902

Rządowe absurdy smoleńskie. Część Polaków ws. Smoleńska przestała racjonalnie myśleć. Dlaczego poszło tak łatwo?

I. Sąd. Proces przeciwko Danielowi T. Oskarżony jest o morderstwo. Obrona powołuje na świadka eksperta ds. pirotechnicznych. Sąd odczytuje: "powołuję na świadka Daniela Tomaszewskiego". Oskarżony wstaje z ławy oskarżonych i siada na miejscu dla świadka. Jest przesłuchiwany. Opowiada o analizie noża, którym zabito ofiarę. Stwierdza, że wykonana przez niego ekspertyza pokazuje, że oskarżony Daniel T. nie miał noża w ręce. Prokurator protestuje, żądając powołania innego biegłego. "Ten jest nieobiektywny" - tłumaczy. Sąd odrzuca protest, uznaje opinie biegłego i oddala oskarżenie. Przeciwko prokuratorowi wszczynane jest postępowanie dyscyplinarne.

II. Na biurku szefa ochrony lotniska dzwoni telefon. W słuchawce odzywa się jeden z ochroniarzy: "Zidentyfikowaliśmy podejrzanego człowieka, urządzenia wykryły na nim ślady materiałów wybuchowych. Został zatrzymany". Mężczyzna przygotowuje się i ubiera w mundur. Już chce wychodzić. Tu nagle znów dzwoni telefon. W słuchwce ten sam głos, tym razem jakby zmieszany. "Szefie, mógłby szef tu przyjść szybko. Jest problem".
Mężczyzna wychodzi z gabinetu. Idzie do pracowników. Widzi, że kłaniając się nisko dają kwiaty jakiemuś człowiekowi. Ten jest wściekły. Szef ochrony pyta o co chodzi. "Normalnie, szefie. Znów to samo. Facet jednak nie miał na sobie śladów materiałów wybuchowych. To jego perfumy zaalarmowały nasz sprzęt. To już kolejny raz w tym tygodniu" - słyszy w odpowiedzi i wraca spokojnie do pracy. Zatrzymany mężczyzna okazuje się być ważnym dyplomatą zagranicznym. Wybucha międzynarodowy skandal...

III. Na miejscu wypadku autokaru pracuje policja. Jeden z nich ogląda wrak pojazdu. Ogląda ciała. Jedno z nich leży w okolicach ciała kierowcy. Obaj w chwili wypadku wylecieli przez przednią szybę. Policjant po kilkunastu minutach obecności na miejscu wypadku notuje w raporcie przyczyny zdarzenia: Przyczyną wypadku był błąd kierowcy, który zjechał na pobocze i uderzył w drzewo. Działał on w sytuacji stresu. Pasażerowie wywierali na kierowce silny nacisk. Działał pod presją. Uderzył w drzewo, ponieważ wpadł w poślizg. Kontekst sytuacyjny sugeruje, że w chwili zderzenia za kierownicą siedział jeden z pasażerów. Osoba zatrudniona jako kierowca autokaru stała obok. We wnioskach znalazło się stwierdzenie, że w związku ze śmiercią wszystkich odpowiedzialnych za wypadek policja wnosi o umorzenie sprawy, sama więcej czynności nie zamierza wykonywać.

IV. Sklep. Ochroniarz wzywa policję, ponieważ złapał na gorącym uczynku złodzieja. Jako dowód przedstawia taśmę z monitoringu. Jednak policja ma inne zdanie. Tłumaczy, że na taśmie nie widać na razie dokładnie, kto został zarejestrowany. Oddaje nagranie do analizy. Ochroniarz w związku ze swoim alarmem zostaje zatrzymany na 24 godziny. Potem zostaje zwolniony z pracy. Choć ze sklepu zniknęło tego dnia wiele wartościowych towarów, kierownictwo sklepu uznaje, że nie warto sprawdzać, co się tego dnia działo w sklepie. Szef firmy ochroniarskiej z kolei przyznaje, że doszło do pomyłki i wypłaca podejrzanemu mężczyźnie odszkodowanie.

