02 sierpnia 2012 Zezowate jaja - w demokratycznym państwie prawnym- to norma. Nie ma jednego dnia, żeby nie było jaj.. Ja już prawie sześć lat opisuję te jaja, a jaj- nie jest mniej- tylko coraz więcej. Nie jestem w stanie opisać wszystkich tych jaj, bo ja nie jestem ich autorem.. O tych jajach powinni mówić i pisać- ich autorzy.. Tak by było jak najlepiej.. Bo najlepiej znają od wewnątrz jaja, ci którzy te jaja robią sobie, często z siebie- a przy okazji - z nas. Większość tych jaj- to zbuki.. Tak strasznie śmierdzą.. Na przykład w takiej Kościerzynie tamtejszy radar złapał w swoje szpony rowerzystę..(???) Rowerzysta dostał 50 złotych mandatu za- szybką jazdę. Jechał rowerem 46 km na godzinę, podczas gdy tamtejsza władza określiła prędkość dopuszczalną w tamtym miejscu – na 30 km na godzinę. Rowerzyście przyszedł do domu blankiet mandatu, ale mądry rowerzysta mandatu nie zapłacił.. Sprawa trafiła do tamtejszego sądu. Napisałem, że „ przyszedł” do domu blankiet mandatu.. Powiedzmy, że został przysłany.. Blankiet nie chodzi- ale język ma swoją specyfikę. Tak jak mielenie językiem. Gdyby przyszedł z dużą szybkością, też mógłby zostać złapany na radar. Gdyby blankiet mandatu szedł tamtejszą drogą.. Oczywiście gdyby radar został ustawiony na blankiety mandatów. Ale rzecz jest ciekawa: rowerzysta tłumaczył się, że jechał z szybkością o której nie wiedział jaka jest.. Bo przecież rower nie ma szybkościomierza- przynajmniej na razie nie ma przymusu posiadania szybkościomierza przy rowerze- to wielkie uchybienie w demokratycznym państwie prawnym.. Natychmiast należałoby przegłosować posiadanie obowiązkowych szybkościomierzy przy każdym rowerze, żeby można zbierać pieniądze za mandaty.. Bo o to chodzi w każdej działalności finansowej, gminy demokratycznej i prawnej lub państwa demokratycznego i prawnego.. Demokratyczna gmina jest częścią demokratycznego państwa- a całość demokratycznego państwa jest spięta od góry demokratycznym parlamentem, z którego wychodzą różne ustawy- jak najbardziej demokratyczne- które potem utrudniają życie „obywatelom” , bo tak nazywają się mieszkańcy państwa demokratycznego i prawnego.. Tym wierniejszy „obywatel” – im bardziej przywiązany do państwa demokratycznego i prawnego. Uchwalający ustawy demokratyczne i prawne zmieniają się co cztery lata, oczywiście nie wszyscy, tylko część, ale niektórzy prawie mieszkają w Sejmie od wielu lat, uchwalając wiele ustaw, z którymi my musimy borykać się na co dzień. I biorą za ten proceder przestępczy wielkie pieniądze. Chociaż nie wszyscy są demokratami z przekonania , ale niewolnikami demokratycznego państwa prawnego – są. Bo demokratyczne państwo prawne, to przede wszystkim ustawy, dużo ustaw, bardzo dużo ustaw, najlepiej tysiące ustaw, a jeszcze lepiej- setki tysięcy ustaw.. Im więcej ustaw tym bardziej chore jest demokratyczne państwo prawne i bardziej urzeczywistnia brak jakichkolwiek zasad. Bo ciągle coś przegłosowują z godnie z zasadą ustawy rządowej z 1791 roku,. która zresztą wtedy nie weszła w życie, bo bałagan zacząłby się od roku 1791, a tak zaczął się później. Ta zasada ustawy rządowej to: wszystko i wszędzie większością głosów decydowane być powinno.. No i jest! Jeszcze nie wszystko i nie wszędzie, ale idziemy w tym kierunku. W Sejmie się przegłosowują większościowo, przegłosowują się Trybunale Konstytucyjnym, przegłosowują się w komisjach sejmowych, przegłosowują się w sejmowych komisjach śledczych.. Tylko patrzeć jak będą przegłosowywać się w sądach.. Trzech sędziów będzie- przy pomocy demokracji przegłosowywać, czy delikwent jest winien, czy nie.. Dowody w sprawie i prowadzone śledztwo nie będzie ważne, bo po co- jak decydować o winie będzie większość.. To jest koniec naszej cywilizacji.. Bez prawa rzymskiego, ale przy pomocy demokracji przegłosowującej. Zmierzamy w kierunku trybunałów rewolucyjnych., ale demokratycznych, których decyzje oparte będą o większość.. Żadne papiery o winie nie będą potrzebne.. Bo i po co? Jak będzie większość skazująca.. Budynków więziennych też przecież w przyszłości nie będzie, bo prawa człowieka, prawa więźnia- którzy będą realizować swoje prawa w bransoletach elektronicznych na wolności. Tak jak to proponował pan Zbigniew Ziobro.. Ustawodawcy demokratyczni wolność przestępcom dają- ale” obywatelom” wolność- zabierają.. Jest zbyt cenna- jak twierdził Lenin- i dlatego trzeba ją reglamentować.. Czasami trafi się jakaś uchwała, tak jak w 1992 roku, którą zajął się Trybunał Konstytucyjny, taka izba parlamentu niewybieralna, ale bardzo ważna, która większością głosów zadecydowała, że uchwała lustracyjna nie jest zgodna z Konstytucją(????) Ale rzecz ciekawa Trybunał Konstytucyjny został powołany – jeszcze przez pana generała Wojciecha Jaruzelskiego, do stwierdzania zgodności ustaw z ówczesną Konstytucją, ale jego orzeczenia wtedy nie były ostateczne.. Dzisiaj są! Ale do stwierdzania zgodności ustaw, a nie uchwał.. W 1992 roku to była uchwała, a nie ustawa.. Autorem uchwały był pan Janusz Korwin- Mikke.. Ale Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że uchwała nie była ważna, bo nie była zgodna z Konstytucją.. Obecna Konstytucja- to dopiero rok 1997.. Ktoś to wszystko robi po uważaniu i jego widzi mi się.. Na demokratyczne oko..Tak to wygląda! W demokratycznym państwie prawnym.. W każdym razie nastawiali demokratycznie radarów , i jeszcze nastawiają wiele, i łapią na nie rowerzystów, którzy nie mają nawet tablic rejestracyjnych, na podstawie których można byłoby rozpoznać szalejącego rowerzystę.. czas wprowadzić tablice rejestracyjne dla rowerów. A jednak rozpoznali i mandat do zapłacenia przyszedł.. Obecnie sprawa jest w sądzie, na razie jeszcze nie demokratycznym, ale jeszcze normalnym, trzymającym się faktów, zdarzeń i dokumentów. Strach pomyśleć jak sądy będą ustalać prawdę demokratycznie.. W każdym razie sprawa się wyjaśniła , przynajmniej tak twierdzi rowerzysta- jeśli chodzi o źródło skąd strażnicy miejscy dowiedzieli się, kto jechał na rowerze? Bo z skądś musieli wiedzieć, skoro rowerzysta blankiet z mandatem dostał.?. Ano okazało się, że rowerzysta ma za sąsiada – strażnika miejskiego. Popatrzcie Państwo, nie każdy ma takie szczęście, żeby mieszkający obok strażnik miejski był na posterunku. Wystarczy, że powiedział kto jechał na rowerze i wcale nie potrzeba dowodów, że to był właśnie ten rowerzysta. Kiedyś- jeden świadek, żaden świadek.. Dzisiaj wystarczy słowo strażnika miejskiego.. Mógłby równie dobrze powiedzieć, że na rowerze był kto inny.. A zresztą nie ważne, kto był na rowerze, chodzi o te 50 złotych.. Ten przypadek może okazać się precedensowy.. Może być przełomem w dalszym budowaniu państwa demokratycznego i prawnego. Będzie można instalować obowiązkowo liczniki prędkości w rowerach, tablice rejestracyjne- a w przyszłości- kto wie- może rowerowe pasy bezpieczeństwa.. A rowerzyści powinni wozić obowiązkowo apteczki zdrowia, gaśnice, trójkąty i inne gadżety pozwalające rowerzystom być równoprawnymi użytkownikami państwowych dróg.. Najlepiej w plecakach na plecach, bo przecież nie brzuchakach- bo plecaki powinny dla rowerzystów też być obowiązkowe.. Tak jak rowery powinny być obowiązkowe, skoro ktoś chce być rowerzystą.. Mało jak na jeden dzień? Jutro ciąg dalszy.. Zezowatego szczęścia, pardon- zezowatych jaj w demokratycznym państwie prawnym.
WJR
POJEDNANIE Z CERKWIĄ PUTINA „Cieszy nas to, że podczas działań Waszych współpracowników szczególną uwagę poświęcacie sprawom duchowo-moralnym. Jestem przekonany, że konstruktywna współpraca Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej i Służb Federalnych posłuży umocnieniu moralno-patriotycznego ducha obrońców Ojczyzny”. Ten fragment niedawnego listu patriarchy Cyryla I do Aleksandra Bortnikowa szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa, z okazji 60-lecia urodzin generała FSB doskonale oddaje charakter stosunków łączących Rosyjską Cerkiew Prawosławną z władzą kremlowskich kagebistów. Ich symbolem jest jedna z najważniejszych świątyń prawosławia - cerkiew św. Zofii, położona niedaleko Łubianki, którą w 2002 roku uroczyście poświęcono jako oficjalną świątynię pracowników Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Wśród funkcjonariuszy KGB/FSB zasiadających na Kremlu sformowała się nawet grupa „prawosławnych czekistów” z Władimirem Jakuninem na czele, która zabiega o wsparcie finansowe i dba o dobre kontakty z przedstawicielami hierarchii. W zgodnej opinii niemal wszystkich rosyjskich środowisk opozycyjnych, Rosyjska Cerkiew Prawosławna stanowi dziś wyłącznie „narzędzie w rękach Putina”, sam patriarcha jest zaś określany jako członek ekipy pułkownika KGB – przy czym określenie to należy do łagodniejszych epitetów. Niektórzy z rosyjskich duchownych, jak 74-letni Wiaczesław Winnikow nazywają kościół pod przywództwem Cyryla „Kościołem Szatana” i mówią wprost o „zorganizowanej grupie przestępczej pod nazwą Rosyjski Kościół Prawosławny”. Zwraca się uwagę, że Władimir Michajłowicz Gundiajew – wieloletni agent KGB o pseudonimie „Michajłow”, znany dziś jako patriarcha Cyryl I, od początku swojej kariery był związany ze służbami sowieckimi. Prześledzenie jego autentycznej biografii nie jest jednak łatwe, bo od roku 2000 – tj., od początku „epoki Putina” publikacje na ten temat ukazują się tylko zagranicą, w Rosji zaś są objęte cenzurą. Gdy w początkach lat 90., które przez „Michajłowa” są uznawane za najgorsze w historii Rosji, doszło do próby lustracji i badania akt KGB, natychmiast interweniował Patriarchat Moskiewski. Powołano wówczas (podobnie jak to miało miejsce w III RP) specjalną kościelną komisję do zbadania faktów współpracy duchownych ze służbami specjalnymi. Na jej czele stanął biskup kostromski Aleksy. Do dziś ani komisja ani kolejne Synody Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego nie wydały żadnego komunikatu w tej sprawie. Jak twierdzi opozycja - Cyryl zareagował szybko na to zagrożenie i zajął się gromadzeniem tajnych materiałów na swój temat, tworząc obszerne prywatne archiwum. Dzięki temu, jego oficjalny życiorys przypomina dziś hagiografię świętego mędrca i ma niewiele wspólnego z prawdą. Problemy z biografią Cyryla dotyczą już lat najwcześniejszych. Zwraca się np. uwagę, że młody Gundiajew musiał cieszyć się niezwykłą przychylnością władzy radzieckiej skoro został przedterminowo zwolniony ze służby wojskowej i za sprawą metropolity Nikodema (agenta KGB o pseudonimie „Światosław”) prosto z Armii Czerwonej trafił do Leningradzkiego Seminarium Duchownego. To metropolita Leningradu i Nowogrodu Nikodem przez lata czuwał nad karierą Gundiajewa, zabiegając o szybkie otrzymanie przezeń święceń kapłańskich, posadę wykładowcy w Leningradzkiej Akademii Teologicznej, czy rolę reprezentanta rosyjskiej Cerkwi w Międzynarodowym Forum Młodzieży Prawosławnej. Dzięki Nikodemowi, zaledwie 23 letni Gundajew występując jako osobisty sekretarz biskupa mógł wyjeżdżać bez problemów zagranicę i cieszył się zaufaniem komunistycznej władzy. Znany jest dokument z 16 kwietnia 1960 roku, w którym szef KGB Aleksander Szelepin rekomenduje Komitetowi Centralnemu KPZR metropolitę Nikodema na stanowisko przewodniczącego Wydziału Stosunków Zewnętrznych Cerkwi Prawosławnej i poleca mianowanie go przedstawicielem Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego w Światowej Radzie Pokoju. KGB miało prawo nominacji na urzędy kościelne nie tylko w cerkwi prawosławnej. Głosem doradczym dysponowała Rada do Spraw Religijnych, która - jak twierdzi Wasilij Mitrochin - stanowiła oficjalną twarz IV Departamentu KGB. Zdaniem Mitrochina na czele wszystkich związków wyznaniowych w ZSRR stali oficerowie komunistycznych służb specjalnych.
Ponieważ Cyryl I, pozostając przez wiele lat pod opieką „Światosława” przeszedł identyczną drogę kariery, można przypuszczać, że jej poszczególne etapy – od działalności w Światowej Radzie Kościołów i kierowania wydziałem zewnętrznych stosunków cerkiewnych, po stanowisko biskupa smoleńskiego i patriarchy moskiewskiego – musiały również przebiegać pod czujnym okiem KGB/FSB. W niektórych publikacjach podkreśla się, że doświadczenie operacyjne Gundiajewa w sposób szczególny łączy go w serdeczniej przyjaźni z płk Putinem i jest to „więź dwóch profesjonalistów – kolegów pracujących w różnych oddziałach służb sowieckich”. W wydanej na Zachodzie książce “Wieże tajemnic” były funkcjonariusz IV Departamentu KGB (zajmującego się Cerkwią) Wiktor Szejmow, twierdził, że agentura w kościele prawosławnym była czymś więcej niż tylko źródłem informacji - był to aktyw KGB, zaliczany do nieumundurowanych pracowników tej organizacji. Inny były oficer KGB, Anatol Szuszpanow, w wywiadzie udzielonym przed laty rosyjskiemu tygodnikowi “Argumenty i Fakty“, przyznał, że agenci - duchowni Cerkwi prawosławnej byli de facto pracownikami KGB. Karierze Cyryla towarzyszyły także liczne skandale finansowe i zarzuty korupcyjne. Jeszcze przed objęciem stanowiska patriarchy Moskwy jego osobisty majątek oceniano na cztery miliony dolarów. Gundiajew prócz apartamentu w Moskwie ma także posiadać dom w Szwajcarii (gdzie co roku jeździ na narty) oraz liczne konta bankowe i nieruchomości rozsiane po całym świecie. Na początku lat 90. duchowny zajmował się handlem wyrobami tytoniowymi, wwożonymi do Rosji bez cła i składowanymi w Monasterze Daniłowskim oraz obrotem ropą naftową, wykorzystując w tym celu instytucje religijne i korzystając z ulg i odpisów podatkowych. Był m.in. założycielem banku komercyjnego oraz funduszu „Nika”, który posłużył do importu do Rosji ogromnych ilości papierosów w ramach „pomocy humanitarnej”. Zyski z tych przedsięwzięć ocenia się na setki milionów dolarów, a działająca pod koniec lat 90. komisja nadzwyczajna, licząc straty państwa z tytułu przywilejów celnych w latach 1994-1996, stwierdziła, że wyniosły one prawie 33 miliardy rubli. W roku 2000 pojawiły się w prasie informacje o działalności Gundiajewa na rynku.. handlu owocami morza. Spółka w której ówczesny biskup smoleński miał udziały (JSC "Region") zajmowała się połowem krabów królewskich i krewetek, a zyski z tego interesu szacowano na co najmniej 17 milionów dolarów. Kilka lat temu w jednym z wywiadów Cyryl ironicznie stwierdził, że jego wrogowie są tak zaciekli, że próbowali go oskarżać o próbę zniszczenia wielu cennych gatunków krabów. Obecne pomysły biznesowe Gundajewa dotyczą rozwoju spółek medialnych oraz budowy sieci nocnych klubów, w których rosyjska młodzież poznawałaby „alternatywne sposoby spędzania czasu po zmierzchu.” Od kilku miesięcy opozycyjne media stawiają patriarsze zarzuty związane z aresztowaniem trzech młodych kobiet z zespołu punkowego Pussy Riot. W lutym br. wykonały one w soborze Chrystusa Zbawiciela w Moskwie utwór, w którym prosiły Bogurodzicę, by przepędziła z Rosji Władimira Putina. Władze Cerkwi oskarżyły artystki o „sprofanowanie świątyni, obrażenie uczuć religijnych i szerzenie nienawiści”. W atak na Pussy Riot włączył się osobiście Cyryl I, grzmiąc na „upadek obyczajów” i „bezczeszczenie narodowych świętości” oraz domagając się surowego ukarania sprawczyń. Mimo listu protestacyjnego rosyjskich intelektualistów, podpisanego również przez dziesiątki tysięcy Rosjan, areszt wobec dziewczyn przedłużono do stycznia 2013 roku, a za „czyn chuligański” grozi im kara 7 lat więzienia. Rosyjska opozycja, krytykując obłudną postawę Cyryla podkreśla, że sprawa ma wyłącznie kontekst polityczny i świadczy o bezwzględnym podporządkowaniu Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej interesom kremlowskich kagebistów. Powszechnie wyśmiewana i krytykowana Cerkiew broni się w niewyszukany sposób. Jej przedstawiciele powtarzają, że ataki na hierarchów to nic innego jak „akcja zaplanowana przez wrogów Rosji za granicą”, a przede wszystkim - przez sprawcę wszelkiego zła, czyli Departament Stanu USA. Najnowsza uchwała soborowa Kongresu Narodu Rosyjskiego organizowanego przez Patriarchat Moskiewski, wydana po serii wielotysięcznych manifestacji opozycji mówi o „próbie destabilizacji kraju przy udziale zewnętrznych wpływów i sił radykalnych”. Ta retoryka, zaczerpnięta wprost z wystąpień obecnego prezydenta FR pozwala dostrzec, że przeciwnicy Putina są również wrogami Cerkwi i każdy kto występuje przeciwko reżimowi kagebisty może liczyć na miano śmiertelnego wroga rosyjskiego prawosławia. Nie dziwi zatem, że strona Patriarchatu Moskiewskiego przypomina oficjalny biuletyn rządu Federacji Rosyjskiej. Listy gratulacyjne oraz życzenia od i do poszczególnych ministrów przeplatają się z informacjami o wzajemnych wizytach, naradach i spotkaniach. Najnowszym sukcesem Cyryla jest kwietniowe rozporządzenie premiera Rosji o uproszczeniu procedury przekazywania darowizn i nieruchomości na cele religijne. Reżim Putina nie żałuje również pieniędzy na finansowanie budownictwa sakralnego. Przed kilkoma miesiącami Putin chwalił się, że „jeśli w latach 2008-2011, przeznaczyliśmy kwotę 2,3 mld rubli na przywrócenie świetności budowli sakralnych i transferów do organizacji religijnych, to w ciągu najbliższych trzech lat będzie to prawie 3,5 miliardów rubli”. W zamian za rozliczne przywileje, Cerkiew wspólnie z kagebistami buduje system autorytarnej władzy „opartej na tradycyjnych rosyjskich wartościach” i kontynuuje drogę wytyczoną wiernopoddańczym listem metropolity Sergiusza z roku 1926, w którym znalazł się m.in. nakaz: ”Musimy nie słowami, lecz czynami pokazać, że jesteśmy wiernymi obywatelami Związku Sowieckiego, lojalnymi wobec władzy sowieckiej” oraz pouczenie, iż „Wszelki cios, skierowany przeciwko Związkowi Sowieckiemu – czy to wojna, czy bojkot, czy jakakolwiek klęska społeczna, czy zwykłe zabójstwo zza węgła, w rodzaju warszawskiego, uważamy za cios skierowany przeciwko nam.” Sergiaństwo – jak przeciwnicy obecnej Cerkwi nazywają sojusz prawosławia z władzą kagebistów - święci dziś tryumfy i pod kierunkiem Cyryla i Putina zmierza do najściślejszej fuzji tych dwóch porządków. W raporcie prestiżowego Instytutu Keston, zajmującego się od 1969 roku badaniem religii w krajach komunistycznych mówi się o „narastaniu bezwarunkowej lojalności” i serwilizmie Cerkwi wobec Putina Podstawowy dogmat kremlowskiej ideologii - koncepcja „wyjątkowości, unikalności rosyjskiej wizji demokracji i praw człowieka” – został uchwalony na Światowym Kongresie Narodu Rosyjskiego zorganizowanym przez Patriarchat Moskiewski w roku 2006. Natomiast w pod koniec maja 2010 roku, podczas spotkania Cyryla I z przedstawicielami putinowskiej partii „Jedna Rosja” podpisano oświadczenie o współpracy, w którym zadeklarowano „narodowe porozumienie co do podstawowych wartości moralnych” oraz intencję „utrzymywania Rosji jako unikalnej cywilizacji szczególnie w kontekście globalizacji i wdrażanie na szeroką skalę programu modernizacji kraju”. Zdaniem środowisk opozycyjnych – rosyjskie prawosławie jest dziś przede wszystkim narzędziem indoktrynacji społeczeństwa rosyjskiego i służy ekspansji władzy kagebistów, zaś jego wymiar religijny został sprowadzony do efekciarskiej, pustej fasady. Kościół pod przywództwem Cyryla porównuje się wręcz do „ideologicznego wydziału Komitetu Centralnego KPZR” i oskarża o bezgraniczną podległość władzy kremlowskiej. Główną rolę w działaniach zagranicznych Cerkwi spełnia wydział kontaktów zewnętrznych – obsadzany od dziesięcioleci najwierniejszymi agentami KGB. Również dziś Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR) posiada w nim rozliczną agenturę zapewniającą m.in. doskonałe kontakty z emigracją rosyjską. Przewodniczącym wydziału w latach 1960-72 był patron Gundiajewa metropolita Nikodem (agent „Światosław”), a przez 10 lat na jego czele stał sam agent „Michajłow”. To przedstawiciele tego wydziału odwiedzili Polskę we wrześniu 2009 roku, tuż po wizycie Putina na Westerplatte, która zapoczątkowała proces „zacieśniania przyjaźni” z kremlowskim reżimem. Efektem tej wizyty był projekt wspólnego listu Episkopatu i Cerkwi „o poszanowaniu prawdy historycznej i wezwaniu Polaków i Rosjan do pojednania”. Kolejna wizyta, tym razem przewodniczącego wydziału, metropolity wołokołamskiego Hilariona, miała miejsce tuż po tragedii smoleńskiej, w czerwcu 2010 roku. Powołano wówczas dwa zespoły: polski i rosyjski, które miały opracować tekst wspólnego orędzia. Jak wiemy, do jego podpisania dojdzie podczas czterodniowej wizyty Gudiajewa -Cyryla w Polsce, w dniu 17 sierpnia br., gdy przedstawiciele obu Kościołów uczynią to w obecności Bronisława Komorowskiego. Tekst orędzia wzywającego do „pojednania” zostanie następnie odczytany we wszystkich polskich kościołach. Minister Anna Fotyga pisząc niedawno o tym projekcie zapytała: „Komu służy to pojednanie? Dlaczego, choć to ważne wydarzenie, nikt nie zabiera głosu.? Milczą historycy, religioznawcy, milczy laikat. Ta cisza jest przerażająca, dźwięczy mi w uszach.” W istocie, cisza panująca wokół tego wydarzenia powinna nas przerażać, bo ponad wszelką wątpliwość akt ten ma groźny wymiar polityczny i służy interesom kremlowskich kagebistów. Te zaś nigdy nie były i nie będą zgodne z dążeniami milionów Polaków. Towarzysząca wspólnemu orędziu religijna retoryka oraz nachalna demagogia - stanowią rodzaj zasłony, zza której wyziera twarz płk Putina i intencje dalekie od „historycznego pojednania”. W sposób daleki od prawdy przedstawia się nie tylko postać patriarchy Cyryla, ale również pozycję i rolę Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Milczeniem pomija się fakt, że jest to instytucja podległa władzy Kremla, wspierającą fałszowanie historii stosunków polsko – rosyjskich, pochwalającą eksterminację narodu czeczeńskiego i „błogosławiąca” bandyckim działaniom służb Putina. Do dziś nie znamy nawet treści wspólnego orędzia, a jego całkowite utajnienie – aż do chwili odczytania w kościołach – pozwala przypuszczać, że w proces ten zaangażowani zostali również ludzie służb specjalnych. Nie ma wątpliwości, że w takich kategoriach trzeba postrzegać wielu przedstawicieli rosyjskiej Cerkwi. W publikacji GPC z 17 lipca br. przypomniano zaś, że wizyta Gudajewa jest wynikiem m.in. zabiegów byłego pułkownika SB Tomasza Turowskiego, który z nadania Radosława Sikorskiego zajmował się „pogłębianiem stosunków z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym”. Rzeczywisty wymiar tego „pojednania” uwidacznia się również w fakcie, że po jednej stronie sygnatariuszy znajdujemy agenta KGB „Michajłowa”, z drugiej zaś tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Zefir”. Jako Polacy i wierni Kościoła Katolickiego mamy prawo pytać: jakie owoce może przynieść to „pojednanie” - jeśli nie poprzedził go rachunek krzywd, wyznanie win i akt skruchy? Na czym jest ono oparte, skoro w obecnych stosunkach polsko-rosyjskich nie ma nawet definicji oprawcy i ofiary, a do kłamstwa katyńskiego rosyjski reżim przyłożył kłamstwo smoleńskie i złowrogą tajemnicę śmierci polskiej elity? Jan Paweł II w Adhortacji Apostolskiej RECONCILIATIO ET PAENITENTIA przypominał, że „pojednanie nie może być mniej głębokie niż sam rozłam. Tęsknota za pojednaniem i ono samo będą w takiej mierze pełne i skuteczne, w jakiej zdołają uleczyć ową pierwotną ranę, będącą źródłem wszystkich innych, czyli grzech”. Czy wspólne orędzie Cerkwi i Episkopatu może uleczyć ogromną ranę polskich dziejów związaną z krzywdami doznanymi od Rosjan - jeśli nigdy ich nie nazwano, nie policzono i nie przeproszono za nie? Jaki grzech ma uleczyć to „pojednanie”, skoro nie ma wyznania winy ani woli poprawy i które rozłamy ma zasypać, jeśli zabroniono nam o nich nawet mówić? Nie ma dziś sprawy ważniejszej dla Polaków, jak głośne wykrzyczenie sprzeciwu wobec tego fałszywego aktu. Nie da się bowiem walczyć o prawdę bez wsparcia przywódców polskiego Kościoła i nie da się zachować polskości bez jej najważniejszego gwaranta. „Pojednanie” podpisane przez Kościół z wysłannikiem Putina - skazuje nas na przerażającą samotność. Tak wielką, jak zagrożenie, przed którym dziś stoimy. Aleksander Ścios
Reisman: Keynesowskie PKB postawione na głowie – oszczędności, a nie konsumpcja jako główne źródło wydatków Według dominującego dziś keynesowskiego paradygmatu, konsumpcja to główna część wydatków w gospodarce, która napędza rozwój gospodarczy. Jednak w rzeczywistości źródłem większości wydatków są oszczędności. Zgodnie z przeważającym dziś keynesowskim dogmatem, konsumpcja to główna część wydatków w gospodarce, podczas gdy oszczędzanie to po prostu niewydawanie, stanowiące w ten sposób „wyciek” ze strumienia wydatków. Ten pogląd kształtuje znaczną część polityki gospodarczej w Stanach Zjednoczonych, włączając w to przyjęty właśnie tzw. pakiet stymulacyjny. W tym artykule udowodnię, że konsumpcja nie jest główną częścią wydatków w gospodarce — a wręcz odwrotnie, że są nią oszczędności. Udowodnię swoją tezę, zaczynając od definicji zagregowanych wydatków zawartej w doktrynie keynesowskiej. Najprościej rzecz ujmując, keynesowska ekonomia kręci się wokół dochodu narodowego, będącego sumą zysków i pensji równą sumie wydatków na konsumpcję i inwestycje netto. Dochód narodowy od Produktu Krajowego Brutto (PKB) dzieli tylko mały krok. Wystarczy dodać amortyzację do zysków po lewej stronie równania i do inwestycji netto po prawej stronie. Ta ostatnia czynność zwiększa inwestycje netto do tego, co dzisiejsza ekonomia nazywa inwestycjami brutto. Suma konsumpcji i inwestycji brutto powinna być równa PKB. W odrobinę bardziej skomplikowanej wersji, wydatki rządowe dołącza się jako trzeci komponent wydatków, obok konsumpcji i inwestycji. W jeszcze bardziej skomplikowanej wersji, dodaje się jeszcze eksport netto. Przez te wydatki, niezależnie czy dwa, trzy czy cztery, rozumie się dochód narodowy albo PKB. Dla uproszczenia zignoruję eksport netto, który, zaokrąglony do minus biliona dolarów, reprezentuje najmniejszą część wydatków. Największą zarejestrowaną częścią są prywatne wydatki konsumpcyjne, obecnie jest to około 10 bilionów dolarów rocznie. Drugie po nich są wydatki rządowe, obecnie około trzy biliony. Prywatne inwestycje brutto utrzymują się na poziomie lekko ponad dwóch bilionów. Suma tych liczb to mniej więcej 15 bilionów dolarów, co w przybliżeniu daje nam dzisiejsze (stan na 2008 — przyp. tłum.) roczne PKB. Amortyzacja w wysokości biliona dolarów zakłada inwestycje netto na około bilion i dochód narodowy na poziomie 14 bilionów. Wydatki rządowe są same w sobie rodzajem wydatków konsumpcyjnych. Jednak bez względu na to, czy weźmiemy je pod uwagę czy też nie, wydatki konsumpcyjne stanowią przytłaczającą część PKB i dochodu narodowego: odpowiednio 10 bilionów dolarów z 15, i 10 z 14. Dolicz wydatki rządowe do prywatnej konsumpcji, a liczba wzrasta do 13 bilionów z 15 i 13 z 14. Dane tego rodzaju prowadzą zwykle komentatorów do stwierdzeń takich jak „konsumpcja odpowiada za około dwie trzecie PKB”. Jasną implikacją takiego stwierdzenia jest pogląd, że wydatki konsumpcyjne — prywatne lub prywatne i rządowe — stanowią przytłaczającą masę wydatków w gospodarce i przynoszą w niej znaczną większość dochodu. Jednakże te proporcje nie są w istocie podparte równaniami używanymi w zagregowanych, ekonomicznych rachunkach. Równania te są matematycznie poprawne — na przykład dochód narodowy równa się rzeczywiście konsumpcji i inwestycjom netto. Prawdą jest też, że wydatki konsumpcyjne biją na głowę inwestycje netto. W rzeczy samej, czasami inwestycje netto mogą być równe zero, a nawet ― w wyjątkowych sytuacjach ― być na minusie. Jednak w żadnym wypadku nie jest prawdą, że we współczesnej gospodarce konsumpcja jest główną formą wydatków i głównym źródłem dochodów. Wiara, że tak jest, bierze się z bardzo niepełnego i powierzchownego rozumienia stosowanych równań i definicji.
Większość wydatków w gospodarce ukryta jest w inwestycjach netto W rzeczywistości zdecydowana większość wydatków i dochodów w gospodarce ukryta jest w inwestycjach netto! Inwestycję netto można przyrównać do góry lodowej, której 90 procent ukryte jest pod powierzchnią. Tylko że w wypadku inwestycji netto, schowana część może z łatwością wynieść ponad 90 procent. Inwestycje netto to różnica pomiędzy dwiema ogromnymi wielkościami pieniężnymi, które nigdy nie są drastycznie różne od siebie pod względem rozmiarów, a czasem mogą być prawie równe sobie. Bywa tak, że ta, którą się odejmuje, może być nawet większa od tej, od której jest odejmowana, co oznacza ujemną wielkość inwestycji netto. Wielkość pieniężna, którą odejmuje się w celu ustalenia poziomu inwestycji netto, to agregat wszystkich kosztów rejestrowanych przez firmy w ich rachunkach zysków i strat, które odejmują od przychodu w celu obliczenia zysku, a mianowicie kosztów wytworzenia sprzedanych dóbr, sprzedaży, ogólnego zarządu itd. Suma pieniężna, od której odejmuje się koszty nie ma nazwy we współczesnej gospodarce. Ja nazywam ją wydatkami produkcyjnymi. Wydatki produkcyjne to wydatki mające na uwadze przyszłą sprzedaż. To wydatki poniesione przez firmy na wszelkiego rodzaju dobra kapitałowe i na wypłatę pensji. W skład dóbr kapitałowych wchodzą maszyneria, materiały, składniki, zaopatrzenie, światło, ogrzewanie oraz reklamy. W przeciwieństwie do wydatków produkcyjnych, wydatki konsumpcyjne to wydatki niebiorące pod uwagę przyszłej sprzedaży, tylko cokolwiek innego. W terminologii współczesnej ekonomii wydatki konsumpcyjne określane są jako wydatki ostateczne. Wydatki produkcyjne można nazwać wydatkami pośrednimi. Pośrednio lub nie, wydatki produkcyjne zawsze mają na celu przychód ze sprzedaży większy niż same wynoszą — mają przynosić zysk. Muszę teraz udowodnić, dlaczego inwestycje netto są w istocie różnicą pomiędzy wydatkami produkcyjnymi a kosztami firm. Moja demonstracja składa się z dwóch części: po pierwsze, wykażę, że definicja dochodu narodowego jako sumy zysków i płac zakłada, iż dochód narodowy równa się też sumie konsumpcji i wydatków produkcyjnych minus koszty firm. Po drugie, wykażę, że różnica pomiędzy wydatkami produkcyjnymi i kosztami firm to właśnie inwestycje netto. Zacznę od twierdzenia, że dochód narodowy równa się sumie zysków i płac. Można je uznać za prawdziwe wręcz z definicji. Są zyski, są płace, a suma odpowiadających im agregatów w całym kraju odpowiada temu, co nazywamy dochodem narodowym.
Zredefiniowanie dochodu narodowego, jako sprzedaży minus koszty plus pensje Prosty, ale milowy krok to uznanie zysków jako różnicy między przychodami ze sprzedaży i kosztami firm. Zagregowany zysk w całym kraju w ciągu roku jest równy sumie przychodów ze sprzedaży wszystkich firm komercyjnych w kraju w danym roku minus suma wszystkich kosztów, które te firmy odejmują od swoich obrotów w obliczaniu zysków. Zdefiniowanie zysków jako przychodów ze sprzedaży minus koszty pozwala nam na zredefiniowanie dochodu narodowego jako sumy przychodów ze sprzedaży minus koszty plus płace. Następny krok w moim wywodzie opiera się na uświadomieniu sobie, że każdy dolar przychodu ze sprzedaży i każdy otrzymany dolar pensji, odpowiada identycznemu dolarowi w wydatkach tych, którzy kupują towary lub wypłacają pensje. W ten sposób przychodom ze sprzedaży firmy produkującej stal odpowiadają wydatki takich kupujących, jak firmy samochodowe. Pensje otrzymane to pensje wypłacone przez jednego czy drugiego pracodawcę. W tym momencie musimy spojrzeć na przychody ze sprzedaży i dochód pracownika z perspektywy kupujących, którzy je opłacają. W pokrywaniu dochodu ze sprzedaży czy pensji, kupujący mają tylko jeden z dwóch celi na uwadze. Mogą pokrywać przychody czy pensje, aby samemu sprzedać coś w przyszłości, albo mogą płacić, nie mając takiego celu. Dochód ze sprzedaży i pensje opłacone ze względu na pragnienie kupującego, aby samemu sprzedać towar w przyszłości, stanowią wydatek produkcyjny. Dochód ze sprzedaży i pensje opłacone bez takiego pragnienia odpowiadają wydatkom konsumpcyjnym. Przykładami takich dochodów ze sprzedaży uzyskanych z wydatków produkcyjnych są wszystkie zakupy dokonane w jednej firmie przez drugą. Jest to sprzedaż stali firmie samochodowej oraz rudy żelaza firmom wytapiającym stal. Jest to sprzedaż mąki piekarniom oraz zboża młynom. To sprzedaż wszelkich dóbr zakupionych przez hurtowników oraz, naturalnie, przychody ze sprzedaży wszelkich świeżo wyprodukowanych maszyn i sprzętu zakupionego przez jedną firmę od innej. Przykłady dochodu ze sprzedaży uzyskanego z wydatków konsumpcyjnych znajdziemy w dochodach ze sprzedaży warzywniaków, sklepów z ubraniami, kin, restauracji itd. Jednakże, nawet w takim przypadku — kiedy np. restauracja kupuje zaopatrzenie w supermarkecie lub firma kupuje ubrania robocze pracownikom — część dochodu może być wydatkiem produkcyjnym,. Przykłady pensji będących wydatkami produkcyjnymi to wszelkie pensje wypłacane pracownikom firm: od pensji rolników, górników i robotników przemysłowych, po pensje sekretarek, kierowników agencji reklamowych, kasjerów w bankach czy sprzedawców. Pensje pracowników są wypłacane przez pracodawcę mającego na uwadze przyszłe zyski ze sprzedaży. (Wszystkim wypłacanym pensjom i zakupowi dóbr potrzebnych do istnienia i funkcjonowania przedsiębiorstwa przyświeca cel osiągnięcia zysku z przyszłej sprzedaży, jako że jest to cel istnienia przedsiębiorstwa). Przykładami wypłacanych pensji będących wydatkami konsumpcyjnymi są pensje pokojówek i niań oraz, w przypadku bardzo bogatych osób, pensje płacone lokajom, osobistym kucharzom i szoferom. Te pensje są w oczywisty sposób nieistotne w porównaniu z pensjami wypłacanymi przez wydatki produkcyjne. Jedynym znaczącym przykładem pensji wypłacanych z wydatków konsumpcyjnych są pensje pracowników rządowych. Rząd nie płaci ich z myślą o przyszłej sprzedaży.
