403

Kłamstwo ma krótkie nogi: To rzecznik prasowy minister Katarzyny Hall zasłonił krzyż Dzięki relacji telewizyjnej pracownicy katolickiej szkoły we Włocławku rozpoznali osobę, która przykryła krzyż bannerem. Okazało się, że to urzędnik z resortu edukacji To Grzegorz Żurawski, rzecznik prasowy minister edukacji, własnoręcznie zasłonił krzyż przed spotkaniem szefowej resortu z przedstawicielami samorządów i dyrektorami szkół regionu w Zespole Szkół Katolickich im. ks. Jana Długosza we Włocławku. Wcześniej się tego wypierał. Twierdził nawet, że krzyż zasłonili… organizatorzy. Zidentyfikował go jednak dyrektor szkoły. Do incydentu doszło podczas wizyty Katarzyny Hall we Włocławku. Szefowa Ministerstwa Edukacji Narodowej wzięła udział w spotkaniu, „Dokąd zmierza polska szkoła – planowane zmiany w edukacji”, które odbyło się w Zespole Szkół Katolickich im. ks. Jana Długosza. Z inicjatywą jego zorganizowania wystąpiła przewodnicząca sejmowej podkomisji do spraw, jakości kształcenia i wychowania poseł Domicela Kopaczewska (PO). Minister miała przemawiać na tle panoramy Włocławka, z zarysowaną w tle katedrą i zabudową. W centrum – krzyż na tamie, ustawiony w miejscu, z którego oprawcy zrzucili do wody ciało błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki. Jednak tuż przed wejściem minister Hall na aulę wicedyrektor szkoły Katarzyna Zarzecka zauważyła, że krzyż został zasłonięty bannerem z napisem “Włocławek”. Przesunęła banner, ale po chwili ponownie zasłaniał on krucyfiks. Dopuścił się tego urzędnik towarzyszący szefowej MEN, który w rozmowie z wicedyrektor stanowczo zakazał jej przesuwania tego elementu. – To ma zasłaniać krzyż – usłyszała. Nie pomogły żadne argumenty, jak choćby ten, że jest to po prostu zdjęcie miasta. – To tylko pani to wie, a my nie jesteśmy na spotkaniu modlitewnym – wypalił mężczyzna, który nie przedstawił się wtedy z imienia i nazwiska. Wicedyrektor nie zdążyła już nic więcej zrobić, bo na aulę wkroczyła minister. Zapytany przez “Nasz Dziennik” o to zajście rzecznik prasowy resortu edukacji Grzegorz Żurawski przekonywał 17 marca, że krzyż został zasłonięty przez jednego z organizatorów, a nie przez osobę z otoczenia Katarzyny Hall.

Ale kłamstwo ma krótkie nogi. Dyrektorowi Zespołu Szkół Katolickich im. ks. Jana Długosza we Włocławku bardzo zależało na ustaleniu sprawcy, zwłaszcza po tym, jak rzecznik MEN publicznie podzielił się swoimi podejrzeniami. Ksiądz dr Jacek Kędzierski obejrzał, więc w telewizji relację z tego spotkania i zapoznał się ze zdjęciami na stronach internetowych resortu edukacji. Po konsultacji z wicedyrektor szkoły Katarzyną Zarzecką uzyskał pewność, że krzyż zasłaniał bannerem Grzegorz Żurawski we własnej osobie. Ksiądz był tym odkryciem wstrząśnięty. – Rozumiem, że sytuacja była niezręczna, ale można było z niej wyjść z honorem, chociażby pisząc do mnie list czy nawet zadzwonić i powiedzieć, że było to niefortunne, nie do końca przemyślane zajście. Tymczasem, kiedy udziela się takiej, a nie innej wypowiedzi w prasie, to jest to skandal. Zarówno ja, jak i wicedyrektor szkoły jesteśmy w stu procentach pewni, że to był pan Żurawski. Mało tego, w razie jakichś wątpliwości jesteśmy gotowi do konfrontacji z tym panem, a jeżeli zajdzie potrzeba – potwierdzimy to przed sądem – zapowiada ks. dr Jacek Kędzierski. Sposobność ku temu może się wkrótce nadarzyć. – Dziwi mnie, że niektórzy widzą problem i wykazują złą wolę, żeby robić z tego jakąś aferę. Jeżeli pan chce drążyć, to proszę, można nawet przeprowadzić postępowanie prokuratorskie w tej sprawie. Rzeczywiście była to niezręczność, że ten banner tam stał. Trzeba jednak dużo złej woli, żeby robić z tego jakąś aferę walki z krzyżem – powiedziała wczoraj “Naszemu Dziennikowi” poseł PO Domicela Kopaczewska. Ksiądz dr Jacek Kędzierski nie ukrywa, że także inni pracownicy widzieli zajście z udziałem rzecznika MEN. – Jest jeszcze, co najmniej jedna osoba, która wprawdzie nie słyszała dialogu pomiędzy wicedyrektor Zarzecką a panem Żurawskim, ale rozpoznała rzecznika MEN, jako osobę, która zasłaniała krzyż – mówi dyrektor katolickiej szkoły. Jak relacjonuje, od razu zauważył, że minister Katarzyna Hall doskonale znała tego człowieka, bo przekazywała mu kwiaty i prezenty, które otrzymała, z prośbą, by zaniósł je do samochodu? – To zdumiewające, że człowiek, który zasłaniał dekorację krzyża, na łamach “Naszego Dziennika” nie przyznaje się, zrzucając winę na organizatorów – dziwi się ks. Kędzierski.

Żurawski sznuruje usta Co na to rzecznik MEN? Wczoraj odmówił odpowiedzi na pytanie, dlaczego dwukrotnie 28 lutego br. zasłonił krzyż i dlaczego nie przyznał się do tego od razu. Skomentował jedynie, że nie jest to temat, który powinna poruszać rzetelna gazeta, a rozmowa o tym uwłacza mu, jako katolikowi. – Na tak postawione pytanie odmawiam panu odpowiedzi. Nie będę komentował donosów. Dziwię się, że państwo zajmują się takimi tematami. Natomiast nie interesuje państwa, co było tematem spotkania, z jakimi problemami przyszli tam nauczyciele – mówi Grzegorz Żurawski. Rzecznik twierdzi, że decyzja o tym, jak będzie wyglądał wystrój sali, nie zapadała w otoczeniu minister Hall. – Nie my podejmowaliśmy takie decyzje. Dlatego proszę nie angażować MEN w dyskusję na temat wystroju sali – stwierdził Żurawski, zarzucając “Naszemu Dziennikowi”, jakoby robił wokół tej sprawy “polityczną zawieruchę”.

Młodzież patrzy i ocenia Jednak nie o wystrój sali tu przecież chodzi, a o obsesyjną wręcz niechęć do krzyża, manifestowaną już np. na Krakowskim Przedmieściu. Poseł Stanisław Ożóg (PiS), który wystosował do minister Katarzyny Hall interpelację poselską z żądaniem wyjaśnienia na piśmie tego, co wydarzyło się 28 lutego we Włocławku, jest zbulwersowany faktem, że rzecznik MEN pozwolił sobie na zasłanianie znaku męczeństwa Chrystusa. Zapowiada, że po ujawnieniu nowych faktów w tej sprawie interpelację uzupełni zapytaniem poselskim. - Będę się domagał od minister Hall odpowiedzi na pytanie, czy wie, że zrobił to jej rzecznik prasowy Grzegorz Żurawski i czy jest codzienną praktyką w resorcie, że ten pan w taki sposób przygotowuje tło spotkań pani minister w placówkach oświatowych, kulturalnych, gdzie są symbole naszej wiary chrześcijańskiej. Mało tego, czy w obiektach, gdzie widnieją symbole innych wyznań: islamu czy judaizmu, również zachowuje się podobnie – zapowiada poseł Ożóg. Parlamentarzysta zastanawia się, czy podobne zachowania mają się stać codzienną praktyką tego rządu. – Będę dociekliwy i zapytam, czy ten rząd planuje zmianę odznaczeń, bo jeżeli komuś nie podoba się krzyż, to może np. Krzyż Zasługi według Platformy Obywatelskiej zostanie zastąpiony innym odznaczeniem – mówi Ożóg. Miliony wierzących Polaków poczuły się urażone zachowaniem rzecznika prasowego MEN. – Czy jest to element edukacji, wychowania, w ogóle sprawowania władzy proponowany przez rząd PO – PSL? Obecnie rządzący zapominają o służebnej roli władzy wobec Narodu. To nie służba, tylko władztwo. Do czego ma to prowadzić? – pyta poseł. W jego ocenie, trudno mieć zaufanie do resortu i do rządu, który w taki sposób zamierza wychowywać młodzież i pokazywać wzorce do naśladowania. – Czy tacy ludzie, którzy okłamują społeczeństwo, zasługują na to, by w dalszym ciągu pełnić te eksponowane stanowiska? Rzecznik prasowy jest swego rodzaju ustami resortu i ministra. Jeżeli przez usta takiego rzecznika płyną informacje o działaniach resortu, to tylko pozazdrościć wiarygodności – puentuje poseł Stanisław Ożóg. Mariusz Kamieniecki

Nie chodziło o przestawienie krzesła Ks. bp dr Edward Frankowski, biskup pomocniczy diecezji sandomierskiej: Jeżeli ktoś dopuszcza się usunięcia krzyża bądź zasłania krzyż, to musi mieć w tym określony cel. Niewykluczone, że osoba, która się tego dopuściła we Włocławku, miała ideę zgodną z tendencją obowiązującą w Europie. Być może w ten właśnie sposób chciała wybawić panią minister od aluzji czy też komentarzy, że występuje na tle krzyża. Jest to albo nadgorliwość tego człowieka, albo też zamierzone działanie, zgodne z obowiązującymi wytycznymi. Czynu, z jakim mieliśmy do czynienia w Zespole Szkół Katolickich im. ks. Jana Długosza we Włocławku, dokonano publicznie, został też on zauważony przez wszystkich. Weźmy pod uwagę, że nie mieliśmy tu do czynienia z przestawieniem krzesła czy jakiegoś innego mebla, nie był to też żaden drobiazg, ale było to zasłonięcie krzyża! Ten czyn był, zatem pewnego rodzaju zaparciem się Chrystusa, i to zaparciem publicznym. Jeżeli w tak uroczystym momencie zasłania się krzyż, to może oznaczać, że jest on być może przeszkodą w osiągnięciu celów, jakie stawia sobie pani minister. Jest to niezrozumiałe i nie do zaakceptowania, żeby w ten sposób traktować krzyż, – jako znak, który przeszkadza w celach dydaktycznych, bo tak przecież należy traktować wizytę ministra edukacji w szkole, i to w szkole katolickiej. Takie zachowanie należy określić, jako skandaliczne i każda gazeta ma prawo zapytać o to i uzyskać rzetelną odpowiedź na temat intencji takiego postępowania. not. MaK

“Zniszczmy obraz Bestii! Moje kapłańskie listy do Ojca Świętego, arcybiskupów, biskupów, polityków i dziennikarzy…” – ks. Henryk Łuczak W szeregach hierarchii, w środowiskach dziennikarskich wśród polityków są niestety ci, którzy walczą z polskością i katolicyzmem. Publikacja książki “Zniszczmy obraz Bestii! Moje kapłańskie listy do Ojca Świetego, arcybiskupów, biskupów, polityków i dziennikarzy. Do przeciwników i zwolenników apokaliptycznej Bestii.” – księdza Henryka Łuczaka, stanowi ważne wydarzenie w polskim Kościele – oto w obliczu wielkiego i pogłębiającego się kryzysu, pustoszenia polskiej katolickiej tradycji i duchowości, niszczenia już samych nawet struktur życia wspólnoty religijnej i narodowej – kapłan przerywa milczenie, opisuje zjawisko nazwane “katolewicą” i z mocą przeciwstawia się temu prądowi popychającemu obecnie kościół w Polsce w kierunku pełzającej schizmy i buntu hierarchii wobec zaleceń i reform Benedykta XVI. Książka wydana przez Wydawnictwo Antyk ma formę listów dedykowanych tym, którzy stoją jeszcze na gruncie i na straży katolicyzmu oraz listów kierowanych do zagorzałych lub ukrytych przeciwników Kościoła i Polski. Autor we wstępie do książki napisał: Współczesna Europa jest w znacznej części zdechrystianizowana i ulega przybierającej na sile “bestialskiej nawałnicy”, która bezcześci wszystko, co w człowieku – jako “ikonie Boga” – jest święte. Wpływowi “szaleńcy” ideologiczni i polityczni starają się za wszelką cenę wypędzić Chrystusa z umysłów dzisiejszych Europejczyków w przeświadczeniu, że jest to konieczny warunek wyplenienia zła z ziemi i uczynienia z niej wymarzonego “raju bez Boga”. Należy bardzo poważnie potraktować ostrzeżenie Benedykta XVI, który wypowiedział prorocze słowa: “Usuwając Boga z powierzchni ziemi, zapala się na niej piekło”. Czy to przypadek, że w obecnej cywilizacji znaczonej ateizmem i pieczęcią Antychrysta zwierze stało się święte, natomiast człowiek przeistacza się w istotę, którą można na różne sposoby profanować? Polska przynależy do Europy, która od trzech stuleci odrywa się coraz skuteczniej od swych korzeni antycznych i chrześcijańskich. Szaleńcy ideologiczni przypuścili zdecydowany atak na Polskę, by zaszczepić w niej wielorakie wynaturzenia moralne, polityczne i kulturalne, bo zgodnie z ich zamysłami musi być ona wykorzystana w realizacji globalistycznej utopii. Polski Naród, zmaltretowany i osłabiony przez komunizm narzucony mu przy użyciu bagnetów, przejawia niejednokrotnie brak odporności intelektualnej i moralnej, wskutek czego w zastraszającym tempie “dziczeją dusze” Polaków.

Opamiętajcie się, Rodacy!

Nie adorujcie “obrazu” apokaliptycznej Bestii!

Nie ulegajcie pochlebcom nikczemnej rozpaczy!

Nie wypędzajcie Chrystusa z polskiej ziemi!

 A oto jeden z listów – kierowany do jeszcze żyjącego wtedy arcybiskupa, którego działalność tak wiele szkody przyniosła i Kościołowi i Ojczyźnie naszej: Wdzięk europejskiej ogłady Czcigodny Księże Arcybiskupie! Niepokoi mnie jedna rzecz. Ksiądz Arcybiskup posiadł wdzięk europejskiej ogłady, o czym świadczy sposób posługiwania się kunsztowną tonacją głosu, umiejętność roztaczania wokół siebie uroków swego intelektu i zamieszczanie na łamach liberalno-laicyzujących czasopism tekstów pisanych w duchu modernistyczno-liberalnego światopoglądu. Wydaje mi się, że hierarcha, stanowiący “wielką nadzieję nowej wiary”, nie powinien interesować się jedynie katolewicą, lecz musi poczuwać się do osobistej odpowiedzialności za prawowiernych katolików, oczekujących od niego właściwych pouczeń, elementarnej wyrozumiałości i niekłamanej życzliwości. A jednak na co dzień spotykam osoby, które gorszą się tym, co Ksiądz Arcybiskup mówi w mediach, w jakim stylu pełni swoją posługę pasterską w Kościele polskim, jak traktuje “moherowe berety”. Nie potrafię uspokoić ich rozżalonych serc. W dyskusjach z nimi czuję się bezsilny, niepewny w udzieleniu odpowiedzi na prowokujące pytania, pozbawiony rzeczowych argumentów. Czyżby mnie zdeformowali moi profesorowie i mistrzowie uniwersyteccy? A może powinienem ograniczyć się do korzystania z najważniejszego prawa, które obecnie gwarantuje się księżom – prawa do milczenia? W imię, jakich racji mam odrzucić to, co przejąłem z nauczania ks. kard. Stefana Wyszyńskiego – Prymasa Tysiąclecia, który miłował “do szaleństwa” nie tylko Kościół, lecz także Polskę? Szanuję autorytet moralny, którym Ksiądz Arcybiskup cieszy się ze względu na posłannictwo pełnione w Kościele partykularnym. Nie lekceważę faktu, że każdy Pasterz – będąc wybrany do pasienia owczarni Pańskiej – jest sługą Chrystusa i włodarzem tajemnic Bożych, co określa jego styl duszpasterzowania. Akceptuję wyrażane obecnie żądanie, by w naszym czasie biskup pouczał, jak należy oceniać w myśl nauki Kościoła osobę ludzką razem z jej wolnością, społeczność świecką z jej prawami i stanami, wychowanie potomstwa, pracę i wypoczynek, wiedzę i wynalazki techniczne, nędzę i nadmiar dóbr. Powinien również przedstawiać zasady rozwiązywania najbardziej doniosłych zagadnień dotyczących posiadania, wzrostu i należytego rozdziału dóbr materialnych, pokoju i wojny oraz braterskiego współżycia wszystkich narodów. Przeciwstawiam się każdemu, kto próbuje podważać sens urzędu apostolskiego ze względów politycznych i lekceważyć biskupa w imię poprawności politycznej. Należy wszystkim biskupom okazywać cześć i posłuszeństwo w wierze, jeśli trwają w łączności z papieżem – zastępcą Chrystusa na ziemi. Mądre jest to stwierdzenie! Powołaniem pewnych osób jest sprawianie innym bólu – bólu oczyszczającego i owocującego wewnętrznym pokojem. W tym wypadku bardzo znamienne było postępowanie i nauczania “największego spośród narodzonych z niewiast” – Jana Chrzciciela. Wypowiadał się w sposób bezpośredni, zdecydowany i ostry, co słuchaczy doprowadzało wprost do “kryzysu” spowodowanego przez dogłębnie poruszone serce i odpowiedzi wyrażonej w “tak” lub “nie”. Ojciec Pio, święty stygmatyk, niejednokrotnie sprawiał ból swoim penitentom, którzy najpierw wylewali gorzkie łzy, a potem odradzali się duchowo i zmieniali swoje życie. Nie udało mi się jednak spotkać nikogo, kto by uspokoił się wewnętrznie pod wpływem słów wypowiadanych publicznie przez Księdza Arcybiskupa. I to mnie bardzo niepokoi i zasmuca. Bardzo często otrzymuje telefony i muszę odpowiadać na pytanie, których nie chciałbym nigdy usłyszeć. Zadają je ludzie inteligentni, zaangażowani w życia Kościoła, dumni z naszej Ojczyzny. Przychodzą do mnie starsze osoby w moherowych beretach, by się wyżalić z powodu aroganckich pouczeń, jakie słyszą z ust Księdza Arcybiskupa. Czują się lekceważone. Nie rozumieją stawianych im zarzutów. Boleją nad tym, że w ustroju demokratycznym ogranicza się ich prawo do swobodnego wyrażania swoich przekonań, opinii, niepokojów. Prowadzę trudne i rzeczowe dyskusje z wieloma naszymi parafianami, którzy przynoszą mi teksty publikowane przez znanych i cenionych autorów katolickich – oburzonych i zgorszonych tym, co mówi, pisze i czyni Hierarcha patronujący “oświeconym elitom”, zauroczonym fenomenem michnikowszczyzny. Sytuacja, w jakiej niespodziewanie znalazłem się, zmusza mnie do głębszego przemyślenia tego, co aktualnie dokonuje się w polskiej rzeczywistości religijnej, społecznej i politycznej.

Czytam zatem różne książki w języku polskim i włoskim. Kupuję każda czasopismo, w którym znajduję teksty ks. arcybiskupa Stanisław Wielgusa, o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca, ks. prof. Czesława Bartnika, bo – jak sądzę – trudno podważyć ich dorobek naukowy i dostrzegać u nich “zawężenie horyzontów intelektualnych”. Prowadzą szczere rozmowy ze znanymi osobami, które analizują od lat taktykę, jaką posługują się w swej działalności “przefarbowane lisy” i aroganccy libertyni. Czy to oznacza, że podążam drogą wiodącą do “ciemnogrodu”? Pragnę być szczery! W wielu przypadkach przyznaję rację Rodakom, którzy oceniają krytycznie pewne wypowiedzi i publiczne wystąpienia Księdza Arcybiskupa. Muszę to czynić, bo w ostatnim czasie coraz bardziej “otwierają mi się oczy” w związku z rzetelnym studiowaniem pisanych z proroczym gniewem i żarem książek, w których znani autorzy piętnują fałszywą odnowę w Kościele oraz ukazują istotne przyczyny powiększającej się ciągle liczby pustych świątyń. Moja śmiałość jest tym większa, że Ksiądz Arcybiskup – jak się przypadkowo dowiedziałem – nie odbył regularnych studiów na żadnej słynnej uczelni zagranicznej ani nie prowadził wykładów na renomowanym uniwersytecie katolickim, ani nie opublikował znaczącej pozycji naukowej z zakresu filozofii czy teologii. Artykuły zamieszczane na łamach “Gazety Wyborczej” nie mają nic wspólnego z ukazywaniem nadprzyrodzonego charakteru nauki katolickiej i nie poszerzają moich horyzontów intelektualnych, stąd nie biorę ich w ogóle do ręki. Zapamiętałem prowokującą wypowiedz Eugeniusza Ionesco, jednego z ojców teatru absurdu: “W jednym z kościołów słyszałem takie oto słowa księdza: “Cieszmy się wspólnie, uściskajmy sobie wzajemnie ręce… Jezus serdecznie życzy wam: miłego dnia, dobrego dnia! Jeszcze trochę, a na Komunię będzie się urządzało bar z chlebem i winem, serwowało kanapki i Beaujolais (…). Nic nam już nie pozostaje, nic stałego, wszystko jest w ruchu. A przecież nam potrzebna jest skała”. Benedykt XVI, odnosząc się do tej wypowiedzi, stwierdził: “Myślę, że jeśli będziemy słuchać tych głosów, ludzi świadomych, że żyją w tym świecie, wówczas jasno zrozumiemy, że nie można służyć temu światu przez zwykłe, banalne dostosowanie się do niego. Świat nie potrzebuje konsensusu, potrzebne są mu transformacja i ewangeliczny radykalizm”. Ludzie “potrzebują skały”, Księże Arcybiskupie!

Nie wolno powodować chaosu w ich umysłach i sercach!

Nie wolno niszczyć w nich miłości do prawdy!

Nie wolno narzucać im fałszywych dogmatyzmów libertyńskich!

Biorę po raz kolejny do ręki książki Dietricha von Hildebranda, jednego z największych współczesnych etyków i eksperta Vaticanum II. Pius XII uważał go za Doktora Kościoła XX wieku. Poszukuję w jego dziełach odpowiedzi na dręczące mnie pytania, jakie stawiam sobie w związku z postępowaniem duchownych, którzy zatracają poczucie tego, co nadprzyrodzone, i fałszują prawdziwego ducha Chrystusa, Ewangelii i Kościoła. Sądzę, że ponoszą oni w znacznym stopniu odpowiedzialność za to, na co Paweł VI uskarżał się w jednej z alokucji: “Spodziewaliśmy się po Soborze wiosny, a przyszła burza; spodziewaliśmy się odrodzenia, a przyszło samozniszczenie Kościoła”. Jakże boleśnie brzmi to wyznanie! Dietrich von Hildebrand wręcz twierdzi, że dostrzega się w dzisiejszym Kościele nadzwyczaj sprawnie zorganizowaną “piątą kolumnę”. Tworzą ją biskupi, księża, teologowie, którzy utracili wiarę, ale nie występują otwarcie z Kościoła, lecz pozują na jego “wybawców” w nowoczesnym świecie. Posiadają specyficzną inteligencję, które – w odróżnieniu od prawdziwej inteligencji – trafnie nazywa się przebiegłością i wyrachowaniem. Zajmując eksponowane urzędy w Kościele, konspirują pod sztandarem reform i postępu w celu zniszczenia go od wewnątrz. Autor wyraża swoje oburzenie w jednoznacznie brzmiących słowach: “Jest jednak rzeczą niepojętą, że konspiracja ta istnieje w Kościele i że są biskupi, kardynałowie, a przede wszystkim księża i zakonnicy, którzy przyjmują rolę Judaszy”. Dietrich von Hildebrand zwraca uwagę na jedną z najbardziej przerażających chorób szerzących się w Kościele, jaką jest letarg strażników wiary. Ma na myśli liczną grupę biskupów prowadzących strusią politykę, bo się boją bardziej ludzi niż Boga. Nie czynią właściwego użytku ze swego autorytetu, gdyż środki masowego przekazu mogły by ich okrzyczeć mianem ludzi średniowiecza, małodusznych, reakcyjnych. Ulegają, zatem duchowi świata i przymykają oczy na upowszechnianie heretyckich poglądów przez popularnych teologów, na propagowanie jawnej niemoralności, na bluźniercze deformacje kultu chrześcijańskiego. Z drugiej zaś strony, zajmują rygorystycznie autorytatywną postawę wobec wiernych, walczących o zachowanie nieskażonej wiary. Jest bardzo źle, jeśli biskup podaje, jako mądrość coś, co tak naprawdę stanowi tajemnicę zła. Czyż hierarchowie nie są zobowiązani dochować wierności prawdziwej nauce Kościoła i szanować świętą prostotę wiary? Zrobiło na mnie ogromne wrażenie wystąpienie austriackiego kard. Christopha Schönborna na spotkaniu biskupów Europy w 2008 roku. Wspomniał o ogromnym osamotnieniu, jakie Paweł VI przeżywał po ogłoszeniu encykliki “Humanae Vitae”, w której bronił życia, jako wielkiego daru Boga. Nie tylko wyśmiewali go wrogowie moralności ewangelicznej, lecz także zlekceważyli encyklikę biskupi europejscy. Zabrakło im odwagi, by powiedzieć “tak” Bogu. Obawiali się, że staną się przedmiotem pogardy ze strony wielu ludzi. Nie chcieli płacić zbyt wielkiej ceny za zdecydowane poparcie udzielone Pawłowi VI. Zamknęli się lękliwie za drzwiami. Nie ze strachu przed Żydami, lecz z lęku przed swoimi wiernymi, przed zacietrzewionymi nihilistami, przed dziennikarzami i prasą. Kardynał wyznał: “Myślę, że chociaż nie byliśmy biskupami w tamtych latach, to jednak musimy żałować za ten grzech europejskiego episkopatu. Musimy żałować ze to, że episkopat nie miał odwagi, by z mocą wspierać Pawła VI, ponieważ dzisiaj nosimy wszyscy w naszych diecezjach ciężar konsekwencji tego grzechu”. W świetle niepokojących słów, jakie wypowiedział Hierarcha wiedeński, dostrzegam aktualność ostrzeżenia Chrystusa, iż moce ciemności starają się uderzyć w pasterzy, by rozproszyły się owce (por Mt 25, 31). Ileż zła można wyrządzić katolikom, jeśli biskupi ulegają lękowi i kryją się za zamkniętymi drzwiami! W ostatnim czasie wpadła mi w ręce książka Petera Bielika zatytułowana “Masoneria”. Natrafiłem w niej na “masońskie proroctwo” J. Breyera, który zapowiedział, że “Kościół rzymski będzie zniszczony głównie w wyniku doktrynalnego rozkładu wśród kleru”. Przeraziły mnie te słowa. Zacząłem zgłębiać tajemnice masonerii – największego nieszczęścia naszych czasów. Masoni opowiadają się po stronie Szatana, który toczy zaciętą walkę z Chrystusem. Jacques Mitterand, arcymistrz Wielkiego Wschodu Francji, ogłosił na głównym konwencie w 1962 roku, że wolnomularstwo staje się anty-Kościołem. Masoni podejmują wielorakie działania, by nawiązać współpracę z biskupami i kapłanami katolickimi w celu przyciągnięcie ich do swoich szeregów. Jest prawdą, że już w pierwszym okresie dziejów masonerii, wbrew zakazowi Stolicy Apostolskiej, wstępowało wielu duchownych do lóż wolnomularzy. Planowali przeprowadzenie radykalnych zmian w Kościele za cenę “pogodzenia” katolicyzmu z antychrześcijańskim duchem oświecenia. Tajna przynależność do masonerii duchownych katolickich trwa przez pokolenia do naszych czasów i ma swoją smutną historię. Z lektury poważnych opracowań naukowych można dowiedzieć się, że konsekrowani słudzy Kościoła również obecnie stają się mniej czy bardziej świadomie “współpracownikami” Szatana na ziemi, co szokuje, budzi gniew i odrazę, gorszy. Zdrajcy w fioletach, sutannach i habitach! Są ruchliwi, pracowici, dynamiczni. Nie hołdują starym dogmatyzmom ani przeżytym formułom ustalonym w minionych czasach, ani irracjonalnym przesądom sprzecznym z dzisiejszą nauką. Nie mają nic wspólnego z ortodoksami i fundamentalistami chrześcijańskimi. Rozumieją współczesność i pragną przystosować Kościół do ducha czasu, by umożliwić mu przetrwanie. Mówią ustawicznie o sobie, że są otwarci na świat, na nowe prądy intelektualne, na rozsądne kompromisy, na wszystkie religie. Nie zamierzają nikogo nawracać, ponieważ respektują myśl humanistyczną, przywiązują istotne znaczenie do dialogu, poszukują porozumienia i jedności. Zaprzeczają prawdom objawionym, odrzucają “konserwatyzm”, dopuszczają antykoncepcję, przeciwstawiają się “dyktaturze” Rzymu. Bardzo przyjazne są dla nich media, które upatrują w nich intelektualną elitę Kościoła i nagłaśniają ich “niebanalne” wypowiedzi. Czyżby “postępowi” duchowni nie wiedzieli o tym, że Kościół odrzuca wolnomularstwo, podając istotne racje i uzasadnienia? W swej funkcji nauczającej potępił masonerię ponad 400-krotnie. Papież Pius VI zauważył w 1775 roku, że masoni ukrywają nikczemność swojej doktryny pod atrakcyjnymi słowami i pięknymi sformułowaniami, aby przyciągnąć i oszukać wielu ludzi. Czyżby współczesna masoneria uwzględniała gorzką prawdę wyrażoną przez odważnego papieża? Przeraża mnie zdeprawowanie moralne i ideowe duchownych, którzy poszukują właściwego dla siebie miejsca w armii Antychrysta. Czują się szczęśliwi w radosnym uścisku Szatana. Chadzają z dumą po rozświetlonych posadzkach sal, gdzie nigdy nie wpuszcza się sumienia. Mijają w złowrogim milczeniu żarliwych katolików, których dusze darzy wolnością i szlachectwem Chrystus – jedyny Pośrednik naszego zbawienia. Przyjmują ochoczo odznaczenia, jakie im przyznają szaleńcy ze ślepiami płonącymi czerwoną krwią. Czy zasługuje na szacunek duchowny, angażujący się w urzeczywistnianie lucyferycznego porządku świata? Biskupi muszą przeciwstawiać się pokusom Antychrysta!

