która nie posiada jego licencji, a powinna, co w myśl tej samej ustawy jest zagrożone sankcją 3 lat pozbawienia wolności i 5 mln zł grzywny: Art. 171 „1. Kto bez zezwolenia prowadzi działalność polegającą na gromadzeniu środków pieniężnych innych osób fizycznych, prawnych lub jednostek organizacyjnych niemających osobowości prawnej, w celu udzielania kredytów, pożyczek pieniężnych lub obciążania ryzykiem tych środków w inny sposób, podlega grzywnie do 5.000.000 złotych i karze pozbawienia wolności do lat 3.” Dlatego zgadzając się z prezesem KNF-u, że trzeba szybciej i zdecydowanie stosować prawo, by nie pozwolić takim firmom na rozwijanie się, jak i zgadzając się że obecne ustawodawstwo jest wystarczające i „[z] formalnoprawnego punktu widzenia nie trzeba nic zmieniać. To działalność zakazana.” Opisując aferę Amber Gold w artykule Financial Times „Amber Gold: all that glitters…” już w pierwszym zdaniu obciążył brak skuteczności w działaniu regulatora rynku kapitałowego. Odmiennie od Financial Times’a widzi sprawę prezes KNF-u Andrzej Jakubiak, który uważa, że w sprawie Amber Gold nadzór zrobił wszystko, co mógł, by przestrzec potencjalnych klientów tej spółki. KNF na swoich stronach ostrzega, że 16 firm nie posiadają zezwolenia KNF na wykonywanie czynności bankowych, w szczególności na przyjmowanie wkładów pieniężnych w celu obciążania ich ryzykiem. Według Financial Times’a wpisanie powyższych instytucji na listę ostrzeżeń nie zapobiegło temu, jak oszacował z kolei Neewsweek, że posiadają one aż pół miliona klientów. Łączy to jednak z brakiem oferty dla znacznej części obywateli ze strony sektora bankowego. Uważa również, najprawdopodobniej ze względu na skalę zjawiska, że tego typu „parabanki” znalazły lukę w przepisach („loophole”) pozwalającą im na uniknięcie nadzoru ze strony KNF-u. Trzyletnia „niemoc” KNF z działającym bez licencji bankowych Amber Gold, kontrastuje z wyjątkową szybkością działań wymierzonych w SKOKi. Które nomen omen w Wikipedii niezgodnie ze stanem faktycznym zaliczane są do instytucji „parabankowych”. Otóż o ile w tym pierwszym przypadku, ta obdarzona wyjątkowymi przywilejami instytucja nie tylko nie była w stanie przekonać prokuratury do interwencji w interesie uczestników rynku kapitałowego, z jednej strony nie wykorzystuje wszystkich dostępnych mu instrumentów by zapobiec działalności podmiotów takich jak Amber Gold, które nie będąc instytucjami finansowymi, narażają swoich klientów na ryzyko, prowadząc swoją działalność bez wymaganych zezwoleń, a jednocześnie w stosunku do instytucji finansowych spółdzielcznych kas-oszczędnościowo-kredytowych, których nomen omen jeszcze nie nadzoruje, ale, nad którymi wkrótce obejmie nadzór, Komisja Nadzoru Finansowego konsekwentnie próbuje zastępować ustawodawcę i działać bez podstawy prawnej i poza granicami obowiązujących ją przepisów. Otóż, mimo, że żaden przepis nie określa zakresu audytu zewnętrznego, który przeprowadza biegły rewident KNF już dokonał ustaleń w zakresie szerszego niż standardowe zakreślenie obszaru badania, które powinny być poddane ocenie i analizie. Konkludując Financial Times ma w pełni rację, że KNF nie zrobił efektywnie nic w sprawie Amber Gold, ja bym dodał też w sprawie Wiboru przez lata. Gdyż niepotrzebnie zajmował się SKOKami w dążeniu do przerobienia ich na banki, nie widząc, że to, co Polsce grozi to ucieczka kapitału z banków kontrolowanych przez zagranicę i funkcjonowanie piramid finansowych, którymi powinien się zająć. Wyjątkowo złowróżbnie może być również odczytane słowa prezesa KNF-u Jakubiaka, który uważa, że ewentualne straty klientów Amber Gold nie przyczynią się do spadku zaufania Polaków do… banków: „Banki mogą wręcz zyskać na tym, bo więcej ludzi będzie wiedziało, że najbezpieczniej jest gromadzić środki na lokatach bankowych”. Gdyż w dobie walki o depozyty zamieszanie z Amber Gold, do którego przyczynił się brak adekwatnej reakcji KNF-u i prokuratury, może przerodzić się w nadaktywność skierowaną przeciw „parabankom”, za które uzna się… SKOK-i. W efekcie okazać się może, że rzeczywiście banki zagraniczne na tym skorzystają, a instytucje czysto polskie będą przedmiotem nagonki i odpływu klientów, w sytuacji, kiedy z Amber Goldu wycofać środków i tak już nie mogą.

Cezary Mech

Sadowski: Zaostrzanie prawa to całkowicie błędne rozumienie sytuacji, jaka nastała na kanwie sprawy Amber Gold Zaostrzanie prawa dotyczącego parabanków, co proponuje prokurator generalny, nie rozwiąże żadnego problemu - uważa wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha Andrzej Sadowski. Zdaniem eksperta należy usprawnić wymiar sprawiedliwości i egzekwować istniejące prawo. To całkowicie błędne rozumienie sytuacji, jaka nastała na kanwie sprawy Amber Gold - tak Sadowski skomentował propozycję prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, by wprowadzić do prawa surowszą odpowiedzialność karną dla parabanków wywołujących szkodę o znacznej lub wielkiej wartości. Seremet wyjaśnił na poniedziałkowej konferencji prasowej, że stosowna propozycja mogłaby sprowadzać się do tego, że odpowiedni przepis Prawa bankowego zakładałby odpowiedzialność za samo prowadzenie działalności parabankowej bez wymaganego zezwolenia i wywołanie szkody. Nie trzeba byłoby wykazywać zamiaru oszustwa - tak jak to jest obecnie. To absurd. Prawo w Polsce i tak jest zbyt szczegółowe - powiedział Sadowski. Zaostrzanie represji uderzy w legalnie działających przedsiębiorców, a nie tych, którzy będą i tak starali się oszukiwać. Nie należy zwiększać represji, ale dążyć do usprawnienia wymiaru sprawiedliwości - dodał ekspert. Zauważył, że oszustwa finansowe zdarzają się na całym świecie - przytoczył przykład tzw. piramidy Madoffa w Stanach Zjednoczonych, czyli piramidy finansowej na wielką skalę, za której stworzenie Bernard Madoff został skazany na wieloletnie więzienie. Różnica między Stanami Zjednoczonymi a Polską polega na tym, że tam prokuratura bardzo szybko zdobyła i przedstawiła dowody, które doprowadziły do natychmiastowego procesu. Przystąpiono też do egzekucji majątku Madoffa i jego rodziny, która brała w tym procederze udział. To pokazuje siłę i sprawność amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości w momencie identyfikacji problemu. Natomiast w Polsce o sprawie Amber Gold media informują nie od dziś, a wymiar sprawiedliwości zachowuje się, jakby o niczym nie wiedział. W Polsce wymiar sprawiedliwości po prostu nie działa jak powinien - podsumował Sadowski. To nie jest tylko sprawa klientów Amber Gold. To także dotyczy klientów biur turystycznych czy firm budujących autostrady, które nie dostały zapłaty za pracę. To wszystko pokazuje, że w Polsce nie można uzyskać ochrony kontraktowej przed sądem i pójść z legalnie zawartą umową, aby sąd rozstrzygnął spór - dodał ekonomista. Zapowiedź Seremeta, że wszystkie sprawy z zawiadomienia Komisji Nadzoru Finansowego powinny być prowadzone w prokuraturach okręgowych, a te już rozpoczęte - w zależności od stopnia zaawansowania i prawidłowości ich prowadzenia, będą kontynuowane na szczeblu rejonowym lub przejęte przez prokuratury okręgowe - Sadowski ocenił jako niewiele wnoszącą. Diagnoza prokuratora generalnego jest błędna. To nie jest sprawa błędu jednego czy drugiego prokuratora, ale niedziałania wymiaru sprawiedliwości, jako takiego - wyjaśnił. Dodał, że przenoszenie dochodzenia na inny szczebel nie spowoduje zasadniczej zmiany jakościowej. Prokurator generalny chce też, by w związku ze sprawą Amber Gold odwołany został ze stanowiska prokurator rejonowy Gdańsk - Wrzeszcz. Zespół wPolityce.pl

