696

Rybiński II Komuna wykańcza polskie firmy Mu­si­my w koń­cu uwol­nić się od men­tal­no­ści kra­ju, w któ­rym ob­ce ka­pi­ta­ły przez mi­nio­ne 200 lat roz­da­wa­ły kar­ty, i przy­po­mnieć so­bie cza­sy, gdy we wła­da­niu Ja­giel­lo­nów by­ły zie­mie 2 mln km2, gdy by­li­śmy, po­tę­gą Jako motto tego tekstu piękne zdania Rybińskiego „Mu­si­my w koń­cu uwol­nić się od men­tal­no­ści kra­ju, w któ­rym ob­ce ka­pi­ta­ły przez mi­nio­ne 200 lat roz­da­wa­ły kar­ty, i przy­po­mnieć so­bie cza­sy z po­cząt­ku XVI wie­ku, gdy we wła­da­niu dy­na­stii Ja­giel­lo­nów by­ły zie­mie o po­wierzch­ni 2 mln km2, gdy by­li­śmy po­tę­gą.„. Kapitał ma narodowość. Oczywiście nie według Korwina Mikke żyjącego w urojonym feudalnym doskonałym świcie. Dlaczego napisałem o Korwinie? Dlatego, że swoją fałszywą tezą , że nie ważne, do kogo należą banki, czy koncerny w Polsce, aby tylko były prywatne wyrządził ogromne szkody wspierając obcą agenturę, której to myślenie było na rękę.  Co to oznacza, że kapitał ma  narodowość? Oznacza po prostu, że konkretny koncern, bank jest silnie powiązany z rządem, centrum politycznym jakiegoś państwa. Bardzo często potężna instytucja gospodarcza, finansowa, czy technologiczna jest mniej lub bardziej istotną częścią  „układu władzy”. Przypomnę może  słowa wielkiego pruskiego stratega Carla Phillipa Gottlieba von Clausewitza „Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami. „Były prezydent Niemiec Horst Koehler powiedział w chwili szczerości  „Kraj o naszych rozmiarach oraz z tak zorientowany na eksport musi czasami wysłać swoje oddziały, aby bronić swoich ekonomicznych interesów”. Po ujawnieniu tej tajnej jak rozumiem doktryny Niemiec  musiał się natychmiast podać do dymisji.  Musimy zrozumieć, ze nie tylko armia jest narzędziem polityki współczesnego państwa. Koncerny, a w szczególności banki  i ich działania za granicą jest „ jedynie kontynuacją polityki innymi środkami

„Wszystkie państwa  na świecie tej wielkości, tej populacji i o takim rozwoju cywilizacyjnym  działają zgodnie  z tą zasada.  Z jednym wyjątkiem. Z wyjątkiem Polski. Pozbycie się, niedopuszczenie, aby narodowy kapitał polski kontrolował większość mediów, banków, koncernów przemysłowych, telekomunikacyjnych, zniszczenie portów  to  jest jawny dowód na to, że Polska  jest protektoratem, którego władze niszczą własną infrastrukturę suwerenności. Klasycznym przykładem jest zniszczenie polskiego, bardzo dobrze rozwijającego się przemysłu komputerowego  i informatycznego  przemysłu. Chodzi o sprawę Kluski. Kryminaliści z państwowego urzędu bezkarnie zniszczyli  nie tylko przedsiębiorcę i  przedsiębiorstwo, ale cały przemysł. Nie chodzi  tu o zjawisko kryminalnych gangsterskich struktur wewnątrz  urzędów II Komuny, ale o to, że taką sprawą powinny zając  się służby  kontrwywiadowcze , gdyż zniszczenie całego przemysłu, zamiast jego ochrony powinno  zastanowić. Mariusz Muszyńskiego i Krzysztof Rak w artykule „Polscy Jurgieltnicy” napisali o ulokowanej agenturze na średnim szczeblu administracyjnym agenturze, właśnie tym szczeblu, który wykończył  Kluskę, który wykańcza  polskie firmy. Temat jest szeroki, w jednym z tekstów omówiłem wywiad Łukaszenki, w którym ten  otwarcie mówił o preferowaniu polskich firm przyt prywatyzacji firm białoruskich. Sikorski w t czasie tej wizyty  robił za paprotkę  przy niemieckim ministrze lobbującym, aby to niemieckie firmy były preferowane. Oczywiście  należy dobie zadać pytanie o rolę Tuska i Platformy w tym procederze, Czy chodzi tylko o ciche przyzwolenie, czy tez o stymulowanie i inicjowanie tych działań. Oddajmy głos Rybińskiemu  „Na razie pod­trzy­mu­ję mo­je zda­nie: na­wet je­że­li for­mal­nie nie ma róż­nic, to fak­tycz­nie ka­pi­tał za­gra­nicz­ny jest czę­sto trak­to­wa­ny ja­ko lep­szy. Wy­ni­ka to cho­ciaż­by z fak­tu, że ka­pi­tał ten ma wspar­cie swo­ich rzą­dów w eks­pan­sji za­gra­nicz­nej, a nasz ro­dzi­my ka­pi­tał, gdy ta­ką eks­pan­sję pla­nu­je, by­wa se­ko­wa­ny. Pi­sa­łem już w tym kon­tek­ście o KGHM, któ­re­mu rząd pod­ciął skrzy­dła, wpro­wa­dza­jąc do­dat­ko­wy po­da­tek. Wie­le po­dob­nych przy­kła­dów od­mó­wie­nia wspar­cia fir­mom, któ­re ma­ją świet­ną tech­no­lo­gię i glo­bal­ne moż­li­wo­ści roz­wo­ju, moż­na zna­leźć w ra­por­cie o in­no­wa­cyj­no­ści pol­skiej go­spo­dar­ki [www.ma­dra­-pol­ska. pl]. W nie­któ­re sy­tu­acje trud­no wręcz uwie­rzyć: zna­na mi fir­ma pla­no­wa­ła eks­pan­sję w Azji i zwró­ci­ła się do am­ba­sa­dy z proś­bą o pod­sta­wo­we in­for­ma­cje. Am­ba­sa­da na­wet nie od­po­wie­dzia­ła.Po­pro­si­łem oso­by czy­ta­ją­ce mój blo­g o za­bra­nie gło­su w tej spra­wie. Kto ma ra­cję, ja czy wy­so­ki urzęd­nik pu­blicz­ny? „....”Mu­si­my w koń­cu uwol­nić się od men­tal­no­ści kra­ju, w któ­rym ob­ce ka­pi­ta­ły przez mi­nio­ne 200 lat roz­da­wa­ły kar­ty, i przy­po­mnieć so­bie cza­sy z po­cząt­ku XVI wie­ku, gdy we wła­da­niu dy­na­stii Ja­giel­lo­nów by­ły zie­mie o po­wierzch­ni 2 mln km2, gdy by­li­śmy po­tę­gą. „....( źródło )
Materiały pomocnicze
Prezydent Republiki Federalnej Niemiec
Horst Koehler oświadczył, że ustępuje w trybie natychmiastowym ze stanowiska. Jak powód rezygnacji podał kontrowersje wokół swej niedawnej wypowiedzi na temat interwencji wojskowej w Afganistanie? „Prezydent zaznaczył, że pomówienie, jakoby opowiadał się za sprzecznym w konstytucją użyciem Bundeswehry do zabezpieczania niemieckich interesów gospodarczych, nie ma jakichkolwiek podstaw.” The Economist  prezydent Horst Kohler powiedział po swoim powrocie z Afganistanu „ Kraj o naszych rozmiarach oraz z tak zorientowany na eksport musi czasami wysłać swoje oddziały aby bronić swoich ekonomicznych interesów  , na przykład otwartych dróg handlowych„ ..(więcej)
Artykuł: „Polscy jurgieltnicy" autorstwa Mariusza  Muszyńskiego i Krzysztofa Raka porównuje II Rzeczpospolita i III pod katem występowania obcej agentury.

„Przywykliśmy już do chorób polskiej polityki – korupcji, nieodpowiedzialności polityków czy kłótliwości. Przez to nie dostrzegamy znacznie większej patologiinegatywnego wpływu, jaki na sprawy państwa wywierają Polacy reprezentujący obce interesy.„..”dy obecne zwyczaje porównamy z tymi, które panowały w II Rzeczpospolitej. Wówczas to, szczególnie po przewrocie majowym (1926 r.), rządzenie krajem było poddane maniakalnemu wręcz przywiązaniu do pryncypium niezależności. Józef Piłsudski, a potem Józef Beck cały czas działali na rzecz pełnej autonomii zarówno w stosunku do dwóch największych wrogów – Niemiec i Związku Sowieckiego – jak i sojuszników – Francji i Wielkiej Brytanii. „....”Pomijając dość liczną mniejszość narodową, lobby niemieckie prawie w ogóle nie istniało(działalność publicystyczna Władysława Studnickiego była marginesem). Osoby podejrzewane o agenturalność na rzecz obcych wywiadów zostały po 1926 r. odsunięte od władzy i wpływów (w tym również jeden z premierów, który – o czym wstydliwie szepczą dziś niektórzy historycy – miał pracować dla Francji). Dla nikogo nie ulega wątpliwości, że II Rzeczpospolita w swoich strategicznych decyzjach była suwerenna. I pewnie, dlatego do dziś najczęściej padającym w kraju i za granicą zarzutem wobec ówczesnej polskiej polityki jest zarzut arogancji i pychy. „.....”Po odzyskaniu niepodległości w 1989 r. nie wolno było mówić o płatnych zdrajcach narodowych interesów. W przeciwnym razie natychmiast trzeba się było zmierzyć z zarzutem oszołomstwa, spiskowej teorii dziejów.Elity lat 90. XX wieku przekonywały do wizji świata, zgodnie, z którą pojęcie racji stanu i interesu narodowego należało odstawić do lamusa. Reguły globalnego porządku miało określać zaufanie i miłość,a nie walka i narodowy egoizm. Dziś na tę naiwną wizję moglibyśmy spuścić zasłonę milczenia, gdyby nie to, że właśnie dzięki niej ościenne mocarstwa, budując sieci lobbystów, uzyskały istotny wpływ na wewnętrzne stosunki w Polsce. „....(źródło)
Najbardziej jednak interesująca jest informacje z konferencji Bondaryka, które podaję za Rzeczpospolitą  ” Zapowiedział, że ABW przygotowuje projekt zmian prawnych modyfikujących definicję szpiegostwa, by z nim skutecznie walczyć. Jednak ze statystyk wynika, że spadła liczba prowadzonych przez tę służbę śledztw dotyczących szpiegostwa. W 2009 r. było sześć takich postępowań, w 2010 – cztery. Raport wskazuje, że istotną sprawą była odbudowa radiokontrwywiadu zajmującego się m.in. analizowaniem przesyłanych w eterze informacji. Obce służby w dalszym ciągu wykorzystują łączność radiową w celach wywiadowczych.”…” Bondaryk nie chciał wskazywać, kto doprowadził do likwidacji radiokontrwywiadu „....(więcej)
Tygodnik Forum „STASI w PRL. Według Urzędu  ds. Akt STASI w Polsce w czasach PRL działało przynajmniej 500 agentów STASI. Szpiclowaniem sąsiedniego kraju przez NRD rozpoczęło sie wraz z wyborem w roku 1978 kardynała Wojtyły na papieża. S TASI infiltrowało przede wszystkim Solidarność. W czasie stanu wojennego pośród kurierów Solidarności , którzy przesyłali wiadomości z Polski na Zachód byli też agenci STASI. STASI działało w Polsce niezależnie od polskiej bezpieki. Większość zgromadzonych wówczas materiałów podobno zniszczono. Jednak badaczom z dawnego Urzędu Gaucka i obecnego pod rządami Birthler udało się ustalić tożsamość części ówczesnych agentów”..” wiadomo ,że lista szpiegów STASI na całym świecie znajduje sie od dawna w posiadaniu CIA Dopiero w 2003 roku Amerykanie przekazali część tych informacji rządowi RFN” ..”. Udało się już ustalić nazwiska niektórych posłów do Bundestagu, którzy kiedyś pracowali dla STASI ”...”Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce  zbliżył sie do środowiska, które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska.Spotykał sie z redaktorami pisma, przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja „....(więcej)

Ponieważ mam już 5000 znajomych na Facebook osoby, które chcą otrzymywać linki  z tekstami   dopisywać   o dopisywanie się  do mojej strony publicznej Facebook  
Marek Mojsiewicz

"Przekazałem to, co otrzymałem". Cenckiewicz o biskupie Lefebvre Sławomir Cenckiewicz dla portalu fronda.pl o arcybiskupie Marcelu Lefebvre, trudnym dialogu lefebrystów z Watykanem i ostatniej biografii duchownego. „Byliśmy świadkami zaślubin Kościoła z ideami liberalnymi” – powiedział na zakończenie soboru abp Lefebvre – „W ten sposób zostały naruszone podstawy wiary, moralności i dyscypliny kościelnej, przed czym ostrzegali wszyscy papieże”.

„Oni mają kościoły, ale to my zachowaliśmy wiarę” – powiedział w kazaniu przeciwko arianom św. Atanazy Wielki. Słynne słowa Doktora Kościoła, który w IV wieku niemal w pojedynkę prowadził walkę z zabójczą herezją Ariusza, dla tysięcy katolików po Soborze Watykańskim II stały się drogowskazem i zachętą do walki przeciwko współczesnym błędom. Stąd też wielu z nich, w osobie i postępowaniu arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a upatruje nowego św. Atanazego, zaś posoborowy kryzys Kościoła porównuje do „nocy ariańskiej”, która za przyzwoleniem hierarchii zatriumfowała ówcześnie w całym świecie chrześcijańskim. Podobnie zdaje się uważać bp Bernad Tissier de Malerais – autor opublikowanej właśnie naukowej, ale i wyjątkowej biografii swojego duchowego ojca. Jej lektura jest konieczna dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć złożoność obecnie prowadzonych rozmów teologicznych-kanonicznych Bractwa Św. Piusa X i Stolicy Apostolskiej.

Zwyczajny ksiądz Marceli Lefebvre (ur. 1905 r.) stronił zawsze od porównań do św. Atanazego. Był skromny i nieśmiały. Powtarzał często, że wyjątkowa sytuacja, w jakiej znalazł się Kościół i jego wierni na przełomie lat 60. i 70., zmusiły go do roli przywódcy katolickich tradycjonalistów. Od pierwszych chwil swojego kapłańskiego powołania „widział się w roli duchowego ojca, przywiązanego do swoich parafian i wpajającego im wiarę i chrześcijańskie obyczaje”. „Taki był mój ideał” – mówił. To jego pobożni rodzice – świątobliwa Gabriela i Rene Lefebvre, wskazali Marcelowi inną drogę. W 1923 r. postanowiliby dołączył do swojego starszego brata – również Rene, który wybrał kapłaństwo i studiował w Rzymie. „Twój brat jest w Rzymie i ty też pojedziesz do Rzymu, nie ma, o czym mówić, nie zostaniesz w diecezji” – mówił stanowczo ojciec przyszłego arcybiskupa. W ten sposób 18-letni Marcel trafił do Seminarium Francuskiego w Rzymie, które od połowy XIX wieku prowadzili misjonarze ze Zgromadzenia Ducha Świętego pod wezwaniem Najświętszego i Niepokalanego Serca Maryi Panny.  
Odraza dla prawd umniejszonych… Marcelego na całe życie ukształtowały dwie szkoły – rodzinna i seminaryjna. Katolickie wychowanie, jakie dali mu rodzice, którzy ofiarowali na służbę Bogu pięcioro swoich dzieci, zostało ubogacone w Seminarium Francuskim w Rzymie. To tam Marceli stał się żołnierzem Chrystusa. Zawdzięczał to przede wszystkim ks. Henrykowi Le Floch, który od 1904 r. kierował seminarium i „wpajał uczniom wiarę zarówno w zasady, jak i w praktyczną skuteczność prawdy katolickiej”. Łączył wielką pobożność i bogate życie wewnętrzne z apologetyką i obroną Kościoła. Pewien mnich ze słynnego opactwa w Solesmes powiedział o nim: „Nauczyłeś nas, Ojcze, szacunku dla pełnej prawdy i odrazy dla prawd umniejszonych…”. „Dziękuję mu z całego serca, bo to on pokazał nam drogę Prawdy” – powtarzał przy różnych okazjach wyświęcony w 1929 r. na księdza Marceli Lefebvre – „To on nauczył nas, kim dla świata i Kościoła byli papieże i czego nauczali przez półtora stulecia: antyliberalizmu, antymodernizmu, antykomunizmu, całej doktryny Kościoła w tych kwestiach. Naprawdę pozwolił nam zrozumieć i żyć walką prowadzoną przez kolejnych papieży z niezłomną konsekwencją w celu uchronienia Kościoła i świata przed plagami, które nas dzisiaj gnębią. Było to dla mnie objawienie”.
Kierunek Gabon Otrzymana w Seminarium Francuskim solidna formacja kapłańska predestynowała młodego ks. Lefebvre’a do znaczącej roli w Kościele. W 1930 r. był już doktorem filozofii i teologii. Nie chciał jednak piąć się po szczeblach watykańskiej lub francuskiej hierarchii.  Zrodziło się w nim misjonarskie powołanie i pasja, których konsekwencją było wstąpienie do Zgromadzenia Ducha Świętego („duchaczy”). Fascynacja duchowością ojca Jakuba Libermanna, studiowanie dzieł św. Tomasza z Akwinu i ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli kierowały jego myśli w stronę ludzi wciąż nieznających Chrystusa. „Życie zakonnika ze Zgromadzenia Ducha Świętego – pisał w 1931 r. – powinno być kontemplacją oddającą się działaniu. Należy usunąć, na ile to możliwe, rozdział pomiędzy modlitwą i pracą. Nie porzucajmy Boga, aby Go dać naszym braciom”. Stąd też w 1932 r. ks. Marceli Lefebvre wsiadł na statek w Bordeaux i udał się Gabonu. Podróżował w buszu, budował kościoły i seminaria dla gabońskich księży, zwalczał pogański kult i składanie ofiar z ludzi, udzielał sakramentów, egzorcyzmował, katechizmował dorosłych i dzieci, walczył z żółtą febrą, głodem, poligamią, handlem żywym towarem… Był – jak wówczas mówiono – przełożonym od wszystkiego, ale zawsze z różańcem w ręku. Jego misjonarskiego zapału nie ostudziły nawet smutne wieści o śmierci matki (1938 r.), upadku Francji (w 1940 r.) i losach ojca, którego w 1942 r. Niemcy zamordowali w obozie w Sonnenburgu (aktualnie Słońsk). Już wówczas legenda Lefebvre’a rozszerzała się po całym Gabonie. „Mamy szczęście, że Bóg zesłał nam tego człowieka! Cóż to za wspaniały człowiek!” – powtarzali tubylcy. To również dzięki niemu, w latach 1932-1945 liczba gabońskich katolików wzrosła z 33 do 85 tys.!

Niedoszły kardynał  Gorliwość i zasługi misyjne ks. Marcelego Lefebvre szybko dostrzeżono w Świętej Kongregacji Krzewienia Wiary i Sekretariacie Stanu. W 1947 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim w Dakarze. Odpowiadał wówczas za całą Francuską Afrykę Zachodnią, zamieszkiwaną przez 20 milionów ludzi. W tym zagłębiu muzułmańskim bp Lefebvre kontynuował swoją pracę misyjną szczególnie dbając o trzy dzieła – szkołę średnią, seminarium duchowne i zakonne zgromadzenia złożone z tubylców, którzy w perspektywie czasu mieli przecież objąć stery Kościoła w Afryce. Wciąż odróżniał się pracowitością, na tyle, że po niespełna roku od objęcia wikariatu Dakaru Pius XII podniósł Lefebvre’a do godności delegata apostolskiego. Od tej pory Lefebvre odpowiadał już nie tylko za Afrykę Zachodnią, ale również Kamerun, Francuską Afrykę Równikową i Somalię, nie licząc Maroka, Sahary, Madagaskaru i Reunion. W specjalnym breve papież pisał: „Rządził ojciec tak roztropnie, mądrze i aktywnie wikariatem apostolskim w Dakarze i z tak wielką gorliwością rozszerzał królestwo Chrystusa, że sądzimy, iż będzie dobrym wyborem powierzenie ojcu kierownictwa delegaturą, w całkowitym przekonaniu, że szczególne talenty ojca, a zwłaszcza sprawdzona już gorliwość oraz inne zdolności, które predestynują ojca do objęcia tego stanowiska, będą wielkim i zbawiennym pożytkiem dla tej delegatury”. Lefebvre erygował nowe parafie i diecezje, fundował klasztory, bierzmował, wyświęcał kapłanów i konsekrował biskupów. Dbał o czystość katolickiej doktryny i piękno liturgii, której powagę strzegł przed fałszywą inkulturacją – pogańskimi tańcami i „tam-tamami”. W 1955 r. został pierwszym arcybiskupem Dakaru. Gdyby nie śmierć Piusa XII w 1958 r. abp Lefebvre zostałby zapewne wkrótce kardynałem…   

W obliczu „odnowy” Jan XXIII zapoczątkował zupełnie nowy kurs w dziejach Kościoła. Janowe „aggiornamento” szybko dosięgło osobiście abp Lefebvre. Jako „konserwatysta” już w 1959 r. został pobawiony funkcji delegata apostolskiego? Trzy lata później musiał opuścić Dakar, by objąć na krótko rządy w małej diecezji Tulle. Wciąż był jednak ważną postacią życia kościelnego. W 1962 r. został mianowany Asystentem Tronu Papieskiego, doradcą Świętej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary i przełożonym generalnym Zgromadzenia Ducha Świętego. Był doskonale przygotowany do walki, jaką miał stoczyć siedząc w ławach Soboru Watykańskiego II. Już w pierwszych dniach soboru wyraził publicznie swój niepokój, kiedy na liście ekspertów teologicznych zauważył nazwiska obłożonych cenzurą i karami kościelnymi niewiernych nauce Kościoła duchownych – o. Yves’a Congara, o. Henri de Lubac’a i o. Karla Rahnera. Później, u boku kilku kardynałów, stoczył prawdziwy bój w obronie mszy św., którą nowatorzy pozbawić chcieli ofiarnego charakteru przesuwając akcent na błędnie pojętą aktywizację wiernych i „sprawowanie Wieczerzy Pańskiej”. Spór wokół konstytucji o liturgii był jedynie zapowiedzią wojny, która rozgorzała pomiędzy ojcami soboru. Skupione wokół Międzynarodowego Zgromadzenia Ojców konserwatywne skrzydło Kościoła, liczące około 200 biskupów, przegrywało w praktyce większość soborowych bitew stoczonych wokół rozumienia wolności religijnej, ekumenizmu, misji, kolegialnej władzy w Kościele, potępienia współczesnych herezji, komunizmu, godności osoby ludzkiej… „Byliśmy świadkami zaślubin Kościoła z ideami liberalnymi” – powiedział na zakończenie soboru abp Lefebvre – „W ten sposób zostały naruszone podstawy wiary, moralności i dyscypliny kościelnej, przed czym ostrzegali wszyscy papieże”.

 Prawdziwe aggiornamento Wielu duchownych traciło zapał i oczekiwało upragnionej emerytury. Zaniepokojony obrotem spraw i postawą Pawła VI, kardynał Alfredo Ottaviani wyznał pod koniec soboru, że wolałby jak najszybciej umrzeć by mieć pewność, że umiera jeszcze w Kościele katolickim. Marceli Lefebvre nie zamierzał bezczynnie przyglądać się tej „odnowie” i ratował, co mógł – wciąż wizytował misje prowadzone przez „duchaczy”, reorganizował seminaria i stawiał na formację kapłanów. Ponad wszystko stał jednak na straży czystości wiary i dyscypliny kościelnej. Był zaniepokojony postępującą rebelią. Wielu coraz częściej mówiło o potrzebie zastąpienia „misji” w „dialog ekumeniczny”. Postępowała laicyzacja życia kapłańskiego. Lefebvre przypominał, że sutanna „oznacza oddzielenie od świata i zawiera świadectwo dane Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi”. „Strój świecki, rezygnacja z jakiegokolwiek świadectwa dawanego poprzez strój wyraźnie oznacza brak wiary w kapłaństwo, brak szacunku dla zmysłu wiary bliźnich, a ponadto tchórzostwo, brak odwagi w bronieniu własnych przekonań”. „Naszego aggiornamento – wołał Lefebvre w 1965 r. – nie przeprowadzajmy w duchu neoprotestantyzmu niszczącego źródła świętości. Niech kierują nami święte pragnienia, które były motorem życia wszystkich świętych dokonujących reform i odnowy z miłości do Chrystusa Ukrzyżowanego, zachowujących posłuszeństwo, ubóstwo i czystość. W ten sposób zdobyli ducha poświęcenia, ofiary i modlitwy, które uczyniły z nich apostołów”. Pod koniec 1968 r. „duch odnowy” na dobre zagościł w Zgromadzeniu Ducha Świętego. Nie mogąc się z tym pogodzić abp Lefebvre złożył dymisję.  
W obronie mszy W tym czasie pod wodzą zaprzyjaźnionego z papieżem ks. Annibale Bugniniego eksperymentowano z liturgią mszalną. Kiedy podczas synodu biskupów w 1967 r. ów prałat zaprezentował efekty swojej pracy wielu biskupów było zdumionych tym, co zobaczyli, a niektórzy z nich – jak kardynał Josyf Slipij – w proteście opuścili Kaplicę Sykstyńską? Całość tego eksperymentu przypominało raczej protestanckie nabożeństwa, które są jedynie „pamiątką Ostatniej Wieczerzy”, a nie uobecnieniem tej samej ofiary, jaką na Kalwarii złożył Pan Jezus. Usunięcie z mszy modlitw pokutnych, znaków krzyża, odwołań do Trójcy Przenajświętszej, wyrzucenie tzw. Kanonu sięgającego czasów apostolskich, odłączenie ołtarza od tabernakulum i usytuowanie kapłana tyłem do Najświętszego Sakramentu, a nawet zmiana formuły konsekracyjnej niszczyły dwutysiącletnią tradycję liturgiczną Kościoła i miały zbliżyć katolików do protestantów. Max Thurian z ekumenicznej wspólnoty w Taizé szczerze wyznał: „jednym z owoców tego będzie fakt, iż wspólnoty niekatolickie będą mogły celebrować Wieczerzę Pańską, używając tych samych modlitw, co Kościół katolicki. Teologicznie jest to możliwe”. Wśród oglądających kolejne wersje mszy przygotowanej przez papieskiego liturgistę był także abp Lefebvre. „Słuchając tego godzinnego wykładu – wspominał – mówiłem sam do siebie: «To niemożliwe, żeby ten człowiek cieszył się zaufaniem Ojca Świętego, że to właśnie jego Papież wybrał, aby przeprowadzić reformę liturgii!» Mieliśmy przed sobą człowieka, który z pogardą i wręcz niewyobrażalną bezceremonialnością deptał wielowiekową liturgię. Byłem zdruzgotany. Zwykle dość łatwo przychodzi mi publiczne zabieranie głosu, jak to czyniłem na przykład podczas soboru. Ale tym razem nie miałem sił, aby podnieść się z miejsca. Słowa uwięzły mi w gardle”. Protestowali inni – zakonnicy, biskupi i kardynałowie. Na nie wiele się to zdało. Paweł VI i tak wprowadził nowy obrzęd mszy, którą określił mianem „zgromadzenia ludu Bożego, który jednoczy się pod przewodnictwem kapłana, aby celebrować pamiątkę Pańską”. Wstrząśnięci tym kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani napisali do papieża, że nowa msza „tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii mszy świętej”.
„Biskup faszystów” Opór przeciwko mszy Pawła VI legł u podstaw założenia w latach 1969-1970 Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Wspierany przez wielu kapłanów i hierarchów (również w Watykanie) przy aprobacie dwóch lokalnych biskupów, abp Lefebvre założył w Szwajcarii pierwszy dom i otworzył seminarium duchowne. Do tego czasu katolicki ruch tradycjonalistyczny na całym świecie działał w rozproszeniu, choć skupiał dziesiątki tysięcy wiernych i setki kapłanów. Lefebvre chciał przede wszystkim ratować kapłaństwo i mszę: „zasadniczą przyczyną obecnego kryzysu Kościoła jest, bowiem osłabienie kapłaństwa. Kapłaństwo zaś jest skoncentrowane na Świętej Ofierze Mszy”. Otwarciu seminarium w Econe od samego początku towarzyszyły kłopoty. Dyscyplina, noszenie sutanny, tradycyjna teologia, „stara liturgia” a nade wszystko rzesze wiernych i dziesiątki powołań kapłańskich, zaniepokoiły wielu kościelnych liberałów, których „odnowione” seminaria opustoszały a kościoły świeciły pustkami. Za ich namową Paweł VI zażądał od abp. Lefebvre’a „przyjęcia nowego mszału, jako konkretnego znaku posłuszeństwa”. O tym jednak nie mogło być mowy. Zatwierdzone wcześniej statuty Bractwa Św. Piusa X gwarantowały odprawianie mszy wyłącznie według rytu trydenckiego. W 1976 r. Paweł VI oznajmił, że nowy mszał „zastąpił” dawną liturgię i potępił arcybiskupa. Lefebvre stał się wówczas wrogiem publicznym. Zgodnie atakował go episkopat francuski, kurialiści rzymscy, postępowi katolicy w PRL spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, a sowiecka „Izwiestia” określiła mianem „biskupa faszystów i nietolerancji”.
Duch Asyżu Jednak postępujący ekumenizm jedynie utwierdzał Marcela Lefebvre’a w obranej drodze. Kardynałowie i biskupi, zgromadzeni w bazylice św. Pawła za Murami, zostali po raz pierwszy pobłogosławieni przez anglikańskiego „prymasa”. Paweł VI zaczął propagować potępioną przez swoich poprzedników ideę „Kościołów siostrzanych”, uznając, że Kościół jest rzekomo „wewnętrznie podzielony”. „Ekumenizm nie jest misją Kościoła – odpowiadał Lefebvre – Kościół nie jest ekumeniczny, Kościół jest misyjny. Kościół misyjny ma na celu nawracanie, Kościół ekumeniczny ma zaś na celu szukanie prawdy pośród błędów i tym się zadowala. Oznacza to zaprzeczenie prawdzie głoszonej przez Kościół. Z uwagi na ów ekumenizm, nie mówi się już o wrogach Kościoła. Ci, którzy tkwią w błędach, są teraz naszymi braćmi. W konsekwencji nie ma już potrzeby walki z błędami. Mówi się nam: «zaprzestańmy walk!»”. Niepokornemu arcybiskupowi wydawało się, że gorzej już być nie może. Dlatego też z nadzieją powitał wybór kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Papież pochodził z Polski, a więc uchodził za konserwatystę. Już w listopadzie 1978 r. Jan Paweł II przyjął Lefebvre’a, który zapewnił, że jest gotów „zaakceptować Sobór odczytywany w świetle Tradycji”. Papież wydawał się dość otwarty na „eksperyment Tradycji”. Jednak, ku zdumieniu wielu tradycjonalistów „polski papież” nie tylko kontynuował dialog ekumeniczny, ale wprowadził go na zupełnie nowe tory. Spotkanie religii w Asyżu w 1986 r. było dla wielu prawdziwym wstrząsem. Wikariusz Chrystusa zrównany z wyznawcami innych religii. Animiści przynieśli swoje węże, Indianie oddawali się czarom i wzywali duchy, a w jednym z kościołów przeznaczonych na ów „dialog” uczniowie Dalajlamy postawili na tabernakulum posąg Buddy! „Poważne zgorszenie, we właściwym rozumieniu tego słowa, oznacza nakłanianie do grzechu – grzmiał Lefebvre – Poprzez ekumenizm, poprzez uczestnictwo w kulcie fałszywych religii, chrześcijanie tracą wiarę. I to jest zgorszenie. Katolicy nie wierzą już, że jest tylko jedna prawdziwa religia, jeden prawdziwy Bóg, Trójca Święta i Nasz Pan Jezus Chrystus”.

Operacja przetrwanie Doświadczenie Asyżu na tyle poruszyło sumienie abp. Marcelego Lefebvre i jego przyjaciela z Brazylii – bp. Antonio de Castro Mayera, że zdecydowali się oni wyświęcić biskupów. O swoim zamiarze poinformowali Stolicę Apostolską. Rozpoczęły się długie rozmowy z kardynałem Josephem Ratzingerem, które w istocie zakończyły się fiaskiem. Podirytowany kolejną rundą rozmów z Ratzingerem, który zabiegał o akceptację przez tradycjonalistów nowej mszy, Lefebvre odpowiedział: „Wasza działalność zmierza do dechrystianizacji społeczeństwa i Kościoła, my zaś pracujemy nad jego chrystianizacją. Dla nas Nasz Pan Jezus Chrystus jest wszystkim, jest naszym życiem. Kościół to Nasz Pan Jezus Chrystus. Kapłan to drugi Chrystus, Msza jest tryumfem Jezusa Chrystusa poprzez Krzyż. Nasze seminarium jest całkowicie ukierunkowane na panowanie Naszego Pana Jezusa Chrystusa. A wy czynicie coś zupełnie przeciwnego: Eminencja właśnie chciał mi dowieść, że Nasz Pan nie może i nie musi panować w społeczeństwie”. Decyzja została podjęta. 30 czerwca 1988 r. abp. Lefebvre i bp. de Castro Mayer bez mandatu papieskiego konsekrowali czterech biskupów, za co spotkała ich ekskomunika. „Przekazałem wam, to co otrzymałem” – powiedział Lefebvre – Wydaje mi się, że słyszę głosy wszystkich papieży, począwszy od Grzegorza XVI, Piusa IX, Leona XIII, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII mówiące: „Co wy robicie z naszym nauczaniem, z naszą pracą apostolską, z wiarą katolicką, chcecie ją porzucić? Czy pozwolicie jej zniknąć z tej ziemi? Chrońcie skarb, który wam powierzyliśmy. Nie porzucajcie wiernych, nie porzucajcie Kościoła! Zachowajcie ciągłość Kościoła! Od czasów, bowiem Soboru, władze rzymskie przyjęły i wyznają to, co my potępiliśmy”.
Pośmiertny triumf? Abp Marcel Lefebvre zmarł w marcu 1991 r. Jego zgromadzenie liczy dziś ponad 500 księży, 300 zakonnic i zakonników, blisko 1000 kościołów i kaplic, 6 seminariów duchownych i działa na wszystkich kontynentach. „Nie miałem specjalnego objawienia – przyznał wcześniej Lefebvre – i niestety nie jestem mistykiem. Działałem tak, jak wynikało z okoliczności”. Często powtarzał, że nie chce nic robić od siebie i dla siebie, chciał być zawsze sługą Chrystusa i Jego Kościoła, kochał ludzi i jednocześnie bronił prawdy katolickiej. „Co go pobudzało do działania?” – zastanawia się autor jego biografii, by za chwilę odpowiedzieć: „Bez wątpienia upór, dziedziczna cnota Flamandów, którą ten zaradny faber (robotnik, rzemieślnik, kowal) obdarzony był w dwójnasób, na co od trzech stuleci wskazywało nazwisko i zajęcia Lefebvrów. Można by chyba uznać to wręcz za klucz do wyjątkowego losu tego dostojnika, przedstawianego w mediach, jako typowy „samotny rycerz”, mimo, że on sam zawsze podkreślał, że nigdy nie zwykł postępować wedle osobistego uznania”. Dwadzieścia lat po jego śmierci historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt VI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”. Nie wahał się wyznać, że nastąpił wręcz „wewnętrzny rozłam Kościoła”, który stał się „jednym z najpilniejszych problemów naszych czasów”. „Jesteśmy zajęci ekumenizmem i zapominamy przy tym, że Kościół podzielił się w swoim wnętrzu” – mówił Ratzinger. Ubolewał przy tym, że „rozumienie Kościoła zostało u katolików zrelatywizowane. Nie chcą oni dalej uznawać, że Kościół daje im autentyczną gwarancję prawdy”. Najbardziej dramatyczny opis stanu Kościoła sformułował niemal w przededniu swojego wyboru na Stolicę Piotrową. Dnia 25 marca 2005 r. odczytano tekst rozważań, które kardynał Ratzinger przygotował na wielkopiątkową drogę krzyżową w rzymskim Koloseum. Dla wielu słowa te brzmiały wręcz szokująco: „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem”. Nie przypadkowo tekst rozważań opisujący kondycję współczesnego Kościoła trafił rychło na sztandary katolickich tradycjonalistów, a w rozmowach ze Stolicą Apostolską odwoływał się do nich bp Bernard Fellay – przełożony generalny Bractwa Św. Piusa X. W 2007 r. ogłosił motu proprio Summorum Pontificum, które bez ograniczeń zezwala każdemu księdzu na odprawianie mszy trydenckiej. Na początku 2009 r. następca św. Piotra polecił ogłosić dekret o „zwolnieniu” z kary ekskomuniki biskupów wyświęconych przez abp. Lefebvre w 1988 r. Papież zaprosił Bractwo Św. Piusa X do rozmów, które mimo burz i wichur wciąż trwają…

Bernad Tissier de Malerais, Marcel Lefebvre. Życie, Dębogóra 2010, ss. 740
Sławomir Cenckiewicz

Terlikowski: Lefebvre, Jan Paweł II i Vaticanum II To na Piotrze i jego następcach zbudowany jest Kościół, którego bramy piekielne nie przemogą. I w dyskusji o kryzysie w Kościele po Soborze Watykańskim II i o sytuacji arcybiskupa Marcela Lefebvre'a warto o tym pamiętać. Sławomir Cenckiewicz napisał apologię arcybiskupa Marcela Lefebvre'a. Z pewnymi jej elementami trudno się nie zgodzić. Tak jest, gdy autor analizuje głęboki kryzys, jaki dotknął po soborze watykańskim II Kościół w krajach zachodnich, gdy wskazuje, że przynajmniej część z „reform” (często zresztą posoborowych, a nie soborowych w sensie ścisłym) rozmywało jasne nauczanie Kościoła, czy gdy stawia pytanie, czy w pewnych kwestiach arcybiskup nie miał racji. Nie zmienia to jednak faktu, że tekstowi Cenckiewicz brakuje jednak szerszej, nie tylko lefebrystycznej, perspektywy, która pozwoliłaby spojrzeć na Vaticanum II czy pontyfikaty Pawła VI i Jana Pawła II, jako na gigantyczną szansę, jaką Bóg dał Kościołowi, a nie, jako na zagrożenie dla tradycyjnej tożsamości.