Części składowe przychodów/wydatków Do tej pory opisaliśmy dochód narodowy ze względu na jego części składowe przychodów/wydatków. Zobaczyliśmy, że zyski plus pensje równe są nie tylko przychodowi ze sprzedaży minus koszty plus pensje. Są też równe sumie tej części przychodów ze sprzedaży uzyskanej dzięki wydatkom produkcyjnym plus tej część uzyskanej dzięki wydatkom konsumpcyjnym, minus koszty, plus ta część pensji opłaconych wydatkami produkcyjnymi i ta opłacona wydatkami konsumpcyjnymi. Części składowe przychodów/wydatków są oczywiście dwiema częściami zarówno przychodów ze sprzedaży, jak i pensji z perspektywy odpowiadających im typów wydatków ― produkcyjnych lub konsumpcyjnych. W tym miejscu części składowe przychodów/wydatków pogrupowane są według typu wydatków, który reprezentują, mianowicie przychody ze sprzedaży lub pensje. Dochód narodowy jest uznawany za wynik dodania wszystkich czterech części składowych przychodów/wydatków, z kosztami odjętymi od tych dwóch liczonych razem jako przychód ze sprzedaży. Teraz wystarczy, że przegrupujemy części składowe przychodów/wydatków według typu wydatków, a nie dochodu. Dodamy więc część przychodów ze sprzedaży uzyskaną z wydatków konsumpcyjnych do tej części płac wypłaconych z wydatków konsumpcyjnych. Otrzymamy w ten sposób całkowite wydatki konsumpcyjne, tj. „C” w równaniu „Dochód narodowy równy jest C + I”. Musimy też przegrupować część przychodów ze sprzedaży uzyskaną przez wydatki produkcyjne z częścią pensji wypłaconych z wydatków produkcyjnych. Otrzymamy w ten sposób całkowite wydatki produkcyjne, które, jak mówiłem, nie mają powszechnie przyjętej nazwy we współczesnej ekonomii. Jeśli teraz odejmiemy od wydatków produkcyjnych te same koszty, które do teraz odejmowaliśmy od przychodów ze sprzedaży, uzyskamy inwestycje netto, „I” w równaniu „Dochód Narodowy Równy jest C + I”.
Dlaczego inwestycje netto równe są wydatkom produkcyjnym minus koszty Pozostało do udowodnienia, dlaczego wydatki produkcyjne minus koszty naprawdę równe są inwestycjom netto. Na dobrą sprawę wiemy już, że musi tak być, jeśli akceptujemy równanie, w którym dochód narodowy równy jest konsumpcji plus inwestycje netto. Jest tak, ponieważ wyszliśmy od dochodu narodowego (sumy zysków i płac) i pokazaliśmy, że obliczenie może być logicznie przeformułowane dokładnie tak, jak to zrobiliśmy. Jeśli więc prawdą jest, że dochód narodowy równy jest konsumpcji plus inwestycje netto, jak i to, że równy jest konsumpcji plus wydatki produkcyjne minus ich koszty, nieunikniony jest wniosek, że wydatki produkcyjne minus koszty równe są inwestycjom netto. Możemy jednak zrobić jeszcze więcej i wykazać, że sama natura inwestycji netto zakłada, iż są one równe wydatkom produkcyjnym minus koszty. Wystarczy, że podzielimy wydatki produkcyjne i koszty na trzy odpowiadające im podkategorie. Będziemy więc mieli część wydatków produkcyjnych zaksięgowaną w nieruchomościach i sprzęcie, część zaksięgowaną w zapasach i produkcji bieżącej oraz wreszcie część potrąconą natychmiast od przychodu ze sprzedaży jako koszt. Odnośnie do kosztów, mamy część kosztów będącą kosztem amortyzacji, część będącą kosztem sprzedanych dóbr oraz część reprezentującą wydatki produkcyjne potrącone natychmiast od przychodu ze sprzedaży jako koszt. Naturalnie różnica pomiędzy trzecim komponentem kosztów i trzecim komponentem wydatków produkcyjnych zawsze wynosi zero, skoro są one tożsame. Przynajmniej niektórym czytelnikom należy się kilka słów wyjaśnienia nt. znaczenia księgowania wydatków produkcyjnych i relacji tych wydatków do kosztów. Kiedy wydatki produkcyjne są ponoszone na budowę zakładu oraz kupno sprzętu, nie pojawiają się natychmiastowo jako koszt potrącony od przychodu ze sprzedaży. Zamiast tego, dodane są zwykle do bilansu jako „Rzeczowe aktywa trwałe brutto” czy coś podobnego. Milion dolarów wydatków na nowe komputery, dodawany jest do tego konta. Komputery mogą amortyzować się trzy lata. W tym wypadku jedna trzecia z miliona dolarów widnieć będzie jako koszt amortyzacji na rachunku zysków i strat w każdym z tych trzech lat. Gdy już koszt amortyzacji zawarty jest w rachunku zysków i strat firmy, taka sama suma amortyzacji dodana jest na innym koncie bilansu, znanym jako „rachunek rezerw na amortyzację”, czy coś bardzo podobnego. Trzecie konto powstaje jako rezultat odejmowania całkowitej amortyzacji od całkowitych kosztów utrzymania zakładu. To konto nazywa się „Rzeczowe aktywa trwałe netto”. Na początku pierwszego roku życia tracących na wartości komputerów wartość netto, jeśli chodzi o komputery, wynosi milion dolarów, przedstawione na rachunku jako milion dolarów wartości minus 0 zakumulowanej amortyzacji. Na końcu pierwszego pełnego roku, wartość netto spadnie do 666 666 dolarów, ze względu na utratę 333 333 dolarów zakumulowanej amortyzacji od miliona dolarów. Na końcu drugiego roku wartość netto spadnie do 333 333 dolarów, przez utratę dwa razy większej zakumulowanej amortyzacji na rachunku zakładu. Na końcu trzeciego roku życia komputerów wartość netto, jeśli chodzi o komputery, wynosić będzie zero, ponieważ zakumulowane rezerwy amortyzacji będą równe tej części całkowitej wartości zakładu reprezentującej cenę zakupu komputerów. Kluczowym punktem w tym miejscu jest uświadomienie sobie, że, ceteris paribus, wydatki produkcyjne idące na budynki i sprzęt reprezentują wzrost konta rzeczowych aktywów trwałych netto, podczas gdy koszty amortyzacji spadek wartości tego konta. Jeśli w gospodarce suma tych wzrostów przeważa nad sumą spadków, występuje wzrost rzeczowych aktywów trwałych netto. Ten wzrost to inwestycje netto w budynki i sprzęt. Oczywiście, możliwe jest, że w danym roku wydatki produkcyjne na budynki i sprzęt będą niższe niż koszty amortyzacji. W takim wypadku inwestycje netto w budynki i sprzęt osiągną wartość ujemną, tak jak negatywne były liczby w drugim i trzecim roku w naszym przykładzie o zakupie komputerów. Przypadek zapasów/produkcji w toku jest podobny. Kiedy wydatki wykonane są w celu magazynowania, wydana suma zostaje dodana na kolejne konto w bilansie, znane jako „zapasy”. Na przykład, kiedy sprzedawca mebli kupuje meble od ich wytwórcy i przynosi te meble do swojego magazynu lub na wystawę, koszt zakupu ląduje na koncie zapasów sprzedawcy. Tylko i wyłącznie wtedy, gdy meble zostają sprzedane i opuszczają teren sprzedawcy, ich koszt uwzględniany jest w rachunku zysków i start sprzedawcy. Figurują tam jako „koszt sprzedanych dóbr”, co jest świetnym, dosłownym ich opisem. Tak jak zakup zapasów dodany jest na konto zapasów, koszty sprzedanych dóbr reprezentują odjęcie z konta zapasów. Sprzedawca mebli, który zakupił, powiedzmy, 100 sof po cenie 1 000 dolarów za sztukę, dodaje 100 000 dolarów do konta zapasów. Za każdym razem, gdy sprzedaje sofę, odejmuje 1 000 dolarów z konta zapasów i zapisuje ten tysiąc w swoim rachunku zysków i strat jako koszt sprzedanych dóbr. (Ta sama zasada obowiązuje w bardziej skomplikowanych przypadkach, takich jak zakup stali przez General Motors. Cena zakupu pojawia się na rachunku zapasów GM, a gdy samochód, na który zużyto stal, zostanie sprzedany, GM ponosi koszt sprzedanego dobra i tę samą wartość dopisuje do swojego rachunku zysków i strat). W tym miejscu kluczową kwestią, którą należy sobie uświadomić, jest to, że, ceteris paribus, wydatki produkcyjne na zapasy dodaje się na konto „zapasy” w bilansie, a koszt sprzedanych dóbr odejmuje się od tego konta. Jeśli wydatki produkcyjne na koncie zapasów przekraczają koszty sprzedanych dóbr, wartość konta zapasów odpowiednio wzrasta i to są inwestycje netto w zapasy. Jeśli wydatki produkcyjne na koncie zapasów lub innym nie dorastają do pięt kosztowi sprzedanych dóbr, wartość konta zapasów odpowiednio spada i powstają ujemne inwestycje netto w zapasy. Jest więc, mam nadzieję, jasne dla każdego czytelnika, dlaczego wydatki produkcyjne minus koszta równe są inwestycjom netto: inwestycje netto w budynki i sprzęt plus inwestycje w zapasy.
Wydatki produkcyjne przewyższają wydatki konsumpcyjne Wydatki produkcyjne — suma wydatków na dobra kapitałowe i siłę roboczą firm — nie tylko niemal na pewno przekracza wydatki konsumpcyjne, ale przekracza je nawet znacznie. Można to wywnioskować na chłopski rozum z marży zysków handlowych. Marża zysku to oczywiście proporcja zysków do przychodów ze sprzedaży. W przypadku supermarketów marża zysku osiąga poziom nawet tak niski jak 2%. W przypadkach wysoko kapitałochłonnych inwestycji, jak elektrownie, może wynosić nawet 20%. Nie odbiegniemy daleko od prawdy, jeśli przyjmiemy, że wynosi ona średnio 10%. Jeśli marża zysku to 10% sprzedaży, oznacza to, że koszt stanowi 90% wartości sprzedaży, a więc wydatki produkcyjne również wynoszą 90%. Załóżmy, że te wydatki produkcyjne dzielą się pomiędzy dobrami kapitałowymi a siłą roboczą w stosunku 5:4. W takim wypadku z każdego dolara wydanego na zakup dóbr konsumpcyjnych 50 centów idzie na zakup dóbr kapitałowych potrzebnych do produkcji tych dóbr, a 40 centów na wypłatę pensji pracowników. Ta historia powtarza się podczas produkcji dóbr kapitałowych sprzedanych za te 50 centów wydatku produkcyjnego. Ich koszt produkcji wyniesie 45 centów, podzielonych na 25 centów wydatków produkcyjnych na wcześniejsze dobra produkcyjne i 20 centów na wydatki produkcyjne na siłę roboczą. Jeśli podążymy tą ścieżką dalej i dalej, dotrzemy do punktu, w którym całkowite wydatki na dobra kapitałowe wynoszą dolara, a całkowite wydatki na siłę roboczą 80 centów (50¢ + 25¢ + 12,5¢ + … = $1 oraz 40¢ + 20¢ + 10¢ + … = 80¢). Można uznać, że te wydatki przedstawiają nie tylko wydatki produkcyjne w latach wcześniejszych, ale również wydatki produkcyjne w bieżącym roku. Jakaś część dzisiejszych wydatków produkcyjnych przeznaczona jest na produkcję dóbr konsumpcyjnych. Następna jest przeznaczona na produkcję dóbr kapitałowych, które wytworzą dobra konsumpcyjnych w przyszłości. Trzecia część idzie na produkcję dóbr kapitałowych, które posłużą do produkcji innych dóbr kapitałowych, które dopiero wytworzą dobra konsumpcyjne itd. W naszym przykładzie 1,80 dolara wydatków produkcyjnych przypada na każdego dolara popytu na dobra konsumpcyjne. Z wyjaśnionych już przyczyn taka relacja musi być uznana za typową dla gospodarki w danym roku.
Keynesowskiej makroekonomii brakuje połowy kart do gry: nieadekwatność PKB Powyższa argumentacja dowodzi, że keynesowskiej makroekonomii brakuje połowy kart do gry. Podaje się za studium nad systemem gospodarczym jako całością, jednakże — ignorując wydatki produkcyjne — całkowicie pomija większość wydatków biorących udział w produkcji dóbr i usług. Agregat księgowy będący znacznie bardziej odpowiednim dla realnej makroekonomii to ten, który nazwałem Przychodem Narodowym Brutto (GNR ― gross national revenue). To suma wszystkich przychodów ze sprzedaży i wypłaconych pensji. GNR jest też równy sumie konsumpcji i wydatków produkcyjnych, które się na niego składają. Wyobraźmy sobie równanie, w którym przychody ze sprzedaży i wypłacone pensje, składające się na GNR, znajdują się po lewej stronie, a konsumpcja i wydatki produkcyjne, finansujące płace i przychody ze sprzedaży, po prawej. Jeśli odejmiemy agregat kosztów pojawiających się w rachunkach zysków i strat firm od lewej strony równania, czyli przychody ze sprzedaży zredukujemy do zysków, GNR zmieni się w dochód narodowy. Jak odejmiemy te koszty od prawej strony, wydatki produkcyjne zredukujemy do inwestycji netto, a wydatki konsumpcyjne plus wydatki produkcyjne zredukujemy do konsumpcji plus inwestycji netto. Jeśli zamiast odejmować wszystkie koszty od obu stron, odejmiemy wszystkie koszty z wyjątkiem amortyzacji, GNR stanie się PKB. Po prawej stronie zredukuje się do wydatków konsumpcyjnych i inwestycji brutto (we współczesnym rozumieniu — nawiasem mówiąc, jeden z komponentów inwestycji „brutto” jest wprost opisany jako zmienna netto — inwestycje netto — w zapasy). Okazuje się, że PKB jest niewystarczający jako miernik agregatu wydatków na dobra i usługi. Brakuje mu sumy równej wszystkim kosztom sprzedanych dóbr plus wszystkich poniesionych wydatków produkcyjnych w gospodarce. To te koszty należy dodać do PKB, żeby otrzymać miernik realnego agregatu wydatków na dobra i usługi w gospodarce. Dodanie kosztów sprzedanych dóbr do, w rozumieniu dzisiejszej ekonomii, „inwestycji brutto” tworzy prawdziwe inwestycje brutto. Nie tylko inwestycje brutto na budynki i sprzęt, ale też inwestycje brutto w zapasy. Dodanie poniesionych wydatków produkcyjnych do tych realnych inwestycji brutto podniesie te ostatnie do wydatków produkcyjnych.
Oszczędności jako główne źródło wydatków Moja propozycja wprowadzenia radykalnie nowego podejścia do agregatów księgowych w ekonomii zamiast podejścia keynesowskiego niesie za sobą kilka ważnych implikacji. Jedna z nich wskazuje na rolę oszczędności w gospodarce. W keynesowskiej ekonomii oszczędności brane są po prostu za niewydane pieniądze. Dzieje się tak, ponieważ keynesowska ekonomia rozpoznaje tylko jeden typ wydatków — konsumpcyjne. Tak więc jeśli pieniądze są zarobione i zaoszczędzone, są po prostu niewydane, gromadzone. To na tej podstawie keynesowska ekonomia definiuje oszczędzanie jako „wyciek”. W rzeczywistości jedyną drogą, aby pieniądze wydane na dobra konsumpcyjne ukazały się kiedykolwiek jako wydatki produkcyjne na dobra kapitałowe i siłę roboczą, jest ta, aby odbiorcy tych funduszy nie skonsumowali ich. Tylko dzięki oszczędnościom omawiane pieniądze będą dostępne dla wydatków produkcyjnych. Wydatki produkcyjne zależą od oszczędności. A ponieważ wydatki produkcyjne to główna forma wydatków, większość wydatków w gospodarce zależy od oszczędności. Nawet wydatki konsumpcyjne zależą od oszczędności, bo to oszczędności są podstawą wypłat pensji, z których bierze się większość konsumpcji. Zakup drogich dóbr konsumpcyjnych, takich jak domy, samochody, kosztowny sprzęt czy wakacje — właściwie wszystko, czego koszt przekracza więcej niż znaczną część otrzymanego dochodu w danym czasie, może być zakupione tylko dzięki oszczędnościom. Niemal nikt nie kupuje domu z bieżącego dochodu, nawet całorocznego. Tak samo garstka ludzi kupuje nowy samochód z rocznego dochodu, nie mówiąc o jednej wypłacie. To samo dotyczy wielu innych dóbr. Oszczędności są konieczne do ich zakupu — jeśli nie oszczędności samego kupującego, to tych, od których kupujący pożyczył.
Konsekwencje „pakietu stymulacyjnego” Zależność wydatków produkcyjnych od oszczędności ma z kolei ważne konsekwencje dla tzw. pakietu stymulacyjnego, niedawno wprowadzonego w życie. Na ocenę pakietu wpływa nasze rozumowanie na temat inwestycji netto i roli kosztu sprzedanych dóbr w związku zarówno z inwestycjami netto, jak i zyskami. Tak więc zwolennicy pakietu stymulacyjnego zakładają, że wiedzą, co należy uczynić, by podkręcić popyt na dobra i usługi z dołu do góry — to jest na wszystkich etapach od sprzedaży detalicznej do hurtowni, przez wyrób, górnictwo i rolnictwo. Wystarczy zwiększyć popyt na dobra konsumpcyjne, dosłownie drukując pieniądze i dając je różnym konsumentom do wydania. Jednak jeśli działanie pakietu polegałoby na tym, że ludzie wydadzą wszystkie nowe, dodatkowe pieniądze, nie byłoby żadnego nowego popytu na dobra kapitałowe i siłę roboczą bazującego na tych nowych, dodatkowych pieniądzach. By to zademonstrować, wyobraźmy sobie — w pełnej zgodzie z życzeniami zwolenników pakietu stymulacyjnego — konsumenta otrzymującego tysiącdolarowy zwrot podatku finansowany przez nowe pieniądze wydrukowane przez rząd. Powiedzmy, że wypłaca on pieniądze, po czym idzie do najbliższego centrum handlowego, gdzie kupuje meble warte 1 000 dolarów. Właściciel sklepu jest akurat obecny i jako modelowy keynesowski konsument z krańcową skłonnością do konsumpcji wynoszącą 2/3 bierze z tych pieniędzy 666 dolarów 67 centów, po czym udaje się do pobliskiego sklepu z męską odzieżą, gdzie wydaje je na nowe ubrania. Właściciel sklepu odzieżowego również przebywa w sklepie i on też jest idealnym keynesowskim konsumentem z krańcowa skłonnością do konsumpcji na poziomie 2/3. Bierze 444 dolary i 44 centy z kasy i idzie do trzeciego sklepu w centrum handlowym, w którym wydaje pieniądze na nowy telewizor. Właściciel tego sklepu wyciąga dwie trzecie z nowego zastrzyku gotówki i dzwoni do żony oraz teściów, aby przyszli i zjedli z nim obiad w restauracji. Jeśli ten proces przebiegałby dalej, ostatecznie otrzymalibyśmy 3 000 dolarów dodatkowych wydatków konsumpcyjnych. Keynesiści wierzą, że te 3 000 dolarów stanowi nowy, dodatkowy dochód netto, który zwiększy popyt na siłę roboczą na wszystkich stadiach produkcji, prowadząc do wyższego zatrudnienia, a następnie pojawienia się na sklepowych półkach nowych dóbr konsumpcyjnych. Mnożnik wydatkowy i jego rzekome korzyści dla popytu na siłę roboczą i w ten sposób zatrudnienie będą nawet większe — zdaniem keynesistów — jeśli krańcowa skłonność do konsumpcji wyniesie 3/4, a nie 2/3, i jeszcze większe, jeśli będzie to 9/10 zamiast 3/4. Mnożnik i korzyści z nim związane są ograniczone tylko przez zniknięcie pieniędzy wskutek „wycieku”, którym są oszczędności. Jedynym typem dodatkowego dochodu, w który mogłyby przekształcić się dodatkowe wydatki konsumpcyjne — zgodnie z tym, w co wierzą keynesiści, są zyski firm, a dokładnie zyski sprzedawców różnych dóbr konsumpcyjnych. Nie doprowadziłoby to jednak do wzrostu pensji ani zatrudnienia nowych pracowników. A to dlatego, że jedynym skutkiem zwiększonych wydatków konsumpcyjnych byłyby wyższe przychody ze sprzedaży dla firm. Dochód zarobiony ze sprzedaży to zysk, a jeśli dodatkowy dochód ma zrównać się z dodatkową sprzedażą, to znaczy to, że dodatkowe zyski będą równe nowym przychodom ze sprzedaży.
Kolejną konsekwencją będzie wzrost cen dóbr konsumpcyjnych, pozbawiający pozostałych konsumentów możliwości ich zakupu. Wynika to z faktu, że więcej pieniędzy zostanie wydanych przy tej samej ilości dóbr. Oczywiście keynesiści szybko wytkną, że więcej dóbr zostanie sprzedanych, a nie tyle samo. Sprzedawcy zredukują swoje zapasy, aby sprostać dodatkowemu popytowi. Jak długo tak się dzieje, ceny niekoniecznie wzrosną. Jednak redukcja zapasów oznacza wzrost kosztów sprzedawanych dóbr, a więc wzrost zysków w momencie dodatkowych wydatków konsumpcyjnych będzie mniejszy niż sam wzrost tych wydatków. Sprzedawca mebli ponosi na przykład 500 dolarów dodatkowych kosztów sprzedanych dóbr, kiedy kupujący wyda 1 000 dolarów w jego sklepie. Dodatkowy zysk sprzedawcy wyniesie więc tylko 500 dolarów, a nie 1 000. Jego konsumpcja, jako modelowego keynesowskiego konsumenta, wyniesie więc tylko dwie trzecie tej sumy. Podobnie rzecz ma się w przypadku wszystkich pozostałych sprzedawców w łańcuchu wydawania i ponownego wydawania. Rzekome „stymulowanie” będzie znacznie mniejsze, niż keynesiści oczekują i pragną: tylko 333,33 dolara zamiast 666,67 w pierwszej rundzie i tylko 111,11 dolara, a nie 444,44 w drugiej turze itd. Każda przyszła runda wydawania odzwierciedla nie tylko rzekomy „wyciek” pieniędzy jako oszczędności, ale efekt, jaki na wysokość dochodów wywiera konieczność odjęcia kosztów sprzedanych dóbr. Jeśli sprzedawcy praktykowaliby keynesizm co do joty, zignorowaliby mały szczegół dodatkowego kosztu sprzedanych dóbr i towarzyszące mu wyczerpywanie zapasów. Po prostu konsumowaliby proporcjonalnie do dodatkowej sprzedaży, jak gdyby to był dodatkowy dochód, jak zakłada i uczy keynesizm. W tym wypadku mielibyśmy do czynienia z 3 000 dolarów konsumpcji i zapasami zmniejszonymi o 1500 dolarów. Takie zachowanie doprowadziłoby nie tylko do braku dodatkowego popytu na dobra kapitałowe i siłę roboczą, ale do sytuacji, w której będzie mniej popytu niż wcześniej, skutkując wzrostem bezrobocia. Jeśli w którymś momencie sprzedawcy zechcą uzupełnić zapasy dóbr, które sprzedali, odkryją, że ich zdolność, by to zrobić, zmalała, bo skonsumowali część swojego kapitału. By zdobyć kapitał, którego potrzebują, musieliby albo zdobyć dodatkowy kapitał z zewnątrz, albo wycofać kapitał, który sami przekazali innym. W obu wypadkach gdzieś w gospodarce będzie dostępne mniej kapitału i tam aktywność biznesowa załamie się. Konsekwencją będzie większe bezrobocie, a nie mniejsze. Aby te nowe środki pieniężne wstrzyknięte do gospodarki poprzez nowe wydatki konsumpcyjne znalazły drogę na wcześniejsze etapy produkcji, sprzedawcy nie mogliby konsumować swoich nowych dochodów. Wręcz przeciwne, musieliby oszczędzić je w najwyższym możliwym stopniu. Jeśli właściciel sklepu meblowego oszczędzi i produktywnie wyda 1 000 dolarów nowego przychodu ze sprzedaży, będzie mógł motywować swoich dostawców do większej aktywności. Jeśli ci dostawcy również zaoszczędzą i wydadzą produktywnie dużą część nowych przychodów, sami zadziałają ożywczo na swoich dostawców itd. W ten sposób popyt na siłę roboczą i zatrudnienie może wzrosnąć. Ale taki rezultat zależałby od dodatkowych oszczędności i wydatków produkcyjnych, a nie wydatków konsumpcyjnych. Prawdą jest, że jeśli na wszystkich etapach produkcji doświadczylibyśmy istotnych oszczędności nowych dochodów, to wzrost wydatków konsumpcyjnych napędzanych inflacją mógłby służyć wzrostowi popytu na dobra kapitałowe i siłę roboczą na wszystkich etapach produkcji. Nie jest to jednak wystarczająca przesłanka dla rekomendowania owej polityki. W rzeczywistości dąży ona do ożywienia tej samej błędnej, źle nakierowanej produkcji, która prowadzi do recesji lub kryzysu i która kreuje samą potrzebę stymulacji. Nie możemy zapominać, że nasze obecne problemy biorą swój początek z systemu, w którym duża część produkcji, na przykład konstrukcja setek tysięcy domów, odbywała się dla korzyści tych, których własna produktywność była niewystarczająca, by kiedykolwiek mogli pozwolić sobie na te domy. Dobrze, że ta nieekonomiczna, przynosząca straty produkcja już się skończyła. Rozwiązaniem nie jest stworzenie nowego, przynoszącego straty systemu. W takim systemie producenci będą wytwarzać dobra dla ludzi, których własna produktywność nie wystarczy na zakup tych dóbr. Ludzie kupowaliby te dobra tylko dzięki „zwrotom” podatków, których nigdy nie zapłacili. Problem wytworzony przez budowanie domów dla pożyczkobiorców „subprime” nie może być rozwiązany poprzez produkowanie wszelkich dóbr dla konsumentów „subprime” ogółem. Prawdziwe rozwiązanie wymaga pozwolenia na nakierowanie produkcji wedle potrzeb i pragnień tych, których własna produktywność wystarczy im na opłacenie produkcji innych.
Wnioski Wykazałem, że wbrew powierzchownemu rozumieniu, w najbardziej dosłownym sensie słowa „powierzchowny”, wydatki konsumpcyjne nie są główną formą wydatków w gospodarce i nie tworzą też dochodu narodowego czy produktu krajowego brutto. Pokazałem, że większość wydatków w gospodarce ukrywa się pod inwestycjami netto. Jakkolwiek niewielkie, a nawet czasami ujemne, inwestycje netto reprezentują prawdziwe źródło przychodów i dochodów. Tym źródłem są wydatki produkcyjne, które, jak pokazałem, są wydatkami mającymi na celu przyszłą sprzedaż i są widoczne w wydatkach firm na dobra kapitałowe i siłę roboczą. (Natomiast wydatki konsumpcyjne to wydatki bez takiego celu). Rola wydatków produkcyjnych jest ukryta, ponieważ inwestycje netto to różnica pomiędzy nimi a kosztami firm — tymi samymi kosztami, które znajdziemy w rachunkach zysków i start przedsiębiorstw i które nie będą różnić się znacząco wielkością od wydatków produkcyjnych. Tak więc tylko niewielka część wydatków produkcyjnych ukazuje się w konwencjonalnym, keynesowskim liczeniu dochodu narodowego. Zademonstrowałem obecność wydatków produkcyjnych za inwestycjami netto poprzez logiczną demonstrację równości pomiędzy zyskami plus płacami po jednej stronie, a konsumpcją plus inwestycjami netto po drugiej. Sedno demonstracji leży w zredefiniowaniu zysków jako przychodów ze sprzedaży minus koszty, a następnie podział zarówno przychodów ze sprzedaży, jak i wypłaconych pensji na wydatki produkcyjne i konsumpcyjne. Nazwałem rezultat tego podziału „części składowe przychodów/wydatków” . Pokazałem, jak równość zysków plus płac oraz konsumpcji plus inwestycji netto wynikała po prostu ze zmiany kolejności dodawania tych części składowych — z tej bazującej na przychodach i dochodach na bazującą na wydatkach. Wykazałem na podstawie elementarnych zasad księgowania firm, dlaczego wydatki produkcyjne minus koszty to suma inwestycji netto w budynki i sprzęt i inwestycji netto w zapasy. Następnie zademonstrowałem, dlaczego i jak wydatki produkcyjne przewyższają wydatki konsumpcyjne — i to ze sporym zapasem. Zaprezentowałem Przychód Narodowy Brutto (GNR) jako właściwy miernik całkowitych wydatków składających się na przychody i dochody w gospodarce. Pokazałem GNR jako równy przychodom ze sprzedaży plus płace po lewej stronie i wydatkom konsumpcyjnym i produkcyjnym po prawej. Pokazałem, jak poprzez odjęcie kosztów firm od przychodów ze sprzedaży po lewej stronie i od wydatków produkcyjnych po prawej, GNR redukuje się do dochodu narodowego po lewej i konsumpcji plus inwestycje netto po prawej. Pokazałem słabości PKB jako miernika całkowitych wydatków w porównaniu do GNR.
Wreszcie, pokazałem radykalne różnice pomiędzy moją analizą a konwencjonalną analizą keynesowską w rozumieniu roli oszczędności jako źródła wydatków w gospodarce. Pokazałem także implikacje mojej analizy dla tzw. pakietu stymulacyjnego wprowadzonego niedawno w życie. George Reisman Tłumaczenie: Jan Wróbel
O Powstaniu i o Globalnym Ocipieniu Grenlandia: liczymy... Globciachowcy – ci, co straszą Globalnym Ociepleniem – przekonują, że jak się roztopią lody Oceanu Lodowatego – to oceany podniosą się o kilka metrów. To, oczywiście, nonsens: Prawo Archimedesa jest chyba JESZCZE w programach szkolnych? Straszą też, że potop nastapi, gdy roztopią się lody Antarktydy. To też nonsens: podgrzanie lądolodu Antarktydy z -40ºC do -37ºC nie spowoduje jego roztopienia... Globciachowcom pozostaje więc Grenlandia. Prosta odpowiedź: Grenlandia BYŁA w latach 800-1100 Zielonym Lądem – i Rzymu jakoś nic nie zalało – wyraźnie im nie wystarcza. Twierdzą, że Eryk Wspaniały mocno przesadzał, by nakłonić Wikingów do kolonizacji Grenlandii; że tylko część wyspy się zieleniła – a na reszcie lodowiec spokojnie trwał. Być może jest to prawda; nie bardzo wiem, jak to sprawdzić, bez zajrzenia pod spód lodowca...
Przyjmijmy więc, że jak teraz temperatura wzrośnie o te 3ºC to cały lód na Grenladndii roztopi się i spłynie do morza – a wtedy się nie roztopił. I liczymy. Grenlandia to 2175,6 tys. km² – w tym 341,7 tys. km² jest wolnych od lodu. Daje to 1834 tys. km² Maksymalna grubość pokrywy lodowej to podobno 3,5 km. Jest to gruba przesada. Cytuję: „Większość gór Grenlandii to góry wysokie, których wysokości średnie przekraczają 2000 m n.p.m. Najwyższy szczyt wyspy - Góra Gunnbjørna ma wysokość 3 733 m n.p.m”. Nawet 1 km grubości lodu to zapewne przesada – ale przyjmijmy tę wielkość. Wody na Ziemi zajmują 361 000 000 km² - z prostego dzielenia wynika, że w takim przypadku poziom wód podniósłby się dość dokładnie o 5 metrów. To bardzo dużo. Atole na Pacyfiku zniknęłyby pod wodą, podobnie wiele innych wysp. Byłaby to tragedia dla setek tysięcy wyspiarzy. Również w reszcie świata linia brzegowa mocno by się cofnęła. Miliony – a może nawet: dziesiątki milionów ludzi by ucierpiało. A kto by zyskał? Rybki! Środowisko! Ale nie tylko. Do i zamieszkania zaczęłaby nadawać się Grenlandia – na której, przy gęstości zaludnienia jak w Hong-Kongu, można by zmieścić prawie dwukrotną liczbę ludności świata!! Per saldo chyba więcej powierzchni byśmy na tym zyskali, niż stracili... Ale to nie jest tak... Należy bowiem pamiętać, że np. w Szwajcarii czy Norwegii temperatura jest znacznie wyższa, niż (grenlandzka +3ºC) - a lodowce jakoś sie nie roztapiają. A poza tym: przy podniesieniu temperatury o te 3ºC nie tylko część lodu zamieni się w wodę – ale i część wody zamieni się w parę wodną! I to wyjaśnia, dlaczego do tej pory obserwowaliśmy podczas okresów ocieplenia tylko niewielkie podniesienie się poziomu wody. Do Globciachowców mam na koniec pytanie:
Gdyby po podniesieniu się temperatury o te 3ºC miał nas zalać ocean – to w takim razie po obniżeniu temperatury w latach 1500-1700, kiedy to Bałtyk zamarzał – powinniśmy byli zaobserwować znaczne obniżenie się poziomu wód. Czy Holendrzy to zaobserwowali na swoich polderach? A teraz najnowsze wiadomości o Globciachowcach. Najnowsze wiadomości szerzone przez Globciachowców to: „nieoczekiwanie, w ciągu pięciu dni, stopiło się 97% wierzchniej warstwy lodu na Grenlandii” Towarzyszy temu para mapek: na jednej 90% Grenlandii jest na biało – na drugiej wszystko jest rdzawo-czerwone poza białymi kłaczkami tu i ówdzie. Efekt: ogromna większość telewidzów i czytelników gazet jest przekonana, że w ciągu pięciu dni roztopił się cały lodowiec grenlandzki! Mający ponoć miejscami do 3,5 km grubości.
Nikt jakoś nie zauważa, że w/g Globciachowców po roztopieniu się Grenlandii miało nas zalać! Z Półwyspu Helskiego pozostałoby tylko kilka wysepek – jak już kiedyś było.A tu – nic! Nic - bo mapki sugerują, jakoby lodu już nie było. Tymczasem sprytnie sformułowana wiadomość brzmi:
„stopiło się 97% WIERZCHNIEJ WARSTWY lodu”. Nie jest przy tym wyjaśnione, czy ta „wierzchnia warstwa” to milimetr? Dwa milimetry? Czy może nawet roztopiło się – o zgrozo – pół centymetra lodu z wierzchu? Po co to pisać? Ludzie przecież wiadomości TV łykają jak indyk kluski. Bezmyślnie... Dała się nabrać nawet cwana zazwyczaj i mająca na etatach redakcyjnych sporo pure sangue półinteligentów „Gazeta Wyborcza”: JKM
Fala upadłości już nie tylko w budownictwie Jak to będzie skutkowało dla rynku pracy? Przedstawiciele resortu pracy już to wiedzą, przynajmniej 200 tysięcy bezrobotnych więcej na koniec 2012 roku.
1. W gospodarce rynkowej, upadłości są normą taką jak powstawanie nowych firm ale o kondycji gospodarki informuje ich ilość i potencjał firm, które zwracają się do sądów z takimi wnioskami. Od roku 2008 ilość upadłości w polskiej gospodarce z roku na rok rośnie i to bardzo wyraźnie. W roku 2008 było ich „tylko” 425, w roku 2009 już 673, w roku 2010 - 691, a w 2011 aż 730. W pierwszym półroczu tego roku, sądy ogłosiły już 472 upadłości (26% więcej niż w analogicznym okresie roku ubiegłego), a specjaliści z tego zakresu (między innymi eksperci Euler Hermes) przewidują, że w całym roku będzie ich co najmniej 850. O ile jednak w poprzednich latach upadały firmy małe i średnie, teraz upadają te wielkie. Tylko w czerwcu tego roku sądy ogłosiły upadłość 77 firm, których obroty łącznie wynoszą aż 4,4 mld zł.
2. Zaczęło się od upadłości giełdowej firmy DSS realizującej tzw. odcinek C autostrady A-2 ze Strykowa do Warszawy. Pociągnęła ona za sobą dwie kopalnie surowców skalnych (dolnośląską i kielecką), które niedawno nabyła od Skarbu Państwa.Pozostawiła wielomilionowe zobowiązania i rozsierdzonych podwykonawców, którzy do niedawna blokując drogi dochodzili swoich należności w GDDKiA bo u syndyka nie mieli szans, ponieważ wartość majątku upadłej firmy jest kilkakrotnie niższa od jej zobowiązań. Z wnioskiem o upadłość układową zwróciła się także do sądu firma POLDIM budująca autostradę A-4. Samym bankom jest ona winna ponad 100 mln zł, ma również jeszcze nie oszacowane ostatecznie zobowiązania wobec aż 6 tysięcy firm z nią współpracujących w tym kilkuset podwykonawców przy realizacji tej inwestycji. Zupełnie niedawno warszawską giełdą wstrząsnęły wnioski o upadłość złożone przez dwie wielkie firmy giełdowe PBG i Hydrobudowa. Z podobnym wnioskiem zwróciła się także powiązana z nimi spółka Aprivia. Wspomniane dwie firm giełdowe to potentaci na rynku budowlanym. W ostatnich latach uczestniczyły w realizacji większości inwestycji na Euro 2012 takich jak autostrady A-1, A-4, a także Stadionu Narodowego w Warszawie, stadionu PGE Arena Gdańsk i stadionu miejskiego w Poznaniu. Sama spółka PBG miała zawarte kontrakty na inwestycje związane z Euro 2012, na kwotę około 5 mld zł netto, co pokazuje skalę potencjału wykonawczego tej firmy. Zatrudnia ona blisko 7 tysięcy pracowników i wniosek o upadłość oznacza zagrożenie istnienia takiej ilości miejsc pracy. Z obydwoma firmami są związane setki podwykonawców i jeżeli nie uda się im odzyskać przynajmniej części należności to i one będą upadały, bądź będą likwidowane przez ich właścicieli.
3. Ale ostatnie tygodnie przynoszą upadłości także wielkich firm handlowych. Właśnie wczoraj sąd w Gdańsku zatwierdził po paru tygodniach upadłość układową firmy Bomi. Bomi jest spółką giełdową ma sieć delikatesów pod marką Bomi i supermarketów pod marką Rast jest również operatorem sieci sklepów franczyzowych. Prowadzi także działalność w segmencie sklepów małopowierzchniowych pod markami Sieć 34, eLDe oraz Livio. Z kolei o wniosek o upadłość likwidacyjną złożył zarząd wielkiej spółki zajmującej się przetwarzaniem ryb Wilbo Seafood, która jest właścicielem znanego znaku towarowego „Neptun” i wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie, sąd taką upadłość ogłosi.