Opisywane sytuacje są absurdalne? Oczywiście. Przyzna to chyba każdy, bez względu na poglądy, bez względu na stosunek do katastrofy smoleńskiej czy okrągłego stołu. Zgoda co to idiotyzmu opisanych scenek wydaje się być czymś naturalnym. Tyle tylko, że te scenki są logiczną konsekwencją działań rządu i prokuratury ws. katastrofy smoleńskiej. Począwszy od oddania Rosjanom śledztwa, a skończywszy na ostatnim wymuszeniu zwolnienia Cezarego Gmyza z redakcji "Rzeczpospolitej" - władza prezentuje równie wielki absurd jak w wymyślonych przypadkach. Wymyślone sytuacje wynikają z przyjęcia tego samego sposobu myślenia, jaki ws. smoleńskiej prezentuje władza.Jednak w tym przypadku absurdy rządzących nie wywołują powszechnego zdziwienia, nie są odrzucane i ośmieszane. Są zupełnie bezpodstawnie przedstawiane jako przykład zdroworozsądkowego podejścia do śledztwa smoleńskiego. Zastanawia dlaczego mediom oraz politykom tuszowanie absurdu władzy przychodzi z taką łatwością. Dlaczego znaczna część Polaków w sprawie Smoleńska przestała kierować się zdrowym rozsądkiem? Dlaczego dała sobie wmówić, że trzeźwe myślenie w tym przypadku jest błędem? Dlaczego nie widzi, że mamy do czynienia z absurdem najwyższej klasy? Odpowiedzi na te pytania są oczywiście skomplikowane i wielowątkowe. Jednak warto przypomnieć jedną z ciekawych uwag, która mówi o ważnym elemencie składowym reakcji Polaków na Smoleńsk. Komentatorzy po 10 kwietnia wielokrotnie wskazywali, że Polacy tłumnie wyszli na ulice, by oddać hołd Lechowi Kaczyńskiemu m.in. dlatego, że poczuli jak wielką krzywdę wyrządzono Prezydentowi za życia. W wielu osobach tragedia smoleńska wywołała wyrzuty sumienia. Wiele osób miało poczucie, że również przyłożyło rękę do przemysłu pogardy wymierzonego w głowę państwa. W ich psychice powstał mechanizm dysonansu poznawczego. Ich poprzednie stanowisko - pogarda dla Lecha Kaczyńskiego - zostało wyparte przed poczucie krzywdy i wyrzuty sumienia. To spowodowało huśtawkę nastrojów oraz kazało Polakom wyjść na ulice. To również spowodowało strach w środowiskach dominujących w Polsce. Bowiem rozgrzane emocje tłumów mogły spowodować odrzucenie wraz z poprzednią narracją o Prezydencie całego układu medialno-politycznego III RP. Establishment miał podstawy, by czuć się zagrożonym. Należało więc doprowadzić do przesilenia. Trzeba było znów rozpętać burzę przeciwko Prezydentowi, by Polacy mogli się wyzbyć dysonansu poznawczego, mogli wrócić do stabilnej