Konieczne Vaticanum II Zacznijmy, zatem od początku tej historii, czyli od zwołania Vaticanum II. Nie był to, o czym warto pamiętać, jakiś kaprys Jana XXIII. Świadomość konieczności jakiegoś aggiornamento czy przynamniej kontynuacji zawieszonych obrad Vaticanum I, była obecna także u poprzedników tego papieża. Pius XII przygotowywał się do soboru, dostrzegał, bowiem dynamicznie zmieniający się świat, w którym znakomicie przystosowane do przetrwania w środowiskach tożsamościowych katolickie wspólnoty, przestawały się odnajdywać. Pius XII przeprowadzał reformy liturgiczne, które są zresztą ostro krytykowane w środowiskach tradycjonalistów. Jan XXIII podjął zadania, jakie zostawił jego poprzednik. I zrobił to często w jego teologicznym duchu. Rewolucyjność zmian wprowadzanych przez Jana XXIII jest w istocie mitem, który ma usprawiedliwić mówienie o „zerwaniu”, braku ciągłości czy wręcz soborowym ukonstytuowaniu odnowionego Kościoła. Mitem tym, z równym upodobaniem, posługują się zarówno tradycjonaliści, jak i postępowcy. Dla jednych jest on usprawiedliwieniem decyzji o nieposłuszeństwie i ukonstytuowaniu nowej wspólnoty przez arcybiskupa Lefebvre'a, w imię wierności starej nauce; dla drugich wyjaśnieniem takiego samego nieposłuszeństwa Janowi Pawłowi II czy Benedyktowi XVI tyle, w imię wierności rewolucji soborowej. Obie grupy przy tym błądzą. Jedna, bowiem absolutyzuje status quo, którego z przyczyn społecznych nie dało się utrzymać, dla drugiej zaś najwyższą wartością jest zmiana, dostosowanie się, przyjęcie współczesności, jako modelu eklezjalnego. Sobór poszedł jednak drogą środka. Uznał, że trzeba szukać nowego języka i nowych metod dla głoszenia niezmiennej Prawdy. „… Kościół zawsze ma obowiązek badać znaki czasów i wyjaśniać je w świetle Ewangelii, tak, aby mógł w sposób dostosowany do mentalności każdego pokolenia odpowiadać ludziom na ich odwieczne pytania, dotyczące sensu życia obecnego i przyszłego oraz wzajemnego ich stosunku do siebie” – podkreślają autorzy Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes”.

Kryzys wpisany w Sobór Ostre spory podczas Soboru, ruchy frakcyjne czy nawet kryzys, który nastąpił po zakończeniu obrad (spowodowany także nałożeniem się czasowym epoki posoborowej w Kościele i rewolucji seksualnej w świecie) nie stanowi również dowodu na jakąś zasadniczą fałszywość soborowych decyzji. A nie stanowi, bowiem kryzys jest niejako wpisany w historię Kościoła, i niemal każdy sobór kończył się takim lub innym kryzysem, a nawet rozłamem w Kościele. Epoka po Soborze jest zawsze czasem trudnej asymilacji prawdy objawionej w jego trakcie przez Ducha Świętego Kościołowi. Asymilacja to jednak często czysto ludzka, z bardzo ludzkimi elementami. Znaczenie Soboru dla Kościoła można, zatem ocenić dopiero w kilka stuleci po tym, jak do niego doszło. Wcześniej ogromny organizm Kościoła zmaga się z przesłaniem, niekiedy – jak w przypadku każdej szczepionki – gorączkuje czy nawet odczuwa bóle. I tak samo było z przesłaniem Soboru Watykańskiego II, które wywołało wstrząs, skłoniło część (niemałą, ale nałożyły się na to także inne, niż kościelne powody) duchowieństwa i wiernych do porzucenia wiary czy próby takiej jej redefinicji, która oznaczała herezję. Część z eksperymentów (tak jest z pewnymi elementami reformy liturgicznej) także się nie sprawdziła, i zapewne zostanie w przyszłości odrzucona. Tak samo było jednak w czasie poprzednich soborów, które skutkowały ogromnymi wstrząsami, a część z ich decyzji było doprecyzowana w przyszłości. Taka ocena nie zdejmuje odpowiedzialności osobistej z konkretnych osób. Można i trzeba pisać o tym, na ile za kryzys odpowiadają konkretni teologowie (choćby Karl Rahner SJ czy Hans Küng), a także watykańscy kurialiści (choćby ks. Annibale Bugnini), a na ile Paweł VI, który wyraźnie lękał się twardych decyzji. Pełna ocena będzie jednak możliwa dopiero za kilka wieków.

Dynamizm Soboru Szersze spojrzenie na rzeczywistość posoborową, a także na pontyfikaty Pawła VI i Jana Pawła II oznacza również dostrzeżenie wszystkich skutków ich posługi. A nie są one, jak próbują to przedstawiać apologeci arcybiskupa Lefebvre'a ani głównie, ani wyłącznie negatywne. Realny kryzys Kościoła na Zachodzie nie powinien przysłaniać błyskawicznego i związanego z soborowym otwarciem na inkulturację, rozwoju chrześcijaństwa i katolicyzmu w Azji czy Afryce. Uznanie, że tak jak Europa związana jest z łacińskim przeżywaniem chrześcijaństwa, tak Afryka powinna być związana z afrykańskim, otwiera ogromne możliwości rozwoju dla Kościoła. A efekty tego otwarcia (wraz z towarzyszącymi im wstrząsami) będziemy oglądać w nadchodzących dziesięcioleciach, gdy zachodnie chrześcijaństwo będzie coraz mniej istotnym elementem tożsamości katolickiej. Pontyfikaty Pawła VI Jana Pawła II to czas, gdy Kościół stał się liderem w walce o życie i godną ludzką seksualność. „Humanae vitae”, Katechezy o małżeństwie, „Evangelium vitae” - to dokumenty, które stanowią – jak to ładnie określił George Weigel - „bomby zegarowe”, które określą przyszłość katolicyzmu. Nauczania o godności małżeństwa, cudzie płodności, świętości aktu seksualnego w małżeństwie – stanowią dynamit, który określa już teraz życie wielu katolickich rodzin. A trzeba mieć świadomość, że przed Soborem godność małżeństwa, płciowości była o wiele mniej doceniana, podobnie jak samo życie świeckich. Skutkiem Soboru, ale także działań posoborowych papieży, jest także niezwykłe pogłębienie, za pośrednictwem ruchów i wspólnot katolickich, życia świeckich. Opus Dei, Droga Neokatechumenalna, Fokolare, Communione e Liberazione – wszystkie te ruchu, które pokazują radykalizm życia katolickiego, także w świecie, nie byłyby możliwe bez soborowego otwarcia. A przecież rewolucja, którą one rozpoczynają, dopiero się zaczyna. Franciszkanizm owocuje w Kościele (mimo licznych trudności, jakie wywoływali odlotowi uczniowie św. Franciszka) do chwili obecnej, i podobnie owocować przez wieki – o ile wcześniej nie nastąpi Paruzja – będzie Droga czy Dzieło.Także debata nad Asyżem, (którego przesłanie zostało podjęte, co warto przypomnieć tradycjonalistom, przez Benedykta XVI) nie powinna ignorować (nawet w słusznych zastrzeżeniach do pewnych jego form czy w dyskusji nad realnymi problemami, jakie wydarzenie to wywołało) tamtej sytuacji. Światu groziła wówczas wojna totalna, sam Jan Paweł II często wracał do tego tematu, a objawienia maryjne nie pozostawiają wątpliwości, że zagrożenie było (jest zresztą także) realne. Modlitwa do Boga zanoszona w różnych tradycjach religijnych (a nawet najzagorzalsi przeciwnicy ekumenizmu czy dialogu międzyreligijnego, muszą przyznać, że szczera modlitwa nawet, jeśli zanoszona do bożka, jest przyjmowana przez Boga) miała to zagrożenie oddalić. I jak pokazuje historia oddaliła. Zimna wojna zakończyła się, bowiem nie tylko z powodów politycznych, ale także duchowych. Walka z komunizmem zawsze była, bowiem walka duchową.

Posłuszeństwo Kościołowi Tych pozytywnych owoców zdają się nie dostrzegać bezkrytyczni apologeci arcybiskupa Lefebvre'a i założonego przez niego ruchu. Skupiając się na słusznej krytyce nadużyć nie próbują oni nawet zastosować własnych reguł do postaci założyciela Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X. A gdyby to zrobili, to część z kultu, jakim go otaczają musiałaby być zredukowana. A powodem nie jest brak osobistej świętości czy charyzmy abp Lefebvre'a, ale fakt, że zakwestionował on w istocie władzę papieską. I nie chodzi o wypowiedzi, ale o działania. Wyświęcenie, w intencji ochrony prawdziwego nauczania Kościoła, biskupów bez zgody papieskiej, oznacza w istocie, że hierarcha ten uznał, że już nie Piotr i jego następcy są gwarantami trwania Kościoła, nie oni są opoką wspólnoty, której bramy piekielne nie przemogą. A nawet mocniej, że on – zwykły, niewątpliwie bardzo przenikliwy i święty, ale jednak tylko biskup – ma stać na straży Prawdy, której wyrzekli się papieże. I mądre słowa, teologiczne analizy nie mogą przesłonić wymowy faktów. Arcybiskup Lefebvre we własnym mniemaniu bronił Kościoła przed papieżami. I nawet, jeśli w konkretnych sprawach miał rację (przypomnijmy, że św. Paweł ostro niekiedy krytykował św. Piotra), to rozerwanie jedności (a takim aktem było wyświęcenie biskupów bez zgody Ojca świętego) niewątpliwie nie było działaniem katolickim. W tej kwestii arcybiskup Lefebvre, nawet, jeśli jego intencje były szlachetne i dobre, zadziałał źle, stawiając się poza Kościołem. Decyzja Jana Pawła II o ekskomunice była tylko prostym stwierdzeniem faktu, a nie karą czy zemstą. Papież zwyczajnie nie mógł zrobić nic innego. Do ogłoszenia ekskomuniki zmusił go sam Lefebvre.

Nie twórzmy nowych mitów I na koniec apelowałbym do obrońców arcybiskupa Lefebvra, by w słusznej intencji obrony tradycji liturgicznej, nie tworzyli nowych mitów eklezjalnych, w których Benedykt XVI przeciwstawiany jest Janowi Pawłowi II. Sugestia, że dopiero on zerwał z relatywizmem (a taką znaleźć można w artykule dr Cenckiewicza) jest zabawna w swojej absurdalności dla kogoś, kto czytał „Veritatis splendor” czy „Fides et ratio”. Relatywizm atakowany był przez Jana Pawła II dokładnie tak samo jak przez Benedykta XVI. Obecny papież jest bardziej wrażliwy na kwestie liturgiczne, niż jego poprzednik, ale jednocześnie lektura przemówień obecnego biskupa Rzymu nie pozostawia wątpliwości, że nie zmienił on nauczania o ekumenizmie, dialogu międzyreligijnym (odsyłam do tekstów z Asyżu Benedykta XVI). A w kwestiach społecznych, gdyby stosować do nauczania Kościoła terminy polityczne, nawet skręcił w lewo. Wszystko, co napisałem nie ma na celu podważania znaczenia dialogu z Bractwem Kapłańskim św. Piusa X. To ważny i potrzebny dialog. Potrzebny także po to, by lepiej zrozumieć Sobór i skuteczniej wprowadzać go w życie. Aby ten dialog miał jednak sens musimy zrezygnować z czystej apologii i skupić się na faktach. Także niewygodnych dla skądinąd budzącego także moją sympatię arcybiskupa Lefebvre'a. Tomasz P. Terlikowski

“Odrzuciłem judaizm całkowicie, i uważam, że jest to ideologia niebezpieczna i kłopotliwa” – wywiad z Izraelem Szamirem „Poznajmy Szamira” – wywiad z Izraelem Szamirem, pisarzem, dziennikarzem, antysyjonistycznym działaczem, urodzonym w Związku Radzieckim Żydem, b. żołnierzem armii izraelskiej, nawróconym na chrześcijaństwo (przyjął na chrzcie imię Adam). Wywiad, przeprowadzony, przez Kim Pedersen (Dissident Voice), stanowi Wprowadzenie do jego książki “Panowie Dyskursu” (Masters of Discourse). KP: Nazwałeś USA „większym państwem żydowskim”. Chwaliłeś Jeffrey’a Blankrofta, jako tego, który dokonał „ważnego następnego kroku w odrzuceniu poglądów Noama Chomsky’ego i innych”. Czy wpływ żydowskiego lobby przeważa nad imperializmem korporacyjnym USA? Szamir: Imperializm korporacyjny USA nie jest duchem bezcielesnym, jest sumą pragnień i czynów elit USA. A elity USA są w dużej mierze żydowskie, i w jeszcze większej części akceptuja żydowskie wartości i idee. Kilka lat temu, amerykański pisarz żydowski Philip Weiss pisał w New York Observer: „Nie chcę wiedzieć, jaką część establishmentu stanowią Żydzi. Dwadzieścia procent, pięćdziesiąt? Przypuszczam, że trzydzieści”. Żydzi stanowią 30% studentów Harvardu, donosiła The Forward – gazeta Żydów amerykańskich. Hillel Society podaje takie liczby: ogólna ilość studentów: 6658; ilość studentów żydowskich: 2000 (około); ogólna ilość absolwentów: 10351; ilość absolwentów żydowskich: 2500 (około). A więc, elity USA są żydowskie w większym stopniu, niż zwykle się o tym sądzi. Jeśli chodzi o ducha, to Karol Marks mówił o „żydowskim duchu Jankesów”. Mniej znany marksista, Sombart, pisał o tym szczegółowo. Według mnie błędem jest mówienie o „żydowskim lobby”, możemy mówić o zawłaszczeniu, zastąpieniu przez Żydów starych elit WASPowskich. Żydzi stanowią jakieś trzy procenty ludności USA. Brytyjczycy zawładnęli Indiami stanowiąc o wiele mniejszy procent ludności; tak samo było z rządzącą mniejszością w Syrii. Normanowie wiekami rządzili Brytanią mniejszą ilością. Cała rosyjska szlachta za cara stanowiła 2-3% populacji, natomiast wyższe kasty społeczeństwa hinduskiego obejmują, co najwyżej jakieś 5%. W obecnych czasach, Żydzi są dobrze wkomponowani w „korporacyjny imperializm USA” na wielu poziomach, i nie potrzebują go zwalczać, lecz go wykorzystują. Lobby żydowskie jest mechanizmem dodatkowym, składającym się ze skrajnych nacjonalistów żydowskich. Problem polega na tym, że reszta, niewchodzący w skład żydowskiego lobby establishment USA, składa się, jak powiedziałem, w przeważającej części z Żydów niebędących nacjonalistami. Dążą oni do kompromisu, a ten kompromis ma być czymś w rodzaju łagodnego nacjonalizmu żydowskiego.

KP: Podczas inwazji na Irak, pisałeś: „Zbyt dużo zbiegów okoliczności, by była to jedynie wojna amerykańska”. W jakim stopniu, według ciebie, za atakiem i okupacją stoi ręka syjonizmu? Szamir: Tak, częściowo zgadzam się z duetem chicagowsko-harwardzkim, [mówiącym, że] podbój Iraku i obecne zastraszanie Iranu powodowane sa przez syjonistów zakonspirowanych w Administracji. Starą kaczkę dziennikarską o „interesach naftowych” zdemaskowała rzeczywistość: ropa jest droższa, przedsiębiorstwa naftowe wycofują się z Iraku, ich dyrekcje nie popierają wojny. Prawdopodobnie wasi czytelnicy nawet nie podejrzewali Iraku o posiadanie broni masowego rażenia, ani nie dali się złapać na bzdurne „rozpowszechnianie demokracji” wsród Arabów. A więc, spisek syjonistyczny jest pierwszym z narzucających się wyjaśnień. Lecz wojna z Irakiem, jako część Wojny z Terrorem ma jeszcze inną przyczynę: jest to straszny totalitaryzm, chęć stworzenia kastowej oligarchii Żelaznej Stopy, jak określał to Jack London. Ważnym narzędziem jest strach; najważniejszym celem jest pozbawienie wolności obywatelskich i rozbicie naturalnej zwartości społeczeństwa. Bez Wojny z Terrorem, władcy USA nie mogliby czytać naszej poczty elektronicznej, podsłuchiwać naszych rozmów, zapamiętywaćc w bankach danych każdego bitu informacji o naszym życiu. Taki totalitaryzm przepowiedział George Orwell, zachłanny czytelnik Protokółów Medrców Syjonu, a ogłosił Leo Strauss, światło przewodnie neokonserwatystów. Strauss zaakceptował w imieniu społeczeństwa dyktatorską władzę elit; zwolennik Hobbitów, nie dowierzał ludziom. Chociaż jego poglądy uformowały się przed Drugą Wojną Światową, po wojnie często odwoływał się do Holokaustu, jako zjawiska, które może się powtórzyć, jeśli społeczeństwa nie będzie się odpowiednio kontrolować. Zwolenników takiego paradygmatu nazwałem „mamonistami”, czcicielami Mamony. W zasadzie, Wojna w Iraku i Wojna z Terrorem są wspólnym dziełem syjonistów i mamonistów, a te dwie grupy są często tożsame, jak to się ma w przypadku neokonserwatystów. Dlatego właśnie walczymy z syjonistami i mamonistami; to nie tylko głośna kampania poparcia dla narodów Bliskiego Wschodu, lecz przede wszystkim zdecydowana walka o zachowanie demokracji i wolności w USA i Europie, o możliwość lepszego życia dla naszych dzieci, o stworzenie bardziej egalitarnego i bardziej uduchowionego społeczeństwa, przeciwko wiekom ciemności, ku którym zmierzamy.

KP: Irańskiego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada zachodnie media bardzo zaatakowały za cytowanie wypowiedzi świętej pamięci ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego o starciu Izraela z mapy. A jednak najwyraźniej, sądząc po milczeniu zachodnich mediów, nic nie jest złego w ścieraniu z mapy Palestyny. Szamir: Nie, nie możemy się z tym zgodzić. Nie można uważać za państwo prawa kraju, w którym nie dano żadnych praw jego mieszkańcom i który oficjalnie należy do Światowego Żydostwa. W naszym interesie leży uzyskanie pełnej niezależności od Żydów, i nadzielenie pełnią praw i odpowiedzialności mieszkańców naszego kraju. Suwerenność powinna należeć się nam, narodowi Palestyny/Izraela, a nie „Narodowi Żydowskiemu”, który jest eksterytorialnym ciałem wszechświatowym. Wzywam współmieszkanców mego kraju do wyrzeczenia się „żydowskości” i do stania się przybranymi dziećmi Palestyny, braćmi i siostrami ludności rodzimej. Mam nadzieję, że w końcu do tego dojdzie; scalimy się w jeden naród i zapomnimy o zamorskich powiązaniach. Tymczasem trzymamy się kolonialnego paradygmatu i wyłączamy się z narodów ze wzgledu na „żydowskość”. Powinniśmy pójść za przykładem Meksyku, gdzie imigranci z Hiszpanii i Włoch utworzyli jeden naród z potomkami Montezumy.

KP: Co oznacza dla ciebie wybór Hamasu? Czy Hamas uzna państwo Izrael? Szamir: Palestyńczycy odrzucili rządy Fatah, ponieważ Fatah zrobiła zbyt wiele ustępstw Izraelowi, a w zamian nic nie otrzymała. Hamas nie powinien uznawać państwa Izrael, co najmniej dopóki władze Izraela nie uznają niepodległości Palestyny, nie wyprowadzą swoich sił zbrojnych i nie zaprzestaną przeszkadzać swobodzie ruchu Palestyńczyków wewnątrz i poza Palestyną. Chodzi o wzajemność. Mogę wyobrazić sobie nawet lepsze rozwiązanie: Hamas może domagać się pełnej integracji całej Palestyny od Jordanu do morza, i ogólnych wyborów na zasadzie jedna osoba – jeden głos. Lecz zanim to nastąpi, Hamas powinien kierowaćc się zasadą wzajemnosci: wzajemnego uznania, inter alia.

KP: Jesteś byłym Żydem, nawróconym na chrześcijaństwo, dlaczego tak się stało? Pisałeś o „wielu byłych Żydach”. Czy przyczyna była taka sama jak u ciebie? Czy myślisz, że wzrastająca tendencja do apostazji wsród Żydów przyczyni się do sprawiedliwego traktowania Palestyńczyków? Szamir: Chrześcijaństwo i judaizm to religie ściśle ze sobą związane. Chrześcijanin Karol Marks mówił: chrześcijaństwo jest wzniosłym judaizmem, natomiast judaizm jest plugawym chrześcijaństwem. Prawdziwy chrześcijanin wie, że goj nie jest gorszy od Żyda; czyli idea żydowskiego wybraństwa jest dla chrześcijanina nie do przyjęcia. W naszym kraju jest wielu Rosjan – prawosławnych chrześcijan (niektórzy są pochodzenia żydowskiego, inni nie), i oni modlą się i świętują święta razem ze swoimi braćmi i siostrami – Palestyńczykami będącymi także chrześcijanami prawosławnymi. Zostałem ochrzczony przez palestyńskiego duchownego, arcybiskupa Teodozjusza Attalla Hanna, i pomogło mi to uporać się z problemem mojej tożsamości. Ważnym jest, by nie tworzyć oddzielnej kategorii „żydowskich chrześcijan”, ponieważ taka kategoria przeczy swemu celowi. Niepokoją mnie „żydowscy chrześcijanie”, czyli kościoły gorliwie syjonistyczne. Reasumując, chrzest jest rozwiązaniem, lecz gdy jednocześnie towarzyszy mu odrzucenie żydowskości. Jeśli ma być on dodatkiem do żydowskości, to jest niepotrzebny, i nie przynosi żadnych korzyści.

KP: Ostatnio pisałeś, że historyk David Irving, o którym media korporacyjne donoszą, że został skazany za zaprzeczanie holokaustu, został skazany za zaprzeczanie żydowskiej wyższości. Czy mógłbyś to wyjaśnić, i co zaprzeczanie holokaustu oznacza dla ciebie? Szamir: Wolny człowiek nie może zgodzić się z twierdzeniem, że śmierć (i życie) Żyda jest ważniejsze od „goja” [goim = nie-żydzi]. Więc zabronienie rewizjonizmu Holokaustu jest jedynie prawnie wymuszonym zakazem w naszym społeczeństwie. Ormianie pozazdrościli Żydom takiego wywyższenia, i obecnie doprowadzili we Francji do ochrony ich tragedii z roku 1915 przez podobne prawo. Rezultat był tragikomiczny. Postawili wybitnego historyka żydowskiego (i pierwszorzędnego podżegacza wojennego) Bernarda Lewisa przed sądem w Paryżu, i został on uznany za winnego zaprzeczaniu ich tragedii, podobnie jak David Irving. Lecz David Irving dostał trzy lata więzienia, i obecnie wspominając o nim zawsze napiszą „skompromitowany” (patrz wywiad z nim w Observerze), natomiast Bernarda Lewisa skazano na karę jednego franka i wciąż cieszy się całkowitą wolnością, a jego nazwisko nobilituje różne petycje. Lewis nie został skompromitowany, w przeciwieństwie do Ormian. Widocznie krew żydowska jest czerwieńsza od ormiańskiej, nie mówiac już o innych pośledniejszych gatunkach. Zacytowałem artykuł żydowskiego historyka z Ameryki zaprzeczającego ludobójstwu rdzennych Amerykanów. On także nie został skompromitowany. Prześladowczyni Irvinga, Deborah Lipstadt, zaprzeczała, że miał miejsce holokaust zbombardowanego Drezna, i także nie została skompromitowana. Zapamietaj to, Kim: sama idea Holokaustu jest ideą żydowskiej wyższości. To wszystko ma ważne religijne znaczenie: chrześcijanstwo jest zaprzeczeniem żydowskiej wyższości. Ktokolwiek wierzy w żydowską wyższość lub zgadza się z nią, zaprzecza Chrystusowi, który uczynił nas równymi. Żydowski reżyser z Francji, Claude Lanzmann, twórca „Shoah”, powiedział: jeśli wierzysz w holokaust, nie możesz wierzyć w Chrystusa. Jestem gotów podjąć jego wyzwanie: wierzę w Chrystusa. Można parafrazować słowa Lanzmanna: wiara w szczególne historyczne znaczenie śmierci Żydów jest oznaką apostazji. Faktycznie, wyznanie wiary holokaustu współzawodniczy z nauką Koscioła: my wierzymy, że Chrystus cierpiał za nas i zmartwychwstał. Wyznawcy Holokaustu wierzą, że naród żydowski cierpiał i zmartwychwstał w postaci państwa żydowskiego. W tym współzawodnictwie zwyciężyli Żydzi, gdyż w przeciwieństwie do Holokaustu, możecie zaprzeczać Ukrzyżowaniu i Zmartwychwstaniu, i wasza kariera nic na tym nie ucierpi. Okazuje się, więc, że problem negacji Holokaustu jest problemem apostazji: albo nasze społeczeństwo trwać będzie na skale chrystusowej, albo będzie czcić państwo żydowskie. Jest to ważne odkrycie polegające na stwierdzeniu odwiecznej religijności ducha ludzkiego: próba stworzenia społeczeństwa świeckiego nie powiodła się. Po krótkim okresie złudzeń, wrócili bogowie. [...]

FIB: Twierdzisz, że antysemityzmu już dzisiaj nie ma. Czy mógłbyś wyjaśnić, co masz na myśli tak mówiąc? Szamir: Antysemityzm to była krótkotrwała teoria rasistowska z końca XIX wieku twierdząca, że podobnie jak zebra jest zebrą, tak i Żydzi są Żydami; że mają oni pewne wrodzone cechy rasowe czyniące ich wrogami rasy nordyckiej, jak wilk jest wrogiem zająca. Takich pogladów nie było nigdy wcześniej, ponieważ Kosciół i uczeni teologowie muzułmańscy uważali, że problem dzielący Żydów i nie-Żydów jest problemem religijnym; który znikał po nawróceniu się Żyda na chrześcijaństwo lub islam. Poglądy rasistowskie wyszły obecnie całkowicie z mody; nigdy nie spotkałem człowieka, który uważałby, że Żydzi posiadają jakąś cechę rasową, zagrażającą innym. Albo weźmy podejście mniej naukowe, antysemityzm przedstawiany jest, jako „nienawiść do Żydów, ponieważ są tacy, jacy są”. Zjawisko takie zanikło całkowicie. Są ludzie, którzy sprzeciwiają się polityce Żydów, ale nie, dlatego, że Żydzi są tacy jacy są. Dlatego można powiedzieć, że antysemityzm zniknął po bardzo krótkim okresie stwarzania problemów. Żydzi skłonni są używać tego słowa na określenie doskonale uzasadnionego, mało tego, chwalebnego sprzeciwu przeciwko ich polityce; na przykład, polityce Izraela itd., lecz wtedy jest to po prostu obraźliwa etykieta.

FIB: Gdy mówisz, że antysemityzmu już dzisiaj nie ma, określasz antysemityzm jako starą teorię rasową. Czy określiłbyś niszczenie żydowskich cmentarzy i rzeczy prywatnych, jako „sprzeciw przeciwko żydowskiej polityce”? Szamir: Czyny niepraworządne i kryminalne zawsze pozostaną takimi, i nie jest tutaj ważny powód przestępstwa. Nikt nie ma prawa dokonywać aktów wandalizmu na cmentarzach ani bić ludzi, bez względu na to czy są Żydami czy nie. Czy myślisz, że pobicie goja, lub zbezczeszczenie cmentarza nieżydowskiego jest mniej bolesne. Nie myśl tylko o Żydach. Jeśli jakiś czyn jest kryminalny – to jest kryminalny, jeśli nie – to nie jest kryminalny. Nie ma powodu przyjmować, że Żydzi są czymś specjalnym; że pobicie Żyda jest cięższym grzechem niż pobicie goja.

FIB: Jak byś to nazwał, gdyby jakiś młody człowiek ze środowiska żydowskiego mieszkający w Szwecji i niezaangażowany w politykę został pobity przez neonazistów lub kogoś innego? Szamir: Nie jestem pewien czy takie wypadki zdarzają się częściej niż jakieś zwykłe bandyckie napady. We Francji, żydowskie bojówki stosunkowo często biją antysyjonistów, lecz nie słyszałem o nieudawanym przypadku pobicia Żydów we Francji. W Nowym Jorku, Liga Obrony Żydów bije i morduje gojów, i jakoś nikt nie mówi o „żydowskiej nienawiści do gojów”. W rzeczywistości, kryminalne zachowania bandytów nie są powodem do wytaczania spraw o „antysemityzm” lub „nienawiść do Żydów” – kryminalistami powinna po prostu zająć się policja.

FIB: Czy jakaś przemoc i nienawiść w stosunku do Żydów nie jest powodowana faktem, że są oni Żydami, bez względu na to czy nazwiemy to uprzedzeniem rasowym, etnicznym czy religijnym? Szamir: Odpowiadam: NIE. Jeszcze nie, lecz jeśli znajdą się ludzie aż do obrzydzenia promujący te ide – mogą do tego doprowadzić. Co do nienawiści, jest taki dowcip o teściowej: „Synu, wiem, że mnie nienawidzisz i chcesz mojej śmierci?” „Nie mamo, lecz chcę byśmy sami kierowali naszym życiem”.

FIB: Czy uważasz, że istnieje coś takiego jak światowy spisek żydowski? Jeśli tak, to, jaki jest cel tego spisku? Szamir: Jeśli pytasz o to, czy wierzę w tysiącletni tajny plan realizowany przez jakichś ukrytych przywódców żydowskich, to moja odpowiedź brzmi – nie. Niewielu ludzi w to wierzy. Nie wierzę także w istnienie tajnego światowego przywództwa żydowskiego realizującego jakiś wspólny plan. Lecz możemy spróbować rozbić problem na czynniki pierwsze w celu odnalezienia innych jego poziomów. Czy gdyby istniał „plan żydowski” – to oznaczałoby to, że wszyscy Żydzi należą do spisku? Są wyrażenia „mafia sycylijska”, „komunistyczny plan rewolucji światowej”, „imperializm amerykański”, lecz dobrze wiemy, że nie każdy Sycylijczyk, nie każdy komunista ani nie każdy Amerykanin jest członkiem jakiegoś tajnego sprzysiężenia, które próbuje zrealizować swój konkretny cel. Tak samo, „spisek żydowski” sugeruje, że są jacyś Żydzi mający jakieś plany. „Spisek” to słowo obraźliwe oznaczające osiąganie w polityce utajnionych celów za pomocą ciemnych sposobów. Na przykład, istniał zimnowojenny amerykański spisek (lub „plan”) wciągniecia w roku 1980 ZSRR do Afganistanu. Można o tym przeczytać poniżej w Naszych szczęśliwych minionych dniach. Widać stąd, że spisek jest zwykłą metodą osiągania pewnych celów politycznych. Jeśli w taki sposób zdemistyfikujemy wyrażenie „spisek żydowski”, to twoje pytanie można będzie rozumieć nastepująco: „czy są jakieś tajne plany i strategie realizowane przez jakies żydowskie grupy w ich własnych interesach”? Wtedy, oczywiście, odpowiedź brzmi Tak; neokonserwatyści są grupą (w większości żydowską), która spiskuje i konspiruje kierując się własnymi powodami; w Cieniu Zoga przedstawiłem inny skryty plan realizowany przez grupę bogatych Żydów francuskich, którzy chcieli mieć wpływ na francuskie media. W Księciu z bajki [w zbiorze Kwiaty Galilei] przedstawiłem spisek żydowski, ciągnący się od Weizmana i oferujący poparcie Żydów dla Balfoura w zamian za Deklarację. Jeśli chodzi o „wszechświatowy spisek wszystkich Żydów”, w moim eseju o Protokółach udowadniam, że koncepcja „spisku żydowskiego” nie jest potrzebna do zrozumienia wpływów żydowskich. Z zasady, Żydzi starają się uczynić rzeczy lepszymi dla Żydów, lecz nie jest to „spisek”. Są to działania niekonspiracyjne wpływające na sprawy światowe. W światowych mediach jest mnóstwo Żydów, którzy mają różne poglądy, lecz zwykle są zgodni w pewnych sprawach, na przykład, starają się przemilczeć niekorzystne dla Żydów wiadomości. Większość Żydów popiera USA, nie lubi chrześcijaństwa, jest za wielokulturowością, popiera Izrael – nie jest to „spisek”, lecz po prostu to lubią.