4. Gwałtowny przyrost liczby upadłości i to jak na polskie warunki firm wielkich już w I połowie tego roku kiedy jeszcze na niezłym poziomie utrzymuje się zarówno popyt wewnętrzny jak i eksport, bardzo źle rokuje na II połowę tego roku. Wtedy będziemy mieli już do czynienia z wyraźnym spowolnieniem gospodarczym i zapewne kolejnymi upadłościami w sektorze budowlanym, developerskim ale także w handlu detalicznym i hurtowym. Jak to będzie skutkowało dla rynku pracy? Przedstawiciele resortu pracy już to wiedzą, przynajmniej 200 tysięcy bezrobotnych więcej na koniec 2012 roku. Kuźmiuk
Przedśmiertne konwulsje Rząd Donalda Tuska postanowił wypowiedzieć kolejną wojnę "piratom drogowym". W Polsce stanie 300 nowych fotoradarów do zasilania kasy państwowej. To już jedna z ostatnich konwulsji ustroju, którego agonia zaczęła się już wiele miesięcy temu. Przy polskich drogach stanie 300 nowych fotoradarów. Mają one zastąpić dotychczas istniejące maszty i atrapy zawierające puste skrzynki. Dodatkowo, na drogach powstaną również pomiary prędkości na konkretnych odcinkach. Oficjalnie chodzi o to, aby poprawić bezpieczeństwo na drogach. W rzeczywistości chodzi o pieniądze. Pieniądze potrzebne do ostatnich konwulsji w agonii finansowej tego ustroju. RMF FM poinformował w marcu, że cztery radary ustawione na skrzyżowaniu ulic Sobieskiego i Sikorskiego w Warszawie w ciągu trzech pierwszych tygodni zarobiły 750 tysięcy złotych. Daje to 250 tysięcy złotych w ciągu tygodnia czyli milion złotych w ciągu miesiąca. Radary są cztery, więc z matematyki wynika, że jeden generuje miesięcznie 250 tysięcy złotych. W ciągu roku daje to więc trzy miliony złotych. Jeśli pomnożymy tą kwotę przez 300 nowych radarów to okazuje się, że radary te przyniosą w ciągu roku 900 milionów złotych zysku do kasy państwa. Pieniądze te zostaną oczywiście rozkradzione i zmarnowane przez urzędniczą "klasę próżniaczą". Ale nie o to chodzi. Kasa z radarów to rozpaczliwa próba zdobycia za wszelką cenę pieniedzy, aby przedłużyć nieuchronną agonię systemu. Co robi czlowiek stojący w obiczu bankructwa? Za wszelką cenę stara się zdobyć pieniądze na rzetrwanie: tu dorobić, tam pożyczyć, tu wziąć jakąś zaliczkę, zerwać lokaty, podjąć nowe zobowiązania. Gdy człowiek jest w desperacji, podejmuje decyzje rozpaczliwe - zgadza się na wszystko, byle tylko zdobyć jakiekolwiek pieniądze. Tak samo postępuje bankrutujący rząd Donalda Tuska - stara się rozpaczliwie i za wszelką cenę zdobyć gdziekolwiek jakiekolwiek pieniądze. Dlatego tylnymi drzwiami wprowadza podatki, instaluje fotoradary, próbuje przeforsować ustawą kataster. Ostatnie miesiące rządów Tuska (daj Boże, żeby skończyły się jak najszybciej) będą więc wyścigiem między rządem Tuska, który będzie chciał ukraść nam jak najwięcej i Polakami, którzy będą kombinować i ostatecznie ukraść dadzą sobie mało. Każdy miliard złotych, który rząd Tuska zrabuje, przedłuży agonię jego rządu (i całego polskiego eurosocjalizmu) o kilka dni, a w ciągu tych kilku dni można będzie jeszcze trochę ukraść, więc gra warta jest świeczki. Trzeba przecież ukraść tyle, aby dać trochę zarobić wszystkim "znajomym królika" zatrudnionych w państwowej administracji. Państwo Donalda Tuska jest w agonii i nic i nikt tego nie jest w stanie zmienić. Fotoradary mają tylko tę agonię przedłużyć
Szymowski
Prowokatorzy , nomenklatura II Komuny wygwizdani Rokita o prowokacji Tuska.Polityczny spryt sięgnął tak daleko..aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Prof. Norman Davies "triumfalizm" w czasie obchodów rocznicy razi brytyjskiego historyka.”.... „Polacy "zbliżają się do momentu, kiedy obchody rocznicy powstania warszawskiego powinny mieć swój kres. „...(źródło)
Człowiek , który wylansował Komorowskiego na prezydenta , jego przyjaciel Palikot „„Wstydzę się Powstania Warszawskiego!” ...(więcej)
Sikorski , minister Tuska " warto wyciągnąć lekcje także z tej narodowej katastrofy", do którego dołączył link do strony internetowej www.powstanie.pl. , STRONA PRZECIWNIKÓW KULTU SPRAWCÓW POWSTANIA WARSZAWSKIEGO ..(źródło)
Premier został wygwizdany na Powązkach, prezydent Warszawy - na kopcu Powstania Warszawskiego „....”Grupka demonstrantów ostentacyjniewygwizdała premiera Donalda Tuska,gdy składał kwiaty pod pomnikiem.Antoniego Macierewicza witano brawami.Później ktoś dobitnie krzyknął"Hańba!". ...(źródło)
Powstańcy Warszawscy nie po to ginęli , aby Komorowski pozbawiał Polaków prawa do zgromadzeń , łamał ich prawa obywatelskie , nie po to aby Tusk deptał buciorami prawo Polaków do wolności słowa i kneblował telewizje Trwam . Nie po to ginęli , aby Tusk wbijał Polakom ideologicznymi pałkami ohydny kult Bolka. Proszę zwrócić uwagę na lansowane przez reżim słowa Daviesa , który domaga się likwidacji obchodów Powstania Warszawskiego z powodu „ Triumfalizmu „ . Zawłaszczanie obchodów powstania przez II Komunę jest prowokacją i ma na celu realizacje postulatu Daviesa. Niestety nomenklaturze II Komuny udało się nałożyć chomonto na generała Ścibor Rylskiego „Ciąg dalszy miał miejsce na Kopcu Powstania, gdzie zapalono ogień, który ma tam płonąć przez 63 dni. W trakcie jednak grupka w tłumiezaczęła skandować: "Precz z komuną"; "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę". Wygwizdano prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz. - Gdzie macie komunę? Wiele tysięcy osób oddało życie, aby nie było komuny. Przeproście, bo inaczej nie przyjmiemy waszych hołdów - zwrócił się do tłumu Ścibor-Rylski.”.....(źródło)
Scibor Rylskiemu warto przypomnieć o prowokacji Tuska , o tym co działo się na zjeździe Solidarności . Nomenklatura II Komuny zastosowała w czasie obchodów Rocznicy Powstania dokładnie taka samą socjotechnikę manipulacji i prowokacji w stosunku do Polaków , jak wtedy . Rokita o prowokacji Tuska na Zjeździe Solidarności „„Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”. Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści – nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia – jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium. Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji. „…”Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor.”....(więcej) Marek Mojsiewicz
Alfabet stołków Platformy Kto jest kim w imperium wpływów PO“Ludowa pajęczyna”, “Pazerne Stronnictwo Lewizny” – takimi tytułami epatują Polaków największe media. Oczywiście PSL zawsze słynęło z pazerności na państwową kasę, ale kolesiostwo i nepotyzm to nie są wady wyłącznie ludowców. Co więcej, w obecnym układzie rządowym PSL wcale nie jest tą stroną, która korzysta najwięcej. Kawałek tortu, jaki wydarła dla siebie partia Waldemara Pawlaka, jest znacznie mniejszy niż to, co zawłaszczyła i nadal zawłaszcza Platforma Obywatelska. Różnica jest taka, że ludowcy niespecjalnie ukrywają swoje zdobycze (co widać choćby po nazwiskach krewnych czy dzieci znanych działaczy PSL), natomiast partia Tuska często maskuje swój “skok na stołki” powoływaniem ludzi, którzy uchodzą za “bezpartyjnych fachowców”, choć w rzeczywistości są blisko związani z PO. Dlatego warto przyjrzeć się najbardziej charakterystycznym nominatom Platformy w państwowych spółkach. Oczywiście poniższa lista stanowi tylko wierzchołek góry lodowej, gdyż na poziomie lokalnym (od województw, przez powiaty, po miasta i gminy) podobnych przypadków są setki, a może i tysiące.
Robert Apiecionek – wrocławski radny PO poprzedniej kadencji; od 2008 r. członek rady nadzorczej Jeleniogórskiej Przędzalni Czesankowej “Anilux”.
Cezary Banasiński – wieloletni prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, wcześniej wiceszef Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej w rządzie Buzka; od 2009 r. przewodniczący rady nadzorczej banku PKO BP, od stycznia br. także członek rady nadzorczej PKN Orlen.
Paweł Białek – były wiceszef ABW w rządzie Tuska; zaraz po odejściu ze stanowiska wiosną br. został członkiem rad nadzorczych KGHM i PKN Orlen.
Alfred Bieć – były sekretarz Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów (z ramienia PZPR) i współpracownik Leszka Balcerowicza; w latach 2008-2010 członek rady nadzorczej PZU.
Marcin Bobowiec – radny sejmiku województwa dolnośląskiego z ramienia PO; jako wrocławski radny poprzedniej kadencji został członkiem zarządu spółki EnergiaPro, wchodzącej w skład holdingu energetycznego Tauron.
Piotr Borawski – działacz PO z Gdańska, narzeczony córki Ewy Kopacz; członek rady nadzorczej spółki PPHU Zaplecze, należącej do samorządu Warszawy.
Grzegorz Borowiec – od grudnia 2007 r. dyrektor generalny w Ministerstwie Skarbu Państwa; członek rad nadzorczych Telewizji Polskiej i PKN Orlen.
Juliusz Braun – wieloletni poseł UD i UW, były przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, doradca ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego; w marcu 2011 r. wybrany do rady nadzorczej Telewizji Polskiej i od razu delegowany do pełnienia obowiązków prezesa spółki, następnie wybrany na pełnoprawnego prezesa TVP.
Jarosław Charłampowicz – wrocławski poseł PO, były asystent Grzegorza Schetyny; jako radny sejmiku województwa dolnośląskiego był członkiem rady nadzorczej MPK we Wrocławiu, jest także prezesem Dolnośląskiej Organizacji Turystycznej.
Tomasz Cyran – rzeszowski prawnik, w 2007 r. bezskutecznie kandydował do Sejmu z listy PO; w 2010 r. członek rady nadzorczej Ruch SA, od października 2010 r. członek rady nadzorczej Agencji Rozwoju Przemysłu.
Mirosław Czekaj – skarbnik miasta stołecznego Warszawy od początku rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz; od 2009 r. członek rady nadzorczej banku PKO BP.
Zbigniew Ćwiąkalski – były minister sprawiedliwości w rządzie Tuska; od czerwca 2010 r. członek rady nadzorczej PZU.
Henryk Ćwikliński – ekonomista z Uniwersytetu Gdańskiego, w 2005 r. bezskutecznie kandydował do Senatu z listy PO, zasiada w regionalnych władzach partii; w latach 2008-2011 członek rady nadzorczej spółki Zarząd Portu Morskiego Gdańsk.
Zbigniew Derdziuk – były minister bez teki w rządzie Tuska; od października 2009 r. prezes ZUS, od czerwca 2011 r. również członek rady nadzorczej PZU.
Dariusz Filar – były członek Rady Polityki Pieniężnej, związany ze środowiskiem KLD, zasiada w radzie gospodarczej przy premierze Tusku; od czerwca 2010 r. członek rady nadzorczej PZU, od lipca 2011 r. również członek rady nadzorczej BGŻ.
Zdzisław Gawlik – były wiceminister skarbu w rządzie Tuska, w 2011 r. bezskutecznie kandydował do Senatu z ramienia PO; zaraz po odejściu z rządu został wiceprezesem spółek PGE Energia Jądrowa i PGE EJ 1.
Arkadiusz Gierałt – były szef PO w Lubinie, bliski współpracownik Grzegorza Schetyny; w latach 2008-2010 dyrektor generalny ds. inwestycji i rozwoju w KGHM, w latach 2010-2012 członek zarządu spółki KGHM TFI, od 2008 r. przewodniczący rady nadzorczej spółki KGHM Letia, w latach 2008-2012 członek rady nadzorczej spółki Polkomtel.
Aleksander Grad – były minister skarbu, wieloletni poseł i szef małopolskiej PO; w czerwcu br. zrzekł się mandatu poselskiego, by objąć stanowisko prezesa spółek PGE Energia Jądrowa i PGE EJ 1, gdzie ma zarabiać 110 tys. zł miesięcznie.
Marcin Idzik – były wiceminister obrony w rządzie Tuska; od czerwca br. wiceprezes grupy Bumar.
Lilla Jaroń – była wiceminister edukacji w rządzie Tuska, wcześniej sekretarz województwa dolnośląskiego i radna PO; po odejściu z rządu w styczniu br. została wiceprezesem Dolnośląskiego Parku Innowacji i Nauki oraz członkiem rady nadzorczej Hali Stulecia.
Lech Jaworski – były członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji; jako warszawski radny PO był w latach 2007-2010 prezesem spółki Max-Film, zarządzającej kinami należącymi do samorządu województwa mazowieckiego.
Marek Karabuła – wieloletni wiceprezes Browarów Okocim, znajomy ministra Grada; w latach 2008-2010 prezes spółki Nafta Polska, następnie wiceprezes Agencji Rozwoju Przemysłu, a latach 2010-2012 wiceprezes PGNiG, zasiadał też w radach nadzorczych PKN Orlen i PGNiG, od maja br. prezes spółki PGNiG wydobywającej surowce w Libii.
Jakub Karnowski – były działacz UW, szef gabinetu politycznego wicepremiera Leszka Balcerowicza; od kwietnia br. prezes PKP.
Arkadiusz Kawecki – były członek zarządu firmy Work Service, należącej do senatora PO Tomasza Misiaka, wyrzuconego z partii w 2009 r. za konflikt interesów; w latach 2008-2012 członek rady nadzorczej KGHM, w 2009 r. dyrektor ds. zasobów ludzkich w PKN Orlen i członek rady nadzorczej orlenowskiej spółki Unipetrol.
Marcin Kędracki – wiceprzewodniczący sejmiku województwa śląskiego z ramienia PO; prezes Gliwickiej Agencji Turystycznej, od maja 2011 r. członek rady nadzorczej Górnośląskiego Towarzystwa Wodociągów.
Krzysztof Kilian – współzałożyciel KLD, przyjaciel i doradca Donalda Tuska, były minister łączności w rządzie Suchockiej; w latach 2008-2011 wiceprezes spółki Polkomtel, członek rad nadzorczych banku PKO BP i spółki PL.2012, od marca br. prezes Polskiej Grupy Energetycznej.
Dariusz Jacek Krawiec – menedżer z doświadczeniem w sektorach finansowym i metalurgicznym, ekspert ekonomiczny PO; od września 2008 r. prezes PKN Orlen (zastąpił powołanego zaledwie kilka miesięcy wcześniej specjalistę z branży paliwowej).
Jerzy Kubara – biznesmen z regionu wałbrzyskiego, w 2001 r. bezskutecznie kandydował do Senatu z ramienia PO; w latach 2008-2009 członek rady nadzorczej Totalizatora Sportowego.
Marcin Kulicki – były wiceprezydent Siedlec z ramienia PO, niegdyś funkcjonariusz ZOMO; w latach 2009-2012 prezes Krajowej Spółki Cukrowej.
Adam Leszkiewicz – były wiceminister skarbu w rządzie Tuska, wcześniej dyrektor gabinetu Aleksandra Grada jako wojewody tarnowskiego; od lutego br. wiceprezes i dyrektor generalny Zakładów Azotowych Kędzierzyn.
Paweł Lisiewicz – dyrektor gabinetu prezydenta Komorowskiego, były szef młodzieżówki UW, rzecznik prasowy ministra Grada; w latach 2009-2011 przewodniczący rady nadzorczej spółki Presspublica, od marca 2010 r. członek rady nadzorczej koncernu energetycznego Enea, od kwietnia 2011 r. członek rady nadzorczej Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych.
Marek Litka – działacz gdańskiej PO; w latach 2008-2010 wiceprezes spółki PERN “Przyjaźń”, równocześnie członek rady nadzorczej spółki Zarząd Morskiego Portu Gdańsk.
Jerzy Marciniak – były dyrektor Urzędu Wojewódzkiego w Tarnowie w czasach, gdy wojewodą był Aleksander Grad; od 2008 r. prezes Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach, od 2011 r. również Zakładów Azotowych Kędzierzyn.
Krzysztof Opawski – były minister infrastruktury w rządzie Belki; od grudnia 2007 r. przewodniczący rady nadzorczej PKP.
Jerzy Osiatyński – doradca prezydenta Komorowskiego, były minister finansów w rządzie Suchockiej, wieloletni poseł UD i UW,; w latach 2008-2010 członek rady nadzorczej banku PKO BP.
Hubert Papaj – wiceprezydent Jeleniej Góry z ramienia PO, były asystent posłanki Beaty Sawickiej; w poprzedniej kadencji jako przewodniczący rady miasta był członkiem zarządu spółki Jeleniogórskie Elektrownie Wodne.
Leszek Pawłowicz – ekonomista z Uniwersytetu Gdańskiego, od 1990 r. wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, założonego przez liderów KLD; od 2008 r. prezes rady Giełdy Papierów Wartościowych, od 2010 r. członek rady nadzorczej PKN Orlen.
Marzena Piszczek – była dyrektor delegatury Ministerstwa Skarbu Państwa w Krakowie z nominacji ministra Grada; w latach 2008-2009 przewodnicząca rady nadzorczej banku PKO BP, od 2008 r. przewodnicząca rady nadzorczej Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach, od sierpnia 2009 r. członek rady nadzorczej PZU, od stycznia 2011 r. wiceprezes spółek PGE Energia Jądrowa i PGE EJ1.
Jerzy Pokój – przewodniczący sejmiku województwa dolnośląskiego z ramienia PO; od 2008 r. członek rady nadzorczej spółki “Interferie”, należącej do KGHM.
Jerzy Pruski – doradca prezydenta Komorowskiego, były członek Rady Polityki Pieniężnej, zastępca Leszka Balcerowicza w NBP; w latach 2008-2009 prezes banku PKO BP.
Andrzej Rzońca – członek Rady Polityki Pieniężnej z rekomendacji PO, były asystent i doradca Leszka Balcerowicza; w latach 2008-2009 przewodniczący rady nadzorczej Totalizatora Sportowego.
Andrzej Saja – były szef młodzieżówki UW i PO; w latach 2008-2011 prezes Polskiej Agencji Rozwoju Turystyki, od września 2011 r. członek zarządu spółki Port-Hotel.
Joanna Schmid – była wiceminister skarbu w rządzie Tuska; od września 2010 r. wiceprezes koncernu energetycznego Tauron.
Jarosław Siergiej – były szef szczecińskiej PO; od 2008 r. prezes spółki Zarząd Morskich Portów Szczecin i Świnoujście.
Liliana Sonik – żona eurodeputowanego PO Bogusława Sonika; od czerwca 2011 r. wicedyrektor kanału TVP Info.
Robert Soszyński – były burmistrz warszawskiego Mokotowa i przewodniczący sejmiku województwa mazowieckiego z ramienia PO; w grudniu 2008 r. powołany bez konkursu na prezesa spółki PERN “Przyjaźń”.
Joanna Strzelec-Łobodzińska – była wiceminister gospodarki w rządzie Tuska; od maja 2011 r. prezes Kompanii Węglowej.
Ryszard Strzyżewicz – członek władz gdyńskiej PO; od 2008 r. prezes spółki Zarząd Morskiego Portu Gdańsk.
Joanna Stuglik – działaczka PO z Oświęcimia; w latach 2008-2010 członek rady nadzorczej PGNiG, w 2010 r. członek rady nadzorczej Ruch SA.
Rafał Wardziński – były wicedyrektor departamentu w Ministerstwie Skarbu Państwa, wcześniej działacz szczecińskiej PO; w latach 2008-2012 członek rad nadzorczych PERN “Przyjaźń”, gdańskiego Siarkopolu, Operatora Gazociągów Przesyłowych Gaz-System, grupy Lotos, od kwietnia br. prezes spółki Polskie LNG, równocześnie członek rady nadzorczej koncernu energetycznego Tauron.
Maria Wasiak – była szefowa UW w Radomiu, kierowała gabinetem politycznym ministra transportu Tadeusza Syryjczyka; od grudnia 2010 r. prezes PKP, od kwietnia br. wiceprezes tej spółki.
Jacek Weksler – były szef gabinetu politycznego ministra Bogdana Zdrojewskiego, później wiceminister kultury; od czerwca 2011 r. dyrektor Biura Koordynacji Programowej TVP.
Piotr Wielowieyski – syn byłego polityka UD i UW Andrzeja Wielowieyskiego, brat Dominiki Wielowieyskiej, dziennikarki “Gazety Wyborczej”, i Agnieszki Wielowieyskiej, szefowej departamentu spraw zagranicznych w Kancelarii Premiera Tuska; w latach 2008-2012 członek rady nadzorczej PKN Orlen.
Wiktor Wojciechowski – uczeń Leszka Balcerowicza, z którym współpracował w NBP, a obecnie w fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju; w latach 2008-2009 członek rady nadzorczej Totalizatora Sportowego.
Krzysztof Zalibowski – członek władz radomskiej PO, bliski współpracownik Ewy Kopacz; prezes spółki PGE Electra, członek rady nadzorczej PGE Zamojskiej Korporacji Energetycznej, w latach 2008-2012 przewodniczący rady nadzorczej Narodowego Centrum Sportu. (opr. Paweł Siergiejczyk)
W imię czego zginęło 200.000 ludzi? Kilka refleksji o Powstaniu Warszawskim
1. Kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Wszystkim, którzy maja zamiar świętować ten "symbol polskiego patriotyzmu" pragnę przypomnieć porównanie strat:
Polacy - 200.000 zabitych
Niemcy - 1.712 zabitych.
Co tu świętować? Przecież to była masakra za którą odpowiada kierownictwo AK.
2. Właściwie na co liczyli dowódcy AK dając sygnał do powstania? Broń, zaopatrzenie i amunicja? Brak. Porozumienie z sowietami stojącymi po drugiej strony Wisły? Brak. Możliwość realnego wsparcia militarnego i zaopatrzeniowego od zachodnich aliantów? Brak. No to na czym polegał plan militarno-polityczny dowództwa AK? Prawda jest taka, ze kierowano się emocjami, namiętnościami, instynktem. Najpierw rzucimy sie na wroga, a potem jakoś tam będzie. Do Smoleńska lot wyglądał identycznie. Nie ma widoczności, nie ma naprowadzania. Ale jakoś sie wyląduje...
3. Kierownictwo AK, które podjęło decyzje o wybuchu powstania, stanowili oficerowie sanacyjni, czyli piłsudczycy, spadkobiercy tradycji romantyczno-rewolucyjnej. Omamili zradykalizowana młodzież i Warszawa przestala istnieć. Zwycięstwo podchorążych z 1830, ''czerwonych'' z 1863 i Piłsudskiego z 1905 roku. I za każdym razem rodzice nie dali rady upilnować młokosów, sterroryzowani moralnie hasłami ''patriotycznymi''. To jest ta ''młodszość cywilizacyjna'' o której pisał Szujski.
4. Jak nazwać stratę 15.000 powstańców z AK, wymordowanie 185.000 cywilów i zniszczenie stolicy? W każdym kraju nazwano by to klęską, katastrofą, zbrodnią dowództwa. W Polsce z duma mówimy o ''zwycięstwie moralnym''. Oto dychotomia pomiędzy rozumnością a polskością. Polskość to jest jakaś forma politycznej nienormalności. Tu panuje upiór romantyzmu i insurekcji.
5. Rzezie jakie Niemcy robili po zdobyciu kolejnych dzielnic Warszawy były zbrodnicze, ale logiczne: powstanie nie było dziełem regularnego wojska, lecz cywilów. Skoro cywile strzelają do żołnierzy, to ginie klasyczny rozdział na żołnierzy (walczący) i na cywilów (ci, co nie walczą). Skoro cywile strzelają, to nie ma juz cywilów, gdyż każdy jest potencjalnym żołnierzem. Skoro AK wysyłało do walki kobiety i dzieci, to każda kobieta i dziecko były potencjalnymi żołnierzami. W tej sytuacji regularna armia musi unicestwić całą ''siłę żywą'' przeciwnika, czyli wymordować wszystkich. Powstańcy prowadzili wojnę totalna, wiec Niemcy zareagowali totalnymi represjami. Logiczne. Oto skutek demokratyzacji wojny.
6. Zapewne dziś ''prawdziwi patrioci'' będą świętować ''małych powstańców'', czyli dzieci-żołnierzy. Następnego dnia ci sami ludzie będą sie oburzać na dzieci-żołnierzy w Kongu lub Sierra Leone. Dowódca AK, który dał dziecku karabin lub granat powinien stanąć przed trybunałem wojennym. Wielomski
Jadwiga Staniszkis: to idealna sytuacja na atak opozycji Wydaje się, że obecnie jest idealna sytuacja na atak opozycji. Ale ta rozjechała się na wakacje. Zamiast szukać nowych form przełamania inercji i krótkiej perspektywy mediów (gdy kolejna afera służy przykrywania poprzedniej), pisząc np. co już wcześniej robił Kaczyński - listomanifest bezpośrednio do wyborców (czym media musiałyby się zająć), mamy milczenie. Milczenie PiS-u pokazuje, że jego aparat nie chce władzy? Czy dlatego, że dogaduje się w tej chwili z PO? Trzy obszary są kluczowe: rozkład państwa, brak wizji, co ma być sprężyną rozwoju Polski (PO zajmuje się tylko pełzającą kolonizacją społeczeństwa, PiS chce zmian zasad redystrybucji, nikt nie mówi o gospodarce realnej). I po trzecie polityka europejska . W tym porażający brak jasności co jest polską racją stanu. I brak procedur, przy ciągłym przekroczeniu ustaleń traktatowych przez tzw. wtórne prawo unijne. Czy niedawna wizyta w Polsce przewodniczącego Bundesratu (zrzeszającego landy) miała na celu zaznajomienie polityków PO z zasadami federalizmu budżetowego? Zasadami, dodajmy, które kanclerz Merkel chce rozciągnąć na całą UE. I które silniej ograniczają niezależność w sferze rozwoju, niż integracja stricte polityczna? Marszałkowie Kopacz i Borusewicz, niezależnie od tego, czy coś zrozumieli, czy nie, i tak zrobią, co chce Tusk. Byłby to kolejny krok dla pogłębienia zależności Polski. Kroki wcześniejsze to - regionalizacja i brak całościowej koncepcji rozwoju Polski. Nie należy tego mylić z nowoczesnym, otwartym, koniecznym umiędzynarodowieniem gospodarki. Bo Tuskowi raczej chodzi o funkcję zaplecza - ludnościowego, rolniczego i rynku zbytu dla gospodarki niemieckiej. I rolę korytarza transportowego. Rozwój nauki czy innowacje, nie mieszczą się w tej koncepcji. Nic więc dziwnego, że adiunkt (po doktoracie) zarabia w Polsce na poziomie płacy minimalnej. Taka polityka przyspiesza kolonialny drenaż mózgów! Prawdopodobnie Tusk ogłosi jesienią początek wchodzenia Polski do strefy euro. Potrzebuje tego także dla własnej kariery w UE, choć to zredukuje, i tak skromną swobodę manewru. I przy obecnym kursie dorżnie społeczeństwo. PiS milczy. Dlaczego? Czy dlatego, że dogaduje się w tej chwili z PO w sprawie zmian ordynacji wyborczej (na łączącą proporcjonalną i większościową) aby wydusić małe partie (szczególnie ziobrystów)? I podobne zmiany w ordynacji do Parlamentu Europejskiego? Czy też negocjuje swój udział w stanowiskach, w zamian za poparcie pomysłu stworzenia Komisji Nominacyjnej? Pomysłu dopinającego oligarchię, przez już nie tyle upartyjnianie gospodarki ile jej bezpośrednie powiązanie ze służbami i umiędzynarodowioną technokracją? Milczenie PiS-u pokazuje, że jego aparat nie chce władzy (i odpowiedzialności) ale dożywotnych synekur. Dlatego w mediach w imieniu PiS-u wszędzie jest europoseł Czarnecki ze swoimi, już męczącymi, banałami. Dlatego wyrzucono ziobrystów bo wiara w "powrót" jest żenująca! A tych kilka procentów może zabraknąć. PiS ma pomysły programowe i wielu wybitnych fachowców. Ale ich nie widać, a pomysły nie są zintegrowane w nową, całościową, alternatywną formułę. To wciąż tylko korekta obecnej katastrofy. Polskie społeczeństwo wierzy w swoją zdolność przetrwania niezależnie od stanu państwa. Ale, powtarzam to do znudzenia, umiejętność ograniczenia potrzeb, zgoda na niższe standardy, czy przejście do szarej strefy to nie są recepty na rozwój. Energia społeczna jest nie tylko marnotrawiona ale wygaszana przez złe rządzenie. Dryfujemy: siła złotówki zależy w większym stopniu od wypowiedzi prezesa EBC niż od działań rządu.Trzeba bić na alarm! Ale polityczny kartel milczy! Jadwiga Staniszkis
Biskup Pieronek rozlicza Ojca Rydzyka Ksiądz Biskup Profesor Pieronek mówi o Ojcu Rydzyku takim językiem, jakbym trolle z mojego bloga czytał
1. Ciekawego wywiadu udzielił portalowi „Onet” Ekscelencja Biskup Pieronek, choć pytania były trudne, a niektóre wręcz podchwytliwe. Czy jest za powołaniem komisji śledczej w sprawie afery taśmowej? - Szkoda czasu... Czy potępia kolesiostwo i nepotyzm w PSL-u? A po co, wszyscy to robią... Czy potępia, ze były minister Grad dostał 110 tysięcy złotych w spółce państwowej? - Ekscelencja odpowiada, że na spółkach państwowych się nie zna...
2. Ze znawstwem i wyraźnym ożywieniem Ksiądz Biskup Profesor wypowiada się dopiero wtedy, gdy rozmowa schodzi nieuchronnie na temat Ojca Rydzyka: Nie jestem entuzjastą Telewizji Trwam, która mieni się katolicką, a jest medium partyjnym. Radio Maryja zawsze było radiem partyjnym, zawsze przeskakiwało z jednego konika w Sejmie na drugiego. Ojciec Rydzyk stawiał zawsze na taką partię, na którą mu się opłacało. I przez lata nic się nie zmieniło. Zanim rozpocznie nowy biznes, powinien rozliczyć się z pieniędzy, które zbierał na Stocznie Gdańską. Niech redemptorysta rozliczy się z wielu swoich mętnych działań, zanim podejmie się nowych. To następny chwyt. Budowa świątyni to zawsze rzecz ładna, ale sposób naciągania ludzi mi się nie podoba... Naciąganie ludzi, mętne działania, nowy biznes, niech się rozliczy.... jakbym lemingi, albo wręcz trolle z mojego bloga czytał. Nie przystoi taki język duchownym, a tym bardziej duchownym filozofom.
3. Czcigodny Księże Biskupie! To, co stworzył Ojciec Rydzyk, nie jest mętne. To jest jasne, konkretne i widoczne dla każdego. To wszystko stoi, ma fundamenty, ściany, których można dotknąć, to wszystko istnieje, pracuje i spotyka się z wdzięcznym odbiorem ludzi. Potężne radio, stworzone mimo dyskryminacji i kłód rzucanych pod nogi (wiem, bo jako prezes NIK dyskryminacje te badałem). Telewizja Trwam, która też się rozwija, mimo oczywistej dyskryminacji, przeciw której protestują miliony Polaków, nie tylko katolików. Nasz Dziennik – codzienna tania gazeta katolicka docierająca do polskich domów. Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej, w której uczą się setki studentów, w tym z biednych rodzin, a nawet wrogowie Ojca Rydzyka nie zaprzeczają, ze poziom nauczania w uczelni toruńskiej jest wysoki. Wszystko to powstało bez grosza państwowych dotacji, ani złotówka z kieszeni podatnika nie poszła na te dzieła. Wszystko to powstało z ofiar ludzi, którzy z wykorzystania tych ofiar są w pełni zadowoleni, wystarczy popatrzeć na tłumy Rodzin Radia Maryja, przybywające corocznie na Jasną Górę. Co tu jest mętnego, co Ksiądz Biskup chce rozliczać? I dlaczego do rozliczania najbardziej palą się ci, którzy na te działa nie ofiarowali ani grosza?
4. Zastanawia mnie, że Ksiądz Biskup wzywa do rozliczenia Ojca Rydzyka, a nie kieruje tego wezwania na przykład do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która – jak ustaliła NIK – lekką ręką, z naruszeniem prawa, rozłożyła na raty aż 63 miliony złotych opłat koncesyjnych, przy czym wielce prawdopodobnym jest, że koncesjonariusze tych rat wcale nie zapłacą. Rozliczenie tych publicznych pieniędzy nie wzbudza zainteresowania Księdza Biskupa, a prywatne ofiary na Radio Maryja zainteresowanie to wzbudzają... to dość wybiórcze zainteresowanie i wybiórcza skłonność do rozliczeń.
5. Przykro też, że w Radio Maryja widzi Ksiądz Biskup wpływy partyjne, a nie widzi transmisji mszy świętych, wspólnej modlitwy ze słuchaczami, audycji organizujących pomoc dla ludzi chorych, wykluczonych, zapomnianych. Szkoda, ze nie dostrzega Ksiądz Biskup tego, co się tam mówi o historii, o patriotyźmie, o wartościach narodowych. A partyjność... no cóż, pana Palikota, żeby pluł na Kościół, Radio Maryja na rozmowy niedokończone rzeczywiście nie zaprasza. Satanisty Nergala również. W innych mediach jest dla nich wystarczająco wiele miejsca. Czytając wywiad odniosłem wrażenie, ze Ksiądz Biskup Profesor Pieronek Radia Maryja po prostu nie słucha, a jego krytykę prowadzi na podstawie wiadomości z gazet, a ściślej z jednej gazety. Przydałoby się patrzeć na świat trochę szerzej i posłuchać na przykład tego, co mówił o Radiu Maryja Ojciec Święty Jan Paweł II i co mówi Ojciec Święty Benedykt XVI, który wsparł modlitwą protesty w sprawie Telewizji Trwam. Janusz Wojciechowski
Prof. Andrzej Nowak: Patriotyzm zapomnienia
„Sierpień to dla Polaków niebezpieczna pora…”. Trawestacja słynnego powiedzenia wielkiego księcia Konstantego z „Nocy listopadowej” przyszła mi na myśl teraz, kiedy zaczynamy ten miesiąc, który otwiera rocznica Powstania Warszawskiego, a kończy wspomnienie zwycięstwa Solidarności. Czytam teksty znów, jak co roku, próbujące zohydzić pamięć Powstania Warszawskiego, potępiające wszelkie powstania w ogóle, wszelką manifestację niezgody na zniewolenie. To w ostatnich dwudziestu trzech latach żadna nowość, tak jak w poprzednich czterdziestu pięciu, zbiorczo nazywanych czasem PRL.
Pojawiło się jednak coś nowego, już nie tylko słowna zapora ogniowa tworzona przez rozmaitych kontynuatorów Jerzego Urbana. Pojawiła się inicjatywa ustawodawcza, która ma już nie słowem, ale paragrafem ochronić utopię status quo, utrwalenia słodkiej chwili władzy i panowania tych, którzy ją dzierżą i myślą, że będą wieczni. Nowelizacja prawa o zgromadzeniach publicznych, która w istocie ma zdelegalizować wszystkie zgromadzenia, które obecnej władzy się nie spodobają, zaskoczyła nawet część zagorzałych sympatyków tej władzy – tych, którzy pamiętają jeszcze Sierpień i na jego tradycję z dumą się powołują (protest przeciw tej „noweli sierpniowej” podpisali Barbara Labuda, Henryka Krzywonos, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bogdan Lis i Józef Pinior).
Przesłanie strachu, czyli Polskie Zjednoczone Telewizje Rządowe Czy uda się tępym Polakom wytłumaczyć, że należy zawsze, bez protestu akceptować panowanie silniejszego, nawet gdy oznacza ono mordowanie rodaków (masowe, jak w czasie II wojny) czy niszczące polski interes gospodarczy i polityczny uzależnienie (tu mamy świeższe przykłady, choćby te, w których możemy pochwalić się wynegocjowanymi przez premiera Pawlaka najwyższymi cenami gazu w Europie – płaconymi oczywiście Gazpromowi)? Na razie – w odniesieniu do dużej grupy naszych współobywateli – udaje się. Nie protestować, bo jeszcze dostaniemy po głowie. Lepiej główkę schylić, odwrócić, opróżnić ze „złych” myśli… To było główne przesłanie propagandy czasów PRL, to staje się stopniowo coraz wyraźniej przesłaniem strachu, który wypełnia dzisiejszy PR Polskich Zjednoczonych Telewizji Rządowych (PZTR). W PRL nie było tak wielu zaciągniętych indywidualnie kredytów, które są dziś znakomitą pomocą w tej socjotechnice strachu (nie myśl za dużo, nie protestuj, bo cię zwolnią, a kredycik – na dom, na samochód, na „plazmę” – spłacić trzeba). W PRL było więcej brutalnej siły. Ale istota socjotechnicznego przekazu była taka sama jak obecnie: nie wychylaj się. W tej perspektywie spotykały się Sierpniowe Powstanie i Solidarność – jako objawy polskiej głupoty, jako przykłady złego zachowania. To nie Hitler (przy pomocy Stalina), nie Niemcy do spółki z Sowietami odpowiadali za zniszczenie polskiej stolicy, za mordowanie setek tysięcy polskich cywilów – to Powstanie było wszystkiemu winne. Może i powstańcy byli dzielni, ale ich dowódcy – to zbrodniarze. Podobnie z Solidarnością – to nie władza komunistyczna odpowiadała za upadek gospodarczy kraju, za jego degrengoladę – to strajkujący byli wszystkiemu winni. Potem okazało się, że może niektórzy chcieli nawet dobrze, ale byli źli prowodyrzy – ot, właśnie Labuda, Frasyniuk, Pinior, Bujak…Oczywiście także Romaszewscy, Macierewicz, Kuroń, Gwiazdowie. 5 czerwca 1989 r., po ogłoszeniu przez Bronisława Geremka hasła pacta sunt servanda, okazało się nareszcie, że Solidarność miała jednak pewien sens: była nim zgoda z generałem Jaruzelskim. Niestety, po Powstaniu Warszawskim nie odbył się do dzisiaj żaden okrągły stół, który by wyjaśnił, dlaczego nie powinniśmy mieć żadnych pretensji do generała Dirlewangera i jego mocodawców. Wciąż zatrzymujemy się na etapie pretensji do tych, którzy ośmielili się walczyć o polską wolność.