Nie mogą wskrzeszać czasów Judasza!

Nie mogą podawać śmiercionośnej czaszy chrześcijanom!

Nie mogą przymykać oczu na zło wdzierające się do Kościoła!

Dostrzegam problem. Ksiądz Arcybiskup nie tylko popiera bezkrytycznie Unię Europejską, lecz także zbyt często kpi w sobie właściwy sposób z rodaków, którzy oceniają rzeczywistość polityczną przez pryzmat wiary i nie chcą przyjąć “pierścienia z rubinem, ofiarowanym im przez Lucyfera”. Wyznają, bowiem pogląd, że porządek świecki powinien być kształtowany zgodnie z wolą Boga i według Jego przykazań, gdyż w przeciwnym razie łajdacy będą pomiatać ludźmi prawymi i otrzymają za to słowa uznania, duże pieniądze i ordery. Czyż nie należą do tradycji laickiej gilotyna, łagry i krematoria? W czyim interesie niszczy się chrześcijańskie korzenie, z których wyrasta Europa? Czyżby świadomie “przeoczono” to, że świat bez Boga obraz się zawsze przeciw człowiekowi? Na obecnym etapie historycznego rozwoju Europy istotną rolę odgrywa masoneria, realizująca konsekwentnie wypracowaną w poprzednich wiekach wizję laickiej Republiki Globu pod jednym rządem światowym, inspirowanym przez Radę Wtajemniczonych Mędrców. Ma w niej obowiązywać porządek światopoglądowy, społeczny i gospodarczy, nazwany przez św. Augustyna kilkanaście wieków temu Państwem Szatana. W jawnie masońskim Nowym Wspaniałym Świecie wszystko będzie znaczone pieczęcią Antychrysta. Człowiek zdetronizuje Boga i zajmie Jego miejsce. Zagaśnie światło Chrystusa i zniknie Jego ślad z powierzchni ziemi. Pojawi się super-Kościół, który powstanie z połączenie różnych religii i będzie miał zaplecze okultystyczne. W masońskim “Państwie Człowieka” będą zamieszkiwać jedynie prawdziwi ludzie – istoty wolne, myślące w sposób nieskrępowany, decydujące samodzielnie o dobru i złu moralnym; natomiast osoby niezdolne do realizacji wartości głoszonych przez masonerię – zostaną całkowicie wyeliminowane “z gry”. Dyktatura masońska okaże się na tyle silna, by móc zmusić Boga do kapitulacji i wyemigrowania z cywilizacji opartej na poszanowaniu nieprzemijających wartości, za jakie uznano: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancję. Stworzenie ogólnoświatowej federacji wymaga przejścia niezbędnego etapu, który jest utożsamiany – zgodnie z wizjami ideologów opracowujących lucyferyczny porządek wspólnoty o światowym zasięga – z urzeczywistnieniem fascynującego projektu politycznego, jaki stanowi Unia Europejska spod znaku Maastricht. Masoneria zaczęła tworzyć odpowiedni grunt pod budowę wspólnego domu europejskiego już w XVIII wieku, szerząc kosmopolityzm, działając na rzecz wolnej myśli, świeckości państwa i tolerowania wszelkich kultów, promując humanizm uniwersalny. Zgodnie z filozofią masonerii prawdziwym społeczeństwem jest tylko ludzkość i powinna ona zjednoczyć się w jedno państwo, by móc posuwać się naprzód poprzez postęp, który jest rozwojem mocy, inteligencji i dobrobytu. Po upadku państwa kościelnego masoni ogłosili, że tron papieski musiał upaść, by mogły powstać Zjednoczone Państwa Europejskie pod flagą republikańską. W 1927 roku konwent lóż masońskich zadekretował, że przy każdej nadarzającej się okazji należy słowem i pismem tworzyć przestrzeń pozytywnie nastawioną do budowy Zjednoczonych Państw Europejskich. Aristide Briand w 1929 roku zgłosił w parlamencie francuskim projekt utworzenia Stanów Zjednoczonych Europy z jedną władzą federalną i współpracą ekonomiczną. Nie był to jednak odpowiedni czas, by można było podjąć próbę realizacji kontrowersyjnego projektu politycznego. W pierwszych latach po zakończeniu drugiej wojny światowej zaczęto znowu odnosić się ze zrozumieniem i życzliwością do realizacji idei Zjednoczonej Europy, bo – jak sądzono – będzie można skutecznie przeciwstawiać się tendencjom prowadzącym do wojny. Masonom udało się nakłonić do współpracy trzech znaczących polityków katolickich: Roberta Schumana, Konrada Adenauera i Alcide De Gaspari’ego. Przyszłość Unii Europejskiej ma wyznaczać eurokonstytucja, które została zredagowana przez jednego z czołowych masonów francuskich i byłego prezydenta – Velery’go Giscarda d’Estaing. Opiera się ona zasadniczo na bazie dawnych traktatów, niemniej przywiązuje większe znaczenie do ideologii niż do spraw gospodarczych i administracyjnych. Stara się normować wszystkie dziedziny życia w państwach członkowskich, łącznie za sferą światopoglądową, moralną i duchową. Posługuje się przewrotnie rozumianymi pojęciami: wolności, wyższości prawa nad osobą, bezpaństwowości, pluralizmu, równości i tolerancji. Podstawę intelektualną przyjętej oficjalnie eurokonstytucji stanowią – liberalizm, nowa lewica, socjaldemokracja i postmodernizm. Z gruntu są one ateistyczne, burzą wszelkie prawa historii, kultury duchowej, tradycji. Eurokonstytucja zabezpiecza jedność Europy pod względem gospodarczym, administracyjnym i politycznym. Narzuca jednak krajom członkowskim całą swoją ideologię na sposób nowej religii, z czym się łączy lekceważenie wiary i przekonań etycznych katolików zamieszkujących w Europie. Nie odwołuje się do Boga, co świadczy o oderwaniu Europy od jej korzeni chrześcijańskich i zmianie pierwotnego kursu integracji europejskiej. Wspiera rozwijający się w kręgu eurokratów sekularyzm – ideologię zeświecczenia sfer życia uważanych dotąd za sakralne. Ignoruje uniwersalny charakter Kościoła i redukuje jego status do poziomu lokalnych stowarzyszeń, będących tworami czysto ludzkimi. Uznaje relatywizm poznawczy i moralny jako istotny element demokracji oraz odrzuca w imię tolerancji z zasady wszystko, co się nie zgadza z laickością. Opiera na błędzie antropologicznym koncepcję praw człowieka, które są ujmowane dość płytko, bez ściślejszego związku z kulturą europejską, wskutek czego zapewnia ateistom uprzywilejowaną pozycję w życiu publicznym, natomiast katolików spycha na margines społeczeństwa. Najbardziej nieludzkie i barbarzyńskie prawa zostały sformułowane w odniesieniu do małżeństwa i rodziny, by w imię ideologii nikczemnej wolności zdegradować naturalną strukturę rodziny jako wspólnoty opartej na przymierzu mężczyzny i kobiety. A zatem małżonkowie nie muszą dochowywać sobie wierności i każdy z nich może swobodnie cudzołożyć. Kobieta ma prawo zesłać swoje dziecko “żywcem w ziemi łono”. Należy się odnosić z szacunkiem i podziwem do dewiantów, którzy profanują miłość w nienaturalnych związkach homoseksualnych. Nie wolno zakazywać uprawiania rozpusty w świetle reflektorów ani korzystania z usług prostytutek w prywatnych burdelach, ani odzierania z niewinności dorastających dziewcząt. Czyż nie oznacza to bezczelnego ubliżania Bogu? Unia Europejska przejawia coraz większą chrystofobię – alergię na Chrystusa i Jego Orędzie zbawcze. Od momentu Wcielenia, kiedy odwieczny Syn Boży stał się człowiekiem dla naszego zbawienia, Chrystus nie tylko wszedł w historię ludzkości, lecz także wtargnął w egzystencję każdego człowieka, nie prosząc nikogo o wyrażenie zgody. Wiara w Jego zbawcze posłannictwo stanowi najgłębsze źródło życia i entuzjazmu dla każdego chrześcijanina, który łączy swój los z Jego losem. Jest ona ukrytą siłą i wszystko uszlachetnia w człowieku: urodzenie i miłość, walkę z własną słabością i pomnażanie dorobku ludzkości, cierpienie i śmierć. Nie wolno jednak zapominać, że jest ona również dramatem zbawienia lub klęski, prawdy lub fałszu, dobra lub zła. Apostoł ostrzega: “Każdy zaś duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga; i to jest duch antychrysta” (1 J, 4-3). Ileż nikczemnych działań podejmuje Unia Europejska, by potwierdzić swą uległość duchowi antychrysta! Zakazuje publicznie mówić o Chrystusie, by można było oddawać się spokojnie bałwochwalstwu w społeczeństwie demokratycznym. Eliminuje Jego zasady z cywilizacji łacińskiej ukształtowanej przez Kościół zatroskany o zbawienie każdego człowieka. Oskarża Go przed aroganckimi trybunałami za to, że uczy ludzi działać i służyć, przebaczać i walczyć, cierpieć i miłować. Zabrania wolnym obywatelom dostrzegać nieomylne objawienie Boga w Tym, który potwierdził swą miłość do człowieka na Krzyżu, bo – jak się ustawicznie powtarza – w społeczeństwie postmodernistycznym ludzie powinni kierować się nienawiścią, zaspokajać każde swoje egoistyczne pragnienie i czuć się sprawcami własnej klęski. Nie jest potrzebny Chrystus, by móc nadać światu oblicze ludzkie i osiągnąć prawdziwe szczęście, ponieważ w realizacji tych wzniosłych zamysłów wystarczy odwoływać się do ideologii ateistycznych, wykorzystywać osiągnięcia naukowe i organizować racjonalnie sprawy doczesne. Zdominowana przez terrorystów ideologicznych Unia Europejska manifestuje coraz silniejszą chrystianofobię – irracjonalne i nienawistne nastawienie wobec ludzi wierzących w Chrystusa. Nie zasługują oni na szacunek, bo pokładają swoje nadzieje w Kimś, Kto im zapewnia uczestnictwo w swoim zwycięstwie odniesionym nad grzechem, piekłem i Szatanem. Nie dostrzegą się w nich braci w człowieczeństwie, chociaż ustawicznie powtarza się wzniosłe słowa na temat współczesnego humanizmu, kodeksu praw ludzkich, postępu cywilizacyjnego. Nie wyraża się zgody na to, by powstrzymywali rękę członków “rodu Antychrysta”, którzy skierowują najbardziej morderczą bron przeciwko współczesnej ludzkości. Zabrania się im wchodzić do parlamentu, bo przeciwdziałają ustanawianiu praw inspirowanych przez Diabła. Oskarża się ich o to, że nie zaprzeczają nauczaniu Kościoła ani nie wspierają panoszącej się laicyzacji. Wyszydza się ich tęsknoty za tym, czego nie możne znaleźć w najpopularniejszym banku, na międzynarodowej wystawie, w supermarkecie wzniesionym na gruzach świątyni. Odmawia się im prawa do wyrażania swego wstrętu wobec perfidii i kłamstw polityków, wobec intryg żądnych władzy libertyńskich biurokratów, wobec bezdennej chciwości bankierów. Wymierza się im kary za ukazywanie zasadniczych różnic istniejących między wyznawcą Chrystusa a czcicielem Lucyfera, między świętością a podłością, między dziewicą a dziwką. Nie docenia się ich zasług, jakim szczycą się w konsekwentnym przeciwstawianiu się rzucaniu ludzi “lwom na pożarcie”. Czyżby udało się jakiemuś masonowi w Unii Europejskiej wykazać w sposób naukowy, że uczniowie i naśladowcy Chrystusa zapoczątkowali “rasę zadżumionych” na Starym Kontynencie?

Trzeba wsłuchiwać się w głos eurosceptyków, Księże Arcybiskupie!

Nie wolno z nich szydzić!

Nie wolno ich traktować w sposób niesprawiedliwy!

Nie wolno nimi pomiatać na libertyńską modłę!

Nie potrafię pojąć, jak doszło do tego, że Ksiądz Arcybiskup publicznie manifestuje swoją nienawiść wobec słuchaczy Radia Maryja i za wszelką cenę pragnie zniszczyć o. Tadeusza Rydzyka. Libertyńscy dewianci intelektualni i moralni nazywają ich pogardliwie “moherowymi bertami” i upatrują w nich reprezentantów rzekomo gorszej Polski – nienadążającej za duchem czasu i zdominowanej przez “kaznodzieję nienawiści” w zakonnym habicie. Nie szanują zatem ich godności osobistej i nie uznają ich praw otrzymanych od Boga. Zarzucają im prymitywizm intelektualny i bezmyślną pobożność. Wyszydzają to, co mówią o swoich odczuciach, przemyśleniach, niepokojach, bo – jak twierdzą liberalni celebryci – nie ma sensu wsłuchiwać się w głos “nieuków”, zbałamuconych fanatyków różańca”, bezkrytycznych “obrońców ciemnogrodu”. Wspierają wszelkie działania, które mają ich ośmieszyć i upodlić. Czy jakikolwiek duchowny może stanąć po stronie liberałów, znajdujących upodobanie w podejmowaniu iście judaszowskich działań? Bądźmy sprawiedliwi! W najtrudniejszym okresie naszej powojennej historii, gdy Judasze o znanych nazwiskach pogardzali publicznie Ojczyzną, wyśmiewali wiarę chrześcijańską i prześladowali duchownych, ludzie noszący obecnie moherowe berety manifestowali swoje uczucia patriotyczne, uczestniczyli w masowych nabożeństwach religijnych i składali ofiary pieniężne na potrzeby Kościoła. W ówczesnych uwarunkowaniach politycznych okazywane przez nich przekonania religijne, szczere uczucia patriotyczne i mężne postawy – stanowiły jedyną realną siłę, której obawiały się władze komunistyczne. Wydaje mi się, że w czasach obecnej transformacji ustrojowej prestiż i pomyślność naszej Ojczyzny zależy bardziej od uczciwości prostych ludzi słuchających Radia Maryja aniżeli od telewizyjnych wystąpień Księdza Arcybiskupa. Trzeba o tym pamiętać! W czasach PRL-u starano się podważyć autorytet biskupów polskich ze względów politycznych. Nikczemne działania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów i w obecnej rzeczywistości społecznej katolicy nadal okazują posłuszeństwo w wierze wszystkim biskupom, którzy trwają w łączności z papieżem i poczuwają się do odpowiedzialności za realizację zbawczego posłannictwa Kościoła. Pragną jednak być szanowani i doceniani przez każdego biskupa, bo nie są takimi, za jakich uważają ich liberałowie, post-komuniści i nihiliści – “ciemniakami”, “moherowymi beretami”, “oszołomami”. Trzeba pamiętać, że skuteczność pełnionej posługi biskupiej zależy od ich modlitw, żarliwości religijnej i ofiar, a nie od poparcia celebrytów spotykanych w “różowym salonie”. Czyżby o tym nie wiedzieli hierarchowie, którzy poklepują się po ramieniu z pogromcami “katolickiego motłochu”? Wydaje mi się, że w aktualnej rzeczywistości polskiej lekceważenie prawych katolików, broniących prawd wiary i piętnujących wszelkie dewiacje moralne, staje się coraz bardziej widoczne. Ks. prof. Czesław Bartnik wielokrotnie już ostrzegał w swoich publikacjach, że pewna grupa duchownych przejawia brak zmysłu kościelnego i spełnia bezkrytycznie różne życzenia liberałów, którzy chcą reformować Kościół polski w myśl ideologii zachodniej i syjonistycznej. Przeszkadza im bowiem Kościół ludowy, strzegący etyki i ładu, służący narodowi i Polsce, więc pragną uczynić go “otwartym”, aspołecznym, apolitycznym. Bardzo niepokoi to, że grupa krzykliwych i dominujących duchownych odrzuca Kościół ludowy jako rzekomo antysemicki i tworzy sobie Kościół teatralno-salonowy. W nim sprowadzają swoją obecność do celebrowania uroczystości z politykami i urzędnikami, natomiast mniejszą wagę przywiązują do obrony zwykłych obywateli, do rozwiązywanie trudnych problemów społeczno-politycznych, do wspierania osób przegranych życiowo. A niekiedy wręcz zajmują postawę arystokratyczną i wyniosłą wobec “ciemnoty”, o czym świadczą niewybredna ataki na miliony prostych słuchaczy Radia Maryja. Jest czymś niezrozumiałym i skandalicznym, jeśli przedstawiciel hierarchii kościelnej podejmuje próbę kneblowania ust uczciwym katolikom, by nie mogli informować braci w wierze o swoich bolączkach i dzielić się z nimi swoimi “nieliberalnymi” poglądami. Czy wolno zapominać o tym, że duchowieństwo było kiedyś ostoją wolnej Polski? Ks. abp Stanisław Wielgus zwraca uwagę na nikczemną rolę liberalnych mediów, które zwalczają zaciekle Kościół, promując neopogaństwo, broniąc wszelkich anomalii moralnych i ośmieszając żarliwych katolików. Nie wolno w nich atakować judaizmu czy islamu ze względu na szacunek należny człowiekowi żyjącemu w społeczeństwie pluralistycznym. Katolicyzm natomiast może być krytykowany, wyśmiewany i lżony przez prymitywnych polityków, pseudoartystów i zboczeńców, którzy pragną zyskać rozgłos wskutek manifestowania własnej głupoty i okazywania pogardy ludziom poszukującym swego miejsca w Kościele – wspólnocie osób powołanych do zbawienia. Ksiądz Arcybiskup wyraźnie ubolewa nad tym, że “sekularne siły” oraz ich media dla uwiarygodnienia stawianych Kościołowi zarzutów i pokus, wykorzystują pewnych duchownych, wybranych i wszechstronnie przez siebie promowanych, jako moralne i intelektualne autorytety, po to, by oskarżali Kościół o fundamentalizm, ciemnotę, zaściankowość, brak otwarcia na świat”. Jakże niepokojące i bolesne jest stwierdzenie, że istnieją duchowni i biskupi, którzy pragną, by świat zaliczył ich do swoich “intelektualnych elit”!

Nie można tworzyć Kościoła salonowego, Księże Arcybiskupie!

Jakże niebezpieczne okazuje się zafascynowanie “ewangelią krzywdzącej mądrości”!

Ileż cierpień zadaje się słuchaczom Radia Maryja, upatrując w nich jedynie sekciarzy!

Jakże trudno zaufać pasterzowi, który nie potrafi odpędzić wilka, czyhającego u bram “owczarni Pana”!

Proszę mi wybaczyć ostre słowa. Gorszy mnie postępowanie Księdza Arcybiskupa, manifestującego publicznie “zauroczenie” działalnością głównego ideologa postkomunizmu i popierającego redagowaną przez niego “Gazetę Wyborczą”. Uważam to za bezmyślne flirtowanie z małpującymi religię post-komunistami i liberałami, co należy wyraźnie napiętnować jako działanie osłabiające wiarygodność duszpasterzy – głosicieli słowa Bożego i sługi Pańskich ołtarzy. Biskup powinien czuć się szczęśliwy wówczas, gdy spotyka się z życzliwością ze strony swoich wiernych, bo do nich został posłany i ma obowiązek im głosić słowo Boże z ambony, z nimi celebrować Eucharystię w świątyni, im oddawać swoje serce i swój czas. Trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie dla pasterza, który w swoich słowach, zachowaniach i działaniach solidaryzuje się z wilkami czatującymi u wrót jego owczarni. W naszej historii najwybitniejsi duchowni bronili zawsze braci w wierze i potrafili wypominać grzechy możnym świata pogrążonego w złu. Nie jest tytułem do chwały zdobycie uznania “różowego salonu” i redaktorów “Gazety Wyborczej” – dziennika amputującego świadomość historyczną Polaków, podważającego wartości chrześcijańskie i wspierającego wściekłą kampanię antykościelną. Czy Ksiądz Arcybiskup zna załgany życiorys “świętego guru” liberalnych demokratów, którzy ustawicznie zarzucają narodowi polskiemu ciemnotę, antysemityzm, szowinizm i homofobię? Czemu ma służyć graniczące z amokiem uwielbienie dla redaktora “Gazety Wyborczej”? Czyżby polscy katolicy musieli poddać się moralnemu terrorowi “nietykalnego guru”, wypromowanemu przez znane powszechnie “ciemne siły”? Ks. bp Adam Lepa stwierdza, że “Gazeta Wyborcza” to jeden z najpotężniejszych środków antyewangelizacji w Polsce. Na jej łamach pojawiają się ustawicznie teksty wrogie religii i Kościołowi oraz eksponujące antychrześcijańskich nienawistników, perfidnych w upowszechnianiu ateistycznych kłamstw, posługujących się epitetami, a nie argumentami, ostrzegających przed tworzeniem państwa wyznaniowego. Prowadzonej zręcznie podjazdowej “wojnie szarpanej” towarzyszy hipokryzja, by móc skutecznie realizować zamierzone cele. Prof. Jerzy Robert Nowak przeanalizował bardzo rzeczowo wkład “Gazety Wyborczej” w walkę z Kościołem i wzywa wierzących Polaków do stanowczego przeciwdziałania temu wszystkiemu, co czynią zakłamani “truciciele dusz” w oparciu o cyniczną zasadę: “Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Profesor uważa, że w Polsce mamy obecnie do czynienia z groźniejszą kampanią ateizującą niż w PRL-u, o czym świadczą agresywne publikacje antykościelne zamieszczane w różnych wpływowych dziennikach i we wszystkich wielonakładowych tygodnikach ilustrowanych. W przypadku “Gazety Wyborczej” ostrzega przed jątrzącymi tekstami antyreligijnymi, jakie się ukazują na jej łamach w celu “podgryzania” religii i Kościoła. Autorzy nikczemnych publikacji starają się:

podważać obłędny szacunek, jakim cieszy się religia w społeczeństwie polskim, a w pewnych przypadkach mówi się wręcz o “przekleństwie katolicyzmu”;

propagować różnego rodzaju antywartości, diametralnie sprzeczne z wartościami chrześcijańskimi;

ukazywać zdeformowany obraz Kościoła, który przejawia obsesję zagrożenie duchem laickiego państwa i potrafi jedynie przemawiać językiem monologu, monolitu, krucjaty, przypisując jedynie sobie zasługi w przezwyciężeniu systemu komunistycznego w Polsce;

podważać nauczanie i autorytet Jana Pawła II, którego uznaje się za wielkiego, a jednocześnie zarzuca mu się “anachronizm”, rozminięcie się z duchem naszych czasów, rygoryzm odpychający wiernych od Kościoła;

formułować absurdalne zarzuty pod adresem polskich biskupów, oskarżanych nie tylko o mieszanie się do polityki, lecz także o ubóstwo intelektualne i duchowe;

upowszechniać złośliwe twierdzenia i opinie wypowiadane przez zbuntowanych duchownych – zawieszonych w obowiązkach kapłańskich, ujawniających pikantne historie z życia kleru, piętnujących nadużycia władzy kościelnej;

przekonywać o istnieniu rzekomych związków między katolicyzmem a przemocą kobiet w rodzinie i społeczeństwie;

bronić praw artystów do wyrażania w artystycznej formie kłamstw i bluźnierstw, obrażających uczucia religijne katolików;

uzasadniać znaczenie szczególnych walorów homoseksualistów i miłości lesbijskiej, bo – jak argumentują – “najwybitniejsi ludzie na świecie to homoseksualiści”;

atakować w sposób bezwzględny o. Tadeusza Rydzyka i założone przez niego Radio Maryja – medium katolickie, które stanowi fenomen współczesnego katolicyzmu polskiego.

Polacy potrafią krytycznie myśleć, Księże Arcybiskupie!

Nie pozwalają ogłupiać się duchownym!

Nie przymilają się do jadowitej żmii!

Nie wymawiają ze czcią imienia każdego biskupa!

Muszę to powiedzieć! Nie mogą opanować złości, gdy słyszę patetyczne i niemądre słowa, jakie Ksiądz Arcybiskup wypowiada ku czci Jerzego Owsiaka – autora amoralnego hasła: “Róbta, co chceta” i organizatora “Woodstocków”, uznawanych za przedsionek “piekła na ziemi”. Nie wolno nakładać “aureoli” na głowę kogoś, kto sprzyja demoralizacji młodzieży i udzielę subkulturowym chuliganom rozgrzeszenia koniecznego dla uspokojenia ich sumień. Trzeba dokładnie przeanalizować to, co piszą na temat działalności charyzmatycznego guru “dzieci New Age” znani w Polsce publicyści, pedagodzy, księża. Wydaje mi się, że Kościół szczyci się wieloma wspaniałymi i świętymi wychowawcami, których warto ukazywać, jako wzory godne naśladowania dla dzisiejszych duszpasterzy dzieci, młodzieży, studentów. Czy Ksiądz Arcybiskup rzeczywiście może być “zauroczonym” kimś, kto niszczy w nastolatkach młodzieńczy idealizm i sprowadza ich z drogi cnoty ku bagnu moralnemu? Czy “bełkocący” dyrygent WOŚP wprowadził kogokolwiek z młodych chłopców czy dziewcząt na wyżyny bohaterstwa, heroizmu i świętości? Czy wolno schlebiać młodzieży poprzez proponowanie jej luzów moralnych, by zdobyć wśród niej tanią popularność?

Kim jest “idol” Księdza Arcybiskupa? Jerzy Owsiak deklaruje się jako “niechodzący do kościoła katolik”. Wychował się w ateistycznym środowisku – matka była osobą niewierzącą, a ojciec należał do partii i był wysoko postawionym milicjantem. Chłopak wyrósł na “wielkiego człowieka”, chociaż – jak sam o tym mówi – w szkole przebijał nauczycielom opony w samochodach i palił dzienniki szkolne. W specyficznych warunkach politycznych został “dostrzeżony” i wylansowany przez liberalno-lewicowe media jako największy specjalista od dobroczynności. Doceniono w nim nie tylko umiejętność realizacji ideologii maksymalnego “luzu”, lecz także odważne manifestowanie niechęci do Kościoła katolickiego. Eksponowanie dobroczynności w jego wydaniu miało “przesłonić” ogromną pracę charytatywną Caritasu. Trzeba pamiętać, że w tym samym czasie, gdy dyrygent wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przekazał 20 milionów na cele charytatywne, organizacja kościelna dała 200 milionów na wsparcie osób potrzebujących jakiejkolwiek pomocy, ale o tym nie mówi się w mediach. Czyżby nikt nie poinformował Księdza Arcybiskupa o tym fakcie, o którym powinni wiedzieć wszyscy członkowie Episkopatu Polski? Trudno pomijać to, że Jerzy Owsiak jest powiązany z Hare Kryszna – jedną z najbardziej niebezpiecznych sekt, której doktryna i etyka są całkowicie sprzeczne z chrześcijaństwem. W wielu krajach sekta jest zakazana przez władze publiczne. Idol medialny odbył podróż do Indii. Zaprasza krysznitów na imprezy organizowane pod patronatem WOŚP. Uczestniczył w zaślubinach kilku par młodych wyznawców Kryszny; pełnił nawet wraz z małżonką rolę świadka w czasie tych ślubnych uroczystości. Na jednym z “Przystanku Woodstock” uczestniczył w oficjalnym otwarciu “Pokojowej wioski Kryszny”. A zatem nie sądzę, by “przypadkowo” wypowiedział kiedyś ze sceny słowa: “Teraz podziękujmy maharadży za modlitwę do Kryszny, który sprawił, że jest ładna pogoda, nie pada deszcz”. Czemu ma służyć szerzenie wśród polskiej młodzieży idyllicznego obrazu sekty wywodzącej się z Indii? Czyżby rzeczywiście chodziło o nakłonienie młodych Polaków do wyparcia się Chrystusa i przyłączenia się do wielbicieli najdostojniejszego z plejady bogów hinduskich? Czy Ksiądz Arcybiskup może spokojnie patrzeć, jak młodzież omija Kościół w drodze do “Pokojowa Wioski Kryszny”? Śledziłem obecność Księdza Arcybiskupa na jednym z “Przystanków Woodstock”. Analizowałem dokładnie “niebanalne” odpowiedzi udzielane na liczne pytania – banalne, podstępne, bezczelne. Przypatrywałem się spontanicznym gestom, wykonywanym w świetle kamer z myślą o wywarciu wrażenia na opinii publicznej. Dziwiłem się, że tak mało uczestników nagłaśnianej w mediach imprezy przyszło na spotkanie z “najznamienitszym” Hierarchą Polskim. Myślałem o idiotycznym stwierdzeniu jednego z redaktorów, uprawiających kabotynizm: “Tu jest Polska”. Utrwaliłem się w osobistym przeświadczeniu, że libertyńskie zloty i koncerty, po których zakończeniu pozostają jedynie butelki po wódce i opakowania po prezerwatywach, nie są właściwym miejscem dla spotkań katolickiego biskupa z młodymi buntownikami, którzy rzucają bluźnierstwa pod adresem Boga, Kościoła i kapłanów. Nie obawiam się wyrazić swojej opinii! Interesuję się Sokratesem, św. Augustynem, M. Schelerem. Przeczytałem wiele dzieł etycznych geniuszy ludzkości, co poszerzyło moje horyzonty intelektualne, uświadomiło mi konieczność przestrzegania obiektywnych zasad etycznych, uwrażliwiło na poważne traktowanie powinności, jaką przeżywamy w zetknięciu się z dobrem. W swojej pracy wychowawczo-duszpasterskiej staram się wzorować na trzech znanych, szanowanych i podziwianych mistrzach w kształtowaniu młodych charakterów: św. Janie Bosco, Badenie Powelu i Januszu Korczaku. Pogłębiam ustawicznie znajomość ideologii współczesnego wychowania chrześcijańskiego, by móc wspierać coraz skuteczniej młodych w ich rozwoju duchowym, moralnym, społecznym. Słysząc pochwalne hymny, jakie hierarchowie polscy wyśpiewują ku czci “bełkotliwego” nihilisty moralnego, zaczynam wątpić w sens tego, co czynię dla dobra młodzieży. I wówczas przypominam sobie fraszkę J. Sztaudyngera, który w sposób trafny, przenikliwy i dowcipny potrafił wyrazić coś, co jest aktualne w każdym czasie:

“Czasem głupoty człowiek sobie życzy,
Bowiem w mądrości tyle jest goryczy”.