FIB: Jesteś pochodzenia żydowskiego, straciłeś członków rodziny w okresie nazistowskim. Jak te fakty wpływają na twoje wyobrażenie o judaizmie i chrześcijaństwie? Szamir: Pochodzenie wpływa na człowieka. Lecz kult holokaustu nie wpłynął na mnie, ponieważ dorastałem w Związku Radzieckim. Każda rosyjska rodzina straciła kogoś w Drugiej Wojnie Światowej, więc ja nie uważałem przypadku naszej rodziny za coś szczególnego.

FIB: Nawróciłeś się na chrześcijaństwo. Jak ten fakt wpływa na twoją opinię o judaizmie? Szamir: Według mnie, chrześcijaństwo jest zreformowanym, skorygowanym judaizmem, pozostając w stanie ideologicznego i teologicznego napięcia z judaizmem rabinicznym. Odrzuciłem judaizm całkowicie, i uważam, że jest to ideologia niebezpieczna i kłopotliwa.

FIB: W obecnej dyskusji zarzucają ci, że twoje opinie są podobne do opinii nazistów z lat 1930, tj. że istnieje spisek żydowski, że Żydzi rządzą światem poprzez kontrolowanie gospodarki i formowanie opinii publicznej. Jak możesz to skomentować? Szamir: Moi oponenci nie mają nic przeciwko temu by mieć taką samą opinię jak George Bush, Ariel Sharon lub Abe Foxman, wielcy przeciwnicy „antysemityzmu”. W pewnym sensie mają rację – nie ma znaczenia, kto jeszcze ma podobne idee. Foxman jest przeciwko antysemityzmowi, lecz wciąż jeszcze nie zabrania się być przeciw antysemityzmowi. Hitler był wegetarianinem, i wcale nie zabrania się nie jeść mięsa. Każda idea jest popierana lub zapominana w zależności od swego meritum.

FIB: Oskarżono także ciebie o kontakty z neonazistami na internecie. Twoje teksty można przeczytać na ich stronach sieciowych. Jak to skomentujesz?Szamir: Moje artykuły pojawiają się w liberalnym dzienniku izraelskim Haaretz, który publikuje materiały judeo-nazistowskie, na przykład

www.haaretz.com/hasen/spages/489306.html

lecz jakoś nikt temu się nie sprzeciwia… Poważnie, uważam podział na lewicę i prawicę za nieaktualny: obecnie problem polega na tym czy popierasz Palestynę, Irak, Iran. I tutaj przyciąga mnie bardziej skrajna prawica, niż liberalna lewica Blaira…

[...] Tłumaczył: Roman Łukasiak

Armia Czerwona w polskich raportach Na początku lat 30 analizy rozbudowy Armii Czerwonej zajmowały najwięcej miejsca w raportach polskiego wywiadu w ZSRS. Sprawy armii sowieckiej obejmowały również przemysł – rozbudowywany pod kątem wyposażenia wojska w nowoczesny sprzęt, a także transport umożliwiający przemieszczenie jednostek z Dalekiego Wschodu na Kaukaz i nad zachodnią granicę.

Znaczenie, jakie władza sowiecka przywiązywała do spraw armii wynikało z wielu czynników. Ważną rolę odegrała tradycja imperializmu rosyjskiego przekształcona w stalinowskie plany podboju Europy. Istotna była także kwestia zapewnienia trwałości stalinowskiego reżimu. W przełomie lat 20 i 30 pogarszająca się sytuacja ekonomiczna sprawiła, iż nastroje ludności, szczególnie na Kaukazie, stawały się coraz bardziej wrogie wobec Moskwy. Otwartemu buntowi zapobiec mógł tylko terror GPU oraz stacjonujące liczne jednostki wojskowe. Wedle raportów polskiego wywiadu prawie jedna czwarta sił Armii Czerwonej stacjonowała na Kaukazie. Ogromne znaczenie odgrywała armia w polityce zagranicznej, stanowiąc podstawowy element kreowania polityki zagranicznej na arenie międzynarodowej. Wielkie manewry Floty Bałtyckiej w latach 1931-1932 miały skłonić Wielka Brytanię do ustępstw w negocjacjach handlowych, a demonstracyjne wizyty okrętów w portach szwedzkich przekonać o dominacji sił morskich ZRSS w tej części Morza Bałtyckiego. W raportach wywiadu bardzo szczegółowo opisywano kierunki rozwoju sowieckich sił zbrojnych, w tym przede wszystkim rozbudowę typowych broni agresywnych – lotnictwa oraz wojsk pancernych. Pomimo zapewnień ze strony dyplomacji sowieckiej, że ZSRS przygotowuje swe siły jedynie na wypadek obcej agresji, kierunek zbrojeń jednoznacznie wskazywał na agresywny charakter doktryny wojennej. Opracowana przez Tuchaczewskiego na początku lat 30 nowa doktryna wojenna zwracała uwagę na tworzenie dywersyjnych jednostek spadochronowych zrzucanych w czasie wojny za linię frontu, na tyłach wojsk nieprzyjaciela.. Wraz ze zmożonymi wysiłkami w zakresie szkoenia skoczków spadochronowych intensywnie pracowano nad modelem samolotu transportowego o dużym zasięgu zdolnego do zabrania na pokład kilkunastu spadochroniarzy. Ówczesny poziom rozwoju techniki lotniczej nie pozwalał na stworzenie wartościowego samolotu bojowego używanego równocześnie, jako sprzęt transportowy. Lotnictwo oceniane było w raportach nie tylko pod względem nowoczesności sprzętu, ale także poziomu wyszkolenia załóg, obsługi naziemnej i jakości bazy treningowej. Sowiecka doktryna wojenna uznawała, iż w przyszłej wojnie decydująca rola przypadnie lotnictwu. Z tego też względu opracowywano plany ofensywnego uderzenia lotnictwa, głębokich masowych ataków ciężkich bombowców i samolotów szturmowych wymierzonych w określone obiekty znajdujące się poza obszarem walk, centra przemysłowe, bazy wojskowe, porty, linie zaopatrzenia, węzły drogowe i kolejowe. W opiniach polskich raportów wywiadowczych intensywny rozwój sowieckich sił powietrznych szczególnie zagrażał bezpieczeństwu Polski. Zwracano przy tym uwagę na rosnącą na niekorzyść Polski dysproporcję w rozwoju nowoczesnych technologii prowadzącą do niebezpiecznych konsekwencji strategicznych.Wedle większości obserwatorów szczególne uznanie wzbudzał przed wszystkim sowiecki personel latający. Był to efekt programu ćwiczeń, przeprowadzanych niezależnie od pory dnia, warunków atmosferycznych i temperatury. W efekcie zdaniem polskich obserwatorów wyszkolenie załóg bojowych w ZSRS było najlepsze na świecie. Równie wysoko oceniano konstrukcje samolotów, zauważając przy tym, iż wiele podzespołów produkowanych było w Europie Zachodniej lub z importowanego surowca, mimo że w ZSRS istniał największy na świecie kombinat stalowy. Nie pomijano także sprawy nielegalnego zdobywania np. amerykańskich silników lotniczych, które następnie nielegalnie kopiowano w sowieckich fabrykach. Bardzo źle oceniano natomiast infrastrukturę i wyposażenie służb nadzoru naziemnego. Budowane w pośpiechu lotniska miały kiepskiej, jakości, źle oświetlone, betonowe pasy startowe szybko porastające trawą. W rezultacie wiele lądowań kończyło się uszkodzeniami podwozia. Ponadto większość lotnisk i baz lotniczych pozbawiona była telefonów i telegrafów. Zwracano także uwagę, że po zbudowaniu obiektów nie dokonywano tam później napraw oraz remontów. Drugim ważnym rodzajem broni, którą intensywnie rozwijano były siły pancerne. Sowiecka doktryna wojenna zakładała użycie wojsk pancernych, jako samodzielnych jednostek, służących do szybkiego przebicia się przez linie frontu na wybranych odcinkach, wyjście na tyły wroga i jego okrążenie. Polskie analizy podkreślały nowoczesność sowieckiej doktryny wojskowej, zakładającej masowe użycie czołgów oraz ogromne możliwości wytwórcze sowieckiego przemysłu, zdolnego wyprodukować w krótkim czasie znaczną liczbę maszyn. Raporty polskich wojskowych stosunkowo wysoko oceniały sowieckie konstrukcje pancerne, zwracając jednak uwagę na wysoką awaryjność posiadanego sprzętu. Uważano, iż była ona spowodowana zaniedbaniami w konserwacji urządzeń, niskim poziomem wykształcenia technicznego mechaników oraz niezbyt dużym zaawansowaniem technologicznym sowieckich fabryk..Mimo tych braków w rozwoju broni pancernej w ZSRS upatrywano źródło istotnego zagrożenia dla II RP. Wynikało to przede wszystkim z ogromnych możliwości produkcyjnych czerwonego imperium. Powszechnie obawiano się, że dysponująca wielkim potencjałem ludzkim Armia Czerwona będzie w stanie rozwinąć front o długości przeszło tysiąca kilometrów, nasycony niezbyt wysokiej, jakości, ale liczonym w dziesiątki tysięcy sprzętem, co stanowić będzie ogromne zagrożenie dla państwa polskiego. Rozwój transportu w ZSRS był ściśle podporządkowany celem militarnym i miał służyć przenoszeniu jednostek woskowych na duże odległości oraz przewozowi surowców przemysłowych z rejonów wydobycia do fabryk. Przy budowie dróg i magistrali kolejowych pracowali żołnierze, młodzież z organizacji pionierskich i Komsomołu, chłopi oraz więźniowie łagrów. Była to praca przymusowa i w zasadzie bezpłatna – państwo pokrywało jedynie koszty zakwaterowania i wyżywienia. O randze transportu świadczyła pozycja partyjna ich kierowników. W 1932 roku kierownikiem wydziału transportu został Kaganowicz (w 1935 roku został dodatkowo ludowym komisarzem kolei), będący jednym z najbliższych współpracowników Stalina. Skoncentrowanie się na budowie linii kolejowych sprawiło, iż zaniedbywano transport drogowy. Sieć dróg łączyła przede wszystkim zagłębia przemysłowe z miejscami przeładunkowymi oraz poszczególnymi okręgami wojskowymi. Większość dróg utrzymywana byłą w bardzo złym stanie – polskie raporty wskazywały, iż raz zbudowane nie były później konserwowane i naprawiane. Także w przypadku kolei podkreślano złą ich organizację i zarządzanie, braki w taborze, kiepskim wyposażeniu technicznym, niewłaściwych materiałach używanych do budowy nowych linii kolejowych. W konsekwencji tego stanu rzeczy dochodziło do częstych awarii lokomotyw i katastrof kolejowych. Polskie raporty wojskowe z początku lat 30 pozwalały decydentom na dobrą orientację w dobrych i złych stronach gwałtowanej rozbudowy sowieckich sił zbrojnych.

Wybrana literatura:

Ch. Andrew, W. Mitrochin – Archiwum Mitrochina
P. Wieczorkiewicz – Sprawa Tuchaczewskiego
A. Vogts – Attache wojskowy
Polski wywiad wojskowy 1918-1945
R. Pipes – Rosja bolszewików

Godziemba's blog

Rutkowski dla nczas.com: Widzimy słabe państwo, widzimy słabą policję O wydarzeniach w Sosnowcu, kosztach akcji, zachowaniu polityków i dziennikarzy oraz sporze z policją podczas poszukiwania półrocznej Madzi z detektywem KRZYSZTOFEM RUTKOWSKIM rozmawia Rafał Pazio. NCZAS: Na każdym, kto obserwował wydarzenia w Sosnowcu, wrażenie mogła zrobić Pańska wypowiedź – rzadziej eksponowana – że w momencie gdy kwestia dotycząca śmierci Madzi była już rozstrzygnięta, policja jeszcze zamawiała kosztowną ekspertyzę dotyczącą profilu sprawcy porwania. Czy często w policji zdarzają się takie przypadki, że w podobny sposób traktuje się publiczne pieniądze? KRZYSZTOF RUTKOWSKI: To już były działania na pokaz, jednocześnie podważające nasze informacje, które w jakiś sposób przekazaliśmy. Jeśli się jeszcze szuka porywacza, a ma się sprawcę, to trzeba być albo totalnym dyletantem, albo próbować pokazać jakieś bezsensowne działania. Kiedy ludzie na to patrzyli, przestali okazywać akceptację? Szczególnie, gdy zacząłem mówić publicznie o wydanych pieniądzach.

Ile Pan wydał na swoją akcję? Działania, które były prowadzone z naszej strony, kosztowały około 15 tys. złotych, a działania policji myślę, że kosztowały około 500 tys. zł albo i więcej. Przejazdy, setki ludzi zaangażowanych do sprawy. A jeszcze zaangażowanie straży pożarnej, która też pracuje w oparciu o budżet służb mundurowych. Pewnie łącznie MSWiA wydało na tę akcję około miliona złotych.

Dlaczego aż tyle? Trzeba sobie zadawać pytanie: w jakim celu zrobiono to, co zrobiono? Obecnie rzecznik prasowy policji mówi, że od początku podejrzewano takie wyjaśnienie sprawy, jakie ostatecznie miało miejsce. Jeśli jednak były słuszne podejrzenia, a policja nie jest podporządkowana ani rodzinie, ani mediom, powinno się pokazać swoją skuteczność, prawidłowo wykonywać swoje czynności i skutecznie działać. Do policji nikt nie miałby pretensji, że wzięła matkę zaginionej dziewczynki na przesłuchanie. Teraz policjanci prowadzący śledztwo tłumaczą się, że nie mogli być wobec niej w jakiś sposób agresywni, aroganccy – bo co by powiedziała wtedy opinia publiczna? Ciekawe, od kiedy policja jest taka delikatna. Bez przesady. Ja miałem jakieś obawy dotyczące przeprowadzenia rozmowy z matką Madzi, ponieważ była moją klientką. Ale policja jest wolna od takich stresów.

Jaką prawdę o polskiej policji, jej dobrych i słabych stronach ujawniła sprawa z Sosnowca? Uważam, że była to mała sprawa, fikcyjne zgłoszenie na policję. Ale pokazała, jaki jest intelektualny i operacyjny deficyt w policji. Ta dziewczyna powinna być, mówiąc kolokwialnie, rozwalona podczas pierwszego przesłuchania. Trzeba było zastosować starą, sprawdzoną metodę z dobrym i złym policjantem. Wykluczać, a nie pomnażać sprawców. Katarzyna została w sumie przesłuchana tylko dwa razy.

Dlaczego działania policji były tak nieprofesjonalne? Nie wiem, czym to można wyjaśnić, ale jestem przekonany, że harcerze zrobiliby to lepiej.

Czy długie eksponowanie tej akcji w mediach, przez kilkanaście dni, miało według Pana podtekst polityczny? Na grobie dziecka tańczyli politycy, dziennikarze, a ja zostałem doproszony. Jednak obnażyliśmy prawdziwą, zmęczoną, niedoświadczoną twarz polskiej policji. Pokazaliśmy starca z twarzą niemowlaka. Zmęczonego starca, któremu brak szybkości i dynamiki. A niemowlak odgrywa rolę niewiedzącego, o co chodzi. Policjanci poruszali się jak dzieci we mgle. Dziś już przestali się konfrontować publicznie, bo są przegrani. Każda wypowiedź rzecznika policji, inspektora Mariusza Sokołowskiego, topi policję. To, co zostało zrobione ze mną w TVN 24 u Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, było żenujące. Ale była to nie rzeź na mnie, ale na nich samych. Kolenda-Zaleska strzeliła sobie w kolano, a Sokołowski w policzek.

A jakim kontekście mówi Pan, że politycy tańczyli na grobie dziecka? Widzimy słabe państwo, widzimy słabą policję, widzimy resort siłowy, tak ulubiony przez rządzących. Szkoda, że jeszcze nie włączono do akcji ABW i CBA. Okazało się, że resort siłowy to kolos na glinianych nogach, który nie daje sobie rady z tak prostym tematem.

Jak Pan odbiera zarzuty, że działa Pan na niekorzyść wizerunku policji? Jak najbardziej prawdą jest to, że moje działania wpływają na obniżenie medialnego wizerunku policji. Policja mogła zrobić to, co zrobił kiedyś pan generał Adam Rapacki. Powiedział: „dziękuję za Jędrzeja”, który był poszukiwany przez całą polską policję, uciekł z konwoju, ośmieszył służby mundurowe. Zatrzymując Jędrzeja, strzeliłem im drugiego gola. Widać było skuteczność naszych dynamicznych działań. Można nam zarzucać różne rzeczy, ale nie można nam zarzucić braku skuteczności.

Pojawiają się także zarzuty o nieetyczne działania. Ci, którzy mi zarzucają nieetyczną, niehumanitarną formę przesłuchania, powinni poddać się jakiemuś leczeniu. Ludzie nie widzieli przecież podczas całej tej operacji żadnej niehumanitarnej formy przesłuchania. Ta dziewczyna nie była przeze mnie przesłuchiwana, lecz prowadziłem z nią rozmowę – w sprzyjającym nastroju, o charakterze wręcz przyjacielskim. Film z tych rozmów został wyświetlony, żeby się, za przeproszeniem, towarzystwo uczyło, jak docierać do informacji, a także żeby towarzystwo mi nie zarzuciło, że wymachiwałem kobiecie pistoletem nad głową czy coś w tym rodzaju.

Wspomniał Pan generała Adama Rapackiego, który niedawno odszedł ze służby. Jak Pan ocenia to, że w ostatnim czasie odeszło z policji wiele osób pełniących funkcje kierownicze? Dla premiera Tuska jest to odcinanie rąk w zdrowym organizmie. Zwalnianie funkcjonariuszy z dużym doświadczeniem, liczba wolnych wakatów na komendantów wojewódzkich jest przerażająca. To odcinanie dłoni policji, która musi być skuteczna. Tego od niej wymaga społeczeństwo. Pozbywanie się dobrych ludzi pokazuje, że państwo zaczyna się robić coraz słabsze.

Gdy prezentowano Pana w mediach, bardzo często przywoływano Pańską służbę w ZOMO. Czy te nawiązania odbiera Pan jako próbę obniżenia wiarygodności? Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Żyłem w czasach, kiedy była taka służba. Gdybym dziś rozpoczynał pracę, poszedłbym do oddziałów prewencji.

Czy widzi Pan możliwość naprawienia tego osłabionego systemu bezpieczeństwa państwa opartego na pracy służb mundurowych? Trzeba koniecznie coś zrobić. Sytuacja w Sosnowcu, śmierć sześciomiesięcznego dziecka, która wstrząsnęła całym krajem i odbiła się echem w Europie, ośmiesza polską policję. W gazetach francuskich i niemieckojęzycznych pisano m.in.: „detektyw Krzysztof Rutkowski na wygnaniu”, „detektyw ośmiesza polską policję”. To jest kontekst oceny Polski w Europie i świecie.

Czy podejmuje się Pan odnajdywania i sprowadzania osób, które są poszukiwane przez polski wymiar sprawiedliwości? Są tego przykłady. I robimy to za darmo. Chociażby przywołany tu Jędrzej, ale także zabójca pani notariusz z Oświęcimia i wielu innych groźnych bandytów było przez nas zatrzymywanych. I teraz będzie kolejny.

Rafal Pazio

Wywiad ks. F. Schmidbergera FSSPX dla dziennika „Die Welt” 13 lutego br. na łamach wysokonakładowego i określanego jako opiniotwórczy niemieckiego dziennika „Die Welt” ukazał się wywiad Pawła Baddego z ks. Franciszkiem Schmidbergerem, przełożonym niemieckiego dystryktu Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Tekst został opatrzony tytułem zaczerpniętym ze słów ks. Schmidbergera: „Bóg nie pozwoli nam upaść”. „Die Welt”: W Rzymie coraz więcej oznak zdaje się wskazywać, że w końcu nastąpi pełne pojednanie z FSSPX i że Bractwo wkrótce uzyska własną prałaturę personalną, której status nie różniłby się od statusu Opus Dei. Mówi się jednak także, że negocjacje pomiędzy Watykanem a FSSPX skończyły się fiaskiem. Czy może Ksiądz to skomentować? Ks. Franciszek Schmidberger: 14 września ubiegłego roku kard. Levada przedstawił bp. Fellayowi, naszemu przełożonemu generalnemu, „preambułę doktrynalną”, której akceptacja jest warunkiem kanonicznego uznania Bractwa. Przeprowadziliśmy wnikliwe konsultacje dotyczące jej treści, dochodząc do wniosku, że jest nie do zaakceptowania. Ostatecznie 1 grudnia sam zawiozłem odpowiedź przełożonego generalnego do Rzymu, a później, na życzenie adresatów, bp Fellay udzielił dodatkowych wyjaśnień. Teraz z wielką niecierpliwością czekamy na odpowiedź Kongregacji Nauki Wiary.

Papież powiedział, że nie zgodziłby się na zniesienie ekskomuniki nałożonej na czterech waszych biskupów, gdyby był świadomy wypowiedzi bp. Williamsona. Co stanie się z bp. Williamsonem po pojednaniu? Nie jestem prorokiem, ale sądzę, że podczas dyskusji o kanonicznej strukturze dla Bractwa — która z pewnością nie ograniczy się do jednej sesji — uczestnicy będą rozmawiać również o bp. Williamsonie. Oczywiście można się spodziewać, że będzie się on stosował do instrukcji przełożonego generalnego.

Mówi się o abp. Lefebvre’rze, założycielu Bractwa, że „przywarł do wiecznego Rzymu całym swym sercem”. Czyż on sam nie pogodziłby się do tej pory z tym właśnie papieżem, który tak hojnie wyciąga [do was] rękę? To nie jest takie proste. Gdy w 1987 r. kard. Gagnon wizytował nasze dzieło, abp Lefebvre napisał do niego list i zaproponował ustanowienie dla Bractwa struktury kanonicznej. Jednocześnie bardzo jasno stwierdził, że dzisiejszy ekumenizm, oznaczający relatywizm religijny, wolność religijna, której owocem jest obecny sekularyzm, oraz kolegialność całkowicie paraliżująca życie Kościoła są dla nas nie do przyjęcia. Niestety, gdy idzie o panującego papieża, to w tej dziedzinie wciąż istnieją [między nami] różnice.

Jakie racjonalne argumenty Bractwo podnosi przeciwko wolności religijnej, której wprowadzenie w życie jest dziś kluczem do pokoju na świecie? Po pierwsze wolność religijna nie jest kwestią praktyki, lecz doktryny. Potępienie wolności religijnej przez papieży nigdy nie oznaczało chęci przymuszania innowierców do przyjęcia religii katolickiej, lecz to, że państwo, w którym większość społeczeństwa jest katolicka, powinno uznawać, iż katolicyzm jest religią objawioną przez Boga. Jednocześnie może ono wprowadzić daleko posuniętą tolerancję wobec innych religii i wyznań, a nawet zapisać te zasady w prawie cywilnym. Oczywiście w dzisiejszych, pluralistycznych czasach taka tolerancja musiałby być szeroko stosowana. Z drugiej strony błędowi nigdy nie przynależą [naturalne] prawa. Jeśli jednak człowiek jest zdolny, żeby rozpoznać Boga dzięki światłu rozumu i uznać prawdziwą religię, to dotyczy to również polityków. I tego właśnie trzymali się papieże aż do Piusa XII, potępiając wolność religijną. Inne postępowanie w konsekwencji prowadzi do agnostycyzmu.

Ostatni papieże oddali się całkowicie ekumenizmowi, a nawet zjednoczeniu wyznań, zgodnie ze słowami modlitwy Chrystusa, który powiedział: „Abyście wszyscy byli jedno” (J 17, 21). Jakie argumenty Bractwo wysuwa przeciwko temu? Wierni każdej niedzieli śpiewają: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”; modlitwa Chrystusa nie odnosi się więc do tego, że Kościół musiałby dopiero stać się jednością. I rzeczywiście, w historii wciąż różne grupy oddzielały się od Kościoła, np. prawosławni w XI wieku czy Luter z jego zwolennikami w wieku XVI. Dla każdego szczerego chrześcijanina jest to ból i dlatego codziennie modlimy się, żeby ci, którzy odłączyli się od Kościoła, powrócili do rodzinnego domu.

Aż po dzień dzisiejszy każda odłączona grupa uważa, że to właśnie ona ma rację, okazując przy tym pozostałej większości sporą dawkę arogancji. Arcybiskup Lefebvre był inny. Bardzo cierpiał z powodu zbliżającego się podziału i stanu wyjątkowego wynikającego z nieuregulowanego statusu Bractwa. Czy Bractwo nie przyzwyczaiło się do stanu wyjątkowego — czy nadal jest w nim obecna świadomość niebezpieczeństwa tej stałej separacji? Stan wyjątkowy to stan wyjątkowy — nie jest to sytuacja zwyczajna i domaga się normalizacji. Jak jednak mamy zaakceptować spotkania w Asyżu, których dorozumianym (nie wyrażonym wprost?) przesłaniem jest, że wszystkie religie są drogami do zbawienia? Oczywiście cierpimy z powodu obecnej sytuacji, lecz cierpimy nieskończenie więcej z powodu religijnego indyferentyzmu, który prowadzi niezliczoną liczbę dusz na potępienie.

Przed trzema laty papież zaryzykował swoją reputację (i jedność całego Kościoła) dla pojednania z Bractwem. Co Bractwo ofiaruje dla pojednania z Kościołem? Gdy Bractwo zostanie uznane kanonicznie, wniesie do wnętrza Kościoła wielki potencjał wiary i wielką religijną gorliwość. Nie widzę wielu wspólnot kościelnych, które stanęły w obronie całkowitej jedności teologii dogmatycznej, duchowości i liturgii, i które by tym żyły. Wnosimy wielki skarb, ponieważ od samego początku sprawowaliśmy wyłącznie dawną, wspaniałą liturgię z jej charyzmatem wiary i świętości. Ponadto Bractwo będzie wielkim wsparciem dla papieża w przezwyciężaniu obecnej w całej Europie ukrytej schizmy, której przyczyną są siły odśrodkowe — wystarczy spojrzeć choćby na Austrię. Nie tak dawno pewien arcybiskup w Niemczech powiedział mi, że również tutaj należy liczyć się z odejściami całych wspólnot.

Nie tego jednak dotyczyło moje pytanie. Przypomniałem Księdzu to, co papież zaryzykował dla pojednania, i chciałbym się dowiedzieć, co wy jesteście w stanie poświęcić. Rezygnujemy z naszej względnej wolności, która jest pomocna w światowej ekspansji naszych dzieł, i składamy ją w ręce papieża. Co do reszty, to nie chodzi o jakieś dyplomatyczne porozumienia, ale o dobro Kościoła i zbawienie dusz. Problemem w Kościele nie jest Bractwo, ale modernistyczni teologowie i pogłębiający się od czasów soboru upadek życia kościelnego.

Obecnie nawet anglikanie znaleźli dom w Kościele katolickim. Co zatem — tak w ciągu ostatnich dekad, jak i dziś — sprawia, że nie możecie poczuć się w Kościele jak w domu? Istotnie, te same tendencje, które pchają anglikanów do ucieczki, rozprzestrzeniają się w Kościele katolickim od czasów II Soboru Watykańskiego, prowadząc do wyniszczającej utraty wiary, do upadku moralności i spustoszenia w liturgii. Proszę tylko przez chwilę pomyśleć o tzw. Mszach karnawałowych [1], które są odprawiane w tych dniach w niemal wszystkich kościołach. Mam w ręku przemówienie papieża do przedstawicieli Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich, wygłoszone 24 września 2011 r. Benedykt XVI mówił wówczas: „Prawdziwym kryzysem, jaki stoi przed Kościołem w świecie zachodnim, jest kryzys wiary. Jeżeli nie znajdziemy sposobu na przeprowadzenie prawdziwej odnowy naszej wiary, wszystkie reformy strukturalne będą daremne”. W rezultacie soboru to nie duch Kościoła wkroczył w świat. Wręcz przeciwnie — to duch tego świata zaatakował Kościół.

Nie powiem Księdzu niczego nowego, jeśli stwierdzę, że jakaś grupa wewnątrz (lub na obrzeżach) Bractwa nie będzie uczestniczyć w pojednaniu z papieżem. Czy jesteście gotowi na to, żeby ze względu na tę część pozwolić na fiasko pojednania, albo czy jesteście gotowi na to, by się z nimi rozstać? Jeśli władze rzymskie w zamian za kanoniczne uznanie nie będą wymagać od Bractwa czegoś, co jest sprzeczne z tradycyjnym nauczaniem i praktyką Kościoła, to nie będzie żadnych poważnych trudności, gdy idzie o regularyzację. Jeśli jednak Rzym będzie wymagać, byśmy zaakceptowali Vaticanum II w całości i bezwarunkowo, to nie widzę możliwości pojednania.

Zakładając pojednanie: w jaki sposób chcecie się odróżniać od innych grup przywiązanych do Tradycji? Co po udanym pojednaniu się stanie i co pozostanie specyficznie waszym, czego inni nie posiadają?

Naszym szczególnym charyzmatem jest formacja kapłanów i troska o nich. Poza tym w Bractwie specjalizujemy się w głoszeniu rekolekcji, prowadzeniu szkół, a także po prostu w opiece nad parafiami, które w dzisiejszych czasach są w opłakanym stanie. Wystarczy pomyśleć o spowiedzi, która — na przykład tutaj w Stuttgarcie — nie jest już słuchana w parafiach, poza kilkoma heroicznymi wyjątkami. Wraz z tym zanika świadomość grzechu i potrzeby zbawienia, podobnie jak modlitwa, przyjmowanie sakramentów i duch ofiary.

Mówi się jednak, że wysiłki papieża na rzecz tego pojednania są zaledwie pilotażem dla szerzej pojętego ekumenizmu. Czy podziela Ksiądz tę ideę, czy też się jej obawia? Jeśli dobrze to rozumiem, to może to mieć zastosowanie wyłącznie do prawosławnych, ale zupełnie nie do różnych grup protestantów. W przypadku tych pierwszych idzie, bowiem o uznanie jurysdykcyjnego prymatu papieża [2], a odnośnie do tych drugich, to oprócz tego zachodzą bardzo istotne odstępstwa od katolickiego depozytu wiary, podobnie jak w dziedzinie nauczania i praktyce sakramentalnej. Nie mamy sobie nic do zarzucenia w żadnej z tych spraw, nawet, jeśli na podstawie racji płynących z wiary musieliśmy sprzeciwić się niektórym zarządzeniom — takim jak przyjęcie nowej liturgii.

Żaden papież nie liczył się z wami tak bardzo, jak Benedykt XVI. Niebawem skończy on 85 lat. Czy nie obawiacie się, że czas może działać na waszą niekorzyść? To prawda, że obecny papież okazuje nam pewne względy i mam nadzieję, że rozwiązanie [problemu] znajdziemy za jego pontyfikatu. Z drugiej strony każdego dnia sytuacja w Kościele staje się coraz bardziej dramatyczna; sam papież mówi o zaniku wiary na wielkich obszarach świata. Czyż nie jest to związane z niektórymi tekstami soboru i posoborowymi reformami? Do niektórych hierarchów zdaje się to docierać, a im dłużej trwa kryzys, tym lepiej będą to rozumieć. I w tym sensie czas działa także na naszą korzyść.

Co daje największą nadzieję, że już w okolicach Wielkiejnocy uda się uniknąć niebezpieczeństwa nowego rozłamu między Rzymem a Bractwem? Bractwo widziało już wiele kryzysów i z każdego z nich wyszło raczej wzmocnione niż osłabione. Ponadto 8 grudnia 1984 r. Bractwo — w tym wszyscy jego członkowie i domy — zostało poświęcone i oddało się w opiekę Matce Bożej. Nie uwierzę, by Bóg pozwolił upaść dziełu Jego Matki (źródło: welt.de, 13 lutego 2012).

Przypisy:

[1] Msze karnawałowe — Msze św. zwane „Narrenmesse” (niem. Msze błazeńskie) sprawowane są w ostatnich dniach karnawału w wielu niemieckich kościołach. Ich charakter, nawiązując do niegdyś piętnowanych przez Kościół zwyczajów związanych z tzw. świętem głupców, zdecydowanie nie licuje z powagą Sakramentu.

[2] Jest to oczywiście skrót myślowy, bowiem poza kwestią uznania prymatu jurysdykcyjnego Biskupa Rzymu prawosławie i katolicyzm różni wiele innych, równie ważnych kwestii teologicznych. Jest jednak prawdą, że uznanie prymatu papieskiego przez prawosławnych skutkowałoby przyjęciem przez nich całości katolickiego Magisterium.

Pycha, arogancja, buta Rząd Donalda Tuska już nawet nie ukrywa, że ma Polaków w głębokim poważaniu. Pokazuje, że wbrew zapowiedziom konsultacje społeczne traktuje obłudnie i fasadowo. Zgodnie z zasadą: najpierw apodyktyczna decyzja - następnie fikcyjne konsultacje w sprawie już podjętej decyzji, a jeśli protesty są silne - następuje pokrętne chowanie głowy w piasek. Tak było np. z ACTA, tak jest teraz przy okazji tak zwanej reformy emerytalnej, która jest odpowiedzią na słynne pytanie zadane Donaldowi Tuskowi: "Panie premierze, jak żyć?". Otóż Donald Tusk, proponując na zamówienie rynków finansowych wydłużenie wieku emerytalnego, odpowiedział na to pytanie jasno i dosadnie - należy żyć krótko! Rządzący ignorują ponad 1 400 000 obywateli, którzy złożyli podpisy przeciwko jawnej dyskryminacji katolików przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Ignorują prawie 1 400 000 podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie przedłużenia wieku emerytalnego złożonych w Sejmie przez "Solidarność" i wbrew woli opinii społecznej nie dopuszczą do referendum. Równolegle Donald Tusk ogłosił konsultacje społeczne w tej sprawie, ale z góry zapowiedział, że nie mają one żadnego znaczenia, bo rząd zdania nie zmieni. Premier najwyraźniej liczy na bezkarność, jaką mu zapewniają struktury operujące kłamstwem i manipulacją. Wie, że może polegać na agentach wpływu i medialnych fornalach. Właśnie otrzymałem odpowiedź na oświadczenie senatorskie wygłoszone podczas posiedzenia Senatu RP 22.12.2011 r., które dobrze oddaje styl i mentalność ekipy rządzącej Polską. W oświadczeniu zwracałem się do premiera Tuska o wyjaśnienie, jak ocenia fakt, że rzecznik rządu Paweł Graś przez kilkanaście lat mieszkał w willi w Zabierzowie pod Krakowem, należącej do niemieckiego biznesmena Paula Roglera, i nie płacił za to. Pytałem premiera, czy nie nastąpił klasyczny konflikt interesów. Paweł Graś pełni ważną rolę w państwie, a jego biznesowe relacje z obywatelem obcego państwa, przynoszące mu przez lata ewidentne korzyści, mogą rodzić uzasadnione przypuszczenie, że jego działania publiczne w jakiejś części pozostały w związku z faktem współpracy z niemieckim biznesmenem. Czy nie jest to sytuacja - pytałem - naruszająca standardy przejrzystości oraz standardy etyczne życia publicznego stanowiąca ponadto zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa? Marszałek Senatu otrzymał odpowiedź na to oświadczenie podpisaną przez Pawła Grasia, który stał się sędzią we własnej sprawie. Nawet się nie wysilono, aby dokument był sygnowany przez szefa kancelarii premiera. W piśmie p. Grasia czytamy m.in., że premier po ujawnieniu sprawy zamieszkiwania "Pawła Grasia w willi należącej do niemieckiego biznesmena w Zabierzowie pod Krakowem, deklarując zaufanie do rzecznika rządu, zaapelował o jak najszybsze przeprowadzenie kontroli skarbowej w celu wyjaśnienia stawianych zarzutów. (...) Poruszona przez senatora Jana Marię Jackowskiego kwestia rozpatrywana była m.in. przez Komisję Etyki Poselskiej w poprzedniej kadencji, która przyjęła do wiadomości wyjaśnienia Pana posła Pawła Grasia. Z wyrazami szacunku Paweł Graś". Żadnego odniesienia do istoty sprawy oraz możliwości popełnienia przestępstwa składania fałszywych zeznań przez rzecznika rządu. Zupełnie jak w czasach minionych, lecz coś jednak pęka. Według TNS OBOP, już aż 70 proc. badanych źle ocenia prace rządu Donalda Tuska, a 63 proc. ma złe zdanie o działaniach samego premiera. Najwyraźniej Polacy zaczynają mieć dosyć niekompetencji, pychy, arogancji i buty władzy. Jan Maria Jackowski

19 lutego 2012 "Będę jeździł z siekierą po kraju i ciął złodziei”- powiedział dla Gazety Wyborczej pan Lech Wałęsa w dniu 4 lipca 2008 roku. Ani nie jeździł, ani nie ciął. Tak sobie powiedział, tak jak wiele innych zdań, które ani niczemu nie służyły, ani z nich nic nie wynikało.. ”Choćby sam prezydent został w kraju, to jednak ten kraj dociągnie do normalności”- też takie zdanie powiedział swojego czasu. Ani sam prezydent nie został w kraju, a do normalności nam bardzo daleko, tym bardziej, że podążamy- dzięki naszym rządzącym od dwudziestu paru lat Okrągłostołowcom Magdalenkowym- w kierunku z pewnością odwrotnym od normalności.. Co widać codziennie.. Pan Lech Wałęsa jest oczywiście częścią tej magdalenkowej grupy - uczestniczył nawet w tajnych rozmowach szesnastu, wytypowanych przez pana generała Kiszczaka, razem z panem Lechem Kaczyńskim. „Demokrację trzeba- tak jak wolność umiejscawiać w czasie i przestrzeni”- kolejna złota myśl laureata Pokojowej Nagrody Nobla.” Z kamieniami na czołgi nie pójdę, bo mam przecież pokojową Nagrodę Nobla”- chyba, że z …. Pokojową Nagrodą Nobla.. A jak umiejscowić w czasie i przestrzeni demokrację razem z wolnością, której zaprzeczeniem jest właśnie demokracja? Przegłosują- i koniec wolności w dziedzinie, w której ten koniec sobie demokracja upatrzy.. Istotą demokracji jest Liczba. Im większa Liczba tym słuszniejsza Racja! Nie wspominając już o roli hien nad osłami - według koncepcji demokracji Arystotelesa.