Nowy model „patriotyzmu”: „ruki po szwam” Ostatnio jednak – chyba nie bez związku z doświadczeniem Smoleńska – obserwuję coraz śmielsze próby pochwalenia zachowania Stalina i Hitlera wobec polskich powstańców w 1944 r. Stalin realizował „interes ZSRR” – a Hitler „interes Niemiec”. Trudno mieć o to do nich pretensje – tak w komentarzu pod artykułem próbującym bronić decyzji o Powstaniu w Warszawie napisał na internetowym forum jeden z biedaków, który boi się wystąpić pod swoim nazwiskiem. Inny ujął to inaczej: „Tu nie ma co zwalać winę na aliantów zachodnich ani na Stalina, gdyż ta karygodna decyzja [o Powstaniu] została podjęta wbrew ustaleniom »wielkiej trójki« w Teheranie.” Jeszcze inny twórczo rozwinął porównanie decyzji o Powstaniu do zachowania kobiety, która decyduje się bronić przed gwałcicielem: „Porównać Powstanie Warszawskie do kobiety?? Jeśli tak, to ta kobieta zamiast siedzieć w domu wyszła półnaga na ulicę zaczepiać podpitego faceta. Skutki łatwe do przewidzenia”. To są głosy dzisiejszych pionierów reinterpretacji historii polskiej walki o wolność. To jest nowy model „patriotyzmu”. Kiedy nasi możni sąsiedzi realizują swój interes państwowy – nawet jeśli to troszkę uderza w nasz interes zbiorowy – to możemy zrobić tylko jedno: zaakceptować ich wyroki, „ruki po szwam”. Zanim zdecydujemy się bronić naszej wolności, naszej elementarnej godności – musimy się zapytać „wielkiej trójki”, choćby takiej, która zabiera Polsce połowę jej terytorium państwowego (tak akurat zrobiła „wielka trójka” z Teheranu). Polska, która próbuje się bronić przed już jej zadawanym gwałtem – no cóż, sama sobie jest winna. Ofiara jest zawsze sama sobie winna. Musimy walczyć z patriotyzmem „ofiar” – przypomina z troską Kazimierz Kutz. Jakże musi się wstydzić swojego pięknego filmu „Śmierć jak kromka chleba” – przecież górnicy z „Wujka”, których tragedię tamten film przedstawiał, byli sami sobie winni… Po co się stawiali? Po co nagością swojego protestu w imię zgwałconej wolności prowokowali silniejszych (i być może podpitych) wysłanników generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka z ZOMO? Tak, takie pytania można zadać wszystkim ofiarom zapisanym w polskiej historii. Tylko że bez nich nie byłoby tej historii. Bez nich nie byłoby Polski. Zamiast wikłać się w tego rodzaju skomplikowane pytania, rozważania, wątpliwości, można wybrać krótszą, chyba skuteczniejszą drogę do utrwalenia nowego „patriotyzmu” – bez ofiar, bez historii, bez pamięci. To jest „patriotyzm” zapomnienia. Jego horyzont czasowy zamykają ostatnie mistrzostwa w piłce nożnej i to, jak „fajni” się w nich okazaliśmy. Im mniej będziemy pamiętali, im mniej wiedzieli o naszej zbiorowej przeszłości, o naszych historycznych doświadczeniach – tym bardziej będziemy bezpieczni: bezpieczni od siebie samych, od tej groźnej polskości, która tak kumuluje się w sierpniowych rocznicach. Trzeba więc jeszcze ograniczyć naukę historii w szkołach, bo wciąż nie wszyscy osiągnęli ten poziom wyzwolenia od przeszłości, co młody rzecznik SLD, który Powstanie Warszawskie ulokował w roku 1988. Nie wszyscy, ale już wielu, bardzo wielu… Czy ten eksperyment się uda? Czy w końcu wszystko zapomnimy? Ci, którzy w to wierzą, mają mocne argumenty i wielkie nadzieje na ostateczny sukces. Przypominanie przeszłości jest jak przywoływanie obowiązku albo przestrogi. Ciągłość doświadczenia może być uznana za ciężar, za ciężki łańcuch, który wygodnie jest zrzucić w końcu. Zwłaszcza wtedy, kiedy wiąże nasz, indywidualny los z losem i doświadczeniem wspólnoty, z którą już się nie utożsamiamy, której już nie cenimy. Wybieramy siebie – jak w tym reklamowym haśle: „Wybierz siebie – wybierz Pepsi”. Butelka jest co dzień nowa... Andrzej Nowak
TVP wyda 3,5 mln zł na Sekielskiego 3,5 mln zł ma kosztować program Tomasza Sekielskiego, który z TVN przeszedł do TVP1. Umowa przygotowana przez Zarząd TVP SA przewiduje produkcję od razu 45 odcinków jego programu. Była gwiazda TVN będzie miała w "Jedynce" własny program publicystyczny pod roboczym tytułem "Obywatel Sekielski". Oficjalnie wiadomo o nim jedynie tyle, że wystartuje w najlepszym paśmie na antenie TVP1 dopiero w styczniu 2013 r. Ale, jak ustaliła GPC, prezes telewizji Juliusz Braun nakazał zawrzeć umowę na produkcję tego cyklu już teraz, a więc z ponad półrocznym wyprzedzeniem. Szczegóły umowy utrzymywane są w najwyższej tajemnicy. Część informacji dotarła jednak do Rady Pracowniczej TVP. Były one na tyle szokujące, że Rada zwróciła się do Zarządu o natychmiastowe wyjaśnienia. Chodzi o koszt i liczbę odcinków programu. Umowa obejmuje od razu 45 odcinków - czyli produkcję programu na cały rok z góry. To wyjątkowa sytuacja, bowiem odkąd TVP jest w złej kondycji finansowej podpisuje umowy na 8-12 odcinków. Bulwersuje także kwota planowanego kosztu produkcji. TVP zamierza wydać na ten cel 3,5 miliona złotych, co oznacza, że na jeden odcinek przypadnie ok. 75 tys. zł. Obecnie żaden program publicystyczny w "Jedynce" nie ma takiego budżetu, nawet jeśli opatrzony jest licznymi wstawkami filmowymi (budżety programów są zwykle o połowę mniejsze). To efekt drakońskich oszczędności wynikających z dramatycznej sytuacji finansowej spółki. Jak poinformowała GPC rzeczniczka TVP Joanna Stempień-Rogalińska, zeszły rok TVP zamknęła ze stratą 88 mln 513 tys. zł.
Dlaczego umowa opiewa od razu na 45 odcinków? W jakiej to sytuacji stawia TVP, jeśli program nie zbierze widowni? – zapytała Rada Pracownicza, która zwracała zarządowi uwagę, że telewizja musi pozostawić sobie furtkę na wypadek potrzeby wcześniejszego zakończenia emisji (np. z powodu słabych wyników oglądalności). W odpowiedzi otrzymała pouczenie: „Wiele elementów polityki programowej Telewizji Polskiej stanowi tajemnicę handlową spółki, m.in. szczegóły umowy TVP SA z panem Tomaszem Sekielskim i nie mogą być upubliczniane”.
– Żaden nowy program nie wchodzi od razu z umową na 45 odcinków, zwłaszcza z dziennikarzem, który dopiero zaczyna pracę w TVP. Najpierw robiony jest program pilotażowy, potem zawierana jest umowa na parę odcinków, a na końcu ewentualnie na dłużej – mówi Mariusz Jeliński, rzecznik Związku Zawodowego Pracowników Twórczych „Wizja”. Jak nam powiedział Jeliński, Związek „Wizja” otrzymał oficjalne potwierdzenie z grona kierownictwa firmy, że umowa z Sekielskim jest już podpisana i opiewa na 3,5 mln zł. – To oburzająca suma, zwłaszcza że od września będą nowe redukcje płac o 10 proc. – dodaje rzecznik „Wizji”. Umowa z Sekielskim szokuje, tym bardziej że w czerwcu Juliusz Braun podjął bezprecedensową decyzję o zwolnieniu (w lipcu i sierpniu) z klauzuli konkurencyjnej pracowników wynagradzanych w systemie czasowo-honoraryjnym. Zwolnienie nastąpiło „w związku z ograniczeniem produkcji telewizyjnej spowodowanej trudną sytuacją finansową spółki”. Oznacza to, że sytuacja finansowa TVP jest tak zła, że jej pracownicy mogą w okresie wakacji szukać pracy w... konkurencyjnych stacjach. „Gazeta Polska Codziennie” usiłowała uzyskać w spółce informacje na temat programu byłego dziennikarza TVN. Na pytania, kiedy TVP podpisała umowę na produkcję programu publicystycznego Tomasza Sekielskiego, na jaką kwotę opiewa umowa oraz jaka firma będzie producentem cyklu, rzeczniczka TVP Joanna Stempień-Rogalińska odparła: „Tomasz Sekielski jest wybitnym dziennikarzem telewizyjnym, wyróżnianym wielokrotnie najbardziej prestiżowymi nagrodami. (...) Jego audycja będzie istotnym wzbogaceniem oferty programowej Jedynki. Szczegóły umowy, w tym kwestie finansowe, pozostają tajemnicą Spółki”. W dalszej korespondencji, w której domagaliśmy się ujawnienia nazwy producenta (czyli czegoś, co podawane jest obowiązkowo w tzw. tyłówce, na końcu każdego programu) Stempień-Rogalińska zasłaniała się ograniczeniami wynikającymi z ustawy o dostępie do informacji publicznej oraz ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Przypomnijmy, że Tomasz Sekielski prowadził w TVN wraz z Andrzejem Morozowskim program „Teraz my”. We wrześniu 2006 r. jego autorzy wraz z posłami Samoobrony wzięli udział w wymierzonej w PiS prowokacji politycznej. Posłanka Renata Beger nagrała ukrytą kamerą swoje rozmowy z posłami PiS na temat koalicji obu partii. Taśmy wyemitowali Sekielski z Morozowskim. W ostatnim czasie Sekielski prowadził w TVN24 program „Czarno na białym”, podawany przez opozycję jako przykład stronniczości i nierzetelności dziennikarskiej. Anita Gargas
Koniec „postępowych" katolików Odejście Szymona Hołowni z tygodnika „Newsweek" to symboliczny koniec epoki współpracy świadomych (nawet jeśli często liberalnych w pewnych kwestiach) katolików z liberalnymi mediami. Styl, w jakim tygodnik Tomasza Lisa rozstał się ze swoim najbardziej (co wynikało z badań) rozpoznawalnym publicystą, jednoznacznie pokazuje, że katolicy czy choćby specjaliści od Kościoła przestali być już potrzebni w mainstreamowych mediach. Ich miejsce mają bowiem zająć spece od opluwania i atakowania wrogiej „postępowi" instytucji. Podobny proces zachodzi także w pozostałych mainstreamowych, lewicowych tygodnikach, ze szczególnym uwzględnieniem tygodnika „Wprost".
Zdefiniowanie wroga Jeszcze kilka lat temu, zarówno w „Newsweeku", jak i we „Wproście", można było nie tylko pisać w miarę obiektywnie o Kościele, ale nawet – w publicystycznej formie – analizować jego egzystencjalne, ale i teologiczne problemy. Było w nich miejsce zarówno na moje mocno konserwatywne spojrzenie, jak i na myślenie „liberałów" (mam świadomość słabości tego określenia w odniesieniu do Kościoła) ks. Kazimierza Sowy czy właśnie Szymona Hołowni. Mniej więcej dwa lata temu z przestrzeni debaty wykluczono stronę konserwatywną, ale nadal w coraz bardziej lewicowych tygodnikach mogli publikować katolicy liberalni. Co prawda, w towarzystwie byłych księży czy ateistów, którzy za swojego głównego wroga uznali Kościół. Teraz nadszedł czas na wykluczenie także „postępowych" katolików, by nie przeszkadzali już w jasnym określaniu wroga. Skąd taka zmiana? Odpowiedź jest bardzo prosta. Do niedawna „postępowi" katolicy byli potrzebni do przeciwstawiania sobie Kościoła otwartego (głównie dla wychodzących) i zamkniętego. Ten ostatni miał być przedstawiany nieprzygotowanym jeszcze na zerwanie z wiarą czytelnikom jako zagrożenie, ten pierwszy miał być szansą. I dlatego tolerowano duszpasterski kącik Hołowni, w którym od czasu do czasu przypominał on – w łagodnych słowach – o tym, jak Kościół ocenia in vitro czy aborcję, a w innych odcinkach pochylał się nad losem zwierzątek (co było już prawdziwie postępowe). Teraz w antyreligijnej rewolucji nadszedł już czas na jasne ustawienie priorytetów i przypomnienie, że nie chodzi tylko o walkę z religijnością nienowoczesną, ale z każdą. Katolicy otwarci są zaś w niej o wiele bardziej niebezpieczni, bo lepiej od ciemnej tłuszczy z różańcami w rękach potrafią się ukrywać.
Wyeliminować katolewicę Tomasz Lis na swoim blogu napisał to zresztą zupełnie otwarcie, potępiając „tzw. znawców Kościoła, specjalizujących się od kasowania z dwóch stron, od zakrystii, jako wzorowi katolicy, i z komercji, jako otwarci na liberalny świat i gotowi głosić w nim chwałę Pana". „To ja już wolę ajatollaha Terlikowskiego niż tych załganych pseudoliberalnych pseudodoktrynalnych, dwie piersi ssących liberalnych katolików. Z Terlikowskim dzieli mnie wszystko, nie jest on jednak przynajmniej kuriozalnym dwulicowcem, takim co poglądy ma wypośrodkowane, co pozwala mu pozować na arbitra elegantiarum" – napisał Lis, a dalej przekonuje, że już niebawem jego radykalne poglądy i lewacka agenda, którą prezentuje „Newsweek", staną się w Polsce normą. I wtedy, czego Lis już nie napisał, ani dla ajatollahów, ani dla „załganych dwulicowców" nie będzie już w naszym kraju miejsca. Ten tekst (którego zapowiedzią były powracające od dawna w publicystyce Magdaleny Środy wezwania do wysłania Gowina, Pospieszalskiego czy Cejrowskiego do getta) jasno pokazuje, że teraz za główne zagrożenie uznano „dwulicowców", „mainstreamowych katolików", którzy niszczą starannie budowany obraz religijnego ciemnogrodu. I nie ma w tym nic zaskakującego. Na wojnie ideologicznej zawsze tak jest. W III Rzeszy też największym „zagrożeniem" dla nazistów nie byli ortodoksyjni, wierzący Żydzi, jasno manifestujący swoją wiarę i tradycję, ale ci, którzy wybrali – w nadziei na rozpłynięcie się w społeczeństwie – strategię asymilacji, budowanie tożsamości Niemców wyznania mojżeszowego, a niekiedy już tylko Niemców z korzeniami żydowskimi. To ich śledzono szczególnie wytrwale, ich – po zrobieniu porządku z ortodoksami – tropiono najdłużej. I nic nie pomogło wspomnianym zasymilowanym żydom odcinanie się od ciemnych mas, od praktykujących i głęboko wierzących ortodoksów.
Klęska asymilatorów I nie inaczej (zachowując wszelkie proporcje) jest w Polsce. Tu również asymilatorzy, zwolennicy dialogu, dogadywania się ze światem ponieśli klęskę i zostali wzięci na celownik. Gowin, Hołownia, a zapewne już za chwilę, gdy tylko przestanie być potrzebny, także ks. Sowa, choć starali się prezentować wizję katolicyzmu maksymalnie zbieżną z tym, czego chce świat, już nie są akceptowani. Na wojnie ideologicznej można było wykorzystywać – nie mam wątpliwości, że szczere – ich poglądy dla rozmiękczania stanowiska katolików, do budowania wrażenia, że ortodoksja nie musi być oczywista, ale gdy nadszedł kolejny etap działań zbrojnych, na subtelności nie ma już miejsca. Nie są już więc potrzebni specjaliści od Kościoła, którzy potrafią szczegółowo objaśniać zawiłości doktryny, lekko ją niekiedy na potrzeby mediów zmiękczając. Teraz potrzebni są fachowcy od cepów, którzy jak Renata Kim napiszą tekst na zamówienie i będą przekonywali w nim – bez najmniejszych danych – że 60 proc. księży łamie celibat, a patologiczne sytuacje, które zdarzają się w każdym środowisku – wśród kapłanów są normą, a nie wyjątkiem. Konieczni są ludzie z wyczuciem obecnych trendów, którzy będą się zachwycali tym, że homokonkubent Roberta Biedronia świetnie gotuje. Katolicy, nawet ostrożni i umiarkowani, jednak na to się nie zdecydują. Trzeba ich więc wyrzucić na śmietnik historii. I choć ja sam wieszczyłem to już wiele miesięcy temu, nie ma we mnie radości z trafności przewidywań. Tomasz P. Terlikowski
Posłanki Bublewicz sposób na drogi… Posłanka Beata Bublewicz szefuje Parlamentarnemu Zespołowi ds. Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Poniżej jej najnowsze PO - mysły:
O potrzebie podniesienia wysokości mandatów:
Myślę, że salomonowym wyjściem jest podniesienie przynajmniej dwukrotnie mandatów. Mamy najniższe kary w całej Unii. Taryfikator ustalono w 1998 r., kiedy średnia pensja w Polsce wynosiła 1061 zł. W 2011 r. było to już 3400 zł, a najwyższy z mandatów wciąż wynosi 500 zł. Szanowna Pani Poseł, otóż niewątpliwie prawdą jest to, co Pani mówi. Faktycznie, dla Niemca czy innego Francuza polskie mandaty są najniższe w Unii. Ale przeliczając wysokość mandatów w stosunku do średniego wynagrodzenia okazuje się, że polskie mandaty są… najwyższe w Europie. By nie być gołosłownym – średnie wynagrodzenie wystarczy w Niemczech na opłacenie prawie 37 mandatów za przejazd skrzyżowania na czerwonym świetle, we Francji – 16, ciut mniej we Włoszech, nawet w Czechach 12, w Polsce natomiast ledwie 8! O potrzebie ograniczenia prędkości na autostradach i drogach ekspresowych:
Prędkość zabija. Jest to prawda powszechnie znana od zarania motoryzacji. Dlatego na autostradach należy wprowadzić ograniczenie do 130 km/h. Niemcy nie mają ograniczeń na autostradach, ale zalecają prędkość 130 km/h i już dyskutują, by był to obowiązujący limit. Wielce Czcigodna Pani Poseł, otóż najlepszym barometrem sprawdzającym prawdziwość Pani słów niech będzie statystyka. W 2011 roku podwyższono limit dopuszczalnej prędkości na drogach. Porównajmy więc liczbę wypadków. Okazuje się, że w 2010 r. na autostradach doszło do 274 wypadków. Tymczasem po podniesieniu limitów, w 2011, tych wypadków było aż o 42 mniej – 232! I to przy poważnym zwiększeniu długości autostrad i dróg ekspresowych oddanych do użytku. Na drogach ekspresowych było podobnie – 142 wypadki w 2010 r. i 136 w 2011 r. Czy dysponuje Pani innymi danymi, niż te opublikowane przez Komendę Główną Policji?
O potrzebie likwidacji zielonej strzałki:
Z badań wynika, że tylko 0,03% kierowców zatrzymuje się na zielonej strzałce. Wiedzą, że strzałka pozwala na skręt, ale zapominają, że muszą spełnić szereg warunków. Skręt na zielonej strzałce jest groźny dla rowerzystów i dla pieszych. Wasza Posłanność, nikt nigdy w Polsce nie podał, ile wypadków spowodowali kierowcy łamiący przepisy dotyczące „zielonej strzałki”. Natomiast doświadczenia innych krajów, np. Niemiec, dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że „zielona strzałka” pomaga w rozładowaniu ruchu.
O potrzebie przyśpieszenia karania kierowców. Właściciel auta będzie musiał w ciągu 14 dni wskazać, kto prowadził samochód i jeżeli dobrowolnie ureguluje mandat, to dostanie 20-procentową bonifikatę. To skróci łańcuch poszukiwań tego, kto dokonał wykroczenia i skróci procedurę. Pomijam stan obecny (właściciel ma 7 dni na przyznanie się i kolejne 7 na zapłacenie mandatu). Ale rodzi się we mnie nieodparte pytanie. Otóż zgodnie z podstawową zasadą prawa karnego nullum crimen sine lege w przypadku odmowy wskazania sprawcy przez właściciela samochodu (wyobraźmy sobie przez chwilę, że właściciel autka odbywa karę pozbawienia wolności, albo też leży na OIOM-ie w szpitalu w chwili popełnienia wykroczenia przez NN) będzie ukarany za niewskazanie winnego. Domniemanie niewinności w tym przypadku powinno go chronić. Ale… Istnieją przecież sytuacje, w których świadek ma bezwzględne prawo odmówić zeznań. Oto art. 41 § 1 ustawy z dnia 24 sierpnia 2001 roku Kodeks postępowania w sprawach o wykroczeniazezwala świadkowi na uchylenie się od odpowiedzi na pytanie, jeżeli mogłaby ona narazić jego lub osobę dlań najbliższą na odpowiedzialność za przestępstwo, przestępstwo skarbowe, wykroczenielub wykroczenie skarbowe. No to ja, właściciel autka, który z całą pewnością nie popełniłem wykroczenia, stwierdzam, Wasza Miłość, że wiem, kto popełnił, ale nie ujawnię. Bo mógłbym narazić na odpowiedzialność kogoś bliskiego – żonę, konkubinę, matkę, córkę, syna, zięcia, teściową, synowa itp. Bo tak mi wolno. Ale za to zaraz ukaracie mnie grzywną. A co będzie, jak się odwołam? (w tekście wykorzystałem fragmenty artykułu z tygodnika „MOTOR” p.t. Bezsensowne pomysły posłów) Humpty Dumpty
Obecna władza chroni banki, jednocześnie zwalczając SKOK-i Ta ekipa rządowa chce dokonać kolejnego już skoku na kasę Polaków. Po zeszłorocznym zagarnięciu pieniędzy OFE, przyszedł czas na sięgnięcie po kolejne środki. Tym razem uderzenie skierowane zostało przeciwko doskonale funkcjonującym polskim SKOK-om. Rząd Donalda Tuska nie potrafi pojąć, że w systemach finansowych świata i strukturach pieniężnych, może istnieć coś innego niż banki. Cały bowiem współczesny, najbardziej liberalny gospodarczo i finansowo świat, ze szczególną uwagą i przychylnością traktuje dzisiaj alternatywne rozwiązania finansowe, a takimi są unie kredytowe i różnego rodzaju lokalne podmioty finansowe.To dlatego, że zdaje sobie sprawę z ogromnego zagrożenia dla starego modelu przeżartego dziś korupcją, zachłannością i nadmiernym ryzykanctwem, jaki dotyczy sektora bankowego na całym świecie. Obecne zawłaszczanie państwa przez obecną ekipę rządową nie polega tylko na obsadzaniu członkami rodzin wszystkich możliwych instytucji państwowych, ale również na chęci podporządkowania sobie nowych instytucji obywatelskich i spółdzielczych, w tym SKOK-ów. To są przecież kolejne stanowiska dla przyjaciół i znajomych rządzącej elity. Obecna ekipa udowodniła już przecież, że wszystko co dobrze funkcjonuje jest w stanie zepsuć. Przecież zbliżający się do Polski potężny kryzys finansowy i gospodarczy będzie realnym zagrożeniem dla sektora bankowego w Polsce. Nałożą się dodatkowo na to olbrzymie problemy zagranicznych banków, właścicieli większości banków w Polsce. Może to ostatecznie podkopać wpływy obecnej władzy, która jest dzisiaj raczej władzą wszystkich bankierów niż władzą wszystkich Polaków. Rozumny i patriotyczny rząd w takiej sytuacji myślałby raczej o zachowaniu, a nawet wzmocnieniu alternatywnych systemów finansowych, jakimi są polskie SKOK-i, na wypadek kryzysu bankowego i oblężenia bankowych okienek. Ten rząd woli jednak SKOK-i zwalczać. SKOK-i wielokrotnie udowodniły, że nie tylko lepiej, od obecnej ekipy, analizują nadchodzące zagrożenia, ale też wykazują się znacznie większą troską o losy najmniej zamożnych Polaków i, co szczególnie istotne, większym zrozumieniem i poszanowaniem prawa jak i zasad demokratycznego państwa prawa. SKOKI są Polakom potrzebne. Przetrwają bez względu na amatorskie i nieprzemyślane działania legislacyjne obecnej ekipy. Lepiej byłoby, żeby obecny rząd i podlegający mu nadzór finansowy zajęły się kwestią manipulowania i fałszowania stóp procentowych i stawki libor. Janusz Szewczak
ONI już się boją! Z każdym dniem, mimo tych represji, a może właśnie dlatego, opór społeczny narasta
Na mojej tablicy na Facebooku dr Marcin Masny umieścił komentarz do wywiadu przeprowadzonego przez portal Narodowcy.net z prezesem Młodzieży Wszechpolskiej Robertem Winnickim:
Winnicki. Zdanie klucz: Zadanie numer jeden – budować wielonurtowy, narodowy ruch społeczny, który da Polakom poczucie, że żyją w realnej wspólnocie.
I zdanie niepełne: Państwo polskie jako suwerenny byt polityczny na arenie międzynarodowej, zdystansowany wobec kolejnych wojen kolonialnych Waszyngtonu, broniący się przed „ściślejszą integracją” berlińsko-brukselską.
Dla mnie oczywista oczywistość, ale moim zdaniem bardziej kluczowa jest w tym wywiadzie inna wypowiedź Roberta Winnickiego, jego odpowiedź na pytanie portalu Czyli nic nie możemy zrobić, bo jacyś mityczni ONI są wszechwładni? Wprost przeciwnie. Możemy zrobić i to bardzo wiele. Międzynarodowe elity finansowo-polityczne nie są wszechwładne, bo to tylko ludzie. Potężni, dysponujący olbrzymią władzą, ale koniec końców – tylko ludzie. Popełniają błędy, dzielą się na frakcje, zwalczają również między sobą.
Tak, to są tylko ludzie I warto to powtórzyć : to są tylko ludzie. I warto to powtórzyć myśląc o naszym własnym, krajowym podwórku: to są tylko ludzie, którzy popełniają błędy, dzielą się na frakcje, zwalczają również między sobą.
A jacy to ludzie? Jakiej, że się tak wyrażę, kategorii? No więc zacytujmy opinię znanego dziennikarza jaką podzielił się on po ujawnieniu taśm prawdy o PSL:
No dobra, taśmy? I co z nich wynika? Ano tak, że PSL, to pazerni cwaniacy, uznający dobro państwowe za ich własne. No rewelacja. Czyli cały kraj żyje taśmą, która potwierdza to, co każdy mający jako takie pojęcie o tym co się w Polsce dzieje, wie od lat. Ja naprawdę nie muszę nikogo nagrywać, ani nagrań wysłuchiwać, żeby wiedzieć, że nasza polityka, nie cała dzięki Bogu, ale w dużej części, to rezerwat miernot i cwaniaków, którzy pasożytują na państwowym, bo do żadnej normalnej roboty się nie nadają, nigdzie żadnych prawdziwych pieniędzy nie zarobią. I tylko gęby mają napchane frazesami o Polsce, patriotyzmie, dobru publicznym.
To nie są słowa żadnego „prawicowego oszołoma”, tylko słowa redaktora Tomasza Lisa! Ale tymi właśnie słowami pan redaktor, który przecież też do naszych rodzimych ONYCH się zalicza, właśnie potwierdził, że ONI dzielą się na frakcje, zwalczają również między sobą. Mają też świadomość, że są po prostu słabi! Słowo miernota nie pada w tekście redaktora Lisa przypadkowo, ot tak po złości. Nie, Tomasz Lis zdaje sobie doskonale sprawę jacy ludzie stoją na straży „porządku” III RP. I że są to w dużej mierze po prostu miernoty. Dużo powtórzeń w tym moim tekście, ale jest to zabieg celowy. Wielu bowiem z nas wydaje się, że tu nic się nie da zrobić. Że panuje układ z którym się nie wygra. I nie podejmują żadnych działań, patrzą biernie na to co się dzieje. Tymczasem po drugiej stronie są tylko ludzie. Ludzie często zdemoralizowani czy ogłupieni wręcz już pokoleniowo.
Co robić? Niecały miesiąc temu Ewa Stankiewicz na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” - chcąc dać początek do większej, szerszej dyskusji - zadała pytanie „Co robić?”. Pytanie pani Ewy było zadane w kontekście smoleńskiej katastrofy jako najbardziej jaskrawego przykładu rozkładu naszego państwa. Ale w tym tekście również jest mowa znowu o owych ONYCH:
mamy gangsterów, którzy nowoczesnymi metodami zarządzają kartelem udającym państwo Jeżeli mamy gangsterów to przecież tym bardziej nic się nie da zrobić. Jak bowiem zwykły człowiek może postawić się mafii? A jednak, przecież to właśnie m.in. Solidarni 2010, na którego czele stoi Ewa Stankiewicz, pokazuje, że jednak coś można zrobić. Że można cały czas „nękać” i niepokoić ten kartel. Tak samo „Gazeta Polska” poprzez konsekwentne, a nawet uparte ciągnięcie tematu Smoleńska pokazała, że - nawet będąc na wydawałoby się straconej pozycji, mając przeciwko sobie ogromne koncerny medialne lansujące swoją, jedynie słuszną wersję wydarzeń, a nawet mając czasami przeciwko sobie nawet partię opozycyjną, której się sprzyja - można zrobić wyłom w murze. Dziś nie ma niemal dnia, aby jakaś wiadomość „Gazety Polskiej Codziennie” nie była cytowana przez Wirtualną Polskę - drugi co do wielkości portal internetowy. Podobnie rzecz się ma z „Naszym Dziennikiem”, Radiem Maryja, Telewizją Trwam. To jakby najbardziej takie widoczne przykłady, że jednak można przełamywać niemoc i coś robić. I właśnie tego boją się najbardziej ONI. Tej aktywności. Każdej próby zmiany w istniejącym układzie. Każdej próby budowania społeczeństwa obywatelskiego. Jak mówi w wywiadzie Robert Winnicki:
Główne źródło polskiej siły nie tkwi w układach międzynarodowych, w zasobach geologicznych, a nawet w potencjale ekonomicznym czy sile militarnej; to wszystko są rzeczy, które można zmienić, odbudować, stworzyć od podstaw. Ale zrobić to może wyłącznie naród silny siłą swojej woli – aktywny, zmobilizowany, inspirowany etosem pracy i walki dla dobra wspólnego. Właśnie tego się boją! Silnego, aktywnego, zmobilizowanego i świadomego Narodu. Ten strach widać choćby po ustawie prezydenckiej ograniczającej wolność zgromadzeń. Ten strach widać było kiedy różne męty i agenty atakowały modlących się ludzi pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, ten strach widać po działaniach „prewencyjnych” policji i innych służb skierowanych przeciwko kibicom oraz innym młodym ludziom, organizatorom choćby manifestacji antyACTA. Ten strach widać, kiedy „obrońcy” demokracji typu Lech Wałęsa najchętniej wydawaliby rozkaz: Pałować! Z każdym dniem, mimo tych represji, a może właśnie dlatego, opór społeczny narasta. I dzieje się to wszystko w dużym stopniu bez udziału klasy politycznej obecnej w życiu parlamentarnym. Zresztą widać, że choćby właśnie Ewa Stankiewicz nie ma złudzeń co do opozycji parlamentarnej:
która uważa, że to społeczeństwo nie jest przygotowane na prawdę, nie trzeba niepotrzebnie straszyć ludzi, oni i tak nie przyjmą tego do wiadomości, bo jesteśmy społeczeństwem postkolonialnym. Dlatego rację ma prezes Młodzieży Wszechpolskiej, który - nie oglądając się na zużyte elity postsolidarnościowe, na różnego rodzaju rozgrywki partii kanapowych, na doraźne interesy wyborcze – mówi o potrzebie budowania wielonurtowego, narodowego ruchu społecznego. Bo nie ma się co oglądać na innych, tylko robić swoje. Dzień w dzień. A strach ONYCH potwierdza tylko, że kierunek działań jest słuszny. Dziennik Jerzego Wasiukiewicza
Gil: Nepotyzm wyrządza szkody nie do naprawienia Dr hab. Andrzej Gil, historyk i politolog, pracownik Instytutu Politologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II:
Szeroko ostatnio spopularyzowane w mediach przypadki nepotyzmu i kolesiostwa przy obsadzaniu różnych dochodowych stanowisk w biznesie i administracji przez polityków rządzącej koalicji nie stanowią przecież, niestety, jakiegoś wyjątkowego zjawiska, ujawnionego i podanego do wiadomości opinii publicznej dopiero w ostatnim czasie. Praktyki takie towarzyszą naszemu życiu publicznemu od wielu już lat, stąd, jak można przypuszczać, dyskusja na ten temat ma charakter bardziej polityczny niż merytoryczny, mający w zamierzeniu doprowadzić do oczyszczenia państwa z tego typu anomalii. Należy zadać sobie pytanie, czy przypadkiem postępowanie takie, z założenia przecież nieetyczne, a czasem i kryminogenne, jest wynikiem patologii czy też ma za sobą przyzwolenie społeczne. W przeróżnych miejscach – w zakładach pracy, na uczelniach, w samorządzie czy też w różnych organach władzy - wielu z nas spotkało się z takimi przypadkami. Media, bez względu na swoje sympatie polityczne, informują o przypadkach nadużyć stanowisk, niekompetencji czy prywacie przy prowadzeniu, jak to się ładnie mówi, polityki kadrowej.
Nie jest to więc zjawisko nowe, natomiast nowa musi być nasza na nie reakcja. Nie ma dla życia społecznego, dla państwa i jego obywateli niczego gorszego niż łamanie podstawowych norm i praw etycznych, zwłaszcza w tak delikatnej materii, jaką jest zaufanie do organów władzy, a takimi są przecież organizacje polityczne czy środowiska samorządowe. Jakakolwiek władza musi być czysta od podejrzeń o wykorzystywanie swoich stanowisk do osiągania różnorakich korzyści, zwłaszcza materialnych. To niszczy i degeneruje nie tylko ją samą, prowadząc do zatracenia podstawowej prawdy, po co jest państwo i jego agendy. Przypomnijmy zatem nie tylko rządzącym, ale i wszystkim politykom oraz działaczom samorządowym, po co sprawują swoją władzę: podjęli się tego dla dobra Rzeczypospolitej i jej obywateli. W chwili, gdy o tym zapominają, tracą moralne prawo do sprawowania swego urzędu czy też pełnienia swej funkcji. Ci, którzy bezprawnie, na mocy jakichś układów i niejawnych porozumień, obsadzają stanowiska w instytucjach stanowiących własność państwa czy samorządu, a nie jest tu ważne, czy mowa jest o wielkim kombinacie przemysłowym, czy o gminnej bibliotece bądź miejskim przedszkolu, muszą mieć świadomość, że nie tylko postępują niezgodnie z jakąkolwiek normą etyczną, ale i niszczą nasze państwo oraz zubażają polskie społeczeństwo. Brak jasnych i czytelnych zasad w tej mierze rujnuje nas bardziej niż kataklizmy przyrody czy dekoniunktura ekonomiczna. Takie problemy, chociaż szkodzą, są jednak rozwiązywalne i naprawialne. Historia ma na to wiele przykładów. Szkody wyrządzone nepotyzmem i kolesiostwem są nie do naprawienia. Rodzi się zatem pytanie, czy polskie społeczeństwo przyzwoli na takie praktyki, czy też postawi im tamę, stawiając tym, którzy rządzą w naszym imieniu, bez względu na ich partyjną przynależność, wymagania dotyczące nie tylko ich aparycji, elokwencji czy innych marketingowych przymiotów, ale zwykłej ludzkiej przyzwoitości, manifestującej się zdolnością do samoograniczania się w każdej sferze, także materialnej. Dbanie o swoją rodzinę czy środowisko jest chwalebne, pod warunkiem, że oparte jest na prawdzie. Każdej władzy należy patrzeć na ręce, zwłaszcza w sytuacji, kiedy mamy z nią swoje, nie zawsze pozytywne doświadczeni Warto więc, byśmy, oddając swój głos w kolejnych wyborach, mieli świadomość, kogo i po co wybieramy. Starajmy się więc o to, by dbałość o przejrzystość i transparentność w życiu publicznym była naszą codzienną troską. Być może media będą wówczas nieco mniej ciekawe, ale za to nasze państwo będzie na pewno zdrowsze. not. PŁ
Matyjaszczyk odwołał Nowak Mimo sprzeciwu miejskich radnych prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk (SLD) odwołał Małgorzatę Nowak ze stanowiska dyrektora Ośrodka Promocji Kultury "Gaude Mater". Urząd Miasta Częstochowa wydał w tej sprawie specjalny komunikat. Informuje w nim, iż decyzję poprzedziła ponadgodzinna rozmowa z dyrektor Nowak, która odbyła się po zakończeniu wtorkowej nadzwyczajnej sesji rady miasta. "W czasie rozmowy prezydent ponowił ofertę dalszego sprawowania przez Małgorzatę Nowak funkcji dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Sakralnej "Gaude Mater" i realizacji innych dotychczasowych zadań Ośrodka w strukturze Filharmonii Częstochowskiej. Pani Małgorzata Nowak ponownie nie przyjęła tej propozycji. Wobec braku możliwości dojścia do porozumienia, odrzucenia przez Panią Dyrektor kolejny raz oferty władz miasta, a w związku z tym wyczerpania się możliwości obustronnej współpracy, prezydent odwołał Małgorzatę Nowak ze stanowiska dyrektora OPK "Gaude Mater"" - czytamy w komunikacie. "To prawda, że w sierpniu ubiegłego roku otrzymałam propozycję objęcia funkcji dyrektora Filharmonii Częstochowskiej. Postawiłam tylko jeden warunek - kontrakt menedżerski na okres pięciu lat. Najistotniejszą zasadą takiej formy zatrudnienia jest to, że kontrakt menedżerski to umowa równorzędnych partnerów, w której dyrektor nie jest podwładnym prezydenta, a jego odwołanie może nastąpić jedynie w wyniku nierealizowania zapisów kontraktu. Szczegółów nie uzgadnialiśmy, bo na taką formę zatrudnienia usłyszałam stanowcze "nie"" - komentuje w swym oświadczeniu dyrektor Nowak. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" szefowa OPK deklarowała, że nigdy nie otrzymała oficjalnego zawiadomienia ze strony Urzędu Miasta Częstochowy w sprawie swego odwołania. Procedurę tę prezydent Częstochowy rozpoczął 10 lipca. Oficjalnym powodem było nieakceptowanie przez obecną szefową OPK planów włączenia Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Sakralnej "Gaude Mater" w struktury Filharmonii Częstochowskiej. "Pomysł włączenia Festiwalu w struktury Filharmonii od początku uważałam za zły i niesłużący częstochowskiej kulturze. (...) Podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta nie udało się ani mnie, ani radnym przekonać Prezydenta Matyjaszczyka merytorycznymi argumentami do zmiany decyzji. (...). Nie żałuję, że pomimo nacisków nie zmieniłam zdania i nie wyraziłam zgody na przejście do Filharmonii. Nigdy nie chciałam być dyrektorem Filharmonii Częstochowskiej, ponieważ praca w Ośrodku Promocji Kultury "Gaude Mater", który wspólnie tworzyłam przez 20 lat ze wspaniałymi ludźmi, była moją pasją i wielkim zaszczytem. Mam satysfakcję, że moja wizja realizacji Festiwalu "Gaude Mater" wOśrodku Promocji Kultury jest również wizją radnych klubów: PiS, Wspólnota Samorządowa i PO" - pisze Nowak.
Budżetowa mizeria Przeciwko odwołaniu dyrektor Nowak głosowali wszyscy radni PiS, połowa radnych PO (reszta wstrzymała się od głosu) oraz wszyscy radni Klubu Wspólnota.
- Plany prezydenta Matyjaszczyka poparli z kolei wszyscy radni SLD. - Nas argumenty pana prezydenta przekonały - zapewnia Zdzisław Wolski, przewodniczący klubu SLD i zarazem przewodniczący rady.
Zaznacza, że przeważyły względy finansowe. W ciągu ostatnich 20 lat na działalność Ośrodka Promocji Kultury "Gaude Mater" budżet miasta wyłożył ok. 20 mln zł plus środki sponsorskie pochodzące ze spółek miejskich.
- Oszczędzamy na wszystkim - mówi Wolski, zapewniając, że rygorem finansowym objęto już imprezy kulturalne i sportowe. Jednocześnie zapewnia, że zamiarem włodarzy miasta nie jest ani likwidacja OPK, ani Festiwalu Muzyki Sakralnej "Gaude Mater". A samo wcielenie Ośrodka w struktury filharmonii byłoby "ulgą dla budżetu miasta". Z tą argumentacją nie zgadza się jednak dyrektor Nowak.
- Pan prezydent nie chciał wykorzystać zaproponowanych przeze mnie rozwiązań oszczędnościowych, wychodzących naprzeciw problemom finansowym miasta - mówi.
Jej propozycja to zamiana siedmiu etatów, które miałyby przejść z OPK do filharmonii, na staże, wtedy środki na ich utrzymanie płyną z urzędu pracy. Po drugie: działalność OPK współfinansowana przez resort kultury i dziedzictwa narodowego lub władze wojewódzkie.