sytuacji psychicznej. Sytuacji, która nie zagrażała establishmentowi. Dzięki łamiącej wszelkie standardy powtórnej nagonce na Prezydenta i ofiary smoleńskie, dzięki mordowi w Łodzi i grze manipulacyjnej wokół tego wydarzenia, dzięki kłamstwom na temat PiSu i jego lidera udało się przywrócić dawne nastroje wokół Lecha Kaczyńskiego i jego środowiska politycznego. W tej ponownie odgrzewanej i podsycanej nienawiści Polska tkwi do dziś. I będzie tkwić, dopóki Polacy będą dawali się prowadzić i będą dawali sobą manipulować, dopóki przy zmianie politycznego myślenia wciąż będzie występował silny mechanizm dysonansu poznawczego tych, którzy będą zmieniać optykę m.in. smoleńską. Ten dysonans można jednak zmniejszyć. Można sprawić, by psychologiczne koszty przejścia na stronę racjonalnych krytyków koncepcji betonowej brzozy, by koszty przyznania, że realia polskiej demokracji nie spełniają wymogów demokracji, były mniejsze. Kluczem do tego jest dojście do prawdy o tragedii smoleńskiej oraz godne upamiętnienie tragedii narodowej, jaka miała miejsce 10 kwietnia, i jej ofiar. Polacy, którzy będą chcieli zmienić swój sposób myślenia, gdy zobaczą, że Smoleńsk został wyjaśniony a ofiary godnie upamiętnione, nie będą mieli wyrzutów sumienia, że m.in. przez ich zaniedbania i bierność wciąż nie znamy przyczyn katastrofy, wciąż nie są uhonorowane ofiary tej strasznej tragedii. Jeśli nie będzie wiadomo, co stało się w Smoleńsku, a ofiary wciąż nie zostaną potraktowane w sposób godny, zmiana optyki smoleńskiej będzie znacznie kosztowniejsza, będzie wiązała się z silnymi wyrzutami sumienia oraz przekonaniem, że również dana osoba musi się samooskarżyć i poddaj surowej ocenie. To skutecznie utrudni zmianę podejścia do sprawy śledztwa smoleńskiego. Wygląda więc na to, że klucze do przewartościowania podejścia Polaków do śledztwa ws. 10 kwietnia mają m.in. ci, którzy od samego początku walczą o prawdę nt. katastrofy oraz apelują o godne miejsce w przestrzeni publicznej dla osób, które poległy w Smoleńsku. Ludziom działającym na tym polu należy się podziękowanie za budowanie podstaw do powrotu Polaków do zdrowego rozsądku, do analizowania narracji smoleńskiej w oparciu o racjonalne myślenie i chłodną analizę argumentów. Ci ludzie, bohatersko działający na rzecz powrotu Polski do racjonalności, muszą mierzyć się z mediami, władzą oraz rosyjską machiną propagandową. Im należą się słowa uznania. Oby wytrwali! Blog Stanisława Żaryna