Wspominam o tym, bo pan Lech Wałęsa przeprowadza się do Warszawy pozostając w konflikcie z żoną, kiedyś Pierwszą Damą polskiej polityki.. Po napisaniu przez nią książki pt.: ”Marzenia i Tajemnice”, w której to książce- sądząc z recenzji- żona Danuta zawarła wiele krzywdzących dla byłego prezydenta spraw. I teraz z pewnością ”dzięki komputerom uda się pogodzić kapitalistyczną skuteczność, z dużą ilością wolnego czasu, właściwą dla socjalizmu”- co powiedział pan prezydent w roku 1991, w książce pana Guy Sormana” Wyjść z socjalizmu”. Socjalizm to oczywiście życie na cudzy koszt i dużo wolnego czasu, dla tych wszystkich, którzy z socjalizmu żyją- a kapitalizm to ciężka praca połączona z odpowiedzialnością na każdym szczeblu kapitalizmu. I wielka odpowiedzialność taszczenia na plecach kapitalizmu, tych wszystkich, którzy z kapitalizmu innych – żyją..”Za sto lat w każdym mieście będzie mój pomnik”- twierdzi pan Lech Wałęsa.. Pomniki oczywiście mają to do siebie, że łatwo można je postawić, ale równie dobrze- łatwo zburzyć.. Historia pełna jest takich przykładów.. Ale na pomnik trzeba sobie zasłużyć, nie tylko przeskakując mitologiczny płot - którego nie było.. Był mur - ale kto wtedy mógł przeskoczyć mur..? Na wysokość 3,5 metra.. Łatwiej można było przybyć do Stoczni motorówką Marynarki Wojennej.. Tak przynajmniej twierdziła pani Anna Walentynowicz, o której - po Katastrofie Smoleńskiej - pan Lech Wałęsa powiedział: ”Ech, niech jej ziemia lekką będzie, ale miałem z nią więcej problemów niż ze Służbą Bezpieczeństwa”(????) Ciekawe, czy będzie rozwód pani Danuty z człowiekiem z Matką Boską w klapie? I czy to będzie po chrześcijańsku, czy może jakoś inaczej? Bo” rozwód” pomiędzy byłym marszałkiem Sejmu, Bronisławem Komorowskim, panem Krzysztofem Bondarykiem, panem Pawłem Grasiem i panem Leszkiem Tobiaszem- właśnie nastąpił. W listopadzie 2007 roku wszyscy czterej panowie spotkali się na tajnym spotkaniu i coś tam ustalali i omawiali. Jak to w demokratycznym państwie prawa- sprawy ważne załatwia się w ciszy pośród hałasu na zewnątrz? Bo wiele hałasu o nic opłaca się robić, żeby właśnie sprawy ważne załatwić w ciszy.. Lud zajęty jest obserwowaniem hałasu i sensacji i z nich wynikających kolejnych sensacji i hałasu, a w tym czasie omawia się w ciszy sprawy ważne.. Arcyważne! Dlaczego napisałem, że nastąpił” rozwód” tych czterech osób?Bo jedna z nich nie żyje. Nie żyje pan pułkownik Leszek Tobiasz, oficer Wojskowych Służb Informacyjnych. Zmarł w Zwoleniu, koło Radomia, gdzie uczestniczył w imprezie integracyjnej, integrującej pracowników Mazowieckiej Wojewódzkiej Komendy Ochotniczych Hufców Pracy. Po zakończeniu tańca upadł na podłogę i mimo intensywnej reanimacji nie udało się go uratować A szkoda, bo wiele ciekawych rzeczy moglibyśmy się dowiedzieć.. Miał 55 lat i zmarł - jak stwierdzono po sekcji zwłok- w wyniku „niewydolności krążenia.” Sekcję zrobiono natychmiast, nie tak jak w przypadku pana Andrzeja Leppera - Dopiero w poniedziałek od piątku. Pan pułkownik Leszek Tobiasz za poprzedniej komuny pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, później dla Wojskowych Służb Informacyjnych- tego twardego jądra służb Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, ale nie demokratycznej- obecnie mamy III Rzeczpospolitą demokratyczną.. Ale nie komunalną.. Tak się składa nieszczęśliwie, że pan pułkownik Leszek Tobiasz miał 1 marca 2012 roku składać zeznania w sprawie ujawnienia Aneksu do Raportu w sprawie działalności Wojskowych Służby Informacyjnych. I niestety się nic nie dowiemy w tej sprawie - bo nieżywy człowiek - nawet gdyby chciał - nic nam nie powie. Aneks do Raportu WSI to ważna sprawa, bo tam znajdują się nazwiska wszystkich tych oficerów, którzy - na dziwnych zasadach- zostali zatajeni przy weryfikacji.. A dzisiaj brylują w naszym życiu społeczno- gospodarczo- politycznym. Aneks do raportu miał u siebie pan prezydent Lech Kaczyński, potem- po jego tragicznej śmierci, zabrał go do siebie- pan prezydent Bronisław Komorowski, wtedy gdy jeszcze prezydentem nie był, ale był marszałkiem Sejmu- drugą osobą w państwie . I ma go do tej pory. Przypominam Państwu, że obecny prezydent – jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej glosował przeciw rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych.. Co może być ciekawą informacją? Nieobecność, jako wyższa forma obecności..O ile pamiętam, w pierwszych godzinach po „Katastrofie”, pan Jacek Michałowski, późniejszy szef Kancelarii Prezydenta Komorowskiego, wcześniej w Komitecie Obrony Robotników, skupiających lewicę trockistowską, pomagający w kampanii prezydenckiej pana Tadeusza Mazowieckiego - zabrał z Kancelarii prezydenta Aneks do raportu.. A od 11 kwietnia, 2010 roku mianowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, generał Stanisław Koziej przejął nad „ aneksem” kontrolę.. Co jest takiego w tym ”Aneksie”, że my „ obywatele III Rzeczpospolitej nie możemy się dowiedzieć, co w nim jest? Jakie osoby w III Rzeczpospolitej, mające wpływ na państwo i na nas były współpracownikami WSI? Pan pułkownik Leszek Tobiasz zajmował się korupcją w Komisji Kwalifikacyjnej WSI. Na co pan Antoni Macierewicz twierdził, że to prowokacja..Niestety nie dowiemy się tego nigdy, bo pan pułkownik Leszek Tobiasz nie żyje W wieku 55 lat zmarł na” niewydolność krążenia” i to akurat w odpowiednim momencie, bo przed 1 marca 2012 roku, gdy miał zeznawać w sprawie ujawnienia Raportu. Przy życiu ze spotkania w listopadzie 2007 roku pozostali przy życiu jeszcze: Krzysztof Bondaryk, Paweł Graś i pan Bronisław Komorowski.. Jak to powiedział pan Lech Wałęsa, znajdujący się na Liście Macierewicza w gorącym okresie ”nocnej zmiany: „Gdybym był agentem, to bym się przyznał, ale nie mogę, bo tak nie było”. No i punto! Jak nie było - to, do czego ma się przyznać.? Choć raz się przyznawał, że coś podpisywał, ale nie wiedział, co, raz się przyznał,. Potem wycofał - jak to pan Lech Wałęsa ma w zwyczaju.. Jest „ za” a nawet” przeciw”.. Podobnie jak pan Donald Tusk.. Też nie wie, co podpisuje i nawet tego nie czyta.. Spieszy mu się do gry w tenisa i piłkę nożną.. Teraz będzie mógł uwydatnić swój talent w całej krasie.. „Mamy stadion” – powiedziała minister sportu i posłanka w jednym- pani Joanna Mucha- władza ustawodawcza i władza wykonawcza w jednym. Chodzi o Stadion Narodowy.. Ten największy z Orlików.! Można będzie grać na nim do woli.. Przedtem przeprowadziwszy remont.. No może na razie nie generalny.. WJR

Uran albo Iran Niedawno wróciłem znad Zatoki Perskiej, gdzie pętla wokół Iranu zaciska się coraz bardziej i konflikt na dużą skalę coraz wyraźniej wisi w powietrzu. Czy uda się uniknąć wojny? W kipiących bogactwem emiratach, gdzie panuje miła wakacyjna zima (20-25 st. C) o wojnie mówi się sporo, ale raczej bez niepokoju. Ot, jakby kury leniwie dziobiąc sobie ziarno gawędziły o tym, że w nocy pewnie psy się w sąsiedztwie pogryzą. To jakby nie ich wojna i nie ich sprawa, chociaż w kafejkach etnicznych, gdzie wieczorami schodzą się robotnicy z innych krajów, też przeważnie muzułmanie, nie jest już tak spokojnie i tajne służby emirów mają tam sporo roboty wyciągając długie, czujne ucho. Ale oficjalnie tamtejsi Arabowie są za tym by „pohamować irański imperializm”, tradycyjna wrogość do potężnego sąsiada z północy znajduje tu dobrą pożywkę, a miejscowe gazety, zwłaszcza te anglojęzyczne, nie żałują USraelowi wazeliny. Wszyscy tam, bowiem wiedzą, że nie każdy imperializm należy hamować.

Od wielu miesięcy wokół Iranu gromadzi się coraz większe siły wojskowe i stale przybywa w zatoce okrętów i broni. Nawet dziecko wie, że ilość i zagęszczenie broni pozostaje w prostym i bezpośrednim związku z liczbą i częstotliwością incydentów zbrojnych, także przypadkowych, jakie muszą się wtedy wydarzyć. Toteż od wielu tygodni przybywa takich właśnie, zwykle jawnie prowokowanych incydentów, im silniej, bowiem rośnie opór mądrzejszej części elit i opinii publicznej na Zachodzie przed rozpętaniem III wojny światowej, tym bardziej jastrzębiom potrzebny jest wojskowy pretekst, aby do jej wybuchu doszło. Scenariusz takiego wybuchu jest już ustalony i nawet z grubsza wiadomo, jak tym razem wojna się ma zacząć. Według planu A najprawdopodobniej Iran zostanie zaatakowany przez lotnictwo Izraela, które zbombarduje i zniszczy wybrane cele, w tym zwłaszcza kluczowe ośrodki przemysłu nuklearnego. Wola takiego napadu jest, i to od dawna, a jak jest silna wola polityczna to się i pretekst znajdzie. Dogodny czas takiego zmasowanego ataku, o czym mówi się już całkiem otwartym tekstem, wybierze Izrael, najpóźniej wiosną, która jest już przecież tuż za pasem. Z punktu widzenia strategii Izraela ważniejsze jest nie tyle pokonanie Iranu, ile maksymalnie i trwałe wciągnięcie całego Zachodu do wojny z islamem. Mędrcy Syjonu wiedzą doskonale, że swoje starcie ze światem islamu musza wygrać rękami świata chrześcijańskiego i być tym trzecim, który ostatecznie zatriumfuje, kiedy dwie główne strony wytrą się i osłabią we wzajemnym starciu i nienawiści. Jak dotąd realizacja tego scenariusza idzie im bez przeszkód? Po pierwszym zaczepnymi uderzeniu na Iran zadanie Izraela na tym froncie właściwie się skończy, bo w trybie pilnym zajmie się on bliżej siebie – jak by powiedział nasz koszernie ożeniony klasyk - „dorzynaniem ostatnich watah”, głównie Palestyńczyków, którym wskutek napadu na „republikę islamskich nadziei” (tak nazwał Iran szejk Nasrallah, przywódca libańskiego Hezbollahu) zapewne znów wykipi adrenalina i z braku innej broni arabskie wyrostki znów złapią za kamienie. Oczy świata będą wtedy zwrócone na ciąg dalszy w Iranie, wiec póki, co można będzie szybko i bezkarnie wystrzelać tych dzieciaków ile się tylko da, zanim ktokolwiek zacznie liczyć trupki. Nie czas żałować Gazy, gdy Teheran płonie – tak zabrzmi wtedy najprostsze z medialno-dyplomatycznych wyjaśnień. Dzielna armia Izraela, która jak dotąd wygrała – zwłaszcza propagandowo- najwięcej właśnie takich wojen, bo już z Hezbollahem w Libanie poszło jej o wiele gorzej, aż się pali do takiego kolejnego łatwego i krwawego triumfu. W ten sposób premier Netanyahu powetuje sobie z nawiązką te 1027 więźniów palestyńskich, jakich niedawno musiał wypuścić w zamian za kaprala Szalita. Może jak już ich wypuszczał to wiedział, że nie na długo? Każdą wojnę jest łatwo zacząć, ale trudno skończyć. Izrael o tym wie, i dlatego po pierwszym uderzeniu z daleka, lotniczym lub rakietowym, na placu boju pozostawi swego wielkiego, posłusznego i w pełni opanowanego od środka wasala – Stany Zjednoczone, nazywanego w Teheranie Wielkim Szatanem, oraz resztę posłusznych durniów z NATO (w tym oczywiście Polskę), aby wzięli na siebie trudniejszą resztę brudnej roboty: opanowanie konwulsji i spazmów gniewu podstępnie ugodzonej ofiary, udrożnienie cieśniny Ormuzd i ewentualne uspokojenie opinii publicznej w innych krajach muzułmańskich, czyli przekonanie stada baranów, że są bezpieczne, bo póki, co to tylko perskiego wielbłąda zarzynają. Deklarowanym pretekstem do takiej wojny ma być irański program nuklearny, który jakoby zagraża światowemu pokojowi, bo zdaniem USraela Iran tylko udaje, że chce modernizować swoją energetykę, podczas gdy w rzeczywistości cały czas knuje jakby tu na boku ukręcić sobie bombę jądrową, aby nią potem zrzucić na Izrael. Ta wojna właściwie już się zaczęła, a jej pierwsze akty to polowanie na irańskich ekspertów nuklearnych i ich zabijanie przez nieznanych sprawców nawet w biały dzień na ulicy Teheranu. W ten sposób przez ostatnie półtora roku zabito ich już czterech. Ostatnim był dr Mostafa Ahmadi Roshan, zastepca dyrektora zakładów w Natanz zabity 11 stycznia 2012 przez bombę, którą do drzwi samochodu doczepił mu zamaskowany agent przejeżdżający obok na skuterze. Zabójstwa te, nagłaśniane zwłaszcza na Zachodzie, mają spełniać kilka ważnych celów:

(1) dowodzić opanowania Iranu przez wywiad USraela, a zwłaszcza Mosad, który może tam robić, co chce i ma na oku, kogo tylko sobie upatrzy. Takie przekonanie ma nie tylko osłabiać morale Persów, ale jeszcze bardziej uspokajać opinię publiczną Zachodu obiecując szybkie i łatwe zwycięstwo wskutek precyzyjnych uderzeń jakoby bez masowych strat ludności;

(2) pogłębić nieufność Irańczyków wobec wciąż sporej i wpływowej tam wspólnoty żydowskiej, z której najprawdopodobniej rekrutuje się część takiej agentury, a więc sprowokować akty antysemityzmu, które ułatwiłyby atak na Iran w obronie prześladowanych;

(3) przekonywać opinię publiczną Zachodu, że w wojnie z Iranem będzie chodziło tylko o program nuklearny i o równie precyzyjne „uderzenia prewencyjne”, tyle, że w większej skali. W rzeczywistości cel zamierzonej wojny jest o wiele większy, o czym jednak napiszę innym razem;

(4) dostarczyć zawczasu wygodnego wytłumaczenia na zarzut, jaki pojawi się w razie udanego pokonania Iranu, kiedy nie znajdzie się dowodów na budowanie bomby A (podobnie jak w pokonanym Iraku nie znaleziono potem imputowanej Saddamowi broni chemicznej, która stanowiła pretekst do wywołania wojny). Odpowie się wtedy tak: bomby A nie ma, bo im w porę sprzątnęliśmy groźnych ekspertów i nie zdążyli jej wyprodukować. Doświadczając bardzo dużego oporu wobec planów tej wojny także w niektórych kołach wojskowych USA, propaganda USraela skupia się ostatnio na eksploatowaniu znanego „wątku dwóch oficerów śledczych”, dobrego i złego, z których jeden bił i torturował przesłuchiwanych, a drugi częstował ich potem papierosami i namawiał do współpracy „po dobroci”. Mówi się teraz, że na atak nalega Izrael, który jest bardziej zagrożony, co przecież trzeba zrozumieć i który ma ponoć lepsze rozeznanie wewnątrz Iranu (znowu ta piąta kolumna żydowska i szczucie na pogrom) a nawet wie, w którym są aktualnie etapie majsterkowania nad owąż bombą. Natomiast murzynek Obama to znany poczciwiec, który stara się Żydom wyperswadować taką wojenną samowolkę, odwleka atak ostatkiem sił jak może, no, ale jak będzie trzeba, to się nie zawaha, bo jest przecież dzielnym prezydentem najbardziej demokratycznego i dobrotliwego mocarstwa na kuli. Te propagandowe manewry mogą jednak zmylić tylko najbardziej naiwnych i są grubymi nićmi szyte. Np. choćby w niedzielę 5 lutego w wywiadzie dla NBC News prezydent Obama stwierdził, że „na stole są wszystkie opcje (razem z militarną)„

i że jego Administracja ściśle współpracuje z Izraelem„aby zapobiec wejściu przez Iran w posiadanie broni jądrowej”. Jak zwykle ani słowa o tym, że Izrael ma nielegalnie ponad 200 głowic jądrowych i ośrodek ich produkcji w Dimona na pustyni Negev, ani o tym, że Iran, jako sygnatariusz układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej ma prawo do wzbogacania uranu dla zastosowań pokojowych i takie samo prawo do budowy elektrowni atomowych jak inne państwa świata? Nie wspomina się także o tym, że w grudniu 2003 roku Iran podpisał dodatkowy protokół przewidujący w swoich zakładach inspekcje ekspertów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w dowolnym czasie i na dowolną głębokość, i że jak dotąd niczego zakazanego one nie stwierdziły. Wskutek nasilającego się, i to od wielu lat, napięcia wokół Iranu, oraz otaczania go przez wojny wszczynane dookoła jego granic (Irak, Afganistan itp.) byłoby dziwne, gdyby jego przywódcy nie chcieli mieć w swym arsenale bomby A. Przyjmijmy, zatem, że w podejrzeniach, iż gdzieś się nad nią cichcem w Iranie pracuje jest trochę prawdy. No, ale gdyby nawet Iranowi udało się wyprodukować taka bombę, to, co? Chruszczow i Breżniew też mieli bomby, wygadywali różne głupoty, a mimo to nigdy ich nie użyto. Nikt nie może pokazać palcem tego, kto spośród posiadaczy bomby użyje jej, jako pierwszy. Gdyby trzymać się tylko twardych faktów, to, jako pierwszego skorego do użycia broni jądrowej trzeba by wskazać właśnie Wielkiego Szatana, czyli USA, bo jak dotąd w historii tylko Stany Zjednoczone dwukrotnie użyły tej strasznej broni, a mówiąc ściślej grubo jej nadużyły, bo zbombardowały dwa wielkie i czysto cywilne cele w chwili, gdy Japonia była już militarnie złamana, jej armia i flota cofała się na całej linii, a wynik wojny był przesądzony. Hiroszima i Nagasaki zostały wybrane, jako cele zrzutu bomb A nie ze względów wojskowych, tylko, jako cele cywilne, ze względu na ich położenie i spodziewaną maksymalną liczbę ofiar wśród ludności w celu ostatecznego załamania i zastraszenia reszty Japonii. Do dziś umierają tam ludzie wskutek napromieniowania. Trudno o bardziej cyniczny i moralnie podły motyw użycia tej broni, a zatem trudno także dać wiarę zarzutom, jakie z takiego źródła płyną pod innym adresem. Atomowo uzbrojony ZSRR został pokonany z zupełnie nieatomowej strony i jego imperium rozpadło się nawet bez jednego wystrzału z kałasznikowa. Od dawna bomby A mają USA, Rosja, Indie, Chiny, Francja, Wielka Brytania, Pakistan, Izrael i Korea Płn. I jakoś nikt z tego powodu nie chce na te kraje napadać, ani nie załamuje rąk. Można nawet powiedzieć, że w każdym przypadku posiadanie broni jądrowej stabilizuje te państwa, dodaje im powściągliwości i rozwagi, czyni je o wiele bardziej przewidywalnymi politycznie i bardziej zapobiega wybuchom konfliktów niż je generuje. Przewodniczący Mao zasłynął kiedyś powiedzeniem, że bomba atomowa jest papierowym tygrysem. Służy, bowiem bardziej do szachowania i do straszenia niż do użycia. Iran jest wielkim bogatym krajem pełnym zdolnych i ambitnych ludzi o wspaniałej, starożytnej kulturze. Czy zamiast szykować nową wielką wojnę o nieobliczalnych dla świata następstwach nie można go po prostu zaakceptować, jako dziesiątego posiadacza bomby A na świecie? Bogusław Jeznach

Licencja raczej poetycka Przy okazji sprawy śmierci małej Madzi pojawiła się znacznie bardziej interesująca sprawa p. Krzysztofa Rutkowskiego. P. Rutkowski, bowiem – zdaniem Policji – nie jest detektywem, gdyż nie posiada „licencji”. Natomiast taką „licencję” posiada Jego „biuro detektywistyczne”, więc Policja rozważa sprawę odebrania temu biuru „licencji prywatnego detektywa”. Przy tym Policja ogłosiła, że waha się, czy wytoczyć p. Rutkowskiemu sprawę karną, (o co???) - „by Mu nie robić dodatkowej reklamy”. Przepyszne! Przecież, jeśli p. Rutkowski nie złamał prawa, to wytaczanie Mu procesu jest grubym błędem. A jeśli je złamał, to NIE zgłoszenie tego do Prokuratury też jest przestępstwem!!! Ja natomiast z tej okazji chciałbym postawić pytanie ogólniejsze:

CO TO JEST „LICENCJA DETEKTYWA”? Zacząłem od przeszukania Sieci – gdzie nie znalazłem na ten temat NIC. Owszem: są informacje, jak zdobyć licencję detektywa, jak trudno jest zdać egzamin na detektywa, kto go przeprowadza, co trzeba umieć – nie ma tylko jednej podstawowej informacji:

CO DAJE „LICENCJA DETEKTYWA”? Na ten temat nie można znaleźć NIC. I nie przypadkiem. Prawda, bowiem jest taka, że „licencja detektywa” nie daje NIC. O ile bycie policjantem daje prawo zatrzymania człowieka, przesłuchania go itp. itd. - to posiadacz „licencji detektywa” nie nabywa żadnego dodatkowego uprawnienia. Nie ma ani jednego przywileju, którego nie miałby zwykły człowiek z ulicy. ANI JEDNEGO. Nie daje mu też żadnego immunitetu. NICZEGO. Owszem: może podejść do jakiegoś człowieka i powiedzieć: „Jestem prywatnym detektywem – i prowadzę śledztwo w sprawie porwania Janiny Kowalskiej; czy mógłby mi Pan powiedzieć, czy Pan ją widział wczoraj?” Jednak dowolna osoba może podejść do tego-ż człowieka i powiedzieć: „Wprawdzie nie jestem prywatnym detektywem, ale pragnąłbym odnaleźć porwaną Janinę Kowalską; czy mógłby mi Pan powiedzieć, czy Pan ją widział wczoraj?” I szansa na uzyskanie pozytywnej odpowiedzi – lub: „Spadaj Pan na drzewo!” - jest, formalnie rzecz biorąc, taka sama. Nie tylko prywatny detektyw, ale każdy człowiek mógł poprosić o rozmowę z p.Katarzyną W., matką Madzi Waśniewskiej – i w jej trakcie zabluffować: „Wie Pani – znam już dwoje ludzi, którzy widzieli, jak Pani sama kładła się wtedy na ziemię, nie uderzona w głowę; czy nie lepiej, by Pani to wreszcie wyjaśniła?” I, oczywiście, ani Policja, ani nikt nie mógłby twierdzić, że taka osoba wykroczyła przeciwko zasadom obowiązującym prywatnych detektywów - bo ona detektywem nie była. I „licencji” odebrać jej nie można – ani zabronić postąpić tak w przyszłości. Podsumujmy to:

Prywatny detektyw nie może robić nic wbrew prawu. Ale z drugiej strony wszystko, co nie jest zakazane prawem, jest dozwolone – a więc każdemu dozwolone są też i wszelkie czynności typowe dla działań prywatnego detektywa!

Człowiek zdający egzamin na prywatnego detektywa kupuje tylko iluzję, że i ludzie, i policjanci, potraktują go poważniej, bo ma ten tytuł. I nie jest to złudzenie bezpodstawne.. W Polsce magia tytułu i dyplomu – działa! Chyba zacznę sprzedawać licencje na „prywatnego śledczego”. A może na szamana? JKM

Sadzić? Palić? Zalegalizować?!? "Rzeczpospolita". pisze tak: P.Janusz Korwin-Mikke i p.Janusz Palikot wraz z przedstawicielami Stowarzyszenia Wolnych Konopii domagali się pod Sejmem legalizacji marihuany. "Jak ktoś chce sobie wziąć lekarstwo, tytoń, albo marychę czy wódkę - to jest jego sprawa - chcącemu nie dzieje się krzywda i o tym trzeba pamiętać" - powiedział p. Korwin-Mikke. Nie zgodził się jednak na zaciągnięcie skrętem, co wcześniej uczynił p.Palikot. Istotnie: byłem pod Sejmem na demonstracji marijuanofilów. Sadzić krzaczków nie będę, bom nie sadownik. Palić nie będę – bo nie lubię. Owszem: zaciągnąłbym się demonstracyjnie - ale naprawde mnie to odrzuca. Tym bardziej, że szlug był jakiś brudny i uzywany... A poza tym nie popieram palenia marijuany. Ale - suum bonum cuique.

Natomiast hasło „zalegalizować” budzi we mnie głębokie zawstydzenie. Wstydzę się, że po 50 latach walki o Wolność dopuściłem do tego, że Polska okupowana jest przez państwo, które może mi „zalegalizować” cokolwiek. Jak to: „zalegalizować”? Jak w ogóle wolny człowiek może dopuścić do siebie myśl, że jacyś faszyści, komuniści czy inni socjaliści będą mieli prawo „zalegalizować” mi np. oddychanie? Albo picie wody. Albo palenie marijuany. Albo picie wódki. Albo jedzenie soli. W normalnym państwie obowiązuje zasada „chcącemu nie dzieje się krzywda” - i mam prawo pójść do apteki i kupić sobie cokolwiek dusza zamarzy. Jak kupię truciznę i zażyję – no, to moja strata, a społeczeństwo stało się lepsze, bo pozbyło się jednego idioty; albo desperata, który jutro mógłby skoczyć z dziesiątego piętra zabijając przy okazji trzech przechodniów? Kiedyś p.Donald Tusk był liberałem i głośno wrzeszczał: „Wszystko, co nie szkodzi innym, powinno być dozwolone!”. JE Donald Tusk zdradził liberalizm – tak samo jak śp.Lech Kaczyński zdradził III RP podpisując Traktat Lizboński. Tego drugiego już dosięgła ręka Boska... JKM

Dziwna sytuacja w'okół Persji – czyli meandry d***kracji

Z jednej strony – jak donosi p.Jerzy Mędoń, nasz czujny obserwator - „niemal identycznie formułowane tezy i opinie były nagłaśniane przez różne osoby w różnych stacjach telewizyjnych w USA w ostatnich dniach”. Chodzi o opinie anty-irańskie. Z drugiej strony CIA publikuje komunikaty, że „Iran w obecnej chwili jest niegroźny i nie planuje zadnych agresywnych poczynań”. Wyglada na to, że pro-izraelskie lobby usiłuje oddolnie wymódz na JE Baraku Husseinie Obamie decyzje o uderzeniu na Iran (lub przynajmniej zapalenia Izraelowi zielonego swiatła – w połączeniu ze wspoarciem informacyjnym i logistycznym) – a potężne nsiły w administracji się temu sprzeciwiają. W monarchii sprawa była prosta. Jak trzeba było udezyc -to się uderzało; a jak nie trzeba było – to się o tym w nogóle nie mówiło? Król nie miał potrzeby uzyskiwac zgody poddsanych – w związku, z czym nie trzeba było rozhuśtywasć opinii publicznej do wojny i denerwowaćtym ludzi. Popatrzmy jednak na sprawę z drugiej strony.

http://asbarez.com/100963/iran-urges-baku-to-stop-mossad%E2%80%99s-anti-iran-espionage-operations

Teheran oskarża Baku, że Republika Azerbejdżanu wspiera anty-irańskie działania Izraela. M.in. udzieliwszy pomocy zamachowcom, którzy zabili irańskich naukowców od programu atomowego. Baku z kolei wypomina Teheranowi, że utrzymuje w Azerbejdżanie siatke szpiegowska. Trudno się temu dziwić. Cała północ Iranu to nie Persowie, tylko Azerowie (26% obywateli Iranu!)  i Kurdowie (7%). Póki Iran był monarchią (a Azerbejdżan  był okupowany przez Związek Sowiecki, nie miało to wiekszego znaczenia. Gdy jednak odtwarzaja się państwa narodowe, a Iran stał się republika – zanikło spoiwo w osobie Króla Królów i wielu Azerów zaczyna orientować się na Baku.
Ważnymi elementami są: rosnące bogactwo Republiki Azerbejdżanu (proszę popatrzeć na projekt sztucznych Wysp Chazarskich – wzorowanych na Dubaju:

http://turystyka.wp.pl/gid,11237455,title,khazar-islands--nowy-dubaj,zdjecie,rsqqmlsp,galeria_zdjecie.html

- i nadzieja na pomoc Stanów Zjednoczonych. Iran, w odróżnieniu od Afganistanu, jest potężnym, historycznym państwem. W przypadku wojny Stany Zjednoczone z pewnoscia stałałyby wyrwać spod okupacji Islamskiej Republiki Iranu tereny zamieszkałe mprzez Azerów i Kurdow, przyłączając je do tych państw (Kurdystan iracki jest już praktycznier niepodległy), pozostawiajac tylko etniczna Persję (50% obywateli Republiki). Nie wchodzi chyba w grę oderwanie ostanów beludżyjskich ani pasztuńskich. Zarówno Afganistan jak i Pakistan, formalnie związane sojuszami z USA, dosłownie z tygodnia na tydzien stają się coraz bardziej anty-amerykańskie – i nawet niedawno odbyły z Iranem wspólna konferencje. Zrezta Pakistan wcale nie chce przyłączenia irańskiego Beludzystanu do swojego Beludzystanu – obawiając się rosnących temdencyj separatystycznych Beludżów. Rysuje się więc sojusz Syrii (rządzonej przez mniejszośc alawicka, bardziej zblizona do szyji niż do sunny!) i Iranu – przeciwko Azerbejdżanowi i Turcji.  Republika Turecka sprzyja Azerom – ale z drugiej strony tym ostrzej zwraca się przeciwko Państwu Izrael, by nie stwarzać wrazenia, że wprzęgła się w rydwan Tel-Avivu. Trzeba poamietac jeszczo j ednym: wojna USA z Syrią i Iranem to nie tylko problem dla Azerów i Kurdów – ale i dla Alawitów. Ta mniejszośc religijna (blizsza szyitom i sprzyjająca chrzescijaństwu) rządzi obecnie Syria – i jeśli obecna władza zostanieobalona, zostanie po prostu wyrżnieta przez  sunnicka większość.

JKM

BO NAJPIĘKNIEJ MILCZY TRUP... Z przebiegu ostatniej rozprawy przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu i Aleksandrowi L., z dnia 30 stycznia 2012 roku jednoznacznie wynika, że oskarżony Aleksander L. zapowiedział, iż podczas kolejnego posiedzenia wyznaczonego na dzień 1 marca br. ujawni kulisy prowokacji dokonanej przez płk Leszka Tobiasza. W związku z tą zapowiedzią, sędzia Stanisław Zdun oczekiwał od oskarżonego i jego obrońcy ewentualnego wniosku o utajnienie rozprawy i przeprowadzenia jej w sali Sądu Najwyższego wyposażonej w odpowiednie urządzenia antypodsłuchowe. 30 stycznia br. sąd zdecydował także o wystosowaniu kolejnego wezwania do Leszka Tobiasza. Z przebiegu poprzednich rozpraw wiemy, że wysyłane dwukrotnie wezwania nie były odbierane przez adresata, a świadek ten nie składał jeszcze zeznań przed sądem. Również Wojciech Sumliński deklarował, że będzie chciał zadać Tobiaszowi szereg pytań i wykaże, iż główny świadek prokuratury jest kłamcą, zaś sprawa oskarżenia została spreparowana przez ludzi służb specjalnych. W oświadczeniu opublikowanym na portalu wpolityce Sumliński informował:

„Gdyby udało się przesłuchać płk. Tobiasza, gdybym zadał mu przygotowane przeze mnie pytania, to myślę, że nikt by... Zresztą tak powiedziałem podczas ostatniej rozprawy, że nie mogę się doczekać spotkania w sądzie z płk. Tobiaszem i tego momentu, w którym zadam mu te pytania i jestem ciekaw jego odpowiedzi na te pytania - to jest w aktach sprawy. I mówiłem o tym, że gdy padną te pytania, to wtedy każdy zobaczy, "jaki koń jest". Tak, jak udało się wykazać, że Lichodzki kłamał, tak samo bez problemu wykazałbym to odnośnie Tobiasza.”