- Niestety, pan prezydent Matyjaszczyk tych propozycji nie wziął pod uwagę. Pan prezydent ma własną wizję działalności filharmonii i chce ją zrealizować. W związku z tym żaden argument merytoryczny nie zostanie przez niego przyjęty. Tu nie chodzi o oszczędności, tylko o szukanie pretekstu, jak przenieść Festiwal "Gaude Mater" do filharmonii - konkluduje Nowak. Ostatecznie proporcje głosów podczas wtorkowej sesji rady miejskiej ułożyły się w następujący sposób: przeciwko odwołaniu dyrektor Nowak było 11 radnych, za - 9.
- Niestety w tym samym dniu, kiedy przeszło nasze stanowisko, w którym podjęliśmy obronę pani dyrektor oraz sprzeciwiliśmy się wobec włączenia Ośrodka Promocji Kultury, pan prezydent odwołał panią dyrektor - komentuje radny PiS Artur Gawroński. Ostateczna decyzja o ewentualnym przekształceniu placówki leży teraz w kompetencjach rady miasta. Sesję zaplanowano pod koniec sierpnia. Anna Ambroziak
Jak to było naprawdę z tym wybuchem? Jak Państwo zapewne zauważyliście, p.dr Tomasz Jasionek we wczorajszej dyskusji w SuperStacji właściwie zgadzał się ze mną – z jednym wyjątkiem: twierdził, że odpowiedzialność nie spoczywa na wojskowych, lecz na „rządzie londyńskim”, który wydał był decyzję o Powstaniu. Nie jest to prawda. Przynajmniej: nie do końca. Londyn pozostawił w tej sprawie decyzję Warszawie. Delegatem rządu był śp.Stanisław Jankowski – który, nawiasem pisząc, uważał, że powstanie i tak powinno wybuchnąć, bo nie po to szkoliliśmy młodziez, która teraz czeka na sygnał, by stać z bronią u nogi. Co III RP zarzucają komunisci – którzy przecież wzywają do powstania. Cóż: ja niezbyt ufałem Sowietom, jeśli czegoś nie podpisali i nie przyłożyli czerwonej wielkiej pieczęci. Jeśli Moskwa i komuniści „polscy” wzywali do powstania – nie podpisawszy żadnego z'obowiazania do czegokolwiek - to dla mnie byłby bardzo poważny argument, by go nie rozpoczynać... Gdy jednak Jankowski zapoznał się ze stanem uzbrojenia warszawskiej AK stał się sceptykiem. Jednak:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Powstanie_warszawskie#
Decyzja owybuchu_powstania „Podczas kolejnej narady, która odbyła się tego samego dnia o godz. 17.00, pułkownik „Monter” poinformował zebranych, że Armia Czerwona wyzwoliła już Radość, Miłosną, Okuniew, Wołomin i Radzymin, a sowieckie czołgi były widziane na Pradze. Pod wpływem tej informacji generał „Bór” wymógł na delegacie Jankowskim wydanie decyzji o rozpoczęciu powstania”. Powstaje pytanie, czy śp.płk Antoni Chruściel (ps.”Monter”) był tylko zapaleńcem, który przekazał otrzymaną przez „głuchy telefon” optymistyczną wiadomość - czy jednym z tych agentów KGB, którzy wg. rosyjskiej bezpieki byli wśród uczestników narady... Ciekawe jest też, że - choć w 1939tym trafił do niewoli niemieckiej, to nie znalazł się w oflagu, tylko został zwolniony do domu. Co, oczywiście, nie musi o niczym świadczyć. Zresztą byli rosyjscy bezpieczniacy często uprawiają dezinformację - albo puszczają "wiadomości" wyssane z palca. Z drugiej strony byłoby dziwne gdyby - mając 11 agentów w otoczeniu śp. prez.Franklina D. Roosevelta - nie mieli żadnego w otoczeniu "Bora"
OK, OK - coś o Powstaniu: "Odpowiedź na tromtadrację" Spośród Komentatorów mojej wypowiedzi z 1-VIII
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/
najpełniej chyba uzasadniał stanowisko „patriotów” {Olhor10} pisząc (na
http://www.youtube.com/watch?v=IJfQ_36jXFk
„Idąc dalej tym tropem powinniśmy uznać, że anty-patriotycznym jest uważać, że Polska postąpiła właściwie podejmując wojnę ze szwabami. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem zabili by duuużo więcej niemców. Żyjąc nie przydali by się Polsce dużo bardziej. Taką podjęli decyzję - nie wyszło. Dziwi mnie tylko, że krytykuje się i ocenia tak chętnie ten piękny akt patriotyzmu i dramatyczny akt rozpaczy, a nie rozmawia równie powszechnie o niepowodzeniach innych znanych działań zbrojnych. W czym Powstanie jest gorsze od innych działań wojennych? Niedługo Polacy zaczną powtarzać niemiecką linię, że to w zasadzie Polska zaczęła wojnę”. Wybrałem ten tekst, bo jest b. charakterystyczny – tzn.: co zdanie, to nonsens.
1) Patriotyzm polega na tym, by działać dla dobra Ojczyzny. Istotnie: w 1939 roku należało pójść razem z III Rzeszą przeciwko Sowietom. Biorąc pod uwagę, że w 1920 sama II RP toczyła z Sowietami wojnę, zakończoną zresztą remisem raczej zwycięskim dla II RP – to zapewne udałoby się zniszczyć Związek Sowiecki. Polska by ocalała, Żydzi polscy by przetrwali, (choć, być może, pod naciskiem Hitlera trzeba by ich było przenieść do jakiegoś Birobidżanu – gdzie przenosił ich i Józef Stalin!), we Francji zamiast kolaboranta komunistów rządziłby śp.marsz.Filip Pétain, Imperium Brytyjskie zgodziłoby się na pokój - i w końcu Adolf Hitler by umarł, nastąpiłaby odwilż, potem pieriestrojka – i obudzilibyśmy się w jakiejś Unii Europejskiej pod hegemonią Niemiec – czyli dokładnie tak, jak teraz – tylko bez tego, że wojenny walec dwukrotnie przetoczył się przez Polskę, oraz bez okupacji niemieckiej 1939-1944 i sowieckiej 1945-1955. Oczywiście można twierdzić, że w 1939 kierownictwo II RP popełniło po prostu błąd polityczny. Można by - gdyby nie to, że 5 maja 1939 roku śp.płk.Józef Beck, minister SZ II RP, schodząc z trybuny po znakomitym przemówieniu
http://pl.wikisource.org/wiki/Przem%C3%B3wienie_J%C3%B3zefa_Becka_w_Sejmie_RP_5_maja_1939_r
http://www.youtube.com/watch?v=sepbDGP964A
(które z entuzjazmem przyjęli polscy parlamentarzyści, czyli polityczni debile, oraz uliczna gawiedź) powiedział: „Właśnie zgubiłem Polskę!” Zgubił – odchodząc od linii politycznej wyznaczonej przez śp.Józefa Piłsudskiego (agenta niemieckiego, nawiasem pisząc). Ma rację p.Przemysław Prekiel pisząc na stronie:
http://przeglad-socjalistyczny.pl/aziemski/670-prekiel.html
że II RP w latach 1933-38 popierała III Rzeszę. Jednak w 1939 roku polscy parlamentarzyści oraz ulica dali się zwieść gwarancjom brytyjskim z 6-IV-1939
http://pl.wikipedia.org/wiki/Polsko-brytyjski_uk%C5%82ad_sojuszniczy ; proszę zwrócić tam uwagę na fragment:
W 1939 roku pozbawiony zaplecza politycznego Władysław Studnicki napisał broszurę pt. „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej”, która krytykowała ewentualne zawarcie paktu sojuszniczego z Wielką Brytanią. Argumentował w niej, że Londyn zamierza wciągnąć ZSRS do koalicji, za co Anglia może „zapłacić” mu wschodnimi województwami Polski. Broszura ta, wydana jeszcze w czerwcu 1939 roku, została skonfiskowana przez polski rząd. Słuszność tez postawionych przez Studnickiego odnośnie polsko-brytyjskiego sojuszu potwierdził jednak rozwój późniejszych wydarzeń. NB. dobrze byłoby, by chwalcy II RP zauważyli, że – jak na razie – III RP moich broszur, książek i wpisów w Sieci, choć wyraźnie piszę, że Traktat NATO nie gwarantuje nam pomocy wojskowej - nie konfiskuje...) Beck, zawodowy wojskowy, oceniał sytuację prawidłowo. Niestety: żył w d***kracji, więc „musiał” robić to, czego sobie życzyła Większość – i to ogromna. Hitler i Stalin – nie musieli. Zakończenie przemówienia brzmiało: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor”. I jest to zdanie słuszne. Tyle, że cena w tym wypadku nie była wielka – była żadna. Zgoda na przyłączenie do III Rzeszy Gdańska (gdzie i tak rządzili hitlerowcy, a ludność była w 80% niemiecka, a w 11% kaszubska...) i całkiem rozsądny postulat eksterytorialnej szosy i linii kolejowej do Prus Wschodnich; dlaczego Niemiec jadący z Berlina do Królewca miał dwa razy pokazywać paszport na granicy z Polską?? (Przypominam tu, że „patrioci” dziesięć lat temu nie zgodzili się na ułożenie drugiej nitki rurociągu przez Polskę - „bo będzie tam biegł światłowód i Rosjanie będą mogli przesyłać nim wiadomości bez naszej kontroli” (sic!!). A potem ci sami „patrioci” podnieśli wrzask, że Rosjanie puścili ten rurociąg po dnie Bałtyku!!!) A do Paktu Anty-KomInternowskiego Polska powinna była przystąpić bez żadnej zachęty najpóźniej 6-XI-1937!
2) „Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem zabili by duuużo więcej niemców”... Pewien Australijczyk, p.Michał Newman, wskoczył do sadzawki z krokodylem. Gdyby wszystko poszło dobrze, dałby sobie z nim radę... Przy okazji: {Olhor10} pisze „szwaby” poprawnie małą literą – bo to tu nie jako nazwa plemienia tylko jako pejoratywne określenie dla Niemców – ale dlaczego „niemcy”? Tak istotnie pisano często w latach 1944-47 – ale jeszcze teraz...?
3) Powstańcy „Żyjąc nie przydali by się Polsce dużo bardziej.”. To już skandaliczna głopota i lekceważenie ludzi.. Było to 14.000 młodych ludzi zdecydowanych ryzykować życiem za Polskę. Znali reguły konspiracji. Bardzo by się przydali podczas sowieckiej okupacji 1944-1955! Możliwe, że gdyby żyli okupacja ta skończyła by się już w końcu 1954 – co ocaliłoby życie wielu więźniom. Mieliby dzieci – może połowa ich byłaby obecnie w KNP? I dziś obalilibyśmy ten wstrętny, bandycki reżym?
4) „Taką podjęli decyzję - nie wyszło”. Jak pisał śp.Adam Mickiewicz: „...Szlachta na koń wsiędzie, my z synowcem na czele – i jakoś to będzie”. Niestety: II Zasada Morphyego mówi: „Jeśli coś może pójść źle – to pójdzie!”. Oczywiście: wszystko może nie wyjść – ale tu szanse powodzenia były praktycznie zerowe. I tę decyzję podjęli nie „powstańcy” – tylko wąska grupa wojskowych plus Delegat Rządu. To wyłącznie do nich pretensja.
5) „Dziwi mnie tylko, że krytykuje się i ocenia tak chętnie ten piękny akt patriotyzmu i dramatyczny akt rozpaczy, a nie rozmawia równie powszechnie o niepowodzeniach innych znanych działań zbrojnych”. Rozumiem, że im więcej trupów, tym piękniejszy akt patriotyzmu? Cóż: ja kocham śp.gen.Jerzego Pattona, który twierdził: „Sztuka polega nie na tym, byś ty umarł za Ojczyznę – tylko na tym, by tamten sukinsyn umarł za swoją!!” W powstaniu zginęło 14.000 powstańców - liczba rannych nieznana – i 1500 Niemców (rannych 8000).
6) „W czym Powstanie jest gorsze od innych działań wojennych?”. W tym, że we wszystkich działaniach II WŚw. zginęło ok.120.000 żołnierzy polskich – a tu zginęło w najokropniejszy sposób 180.000 Bogu ducha winnych cywilów!!!! Zagładzie uległo całe miasto: www.youtube.com/watch
„Rząd lubelski” dzięki klęsce powstania zyskiwał też posłuch u Polaków twierdzeniami, że „rząd londyński” to kupa politykierów, którzy nie zawahali się poświęcić Warszawy dla gestu sprzeciwu w'obec Związku Sowieckiego. Jednak najgorsze jest to, że tak jak piłsudczycy wbijając ludziom do łbów (mieli monopol szkolny – i cenzurę do dyspozycji!), że równie kretyńskie „powstanie styczniowe” było „pięknym aktem patriotyzmu i dramatycznym aktem rozpaczy” spowodowali tragiczną decyzję o rozpoczęciu powstania warszawskiego – tak obecnie wychwalanie powstania warszawskiego może skłonić szczerych patriotów do zrobienia przy pierwszej okazji kolejnego głupstwa.
7) „Niedługo Polacy zaczną powtarzać niemiecką linię, że to w zasadzie Polska zaczęła wojnę” ??? - co ma piernik do wiatraka? Przypominam: ja nie jestem przeciwko agresji. Nie miałbym np. nic przeciwko prewencyjnej wojnie z III Rzeszą w 1933 roku – tylko, że wtedy Polską rządził niemiecki agent. Jako konserwatysta nad wyraz niechętnie patrzę też na działania partyzanckie: walczyć powinni umundurowani żołnierze – i to nie z poboru. Oczywiście: bywają sytuacje wyjątkowe. Jednak zawsze proszę pamiętać o słowach p.Andrzeja Szlęzaka:
http://www.youtube.com/watch?v=gVGMFEStPWs
„Kto idzie z gołymi rękami na czołgi jest szaleńcem. Kto posyła innych z gołymi rękami na czołgi jest zbrodniarzem.
Kto tego nie rozumie jest głupcem!”. JKM
Globciachowiec grenlandzki W epoce jeszcze przedtelewizyjnej nasz wielki poeta, śp.Julian Tuwim, pisał o „strasznych mieszczanach”:
„...a patrząc – widzą wszystko oddzielnie Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo… Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną, Aż papierowym wzdęte zakalcem, Wypchane głowy grubo im puchną”
Pojawienie się telewizji sytuację pogorszyło radykalnie. Autor książki musiał dbać o to, by treść była spójna – bo czytelnik w każdej chwili mógł wrócić na poprzednie strony i porównać. Redaktor gazety musiał przynajmniej w danym numerze zachować spójność – co nie przeszkadzało jednak mówić dziś co innego niż wczoraj; kto chowa stare egzemplarze i sprawdza? W TV można już po pięciu sekundach bezpiecznie głosić co innego, niż przed chwilą – i nikt nie uniesie brwi ze zdziwienia. Jak bowiem głosi „Trylemat Lema”, naszego największego pisarza: „Po pierwsze: nikt nic nie czyta; po drugie: jeśli nawet czyta – to nie rozumie; po trzecie: jeśli nawet zrozumie – to natychmiast zapomina”.
Więc w jednej minucie TV straszy Globalnym Ociepleniem - a w następnej ta sama prezenterka promiennie oświadcza: „Mam dla Państwa radosną wiadomość: jutro będzie cieplej!”. I nikogo to nie dziwi – ani nie skłania do refleksji: to może jak by było cieplej, to w ogóle byłoby lepiej? Najnowsze wiadomości szerzone przez Globciachowców – tych, co straszą Globalnym Ociepleniem – to: „nieoczekiwanie, w ciągu pięciu dni, stopiło się 97% wierzchniej warstwy lodu na Grenlandii” Towarzyszy temu para mapek: na jednej 90% Grenlandii jest na biało – na drugiej wszystko jest rdzawo-czerwone poza białymi kłaczkami tu i ówdzie. Efekt: ogromna większość telewidzów i czytelników gazet jest przekonana, że w ciągu pięciu dni roztopił się cały lodowiec grenlandzki! Mający do 3,5 km grubości. Nikt jakoś nie zauważa, że w/g Globciachowców po roztopieniu się Grenlandii miało nas zalać! Z Półwyspu Helskiego pozostałoby tylko kilka wysepek – jak już kiedyś było. A tu – nic! Nic - bo mapki sugerują, jakoby lodu już nie było. Tymczasem sprytnie sformułowana wiadomość brzmi:
„stopiło się 97% WIERZCHNIEJ WARSTWY lodu”. Nie jest przy tym wyjaśnione, czy ta „wierzchnia warstwa” to milimetr? Dwa milimetry? Czy może nawet roztopiło się – o zgrozo – pół centymetra lodu z wierzchu? Po co to pisać? Ludzie przecież wiadomości TV łykają jak indyk kluski. Bezmyślnie... na tematy dwa - to znaczy o Powstaniu link, a o GLOBCIu coś-tam coś-tam. Tekst na obrazku: "Kończy się Epoka Lodowa" "To na pewno nasza wina..."
1) Na moim blogu na portalu http://korwin-mikke.pl jest obszerna polemika w/s powstania warszawskiego
2) Ja nie napisałem, że Hel 1000 lat temu był kilkoma wysepkami - z powodu podniesienia się poziomu morza. Ja tylko napisałem, że kiedyś to było kilka wysepek. Przyczyny mogły być różne. Charakterystyczne, że rozmaici uczeni Globciachowcy nigdy nie mowią, jaki był poziom mórz podczas ocieplenia w latach 800-1100 - tylko o tym, że ten poziom wzrósł o 15 metrów... 170.000 lat temu. Ciekawe: nie mają danych sprzed 1000 lat - ale z ogromną pewnością wypowiadają się na temat tego, co było w pleistocenie i holocenie!
http://wyborcza.pl/1,75400,11460693,Klimat__podczas_poprzedniego_ocieplenia_poziom_oceanow.html
Nie chcę z tym nawet dyskutować. Pytam tylko czy (na przykład, bo przyczyn może być wiele...) ten efekt nie mógł powstać wskutek tego, że płyty skorupy ziemskiej wypiętrzyły sie wtedy o te 15 metrów? Ale na poważnie, to chciałbym mieć dane sprzed 1000 lat.. Przecież mieszkańcy Rzymu powinni chyba zauważyć, że poziom wody wzrósł? I jeszcze dwa - druzgocące - argumenty:
1) Co spowodowało ocieplenie w holocenie: ogniska neandertalczyków?
2) jeśli po tym ociepleniu w pleistocenie temperatura i poziom wody same jakoś wróciły do dzisiejszego stanu - to dlaczego po kolejnym ociepleniu miałyby nie wrócić?
PS. Rozbrajająco wręcz brzmią argumenty np. p.prof.Szymona Malinowskiego - kierownika Zakładu Fizyki AtmosferyUniwersytetu Warszawskiego
http://wyborcza.pl/1,75400,11331746,Globalne_ocieplenie__obalmy_nareszcie_mity.html
Mówi On: Warto zdać sobie sprawę z tego, że od początku działalności przemysłowej wpuściliśmy do atmosfery w postaci CO2 prawie tyle samo węgla, ile znajduje się obecnie w całej biosferze.
[ciekawe, skąd się wziął - i gdzie się podział - węgiel, który był w roślinkach przedtem –JKM] Gdybyśmy chcieli zatem sadzić lasy, aby zrównoważyć tę emisję, musielibyśmy dwukrotnie zwiększyć masę roślinną na świecie. To rzecz niemożliwa do przeprowadzenia. Przecież nie trzeba tu nic „przeprowadzać”. Każdy właściciel cieplarni wie, że jak się podniesie temperatura i zwiększy ilość CO2, to biomasa mu już sama wzrośnie. Zwłaszcza jak da się roślinkom więcej wody... O! Część tej dodatkowej wody będzie zmagazynowana w dodatkowej roślinności... I dlaczego sadzić lasy, a nie koperek czy tulipany??? A co - koperek to gorsza zielenina od sosny? JKM
03 sierpnia 2012 Jajcarze z Naczelnej Rady Adwokackiej Demokracja polega między innymi na przeciąganiu demokratycznej liny w określoną stronę. określoną przez stronę, w którą lina zostaje przeciągnięta, ku radości przeciągających- a zmartwieniu, tych wszystkich którzy linę ciągną w drugą stronę i zupełnym zmartwieniu tych wszystkich, którzy w przeciąganiu demokratycznej liny nie biorą udziału.. Stoją z boku i się przyglądają, mając nadzieję, że pękająca lina nic im nie zrobi, wyjdą z całości przeciągania bezpiecznie, nieuszkodzeni, a może nawet usatysfakcjonowani.. Ale nie doczekanie.. Właśnie odezwała się jedna z licznych w polskim Kraju Rad, rada- o nazwie Naczelna Rada Aptekarska, która uważa, że leki powinny być sprzedawane wyłącznie w aptekach albo przynajmniej ich sprzedaż poza aptekami-powinna być - poważnie ograniczona. Tak radzą w Radzie, nie wiem czy przegłosowali tę radę- demokratycznie, ale tak wyartykułowali .. W każdym razie są radzi, że uradzili., iż najlepiej będzie, jak wszystkie leki będą sprzedawane w aptekach, bo tam jest ich naturalne miejsce.Tak naturalne, jak powiedzmy ryby, które powinny być sprzedawane wyłącznie nad morzem, albo najlepiej tylko z morza, a jeśli już nie można tylko z morza- to najlepiej wyłącznie w Gdańsku. Jeśli oczywiście w te pędy powstanie Naczelna Rada Ryb Morskich, oddzielona zdecydowanie od Naczelnej Rady Ryb Rzecznych. Żeby tych dwóch rodzajów ryb nie mieszać i żeby rady mogły radzić oddzielnie , jakby tu ograniczyć wolność sprzedaży ryb, pominąwszy fakt, czy w ogóle ryby jako” istoty czujące” powinny być sprzedawane.. Czy to jest po ludzku i humanitarnie, żeby jedna” istota czująca” jaką jest jeszcze człowiek, sprzedawała haniebnie- inną „istotę czującą” na targu niewolników rybnych..? Może z tym handlem i wyłapywaniem „ ryb czujących” skończyć w ogóle? Niech w końcu zapanuje natura- precz z cywilizacją. A Świętego Piotra należałoby codziennie piętnować w niezależnych mediach, jako najgorszego z najgorszych rybaków wszechczasów, tak jak Mika Tysona- największego z chuliganów wszechczasów, bo naokładał się ludzi, ”istot czujących” na ringu co niemiara.. Oczywiście chleb powinien być sprzedawany wyłącznie w piekarniach, sól wyłącznie w Wieliczce, poprzez nadzór nad tym haniebnym procederem człowieczym wyrywającym matce Ziemi jej skarby , przez Naczelną Radę Soli, a paprykę- wyłącznie w Potworowie, gdzie byłem akurat wczoraj. i tak sobie pomyślałem. Całość sprzedaży papryki nadzorowałaby oczywiście Naczelna Rada Papryki z siedzibą w Potworowie z okazałą siedzibą, przynajmniej tak okazałą, jak diety członków tej demokratycznej Rady, gotowej do permanentnego przegłosowywania wszystkich jej rodzajów, jako szkodliwe, mniej szkodliwe, albo bardzo szkodliwe. Nikt wtedy nie zauważy, że najbardziej szkodliwa byłaby ta Rada, tak jak Naczelna Rada Aptekarska, działająca przeciw pacjentom i przeciw resztce wolnego rynku sprzedaży leków. Nich wszystko wróci na swoje miejsce: wiśnie powinny być sprzedawane wyłącznie i bezpośrednio z drzew wiśniowych, orzechy z drzew orzechowych, samochody bezpośrednio z fabryk, dywany tylko w Persji, banany tylko w Afryce, oliwki tylko w Grecji, ale nie z drzewek gumo-oliwkowo podobnych, a samoloty… No właśnie gdzie powinny być sprzedawane samoloty? Samoloty to najlepiej zlikwidować niech nie zakłócają tętna przyrody, nich jej nie dewastują, żeby pozostała nienaruszona dla przyszłych pokoleń.. Przy aprobacie Naczelnej Rady Samolotowej. Lekarstwa tak naprawdę powinny być sprzedawane, nie w aptekach- a w laboratoriach produkujących te lekarstwa. Precz z aptekami, ale najpierw precz z Naczelną Radą Aptekarską.. Oczywiście lekarstwa sprzedawane poza siecią aptek mogą być niebezpieczne dla zdrowia ludzi, zwanych w demokracji aptekarskiej i innej „ obywatelami”, ale oprócz niebezpieczeństwa sprzedawanych lekarstw w kioskach, supermarketach i warzywnikach oraz na poczcie, niebezpieczne może być sprzedawanie czegokolwiek w samej demokracji, albo nawet w samym sercu demokracji.. Dlatego nie ma handlu w Świątyni Demokratycznego Rozumu.. Ale hałas pozostał. Chrystus zakazał handlu i hałasu w Świątyni. Wtedy jeszcze wszędzie panowały monarchie, ale dzisiaj w Świątyni Rozumu Demokratycznego, gdzie nie ma Rozumu, ale jest potrzebna większość do jego gwałcenia - jest Świątynia i są kapłani demokratyczni, którzy zajmują się przegłosowywaniem różnych spraw życiowych przeciw ludziom, którzy kiedyś nie byli przezywani „ obywatelami”.. A dzisiaj mają swoje prawa człowieka i obywatela, ale nie mogą nic zrobić przeciw tyranii lejącej się z demokratycznego Sejmu.. Są ubezwłasnowolnieni i osaczani na co dzień nowymi pomysłami demokratycznych kapłanów, którym pomysły podrzucają między innymi członkowie demokratycznej i Naczelnej Rady Aptekarskiej. Członkom Naczelnej Rady Aptekarskiej chodzi o to, żeby mieć jeszcze większą pieczę nad lekarstwami, żeby ich cena była jeszcze wyższa- rząd wtedy zarobi więcej, bo będzie większy VAT- a Naczelna Rada Aptekarska będzie kontrolowała jeszcze bardziej masę farmaceutyczną.. Spęcznieje portfel rządowy i budżetowy, a wychudzą się portfele pacjentów.. I o to chodzi! Jeszcze mniej wolnego rynku.. Jeśli chodzi o pęczniejący portfel rządowy, to tak jak z członkiem męskim, który pęcznieje pod wpływem maści, którą za niewielkie pieniądze reklamuje, czy wkrótce będzie reklamował pan Piotr Kupicha , lider zespołu Feel.. Maścią dla rządu, są nasze pieniądze. Maść na członka , żeby bardzie pęczniał- będzie reklamowana w Skandynawii i u Arabów.. Przyznam się Państwu, że nie wiedziałem, że Arabowie mają problemy z członkostwem Członka w Światowej Radzie Jego Wielkości, bo, że Skandynawowie- to jak najbardziej. Prawie wszyscy Europejczycy mają takie kłopoty, co widać po liczbie rodzących się dzieci.. Ale u Arabów? W każdym razie te 600 000 złotych w żaden sposób nie śmierdzi, tak jak każde łatwe pieniądze. Podobno członek od tej maści rośnie” do niebotycznych rozmiarów”- i nazywa się dźwięcznie King Size Power.. Prawda , że ładna nazwa- a jaka królewska? Ciekawe czy będzie sprzedawany wszędzie, czy tylko w aptekach- w Skandynawii i u Arabów.. Podobno pan Piotr trochę się kryguje w temacie tej maści, ale przecież te 600 000 złotych drogą nie chodzi, a że może to zaszkodzić jego wizerunkowi..
No może! No i co z tego? Te 600 000 złotych nie w kij dmuchał.. A członek nadmuchany może robić wrażenie, tak wielkie, że zapomina się o tom co się reklamuje.. Królewski Rozmiar Siły- tak to chyba jest po polsku.. I nich będzie na zdrowie panu Piotrowi, tym bardziej, że jak wygrał Bitwę na Głosy- to 100 000 złotych przekazał na hospicjum.. Może mu teraz brakować pieniędzy? A komu dzisiaj oprócz urzędników i budżetówki nie brakuje pieniędzy? Jeszcze jak wprowadzą sprzedaż maści King Size Power- tylko u pana Piotra Kupichy z zespołu Feel, czyli uczucie? Ile to śmiesznych rzeczy jest na tym świecie, kiedyś Bożym, a obecnie organizowanym przez człowieka? WJR
Agenci sowieccy w administracji Roosevelta Obszerne fragmenty historiografii dotyczącej Powstania Warszawskiego z 1944 roku zostały poświęcone rozważaniom, czy Armia Krajowa powinna rozpocząć Powstanie wobec bierności stalinowskiego Związku Sowieckiego, a także analizom długofalowych konsekwencji Powstania dla Polski. Rola największych zachodnich sojuszników, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, była rozpatrywana jedynie w kontekście tego, jak niewielką pomoc materialną i dyplomatyczną zapewnili oni Powstańcom. Istnieje jednak inny, równie ważny aspekt tej sprawy, który dopiero stosunkowo niedawno przykuł uwagę badaczy. Chodzi tu o to, w jakim stopniu na sposób prowadzenia polityki przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta wpływali sowieccy agenci i inne prosowiecko zorientowane osoby w jego najbliższym otoczeniu i w głównych departamentach jego administracji. Jednym z powodów, dla których temat ten nie był wcześniej wystarczająco zgłębiany, jest status nadany Rooseveltowi zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na całym świecie. Roosevelt jest postacią praktycznie nietykalną. Znajduje się poza obszarem krytyki, której tak często podlegają przecież ludzie ze świata polityki. Co więcej – zakrojona na szeroką skalę infiltracja jego rządu przez Sowietów, szczególnie w okresie II wojny światowej, została zamazana przez amerykańską biurokrację – zbyt zakłopotaną brutalnością prawdy na ten temat. Niemniej jednak ostatnie ujawnienie ważnych dokumentów z rosyjskich archiwów oraz bezpośrednie świadectwa kilku osób dramatu – szczególnie byłych funkcjonariuszy KGB i dysydentów – Aleksandra Wasiliewa i Wasyla Mitrochina, pozwoliło historykom na prowadzenie badań nieobciążonych politycznie i ideologicznie. Umożliwią one ujawnienie tego, co od zakończenia wojny było ukrywane – tak długo i przez tak wielu. Zachodni marksiści wraz z szerokim kręgiem środowisk lewicowych i liberalnych uparcie odmawiają prawa do prowadzenia jakichkolwiek badań aktywności szpiegowskiej Sowietów, nazywając je “polowaniem na czarownice”. Na szczęście nasza wiedza na ten temat jest coraz większa.
Roosevelt a Polska Roosevelt, potomek patrycjusza z liberalnie zorientowanego establishmentu Wschodniego Wybrzeża, w żaden sposób nie myślał o dobru Polski ani Europy Wschodniej, kiedy w 1941 roku decydował o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Na dodatek, nie uważał on, że kraje te przedstawiają dla niego jakąkolwiek wartość. Mimo to prowadził wytrawną politykę finezyjnych gier dyplomatycznych na przykład wobec generała Władysława Sikorskiego, polskiego premiera i Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych od 1939 do 1943 roku. Roosevelt w sposób bezwzględny realizował Realpolitik. Oznacza to, że prawie od początku celowo marginalizował on polski interes narodowy reprezentowany przez Rząd Polski na Uchodźstwie, uparcie realizując nieetyczną prosowiecką politykę. Okazjonalnie tylko, w 1940 i 1944 roku, szukając poparcia potrzebnego mu do wygrania wyborów, w sposób dwulicowy i efemeryczny umizgiwał się do amerykańskich wyborców polskiego pochodzenia. Trzeba zaznaczyć, iż dla Roosevelta szybkie ugłaskanie Stalina stało się raison d´ůtre jego szerzej rozumianego stosunku do Polski i reszty Europy Wschodniej. Swoje stanowisko zaprezentował jednoznacznie na wczesnym etapie wojny podczas tajnego spotkania w Waszyngtonie w marcu 1942 roku z ambasadorem sowieckim Maksymem Litwinowem, a następnie ze Stalinem w czasie konferencji w Teheranie (listopad – grudzień 1943). W czasie obu tych spotkań, ignorując traktat ryski z 1921 roku, zgodził się on na zajęcie przez Stalina wschodnich terenów Polski (Kresów). Nie powinno zatem dziwić, że chociaż Roosevelt chwalił odwagę i patriotyzm warszawskich Powstańców, nie chciał zapewnić im żadnego konkretnego wsparcia, bojąc się gniewu swojego największego sojusznika – Związku Sowieckiego, bez którego – jak uważał prezydent Stanów Zjednoczonych – szczególnie po kluczowych bitwach pod Stalingradem i Kurskiem w 1943 roku, w których zwyciężyła Armia Czerwona – niemożliwe stałoby się powodzenie antyniemieckiej koalicji.
Roosevelt usankcjonował reżim sowiecki Trzeba także zaznaczyć, że szczególnie w odniesieniu do sowieckiej polityki w czasie wojny jednym z pierwszych aktów Roosevelta po tym, kiedy został on wybrany na prezydenta w listopadzie 1933 roku, było oficjalne usankcjonowanie reżimu sowieckiego przez Stany Zjednoczone. Niemniej jednak, wyjaśnienie polityki Roosevelta wobec ogarniętej wojną Polski rozciąga się poza jego pojmowanie militarnych i dyplomatycznych imperatywów. Należy uzmysłowić sobie, że główne ośrodki opiniotwórcze w ogarniętych wojną Stanach Zjednoczonych, wliczając w to świat akademicki i medialny, prezentowały stanowisko zdecydowanie prosowieckie, co dało zielone światło prowadzeniu zakrojonej na szeroką skalę prosowieckiej polityki przez administrację Roosevelta. W te działania włączyła się spora liczba wysoko uplasowanych, wpływowych oficjeli znanych ze swojej sympatii, a wręcz podziwu dla Związku Sowieckiego. Nie byli oni jedynie narzędziami kreowania prosowieckiej polityki w Białym Domu i w głównych departamentach, ale także ugruntowywali osobiste upodobania prezydenta do “znajdujących się na przegranej pozycji” – kategorii, w której postrzegał on przywódcę i społeczeństwo Związku Sowieckiego okupowanego przez brutalnego wroga – nazistowskie Niemcy.
Prosowieckie otoczenie Najważniejsi członkowie prosowieckiego otoczenia Roosevelta byli z początku zwolennikami jego liberalnej koncepcji “Nowego Ładu” z lat 30. Koncepcja ta stanowiła punkt wyjścia dla pozytywnego wizerunku Sowietów. W tej grupie znaleźli się: wiceprezydent Henry A. Wallace, który w roku 1944, po powrocie z wizyty w Związku Sowieckim, wychwalał “wspaniałe przywództwo Stalina”, i Harry L. Hopkins – liberalno-lewicowy były działacz społeczny, który został następnie czołowym doradcą Roosevelta w dziedzinie polityki wobec Sowietów. Ten ostatni dostarczał Kremlowi informacji o tajnych operacjach FBI przeciwko ambasadzie sowieckiej w Waszyngtonie. W tym gronie znalazł się także Elmer Davies, dyrektor Biura Informacji Wojskowej, Ruben Markham, szef Sekcji Europejskiej Biura Informacji Wojskowej, Joseph E. Davies, były ambasador w Moskwie, a zarazem specjalny wysłannik prezydenta do kontaktów ze Stalinem, oraz William Averell Harriman, ambasador w Moskwie od jesieni 1943 roku. Trzeba wreszcie powiedzieć, że żona Roosevelta, Eleonora, była osobą o konsekwentnie lewicowych poglądach. Wypowiadała się publicznie, otwarcie popierając Sowiety. Ta imponująca koteria stanowi jednak odzwierciedlenie zaledwie wierzchołka góry lodowej.