Porcja odtrutki Akurat zbliża się kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, zapoczątkowanej atakiem Rzeszy Niemieckiej na Polskę 1 września 1939 roku. Ten atak nastąpił formalnie, dlatego, że Polska nie przyjęła niemieckich warunków, które zresztą po 23 sierpnia 1939 roku, kiedy to Niemcy i Rosja, mimo dzielących je formalnie różnic ustrojowych, po raz kolejny zawarły strategiczne partnerstwo, były już tylko takim zaporowym pretekstem. Bo niektórzy powiadają, że Rzesza tak czy owak musiałaby rozpocząć wojnę najpóźniej w 1940 roku, ponieważ w przeciwnym razie „szłaby bankrutować” - jak mawiano przed wojna w sferach kupieckich. Rzecz w tym, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler uwiódł upokorzonych Niemców pomysłem pozabijania wierzycieli Niemiec. W tym celu trzeba było nie tylko przestawić na stopę wojenną społeczeństwo, by nikomu w razie potrzeby nie drgnęła ręka, ale przede wszystkim - całą gospodarkę. Koszty tego przedsięwzięcia miał zbilansować łup wojenny - ale w związku z tym musiał się pojawić właśnie koło roku 1940. W tych okolicznościach nasz nieszczęśliwy kraj został postawiony w sytuacji bez wyjścia, to znaczy w takiej, że cokolwiek by nie zrobił, zrobiłby źle. Przypominam o tym by pokazać, że bywają sytuacje tragiczne, które wesołym oberkiem zakończyć się nie mogą przede wszystkim, dlatego, że państwa poważne podjęły już decyzje, a nawet - rozpoczęły je realizować. Więc Polska zaatakowana przez Rzeszę Niemiecką, a później również przez miłujący pokój Związek Radziecki próbowała się bronić, ale gdzie tam! Wojsko zostało rozgromione, a naród wystawiony na łaskę, a raczej na niełaskę okrutnych wrogów, którzy zaraz rozpoczęli realizowanie programu eksterminacyjnego i nawet koordynowali go po obydwu stronach kordonu granicznego. W ramach tego programu we wrześniu 1940 roku aresztowany został również Karol Stefan Frycz i wywieziony do obozu Auschwitz, gdzie otrzymał niski numer 4656. W tym czasie światło nie było widocznie zbyt dokładnie oddzielone od ciemności, bo dzięki staraniom żony już w listopadzie został zwolniony. Jednak w kwietniu 1942 roku aresztowany został ponownie i 27 maja rozstrzelany pod ścianą śmierci w tymże Auschwitz. Karol Stefan Frycz podzielił w ten sposób los wielu innych Polaków, którzy nie zrozumieli mądrości etapu i zamiast ratować substancję narodową, poczynając od siebie, lekkomyślnie próbowali wierzgać przeciwko ościeniowi. Adolf Hitler szeregi tych niepoprawnych romantyków przerzedził, a tymi, którzy mimo to jakoś się uchowali, zajął się inny wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin. W rezultacie obraz polskich elit całkowicie się zmienił. Romantyka trudno dziś znaleźć nawet ze świecą, natomiast nadzwyczajnie rozplenili się realiści. To właściwie niby dobrze, więc trudno zrozumieć, skąd biorą się uporczywe utyskiwania na stan elit naszego mniej wartościowego tubylczego narodu. Łatwiej zrozumieć ten paradoks dzięki książce „Ku nowemu barokowi”, zawierającej wybór publikacji Karola Stefana Frycza, napisanych przez niego jeszcze przed ukończeniem lat trzydziestu - co potwierdza trafność spostrzeżenia zawartego w perskim przysłowiu, że „dobry kogut w jajku pieje”. Jest to publicystyka osobliwa z wielu powodów - wśród nich również tego, że Karol Stefan Frycz był endekiem, ale - jak powiadają - „nietypowym”. Dzisiaj takich już chyba nie ma; wszyscy są typowi do tego stopnia, że aż skłania to do refleksji nad sztancą, dzięki której taka zadziwiająca typowość jest w ogóle możliwa do osiągnięcia i to na taką skalę. Ale w czasach, kiedy Karol Stefan Frycz pisał swoje artykuły, sztanca ta widocznie jeszcze nie funkcjonowała, stąd też we wszystkich politycznych orientacjach, może z wyjątkiem komunistów, którzy już byli sztancowani, rozkwitało „sto kwiatów”. Dzisiaj, kiedy wszędzie triumfy święci nonkonformizm, taka różnorodność byłaby nie do pomyślenia - bo jakże inaczej, skoro nonkonformistów już z daleka można poznać po identycznym umundurowaniu, fryzurach, no i typowym, prostym i aż do bólu funkcjonalnym umeblowaniu umysłowym? Tymczasem Karol Stefan Frycz tęsknił do baroku, uważając, iż to właśnie on, wyrażając ducha katolickiej kontrreformacji, stanowi właściwą, to znaczy - prawdziwą kontynuację Odrodzenia. Zwłaszcza w Polsce, o której Karol Stefan Frycz nigdy nie myślał inaczej - jako o Polsce wielkiej. Ale na czym właściwie ta wielkość miałaby się zasadzać? „Polska wielka, to tylko Polska wielkich Polaków i wielkiej idei. A wielka idea, to coś większego nad bądź co bądź doczesny i przemijający naród. My wprawdzie możemy zdobyć wielkość służąc narodowi, bo on większy od nas i w ten sposób wychodzimy za siebie, ale nasz naród służąc tylko sobie wielkości nie zdobędzie, a i my przez to obniżymy swój lot. Polska musi wiedzieć i czuć, że służy swojej cywilizacji, swojemu Bogu, że jej potęga i wielkość nie są nigdy celem samym w sobie.” - pisał w roku 1937 - konkludując, że „tak, jak nauką złotego wieku jest dla nas potrzeba charakteru, potrzeba osobowości - tak nauką polskiego baroku jest zrozumienie, że droga dziejowa Polski jest jedna - a mianowicie dążenie do własnej wielkości przez służbę cywilizacji łacińskiej, przez ciągłą obronę...”. A dlaczego? A dlatego, że „jesteśmy ostatnim na Wschodzie narodem Europy i ostatnim członkiem rzymskiego świata. (...) Ale żeby tego dokonać, trzeba samemu naprawdę być Zachodem. (...) I o brak tego oskarża właśnie dzisiejszą Polskę Dymitr Doncow.” Dodajmy, że Doncow był teoretykiem ukraińskiego nacjonalizmu w jego najbardziej brutalnej i bezlitosnej wersji. No dobrze - ale co konkretnie Polska ma zrobić? „Polska (...) musi podjąć testament Jagiellonów. (...) Mocarstwowość wymaga bowiem psychiki imperialnej, będącej jaskrawym przeciwieństwem tego beztroskiego gadulstwa i zadzierania nosa, jakiemu się obecnie oddajemy. Zarozumialstwo, lenistwo i blaga nigdy nikogo na żaden szczyt jeszcze nie wyniosły.” Gorzej - bo nawet ideowość bywa gorsza i lepsza. „Idea pomyślności narodu jest wielka dla jednostki, ale nie dla narodu; naród ją wyznający prędko się załamie w swoim rozwoju, zrealizuje swe doraźne korzyści, nasyci się i stoczy go kwietyzm. Państwo jego znajdzie się w defensywie, a obywatelom czującym się dobrze zabraknie natchnienia do dalszych poświęceń, BO SWOJĄ POMYŚLNOŚĆ (...) UZNAJĄ ZA POMYŚLNOŚĆ NARODOWĄ (podkr. SM), a wtedy oczywiście koniec nawet materialnej kariery.” Dlatego zdaniem Karola Stefana Frycza „nie wyrzekając się miecza Chrobrego musimy go uzupełnić w naszej ideologii innym, jagiellońskim znakiem”. Endek wyznający „postjagiellońskie mrzonki” - jakby powiedział dzisiaj - a zresztą przecież dokładnie tak powiedział - najważniejszy Cadyk III Rzeczypospolitej - to rzeczywiście osobliwość zwłaszcza dzisiaj, gdy „mrzonki”, a już zwłaszcza te „postjagiellońskie”, uważane są za synonim głupoty, w przeciwieństwie do mrzonek, nazwijmy to, „possevińskich”, które uchodzą za szczytowe osiągnięcie „chłodnej analizy”, w której zaprawiają się zadowoleni ze swego rozumu „maleńcy uczeni”. Warto dodać, że te wszystkie rzeczy Karol Stefan Frycz pisał pod koniec lat trzydziestych, kiedy za sprawą obydwu wybitnych przywódców socjalistycznych, Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, siekiera już była do pnia przyłożona. Na wspomnienie tej koincydencji serce ściska się z żalu nad bezpowrotnie chyba utraconą narodową elitą. Czy kiedykolwiek uda się ja odbudować? To wcale nie jest pewne, przede wszystkim ze względu na „narodu duch zatruty”, który sprawia, że reprodukuje się coraz więcej mutantów - niby po jakimś Czarnobylu. Tym bardziej powinniśmy cenić sobie odtrutki - między innymi w postaci książki „Ku nowemu barokowi”, zawierającą wybór publikacji Karola Stefana Frycza, pozwalające nam zauważyć „jak pięknie by mogło być”.

„Ku nowemu barokowi” - Myśl polityczna karola Stefana Frycza (1910-1942) Arkadiusz Meller Patryk Tomaszewski - wyd. von boroviecky, Warszawa 2012 SM

Nieśmiertelny „błąd pilota” Chyba się powtarzam z tą anegdotką, ale cóż poradzić, skoro za sprawą Umiłowanych Przywódców powtarzają się sytuacje, które anegdotka ta znakomicie ilustruje? Zresztą, przekonajcie się Państwo sami. Oto mąż powraca do domu i zastaje żonę w sytuacji wskazującej na zdradę. Rzuca się tedy na poszukiwanie gacha, a otwierając i zatrzaskując drzwi do poszczególnych pokoi, głośno oznajmia: „tu go nie ma!”. Wreszcie otwiera szafę, a tam gach wprawdzie stoi, ale w pistoletem w ręku. Mąż gwałtownie zatrzaskuje drzwi szafy z okrzykiem: „i tu go nie ma!” Czyż nie identycznie zachował się najpobożniejszy poseł i minister sprawiedliwości III Rzeczypospolitej Jarosław Gowin? Zleciwszy surową kontrolę niezależnej prokuratury i niezawisłych sądów w sprawie Marcina Plichty, prezesa Amber Gold oznajmił, że niepojęta pobłażliwość tych wszystkich organów w tej sprawie była następstwem „ludzkiego błędu”. Znaczy się - znowu zawinił stary, poczciwy „błąd pilota” - a poza tym wszystko jest gites tenteges. Kto chce, niech oczywiście wierzy, że te wszystkie zdumiewające rzeczy są efektem niezwykłego spontanu i odlotu. Niektórzy zresztą nawet specjalnie nie chcąc, będą musieli w to uwierzyć z płaczem i zgrzytaniem zębów, ponieważ w przeciwnym razie musieliby przyjąć, że ta cała nasza młoda demokracja, to tylko taka atrapa, za osłoną, której, nasz nieszczęśliwy kraj nie tylko okupują bezpieczniackie watahy, ale w dodatku zachowują się jak okupant, niepewny trwałości okupacji. Weźmy taką okupację niemiecką w Polsce. Jeśli nawet któryś Niemiec, to znaczy pardon - jaki tam znowu „Niemiec” - żadnych „Niemców” podczas okupacji w Polsce, jak powszechnie wiadomo, nie było, natomiast nasz nieszczęśliwy kraj okupowali „naziści” - wymarłe plemię, po którym nie pozostało ani śladu, to znaczy - nie pozostało ani śladu w Niemczech - bo w Polsce delatorskie organizacje, a nawet sam świątobliwy Cadyk, co i rusz wykrywają jakichś pojedynczych „nazistów” pod każdym krzakiem, a nawet całe gromady - zwłaszcza na sierpniowych pielgrzymkach do Częstochowy. Wracając tedy do „nazistów” okupujących nasz nieszczęśliwy kraj, to pozostawili oni po sobie sporo śladów wskazujących, że zamierzają pozostać tu dłużej. Na przykład - w licznych miasteczkach Lubelszczyzny pozakładali na rynkach skwerki - obsadzając dawne błotniste majdany drzewami wzdłuż alejek tworzących - tak jak np. na rynku w Bełżycach - swastykę. Tymczasem bezpieczniackie watahy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj dzisiaj, nic a nic o niego nie dbają. Patrzą tylko, jakby tu go jak najprędzej rozkraść, a potem z ukradzionym łupem schronić się w jakimś bezpieczniackim, to znaczy - bezpiecznym azylu, by spokojnie wszystko przetrawić. Ponieważ nasza niezwyciężona armia nie tylko nie broni naszego nieszczęśliwego kraju przez rozkradaniem, ale nawet - za pośrednictwem bezpieki wojskowej, przed którą Umiłowani Przywódcy skaczą z gałęzi na gałąź - w tym procederze uczestniczy w pierwszym szeregu, między narodem i niezwyciężoną armią pogłębia się przepaść. Naród, jeśli nawet nie wie wszystkiego - a nie wie - to intuicyjnie czuje, co się tutaj święci - i do żadnej więzi z niezwyciężoną armią się nie poczuwa. Ot choćby i teraz; zapowiedziane są na Pomorzu Zachodnim ćwiczenia z udziałem „nazi...” to znaczy tfu!, pardon - oczywiście z udziałem Bundeswehry - a założeniem jest „tłumienie lokalnego konfliktu”. Ciekawe, jaki to „lokalny konflikt” mógłby rozgorzeć w scenerii podobnej do Pomorza Zachodniego, skoro wokół nas - sami przyjaciele, do których 17 sierpnia, za pośrednictwem Patriarchy Cyryla doszlusował nawet zimny rosyjski czekista Putin? W tej sytuacji „lokalny konflikt” bardziej przypomina tłumienie rozruchów, jakie ewentualnie mogłyby wybuchnąć przeciwko naszym okupantom. Wiadomo zaś, że nasza niezwyciężona armia byłaby w takim konflikcie po jednej stronie, to znaczy - po stronie naszych okupantów, zaś my, to znaczy - obywatele naszego nieszczęśliwego kraju - po stronie przeciwnej. Szkoda, że nie spojrzał na to z tego punktu widzenia Jego Ekscelencja bp polowy Józef Guzdek, bo może mówiłby przy święcie nieco inaczej, a w każdym razie - tak by się nie dziwował. Skoro tak się sprawy mają, to cóż innego po surowej kontroli mógł powiedzieć najpobożniejszy poseł i minister Jarosław Gowin? Przecież nie mógł zdradzić największej tajemnicy państwowej III RP i dajmy na to, powiedzieć, że zdumiewająca pobłażliwość niezależnej prokuratury wobec Marcina Plichty, podobnie jak wcześniej - bezradność niezależnej prokuratury i niezawisłych sądów w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika brała się stąd, że zarówno w jednym, jak i drugim miejscu roi się od konfidentów, zwerbowanych już w „wolnej Polsce”, więc całkowicie zabezpieczonych przed jakąkolwiek lustracją, którzy w podskokach wykonują polecenia oficerów prowadzących, dla niepoznaki ubierając je w pozory legalności. Żeby ułatwić im to zadanie, nasi okupanci w 2011 roku zainspirowali Umiłowanych Przywódców, by uchylili art. 585 Kodeksu spółek handlowych, przewidujący karalność członka zarządu działającego na szkodę spółki. Zresztą pan Plichta działał tylko na szkodę klientów, których pieniądze już w fazie wybuchu afery bez jakichkolwiek przeszkód z niczyjej strony spokojnie wyprowadził w nieznanym kierunku. Ale bo też jestem przekonany, że nie obracał żadnymi swoimi pieniędzmi, tylko pieniędzmi bezpieczniackich watah, które właśnie takich szubieniczników do prowadzenia swoich interesów potrzebują. Jestem tedy przekonany, że już tam odpowiednie rozkazy dotarły gdzie trzeba, a skrzydlate wieści na ten temat mogły przy okazji surowej kontroli jakoś przedostać się do wiadomości najpobożniejszego posla i ministra III RP Jarosława Gowina. W tej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których tradycyjnie zwalił wszystko na „błąd pilota” i teraz będzie musiał trzymać się tej wersji już choćby ze względu na miłość własną, no i oczywiście - instynkt samozachowawczy. SM