Katolicy omijają “folwark Szatana”, Księże Arcybiskupie!

Nie wolno im w tym przeszkadzać!

Nie wolno ich nakłaniać do zmiany orientacji życiowej!

Nie wolno z nich szydzić z powodu respektowania moralności chrześcijańskiej i przejawiania troski o właściwe wychowanie młodzieży! Znam swoje miejsce w Kościele! Nie mam prawa upominać Księdza Arcybiskupa ani nie zamierzam tego czynić. Szanuję jednak prawowiernych katolików i żarliwych patriotów, od których uczę się ciągle czegoś nowego, bo więcej ode mnie przeżyli, przecierpieli, przemodlili. Mam niezłomną nadzieję, że nigdy nie zdradzą mnie za judaszowskie eurosrebrniki ani nie porzucą w obliczu napotkanych przeciwności losu. Potrzebne są ich modlitwy, żarliwe działania w obronie polskości i wdowie grosze, by Polska pozostała nadal Polską – moją Ojczyzną, która niejednokrotnie już była miejscem cudów nad Wisłą. W szczególnych sytuacjach, gdy Ksiądz Arcybiskup wyciska słone łzy z ich oczu, okazuję im życzliwość, staram się podtrzymywać na duchu, staję zdecydowanie w ich obronie. Przeciwstawiam się każdemu, kto “wybucha śmiechem nad krzywdą wyrządzaną prostym ludziom”, bo do nich posłał mnie Pan i poczuwam się przed Nim do osobistej odpowiedzialności za katolików powierzonych mojej trosce duszpasterskiej. Szanuję Księdza Arcybiskupa, ale nie jest to wystarczający powód, bym przechodził obojętnie obok ludzi, pragnących wyżalić się przede mną z powodu bolesnych słów i niesprawiedliwych zarzutów, jakie zbyt często słyszą pod swoim adresem z ust Księdza Arcybiskupa.

Nie zatrzasnę przed nim nigdy drzwi!

Nie opuszczę ich w obliczu ataków “armii Antychrysta”!

Nie przyłączę się do żadnego hierarchy, szydzącego z “moherowych beretów” i wysławiającego propagatora luzów moralnych!

Polacy nie są jedynie “katolickim motłochem”, Księże Arcybiskupie! [...]

ks. Henryk Łuczak

Zniszczmy obraz Bestii! Moje kapłańskie listy do Ojca Świetego, arcybiskupów, biskupów, polityków i dziennikarzy. Do przeciwników i zwolenników apokaliptycznej Bestii.” – ks. Henryk Łuczak, Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski, 2011. Książkę można kupić m.in. bezpośrednio u Wydawcy – link

Ks. Henryk Łuczak, zasłynął ostatnio również kierowaną do młodzieży książką “Podnieście głowy młodzi Polacy“, w któej podnosi głos przeciwko KATOLEWICY, oskarżonej o adorowanie apokaliptycznej Bestii. – link

Główny prokurator Trybunału Norymberskiego: Dzisiejsze wojny prowadzone przez USA są tym samym co wojny Nazistów Prof. Benjamin Ferencz, b. główny prokurator oskarżający w imieniu Stanów Zjednoczonych niemieckich zbrodniarzy w procesach przed Trybunałem Norymberskim, podczas niedawnego publicznego wystąpienia określił prowadzone przez USA wojny jako “wojny agresyjne”, porównując amerykańskie działania militarne do agresji i wojen nazistowskich. Wojny agresyjne definiowane są przez międzynarodowe prawo jako konflikt zbrojny nie mający podstaw wojny sprawiedliwej, a więc nie będący wojną obronną lecz stanowiący niczym nieusprawiedliwioną agresję. 92-letni Ben Ferencz, rumuński Żyd, przybył, jako 10-miesięczne dziecko do Nowego Jorku wraz z rodzicami opuszczającymi Europę po I Wojnie Światowej. Ukończył prawo na Uniwersytecie Harvard, podczas wojny wcielony do armii, awansował do rangi sierżanta. Po wojnie został głównym oskarżycielem grupy SS-manów z Einsatzgruppe, w jednym z 12 procesów toczonych przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze w latach 1947-48. Podczas niedawnego spotkania, Ferench powiedział m.in: “Żyjemy w okresie trudnych warunków światowych i tak naprawdę, to od Was, młodych ludzi, zależy co można z tym zrobić. Zróbcie to, co podpowiadają Wam serca: przestańcie gloryfikować wojnę! Zróbcie co możecie. Każdego dnia wydajemy 2 miliardy dolarów na kompleks zbrojeniowy. Mamy silniejszą armię świata niż reszta świata razem wzięta. Po co? W jakim celu? Nikt nie chce, aby USA były samozwańczym policjantem świata. A w wyniku tego ten kraj znajduje się na progu bankructwa. Odmawiamy ludziom podstawowych elementów opieki zdrowotnej czy edukacji poprzez wyrzucanie pieniędzy na broń masowej zagłady. [...] Ameryka jest wielką demokracją i jak w każdej demokracji ludzie mają różne opinie. Ale demokracja może funkcjonować tylko wtedy, gdy ludziom mówi się prawdę. Nie można rządzić krajem w sposób, jaki to czynił Hitler, poprzez karmienie ludzi kłamstwami celem zastraszania ich i wmawiania im, że są zagrożeni, i że zabijanie ludzi, których nawet nie znasz, jest usprawiedliwione. Nie wolno tego robić. Nie jest to ani logiczne, ani przyzwoite,ani moralne, ani w niczym nie pomoże. Kiedy bezzałogowe, zdalnie sterowane bombowce kierowane z ukrytych centrów wojskowych a Ameryce wystrzeliwują rakiety na małe wioski w Pakistanie czy Afganistanie zabijając lub ciężko raniąc nieznanych i niewinnych ludzi, – co osiągamy? Każda ofiara będzie na zawsze nienawidziła Ameryki i będzie skłonna zginąć walcząc i zabijając Amerykanów w jakikolwiek sposób. Jestem człowiekiem prawa. Wierzę w zasady prawne. Widzę, że prowokujemy to, co sami potępiamy jako niebezpieczny terroryzm. Kraj jest zastraszany. Wolność od zagrożenia, o czym mówił prezydent Roosevelt, nie ma dzisiaj w Ameryce miejsca, gdy armie strażników na lotniskach sprawdzają buty starszej pani podejrzewając ją o ukrycie tam bomby. Do czego to doszliśmy? To już nie jest mój świat. Moja przyszłość jest już poza mną. Ale, dla dobra Waszego oraz tych co już mają wnuki, zdecydujcie się. Wyrażajcie swoją opinię, rozmawiajcie z waszymi kongresmenami. Rozmawiajcie ze swoimi przyjaciółmi, rozmawiajcie z wrogami. [...]“ Głos Ferencza potępiający akty agresji Stanów Zjednoczonych na Afganistan, Irak oraz Libię, wspierany jest przez wielu prominentnych ludzi świata nauki, których jednak neokonserwatywne i liberalne mass-media nie nagłaśniają, wspierając tym samym administrację rządową, politykę budowniczych Nowego Porządu Światowego i kompleks przemysłu zbrojeniowego. Jeden z takich wyciszanych głosów należy do prof. Francis Boyle (Harvard University), specjalisty prawa międzynarodowego; inny do prof. Richard Falk (Princeton), który powiedział, że “Obiektywny obserwator skonkluduje, że wojna w Iraku jest Wojną Agresyjną.” Podobnie określił wojnę w Iraku b. Sekretarz Generalny ONZ Kofi Annan słowami: “Podkreślałem, że [wojna ta] nie ma wsparcia ze strony ONZ [...], i z tego punktu widzenia, jest nielegalna.” W styczniu 2010 roku grupa 27 brytyjskich profesorów prawa międzynarodowego zgodnie stwierdziła i określiła wojny prowadzone przez koalicję Stanów Zjednoczonych i Wielką Brytanię jako Wojnę Agresyjną. Laureat Nagrody Nobla, ekonomista Joseph Stiglitz wyliczył, że koszt amerykańskich podatników poniesiony na wojny prowadzone w ostatnich latach, wyniósł do tej pory od 3- do 5-trylionów dolarów. Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie The Examiner

”Komunizm jest naszym celem” – skandaliczna i szokująca działalność ACLU w Stanach Zjednoczonych

ACLU, Amerykańska Unia Praw Cywilnych, mająca ogromne wpływy w USA, walczy z nauczycielami, urzędnikami i wszystkimi tymi, którzy chcą zachowania symboli religijnych w życiu publicznym oraz swobodnego kultu religii. Unia broni skompromitowanej nauki Darwina, „małżeństw jednopłciowych” i wszelkich innych dewiacji. Wprost nawołuje do dyskryminacji chrześcijan. A wszystko to czyni, powołując się na Pierwszą Poprawkę do konstytucji. ACLU skupia prawników, których celem jest wszczynanie procesów sądowych, mających doprowadzić do zniesienia religii i moralności. Jak zauważa konserwatywny felietonista Matt Barber, „w rzeczywistości tylko kilka lewicowych organizacji może konkurować z ACLU w zakresie wrogości wobec tego, co Deklaracja Niepodległości opisuje, jako «pewne prawa niezbywalne», którymi Amerykanie «obdarzeni są przez Stwórcę»”.„ACLU jest opiekunem naszego narodu, na co dzień pracuje w sądach, legislaturach i lokalnych społecznościach, dbając o zachowywanie praw i wolności, które konstytucja i prawo Stanów Zjednoczonych gwarantują w tym kraju”. Barber przypomina, że jej założyciel Roger Baldwin wprost opowiadał się za ustanowieniem komunizmu: „Jestem za socjalizmem, rozbrojeniem i ostatecznym zniesieniem samego państwa… Chcę społecznej własności, zniesienia władzy klas posiadających. Komunizm jest naszym celem”. W 1931 roku, zaledwie jedenaście lat po powstaniu ACLU, Kongres Stanów Zjednoczonych powołał specjalną komisję do zbadania działalności komunistycznej ACLU. W raportach napisano, że „American Civil Liberties Union jest ściśle związana z ruchem komunistycznym w Stanach Zjednoczonych oraz broni 90 procent wszystkich komunistów, wchodzących w konflikt z prawem. Twierdzi ona, że staje w obronie wolności słowa, wolnej prasy i zgromadzeń, ale jest oczywiste, że główną funkcją ACLU jest próba ochrony komunistów”. ACLU działa przeciw konstytucji USA. Wspólnym celem zarówno komunistów, jak i ACLU jest zniesienie wolności religijnej. Karol Marks, arcykapłan komunizmu, powiedział kiedyś: „Pierwszym warunkiem szczęścia ludu jest zniesienie religii”. Nawet we własnych materiałach promocyjnych ACLU otwarcie opowiedziała się za dyskryminacją religijną: „Przesłaniem Pierwszej Poprawki do konstytucji jest odmienne traktowane religii od innych działań”. Pierwsza Poprawka do konstytucji nic takiego nie mówi. Jej przekaz jest jasny. Pierwsza Poprawka ma zapobiegać przyjmowaniu ustaw federalnych, które wprowadzałyby religię państwową. Założyciel ACLU jest w dużej mierze odpowiedzialny za stworzenie przepaści między pierwotnym przesłaniem konstytucji a jej nowoczesną wersją.

ACLU pozostaje jedną z najpotężniejszych w Ameryce świecko-socjalistyczną grupą nacisku politycznego. Nieustannie „depcze” Pierwszą Poprawkę, która gwarantuje wolność wyznawania religii – zarówno prywatnie, jak i publicznie – wszystkim Amerykanom. ACLU ściga nauczycieli, którzy modlą się nie tylko publicznie, ale także prywatnie. Występuje przeciwko politykom, którzy ośmielili się przeżegnać przed posiłkiem i odmówić modlitwę dziękczynną. Prześladuje studentów, którzy nie akceptują homoseksualizmu itp. Przeciwko jej pozwom często występuje inna prawnicza organizacja – Liberty Counsel, broniąca prawa chrześcijan. W sierpniu 2009 roku, Liberty Counsel obroniła pracownicę federalną – Michelle Winkler przed karą grzywny za coś, czego nie zrobiła. ACLU pozwała ją do sądu, gdyż jej mąż niepracujący w żadnym urzędzie państwowym, wezwał do modlitwy przed posiłkiem podczas prywatnego spotkania w sąsiednim hrabstwie (sic). Liberty Counsel również obroniła dwóch nauczycieli Pace High School, którzy odmówili modlitwę przed obiadem, zorganizowanym dla 20. dorosłych członków klubu miłośników szkoły po godzinach pracy. W hrabstwie Santa Rosa ACLU poniosła klęskę. Dwudziestu czterech nauczycieli zaskarżyło zarządzenie lokalnych władz oświatowych, opracowane przez prawników ACLU, które nie pozwala im się modlić w szkole i poza nią, okazywać szacunku dla symboli religijnych, odpowiadać na e-maile rodziców, zawierające sformułowania religijne i nakłada na nich obowiązek powstrzymywania uczniów oraz studentów przed odmówieniem modlitwy, nawet podczas prywatnych spotkań. Ostatnio sędzia sądu federalnego M. Casey Rogers uznał, że stosowanie dekretu w szkołach jest niedopuszczalne. Stwierdził, że dekret, który zakazuje nauczycielom uczestniczenia w prywatnych uroczystościach religijnych „jest tak wadliwy, że musi być natychmiast uchylony”. Źródło: townhall.com., AS

KOMENTARZ BIBUŁY: Przypomnijmy, że ACLU jest kryptożydowską organizacją walczącą ze wszelkimi postaciami chrześcijańskiego porządku społecznego. ACLU założona została w latach 1940. przez żydowskich prawników stających w obronie osób, którym groziła deportacja ze względu na komunistyczną propagandę, działania wywrotowe i szpiegostwo na rzecz komunistycznego Związku Sowieckiego. Kierowana była w przeszłości i jest nadal przez żydowskich prawników (obecna prezydent – sędzina Susan N. Herman).

Walczmy z polską ACLU To, że lewica marzy  o tym by wyeliminować religię z przestrzeni publicznej nie jest niczym odkrywczym. Robiła to rękoma jakobinów i komunistów. Dziś „czerwoni” walczą z religijnością pod płaszczykiem poprawności politycznej i praw człowieka. Jednak i ten czerwony płaszczyk powoli zsuwa się z „obrońców słabszych” i pokazuje ich totalitarne oblicze. Dowodem na to jest działalność ACLU w USA i zachowanie pracownika polskiego MEN. ACLU czyli Amerykańska Unia Praw Cywilnych od lat „wprost nawołuje do dyskryminacji chrześcijan. A wszystko to czyni, powołując się na Pierwszą Poprawkę do konstytucji. ACLU skupia prawników, których celem jest wszczynanie procesów sądowych, mających doprowadzić do zniesienia religii i moralności.”- jak czytamy na portalu PiotrSkarga.pl Założyciel organizacji Roger Baldwin opowiadał się za ustanowieniem komunizmu: „Jestem za socjalizmem, rozbrojeniem i ostatecznym zniesieniem samego państwa… Chcę społecznej własności, zniesienia władzy klas posiadających. Komunizm jest naszym celem”- mówił.  W latach 30-tych ubiegłego wieku Kongres Stanów Zjednoczonych powołał specjalną komisję do zbadania działalności komunistycznej ACLU, która jednoznacznie stwierdziła, że ACLU „jest ściśle związana z ruchem komunistycznym w Stanach Zjednoczonych oraz broni 90 procent wszystkich komunistów, wchodzących w konflikt z prawem. Twierdzi ona, że staje w obronie wolności słowa, wolnej prasy i zgromadzeń, ale jest oczywiste, że główną funkcją ACLU jest próba ochrony komunistów”. Amerykańscy konserwatyści zauważają, że nawet w materiałach promocyjnych ACLU nawołuje do dyskryminacji religijnej. „ACLU ściga nauczycieli, którzy modlą się nie tylko publicznie, ale także prywatnie. Występuje przeciwko politykom, którzy ośmielili się przeżegnać przed posiłkiem i odmówić modlitwę dziękczynną. Prześladuje studentów, którzy nie akceptują homoseksualizmu itp.”- czytamy na portalu PiotrSkarga.pl.  Organizacja wsławiła się pozwaniem do sądu pracownicy urzędu federalnego, której mąż niepracujący w żadnym urzędzie państwowym, wezwał do modlitwy przed posiłkiem podczas prywatnego spotkania w sąsiednim hrabstwie. Amerykańscy jakobini pozwali również dwóch nauczycieli, którzy  odmówili modlitwę przed obiadem, zorganizowanym dla 20. dorosłych członków klubu miłośników szkoły po godzinach pracy. Krwiożercza laicyzacja dochodzi również do naszego kraju. I dzieje się to nawet mimo ostatecznego rozstrzygnięcia nakazu zdjęcia krzyża ze ściany szkoły we Włoszech. Wewnętrzna cenzura wydaje się być jednak silniejsza niż jakiekolwiek wyroki sądowe. „Nasz Dziennik” napisał dziś, że rzecznik prasowy minister edukacji, własnoręcznie zasłonił krzyż przed spotkaniem szefowej resortu z przedstawicielami samorządów i dyrektorami szkół regionu w Zespole Szkół Katolickich im. ks. Jana Długosza we Włocławku. Tuż przed wejściem minister Hall na aulę wicedyrektor szkoły Katarzyna Zarzecka zauważyła, że krzyż został zasłonięty bannerem z napisem “Włocławek”. Przesunęła banner, ale po chwili ponownie zasłaniał on krucyfiks. Dopuścił się tego urzędnik towarzyszący szefowej MEN, który w rozmowie z wicedyrektor stanowczo zakazał jej przesuwania tego elementu. – To ma zasłaniać krzyż – usłyszała. Nie pomogły żadne argumenty, jak choćby ten, że jest to po prostu zdjęcie miasta. – To tylko pani to wie, a my nie jesteśmy na spotkaniu modlitewnym – wypalił mężczyzna, który nie przedstawił się wtedy z imienia i nazwiska” – relacjonuje gazeta. Jeżeli potwierdzą się ustalenia dziennikarzy to znaczy, że pełzający totalitaryzm poprawności politycznej zaczyna stawać na nogi i jest groźniejszy od komunizmu, który nie powodował takiej wewnętrznej cenzury u Polaków. Lewicy udało się wbić nam do głowy dogmat, że państwo musi być oddzielone od religii. Jest to oczywisty nonsens, bowiem Żydzi, muzułmanie i chrześcijanie płacą podatki tak samo jak inni obywatele i nikt nie ma prawa ograniczać ich praw do swobodnego wyznawania ich religii. Państwo neutralne światopoglądowo nie polega na wspieraniu zwolenników laicyzmu kosztem ludzi religijnych. „ Władze, które ogołacają ściany z krucyfiksów, nie zajmują żadnej „neutralnej pozycji”, tylko w jasny sposób opowiadają się po stronie jednej ze stron konfliktu”- mówił w “Plusie Minusie” wybitny żydowski prawnik Joseph H.H Weiler, który uważa, że chrześcijanie dali się zepchnąć do defensywy. Widać to również w USA, gdzie „wewnętrzna emigracja” protestantów jest wciąż widoczna i polega na świadomym odcinaniu się od świata zewnętrznego i budowaniu „drugiej Ameryki”. Wielu chrześcijan w USA odseparowuje się od reszty obywateli poświęcając swoje podstawowe prawa człowieka. Jest to tchórzostwo.  Na szczęście część Amerykanów zaczyna podnosić głowę. Niedawno 24 nauczycieli zaskarżyło zarządzenie lokalnych władz oświatowych, opracowane przez prawników ACLU, które nie pozwala im się modlić w szkole i  nawet odpowiadać na e-maile rodziców, zawierające sformułowania religijne. Przykład postępowania  pracownika MEN wygląda oczywiście niewinnie przy tym, co dzieje się w Europie czy za Oceanem. Jednak jest smutną prognozą tego co może nas czekać jeżeli nie zaczniemy głośno protestować przeciwko ograniczaniu naszych praw. Jeżeli przypomnimy sobie rozwydrzoną hołotę (zwaną przez niektórych- młodymi, wykształconymi w dużych miast) z Krakowskiego Przedmieścia to musimy zdać sobie sprawę, że armia polskich totalitarystów z ACLU rośnie w siłę. I tej sile należy się  po prostu zdecydowanie przeciwstawić. Domagajmy się swoich praw, jako chrześcijanie i nie bójmy się głośno mówić, że chcemy wizji państwa bliskiej naszemu sercu i zduśmy polską wersję ACLU w zarodku.  Dlaczego niby Polska ma być krajem, jakiego chcą wyznawcy religii, która mówi, że stworzył nas wiatr? Łukasz Adamski

Światowy Kongres Żydów wzywa do bojkotu Polski Przedsiębiorstwo Holocaust traci grunt pod nogami, bo ani w oparciu o prawo cywilne, ani międzynarodowe nie można wyłudzić od Polski miliardów dolarów. Rozpoczęło, więc kampanię nacisku gospodarczego. - Dopóki nie powstanie prawo, które będzie odpowiadać roszczeniom ofiar Holokaustu i ich spadkobiercom, społeczność żydowska, ocaleni i ich rodziny w szczególności powinni powstrzymać się przed wpompowywaniem dolarów z turystyki i innych dziedzin w polską ekonomię – te ostre słowa padły z ust jednej z najważniejszych osób w Światowym Kongresie Żydów, radcy generalnego Menachema Z. Rosensafta. Oświadczenie Rosensafta jest histeryczną reakcją na wypowiedź szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego, który w odpowiedzi na list od WJC mówił, że Polska bardzo szczodrze oddała mienie komunalne żydowskie oraz, że reprywatyzacja w Polsce ma miejsce, i obywatele odzyskują swoje mienie, ale dopiero po tym, jak sądy zweryfikują te wnioski. Widać środki prawne się wyczerpały. Czas by Polacy uruchomili szerokie działania informacyjne, celem demaskacji żydowskich oszustów w oczach światowej opinii publicznej.

Za: Dziennikarstwo Obywatelskie - Nowy Ekran

Dosyć! O świcie 30 grudnia 1942 roku Niemcy zaatakowali wieś Wojda. We wsi stacjonowała I kompania Kadrowa kompania Batalionów Chłopskich w sile 3 plutonów (140 żołnierzy) oraz z oddział radzieckich partyzantów płk Wasyla Wołodina – utworzony z uciekinierów z obozów jenieckich (37 żołnierzy). Na to partyzanckie zgrupowanie uderzyli Niemcy z trzech stron. Rozpoczął się kilkunastogodzinny bój zwany bitwą po Wojdą. Walka trwała od świtu do zmroku. Partyzanci kilkakrotnie odparli silne ataki niemieckie, zadając Niemcom duże straty. Wieczorem I kompania Kadrowa kompania BCh przebiła się lasy zwierzynieckie. Niemcy wkroczyli do Wojdy, spalili wieś i rozstrzelali 11 mieszkańców. Ale nie udało im się zniszczyć zgrupowania BCh. W czasie bitwy Niemcy stracili 20 zabitych i 30 rannych żandarmów, przy stratach własnych 6 partyzantów BCh i 2 radzieckich. Kilku partyzantów odniosło rany. Walki pod Wojdą były pierwszymi w czasie drugiej wojny światowej walkami partyzantów z okupantem o charakterze regularnej bitwy. Dlatego słusznie noszą nazwę BITWY pod Wojdą. Był to początek powstania zamojskiego. Najdłuższego polskiego powstania i jednego z najbardziej zajadłych, które trwało aż do samego tzw. „wyzwolenia” w lecie 1944 roku, a więc ponad półtora roku, albo 20 miesięcy, i w którym brało udział ponad 22 tys. partyzantów. 1 lutego 1943 roku stoczona została największa bitwa pierwszej fazy powstania zamojskiego – bitwa pod Zaborecznem. Około 250 żołnierzy BCh pod dowództwem kpt. Franciszka Bartłomowicza (ps. „Grzmot”) odparło atak dwukrotnie silniejszych i doskonale uzbrojonych niemieckich żandarmów z I Zmechanizowanego Batalionu Żandarmerii. Bitwa zakończyła się całkowitym zwycięstwem polskich partyzantów z BCh. Walka trwała do zmroku, gdy Niemcy się wycofali. Polscy partyzanci oparli wszystkie ataki Niemców, przy niewielki stratach własnych zabijając około 110 żandarmów. Po bitwie Niemcy zażądali dostarczenia ponad 100 trumien, stąd znamy straty niemieckie. Wieś Zaboreczno ocalała – nie została spalona i wysiedlona, jak zakładał plan Niemców. Wtedy, pierwszy raz, niemiecki dowódca w raporcie użył słowa: powstanie na określenie tego, co się działo na Zamojszczyźnie. Tylko w lutym 1943 roku na Zamojszczyźnie w zgrupowaniach walczyło kilka tysięcy partyzantów, nie licząc licznych oddziałów samoobrony. Była to walka o życie, o przetrwanie polskiej (chłopskiej) społeczności na Zamojszczyźnie. Pod koniec 1942 roku, po wymordowaniu ludności żydowskiej na terenach Zamojszczyzny czy Lubelszczyzny,  Niemcy przystąpili do realizacji tzw. Wielkiego Planu (niem. Grosse Planung), będącego częścią Generalnego Planu Wschodniego. Plan zakładała stworzenie niemieckiej strefy osiedlenia, na pierwszy ogień poszła nieszczęsna Zamojszczyzna. Niemieckie jednostki wojskowe i policyjne otaczały polskie wsie, ludność spędzano do miejsc koncentracji i podawano selekcji: cześć dzieci przeznaczano na zniemczenie, inni trafiali na roboty, jako niewolnicy Rzeszy, często chłopi trafiali do obozów koncentracyjnych np. na Majdanku, oporni byli mordowani na miejscu. Miejsce polskich chłopów zajmowali niemieccy osiedleńcy np. z Besarabii. Niemcy powtarzali scenariusz przećwiczony z wielkim powodzeniem na Żydach. Planowali wysiedlić bądź wymordować Polaków, jak to wcześniej uczynili z Żydami. Ale trafiła kosa na kamień. Polacy ani myśleli poddać się i iść bezwolnie na rzeź jak Żydzi. Zamojszczyzna stanęła w ogniu. Ale ziemia pod stopami paliła się nie tylko Polakom ale i Niemcom. Powstały i mnożyły się jak grzyby po deszczu oddziały partyzanckie, praca całej prowincji została sparaliżowana przez walki i akcje dywersyjne. Dostawy kontyngentowe zamarły. Polacy, a dokładnie ci, tak dla wielu obrzydli, polscy chłopi zaciekle walczyli we wsiach i w lasach, na drogach i liniach kolejowych. Chłopi woleli spalić swoje domy i uciec do lasu niż oddać je Niemcom. Na zasiedlone przez niemieckich kolonistów wsie spadały akcje odwetowe. Partyzanci palili je razem z obrońcami. Niemieccy włodarze musieli ze zgroza przyznać, ze nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa ani osadnikom, ani żadnym Niemcom w całej prowincji. Polacy zachowali się całkowicie odmienne od Żydów. Na tym samym terenie rok wcześniej Żydzi poszli na śmierć bez oporu, Polacy podjęli walkę. Niemcy nie mogli wyjść ze zdziwienia. Po bitwie pod Zaborecznem Niemcy czasowo zawiesili wielką akcję wysiedleńczą. Czasowo, bo latem 1943 roku walki rozgorzeją na nowo. Tym razem Niemcy posłużą się Ukraińcami. Ramię w ramię z UPA i ukraińską policją ponownie uderzą na polskie wsie. Zamojszczyna znów spłynie krwią. Walki trwać będą nieprzerwanie aż do lata 1944 roku, nadejścia Armii Czerwonej. Dziś czytam w artykule o powstaniu w getcie (Getto ’43 – walka o godną śmierć [http://www.rp.pl/...] zdanie: „My, polscy Żydzi, byliśmy pierwszymi, którzy rzucili wyzwanie Niemcom w okupowanej Europie – mówi weteran powstania w getcie.” Doprawdy? Pierwsi? Powstanie w getcie warszawskim było pierwszą otwarta walką z Niemcami w okupowanej Europie? Porównajmy te dwa powstania, skoro czynią to inni. Powstanie w getcie warszawskim wybuchło 19 kwietnia 1943 roku, trzy i pół miesiąca po wybuchu powstania zamojskiego i gdy powstanie zamojskie trwało w najlepsze. W powstaniu w getcie walczyło około 100, no niech będzie 200 bojowników żydowskich (z Żydowskiego Związku Wojskowego i Żydowskiej Organizacji Bojowej). W postaniu zamojskim mamy 22 tys. walczących Polaków! Powstanie w getcie warszawskim trwało faktycznie trzy dni (w propagandzie – 30), potem powstańcy żydowscy wobec braku amunicji wycofali się wgłąb getta do bunkrów i schronów i walczyli tylko wtedy gdy zostali zaatakowani przez Niemców. Zgrupowania partyzanckie AK i BCh rozwijały całe ofensywy, atakując Niemców na całym obszarze i wykraczając poza niego (np. pomoc Polakom na Wołyniu czy we Lwowskim atakowanym przez UPA). Powstanie getcie to walki kilku, maksymalnie kilkunasto osobowych grupek, powstanie zamojskie to walki kilkuset, a nawet kilkutysięcznych zgrupowań partyzanckich z frontowymi dywizjami Wermahtu. W ciągu całych walk w getcie  Niemcy stracili 17 zabitych zołnierzy, podczas gdy 20 żołnierzy niemieckich zginęło tylko w pierwszej bitwie pod Wojdą! Tylko ta jedna, pierwsza bitwa pod Wojdą trwająca od świtu do zmroku (osiem godzin w końcu grudnia) była większa od całego powstania w getcie przez 30 dni. Powstanie zamojskie nie jest największym polskim postaniem czasu II wojny światowej. Największym polskim powstaniem jest niewątpliwie powstanie warszawskie. Powstaje proste pytanie wobec tak dramatycznych dysproporcji: czy mowa tu dwóch powstaniach, czy o jednym? Powstanie w getcie warszawskim w istocie nie zasługuje na miano powstania. Można je nazwać powstaniem jedynie przez grzeczność. Jeśli nazywać by je powstaniem, to proporcjonalnie powstanie zamojskie miałoby rangą bitwy Stalingradzkiej. Czym zatem było tzw. powstanie w getcie warszawskim? Samoobroną Żydów, małej części Żydów. Nie ujmując w niczym odwadze i poświęceniu bojowników z ŻZW i ŻOB, było to tylko walki w samoobronie,  i to walka małej części Żydów, rzędu promila. I zgasłoby bardzo szybko gdyby nie pomoc Armii Krajowej. Większa część Żydów w getcie pozostała całkowicie bierna wobec tzw. powstania. Świadczą o tym wymownie wspomnienia uczestników, m. in. Marka Edelmana. Podobne walki miały miejsce w getcie w Białymstoku. W getcie warszawskim były walki w somobronie, takie jak w białostockim getcie, tylko o nieco większym zasięgu i skali. O małej skali walk i niskiej aktywności Żydów w czasie tzw. powstania w getcie warszawskim dowodnie świadczą wyjątkowo niskie straty Niemców. Powstanie w getcie warszawskim było niejako powstaniem zastępczym i jego bohaterowie też mieli niejako charakter zastępczy. Powstanie w getcie warszawskim miało jedno szczęście. Stało się czołowa ikoną propagandy. Zaczęli komuniści. W Polsce nie można było mówić o powstaniu warszawskim, zamojskim, lwowskim czy wileńskim – jego uczestnicy byli prześladowani, mordowani, albo siedzieli w więzieniach i lagrach – za to w propagandzie wszędzie było pełno powstania w getcie. Było to niejako powstanie zastępcze i jego bohaterowie też mieli niejako charakter zastępczy. Począwszy do 1945 roku, trwała i trwa nadal, nieprzerwanie propaganda jedynie słusznego powstania w getcie warszawskim wobec tamtych – głęboko niesłusznych, podejrzanych i reakcyjnych. Komunistyczna propaganda powstania warszawskiego została gładko przejęta przez ideologów Holocaustu. Dziś na całym świecie uczą się o powstaniu w getcie warszawskim. A mało kto słyszał o powstaniu warszawskim, nie wspominając o innych, wielekrotnie większych polskich czynach zbrojnych. Powstanie warszawskie często jest mylone a nawet utożsamiane z powstaniem w getcie. I nie zawsze przez nieuwagę czy pomyłkę. Powstanie zamojskie zostało głęboko zapomniane. Również w Polsce. Nikt prawie o nim nie pamięta, poza samą Zamojszczyzną. Czas przerwać ten łańcuch kłamstw i propagandy. Przynajmniej w Polsce, gdzie żyją ludzie którzy pamiętają jeszcze tamte czasy. Na świecie nie wygramy, za dużo kłamstw, za dużo interesów trzeba by było naruszyć. Ale w Polsce dość. Dość rozgłośnego bicia się w cudze, czyli nasze piersi. Dość kłamstw, dość oszczerstw, dość propagandy. I tej propagandy niesłusznej (komunistycznej) i tej zgodnej z panującą poprawnością polityczną (ideologia Holokaustu). Dość wmawiania nam, że w czasach okupacji niemieckiej (i sowieckiej) walczyli tylko Żydzi (!!!) a Polacy jedynie kolaborowali z Niemcami w mordowaniu Żydów. Dosyć robienia z bohaterów Żydów, którzy masowo kolaborowali i z Niemcami z Sowietami, i dość oczerniania Polaków, którzy równie masowo walczyli z i Niemcom i z Sowietami. Dość utożsamiania nielicznej mniejszości żydowskiej (a właściwie jednostek bez szerszego społecznego poparcia) walczącej z Niemcami z całym  narodem żydowskim. I czarnego zrównywania nielicznej mniejszości Polaków kolaborujących z okupantami, tych folksdojczy, kolaborantów i szmalcowników, jako reprezentatywnego dla całego narodu polskiego. Wmawiania wszystkim, ze czarne jest białe, a białe jest czarne. Przypomnijmy jak było. Prawda się obroni. Dosyć! Bieliński