Sumliński zapowiadał także, że po zeznaniach pułkownika będzie chciał ewentualnie uzupełnić swoje zeznania oraz złożyć nowe wnioski dowodowe. Dziś już wiemy, że śmierć głównego świadka przekreśli te plany, a powstała obecnie nowa sytuacja procesowa utrudni oskarżonym prowadzenie skutecznej obrony. Warto przypomnieć, że całość oskarżenia przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu o „płatną protekcję” oparto na doniesieniu złożonym przez byłego pułkownika WSW/WSI Leszka Tobiasza - żołnierza Oddziału 33. Zarządu III WSI. Tobiasz - absolwent moskiewskich kursów GRU, pracował w charakterze oficera operacyjnego ataszatu w Moskwie, w tym samym czasie, gdy na placówce tej przebywał Tomasz Turowski – późniejszy ambasador tytularny. W okresie PRL-u Tobiasz zajmował się prześladowaniem opozycji niepodległościowej, zaś w okresie rządów SLD - UP był odpowiedzialny za działania wobec hierarchów Kościoła katolickiego, a następnie - do chwili rozwiązana WSI - za inwigilację i pozyskiwanie dziennikarzy. W sprawie Tobiasza prokuratury wojskowe prowadziły od 2006 r. dwa śledztwa: z doniesienia podwładnych o fałszowanie dokumentów i z doniesienia Komisji Weryfikacyjnej WSI o złożenie nieprawdziwego oświadczenia weryfikacyjnego. W lipcu 2011 roku Leszek Tobiasz został prawomocnie skazany na pół roku więzienia w zawieszeniu, za przekroczenie uprawnień. Sądy uznały za przestępstwo wezwanie przezeń do WSI pewnego oficera – po to, by uniemożliwić mu udział w ważnym głosowaniu. Przeszłość Tobiasza nie przeszkadzała prokuraturze traktować tego świadka, jako w pełni wiarygodnego i na podstawie jego donosu przez wiele miesięcy podejmować działania wobec dziennikarza i członków Komisji Weryfikacyjnej WSI. Proces Wojciecha Sumlińskiego oraz związana z nim sprawa afery marszałkowej - „matki” wszystkich późniejszych afer za czasów rządów PO-PSL - jest zgodnie przemilczany przez ośrodki propagandy III RP. Chociaż na liście świadków znajdują się m.in. Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk czy rzecznik rządu Paweł Graś, a także znani dziennikarze i wysocy rangą byli oficerowie WSI – media mainstreamowe nie informują Polaków o przebiegu tego ważnego procesu. Przyczyna wydaje się prosta. Sprawa dotyczy, bowiem kombinacji operacyjnej z udziałem ludzi WSW/WSI, szefostwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, rozgrywanej w latach 2007-2008. Celem kombinacji było uzyskanie dostępu do tajnego aneksu z Raportu z Weryfikacji WSI, a gdy okazało się to niemożliwe – podjęcie działań zmierzających do oskarżenia członków Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Chodziło przy tym o zdezawuowanie treści zawartych w aneksie oraz uprzedzenie ewentualnych zarzutów dotyczących powiązań polityków Platformy ze środowiskiem byłych WSI. Priorytetem kombinacji pozostawała osłona politycznego „patrona” wojskowych służb - Bronisława Komorowskiego, autora słów „muszę zobaczyć aneks przed publikacją”. Osobą odpowiednią do przeprowadzenia tej akcji wydawał się były szef komunistycznego kontrwywiadu wojskowego płk Aleksander L. - wieloletni znajomy Komorowskiego, działający również, jako informator w środowisku dziennikarskim. L. łączyła znajomość z Wojciechem Sumlińskim, a poprzez dziennikarza liczono na dotarcie do Leszka Pietrzaka oraz do pozostałych członków Komisji Weryfikacyjnej WSI. Prawdopodobnie w grze uczestniczyli jeszcze inni oficerowie WSI, zajmując się osłoną działań Aleksandra L., zaś operacja zdobycia aneksu była prowadzona na długo przed wyborami parlamentarnymi 2007r. To obecny prezydent spotkał się z oskarżonym Aleksandrem L i przystał na jego propozycję uzyskania nielegalnego dostępu do informacji stanowiących ścisłą tajemnicę państwową, a następnie umówił się z nim w kwestii dalszych kontaktów. W dniu 27.07.2008r., składając zeznania w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds. 26/07 Bronisław Komorowski pod rygorem odpowiedzialności karnej zeznał: „Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją. Umówiliśmy się, że on odezwie się, gdy będzie miał możliwość dotarcia do tych dokumentów”. Problem pojawił się w momencie, gdy okazało się, że nie ma szans na dotarcie do ludzi Komisji Weryfikacyjnej, a tym bardziej, że nie uda się uzyskać dostępu do aneksu. To wówczas nastąpiła zmiana kombinacji i został do niej włączony płk Leszek Tobiasz. Zajął się on uzyskaniem „materiałów dowodowych” obciążający Sumlińskiego i członków Komisji Weryfikacyjnej. Taka koncepcja zakładała również, że dobrowolną „ofiarą” stanie się Aleksander L., z którym rozmowy Tobiasz. miał nagrywać. Działania te rozpoczęto w momencie, gdy pojawiły się publikacje medialne wskazujące na odpowiedzialność Komorowskiego w sprawie inwigilacji członków komisji sejmowej w roku 2000 oraz informacja o wezwaniu kandydata PO na marszałka Sejmu przez Komisję Weryfikacyjną. Niemałe znaczenie dla przyspieszenia kombinacji mógł mieć również artykuł Leszka Misiaka, w którym ujawniono fakt bliskiej znajomości Komorowskiego z płk Aleksandrem L. Natomiast z zeznań płk Tobiasza wynikało, że na początku listopada 2007 r. doszło do jego spotkania z Bronisławem Komorowskim, Krzysztofem Bondarykiem, Grzegorzem Reszką (pełniącym wówczas obowiązki Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego) oraz Pawłem Grasiem (ówczesnym zastępcą przewodniczącego sejmowej komisji ds. Służb Specjalnych). Na spotkaniu tym poczyniono ustalenia w zakresie działań dotyczących członków Komisji Weryfikacyjnej. Ustalenia te były następnie realizowane przy udziale płk Tobiasza - jako jedynego świadka w sprawie domniemanej korupcji. O tym spotkaniu Komorowski nie poinformował podczas przesłuchania przed prokuratorem, a w jego zeznaniach istnieją rozliczne luki i rozbieżności. W efekcie ustaleń poczynionych w listopadzie 2007 roku, płk Tobiasz złożył zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu korupcji wokół Komisji Weryfikacyjnej, obciążając w nim Aleksandra L. i Wojciecha Sumlińskiego. Jednocześnie uruchomiono celową kampanię medialną, mająca na celu dezinformację społeczeństwa, w tym wytworzenie fałszywego przekonania jakoby doszło do „wycieku” aneksu, a sprawa miała podłoże korupcyjne. Momentem kulminacyjnym kombinacji był dzień 15 maja 2008 r. gdy ABW dokonała przeszukania w domach Wojciecha Sumlińskiego, Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka, licząc na znalezienie jakiegokolwiek dowodu potwierdzającego z góry założoną tezę o wycieku aneksu. Aresztowanie Aleksandra L miało zaś uwiarygodnić twierdzenie, że oficer WSW/WSI współpracował z ludźmi Komisji. Podjęto również próbę „aresztu wydobywczego” wobec Wojciecha Sumlińskiego, licząc prawdopodobnie na zastraszenie dziennikarza i uzyskanie materiałów obciążających członków Komisji. Ponieważ nie doszło do aresztowania dziennikarza, a prezydent Lech Kaczyński ogłosił, iż nie opublikuje aneksu - zdecydowano o zakończeniu kombinacji. W listopadzie 2008 roku, Antoni Macierewicz komentując zachowania Bronisława Komorowskiego, zauważył:

„Ostatnio kilkakrotnie widziałem marszałka w stanie silnego podenerwowania. Pierwszy raz, gdy pytano go o związaną z WSI spółkę „Pro civili”. Drugi raz niedawno, gdy pytano go o kontakty z Leszkiem Tobiaszem i Aleksandrem L.”

Zdenerwowanie Komorowskiego wydaje się zrozumiałe, jeśli dostrzec liczne rozbieżności w zeznaniach byłego marszałka Sejmu z zeznaniami Tobiasza, a nawet z zeznaniami szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Dotyczą one dat oraz okoliczności, w jakich doszło do współpracy Tobiasza z ABW. Z zeznań Bondaryka, ujawnionych przed kilkoma miesiącami na portalu niezależna.pl wynika, że Komorowski wezwał szefa ABW w dniu 23 listopada 2007 roku, a spotkanie z Tobiaszem odbyło się tego samego dnia na terenie Sejmu. Tobiasz – zdaniem Bondaryka - miał mieć przy sobie dowody na rzekomą korupcję w Komisji Weryfikacyjnej WSI. W tym samym dniu, Bondaryk swoim samochodem przewiózł Tobiasza do siedziby Agencji na Rakowiecką, zaprowadził do pokoju, po czym wezwał „funkcjonariusza pionu śledczego panią Fetke”. Tobiasz został przesłuchany i przyjęto od niego zawiadomienie o przestępstwie. Komorowski zaś zeznawał, iż jego pierwsze spotkanie z Tobiaszem miało miejsce 21 listopada 2007r., podkreślając: „tej daty jestem pewien, w kalendarzu niestety nie zapisano dnia spotkania z Lichockim, ale mogło to być około dzień lub dwa przed rozmową z Tobiaszem.” Dalej Komorowski oświadczył: „Tobiasz chciał mi okazać zdobyte dowody w postaci nagrań i na kolejne spotkanie, 3 grudnia 2007 r. – przyniósł je. Widziałem kamerę, dyktafon, kasetę video i kasety do dyktafonu.” „O ile pamiętam – oświadczył Komorowski prokuratorowi - następnego dnia przekazałem powyższą informację Ministrowi Koordynatorowi Pawłowi Grasiowi oraz szefowi SKW płk. Reszce. Minister Graś następnie powiedział mi, że jest to sprawa, którą powinno zająć się ABW z uwagi nie tylko na korupcję, ale również na zagrożenie państwa. Po kilku dniach przeprowadziłem rozmowę z szefem ABW panem Bondarykiem. Po pewnym czasie, myślę, że po około dwóch tygodniach, Tobiasz stawił się w umówionym miejscu i czasie do dyspozycji ABW, która zajęła się tą sprawą.” Rozbieżności dotyczą także terminu i okoliczności poznania płk Tobiasza. Komorowski zeznał, bowiem przed prokuraturą, iż to posłanka PO Jadwiga Zakrzewska przekazała mu informację, że chce się ze z nim spotkać pułkownik z WSI, „który jest jej sąsiadem”, podczas gdy Jadwiga Zakrzewska zaprzeczyła tej informacji. Komorowski w swoich złożonych w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds.26/07 pod rygorem odpowiedzialności karnej zeznał także, że: „nazwisko Wojciecha Sumlińskiego kojarzę jedynie z prasy. Nie znam go osobiście”, podczas gdy w listopadzie 2008 roku Wojciech Sumliński składając wyjaśnienia przed sejmową komisją ds. służb specjalnych oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem ich rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civili. Nie powinno, zatem dziwić, że Antoni Macierewicz wielokrotnie podkreślał, że jego zdaniem na ławie oskarżonych powinien zasiąść nie Wojciech Sumliński, a były oficer WSI płk Leszek Tobiasz oraz były marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski. Wnioski w tej sprawie składane przez Macierewicza do prokuratury – zostały odrzucone. Nie może również dziwić, że prokuratura usilnie sprzeciwiała się wnioskowi Antoniego Macierewicza i Piotra Bączka o umożliwienie im uczestnictwa w procesie sądowym w charakterze oskarżycieli posiłkowych. Choć wniosek poparł oskarżony Wojciech Sumliński i jego obrońcy, prokurator wyraźnie się temu sprzeciwił. 30 stycznia br. podczas rozprawy przed sądem Wojciech Sumliński ponowił, zatem wniosek o przeprowadzenie konfrontacji pomiędzy płk Leszkiem Tobiaszem, płk Aleksandrem L. oraz Bronisławem Komorowskim – w celu wyjaśnienia rozlicznych rozbieżności istniejących w zeznaniach tych osób. Dziś już wiemy, że również ten wniosek nie zostanie uwzględniony, a śmierć głównego świadka oskarżenia zasadniczo zmieni obraz sprawy i utrudni ustalenie stanu faktycznego. Jakkolwiek byśmy nie oceniali faktu śmierci płk Tobiasza, to - w kontekście tej sprawy - niełatwo zapomnieć o jednym z podstawowych przykazań tajnych służb, które mówi, że „nic nie jest tak piękne jak milczenie”. Trudno wówczas nie dostrzec, że najpiękniej milczy trup. Aleksander Ścios

Proces Wojciecha Sumlińskiego - co dalej? W procesie, który staram się Państwu w miarę swoich możliwości relacjonować, zaistniały nowe, niesłychanie ważne okoliczności. Kolejna rozprawa procesu, w którym Prokuratura, powołując się na art.230 par.1 kodeksu karnego, oskarżyła dziennikarza Wojciecha Sumlińśkiego oraz byłego pracownika kontrwywiadu PRL, Aleksandra L., o rzekomą płatną protekcję podczas procesu weryfikacji żołnierzy Wojskowych Służb Informacyjnych poczas ich likwidacji, którą to procedurę prowadziła w latach 2006-2007 komisja weryfikacyjna kierowana przez Antoniego Macierewicza, ma się odbyć w dn. 1 marca 2012 r. Co się wydarzy podczas tej rozprawy w związku ze śmiercią głównego świadka oskarżenia, płk. Leszka Tobiasza? Czy prokuratura będzie nadal chciała kontynuować proces, czy też w jakiś sposób spróbuje się z niego wycofać? Jak w tej sytuacji zachowa się Sąd, który planował wysłuchanie zeznań głównego świadka oskarżenia właśnie podczas najbliższej rozprawy?Zdaniem dziennikarza Jerzego Jachowicza, dla Sądu może być to okoliczność bardzo istotna:

"Wiele było takich procesów, w których zdawało się, że niezwykle ważne zeznania ze strony świadka padały na policji lub w prokuraturze a później przed sądem były obalane lub świadek mówił absolutnie coś innego i sąd musi brać pod uwagę, że gdyby i pan Tobiasz żył, to mógłby coś przeciwnego powiedzieć. Przed sądem świadkowie bardzo często zmieniają, odwołują swoje zeznania, więc nie można z góry zakładać, że akurat ten sąd przyjmie za absolutnie wiarygodne i prawdziwe zeznania pana Tobiasza, który właśnie umarł i nie jest w stanie tych swoich zeznań przed sądem potwierdzić." (1)

Jak z kolei widzi tę sprawę dziennikarz Wojciech Sumliński?

"Jeśli chodzi o spojrzenie z mojego punktu widzenia - w trakcie dotychczasowych rozpraw, udało mi się, dzięki przesłuchaniu Aleksandra Lichodzkiego [współoskarżonego o płatną protekcję w tej aferze, ale który dobrowolnie poddał się karze - red.] wykazać, że Aleksander Lichodzki był od początku w zmowie z płk. Tobiaszem, że to była ich gra operacyjna. Udało się wykazać, że płk Lichodzki wielokrotnie kłamał, np. na początku rozprawy mówił coś zupełnie innego niż na końcu. Gdy sąd go pytał: "dlaczego pan mówił wtedy tak, a teraz mówi tak?". Na co płk Lichodzki jak dziecko odpowiadał; "no nie wiem". Raz za razem był łapany na kłamstwie - wtedy łapał się w teatralny sposób za serce mówiąc, że się źle czuje. Na wiele pytań odpowiadał, "nie pamiętam", "zapomniałem, tyle czasu minęło", wycofywał niektóre zeznania. Mówiąc krótko - wielokrotnie był łapany na kłamstwie i liczyłem, że to samo uda się wykazać przy przesłuchaniu płk. Tobiasza. Zeznania Lichodzkiego jednoznacznie wykazały, że od początku tej historii był typowym "koniem trojańskim", który jest w zmowie z płk. Tobiaszem. Dlatego z mojego punktu widzenia, zeznania Tobiasza miały być kluczowe dla tego, by udowodnić całą tę intrygę. Płk Tobiasz był wzywany na wcześniejsze rozprawy dwukrotnie - nie stawił się na żadną z nich. Po raz kolejny został wezwany na rozprawę 1 marca..."(2)

Okoliczności śmierci płk. Leszka Tobiasza są niejasne, w związku z tym Pan Antoni Macierewicz wystąpił do Prokuratora generalnego o ich wyjaśnienie:

"W tej sprawie nie może być cienia wątpliwości - podkreślił poseł PiS na konferencji prasowej w Sejmie. -Zmarł jeden z najważniejszych świadków w procesie tzw. afery marszałkowej, mającej na celu skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej WSI. "(3) Nieco światła na okoliczności śmierci płk.Tobiasza rzuciła w swoim tekście Pani Dorota Kania:

"Jak ustaliliśmy - płk Tobiasz w piątkową noc 10 lutego bawił się na imprezie integracyjnej mazowieckiej komendy Ochotniczych Hufców Pracy. Podczas tańca upadł, uderzył głową w parkiet i stracił przytomności. O jego śmierci jako pierwszy poinformował portal Niezależna.pl. (...) jak ustaliła „Gazeta Polska Codziennie” - śledczy zajmujący się sprawą przyjęli jako kwalifikację art. 155 kk, czyli nieumyślne spowodowanie śmierci." (4)

Czy rzeczywiście jest to tylko przypadek? A jak zaczęła się ta cała sprawa rzekomej korupcji w komisji w weryfikacyjnej WSI? Zaczęła się de facto w biurze... ówczesnego marszalka Sejmu, Bronisława Komorowskiego:

"16 listopada 2007 r., zaledwie tydzień po tym, jak p.o szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego został Krzysztof Bondaryk, zadzwonił do niego Paweł Graś. (…) Zaproponował spotkanie na terenie Sejmu w tym samym dniu.(...) Minister Graś poinformował mnie w skrócie, że istnieje potrzeba – prośba ze strony Marszałka Komorowskiego, abym się udał do jego biura poselskiego, ponieważ jest u niego w tym momencie ktoś, kto ma ważne informacje dla bezpieczeństwa kraju. Minister Graś powiedział, że jest to prawdopodobnie oficer, a sprawa dot. korupcji związanej z Komisja Weryfikacyjną. Minister Graś poinformował mnie, że Marszałek tam na mnie oczekuje i żebym tam się udał i osobiście podjął czynności służbowe. (…) - czytamy w protokole przesłuchania Krzysztofa Bondaryka z dnia 28 listopada 2008 r. W dalszej części przesłuchania obecny szef ABW opisuje, że razem z nim do biura marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego pojechało trzech oficerów ABW, którzy – co ciekawe – nie weszli razem z Bondarykiem do środka, ale czekali na zewnątrz. Bez obecności żadnych świadków Komorowski poinformował Bondaryka, że jest u niego oficer, który ma dowody na korupcję w Komisji Weryfikacyjnej oraz posiada informacje związane z bezpieczeństwem państwa. Komorowski przedstawił Bondarykowi Leszka Tobiasza, który opowiedział o rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej i zgodził się złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. (…) Uznałem, że biuro Marszałka Sejmu nie jest właściwym miejscem do przyjmowania zawiadomienia o przestępstwie, że właściwym miejscem będą pomieszczenia urzędowe ABW. Zaproponowałem Leszkowi Tobiaszowi, żeby się udał ze mną do siedziby ABW i tam złożył zawiadomienie i przekazał dowody (…) - zeznał Krzysztof Bondaryk, który osobiście zawiózł Tobiasza do siedziby Agencji." (5)

W czasie procesu oskarżony przez prokuraturę dziennikarz śledzczy Wojciech Sumliński wielokrotnie podkreślał, że cała ta sprawa jest jedną wielką mistyfikacją, a jego osoba została wykorzystana przez byłych wysokich oficerów WSI do próby skompromitowania komisji weryfikacyjnej WSI oraz jej przewodniczącego, Antoniego Macierewicza. Dziennikarz podkreślał również, że płk.Tobiasz, który ponoć słynął z nagrywania wszystkich swoich rozmówców, akurat podczas rzekomych rozmów, które mieli obaj prowadzić, nicego nie nagrał, bo albo sprzęt nagrywający się... zepsuł, albo... zapomniał go ze sobą zabrać. Wojciech Sumliński zdecydowanie twierdzi także, że płk. Tobiasza spotkał raz i to przelotnie (opisałem to podczas jednej z relacji z procesu), a z pewnością żadnych rozmów o propozycjach korupcyjnych nigdy z nim nie prowadził. Pytanie o to, co wydarzy się podczas najbliższej rozprawy jest tym bardziej zasadne, że w procesie tym wielokrotnie przewija się nazwisko obecnego prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Chciałbym w związku z tym przypomnieć, że Bronisław Komorowski w dn. 24.05.2006 r., podczas Głosowania nad przyjęciem w całości projektu ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego, w brzmieniu proponowanym przez Komisję Nadzwyczajną,czyli za rozwiązaniem Wojskowych Służb Informacyjnych, głosował... przeciwko. (6) (7)

Nie był to jednak... przypadek:

"Uważam, że ja miałem rację, sprzeciwiając się rozwiązaniu WSI. Mam doświadczenie byłego ministra obrony i nie rozumiem tych ministrów obrony, którzy zgodzili się na to, że się niszczy wojskowy wywiad i kontrwywiad. To była hańba i głupota– powiedział Komorowski „Newsweekowi”." (8)

Zamiast skomentować słowa prezydenta Komorowskiego i polemizować, co jest hańbą i głupota, a co nie, zajrzę na chwilę na stronę Służby Kontrwywiadu Wojskowego, jednej z następczyń WSI po jej rozwiazaniu (drugą jest Służba Wywiadu Wojskowego) i przytoczę Państwu fragment tekstu z działu "Historia kontrwywiadu wojskowego" (9):

"(...) Przy tworzeniu nowej wojskowej służby, w przeciwieństwie do procesu tworzenia cywilnego Urzędu Ochrony Państwa, nie zdecydowano się jednak na przeprowadzenie szerokiego formalnego procesu weryfikacji kadrowej. Zwłaszcza trzon nowej kadry kierowniczej WSI wywodził się z dawnych organów wywiadu i kontrwywiadu wojskowego z okresu PRL, w przeważającej większości z wywiadu wojskowego. Obiektywnie należy jednak stwierdzić, że w momencie utworzenia WSI wymieniono 70% kadry kierowniczej w samej centrali jak i w strukturach terenowych. W miarę upływu lat WSI w coraz większym zakresie zasilali nowi żołnierze, którzy rozpoczynali służbę już po 1989 r. Jednak brak formalnej weryfikacji żołnierzy tworzących nową służbę stał się 15 lat później jednym z głównych argumentów zwolenników likwidacji WSI." Z ostatniej chwili, za wpolityce.pl i "GPC":

"Na pogrzebie płk. Leszka Tobiasza pojawiło się wielu żołnierzy WSI oraz rosyjscy „dyplomaci”. Reporter „Gazety Polskiej Codziennie” przed pogrzebem płk. Tobiasza sfotografował samochód z tablicami rosyjskiego korpusu dyplomatycznego, który przybył na uroczystości pogrzebowe prosto z Moskwy – donosi „Codzienna”." (10)

Na koniec przypominam, że kolejna rozprawa w procesie Wojciecha Sumlińskiego ma się odbyć 1 marca o godz.12:00 (do ok. 16:00) w sali 24 Sądu Rejonowego dla Warszawa-Wola znajdującego się przy uk.Kocjana 3.

Materiały źródłowe:

(1) http://wpolityce.pl/wydarzenia/23264-jerzy-jachowicz-smierc-plk-tobiasza-paradoksalnie-mogla-zmartwic-bylych-oficerow-wsi

(2) http://wpolityce.pl/wydarzenia/23169-sumlinski-plk-tobiasz-mial-zeznawac-1-marca-i-boleje-ze-nie-bede-juz-mogl-mu-wykazac-ze-klamal-tak-jak-to-wykazalem-plk-lichodzkiemu

(3) http://wpolityce.pl/wydarzenia/23268-macierewicz-apeluje-do-seremeta-o-wyjasnienie-smierci-plk-tobiasza-w-tej-sprawie-nie-moze-byc-cienia-watpliwosci

(4) http://dorotakania.salon24.pl/391853,ktos-spowodowal-nieumyslnie-smierc-plk-tobiasza

(5) http://niezalezna.pl/13649-komorowski-i-bondaryk-w-aferze-marszalkowej

(6) http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&5&18&11

(7) http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/InfoForPPIDec?OpenAgent&26269&PO&Przeciw

(8) http://polska.newsweek.pl/komorowski--sikorski-zgodzil-sie-na-rozwiazanie-wsi--choc-to-byla-hanba-i-glupota,55139,1,1.html

(9) http://www.skw.gov.pl/historia.htm

(10) http://wpolityce.pl/wydarzenia/23382-codzienna-sprawe-smierci-plk-tobiasza-przeswietla-prokuratura-na-jego-pogrzebie-pojawili-sie-rosyjscy-dyplomaci

Relacje z procesu:

http://ander.nowyekran.pl/post/41043,proces-wojciecha-sumlinskiego-rozprawa-w-dniu-18-11-2011

http://ander.nowyekran.pl/post/43108,wojciech-sumlinski-rozprawa-z-dn-06-12-2011-r

http://ander.nowyekran.pl/post/43576,wojciech-sumlinski-rozprawa-z-dn-09-12-2011-r

http://ander.nowyekran.pl/post/48496,wojciech-sumlinski-rozprawa-w-dn-17-01-2012-r-odroczona

http://ander.nowyekran.pl/post/50434,wojciech-sumlinski-rozprawa-w-dn-30-01-2012-r

Ander

Bold Alligator Przygotowania do wojny USraela+NATO z Iranem+Syrią rozkręcają się coraz bardziej. U wybrzeży USA zakończono właśnie wielkie manewry floty z symulacją desantu marines w Iranie. Psy wojny wyją coraz głośniej… Amerykański magazyn wojskowy Navy Times doniósł w numerze z 6 lutego, że celem wielkich manewrów floty wojennej USA, jakie pod kryptonimem Bold Alligator 2012 rozpoczęły się tegoż dnia w bazie Camp Lejeune w stanie Karolina Płn. na wschodnim wybrzeżu USA, jest przećwiczenie desantu z morza i jego wsparcia w wykonaniu całej brygady ekspedycyjnej w sile ok. 14.500 ludzi Według prawicowego izraelskiego portalu Debkafile manewry Bold Alligator są największymi ćwiczeniami desantu morskiego na Zachodzie w ciągu ostatnich 10 lat i miały na celu symulację ewentualnej irańskiej inwazji na któreś ze sprzymierzonych państw w Zatoce Perskiej oraz ripostę w postaci lądowania aliantów na wybrzeżu Iranu. Iran nazwano w tych manewrach Garnet, a rzekomo napadnięte państwo zaprzyjaźnione – Amber. Częścią tych ćwiczeń była akcja trzech okrętów desantowych, z których przeprowadzono atak na lądową dywizję wojsk zmechanizowanych Garnetu, jaka zaatakowała Amber. W ćwiczeniach  brały także udział jednostki francuskie, brytyjskie, włoskie, holenderskie, australijskie i nowozelandzkie.Wg Debkafile manewry Bold Alligator prowadził lotniskowiec atomowy USS Enterprise oraz trzy lotniskowce helikopterowo-desantowe: USS Wasp, USS Boxer i USS Kearsage. „Na ich pokładach – czytamy w doniesieniach izraelskich sprzed kilku dni – jest 6.000 marines, 25 myśliwców bombardujących oraz 65 śmigłowców szturmowych i transportowych, głównie MV-22B Osprey wraz z załogami. Ogółem w ćwiczeniach bierze udział sto samolotów bojowych”. Manewry te zbiegły się w czasie z podobnymi ćwiczeniami prowadzonymi przez US Navy w Zatoce Perskiej. Po zakończeniu ćwiczeń Bold Alligator 2012, co nastąpiło 14 lutego, jednostki które w nich brały udział zostaną przerzucone w rejon Zatoki Perskiej na pozycje naprzeciw wybrzeży Iranu. Debkafile donosi, że ogółem mają tam wkrótce znaleźć się trzy grupy uderzeniowe floty wojennej USA, każda oparta o lotniskowiec amerykański, a ponadto francuski lotniskowiec Charles de Gaulle oraz 4-5 okrętów desantowych amerykańskiej piechoty morskiej. Dodatkowo, według tego samego źródła, Amerykanie pośpiesznie i bardzo silnie umacniają i wypełniają sprzętem wojennym swe wielkie bazy na jemeńskiej wyspie Sokotra i omańskiej wyspie Masira, oskrzydlając wlot do strategicznej cieśniny Ormuz.

Załączam filmy z manewrów Bold Alligator 2012.

Źródła:

1.    (http://www.navytimes.com/news/2012/02/navy-corps-practice-getting-boots-on-the-beach-020612)

2.   (http://www.debka.com/article/21716/)

Bogusław Jeznach

Czy grozi nam polityka neokolonialna? Bilansowy efekt „pomocy” dla Grecji: spadek długu publicznego zaledwie o 9 pp - z 163% PKB do 154%, przy zeswap’owaniu zadłużenia prywatnego spadek z 73% do zaledwie 43% PKB, na publiczne UE/MFW wzrost z 34% do 74% PKB (Nicola Mai, JP Morgan) Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy świadkami zaplanowanej „wywrotki” euro w Grecji. W sytuacji, kiedy Grecja jest skrajnie niedopasowana do tej sfery walutowej, Niemcy starają się pokazać, na przykładzie tego kraju, swoją stanowczość. „Wall Street Journal” w artykule „German Impatience With Greece Puts Merkel in a Corner” przestrzega Niemcy przed zbyt ultymatywnym stawianiem sprawy względem Grecji, popełniając błąd w diagnozie właściwego odczytania polityki europejskiej. Ponieważ jest prawdą, że wszelkiego typu twarde stanowiska utrudniają późniejsze znalezienie konsensusu, ale jedynie, gdy się do niego dąży, a nie zamierza np. przetestować możliwość bardziej bezpośredniego sprawowania kontroli nad krajem peryferyjnym, kiedy to bardziej właściwe staje się wysłanie własnego komisarza, co o dziwo było formalnym postulatem strony niemieckiej.

Spłonęła niemiecka flaga Jak podał „Wall Street Journal” w artykule Stephena Fidlera, Matthew Daltona i Alkmana Granitsasa – „Concession Smooths Way Toward a Greek Debt Deal” – greckie elity powoli tracą cierpliwość do postulatów niemieckich. Między innymi grecki lider Nowej Demokracji, Antonis Samaras, odnosząc się do propozycji bezpośredniego zaspokajania wierzycieli z dochodów podatkowych, stwierdził wprost: „Rachunek escrow oznacza pośredni nadzór Grecji przez Niemcy”, i dodał: „Ja mam z tym problem”. Również weekendowy Bloomberg w artykule Maria Petrakisa i Simona Kennedy’ego – „Greek Bailout at Risk as Party Pushes Back” smutno rozpoczynał relację od stwierdzenia, że: „Pomoc dla Grecji była zagrożona, gdy partie rządzącej koalicji zaprotestowały po niemieckich żądaniach głębszych cięć budżetowych […] George Karatzaferis, którego partia Laos ma 16 członków w 300-osobowym parlamencie, powiedział w telewizyjnym komentarzu: ‘Oczywiście Grecja nie może i nie powinna współdziałać z Unią Europejską, ale może to się dziać bez niemieckiego buta’ („Clearly Greece can’t and shouldn’t do without the European Union but it could do without the German boot”.). Podczas protestów Greckich zarówno telewizjom, jak i „Finacial Timesowi” nie uszedł uwadze fakt palenia flagi Niemiec przez demonstrantów. Pisząc o dwukrotnym niedotrzymaniu terminu wyrażenia zgody na coraz to nowe oszczędności, Kerin Hope i Peter Spiegel kończą artykuł „Greece talks stall over futher austerity” – informacją, że podczas demonstracji przed parlamentem nastąpiło spalenie niemieckiej flagi: „Some clashed with riot police after burning a German flag”. W późniejszym wydaniu internetowym dodano smutną konkluzję jednego z pracowników portowych, o dwudziestoletniej walce o europejskie standardy praw pracowniczych, które są im teraz zabierane przez samych Europejczyków – tzw. „troikę” („We fought for two decades to get European standard labour rights and now they’re being taken away by the troika, the Europeans themselves”).

Gwałtowność zmian gubi dziennikarzy Bloomberg podaje spadki indeksów jako wynik braku porozumienia w Grecji sił politycznych, co da konieczność dalszych bolesnych cięć wydatków budżetowych, jak i obniżek świadczeń pracowniczych w przedsiębiorstwach prywatnych. O ile te pierwsze są uzasadniane dążeniem do redukcji deficytu, o tyle ingerencja w przedsiębiorstwach prywatnych jest prezentowana, jako konieczny element zwiększenia ich konkurencyjności. „Wall Street Journal” w artykule Alkmana Granitsasa, Steliosa Bourasa i Costasa Parisa „Strike Looms As Greek Party Leaders Push For Deal on Reforms”, jedynie naszkicowuje zaistniałą sytuację, podczas gdy „Financial Times” podkreśla niesamowite kuriozum polityczne, jakie odbywa się obecnie w Grecji, kiedy to nowy premier, posiadający poparcie KE, stawia szefom partii politycznych, w tym opozycyjnym – ultimatum(!), z wyznaczonym czasem na przyjęcie dodatkowych środków oszczędnościowych, oczekiwanych przez tzw. „troikę”. Przy czym, rozwój sytuacji w Grecji odbywa się tak szybko, że byliśmy świadkami wyjątkowego niedopatrzenia redakcji FT. Otóż chcąc umieścić tą kluczową informację – która może skutkować tym, że zamiast „pomocy” od UE Grecy wybiorą niekontrolowane bankructwo – a nie znajdując miejsca na pierwszej stronie, którą zdominowała informacja o braku zgody Chin i Rosji na odsunięcie Assada od władzy, pomylono zdjęcia premierów Grecji. Informację o raporcie opisanym na stronie trzeciej i o ultimatum premiera Grecji zilustrowano zdjęciem, byłego premiera George Papandreou, podpisując jego zdjęcie, jako Lucasa Papademosa. Świadczy to o szybkości zmian, w których powoli zaczynają się gubić nawet wytrawni dziennikarze. Tymczasem, okazuje się, że nawet podczas weekendu dzieje się dużo. Podczas jednego z poprzednich nie tylko spotykała się „troika”, ale odbyła się „męska” telekonferencja ministrów finansów strefy euro, którzy bezpardonowo informowali o koniecznych reformach, jakie mają przeprowadzić inni. Wśród nich, jak donosi FT, jest obniżka o 25 proc. płac w sektorze prywatnym, 35 proc. w dodatkowych emeryturach oraz likwidacja tysięcy miejsc pracy w państwowych firmach („projected cuts of 25 per cent in private sector wages, 35 per cent in supplementary pensions and the closure of about 100 state-controlled organisations with thousands of job losses”.). Zrozumienie dla celowości tych działań po stronie Greków jest takie, że oficjalnie twierdzą, iż UE prosi ich o zgodę na jeszcze głębszą recesję, cytując szefa Nowej Demokracji, Antonisa Samarasa („They’re asking for more recession than the country can take”).