Niby tragiczne - ale i przezabawne Mam na myśli powagę, z jaką w komunistycznej telewizji CNN potraktowano wypowiedź p.Roberta Asiki, przedstawiciela Przodującej Rasy Przyszłości, rannego w strzelaninie przy Empire State Building:

http://wiadomosci.onet.pl/wideo/cos-mi-mowilo-zebym-nie-szedl-do-pracy,92834,w.html

P. Robert Asika z całą powagą mówi: „Gdy obudziłem się rano, z jakiegoś powodu coś mi mówiło, żebym nie szedł do pracy. Coś jakby podpowiadało mi, abym zadzwonił do swojej firmy i powiedział, iż nie mogę przyjść do pracy. Zawsze, gdy coś złego ma się wydarzyć, mam to uczucie” Czy to znaczy, że przedstawiciele Przodującej Rasy mają lepszą intuicję – od nas, Białych Mózgowców, wierzących tylko w „szkiełko i oko”? Nie. Jest to typowe złudzenie statystyczne.

Jest prawdą, że p. Asika „ilekroć coś złego ma się wydarzyć, ma to uczucie”. Wyjaśnienie tego fenomenu leży w tym, że wypatrzy popatrzeć na buźkę p.Asiki, by wiedzieć, że Jemu po prostu każdego dnia coś mówi, żeby nie szedł do pracy...Jakby ktoś miał wątpliwości, to proszę przeczytać następne zdanie: „. Pomyślałem jednak wtedy, iż poprzedniego dnia byłem już na urlopie”... i wątpliwości znikają. Odpowiedni dowcip amerykański mówi o domku na przedmieściu: na parterze mieszkali pp.White: mąż, żona i trójka dzieci – a na piętrze pp.Black: mąż, żona i siódemka dzieci. W któregoś dnia – a był to pechowy dzień, piątek - w samo południe terrorystom rakieta zeszła z kursu i łupnęła w chałupkę; ile było ofiar? Dziewięcioro. P.White był w pracy, żona na zakupach, a ich dzieci w szkole... JKM

Cyryl I zakpił z Polaków Z ks. Jarosławem Wiśniewskim z Uzbekistanu, misjonarzem wydalonym w 2002 r. z Rosji i uznanym przez władze za persona non grata, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Zakończyła się wizyta w Polsce patriarchy Moskwy i całej Rusi Cyryla I. Wspólne oświadczenie zdawkowo potraktowało zaszłości pomiędzy Polską a Rosją, bowiem m.in. nie udało się porozumieć np. co do sprawy Katynia. Jeśli więc Cyryl I inaczej widzi tę tragedię niż większość Polaków, to co to w praktyce oznacza? - My, katolicy mieszkający na wschodzie, mamy małą siłę przebicia ze swoimi ocenami. Katolicy dobrowolnie na fali szczerego, ale naiwnego ekumenizmu oddali sporą cześć swoich autonomicznych przywilejów w ręce hierarchów prawosławnych. Ci zaś z tego ochoczo skorzystali. To oni podpowiadają służbom granicznym, jakich biskupów i księży nie wpuszczać do Rosji. To ich sugestie są decydujące przy podejmowaniu decyzji personalnych w moskiewskiej nuncjaturze. To tu pierwsze skrzypce od lat gra Cyryl I. Mimo daleko idących ustępstw, sytuacja katolików w Rosji nie poprawia się. Symptomem niech będzie drastyczny spadek powołań i liczne rezygnacje kapłanów z polskim paszportem lub polskiego pochodzenia. Ta tendencja ujawniła się zwłaszcza po nominacji włoskiego, spolegliwego metropolity do Moskwy. Łagodne traktowanie Rosjan i ich żądań tym właśnie się kończy, że zaczynają nas ignorować, kpić z nas, izolować. Kpiną jest właśnie powielanie kłamstwa katyńskiego. Także przez Cyryla I, chociażby poprzez odmowę przeprosin za tę zbrodnię. A jednak można zakpić na terenie Polski z ofiar katyńskich, a wizyta takiego kpiarza może być relacjonowana jako sukces.

- Na wschodzie chyba głośno o tym nikt z katolików nie mówi? - Nie wszyscy się boją, ale pamiętać też trzeba o realiach. Moskiewski patriarchat ma wsparcie władz. Rosyjskich katolików natomiast nie broni żadna ambasada. Tak bywało jedynie w XIX w. Hierarchowie prawosławni wiedzą o tym i szydzą z bezbronnych katolików. Przez 17 lat rządów metropolity Kondrusiewicza żaden rosyjski przywódca nie zaprosił na audiencję polskiego biskupa. To prawda, że w naszej wspólnej historii było sporo bolesnych dat. Gdyby było “cacy”, to nie byłoby tego spotkania Cyryla z naszym episkopatem. Skoro jednak do niego doszło, to nie warto było jedynie nawzajem się głaskać.

- A może to ważna symbolika wyciągniętej dłoni? - W takiej formie to się mija z celem. Wrzód będzie ropiał i Kościół straci szansę na rolę mediatora. Dla mnie ideałem pozostaje ks. Jerzy Popiełuszko, który - nie obrażając nikogo - stawiał "kawę na ławę" i nie targował jak Ezaw za talerz soczewicy swoim pierworództwem. W moim odczuciu droga do pojednania przez przemilczanie jest bardzo daleka i wiedzie donikąd. Szanuję wysiłki episkopatu, bo wiem bardzo dobrze, ile cierpliwości i wyrzeczeń kosztowała ich misja pertraktacji z rosyjskim hierarchą i politykiem w jednej osobie. O Cyrylu I trzeba powiedzieć kilka słów prawdy. To ten sam polityk, który podejmował decyzję o blokowaniu wysiłków Jana Pawła II, by odwiedzić Rosję w czasach patriarchy Aleksego II. To Cyryl I tworzył wówczas politykę zagraniczną patriarchatu. Oczekiwania, że on właśnie złagodzi kurs i stworzy ekumeniczną atmosferę, były i są płonne. Żal mi naszych hierarchów podwójnie, bo - rezygnując z twardej linii w pertraktacjach o Katyń - narażają się na śmieszność w oczach oponentów, czyli "braci Moskali". Zarówno w polityce Kremla, jak i moskiewskiego patriarchatu dominuje schemat siły. W krajach muzułmańskich, gdzie prawosławie ma się kiepsko, hierarchowie prawosławni chętnie przyznają, że islam jest światową religią bliską w duchu prawosławiu. U siebie natomiast, gdzie czują plecy Kremla, o islamie mówią już z większym dystansem. To samo dzieje się w krajach katolickich. Cyryl I będzie mówił o wspólnych interesach, ale u siebie, w Moskwie, postara się, żeby katolicy wycofali się z życia publicznego, a księża w upokarzający sposób nadal będą czekać na wizy.

- Znał Ksiądz prałata Zdzisława Peszkowskiego. Czy takie potraktowanie sprawy katyńskiej nie byłoby ciosem dla Katyńczyków do jakich m.in. zaliczał się ks. Peszkowski? - Ksiądz Zdzisław od dawna zmagał się z brakiem zrozumienia dla sprawy katyńskiej w tzw. wyższych sferach. Być może jestem źle poinformowany, ale podobno sprawa pomnika Golgoty Wschodu w Częstochowie została zaniechana i projekt ma mieć inną nazwę niż proponował prałat i zaakceptował papież. Ktoś uznał, że nazwa rani uszy Rosjan... Boję się, że ostatnim polskim hierarchą, który otwarcie i konsekwentnie bronił sprawy katyńskiej i wspierał bez kompleksów prałata Zdzisława i jego środowisko był Jan Paweł II. To właśnie za radą prałata Papież odwiedził Bykownię w Kijowie, mimo że nie było tego w planie. W planie miały być odwiedziny Kijowskiej Ławry, ale właśnie moskiewski patriarchat nie wyraził na to zgody. Pewien rosyjski dziennikarz powiedział wówczas: "Myślę, że kiedyś będzie nam bardzo wstyd za to, żeśmy nie pozwolili Papieżowi odwiedzić Rosji". To celna wypowiedź. My zaś, gdybyśmy mieli działać proporcjonalnie do tego jak potraktowano naszego Papieża w Rosji, to żaden patriarcha nie miałby wstępu do Warszawy przez kilka następnych stuleci. Ale jesteśmy starsi jako naród, jako chrześcijanie i być może mądrzejsi. Tak, to była chrześcijańska mądrość, ten gołębi charakter, do którego na przyszłość nie zaszkodzi dodać chytrości węża, która w działaniach Moskwy dominowała zawsze. Jedno i drugie wynika przecież z Biblii.

- Pozostając przy historii. Pomimo lapidarności wspólnego oświadczenia, strona katolicka reprezentowana przez abp Józefa Michalika i prawosławna przez Cyryla I we “Wspólnym Przesłaniu do Narodów Polski i Rosji” potępiły okres totalitaryzmu, który doświadczył oba narody. Czy takie potępienie zbrodni komunistycznych podpisane przecież przez byłego współpracownika KGB o pseudonimie "Michajłow" nie jest przynajmniej jakimś nietaktem? - Owszem, jest to nietakt, ale po rewelacjach pani generał Anodiny nie zdziwią mnie już żadne wypowiedzi rosyjskich polityków zatrudnionych teraz lub kiedykolwiek w KGB. Nietaktem jest również podtrzymywanie reżimu Asada w Syrii lub islamistów z Teheranu. Nigdy nie słyszałem, żeby moskiewski patriarchat próbował bronić uciśnione narody i miał inne zdanie niż Kreml w jakiejkolwiek kwestii. Mówienie więc, że przyjazd patriarchy był tylko duszpasterski, jest brakiem znajomości historii. Związek carskiego tronu z prawosławnymi hierarchami wpisany jest niejako w prawosławie. Poprzez to hierarchowie byli w przeszłości i pozostają mało wiarygodni jako przedstawiciele narodu. Oni nie mają społecznej zgody na to, by reprezentować naród rosyjski.

- Przechodząc do sfery religii, Cyryl I w swojej książce mówił o katolicyzmie jako głównym sojuszniku prawosławia w walce ze współczesnymi zagrożeniami. Spędził Ksiądz kilka lat w Rosji. Mówił Ksiądz niedawno o księżach tam mordowanych nie tylko w okresie komunistycznym, ale także po “pieriestrojce”. Czy postawa Cyryla I i prawosławia - choć to być może nieco retoryczne pytanie - była świadectwem dla wspólnego frontu katolicko-prawosławnego, o którym pisał patriarcha Moskwy? - Ojcem złych relacji pomiędzy Kościołami jest m.in. Cyryl I. To on jest autorem "epokowego dokumentu" o "katolickim prozelityzmie", w którym wymieniono mnie, biskupa Mazura i kilka innych osób z nazwiska. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ten dokument nie stał się podstawą do wyrzucania księży z Rosji. Dokument ujrzał światło dzienne 10 lat temu, 29 czerwca, a moja deportacja nastąpiła 8 września, czyli dwa miesiące później. We wschodniej polityce, również w kościelnej polityce personalnej, tak często się oczekuje poprawności politycznej od szeregowych księży. Nie potrafię jednak przemilczeć zdania wypowiedzianego przez Cyryla I w 2007 r., kiedy to "przeniesiono" abp Kondrusiewicza z Moskwy do Mińska. Przypuszczam, że uczyniono to "pod naciskiem" moskiewskiego patriarchatu. Cyryl powiedział wtedy, że nie ukrywa satysfakcji z powodu tej decyzji Watykanu. W gruncie rzeczy to była właśnie decyzja Cyryla, który bardzo sobie cenił przyjazne relacje z nuncjuszem Antoniem Menninim, i śmiem twierdzić, że nadużywał dobroci i przyjaźni tego łagodnego człowieka.