Attaché: Tupolew miał lądować w Moskwie Pracownicy Ambasady RP w Moskwie otrzymali informację, że ze względu na niekorzystne warunki pogodowe Tu-154M zostanie skierowany na lotnisko zapasowe.

Rankiem 10 kwietnia, przed lądowaniem polskiego tupolewa na Siewiernym, pracownicy Ambasady RP w Moskwie otrzymali informację, że ze względu na niekorzystne warunki pogodowe samolot zostanie skierowany na lotnisko zapasowe. Alternatywą miały być: Briańsk lub podmoskiewskie Wnukowo – ustalił “Nasz Dziennik”. Informację taką przekazał polskim prokuratorom attaché obrony ambasady gen. Grzegorz Wiśniewski. Wiśniewski, który oczekiwał w Smoleńsku na prezydencką delegację, nawet nie wysiadł z busa, którym przyjechał. Był przekonany o przekierowaniu maszyny. Mówił mu o tym Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz ambasady RP w Moskwie. Na około półtorej godziny przed planowanym lądowaniem rządowego tupolewa na smoleńskim lotnisku Piotr Marciniak, pełniący obowiązki zastępcy ambasadora RP Jerzego Bahra w Moskwie, który 10 kwietnia nie był obecny w Smoleńsku, otrzymał informację od Grzegorza Cyganowskiego, drugiego sekretarza Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, że z uwagi na złe warunki pogodowe, jakie panują nad Smoleńskiem, planowane jest lądowanie samolotu Tu-154 na moskiewskim lotnisku Wnukowo. Pod uwagę brano też lotnisko w Mińsku lub Witebsku. Podobną informację otrzymał Grzegorz Wiśniewski, attaché obrony przy ambasadzie, który był w dniu katastrofy na lotnisku Siewiernyj wraz z delegacją ambasadora Jerzego Bahra. Z jego relacji wynika, że informację tę podał ktoś ze strony polskiej. Było to około pół godziny przed planowanym przylotem, tuż po przybyciu delegacji polskiej ambasady na płytę lotniska Siewiernyj. Według relacji gen. Wiśniewskiego, była mowa o Briańsku lub Moskwie. Marciniak przyznaje, że optował za lotniskiem Wnukowo ze względu na dość bliską lokalizację względem Ambasady RP w Moskwie – odległość nie przekraczała 20 kilometrów. W międzyczasie kontaktował się w tej sprawie z Cyganowskim, aby ustalić, na którym zapasowym lotnisku samolot będzie lądował. Jednak Cyganowski nie potrafił tego określić. Około godz. 11.00 czasu lokalnego (godz. 9.00 czasu polskiego) o katastrofie poinformowała go sekretarka ambasadora. Marciniak był wtedy w drodze na lotnisko Wnukowo, by tam organizować przyjęcie prezydenckiej delegacji. Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu do spraw wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, wskazuje, że w trakcie lotu Tu-154M toczyły się rozmowy między przedstawicielami władz polskich i rosyjskich na temat zmiany lotniska docelowego. A ewentualna decyzja o przekierowaniu samolotu mogła być tylko jednym ze scenariuszy, jaki rozgrywał się 10 kwietnia 2010 roku, scenariuszem, który upadł. – Według mojej wiedzy, pan Marciniak nie tylko otrzymał informację, ale też dyspozycję udania się na lotnisko podmoskiewskie i to zrobił. Już w drodze, w samochodzie, dowiedział się o katastrofie – mówi Macierewicz. – O potrzebie szukania lotniska zapasowego mówił też płk Nikołaj Krasnokutski. Melduje o tym moskiewskiemu operatowi podlegającemu Dowództwu Sił Powietrznych Federacji o kryptonimie “Logika”. Zapisy z rozmów z wieży z centralą moskiewską świadczą o tym, że decyzję co do rzeczywistego lądowania samolotu w Smoleńsku podejmowały władze rosyjskie. Nie wykluczam, że było to w porozumieniu z przedstawicielami rządu pana Tuska. Wskazuje na to choćby fakt, iż w rok po tej tragedii nadal nie przesłuchano ani polskiego premiera ani żadnego ministra odpowiedzialnego za organizowanie tej wizyty – twierdzi poseł. Faktem jest, że wieża kontroli lotów nie podejmowała decyzji samodzielnie. – Należałoby ustalić, dlaczego, pomimo wielu meldunków do Moskwy o braku warunków do lądowania, nieustalona po dziś dzień osoba, najprawdopodobniej jakiś polityczny dysponent, podjęła decyzję skierowania samolotu Tu-154 na lotnisko Smoleńsk Północny. Do dziś nikt tej osoby nie próbuje nawet zidentyfikować – stwierdza Macierewicz.

Lotnisko spowijała gęsta mgła Jak relacjonuje gen. Wiśniewski, warunki pogodowe 10 kwietnia w Smoleńsku były złe, panowała gęsta mgła, która spowijała zarówno samo lotnisko, jak i jego okolice. Wiśniewski przyznaje przy tym, że nie słyszał żadnego odgłosu pracy silników samolotu czy też innych dźwięków, które mogły wskazywać na to, że samolot podchodził do lądowania. Polski attaché udał się na miejsce katastrofy wraz z ambasadorem Bahrem. Widział tam rosyjskich strażaków, którzy dogaszali niewielkie ogniska pożarowe, w dalszym ciągu w rejonie katastrofy utrzymywała się gęsta mgła. Z kolei z relacji Longiny Putki, radcy konsularnego w ambasadzie RP w Moskwie, wynika, że mgła nad Smoleńskiem pojawiła się nagle. Putka przebywała w Smoleńsku także w dniu wizyty polskiego premiera Donalda Tuska, 7 kwietnia, i pozostała tam do 10 kwietnia, pełniąc obowiązki konsula dyżurnego do spraw kontaktów z miejscową administracją. W dniu katastrofy, gdy jechała ze Smoleńska do Katynia rankiem, około godziny dziewiątej czasu moskiewskiego, pogoda w Smoleńsku była słoneczna, niebo było prawie bezchmurne. W połowie drogi pogoda jednak nagle się załamała, niebo zrobiło się ciemne. Również na lotnisku pojawiła się gęsta mgła. Putka uczestniczyła też w spotkaniach z kilkuosobową grupą z Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, która w marcu ubiegłego roku przybyła do Moskwy w celu ustalenia szczegółów wizyty prezydenta Kaczyńskiego na uroczystościach katyńskich. W skład grupy wchodziła m.in. Katarzyna Doraczyńska, pracownik biura prasowego kancelarii, która zginęła później w katastrofie smoleńskiej. Grupa, która przyjechała z Warszawy, spotkała się w Moskwie z ambasadorem Jerzym Bahrem. Polska konsul przyznaje, że spotkanie to było krótkie. Jej rozmowy z grupą z kancelarii prezydenckiej dotyczyły m.in. spotkania prezydenta z przedstawicielami Polonii w Smoleńsku i w Katyniu. Delegacja prezydencka przebywała w Moskwie krótko, nieco ponad dobę, po czym wróciła do Warszawy. Z relacji przedstawionej na jednym z posiedzeń parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej przez Adama Kwiatkowskiego, eksperta w gabinecie szefa Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który był w Smoleńsku w dniu katastrofy, wynika, iż pięcioosobowa grupa, która z ramienia Kancelarii Prezydenta przygotowywała wizytę 10 kwietnia, była gorzej traktowana przez stronę rosyjską niż ta zabezpieczająca wizytę premiera Donalda Tuska wyznaczoną na 7 kwietnia. Chodziło m.in. o różnice w zakwaterowaniu podczas pobytu w Moskwie. Jak wynika z relacji Kwiatkowskiego, grupa z Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas swego pobytu w Moskwie była wyłączona z udziału w większości spotkań z przedstawicielami strony rosyjskiej. Nie mogła też przeprowadzić rekonesansu na lotnisku Siewiernyj.

Anna Ambroziak

Zastrzeżenia wobec zapowiedzianej beatyfikacji Jana Pawła II Oświadczenie opublikowane 21 marca 2011 r. na stronie internetowej dwutygodnika „The Remnant”.

Zapowiadana na 1 maja 2011 r. beatyfikacja Jana Pawła II wzbudziła poważne obawy wśród niemałej liczby katolików, zatroskanych o kondycję Kościoła i zaniepokojonych skandalami, jakie wstrząsnęły nim w minionych latach – skandalami, które skłoniły mającego wkrótce wstąpić na Stolicę Piotrową Benedykta XVI do wypowiedzenia w Wielki Piątek 2005 roku słów: „Jak wiele brudu można znaleźć w Kościele, nawet wśród tych, którzy – otrzymawszy święcenia kapłańskie – powinni w całości przynależeć do niego”. Pragniemy publicznie wyrazić nasze zatroskanie, opierając się na prawie Kościoła, które głosi: „Stosownie do posiadanej wiedzy, kompetencji i zdolności, jakie posiadają, przysługuje im [wiernym] prawo – a niekiedy nawet obowiązek – wyjawiania swojego zdania świętym pasterzom w sprawach dotyczących dobra Kościoła, oraz – zachowując nienaruszalność wiary i obyczajów, szacunek wobec pasterzy, biorąc pod uwagę wspólny pożytek i godność osoby – podawania go do wiadomości innym wiernym” (KPK 1983, kan. 212, par. 3). Wspólne dobro całego Kościoła zmusza nas w sumieniu do wyartykułowania naszych zastrzeżeń wobec tej beatyfikacji. Powody, dla których zastrzeżenia te zgłaszamy, są następujące.

Prawdziwy problem Na samym początku podkreślamy, że nie prezentujemy tych uwag, jako argumentu przeciwko osobistej pobożności czy prawości Jana Pawła II, których nie kwestionujemy. Problemem nie jest jego osobista pobożność, ale to, czy – obiektywnie rzecz biorąc – istnieje podstawa do twierdzenia, że Jan Paweł II, pełniąc obowiązki urzędu papieskiego, praktykował cnoty w stopniu heroicznym, tak, więc powinno się natychmiast rozpocząć procedury prowadzące do jego przyszłej kanonizacji, w wyniku, której byłby on przedstawiany jako wzór do naśladowania wszystkim swoim następcom. Kościół zawsze nauczał, że heroiczność cnót wymaganych do beatyfikacji jest nierozerwalnie związana z tym, czy kandydat wypełniał w stopniu heroicznym obowiązki swego stanu. Jak wyjaśnił to w nauczaniu dotyczącym beatyfikacji papież Benedykt XIV (1675–1758), heroiczne wykonywanie obowiązków zakłada akty tak trudne, że ich materia „przewyższa zwykłe siły ludzi”, a przy tym „pełnione ochoczo, z łatwością”, „ze świętą radością” oraz „dość często, gdy tylko zdarza się okazja”1. Wyobraźmy sobie, że kandydatem do beatyfikacji jest ojciec rodziny. Trudno byłoby oczekiwać postępu w tej sprawie, gdyby dotyczyła człowieka pobożnego, a jednak całkowicie zaniedbującego wychowanie i dyscyplinowanie swych dzieci, które notorycznie mu się sprzeciwiały, szerzyły w domu ducha buntu, a nawet – żyjąc z nim pod jednym dachem – otwarcie sprzeciwiały się wierze; lub gdyby chodziło o człowieka oddanego modlitwie i obowiązkom duchowym, nietroszczącego się jednak o materialne potrzeby rodziny i pozwalającego na to, by do jego domu wkradł się nieporządek. Gdy kandydatem do beatyfikacji jest papież – Ojciec Święty Kościoła powszechnego – chodzi nie tylko o jego osobistą pobożność i świętość, ale też o jego starania o całą rodzinę domowników wiary, którą Bóg powierzył jego pieczy i ze względu, na którą obdarzył go szczególnymi łaskami stanu. Zasadnicze pytanie brzmi: czy Jan Paweł II heroicznie wykonywał swoje obowiązki namiestnika Chrystusowego w takim samym stopniu, jak jego świątobliwi poprzednicy, o których zaraz wspomnimy: zwalczając błędy, odważnie i bez ociągania broniąc swej trzody od drapieżnych wilków, które pragnęłyby ją rozproszyć, czy strzegł integralności doktryny Kościoła i kultu Bożego? Obawiamy się, że z powodu przyśpieszonego trybu beatyfikacji pytanie to nie zostało potraktowane w sposób tak poważny, jak na to zasługuje.

Oddolna presja Do różnych niepokojących nas okoliczności należy gorsząca presja wywierana przez „wolę ludu”, a znajdująca wyraz w okrzyku „Santo subito!”. Właśnie w tym celu, żeby ustrzec się wpływu ulotnego sentymentu tłumu i by móc spojrzeć na daną postać z trzeźwej perspektywy historycznej, prawo Kościoła mądrze przepisuje pięcioletni okres, jaki musi minąć od śmierci kandydata do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. W tym jednak przypadku odstąpiono od tej roztropnej zasady, a proces, który dopiero powinien się był rozpocząć, zbliża się już ku końcowi, sprawiając przez to wrażenie, jak gdyby chciano jak najszybciej uczynić zadość życzeniom ludu. Jesteśmy świadomi roli, jaką odgrywała aklamacja ze strony ludu, nawet w sprawach kanonizacyjnych. Na przykład Grzegorz Wielki został kanonizowany przez aklamację ludu niemal natychmiast po śmierci – jednak papież ten był budowniczym cywilizacji chrześcijańskiej, kładącym duchowe oraz organizacyjne podwaliny pod gmach Kościoła i Christianitas, podwaliny, które przetrwały stulecia. Również św. Mikołaj I, ostatni z papieży, którym Kościół nadał przydomek „Wielki”, odegrał kluczową rolę w reformie Kościoła w okresie wielkiego kryzysu wiary i dyscypliny, kryzysu dotyczącego zwłaszcza wyższej hierarchii, której zepsutych członków odważnie zwalczał, i słusznie jest uważany za prawdziwego zbawcę cywilizacji chrześcijańskiej w czasach, w których zagrożone było samo jej istnienie. Oprócz tego trzeba zauważyć, że ludowe aklamacje błogosławionych i świętych miały miejsce w czasach, w których ludzie byli w przeważającej większości wierni [zasadom religii] i posłuszni Kościołowi. Musimy, więc zadać pytanie: jaką wartość ma głośne żądanie tej beatyfikacji w epoce, w której przytłaczająca większość nominalnych katolików odrzuca nauczanie w kwestii wiary i moralności tam, gdzie uważają je za nie do przyjęcia – przede wszystkim nieomylne nauczanie Magisterium o małżeństwie i prokreacji?

Kłopotliwe dziedzictwo Z całą bezstronnością jesteśmy zmuszeni stwierdzić, że biorąc po uwagę kondycję Kościoła, jaką pozostawił po sobie zmarły papież, jego pontyfikat – obiektywnie patrząc – wcale nie uzasadnia wezwania do jego natychmiastowej beatyfikacji, a w jeszcze mniejszym stopniu – kanonizacji, której zgromadzone tłumy głośno się domagały. Uczciwa ocena faktów skłania nas do wniosku, że pontyfikat Jana Pawła II cechowały nie odnowa czy ożywienie, jakie widzieliśmy podczas pontyfikatów jego najczcigodniejszych poprzedników, ale – jak to zauważył ówczesny kard. Ratzinger – przyśpieszenie „postępującego procesu rozpadu”2, przede wszystkim wśród tradycyjnie chrześcijańskich narodów Europy Zachodniej, Ameryki i rejonu Pacyfiku. Staje się to jeszcze bardziej oczywiste, gdy się wspomni, że sam zmarły papież pod koniec swojego pontyfikatu ubolewał nad „milczącą apostazją” chrześcijańskiej niegdyś Europy3. Również jego następca na Stolicy Piotrowej opłakiwał „proces sekularyzacji”, który „wywołał poważny kryzys zmysłu wiary chrześcijańskiej i przynależności do Kościoła”. Przy tej okazji Benedykt XVI ogłosił powołanie do życia nowej rady papieskiej, której szczególnym zadaniem miało się stać „wspieranie odnowionej ewangelizacji w krajach, w których wiara była już głoszona, (…) a które przechodzą obecnie proces postępującej sekularyzacji społeczeństwa i rodzaj «zaćmienia zmysłu Boga»”4. Pogrążanie się ludzkiego elementu Kościoła w „milczącej apostazji” stawało się coraz wyraźniej widoczne od czasu II Soboru Watykańskiego. Przed soborem świat znajdował się – jak ostrzegali kolejni papieże – w wielkiej mierze na równi pochyłej, jednak wewnątrz Kościoła wiara była nadal silna, liturgia – nienaruszona, było wiele powołań, rodziny miały wiele dzieci – aż do czasu wielkiego soborowego „otwarcia na świat”. Częściową diagnozę tego obserwowanego po soborze, bezprecedensowego kryzysu w Kościele postawił obecny papież, pisząc, jako kard. Ratzinger w czasie trwającego 27 lat pontyfikatu swego poprzednika: „Jestem przekonany, że kryzys w Kościele, w jakim się obecnie znajdujemy, wiąże się w wielkim stopniu z upadkiem liturgii”5.

Nie trzeba dowodzić, że „upadek liturgii” jest czymś, czego Kościół nigdy w swej przeszłości nie doświadczył – aż do czasu Vaticanum II i reform podejmowanych w jego imię. Zaledwie 15 lat po soborze, w drugim roku swego pontyfikatu, Jan Paweł II publicznie prosił o wybaczenie za nagły i dramatyczny spadek wiary i pobożności eucharystycznej po „reformach liturgicznych” zaaprobowanych przez Pawła VI: Może, więc trzeba, ażebym kończąc ten fragment moich rozważań, w imieniu własnym i Was wszystkich, Czcigodni i Drodzy Bracia w Biskupstwie, wypowiedział słowa przeproszenia za wszystko, co z jakiegokolwiek powodu, na skutek jakiejkolwiek ludzkiej słabości, niecierpliwości, zaniedbania, na skutek tendencyjnego, jednostronnego, błędnego rozumienia nauki II Soboru Watykańskiego o odnowie liturgii – mogło stać się okazją zgorszenia i niewłaściwości w interpretacji nauki oraz czci należnej temu wielkiemu Sakramentowi. I proszę Pana Jezusa, aby w przyszłości pozwolił nam uniknąć w naszym sposobie traktowania tej Najświętszej Tajemnicy wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogłoby osłabić lub zachwiać poczucie czci i miłości naszych wiernych. Niech Chrystus sam dopomoże nam iść dalej drogą prawdziwej odnowy ku tej pełni życia i kultu eucharystycznego, poprzez które buduje się Kościół w tej jedności, którą już posiada i którą jeszcze pełniej pragnie urzeczywistnić ku chwale Boga żywego i ku zbawieniu wszystkich ludzi6. Niestety, tym poruszającym słowom nie towarzyszyły żadne zdecydowane działania, mogące powstrzymać postępujący upadek liturgii w trakcie następnych 25 lat pontyfikatu Jana Pawła II. Wręcz przeciwnie, w roku 1988, 25 lat po promulgowaniu konstytucji Sacrosanctum Concilium, papież wychwalał „reformy, jakie [konstytucja] umożliwiła”, jako „najbardziej widoczny owoc soborowego dzieła”, zauważając, że „przez wielu ludzi orędzie II Soboru Watykańskiego zostało zrozumiane przede wszystkim za pośrednictwem reformy liturgicznej”. To bez wątpienia prawda. Jednak w kwestii oczywistego upadku liturgii papież wspomniał jedynie o różnych nadużyciach, które zdarzają się „okazjonalnie”, podkreślając, że „tak pasterze, jak i lud chrześcijański, w swojej ogromnej większości, przyjęli reformę liturgiczną w duchu posłuszeństwa i z radosnym zapałem”7. Obecnie jednak większość ludu chrześcijańskiego nie wierzy nawet w rzeczywistą obecność Chrystusa w Eucharystii. Przyjmują ją na rękę od świeckich szafarzy, jak gdyby to był zwykły opłatek – i rzeczywiście tak ją traktują. Ponadto, wskutek wybiórczego posłuszeństwa Magisterium, praktyka antykoncepcji jest obecnie wśród katolików szeroko rozpowszechniona, a ich poglądy na tę kwestię – jak dowodzą liczne sondaże – mało się różnią od zapatrywań protestantów. Świadczy o tym również spadek liczby urodzeń w katolickich krajach Zachodu, w których nie przychodzi na świat nawet tak niewielka liczba dzieci, by mogły one zastąpić umierające pokolenia. Sam Jan Paweł II postrzegał „coraz powszechniejszy lęk przed dawaniem życia nowym istotom ludzkim”, jako jeden z objawów „milczącej apostazji”, nad którą ubolewał w Ecclesia in Europa. Jest niepodważalnym faktem, że najwyższy wskaźnik urodzeń w świecie katolickim występuje wśród tradycyjnych katolików, którzy nie uczestniczą w zreformowanej liturgii lub – nie mając innego wyjścia – znoszą ją bynajmniej bez „radosnego zapału”. Jest również niezaprzeczalnym faktem, że sam Jan Paweł II przyczynił się do upadku liturgii. Podczas jego pontyfikatu Kościół po raz pierwszy w swej historii doświadczył nowinki w postaci „ministrantek”, w stosunku, do których papież zmienił swą wcześniejszą decyzję, zakazującą tej innowacji jako niezgodnej z liczącą dwa tysiące lat tradycją Kościoła. Trzeba też pamiętać o „zinkulturowanych” liturgiach papieskich z muzyką rockową i elementami jawnie pogańskimi – w tym o szokującym spektaklu, podczas którego półnaga kobieta z Nowej Gwinei czytała lekcję, o wirujących w tańcu i potrząsających grzechotkami azteckich tance­rzach oraz o „rycie oczyszczenia” w Meksyku, a także aborygeńskim „obrzędzie okadzania”, który zastąpił w Australii przepisowy ryt pokutny. Teza, że papież nie był wcześniej informowany o planowanych szaleństwach liturgicznych, została zdementowana przez ich autora i współwykonawcę, księdza prałata Piotra Mariniego, który był papieskim mistrzem ceremonii przez niemal 20 lat, pomimo dochodzących z całego świata protestów wobec dokonywanych pod jego rządami groteskowych wypaczeń liturgii rzymskiej. Ostatecznie abp Marini został w 2007 r. zwolniony ze stanowiska przez Benedykta XVI. Uczciwość każe przyznać, że gdyby wielkim przedsoborowym papieżom było dane ujrzeć owe papieskie liturgie Jana Pawła II albo ogólny stan rytu rzymskiego za jego pontyfikatu, zareagowaliby na to mieszaniną niedowierzania i gniewu. Jednak nie tylko liturgia znajdowała się w stanie upadku pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II. Jak zauważyliśmy na początku, w Wielki Piątek 2005 r., na krótko przed wstąpieniem na Stolicę Piotrową, wówczas jeszcze kardynał Ratzinger zauważył: „Jak wiele brudu znaleźć można w Kościele, nawet wśród tych, którzy – otrzymawszy święcenia kapłańskie – powinni w całości przynależeć do niego”. Brud, o którym wspominał kardynał, to niewiarygodna wręcz liczba skandali seksualnych z udziałem duchownych – owoc dziesięcioleci „soborowej odnowy” w seminariach. Zamiast zdyscyplinować biskupów, którzy popierali ten brud w swoich seminariach diecezjalnych, tuszując go i przenosząc złoczyńców z miejsca na miejsce, a następnie doprowadzali do bankructwa swoje diecezje w wyniku wypłacania odszkodowań, Jan Paweł II zapewnił bezkarność kilku najbardziej winnym zaniedbań prałatom. Być może najbardziej znanym przykładem jest sprawa kard. Bernarda Lawa. Zmuszony do tłumaczenia się wobec wielkiej ławy przysięgłych z milczenia w sprawie nadużyć seksualnych, jakich dopuszczali się wobec młodych chłopców kapłani z archidiecezji Bostonu, czego skutkiem było wypłacenie 100 mln dolarów odszkodowania ponad 500 ofiarom, kard. Law został „ukarany” przez papieża w taki sposób, że po swej rezygnacji w atmosferze skandalu został przeniesiony do Rzymu, gdzie mianowano go archiprezbiterem jednej z czterech wspaniałych bazylik. A co mamy powiedzieć o abp. Weaklandzie, głośnym ze swego sprzeciwu wobec nauki Kościoła, który sam przyznał, że świadomie przywrócił do pełnienia funkcji kościelnych przestępców homoseksualnych w diecezji Milwaukee, nie uprzedzając o tym parafian ani nie informując policji o popełnionych przez nich wykroczeniach? Doprowadziwszy archidiecezję do bankructwa wskutek odszkodowań, jakie musiała wypłacić, abp Weakland zakończył swą długą karierę podkopywania integralności wiary i moralności dopiero wówczas, gdy ujawniono, że sprzeniewierzył 450 tys. dolarów z kasy archidiecezji, aby zapłacić człowiekowi, z którym sam pozostawał w związku homoseksualnym. Jan Paweł II pozwolił temu drapieżnemu wilkowi przejść na emeryturę bez najmniejszego uszczerbku dla jego reputacji, a wkrótce potem pewien protestancki dom wydawniczy opublikował jego wspomnienia pod tytułem A Pilgrim in a Pilgrim Church. Memoirs of a Catholic Archbishop (‘Pielgrzym w Kościele pielgrzymującym. Wspomnienia katolickiego arcybiskupa’). Pewien recenzent napisał z podziwem, że książka ta „przedstawia postać człowieka przepojonego wartościami II Soboru Watykańskiego, który miał odwagę pozostać im wierny zarówno, jako opat benedyktynów, jak i jako arcybiskup Milwaukee”. Brudy, które skalały Kościół podczas poprzedniego pontyfikatu, to również długa historia nadużyć seksualnych popełnionych przez ks. Marcjalisa Maciela Degollado, założyciela Legionistów Chrystusa, zgromadzenia będącego rzekomo ucieleśnieniem soborowej „odnowy”. Jan Paweł II odmawiał wszczęcia dochodzenia w sprawie ks. Maciela mimo mnóstwa dowodów popełnianych przez niego ohydnych występków. (…) Nie zwracając uwagi na powszechnie znane i oczekujące od dawna na rozpatrzenie zarzuty o molestowanie przez ks. Maciela ośmiu seminarzystów, Jan Paweł II uhonorował go podczas ceremonii mającej miejsce w listopadzie 2004 r. Nie minęło wiele czasu, gdy kard. Ratzinger „osobiście nakazał wszczęcie dochodzenia w sprawie ks. Maciela”8. Mówiąc wprost, dopóki żył Jan Paweł II, ks. Maciel nie mógł zostać zdyscyplinowany. Odsunięto go od pełnienia funkcji kapłańskich i zesłano do klasztoru niemal natychmiast po wstąpieniu Benedykta XVI na Stolicę Piotrową. Jak pisał pewien znany katolicki komentator:

Ambitny Jan Paweł pozwolił na to, by zgorszenie szerzyło się niemal u jego stóp, a sprzątać po tym miał pozbawiony charyzmy Ratzinger. Dotyczyło to również innych kwestii, których poprzedni papież starał się unikać – upadku katolickiej liturgii czy wzrostu znaczenia islamu w chrześcijańskiej niegdyś Europie9.