Siatka szpiegowska Niezaprzeczalnym faktem jest także nieproporcjonalnie wysoka liczba Żydów w szeregach agentów sowieckich Udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że administracja Roosevelta była głęboko spenetrowana na najwyższych szczeblach władzy przez zadziwiająco wielką liczbę sowieckich agentów, z których niektórzy kierowali się w swoich działaniach względami czysto ideologicznymi bądź politycznymi, innymi natomiast kierowały wyłącznie względy finansowe. W kilku przypadkach agenci podejmowali działania z obu powodów. Nie ma oczywiście niczego dziwnego w fakcie, iż Sowieci pod maskami NKWD bądź GRU (wywiadu wojskowego) umieszczali swoich agentów w obcych państwach – tak działa przecież wywiad na całym świecie. Tym, co zasługuje na uwagę, jest nie tyle sam fakt zaangażowania Sowietów przeciwko własnemu sojusznikowi, ile raczej stopień rozbudowy sowieckiej siatki szpiegowskiej w Stanach Zjednoczonych i skala odnoszonych przez nią sukcesów. Świadczy to z jednej strony o ich wiedzy i skuteczności, z drugiej zaś o swobodzie, z jaką mogli działać, o naiwności Amerykanów i ich przyzwoleniu na rozwijanie przez Sowietów aktywności szpiegowskiej. Departament Stanu, Skarb Państwa, Departamenty Sprawiedliwości i Handlu są wydziałami najbardziej wrażliwymi, ale agenci sowieccy spenetrowali także Biuro Bezpieczeństwa Strategicznego – w czasie wojny: agencję wywiadu. Wśród osób najbardziej zagrażających interesom Stanów Zjednoczonych i aliantów znaleźli się: Lawrence Duggan z Departamentu Stanu, Harry Dexter White z Departamentu Skarbu, Lauchlin Currie, osobisty asystent prezydenta w Białym Domu, J. Robert Oppenheimer, główny architekt techniczny Manhattan Project ds. zbrojeń atomowych i Whittaker Chambers, jeden z byłych redaktorów naczelnych magazynu “Time”. Do tej listy można dodać także agenta GRU Algera Hissa, który ujawnił tajemnice z dziedziny zbrojeń atomowych. Nawiasem mówiąc, był on doradcą Roosevelta na konferencji jałtańskiej. Siatkami szpiegowskimi kierowali: Nathan Silvermaster, Julius i Ethel Rosenberg oraz Victor Perlo. Istnieją także rejestry innych agentów – kobiet i mężczyzn, dziennikarzy, profesorów uniwersyteckich, naukowców, inżynierów i osób zatrudnionych w służbie cywilnej. Pochodzili oni z rozmaitych środowisk, z różnych obszarów kraju, różnili się także poziomem i rodzajem wykształcenia. Wielu z nich było jawnymi bądź tajnymi członkami Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Niezaprzeczalnym faktem jest także nieproporcjonalnie wysoka liczba Żydów w szeregach agentów sowieckich. Pochodzili oni niezmiennie z Rosji, Litwy i Polski. Trzeba także wziąć tu pod uwagę istnienie dobrze zorganizowanego i bardzo wpływowego “lobby żydowskiego”, do którego należeli czołowi członkowie rządu – tacy jak Henry A. Morgenthau, Bernard Baruch i Felix Frankfurter. Lobby to było znane ze swojej polonofobii. Z powyższym faktem wiąże się równie dobrze udokumentowana wiedza o tym, że przeważająca większość przedwojennej trzyipółmilionowej polskiej wspólnoty żydowskiej niechętnie wywiązywała się z obowiązków przynależnych obywatelom II Rzeczypospolitej. Ten niechętny stosunek do Polski znalazł swój najbardziej wymowny wyraz w szerokim wsparciu udzielonym przez Żydów, zwłaszcza na Kresach, bolszewickim najeźdźcom podczas wojny polsko – sowieckiej w latach 1919-1920 i sowieckiej okupacji Kresów w latach 1939-1941. Wielu z tych Żydów okazało się po prostu nielojalnymi obywatelami Polski. Z długiej listy żydowskich agentów sowieckich w Stanach Zjednoczonych najbardziej znaczącymi postaciami byli: wspomniany już White (pochodzenia litewskiego), Hiss, Silvermaster, Rosenbergs i Perlo, a także I.F. Stone (znany też jako Isidor Feinstein, dziennikarz), dr Harald Glasser (wyższy urzędnik Departamentu Skarbu), Jacob Golos (dziennikarz), James Allen (znany także jako Solomon Auerbach, dziennikarz), Ludwig Ullmann (US Army), David Salmon (Departament Stanu), David and Ruth Greenglass (naukowcy, Manhattan Project), oraz wielu innych – takich jak Alfred Stern, Soloman Adler, Harry Gold, David Weinberg, David Wahl, George Koval, Maxim Lieber, Morris and Lona Cohen, David Weintraub, Charles Kramer (Krivitsky), Morton Sobell, William Perl czy Samuel Dickstein, kongresman Partii Demokratycznej z Nowego Jorku. Jest rzeczą oczywistą, że Roosevelt i jego administracja działali w klimacie, przestrzeni i środowisku w znacznym stopniu nacechowanym obecnością i wpływem sowieckich agentów i osób z nimi sympatyzujących, wielu pochodzenia żydowskiego, którzy z całą pewnością przyczynili się do bagatelizowania haniebnego aktu zdrady wobec Polski, jakiego dopuścił się jej silny sojusznik, Stany Zjednoczone, cieszące się zaufaniem Polski. W USA nadzieję pokładał polski rząd na uchodźstwie i polski Naród. Ostateczną katastrofą dla Polski stało się porozumienie jałtańskie z lutego 1945 roku, które było kompletnym pogwałceniem Karty Atlantyckiej z 1941. Może być ono interpretowane, przynajmniej w części, jako wynik haniebnych działań prosowieckiego otoczenia, które pracowało skrycie w otoczeniu Roosevelta w sposób bezkarny i śmiertelnie skuteczny. Agnieszka Żurek
List otwarty Prezesa Młodzieży Wszechpolskiej Roberta Winnickiego do Prezesa Związku Powstańców Warszawskich, gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego
Szanowny Panie Generale! Wczorajszy apel na Kopcu Powstania Warszawskiego na długo pozostanie w pamięci wszystkich jego uczestników. Tysiące ludzi – Kombatanci, harcerze, przedstawiciele władz i służb mundurowych, Warszawiacy i Polacy z kraju, którzy przyjechali specjalnie na uroczystości 1 sierpnia. Wśród nich tysiące ludzi młodych, tysiące młodych patriotów. Pojawienie się Kombatantów powitane zostało gorącymi oklaskami i wielokrotnym, gromkim „Cześć i chwała Bohaterom!”. Przedstawiciele obecnych władz stolicy i kraju, z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele, przywitani zostali zgoła inaczej. Buczenie, gwizdy czy hasła „Precz z komuną!” dało się słyszeć niemal równie mocno, jak te oddające cześć Bohaterom naszej historii....gdy słyszymy 'Gazeta Wyborcza', myślimy 'Trybuna Ludu', gdy słyszymy PO, myślimy PZPR, a gdy widzimy wysokiego rangą partyjniaka obecnej władzy, to pierwsze, co przychodzi nam na myśl, to okrzyk 'precz z komuną!' W swoim wystąpieniu, które wywarło duże wrażenie na wszystkich zgromadzonych, dziwił się Pan Generał – jak młodzi ludzie mogą krzyczeć takie rzeczy? Jak mogą wobec władz „wolnej Polski”, jak to Pan określił, używać takich zwrotów? Uznał to Pan Generał za smutne i niedopuszczalne. Chciałbym pomóc Panu zrozumieć tych, którzy w ten sposób się zachowywali. Bo przecież tysiące młodych Polaków nie znalazło się w tym miejscu i czasie przypadkowo i nieprzypadkowo swoimi okrzykami wyrażali zarówno cześć Bohaterom, jak i swój stosunek do dzisiejszych władz Polski. Na pytanie, dlaczego młodzi patrioci, widząc przedstawicieli rządzących, krzyczą dziś „precz z komuną”, chciałbym odpowiedzieć Panu zestawem przykładów, tylko z ostatniego roku:
- gdy postanowiliśmy zorganizować Marsz Niepodległości, współczesna Trybuna Ludu, Gazeta Wyborcza i cały koncern Agora, rozpętały wobec nas nagonkę, wyzywając od faszystów; nagonkę, którą prowadzą nieustannie; nagonkę, którą podchwytuje i wspiera większość prorządowych mediów; władze miasta i policja zaś w o wiele większym stopniu wolały współpracować z lewicowymi bojówkarzami, którzy Marsz próbowali zablokować;
- gdy zbuntowaliśmy się przeciwko międzynarodowym przepisom ograniczającym wolność słowa w tzw. sprawie ACTA, od przedstawicieli rządu usłyszeliśmy, że protestuje „żulia”, że jesteśmy idiotami, którzy nie rozumieją prawa; gdy w dziesiątkach tysięcy wyszliśmy na ulice w obronie podstawowych wolności obywatelskich, władze miały dla nas wyłącznie słowa pogardy i potępienia;
- po zakończeniu protestów domy ich organizatorów „odwiedzali” funkcjonariusze policji; licealiści byli „odwiedzani” w szkołach – przeprowadzano „profilaktyczne” rozmowy z nauczycielami; innych z kolei inwigilować i werbować próbowała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego; doświadczamy represji za wyrażanie sprzeciwu wobec polityki rządzących, co w demokracji ponoć przestępstwem nie jest;
- wielu młodych patriotów zostało pobitych przez służby bezpieczeństwa państwa; niestety, przesłuchania rozpoczynające się od ciosu w brzuch i epitetu „ty p….ny faszysto!” to już nie pojedynczy incydent, a wiele przypadków w różnych częściach kraju; młodzi patrioci zaczynają reagować na widok policjanta jak niegdyś na mundur MO – nie dlatego, że mają coś na sumieniu, ale dlatego, że spodziewają się represji za sam fakt „wychylania się”;
– doszło do tego, że w jednym z miast uniemożliwiono przeprowadzenie krytycznego wobec władz zgromadzenia, zatrzymując organizatorów i przewożąc ich na komendę na godzinę przed planowaną manifestacją;
- na stadionach piłkarskich delegaci PZPN cenzurują antykomunistyczne oprawy kibiców; rząd z kolei wypowiedział kibicom regularną wojnę w momencie, gdy liczba incydentów na stadionach zaczęła spadać, ale za to masowo zaczęły się pojawiać treści narodowo-patriotyczne i niepoprawne polityczne;
- rząd drastycznie ogranicza nauczanie historii, które jest fundamentem budowania tożsamości narodowej; na akcję Strajk Szkolny, którą w tym roku zainicjowaliśmy, właśnie w obronie edukacji i patriotycznego wychowania, pozostaje głuchy;
- prezydent Komorowski, przy poparciu większości rządzącej, forsuje właśnie w parlamencie ustawę drastycznie ograniczającą wolność zgromadzeń, pomimo że wszelkie organizacje społeczne – od lewa do prawa, zgodnie ostrzegają przed nią, jako zamachem na podstawowe prawa obywatelskie;
Przykładów można by mnożyć. Domyślam się, że w ponoć wolnych mediach, ponoć wolnej Polski, nie usłyszał Pan Generał o wielu sprawach, o których tutaj napisałem. Sytuacja w mediach to zresztą kolejny, odrębny temat, który zbliża nas klimatem do PRLu. Polska młodzież poddawana jest dziś potężnej obróbce kultury masowej i propagandy medialnej, a także, niestety, szkolnej. Próbuje się nam wpoić obojętność na pojęcia takie jak: historia, pamięć, tożsamość narodowa, niepodległość, poświęcenie dla narodu. Propaganda wmawia młodym, że cały świat ma się obracać wokół ich własnego „ja”, że polskość to przeżytek, że tożsamość jest nieważna. Istnieją jednak tysiące młodych Polaków, którzy się przeciwko tej rzeczywistości buntują. To ci, którzy wbrew wspomnianym trendom kultury, propagandy mediów, wbrew szkolnej „europeizacji” chcą pozostać Polakami i chcą, żeby określenie „być Polakiem” rzeczywiście coś znaczyło. Idą na przekór. To przede wszystkim właśnie my, zbuntowana przeciwko III RP część młodzieży, organizujemy patriotyczne manifestacje, chodzimy na groby żołnierzy, jeździmy do rodaków na Kresach, kultywujemy narodowe tradycje. Jednocześnie jesteśmy nazywani faszystami i „żulią”, inwigilowani przez służby bezpieczeństwa, wytykani w szkołach przez niektórych nauczycieli, równie gorliwie dziś próbujących nas „zeuropeizować”, jak niegdyś naszych rodziców wychować na „ludzi sowieckich”. Dlatego gdy słyszymy „Gazeta Wyborcza”, myślimy „Trybuna Ludu”, gdy słyszymy PO, myślimy PZPR, a gdy widzimy wysokiego rangą partyjniaka obecnej władzy, to pierwsze co przychodzi nam na myśl, to okrzyk „precz z komuną!” III RP nie postrzegamy jako Polski autentycznie wolnej, autentycznie niepodległej, ale jako twór zarządzany przez elity równie służalcze wobec obcych, jak miało to miejsce w PRLu.
Panie Generale! Jak będzie za rok wyglądał 1 sierpnia? Sądzę, że tysiące młodych ludzi ponownie przyjdzie na Kopiec Powstania, by oddać cześć Bohaterom. Jestem przekonany, że mogą posłuchać apelu Pana Generała i z zaciśniętymi zębami nie komentować obecności przedstawicieli władzy, którą uważają za niesuwerenną, kosmopolityczną, obcą i wrogą. Chciałbym, żeby miał Pan jednak świadomość, że tak czy inaczej, zrobimy wszystko, by tę władzę obalić, by system zbudowany w Polsce po roku 89 radykalnie zmienić. A wszystko to dlatego, że chcemy mieć, jako młodzi Polacy, nie tylko chwalebną przeszłość, ale i prawdziwie niepodległą przyszłość w naszej narodowej Ojczyźnie. I mamy świadomość faktu, że jeśli my o nią nie będziemy walczyć, to nikt inny za nas tego nie zrobi.
Z wyrazami najwyższego szacunku Robert Winnicki Prezes Zarządu Głównego Młodzieży Wszechpolskiej
Warszawa, 2 sierpnia 2012 r.
Rzecznik żołnierzy Armii Krajowej: Przez swoje zachowanie środowiska narodowo-radykalne straciły w oczach kombatantów - Nie zrezygnujemy z naszych obchodów, dopóki żyje ostatni powstaniec. Dla mnie wzruszające było jak na uroczystość w Parku Dreszera przyszło kilka tysięcy mieszkańców Mokotowa. Wie pan, to chwytało za serce, jak szła gromadka powstańców, a za nimi tłum mokotowian. Ta pamięć jest żywa. Trzeba ją tak utrwalać i rozpowszechniać, a nie ośmieszać – mówi portalowi Fronda.pl Tadeusz Filipkowski, rzecznik prasowy Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim.
Szkoda, że nie mówi się o Powstaniu Warszawskim, ale o buczeniu i skandowaniu, które przyćmiły powstańcze obchody. - Szkoda. Takie zachowanie można było spotkać już dzień wcześniej pod pomnikiem Powstania Warszawskiego, po wystąpieniu prezydenta Komorowskiego, gdzie były skromne okrzyki z publiczności, która obserwowała tą uroczystość, ale do tego zachowania już wszyscy przywykli. Był tam też wyskok człowieka, który nie był kombatantem, ale dostał się w pobliże prezydenta i głośno naurągał i wymyślał obecnej ekipie rządzących. Były wystąpienia przeciwko koncertowi Madonny przerywające składanie wieńców w parku Dreszera na Mokotowie. Obyło się bez takiego zachowania podczas uroczystości pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza, a także pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego pod Sejmem. Przy Gloria Victis, były buczenia wobec obecnej ekipy, która składała tam wieńce. Zorganizowane już okrzyki były na cmentarzu na Woli, gdy tylko ktoś z władz Warszawy, próbował złożyć wieniec czy zabrać głos. Finał był pod Kopcem, pod symbolem Polski Walczącej. O tyle jest to dla nas przykre, że gen. Zbigniew Ścibor- Rylski w bardzo ciepłych słowach apelował, aby nie było tego typu politycznych zachowań. Cały dzień wczoraj o tym rozmawialiśmy z kolegami i jesteśmy wstrząśnięci tymi wydarzeniami, nie uszanowania pamięci poległych, miejsca i okoliczności. Protestować można i trzeba jak są powody, ale trzeba zachować pewien umiar zwłaszcza w pewnych miejscach. W czasie podniesienia kościele nikt przecież nie wznosi okrzyków. Podobnym miejscem szacunku i czci są cmentarze. Osobiście poczułem się tym dotknięty, ponieważ na Powązkach spoczywają moi koledzy z Powstania, a także najbliższa rodzina. Już w sposób zorganizowany grupy czy grupki usiłują powiedzieć podczas obchodów co myślą o aktualnej władzy.
Patrząc z drugiej strony, w tych okrzykach czy buczeniu wyrażała się ocena władz, jej stosunek wobec traktowania w ostatnich latach polskiej historii czy pamięci historycznej. Tego dnia to niezadowolenie można wykrzyczeć w twarz prezydentowi, przedstawicielom rządu czy prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz. Można powiedzieć, że takie prawo demokracji. - Do władzy można podchodzić krytycznie. Również z szeregiem postanowień władz Warszawy się nie zgadzam, ale trzeba do tego znaleźć odpowiednie forum. Naprawdę moment hołdu oddanego właśnie pamięci historycznej, nawet przez ludzi, którzy może nie szanują jej wystarczająco na co dzień – trzeba jednak docenić. Jako gospodarz Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz miała obowiązek w tych obchodach uczestniczyć. Nie reprezentuje siebie, ani swojego ugrupowania politycznego, ale miasto. To trzeba widzieć szerzej. Prezydent na przykład ciepło zaapelował aby 11 listopada odbył się marsz, gdzie Polacy przejawiliby swoją radość. Piękne, choć moim prywatnym zdaniem przy dzisiejszych napięciach to jest nierealne. Obyśmy kiedyś doszli do takiej wspólnoty.
Może gdyby spotkał się też z przedstawicielami środowisk narodowych, kibiców, patriotów i nie odtrącał ich, nie pomijał, ale próbował też nimi z o tej sprawie rozmawiać, to można by dojść do jakiegoś porozumienia. To jest trudne, ale można porozmawiać. Można chociaż spróbować. - Też jestem zwolennikiem tutaj jakiegoś spolegliwego rozwiązania. Gdyby zaprosił… Ale z drugiej strony, jak przeczytałem na Frondzie list szefa Młodzieży Wszechpolskiej do gen. Ścibor-Rylskiego, to jest to odpowiedź niezwykle atakująca. Nie jest to odpowiedź na wyciągnięcie ręki, czy sformułowanie: jesteśmy otwarci, oczekujemy propozycji, oczekujemy działań drugiej strony politycznej, aby nie pozwalała na negowanie działań narodowych czy patriotycznych. Pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego nasz prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej skrytykował panią minister edukacji, co niektóre stacje telewizyjne wycięły. Pochwalił on jednak delikatnie prezydenta Komorowskiego za pewien krok, jakim był panel w sprawie reformy nauczania historii w szkole średniej. My konsekwentnie oprotestowujemy program ograniczający historię w szkole.
1 sierpnia odbył się też koncert Madonny na Stadionie Narodowym. Kombatantom udało się przeforsować zmianę godziny koncertu z 18.30 na 20.30 i emisję króciutkiego filmu o Powstaniu Warszawskim przed występem. Jednak ten film – jak wynika z relacji – został na stadionie wygwizdany. - Nie udało nam się tego koncertu wycofać. Są dwa dni w roku 1 sierpnia i 1 listopada, kiedy nie powinno być miejsca na tego typu „radość”. Jesteśmy przeciwnikami koncertu takiej skandalistki, organizowanego w takim szczególnym dniu. Niestety część ludzi ma za nic naszą tradycję. Z wielkim uznaniem przyjęliśmy inicjatywę Kościoła, który w Katedrze na Pradze zarządził tego dnia modły. Koncert był rzeczą nietaktowną wobec pamięci historycznej i naszego pokolenia. Jeśli były gwizdy po filmie to świadczy o lukach w edukacji historycznej młodego pokolenia.
Czy nie moglibyście zarezerwować terminu 1 sierpnia 2013 na stadionie Narodowym za rok na koncert, którego treść nawiązywała by do Powstania Warszawskiego. Czy nie można zaprosić zespołów, którzy w swojej twórczości akcentują taką tematykę, czują ten klimat. - Na koncercie „Nie zakazanych piosenek” na pl. Piłsudskiego było kilka tysięcy osób. To nas cieszy. Idea zorganizowania wielkiego koncertu z programem, które kupiłoby młode pokolenia byłoby rzeczą niezwykle wartościową i cenną. Będziemy się wszyscy zastanawiali jak zorganizować uroczystości w przyszłym roku. Nie zrezygnujemy z naszych obchodów, dopóki żyje ostatni powstaniec. Dla mnie wzruszające było jak na uroczystość w Parku Dreszera przyszło kilka tysięcy mieszkańców Mokotowa. Urządzono pochód do ul. Dworkowej , do miejsca gdzie rozstrzelano powstańców wychodzących z kanałów. Wie pan, to chwytało za serce, jak szła gromadka powstańców, a za nimi tłum mokotowian, matki z wózkami, dzieci z balonikami. Ta pamięć jest żywa. Trzeba ją tak utrwalać i rozpowszechniać, a nie ośmieszać.
Patrzy pan z optymizmem na obchody Powstania w przyszłym roku? - Patrzę z niepokojem. Sam nie wiem jak trafić do tych, którzy nie szanują tego dnia tylko, przychodzą aby głosić swoje poglądy. Można żywiołowo protestować, ale nie na cmentarzu, czy Kopcu. Tam podczas przemówienia wyłączono nagłośnienie prezydent Warszawy. Gdy skończyła przemawiać to znów nagłośnienie włączono. Takich rzeczy robić nie można. Przez swoje zachowanie środowiska narodowo-radykalne straciły w oczach kombatantów, w tym odchodzącym naszym pokoleniu. Myśmy poczuli się nie tyle urażeni, co obrażeni.
Mnie osobiście poruszyło gdy gen. Ścibor-Rylski zaapelował na Kopcu o przeprosiny, a usłyszał w odpowiedzi gromkie „Precz z komuną!” - było to dla niego jak policzek. To nie był szacunek dla tego człowieka, dla powstańca, dla oficera Wojska Polskiego. Generał prosił o to z pokorą, tłumaczył z przedwojenną kulturą, był całą tą sytuacją wyraźnie zażenowany i rozczarowany, a symbolicznie napluto mu w twarz, bo ujął się o szacunek dla obchodów, szczególnego miejsca jakim jest Kopiec i ukochanej Warszawy. - Nagłośniej zabierają głos ludzie, którzy nie pamiętają twardej pięści komuny, albo pamiętają szczątkowo. Nie ma dziś komuny, choć pozostały jej wpływy. Jej pozostałości ciągle tkwią, jak przykład Kotarskiego z wydawnictwa Rytm, gdzie wydaliśmy ponad 30 książek, który okazał się być etatowym ubekiem, który dostosował się do obecnych warunków. W środowiskach kombatanckich też czasem odkrywamy tajnych agentów, którzy przemycili się do naszych szeregów. Niestety.
Co by pan powiedział osobom, które głośno skandują hasła na powstańczych obchodach wobec władz? - Ludzie opamiętajcie się. Walczcie o swoje ideały, ale zachowujcie szacunek dla miejsca i okoliczności. Jest wiele nieprawości, nepotyzmu, ważnych nierealizowanych spraw i niespełnionych nadziei. Trzeba z tym wojować i jestem tutaj sercem i duszą z nawet z radykalnymi środowiskami. Jest jednak bardzo przykro naszemu środowisku, że trwa ekskalacja takich zachowań, bo to jednak działa na szkodę powstańczej pamięci.
Mam jeszcze ostatnie pytanie: czy nie zdziwiło pana że prezydent Niemiec otwiera Przystanek Woodstock, a nie bierze udziału dzień wcześniej w obchodach powstańczej rocznicy? - Mnie poruszyło, że ambasador Niemiec w kilku miejscach składał osobiście wieńce pod pomnikami podczas obchodów, gdy inne ambasady przysłały tylko swoich przedstawicieli. Charakterystyczne, że złożyli też wieńce przedstawiciele Białorusi czy Ukrainy, ale przedstawiciele Rosji już nie. Zaproszenie prezydenta Niemiec byłoby piękne, gdyby jednego dnia brał udział w powstańczych uroczystościach, a drugiego dnia otworzył młodym koncert. To by służyło symbolicznemu pojednaniu i zbliżeniu dwóch narodów. Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Pieniądze tylko dla wybranych Ustawa, która weszła w życie niestety nie jest reakcją na ten na poły przestępczy mechanizm wyprowadzania pieniędzy przy wielkich projektach drogowych i pozwoli na zaspokojenie wierzytelności kilkudziesięciu i to zaprzyjaźnionych z rządzącymi firm.
1. Wczoraj weszła w życie ustawa, pozwalająca firmom, które do tej pory nie odzyskały swoich wierzytelności związanych z wykonywaniem robót przy budowie autostrad i dróg szybkiego ruchu, na rozpoczęcie starań o ich odzyskanie.
Wprawdzie prezydent Komorowski podpisując uchwalony w pośpiechu przez Parlament projekt tej ustawy, jednocześnie skierował do Trybunału Konstytucyjnego te jej przepisy, które jego zdaniem wprowadzają nierówność przedsiębiorców ale te niezaskarżone dają możliwość starania się o takie płatności. Ci którzy do tej pory nie uzyskali wierzytelności za wykonane roboty, powinni je zgłosić do GDDKiA a ta po ich weryfikacji będzie uruchamiać płatności z Krajowego Funduszu Drogowego, a później wypłacone kwoty odzyskiwać od generalnych wykonawców. Ustawa została jednak tak skonstruowana, że zapewnia płatności tylko tym podwykonawcom, którzy mają umowy z generalnymi wykonawcami inwestycji, a więc zaledwie garstką firm, które pracowały przy realizacji autostrad i dróg szybkiego ruchu.
2. Niestety w Polsce przy budowie autostrad został zbudowany mechanizm wyprowadzania pieniędzy z wielkich kontraktów realizowanych za publiczne pieniądze, wzorowany na tym co robiła włoska mafia w latach 80-tych poprzedniego stulecia, także wyprowadzając pieniądze z publicznych kontraktów drogowych. Tak realizowany kontrakt ma aż 4 poziomy wykonawców, tworzących swoisty „łańcuch” podmiotów gospodarczych. Ten pierwszy jest renomowanym podmiotem którego podstawowym zadaniem jest uzyskanie zamówienia publicznego na wielką inwestycję, której realizacja jest związana z wydatkowaniem setek milionów publicznych pieniędzy. Następnie jest tworzony kolejny podmiot niepowiązany ani kapitałowo ani osobowo z tym pierwszym, który ma przejąć od niego bezpośrednie wykonywanie prac związanych z inwestycją. Pomiędzy nimi jest zwierana z reguły bardzo rygorystyczna umowa, obwarowana wysokimi karami umownymi nawet w przypadku minimalnych opóźnień w realizacji harmonogramu prac. Ten drugi podmiot korzysta również z licznych powoływanych na realizację tylko tego kontraktu podmiotów „pośredników”, którzy z kolei faktycznie cedują wykonywanie bezpośrednich prac na zewnętrzne „obce” podmioty.Przy czym, żeby wyeliminować możliwość dochodzenia przez nie zapłaty bezpośrednio od pierwotnego wykonawcy, zakres przekazywanych najniżej robót, polega na ich rozbiciu na takie „czynniki pierwsze” aby nie spełniały definicji robót budowlanych (np. na fakturach u bezpośrednich wykonawców inwestycji umieszcza się wynajem sprzętu budowlanego, dostawy surowców lub wypożyczenie pracowników).
3. Charakterystyczną cechą całego systemu są wielomiesięczne opóźnienia w wypłacaniu należności faktycznym wykonawcom robót. W momencie zbliżania się do końca realizacji inwestycji, spółka która wygrała przetarg popada w konflikt ze spółką na drugim poziomie, egzekwuje od niej kary i zrywa kontrakt, spółka ta ma już podstawy do zgłoszenia wniosku o upadłość. Podobnie spółki na trzecim poziomie po otrzymaniu faktur od bezpośrednich wykonawców mają tak wysokie zobowiązania, że zgłaszają wnioski o upadłość. Spółka która wygrała przetarg inkasuje przez cały czas pieniądze od podmiotu publicznego ale nie trafiają one do ostatecznych wykonawców bo tych, którzy zlecili im prace faktycznie nie ma. Tak działo się w tych wszystkich kontraktach autostradowych, gdzie obecnie do GDDKiA zgłaszają się faktyczni wykonawcy inwestycji (firmy z czwartego poziomu), do których nie dotarły pieniądze, bo zainkasowały je podmioty, których już w obrocie gospodarczym nie ma.
4. Ustawa, która weszła w życie niestety nie jest reakcją na ten na poły przestępczy mechanizm wyprowadzania pieniędzy przy wielkich projektach drogowych i pozwoli na zaspokojenie wierzytelności kilkudziesięciu i to zaprzyjaźnionych z rządzącymi firm. Te które były na samym dole tej swoistej wykonawczej piramidy, które nie mają żadnych umów ani z GDDKiA ani z wyżej znajdującymi się podwykonawcami, mają tylko wystawione faktury na wynajem sprzętu budowlanego, dostawy kruszyw, piasku i innych materiałów budowlanych czy wypożyczenie pracowników, żadnych pieniędzy nie dostaną. Już we wrześniu będziemy mieli ich dramatyczne protesty, bo nieodzyskanie przez nich wierzytelności oznacza bardzo często nie tylko ich bankructwo ale utratę majątku przez ich rodziny z domami mieszkalnymi włącznie. Miałem już wizyty takich przedsiębiorców w swoim biurze poselskim i wiem w jak dramatyczne sytuacje zostali oni wpędzeni przez fakt uczestnictwa w wielkich narodowych inwestycjach. Kuźmiuk
Staniszkis. „ Głębszy Układ „ dyscyplinuje Tuska Staniszkis „ Rząd Tuska, kolonizując własne społeczeństwo,, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski. Staniszkis „Myślę, że afera nie została uruchomiona przez Platformę, tylko przez jakiś głębszy układ, który dyscyplinuje całą scenę polityczną. „....”Nie do końca wiadomo, kto wypuścił te taśmy Serafina – czy Tusk się przed nimi broni, czy może nimi atakuje. „....Niektórzy mówią – zaznaczę, że ja tak daleko się nie posuwam – że istnieje kartel polityczny, wiążący opozycję z władzą. W przypadku PiS ciągle mam wrażenie, że w tej partii jest grono, które nie chce wygrać, nie chce wziąć odpowiedzialności. Ludzie w większości o miernych kompetencjach mają synekury, których każdy by sobie życzył. Dlatego brak uderzenia, ten paraliż w decydującym momencie jest zaskakujący. Sam prezes Kaczyński też jest zablokowany tym paraliżem, choć moim zdaniem sposób komunikowania się przez te listy do działaczy i wyborców przebija trochę tę skorupę. Wszystko inne grzęźnie w tej inercji, która jest na rękę bardzo leniwym, traktującym politykę jako synekurę posłom opozycji. To samo także widać w SLD, które jest teraz całkowicie bierne. „.....(źródło)
Proszę zwrócić uwagę w analizie Staniszkis na dwa elementy. Przekonani Staniszkis , że istnieje Głębszy Układ , aż tak potężny ,że mogący dyscyplinować nie tylko Tuska, ale całą scenę polityczną II Komuny . Drugi element , wiążący się z pierwszym to istnienie kartelu politycznego części PiS z Tuskiem . Wydaje się że w tle istnienia kartelu części działaczy PiS z Tuskiem znajduję się wspomniany przez Staniszkis 'Głęboki Układ” kontrolujący II Komunę . Na fakt ,że próby zbudowania takiego kartelu wiążącego PiS z nomenklaturą II Komuny istniały najlepiej świadczy nieudany spisek przeciwko Kaczyńskiemu jaki z częścią skorumpowanych politycznie działaczy PiS zorganizował Palikot . Co zaowocowało powstaniem PJN . Druga próba podjęta przez Głęboki Układ przyłączenia PiS do kartelu politycznego II Komuny zakładała przejęcie władzy w PiS przez Ziobro. Reżimowe media pompowały Ziobro i rozbudzały jego i jego zwolenników ambicje przez dwa lata . Kaczyński po raz drugi udaremnił spisek II Komuny, czy też stojącego za nią Głębokiego Układu przeciwko praktycznie jedynej oprócz węgierskiego Fideszu realnej opozycji anty systemowej w Europie . Owocem spisku jest socjalistyczna formacja Ziobry , Solidarna Polska. Kartel polityczny i nieformalne ośrodki władzy są problemem całej Europy. To dzięki temu ludność Europy jest poddana skrajnemu wyzyskowi ekonomicznemu . Społeczności Europy zostały pozbawione realnego wpływu na ośrodki władzy. W Polsce najlepszym przykładem kartelu elit jest Tusk i sama Platforma . Nie ma znaczenia lewak ( Palikot ) ,socjalista ( Arłukowicz ) konserwatysta ( Gowin ) . Dla każdego jest miejsce w kartelu politycznym . Pod warunkiem , że się sprostytuują politycznie i grzecznie będą odgrywali swoje role na scenie teatru politycznego w sztuce napisanej przez 'Głęboki Układ „ . Na szczęście Kaczyński uważany przez Rymkiewicza za najwybitniejszego męża stanu od czasu Piłsudskiego wykopał głęboką ideologiczną przepaść , która praktycznie uniemożliwia młodym wilkom z Kamińskim na czele przyłączenie się do sterownego przez jak go nazywa Staniszkis „Głęboki Układ „ kartelu politycznego. Kaczyński szaniec jak nazywa Obozu Patriotycznego zbudował na twardych polskich wartościach konserwatywnych, opartych na katolicyzmie co najlepiej ilustruje podejście do in vitro , oraz na tradycyjnej idei polskiej racji stanu , która uosabia kult polityczny Lecha Kaczyńskiego . Problem kartelu elit i pozornej demokracji poruszyła wcześniej Fedyszak Radziejowska. W swoich dwóch tekstach wskazała między innymi na problem domykania przez Tuska fasadowej demokracji , zakończenia budowy systemu w którym Establishment Okrągłego Stołu stanie się pełnym właścicielem Polski . Systemu w którym Polacy zostaną zepchnięci do roli nowych chłopów pańszczyźnianych oligarchii II Komuny . Krasnodębski „W Gdańsku zaś zebrała się partia pretendująca do bycia wyłącznym właścicielem III RP. „...(więcej)
Fedyszak Radziejowska „Polska Ludowa była systemem, w którym mieliśmy do czynienia z dominacją jednej partii, przy zachowaniu pewnych pozorów demokratycznych wyborów. To prawda, że to był front jedności narodu, ale zawsze można powiedzieć, że demokracje mogą być różne. Jedna jest rywalizacyjno-konkurencyjna, ale bywają i takie, w których dochodzi do kartelu elit i takich zjawisk koncyliacyjno-deliberacyjnej demokracji, jak na przykład w Niemczech. SPD z CDU i CSU stworzyły wielką koalicję i wcale nie musi między nimi dochodzić do wielkiej rywalizacji.”...(więcej)
Fedyszak Radziejowska Nigdy jednak domknięcie fasadowej demokracji nie było tak bliskie, jak dziś, gdy pozory demokracji zaakceptowali nie tylko politycy postsolidarnościowi, lecz także ich postsolidarnościowi wyborcy. Nie tylko lewica przywiązana biografią i interesami do PRL, lecz także„młodzi, wykształceni, z wielkich miast” nie mają nic przeciwko demokracji ograniczonej. „...”Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową, w której demokratyczne procedury są, ale treść, kultura demokracji oraz kontrola rządzących przez opozycję i opinię publiczną nie odgrywają większej roli. Można zakładać partie polityczne, stowarzyszenia, a nawet gazety i rozgłośnie radiowe, co cztery lata odbywają się wolne, tajne i powszechne wybory,ale treść demokracji, czyli autentyczna, merytoryczna rywalizacja elit, programów i partii politycznych nie istnieje. „...”Opozycja też nie jest przypadkowa, bo jej szanse na przejęcie władzy muszą być zerowe. Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura„.....( więcej)
Staniszkis „ Rząd Tuska, kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski. „....”Niemcy – przodująca gospodarka ….Tusk wydaje się dopełniać tę nową strategię dwojako. Czyniąc z Polski zaplecze siły roboczej dla gospodarki (i ekspansji na Wschód) Niemiec. Temu może służyć zrównanie wieku emerytalnego Polski i Niemiec przy radykalnej różnicy płac. I odpaństwawiając Polskę poprzez sprzyjanie regionalizacji. „ ..(więcej)
Staniszkis wypunktowała kierunki działania Tuska i jego grupy . Eksploatacja społeczeństwa . Obniżanie standardu życia . Zepchnięcie wielu polskich rodzin poniżej poziom przetrwania . Stworzenie z Polski zaplecza siły roboczej dla Niemiec . Regionalizacja, czyli likwidacja państwa (odpaństwowienie)
Marek Mojsiewicz
Czy decyzja o prywatyzacji mediów publicznych została już podjęta? Wprawdzie media publiczne od paru ładnych lat, publicznymi są tylko z nazwy, ale mimo tego są swoistym dobrem narodowym i nam wszystkim powinno zależeć aby ich struktura własnościowa nie uległa zmianie, a pozycja rynkowa wyraźnie się nie pogarszała.
1. W ciągu ostatnich kilku dni, ministrowie rządu Tuska, kultury Bogdan Zdrojewski i administracji i cyfryzacji Michał Boni po raz kolejny poinformowali opinię publiczną, że nie zdążą przygotować w tym roku nowej ustawy dotyczącej finansowania mediów publicznych. Jeszcze w marcu Boni zapewniał, że projekt tej ustawy zostanie przygotowany przez rząd do końca sierpnia tego roku, teraz dowiadujemy się, że w resorcie kultury trwają w tej sprawie zaledwie prace analityczne. W związku z tym, że tego rodzaju zwodzenie trwa już od 2008 roku czyli od ponad 4 lat, coraz wyraźniej widać, że ekipa Tuska świadomie dąży do osłabienia mediów publicznych, a w konsekwencji do rozczłonkowania zarówno radia jak i telewizji i prywatyzacji niektórych programów. Równie ważne jest przejęcie przez media prywatne tej części tortu reklamowego, który trafia do mediów publicznych (jego całkowita wielkość to około 8 mld zł rocznie z tego ponad połowa przypada na radia i telewizje). Nowa ustawa medialna ma bowiem zabronić mediom publicznym, nadawania reklam w zamian za wsparcie budżetowe.
2. Przypomnę tylko, że ładnych już parę lat temu, tzw. afera Rywina odsłoniła między innymi zakulisowe próby przejęcia II programu telewizji publicznej przez prywatnego inwestora, co pokazało jak łakomym kąskiem dla potentatów w tej dziedzinie, są media publiczne. Ujawnienie tej afery, praca sejmowej komisji śledczej, odsłonięcie przez nią swoistego zblatowania pomiędzy czołowymi wówczas politykami i możnymi sfery medialnej, doprowadziło do tego, że tego rodzaju działań na jakiś czas zaniechano. Ale tuż po zdobyciu władzy na początku 2008 roku Donald Tusk nawołując do niepłacenia i likwidacji abonamentu RTV, nazywając go haraczem ściąganym z ludzi, doprowadził do tego, że coraz więcej posiadaczy telewizorów i odbiorników radiowych, abonamentu rzeczywiście nie płaci (ostatnio KRRiT wspólnie z Pocztą Polską i urzędami skarbowymi nasiliły działania mające poprawić ściągalność abonamentu).
3. Wszystko to spowodowało gwałtowne zmniejszanie się wpływów z abonamentu, a to z kolei decyduje o tym, że KRRiT, która między innym i zajmuje się jego rozdziałem przekazuje coraz mniejsze sumy zarówno do TVP jak i Polskiego Radia. Polskie Radio otrzymało w 2011 roku około 130 mln zł z abonamentu (tylko 53% ogólnych wpływów radia) i było to o 25 mln zł mniej niż w roku 2010 i aż o 40 mln zł mniej niż w roku 2009. Przy utrzymującej się tendencji spadku wpływów za abonamentu także w 2012 roku plan finansowy spółki przewiduje stratę w wysokości 25 mln zł. W jeszcze gorszej sytuacji znalazła się telewizja publiczna. Jeszcze w 2007 roku uzyskała ona ponad 500 mln zł wpływów za abonamentu, a w roku 2011 niewiele ponad 200 mln zł co stanowiło zaledwie 13% całości jej przychodów. W tej sytuacji spółka TVP zakończyła rok 2011 stratą 88 mln zł a rok 2012, ma się zakończyć także stratą w wysokości 60 mln zł. Spółka już korzysta z 50 milionowego kredytu w rachunku bieżącym i rozważa zaciągniecie kolejnego pod zastaw swoich nieruchomości. Dalsze pogarszanie się sytuacji finansowej spółki, uderzy głównie w 16 ośrodków regionalnych telewizji, gdzie ma nastąpić znaczna redukcja zatrudnienia, a w konsekwencji także realizowanych tam programów telewizyjnych.