- W Belwederze nie tylko politycy, duchowni prawosławni, ale także przynajmniej część biskupów katolickich śpiewali Cyrylowi I i prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu "sto lat". - Nie wróżę Cyrylowi I ani 100 ani 80 lat. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że Pan Bóg pragnie szybszego i prawdziwego pojednania katolików z prawosławiem i Polaków z Rosjanami. Za życia Cyryla to raczej nie nastąpi.

- Czy modli się Ksiądz o powrót schizmatyków na łono Kościoła katolickiego? - Z prawosławnymi dzieli nas bardzo niewiele, a ich niechęć do Watykanu jest często wymuszana i wytresowana przez prawosławną hierarchię. Nawrócenia pewnej kategorii osób odbywają się jedynie poprzez modlitwę i post. Sama modlitwa nie wystarczy. Pewne nadzieje w moje serce wlewa męczeńska ofiara wielu sprawiedliwych ludzi z Katynia i Smoleńska. Niewykluczone, że niektórzy z nich w drodze na rzeź podjęli taki post i wzbudzili takie właśnie intencje. - Dziękuję za rozmowę.

- Bóg zapłać za cenne pytania i zaufanie do szczerości mojej wypowiedzi. W Rosji taki wywiad nigdy nie ujrzałby światła dziennego, a w Polsce być może to są właśnie ostatnie chwile, by coś takiego powiedzieć. Po co komu Ambasador Prokomu ? Czesi zdecydowali właśnie zamknąć swoją ambasadę w Luksemburgu. Wcześniej zrobili to Węgrzy. Kryzys wymaga oszczędności i racjonalizacji. Ale Ambasada RP w Luksemburgu ma się dobrze, siedzi tam kumpel Sikorskiego, Bartosz Jałowiecki. Platforma Obywatelska jest partią która dba o swoich. Premier dba o syna, były premier dba o kochankę a Minister Spraw Zagranicznych dba o swoich kumpli. Bartosz Jałowiecki, kumpel i protegowany Sikorskiego, został ponad rok temu ambasadorem RP w Luksemburgu. Pomimo młodego wieku, braku doświadczenia w dyplomacji oraz braku znajomości języka francuskiego, języka administracyjnego w Luksemburgu:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/26496,nie-lada-gratka-dla-kolegi-radka

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27026,nudy-w-palacu-labudy

Ambasada RP w Luksemburgu ma już tradycję nepotyzmu i kolesiostwa, została utworzona specjalnie na potrzeby Barbary Labudy, byłej współpracownicy Aleksandra Kwaśniewskiego. Labuda spędziła kilka spokojnych lat w Luksemburgu, oddając się buddyjskim medytacjom i spacerach po handlowych ulicach miasta w godzinach pracy.Ambasador Jałowiecki od lat kreci się w okolicach Sikorskiego. Taki czeladnik na przyuczeniu. Jałowiecki pracował wcześniej u prezesa Krauzego, w spółce Prokom Investments SA. Prezes Krauze jest znaną postacią i byle kogo do siebie nie bierze. Kto nakazał mu zatrudnienie na pensji Jałowieckiego ?

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/60089,sowiecki-prokom

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/26745,pupil-gromu-i-prokomu

Od dawna patrzymy uważnie na poczynania MSZ, instytucji o potężnym budżecie. MSZ miało swoje 15 minut sławy w zeszłym roku, kiedy polscy podatnicy zapłacili w sumie 450 milionów PLN za festyn polskiej prezydencji Unii Europejskiej: 

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/26749,jak-przejesc-111-000-000-pln

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/28314,jak-zyc-jak-buzek-w-sopocie 

Jałowiecki nie jest jedynym protegowanym Sikorskiego który został uplasowany blisko Brukseli. Dla innego protegowanego, Dowgielewicza, wyproszono u Niemców miejsce w banku w Paryżu pomimo tego że nie ma on doświadczenia finansowego i prawdopodobnie nie ma też dyplomów:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/56721,amator-wpychany-do-banku

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/60562,prezent-dla-mikolaja

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/65122,dyplomy-pana-dowgielewicza

MSZ Sikorskiego wyrobiło już sobie pewną referencję w przestrzeni europejskiej. Podczas kiedy Czesi i Węgrzy racjonalizują swoje wydatki administracyjne w dewizach, w III RP orkiestra wciąż gra na Titanicu i towarzystwo dobrze się bawi.  Balcerac

Wellings Korporacyjna Socjalistyczna Unia. Nowy Faszyzm?"Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Wellings jest naukowcem pracującym dla wymyślonego przez samego noblistę Hayka wolnorynkowego think tanku . Według niego w wywiadzie zatytułowanym „Unia wpędza w biedę„ Unia Europejska weszła w nowe stadium socjalizmu . Poprzednie stadium , które nazwał „socjalizmem tradycyjnym „ zastąpił nowy socjalizm nazwany „socjalizmem korporacyjnym „ warto zwrócić uwagę na termin” korporacyjny” . Wellings boi się postawić kropki nad i . Korporacjonizm to system faszystowskich Włoch i ...socjalistycznych Niemiec Hitlera . Socjalizm Korporacyjny to według Wellingsa ustrój Unii Europejskiej . Zarówno Włochy faszystowskie jaki socjalistyczna III Rzesza doprowadziły w swojej gospodarce do zjawiska , które w Unii Europejskiej Wellings nazwał „nominalną własnością prywatną przedsiębiorstw „Unii Europejskiej jednak bliżej do socjalistycznych Niemiec Hitlera niż do faszystowskich Włoch Mussoliniego . Socjalizm niemiecki podobnie jak rosyjski Stalina , czy północnokoreański był socjalizmem totalitarnym . Posiadały ideologie , które podniosły do rangi religii politycznych . Unia Europejska posiada taką totalitarną ideologie , socjalistyczną polityczną poprawność . Ferguson doszedł do wniosku ,że polityczna poprawność została podniesiona w Unii Europejskiej do rangi „religii państwowej „Po tym wstępie oddaje głos Wellingsowi „ W odróżnieniu od czasów tradycyjnego socjalizmu aktualny interwencjonizm państwowy jest ukryty pod zasłoną nominalnej własności prywatnej przedsiębiorstw. Jednakże firmy nie działają w warunkach wolności, tylko sztywnych ram regulacyjnych kierowanych przez polityków i urzędników. Mało tego, część dużych przedsiębiorstw egzystuje w ramach reguł gospodarczych, które można nazwać korporacyjnym socjalizmem, ponieważ rząd je ratuje, bo podobno są zbyt duże i ważne, by upaść. System ten niszczy konkurencję ze strony mniejszych firm i uczestników rynku. „....”Zasadniczo legislacja UE powoduje duże koszty i działa jako główny hamulcowy wzrostu gospodarczego. Doprowadziła ponadto do kryminalizacji wielu rodzajów działalności gospodarczej, ograniczając wolność. „....”Energia po żywności to kolejna potrzeba, którą zaspokajamy.Efektem jest rosnąca liczba gospodarstw domowych, których dotyka deficyt paliw. Potroiła się od 2003 r. Nazywamy to ubóstwem energetycznym, a oznacza to sytuację, kiedy gospodarstwo domowe wydaje więcej niż 10 proc. dochodu na wytworzenie energii i ciepła w domu. „.....(źródło)

Ubóstwo energetyczne , termin bardzo dobrze opisujący pozycję cywilizacyjną Polaków . Przy okazji wywiadu Wellingtona przypomnę ,że posiadamy wybitnego intelektualistę , etyka , którego idee warte są upowszechnienia . Mam na myśli profesora Wojciechowskiego , filozofa, który wprowadza humanizm Wojtyły do oceny etycznej zjawisk gospodarczych . Wojciechowski stoi na twardej intelektualnej antysocjalistycznej, antyfaszystowskiej pozycji Wojciechowski „„Powiększanie długu publicznego staje się więc zamaskowaną formą kradzieży „....”Oznacza to, że zaciąganie pożyczek przez rządzących narusza przykazanie "nie kradnij!" i właściwie powinno być ścigane przez prawo. „.....”Cytat: "Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku „ ...(więcej)

Wojciechowski „W niezarejestrowanej działalności gospodarczej chodzi, nierzadko bardziej niż w legalnej, o zadowolenie klienta i o zdobycie jego zaufania „..”Jakie są tu plusy? Klient oszczędza, a przedsiębiorcy i pracownicy zyskują utrzymanie, gdyż po odprowadzeniu podatku ich praca stałaby się nieopłacalna. Wiele z tych dóbr legalnie w ogóle by nie powstało. Odpowiada to moralnym celom gospodarki w ogóle, gdyż polega ona na produkowaniu i dostarczaniu ludziom potrzebnych im do życia dóbr materialnych. „.....”Szara strefa to termin potoczny, lepiej ją określać -  tak jak statystycy -  jako „gospodarkę nierejestrowaną"....”Tymczasem chodzi tu o pożyteczną działalność gospodarczą: produkcję dóbr i usług oraz obrót nimi. Według szacunków GUS dostarcza ona Polsce kilkanaście proc. PKB, a według niektórych ekspertów blisko 30 proc. PKB „...”Mówi się o niej jednak dużo rzadziej niż o części gospodarki nadzorowanej przez urzędy. „....”Czy ktoś jest okradziony? Rząd uważa, że tak, gdyż nie uzyskał podatku. Otóż, po pierwsze, uzyskał podatki pośrednie, wpływy z VAT i akcyzy za zużyte towary. Likwidując siłą szarą strefę, utraciłby te dochody. Po drugie, w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają na to, by z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków. „.....”Drugi zarzut to wyzysk pracowników. Jednakże zatrudnienie w szarej strefie odbywa się na podstawie wolnej umowy. Jej rejestracja jest potrzebna ZUS, a nie stronom. „Chcącemu nie dzieje się krzywda" -  mówi prawo rzymskie. Jeśli zarobki są zbyt niskie, to z powodu wielkiego bezrobocia, a temu winne są rządy, które przez wysokie podatki i krępujące przepisy blokują przedsiębiorczość, a tym samym utrudniają zatrudnienie. Nieuczciwe jest natomiast pobieranie jednocześnie płacy i zasiłku -  do czego jednak kusi polityka socjalna rządów. „.....”Sytuacja taka jest typowa dla wielkiego biznesu. Chroniony przez rządy przed konkurencją może sobie pozwolić na zmowy i dyktat cenowy. Żyje w części z zaopatrywania firm drobniejszych, które produkują konkretne towary i usługi. To je więc wyzyskuje i ich klientów. Rządom cała ta sytuacja dogadza, gdyż może zyski takich firm opodatkować, czyli uzyskać udział w łupach (chyba że na skutek nieudolności lub korupcji pozwala zyski ukryć i wywieźć). „.....”W Polsce ochronę własności intelektualnej w 2011 roku wyceniono w punktach na 6,6, a materialnej na 5,6 (na 10,0). Ten ostatni wynik jest zresztą bardzo słaby, odpowiada 90. miejscu na 129 krajów zbadanych, obok Malawi, Kazachstanu itp.; w Europie gorzej jest tylko w krajach bałkańskich. „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Ryszard Krauze - kto kazał mu zatrudnić kumpla Sikorskiego? Przepraszam Sąd Najwyższy. Moja wyobraźnia tego nie ogarnia W najczarniejszym śnie nie przypuszczałem, że w III RP, państwie prawa, niewinny człowiek może przesiedzieć 12 lat w areszcie tymczasowym.