Jeszcze innym powodem do wysuwania zastrzeżeń wobec tej beatyfikacji jest fakt, że w trakcie długiego pontyfikatu Jana Pawła II wierni katolicy byli dezorientowani i gorszeni przez liczne, jawnie nieroztropne słowa i gesty papieża, niepodobne do niczego w liczącej dwa tysiące lat historii Kościoła. Wymieńmy w tym miejscu jedynie kilka lepiej znanych przykładów:

— Liczne i zarazem wątpliwe pod względem teologicznym przeprosiny za rzekome grzechy katolików, popełnione w minionych wiekach historii Kościoła. Oczywiście świat nie postrzegał tych bezprecedensowych mea culpa papieża jako demonstracji pokory ze strony Kościoła. Jak można było przewidzieć, wydarzenia te zostały potraktowane jako przyznanie się Kościoła do winy za wszelkie rodzaje przestępstw przeciwko ludzkości. Poza wyjątkiem powszechnie zapomnianych przeprosin w Dominicæ cœnæ nie doczekaliśmy się jednak żadnego mea culpa za katastrofalne w skutkach zaniedbywanie ze strony żyjących członków hierarchii starań o zachowanie wiary i dyscypliny wobec „postępującego procesu rozkładu” oraz „milczącej apostazji”.

— Spotkania w Asyżu w październiku 1986 r. oraz styczniu 2002 r.

Podczas spotkania w 2002 r. Jan Paweł II umożliwił wyznawcom „wielkich religii”, od animistów po zoroastrian, sprawowanie ich obrzędów w katolickim sanktuarium – klasztorze franciszkańskim w Asyżu. Podkreślając fakt, że dla poszczególnych kultów przygotowano osobne miejsca, papież powiedział do wielobarwnego zgromadzenia, obejmującego m.in. wyznawców wudu: „będziemy się modlili na różne sposoby, szanując tradycje religijne innych”10.

Powszechne wrażenie, jakie pozostawiło po sobie spotkanie w Asyżu, zwłaszcza wyrażane przez świeckie media, było takie, że wszystkie religie są w mniejszym lub większym stopniu miłe Bogu – podobne twierdzenie zostało potępione przez Piusa XI w encyklice Mortalium animos z 1928 r. W jakim innym celu papież gromadziłby wszystkich przedstawicieli religii świata w Asyżu, by „modlili się o pokój”? Czy ktoś może zaprzeczyć, że każdy z przedsoborowych papieży potępiłby tego typu widowiska?

— Publiczne ucałowanie przez papieża Koranu podczas wizyty w Rzymie grupy irackich chrześcijan i muzułmanów w 1999 r.

Chaldejski katolicki patriarcha Iraku wychwalał ten akt jako „gest szacunku” dla religii, której istota polega na negowaniu Trójcy Świętej i Bóstwa Jezusa Chrystusa i której historia jest znaczona prześladowaniami chrześcijan – czego świadkami jesteśmy i obecnie w Iraku oraz innych „republikach” świata arabskiego.

— Zdumiewające zdanie wypowiedziane 21 marca 2000 r. w Ziemi Świętej: „Niech św. Jan Chrzciciel strzeże islam i cały naród Jordanii”.

Jakie wyjaśnienie można by podać dla tej bezprecedensowej modlitwy o ochronę samej fałszywej religii (a nie jej wyznawców), wygłoszonej podczas papieskiej wizyty w Ziemi Świętej – wyzwolonej od islamu podczas pierwszej krucjaty?

— Obdarowanie pektorałami – symbolami władzy biskupiej – Jerzego Careya oraz Rowana Williamsa.

Anglikańscy tzw. arcybiskupi Canterbury (w sprawie ważności ich święceń kapłańskich i biskupich wypowiedział się autorytatywnie Leon XIII w bulli Apostolicæ curæ) nie wyznają wiary katolickiej nawet w podstawowych kwestiach moralnych, wynikających wprost z prawa Bożego naturalnego i stanowionego11.

— Aktywne uczestnictwo Jana Pawła II w kulcie pogańskim w „świętym lesie” w Togo.

Jak donosił organ Stolicy Apostolskiej, po przybyciu papieża na to miejsce „czarownik zaczął przyzywać duchy: «Wzywam was. Przodkowie, przyzywam was»”. Po tym przyzwaniu „duchów” papieżowi wręczono „misę pełną wody i mąki. [Ojciec Święty] wykonał najpierw lekki pokłon, a następnie skropił tą mieszaniną cztery strony świata. Rano, przed Mszą, dokonał tego samego obrzędu. Ów pogański rytuał oznacza, że ten, kto zostanie spryskany wodą, symbolem pomyślności, dzieli ją [pomyślność] ze swoimi przodkami”12.

Wkrótce po powrocie do Rzymu papież wyraził zadowolenie z publicznego uczestnictwa w modlitwie i obrzędach animistów: „Spotkanie modlitewne w sanktuarium nad jeziorem Togo było szczególnie poruszające. Po raz pierwszy modliłem się tam z animistami”13. Można by się spodziewać, że już sam ten incydent, – za który Jan Paweł II nie tylko nie wyraził skruchy, ale nawet publicznie się nim przechwalał – powinien być wystarczającym powodem do wstrzymania procesu beatyfikacyjnego. Wedle własnych słów papieża modlił się on z animistami, a tego rodzaju zachowanie – bezpośredni i formalny udział w kulcie pogańskim – Kościół zawsze traktował, jako obiektywny grzech ciężki. Jak uczy Katechizm Kościoła katolickiego? Bałwochwalstwo nie dotyczy tylko fałszywych kultów pogańskich. Pozostaje stałą pokusą wiary. Polega na ubóstwianiu tego, co nie jest Bogiem. Ma ono miejsce wtedy, gdy człowiek czci i wielbi stworzenie zamiast Boga, bez względu na to, czy chodzi o innych bogów czy o demony (na przykład satanizm), o władzę, przyjemność, rasę, przodków. (…) Bałwochwalstwo odrzuca jedyne panowanie Boga; jest nie do pogodzenia z Boską komunią14. A był to przecież tylko jeden z najbardziej skandalicznych incydentów, mających miejsce podczas pontyfikatu Jana Pawła II. Trzeba w tym miejscu przypomnieć o wydanym przez Kościół pośmiertnym wyroku na żyjącego w IV wieku papieża Liberiusza, pierwszego z biskupów Rzymu, który nie został ogłoszony świętym. Liberiusz w pełni zasłużył na to wątpliwe wyróżnienie, ponieważ – przebywając na wygnaniu i znajdując się pod silną presją prześladującego go cesarza – podpisał się pod dwuznaczną formułą doktrynalną sprzyjającą arianizmowi, a następnie ekskomunikował św. Atanazego, obrońcę trynitaryzmu i ortodoksji. Pomimo tego, że już po odzyskaniu wolności i powrocie do Rzymu natychmiast wycofał się z tych pożałowania godnych decyzji i do końca swego pontyfikatu trzymał się prawowiernej doktryny, uznano to za przeszkodę do jego kanonizacji.

— „Ekumeniczne nieszpory” w bazylice pw. Świętego Piotra, w samym sercu Kościoła Rzymskiego, w których papież zgodził się uczestniczyć i modlić wspólnie z luterańskimi „biskupami” – wśród których była kobieta utrzymująca, że jest następczynią Apostołów. Wydarzenie to wywołało oczywiście spekulacje, czy papież nie podkopuje w ten sposób własnego nauczania o nieważności święceń kobiet15.

Podsumowując, obiektywna ocena faktów skłania nas do wniosku, że Jan Paweł II kierował i pozostawił Kościół w stanie kryzysu, który wybuchł natychmiast po II Soborze Watykańskim. To prawda, że jego pontyfikat ma również osiągnięcia pozytywne, w tym godną podziwu, niezachwianą obronę życia ludzkiego w obliczu „kultury śmierci”, cenne nauczanie społeczne zawarte w ważnych encyklikach, deklarację dotyczącą niemożności przyjmowania świeceń kapłańskich przez kobiety czy motu proprio Ecclesia Dei, które było pierwszym krokiem w kierunku przyszłego „uwolnienia” tradycyjnej Mszy św. przez Benedykta XVI. Nie zamierzamy też kwestionować jego osobistej pobożności i religijności, oczywistych dla wszystkich, którzy mieli z nim styczność, a które uznaliśmy i my na początku tego oświadczenia. Niemniej trudno jest zaprzeczyć, że każdy z poprzedników Jana Pawła II byłby zaszokowany i przerażony powszechnym nieposłuszeństwem, odstępstwami doktrynalnymi, rozkładem liturgii, skandalami moralnymi oraz spadkiem uczestnictwa we Mszy, które trwały aż do końca jego pontyfikatu – wzmacniane przez nierzadko niefortunne nominacje biskupie oraz szereg dwuznacznych wypowiedzi i gestów papieża, o których wspomnieliśmy powyżej. Nawet reformator Paweł VI, którego ekumeniczne i międzywyznaniowe inicjatywy były znacznie ostrożniejsze od przedsięwzięć Jana Pawła II, byłby poruszony stanem Kościoła pod koniec jego długiego pontyfikatu. Sam zresztą Paweł VI opisywał widoczne już posoborowe rozprzężenie w najbardziej szokujących słowach, jakie kiedykolwiek słyszano z ust biskupa Rzymu: Przez jakąś szczelinę do świątyni Boga przedostał się dym szatana: to wątpliwość, niepewność, niepokój, konfrontacja. (…) Wątpliwość wślizgnęła się do naszych sumień; wślizgnęła się oknami, które powinny być otwarte na światło. (…) Również w Kościele zapanował ten klimat niepewności. Sądzono, że po soborze nad historią Kościoła zajaśnieje słoneczny dzień. Tymczasem nastał dzień pochmurny, burzowy; dzień ciemności, poszukiwania, niepewności. (…) Jak do tego doszło? Podzielimy się z wami naszą refleksją: nastąpiła interwencja nieprzyjacielskiej mocy. A imię jej: diabeł16. Paweł VI, podobnie jak mający wstąpić po nim na Tron Piotrowy Jan Paweł II, zaniechał podjęcia jakichkolwiek stanowczych kroków w celu powstrzymania katastrofy, której papież – i tylko papież – mógłby zapobiec, albo przynajmniej znacznie ograniczyć jej rozmiary. Wstrząsające słowa Pawła VI zacytował msgr Gwidon Pozzo, sekretarz Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, w mowie wygłoszonej 2 lipca 2010 r. w Wigratz­bad do pochodzących z Europy kapłanów Bractwa Świętego Piotra. Jak przy tej okazji powiedział msgr Pozzo: „Symptomy, o których mówił Paweł VI, bynajmniej nie zanikły. Do świata katolickiego wdarł się obcy mu sposób myślenia, zwodząc wiele dusz i siejąc zamieszanie wśród wiernych. Jest to duch samozniszczenia, będący owocem modernizmu”. Kryzys posoborowy, jak przyznał msgr Pozzo, jest konsekwencją „pseudosoborowej ideologii”, która „po raz kolejny usiłowała szerzyć idee modernizmu, potępionego na początku XX wieku przez św. Piusa X”. Któż jednak, jeśli nie dwaj poprzednicy obecnego papieża, ponosi przynajmniej częściową odpowiedzialność za rozprzestrzenianie się tej pseudosoborowej, heterodoksyjnej ideologii w całym świecie katolickim? Z pewnością Jan Paweł II oraz Paweł VI promulgowali pewną liczbę tradycyjnych pod względem doktrynalnym dokumentów, wymierzonych w tę heterodoksję. Trzeba sobie jednak zadać pytanie: czy świadectwo Jana Pawła II było wystarczająco silne i niezłomne, by można go było przedstawiać, jako heroicznego obrońcę ortodoksyjnej wiary i moralności? A może jego własne kontrowersyjne słowa i gesty – w połączeniu z zaniedbaniami i niechęcią do sprawowania zdecydowanych rządów w Kościele – sprawiły, że te negatywne aspekty jego pontyfikatu całkowicie zneutralizowały ewentualne osiągnięcia? Wobec odradzającej się – i wywołującej chaos w całym Kościele – herezji modernizmu znamienia niezwykłej ironii nabiera okoliczność, że Jan Paweł II podczas swego trwającego 27 lat pontyfikatu uznał za stosowne ekskomunikować jedynie pięć osób: świętej pamięci abp. Marcelego Lefebvre’a i czterech biskupów konsekrowanych przez niego w 1988 r. dla Bractwa Świętego Piusa X, którego celem (niezależnie od tego, czy ktoś zgadza się z jego stanowiskiem, czy też nie) była właśnie walka z ową „pseudosoborową ideologią”, o której mówił msgr Pozzo17. Jak powszechnie wiadomo, na początku 2009 r. Benedykt XVI odwołał ekskomuniki czterech biskupów Bractwa. Jak stwierdził kiedyś: „Prawo wymaga, by w momencie, w którym ci czterej biskupi uznają prymat papieski, zostali uwolnieni od ekskomuniki”18. Jednak ci biskupi zawsze uznawali prymat papieski w przeciwieństwie do rzeszy katolików – świeckich, kapłanów, zakonnic, teologów, a nawet pewnych biskupów, – którzy otwarcie go negowali, odrzucając najbardziej podstawowe nauczanie Magisterium, podczas gdy Watykan przez ponad 25 lat nie reagował na to w ogóle lub prawie w ogóle. Również nieszczęsny papież Paweł VI, pośród postępującego „samozniszczenia” Kościoła, nad którym głęboko ubolewał, najsurowsze środki dyscyplinarne zarezerwował dla Bractwa i abp. Lefebvre’a, którego karcił publicznie, wymieniając z nazwiska, i którego zasuspendował od wykonywania funkcji kapłańskich, podczas gdy na całym świecie teologiczni i liturgiczni buntownicy zupełnie bezkarnie szerzyli spustoszenie w Kościele Chrystusowym. Obecnie niemal nikt poważny nie popiera beatyfikacji Pawła VI, który choć ubolewał nad smutnym stanem rządzonego przez siebie Kościoła, nie zrobił jednak niemal nic, by stan ten zmienić. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się na poziomie diecezjalnym dopiero w 1993 r. na wyraźne polecenie Jana Pawła II. Od tego czasu nie posunął się do przodu, powstrzymany najwyraźniej poważnymi zastrzeżeniami, z których wiele podobnych jest do wyżej wymienionych. Dlatego musimy zadać pytanie: skąd ten pośpiech w beatyfikacji Jana Pawła II, biorąc pod uwagę, że realizował on wytrwale nieroztropny program reform zainicjowanych przez swego poprzednika, wprowadzając wiele nowinek, na które nie ważyłby się nawet Paweł VI – postać prawdziwie tragiczna? Paweł VI miał przynajmniej odwagę przyznać, że widzi dym szatana przenikający do Kościoła, a nie nową wiosnę życia chrześcijańskiego, „która powinna rozkwitnąć w Wielkim Jubileuszu, jeśli tylko chrześcijanie będą posłuszni działaniu Ducha Świętego”19. Szacunek dla prawdy każe nam stwierdzić, że żaden błogosławiony lub kanonizowany papież w historii Kościoła, a być może w ogóle żaden papież oprócz Pawła VI, nie pozostawił po sobie równie kłopotliwej spuścizny, co Jan Paweł II.

Wątpliwy cud Na koniec nie możemy też nie wspomnieć, że jedyny cud, na którym wspiera się cały proces beatyfikacyjny – uzdrowienie z choroby Parkinsona francuskiej zakonnicy, s. Marii Simon­‑Pierre – wzbudza kontrowersje.

Po pierwsze, sama diagnoza choroby Parkinsona pozostawia wiele wątpliwości, z medycznego punktu widzenia, bowiem jedynym rozstrzygającym badaniem byłaby w tym przypadku autopsja mózgu. Pozostałe objawy, które mogą spontanicznie ustąpić, wcale nie muszą być oznakami choroby Parkinsona. Po drugie, związek przyczynowo­‑skutkowy między rzekomym uzdrowieniem a „nocą modlitw do Jana Pawła II” wydaje się wątpliwy. Czy modlitwy tej zakonnicy nie obejmowały wezwań do żadnych innych uznanych świętych? Porównajmy to z dwoma cudownymi uzdrowieniami (Jan Paweł II osobiście zredukował to wymaganie do jednego), które Pius XII uznał za wystarczające do beatyfikacji Piusa X. Pierwszy przypadek dotyczył zakonnicy, która cierpiała na raka kości i która została uzdrowiona natychmiast, gdy tylko relikwie Piusa X zostały położone na jej ciele. Drugi dotyczył siostry zakonnej, której nowotwór znikł, gdy dotknęła posągu Piusa X. O tak bezdyskusyjnym związku nie można mówić w przypadku rzekomego uzdrowienia za wstawiennictwem Jana Pawła II. Nie ma tu mowy o nieomylności cechującej nauczanie Kościoła, mamy, bowiem do czynienia z osądem medycznym, który podlega błędom. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo ucierpiałaby wiarygodność Kościoła, gdyby u tej zakonnicy nastąpił nawrót objawów. I rzeczywiście, w marcu ubiegłego roku „Rzeczpospolita”, jeden z najbardziej poważanych polskich dzienników, donosiła, że nastąpił pewien nawrót symptomów, a jeden z dwóch konsultantów medycznych wyraził wątpliwości, co do rzekomego cudu. Doniesienia te skłoniły byłego prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, kard. Józefa Saraivy Martinsa, do zakomunikowania prasie, iż „mogło tak być, że jeden z dwóch konsultantów medycznych miał pewne wątpliwości. I informacje te niestety wyciekły”. Kard. Martins wyjaśnił dalej, że „wątpliwości te wymagały dalszych badań. W takich przypadkach – powiedział – kongregacja zaprasza do współpracy większą liczbę lekarzy i prosi ich o wyrażenie opinii”20. Tak, więc jeden z lekarzy wątpił w autentyczność cudu i kiedy jego wątpliwości nieoczekiwanie „wyciekły”, sprowadzono innych lekarzy – a stało się to niecały rok temu! Czy naprawdę można mówić o bezdyskusyjnym przypadku cudownego uzdrowienia, podobnym do tych, jakie Pius XII uznał za wystarczające w procesie Piusa X?

Prawdopodobne konsekwencje beatyfikacji Trzeba jeszcze raz podkreślić, że prawdziwy problem w przypadku tej beatyfikacji nie polega na tym, czy Jan Paweł II był dobrym, świątobliwym człowiekiem, ale na tym, co ta beatyfikacja będzie oznaczać dla mas, które nie rozróżniają między beatyfikacją a kanonizacją. A będzie oznaczać, że Kościół uważa za świętego, a nawet wielkiego świętego papieża, którego rządy nad Kościołem nie mogą wytrzymać najsłabszego porównania z przykładem jego świętych i błogosławionych poprzedników. Spójrzmy przykładowo na przedostatniego wyniesionego na ołtarze papieża – św. Piusa V, wzór męstwa w przedsięwziętej przez niego reformie duchowieństwa, zgodnej z wytycznymi Soboru Trydenckiego, wspomnijmy na jego nieugiętą walkę z szerzonymi w Kościele błędami, na jego obronę świata chrześcijańskiego przed pochodem islamu, – który Jan Paweł II polecał opiece św. Jana Chrzciciela! Przypatrzmy się ostatniemu z kanonizowanych papieży – św. Piusowi X, – który zapisał się w historii ze względu na swoje odważne decyzje i potępienie herezji modernizmu, podnoszącej ponownie głowę po II Soborze Watykańskim i szerzącej się swobodnie po całym świecie katolickim za pontyfikatu Jana Pawła II, jak to szczerze przyznał zaledwie kilka miesięcy temu msgr Pozzo (nie sugerując jednak najmniejszej nawet odpowiedzialności głowy Kościoła za tę katastrofę). Czy więc ta beatyfikacja nie niesie ze sobą ryzyka zredukowania beatyfikacji, a nawet kanonizacji do rangi wyrazu powszechnego szacunku wobec osoby szczególnie umiłowanej w Kościele, czegoś w rodzaju kościelnego Oskara? Trzeba tu zauważyć, że jedną z wielu innowacji wprowadzonych przez Jana Pawła II było „uproszczenie” procedury beatyfikacyjnej i kanonizacyjnej, co pozwoliło mu na przeprowadzenie niewiarygodnej wręcz liczby 1338 beatyfikacji i 482 kanonizacji – większej niż wszyscy jego poprzednicy razem wzięci. Czy jest stosowne, by papież, który wprawił w ruch tę „fabrykę świętych”, był osądzany wedle jej obniżonych standardów?

Musimy też wyrazić nasze poważne zaniepokojenie prawdopodobnym wykorzystywaniem beatyfikacji Jana Pawła II przez wpływowe media. Zachowują one na razie wymowne milczenie; gdyby jednak ta beatyfikacja naprawdę stanowiła policzek wymierzony współczesnemu liberalizmowi, należałoby oczekiwać raczej hałaśliwego sprzeciwu, jak to się dzieje w przypadku procesu beatyfikacyjnego Piusa XII. Media zorganizowały bezlitosną kampanię, próbując za wszelką cenę zatrzymać proces beatyfikacyjny Piusa XII. Wydaje się, że światowe media traktują beatyfikację Jana Pawła II życzliwie, gdyż uprawomocnia ona „reformy Vaticanum II”, które traktowano, jako od dawna oczekiwane dostosowanie się „zacofanego” Kościoła do „świata współczesnego”, wyznającego zasady „wolności” i „praw człowieka”. Możemy być jednak pewni, że jeśli beatyfikacja zostanie przeprowadzona tak, jak to zaplanowano, wpływowe mass media natychmiast przedstawią ją jako przejaw hipokryzji ze strony Kościoła, będą podkreślały bezzasadność uhonorowania w taki sposób papieża, którego pontyfikat przypadł nas czas skandali pedofilskich, a który odmówił zastosowania środków dyscyplinarnych wobec zdemoralizowanego założyciela Legionistów Chrystusa. Na ten temat powstała już zresztą obszerna dokumentacja oraz film Vows of Silence. The Abuse of Power in the Papacy of John Paul II (‘Śluby milczenia. Nadużycie władzy podczas pontyfikatu Jana Pawła II’), ukazujący, w jaki sposób ks. Maciel był chroniony przez zaufanych doradców papieża, w tym sekretarza stanu kard. Sodano, prefekta Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego kard. Martineza oraz kard. Dziwisza, obecnie arcybiskupa metropolitę krakowskiego, a wówczas sekretarza i najbliższego powiernika Jana Pawła II.

Wnioski W obliczu tego, co siostra Łucja z Fatimy słusznie nazywała „diaboliczną dezorientacją” w Kościele, musimy zachować świadomość, że beatyfikacja nie cieszy się charyzmatem nieomylności. Nie ustanawia ona obowiązkowego kultu, udziela jedynie zgody na oddawanie czci beatyfikowanej osobie. W tym jednak przypadku stoimy w obliczu niebezpieczeństwa poważnego błędu popełnionego w wyniku pochopnego osądu, do czego mogą się przyczynić pewne okoliczności, jak popularność i przywiązanie, które nie powinny wpływać na zasadniczy proces, polegający na drobiazgowym badaniu i osądzie, zwłaszcza w przypadku tej beatyfikacji, ze wszystkimi jej implikacjami dla Kościoła powszechnego. Raz jeszcze pytamy: skąd ten pośpiech? Być może istnieje obawa, że jeśli akt ten nie zostanie dokonany natychmiast, w przyszłości bardziej dojrzały werdykt historii mógłby uniemożliwić beatyfikację, jak to się bez wątpienia stało w przypadku Pawła VI. Jeśli tak jest, dlaczego nie pozwolić, by werdykt został wydany w oparciu o spojrzenie z dalszej perspektywy, jak to zawsze czynił Kościół w sprawach beatyfikacji i kanonizacji? Jeśli nawet taki tytan [wiary] jak Pius V został kanonizowany dopiero 140 lat po swej śmierci, czy nie możemy poczekać choćby kilka lat dłużej z oszacowaniem wartości spuścizny po Janie Pawle II, który to osąd powinien stanowić najpoważniejszy argument przy decyzji o jego beatyfikacji? Czy Kościół nie może poczekać nawet 37 lat, jakie minęły od śmierci Piusa X do jego beatyfikacji przez Piusa XII w roku 1951 (został kanonizowany w 1954 r.)? Czy jest rzeczą roztropną beatyfikowanie już teraz – bez dalszych badań i na podstawie jednego tylko cudu, którego autentyczność jest podawana w wątpliwość – papieża, pozostawiającego po sobie w spuściźnie Kościół przeniknięty tym samym duchem, któremu tak heroicznie opierał się i z którym walczył swego czasu św. Pius X? Z tych wszystkich powodów uważamy za słuszne i uzasadnione prosić Ojca Świętego o odłożenie beatyfikacji Jana Pawła II do czasu, gdy – patrząc z dłuższej perspektywy – będzie można w sposób bezstronny i obiektywny podjąć decyzję w sprawie tego uroczystego aktu. Dobro Kościoła wymaga w tej kwestii roztropnej zwłoki, podczas gdy pośpieszny proces, nie chroniony od błędu przez charyzmat nieomylności, naraża to dobro na niebezpieczeństwo. Virgo Prudentissima, ora pro nobis! Ω

Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk. Pod dokumentem złożono dotychczas setki podpisów. Na początku kwietnia zostanie on wysłany wraz z podpisami pod adresem Stolicy Apostolskiej. Podpisy można kierować pod adresem e-mail: editor@remnantnewspaper.com

Przypisy:

  1. Por. De servorum Dei beatificatione, ks. III, rozdz. XXI, cyt. za: o. R. Garrigou­Lagrange OP, Trzy okresy życia wewnętrznego, Niepokalanów 1998, s. 771.

  2. „L’Osservatore Romano”, 9 listopada 1984.

  3. Ecclesia in Europa, par. 9.

  4. Kazanie wygłoszone 28 czerwca 2010.

  5. La Mia Vita, s. 113: „Sono convinto che la crisi ecclesiale in cui oggi ci troviamo dipende in gran parte dal crollo della liturgia…”.

  6. Dominicæ cœnæ, par. 12.

  7. Vicesimus quintus annus, par. 12.

  8. J. Berry, Money Paved the Way for Maciel’s Influence in the Vatican, „National Catholic Reporter”, 6 kwietnia 2010.

  9. R. Douthat, The Better Pope, „New York Times”, 11 kwietnia 2010.

  10. Mowa Jana Pawła II do przedstawicieli religii świata, 24 stycznia 2002, oraz list do uczestników.

  11. J. Allen, Papal Deeds Speak Louder, „National Catholic Register”, 8 listopada 2002.

  12. „L’Osservatore Romano”, wyd. włoskie z 11 sierpnia 1985, s. 5.