Niemieckocentryczna gra W „Financial Times” z 10 lutego br. zawarta jest wiele mówiąca, całostronicowa redakcyjna analiza planów niemieckich względem Unii Europejskiej, pod tytułem „A very federal formula”. „Angela Merkel zaczęła artykułować swoją wizję UE, która obejmuje duże przesunięcie ośrodków władzy z państw członkowskich do Brukseli. Jej plany będą generować, nie tylko konstytucyjne problemy w Niemczech, ale również polityczne niepokoje wśród sojuszników”. Moim zdaniem, problemy w Niemczech nie wystąpią, gdyż ostatecznie okaże się, że o ile pozostałe państwa zostaną ubezwłasnowolnione, o tyle władze Unii będą mogły podejmować jedynie działania akceptowalne przez konstytucyjne organa naszego zachodniego sąsiada. „Angela Merkel zaczęła poważnie myśleć o reformach, które wykraczają daleko poza budżetowe zasady uzgodnione w zeszłym miesiącu – i istnieją dowody bardziej szczegółowych planów, niż te, które zostały ujawnione publicznie. Uzgodniono zasady ustanawiające limity dla wydatków krajowych i zaciąganych kredytów […] Kolejny etap rozważany w Berlinie będzie bardziej uciążliwy: koordynacja podatkowa, z budżetami nadzorowanymi przez Komisję […] Kanclerz widzi, jako niebezpieczne rozdzielenie między narodową polityką i Parlamentem Europejskim. Jej partia chce, aby przewodniczący Komisji był wybierany w wyborach bezpośrednich”.. Kiedy w zeszłym miesiącu niemiecka partia rządząca oficjalnie ogłosiła, że w tegorocznych wyborach będzie wspierać reelekcję prezydenta Sarkozego we Francji, w Europie zapanował popłoch? Niemniej okazało się, że to nie była pomyłka, gdyż wg „Financial Times”: „Kanclerz wydaje się niewzruszona: uważa taką transgraniczną akwizycję i kooperację, jako normalną w nowej, zintegrowanej Europie”. Jak jednak zauważa cytowany Ulrike Guérot z Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych: „Wybory we Francji są istotne dla Niemiec? Jednocześnie dodaje, że niemiecki przywódca nie powinien ograniczać się jedynie do Francji: „Uważam, że Merkel powinna jechać do Grecji”, gdyż obecnie „gramy Grecją przeciwko Niemcom. Nie powinno tak być”.. A może właśnie na tym polega „gra”? Z perspektywy zaprezentowanej analizy, Thomas J. Sargent może się znacząco mylić, uważając, że doświadczenia tworzenia władzy centralnej w USA na przełomie XVIII/XIX w. mogą być przydatne dla obecnej Europy, gdyż obecna „gra” coraz bardziej staje się bardziej niemieckocentryczna.

Najgorszy scenariusz Opisując proces przekształcania w miarę niezależnych 13 stanów w sfederowane USA, ukazał on, że kluczowym pod względem instytucjonalnym było wykorzystanie trudności finansowych Stanów w 1789 r., w celu przejęcia uprawnień do opodatkowania obywateli. Ale pięćdziesiąt lat później reakcja była już odmienna. Otóż Stany, postępując zresztą bardzo racjonalnie w następnych dziesięcioleciach, a zwłaszcza w latach 20. i 30. XIX w., rozbudowywały niezbędną infrastrukturę transportową – głównie kanały wodne i linie kolejowe na kredyt. Jednak, podczas poważnego kryzysu końca lat 30. XX w. napotkały na kłopoty z ich rolowaniem. Wtedy, na początku lat 40. Kongres formalnie odmawiał finansowego wsparcia dla nich. Tym razem okazało się, że władza centralna nie miała interesu politycznego, a i kredytodawcy nie byli wystarczająco wpływowi, i w efekcie część Stanów zbankrutowała. Co charakterystyczne, w efekcie ogłaszania niewypłacalności, wiele Stanów powpisywało do własnych konstytucji konieczność utrzymywania zbilansowanego budżetu. Z dzisiejszej perspektywy pytaniem raczej pozostaje, czy obecnie może być realizowany scenariusz amerykański z końca XVIII w., czy też może jednak z połowy XIX? I czy czasem nie jesteśmy świadkami najgorszego scenariusza, w którym kraje UE nie uzyskują finansowego wsparcia za oddawanie suwerenności, nie tylko finansowej, a jednocześnie silna pozycja kredytodawców nie pozwala im na ogłoszenie nawet bankructwa. Tego typu działania w XX wieku nazywano polityką neokolonialną. Cezary Mech

Requiem dla maltretowanego dziecka W deszczowych łzach granitów gmach rozpłynął się w równinę… Przypomina się nam ten wierszyk Asnyka teraz, kiedy we łzach ostatecznego demontażu polskiej reformy emerytalnej rozpłynęła się inna góra. Chodzi mianowicie o pana profesora Marka Górę, przez lata wszechobecnego w mediach, jako jej „ojciec” i promotor.W dawnych, szczęśliwych czasach wesołego reformowania emerytur za Buzka i innych ojciec polskiej reformy emerytalnej dwoił się i troił. Udzielał wywiadów na lewo i prawo, przekonując, czemu reforma jest konieczna i jak dzięki niej opływać będziemy w emerytalne dostatki. Sekretem miała być prywatyzacja i wolny rynek, który twoje fundusze miał „pomnażać”. Potem, gdy założenia twórców reformy, że rynki idą tylko do góry zdawały się sprawdzać, ojciec polskiej reformy emerytalnej niestrudzenie promował swoje dziecko uzasadniając kolejne konwulsje legislacyjne. Z nadmiarem jednak rządowych znachorów dziecko zaczęło wykazywać pogłębiające się objawy schizofrenii. Z „twoich” pieniędzy, co to miały być „pomnażane” zrobiły się nagle pieniądze państwowe. Z inwestowania wyszło jedynie kupowanie rządowego długu. OFEs od pomnażania pieniędzy przeszły do ich tracenia, pomnażając z sukcesem jedynie swoje bonusy. Zainkasowanie „pomnożonego” kapitału by kupić za to reklamowaną początkowo „emeryturę pod palmami” zastąpione zostało obligatoryjną ZUS-owską kroplówką i wizją emerytury w noclegowni. Wreszcie w zeszłym roku rząd premiera Tuska najechał ostatecznie OFEs przekierowując idący tam szmal emerytów z powrotem do ZUSu. Z polskiej reformy emerytalnej pozostaje tylko pamięć wielkiego fiaska. Dziwi trochę, że w tym demontażu polskiej reformy emerytalnej brak od dłuższego czasu głosu jej ojca, który zniknął jakoś z ekranu radaru. Nie uświadczysz wywiadu, nie znajdziesz potwierdzenia, że właśnie o planowany demontaż reformy po 14 latach chodziło od samego początku. Albo i przeciwnie, że rabunek składek przyszłych emerytów przez rząd  sprzeczny jest z celem reformy, którym miało być dobro emeryta a nie finansowanie rządowych deficytów. Nie słychać żadnego protestu ojca reform nawet teraz, kiedy rząd dopuszcza się kolejnego grupowego gwałtu na jego dziecku podwyższając tym razem w ekspresowym tempie wiek emerytalny. Dokonuje tego przy akompaniamencie kakofonii klakierów twierdzących, że żyjemy niby dłużej, więc tak trzeba, oraz że inni już poprzedłużali wiek emerytalny, więc i u nas czas zacząć.

Zapominają przy tym, że nie tak przecież miało być a ojciec polskiej reformy mógłby im odświeżyć pamięć. Okrzyczana, jako 8-y cud świata polska reforma emerytalna miała być primerem. Urynkowienie emerytur miało być przykładem do naśladowania dla skostniałego w socjalizmie zachodu gdzie emerytury na ogół wypłaca państwo i co czyni w zależności od stażu pracy. Wtedy szum o przedłużaniu wieku emerytalnego miałby sens. Bankrutujących państw nie stać po prostu, aby populację emerytów utrzymywać dłużej niż pewną ilość lat. Jeśli długość życia się wydłuża to nie ma innej rady jak wydłużać też czas pracy, a ścislej i bardziej poprawnie – czas NIE pobierania państwowej emerytury.

W Polsce natomiast miało być inaczej – nowocześnie, rynkowo i prywatnie. Wszystko właśnie dzięki reformie emerytalnej. Prywatne emerytury miały być zasadniczo proporcjonalne do wpłaconych i pomnożonych mądrym inwestowaniem składek, a nie od stażu pracy. I to nie państwo miało je wypłacać z budżetu, ale niezależne instytucje. Uskładałeś więcej a OFEs z sukcesem jeszcze to „pomnożyły” to będziesz miał wyższą własną emeryturę, bo pozwala na to zebrany kapitał. Nie uskładałeś – sorry, nie będziesz miał nic, poza może niewielką zapomogą z ZUSu. Rząd może sobie jej początek przesuwać choćby pod 90-tkę, ale poza nią to przejść na własną emeryturę możesz choćby jutro, czemu nie? Rząd nie powinien mieć żadnego biznesu do emerytury z prywatnie złożonych  składek. O co w takim razie chodzi teraz z tym przedłużaniem wieku emerytalnego przez państwo, i to w dziwnie ekspresowym tempie? Podejrzewamy, że o to, co zwykle – czort z emerytami i ich wkładami, budżet znowu się wali i znowu potrzeba szmalu. Rząd najechał, więc OFEs przekierowując prywatne oszczędności emerytalne ludzi do siebie w całkowitej sprzeczności z duchem reformy emerytalnej. W następnym kroku zlikwiduje pozostałości po OFEs  eliminując tym ostatecznie prywatny filar reformy. Jest to szkoda. Emerytura, co do zasady nie powinna być biznesem państwa, lecz prywatnym biznesem samego obywatela , któremu państwo akumulację kapitału powinno jedynie ułatwić. Przewidując dominującą rolę prywatnych składek polska reforma emerytalna w ogólnym założeniu miała sens. Była odpowiedzią na trendy demograficzne znane wówczas tak samo dobrze jak dzisiaj. Te same trendy, którymi szermując dzisiaj rozmaici  eksperci bałamutnie uzasadniają konieczność podwyższania wieku emerytalnego. Problem z reformą był taki, że od samego początku, na wachcie swojego ojca założyciela, była ona brutalnie naginana ku doraźnym interesom politycznym.  Ściągnięty z populacji kapitał  traktowany był, jako bezpański worek z pieniędzmi  do doraźnego wykorzystania przez rząd.  Obligatoryjny charakter OFEs, ich bezsensowne finansowanie rządowych deficytów przez cyrkulowanie prywatnego kapitału w tylko w polski dług publiczny czy wreszcie otwarte przywłaszczenie sobie ściąganych składek przez państwo generalnie wykończyły reformę. Jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia, tam gdzie byliśmy 14 lat temu. Znowu tylko państwo i tylko państwowe emerytury.  Do tego skompromitowany korporatyzm państwowo -bankowej zmowy OFEs w miejsce wolnorynkowej konkurencji o klienta, co sprawia, że zdezorientowana populacja z dwojga złego wybiera ZUS.  Ze wszystkim zależnym ponownie tylko od papierowych obietnic państwa w jego interesie leży odwlekanie chwili prawdy i momentu koniecznego wyjścia z gotówką dla wzbierającej fali emerytów. Stąd też całe to mataczenie o koniecznym wyższym wieku emerytalnym. Szkoda, że nie słyszymy, co ma do powiedzenia ojciec polskiej reformy emerytalnej, gdy jego zmaltretowanemu dziecku requiem grają… Dwa Grosze

Prof. Mattei Posłuszeństwo prawu prowadzi do socjalizmu, faszyzmu

ZACHOWAJ ARTYKUŁ POLEĆ ZNAJOMYM

Unia Europejska - banda rozbójników?...Benedykt XVI skrytykował wprost pozytywizm prawny Kelsena, wskazując, że z tej właśnie koncepcji wyrósł narodowy socjalizm„..prawodawcy ustanawiają subiektywne "nowe prawa", takie jak legalizacja aborcji

Unia Europejska - banda rozbójników?„....”św. Augustyn: "Czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?".

Iluż to  polityków  II Komuny chciało nam wmówić ,że wyroków sadów się nie kwestionuje ,że każde  prawo należy przestrzegać . Sikorski zwrócił szczególną uwagę na bezwzględny obowiązek przestrzegania specyficznego , bandyckiego prawa III RP oddawania haraczu podatkowego oligarchii , pomimo tego , że komornik puka do drzwi , że dzieci  są głodne , że rodziny wpadają w nędzę.         

 A im bardziej III RP przekształcała się w demokracje fasadową  , w miarę jak wzrastał ucisk podatkowy , jak adaptowano polityczną poprawność jako ideologię państwa ,  II Komuny  , tym idea bezmyślnemu podporządkowaniu się coraz bardziej anty społecznemu prawu  zyskiwała na sile.

Prawo podatkowe doprowadziło według danych Centrum Adama Smitha do zwyczajnego bandytyzmu , II Komuna konfiskuje 83 procent owoców pracy osób zatrudnionych . Prawo o ubezpieczeniach społecznych doprowadza do budowy „ folwarku  zwierzęcego ' Orwella . Uprzywilejowaniu  będą dostawać wysokie wczesny emerytury , a bezbronni Polacy będą harowali praktycznie do śmierci .

Jeśli o śmierci , czy raczej bezkarnym uśmiercaniu Polaków to warto zapoznać  się z artykułem Szułdrzyńskiego „ Eutanazja w Polsce coraz bliżej”  o  powstającym  morderczym , dosłownie spisku Palikot i Tuska w wyniku którego powstanie  prawo  dopuszczające zabijanie .

Czy społeczeństwo ma prawo do buntu przeciwko prawu, którego nie akceptuje . Kiedy wiemy ,że społeczeństwo ma rację. Wielkie bunty ostatniego stulecia wymierzone były w socjalizmy totalitarne  faszyzm i komunizm . Powstał  na naszych oczach kolejny socjalizm totalitarny . Polityczna poprawność .

Niewątpliwie  wbrew twierdzeniom lewicy i socjalistów społeczeństwo , Polacy mają   prawo do buntu, do obalenia  władzy, do zburzenia niesprawiedliwego , antyspołecznego ustroju. Polacy wielokrotnie na przestrzeni ostatnich dwustu lat  podnosili bunt przeciwko  tyrani , a potem przeciwko rządom lewicy , przeciwko socjalizmowi .  

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------      



Profesor Roberto de Mattei  w tekście zatytułowanym „Unia Europejska - banda rozbójników?„ Takie pojmowanie prawa, którego najwybitniejszym teoretykiem był w XX wieku austriacki prawnik Hans Kelsen (1881-1973), legitymizuje porządek legislacyjny jedynie "wydajnością prawną" danej normy bądź praktyką jego stosowania „....”Benedykt XVI jednak w swoim orędziu wygłoszonym w niemieckim parlamencie 22 września 2011 roku skrytykował wprost pozytywizm prawny Kelsena, wskazując, że z tej właśnie koncepcji wyrósł narodowy socjalizm„...”W Unii Europejskiej, podobnie jak w innych wielkich instytucjach międzynarodowych, nadrzędnym źródłem prawa jest norma produkowana przez prawodawcę. Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, w oparciu o tę zasadę, prawodawcy ustanawiają subiektywne "nowe prawa", takie jak legalizacja aborcji czy układów homoseksualnych, zastępując nimi tradycyjne prawa człowieka zakorzenione w niezmiennym i obiektywnym prawie naturalnym. „...."Parlament Europejski, na czele którego stoiobecnie socjalista Martin Schulz, słynny ze swojego nieumiarkowania, zdecydował wystąpić do Komisji Europejskiej o ukaranie przed sądem europejskim konstytucji i praw wprowadzonych przez rząd Orbána jako sprzecznych z traktatami "....”rząd węgierski postanowił zagwarantować w nowej ustawie zasadniczej kraju zasadę obrony życia, małżeństwa i rodziny. Rzeczywiście, nowa konstytucja uznaje rodzinę za "bazę konieczną do przetrwania narodu", deklarując, że "Węgry będą chronić instytucję małżeństwa rozumianego jako związek małżeński mężczyzny i kobiety", oraz obiecuje, że "życie ludzkie będzie chronione od momentu poczęcia". „....( źródło )

 

Ponieważ mam już 5000 znajomych na Facebook osoby, które chcą otrzymywać linki  z tekstami   dopisywać   o dopisywanie się  do mojej strony publicznej Facebook    


Marek Mojsiewicz

Prawdziwy cel „reformy” emerytalnej

1. Minister Rostowski ma ostatnio „dobre” dni. A to „zamachnie” się na niezależność banku centralnego, żądając od jego prezesa wyasygnowania ponad 6 mld euro na pożyczkę dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a to wpadnie w histerię na posiedzeniu Sejmu, kiedy posłowie wykażą jego niekompetencję, a to wreszcie wyjaśni publicznie prawdziwy cel proponowanego przez rząd Tuska, podniesienia wieku emerytalnego. Rzeczywiście w audycji TOK FM szef resortu finansów odkrył się zupełnie i zauważył „żeby emerytura była godziwa, no to niestety- mówimy o przykrych rzeczach, ale jest to konieczne-przejście na emeryturę musi być na tyle późne, żeby oczekiwana przeciętna długość życia, nie była bardzo długa”. Mówiąc prostszym językiem rząd Tuska wydłużając wiek emerytalny mężczyzn o 2 lata i kobiet o 7 lat, chce doprowadzić to tego, aby po przejściu na emeryturę czas jej pobierania był możliwie jak najkrótszy.

2. Za komuny opowiadano taki makabryczny żart „emerycie popieraj partię czynem i umieraj przed terminem”. Minister Rostowski wypowiedział to wprawdzie łagodniejszymi słowami, ale sens tej wypowiedzi jest ten sam. Rzeczywiście podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn do 67 lat przy oczekiwanej przeciętnej długości ich życia wynoszącej w Polsce niewiele ponad 71 lat doprowadzi do tego, że przeciętny Polak będzie cieszył się emeryturą zaledwie przez 4 lata. W przypadku kobiet, gdzie przeciętna oczekiwana długość ich życia w Polsce wynosi niewiele ponad 79 lat, okres pobierania przez Polki emerytury będzie trochę dłuższy i wyniesie niewiele ponad 12 lat. Jeżeli zestawimy te krótkie okresy pobierania świadczeń emerytalnych z długością czasu pracy wynoszącego po tych zmianach 40 lat i więcej, to płacenie przez ponad 40 lat składki emerytalnej, ma pozwolić tylko na od 4 do 12 lat pobierania emerytur. Trudno się, więc dziwić, że propozycja rządowa napotkała na ogromny społeczny opór. Związek zawodowy „Solidarność” zebrał blisko 1,4 mln podpisów pod wnioskiem o referendum w tej sprawie, ale wszystko wskazuje na to, że rządząca większość mimo takiej ilości podpisów, ten wniosek jednak odrzuci.

3. Jest jeszcze kilka ważnych problemów związanych z podniesieniem wieku emerytalnego. Jednym z nich jest los osób, które z różnych względów w wieku powyżej 50-60 lat stracą dotychczasową pracę. Trudno sobie wyobrazić, aby były one w stanie szybko znaleźć nową pracę, co potwierdzają losy tzw. programu 50+, który został przyjęty przez tę koalicję PO-PSL już na początku 2009 roku. Stwarzał on dodatkowe preferencje dla pracodawców zatrudniających pracowników w wieku powyżej 50 lat, ale mimo zaangażowania w jego realizację zarówno pieniędzy budżetowych i jak i sporych środków z Europejskiego Funduszu Społecznego jego realizacja w ciągu prawie 3 lat, nie przyniosła spodziewanych efektów. Pracownikom, którzy z jakiś względów stracą pracę w wieku powyżej 50 lat, będzie bardzo trudno podjąć ją na nowo, a czekanie kilkanaście lat na emeryturę, może być dla wielu okresem zbyt długim.

4. Kolejny problem to wynosząca ponad 2 mln osób armia obecnych bezrobotnych. W lutym tego roku poziom bezrobocia zbliży się, do 14% czyli bez pracy będzie 2,2 mln ludzi z tego ponad połowa to długotrwale bezrobotni. To bezrobocie specjalnie się nie zmniejsza mimo realizacji dużej ilości inwestycji infrastrukturalnych finansowanych z funduszy unijnych, a także sporych środków przeznaczanych na ten cel z Funduszu Pracy i Europejskiego Funduszu Społecznego. Jest pewne, że wydłużenie wieku emerytalnego jeszcze bardziej zabetonuje rynek pracy dla ludzi młodych także tych z wyższym wykształceniem. Nieuchronnie spowoduje to kolejną falę ich emigracji za granicę, a to jeszcze bardziej pogorszy sytuację finansową systemu ubezpieczeń społecznych w Polsce. Wszystko to, więc wskazuje na to, że rząd che poprawić sytuację finansową w ubezpieczeniach emerytalnych tylko i wyłącznie skróceniem czasu pobierania świadczeń przez przyszłych emerytów. Minister Rostowski te zamiary rządu „subtelnie” przedstawił.

Zbigniew Kuźmiuk

7-8 tysięcy osób wzięło udział w marszu w obronie wolności mediów. Ziemkiewicz: "Przyszedłem podziękować" 7-8 tysięcy osób wzięło udział w marszu w obronie wolności mediów. Głównym postulatem uczestników było przyznanie TV Trwam miejsca na multipleksie. Organizatorami wydarzenia były poznański Klub Gazety Polskiej oraz Stowarzyszenie Solidarni 2010. Marsz wyruszył ok. godz. 14 sprzed Sejmu, a rozwiązał się przed Pałacem Prezydenckim. Wśród uczestników nasz korespondent dostrzegł Rafała Ziemkiewicza, który tak mówi o swoich motywach:

Przyszedłem podziękować ludziom, którzy tu przyszli. Nie po to, by stawać na czele, bo jesteśmy, jako dziennikarze od czegoś innego, ale podziękować ludziom za to, że nas wspierają. Nas, czyli dziennikarzy, który starają się odkłamywać propagandę, którzy się starają odkłamywać salon i tę wizję Polski, która jest narzucana Polakom za pomocą mediów elektronicznych, a która ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co za czasów PRL-u. Żyjemy znów w czasach totalnego zakłamania, i trzeba kruszyć te szczeliny, tę skorupę. I każdy, kto nas w tym wspiera i usiłuje zwrócić uwagę społeczeństwa na to, że jest ogłupiane systematycznie i okłamywane tak jak za PRL-u, robi coś bardzo ważnego, za co należy się głęboka wdzięczność ze strony dziennikarzy. Można też na naszą rzeczywistość spojrzeć odwrotnie: bardzo wielu ludzi opiera się jednak presji, tej propagandzie prorządowej, która wyłazi już niemal z każdej lodówki. Za dawnych czasów to się mówiło, że człowiek włącza Pierwszy Kanał, a tam Towarzysz Sekretarz, przełącza na drugi kanał, a tam Towarzysz Sekretarz, przełącza na trzeci a tam ubek siedzi, i mówi: ja ci przełączę! Teraz tych kanałów jest kilkanaście, ale zasada jest ta sama. Czy ta presja, te 1.4 miliona podpisów, tu tysiące ludzi, czy to wszystko może przynieść sukces? Władza musiałaby przeprosić za swój błąd, a jest to władza pyszna. Z tym sukcesem nie będzie tak prosto. Ta władza działa na zasadzie, że wyznaczyła zagrodę dla paru milionów obywateli, których lekceważy całkowicie, wręcz stara się nastawić resztę społeczeństwa przeciwko tej grupie. I dopóki ma poczucie, że ta część jest zorganizowana i zmobilizowana, a większość jest przeciwko niej, to mieści się to w tym co można nazwać językiem policyjnym "modus operandi" władzy, i nikt tego nie będzie zmieniał. Władza przestraszy się wówczas, gdy otrzyma sygnał, że sprzeciw, protest wychodzi na zewnątrz. Że coś się zaczyna dziać nie tylko w tej zagrodzie, którą zbudowali dla patriotów, ale że i na obszarach tradycyjnie zaludnionych lemingami, że i tam zaczyna się jakiś sprzeciw. Gdy tak się dzieje, to wówczas Tusk w dudy dmie, podwija ogon pod siebie, tak jak to było ze sprawą ACTA. Jego nie przestraszyło to, że wyszło w sumie pewnie ze 100 tysięcy osób na ulice, bo on na wybory potrzebuje milionów, przeraziło go to, że wyszły lemingi, które uważał za swoje. Dlatego zaraz zaczął przepraszać, podlizywać się, i teraz nawet usiłuje stanąć na czele protestów przeciwko ACTA. Kluczową sprawą jest, więc dotarcie z przekazem nie do tych, którzy już wiedzą, ale do tych, którzy nie wiedzą. Trzeba im powiedzieć, że wizja Polski i świata sączona przez media oficjalne, koncesjonowane przez radę Dworaka jest wizją fałszywą, że lemingi są oszukiwane, i że za to zapłacą. Że to jest na ich koszt, a nie kogoś innego. Ciekawa metafora z tą zagrodą, ale jednocześnie mamy nawoływania niektórych środowisk konserwatywnych, które postulują rozwiązanie konfederacji, opuszczenie tej zagrody, ponieważ to już jest przeciwskuteczne - siedzenie w tym miejscu. Opowiadał mi przyjaciel, jak kubańscy opozycjoniści zapytali go, co mają robić, jak walczyć z rządem, czy wysadzać pociągi czy drukować ulotki. On odpowiedział: robić wszystko, co się da. Więc jeżeli ktoś uważa, że poza zagrodą będzie działał lepiej, skutecznie, to niech działa. Ja też się staram działać poza zagrodą, tylko mam dość ograniczone możliwości. "Gęba" jest już obciążona pewnymi etykietami. Ale każdy, kto może powinien oczywiście starać się działać poza tym obrębem, nie widzę sprzeczności. Konfederacja trwa, a ci, co chcą inaczej, niech robią inaczej. wPolityce.pl

Śledztwo, które sięgnęło DNA Badanie sprawy śmierci byłego wicepremiera i wicemarszałka Sejmu od miesięcy stoi w miejscu Pół roku po śmierci Andrzeja Leppera wciąż nie jest pewne, czy sam targnął się na życie, czy też ktoś go do tego nakłaniał. Śledztwo mające to wyjaśnić utknęło. Powodem – jak twierdzi prokuratura – jest oczekiwanie na wyniki badań DNA zleconych jeszcze w ubiegłym roku Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu. Szefa Samoobrony znalazł martwego 5 sierpnia 2011 r. w warszawskiej siedzibie partii jego zięć. Badania genetyczne zabezpieczonych w gabinecie Leppera śladów są niezbędne, by ustalić, kto krytycznego dnia tam się pojawił. Czy oprócz np. współpracowników polityka mogły tam przebywać inne osoby.

– Brak wyników badania DNA wstrzymuje postęp w śledztwie i zlecenie kolejnych ekspertyz – przyznaje Monika Lewandowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Dlaczego w śledztwie dotyczącym śmierci tak ważnej osoby jak były wicepremier i wicemarszałek Sejmu dotąd nie ma wyników badań, które można zrobić w kilka, kilkanaście dni? – O powody opóźnień proszę pytać CLK – mówi rzeczniczka. Jednak z ustaleń „Rz" wynika, że Centralne Laboratorium Kryminalistyczne dopiero niedawno, bo w styczniu, otrzymało zlecenie z prokuratury, by sporządzić kompleksową opinię, w tym w zakresie DNA.

– Z całą pewnością oczekiwanie na wyniki badań DNA przez pół roku jest stanowczo za długim terminem. Wydaje się, że nie jest to tak skomplikowane śledztwo, by musiało trwać aż tyle czasu – mówi „Rz" prof. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości. Krzysztof Sikora, były poseł Samoobrony i asystent Leppera, a dziś też najbliższy znajomy jego rodziny, mówi „Rz": – Materiał do badań DNA pobrano ode mnie w okolicach września 2011 r. na komisariacie Warszawa-Śródmieście. Co dalej się z tym stało, nie wiem.Sikora przypomina, że sekcję zwłok wykonano dopiero po trzech dniach. – Trudno takie działanie nazwać profesjonalnym – uważa. Z kolei Mateusz Piskorski, były rzecznik Samoobrony, który był w gabinecie Leppera w dniu jego śmierci, twierdzi, że od niego w ogóle nie pobrano materiału do badań DNA.

– Kilka dni po śmierci szefa pobieżnie mnie przesłuchano i do dziś nikt z prokuratury ani z policji się ze mną już nie kontaktował – zapewnia.

– Śledztwo w sprawie śmierci wicepremiera to sprawa wagi państwowej. Stanąłbym na głowie, by badania wykonać szybko, w dwa, trzy tygodnie – mówi „Rz" prof. Ryszard Pawłowski, ekspert w dziedzinie badań DNA z gdańskiego Zakładu Medycyny Sądowej. Ale nikt się o to do niego z prokuratury nie zwrócił. Jak zaznacza prof. Pawłowski, wyizolowanie DNA z włosa czy krwi to kwestia dwóch, trzech dni.

– Sprawa może być bardziej skomplikowana, gdy np. na sznurze czy ciele Leppera pobrano próbki, które mają małą ilość kopii DNA, co stwarza problem interpretacyjny – dodaje. Ciało Andrzeja Leppera znaleziono wiszące w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego. Za przyczynę śmierci prokuratura uznała „ucisk pętli na szyję". Podczas sekcji nie stwierdzono obrażeń, które wskazywałyby na udział osób trzecich. Według wstępnej hipotezy przyczyną śmierci mogły być kłopoty finansowe. Grażyna Zawadka, Izabela Kacprzak

Dlaczego nie żyje Andrzej Lepper? W „Rzeczpospolitej” z 13.02.2012 roku ukazał się krótki artykuł Izabeli Kacprzak i Grażyny Zawadki pod dwuznacznym tytułem "Śledztwo, które sięgnęło DNA". Artykuł dotyczył przedłużającego się od pół roku śledztwa w sprawie śmierci Andrzeja Leppera, w związku z brakiem wyników badania DNA na okoliczność możliwości pojawienia się w pomieszczeniach, w których tragicznie zmarł, osób trzecich poza współpracownikami. Znalazły się tam jednak cztery słowa, które nie tylko u autorek artykułu, ale i wyspecjalizowanych dziennikarzy śledczych w naszym kraju, powinny wywołać przynajmniej potrzebę dalszych wyjaśnień. A nic takiego się nie stało.

Dziwne samobójstwo 5 sierpnia 2011 roku w piątek o godz. 16.20 w pomieszczeniach partii „Samoobrona” znaleziono zwłoki Andrzeja Leppera, powieszonego w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego. Andrzej Lepper był jednym z czołowych polityków polskich opozycyjnych wobec neokolonialnej transformacji polskiej gospodarki i jej neoliberalnych twórców i wykonawców. Był politykiem wyrosłym z autentycznych potrzeb politycznych polskiej prowincji. I był autentycznym politykiem. Stworzył politycznie sam siebie, wbrew zwalczającemu go bezwzględnie politycznemu i medialnemu establishmentowi. Był założycielem związku zawodowego „Samoobrona” i partii o tej samej nazwie. Poznałem go osobiście w 2001 roku, gdy jako dziennikarz i wydawca niezależnego tygodnika zrobiłem z nim obszerny wywiad. Sprawił na mnie wrażenie twardego człowieka i polityka o zdecydowanych poglądach. Był później wicemarszałkiem Sejmu oraz wicepremierem i ministrem rolnictwa w rządzie w latach 2006 -2007. W niejasnych po dziś dzień okolicznościach tzw. afery gruntowej został zdymisjonowany przez ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, co oznaczało rozpad koalicji i przedterminowe wybory. „Samoobrona” zaś i on sam została skompromitowana w oczach opinii publicznej oskarżeniami o tzw. „seksaferę” i nie weszła już do parlamentu. Wersja o samobójczej śmierci tego twardego polityka była i jest dla mnie dziwna i niespójna. Przeczy jej zwarty ciąg poszlak wskazujących na możliwość morderstwa. Po pierwsze i najważniejsze A. Lepper nie miał żadnego powodu, aby targnąć się na swoje życie. Jego sugerowane przez prasę kłopoty finansowe ze spłatą pożyczek były nie większe niż kilku milionów Polaków z zaciągniętymi zobowiązaniami pożyczkowymi. Ciężka choroba syna wręcz uniemożliwiała myśli samobójcze, gdyż stan syna zaczął się poprawiać. Toczący się proces sądowy przeciwko niemu był wręcz normą w jego działalności politycznej i to od 1992 roku. Po drugie, człowiek z myślami samobójczymi nie wraca do aktywnej polityki i nie angażuje się w rozpoczynającą się kampanię wyborczą. Po trzecie zaś to przedziwne zbiegi okoliczności wokół tej śmierci: rusztowania budowlane ustawione na zewnątrz budynku, otwarte okno w klimatyzowanym pokoju zamieszkiwanym przez niego, zatrzymany na godzinie 13.00 magnetowid z napisem „Początek kampanii wyborczej”, przedweekendowy piątkowy dzień tygodnia, gdy można liczyć na opóźnienia w szybkiej sekcji zwłok. Wreszcie po czwarte, odkryte w organizmie po śmierci ślady użycia standardowych leków przepisanych mu przez lekarza. Nikt, komu chodzą po głowie samobójcze myśli nie zażywa rano leków poprawiających mu zdrowie. Moja hipoteza morderstwa jest dość prosta. Mordercy wchodzą do pokoju przez uchylone okno korzystając z rusztowań. A. Lepper już jest odurzony środkiem farmakologicznym podanym przez któregoś z jego współpracowników, będących w zmowie z zabójcami. Mordercy wnoszą do łazienki nieprzytomnego Leppera i wieszają go na sznurze. Wracają do pokoju i w swej cynicznej bezczelności ustawiają na pożegnanie magnetowid z napisem o początku kampanii wyborczej. I wychodzą tak jak weszli, pewnie w strojach robotników. Jeśli tak lub podobnie było, to musieli to być zawodowi mordercy, jakich szkoliły i szkolą służby specjalne.