1. Przypomnę fragment mojego wpisu sprzed kilku dni, pod tytułem „Nieznośna lekkość sądu – błąd w pałacu sprawiedliwości”. Przywołałem w nim głośna tego dnia informację prasową następującej treści:

Wtorek, 21 Sierpnia 2012 Polska Koniec gehenny Czesława Kowalczyka niesłusznie oskarżonego o zabójstwo. Gdański Sąd Okręgowy uniewinnił mężczyznę, który w areszcie przesiedział 12 lat i 3 miesiące. Wyrok dożywotniego więzienia za zabójstwo instruktora jazdy konnej Adama K., Kowalczyk usłyszał w 2003 r. Po apelacji sąd w 2008 r. skazał go na 25 lat więzienia. Ten wyrok został uchylony i sąd okręgowy po raz trzeci wszczął proces. Uniewinnienie było możliwe dzięki zmianie wyjaśnień przez współoskarżonego o zabójstwo Adama S. Ten wyjawił, że Kowalczyk nie ma nic wspólnego ze zbrodnią. Adam S. wskazał, że za zastrzelenie instruktora jazdy konnej, Adama K., odpowiedzialni są dwaj inni mężczyźni. Pierwotnie prokuratura oskarżyła Kowalczyka o udział w przestępstwie, m.in. na podstawie zeznań partnerki zabitego Iwony C., która była bezpośrednim świadkiem zabójstwa. Kobieta wycofała się potem jednak z tych twierdzeń. Mariusz N. zlecił zabójstwo Adama K. z zazdrości, że jego partnerka Iwona C. związała się instruktorem jazdy konnej. W dalszej części mojego wpisu dziwiłem się skazaniu człowieka na podstawie pomówienia i napisałem między innymi tak: „...Nieznośna lekkość sądu zapanowała w polskim wymiarze sprawiedliwości. A przecież to nie jakaś młódź orzekała, tylko sąd okręgowy, apelacyjny, a kasację rozpoznawał Sąd Najwyższy. Żadnemu nie przeszkadzało skazanie człowieka na podstawie jednego pomówienia. Żadnemu!

2. W tej mojej wypowiedzi zawarty został poważny błąd, który wytknął mi rzecznik prasowy Sądu Najwyższego, Pan Sędzia SN, prof. dr hab. Piotr Hofmański. Okazuje się bowiem ( nawet wprost wynika z cytowanej przeze mnie notatki), że Sąd Najwyższy nie rozpoznawał kasacji Czesława Kowalczyka, bo ten nigdy nie został prawomocnie skazany! On siedział 12 lat i 3 miesiące jako tymczasowo aresztowany (tymczasowo!). Sądy na przemian skazywały go i uchylały wyroki, a on siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział, siedział..... aż po 12 latach i 3 miesiącach sąd uznał że człowiek jest niewinny i łaskawie go wypuścił.

3. Gdy w 1998 roku wszedł w życie nowy kodeks postępowania karnego, był w nim przepis, że o przedłużeniu aresztu powyżej 2 lat orzec mógł tylko Sąd Najwyższy. W 2000 roku ten przepis zmieniono – od tej pory przedłużają te areszty sądy apelacyjne. No i stało się – człowiek przesiedział 12 lat i 3 miesiące, a Sąd Najwyższy – przepraszam uniżenie – rzeczywiście o sprawie nic nie wiedział. A teraz zagadka: Jak się nazywał Minister Sprawiedliwości, który wniósł projekt zmiany kodeksu, wyłączający Sąd Najwyższy od orzekania w sprawach przedłużających się aresztów tymczasowych? Kto powiedział, że Lech Kaczyński? ...No, więc pudło! Pani Minister nazywała się Hanna Suchocka, a projekt ustawy podpisał Pan Premier Jerzy Buzek, (obecnie PO), późniejszy przewodniczący Europarlamentu, (jeśli ktoś chce sprawdzić, proszę bardzo – III kadencja Sejmu, druk nr 1314).

4. Panie Profesorze, Panie Sędzio Hofmański, wielce czcigodni Panie i Panowie Sędziowie Sądu Najwyższego, w którym i mnie dany był kiedyś zaszczyt orzekać – mea culpa! Biję się w piersi! Przepraszam! Nie było prawomocnego wyroku, nie było kasacji, nie mieli państwo w ręku tej sprawy. Odwołuję kąśliwy zarzut pod Waszym adresem, a jeśli fragment tytułu – błąd w pałacu sprawiedliwości – kojarzy się ze szklanym domem Sądu Najwyższego, tytuł ten również odwołuję, choć nawiązywałem raczej do filmu niż budynku. Przepraszam! Przeczytałem te 12 lat i uznałem, że to był prawomocny wyrok, przez myśl mi nie przeszło, że był to "tylko" areszt (tymczasowy).

5. Jak to możliwe, jak to się stało, żeby w III RP, państwie prawa, niewinny człowiek siedział w więzieniu od 2000 roku aż do wczoraj? 12 lat i 3 miesiące! Moja, jeszcze w PRL-u ukształtowana, wyobraźnia prawnicza po prostu tego nie ogarnia. Panie Sędzio, Panie Profesorze Hofmański – a pańska? Janusz Wojciechowski

Czego boi się szef SKOK? Po latach sporów i prawnych przepychanek na najwyższych państwowych szczeblach, przy udziale Trybunału Konstytucyjnego, nadchodzi dzień prawdy dla Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych Można by rzec, że instytucje mające 2,5 mln klientów, którzy powierzyli im ponad 15 mld zł depozytów, powinny być już dawno kontrolowane przez Komisję Nadzoru Finansowego. I nawet, jeśli w tym miejscu pojawi się argument, że to nie jest bank komercyjny, że to spółdzielczość i dlatego kasy nie powinny podlegać państwowemu nadzorowi, to trudno nie zauważyć, że np. banki spółdzielcze są kontrolowane przez KNF i jakoś im to w działalności nie przeszkadza. Do tej pory SKOK-i nadzorowała tylko Kasa Krajowa, czyli – upraszczając – kontrolowała samą siebie.

W ostatnich latach pojawiało się wiele wątpliwości, co do przejrzystości działania kas i interesów osób nimi zarządzających. Padały też pytania o to, co kasy w obecnej formie mają wspólnego z pierwotną ideą spółdzielczości. System SKOK obejmuje dziś także towarzystwo funduszy inwestycyjnych, towarzystwo ubezpieczeń, agencję reklamową czy... biuro podróży. W świecie finansów, jeśli ktoś nie jest przejrzysty, może być podejrzewany o to, że chce coś ukryć. Jeśli w księgach spółdzielczych kas panuje porządek i stosowane są najwyższe standardy, to przecież audytorzy tylko to potwierdzą, przygotowując bilans otwarcia. Sytuacja poszczególnych instytucji finansowych powinna być znana, szczególnie takich, którym pieniądze powierzyło kilka milionów Polaków. Oni na pewno na takim zewnętrznym audycie nie stracą. Tym bardziej, że – jak napisano na stronie internetowej kas – „SKOK-i to organizacje ludzi, a nie kapitału. Działają dla dobra swoich członków, nie dla zysku". Paweł Czuryło

Polemika z artykułem red. P. Czuryło z Rzeczypospolitej z 27.08.2012 r. „Czego boi się szef SKOK” Najwyraźniej redaktor Rzeczpospolitej nie zapoznał się rzetelnie ze zmianami ustawodawczymi dotyczącymi nadzoru KNF nad SKOK-ami. A wystarczyłoby, żeby tylko wysłuchał argumentów przedstawicieli Kasy Krajowej SKOK na Konferencji Prasowej w dniu 27.08.2012r., w tym samym dniu, w którym zadał swe hamletowskie pytanie; Kogo boi się szef SKOK? Wiedziałby, że nie chodzi o strach, a o sprzeciw wobec legislacyjnego bezprawia łamania prawa spółdzielców, naruszenia zasady prawa własności, łamania konstytucyjnych zasad – wielu zasad i w końcu chęci wywłaszczenia Polaków z ich oszczędności. A to są właśnie propozycje ustawy jak i jej nowelizacji w wydaniu posłów PO i PSL. Dziwi nie zrozumienie lub wręcz zła wola red. Czuryły z Rzeczpospolitej, który porównuje SKOK-i do banków spółdzielczych, które chwalą sobie nadzór finansowy. Otóż problem w tym, że ustawa o nadzorze nad SKOK-mi nakłada na nie bardziej nawet restrykcyjne obowiązki niż na banki, nie dając im uprawnień banków. Jedno z nowych rozwiązań legislacyjnych, co, do których redaktorowi Rzeczypospolitej wydaje się, że zwiększa ono przejrzystość SKOK-ów, to możliwość połączenia SKOK-ów z bankiem dokonane na siłę przez zarząd komisaryczny ustanowiony przez KNF. Ciekawe, co by powiedział przedstawiciel tego, wydawać by się mogło, poważnego i opiniotwórczego dziennika, gdyby w ramach zwiększenia „przejrzystości” KRRiT w oparciu o ustawę o mediach przyłączyła Rzeczypospolitą do tygodnika Fakty i Mity – w końcu to też gazeta. Widocznie nieznane są redaktorowi Czuryło następujące fakty, że w czasie, gdy brakowało działań gdańskiej skarbówki wobec Amber Gold i to przez kilka lat, w tym samym czasie SKOK-i kontrolowało ponad 80 urzędników skarbowych. To nie strach przed zewnętrznym audytem, który zresztą obowiązuje w SKOK-ach już od lat, tylko protest przeciwko legislacyjnemu bezprawiu, jaki zaserwowała blisko 2,5 milionom członków SKOK-ów obecna koalicja, wzbudziło opór i niechęć do tego typu rozwiązań. Zadziwiające jest, że KNF broni się jak może przed kontrolowaniem i nadzorowaniem parabanków, a tak naprawdę nie bardzo też jest w stanie nadzorować banki, zwłaszcza te zagraniczne w Polsce, ale pragnie nadzoru nad SKOK-mi. Być może głównie dlatego, że chodzi o personalia, poglądy i postawy społeczne jej kierownictwa oraz o pieniądze polskich ciułaczy, których tak bardzo dziś brakuje bankom. Może chodzi nie tyle o nadzór publiczny, co o nadzór polityczny. Czy tego nie boi się red. Czuryło? Janusz Szewczak

USA-Polska: Dobry początek! Wizyta Mitta Romneya w Wielkiej Brytanii, Polsce i Izraelu wywołała skrajnie różne reakcje i oceny wśród amerykańskiej i europejskiej opinii publicznej. Osobiście oceniam ją jako niewątpliwy sukces medialny kandydata GOP na najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. Były gubernator Massachusetts okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem, który w łatwy sposób i bez najmniejszego skrępowania zyskał sobie sympatię obywateli krajów, które odwiedził. Jeżeli porównamy oprawę, koszt i logistykę tegorocznej wizyty Mitta Romneya w Europie do wizyty senatora Baracka Obamy w Wielkiej Brytanii i Niemczech w 2008 roku, to na pierwszy rzut oka dostrzec możemy skromność środków zastosowanych przez kandydata republikańskiego. Mitt Romney podróżuje nieporównywalnie taniej, ma zdecydowanie mniejszą obstawę i nie zachowuje się jak mieszanka Johna Lennona z Kim Ir Senem.