  13. „La Croix”, 23 sierpnia 1985.

  14. KKK, par. 2113.

  15. Por. J. Allen, op. cit.

  16. Paweł VI, Insegnamenti, t. X, 1972, s. 707.

  17. Jan Paweł II nie ogłosił osobiście ekskomuniki o. Tissy Balasuriyi; kara ta została zresztą cofnięta przed upływem roku.

  18. Światłość świata (wydanie włoskie), s. 43.

  19. Tertio millennio adveniente, par. 18.

  20. N. Winfield, John Paul II ‘Miracle’ Further Scrutinized, Associated Press, 28 marca 2010.

Za: Zawsze wierni nr 4/2011 (143)

Koniec władzy urzędników - o tym marzy każdy Polak? Post-biurokratyczna administracja - termin ten stworzył, zdaniem "The Economist", Tony Blair, były brytyjski premier z Partii Pracy. Ale ów model wprowadza premier Cameron, konserwatysta, określając go mianem "małe państwo - wielkie społeczeństwo". W ramach tego modelu mają się zasadniczo zmienić zadania, struktura i personel administracji. Hasłem dnia jest, już nie tak jak poprzednio, tylko deregulacja i decentralizacja oraz kontraktowane przez urzędników wykonywanie zadań państwa (od edukacji do zdrowia) w sektorze prywatnym. Obecnie to sam obywatel, (któremu w kieszeni ma zostać więcej pieniędzy po obniżeniu podatków) ma sam wybierać między różnymi formami zaspakajania swoich potrzeb. A administracja miałaby tylko rejestrować chętnych do wykonywania usług, okresowo kontrolować (fachowcy a nie urzędnicy) ich, jakość oraz organizować współpracę różnych podmiotów podsuwając pomysły "dobrych praktyk". Z radykalnym przesunięciem ciężaru na działanie strategiczne, projektowe a nie - regulowanie i wykonywanie. Taki model obywatela-konsumenta (decydującego samodzielnie) występuje w Singapurze, gdzie tylko ok. 19% PKB przechodzi przez państwo. A ciesząca się wysokim statusem służba cywilna zatrudnia tylko ludzi o wysokich kompetencjach i kreatywności. Ten nowy model na styku państwo - obywatel to nie jedyna zmiana. Po pierwsze, wraca polityka. Wizjonerskie pomysły stworzenia w sferze euro super państwa rozwojowego, zdolnego do globalnego współzawodnictwa wywołały opór obrońców tradycyjnych państw narodowych. Marginalizowały też Komisję Europejską. Skończyło się, więc na kompromisie i ograniczeniu się do modelu radykalnie regulującego i dyscyplinującego finanse. To jest owo "euro plus”, do którego Tusk zgłosił akces. Z kim to uzgodnił? Czy analizowano bilans korzyści (np. wymóg podniesienia wieku emerytalnego) z kosztami (np. wyrównanie, w wypadku Polski - podniesienie podatku od firm)? I czy jest to kolejny przykład bezmyślnego klientelizmu i skłonności do nadmiernej, zdaniem wielu Brytyjczyków, ale też Czechów, Węgrów i Słowaków - regulacji? Żeby tylko należeć do "klubu"? Komisja Europejska dorzuciła do tego swoje dyscyplinujące pomysły (ostre sankcje), ale też korzystne - moim zdaniem - zmiany perspektywy finansowej po 2013 roku. Korzystne, jeśli nasza administracja z wyprzedzeniem się przygotuje. I jeśli będzie to poprzedzone kompetentną dyskusją o kierunkach rozwoju, także z udziałem samorządów. Znów konieczni będą fachowcy-wizjonerzy, a nie biurokraci. Kontraktowanie przez UE konkretnych inwestycji i elastyczne (w przekroju branżowym i regionalnym) subsydiowanie rolnictwa. Z większym naciskiem na rozwój terenów wiejskich. Administracja, podobnie jak w opisywanym wcześniej modelu będzie musiała mobilizować, tworzyć ramy dla zbiorowych, prorozwojowych działań, agregujących indywidualne wysiłki osób i firm na swoim terenie. Proponować nowe formy współpracy. Także w wymiarze euro-regionalnym, przekraczającym granice. Z urzędnikiem, który musi być nie tylko fachowcem, ale i na poły działaczem. Powyższe zmiany wymagają wiedzy i wysiłku oraz zdolności do ponoszenia odpowiedzialności. A budowa takiego państwa XXI wieku mogłaby stać się pokoleniowym wyzwaniem dla młodych. Po drugie jednak, dramatem Europy dziś jest widoczna, spóźniona o fazę, czkawka nacjonalizmów: od "Prawdziwych Finów" do partii Le Pena. Mają olbrzymie szanse (jak zrobił to już Wilders w Holandii) wejść do rządzących koalicji. Innowatorzy, Merkel i Sarkozy, mogą stracić władzę. Cameron ze swoim wizjonerskim podejściem może zostać sam. Owe nacjonalizmy to spóźniona obawa przed emigracją islamską. A przecież właśnie dziś, po fali rewolucji w Afryce Północnej, jest szansa, żeby ci ludzie zostali u siebie, dumni ze swoich własnych krajów. Prof. Jadwiga Staniszkis

Pełne tłumaczenie oświadczenia przedstawiciela Światowego Kongresu Żydów Menachema Z. Rosensafta, wzywającego do bojkotu Polski Polskie media szeroko informują o wezwaniu Światowego Kongresu Żydów do bojkotu Polski. Wszystko za sprawą specjalnego oświadczenia prawnika Menachema Z. Rosensafta, zamieszczonego na stronach Kongresu. Według "Gazety Wyborczej" Rosensaft to nowojorski prawnik, założyciel i przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Dzieci Ofiar Holokaustu, którego rodzice przeżyli Auschwitz i Bergen-Belsen.

Zamieszczamy pełny tekst oświadczenia Menachema Z. Rosensafta:

Lekceważąc wsparcie rządu Stanów Zjednoczonych dla żądań dotyczących odszkodowań dla Żydów za mienie skradzione im w trakcie Holocaustu, polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zaognił burzę wywołaną przez wcześniejszą decyzję jego rządu o rezygnacji z obiecywanej od dawna ustawy z pozornych powodów ekonomicznych. Tak jak można było przewidzieć, reakcją na ten niespodziewany rozwój wydarzeń była mieszanina złości i konsternacji. "Polska mówi wielu starszym przedwojennym właścicielom, w tym ocalałym z Holocaustu, że nie mają oni żadnej widocznej nadziei nawet na małą cząstkę sprawiedliwości odnośnie dóbr im zabranych", powiedział prezydent Światowego Kongresu Żydów Ronald S. Lauder. Ambasador Stuart E. Eizenstat, specjalny doradca sekretarz stanu pani Clinton do spraw epoki Holocaustu wyraził "rozczarowanie" i dodał, że ma nadzieję, iż polski rząd będzie "kontynuował działania, które tak wiele razy obiecywał, i że zrobi krok naprzód w sposób, na który stać go finansowo, w sposób sprawiedliwy wobec społeczeństwa polskiego i tych polskich obywateli oraz osób o polskich przodkach, którzy stracili własność zarówno w epoce komunistycznej, jak i nazistowskiej. W odpowiedzi minister spraw zagranicznych Sikorski zadeklarował w Polskim Radiu, że "Stany Zjednoczone zrezygnowały z prawa do reprezentowania swoich obywateli w takich sprawach" w traktacie z 1960 roku, "i wzięły na siebie ciężar wypłacenia rekompensat finansowych wartych miliony, które Polska już zapłaciła Stanom Zjednoczonym", dodając niepotrzebnie, że "jeśli Stany Zjednoczone chciały pomóc polskim Żydom, dobrym momentem były lata 1943-44, kiedy to większość z nich wciąż żyła". Sikorski myli się, co do stanu prawnego. Zgodnie z amerykańsko-polskim porozumieniem w tej sprawie, Polska zobowiązała się do zapłacenia rządowi USA 40 milionów dolarów w ciągu 20 lat w celu zaspokojenia roszczeń "obywateli USA... przeciwko Rządowi Polskiemu z powodu nacjonalizacji lub przejęcia przez Polskę własności lub praw odnoszących się do własności." To porozumienie nigdy nie miało intencji pokrycia roszczeń żydowskich ocaleńców z Holocaustu, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych długo po tym jak ich własność została najpierw zagarnięta przez Nazistów a później znacjonalizowana przez komunistyczny reżim. Jego celem było wypłacenie rekompenstat jednostkom, które były amerykańskimi obywatelami w czasie, gdy ich własność była konfiskowana. Jak skonkludowała amerykańska Komisja Rozstrzygnięć Zagranicznych Roszczeń (US Foreign Claims Settlement Commission) w 1962 roku - gdy odrzucała nie związane z Holocaustem roszczenie wniesione na podstawie porozumienia z 1960 roku:

"Zasada prawa międzynarodowego, co do narodowości wnioskodawcy szukającego wsparcia Stanów Zjednoczonych przeciwko innemu Państwu była wyrażana różnorodnie, jako wymaganie by dana osoba miała obywatelstwo amerykańskie w czasie, gdy doszło do straty (...). Mówiąc wprost, porozumienie z 1960 roku nie stosuje się do ocaleńców z Holocaustu, gdyż nie byli oni obywatelami Stanów Zjednoczonych "w czasie, gdy strata została dokonana (...)". Sikorski mógłby także zyskać wiele z lekcji historii. W czasie tegorocznej podróży do Izraela stwierdził, że "Holocaust, który zdarzył się na naszej ziemi został przeprowadzony wbrew naszej woli przez kogoś innego." Nie do końca tak. 10 lipca 1941 Polacy we wschodnim polskimi miasteczku Jedwabne zgonili i zmasakrowali ponad 300 żydowskich sąsiadów (historyk Jan T. Gross podaje podał liczbę ofiar 1600). Prowadzeni przez swojego burmistrza, ci w większości chodzący do kościoła chrześcijanie zgonili żydowskich mężczyzn, kobiety i dzieci do stodoły i spalili ich tam żywcem. W lipcu 1946 tłum w polskim mieście Kielce zabił 42 Żydów, którzy powrócili tam po Holocauście. W styczniu 1996 roku polski minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati przyznał w liście do Światowego Kongresu Żydów, że - jak to nazwał - "niesławny pogrom kielecki " był "aktem polskiego antysemityzmu". Pomiędzy pogromami w Jedwabnem i Kielcach, niezliczeni Polacy czerpali profity z niemieckiego "Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej". Polaków, którzy ukrywali Żydów ryzykując własnym życiem ogromnie przewyższali liczebnie ci, którzy denuncjowali Żydów Nazistom, grabili ich mienie i bezwstydnie wprowadzali się do domów żydowskich rodzin, które zostały deportowane do obozów śmierci i obozów koncentracyjnych. Dodatkowo, Polacy codziennie korzystają z zysków z własności wartej miliony i miliony dolarów, którą Żydzi posiadali w Polsce przed 1939 rokiem. To wszystko z trudem (hardly) czyni z Polaków niewinnych obserwatorów. Podczas gdy inne dawne kraje komunistyczne wschodniej o centralnej Europy podjęły znaczące, nawet, jeżeli nie w pełni satysfakcjonujące działania by zamknąć rachunki ze swoimi byłymi obywatelami, Polska powłóczy nogami przez ponad 20 lat, z kolejnymi prezydentami, premierami i innymi oficjelami obiecującymi wdrożenie ustawy, które to obietnice nigdy się nie materializują.

Polskie władze muszą zostać zmuszone do zrozumienia (must be made to understand), że to co urasta do wielkiego złodziejstwa i sprzeniewierzenia jako narodowa polityka ma konsekwencje. Dopóki Polska nie wdroży znaczącego prawa, które odnosi się do roszczeń majątkowych ofiar Holocaustu i ich potomków, wspólnota żydowska ogólnie oraz ocaleńcy i ich rodziny w szczególności powinny wstrzymać zasilanie polskiej gospodarki pieniędzmi z turystyki i w inny sposób. Moralna perswazja w sposób jasny nie zadziałała. Może potraktowanie Polski w ten sam sposób, w który ona traktuje Żydów i innych obrabowanych ze swojej własności okaże się bardziej skuteczne. tłumaczył Prej

Światowy Kongres Żydów nawołuje do bojkotu Polski Społeczność żydowska powinna powstrzymać się od wpompowywania w polską turystykę i inne dziedziny gospodarki pieniędzy - pisze w specjalnym oświadczeniu prawnik Menachem Z. Rosensaft. Amerykański prawnik krytykuje ministra Sikorskiego za jego wypowiedzi. To kolejny odprysk wymiany opinii o wstrzymaniu prac nad ustawą dot. rekompensat dla Żydów za stracony majątek. Rosensaft - nowojorski prawnik, założyciel i przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Dzieci Ofiar Holokaustu, którego rodzice przeżyli Auschwitz i Bergen-Belsen, na oficjalnej stronie internetowej Światowego Kongresu Żydów krytykuje Polskę za wstrzymanie prac nad ustawami zapewniającymi restytucję albo rekompensaty za skonfiskowane majątki należące do Żydów, które podczas wojny zostały zawłaszczone przez nazistów, a po niej znacjonalizowane. Nie tylko nawołuje do bojkotowania polskiej gospodarki i nie dawania jej zastrzyków finansowych, w ostrych słowach krytykuje też ministra Radosława Sikorskiego, który interwencję Stanów Zjednoczonych w tej sprawie nazwał "cokolwiek spóźnioną". Rosensaft pisze, że minister Sikorski myli się mówiąc, że sprawa odszkodowań jest zakończona na mocy traktatu z 1962 roku. - Umowa nie miała zastosowania do osób ocalałych z Holocaustu. W czasie utraty polskich nieruchomości, nie byli obywatelami Stanów Zjednoczonych, nie mogli, więc otrzymać odszkodowań - pisze adwokat.
Gross pisze, że... Prawnik wytyka też polskiemu ministrowi spraw zagranicznych braki w wiedzy. Radosław Sikorski na początku roku w czasie podróży do Izraela miał powiedzieć, że "Holokaust na polskiej ziemi został przeprowadzony wbrew naszej woli przez kogoś innego." Rosensaft pisze, że niekoniecznie tak było. Powołując się m.in. na książki Jana Tomasza Grossa wytyka pogromy żydowskie (w Jedwabnem i Kielcach), kiedy to Polacy brali udział w zabijaniu Żydów. Rosensaft zauważa, że wprawdzie osób pomagających Żydom było więcej, ale Polacy do teraz korzystają z majątku zgromadzonego przez Żydów, którym należy się za to rekompensata. dżek

Żydzi z Polski chcą zwrotu swoich majątków Nic nowego. Żydzi po raz kolejny chcą zwrotu jakichś majątków na zasadzie dziedziczenia plemiennego, którego nie stosuje się nigdzie w cywilizowanych krajach. Chcą, aby majątki zwracało im państwo, które nie miało nic wspólnego z ich grabieżą przez Niemców i przez żydowskich komunistów rządzących Polską po 1945 roku. A gdy już te majątki dostaną, sprzedadzą je, po czym ponownie będą się domagać zwrotu. Admin

Stowarzyszenie Żydów z Polski w Izraelu w liście do premiera Donalda Tuska skrytykowało zamrożenie procesu reprywatyzacji i zaapelowało o zmianę tej decyzji oraz wypłatę rekompensat Żydom za ich mienie zagrabione przez nazistów i komunistów w Polsce. - Nie ma potrzeby przypominania panu, że ta własność należała do członków największej społeczności żydowskiej w Europie, która przez stulecia wniosła ogromny wkład w gospodarczy, duchowy i kulturalny rozwój polskiego narodu. Nie ma potrzeby przypominania panu, że większość tej społeczności została zamordowana na polskiej ziemi. Z 3,5 miliona wojnę przetrwało jedynie 350 tysięcy – napisano w liście. [Polska świetnie by się obyła bez wkładu gospodarczego (lichwiarstwo), duchowego (pornografia) i kulturalnego (dowcipy szmoncesowe) Żydów. Natomiast gdyby nie Polska, po  Żydach zostały by dziś tylko wspomnienia, jak po Prusach czy Etruskach. - admin]

Stowarzyszenie uważa, że własność w różnej formie została zagrabiona, skonfiskowana lub znacjonalizowana przez nazistów, komunistów, a nawet w okresie rządów demokratycznych, które zostały wybrane po upadku reżimu komunistycznego, i „nigdy nie została zwrócona prawowitym właścicielom” ani też nie wypłacono za nią rekompensat. [W takim razie niech osoby poszkodowane zwrócą się po odszkodowania do nazistów i do innych Żydów, którzy rządzili Polską  w okresie PRL-u i nadal rządzą w III RP. A poza tym - kto wypłaci odszkodowania Polakom za mienie zagrabione przez nazistów i żydowskich komunistów? - admin]

- Apelujemy do pana teraz i wzywamy, – jako premiera polskiego rządu – by poprowadził go pan do naprawienia okropnego zła wyrządzonego Żydom na polskiej ziemi – napisano w liście podpisanym przez prezes organizacji Lili Haber, przekazanym korespondentowi PAP w Izraelu. Zdaniem stowarzyszenia, byłoby „mądre, właściwe i sprawiedliwe” zrobić to teraz, gdy niektórzy ocaleni z Zagłady jeszcze żyją. [Spokojnie, nie ma pośpiechu - liczba ofiar Holocaustu od czasów wojny stale wzrasta. - admin]

Jak poinformował PAP rzecznik prasowy ambasady RP w Tel Awiwie Jacek Olejnik, list przesłany drogą mailową do polskiej ambasador Agnieszki Magdziak-Miszewskiej został przekazany do kancelarii premiera. Ambasada nie komentuje tej sprawy. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało 10 marca, że projekt ustawy reprywatyzacyjnej jest przygotowany, ale ze względu na „globalny kryzys finansowy” oraz duże obciążenia finansowe wynikające z tej ustawy, „w obecnej sytuacji ekonomicznej projekt ustawy nie może być przeprowadzony”. Według resortu ustawa powodowałaby „skokowy wzrost długu publicznego o 18 mld zł”. Sprawa dotyczy dawnych właścicieli, którzy utracili swoje nieruchomości w efekcie nacjonalizacji z lat 1944-1962. Prace nad projektem trwały od 2008 r. Pytany o tę kwestię premier Donald Tusk zapewniał następnego dnia, że w sprzyjającym okresie rząd przekaże projekt ustawy do Sejmu. – I biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu, a więc nie kierujemy do parlamentu tej ustawy, bo w dzisiejszej sytuacji na świecie, w Europie, w Polsce proponowanie dodatkowego wydatku idącego w dziesiątki miliardów złotych byłoby uczciwe wobec roszczących i bardzo nieuczciwe wobec wszystkich pozostałych polskich obywateli – powiedział szef rządu. [Szef rządu ani przez chwilę  nie próbował podważać zasadności bezczelnych żydowskich żądań, a jedynie tłumaczy się brakiem pieniędzy. Kropka. - admin]

Wojciech Wencel: Bezkręgowcy Przyjmując niedawno na Wawelu Order Orła Białego, Wisława Szymborska podzieliła się osobistą refleksją: „Robimy to, co lubimy robić, i za to lubienie jeszcze dostajemy ordery”. No cóż. Komunistyczna władza też nagradzała pisarzy za służalczość, więc tym orderom nie ma się co dziwić. Bardziej frapuje szczere wyznanie, że noblistka lubi to, co robi. Nie każdy mógłby bez obrzydzenia patrzeć w lustro, gdyby nazajutrz po obaleniu rządu Jana Olszewskiego opublikował wiersz „Nienawiść” z komentarzem Adama Michnika, a podczas kampanii prezydenckiej umawiał się na kawę z Bronisławem Komorowskim i ekipą TVN24. Na usprawiedliwienie pani Wisi trzeba jednak dodać, że nie jest w swojej postawie osamotniona. Większość polskich pisarzy lubi wspierać polityków konserwujących okrągłostołowy układ i redaktorów prowadzących walkę z ciemnogrodem. Może dlatego, że za to lubienie otrzymuje wiele wymiernych korzyści. Nie tylko ordery, ale przede wszystkim nominacje i nagrody literackie (Nike, Gdynia, Paszport „Polityki”), druk w wydawnictwach posiadających kolportaż, recenzje w wysokonakładowej prasie, stypendia i zaproszenia na zagraniczne festiwale. Zresztą wynagrodzenie, którego oczekują pisarze za swoje usługi, jest bardzo zróżnicowane. Jednym wystarcza funkcjonowanie w obiegu, inni cieszą się dopiero wtedy, gdy polski PEN Club zgłosi ich kandydaturę do literackiej Nagrody Nobla. Zróżnicowany jest też wkład pisarzy w dzieło „Gazety Wyborczej”. Niektórzy piszą książki o tradycyjnym polskim antysemityzmie i przemocy w rodzinie albo – z drugiej strony – o gejach i clubbingu. Inni w wywiadach mieszają z błotem „autorytarne” PiS. Jeszcze inni wyśmiewają „dresowaty lud z lumpeksu” lub oburzają się wspólnotowym charakterem żałoby po katastrofie smoleńskiej. Są też tacy, którzy wypowiadają się wyłącznie na tematy literackie i tylko od czasu do czasu wspomną, że dzień bez „Gazety Wyborczej” to dla nich dzień stracony. Najzabawniejsi w tym gronie są młodzi poeci, deklarujący, że polityka w ogóle ich nie interesuje. Spotykają się we własnym gronie, piją piwo, opowiadają dowcipy o Radiu Maryja i emocjonują się recenzjami w „Tygodniku Powszechnym”. Najzabawniejsi, bo wydaje im się, że oficjalne życie literackie jest odzwierciedleniem rzeczywistych hierarchii, że w tym całym cyrku chodzi o wartości literackie, a nie tylko o brak kręgosłupa. Naturalnie nie sposób wykluczyć, że w głównym nurcie funkcjonują jacyś utalentowani pisarze. Zapewne pod względem talentu istnieje jakaś różnica między Wisławą Szymborską a takim – przepraszam za wyrażenie – Jasiem Kapelą. Kiedyś nawet ją dostrzegałem. Teraz już nie, bo nawet, jeśli jest, ma drugorzędne znaczenie wobec politycznej poprawności, która całej tej masie literackich bezkręgowców toruje drogę na salony. Przy okazji procesu Jarosława Marka Rymkiewicza „Gazeta Wyborcza” wypomniała mu, że w 2003 r. wraz z Nagrodą Nike przyjął czek na 100 tys. zł. – No proszę – ironicznie skomentował to poeta – a podobno nagrodę przyznawało niezależne jury ekspertów za wartości literackie! Moje poglądy były czytelne zarówno w latach 80., 90., jak i w ostatniej dekadzie. Nigdy ich nie ukrywałem, tak przed Nike, jak i po niej. Spodziewali się, że zmienię je za pieniądze? Dotykamy tu intencji, które są niejasne i takie pozostaną. Ponieważ jestem gorszym dyplomatą od Rymkiewicza, nie będę udawał, że mam kłopot z odczytaniem wspomnianych intencji. W 1997 r. byłem nominowany do Nike, trzy lata później dostałem Nagrodę Fundacji Kościelskich, a po kolejnych dwóch latach Nagrodę Artusa za gdańską książkę roku. Po dyskusji o nagrodzonym tomie wierszy w telewizyjnym programie „Autograf”, na korytarzu w budynku TVP Stefan Chwin zwrócił się do mnie słowami: – Panie Wojtku, dlaczego pan się zajmuje publicystyką? W środowisku jest wiele ważnych osób, które uważają pana za świetnego poetę, ale nie mogą tego wyznać publicznie ze względu na pańskie poglądy. W ciągu paru sekund zrozumiałem, jak czuli się pisarze w PRL podczas próby werbunku. – A Herbert? – próbowałem odwołać się do autorytetu. – Przecież pod koniec życia też pisał o sprawach publicznych… – I bardzo źle robił – odparł mój rozmówca, skądinąd przemiły człowiek. Choć grafoman. Po tej rozmowie zaczął się w moim życiu okres ciszy. Moja następna książka – poemat „Imago mundi” – nie miała żadnych recenzji w bezkręgowej prasie, nawet polemicznych. Najwyraźniej uznano mnie za twórcę, którego zwerbować się nie da. Bardzo słusznie. Przez ostatnie lata utraciłem resztki złudzeń co do mechanizmów życia literackiego. Dlatego mam wielki szacunek dla sygnatariuszy oświadczenia poetów w obronie Rymkiewicza, zwłaszcza dla tych, którzy jedną nogą tkwią jeszcze w oficjalnym obiegu. Już nigdy nie dostaną Nike, ich książki nie będą recenzowane. Ja zapracowałem sobie na swój los nielewomyślnymi poglądami, ale oni wybrali wolność słowa wbrew własnej formacji. Jedyne pocieszenie, jakie dla nich znajduję, to cytat ze Zbigniewa Herberta: „Jestem za trudnymi warunkami, bo ci, którzy je przetrzymają, będą bez wątpienia najlepsi”. Wojciech Wencel