Bielecki czuje się urażony filmem „Pokłosie” Czesław Bielecki, który sam mówi, że jest polskim Żydem, czuje się urażony antypolskim filmem „Pokłosie”. - Uważam, że ci wszyscy prości ludzie, którzy dla mojej rodziny, od znajomego księdza, zdobywali świadectwo chrztu po jakichś nieżyjących Polakach, katolikach, nagle są wstawieni w sytuację zbiorowej odpowiedzialności – tłumaczył na antenie TOK FM. Były kandydat na prezydenta Warszawy, znany architekt Czesław Bielecki nie pozostawia suchej nitki na „Pokłosiu” - „dziele” Władysława Pasikowskiego, w którym obrażani są Polacy.
- Jestem szczęśliwy z jednego powodu, że jako polskiemu Żydowi udało mi się urodzić w kraju, w którym ludzie kochają wolność. To jest coś fantastycznego. Jestem normalnym, polskim i warszawskim Żydem i jako człowiek niewykorzeniony mam twarde rozumienie polskiego interesu narodowego – tłumaczył Czesław Bielecki w audycji TOK FM
- Widziałem („Pokłosie” – dop. red.) w wersji roboczej, bardzo mi się nie podobał. Nie dlatego, że taka sytuacja jest kompletnie niemożliwa, bo tak zdarzyło się - choćby np. Jedwabne. Ale ponieważ jego premiera była tuż przed Świętem Niepodległości, to bym powiedział tak: na podstawie doświadczeń mojej rodziny z okupacji i swoich własnych z konspiracji z lat 80. obraz tych ciemnych i złych wieśniaków wrogich Żydom jest bardzo wyselekcjonowanym fragmentem rzeczywistości. Jest tak pozbawiony półcieni i tak okrutny, że zapomina się o ponurych porachunkach polsko-żydowskich z lat 40. i 50., o Żydach i żydowskich komunistach, którzy z radością witali wchodzącą Armię Czerwoną, którzy donosili na Polaków, których potem wywożono na Wschód, i nie były to dziesiątki, a setki ludzi – mówił Bielecki.
- Uważam "Pokłosie" za film, który mówi jakiś fragment prawdy, mówi to w sposób zbyt łatwy, jest to prawdziwe, ale przerysowane. Ja czuję się tym filmem urażony, uważam, że ci wszyscy prości ludzie, którzy dla mojej rodziny, od znajomego księdza, zdobywali świadectwo chrztu po jakichś nieżyjących Polakach, katolikach, nagle są wstawieni w sytuację zbiorowej odpowiedzialności - tłumaczy. - Stosunki polsko-żydowskie w III Rzeczypospolitej cechuje zrozumienie, ciekawość i pozytywne myślenie. Uważam, że różnej maści lewacy traktują to jako bardzo dobry, chodliwy towar propagandowy. Wolę dialog, który jest bardziej pogłębiony, wtedy jest uczciwszy i wobec Polaków, i wobec Żydów. A ani Polacy, ani Żydzi niewiniątkami nie są. Czesław Bielecki odniósł się również do śledztwa smoleńskiego i wyjątkowej uległości polskiego rządu wobec Rosji.
- Uważam, że polski rząd miał obowiązek od dwóch lat formalnie zażądać od Rosjan zwrócenia wraku. I ponieważ Rosjanie nie chcą go nam oddać, nie oddają również czarnych skrzynek, to to oznacza, że nie ma co się tu umizgiwać, żaden serwilizm tu nie pomoże. Nie udajemy, kiedy nas biją, że wszystko jest w porządku. Ale to nie oznacza, że mamy Rosji wypowiedzieć wojnę. Nikt nie mówił nigdy, że z tego powodu, że Rosjanie kłamali ws. Katynia, mieliśmy ruszyć na Smoleńsk. Wyłącznie mówiliśmy jedno, że kłamią. Jeżeli w tej chwili Rosjanie kłamią, to trzeba powiedzieć, że kłamią, a nie udawać, że jest inaczej. W ogóle podlizywanie się innym narodom, czy własnemu narodowi, jest politycznie szkodliwe. A czy ta tromtadracja jest Rydza-Śmigłego, czy Sikorskiego, jest zawsze tromtadracją, czyli podbijaniem bębenka. Nie wyjadajmy sobie z dzióbków, kiedy ktoś nam pluje na buty. Trzeba wychodzić od faktów – mówił na antenie TOK FM Czesław Bielecki. Niezalezna