4. Wprawdzie media publiczne od paru ładnych lat, publicznymi są tylko z nazwy, ich programy informacyjne i publicystyczne mają głównie na celu wspieranie obecnie rządzących ale mimo tego są swoistym dobrem narodowym i nam wszystkim powinno zależeć aby ich struktura własnościowa nie uległa zmianie, a pozycja rynkowa wyraźnie się nie pogarszała. Wczorajsza informacja ministrów Zdrojewskiego i Boniego potwierdza niestety, że rządzący świadomie dążą do osłabienia mediów publicznych i że być może jest swoisty „deal” władzy z właścicielami wielkich prywatnych koncernów medialnych, które tylko czekają aby przejąć sporą część tortu reklamowego, która teraz przypada mediom publicznym. Kuźmiuk
Oblicza wielokulturowości we francuskim sporcie Wielokulturowość w sporcie uznawano do niedawna za poważny atut Francji. Wywodzący się z dawnych kolonii sportowcy zdobywali medale np. w konkurencjach zarezerwowanych niejako dla biegaczy z Afryki. Dla dzieci imigrantów sport stał się jedną z ważniejszych dróg do sukcesu osobistego, co w połączeniu z dużymi pieniędzmi wyłożonymi na szkolenie przynosiło odpowiednie efekty. Od wielu lat francuska piłka nożna emigrantami i ich potomkami stoi. Dawniej byli to często m.in. piłkarze polskiego pochodzenia z górniczego Nord-Pas-de-Calais. Teraz są Arabowie czy czarni Afrykanie… Problem w tym, że wielokulturowość (a właściwie brak kultury u niektórych) niesie dla francuskiego sportu tyle samo korzyści co zgryzoty. Niedawno na filmikach internetowych można było zobaczyć francuskiego biegacza Mahiedine’a Mekhissiego-Bennabbada. Po wygraniu biegu na 3000 m z przeszkodami na Mistrzostwach Europy w Helsinkach francuski biegacz algierskiego pochodzenia odpycha 14-letnią dziewczynkę przebraną za maskotkę zawodów i wytrąca jej z ręki prezent, który chciała mu wręczyć. Ten sam Mekhissi dwa lata temu na mityngu w Monako wdał się w bójkę na bieżni z kolegą reprezentacyjnym Medhim Maalą. W 2009 na bieżni w Barcelonie odprawił zaś islamskie modły, podczas których za dywanik posłużyła mu trójkolorowa flaga Francji. Kłopoty wynikające z „wielokulturowości” i braku integracji ma też reprezentacja francuskich piłkarzyków. O kłótniach w zespole „narodowym” było głośno jeszcze w czasie trwania Euro (swoją drogą we Francji pisze się o „Euro 2012 – Ukraina”, ale pewnie dlatego, że piłkarze tego kraju z Ukrainy się nie ruszyli…). Po ćwierćfinale i wyeliminowaniu Francji piłkarz Samir zbluzgał ostro dziennikarza AFP. Po meczu z Anglią kazał zaś jednemu z „żurnalistów” – „zamknąć mordę”. Wszystko to spowodowało, że Francuska Federacja Piłkarska postanowiła „zamrozić” premie dla piłkarzy i postawić kilku z nich (Samira Nasriego, Hatema Ben Arfę, Jeremiasza Méneza i Yana M’Vilę) przed komisją dyscyplinarną. Słaby występ na Euro spowodował także, że pojawiły się głosy, by premię za udział zespołu Francji w mistrzostwach oddać na cele charytatywne. Warto jednak dodać, że w odróżnieniu od naszych „Orlików” francuska Legion Etrangere doszła do ćwierćfinału… Bogdan Dobosz
Rosja utrwala wpływy na Ukrainie. Język rosyjski wraca do urzędów Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła ustawę zapewniającą preferencje dla języka rosyjskiego w obiegu urzędowym. To kolejny krok utrwalenia rosyjskich wpływów na Ukrainie – tym razem jednak znacznie groźniejszy, bo uderzający w tożsamość narodową Ukrainy. 3 lipca Rada Najwyższa Ukrainy w drugim czytaniu uchwaliła ustawę o językach, która przyznaje preferencje językowi rosyjskiemu. Głosowano w sprawie nowej ustawy językowej, pomimo że punkt ten nie został włączony do porządku obrad. W czasie głosowania w sali obrad parlamentu nie było również dziennikarzy. Tego, że nową ustawę – jak mawiał kiedyś Józef Piłsudski – przyjęto „wilkiem”, nie omieszkali uznać forsujący ją parlamentarzyści z Partii Regionów Wiktora Janukowycza. Mychajło Czeczetow z dozą humoru sposób przyjęcia nowej ustawy określił lapidarnie słowami: „Dali się [opozycja] podejść jak małe kocięta”. W odpowiedzi na przyjecie nowej ustawy opozycja w ukraińskim parlamencie oświadczyła, że głosowanie sfałszowano, a pięciu jej deputowanych nawet w proteście ogłosiło głodówkę. Liderzy opozycyjnych ugrupowań oznajmili także po głosowaniu, że do końca bieżącej sesji nie będą przychodzili na posiedzenia Rady Najwyższej. Według przyjętej ustawy, jedynym językiem urzędowym ma nadal pozostać ukraiński, ale w instytucjach państwowych na terenach z dużymi skupiskami mniejszości narodowych dopuszczalne będzie używanie języka tych mniejszości. W praktyce otwiera to furtkę do tego, aby język rosyjski mógł być używany w ukraińskich urzędach. Na wschodniej Ukrainie posługuje się nim na co dzień ponad połowa mieszkańców. Sprawa zrównania statusu języka rosyjskiego z językiem ukraińskim pojawiała się w ostatnich latach przy każdych ukraińskich wyborach parlamentarnych. Od dawna do pełnego zrównania obu języków dąży Partia Regionów prezydenta Wiktora Janukowycza. Przyjęcie nowej ustawy akurat teraz jest na pewno ukłonem w stronę zamieszkałego na wschodniej Ukrainie elektoratu Partii Regionów przed mającymi się odbyć w końcu października nowymi wyborami parlamentarnymi. Z przyjęcia nowej ustawy językowej na Ukrainie od razu zadowolenie wyraził Kreml. Jak podkreślił Leonid Słucki – szef komitetu rosyjskiej Dumy Państwowej ds. Wspólnoty Niepodległych Państw i związków z rodakami za granicą – „ten krok doprowadzi do jeszcze większego zbliżenia między naszymi bratnimi narodami i pozwoli z ulgą odetchnąć milionom naszych rodaków na Ukrainie”. Pewne jest jedno: uchwalona ustawa jest w dłuższej perspektywie krokiem dla Ukrainy niebezpiecznym, bo uderza w jej tożsamość narodową, która pomimo 20 lat ukraińskiej niepodległości nie zdołała się jeszcze ugruntować. Problem z tożsamością narodową Ukraina ma od samego początku. Jej słabość jest uwarunkowana historycznie, ale także jest związana z głębokimi podziałami politycznymi i kulturowymi ukraińskiego społeczeństwa, których symbolem jest „wschód” i „zachód” ukraińskiego państwa. „Dwie Ukrainy” powodują brak spójności ukraińskiego państwa. Problem ten zauważył w 2005 roku ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. To on postanowił wówczas uruchomić proces budowy nowej ukraińskiej tożsamości. Temu miała służyć zainicjowana
przez Juszczenkę polityka historyczna państwa. W jej centrum znalazła się pamięć o ukraińskim Hołodomorze
– Wielkim Głodzie, jaki w latach 1932-1933 sowieckie władze wywołały na Ukrainie i wyniku którego śmierć poniosło co najmniej od 6 do 7 milionów ludzi (niektóre szacunki podają liczbę nawet 10-15 milionów). Hołodomor mianowany został wówczas najważniejszym historycznym wydarzeniem konstytuującym ukraińską tożsamość narodową. Juszczenko często podkreślał, że temat Hołodomoru „pozwoli sformować nowoczesny naród ukraiński w podobny sposób, w jaki formowano współczesny naród żydowski, odwołując się do Holokaustu”. W polityce historycznej Juszczenki eksponowane były również elementy historii Kozaków, które miały propagować w społeczeństwie silną i bardzo starą tradycję ukraińskiej niezależności. Na pewno zasadniczym celem zainicjowanej przez Juszczenkę polityki historycznej było wzmocnienie ukraińskiej tożsamości narodowej, a poprzez nią spójności państwa. Leszek Pietrzak
Dumienski: Euro 2012 obnażyło absurdalne przepisy antyalkoholowe Mistrzostwa EURO 2012 objawiły się w Polsce zagranicznymi tłumami. Co prawda trzy razy mniej licznymi niż zapowiadano, ale jednak potężnymi w statystyce i estetyce. Pomijając etniczną różnorodność, tłumy te cechowała niespotykana ignorancja jeśli chodzi o światłe polskie przepisy odnośnie spożywania napojów alkoholowych w miejscach publicznych. Jak donosili dziennikarze, tysiące kibiców „łamało obowiązujący w Polsce zakaz spożywania alkoholu na ulicach. Podczas meczu Irlandczyków kilka tysięcy boys in green okupowało teren wokół Neptuna [w Gdańsku] i niemal każdy z nich miał w ręku puszkę lub butelkę piwa. Ba, na chodniku stały całe skrzynki i dziesiątki wielopaków.” Zdaniem lewackiej prasy, widok ten nie tylko zszokował co bardziej praworządnych tubylców, ale również wprawił w konsternację służby porządkowe. Odstąpiły one od karania czy nagabywania kibiców tłumacząc swoją wyjątkową pobłażliwość ogromną skalą zjawiska i „grzecznym” zachowaniem pijących. Jak tłumaczyli przedstawiciele władzy, interwencje uznawano za konieczną jedynie w przypadkach prawdziwego „zagrożenia dla bezpieczeństwa”. Trzeba przyznać, że brzmi to sensownie. Tak sensownie, że aż nasuwa się pytanie o jakikolwiek ogólny sens istnienia przepisów zakazujących samo spożywanie pewnych napojów w przestrzeni publicznej. Z założenia, zakazy takie miały pomagać w zwalczaniu zagrożeń dla szeroko pojmowanego „porządku publicznego”. Pomijając już anty-liberalny i prawdziwie amoralny charakter takiej motywacji, EURO 2012 okazało się doskonałym dowodem na to, że przepisy takie są zupełnie nieskuteczne w sytuacjach, kiedy „porządek publiczny” mógłby być prawdziwie zagrożony. Jeśli „przestępcami” są studenci pijący piwo w parku, para znajomych z winem na plaży, czy bezdomni alkoholicy przy dworcu, to nie ma mowy o pobłażliwości i odpowiednie służby z zapałem wypisują mandaty i prześladują sprawców – tymczasem takie zdarzenia nikomu przecież nie zagrażają. Jeżeli wykroczenie popełnia tłum, lub chociażby średniej wielkości grupa podpitych mężczyzn w sile wieku, to o interwencji nie ma mowy, chyba że poważnie „zagrożone jest bezpieczeństwo” (cokolwiek ta fraza oznacza). Polityka taka nie tylko obnaża absurd działania władzy państwowej w tym przypadku, ale także mówi nam coś istotnego na temat współczesnego aparatu policyjnego. Pierwsze siły policyjne powstawały w Europie jako zarówno siłowe ramię miejskiej klasy średniej potrzebującej ochrony przed wszelkiej maści bandytami, jak i siły strzegące interesów państwa czy władcy. Współczesna infrastruktura policyjno-represyjna wyszła daleko poza te ramy. Większość dzisiejszych policjantów czy strażników miejskich przypomina znudzonych ochroniarzy z galerii handlowej lub parkingu, którzy zmuszeni są do skrupulatnego i bezmyślnego egzekwowania małostkowych i anty-liberalnych regulaminów płynących „z góry”. Niczym prawdziwi najemnicy, dalece bardziej cenią sobie własne bezpieczeństwo nad arbitralne i często absurdalne przepisy, zatem zawsze ulatniają się tak szybko jak tylko egzekucja kodeksu wykroczeń mogłaby się wiązać z jakimkolwiek realnym zagrożeniem dla nich (i często dla społeczeństwa). Kryminalizowanie zachowań, które same w sobie nie powodują żadnych ofiar ani szkód, jest nie tylko moralnie niebezpieczne, ale również bardzo szkodliwe dla legitymizacji społecznej państwa i jego przedstawicieli. Używanie przymusu powinno być ograniczone tylko do sytuacji zagrożenia życia, zdrowia lub mienia obywateli, a nie do realizacji etyczno-estetycznych wizji rządzących. W przeciwnym wypadku państwo nie tylko budzi zasłużony opór w społeczeństwie, ale także i nieświadomie demoralizuje służby porządkowe, które tracą poczucie wyższej, moralnie słusznej misji. Policjant zajmujący się ściganiem złodziei, morderców lub gwałcicieli nie tylko ma większą motywację do poświecenia i pracy, ale także może liczyć na społeczny szacunek i podziw. Mundurowy wykorzystywany do prześladowania studentów za picie piwa traci moralną wyższość i szacunek. Staje się znienawidzonym najemnikiem, którego jedyną motywacją do pracy są wątpliwe zarobki i poczucie brutalnej siły. Zbigniew Dumienski
Prokurat: Jak chcieli spić Kisiela Stefan Kisielewski zapytany kiedyś przez znajomego lekarza: – Czemu Pan pije? – odpowiedział: – A bo życie nudne. Doktor nie dawał za wygraną: – A po wódce ciekawsze? Kisiel szybko uciął dyskusję: – Nie, panie, ale wymagania się zmniejszają… Otóż życie Stefana Kisielewskiego było ciekawe nawet bez wódki. Stale był pod czujnym okiem służb bezpieczeństwa PRL, o których pisał w „Dziennikach”: „pracownicy spółdzielni ucho”. Mówiono o nim „błazen”, ale mimo tej etykiety był jednym z najważniejszych przedstawicieli opozycji w PRL-u, tym, który oparł się komunistom i nie kolaborował z nimi – choć korzystał z przywilejów, przydziałów i wysokich nakładów. Był jednym z niewielu twórców, o których Leopold Tyrmand pisał pozytywnie w „Dzienniku”. Wielokrotnie więc planowano tajne rewizje w mieszkaniu Kisiela, aby sprawdzić, czy nie prowadzi działalności na szkodę państwa. W domu u Kisielewskich zainstalowano podsłuch, podobnie w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie Kisielewski pisał – z przerwami – w latach 1945-1989.
Plan Ze zgromadzonych w IPN materiałów wynika, że 20 sierpnia 1976 zatwierdzony został tajny plan KOMBINACJI OPERACYJNEJ zmiany wizerunku Stefana Kisielewskiego poprzez jego kompromitację moralno-etyczną w Polsce. Plan zasadzał się na znanych służbom bezpieczeństwa informacjach o planowanej wizycie Kisielewskiego w Krakowie. Redakcja „Tygodnika Powszechnego” uprzednio dokonała rezerwacji pokoju dla Kisielewskiego w hotelu „Cracovia” na dni 29-31 października 1976 roku. Punktem wyjścia planu operacyjnego była znana wszystkim skłonność Kisiela do nadużywania alkoholu, liczono więc, że autor popularnych felietonów do „Tygodnika Powszechnego” po kilku głębszych utraci kontrolę nad własnym postępowaniem. Zasadniczy cel całej operacji służb – kompromitacja Stefana Kisielewskiego – miał się odbyć poprzez wykorzystanie pobytu Kisiela w restauracji hotelu „Cracovia” w zaplanowanym terminie, gdzie miano sprowokować go do embarrasujących zachowań lub wywołać incydent, który uzasadniałby interwencję funkcjonariuszy MO. W dalszej perspektywie mialo nastąpić dowiezienie Kisielewskiego do izby wytrzeźwien, a także skierowanie wniosku do kolegium d/s wykroczen. Przypadkiem na miejscu mógł się zjawić fotoreporter, a sprawę miały udokumentować media.
Zasadzka w „Cracovii” Organizacyjne zgranie spisku nie było wcale łatwe. Wymagało użycia wielu tajnych współpracowników pozostających w dyspozycji Wydzialu „B”. Nie wystarczyło skierowanie Kisiela do pokoju zabezpieczonego podsłuchem, aby śledzić, czy z kimś nie rozmawia. Dla powodzenia akcji istotna była także kontrola całego hotelu po uprzednim „przygotowaniu” restauracji, obsadzenie zmian tam, gdzie spodziewano się wizyty Kisielewskiego, obserwacja zewnętrzną hotelu i restauracji oraz informowanie o krokach podjetych przez figuranta, gdyż tak zwykle SB nazywało cele operacyjne. Zarządzono także radiową analizę on-line spływających informacji od osób pełniących służbę w „Cracovii”. W ten sposob stworzono warunki do realizacji zadania. Naczelnik IV wydzialu SB, ppłk J. Biel, w porozumieniu z oficerami MO ustalił zasady współdziałania służb mundurowych, co miało przyczynić się do szybkej interwencji patrolu milicyjnego, który miał czekać nieopodal na ustalony znak, aby jak najlepiej zrealizować cel misji, czyli kompromitację Kisiela. Biel zwrócił uwagę, że zdaniem oficerów SB, użycie służb mundurowych było niewskazane z powodu ryzyka dekonspiracji. Kisiel najzwyczajniej mógł poznać ludzi, którzy się za nim permanentnie kręcili.
Przyspieszyć torsje SB miało wpłynąć na zatrudnionych w restauracji kelnerów, którzy byli odpowiedzialni za obsługę Stefana Kisielewskiego, i powinni serwować mu alkohol w sowitej dawce, gdy tylko go sobie zażyczy. Przykazano im, by nie oszczędzali wódki. Ale to nie wszystko – Wydział II departamentu IV zapewnił dostarczenie środka przyspieszającego działanie alkoholu, a również czynnika na wywołanie „torsji”. Dodatkową częścią planu miało być informowanie gości, że przy sąsiednim stole siedzi znany dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, z którym zawsze są kłopoty, bo za dużo pije, zanieczyszcza lokale, nie chce płacić rachunków, wywołuje awantury z poderwanymi na boku panienkami. Kluczową kwestią miało stać się współdziałanie dwóch młodych kobiet, będących na kontrakcie SB: tajnej współpracownik ps. „Danka” oraz tajnej współpracownik ps „Miła”. Ich zadaniem było zajęcie stolika w sąsiedztwie Stefana Kisielewskiego, prowokowanie go do nawiązania znajomości i celowe wywołanie awantury z powodu obraźliwych słów lub propozycji czynionych przez Kisiela. Obie TW dostały od służb specjalnych zielone światło, aby posunąć się do rękoczynów. Jedna niby miała być napastowana, druga natomiast miała posłużyć jako świadek dla MO przy ewentualnym aresztowaniu Kisielewskiego. Obie Panie zostały wnikliwie zapoznane z charakterystyką Kisielewskiego, prócz tego pokazano im jego zdjęcie, aby nie było żadnych nieporozumień. Bezpośrednio na miejscu miały zostać poinformowane o jego obecności i o rozpoczęciu akcji.
Jak to się skończyło? Kisielewski miał wejść, usiąść przy stoliku, zamówić wódkę i czytać gazetę. Pod chętnego do rozmów i podchmielonego już Kisiela podczepiają się TW „Danka” i TW „Miła”, wywołując awanturę z rękoczynami i wulgaryzmami, w tym czasie kelnerzy wzywają MO, a do chwili przybycia milicji panie TW przyczyniają się do zaostrzenia incydentu, nadając mu rozgłos, aby cała restauracja widziała, co się właśnie dzieje. Incydent miał wypłynąć nazajutrz w mediach. A Kisiel miał mieć sprawę na kolegium. Jak się to wszystko skończyło? Pomyślnie dla Kisiela – na szczęście odwołał wizytę. Gdyby komunistom udawało się wszystko, co zaplanowali, kto wie, jak by dziś wyglądała rzeczywistość. „Kłamstwo wynika ze zwątpienia w atrakcyjność prawdy” – pisał Kisiel. Stefan Kisielewski z uporem maniaka zwracał uwagę na to, że działania PZPR bardziej przypominały sposób funkcjonowania mafii niż partii politycznej. „Mafijna” polityka prowadzona przez partie komunistyczne zasadzała się na nieformalnych powiązaniach, często rodzinnych. Komuniści od początku znakomicie łączyli bandytyzm z „ideowością” i po dziś dzień – zupełnie jak mafi a – zacierają ślady po swych czynach. Sergiusz Prokurat
Mafijny skok cywilizacyjny Skok cywilizacyjny Krainy Tuska jest na miarę Albanii. Grupa cwaniaków z kryszą i nieporadne państwo. Linia lotnicza OLT Express zainkasowała 100 milionów PLN w ciągu czterech miesięcy, nie płacąc opłat lotniskowych. Ciekawe kto na tym skorzystał. Matematyka skoku cywilizacyjnego w Trójmieście Tuska jest w miarę prosta. Spółka OLT Express działała 4 miesiące i sprzedała 320 tys biletów. Ponieważ nie wszystkie bilety były za 99 PLN, OLT zainkasowała około 50 milionów PLN za bilety plus 30 milionów PLN od Amber Gold. Do tego spółka sprzedała 140 tys. biletów na nowe jesienne loty, czyli zainkasowała dodatkowe 20 milionów PLN. Razem 100 milionów PLN gotówki co daje 25 milionów PLN na miesiąc. Jak wiemy OLT nie kwapiła się z płaceniem opłat lotniskowych. O leasingu samolotów nie wiemy. Za paliwo płaciła. Na pracownikach spółka oszczędzała:
http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-pracownicy-olt-na-lodzie-to-my-sponsorowalismy-te-spolke,nId,626225
Tym bardziej, te 100 milionów PLN gotówki wyparowało dziwnie szybko. To przecież prawie milion gotówki codziennie. Oczywiście po stronie kosztów widzieliśmy ogromną kampanię reklamową, na której skorzystały media mainstreamu. Tygodniami szły całostronicowe ogłoszenia OLT i Amber Gold w “Wyborczej”, “Rzeczpospolitej” i innych tytułach. Pisaliśmy już o tym 12 czerwca:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/65154,agora-i-amber-airlines
Finanse Amber Gold są podobnie zadziwiające. Spółka ogłosiła ze uzyskała 200 milionów w PLN ze sprzedaży w 2011 roku i 50 milionów PLN zysku netto. Czyli miała imponującą rentowność netto 25% a z drugiej strony klienci mieli zarabiać również imponujące 14-16% rocznie. Ale aktywa klientów sięgają tylko 80 milionów PLN. Raport audytorów już chyba nigdy nie powstanie. Spółka stała się oczkiem w głowie prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, po tym jak wyłożyła kasę na film o Bolku. Ile kasy dał Amber na Bolka, nie wiemy, informacja jest podobno chroniona klauzulą poufności. Domyślamy się ze klienci Amber Gold dostaną zaproszenie na premierę filmu Andrzeja Wajdy i że będą mogli spotkać się osobiście z reżyserem, z prezydentem Miasta Gdańska oraz z bohaterem filmu. Czekamy na relacje z tego spotkania ... O tym gdzie odleciał OLT Express pisaliśmy już tydzień temu:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69533,olt-odlecial-na-ukraine
Bursztynowy Bolek czyli spółka Amber Gold wie jak inwestować pieniądze Stanislas Balcerac
GOLD NIE AMBER Spółka Amber Gold się poskarżyła, że stała się celem działania KNF i służb specjalnych w ramach akcji „Ikar”, która doprowadziła do wypowiedzenia rachunków bankowych w: Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., Bank Gospodarki Żywnościowej S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A., oraz spółką OLT Express dodatkowo w Banku Millennium S.A. oraz że nie ma „technicznych” możliwości wypłaty pieniędzy. W działania służb specjalnych jestem w stanie uwierzyć – w końcu to nie pierwszy raz, gdy służby wyczyniają dziwne rzeczy, więc dlaczego mielibyśmy wykluczyć, że nie i tym razem? Wielcy Regulatorzy z KNF doskonale wiedzą, że CAŁY system finansowy opiera się na zaufaniu: do pieniądza i do instytucji działających na rynku. Jakbyśmy wszyscy poszli po pieniądze do PKO BP to też byśmy ich nie dostali, więc Amber Gold nie jest żadnym wyjątkiem od reguły. Zastanawia mnie więc skąd nagle taki zapał do ochrony ludzi akurat przed Amber Gold. Ale jest i druga strona medalu – jak zawsze. Gdyby ktoś nam zaproponował kupno nowiutkiego Mercedesa S Classe za 50 tys. zł to byśmy uwierzyli, że wszystko z nim jest w porządku? A jak ktoś nam proponował „gwarantowany” zysk 20% to wierzyliśmy! Ludzie mają, niestety, naturalną skłonność do wierzenia w piękne zapewnienia: czy to na randce, czy podczas wyborów, czy w inwestowaniu... I dlatego tak wiele jest wykorzystanych kobiet, wyborców i inwestorów. Co ich oczarowało tym razem? Magia złota? Sam jestem za oszczędzaniem. W złoto „wierzę” bardziej niż w pieniądz fiat. Ale w złoto fizyczne, a nie w papier, na którym jest napisane: „jestem złoto” – czyli w różne instrumenty „oparte na złocie”. Od lat o zaletach inwestowania w metale szlachetne przekonuje Dr Antoni A. Szepieniec, czyli słynny „cynik9”, pod którym to pseudonimem występował przez lata w Internecie – wydający Newsletter „TwoNuggets” i prowadzący popularny blog www.dwagrosze.com. Cynki9 „zdekonspirował” się podczas konferencji zorganizowanej 27 marca 2012 roku przez Mennicę Wrocławską, podczas którego mówił o konieczności wyraźnego rozróżnienia złota fizycznego i „papierowego”.
Czym jest złoto fizyczne wszyscy doskonale wiemy. Złoto papierowe, to różne certyfikaty firm, które mówią, że mają złoto i sprzedają te certyfikaty. Różnych certyfikatów jest na rynku zdecydowanie więcej niż fizycznego złota. Powtarza się więc historia pieniędzy zgromadzonych w bankach – jest ich znacznie mniej, niż bankierzy pożyczyli, więc jak wszyscy depozytariusze chcieliby jednocześnie wypłacić swoje depozyty, to okazałoby się, że tych pieniędzy nie ma. Co tam wszyscy! Wystarczyłoby, że 15% depozytariuszy chciałoby to zrobić – i też już by dla nich nie wystarczyło. Jak wszyscy posiadacze certyfikatów na złoto chcieliby je dziś wymienić na złoto prawdziwe to by było tak samo. Stosunek do złota jest pochodną stosunku do państwa. Jak wierzymy w rząd to możemy wierzyć również w emitowane przez rząd za pośrednictwem banków centralnych pieniądze. Ale jak nie wierzymy, to lepiej zamieniać nasze nadwyżki w bezpieczniejsze aktywa – właśnie na przykład w złoto. Na tym polega oszczędzanie. Nawet jak ceny złota na giełdach światowych spadają nie ma powodów do zmartwienia w długiej perspektywie czasu. W czasie okupacji złoto wielokrotnie ratowało ludziom życie – i to była najwyższe cena złota jaką można sobie wyobrazić. I najwyższa „stopa zwrotu”. Spadkami cen złota mogą się martwić ci, którzy w złoto „inwestują” – to znaczy starają się zarobić pieniądze na zmianach cen złota. Bo zmiany cen dotyczą „złota papierowego”. Gdy się jednak okaże, że papier na którym jest napisane „jestem złoto” jest jednak celulozą to złoto fizyczne może w ogóle przestać być sprzedawane. Istnieje wręcz obawa, że rządy będą wówczas starały się powtórzyć „manewr Roosevelta” i znacjonalizować prywatne zasoby złota, ale pewnie reakcja będzie taka sama jak Amerykanów w 1933 roku – rzadko kto był na tyle głupi, żeby je rządowi oddać. Więc jeszcze raz powtórzmy: Amber Gold to nie był fundusz złota. Gwiazdowski
Łubudu, niech żyją nam... Tuż przed wakacyjnym wyjazdem pisałem tekst o aktualności w III RP filmów śp. Stanisława Barei. Gdybym wyjeżdżał parę dni później, mógłbym dopisać do listy kolejny cudowny "bareizm": oto na wniosek rządu Donalda Tuska Sejm przedłużył specustawę o przygotowaniach do Euro "na czas nieokreślony". Sławomir Mrożek w głębokim PRL radził kpiarsko, żeby cudzoziemcom dopytującym się, dlaczego ciepła woda jest u nas tylko w dni nieparzyste, prąd w godzinach dziennych, a wszystkie podstawowe towary na kartki, tłumaczyć, że to wszystko wynik wojny. A gdyby głupkowato pytali czy wojna się aby nie skończyła czterdzieści lat temu, tłumaczyć z powagą: nie u nas! Korpus Mansteina wciąż naciera z Puszczy Kampinoskiej! Otóż więc i wiecie państwo, dlaczego autostrada A-2, ten największy sukces rządu, została po paru tygodniach turniejowej frajdy ponownie zamknięta "na czas nieokreślony". Dlaczego bankrutują biura podróży, linie lotnicze, sieci handlowe, firmy budowlane małe i duże. Przygotowania do euro! Poczekajcie, jak się rozkraczy sławiony niedawno przez prominentów PO parabank, który ponoć już przestał wypłacać obiecane "złote" lokaty klientom, ale i pensje pracownikom - choć wciąż go stać na sponsorowanie produkcji filmu "Wałęsa". Film zresztą, jak wynika ze scenariusza, nie tyle o Wałęsie, co o tym, że Sierpień zrobili ludzie Tuska. Wiecie państwo, że w ogóle nie było w stoczni żadnego Gwiazdy ani jego żony, że Anna Walentynowicz była nieistotną wariatką, a osobą numer dwa w całym tym przedsięwzięciu była "dzielna tramwajarka" (ta, która nie mogła zatrzymać tramwaju, bo wcześniej strajkujący wyłączyli trakcję elektryczną - to znaczy, mogła tak samo, jak Wałęsa mógł skoczyć przez mur, którego nie było - i którą w istocie ze strajku wyprowadziła straż porządkowa za, powiedzmy, ekscesy, i wpuściła z powrotem dopiero na podpisanie porozumień)? Jeszcze nie wiecie, bo film jeszcze nie wszedł na ekrany. Ale dzięki kasie frajerów, którzy się nabrali na finansową piramidkę z "gwarantowanymi 13 procentami" zysku się dowiecie. "Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu, która mówi". Rzecznik rządu, pan Graś, autorytatywnie rozwiał wątpliwości wynikające z faktu, że premier Tusk w sprawie Tragedii Smoleńskiej zeznawał w prokuraturze, jak to ma we zwyczaju, rzeczy zupełnie sprzeczne dokumentami. "Premier nigdy nie kłamie" - zapewnił nas facet, który swego czasu dla pokrycia nadużyć w spółce podpisywał antydatowane protokoły posiedzeń zarządu - co prawo nazywa fałszowaniem dokumentów - a potem, przyłapany, kłamał w zeznaniach, a więc pod przysięgą, że to nie jego podpis. A potem, kiedy ekspertyzy dowiodły, że kłamie, prokuratura umorzyła sprawę z powodu, że zakłamany rzecznik rządu powoduje zbyt znikome szkody społeczne, by się tym przejmować. A może z powodu, że jakąkolwiek mafią nieudaczników, kretynów i szubrawców byłaby obecna władza, to przecież i tak wszystko lepsze od czasów, gdy "na tle ogólnego regresu, tak ekonomiczno-gospodarczego, jak społeczno-politycznego, i to zarówno w warstwie pryncypiów merytorycznych, jak i w głęboko zacofanej warstwie pisowskiej infrastruktury, szczególną nieudolnością i brakiem koncepcji rysował się ogólny bilans białka". Każdy przecież wie, z jakiego powodu, tak naprawdę.
Wykonawcy stadionu narodowego, którzy postawili się w stan upadłości nie płacąc podwykonawcom, wytoczyli proces Narodowemu Centrum Sportu, czyli de facto rządowi, o pół miliarda dodatkowych kosztów, które ponieśli na bieżące poprawianie w trakcie budowy niedoróbek przygotowanego przez owo centrum projektu. W odpowiedzi NCS pozwał o te pieniądze podwykonawców, żeby było symetrycznie. Procesy właśnie się rozpoczęły - w ramach przygotowań do Euro. Ponieważ sprawność polskich sądów jest przysłowiowa (według dorocznego rankingu Banku Światowego, 161. miejsce na 183 badane państwa) frajerzy, którzy postawili Tuskowi tę piramidę, muszą się uzbroić w cierpliwość. Chyba że zdołają zrobić na tyle tumultu, żeby rząd skroił dla nich kolejną "specustawę", pozwalającą obciążyć kosztami głupoty ministrów ich podwładnych, prostych obywateli. Analogiczną specustawę "drogową" prezydent właśnie podpisał, tuż przed przebraniem się w "luzackie" ciuchy i jazdą na "Przystanek Woodstock", który wmontowany w establishment III RP mistrz zarządzania cudzą ofiarnością z roku na rok coraz bardziej bezwstydnie zmienia w oficjalną, propagandową imprezę establisz-mętów III RP. W tym roku prezydent postawił na szczere, otwarte rozmowy, nie unikając trudnych pytań - sam widziałem w telewizji, jak do głosu dopuszczono dziewczynkę, która przepraszając majestat po stokroć powiedziała to, co całemu młodemu pokoleniu najbardziej leży na sercu. A jak wiadomo, leży mu nie to, że nie ma perspektyw pracy, poza angielskim zmywakiem, bo krajowa edukacja okazała się fikcją a bezrobocie rośnie - tylko: jak można być myśliwym i strzelać do zwierzątek? Nie patrzyłem, co prezydent odpowiedział, ale i tak wiem, że odpowiedział słusznie. Tak, bo my się nie boimy rozmawiać o bolączkach, byle tylko nie zapominano w tej rozmowie, że ta władza jest najlepszą, jaką Polska miała od tysiąca lat, i każdy szaleniec, który chciałby na nią, a przez to na całą uosabianą przez nią Ideę Europejską podnieść rękę, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza odrąbie. Pan prezydent gościł u "Jurka", a tu tymczasem złomiarze zajumali mu blaszane rynny z wiejskiej rezydencji. Chociaż prezydencka rezydencja pod stałym monitoringiem kamer i z całodobową ochroną - rynny wzięły i zniknęły. Tu już nie umiem dobrać cytatu z Barei, tu muszę, parafrazując klasyka od "ślepych snajperów", powiedzieć: jaki prezydent, taka i ochrona. Generał Janicki, którego na generała sam Komorowski awansował za zorganizowanie poprzednikowi wizyty w Smoleńsku, czeka na marszałkowską buławę. Rafał Ziemkiewicz
Nie wolno buczeć na cmentarzu. Co innego sikać na znicze.. Gdyby przynajmniej buczano na Kaczyńskiego, byłoby to usprawiedliwione, ale buczenia na Tuska nie usprawiedliwia nic Buczeć nie wolno, buczeć nie należy, bo buczenie dzieli i wstrząsa generałem Ścibor-Rylskim. Gdyby przynajmniej buczano na Kaczyńskiego lub Macierewicza, byłoby to usprawiedliwione, ale buczenia na Tuska nie usprawiedliwia nic.
Winę za buczenie ponosi PiS Krzyża na Krakowskim Przedmieściu stawiać nie wolno, bo krzyż dzieli i wstrząsa prezydentem Komorowskim. Winę za stawianie krzyża ponosi PiS. Świętej pamięci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie należało pochować w krypcie na Wawelu, bo krypta dzieli i wstrząsa reżyserem Wajdą. Winę za kryptę ponosi PiS. Katastrofy smoleńskiej wyjaśniać nie należy, bo katastrofa tak pięknie Polaków i Rosjan połączyła, a jej wyjaśnianie przecież dzieli i wstrząsa przyjaźnią polsko-rosyjską. Winę za chęć wyjaśnienia katastrofy ponosi PiS. A co wolno, co należy?
Wolno sikać na znicze, ustawiać krzyże z puszek, szarpać modlących się ludzi i drwić – jest krzyż, jest zabawa. Ta zabawa nie dzieli.
Winy za to nie ponosi nikt.
Wolno flagę narodową babrać w gównie – to też nie dzieli i winy za babranie nie ponosi nikt. Wolno mówić -zabierz babci dowód, drwić z moherów, wzywać do dorzynania watah. I to nie dzieli, a winy za dorzynanie watah nie ponosi nikt.
Wolno... no nie, przesadziłem, w zasadzie nie wolno zabijać przeciwników politycznych w biurze poselskim, ale takie zabijanie przecież nie dzieli i winy za to zabijanie nie ponosi nikt. Co najwyżej ponosi winę PiS, który w zasadzie zasłużył sobie na to, żeby do niego strzelać.
Patrzcie ludzie, jak to podzielił naród ten straszny Kaczyński i ten PiS... Janusz Wojciechowski
Grozi nam zapaść demograficzna i ekonomiczna Polska zajmuje 209. miejsce na 220 państw pod względem narodzin. Radykalnie zmniejszająca się liczba dzieci doprowadzi do zapaści społecznej, a przede wszystkim ekonomicznej. Rząd Platformy Obywatelskiej (PO) i Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) nie robi nic, by tej sytuacji uniknąć. Wręcz przeciwnie, jego działania zniechęcają małżeństwa do wielodzietności.
- Jeśli nie ma dzieci – nie ma przyszłych podatników, a więc nie ma dochodów podatkowych, nie ma świadczeń emerytalnych, rentowych czy świadczeń zdrowotnych. Z mikroekonomicznego punktu widzenia, brak dzieci powoduje także wstrzymanie inwestycji. Przedsiębiorcy chcą inwestować tam, gdzie rynek się powiększa, gdzie w przyszłości zyski, jako udział w PKB, będą wyższe – wyjaśnił dr Cezary Mech, były wiceminister finansów w rządzie PiS, w programie „Polski punkt widzenia” w Telewizji Trwam. Jak dodał, polskie władze będą w ramach różnego procesu decyzyjnego „wyrywać” pieniądze należące się młodym.
- Inne kraje, które podlegają implozji demograficznej, przyjmą młodych Polaków z „otwartymi rękoma”. Tym samym ta sytuacja jeszcze bardziej pogłębi nasze problemy gospodarcze – zauważył były wiceminister finansów. Polska wyróżnia się wśród innych krajów największym opodatkowaniem rodzin wielodzietnych, które stanowią o przyszłości państwa. Taka sytuacja spowodowana jest brakiem odpowiedniej polityki prorodzinnej, która jest jednym z trzech filarów prawidłowo prowadzonej polityki gospodarczej.
– Polityka prorodzinna, tworzenie miejsc pracy i optymalizacja wydatków budżetowych to trzy podstawowe filary polityki gospodarczej – powiedział dr Mech. Jak wyjaśnił, dobra polityka prorodzinna rozwija nie tylko społeczeństwo, ale także gospodarkę krajową. Gość Telewizji Trwam podkreślił, że państwo nie powinno sprzedawać przedsiębiorstw, a szczególnie firm mających monopol, gdyż tylko w ten sposób można „odstraszyć” innych. Stwierdził również, że nie należy ograniczać pieniędzy na te przedsięwzięcia, które w przyszłości poszerzą bazę podatkową, spowodują przyciągnięcie kapitału i tworzenie miejsc pracy, przy jednoczesnym redukowaniu tych, które są wegetatywne. – O polską politykę gospodarczą trzeba walczyć w każdych warunkach. Nikt obcy, Unia Europejska tego za nas nie załatwi – zauważył. Zwrócił także uwagę na błędne założenia, w myśl których przyjmowane są kolejne pakty fiskalne, które – zdaniem dr. Mecha - są dobre dla naszych sąsiadów i partnerów wyżej rozwiniętych.
- Oni mają gotową infrastrukturę w postaci instytucji i całego otoczenia dla biznesu, które budowali przez dziesięciolecia – poinformował ekonomista. Jednocześnie wyjaśnił, że Polska, aby dogonić inne kraje, powinna zainwestować.
– Powinni zdecydować się, czy zaciągamy kredyty na przedsięwzięcia, które nam przyniosą zyski, czy podnosimy podatki, które zmuszą Polaków do wyjazdu z kraju – powiedział dr Mech. Podkreślił, że nie powinniśmy godzić się na reguły, które faworyzują kraje wysokorozwinięte.
- Po dwudziestu latach po odzyskaniu niepodległości mamy deficyt - do prostej zastępowalności pokoleń - 3,5 mln dzieci. W parlamencie nie ma żadnej inicjatywy, która zbadałaby, dlaczego Polska zajmuje 209. miejsce na 220 krajów pod względem liczby narodzin – powiedział ekonomista. Jak zaznaczył, za taki problem odpowiadają wszystkie rządy, które wprowadzały politykę antyrodzinną. Dodał, że takie działania spowodowane są życiem w iluzji. Mówi ona, iż wszystkie kraje naokoło są naszymi przyjaciółmi. Jak wyjaśnia ekonomista, innym krajom nie jest na rękę, by Polska była państwem silnym i liczącym się w Europie.
– Pamiętajmy, że nasza obecna sytuacja, zwłaszcza polityczna, po przyjęciu traktatu lizbońskiego, jest niesamowicie słaba. Tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu w Europie – dodał Mech. Izabela Kozłowska
Skok na wschodnie portfele [w tym NASZ]Za odkupieniem przez Polskę banków z rąk zagranicznego kapitału agitują dziś ci sami ludzie, którzy wcześniej je sprzedawali. Jako pośrednicy zarabiają i na sprzedaży, i na zakupie.