O podatkach, rynku, konserwatyzmie i prawicy Podatki powszechnie uważane są we współczesnym świecie za zjawisko, jeśli nie wprost dobre, pożyteczne i właściwe, to przynajmniej za coś być może nieprzyjemnego, ale niestety koniecznego, nieuchronnego i oczywistego. W praktyce okazuje się, że w głównym nurcie (rynsztoku) debaty politycznej w „rozwiniętych krajach Zachodu” nie tylko nie próbuje się podważać samej zasadności pobierania podatków i innych danin przez państwo, (co byłoby jeszcze zrozumiałe), ale wręcz uważa się za nienaruszalny pewien miłościwie panujący model regulowania tych świadczeń. Innymi słowy, można się jeszcze spierać o wysokość stawki VAT i akcyzy, o zakres fundowanej z budżetu opieki społecznej, o wysokości progów podatku dochodowego (a nawet sugerować nieśmiało podatek liniowy), – ale wszelkie próby podważania samych fundamentów systemu, a więc np. pomysł zniesienia obowiązku ubezpieczeń społecznych, likwidacji procentowego podatku od dochodu (i zastąpienia go np. pogłównym ryczałtem) – kwitowane są bądź oburzeniem, bądź pustym śmiechem, któremu towarzyszy uniwersalny argument machnięcia ręką i stwierdzenia: „Drogi panie, nigdzie w świecie…”. Kto kiedykolwiek widział telewizyjny występ Janusza Korwin-Mikkego czy jakąkolwiek dyskusję z udziałem przedstawicieli Unii Polityki Realnej skonfrontowanych z przedstawicielami innych ugrupowań, ten wie, o czym mowa. Poza mainstreamem sprawa wygląda czasami nieco inaczej, ale kto w ogóle wychodzi poza mainstream? Faktem jest też, że z rozmaitych źródeł dobiegają nas głosy mówiące, iż „być może podatki rzeczywiście są obecnie zbyt wysokie”, niemniej jednak „płacić trzeba”, gwoli praworządności i uczciwości. Coś podobnego słyszymy np. odnośnie do „piractwa” i tzw. „własności intelektualnej”, ale także i innych zjawisk. Niektórzy wypowiadają takie stwierdzenia kierując się niewątpliwie dobrą wolą i chęcią bycia dobrymi obywatelami (w szczególności tyczy się to środowisk katolickich), zapominają jednak o tym, że zarówno wysokość obecnych obciążeń, jak i ich przeznaczenie oraz liczba dziedzin życia, które są mniej lub bardziej kontrolowane czy regulowane przez państwo – przekraczają wszelkie normy przyzwoitości. Zbyt często pamięta się tu o konserwatywnych nakazach wstrzymywania się przed rewolucją, zbyt często kładzie się nacisk na konieczność „przykładnego życia w ramach społeczeństwa” – zbyt rzadko porusza się natomiast kwestię własności i tego, czy przypadkiem w pewnym momencie obciążenia podatkowe nie stają się po prostu ordynarnym zamachem na nią – kradzieżą, przed którą wolno i należy się bronić tak samo, jak przed każdą inną. Swoją drogą, już samo tylko przyjrzenie się współczesnym państwom z niektórych punktów widzenia (choćby np. legitymistycznego czy w ogólności monarchistycznego) stawia pod znakiem zapytania wiarygodność i legalność ich władz i nasuwa pytania o to, w jaki właściwie sposób odróżnić „demokratycznie wybrany rząd” od bandy zbójców. W praktyce większość ludzi nie zajmuje się tego typu rozważaniami, uznając je za domenę nawiedzonych buntowników z jakichkolwiek kręgów (nacjonalistycznych, konserwatywnych, libertariańskich, anarchistycznych), tak jakby pewne pozory – np. to, że jeszcze „nie biją, nie mordują”, że „da się żyć” i że „jakoś to się kręci” – miały największe znaczenie. Przeciętny mieszkaniec Polski czy innego nowoczesnego państwa nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak wiele jest takich dziedzin życia, które wcale niekoniecznie muszą być regulowane przez opresyjny rząd i które przez większą część historii albo w ogóle nie były domeną jakiegokolwiek przymusu, albo podlegały czy to samorządom, czy Kościołowi, czy jeszcze innym instytucjom (cechom, gildiom lub po prostu rodzinom). Dla współczesnego człowieka czymś oczywistym jest istnienie ujednoliconego prawa na terenie całego kraju, kontrolowane przez państwo szkolnictwo, rozdział Kościoła od państwa, równość obywateli wobec prawa, istnienie podatku dochodowego i obowiązkowego ubezpieczenia emerytalnego, „gwarantowanego” przez państwo. Wszelka inna wizja społeczeństwa, bynajmniej nie „liberalnego”, ale po prostu zdecentralizowanego, różnorodnego, religijnego, konserwatywnego – jest mu najzupełniej obca. Pewne zjawiska przyjmuje się za pewnik. Można dokonywać małych, prywatnych „buncików” („przekroczę prędkość, bo dopuszczalna jest absurdalnie niska”, „przejdę na czerwonym, bo ileż można czekać”, „nie zarejestruję w urzędzie faktu, że udzielam korepetycji”, „na dysku chowam mp3”, „nie puszczę dziecka na te zboczone lekcje wychowania seksualnego” etc.), ale rzadko kiedy przybiera to wymiar „ideologiczny”, całościowy, czasami przybiera nawet paradoksalne formy w rodzaju „wyjątkowo zrobię po swojemu, ale ogólnie to uważam, że takie przepisy są potrzebne”. Ogólnie rzecz biorąc, wiele rzeczy w systemie panującym obecnie w „rozwiniętych krajach Zachodu”, systemie „demoliberalnym”, przyjmuje się niejako „na wiarę”, albo też na zasadzie „zdrowego rozsądku” (zwłaszcza, gdy tyczy się to zjawisk obecnych także w innych ustrojach). A zatem rozmaite próby pytania „a dlaczego?” prędzej czy później zbija się wyrażonym wprost lub pośrednio stwierdzeniem „to po prostu oczywiste, trudno żeby było inaczej, co tu jeszcze można tłumaczyć?”. Rzecz jasna, taka argumentacja ze swej natury nie jest zbyt mocna. Tomasz Sommer, publicysta „Najwyższego Czasu!”, w swojej książce „Czy można usprawiedliwić podatki?” postanowił rozprawić się z jednym, konkretnym zagadnieniem. Publikacja jest pracą doktorską p. Sommera, napisaną pod kierunkiem prof. Jadwigi Staniszkis. Z tego powodu nie jest to pozycja stricte „popularna” i przejawia pewne cechy „surowego” wywodu naukowego. Nie należy, zatem spodziewać się ze strony autora mistrzowskich piruetów stylistycznych, rewolucyjnego patosu, pikantnych anegdot i podobnych efektów specjalnych. Nie znaczy to, że książka nie jest przystępna, niemniej należy czytać ją uważnie. Tomasz Sommer atakuje, jeśli nie podatki, jako takie, to przynajmniej modele opodatkowania funkcjonujące we współczesnych państwach o ustroju „demokratyczno-liberalnym”. Jego główne „zagranie” polega na wykorzystaniu do tego celu własnej broni tegoż ustroju – a mianowicie jego filozoficznej podbudowy, jaką są „prawa człowieka”. Dodatkowo poddaje też podatki testowi według kryteriów „chrześcijańskich”. Umyślnie słowo to ująłem w cudzysłów, ponieważ można mieć wątpliwości, co do tego, czy ów test jest przeprowadzony rzetelnie. Nie twierdzę bynajmniej, że Sommer wyciąga błędne wnioski, ani też, że dopuszcza się manipulacji analizowanymi materiałami źródłowymi – odnoszę się jedynie do faktu, że wziął pod uwagę niewielką liczbę tychże materiałów, to znaczy tylko Biblię, a właściwie te jej fragmenty, które bezpośrednio poruszają temat podatków. Oczywiście autor sam się do tego przyznaje, co jednak nie zmienia faktu, że nasuwają się tu dwie zasadnicze wątpliwości. Pierwsza tyczy się samodzielnego interpretowania Pisma Świętego przez niezależnego, świeckiego badacza i wyciągania stąd wniosków na tematy społeczne i polityczne, (co nasuwa brzydkie skojarzenia z protestantyzmem). Druga wątpliwość wiąże się z faktem, że nauczanie katolickie, oficjalna doktryna Kościoła – to znacznie więcej niźli tylko Biblia, dochodzi jeszcze przecież cały ładunek Tradycji i różnorakich dokumentów kościelnych, takich jak np. encykliki papieskie. W tym kontekście dość ubogo wypada wnioskowanie na temat relacji „chrześcijaństwo – podatki” tylko w oparciu o Stary i Nowy Testament – i aż prosi się o głębszą analizę, uwzględniającą choćby pisma papieży dotyczące takich spraw jak sens istnienia państwa, warunki posłuszeństwa i nieposłuszeństwa władzy, właściwy ustrój gospodarczy, wysokość i zakres obciążeń podatkowych, zobowiązania poddanych (obywateli) i rządzących etc. Nie twierdzę przy tym, że taka analiza zmieniłaby końcowe wnioski autora na temat biblijnego i chrześcijańskiego postrzegania podatków. Tezy te brzmią m.in. następująco: W przypadku podatków stricte państwowych, są one traktowane przez Pismo Święte, jako coś w rodzaju dopustu Bożego, których czasem trzeba znosić, choć lepiej nie szukać dla niego usprawiedliwienia. (…) Podatki (…) są, bowiem oceniane przez pryzmat przykazania (..)  A nieusprawiedliwione odbieranie obywatelom ich własności przez państwo jest kradzieżą. (…) Jezus Chrystus twierdzi, że podatek ściągany od niego jest nienależny, ale jednocześnie decyduje się go zapłacić, by nie wprowadzać poborców w zamieszanie, a jednocześnie samemu uniknąć oskarżenia o sprzeciwianie się przepisom prawa państwowego. Co do tego prawa ma jednak zupełnie zasadnicze wątpliwości (str. 127-128) . Nieco dalej Sommer pisze: (…) zasadniczo sprzeczne z wyznaczoną przez nią [tj. przez etykę chrześcijańską – przyp. ATW] zasadą „nie kradnij” są wszelkie formy iluzji podatkowej [autor ma tu na myśli np. dług publiczny, który de facto jest podatkiem nałożonym na potomnych – przyp. ATW], a także redystrybucji z przyczyn moralnych. Podatkiem, który jest bezwarunkowo zgodny z etyką chrześcijańską, jest podatek pogłówny (…) (str. 131). „Przepuszczenie” podatków przez etykę chrześcijańską to jednak tylko jeden z aspektów książki Sommera. Drugim, znacznie bardziej rozbudowanym, jest opis i porównanie sposobów usprawiedliwiania podatków przez rozmaitych myślicieli i skonfrontowanie owych uzasadnień z etyką „praw człowieka”. Najpierw oczywiście autor zadaje sobie fundamentalne pytania dotyczące samych tych praw – a mianowicie:, czym są, czy rzeczywiście istnieją, w jaki sposób są uzasadniane, jakie ich rodzaje się wyróżnia? Tym kwestiom poświęcony jest cały rozdział, którego konkluzją jest próba odpowiedzi na pytanie, – jakie podatki są zgodne z owymi „prawami człowieka”? Tomasz Sommer dochodzi do wniosku, że takie, które są jawne (tzn. podatnik zdaje sobie sprawę z ich istnienia i tego, że je płaci), równe dla wszystkich, nieprowadzące do niewolnictwa, konfiskaty i innych „ekstremalnych” stanów, wreszcie – takie, których ściąganie przebiega według normalnych procedur sądowych. Ta ostatnia kwestia jest bardzo istotna i autor odnosi się do niej już w drugim rozdziale książki, omawiając tradycyjne definicje podatku i rozważając podatki, jako „proces społeczny”. Czytamy przy tej okazji o zjawisku, nad którym obecnie stanowczo zbyt lekko i zbyt często przechodzi się do porządku dziennego. Otóż: istnienie podatków doprowadziło do powstania całej skomplikowanej struktury społecznej o odrębnym charakterze prawnym. (…) Kodeks karno-skarbowy, który powstał tylko i wyłącznie z uwagi na podatki, działa w oparciu o oskarżenie publiczne i zasadę domniemania winy, czyli funkcjonuje zupełnie inaczej niż prawo cywilne czy karne (str. 35). Natomiast we wspomnianym rozdziale o genezie praw człowieka i podatkach z nimi zgodnych Sommer pisze: Jeżeli niepłacenie podatków uznajemy za przestępstwo, to w świetle praw człowieka musi ono podlegać normalnym procedurom sądowym i wyrok musi zapadać w standardowym, a nie jakimś wyjątkowym trybie. Organ skarżący w imieniu państwa musi dowieść przestępstwa i dopiero po jego stwierdzeniu i uznaniu przez sąd może zostać zawyrokowana jakaś kara. Każda inna procedura, a już szczególnie taka, która przewiduje karanie wyprzedzające, jest sprzeczna z prawami człowieka (str. 171). Nie trzeba dodawać, że w praktyce państw „demokratyczno-liberalnych” wygląda to inaczej. Książki takie jak publikacja Tomasza Sommera uwidaczniają nam między innymi to, że współczesne państwa zamiast szanować własność prywatną (oczekując przy tym pewnych datków na cele wspólne) zachowują się tak, jakby właściciele jedynie wynajmowali własność od rządu, który nieomal dowolnie i bez większego skrępowania decyduje o tym, ile zabrać podatnikowi, a ile mu pozostawić. Choć oczywiście z rządowej perspektywy wygląda to pewno odwrotnie – ile łaskawie dać obywatelowi, a ile sobie pozostawić… Grabież może oczywiście odbywać się pod dowolnymi wzniosłymi hasłami – w imię narodu, ludu, ludzkości, równości etc. Ostatecznym celem Tomasza Sommera jest wykazanie, że takie formy opodatkowania, jakie funkcjonują w większości współczesnych państw są niezgodne z etyką opartą na „prawach człowieka”, co jest o tyle znaczące, że państwa te (w szczególności rozwinięte i demokratyczne kraje Zachodu) deklarują aprobatę dla tychże praw i formalnie to na nich opierają swoje prawo stanowione. Zachodzi, zatem sprzeczność pomiędzy oficjalnym językiem a przykrą i nieuczciwą praktyką. Rzecz jasna, cały wywód Sommera jest szczegółowy i poparty licznymi dowodami czy też poszlakami i nie będziemy go w tym omówieniu powtarzać. Nasuwa się jednak refleksja, że zmiażdżenie współczesnego etatyzmu, centralizmu i fiskalizmu bronią praw człowieka nie wyczerpuje jeszcze całej kwestii i na przykład „na prawicy” to sukces jedynie połowiczny. Przykładowo można sobie, bowiem wyobrazić konserwatystę lub narodowca, który z książki Sommera wyciąga wniosek nie do końca chyba zgodny z intencją autora, a mianowicie taki: Wykazaliśmy, zatem, że z punktu widzenia praw człowieka podatki są podejrzane same w sobie, a już na pewno niewłaściwe są wszystkie takie podatki, które wykraczają poza świadczenia, które mogłyby obowiązywać w liberalnym państwie-minimum. Ale zaraz, zaraz… Wszak to tylko potwierdza znaną nam już uprzednio paskudność i szkodliwość tychże „praw” o masońsko-oświeceniowo-rewolucyjnym rodowodzie. Inaczej mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie „integralnego” konserwatystę lub np. narodowego radykała, który z przejęciem mówi mi (potocznym językiem): Te prawa człowieka to rzeczywiście dziadostwo! Ty wiesz, że gdyby je na serio zastosować, to musielibyśmy znieść podatki i rozmontować cały porządek społeczny? Co za poroniony, anarchistyczny konstrukt! Zmierzam do tego, że byłoby dobrze, gdyby autor poruszył kwestię „czysto konserwatywnej” krytyki przerośniętego państwa, wysokich podatków, etatyzmu, państwowej omnipotencji i podobnych zjawisk, co mogłoby poruszyć serca prawicowców nastawionych nieufnie do czegoś takiego, jak sprzeciw wobec podatków wynikający li tylko z ich niezgodności z „prawami człowieka”. Pewnym śladem takiego „konserwatywnego” podejścia są opisywane już refleksje Tomasza Sommera na temat relacji pomiędzy chrześcijaństwem a podatkami, te jednak zdają się być (jak wspomniałem) zbyt ubogie.

Przedstawienia konserwatywno-katolickiego uzasadnienia dla swobody gospodarczej, ograniczonego państwa i decentralizacji podjął się natomiast brazylijski ekonomista, inżynier i przedsiębiorca Adolf Lindenberg w książce „Wolny rynek w społeczeństwie chrześcijańskim”. Jest to ciekawa praca, aczkolwiek autor nie zdołał ustrzec się przed pewnymi błędami, uogólnieniami i pochopnymi wnioskami. Z drobiazgów wymienić można choćby zupełnie bezrefleksyjne określenie francuskiego Frontu Narodowego, jako „szowinistycznego, ksenofobicznego, rasistowskiego i antykapitalistycznego” (str. 75), w ogóle zresztą autor traktuje nacjonalistów, co najmniej z wielkim dystansem. Również przedstawiony przez Lindenberga opis relacji pomiędzy „neoliberalizmem”, a katolicyzmem (czy też katolickim konserwatyzmem) wymaga pewnego komentarza. Po pierwsze, autor zdaje się utożsamiać określenie „neoliberalizm” z takimi terminami jak „libertarianizm”, „paleokonserwatyzm” czy „neoklasycyzm”. Ściślej rzecz biorąc, na stronie 87 pisze o „szerokiej gamie reakcji, które ukształtowały oblicze ruchu neokapitalistycznego”, po czym twierdzi, że składniki tej gamy „noszą różne nazwy”, ale „łączy je pełna mobilizacja w obronie wolnej przedsiębiorczości i gospodarki rynkowej”. Można z tego wnioskować (słusznie), że mamy do czynienia z kilkoma różnymi nurtami, (bo z pewnością np. paleokonserwatyzm nie jest tym samym, co libertarianizm, zwłaszcza gdybyśmy porównali najbardziej „reakcyjnych” palekonserwatystów z najbardziej lewicowymi libertarianami pokroju Konkina, Hessa czy Longa). Niemniej w przypisie autor przytacza, (jako „kilka słów wyjaśnienia”) cytat z pracy niejakiego Dawida Kortena, który utożsamia ze sobą pojęcia „gospodarki klasycznej, neoliberalnej czy libertariańskiej” oraz „neoliberalizmu, kapitalizmu rynkowego czy liberalizmu rynkowego”. To oczywiście gmatwa sprawę. Warto pamiętać o tym, że np. większa część libertarian powołuje się w swych rozważaniach ekonomicznych na austriacką szkołę ekonomii, a ta jest w jaskrawej opozycji wobec „klasycznego” i „neoklasycznego” nurtu ekonomii (nawet, jeśli wśród jego przedstawicieli są wolnorynkowcy tacy jak choćby Milton Friedman). Te terminologiczne zawirowania powodują, że później nie do końca wiemy, o czym czytamy. Na przykład, jeśli uznamy, że libertarianie zaliczają się do „neokapitalistów”, to wówczas najzupełniej nieprawdziwa będzie opinia autora (wyrażona na stronie 94 w rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu”), jakoby neokapitaliści byli zainteresowani jedynie praktycznym wymiarem ekonomii i wykazywaniem większej efektywności wolnego rynku (w porównaniu z socjalizmem), nie dbali natomiast o uzasadnienia etyczne, aksjologiczne etc. W opozycji do nich mieliby być natomiast katoliccy konserwatywni rynkowcy, odwołujący się do prawa naturalnego i moralności. A przecież nawet Milton Friedman (z „austriackiego” punktu widzenia wolnorynkowiec dość kompromisowy, ale tak czy inaczej na pewno nie rzecznik katolickiej krucjaty) twierdził, iż popierałby kapitalizm również wówczas, gdyby nie był to ustrój najbardziej efektywny, – ponieważ jest to system najbardziej uczciwy i etyczny. Postawę taką Lindenberg nie wiedzieć, czemu rezerwuje natomiast dla katolickich kontrrewolucjonistów, pisząc: W rzeczy samej, gdybyśmy uważali, że prawo własności i wolność gospodarcza nie przyczyniają się do korzystnych rezultatów ekonomicznych, to i tak – z równym zapałem – bronilibyśmy ich, albowiem wywodzą się one z naturalnego porządku relacji społecznych (str. 94). Mało tego:, jeśli pójdziemy dalej, to zobaczymy, że konsekwentni libertarianie nie tylko powołują się na argumenty z etyki, moralności i prawa naturalnego równie często, jak na te z efektywności, ale wręcz zbudowali własny system etyczny (jedną z jego wersji przedstawił Murray Rothbard w „Etyce wolności”), wywiedziony z praw własności (i zresztą niekoniecznie w pełni zgodny z katolicyzmem). A zatem cokolwiek byśmy nie sądzili o nie-katolickich libertarianach, to nie sposób utrzymywać, że myślą jedynie w kategoriach zysku i wydajności, pomijając aspekt filozoficzny i moralny – nawet, jeśli pewne rzeczy błędnie pojmują. Oczywiście cały problem zniknąłby, gdyby autor zdecydował się, kim właściwie są „neokapitaliści” (zamiennie „neoliberałowie”). Tego jednak nie precyzuje do końca i stąd kolejne niejasności, jak na przykład twierdzenie, iż behawioralnym modelem wszystkich bez wyjątku lewicowych szkół intelektualnych jest odruchowe odrzucenie wszystkiego, co amerykańskie (str. 51). Już z samym tym stwierdzeniem można polemizować, podając np. neokonserwatystów jako kontrprzykład, ale to prowadziłoby nas do dużo szerszego sporu na temat definicji prawicy i lewicy. Tak czy inaczej autor zajmuje stanowisko zasadniczo pro-amerykańskie i sugeruje, że USA to „najpotężniejszy symbol kapitalizmu”. Problem polega na tym, że wbrew pozorom najbardziej radykalne środowiska wolnorynkowe wcale niekoniecznie są pro-amerykańskie, jeśli przez „pro-amerykanizm” rozumieć np. wsparcie dla amerykańskiego misjonarstwa demokratycznego, walki z terroryzmem, interwencji zbrojnych USA w innych krajach etc. Przykładowo Murray Rothbard czy Karol Hess występowali przeciw wojnie w Wietnamie, interwencjom amerykańskiej armii, wielu libertarian niezwykle surowo krytykowało reformy Reagana (uważając je za umacnianie i utrwalanie „państwa garnizonowego”), a już w XIX wieku w USA działali anarchoindywidualiści (Beniamin Tucker, Lysander Spooner), dla których nawet ówcześnie panujący porządek był zbyt opresyjny. Jeśli już mówimy o sprzeciwie libertarian wobec stosunków panujących w USA, to warto też przytoczyć cytat z artykułu Karola Hessa, wydanego w roku 1969, w którym odnosi się on m.in. do kwestii wielkich korporacji i tego, co potocznie nazywa się „kapitalizmem” oraz „prywatną własnością”. Hess pisze mianowicie: Prawda jest taka, że libertarianizm popiera zasady własności, ale w żaden sposób nie chce bronić każdej własności nazywanej obecnie prywatną. Jest on daleki od podzielania wspólnej płaszczyzny z tymi, co chcą stworzyć społeczeństwo, w którym superkapitaliści mieliby swobodę gromadzenia ogromnych majątków i mówią, że to właśnie jest ostatecznym, najważniejszym celem wolności. (…) A co z niezliczonymi korporacjami będącymi integralną częścią kompleksu wojskowo-przemysłowego, które nie tylko otrzymują połowę lub czasami faktycznie całość swego dochodu od rządu, ale także uczestniczą w masowym morderstwie? Jakie są ich listy uwierzytelniające je jako „prywatną” własność? Oczywiście żadne. Jako gorliwi lobbyści na rzecz kontraktów i dotacji, jako współzałożyciele państwa garnizonowego, zasługują one na jak najszybszą konfiskatę i zwrócenie ich majątku rzeczywiście prywatnemu sektorowi. Mówić, że powinno się respektować ich „prywatną” własność, to tak, jakby mówić, że powinno się respektować własność ukradzioną przez złodzieja koni i mordercę (…). W manifeście tym znajdujemy także wyraźne podkreślenie, że wolnościowcy są nie za „prywatną” własnością samą w sobie, ale za sprawiedliwą, nieobciążoną winą, nie-przestępczą prywatną własnością. Oczywiście Adolf Lindenberg niewątpliwie podpisałby się pod tym ostatnim stwierdzeniem, ale jego sposób postrzegania USA jako ostoi rynku i właściwej przeciwwagi dla socjalizmu, oraz ustawiczne posługiwanie się terminem „neokapitalizm” czy „neoliberalizm” mogą u niektórych czytelników wzbudzić obawy, że w istocie opowiada się on właśnie za tym krytykowanym powyżej „kapitalizmem państwowym”. Swoją drogą, znamienne jest to, że owe libertariańskie postulaty „prawdziwej własności prywatnej” i wyrazy potępienia dla „wielkich korporacji”, umaczanych w podłe interesy USA, są dość bliskie postulatom prezentowanym przez niektórych rzeczników „terceryzmu” (NOP) czy katolickiego dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca. Nie będziemy jednak tu rozwijać tego (bardzo luźnego zresztą) skojarzenia. W rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu” Lindenberg zamieszcza stwierdzenie, które radykalni tradycjonaliści uznać mogą za co najmniej pochopne i przedwczesne: Rozróżnienie pomiędzy wolnością filozoficzno-moralną a posłuszeństwem Bożemu prawu stanowi klucz do zrozumienia, iż liberalizm moralny i religijny nie ma nic wspólnego z wolnością gospodarczą głoszoną przez zwolenników wolnego rynku (str. 99). W zasadzie to nic innego, niż znany na polskim gruncie od ponad dwudziestu lat konserwatywny liberalizm Unii Polityki Realnej. W tym momencie warto zaznaczyć, że autor stanowczo zbyt skrótowo omawia nie-liberalne, nie-kapitalistyczne (a zarazem nastawione na własność, wolność i decentralizację) wizje gospodarki w myśli tradycjonalistycznej. Namiastką tego jest rozdział „Mentalność tradycjonalistów i konserwatywnych katolików”. Znajdziemy w nim jednak głównie wykaz zarzutów, jakie tradycjonaliści wysuwali przeciw społeczeństwu przemysłowemu i liberalizacji handlu (znane oskarżenia o destrukcję więzi rodzinnych i hierarchicznego porządku społecznego, o kult pośpiechu, pieniądza i pracy etc.). Autor rozróżnia „ruch tradycjonalistyczny” i „katolicki konserwatyzm”, ten pierwszy uważając za zjawisko związane z minioną epoką historyczną, ten drugi za coś uniwersalnego, co „bodaj najdynamiczniej” wzrasta obecnie w Stanach Zjednoczonych. Konkluzja Lindenberga jest taka, że ów „katolicki konserwatyzm” na pewno da się pogodzić z mentalnością licznych europejskich tradycjonalistów, jeżeli tylko będziemy w stanie określić model idealnego porządku socjoekonomicznego, ku któremu zmierzamy (str. 83). Ocenie czytelników pozostawiam stwierdzenie, czy jest to prawda, ogólnikowy banał, czy może niecna próba skuszenia tradycjonalistów „błyskotkami kapitalizmu”… Kilkanaście rozdziałów książki jest poświęconych omówieniu „chrześcijańskiego porządku społeczno-ekonomicznego”, co w praktyce okazuje się być afirmacją wolnego rynku, na szczęście popartą określonymi argumentami. Ich przytaczanie w całości nie jest tu może konieczne – można tu znaleźć wszystkie standardowe twierdzenia znane każdemu, kto miał styczność z „Najwyższym Czasem!”, publicystyką Janusza Korwin-Mikkego czy Stanisława Michalkiewicza i podobnymi źródłami. W skrócie powiemy jedynie, że Lindenberg postuluje poszanowanie prawa własności (co traktuje jako niezbędny warunek wolności ekonomicznej); tłumaczy zgodność wolnego rynku z zasadami etyki; usprawiedliwia istnienie pracy najemnej (czemu zresztą mogliby się przeciwstawić niektórzy libertarianie, choćby agoryści); rozróżnia pomiędzy „dbałością o własny interes” a egoizmem; usprawiedliwia czerpanie zysków z działalności gospodarczej. Odnosi się także do kwestii obciążeń podatkowych, oczywiście w zdecydowany sposób krytykując obciążenia nadmierne. Przypomina tu m.in. fragment encykliki Rerum Novarum papieża Leona XIII: Państwo działa przeto wbrew sprawiedliwości i ludzkości, jeżeli tytułem podatków z dóbr prywatnych więcej zabiera niż słuszne (str. 122). Cytowani są także Pius XI i Pius XII. Ten pierwszy pisał w Quadrogesimo anno: Jeśli atoli przedsiębiorstwo nie przynosi takich dochodów, jakich potrzeba na płacenie odpowiednich zarobków, bądź to dlatego, że samo upada pod niesprawiedliwymi ciężarami, bądź też, że wytwory swoje niżej ceny musi sprzedawać – niech wierzą ci, co to zawinili, że dopuszczają się grzechu wołającego o pomstę do nieba (…) (str. 123). Jego następca zauważył natomiast rzecz niezwykle ważną, o której nie pamiętają nieomal żadni współcześni rządzący: Podatki nie mogą nigdy stać się wygodnym sposobem spłacania przez rząd deficytu spowodowanego rozrzutną polityką bądź wspierania jednych gałęzi gospodarki kosztem innych (str. 123). Lindenberg nie omieszkał także wspomnieć o słynnych katolickich uczonych z uniwersytetu w Salamance, którzy w XVI i XVII wieku badali zagadnienia ekonomiczne, dochodząc do zaskakująco wolnorynkowych wniosków. Powoływanie się na dorobek hiszpańskich scholastyków jest zresztą w ostatnich latach bardzo modne w wolnorynkowych kręgach, zwłaszcza tych bardziej konserwatywnych i religijnych. Pisarzom tym cały rozdział poświęcił m.in. hiszpański ekonomista ze szkoły austriackiej Jezus Huerta de Soto w książce „Sprawiedliwość a efektywność”. Wymienia on m.in. jezuitę Jana de Marianę, autora pracy „De rege et regis institutione”, w której (przynajmniej wg de Soto) stawia tezę, że każdy obywatel może słusznie zamordować króla, który nakłada podatki bez zgody ludzi, odbiera ludziom ich własność i trwoni ją (…). Radykalny jezuita walczył także z inflacją, a ściślej z obniżaniem zawartości metalu w monetach, zaś inni ówcześni hiszpańscy myśliciele tego nurtu (np. biskup Diego de Covarrubias y Leyva, Ludwik Saravia de la Calle, kardynał Jan de Lugo czy Hieronim Castillo de Bovadilla) wykazywali między innymi, że „uczciwą” czy też „słuszną” ceną za towar jest po prostu cena rynkowa, efekt relacji między podażą i popytem, skutek wolnych transakcji. Huerta de Soto przytacza także wiele innych postulatów hiszpańskich scholastyków, uważając ich (za Rothbardem) za prekursorów „austriackiego” sposobu myślenia o gospodarce. O ile to może być prawdą, o tyle nie należy (zapewne) wyciągać z tego wniosku, że pobożni katoliccy duchowni są także prekursorami politycznego ruchu libertariańskiego, a już tym bardziej – libertarianizmu, jako systemu etycznego, z całym typowym dlań absolutyzowaniem własności i wolności. Wracając do Adolfa Lindenberga, to osobny rozdział poświęca on relacji pomiędzy katolickim konserwatyzmem a etatyzmem, atakując przerośnięte państwo i wykazując na kilku stronach nieuchronną niewydolność państwowej przedsiębiorczości. Potępia także sterowany przez państwo system przymusowych ubezpieczeń społecznych, politykę zasiłkowego rozdawnictwa i istnienie ustawowo określonych płac minimalnych. Pod koniec książki autor próbuje chyba z góry odeprzeć ewentualne zarzuty, jakoby wolnorynkowy porządek miał z konieczności być nastawiony na chciwość, wyzysk, pośpiech i wzajemne pożeranie się. Służy temu opis „niektórych cech psychologicznych prawdziwie chrześcijańskiego porządku społecznego”. W tej dziedzinie autor nie stawia postulatów ustrojów, a jedynie zachęca do określonych postaw i zachowań, które są dobre same w sobie, a przy tym korzystnie wpływają na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. Nie są to zresztą porady specjalnie odkrywcze – Lindenberg podkreśla wartość uprzejmości, przyzwoitości, zaangażowania w pracę, oszczędności i skromności, uwypukla także rolę chrześcijańskiej rodziny. Z tego samego środowiska, co Lindenberg (czyli TFP), wywodzi się także pismo „Polonia Christiana”, którego ósmy numer (datowany na maj-czerwiec 2009) poświęcony był zagadnieniom etatyzmu, wolnego rynku i podatków. „Kiedy państwo staje się złodziejem?” – takie pytanie zdobiło okładkę wydania. Odpowiedzi podjęło się kilkunastu autorów. Warto między innymi przytoczyć cytat z ks. Tadeusza Ślipko SJ, który co prawda uznaje, że płacenie podatków rzeczywiście jest sensownym obowiązkiem, niemniej pisze także: Jeżeli zatem w ustabilizowanych warunkach państwo nakłada podatki, których wysokość przekracza przeciętną finansową wydolność podległych mu podmiotów gospodarczych, wówczas dotknięci tymi działaniami członkowie społeczeństwa mają prawo do zastosowania pokojowych proporcjonalnych środków obrony, jak na przykład utajnianie części posiadanych finansowych zasobów bądź też dochodów. Inni autorzy (np. Stanisław Michalkiewicz czy Piotr Toboła-Pertkiewicz) dochodzą do podobnych wniosków i również wyrażają sprzeciw wobec nadmiernych obciążeń fiskalnych, dopatrując się w nich zwykłego rabunku. Skoro znowu dotarliśmy do problematyki podatków, to warto wrócić do książki Tomasza Sommera, od której zaczęliśmy. Pisze on między innymi o koncepcji podatków dobrowolnych, przy czym twierdzi, że Historycznie rzecz biorąc, istniało całkiem sporo takich państw [tj. finansowanych z dobrowolnych składek] (str. 113), nie podaje jednak praktycznie żadnych przykładów (poza krótką wzmianką o „niektórych miastach hanzeatyckich”, np. Hamburgu, (…) którego władze w wieku XVI i XVII starały się przymusowych podatków w ogóle nie stosować, choć nie zawsze im się ta sztuka udawała (str. 113). Odejście od koncepcji obowiązkowych danin to postulat z pewnością miły anarchokapitalistom, choć – jak się okazuje – możliwy do realizacji także w zupełnie innych warunkach. Oto bowiem jedynym państwem, które zniosło wszelkie podatki, jest… Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, o czym z dumą informuje np. blog trzecioświatowych maoistów. Nie ma w tym zresztą nic szczególnie budującego, jeśli wziąć pod uwagę, że i tak wszystkie środki produkcji znajdują się w rękach totalitarnego państwa. Co zaś do anarchokapitalizmu, to np. niejaki Tomasz Teluk, dawniej zaciekły libertarianin z anarchistycznymi skłonnościami, twierdzi obecnie (w wywiadzie dla portalu Fronda.pl), iż Jeżeli ktoś mówi, że można być anarchokapitalistą i chrześcijaninem — kłamie, gdyż nie ma żadnych argumentów na poparcie tej tezy. Można się zgodzić, że trudno (co najmniej trudno!) pogodzić katolicyzm z anarchokapitalizmem pojętym jako pewien całościowy system, obejmujący także wszelkie kwestie etyczne i rozpatrujący je wyłącznie przez pryzmat prawa własności. Niemniej, jeśli zaczniemy rozważać jakąś formę „anarchokonserwatyzmu”, to wówczas sprawa może wyglądać inaczej. Znane są przecież przykłady społeczności, które nie posiadały państwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale mimo tego posiadały pewne prawa, zwyczaje i autorytety – i dzięki nim funkcjonowały. Libertarianie podają tu zazwyczaj przykład Islandii w X, XI i XII wieku, gdzie wikingowie posługiwali się prawem zwyczajowym, a jego egzekwowanie przypominało czasem znane z naszej historii „zajazdy”… Innym przykładem „anarchokonserwatywnej” społeczności mogą być południowoafrykańscy Burowie (potomkowie osadników holenderskich) w okresie Wielkiego Treku i krótko po nim (koniec pierwszej i początek drugiej połowy XIX wieku). Jak pisze Jan Balicki w swej „Historii Burów”: Brak było tym ludziom doświadczenia politycznego czy administracyjnego, co miało dać się szczególnie we znaki, gdy trzeba było przystąpić do ujęcia życia na nowych terenach w jakieś formy organizacyjno-prawne. To zadanie stawało się jeszcze trudniejsze w wyniku innych cech (…): pewności siebie, wybujałego indywidualizmu, graniczącego z zamiłowaniem do anarchii, a raczej może z brakiem zaufania do jakichkolwiek rządów i nieufnością wobec jakiekolwiek kontroli. (…) Nie okazywali natomiast [Burowie – przyp. ATW] lojalności w stosunku do jakiejkolwiek władzy. Wkrótce po przemieszczeniu się na nowe tereny (po Wielkim Treku) Burowie (zwani voortrekkerami) zaczęli powoływać quasi-państwa, właściwie „zarysy państw”, pozbawione rozbudowanego aparatu biurokratycznego i trwałego systemu podatkowego. Pisze Balicki: (…) voortrekkerzy nie poczuwali się wobec tego tworu [wyłonionych spośród samych siebie władz – przyp. ATW] do żadnych obowiązków, nie zamierzali się przejmować stanowionymi przez nowe władze prawami, ani płacić podatków. Faktem jest jednak, że ten swoisty „anarchokonserwatyzm” wynikał nie tyle z abstrakcyjnych, teoretycznych rozważań, ile po prostu z dalekiej odległości od kolonialnej centrali, z dalekich odległości pomiędzy osiedlami ludzkimi, wreszcie – z narosłych przez lata zwyczajów. Trudno więc postulować automatyczne przeniesienie takiego „modelu politycznego” na współczesne, gęsto zaludnione, rozwinięte kraje. Z teoretycznych koncepcji „anarchokonserwatywnych” można przytoczyć myśl Karola Ludwika von Hallera, który w XIX wieku postanowił tak konsekwentnie odrzucić nowożytny model państwa, że doszedł do afirmacji wczesnośredniowiecznego porządku feudalnego z królem niemającym bynajmniej władzy absolutnej, a wręcz przeciwnie – ograniczonym przez prawa własności, umowy między wasalami a seniorami, stare obyczaje i nakazy religijne. Jest to jednak wizja na tyle ciekawa i szeroka, że zasługuje na osobne opracowanie (jak dotąd w miarę obszernie pisał o Hallerze Adam Wielomski, przedstawiając go jednak przede wszystkim, jako katolickiego reakcjonistę, o jego swoistym „libertarianizmie” zamieszczając li tylko wzmiankę). Czy z wszystkich powyższych omówień i rozważań płynie jakiś wniosek? Chyba taki, że nie należy pochopnie opowiadać się za omnipotentnym, potężnym państwem i uważać go za najlepsze antidotum na zwyrodnienia demoliberalizmu. Inaczej mówiąc: jest możliwa tradycjonalistyczna, konserwatywna wizja porządku wolnościowego, zdecentralizowanego, możliwie wiele pozostawiającego w rękach poddanych króla… bo przecież „obywatele republiki” nie są naszym ideałem! Wizja ta na pewno jest możliwa w teorii, a czy da się ją wprowadzić w praktycę – jeśli nie „tu i teraz”, to przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości? Niektórzy powiedzą, że nie, że jedyną ewentualnością dla prawicy jest teraz rodzaj prawicowej dyktatury z silną armią i swego rodzaju „faszystowskim drylem”. Być może to prawda, gdy chodzi o kwestie obronności etc., ale nic nie wskazuje na to, by nawet w takim systemie konieczna była szeroko zakrojona redystrybucja dochodów poprzez złodziejski system podatkowy, a tym bardziej – brutalne ingerencje w życie rodziny lub też zabieranie społecznym i prywatnym instytucjom tego, z czym sobie mogą jak najbardziej poradzić. To wszystko jest już jednak tematem na długą dyskusję pomiędzy różnymi nurtami i frakcjami. A póki co – żyjemy niestety w brzuchu Lewiatana, w wielkim Babilonie.