Nasz wywiad: „Pokłosie” powiela fałsz historyczny W krajach zachodnich podobne traktowanie własnego narodu byłoby niemożliwe. Tam po prostu działa społeczeństwo obywatelskie. Ktoś, kto o swoich rodakach wyrażałby się z podobną pogardą, byłby publicznie „spalony” – mówi prof. Bogdan Musiał, historyk, znawca historii Polski w XX wieku w rozmowie z portalem Niezależna.pl. Pokazywane od kilku dni na ekranach polskich kin „Pokłosie” Pasikowskiego porusza ważny temat relacji polsko-żydowskich. Niestety, w krzywym zwierciadle, na siłę puszczając zgraną płytę, że oprócz kilku sprawiedliwych wszyscy Polacy to odpychający antysemici. Dlaczego wciąż próbuje się nam coś takiego wkładać łopatą do głowy? Musimy tutaj starannie rozdzielić zainteresowanie tym tematem w Polsce, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Amerykańskie uwarunkowania są zupełnie inne, co ma związek z silną w tym kraju diasporą żydowską. Wielu amerykańskich Żydów wyjechało z Polski, a ich dziadkowie czy rodzice byli ofiarami Holocaustu. Stosunkowo duża część diaspory utożsamia Polaków z antysemitami. A pamiętajmy, że to środowisko ma silne wpływy w kulturze, przemyśle filmowym, mediach.  I narzuca swoje wewnętrzne przekonanie o polskim antysemityzmie. Z kolei w Niemczech obowiązuje szkodliwa i nieprawdziwa zbitka myślowa „polski nacjonalizm – polski antysemityzm”. Na to wszystko nakłada się pewnego rodzaju brak świadomości w Polsce.
Co Pan ma na myśli? Reakcje na oskarżenia o antysemityzm powinny być wyważone. Reagując histerycznie, Polacy potwierdzają jedynie to, co druga strona chce usłyszeć. Najważniejsze, by przeanalizować powody, z których wzięły się uprzedzenia polsko-żydowskie. Oczywiście nie twierdzę, że wśród Polaków w ogóle antysemitów nie było. Byli. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie, czy polski antysemityzm był silniejszy od niemieckiego, francuskiego czy amerykańskiego? Czy był szczególny? Uważam, że w Polsce po 1989 r. debata rozliczeniowa z antysemityzmem ma odciągnąć uwagę od zbrodni komunizmu w czasach PRL. To często widać po biografiach. Osoby, które były silnie związane z systemem komunistycznym, często później naukowo czy publicystycznie angażowały się w rozliczanie polskiego antysemityzmu. Przy czym rozliczyć z niego powinien się naród, a nie jego elity. Najlepszym przykładem takiej postawy jest sprawa Jedwabnego.
Do której wprost nawiązuje film „Pokłosie”... Gdzie doszło do zbrodni i to jest fakt, ale takim samym faktem jest, że książka Grossa o Jedwabnem jest nierzetelna i przekłamuje historię. Największy problem w tym, że tę przekłamaną historię tzw. siły postępowe w Polsce wciąż uważają za dogmat. Kto temu zaprzecza od razu słyszy, że jest oszołomem i nacjonalistą. Taki przekaz zatwierdzają tzw. autorytety, jak Andrzej Wajda, który dzisiaj wychwala film Pasikowskiego. Niestety to myślenie, które współbrzmi z tym, jak Polacy w czasie wojny są postrzegani na Zachodzie. Przez okulary Grossa: chciwi, prymitywni, mordujący dla żądzy posiadania. W dodatku współodpowiedzialni za Holocaust i tak samo antysemiccy, jak naziści. Nie – Niemcy, tylko naziści! W Niemczech powstaje zresztą film dokumentalny, którego reżyserka w rozmowie ze mną wyraziła taki właśnie sąd. Aż mnie zatkało. Czyli przekaz Polakantysemita wciąż ma się na Zachodzie dobrze. Filmy takie jak „Pokłosie” mają go tylko umocnić, tym razem w masowej świadomości. Ludzie mają chodzić do kin. Pasikowski, robiąc swój film, bardzo dobrze wiedział, czego oczekuje się dzisiaj od filmu postępowego. Chcąc dostać nagrodę, mieć dobre recenzje, musiał zrobić to, co odpowiada głównemu nurtowi.
Gdzie w takim razie są choćby próby poszukiwania prawdy? W końcu film nawiązuje do autentycznych wydarzeń w czasie wojny. Jak można postawy nielicznych ludzi ogłaszać normą? Przecież większość Polaków wobec Żydów zachowywała się co najmniej przyzwoicie. To powielanie fałszerstwa Grossa, który właściwie wykreślił Niemców ze zbrodni w Jedwabnem. Czyli nie uznał ich ewidentnego sprawstwa przywódczego. „Pokłosie”, gdzie pokazuje się „kilku sprawiedliwych”, powiela myślenie stalinowskie, komunistyczne. Film ma udowodnić, że w Polsce jest nieliczna warstwa ludzi postępowych, tolerancyjnych, czytelników "Wyborczej" i "Tygodnika Powszechnego". Reszta to niebezpieczny motłoch. Typowo elitarne myślenie. Komuniści też byli przekonani, że wiedzą lepiej. Dlatego trzeba było wyrżnąć tylu ludzi, bo nie nadawali się do budowy społeczeństwa socjalistycznego. Takie myślenie polskim postępowcom zostało do dziś. Nie mają korzeni szlacheckich, tylko stalinowskie. Typowa postawa, którą obserwuję w państwach postkomunistycznych. W krajach zachodnich podobne traktowanie własnego narodu byłoby niemożliwe. Tam po prostu działa społeczeństwo obywatelskie. Ktoś, kto o swoich rodakach wyrażałby się z podobną pogardą, byłby publicznie „spalony”. Rafał Kotomski