Dobry pomysł Wałęsy Cztery lata temu byliśmy świadkami masowej histerii europejskiego lewactwa na punkcie pierwszego czarnoskórego kandydata na prezydenta USA. W tym roku histerię i adorację europejskiej lewizny wobec czarnoskórego lewaka zastąpiła wściekła nagonka ich publikatorów na prawicowego mormona. Nigdy jeszcze nie czytałem w polskiej prasie lewicowej takiego wysypu prymitywnej, kunktatorskiej i elementarnie głupiej krytyki wobec reprezentanta amerykańskiej prawicy. Wystarczyło sięgnąć do przewodniego organu marcowej elity, żeby ujrzeć porażające tytuły oznajmiające czytelnikom przyjazd „ciemnego typka” zza oceanu. Na szpaltach „Gazety Wyborczej” mogliśmy przeczytać: „Kto go tu w ogóle zapraszał?”, a Radio TOK FM podlewało te tytuły agitką nacechowaną demagogią w stylu publicystyki Grzegorza Woźniaka z czasów jego pracy w charakterze korespondenta „Dziennika Telewizyjnego” w Waszyngtonie. Czytając artykuły w „Gazecie Wyborczej” i na jej portalu internetowym, odnosiło się wrażenie, że podróż Mitta Romneya to cała seria błędów „niechcianego gościa”, który porusza się w świecie dyplomacji jak słoń w składzie porcelany. Aż dziw bierze, że na komentarze takie pozwoliła sobie gazeta, która w sposób obłudny od kilku lat adoruje Lecha Wałęsę, który zaprosił Romneya do Polski. Wałęsa, niezależnie jaki mamy do niego stosunek i jak oceniamy jego zasługi, jest postacią szczególną w historii Polski. Tym razem zrobił kawał dobrej roboty, zapraszając Romneya do Polski. Prasa prawicowa nie darzy Lecha Wałęsy zbytnią miłością. Ale powinniśmy sobie uświadomić, że przez ostatnie cztery lata były prezydent zachował niezwykle godny dystans w stosunku do Baracka Obamy. Uważam, że ten najgorszy prezydent w historii USA, postać wyciągnięta z kapelusza najciemniejszych układów partyjnych, mógł jedynie marzyć o spotkaniu z Wałęsą. W Stanach Zjednoczonych Lech Wałęsa jest niezmiennie od lat 80. XX wieku postacią pomnikową i powinniśmy o tym pamiętać. Niezależnie od naszej wiedzy na temat wpadek i pomyłek pierwszego szefa Solidarności, jego legenda jest silniejsza od wszelkich realiów historycznych. To jedyna postać w Polsce, której opinia może zaszkodzić autorytetowi prezydenta USA. Pamiętajmy także, że jest to człowiek, który nie musi zabiegać o spotkanie z Obamą – to Obama powinien zabiegać o spotkanie z Wałęsą. Zdaję sobie sprawę, że narażam się wielu czytelnikom taką opinią. Nie podważam jednak negatywnej oceny wielu historycznych działań Wałęsy, podkreślam natomiast, że przy całej swojej kontrowersyjności Lech Wałęsa jest postacią szczególną, która została przedwcześnie odstawiona na boczne tory polityki i szkodliwie wepchnięta w ostatnich latach w ramiona lewicy, która sobie z niego kpi. Zaproszenie Mitta Romneya do Polski było świetnym pomysłem Lecha Wałęsy i naprawdę znaczącym wyróżnieniem naszego kraju na tle eurokołchozu. Inicjatywa ta świadczy także o przywiązaniu byłego prezydenta do zasad konserwatywnych społecznie i liberalnych gospodarczo.

„Anglia to po prostu taka mała wyspa” Jak więc oceniać europejską podróż republikańskiego kandydata na najwyższy urząd w USA? Czy jest to – jak chce prasa lewicowo-liberalna (w znaczeniu amerykańskim) – „seria pomyłek kompromitujących Amerykanów”, czy może „triumfalna wizyta, która podbiła serca Polaków” – jak głoszą niektórzy publicyści przewijający się głównie przez korytarze telewizji FOX News? Oczywiście prawda jak zwykle leży po środku. Jeżeli ktoś się spodziewał, że były gubernator przywiezie Polakom obietnicę zniesienia obowiązku podróżowania do USA z promesą wizową, to jest w grubym błędzie i kompletnie nie rozumie polityki amerykańskiej. Zdumiało mnie więc, kiedy temat ten był wspominany niemal we wszystkich wydaniach polskich informacji telewizyjnych. Czy ktoś może raz na zawsze wbić do głowy polskim dziennikarzom i publicystom, że od czasu podpisania Deklaracji Niepodległości USA tylko i wyłącznie Kongres, na podstawie bardzo precyzyjnych przesłanek, decyduje o polityce imigracyjnej, której częścią są regulacje wizowe? Nadal sprawa wiz stanowi całkowicie błędny element oceny stosunków polsko-amerykańskich, które dzięki Mittowi Romneyowi mogą nabrać szczególnego znaczenia. Być może przesadą jest nazywanie wizyty Romneya nad Wisłą „triumfem” – jak ją określił w czasie wywiadu dla FOX News wpływowy konserwatywny publicysta Charles Krauthammer – ale pozostaje faktem, że Polska była miejscem, gdzie kandydat republikański został najcieplej przyjęty. Media europejskie skupiły się w większości jedynie na londyńskiej i jerozolimskiej „gafie” Mitta Rommneya z całkowitym niemal pominięciem wizyty republikańskiego kandydata w Polsce. Znamienne, że na Wyspach Brytyjskich negatywny charakter podróży byłego gubernatora Massachusetts nadała prasa prawicowa. Zaledwie na kilka godzin przed przylotem Mitta Romneya do Londynu, konserwatywno-liberalny dziennik „The Daily Telegraph” ujawnił opinię anonimowego doradcy Romneya, że Barack Obama i jego sztab „nie szanują anglosaskiej tradycji białych ludzi”, na której opierają się bliskie stosunki USA i Wielkiej Brytanii. Prasa wieloetnicznego Londynu podłapała temat i uczyniła z niego wypowiedź o podłożu typowo rasistowskim, mimo że autora tych słów nie podano, a nikt z otoczenia Romneya się do nich nie przyznał. Oliwy do ognia dolał komentarz Mitta Romneya na temat przygotowania brytyjskiej stolicy do Igrzysk Olimpijskich. Jako były przewodniczący komitetu organizacyjnego Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City, Mitt Romney miał prawo do oceny tego, co zastał w Londynie. Oglądałem jego wywiad telewizyjny, w czasie którego niezwykle delikatnie napomknął, że „dostrzega pewne niepokojące sygnały” dotyczące gotowości brytyjskiej stolicy do przeprowadzenia Igrzysk Olimpijskich. Nie były to słowa ani niegrzeczne, ani wskazujące na wyraźnie uprzedzony stosunek do organizacji igrzysk. Tymczasem to „przejęzyczenie” zostało wywyższone do rangi oświadczenia brutalnie krytykującego Londyn, Wielką Brytanię, a może nawet samą królową za „bałagan” przed igrzyskami. Jak bardzo prasa brytyjska nie sprzyja Romneyowi, może świadczyć fakt, że liberalno-lewicowy „The Independent” zrobił aferę z faktu, że Romney zwracał się do szefa opozycyjnej Partii Pracy, Eda Milibanda, nazywając go „panem przewodniczącym”. „Czy Romney zapomniał nazwiska Milibanda?” – pytali dziennikarze tego dziennika i innych brytyjskich periodyków. Skąd tak radykalna niechęć brytyjskiej prasy, nawet konserwatywnej, do byłego gubernatora Massachusetts? Uważam, że przyczyny są dwie. Jako młody apostoł Kościoła mormonów Mitt Romney wybrał za obszar swojej misji Francję, w której spędził kilka lat, opanował język francuski i którą do dzisiaj darzy szczególną sympatią. Drugą przyczyną jest cytat z książki Mitta Romneya „Nie przepraszam”, wydanej w zeszłym roku. „Anglia to po prostu taka mała wyspa. Jej drogi i domy są małe. Poza paroma wyjątkami nie produkuje niczego, czego pożądaliby mieszkańcy innych krajów. I gdyby nie kanał La Manche, z pewnością padłaby ofiarą ambicji Adolfa Hitlera” – podsumowuje resztki Imperium Brytyjskiego kandydat GOP na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Korzyści nie tylko materialne Zupełnie inną ocenę prasa amerykańska wystawia Romneyowi za wizytę w Polsce i Izraelu. Spotkanie z Wałęsą, złożenie kwiatów na Westerplatte, przemówienie w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego i liczne, niezwykle spontaniczne i otwarte spotkania z mieszkańcami Gdańska i Warszawy spotkały się z lawiną pochwał. Romney okazał się równym gościem, który bez kordonu kilku dywizji spasionych i przepoconych goryli z Secret Service nawiązał bezpośredni kontakt ze zwykłymi przechodniami. Jego wizyta przypomniała swoją swobodą pobyt George’a Busha seniora w 1988 roku. 41. prezydent USA zaskarbił sobie sympatię warszawiaków, kiedy swobodnie uprawiał poranny jogging po alejkach Parku Łazienkowskiego, pozdrawiając przechodniów. Nie trzeba chyba nawet porównywać zachowania tych obu mężów stanu do kabotyńskiej procesji dworu Baracka Obamy, która w zeszłym roku paraliżowała ulice naszych mias W mojej opinii najbardziej trafny komentarz do wizyty Romneya w Polsce wyszedł spod pióra prawicowej komentatorki „Washington Post” Kathleen Parker, która oceniła, że „wystąpienia Romneya w tych krajach były świadectwem siły sojuszy USA opartych na wspólnocie zasad oraz krytyczną repliką na brak przekonań prezydenta Obamy. Romney wygłosił swoje wolnorynkowe przesłanie, odnotowując heroiczną walkę Polski o wolność od opresyjnego rządu. Jasno powiedział, że to wolność jednostki, a nie hojność rządu, stworzyła jedną z najsilniejszych gospodarek w Europie”. Dlatego zdumiewać mogą wypowiedzi krytykujące tę wizytę, takie jak opinia dyrektora Ośrodka Studiów Amerykańskich, Bohdana Szklarskiego, który w wywiadzie dla polskiego klonu „Newsweeka” stwierdził , że „z punktu widzenia Polski Romney nie jest nam do niczego potrzebny. Nawet w wypadku jego wygranej Polska zostanie złożona na ołtarzu interesów globalnych USA. Kiedy pasujemy do tych interesów, jesteśmy uważani za strategicznego partnera, a kiedy nie pasujemy, to nie pasujemy”. Ostatnie zdanie to truizm, nie wart komentarza, Dziwne jednak, że wśród naszych tak zwanych ekspertów, dziennikarzy i komentatorów pragmatyzm w ocenie stosunków z USA pojawia się dopiero w zależności od punktu siedzenia. Większość krytyków obecnej wizyty Romneya w Polsce jeszcze cztery lata temu rozpisywała się z zachwytem o nowych stosunkach amerykańsko-europejskich, jeżeli prezydentem USA zostanie Barack Hussein Obama. Ja uważam, że wizyty Mitta Romneya w Polsce nie powinno się przekładać na wymianę handlową ziemniaków, rowerów górskich czy kapsli do butelek. Wymiana handlowa sama sobie radzi bez polityków i jest efektem mechanizmów rynkowych. Natomiast budowanie wzajemnej przyjaźni na bazie bezpośrednich relacji międzyludzkich jest nieprzeliczalne na zyski materialne. Musimy pamiętać, że podróż do Wielkiej Brytanii i Izraela jest z reguły traktowana przez kandydata na urząd prezydenta USA jako konieczny obowiązek. To kraje wyjątkowe w polityce Waszyngtonu, z którymi Stany Zjednoczone utrzymują specjalne stosunki ekonomiczne, militarne i polityczne. Wybór dodatkowego celu wizyty amerykańskiego polityka świadczy o jego wyjątkowym zainteresowaniu tym miejscem. Czemu Romney nie pojechał do Niemiec, Włoch czy Francji? Przecież doskonale zna język francuski, a mimo to skorzystał z zaproszenia Lecha Wałęsy. Ponieważ Polska jest jego wyborem szczególnym i należy się z tego cieszyć. Następne cztery lata z Mittem Romneyem w Białym Domu mogą się okazać szczególnie ważne dla stosunków polsko- amerykańskich. Pawel Lepkowski