MATERIAŁY:
Tomasz Sommer – „Czy można usprawiedliwić podatki?”, Warszawa 2009
Adolpho Lindenberg – „Wolny rynek w społeczeństwie chrześcijańskim”, SKCh, Kraków 2006
Jesus Huerta de Soto – „Sprawiedliwość a efektywność”, Fijor Publishing 2010
„Polonia Christiana” nr 8, maj-czerwiec 2009
Jan Balicki – „Historia Burów”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich 1980
Wywiad Aleksandra Majewskiego z Tomaszem Telukiem
Karl Hess – „Letter from Washington”

Adam Tomasz Witczak
http://www.legitymizm.org/podatki-rynek

List otwarty do Obamy, Camerona i Sarkozy’ego Open letter to Mssrs. Obama, Cameron, Sarkozy
http://english.pravda.ru/world/africa/28-03-2011/117362-open_letter-0/
Timothy Bancroft-Hinchey – 28.03.2011, tłumaczenie/skrót Ola Gordon

Panie Prezydencie Obama, Panie Prezydencie Sarkozy i Panie Premierze Cameron Dziękuję Wam za dbałość o dobro istot ludzkich. Dziękuję Wam za troskę o bezpieczeństwie niewinnej ludności cywilnej. Jak Panowie wiecie, Organizacja Narodów Zjednoczonych zaplanowała, w tym miesiącu, oddanie hołdu Muammarowi Kadafiemu za przestrzeganie praw człowieka, po sporządzeniu raportu z dokładnego badania, chwalącego go za ogromną pracę humanitarną nie tylko w jego własnym kraju, ale na całym kontynencie afrykańskim, gdzie jest bardzo szanowany.

A teraz pytanie. Gdyby grupa wyszkolonych, mocno uzbrojonych obywateli przejęła władzę, paliła budynki, mordowała ludność cywilną i niszczyła własność rządową, powiedzmy, w Teksasie, Irlandii Północnej czy na Korsyce, co zrobiłyby władze Waszych krajów? Stały z dłońmi ułożonymi na sercach, czy zareagowały użyciem uzbrojonych sił bezpieczeństwa? Czy Panowie wiecie, kto rozpoczął mordy w Bengazi? Kolejne pytanie. Skąd wzięły się te stare flagi libijskie? Czy leżały gdzieś w Libii przez ostatnie pół wieku, czy wyprodukowano je za granicą, tak jak libijską „rewolucję”? Faktycznie mam serię pytań. Czy Panowie wiedzieliście, że Muammar Kadafi przejął najbiedniejszy kraj na Ziemi i zrobił z niego najlepszy w Afryce pod względem wskaźników rozwoju człowieka? Czy Panowie wiecie o olbrzymiej ilości dobra, jakie zrobił Muammar Kadafi i nadal robi na afrykańskim kontynencie? Czy Panowie wiedzieliście, że Libijczycy mają darmowe mieszkania? Czy któryś z Panów wprowadził ogólnokrajową politykę darmowych mieszkań w Waszych krajach? Rezolucja 1970 ONZ (2011) zakazuje dostaw broni dla „ubogich nieuzbrojonych cywilów” (aka uzbrojonych terrorystów) szalejących w Libii. Dlaczego „buntownicy” pokazywani są z wyrafinowaną bronią ciężką? Dlaczego broń jest przemycana do nich przez egipską granicę, tak wygodnie zabezpieczoną od strony zachodniej granicy z Tunezją, w pierwszym etapie operacji Grab Libijską Ropę? Kto dostarcza tej broni i dlaczego nie ma teraz niezależnego dochodzenia? Rezolucja ONZ 1973 (2011) zakazuje rozmieszczenia wojsk w Libii. Obejmuje to również siły specjalne. Więc co one tam robią? Dlaczego przeprowadzają szkolenia dla terrorystów?

Jak Panom wiadomo, podobne powstanie w Iraku zostało stłumione przez Panów przyjaciela, oddziały premiera, które otworzyły ogień zabijając 29 osoby w Bagdadzie? Dlaczego Panów wolne i niezależne media nie powiedziały ani słowa na ten temat? Jaka jest Panów polityka w Jemenie, gdzie siły zbrojne Waszego przyjaciela prezydenta zabijają biednych bezbronnych niewinnych cywilów? Gdzie jest strefa zakazu lotów nad Jemenem, czy Bahrajnem? Dlaczego wciąż podkreślacie, że nie jesteście stronniczy, kiedy siły powietrzne bombardują wojskowe kolumny z jednej strony, a ułatwiają przemieszczanie się innym? Jeżeli to nie jest stronnicze, nie wiem, co jest. Dlaczego okłamujecie swoje narody?

Co uzasadnia ataki na obiekty cywilne, wykraczające całkowicie poza ramy Rezolucji 1973? Dlaczego próbujecie zabić Muammara Kadafiego i jego dzieci? Jak byście się czuli, gdyby ktoś zamordował członka Panów rodziny? Wiecie Panowie, że islamski fundamentalizm dojrzewał w Benghazi przez dziesięciolecia, że wielu członków „rewolucji” zostało przeszkolonych w Afganistanie, a Kadafi wywołał tam wściekłość, bo ośmielił się zadeklarować, że jest przeciwny kamienowaniu i karze śmierci dla homoseksualistów? Oczywiście wiecie również, że wywołał wściekłość w Bengazi, nazywając islamski welon „szmatą” i „namiotem”? Macie świadomość, że uczucie wobec niego jest tam takie, bo wrzucał islamskich fundamentalistów do więzienia i ośmielił się powiedzieć, że chrześcijanie i Żydzi powinni mieć moliwość odwiedzenia Mekki? Dlaczego usunięto libijskie internetowe strony informacyjne? Dlaczego Wasze rządy uprawiają cyber terroryzm obok ataków terrorystycznych ze sprzętem wojskowym? Jak komfortowo Pan się czuje, zwracam się do Pana Camerona w szczególności, zamykając w kraju szpitale, a koszt tej operacji jest – tylko koszt latania – gdzieś około 50,000 funtów za godzinę? Czy któryś z Panów wie, co naprawdę robi? A może macie pragnienie wojny by wzmocnić słabnące poparcie w kraju? Czy zdaliście sobie sprawę, że płk Muammar Kadafi cieszy się większą popularnością w Trypolisie niż Wy w Waszych stolicach? Po raz kolejny wyskoczyliście przed szereg wymyślając jakąś don kiszocką sprawę, by uzasadnić własną nieudolność i zadowolić lobby energii i broni, które w rzeczywistości rządzą polityką. Wy trzej jesteście najbardziej obrzydliwym przykładem bezużytecznych, słabych, niekompetentnych protagonistów, którzy w Libii pokazali bardzo wysoki stopień nieodpowiedzialności. Powiedziawszy to, jeśli chcecie strategię wyjścia, to jest tutaj, (bo nie mam wątpliwości, że wspólnie nie możecie sformułować jej dla siebie). Zaakceptujcie zawieszenie broni libijskiego rządu, zatrzymajcie tę kampanię i pozwólcie wkroczyć Unii Afrykańskiej i pośredniczyć w transakcji. Przestańcie zbroić terrorystów, przestańcie tracić pieniądze Waszych podatników (rachunek dla Amerykanów jest już w setkach milionów; dla Francji i W. Brytanii wiele dziesiątków milionów. Ile oddziałów macierzyńskich, ile burs szkolnych lub leków przeciw rakowi zafundowałyby te pieniądze? „Przepraszam, panie Jones. Nie możemy kontynuować leczenia, ponieważ NHS nie ma tego rodzaju finansowania. W ciągu sześciu godzin, kiedy czekał pan na wizytę, pana rząd wydał 300.000 na wypad jednego statku powietrznego nad Libię”). Doskonała akcja! Wiecie, co … jesteście niezdolni do zajmowania tych stanowisk. Jeśli ktoś „musi odejść,” to Wy trzej. I tym razem, jeśli otrzymam jedną śmiertelną groźbę w mojej poczcie (które zwykle dostaję za taki artykuł), będę badał jej źródło. Tym razem będę nieubłagany i nie usunę żadnej z nich.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Świątynna arystokracja i faryzeusze Ta książka jeszcze nim się pojawiła, zdobyła sobie rozgłos. Kilka dni przed ukazaniem się drugiej części „Jezusa z Nazaretu” Benedykta XVI agencje doniosły, że papież uwolnił w niej Żydów od odpowiedzialności za śmierć Chrystusa. Słowom tym towarzyszyło sporo pochwalnych komentarzy. Czy słusznie? Przede wszystkim sprawa odpowiedzialności za śmierć Nauczyciela z Nazaretu jest pobocznym wątkiem papieskich rozważań. Poza tym z doniesień agencyjnych mógłby wynikać dość dziwaczny obraz, zgodnie z którym cechą współczesnego chrześcijańskiego myślenia jest zbiorowe obciążanie Żydów winą za śmierć Jezusa. Ten godny potępienia pogląd co najmniej od dziesięcioleci nie ma zwolenników. [Ma, ma - wśród ludzi umiejących czytać. To nie Polacy, lecz tłum żydowski krzyczał "Krew jego na nas i dzieci nasze", żądając ukrzyżowania Chrystusa. - admin]

Ba, sądzę, że istnieje odwrotne zjawisko: tragedia Holokaustu, jego ogrom i okrucieństwo sprawiły, że wielu współczesnych autorów w taki sposób interpretuje starożytne teksty, by za wszelką cenę odsunąć od ewangelistów zarzut antysemityzmu. Czasem nie wiadomo, czy uprawiają historię, w której powinno chodzić o ustalenie prawdy i faktów, czy angażują się w walkę przeciw rasizmowi. Wystarczy sprawdzić, ile miejsca temu problemowi poświęcił amerykański biblista Raymond Brown w fundamentalnym dziele „Śmierć Mesjasza”. A przecież, sądzę, z faktu, że odpowiedzialność za śmierć Jezusa leży głównie po stronie ówczesnych przywódców żydowskich – jak wykazał choćby w „Procesie Jezusa” wybitny teolog Josef Blinzler – w żadnej mierze nie może wyniknąć usprawiedliwienie dla antysemityzmu. [Pomijając fakt, iż ogrom i okrucieństwo żydowskiego Holocaustu nie było ani jedyne, ani pierwsze, ani wyjątkowe w historii świata, warto zaznaczyć, iż dla antysemityzmu istnieje mnóstwo usprawiedliwień niekoniecznie sięgających czasów Chrystusa. Wystarczy poczytać sobie bodaj fragmenty niezafałszowanych tłumaczeń Talmudu, "świętej księgi", zionącej bydlęcą nienawiścią do nie-Żydów, pełnej rasizmu, antymoralności i zwykłej  pornografii - admin]

Jakie w tej sprawie stanowisko zajmuje papież? Nie mam jasności. Benedykt XVI zauważa najpierw, że nocne pojmanie Jezusa w Getsemani nie byłoby możliwe bez wcześniejszej decyzji Sanhedrynu. Pisze, że w posiedzeniu Wysokiej Rady wzięli udział arcykapłani i faryzeusze (s. 183). Wspomina, że obawa przed konsekwencjami politycznymi działalności Nazarejczyka „połączyła arystokrację kapłańską z faryzeuszami”. Stwierdza także, że Sanhedryn składał się z trzech frakcji: kapłanów, starszych i uczonych w Piśmie (s. 189), i że w takim składzie uznał Jezusa za winnego popełnienia bluźnierstwa (s. 197). Wszystko to wynika z tekstów ewangelicznych. Jak też to, że przedstawiciele Sanhedrynu oskarżyli Jezusa przed Piłatem, który wydał na niego ostatecznie wyrok śmierci. Zdumiewa zatem, że rozważając kwestię, kim byli oskarżyciele, Benedykt XVI najpierw słusznie podkreśla, że nie byli to po prostu „Żydzi”, ale potem pisze, że byli nimi tylko członkowie arystokracji świątynnej (s. 200). Co w takim razie stało się ze starszymi i uczonymi w Piśmie? Ci drudzy w większości byli faryzeuszami. Albo faryzeusze głosowali przeciw śmierci Jezusa – czemu przeczą świadectwa Ewangelii, albo papież, wymieniając oskarżycieli, zapomina o faryzeuszach wspomnieć. Bardzo bym chciał się dowiedzieć, jak sam Benedykt XVI by to wytłumaczył.

Paweł Lisicki, http://blog.rp.pl/lisicki

Jednym z „dobrych owoców” II Soboru jest nieklarowność i brak precyzji w oficjalnie publikowanych dokumentach watykańskich. Każdy je może sobie niemal dowolnie interpretować. – admin

Apel Żydów: Pozbawmy Polskę dolarów. Sikorski odpowiada. Komentując apel przedstawiciela Światowego Kongresu Żydowskiego o bojkot gospodarczy Polski za brak ustawy reprywatyzacyjnej, szef MSZ Radosław Sikorski wskazał, że polskie sądy nie rozróżniają występujących o odszkodowania ze względu na wyznanie i narodowość. [Chcielibyśmy, aby tak było naprawdę... - admin]

Radca generalny Światowego Kongresu Żydowskiego (WJC) Menachem Z. Rosensaft w artykule zamieszczonym na stronie internetowej WJC, a przedtem, 28 marca, w nowojorskim „Jewish Week” wezwał społeczność żydowską do pozbawienia Polski „dolarów z turystyki i innych” do czasu uchwalenia w naszym kraju ustawy, dotyczącej roszczeń ofiar i ich spadkobierców. [Nikt w Polsce nie chce waszych dolarów, waszych szemranych inwestorów, dewastacji hoteli przez waszych "turystów", ani tym bardziej panoszenia się żydowskich ochroniarzy. - admin]

- My nie rozróżniamy w naszym procesie restytucyjnym; sądy nawet nie wiedzą, jakie kto ma wyznanie i narodowość [SIC!!! - admin], i o ile wiem setki spraw skończyły się już oddaniem mienia i rekompensatami. Niezmiennie zachęcamy do korzystania ze ścieżek prawnych, które są otwarte niezależnie od narodowości czy wyznania – powiedział Sikorski dziennikarzom w Brukseli, dokąd pojechał na spotkanie z szefową unijnej dyplomacji Catherine Ashton. Sikorski zastrzegł, że MSZ prowadzi relacje Polski z państwami (a nie Światowym Kongresem Żydowskim), ale jest „pełnomocnik rządu ds. relacji z diasporą żydowską”. Wyraził przekonanie, że „minister Władysław Bartoszewski kompetentnie zabierze głos w tej sprawie”. Podkreślił też, że należy „sprawdzić status tego, co się pokazało w mediach”. [Nie wątpimy w wyjątkowe kompetencje sklerotyka Bartoszewskiego. - admin]

Radca generalny Światowego Kongresu Żydowskiego (WJC) Menachem Z. Rosensaft przypomniał też o wyrażeniu „rozczarowania” podejściem Polski do roszczeń żydowskich przez specjalnego doradcę sekretarz stanu USA ds. problemów holokaustu Stuarta Eizenstata. Eizenstat powiedział 16 marca, że „rząd amerykański jest głęboko rozczarowany tym, że rząd Polski zawiesił plany przekazania do parlamentu projektu ustawy przewidującej rekompensaty dla osób, których prywatne majątki zostały skonfiskowane” w czasie wojny i po niej. Wezwał też – w imieniu rządu USA – rząd polski do restytucji prywatnego mienia żydowskiego, choćby w formie rekompensat rozłożonych w czasie. Zdaniem Rosensafta, nie ma racji minister Sikorski, który oświadczył w „Kropce nad i” w TVN24, że „jeśli chodzi o mienie różnych obywateli państw obcych, to Polska jeszcze w latach 60. podpisała tzw. umowy indemnizacyjne, w tym z USA, i wypłaciła wielomilionowe odszkodowania rządom tych krajów, w tym Stanom Zjednoczonym”. Rosensaft twierdzi, że umowa z 1960 r. nigdy nie miała obejmować roszczeń tych, którzy przybyli do USA długo po tym, gdy ich własność została najpierw zajęta przez nazistów, a potem znacjonalizowana przez reżim komunistyczny; jego zdaniem umowa miała zapewnić kompensację osobom indywidualnym, które były obywatelami amerykańskimi w czasie, gdy ich własność została skonfiskowana. Rosensaft przytoczył też wypowiedź Sikorskiego, który wskazywał, że USA mogły pomóc polskim Żydom w czasie wojny, a obecną interwencję władz USA w sprawie restytucji prywatnego mienia żydowskiego uznał za „cokolwiek spóźnioną”. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało 10 marca, że projekt ustawy reprywatyzacyjnej jest przygotowany, ale ze względu na globalny kryzys finansowy oraz duże obciążenia finansowe wynikające z tej ustawy, „w obecnej sytuacji ekonomicznej projekt ustawy nie może być przeprowadzony”. Według resortu ustawa powodowałaby „skokowy wzrost długu publicznego o 18 mld zł”. Sprawa dotyczy dawnych właścicieli, którzy utracili swoje nieruchomości w efekcie nacjonalizacji z lat 1944-1962. Prace nad projektem trwały od 2008 r. Pytany o tę kwestię premier Donald Tusk zapewniał następnego dnia, że w sprzyjającym okresie rząd przekaże projekt ustawy do Sejmu. – I biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu, a więc nie kierujemy do parlamentu tej ustawy, bo w dzisiejszej sytuacji na świecie, w Europie, w Polsce proponowanie dodatkowego wydatku idącego w dziesiątki miliardów złotych byłoby uczciwe wobec roszczących i bardzo nieuczciwe wobec wszystkich pozostałych polskich obywateli – powiedział szef rządu. Autor: MK
Źródła: PAP, WJC

http://wiadomosci.onet.pl

Światowy Kongres Żydów wzywa do bojkotu Polski „Dopóki nie powstanie prawo, które będzie odpowiadać roszczeniom ofiar Holokaustu i ich spadkobiercom, społeczność żydowska, ocaleni i ich rodziny w szczególności powinni powstrzymać się przed wpompowywaniem dolarów z turystyki i innych dziedzin w polską ekonomię” – te ostre słowa padły z ust jednej z najważniejszych osób w Światowym Kongresie Żydów, radcy generalnego Menachema Z. Rosensafta. Rosensaft zabrał głos w polsko-żydowskim sporze o restytucję mienia ofiar Holokaustu. Jego apel to reakcja m.in. na słowa premiera Donalda Tuska, że “Polski nie stać” obecnie na przeprowadzenie ustawy reprywatyzacyjnej, która zadowoliłaby między innymi Żydów. Oświadczenie uzupełnia też wcześniejszy list sekretarza generalnego WJC Michaela Schneidera, który apelując o restytucję mienia pisał, iż “ocaleni z Zagłady potrzebują rekompensat za mienie utracone w Polsce, aby radzić sobie z problemami starości”. Oświadczenie Rosensafta w większej mierze dotyczy jednak wypowiedzi szefa polskiego MSZ Radosława Sikorskiego, który w odpowiedzi na list od WJC mówił, że “Polska bardzo szczodrze oddała mienie komunalne żydowskie oraz, że reprywatyzacja w Polsce ma miejsce, i obywatele odzyskują mienie po tym, jak sądy zweryfikują te wnioski”. Rosensaft nazywa te słowa „jątrzeniem”, które pogorszyła jeszcze “lekceważące” polskie stanowisko. W jego opinii nie ma racji minister Sikorski, który oświadczył w “Kropce nad i” w TVN24, że “jeśli chodzi o mienie różnych obywateli państw obcych, to Polska jeszcze w latach 60. podpisała tzw. umowy indemnizacyjne, w tym z USA, i wypłaciła wielomilionowe odszkodowania rządom tych krajów, w tym Stanom Zjednoczonym”. Radca generalny Światowego Kongresu Żydowskiego twierdzi, że umowa z 1960 r. nigdy nie miała obejmować roszczeń tych, którzy przybyli do USA długo po tym, gdy ich własność została najpierw zajęta przez nazistów, a potem znacjonalizowana przez reżim komunistyczny; jego zdaniem umowa miała zapewnić kompensację osobom indywidualnym, które były obywatelami amerykańskimi w czasie, gdy ich własność została skonfiskowana. - Dopóki nie powstanie prawo, które będzie odpowiadać roszczeniom ofiar Holokaustu i ich spadkobiercom, społeczność żydowska, ocaleni i ich rodziny w szczególności powinni powstrzymać się przed wpompowywaniem dolarów z turystyki i innych dziedzin w polską ekonomię – kończy Menachem Z. Rosensaft. Komentując apel przedstawiciela Światowego Kongresu Żydowskiego o bojkot gospodarczy Polski za brak ustawy reprywatyzacyjnej, szef MSZ Radosław Sikorski wskazał, że polskie sądy nie rozróżniają występujących o odszkodowania ze względu na wyznanie i narodowość. – My nie rozróżniamy w naszym procesie restytucyjnym, sądy nawet nie wiedzą, jakie kto ma wyznanie i narodowość, i o ile wiem setki spraw skończyły się już oddaniem mienia i rekompensatami. Niezmiennie zachęcamy do korzystania ze ścieżek prawnych, które są otwarte niezależnie od narodowości czy wyznania – powiedział Sikorski. Sikorski zastrzegł, że MSZ prowadzi relacje Polski z państwami (a nie Światowym Kongresem Żydowskim), ale jest “pełnomocnik rządu ds. relacji z diasporą żydowską”. Wyraził przekonanie, że “minister Władysław Bartoszewski kompetentnie zabierze głos w tej sprawie”. Podkreślił też, że należy “sprawdzić status tego, co się pokazało w mediach”. Pytany o tę kwestię premier Donald Tusk zapewniał, że w sprzyjającym okresie rząd przekaże projekt ustawy do Sejmu. – I biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu, a więc nie kierujemy do parlamentu tej ustawy, bo w dzisiejszej sytuacji na świecie, w Europie, w Polsce proponowanie dodatkowego wydatku idącego w dziesiątki miliardów złotych byłoby uczciwe wobec roszczących i bardzo nieuczciwe wobec wszystkich pozostałych polskich obywateli – powiedział szef rządu. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało 10 marca, że projekt ustawy reprywatyzacyjnej jest przygotowany, ale ze względu na globalny kryzys finansowy oraz duże obciążenia finansowe wynikające z tej ustawy, “w obecnej sytuacji ekonomicznej projekt ustawy nie może być przeprowadzony”. Według resortu ustawa powodowałaby “skokowy wzrost długu publicznego o 18 mld zł”. Sprawa dotyczy dawnych właścicieli, którzy utracili swoje nieruchomości w efekcie nacjonalizacji z lat 1944-1962. Prace nad projektem trwały od 2008 r. PAP, wp.pl
http://mercurius.myslpolska.pl

Gajowy chyba nie będzie odosobniony ze swoim apelem:
Drodzy Żydzi, dotrzymajcie choć raz słowa i zbojkotujcie Polskę na zawsze. Powyjeżdżajcie stąd, polikwidujcie swoje interesy, poobrażajcie się – i zapomnijcie o nas. Jakoś damy sobie bez Was radę, bez waszych polityków, ekonomistów, prawników, dziennikarzy, aktorów, kabareciarzy, bankierów i inwestorów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
403
403 ac
403
cziomer78 403
403
lanos manual cz III 1 403
403
medycyna wet 2009 nr 6 strony 399 403
Księga 1. Proces, ART 403 KPC, 2005
30 403 409 ESR of AISI M14 HSS Scrap
403 a
403
403
403 417
330 403
image 2010 06 16 14 59 40 403
403 - Kod ramki - szablon(3)

więcej podobnych podstron