Rodzina P. Gosiewskiego znów wygrała z Tuskiem

Donald Tusk bezprawnie zataił informacje na temat działań rządu w sprawie sprowadzenia do Polski wraku Tu-154M. Stwierdził to Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, przyznając rację Beacie Gosiewskiej. Jednocześnie odrzucił wniosek KPRM, który żądał umorzenia sprawy.
„Nie ulega wątpliwości, że Prezes Rady Ministrów jest podmiotem zobowiązanym na gruncie ustawy do udzielenia informacji, mającej walor informacji publicznej, będącej w jego posiadaniu. (…) Żądane przez skarżącą informacje stanowią informację publiczną” – stwierdził Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie.
Skarżącą była Beata Gosiewska, wdowa po wicepremierze śp. Przemysławie Gosiewskim, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Razem z bliskimi innych ofiar katastrofy, m.in. z Jarosławem Kaczyńskim, Dariuszem Fedorowiczem, Bartoszem Fetlińskim i Jackiem Światem 20 kwietnia 2012 r. zwróciła się do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, prosząc o udostępnienie wszelkich zgromadzonych dotychczas informacji na temat działań rządu w sprawie sprowadzenia do Polski wraku polskiego rządowego samolotu oraz jego czarnych skrzynek. Bezskutecznie. Sprawa trafiła do sądu. KPRM broniąc się, zapewniał, że udzielił już odpowiedzi i chciał zamknąć sprawę, wnioskując o jej umorzenie.Brak jest podstaw do umorzenia. (…) Prezes Rady Ministrów twierdzi, że udzielił informacji 3 sierpnia 2011 r. Uszło jego uwadze, że wniosek o udzielenie informacji został złożony przez skarżącą 20 kwietnia 2012 r., a zatem żądana informacja nie mogła być złożona blisko rok wcześniej – stwierdziła sędzia Ewa Pisula-Dąbrowska. W uzasadnieniu wyroku zmuszającego premiera do udzielenia Gosiewskiej żądanych informacji podkreśliła ich wagę.Dotyczą one bowiem sfery stosunków zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej w relacji z Federacją Rosyjską, w tym wypadku związanych z ustaleniem zwłoki w zwróceniu przez stronę rosyjską polskiego rządowego samolotu Tu-154M nr 101 – orzekła sędzia.
– Wojewódzki Sąd Administracyjny słusznie zauważył, że wniosek o umorzenie nie zasługuje na uwzględnienie, ponieważ pismo z 3 sierpnia 2011 r. dotyczyło zupełnie innej sprawy – komentuje mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik Beaty Gosiewskiej. Jak jednak dodaje: – Zważywszy na dotychczasowe doświadczenia, spodziewamy się również, że Prezes Rady Ministrów złoży od tego wyroku skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
To bowiem nie jest pierwszy wyrok WSA, w którym premier przegrał z Gosiewską. W lutym br. sąd uznał, że bezprawnie utajnia informacje na temat tego, na jakiej podstawie, kto i kiedy podjął decyzję o badaniu katastrofy na podstawie konwencji chicagowskiej.
– Pytaliśmy premiera, kto podjął decyzję o zastosowaniu konwencji chicagowskiej, ale on śmiał się nam w twarz, udzielając odpowiedzi wymijających – wspomina Beata Gosiewska.
Donald Tusk za 40 tys. zł wynajął jednak wówczas prywatną kancelarię, która złożyła kasację od tego wyroku. – Ze względu na bezprecedensowy charakter sprawy niezbędna była specjalizacja w wąskim zakresie prawa, którą posiada Kancelaria prof. Wierzbowskiego – wyjaśniło nam wówczas biuro prasowe premiera. Nie wiadomo, jakie natomiast jest w tym wypadku stanowisko KPRM i czy teraz również wynajmie przeciwko Gosiewskiej prywatną kancelarię. Do momentu zamknięcia wydania nie uzyskaliśmy odpowiedzi na pytania w tej sprawie.
Katarzyna Pawlak