Cztery słowa konieczne do wyjaśnienia Kilka tygodni temu na portalu internetowym „Nowy Ekran” ukazała się wypowiedź bliskiego współpracownika A. Leppera, wręcz jego prawej ręki, Janusza Maksymiuka, który oprócz wskazania na znaczenie faktu zażycia przez A. Leppera codziennej dawki leków, powiedział rzecz, która mnie zmroziła. Powiedział mianowicie, że jak ustaliła sekcja zwłok, A. Lepper zmarł przez uduszenie, a nie zerwanie rdzenia kręgowego. Ponieważ nie było śladów gwałtownych ruchów, to by znaczyło, że A. Lepper dusił się przez kilka minut w bezruchu. A to jest fizycznie niemożliwe w wypadku samobójstwa. Ale ja nie mam żadnego zaufania do J. Maksymiuka, pamiętając go osobiście, jako posła z II kadencji Sejmu. I to z różnych powodów. Dlatego początkowo zlekceważyłem tę wypowiedź. Kiedy jednak na drugi dzień chciałem tę wypowiedź jeszcze raz przeczytać i przeanalizować, zniknęła z portalu, albo przynajmniej ja nie mogłem jej już znaleźć, by ją skopiować? I w artykule „Rzeczpospolitej” pojawił się ponownie ten sam wątek. Pada tam następujące zdanie: „Za przyczynę śmierci prokuratura uznała „ucisk pętli na szyję”.” Te cztery słowa „ucisk pętli na szyję”, nie są jednoznacznie wskazujące na uduszenie i być może są wyrazem braku precyzji sformułowania przyczyny śmierci przez prokuraturę. I pewnie bez wypowiedzi J. Maksymiuka nie zwróciłbym uwagi na nie. Ale dziennikarze śledczy i piszące ów artykuł profesjonalne dziennikarki powinny były zwrócić. I wyjaśnić sprawę jednoznacznie, co było medycznym, a nie technicznym powodem śmierci wicepremiera i wicemarszałka Sejmu. Bo jeśli było to uduszenie, to jest dowodem na morderstwo. Myślę, że o coś w tym przedłużającym się śledztwie chodzi, że tak trudno go zakończyć. Niby dowcipny, acz podskórnie głęboko cyniczny tytuł artykułu w „Rzeczpospolitej”, jest mylący. Pół roku w przypadku niejasnych okoliczności śmierci, to nie jest dno prokuratury. Dnem jest brak profesjonalizmu autorek, które zabrały się za ten temat. Wojciech Błasiak

PROSZĘ PAŃSTWA TO JEST KRYMINAŁ Powiedział pułkownik rezerwy Tomasz Grudziński, były wiceszef BOR-u oceniając przygotowanie tragicznie zakończonej wizyty w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010 roku na posiedzeniu Parlamentarnego Zespołu ds Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. „Ci ludzie mają na sumieniu 96 ofiar” dodał mając na myśli obecnego szefa i wiceszefa BOR-u oraz Ministra Jerzego Millera, bo tylko on, jak mówi ustawa, mógł obniżyć stopień ochrony VIP-ów. Zarówno pułkownik Tomasz Grudziński jak i pirotechnik, major rezerwy Robert Tereli, nie byli w stanie wytłumaczyć, w jaki sposób mogło dojść do złamania wszystkich wymaganych prawem procedur na każdym z etapów przygotowywania wizyt. Pytany czy brak ochrony w Smoleńsku, w dniu 10 kwietnia 2010 roku mógł być wynikiem bałaganu, odpowiedział, że biorąc pod uwagę fachowość wiceszefa BOR-u jest to wykluczone. Co więcej, panowie uznali tłumaczenia, że na lotnisku wojskowym działalność funkcjonariuszy biura mogła być ograniczona za kłamliwe; wielokrotnie w swojej zawodowej karierze zabezpieczali VIP-ów na lotniskach wojskowych, w szczególnych wypadkach wspomagając się żandarmerią? Major Tereli poddał również w wątpliwość obecność funkcjonariuszy BOR-u na pokładzie Tu-154 (sic!) ze względu na zbyt małą odległość czasową, jaka według oficjalnej wersji wydarzeń dzieliła lądowanie Ił-a 76 i Tu-154. Obecny na pokładzie szef prezydenckiej ochrony miał obowiązek zakazać lądowania do czasu wylądowania Ił-a-76 i wyładowanie z niego samochodów dla VIP-ów, co jest czynnością czasochłonną. Działanie funkcjonariuszy na miejscu tragedii było sprzeczne ze wszelkimi procedurami, grupa przygotowująca i osobista ochrona nie zostały wyposażone w środki łączności, nie mogły, więc wypełnić żadnych działań zabezpieczających na miejscu. Wizytę głowy państwa (plan tej wizyty) przygotowano w taki sposób, żeby uniemożliwić jakiekolwiek działania zabezpieczające, a sam plan został zatwierdzony przez nieuprawnionego do tego funkcjonariusza. Major Tereli poddał też krytyce działania swoich byłych kolegów po uzyskaniu wiadomości o zdarzeniu. Obserwując materiały filmowe dostrzegł grupę swoich byłych kolegów pozostających poza ogrodzonym miejscem zdarzenia, pomimo iż obowiązkiem funkcjonariuszy było kontynuowanie ochrony do czasu stwierdzenia zgonu i przekazania ciała VIP-a odpowiednim służbom polskim. Od jednego z przebywających w Katyniu uczestników planowanych uroczystości dowiedział się również, że oficer BOR-u miał podjąć odwołaną później decyzję o ewakuacji uczestników w czasie, gdy powinien raczej podjąć decyzje o wykorzystaniu osób posiadających immunitety dyplomatyczne do akcji operacyjnej. Za zastanawiające uznał nieprzekazanie kamizelek BOR-u, a nawet ich zdjęcie z ciał poległych funkcjonariuszy. Jako pirotechnik uznał je za bardzo ważne dowody w sprawie? Uprawnienia do posiadania broni palnej przez grupę przygotowawczą pan major uznał za oczywiste, bo wchodzi tu w grę zasada wzajemności, a Rosjanie podczas wizyt swoich VIP-ów są w taką broń wyposażeni. Niezwłocznie po zdarzeniu Biuro Ochrony Rządu powinno wszcząć postępowanie wyjaśniające, a tak się do dzisiaj nie stało. Tłumaczenie o kolizji postępowania prokuratorskiego i postępowania wewnętrznego jest kłamliwe. W części poświęconej na zadawanie pytań, major Tereli zauważył, że wszystkie bagaże osób nieobjętych immunitetem dyplomatycznym są prześwietlane, a zdjęcia skanów RTG przechowywane w pamięci komputera. Te zdjęcia, wykonane na lotnisku Okęcie powinny zostać zabezpieczone i posłużyć, jako ważny materiał porównawczy w postępowaniu prokuratorskim, w trakcie, którego powinno dojść do konfrontacji tego, co wyjechało, z tym, co wróciło. W tym momencie obrad były prezydencki minister Andrzej Duda zaproponował, żeby Zespół Parlamentarny wystosował uchwałę do Premiera Tuska o odwołanie z zajmowanych stanowisk generała Janickiego i Jerzego Millera sprawującego dzisiaj funkcję wojewody małopolskiego. Uchwała została podjęta. Pani Beata Gosiewska zadała pytanie o to, czy na podstawie wieloletniego doświadczenia funkcjonariusze BOR przyjęliby wersję, że nagromadzenie podstawowych błędów było wynikiem bałaganu, czy celowego działania, i co wniosłoby do śledztwa badanie kamizelek poległych BOR-owców oraz jaka powinna być rola oficerów biura ochrony rządu po katastrofie. Pułkownik Tomasz Grudziński, odpowiadając Beacie Gosiewskiej uznał, że znając profesjonalizm wiceszefa BOR-u zaniedbania nie mogły być wynikiem bałaganu, po czym podjął wątek kolumny samochodowej na lotnisku. Po wysłuchaniu wypowiedzi świadków oraz po zapoznaniu się materiałami fotograficznymi pułkownik Grudziński doszedł do wniosku, że na lotnisku brakowało czterech samochodów. Co najmniej czterech samochodów: dwóch głównych i dwóch ochronnych lub trzech ochronnych. Procedura w przypadku braku zabezpieczenia kolumny powinna prowadzić do poinformowania szefa BOR-u, a następnie premiera, lub – bezpośrednio, prezydenta. W kontekście postępowania po katastrofie oficerowie BOR-u mają obowiązek, pod rygorem odpowiedzialności karnej, zabezpieczyć ciała VIP-ów, 24 godziny na dobę, dopóki nie znajdą się w kraju. Poseł Lisiecki zadał pytanie, czy na generała B. mogła zostać wywarta formalna (rozkaz) presja na odstąpienie od procedur oraz czy uzgadniane ze służbami obcych państw plany ochrony VIP-ów podlegają raportowaniu, i czy również powinno to objąć rozmowę ministra Arabskiego z funkcjonariuszami rosyjskimi odbytą w przydrożnym barze. Pułkownik Grudziński odpowiadając na zadane pytania podkreślił, że każde tego polecenie służbowe powinno być wydane na piśmie, a zaistniała sytuacja jest niewytłumaczalna. Major Tereli podkreślił wyjątkowość sytuacji, w której o organizacji wizyty, wymieniając informacje niejawne, rozmawia się w takim miejscu jak przydrożny bar. Wracając do pytania Beaty Gosiewskiej na temat kamizelek kuloodpornych, major Tereli opisał budowę kamizelki podkreślając, że rodzaj i typ odkształceń i zniszczeń potrafi być kopalnią wiedzy na temat sił (bądź innych zjawisk – temperatur), którym została poddana. Odpowiadając na pytanie o los kamizelek major Tereli odpowiedział, że według stanu jego wiedzy „kamizelek nie ma”.Zwrócił również uwagę, że o dokonaniu kontroli pirotechnicznej lotu w książce serwisowej samolotu pirotechnik wpisuje obowiązkowo „dokonałem zabezpieczenia pirotechnicznego. Brak uwag.”, i taka adnotacja powinna się znaleźć również i w tym przypadku, bo jest standardowa. Kolejny uczestnik spotkania poseł Kaczmarek zadał pytanie, jak oficerowie oceniają nadanie pirotechnikowi odpowiedzialnemu za zabezpieczenie pirotechniczne 10 kwietnia 2010 tytułu „pirotechnika roku”, oraz awanse, które stały się udziałem wysokich funkcjonariuszy BOR po tragedii. „Człowiek człowiekowi nie równy. Jeden jest oficerem, inny ma tylko stopień” podsumował osobę generała Janickiego major Tereli. Odpowiadając na pytanie przewodniczącego A. Macierewicza major Tereli podkreślił, że pirotechnik ma obowiązek przeprowadzenia zabezpieczenia pirotechnicznego pojazdów kawalkady, stąd obowiązek obecności przy pasie pirotechnika. Zasadą działania BOR-u jest brak zaufania dla partnerów w krajów pobytu VIP-ów. Tak zachowują się również Rosjanie podczas wykonywania zadań zabezpieczających na terenie Polski nadzorując każdy etap zabezpieczeń, mają również dostęp na tereny lotnisk wojskowych, więc na terenie Rosji obowiązuje zasada wzajemności. Pan Zagrodzki zadał pytanie, czy funkcjonariusze BOR uczestniczą w planowaniu wizyt przygotowywanych przez urzędy państwowe. Pułkownik Grudziński odparł, że jest to oczywiste, że każda wizyta przygotowywana przez urzędy państwowe odbywa się przy udziale BOR-u i ten udział jest obszernie dokumentowany. Drugie pytanie pana Zagrodzkiego dotyczyło możliwości teoretycznego wykorzystania żołnierzy kampanii reprezentacyjnej do działań operacyjnych. Pułkownik Grudziński wyjaśnił, że takie prawo obowiązuje bezwzględnie w Polsce, natomiast na terenie państwa rosyjskiego istnieje teoretycznie taka możliwość przy współdziałaniu z Ministrem Obrony Narodowej i służb dyplomatycznych.

„Ja osobiście wykorzystałbym wszystkie możliwe środki, żeby zabezpieczyć miejsce zdarzenia. Użyłbym osób wyposażonych w immunitet dyplomatyczny” oświadczył major Tereli podkreślając, że taką możliwość daje mu ustawa o BOR. Major Tereli nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że odpowiednie komórki w BOR, nie podjęły działań w odpowiedzi na informację (09 kwietnia 2010 o godz. 22) o możliwym zamachu terrorystycznym na terenie Unii Europejskiej. Antoni Macierewicz uzupełnił, że na terenie lotniska przebywał ambasador, dwóch konsulów, i attache wojskowy z ambasady z Moskwie. Antoni Macierewicz podał również informację, że już po katastrofie zastępca Ambasadora Polski w Moskwie wysłał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji stanowisko RP w sprawie eksterytorialności Tu-154 nr 101, i że działania podejmowane przez słuzby rosyjskie muszą być nakierowane na ratunek, ale i na nieingerencję w żadne przedmioty. To stanowisko zostało zmienione decyzją ministra Sikorskiego. W pierwszym odruchu stanowisko ambasady były trafne i można było z tego wyciągać wnioski. Major Tereli zwrócił również uwagę, że funkcjonariusze BOR-u nie mają uprawnień do orzekania o śmierci osoby chronionej; mają obowiązek udzielić jej pierwszej pomocy, a następnie innym osobom poszkodowanym. „Miałem daleko posunięte wątpliwości, co do akcji pierwszej pomocy” powiedział major Tereli komentując znany mu materiał fotograficzny. Pani poseł Paluch zadała pytanie z zakresu koordynacji działań służb, a w szczególności czy obowiązuje „zasada domniemani kompetencji”, kiedy to zakłada się, że w sytuacji braku regulacji przyjmuje się kompetencję BOR-u. Pani poseł pytała również, czy są miejsca, gdzie BOR nie może wejść.

„Ma pani rację, Biuro Ochrony Rządu może żądać pomocy od każdego w sytuacji zagrożenia” odpowiedział Pułkownik Grudziński. Zakres ochrony, użycie sił i środków zależy tylko od oceny stopnia zagrożenia. „Nie ma takiego miejsca, gdzie nie możemy wejść”. „Po pierwsze plan tego zabezpieczenia w Smoleńsku. Gdzie on jest? Musiałbym zobaczyć plan, który jest tak tajny, jak tajne są informacje dla Gazety Wyborczej po wizycie z 2007.”Pułkownik Grudziński ocenił na podstawie własnej wiedzy, że w skali od zera do dziesięciu zabezpieczenie wizyty było następujące: lotnisko – zero, przejazd – zero, Katyń – dwa do trzech. Na pytanie o sposoby zabezpieczenia łączności, a więc tego, czy funkcjonariusze BOR-u mają możliwość komunikowania się bezpośrednio z załogą samolotu, major Tereli odpowiedział: „Połączenie się z samolotem nie powinno sprawiać większego problemu w formie, w jakiej byłoby to zaplanowane.” Antoni Macierewicz uzupełnił, że instrukcja „Head” zawiera taki wymóg i nakłada obowiązek zorganizowania łączności na BOR. Funkcjonariusze BOR-u mają obowiązek ujawniać zjawiska, a więc na przykład złe warunki atmosferyczne, które mogą grozić osobom chronionym, i mogą zadecydować o braku warunków do lądowania. Takie sytuacje miały miejsce w przeszłości.

„Ja powiem tylko jedną rzecz. Ten człowiek (Janicki) powinien być dawno odwołany, choćby, dlatego, że kłamał, że na lotnisku byli funkcjonariusze BOR-u” – zakończył pułkownik Grudziński.

„To było świadectwo powrotu sowietyzmu do Polski” – dodał Antoni Macierewicz. Praktycznie po zakończeniu wysłuchania major Tereli zwrócił uwagę na prezentowany w mediach klip pokazujący funkcjonariusza rosyjskiego nieszczącego okna tupolewa. Uznał, że okna mają szczególną wartość dowodową, jako materiał warstwowy "zapisujący" rodzaj i charakter naprężeń. ROLEX

Zgryzoty premiera Tuska Rząd premiera Tuska uporczywie brnie od sukcesu do sukcesu. Jeszcze nie nacieszyliśmy się sukcesem osiągniętym przez naszą dyplomatołcję na odcinku unijnym - że premier Tusk i wszyscy jego następcy nie tylko będą dopuszczani do konfidencji, ale nawet - do uczestnictwa w obradach - co prawda bez prawa głosu, ale w czasach kryzysu nie pora na grymasy - a tu następny sukces - aż człowieka ogarnia obawa, czy przypadkiem od tych sukcesów nie dostanie zawrotu głowy. Oto do Ministerstwa Spraw Zagranicznych został wezwany ambasador Izraela z powodu zniszczenia przez izraelskie wojsko studni, jakie Beduinom wybudowała Polska Akcja Humanitarna za pieniądze MSZ. Ciekawe, jak przebiegała rozmowa Jego Ekscelencji ambasadora z pełnomocnym przedstawicielem tubylczej dyplomatołecji? Józef Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić” opisuje podobne spotkanie: „ - Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał mi pan powiedzieć, z kim mam zaszczyt rozmawiać? - Ach, pan mnie nie zna? To jest charakterystyczne. (...) - Osobiście, gdybym miał przyjść, kiedy do pańskiego biura (...), nie omieszkałbym zapukać uprzednio do drzwi... - Wizytę taką uważałbym za zbyteczną.” - I tak dalej. Zresztą, może Jego Ekscelencja zapukał i nawet się przedstawił - ale wydaje mi się, że dalsza rozmowa mogła bardzo przypominać reprymendę udzieloną Rosenbergowi przez Ericha Kocha: „Widzi pan ten pierścień na mojej pięści? Odbił on kiedyś pieczątkę na pysku urzędnika, który ośmielił się mieszać do moich rzeczy...” Minister Awigdor Liberman pewnie tak by przemówił, podczas gdy Ekscelencja może był dla tubylców bardziej wyrozumiały tym bardziej, że został „wezwany” - o czym Ministerstwo nie omieszkało się pochwalić. Podobnie pochwaliło się „stanowczym protestem” przeciwko stronie internetowej, na której holenderska Partia Wolności wzywa do składania donosów na Polaków - że to niby „odbierają pracę” Holendrom. Ciekawe, że z podobnym oskarżeniem pod adresem Polaków wystąpił sto lat temu w Parlamencie Wiedeńskim poseł Wolf: „Ein Schmarotzervolk ist das polnische volk!” - że to niby Polacy są narodem pasożytów. „Cała prawica zawrzała gniewem; - wspomina Kazimierz Chłędowski - otoczono Wolfa, grożono mu pięściami, zaczęto wołać: Hinaus! Das ist ein Schurke! Den solle man ohrfeigen! Preussicher Lump! (...) tymczasem Daszyński silnym, donośnym głosem powiedział między innymi: Ten naród pracuje w kopalniach węgla w Morawskiej Ostrawie, w kopalniach węgla Górnego Śląska, w kopalniach węgla w Westfalii, w kopalniach węgla północnej Ameryki i Saksonii. Tutaj w Wiedniu tysiące polskich chłopów sypie wały przy regulacji Wiedenki i ten lud pracuje dla patriotycznych niemieckich fabrykantów (...) Którzy płacą pana Wolfa.” No proszę - mówią, że jest niesłychany postęp, a okazuje się, że mimo upływu stu lat nawet oskarżenia pod adresem naszego narodu są takie same, wzbogacone, co najwyżej o sprawstwo holokaustu! Ale czego to ludzie nie mówią, a nawet - czegóż to nie śpiewają? Na przykład na paradenmarszach Szumańskiego Komsomołu urządzanych przez grafinię Różę Thun (nee Woźniakowską), spędzone tubylcze dzieci śpiewają, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. Naturalnie, jakże by inaczej - chyba, że „zabiorą pracę” Holendrom. Więc sukcesy są, a jakże - ale niestety bledną one w konfrontacji z tarapatami, w jakich znalazł się rząd premiera Tuska. Najwyraźniej wojna na górze między bezpieczniackimi watahami mu nie służy, bo nawet zdyscyplinowani dotąd żurnaliści pozwalają sobie na uszczypliwości, a nawet złośliwe prowokacje pod adresem ministrów. Oto red. Konrad Piasecki podczas rutynowego przesłuchania minister sportu Joanny Muchy, zagadnął ją z głupia frant o „trzecią ligę hokeja” - na co pani minister z dużą pewnością siebie roztoczyła przed trzecią ligą hokeja świetlane perspektywy - i pewnie mówiłaby tak pięknie jeszcze długo, gdyby red. Piasecki nie przerwał jej informacją, że trzeciej ligi hokeja nie ma. „Wrzuciłeś Grzesiu list do skrzynki jak prosiłam? List proszę cioci? List? Wrzuciłem, ciociu miła!” - pisał poeta w wierszu „O Grzesiu kłamczuszku i jego cioci”. No cóż; intencje red. Piaseckiego może aż takie nie były, ale improwizująca minister Mucha dała pokaz blagierstwa charakterystycznego dla całego rządu premiera Tuska. W spokojnych czasach takie noże podstępni redaktorzy mogli wbijać tylko kaczystom, a tu proszę - pani minister Mucha! Jakby tego było mało, to jeszcze okazało się, że prezes Narodowego Centrum Sportu, spółki budującej Stadion Narodowy, który właśnie czujnie złożył dymisję, ma dostać 570 tys. zł premii, a wraz z premiami dla wiceprezesów ma to być aż 4 miliony! Żeby zatrzeć niemiłe wrażenie po konfrontacji z red. Piaseckim pani minister Mucha „wstrzymała” te wypłaty - oczywiście do czasu - ale najbardziej smakowita jest okoliczność, że nie można ustalić, kto właściwie z tymi wszystkimi prezesami popodpisywał kontrakty menadżerskie, w których premie zostały całkowicie oderwane od rezultatów pracy - bo Stadionu Narodowego, chociaż był już otwierany bodaj dwu, czy nawet trzykrotnie - z zagadkowych przyczyn na razie używać nie można. Ale to jeszcze nic w porównaniu z wiadomością, że również autostrady „nie będą przejezdne” na Euro-2012, chociaż minister Nowak „walczy” o uczynienie ich przejezdnymi. Znaczy - chciał dobrze, a wyszło - jak zawsze. To znaczy - w spokojnych czasach nikt by się nie dowiedział, że autostrady nie będą „przejezdne”; co najwyżej niezależne media z entuzjazmem pokazałyby, że i na zwykłych drogach jeździ się jak po maśle - ale teraz, kiedy wojna między bezpieczniackimi watahami osiąga swoje apogeum, sytuacja wygląda całkiem inaczej, przysparzając premieru Tusku coraz to nowych zgryzot. A na apogeum wskazuje choćby nagła i niespodziewana śmierć pułkownika Leszka Tobiasza, dawniej z WSW, a później - z WSI, który 1 marca miał zeznawać przed niezawisłym sądem w sprawie ujawnienia treści „Aneksu” do Raportu o rozwiązaniu WSI. Płk Tobiasz w swoim czasie miał marszałkowi Komorowskiemu „dostarczyć dowody” korupcji w komisji weryfikującej Wojskowe Służby Informacyjne, ponieważ dla marszałka Komorowskiego „nie było zaskoczeniem”, że w „Aneksie” może pojawić się również i jego nazwisko - niekoniecznie w kontekście zaszczytnym. Po mieście krążyły fałszywe pogłoski, jakoby płk Tobiasz wykonywał w ten sposób zleconą grę operacyjną - ale ponieważ dzięki smoleńskiej katastrofie zdrowe siły weszły już w posiadanie „Aneksu” - to nie było już żadnego powodu, by 1 marca pułkownik Tobiasz rozdrapywał stare rany, z których mogłyby wyjść Bóg wie, jakie śmierdzące dmuchy. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak taktownie umrzeć - no to umarł - powiadają, że na zawał serca. Niech i tak będzie. No proszę! - To teraz taki modus operandi? Swoją drogą ciekawe, jak się komuś robi taki zawał serca - bo chyba pierwszorzędni fachowcy to potrafią? Więc kiedy trup ściele się gęsto, premier Tusk poszukuje sojuszników dla reformy emerytalnej. Ponieważ koalicyjne PSL najwyraźniej próbuje podbijać cenę, forsując poprawkę, by kobiecie za każde urodzone dziecko odejmować trzy lata od wymaganego wieku emerytalnego, premier Tusk nawiązał dialog z opozycją. Największe szanse ma chyba z posłem Palikotem, w którego trzódce dziwnie osobliwej pojawiły się objawy zniechęcenia z powodu konfrontacji z nazbyt skomplikowaną materią państwową. Na takie zniechęcenie nic - tylko stanowiska w rządzie i przykład pani Anny Kalaty, która na stanowisku ministerialnym z brzydkiego kaczątka przepoczwarzyła się w damę i celebrytkę, niewątpliwie podziała mobilizująco nawet na osobę legitymującą się dokumentami wystawionymi na nazwisko Anna Grodzka. Czy oznacza to przetasowania w rządowej koalicji i odsunięcie PSL od dojenia Rzeczypospolitej? Trudno powiedzieć - ale gdyby taka możliwość naprawdę pojawiła się na horyzoncie, to wydaje mi się, że PSL natychmiast odzyskałoby poczucie rzeczywistości i poświęciło kobiety na ołtarzu moralno-politycznej jedności - żeby tylko jedna była. Przyszłoby mu to tym łatwiej, że postępowe kobiety właśnie stanęły murem za panią Marią Czubaszek, która pochwaliła się publicznie aż dwoma aborcjami i nawet sprawiała wrażenie dumnej ze swojego wyczynu. W Salonie rozgorzała namiętna dyskusja czy aż taka ostentacja jest aby na pewno comme il faut, ale chyba niepotrzebnie, bo moim zdaniem wystarczy tylko popatrzeć na panią Czubaszek, by dojść do wniosku graniczącego z pewnością, że wszystko to sobie zmyśliła i tylko się chwali, pour epater les bourgeois. SM

Premier Tusk dołączył do idiotów Doprawdy, już nie mieści się w głowie, co się wyprawia w naszym nieszczęśliwym kraju! Żyją przecież jeszcze ludzie pamiętający, jak to człowiek o zszarpanych nerwach, skierowany do Platformy Obywatelskiej im. Generała Gromosława Czempińskiego na chłopaka do pyskowania, czyli poseł Stefan Niesiołowski publicznie twierdził, że porozumienie ACTA jest „dobre”, a jego przeciwnicy, to „idioci” - a teraz sam premier Tusk oznajmił, że kiedy zapoznał się z tym porozumieniem, to nie tylko stwierdził, że jest niedobre, ale nawet rekomendował jego odrzucenie w Parlamencie Europejskim wszystkim uczestnikom Europejskiej Partii Ludowej. Gdyby deklaracje posła Stefana Niesiołowskiego brać na serio, to trzeba by przyjąć, że premier Donald Tusk dołączył do idiotów - ale czy posła Niesiołowskiego o zszarpanych nerwach, skierowanego do Platformy Obywatelskiej im. Generała Czempińskiego na chłopaka do pyskowania, można brać na serio? Odnotowując tedy przejście premiera Tuska do idiotów odnotowujemy również nowy, arcydowcipny modus operandi bezpieczniaków. Nowy - bo dotąd chyba jeszcze nie było przypadku, by ktoś został zatańczony na umór - a to właśnie przytrafiło się pułkownikowi Leszkowi Tobiaszowi, który 1 marca miał przed niezawisłym sądem zeznawać na temat „Aneksu” do Raportu o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Zatańczenie na umór jest niewątpliwie dowcipne, a nawet - arcydowcipne, bo jakiż inny modus operandi miałaby bezpieka przyjąć w karnawale? Ciekawe, jaki modus operandi przy eliminowaniu osób niepożądanych bezpieka przyjmie w Wielkim Poście - bo chyba nie będzie nikogo na umór zatańcowywała? Może ofiary będą się na umór zaposzczać? SM

Piękny walc, parkiet i pastisz Po co to piszę? Po to, by uświadomić, że wszelkie znakomite pastisze, parodie itp. mogą istnieć tylko, dlatego, że najpierw powstają Wielkie Dzieła, które potem można przerabiać i parodiować... Walc „Na pagórkach Mandżurii” nie był pisany do tańca. Był to utwór napisany ku czci prawie 100.000 Rosjan poległych w walkach pod Mukdenem i Lao-Yang (Japończyków zginęło drugie tyle). Na ogół nie lubię p.Dymitra Chworostowskiego, słynnego bas-barytona – Jego wykonania uważam za kabotyńskie. Tu jednak zdołał nie przekroczyc granicy – i jest naprawdę wzruszający; duszieszczipiaszczij, jak mówią Rosjanie. Sala – płacze:

http://www.tekstowo.pl/piosenka,chwrostowskij,po_sopkach_mandzurii.html

Trzeba wiedzieć, że tekst - z 1906 roku - był kilkakrotnie przerabiany. Po rewolucji przez śp.Eufemiusza Pridworowa (ps. „Damian Biedny” - dość niskich lotów lewicowego pisarza, nawiasem pisząc) Tekst śpiewany przez p. Chworostowskiego jest „stalinowski”, napisał go śp.Aleksy Maszistow. P.Chworostowski zreszta dwa razy od niego odchodzi.

Tak znakomity walc stwarzał nieodparta pokusę, by wykorzystywac go na parkiecie. To troche tak, jakby tańczyć w takt „Czerwonych maków na Monte Cassino” - ale tańczy się go i w Rosji, i na całym świecie:

http://www.youtube.com/watch?v=tLGFBosD6YE

A p. Andrzej Rosiewicz uzył go jako motto zabawnej historyjki, o człowieku, który jest usypiany przed operacją i białe fartuchy pielegniarek transformuja mu się w białe stroje na balu w Palacu Zimowym. Warto posłuchać, bo wykonanie znakomite:

http://www.djoles.pl/mp3/pobierz/513995,a-rosiewicz-bialy-bal.html

Po co to piszę? A, tak przy sobocie - po to, by uświadomić, że wszelkie znakomite pastisze, parodie itp. mogą istnieć tylko, dlatego, że najpierw powstaja wielkie Dzieła, które potem można przerabiać i parodiować... W Polsce chyba zbytni nacisk kładziemy właśnie na parodie i dowcipy – a za mały na Wielkie Dzieła... JKM

Politpoprawność Na kanale „EXTREME SPORTS” walczy dwch zawodników MMA: jeden Murzyn – drugi Białas -pochodzenia pewno litewskiego, sadząc po nazwisku. Speaker tłumaczy: „Ten w spodenkach w paski to Daugievičius...” Czemu się dziwić: własnie czytam, że w Hull niejaki Elliott Dearlove (7 lat) zapytał 5-letniego ucznia szkoły na szkolnym boisku, czy "jest brązowy, dlatego, że jest z Afryki". Jego matka, p. Hayley White otrzymała telefon, że jej syn stał w centrum "rasistowskiego incydentu". Musiała zgłosić się do szkoły, gdzie kazano Jej podpisać dokument, w którym przyznaje, że Jej syn jest rasistą (?) Sprawa trafiła do miejscowego wydziału edukacji i będzie przedmiotem dalszego śledztwa. Gdyby ten speaker nieopatrznie powiedział, że Daugievičius to ten Biały – to chyba przerwanoby transmisję. Żyjemy w społeczeństwie rządzonym przez wariatów. Chociaż, jak zauważył Poloniusz obserwujący Hamleta: „W tym szaleństwie jest metoda”... JKM

Rekordowe zyski banków w Polsce Zysk netto sektora bankowego w 2011 roku wyniósł 15,7 mld zł, czyli był o 37 proc. wyższy niż rok wcześniej – podała w raporcie Komisja Nadzoru Finansowego. Wynik na działalności bankowej w okresie styczeń-grudzień 2011 roku wyniósł 57,31 mld zł, czyli był o 8 proc. wyższy niż rok wcześniej. Wynik z tytułu odsetek wzrósł o 13 proc., natomiast wynik z tytułu prowizji wzrósł o 4 proc. Odpisy w okresie styczeń-grudzień 2011 roku wyniosły 7,39 mld zł, czyli były o 30 proc. niższe niż rok wcześniej. PAP

MON zaciera ślady Resort obrony odmawia ujawnienia harmonogramu wyjazdów członków komisji Jerzego Millera do Moskwy i Smoleńska. O dokumentację wyjazdów do Federacji Rosyjskiej “Nasz Dziennik” zapytał Departament Prasowo-Informacyjny Ministerstwa Obrony Narodowej. Ten najpierw zwlekał z odpowiedzią pełne ustawowe dwa tygodnie, po czym przysłał lakoniczny komunikat z odmową udzielenia informacji. Mniejsza już o złośliwe przeciąganie. Do tego przywykliśmy w kontaktach z instytucjami rosyjskimi. Najgorsze jest to, że resort obrony ukrywa fakty ważne dla oceny pracy wielu państwowych organów. I to bez żadnych podstaw. Kiedy zwracaliśmy się do MON, interesował nas czas i miejsce pobytu polskich przedstawicieli w Rosji w 2010 roku, czyli wtedy, kiedy przebywał tam polski akredytowany wraz z grupą 23 współpracowników, kiedy jeździli do Rosji członkowie komisji Millera, swoje czynności wykonywali prokuratorzy wojskowi. Wszystkie te osoby w ten czy inny sposób podlegają ministrowi obrony narodowej. Chcieliśmy wiedzieć dokładnie, w jakich dniach poszczególne osoby przebywały w Rosji. Każdy wyjazd to delegacja służbowa, a z nią wiążą się pewne procedury. Resort powinien posiadać odpowiednią dokumentację, choćby po to, żeby rozliczyć koszty podróży i pobytu swoich pracowników poza granicami państwa. Dysponując takim zasobem informacji, można dużo się dowiedzieć o najważniejszym etapie badania katastrofy, tj. gdy polscy eksperci mieli, wprawdzie ograniczony, ale jednak, dostęp do wraku, oprzyrządowania samolotu czy zapisów czarnych skrzynek. Znacznie zawęziłaby się też lista osób, które mogłyby odpowiadać za fałszywą identyfikację głosu gen. Andrzeja Błasika w zapisie rejestratora. Nasi rozmówcy z grona osób wyjeżdżających po 10 kwietnia 2010 r. do Rosji często nie pamiętają dokładnie, kiedy i gdzie byli, mylą im się rosyjskie instytucje, a także, kto z nimi współpracował. A oficjalne delegacje służbowe pozwalałyby zweryfikować te niepewne świadectwa. Ministerstwo obrony ma jednak inne zdanie. “Prace Komisji badające zdarzenia lotnicze zawsze mają charakter niejawny”. Ale to nieprawda. Rozporządzenie Ministra Obrony Narodowej z 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, na które powołuje się anonimowy przedstawiciel MON, mówi jedynie, że “działalność Komisji w czasie badania wypadku lub poważnego incydentu lotniczego ma charakter niejawny”. Istotne są słowa “w czasie badania”. Tymczasem MON samo przyznaje, że “badanie katastrofy samolotu Tu-154M zostało zakończone”. Ministerstwo jednak w ogóle kwestionuje prawo dziennikarzy do interesowania się pracami Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. “Pytania Pana Redaktora sprowadzają się do szczegółowego warsztatu pracy Komisji i dociekliwości na zasadzie prowadzenia kontroli, do której uprawnione są inne organy” – czytamy w odpowiedzi z resortu. Tak jakby środki społecznego przekazu, a poprzez nie społeczeństwo, nie miały prawa kontroli instytucji publicznych w formach przewidzianych przez prawo. – Dziennikarze odgrywają bardzo istotną rolę w informowaniu opinii publicznej o tym śledztwie, ale chodzi również o patrzenie władzy na ręce. Wszelkie informacje, które mogą pomóc dziennikarzom w relacjonowaniu tego śledztwa, w tym nieprawidłowości, powinny być absolutnie jawne – mówi poseł Mariusz Antoni Kamiński (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej.
Zdaniem posła Bartosza Kownackiego (SP), prawnika i członka tej samej komisji, przyczyny odmowy nie są wcale formalne. – Mogą być dwa powody odmowy, które przychodzą mi do głowy. Pierwszy jest taki, że w MON panuje gigantyczny bałagan i oni sami nie mają tych danych. A drugi, jeszcze gorszy, to taki, że boją się podać prawdę, ponieważ polscy przedstawiciele tak naprawdę wcale w Rosji nie byli tyle, ile powinni, i tam, na miejscu, merytorycznie nie badali tej sprawy. A to podważałoby wiarygodność komisji Millera – komentuje. W liście z ministerstwa jego autorzy odnoszą się w zasadzie tylko do członków Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Pomijają zupełnie akredytowanego Edmunda Klicha i zespół jego współpracowników, a nie wszyscy należeli do komisji Millera. Tak samo brak jest argumentów za utajnieniem pobytów w Rosji prokuratorów wojskowych. Są oni żołnierzami zawodowymi i ich wyjazdy służbowe za granicę także powinny być rejestrowane w MON.
Klich ceduje na Tuska Ale resort skoncentrował się na KBWLLP i powołuje się na dwa dokumenty. Pierwszy to instrukcja bezpieczeństwa lotów lotnictwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Jak się dowiedzieliśmy w Dowództwie Sił Powietrznych, jest ona przeznaczona tylko “do użytku służbowego”, więc nie możemy zapoznać się z jej treścią? Drugi dokument to wspomniane rozporządzenie z 2004 roku. Z tym, że MON wskazuje na paragraf, który pojawił się znacznie później, 27 kwietnia 2010 roku. Został on wprowadzony ad hoc, z myślą o badaniu katastrofy smoleńskiej, co jest nawet wyraźnie w zmieniającym dotychczasowe regulacje rozporządzeniu ujęte. Korekty naniesione przez Bogdana Klicha po katastrofie sprowadzają się do podporządkowania komisji badającej zdarzenia lotnicze w szczególnych sytuacjach bezpośrednio premierowi. W ramach tego postanowiono także, że to “Prezes Rady Ministrów podejmuje decyzję w przedmiocie udzielenia informacji o przebiegu i rezultatach badań prowadzonych przez Komisję”. Oznaczałoby to według interpretacji ministerstwa, że poza dokumentami, które opublikowano, czyli raportem i protokołem z prac komisji Millera, nic więcej nie może zostać ujawnione opinii publicznej. Bartosz Kownacki nie ma wątpliwości, że to błędny argument. – Te pytania nie dotykają informacji, które nawet po zakończeniu prac Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego mogłyby pozostać objęte klauzulą tajności ze względu na interes państwa. Niejawność prac komisji, po pierwsze, obowiązuje tylko w trakcie jej pracy, a po drugie, nie obejmuje takich kwestii jak pytania “Naszego Dziennika”. Nie ma żadnego logicznego uzasadnienia, żeby nie podać tych informacji. Pobyt urzędnika w delegacji po zakończeniu sprawy nie może być objęty żadną klauzulą tajności, chyba, że wykonywano jakieś działania operacyjne, ale to przecież nie ta instytucja – ocenia Kownacki. Podobne zdanie ma również Mariusz Antoni Kamiński, który jest gotów podjąć działania w tej sprawie, jako wiceszef komisji obrony. – Wszystko, co dotyczy śledztwa smoleńskiego, w tym wyjazdy zagraniczne przedstawicieli Polski, powinno być jak najbardziej przejrzyste, żeby dziennikarze i wszyscy obywatele mogli mieć do tego dostęp. Nie widzę żadnego powodu, żeby te informacje miały nie zostać ujawnione. Niewykluczone, że Komisja Obrony Narodowej mogłaby się tą sprawą również zająć – stwierdza parlamentarzysta. Danych o wyjazdach służbowych swoich członków nie chroni jakoś specjalnie działająca równolegle komisja cywilna, czyli Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Wprawdzie biuro prasowe ministerstwa transportu jest przerażone ewentualnym wnioskiem o udostępnienie akt rozrzuconych wśród wszystkich delegacji pracowników resortu, ale nie ma jakichś szczególnych zastrzeżeń. Ma to pewne znaczenie, gdyż polski akredytowany Edmund Klich i część członków komisji Millera w 2010 roku pracowała w PKBWL. Co więcej, w pracy akredytowanego i jego współpracowników zastosowanie mają zasady cywilne, a nie wojskowe, ponieważ MAK badał katastrofę według reguł cywilnych, czyli załącznika 13 do konwencji chicagowskiej.
Posłowie chcą informacji Może jednak organy rządowe po prostu nabrały wody w usta i na wszelki wypadek w ogóle nie chcą mówić o Smoleńsku. Tak sądzi poseł Ludwik Dorn. – Być może chcą coś ukryć w tej sprawie, ale może też być tak, że wprowadzono dyrektywę o nieinformowaniu o czymkolwiek, co jest związane z katastrofą smoleńską, po tym, co już zostało podane do wiadomości publicznej. Zauważmy, że cokolwiek dotąd powiedzieli, to zaraz dezawuuje to ich własne działania. Tak było, gdy po ekspertyzie Instytutu Ekspertyz Sądowych sami ujawnili, że w opinii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji także nie rozpoznano głosu gen. Błasika. Inny przykład to gdy pan Maciej Lasek przyznał, że nie było opinii materiałoznawczej o skrzydle tupolewa i brzozie – sądzi były marszałek Sejmu. Dziwi go odmowa udostępnienia informacji “Naszemu Dziennikowi”. – Uzasadnienie jest pozbawione sensu. Ministerstwo bez żadnych podstaw reglamentuje informacje, które mogą mieć ważny wymiar publiczny i słusznie budzą zainteresowanie dziennikarzy – stwierdza Dorn. Piotr Falkowski