Ewa Błasik dla wPolityce.pl: w NATO nikt nie rozumie, czemu ma służyć propaganda kłamstw na temat mojego męża 28 sierpnia obchodzone jest Święto Lotnictwa Polskiego. W tym roku zbiega się ono w czasie z VI Światowym Zlotem Lotników, który odbywa się w kraju. Właśnie te uroczystości, jako sposób na promowanie swojej książki, wykorzystuje Sławomir Orłowski, o którym portal wPolityce.pl pisał w sobotę. Orłowski rozprowadza publikację wśród uczestników Zlotu. O jego książce "Pokolenia dywizjonu 303. Od gen. Skalskiego do gen. Błasika" pisaliśmy, gdy Orłowski w sposób podstępny wykorzystał Ewę Błasik, wdowę po gen. Andrzeju Błasiku do uwiarygodnienia treści swojej książki. Książki pełnej kłamstw, manipulacji i insynuacji pod adresem tragicznie zmarłego dowódcy Sił Powietrznych. O pilocie gen. Andrzeju Błasiku Orłowski wspomina na kilkudziesięciu stronach swojej publikacji. Jak wylicza Ewa Błasik, w wielu miejscach znajduje się nieprawda. Jedno z kłamstw dotyczy żony gen. Błasika. Orłowski, opisując przylot do Polski amerykańskich myśliwców F-16, stwierdza, że gen. Błasik zawdzięcza karierę znajomości Ewy Błasik z Pierwszą Damą, śp. Marią Kaczyńską. Na tę znajomość Ewa Błasik miała się powoływać wielokrotnie. Ewa Błasik w rozmowie z portalem wPolityce.pl wskazuje, że Orłowski kłamie w sposób podwójny:

Nie byłam obecna na tej uroczystości w Krzesinach, więc nie mogłam poznać tam Pani Prezydentowej. Z panią Marią Kaczyńską rozmawiałam tylko raz w życiu, w Pałacu Prezydenckim na uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego. Pamiętam, że wtedy prosiłam Panią Prezydentową o spotkanie z wdowami po lotnikach, którzy zginęli w katastrofach lotniczych. Sugestie i insynuacje dotyczące związków politycznych gen. Błasika z Lechem Kaczyńskim oraz PiSem przewijają się w książce Orłowskiego dość często. Wskazuje on, że dla Błasika motywacją do działań były "otwarte drzwi do gabinetów i dostęp do ucha ważnych polityków". Generał, w narracji autora książki, był nagradzany przez polityków awansami, z racji swojej lojalności i "nie krył się ze swoimi poglądami politycznymi". Dobry kontakt z głową państwa Lechem Kaczyńskim i dostęp do ucha szefa biura bezpieczeństwa narodowego Aleksandra Szczygły były mocnymi atutami przy ubieganiu się o tę (wysokie stanowisko w NATO-red.) nominację - pisze autor opracowania, kolejny raz sugerując, że gen. Błasik zawdzięcza swoją karierę politykom. Tymi insynuacjami oburzona jest Ewa Błasik. Przypomina, że gen. Błasik nie był nigdy związany z żadną partią polityczną, a na pierwsze, ważne stanowiska dowódcze był powoływany, gdy ministrem obrony narodowej był Jerzy Szmajdziński, który również zginął w Smoleńsku. Nominację na stopień generała brygady otrzymał z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. To jednak nie przeszkadza Orłowskiemu sugerować kłamliwie, że Błasik był politycznym nominatem PiSu. W swojej książce Orłowski umieszcza jeszcze inne manipulacje. Wraz za mediami, szerzącymi rosyjską dezinformację w Polsce, pisze o fikcyjnym konflikcie między gen. Błasikiem a pilotem Tupolewa mjr. Arkadiuszem Protasiukiem. Autor książki wskazuje jakoby generał zachowywał się obcesowo na lotnisku wojskowym w Warszawie 10 kwietnia. W imię zyskiwania punktów u Prezydenta Lecha Kaczyńskiego miał przejąć dowodzenie statkiem powietrznym i przeprowadzić odprawę. Na niej miały paść w kierunku Protasiuka takie słowa: "jako dysponent samolotu osobiście zamelduję Prezydentowi Kaczyńskiemu gotowość do wylotu! Zrozumiał Pan?". Orłowski wskazuje, że Protasiuk od dawna miał problemy z gen. Błasikiem, który był na niego zły z racji unikania przez Protasiuka obozów kondycyjnych. To wszystko nie prawda - komentuje Ewa Błasik, która przytoczony fragment książki ocenia krótko: to kłamstwa. Mój mąż do nikogo nie zwracał się w ten sposób. Był gospodarzem wojskowej części lotniska i miał pełne prawo Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych złożyć meldunek. W ten sposób chciał nadać wyjątkową rangę i charakter tego wylotu. Wojskowi dziwią się, że nawet złożenie meldunku swojemu przełożonemu było poddane medialnej krytyce. Mąż nie miał żadnego konfliktu z mjr. Protasiukiem. Gen. Błasik szanował i cenił za lotnicze dokonania mjr Protasiuka. Był z niego dumny i zamierzał go awansować

- tłumaczy wdowa po generale. Żona śp. Dowódcy Sił Powietrznych przypomina, że jej mąż po raz pierwszy leciał na pokładzie samolotu z Prezydentem i z całą pewnością przestrzegał zasad instrukcji HEAD, którą osobiście wprowadził.

Sławomir Orłowski w swojej książce na nowo kreuje konflikt, jaki media opisywały przez szereg tygodni. Jednak dowodów na spór gen. Błasika z mjr. Protasiukiem nie ma. Podobnie jest z dowodami na propozycję, jaką rzekomo miał usłyszeć gen. Błasik. Orłowski dużo pisze o tym, że tragicznie zmarły lotnik miał objąć stanowisko w Norfolk w NATO. Zachowanie Błasika 10 kwietnia, opisywane przez autora książki, miało w jego ocenie być właśnie przykrywką do krótkiej pogawędki z Prezydentem Lechem Kaczyńskim. Zdecydowałeś się? - zapytał Lech Kaczyński swojego podwładnego. Miał na myśli ostateczne potwierdzenie jego kandydatury na stanowisko w dowództwie transformacji NATO - przytacza rozmowę Prezydenta i generała Orłowski. Potem miały paść słowa potwierdzenia, jakie Błasik rzekomo wypowiedział do śp. Lecha Kaczyńskiego. Sprawa nominacji wraca jeszcze dwukrotnie. Gen. Błasik miał odebrać od swojego kierowcy na płycie lotniska teczkę wypełnioną dokumentami, którą miał przekazać ministrowi Szczygło, a potem, już w czasie lotu, zdaniem Orłowskiego dzwonił z telefonu satelitarnego do swojej żony Ewy Błasik, by podzielić się z nią radosną nowiną, że wyjeżdżają do USA. Ewa Błasik w rozmowie z portalem wPolityce.pl dementuje całą sekwencję zdarzeń, opisywaną przez Sławomira Orłowskiego. Stanowisko w Norfolk to jedynie medialne spekulacje. Gen. Andrzej Błasik nic nie wiedział o tym, by miał je objąć. Nikt mu nie złożył takiej propozycji. 19 kwietnia 2010 r. kończyła się 3-letnia kadencja męża, jako dowódcy Sił Powietrznych RP. Pan Bogdan Klich, ówczesny szef MON, 23 marca 2010 roku w Ministerstwie złożył propozycję gen. Błasikowi powtórzenia drugiej kadencji na stanowisku dowódcy Sił Powietrznych - wyjaśnia pani Błasik, wskazując, że mąż przygotowywał się do pozostania na tym samym stanowisku. Generał Błasik przyjął propozycję ministra Klicha. Jego żona zaznacza, że wiedzieli o tym wszyscy w środowisku lotników.

25 marca w Dowództwie Sił Powietrznych w czasie spotkania Wielkanocnego minister Bogdan Klich mówił publicznie, że gen. Błasik powtórzy kadencję. Sławomir Orłowski również o tym mówi w filmie TVP pt.”Generale służba trwa…”

- przypomina Błasik. Sądząc po innych "wpadkach" autora książki wydaje się, że mamy do czynienia z celowym kłamstwem Orłowskiego. Okazuje się bowiem, że ani gen. Błasik nie otrzymał od swojego kierowcy teczki na lotnisku, ani nie dzwonił do żony z pokładu samolotu. Zweryfikowaliśmy te wiadomości u źródeł - żony gen. Błasika oraz kierowcy, który 10 kwietnia przywiózł dowódcę Sił Powietrznych na lotnisko. Okazuje się, że gen. Błasik nie wniósł na pokład Tupolewa żadnej teczki i do żony nie dzwonił. Mąż nie dzwonił z pokładu Tupolewa. Takie wydarzenie nie miało miejsca - wyjaśnia Ewa Błasik. Pełna kłamstw i manipulacji książka Orłowskiego to kolejny element kampanii oszczerstw wobec tragicznie zmarłego dowódcy Sił Powietrznych RP. Generał Andrzej Błasik stał się ofiarą gigantycznego przemysłu kłamstwa, który ruszył tuż po katastrofie smoleńskiej. Rosjanie, a za nimi media w Polsce, przy milczącym udziale władz, przeprowadziły niespotykaną nagonkę na generała i jego rodzinę. To on był obarczany winą za spowodowanie katastrofy. To on stał się kozłem ofiarnym. Media tygodniami opisywały wyniki sekcji zwłok gen. Błasika, które upubliczniono w Moskwie i rozpisywały się na temat alkoholu, jaki rzekomo pił w czasie lotu do Smoleńska. Rosyjski i polski państwowy raport, dotyczący przyczyn katastrofy smoleńskiej, oparty był z kolei na stwierdzeniu, że gen. Błasik wywierał presję na pilotów, którzy przez niego podjęli fatalną decyzję o próbie lądowania i się zabili. Dopiero po wielu miesiącach okazało się, że raport MAK i komisji Millera jest pełen kłamstw, a dowodów na naciski ze strony gen. Błasika i jego obecności w kokpicie nie ma żadnych. Choć przez miesiące środowisko lotników i wiele środowisk w kraju apelowało do władz państwowych, by wzięły w obronę gen. Andrzeja Błasika, czynniki państwowe nie zrobiły nic, by bronić honoru tragicznie zmarłego dowódcy Sił Powietrznych. Jak ujawnia wdowa po generale, Ewa Błasik w rozmowie z portalem wPolityce.pl, resort obrony narodowej podejmował wręcz odwrotne wysiłki. Błasik informuje, że po ujawnieniu przez MAK wyników sekcji zwłok swojego męża prosiła wdowy po generałach, którzy również zginęli w Smoleńsku, by wstawiły się za jej mężem. Jedynie jedna odpowiedziała na ten apel. Błasik wskazuje, że dziś już wie dlaczego:

MON zakazał tym wdowom stawania w obronie mojego męża. Mówiła mi o tym jedna z nich już w 2012 roku. Ewa Błasik wspomina również inne wydarzenia, które pokazują, że MON szybko odwrócił się od jednego z najważniejszych dowódców w kraju, który zginął 10 kwietnia. Na Polach Mokotowskich w 2010 roku w święto lotnictwa, ani gospodarz uroczystości gen .broni Lech Majewski (następca gen. Błasika - red.), ani gen. Czesław Piątas nie wspomnieli o gen. Andrzeju Błasiku, nie oddano należnego hołdu ofiarom katastrofy smoleńskiej poprzez uczczenie minutą ciszy. Dodatkowo gen. Piątas, jak relacjonują zaproszeni goście, powiedział: "dobrze, że pada deszcz. Zmyje kurz..." - wspomina Ewa Błasik. Ciekawe kogo lub co generał Piątas miał na myśli... Media opisywały również akcję poszukiwania haków na gen. Błasika, jaka rozpoczęła się w MON zaraz po nowych nominacjach. Gen. Majewski i jego podwładni za wszelką cenę starali się znaleźć jakieś niekorzystne dokumenty na mojego męża. W pewnym momencie jeden z generałów tego nie wytrzymał i zadzwonił do mnie mówiąc: "Ewa to, co się dzieje w Dowództwie Sił Powietrznych, to jest coś nieprawdopodobnego. Na siłę szukają, a wręcz żądają dokumentów świadczących o tym, że Twój Andrzej nie dbał o bezpieczeństwo... na pewno takich dokumentów nie znajdą, no chyba, że je wyprodukują" - mówi Błasik dodając, że przeciwko jej mężowi odbywała się wyrafinowana, bezpardonowa kampania oszczerstw. Dodaje, że następca jej męża gen. broni Lech Majewski pod groźbą utraty stanowiska zakazał wszystkim żołnierzom Sił Powietrznych stanąć w obronie godności i honoru zmarłego dowódcy. Ewa Błasik wspominając o tym, co złego zrobiono pamięci o jej mężu, nie kryje rozgoryczenia. Przyznaje, że spodziewała się innej postawy. Nie takiej reakcji polityków i dziennikarzy spodziewałam się po śmierci mojego męża. Poświęcenie w służbie Ojczyźnie i osobiste zaangażowanie, które towarzyszyło mężowi każdego dnia, powinno być docenione. Jego entuzjazm, fachowość i wysiłek włożony w reformowanie lotnictwa jest celowo pomijany. Ludziom z zewnątrz jest łatwo ferować wyroki. Oni nie znają specyfiki służby lotniczej i zadań, z którymi się zmagał nie mając wpływu na finanse. Najważniejsi generałowie NATO od dawna czekali na tak kompetentnego i myślącego prozachodnio dowódcę Sił Powietrznych. Oni go szanowali i z przyjemnością słuchali. Do dziś nikt nie rozumie, czemu ma służyć ta oszczercza propaganda kłamstw i pomówień w Polsce, jaka ma miejsce po śmierci mojego męża - kwituje Ewa Błasik. Wygląda na to, że godność i dobre imię śp. gen. Andrzeja Błasika zostały skazane na zniszczenie przez tych, którzy na prawdzie o katastrofie smoleńskiej mogli wiele stracić. Cyniczna gra i kłamstwa na temat generała Błasika miały jeden cel: ocalić interesy tych, którzy przyczynili się do katastrofy smoleńskiej. Ich dobro było ważniejsze niż prawda i honor Polski i polskiego żołnierza. Ich gra toczy się do dziś... Stanisław Żaryn

Lewicowe media wyliczają gafy W związku z wyprawą republikańskiego kandydata na prezydenta, Mitta Romneya, do Europy i okolicy Polska pojawiła się w mediach. Zaczęło się od tego, że Politico.com ujawnił, iż Romney wybiera się w podróż zagraniczną, w tym do Polski. Ponieważ z czeluści kampanii wyborczej dochodziły przewidywalne oddźwięki (np. „po Izraelu jedziemy do Auschwitz! A potem na obchody powstania w getcie”), ludzie życzliwi zasugerowali sztabowi wyborczemu byłego gubernatora Massachusetts, co następuje:

Jeśli chodzi o wyprawę nad Wisłę, to na samym początku uprzytomnijcie sobie, że Auschwitz leży w Polsce, a w ogóle to przez osiemset lat był to Oświęcim, tylko pod niemiecką okupacją (1939-1945) stał się Auschwitz. „Naprawdę?”. Ponadto bez wehikułu czasu nie można cofnąć się do kwietnia, kiedy upamiętnia się zryw w getcie. 1 sierpnia wybuchło natomiast Powstanie Warszawskie. Brali w nim udział głównie polscy chrześcijanie i oni ponieśli główne straty. „Naprawdę?”. Sugerujemy w związku z tym wyprawę do Polski, aby podkreślić jej wagę jako sojusznika USA, aby był kontrast z filomoskiewską polityką Obamy. Szczególnie trzeba dbać o symbole, a więc jechać do Gdańska, kolebki „Solidarności”, potem do Warszawy, gdzie trzeba pokłonić się polskiej hekatombie II wojny światowej – znów w kontraście do „polskich obozów śmierci” Obamy – oraz do Krakowa, gdzie należy przyklęknąć przed grobem śp. Lecha Kaczyńskiego na Wawelu (czego nie zrobił Obama); trzeba też koniecznie zawadzić o Wadowice, gdzie urodził się Karol Wojtyła, a na końcu okazać szacunek ofiarom Auschwitz – głównie Żydom, ale i też polskim chrześcijanom. Spotkać się i z rządzącymi, i z opozycją, tak jak gdzie indziej. Wystarczy stawić się i uśmiechnąć – i już przebije się Obamę. A w ogóle to cała wyprawa powinna odbyć się w odpowiednim kontekście. Wybór krajów ma pokazać priorytety Romneya i jego przyszłą politykę zagraniczną.

Po pierwsze – w Anglii trzeba podkreślić sojusz transatlantycki, aby skontrować dotychczasową politykę Obamy, nastawioną na Brukselę, a ignorującą Wielką Brytanię jako strategicznego sojusznika (zamiast tego Romney niezgrabnie obsztorcował Anglików za brak zabezpieczenia Igrzysk Olimpijskich). Po drugie – trzeba zameldować się w Watykanie. Bez tego nie ma co liczyć na katolickie głosy. Romney jest mormonem, co powoduje wielką podejrzliwość wobec niego wśród katolików i chrześcijan w ogóle. Pokłon przed Ojcem Świętym jest bezwzględnie potrzebny. Po trzecie – w Izraelu wystarczy uśmiechnąć się i powiedzieć parę komplementów. I już przebije się Obamę, który jeszcze nawet nie odwiedził tego państwa. W ten sposób zdobędzie się nie tyle głosy żydowskie (większość Żydów głosuje na Demokratów), co poparcie fundamentalistów protestanckich, dla których Izrael jest kluczowy z powodów teologicznych – jako Ziemia Święta. A tzw. evangelicals uznają Romneya za niebezpiecznego sekciarza. Niech więc republikański kandydat stara się uwiarygodnić przez ultrafilosemityzm. Nie należy przy tym wplątywać się w sytuacje kontrowersyjne (Romney niestety odezwał się pogardliwie o Palestyńczykach). Po czwarte – z Izraela trzeba lecieć do Polski z powodów wymienionych powyżej, a więc po głosy katolickie i polonijne, oraz z reklamą nowej polityki zagranicznej USA. Orientacja na Polskę to orientacja transatlantycka. Oznacza to ignorowanie Brukseli, postawienie tamy Rosji i szachowanie Niemiec oparte na osi Waszyngton-Londyn-Warszawa. Następnie – po piąte – należy pojechać do Berlina, aby zachęcić Niemcy do powrotu na łono USA i zaprzestania tulenia się do piersi Moskwie. To też naturalnie część „transatlantyzmu” i integracji Zachodu. Po szóste – lepiej zrezygnować teraz z wyjazdu do Afganistanu, by w ten sposób zasygnalizować, że Europa jest dla Romneya najważniejsza, a ponadto przy takim cyrku medialnym łatwo władować się w zasadzkę ostrzeżonego z góry Talibanu. Afganistan można odwiedzić osobno i niespodziewanie za miesiąc. Inni też dawali rady, tyle że publicznie. „The Economist” (19 lipca) burczał, że „złoty wiek stosunków polsko-amerykańskich się skończył”. W rządzie PO tak. W opozycji nie. Wśród ludzi spory sentyment wciąż jest, chociaż dobra wola w stosunku do Waszyngtonu jest na wyczerpaniu. Molly Ball przypomniała cynikom i sceptykom, dlaczego „Romney jedzie do Polski”: „tarcza”, Rosja, duch Reagana i wyborca polonijny w USA. Zresztą – powiada Ball sarkastycznie – „dokąd jechać?”. Do Francji? Przecież w Europie wszyscy Ameryki nienawidzą. Oprócz Polaków. Ponadto Romney rutynowo krytykuje socjalistyczną gospodarkę Europy, gdzie szaleje kryzys, a w Polsce gospodarka ma się lepiej. No i Polacy walczą w Afganistanie, tak jak wcześniej w Iraku, przy boku USA. Podkreślmy: walczą, a nie tylko są obecni – jak większość koalicjantów. Romney jest w końcu anty-Obamą. Jak przyznaje Benjamin Weinthal, obecny prezydent USA popełnił tyle błędów, że „stracił Polskę”. Wystarczy poczytać WikiLeaks o tym, jak Biały Dom sprzedawał Warszawę Moskwie. Wcześniej Paul Kengor przypomniał Amerykanom, że przy okazji odznaczania Jana Karskiego Obama obraził Lecha Wałęsę – najbardziej popularnego i rozpoznawalnego Polaka w USA. Te wszystkie obrazy i gafy przypomniał też wielki przyjaciel Polski katolickiej, tradycjonalistycznej, solidarnej, konserwatywnej i narodowej – George Weigel (NationalReview.com, 23 lipca). Nie zapomniał też o tym, jak Obama złapał Miedwiediewa za nogę i poufnie obiecał ułożyć się z Kremlem po wyborach. Weigel krytycznie wspomniał też o wymaganiach wizowych dla Polaków podróżujących do USA. Zwalił to wszystko na Obamę. A w końcu podkreślił, że Romney musi przyrzec, iż USA powróci do steru, że wywiąże się ze swoich sojuszniczych zobowiązań w ramach NATO. Bruksela przecież RP przed Moskwą nie obroni.

W Polsce wyszło jak wyszło, rodacy są mniej lub bardziej zadowoleni, ale przynajmniej sztab Romneya i sam gubernator uznali, że wyprawa nad Wisłę się opłaciła – i nie tylko ze względu na Auschwitz. W swoim przemówieniu, które ponoć pisał mu Ian Brzeziński, republikański kandydat użył wszystkich właściwych słów-kluczy: Pułaski, II wojna światowa, Powstanie Warszawskie, „Solidarność”, a nawet pamiętał o nowo odsłoniętym pomniku Papieża i Reagana w Gdańsku. Jego sztab wyborczy cieszy się z poparcia Wałęsy dla republikańskiego kandydata („The Washington Post”, 30 lipca). Tymczasem mainstreamowe, liberalne i lewicowe, media w USA starają się, jak mogą, zignorować wizytę Romneya w Polsce, a koncentrują się na gafach popełnionych w Anglii i w Izraelu. Głównie o „gafach” pisały „The New York Times” i „The Washington Post”. Do groteskowych rozmiarów urosła awantura z asystentem Romneya, który starał się uspokoić rozbestwionych dziennikarzy pod Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Szczególnie dostaje się gubernatorowi za komentarz o niskim poziomie kultury palestyńskiej. I tak CBS i NBC skupiły się właściwie tylko na Palestyńczykach. ABC też, ale przynajmniej wspomniało wsparcie ze strony Wałęsy, ale „The Wall Street Journal” – powołując się na razwiedkowską TVN-24 – podał, że według byłego szefa „S”, Romney nie ma charyzmy. „McClatchy”, „USA Today”, „The Los Angeles Times” oraz Fox News podkreślają wsparcie Wałęsy oraz anty-Obamowy charakter wyprawy do Polski. Polonia w Michigan i Pensylwanii – tzw. stanach wahadłowych – słucha uważnie. Tam Wałęsa bardzo się liczy. Z mitami walczyć trudno… Marek Jan Chodakiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
838 839
838
838
(12295) istota rynkuid 838 ppt
838
838
838
838 a
akumulator do lancia kappa 838 20 20 20v 20 16v turbo 24 20v
838 839
838
akumulator do lancia kappa 838 24 td
mac cat 832 833 835 836 838 839 euromac s33 s34 s36 s39 se 2014 av und se 2116 avs
ensemble 838 p
Marsh Nicola Romans Duo 838 Przysięga małżeńska
Polar PDT 838
akumulator do lancia kappa coupe 838 20 20v 2o 16v turbo 24 2
DzU02 94 838

więcej podobnych podstron