Senacka Komisja Spraw Unii Europejskiej negatywnie zaopiniowała nowy projekt dyrektywy Komisji Europejskiej i Rady wprowadzającej na terenie UE skonsolidowany nadzór nad bankami. To na nią czekają z niecierpliwością Hiszpania i Włochy, aby przerzucić astronomiczne długi swoich banków do portfeli podatników z Europy Środkowo-Wschodniej. Zapowiedź konsolidacji nadzoru nad europejskimi grupami bankowymi znalazła się we wnioskach ze szczytu UE w końcu czerwca. Konsolidacja stanowi wstęp do powołania europejskiej unii bankowej. Oficjalna nazwa dokumentu opiniowanego przez Senat jest długa: "Dyrektywa ustanawiająca ramy prowadzenia działań naprawczych oraz restrukturyzacji i uporządkowanej likwidacji instytucji kredytowych i inwestycyjnych", ale niewiele mówi o jego treści. Ta zaś sprowadza się do przesunięcia nadzoru nad bankami na szczebel europejski przy jednoczesnym pozostawieniu odpowiedzialności finansowej po stronie rządu krajowego. Wniosek o negatywne zaopiniowanie projektu przez Senat zgłosił senator PiS Grzegorz Bierecki, finansista i szef Kasy Krajowej SKOK. Wniosek przeszedł dzięki poparciu senatorów Prawa i Sprawiedliwości i jednego z Platformy Obywatelskiej, przy milczącej aprobacie pozostałych senatorów PO, którzy wstrzymali się od głosu. Dyrektywa ustanawia fundusz restrukturyzacyjny instytucji finansowo-kredytowych, na który mają się składać same banki. Kłopot w tym, że fundusz ma być zbudowany w ciągu 10 lat, a restrukturyzacja długów europejskich banków konieczna jest natychmiast. Dyrektywa przewiduje zatem, że w razie potrzeby źródłem finansowania restrukturyzacji staną się krajowe fundusze gwarancyjne, co w przypadku Polski oznacza Bankowy Fundusz Gwarancyjny (BFG). Najważniejszą nowością w dyrektywie jest to, że o restrukturyzacji i likwidacji banku decydować będą organy nadzorcze kraju macierzystego dla danej grupy bankowej, a nie jak dotychczas organy krajowe państwa goszczącego bank-córkę. Krótko mówiąc, zagraniczna grupa bankowa narobi długów np. we Włoszech, ale będzie mogła je zlikwidować kosztem swojego banku w Polsce i polskich depozytów. Jeśli zaś polski nadzór nie zgodzi się na likwidację banku należącego do zagranicznej grupy, wiążącą decyzję w tej sprawie podejmie Europejski Urząd Nadzoru Bankowego, którego kompetencje zostaną w tym celu rozszerzone. Schemat w obu przypadkach jest ten sam: długi i decyzja o likwidacji za granicą, odpowiedzialność finansowa w kraju. Ten negatywny scenariusz dotyczy wszystkich krajów UE, zwłaszcza nowych we Wspólnocie, które - jak Polska - sprzedały swoje banki na rzecz zagranicznego kapitału, gdy ten dokonywał zagranicznej ekspansji. Dyrektywa jest natomiast nader korzystna dla krajów takich jak Niemcy, Włochy, Francja czy Hiszpania, posiadających własne silne grupy bankowe.
- W Polsce 70 proc. sektora bankowego stanowią instytucje w rękach zagranicznych. Praktycznie utracimy kontrolę nad działaniami grup bankowych, a wraz z tym wpływ na 70 proc. pieniędzy należących do polskich obywateli i przedsiębiorstw - ostrzega Bierecki. Obecnie, gdy banki krajowe podlegają Komisji Nadzoru Bankowego, ta może cofnąć licencję bankową, aby nie dopuścić do wyprowadzenia aktywów z kraju, oraz nakazać właścicielom zbycie akcji. Po przyjęciu dyrektywy te środki obrony automatycznie znikną. Zagraniczna grupa bankowa będzie mogła ratować się za granicą naszym kosztem, pozostawiając w Polsce bank-wydmuszkę. W razie czego stracone depozyty wypłaci BFG (jeśli wystarczy środków), a ich ostatecznym gwarantem będą państwo i podatnicy.
- O ile dziś istnieje ryzyko zarażenia kryzysem, o tyle po wejściu dyrektywy ryzyko zarażenia zamieni się w stuprocentową pewność - twierdzi Bierecki.
- Kłopoty banku-matki będą automatycznie kłopotami banku-córki. Zamiast matek i córek banki staną się jak zrośnięte syjamskie bliźnięta - tłumaczy obrazowo. Nieprzypadkowo największym entuzjastą dyrektywy są Włosi i Hiszpanie, dla których jest ona szansą na umiędzynarodowienie problemów własnych banków. Generalnie kraje UE, w których dominuje krajowy sektor bankowy, opowiadają się za dyrektywą, a pozostałe - przeciwko.
- Jedź do Hiszpanii, twoje pieniądze już tam są - parafrazuje stary żart na temat kradzieży samochodów Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Komisja Europejska nie ukrywa, że dyrektywę forsuje po to, aby ratować banki ze starej UE. W komunikacie z 30 maja KE określiła ją jako "krok w stronę pełnej unii gospodarczej i walutowej". Obecnie dyrektywa jest opiniowana przez parlamenty i rządy krajów członkowskich. Rząd PO - PSL w projekcie stanowiska negocjacyjnego co do zasady zgadza się na konsolidację nadzorów bankowych i opracowanie kontrolowanego mechanizmu upadłości banków. Jego zastrzeżenia budzi jednak przyjęty model nadzoru.
- Zbyt mała jest w dyrektywie rola nadzoru kraju goszczącego. Nie możemy dopuścić, aby decyzje nadzoru europejskiego były dla nas wiążące - argumentował wiceminister finansów Jacek Dominik. Zwrócił także uwagę, że Polska jest jednym z nielicznych krajów, które zawczasu gromadzą środki w BFG na zagwarantowanie depozytów. Inne kraje UE organizują środki ex post, gdy jakiś bank upadnie.Zasoby BFG mogą w tej sytuacji być narażone na wytransferowanie przez bankowy system naczyń połączonych.
- Nie możemy się zgodzić, aby w sytuacji, gdy nadzór w kraju ościennym spowoduje problemy w polskim sektorze bankowym, depozyty wypłacała Polska. Należy połączyć odpowiedzialność finansową z możliwością skutecznego nadzoru - zastrzegł Dominik. Posłowie PiS ostrzegli, że niezdecydowane stanowisko rządu "za, ale z zastrzeżeniami" skończy się przyjęciem niekorzystnych dla Polski rozwiązań. Zdaniem posła Szczerskiego, dyrektywa wkracza w sferę bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc spraw zastrzeżonych do wyłącznych kompetencji państw członkowskich.
Sejm za rządem Sejmowa Komisja ds. Unii Europejskiej, opiniując dyrektywę w imieniu Sejmu na posiedzeniu 26 lipca, podzieliła zastrzeżenia rządu, ale samej dyrektywy nie zakwestionowała, choć apelowali o to posłowie PiS: Anna Fotyga, Jarosław Sellin i Krzysztof Szczerski. Wśród ubocznych skutków przyjęcia dyrektywy eksperci wymieniają: ograniczenie akcji kredytowej zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, spadek poziomu inwestycji, spadek wzrostu szacowany na 0,4 proc. PKB. Brzmi to łagodnie. W rzeczywistości ten model konsolidacji nadzorów grozi kompletnym wyssaniem kapitału z naszej części Europy do krajów macierzystych, radykalnym zmniejszeniem bezpieczeństwa depozytów i gigantycznymi stratami nieświadomych ciułaczy oraz masowym bezrobociem wschodniej części kontynentu.
Na co więc liczy Komisja Europejska? Sprzeciw ze strony trzech krajów UE oznacza upadek projektu dyrektywy. Ale tylko w teorii, bo w praktyce unijny walec będzie toczył się dalej.
- Kraje Europy Wschodniej mają szanse opóźnić prace w PE nad projektem, ale ich sprzeciw będzie pod byle pretekstem omijany. Kraje starej Unii przepchną dyrektywę, bo procedura przyjęcia w Radzie odbywa się zwykłą większością głosów na podstawie traktatu z Lizbony - przewiduje senator Grzegorz Bierecki. Ale jest na to sposób. - Wystarczy przenieść pieniądze do instytucji, które są w rękach polskich, a wtedy niekorzystna struktura krajowego sektora bankowego ulegnie zmianie, bo udział kapitału zagranicznego w bankach ocenia się po wielkości ich aktywów - proponuje Bierecki. Wraz z polonizacją sektora bankowego zniknie kanał do transferowania polskiego kapitału za granicę.
- Skoro 43 proc. polskiej gospodarki pozostaje pod kontrolą państwa, to wystarczy, aby państwo przeniosło pieniądze sektora publicznego do polskich instytucji bankowych i aby to samo uczynili polscy obywatele. Do repolonizacji banków wystarczy przeniesienie wkładów - twierdzi finansista.
- Za odkupieniem przez Polskę banków z rąk zagranicznego kapitału agitują ci sami ludzie, którzy je wcześniej sprzedawali - zwraca uwagę senator - Każdy pośrednik, np. w handlu nieruchomościami, zarabia i na sprzedaży, i na zakupie – dodaje Małgorzata Goss
04 sierpnia 2012 Jaja w Narodowym - dopiero będą, tak jak są prawie we wszystkich dziedzinach naszego życia, gdzie socjalizm, biurokracja, deptanie przeszłości , wyśmiewanie tradycji- ma miejsce. Nawet ja we wczorajszym felietonie zrobiłem jaja tytułując felieton „Jajcarze w Naczelnej Radzie Adwokackiej”, a opisując jaja w Naczelnie Radzie Aptekarskiej. Przepraszam swoich czytelników, oryginalnie w moim komputerze mam tytuł” Jajarze w Naczelnej Radzie Aptekarskiej”.. Ki , diabeł mną pokierował., że użyłem tytułu , który wykorzystam być może wkrótce- jeśli wyjdą na jaw jakieś sprawy w Naczelnej Radzie Adwokackiej.. Bo wszystkie te rady potrzebne są nam jak psu piąta noga i służą do robienia jeszcze większego bałaganu w polskim Kraju Rad. Albo tak jak przysłowiowa dziura w Moście Poniatowskiego.. W każdym razie przepraszam.. Zwykłe przejęzyczenie myślowe- przemyślenie wywrotne. Ale wracajmy do naszych jajarzy.. Jeszcze niedawno- przed budową tego pomnika pychy i głupoty urzędniczej- mam na myśli Stadion Narodowy, urzędnicy resortu infrastruktury twierdzili, że grunty pod Stadionem są własnością skarbu pastwa i „ jest to fakt niezbity i oczywisty”..(????) Wszystko co towarzysz Bolesław Bierut ludziom zabrał dekretem z 1945 roku- jest” niezbite i oczywiste”. Tomasz był bezwzględny, tak jak jego towarzysze. Co ja piszę „ Tomasz”.. Jerzy Bolesław Bielak, Bolesław Birkowski, pseudonimy Anatol Bielak, Borzęcki, Jan Iwaniuk, Janowski,., Mietek, Mikołaj, Tomasz Biały, Wacek, , Wagner- urodzony w Rurach Brigidkowskich- dziś dzielnicy Lublina. Od 1947 roku- prezydent Rzeczpospolitej Polskiej wybrany na podstawie sfałszowanych wyborów z roku 1947 przez Sejm ustawodawczy- też sfałszowany.. Wyjątkowo obskurna postać polskiego socjalizmu- z frakcji komunistycznej.. Agent obcych służb.. W dzieciństwie związany z Kościołem Powszechnym, miał nawet pójść do seminarium,, A tu patrzcie Państwo- związał się z Komunistyczną Partią Polski, agenturą sowiecką, a prywatnie- z Małgorzatą Fornalską, potem swoją sekretarką - Wandą Górską, ale miał ślub z Janiną Górzyńską, z którą miał dwoje dzieci, w tym pana Jana Chylińskiego, w latach siedemdziesiątych istnienia PRL-u – ambasadora polskiego w Bonn. To co ja wiem prywatnie, miał syna z panią Wandą Górską, który potem pracował w ambasadzie w Atenach. Pan prezydent Bolesław Bierut Lubił polowania, tak jak dzisiaj pan prezydent Bronisław Komorowski, do którego zwróciła się kobieta, chyba działaczka jakieś organizacji lewicowej walczącej o likwidację polowań na zwierzęta, żeby zaprzestał polowań - w tym polowania na ludzi.. Chodzi mi o polowania na ludzi uprawiane przez pana prezydenta Bolesława Biruta.. Mówi się 2500 przez niego zamordowanych polskich patriotów.. I setki tysięcy przebywających w więzieniach.. Wśród nich ci wszyscy, którym się ustrój nie podobał, tak jak mniej więcej mnie- dzisiaj.. Ten wredny socjalistyczny nonsens też mi się nie podoba. Zmarł 12 marca 1956 roku w Moskwie Są różne wersje jego śmierci, Że NKWD, że zabił go Mazur, że atak serca, że grypa itp... Że sobowtór do 1947.. Chyba po to rozpuszczane, żeby nie dociec prawdziwej przyczyny,, W lesie jest dużo liści, w lesie liściastym i trudno znaleźć ten właściwy, którego się szuka.. Tak jak w lesie iglastym- trudno znaleźć tę igłę właściwą.. No i w zbiorniku wodnym- trudno znaleźć tę właściwą kroplę, która wydrąży skałę komunizmu, budowanego dzisiaj- no dobrze- neokomunizmu.. Panie generale Ściborze- Rylski. Młodzież Wszechpolska ma rację.. Precz z komuną! Generale Ludowego Wojska Polskiego, o czym propaganda nie wspomina.. Tak jak nie przypomina, że pan generał Ludowego Wojska Polskiego był przeciwnikiem budowy pomnika pomordowanych Polaków na Wołyniu.. 120 000 naszych rodaków wymordowało zbrodnicze UPA.. Należy im się pomnik upamiętniający ludobójstwo.. Pan generał ciągle z władzą za pan brat.. Będzie miał pomnik i ulice.. Po śmierci! Po „ śmierci” Bieruta, który wydał ten słynny zbrodniczy dekret o nacjonalizacji w 1945 roku, krążyły po Polsce różne powiedzenia takie jak na przykład:” Zjadł ciastko z Kremlem”, „ Pojechał w Salonce, a wrócił w Jesionce”, ””Pojechał dumnie, a wrócił w trumnie” czy „Pojechał w futerku, a wrócił w kuferku”. Kto wtedy wierzył w naturalną śmierć towarzysza Tomasza? Ale ludność się cieszyła, bo zmarł tyran, który dużo wiedział o stalinizmie, a było to podczas XX Zjazdu Kompartii i maczał swoje czerwone palce w zbrodniach- wiele wiedział. Uprawniona jest teza , że zgładziło go NKWD.. Ale to tylko domysły. Tak jak dzisiaj różnego rodzaju samobójstwa: generała Petelickiego,, pana Andrzeja Leppera, pana Grzegorza Michniewicza, Mariana Pańki, Piotra Jaroszewicza, gen Fonkowicza, Dariusza Ratajczaka, generała Papały, Michała Faltzmana, policjantów z kręgu sprawy pana Pańki, ludzi wokół sprawy Jerzego Popiełuszki, sprawy Olewnika, chorążego Zielonki, pana Podgórskiego, mecenasa Kucińskiego, ministra Dębskiego, samobójstwa różnych gangsterów kryminalnych w więzieniach, księdza NIedzielaka, Suchowaloca, Zycha czy Kotlarza.. Dziwne rzeczy dzieją się na tym Bożym Świecie, zamienianym przez niektórych ludzi w piekło.. Bolesław Bierut miał obstawę, którą dowodził sowiecki pułkownik, Faustyn Grzybowski.. Dobra była to obstawa, bo zapobiegła trzem zamachom na towarzysza Bieruta... Wtedy jeszcze żyli ludzie z podziemia, którzy potrafili zorganizować zamach na Kutcherę, pardon- na Bolesława Bieruta. Towarzysz Gomułka, narodowiec we frakcji komunistycznej, przeciwnik frakcji międzynarodowego komunizmu Bieruta- twierdził, że Bierut był agentem Gestapo.. A mało ich było przeciw sobie wtedy? W każdym razie dekret człowieka o takiej przeszłości nadal obowiązuje w Warszawie i na nim opiera się traktowanie własności terenów na przykład na terenie obecnego Stadionu Narodowego. Sąd Administracyjny uznał skargę spadkobierców właścicieli terenów pod Stadionem Narodowym za zasadną, uchylając tym samym decyzję Ministerstwa Socjalistycznego Transportu , Budownictwa Socjalistycznego i socjalistycznej Gospodarki Morskiej, w której socjal- resort odmówił spadkobiercom prawa do gruntów o powierzchni 10 ha należących do przedwojennego króla futer Arpada Chowańczaka oraz producentów gorsetów Aurelii Czarnowskiej. Pan Arpad- zmarły w roku 1949- nabył ten teren w roku 1920 i był w przedwojennej Polsce największym producentem futer. Dzisiaj to byłoby niemożliwe, bo obrońcy praw zwierząt, bronią zwierzęta przed ludźmi a działacze antyludzcy oblewają farbą kobiety w futrach z norek.. Właściciele nie mieli nawet prawa do użytkowania wieczystego swojej ziemi.(????) A dawni właściciele zakładów prywatnych stawali się pracownikami w swoich własnych zakładach.. Tyle złego narobili komuniści w latach poprzednich, tak jak wiele złego robią neokomuniści w czasach współczesnych.. Wprowadzają – niewidoczny na pierwszy rzut oka- nadzór nad własnością prywatną. Będzie jeszcze skarga kasacyjna do NSA. A w tym czasie pani ministra Mucha z Platformy Obywatelskiej będzie się procesować z generalnym wykonawcą Stadionu.. Na teranie prywatnym nie zwróconym prawowitym właścicielom.. Postawić taki pomnik pychy na cudzym terenie i jeszcze się procesować na cudzym terenie, gdzie uwikłano nasze pieniądze skonfiskowane nam- już bez dekretu Bieruta- to jest dopiero horror! I czy Młodzież Wszechpolska nie miała racji krzycząc na panią prezydent Hannę Gronkiewicz- Waltz:” Precz z komuną”? Oczywiście w tym okrzyku jest błąd semantyczny… Prawidłowo powinno być: „Precz z neokomuną”! Nieprawdaż? WJR
Przesądy o sektorze publicznym Sektor publiczny żywi się kosztem sektora prywatnego, niczego doń nie wnosząc; pasożytuje na prywatnej sferze gospodarki. To znaczy, że wydajne zasoby społeczeństwa nie zaspokajają potrzeb konsumentów. W ostatnich latach bardzo wiele słyszeliśmy o sektorze publicznym. Toczonych jest wiele poważnych dyskusji na temat tego, czy sektor publiczny powinien być rozszerzany względem sektora prywatnego. Sama terminologia pachnie już czystą nauką i rzeczywiście wyrasta z rzekomo naukowego i odstręczającego świata statystyk dochodu narodowego. Z całkowicie arbitralną koncepcją sektora publicznego wiąże się wiele kontrowersji. Po pierwsze, możemy zadać pytanie: sektor publiczny czego? Czegoś, co się nazywa „dochód narodowy”. Zauważmy tutaj ukryte założenie, że dochód narodowy jest czymś w rodzaju ciasta składającego się z kilku sektorów. Te sektory, publiczne i prywatne, sumują się w całość tworzącą dochód gospodarki. W ten sposób przemyca się do analizy założenie, że obydwa sektory są równie pożyteczne, równie ważne i powinny być traktowane identycznie. Idąc tym tropem, „nasze” postanowienia o proporcjach prywatnego i publicznego sektora są równie nieszkodliwe jak decyzja, czy zjemy ciasto, czy lody. Państwo jest uważane za przyjazną i pomocną organizację podobną do warzywniaka na rogu czy raczej do osiedlowego klubu, do którego przychodzimy decydować, ile „nasz rząd” powinien dla nas zrobić. Nawet neoklasyczni ekonomiści, którzy głoszą wolnościowe poglądy, często postrzegają państwo jako niewydajny, ale przyjazny organ użyteczności publicznej, który mechanicznie rejestruje „nasze” wartości i decyzje. Wydaje się, że łatwo dojść do wniosku, że rząd nie jest identyczną organizacją jak Rotarianie[1] czy Elkowie[2]. Zarówno naukowcy, jak i laicy powinni dostrzec zasadniczą różnicę między rządem a innymi instytucjami i organizacjami społecznymi: rząd finansuje swoją działalność, opierając się na przymusie, a nie na dobrowolnej zapłacie. Joseph Schumpeter przenikliwie stwierdził: „Teoria, która interpretuje podatki w sposób analogiczny do składki członkowskiej jakiegoś klubu czy opłaty za konkretną usługę, dowodzi tylko, jak bardzo ta część nauk społecznych jest niezwiązana z naukowymi nawykami myślowymi”[3]. Co składa się na wydajność sektora prywatnego gospodarki? Wydajność sektora prywatnego nie bierze się z tego, że ludzie biegają z miejsca w miejsce, robiąc „coś” ze swoimi zasobami. Produktywność tego sektora wynika z faktu, że zasoby są lokowane w taki sposób, aby zaspokoić potrzeby i pragnienia konsumentów. Na wolnym rynku przedsiębiorcy skupiają swoje siły na tworzeniu takich produktów, za które konsumenci są w stanie zapłacić najwięcej. Zatem sprzedaż tych produktów może z grubsza „zmierzyć” znaczenie, jakie mają dla konsumentów. Jeśli miliony ludzi zaczną produkować staroświeckie powozy, to w dzisiejszej epoce nie będą w stanie ich sprzedać, a więc produktywność ich wytworów będzie praktycznie równa zeru. Z drugiej strony, jeśli na produkt X zostało w danym roku wydanych kilka milionów dolarów, to statystycy mają powód uznać, że te miliony składają się na dochód prywatnego sektora gospodarki. Jedną z najważniejszych cech naszych zasobów jest ich rzadkość. Ziemia, praca i dobra kapitałowe są rzadkie i mogą być użyte w różny sposób. Wolny rynek używa ich „wydajnie”, ponieważ producenci decydują się na wytwarzanie tego, czego konsumenci najbardziej potrzebują: na przykład samochodów, a nie powozów. Chociaż wydaje się, że mierząc wydajność sektora prywatnego statystycy tylko dodają liczby, to ich praca oparta jest o jakościową decyzję konsumentów, co jest według nich „produktem”. Samochody sprzedane na rynku są wydajne, ponieważ tak uznali konsumenci. Milion niesprzedanych powozów nie byłby „produktem”, ponieważ konsumenci przeszliby wobec nich obojętnie. Załóżmy teraz, że do tej wolnorynkowej idylli wkracza rząd, który z powodów znanych tylko sobie decyduje się zabronić używania samochodów, na przykład dlatego, że stylowe zderzaki uderzają w zmysł estetyczny rządzących. Nakazują tym samym producentom samochodów wytwarzać analogiczną ilość powozów. Taki reżim w pewnym sensie zmusza konsumentów do zakupu pojazdów zaprzęgowych, ponieważ samochody są zabronione. W tej sytuacji statystyk byłby ślepy, gdyby beztrosko uznał, że pojazdy zaprzęgowe są tak samo wydajne jak samochody. Uznanie ich za równie wydajne byłoby kpiną. W pewnych okolicznościach całkowity „produkt narodowy” mógłby nawet nie wykazać spadku ze statystycznego punktu widzenia, podczas gdy w rzeczywistości spadek wydajności byłby znaczny. W rzeczywistości ten wielce zachwalany sektor publiczny ma jeszcze większe kłopoty, aniżeli powozy z naszego teoretycznego przykładu. Większość zasobów, które konsumuje machina rządu, nigdy nawet nie będą ujrzane, a tym bardziej używane przez konsumentów, którzy mogliby przynajmniej jeździć swoimi powozami. W sektorze prywatnym wydajność firmy jest mierzona przy pomocy ilości pieniędzy, jaką konsumenci dobrowolnie wydają na jej produkty. W sektorze publicznym „wydajność” rządu jest mierzona — mirabile dictu[4] — przez to, jak dużo on wydaje. Kiedy tworzono statystyki dotyczące produktu narodowego, statystycy musieli stawić czoła problemowi, jak zmierzyć działanie rządu. Wydajność tej unikalnej jednostki nie mogła być zmierzona przez dobrowolne wpłaty na cele publiczne, ponieważ takich wpłat albo nie było wcale, albo było ich bardzo mało. Bez żadnych przesłanek założono, że rząd musi być tak wydajny jak wszystko dookoła i zaczęto mierzyć wydajność państwa jego wydatkami. W ten sposób wydatki publiczne uznaje się za tak samo użyteczne jak wydatki prywatne, a rząd może zwiększyć swoją „produktywność” poprzez powiększanie biurokracji. Zatrudnij więcej urzędników i oglądaj wzrost wydajności sektora publicznego! To jest przykład łatwej i radosnej formy magii społecznej aplikowanej otumanionym obywatelom. Prawdziwa jest jednak odwrotność powszechnych założeń. Sektor publiczny żywi się kosztem sektora prywatnego, niczego doń nie wnosząc; pasożytuje na prywatnej sferze gospodarki. To znaczy, że wydajne zasoby społeczeństwa nie zaspokajają potrzeb konsumentów, tylko są kierowane w kierunku przeciwnym do tych potrzeb i pragnień. Konsumenci są z premedytacją izolowani od zasobów gospodarczych, które są alokowane zgodnie z wolą pasożytniczej biurokracji i polityków. W wielu przypadkach konsumenci nie dostają nic, może poza kampanią propagandową serwowaną im za ich własne pieniądze. Inne przypadki pokazują, że konsumenci dostają coś, co jest nisko w hierarchii ich potrzeb — tak jak na przykład powozy. W każdym razie jest oczywiste, że sektor publiczny jest zaprzeczeniem produktywności, który nie dość, że nie dodaje nic do prywatnego sektora gospodarki, to jeszcze nawet konsumuje część jego dochodu. Sektor publiczny istnieje poprzez ciągły atak na dobrowolne gospodarowanie swoimi pieniędzmi przez konsumentów, które umożliwia również pomiar wydajności sektora publicznego. Możemy zmierzyć finansowy wpływ rządu na sektor prywatny poprzez odjęcie wydatków rządu od produktu narodowego. Finansowanie własnej biurokracji nie może przecież zwiększać wydajności — pochłanianie przez rząd zasobów gospodarczych na te cele usuwa je z zakresu produktywnych działań. Ten pomiar jest oczywiście niepełny — nie aspiruje nawet do mierzenia nieproduktywnego wpływu różnych regulacji rządowych, które niszczą produkcję i handel na inne sposoby, aniżeli pochłanianie zasobów. Nie rozprawia się także z innymi licznymi przesądami na temat statystyk produktu narodowego. Ale przynajmniej podważa takie powszechne mity jak pomysł, że wydajność amerykańskiej gospodarki wzrosła podczas drugiej wojny światowej. Odejmijcie deficyt rządowy zamiast go dodawać, to wtedy zobaczycie, że w rzeczywistości produktywność gospodarki spadła, tak jak można by się tego spodziewać po wojnie. W innym swoim bystrym komentarzu Joseph Schumpeter odniósł się do antykapitalistycznych intelektualistów: „Kapitalizm staje przed sędziami, którzy mają wyrok śmierci w swoich kieszeniach. Wydadzą go niezależnie od obrony, jaką usłyszą; jedynym sukcesem, jaki może osiągnąć obrona, jest zmiana aktu oskarżenia”[5]. Oskarżenie oczywiście się zmieniało. W latach 30. słyszeliśmy, że rząd musi się rozrastać, ponieważ kapitalizm przyniósł powszechną biedę. Teraz pod egidą Johna Kennetha Galbraitha słyszymy, że kapitalizm zgrzeszył, ponieważ masy są zbyt zamożne. Kiedyś „jedna trzecia narodu” cierpiała biedę — teraz zaś musimy według niego opłakiwać „głodowanie” sektora publicznego. Jakimi względami kieruje się prof. Galbraith, dochodząc do wniosku, że sektor prywatny jest zbyt nabrzmiały, a publiczny zbyt anemiczny, co skutkuje tym, że rząd musi stosować więcej przymusu, żeby poprawić swoje niedożywienie? Na pewno nie historycznymi. Przykładowo, w 1902 r. produkt narodowy netto Stanów Zjednoczonych wynosił 22,1 mld dolarów. Wydatki rządu (federalnego, stanowego i lokalnego) wynosiły 1,66 mld dolarów, co jest równe 7,1% całkowitego produktu narodowego. W 1957 r. produkt narodowy netto wynosił 402,6 mld dolarów, a wydatki rządu 125,5 mld dolarów, co stanowiło aż 31,2% produktu narodowego netto. Podatkowa grabież rządu zwiększyła się więc ponad czterokrotnie w ciągu 55 lat. Tego nie można nazwać „głodowaniem” sektora publicznego. Ale mimo to Galbraith utrzymuje, że sektor publiczny jest coraz bardziej niedożywiony w porównaniu do niezamożnego XIX wieku! W takim razie, kiedy — według Galbraitha — sektor publiczny w końcu osiągnie swoją optymalną formę? Odpowiedź na to pytanie stanowi po prostu osobistą fantazję:
Powstanie pytanie, co jest kryterium oceny osiągniętej równowagi, tzn. w którym momencie możemy stwierdzić, że równowaga pomiędzy zaspokojeniem prywatnych i publicznych potrzeb została osiągnięta. Odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie, że żadne kryterium nie może być zastosowane, bo takowe nie istnieje… Obecny brak równowagi jest jasny… Przy takim stanie rzeczy kierunek naszego działania również jest całkowicie jasny[6]. Dla Galbraitha obecny brak równowagi jest „jasny”. Dlaczego jest jasny? Ponieważ rozgląda się wokół siebie i widzi opłakane warunki wszędzie, gdzie działa rząd. Szkoły są przepełnione, ruch miejski jest przeciążony, ulice zaśmiecone, rzeki zanieczyszczone; mógł jeszcze dodać, że przestępczość coraz bardziej się rozprzestrzenia, a sądy są zapchane. Wszystkie te sfery są przedmiotem działania i posiadania rządu. Jedynym rzekomym rozwiązaniem tych rażących problemów jest więcej pieniędzy w rządowej kasie. Dlaczego jest tak, że tylko instytucje rządowe podnoszą larum o więcej pieniędzy i donoszą na obywateli za ich niechęć do oddawania swoich pieniędzy? Dlaczego nigdy nie mamy prywatnych odpowiedników korków drogowych (które występują na rządowych ulicach), źle zarządzanych szkół, braków wody i innych podobnych problemów? Powodem jest to, że prywatne firmy pozyskują pieniądze, na które zasługują, z dwóch źródeł: dobrowolnych płatności od klientów za produkty i usługi oraz dobrowolnych inwestycji bazujących na oczekiwaniach przyszłego popytu konsumentów na określone produkty i usługi. Jeśli istnieje zwiększony popyt na dobro będące własnością prywatną, konsumenci płacą więcej za produkt, a inwestorzy inwestują więcej w jego dostarczenie. W ten sposób wszyscy są zadowoleni. Jeśli istnieje zaś zwiększony popyt na dobra publiczne (woda, ulice, metro itp.), to słyszymy wtedy niezadowolenie konsumentów z powodu marnowania cennych zasobów i większego obciążenia podatkowego obywateli. Prywatne przedsiębiorstwa starają się zadowolić konsumenta i zaspokoić jego najpilniejsze potrzeby; instytucje rządowe traktują konsumenta jako przykrego użytkownika ich zasobów. Tylko rząd, na przykład, z radością przyjmie zakaz używania prywatnych samochodów jako „rozwiązanie” problemu zatłoczonych ulic. Ponadto liczne „darmowe” usługi rządu powodują powstanie nadwyżki popytu nad podażą, w wyniku czego występują stałe „niedobory” tych usług. Krótko mówiąc, rząd czerpie swój dochód z przymusowej konfiskaty, nie zaś z dobrowolnych inwestycji i konsumpcji. Rząd nie może funkcjonować jak prywatne przedsiębiorstwo. Jego wrodzona i rażąca nieudolność oraz niemożność do „oczyszczania rynku” zapewnia, że pozostanie on źródłem kłopotów na scenie gospodarczej[7]. Dawniej nieodłączne marnotrawstwo rządu było uznawane za dobry argument, żeby jak najwięcej spraw trzymać poza zakresem działalności państwa. W końcu kiedy ktoś zainwestował w niedochodowe przedsięwzięcie, to stara powstrzymać się od inwestowania weń kolejnych środków. Jednak dr Galbraith poleca nam podwoić naszą determinację we wrzucaniu naszych ciężko zarobionych pieniędzy w otchłań sektora publicznego. Co więcej, jako główny argument podaje fakt nieefektywnego działania rządu! Prof. Galbraith ma dwa asy w rękawie. Po pierwsze, twierdzi, że poziom życia ludzi ogólnie rośnie, a więc nowe dobra nie są dla ludzi tak wartościowe jak poprzednie. To nie jest nic odkrywczego, ale Galbraith w jakiś sposób wyprowadza z tego wniosek, że osobiste potrzeby ludzi nic już dla nich nie znaczą. Jeśli rzeczywiście tak jest, w takim razie dlaczego „usługi”rządowe, których liczba rosła ostatnio w znacznie szybszym tempie, powinny być warte tyle, że wymagają kolejnych środków dla sektora publicznego? Jego ostatecznym argumentem jest to, że osobiste pragnienia są sztucznie generowane przez kampanie reklamowe. Krótko mówiąc, Galbraith twierdzi, że jeśli zostawimy ludzi w spokoju, to będą zadowoleni ze swojego niezamożnego życia na poziomie minimum socjalnego. Reklamy są złem, które psują nasz pierwotny raj. Pomijając filozoficzny problem tego, jak A może „tworzyć” potrzeby B bez jego akceptacji, mamy tutaj ciekawą wizję gospodarki. Czy wszystko, co jest powyżej poziomu utrzymywania się przy życiu, jest sztuczne? Jeśli tak, to dlaczego? Ponadto, dlaczego firmy zawracają sobie głowę kampaniami reklamowymi mającymi na celu tworzenie potrzeb ludzi, gdy mogą zarabiać na zaspokajaniu istniejących, niewytworzonych potrzeb? Trwająca obecnie „rewolucja marketingowa” i koncentracja przedsiębiorstw na „badaniach rynku” świadczą o tym, że prawdziwy jest pogląd odwrotny do opinii Galbraitha. Jeśli reklamy automatycznie tworzą popyt konsumentów, to badania rynku nie są potrzebne, a bankructwo nie grozi nikomu. Prawdziwy jest zupełnie odwrotny pogląd — konsumenci w zamożnych społeczeństwach nie są „niewolnikami” przedsiębiorstw. Jeśli poziom życia rośnie ponad minimum socjalne, konsumenci stają się coraz bardziej wybredni w swoich zakupach. Przedsiębiorcy muszą poświęcić więcej uwagi gustom konsumentów — stąd zaciekłe próby badania rynku.
Istnieje jednak w naszym społeczeństwie przestrzeń, do której ostra krytyka reklam Galbraitha doskonale pasuje — co ciekawe, zupełnie o niej nie wspomina. Propagandowe reklamy wiążą się w dużej mierze z działalnością rządu. To są reklamy, które zachwalają mieszkańcom korzyści płynące z rzeczy, z którymi nigdy nie będą mieli kontaktu. Jeśli producent płatków owsianych X drukuje zdjęcie pięknej dziewczyny oświadczającej, że „Płatki X są pyszne”, to konsument ma szansę sprawdzić, czy owa pani ma rację. Później to jego własny smak dyktuje mu, czy kupić następne opakowanie, czy nie. Jeśli instytucja rządowa reklamuje swoje zalety poprzez środki masowego przekazu, obywatele nie mogą bezpośrednio zweryfikować prawdziwości rządowych twierdzeń. Jeśli jakieś potrzeby są sztuczne, to tylko te tworzone przez rządową propagandę. Poza tym, reklamy firm są opłacane przez inwestorów, a ich sukces opiera się na dobrowolnej akceptacji produktu przez konsumentów. Rządowe reklamy są opłacane z przymusowych podatków i w żaden sposób nie można sprawdzić ich prawdziwości. Nieszczęsny obywatel jest zachęcany do podziwiania zalet ludzi, którzy — stosując przymus — kazali mu zapłacić za tę reklamę. Do krzywdy dokłada się obrazę. Jak widać, Galbraith i jego poplecznicy prezentują niewłaściwy sposób na naprawę sektora publicznego. Jakie podejście jest jednak prawidłowe? Odpowiedź jest taka jak u Jeffersona: „najlepszy rząd, który najmniej rządzi”. Każda redukcja sektora publicznego, każde przejście ze sfery publicznej w sferę prywatną jest gospodarczym i moralnym zyskiem. Ekonomiści formułują dwa podstawowe argumenty za sektorem publicznym, o których możemy tutaj tylko pobieżnie wspomnieć. Pierwszym jest koncepcja „korzyści zewnętrznych”. Według niej A i B korzystają, gdy mogą zmusić C do zrobienia czegoś. Wiele negatywnego można powiedzieć o tej koncepcji. Wystarczy wspomnieć, że każdy argument głoszący, iż — dajmy na to — trzech sąsiadów, którzy pragną stworzyć kwartet smyczkowy, ma prawo zmusić czwartego sąsiada do nauki gry na skrzypcach, nie zasługuje na trzeźwy komentarz. Drugi argument jest poważniejszy: stanowi, że niektóre niezbędne usługi po prostu nie mogą być dostarczone przez sektor prywatny i dlatego to rząd musi je świadczyć. Jednak w przeszłości wszystkie usługi rządowe udawało się skutecznie zastępować ich prywatnymi odpowiednikami. Twierdzenie, że obywatele po prostu nie mogą dostarczyć tych usług jest niczym niepoparte w pracach tych ekonomistów. Jak to jest, że ekonomiści mający skłonności do znajdowania pragmatycznych i funkcjonalnych rozwiązań, nie nawołują do społecznych „eksperymentów” w tym kierunku? Dlaczego polityczne eksperymenty zawsze muszą iść w kierunku większego aparatu państwowego? Dlaczego nie można w pewnym okręgu lub nawet stanie wprowadzić wolnego rynku i zobaczyć, jakie będą tego skutki?
[1] Członkowie Rotary International, http://pl.wikipedia.org/wiki/Rotary_International.
[2] Członkowie Benevolent and Protective Order of Elks.
[3] Wcześniej Schumpeter twierdzi: „Konflikt pomiędzy sferą publiczną a prywatną nasilił się, ponieważ państwo, używając swojej politycznej siły, czerpie dochody z rzeczy wyprodukowanych przez sektor prywatny na prywatny użytek”. Zob. Joseph A. Schumpeter,Capitalism, Socialism, and Democracy, New York 1942, s. 198.
[4] http://pl.wiktionary.org/wiki/mirabile_dictu.
[5] J. Schumpeter, op.cit., s. 144.
[6] John Kenneth Galbraith, The Affluent Society, Boston 1958, s. 320–321.
[7] Więcej informacji na temat nieodłącznych problemów działalności rządowej: zob. Murray N. Rothbard, Government in Business, [W:] Essays on Liberty, tom 4, Irvington-on-Hudson 1958, s. 183–187.
Murray N. Rothbard Tłumaczenie: Maciej Troć