Reaktywacja sprawy Wałęsy Problem zaginionych dokumentów w sprawie Lecha Wałęsy wydaje się kluczowy nie tyle dla zrozumienia biegu dziejów “Solidarności” w czasach komunistycznych. O wiele ważniejsze jest zrozumienie roli Wałęsy przy Okrągłym Stole i dalej – jego dość konsekwentny sprzeciw wobec daleko posuniętych form lustracji i dekomunizacji po upadku komunizmu. W czasach, gdy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk wydali książkę o związkach przywódcy “Solidarności” z SB, zorganizowano potężny atak medialny, którego efektem była m.in. zmiana ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej i ostatecznie również zmiana władz Instytutu. Nikt z publicystów głównego nurtu nie pochylił się głębiej nad skandaliczną sprawą zaginięcia akt dotyczących sprawy “Bolka”. Sam fakt przywłaszczenia czy zniszczenia dokumentów państwowych zakrawa na olbrzymi skandal i bezprawie. Tymczasem nawet najbardziej intensywne próby niszczenia różnych dokumentów nie rozwiązują sprawy tych, których one dotyczyły. Z jednej strony raz za razem dowiadujemy się o dodatkowych śladach w archiwach IPN-owskich, z drugiej pojawiają się rewelacje podobne do tych ostatnich dotyczących kopii materiałów na temat Lecha Wałęsy znajdujących się w archiwum sejmowym. Musimy jednak pamiętać, że dysponentami kopii różnych materiałów z pewnością są przede wszystkim ludzie dawnych służb. Zatem działacze, którzy w taki czy inny sposób byli uwikłani w układy ze służbami komunistycznymi, do dziś żyją w paraliżu strachu. Tak naprawdę mogliby się uwolnić od tego, gdyby na samym początku przemian systemowych możliwe było pełne ujawnienie prawdy. Proces oczyszczania byłby może i bolesny, ale jednorazowy i skuteczny. Tymczasem po ponad dwudziestu latach od zmiany systemu żyjemy wciąż w cieniu SB.
Jeśli rewelacje o istniejących w archiwum sejmowym kopiach dokumentów w sprawie Lecha Wałęsy okażą się prawdziwe, na powrót w Polsce powinna rozwinąć się dyskusja nad stanem życia publicznego w naszym kraju. Z jednej strony mam tutaj na myśli dyskusję historyczną nad rolą Lecha Wałęsy przy Okrągłym Stole i w czasie jego prezydentury. Z drugiej strony należałoby powrócić do debaty na temat roli Instytutu Pamięci Narodowej tak mocno odsądzanego od czci i wiary za czasów prezesury Janusza Kurtyki. Zmiany ustawowe, uzależnienie Instytutu od bieżącej gry partyjnej – oto dzisiejsza rzeczywistość. Zbyt często przechodzimy nad ważnymi sprawami w Polsce do porządku dziennego w sytuacji, gdy oddanie ludziom sprawiedliwości jest niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania państwa. Pocieszający jedynie może być fakt, że prawdy do końca nie da się ukryć. Że nawet bardzo konsekwentne, instytucjonalne – chciałoby się rzec – zacieranie śladów komunistycznej przeszłości jest nieskuteczne. Zatem prawdziwościowe badania nad historią PRL są wciąż możliwe. A pamiętajmy – tylko prawda może być podstawą powolnego uzdrawiania życia publicznego w Polsce dziś i w przyszłości. Mieczysław Ryba

Konferencja ws. TW „Bolka” W związku z nowymi informacjami na temat archiwaliów dotyczących tajnego współpracownika o ps. „Bolek” Fundacja Obrony Wolności Słowa zaprasza w dniu 20 II br. (poniedziałek) o godzinie 12.00 na konferencję prasową w Centrum Prasowym Foksal w Warszawie przy ulicy Foksal 3/5. W konferencji udział wezmą:
Henryk Jagielski – uczestnik Grudnia ’70 w Gdańsku, w późniejszym czasie rozpracowywany przez TW ps. „Bolek”, działacz NSZZ „Solidarność”;
Józef Szyler – uczestnik Grudnia ’70 w Gdańsku, aktywnie rozpracowywany przez TW ps. „Bolek”;
Krzysztof Wyszkowski – współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, notorycznie podawany do sądu przez Lecha Wałęsę za określanie go mianem TW ps. „Bolek”;
dr hab. Sławomir Cenckiewicz – historyk, współautor książki SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii.
Konferencję poprowadzi Jacek Karnowski, redaktor naczelny portalu wPolityce.pl
Jak w ostatnich dniach informowały media, chodzi o tajne protokoły tzw. komisji Ciemniewskiego. Wynika z nich, że w kancelarii tajnej Sejmu mogły zachować się kopie – uważanych za zaginione – donosów TW „Bolka”. Niezalezna

Dlaczego nasz kraj wysyła swoje dzieci do sąsiadów? Polecam przedruk mojego artykułu, który wczoraj zamieściła Interia, a który nadal jest tam wśród artykułów najczęściej czytanych jak i komentowanych. Załączam również 376 komentarzy w celu włączenia się blogerów NE do dyskusji, którą artykuł wywołał. Tydzień temu Bloomberg opublikował, zamówioną przez Europejski Bank Centralny, analizę wysokości zobowiązań emerytalnych w 19 krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Są one czterokrotnie(!) wyższe, od ich zadłużenia względem rynku kapitałowego i wynoszą prawie 30 bln euro. Costas Paris, Terence Roth i Stelios Bouras w artykułach publikowanych w Wall Street Journal, wiążą aktualne załamanie negocjacji Grecji z Institute of International Finance z wysokością kuponu restrukturyzowanego długu. Na 20 marca br. Grecji przypada termin spłaty obligacji na kwotę 14,5 mld euro. Marzec jest krytycznym miesiącem w roku 2012, z najwyższą transzą do spłacenia, na którą bez zasilenia przez UE Grecja nie ma pieniędzy. O ile pierwotnie Grecja, Niemcy i MFW chciały jego w wysokości poniżej 4 proc., o tyle IIF proponował powyżej 5 proc. Costas Paris oraz Terence Roth, w artykule „Greek Default Fears Grow as Debt Talks Stumble”, który ukazał się w WSJ wiążą załamanie negocjacji Grecji z Institute of International Finance z wysokością kuponu restrukturyzowanego długu. I wprawdzie jak wczoraj podali Paris z Stelios Bouras, w artykule “Greek Debt Talks Appear to Stall Amid Clash on Rate for New Bonds”IIF zgodził się na średni poziom 4% (3,5% dla wcześniejszych zapadalności i rosnący do max. poziomu 4,6%) to jednak zarówno Niemcy jak i MFW uznały ten poziom za niespłacalny przez Grecję. I jak podaje dzisiejszy Financial Times w artykule Peter Spiegel i Kerin Hope „Greek bondholders draw line in the sand” i w WSJ Charles Forelle i Costas Paris w „Talks on Greek Debt Hit an Impasse”żądają dalszej redukcji o 50 pb kuponów obligacji długoterminowych. Zgoda IIF jest o tyle istotna, że jeśli około 68 proc. inwestorów dobrowolnie się zgodzi, to klauzula tzw. „wspólnego działania” (collective action), zostanie uruchomiona, zmuszając pozostałych wierzycieli do przyłączenia się do porozumienia.

Banki „sobie załatwiły” Jak podają Tom Lauricella, Matt Wirz i Alkman Granitasas w innym artykule „WSJ” „Markets Bet on Greek Debt Deal”, o ile grecki dług, który ma ulec redukcji, jest wyceniany na 21-24 proc. wartości nominalnej, to cenę tego płatnego w marcu fundusze hedgingowe wywindowały do 40 proc. Blokując porozumienie i grożąc ogłoszeniem niewypłacalności, „grają” na opóźnienie porozumienia, na czym by skorzystały, gdyby jeszcze marcowa transza została spłacona ze środków pomocowych? Niemniej, nawet, jeśli uzgodniony plan redukcji długu wejdzie w życie, to i tak Grecja będzie zadłużona ponad miarę, gdyż zgodnie z planami pod koniec 2012 r. będzie miała 435 mld euro długu. Z tym, że dwie trzecie z nich będzie winna instytucjom publicznym, które z powodów politycznych mogą jej ten wymiar zredukować. Przy okazji okazało się, że o ile banki zgodziły się na redukcję jego wymiaru, to jednocześnie zabezpieczyły się, iż ten dług ma być spłacony, ale w euro. Otóż, o ile wcześniej pisałem, że w przypadku wyjścia Grecji ze strefy euro, problemem w spłacie byłby dług instytucji prywatnych, który jest zaciągnięty na prawie londyńskim, o tyle teraz okazało się, że banki „załatwiły sobie” zamianę jurysdykcji swojego długu, przy okazji udzielonej pomocy. A dla Grecji jest to przysłowiowa zamiana pasa na siekierkę. Gdyż o ile szacuje się, że drachma straciłaby 80 proc. swojej wartości, to dla inwestorów stało się korzystnie zredukować 50 proc. wartości i utrzymać zwrot długu w euro.

Euro najgorszą walutą Nadchodzący rok będzie tym, w którym strefa euro ocaleje albo się rozpadnie, a ostatnie „zbiorowe” obniżki ratingów państw strefy euro, te prognozy potwierdzają. Właśnie takim stwierdzeniem rozpoczął Brian Blackstone artykuł „New Hurdles Loom in Euro Crisis” w „Wall Street Journal”. Stwierdzenie niezbyt optymistyczne, niemniej bliskie obiektywnego, w sytuacji bardzo złych wyników europejskiego rynku kapitałowego. Jego odbiciem stał się fakt, że euro było najgorszą walutą wśród głównych walut świata, której wartość spadła do poziomu najniższego względem jena od 10 lat, a względem dolara, jedynie podczas sesji 10 stycznia, osiągnęło poziom wyższy niż w ostatnim dniu roku – 1,287 dol./euro. Presja na osłabienie rośnie ze względu na rekordową ilość 127,9 tys. kontraktów typu „short”, zanotowaną 27 grudnia przez Commodity Futures Trading Commission. Wg Banku Anglii operacje na dol./euro stanowią 1/3 operacji na światowym rynku walutowym. A dane CFTC są dobrą podstawą do oceny zachowań funduszy hedge’ingowych, jak i krótkoterminowych ocen inwestorów. Analitycy oczekują presji na euro w pierwszym półroczu nowego roku. I nic dziwnego, jeśli, jak ujawniono w Szwajcarii, żona szefa Banku Centralnego przewalutowała swoje oszczędności na dolary, a sami Grecy, nie wierząc w stabilność swojego systemu, wytransferowali ponad 62 mld euro w ciągu ostatnich dwóch lat. Według danych Banku Centralnego Grecji, tylko we wrześniu i październiku 2011 r. firmy i klienci prywatni wycofali z greckich banków ponad 14 mld euro, a przecież tego typu zabezpieczenia przed upadkiem euro inwestorzy dokonują masowo. W tym kontekście, tak bardzo nie dziwi fakt, że rekordowe, bo 17-procentowe zwroty w 2011 r., dały inwestycje w dziesięcioletnie obligacje amerykańskie i były to najwyższe zwroty na nich od 2008 r.

Sytuacja nie do utrzymania Tydzień temu Bloomberg opublikował, zamówioną przez Europejski Bank Centralny, analizę wysokości zobowiązań emerytalnych w 19 krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Jak wyliczyło Centrum Międzygeneracyjne w Uniwersytecie we Freiburgu, na którego wyniki w artykułach publikowanych w „Gazecie Finansowej” już wcześniej się powoływałem, w opracowaniu „Pension obligations of government employer pension schemes and social security pension schemes established in EU countries. Final Report”, zobowiązania emerytalne tych państw są czterokrotnie(!) wyższe, od ich zadłużenia względem rynku kapitałowego i wynoszą prawie 30 bln euro. Podczas gdy zadłużenie z tego tytułu w Polsce jest jeszcze wyższe, gdyż wynosi 361 proc. PKB i 3,828 bln zł (s. 133). Według wypowiedzi Jacoba Funka Kirkegaarda z Peterson Institute for International Economics z Waszyngtonu, zamieszczonej przez Bloomberga, tego typu sytuacja jest nie do utrzymania, gdyż obsługa tak olbrzymich zobowiązań musi pogłębiać kryzys w Europie i utrudniać wysiłki redukcji wysokości zadłużenia. Tego typu sytuacja musi spowodować wzrost wysokości wieku emerytalnego, w połączeniu z obniżką wysokości świadczeń, o czym jest przekonany cytowany przez Bloomberga konsultant emerytalny Mercera’a dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, Fergal McGuinness z Marsh & McLennan Cos.’s w Zurichu.

Kryzys w Polsce jest nieunikniony Charles Cowling z JLT Pension Capital Strategies Ltd. w Londynie, w artykule opublikowanym przez Public Serwice Europe, uważa, że już teraz wiek emerytalny należy podwyższyć, do co najmniej 70 a możliwe, że 75 lat, aby nadchodzącym wyzwaniom sprostać. Gdyż, jak wynika z wyliczeń Mercer’a, o ile zobowiązania francuskie w wysokości 6,7 bln euro, jak i Niemiec w wysokości 7,6 bln euro, są w wysokości trzykrotności PKB tych krajów, to jednak ze względu na wyższy przyrost naturalny Francji, łatwiej będzie się z nich wywiązać. Ale jedynie przy zachowaniu wzrostu gospodarczego, wydłużeniu wieku emerytalnego, i jak podaje Stefan Moog z Uniwersytetu we Freiburgu, przy założeniu spadku wysokości emerytur z 63 proc. wynagrodzeń (teraz) do 48 proc. w 2060 r. A to, dlatego, że jak podał „The Economist” w marcowym artykule „Running faster but falling behind”, o ile w ubiegłym roku na każdego emeryta przypadało we Francji 4,2 pracowników, natomiast w Niemczech 4,1, to w 2050 r. ta relacja spadnie do poziomu odpowiednio 1,9 i 1,6. Moim zdaniem kryzys jest jednak nieunikniony dla całej Europy, a zwłaszcza dla Polski, która, mając olbrzymie zobowiązania emerytalne i tragiczny poziom urodzeń, wysyła swoje dzieci, do przeżywających problemy sąsiadów. A to, dlatego, że, jak podaje ONZ w raporcie „Word Population Ageing 2009”, Europa ma najwyższą proporcję osób w wieku emerytalnym i zgodnie z przewidywaniami, liczba osób w wieku powyżej 60 lat jeszcze wzrośnie z 22 proc. w 2009 r. do 35 proc. w 2050 r. Świat w tym czasie się zestarzeje do obecnego, europejskiego poziomu z 11proc. obecnie. I moim zdaniem Europa, a w pierwszej kolejności Polska tym wyzwaniom nie sprosta.

Moment przełomowy Według Mercera zarówno Portugalia, jak i Grecja mogą skorzystać z możliwości ograniczenia zobowiązań emerytalnych poprzez wyjście ze strefy euro i powrót do narodowych walut, gdyż wyższe stopy procentowe ograniczą wartość zobowiązań krajowych, podczas gdy ewentualne zagraniczne aktywa zyskają na wartości. Tak, więc zarówno Polska bez dzieci i z 415-procentowym długiem, jak i Grecja z 231-procentowym emerytalnym, który ma szanse, przy powrocie do drachmy zredukować, (ale po serii redukcji wydatków spadku PKB o ponad 6% w 2011 r.- wg FT), znajdują się z tych samych powodów w sytuacji kryzysowej. A rok 2012, jak i sam marzec, są jedynie pozornie momentem przełomowym. Cezary Mech

Jak zrobić biznes na ACTA? Dzisiejsi lobbyści ACTA to nie garażowi muzycy, początkujący literaci czy właściciele małych manufaktur, lecz wielkie firmy skupujące majątkowe prawa autorskie i używające ich do działalności biznesowej. To w ich interesie leży zaostrzanie przepisów. Zdjęcia z nagłówków serwisów informacyjnych i pierwszych stron gazet z końca 2011 i początku 2012 r. zdominowały podobizny Guya Fawkesa. Dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach w masce bohatera filmu V jak Vendetta domagające się w pokojowych manifestacjach wolności słowa — tego nikt się nie spodziewał. Premier zapowiedział, że rząd polski wstrzymuje do końca roku ratyfikację międzynarodowego porozumienia o zwalczaniu handlu podróbkami (ACTA), które wywołało tę wielką falę protestów i ataków hakerskich na strony rządowe. Podobne decyzje podjęli przywódcy innych państw europejskich.

Co groźnego jest w ACTA? W decyzji Rady Europejskiej w sprawie ACTA możemy przeczytać:

1. Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrobionymi (ACTA) ma na celu ustanowienie kompleksowych międzynarodowych ram, które będą dla UE pomocą w działaniach służących temu, by skutecznie wyeliminować naruszanie praw własności intelektualnej.

 ACTA zawiera bardzo ogólne określenia, zwroty grzecznościowe i fakultatywne unormowania do decyzji stron. Nie jest to żadne novum w umowach międzynarodowych. Między podpisaniem tego typu umów a wprowadzeniem ich postanowień w życie zachodzi długi proces legislacyjny, w którym ogólne sformułowania, będące jedynie ramą całego tworu, są wypełniane treścią i dopełniane przepisami wykonawczymi zgodnie z tradycją legislacyjną krajów podpisujących. ACTA nie może być nigdy podstawą prawną rozstrzygnięcia; wiąże państwo — stronę umowy, a nie obywateli państwa. Użycie nieprecyzyjnego języka w umowie wynika w oczywisty sposób z ogromnego zasięgu planowanego obowiązywania — od Singapuru, przez Stany Zjednoczone i kraje UE, po Maroko. Początkowo umowa była negocjowana przez Stany Zjednoczone i Japonię, stąd użycie w ACTA pojęć obcych dla kontynentalnego systemu prawnego.

ACTA reguluje naruszenie „własności intelektualnej”: praw autorskich i prawa własności przemysłowej — znaku towarowego. Chociaż stanowcza większość tekstu dotyczy handlu podrobionymi towarami, najwięcej kontrowersji i sprzeciwów wzbudziły zapisy dotyczące dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej w środowisku cyfrowym (sekcja 5 umowy). To prawda, że ACTA zostawia pole do ingerencji w prywatność obywateli, lecz — jak mówili scholastycy — ab esse ad posse valet, a posse ad esse non valet consequentia, czyli: „Od być do móc zachodzi wynikanie, od móc do być nie zachodzi”. Wprowadzenie inwigilacji obywateli wymagałoby od stron podpisujących umowę ACTA zmiany własnych przepisów ustawodawczych i wykonawczych lub — co wydaje się bardziej prawdopodobne — przyjęcia kolejnych umów i porozumień, dla których ACTA byłaby dobrym pretekstem. Jak czytamy w dalszej części uzasadnienia decyzji Rady Europejskiej:

2. Mimo iż ACTA nie zmieni dorobku prawnego UE, ponieważ prawodawstwo UE jest znacznie bardziej zaawansowane niż bieżące standardy międzynarodowe, wprowadzi jednak nową międzynarodową normę, w oparciu o porozumienie TRIPS Światowej Organizacji Handlu (przyjęte w 1994 r.). Umowa ta będzie zatem korzystna dla unijnych posiadaczy praw, działających na światowym rynku i spotykających się obecnie za granicą z nieustannym i rozpowszechnionym naruszaniem swoich praw autorskich, praw związanych ze znakami towarowymi, patentami, projektami i oznaczeniami geograficznymi.

 

Rzeczywiście prawo europejskie i przepisy polskie dotyczące własności intelektualnej zawierają już niemal całą materię regulowaną przez ACTA, a np. w najczęstszych sprawach o niezawinione naruszenie własności intelektualnej krajowe przepisy są znacznie bardziej restrykcyjne, ustalając dwukrotność opłaty licencyjnej. Warto się zapoznać z tabelą korelacji przepisów ACTA i polskiego prawa: 

http://www.inpris.pl/fileadmin/user_upload/documents/ACTA/120130_ACTA_Analiza.pdf

Jak słusznie wskazują autorzy, wiele może zależeć od przyjętej interpretacji przepisów. Nie wdając się w dalszą analizę prawną, można postawić pytanie, na czym zatem polega zagrożenie ze strony ACTA, jeśli takie realnie istnieje. ACTA wprowadza nowy standard w postaci współpracy międzynarodowej na kształt międzynarodowego ścigania wytwarzania i handlu narkotykami, petryfikuje dotychczasowe rozumienie i prawny rozwój „własności intelektualnej”, a w końcu — daje grupie podmiotów prywatnych i rządom narzędzia do czerpania zysków zarówno z ochrony własności intelektualnej, jak i jej naruszeń we wszystkich krajach — stronach umowy. ACTA gwarantuje, że żadne z państw — stron umowy, nie zmieni nagle swojego prawodawstwa. Podobieństwo do czerpania zysków z produkcji narkotyków i równoczesnych benefitów z międzynarodowej wojny z narkotykami jest zdumiewające.

Co łączy ekonomię i prawo?

Nigdzie efekt podziału na specjalności nie jest tak oczywiście zgubny, jak przy tych dwóch najstarszych dyscyplinach: ekonomii i prawie. […] [R]eguły sprawiedliwego postępowania, które studiuje prawnik, służą pewnemu porządkowi, o którym prawnik nie ma pojęcia, a który to porządek jest badany przez ekonomistę, który z kolei jest równie nieświadomy charakteru zasad postępowania, na którym opiera się badany przez niego porządek[1].

Co interdyscyplinarna ekonomiczna analiza prawa może powiedzieć o własności intelektualnej i ACTA? Przede wszystkim użycie słowa „własność” w odniesieniu do niematerialnych utworów, efektów ludzkiej twórczości, wydaje się nieuzasadnione. Skrót WI zamiast „własność intelektualna” zostanie użyty jako „wartościowa informacja”. To, dlaczego WI nie jest własnością w klasycznym rozumieniu, doskonale tłumaczy esej Stephana N. Kinselli pt. Przeciw własności intelektualnej czy niedawny komentarz Mateusza Machaja pt. Ekonomia i polityka własności intelektualnej. Fizyczny substrat własności nie jest jedynym czynnikiem różniącym ją od „własności intelektualnej” — przecież energia elektryczna także nie ma materialnego nośnika. WI od klasycznej własności różni całkowity brak rywalizacji w konsumpcji — informację można powielać w nieskończoność bez żadnego uszczerbku dla jej pierwotnego wyrażenia (bez znaczenia jest tu wartość WI, ponieważ prawo własności z samej definicji nie chroni wartości). Nie oznacza to, że WI ma charakter dóbr klubowych czy publicznych, takich jak szkoły, kluby, drogi — jako materialne dobra podlegają one prawu rzadkości, a zatem w ostateczności również konkurencji w konsumpcji. WI nie ma także naturalnej wyłączalności z konsumpcji (w odniesieniu do klasycznej własności jest to np. ogrodzenie, bilet wstępu, zakaz wejścia), ale istnieje możliwość częściowego czy pełnego wyłączenia przez twórcę (np. nieujawnienie kodu źródłowego powszechnie dostępnego programu czy tworzenie bardzo trudnych do złamania zabezpieczeń) i przede wszystkim — prawne możliwości ograniczenia konsumpcji regulacjami prawa autorskiego, patentowego i innych pokrewnych. ACTA koncentruje się na dwóch zagadnieniach WI: prawie autorskim i prawie do znaku towarowego. W przypadku praw autorskich jedynie epigoni nurtów postmodernistycznych czy radykalni komuniści mogliby negować prawa osobowe, czyli niezbywalne prawo człowieka do określenia się, jako twórca własnego utworu. Prawa majątkowe, zbywalne i ograniczone czasowo, powstały zaś, by zapewnić finansowanie twórcom i poprzeć utylitarny argument, że tworzenie monopolu na WI pozwoli na eksplozję twórczości dla większego dobra ogółu. Regulacje, które można spotkać w prawie europejskim, opierają się na kopii teorii prawa naturalnego. Twórcy, od momentu stworzenia utworu, i każdemu późniejszemu właścicielowi praw przyznaje się monopol na dysponowanie WI niemal na takich samych zasadach, na jakich określa się uprawnienia „klasycznego” właściciela. Własność prywatna nie ma żadnej sensownej alternatywy, która pozwoliłaby na kalkulację ekonomiczną, natomiast prawny monopol na WI dla twórców jest tylko jedną z teorii finansowania produkcji wartościowej informacji. Widzimy całkiem skuteczne próby wprowadzenia alternatyw: mecenat i dobrowolne wsparcie (np. działalność Instytutu Misesa), częściowa odpłatność (niektóre programy komputerowe), powiązanie WI z innymi usługami czy własnością (np. bilety na koncerty), pierwszeństwo rynkowe (twórca, jako pierwszy może użyć wartościowej informacji i osiągnąć przewagę rynkową) albo po prostu utrzymanie tajemnicy przedsiębiorstwa (prawdopodobnie nikt nie podrobił dotychczas oryginalnej receptury firmy Coca-Cola, pomimo że składniki chemiczne napoju są znane). Powstają całkiem alternatywne sposoby dzielenia się utworami; najbardziej znane to licencje Creative Commons (jest nią objęty ten tekst). Obszerne regulacje umowy ACTA dotyczą znaku towarowego, czyli nazwy, symbolu, obrazu, dźwięku itp., użytego przez przedsiębiorcę w obrocie gospodarczym, by zapewnić jednoznaczną identyfikację swoich towarów lub usług wśród konsumentów (sygnał, jakości i pochodzenia towaru). Znak towarowy nie jest sam w sobie wartościową informacją, lecz quasi-prywatnym dobrem. Cechuje go rywalizacja w konsumpcji, ale sam jego charakter zakłada brak naturalnej wyłączalności z konsumpcji — ogranicza ją prawo znaku towarowego. Słusznie zauważa Kinsella, że ochrona znaku towarowego to część prawa ochrony konsumentów, ponieważ to konsument jest bezpośrednio poszkodowany, kupując podrabiany towar, co oczywiście pośrednio uderza w producentów legalnie posługujących się znakiem towarowym. Wydaje się, że nie istnieją żadne ekonomiczne argumenty przeciw prawu znaku towarowego. Zastrzeżenia można mieć jedynie do zakresu ochrony — pójście mały krok dalej niż np.rejestracja ryku lwa używanego przez Metro-Goldwyn-Mayer może spowodować tę samą blokadę swobody posługiwania się wartościową informacją, co ochrona utworu w prawie autorskim.

Do czego doprowadziły regulacje „własności intelektualnej”? Nie bez przyczyny Japonia i Stany Zjednoczone były pierwszymi krajami negocjującymi umowę. Amerykańskie korporacje i japońskie keiretsu są posiadaczami majątkowych praw autorskich i najbardziej rozpoznawalnych międzynarodowych znaków towarowych. Chińscy, wietnamscy, hinduscy i inni przedsiębiorcy ubogich krajów rozwijających się robią to, co kiedyś robiły firmy japońskie czy amerykańskie — kopiują pomysły. Ponadto na masową skalę podrabiają towary (oznaczają swoje wyroby znakami towarowymi innych firm) i zalewają podróbkami rynki krajów wysokorozwiniętych, przy skrytej lub otwartej aprobacie swoich rządów. Możemy obserwować niezwykły związek, biznesową wspólnotę interesów (i często powiązań personalnych) rządów i podmiotów pozapaństwowych stron umów takich jak ACTA. Rządy, powiększając zakres własności intelektualnej, zaprosiły przedsiębiorców do jak najlepszego wykorzystania tej możliwości monopolu. Jest to proces trwający na naszych oczach, niewątpliwie kapitalistyczny, ponieważ w wykup i handel majątkowymi prawami autorskimi są zaangażowane wielomiliardowe środki; ale czy jest to proces wolnorynkowy? Byłby, gdyby WI dało się uzasadnić równie dobrze jak własność prywatną — powyższa analiza pokazuje jednak, że nie jest to możliwe. Dzisiejsi lobbyści ACTA to nie garażowi muzycy, początkujący literaci czy właściciele małych manufaktur, lecz wielkie firmy skupujące majątkowe prawa autorskie i używające ich do działalności biznesowej (trzeba przyznać — często bardzo nowatorskiej) oraz podmioty żyjące ze ścigania naruszeń. W ich interesie leży zaostrzanie przepisów, kartelizacja wytwórczości opierającej się na własności intelektualnej, popieranie retorsji wobec państw nierespektujących standardów własności intelektualnej, które obowiązują w krajach wysokorozwiniętych. Umowy takie jak TRIPS czy ACTA dają gwarancję, że biznes oparty na własności intelektualnej będzie nienaruszalny na poziomie międzynarodowym przez długi czas. Restrykcyjna ochrona praw autorskich doprowadziła do powstania wspomnianych podmiotów czerpiących korzyści ze ścigania naruszeń, od organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi po wyspecjalizowane firmy tropiące WI w Internecie. W środowisku prawniczym funkcjonuje powiedzenie: „Lepsze jedno dobre naruszenie niż lata ciężkiej pracy”. Naruszenia to ukryty, prowadzony po cichu biznes, w którym czasem zdarzają się twórcy sami rozpowszechniający utwory, a następnie wnoszący powództwa i nierzadko inkasujący absurdalnie wysokie odszkodowania. Nie można jednak popadać w paranoję — żadna firma nie chce stracić klientów, gdy okryje się złą sławą jako taka, która nęka procesami sądowymi nieświadomych łamania praw autorskich, zwykłych, uczciwych obywateli. Żaden demokratyczny rząd nie rozpęta wojny przeciwko piractwu — natychmiast utraciłby wyborców.

Podsumowanie Prawo „własności intelektualnej”, szczególnie prawo autorskie, wydaje się anachroniczne w zderzeniu z niezwykle dynamicznym rozwojem technologii i Internetu. Dotychczasowy sposób finansowania twórców dzięki ochronie i tworzeniu sztucznego monopolu okazał się nie tyle nieskuteczny, co bezsensowny — pomimo masowych naruszeń twórczość rozkwita jak nigdy dotąd. Poza tym większość osób nie zna szczegółowo zapisów prawa autorskiego, nie rozumie, dlaczego puszczanie publicznie muzyki czy recytowanie książek jest nielegalne — w intuicyjnym i ekonomicznym rozumieniu takie zachowanie nie jest kradzieżą; jedynie przepisy definiują takie czynności jako „naruszenie”. Rozumie to również część twórców i korporacji. Można nawet uznać, że to dzięki możliwości swobodnego kopiowania tacy giganci jak Microsoft czy Adobe Systems, tworząc bardzo słabe zabezpieczenia konsumenckie znacznej części swojego oprogramowania, zdobyli dominującą pozycję na rynku i osiągnęli całkiem pokaźne zyski. Bez wątpienia dzięki swobodnemu rozpowszechnianiu informacji Google stało się jedną z najdoskonalszych biznesowo firm, uwielbianych przez konsumentów.

 [1] F. von Hayek, Law, Legislation and Liberty. A New Statement of the Liberal Principles of Justice and Political Economy, Volume I: Rules and Order, Routledge & Kegan, London 1979, s. 4 i nast.

Szymon Chrupczalski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
www mediweb pl data print php id=696
696
sciaga 696
696, W7 - inżynierii środowiska
696
696
696 697
696
696
696 0006
696 0020
696 0028
696
F11 696 08 02
696 Way Margaret Dowód zaufania
696 0019
696 Way Margaret Dowód zaufania
696 0015
696 0009

więcej podobnych podstron