Zagadkowa śmierć pirotechnika BOR. Sprawdzał obiekty przed wizytami najważniejszych osób w państwie Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie śmierci podporucznika BOR Adama A. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa poza granicami kraju na swoim funkcjonariuszu złożył osobiście szef Biura gen. Marian Janicki. Śledztwo jest prowadzone w kierunku pobicia ze skutkiem śmiertelnym – informuje w „Super Expressie” prok. Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Gazeta ustaliła, że do tajemniczej śmierci oficera BOR doszło w Kazachstanie. Adam. A ochraniał polski konsulat w Ałma Acie. Zmarł w ubiegłym tygodniu, a za przyczynę zgonu uznano początkowo zatrzymanie akcji serca. Po wewnętrznym dochodzeniu w BOR ustalono jednak, że dwa dni przed śmiercią oficer został pobity. Ze wstępnych oględzin zwłok wynika, że ochraniający konsulat w Ałma Acie Adam A. miał sińce pod oczami i nie można wykluczyć, że jego śmierć mogła nastąpić wskutek udziału innych osób – donosi „SE”. Jak podaje gazeta, zmarły oficer był ekspertem od materiałów wybuchowych. Sprawdzał obiekty przed wizytami najważniejszych osób w państwie pod kątem ewentualnego zagrożenia. Najświeższe doniesienia nie rozjaśniają okoliczności śmierci oficera:

Przeprowadzona w warszawskim Zakładzie Medycyny Sądowej sekcja zwłok funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu, wykazała na jego ciele powierzchowne obrażenia w postaci zasinień i otarć. Jednocześnie biegli nie stwierdzili, aby jakikolwiek uraz mechaniczny miał związek ze śmiercią tego mężczyzny. To jednak opinia wstępna. Dokładną przyczynę śmierci funkcjonariusza poznamy prawdopodobnie w ciągu miesiąca – powiedział tvp.info prok. Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. JKUB / ”SE”, tvp.info

„Wyborcza” zdemaskowana! Nowe fakty Roman Graczyk, historyk i publicysta, ujawnia kulisy pracy w „Gazecie Wyborczej” i otwarcie mówi o stosowanych wobec dziennikarzy praktykach. W wywiadzie dla internetowej strony pisma "Polonia Christiana" Graczyk zdradza też ciekawe informacje dotyczące Lesława Maleszki, tajnego współpracownika komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, pracującego swego czasu w "Wyborczej".
W rozmowie z portalem pch24.pl Roman Graczyk (były dziennikarz "GW", który odszedł z redakcji z powodu konfliktu dotyczącego stosunku do lustracji) opowiada:
Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”.
Graczyk ujawnia, że wszystkie osoby, które początkowo próbowały się stawiać, z reguły szybko zmieniały zdanie.
- Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się zrobić tak, jak im polecił Michnik – tłumaczy Roman Graczyk w rozmowie z portalem pch24.pl.
Wieloletni dziennikarz „Gazety Wyborczej” zauważa, że w redakcji panował mechanizm opierający się na całkowitym autorytecie redaktora naczelnego oraz pewnego rodzaju nacisku finansowym na dziennikarzy.
- Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie może się mylić – tłumaczy Roman Graczyk.
Wyjaśniając skomplikowany mechanizm finansowy, Graczyk tłumaczy, że gdy „Wyborcza” weszła na giełdę, pracownikom przydzielono pewną liczbę akcji na preferencyjnych zasadach. Jego zdaniem osoby wysoko postawione w redakcyjnej hierarchii otrzymały wręcz fortuny. Cały problem polegał jednak na tym, że dostęp do pieniędzy był ograniczony. Tylko część akcji można było sprzedać od razu, na możliwość sprzedaży pozostałych trzeba było niekiedy czekać latami.
- Proszę sobie wyobrazić: jest grupka piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „Gazety Wyborczej”. Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… (...) Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu materialnego rodziny – wyjaśnia w rozmowie z portalem pch24.pl Roman Graczyk.
Okazuje się, że „centrala” często interweniowała w „terenie”, gdy któryś z lokalnych dziennikarzy postanowił napisać coś, co nie podobało się Michnikowi. Np. gdy jedna z dziennikarek zrobiła wywiad ze znanym węgierskim opozycjonistą, Ákosem Engelmayerem, Michnikowi nie podobały się pytania zadawane przez dziennikarkę. Uznał on, że pytania są krzywdzące dla rozmówcy, a dziennikarka się go niepotrzebnie czepia. Wówczas do Krakowa wysłany został Lesław Maleszka, którego zadanie polegało na „wyklarowaniu” dziennikarce, że nie ma racjiMaleszka pojawił się także w innej sytuacji. Graczyk opowiada:
Był to okres, gdy powstawała Platforma Obywatelska. A partia ta powstała w kontrze do Unii Wolności, niejako na gruzach tego ugrupowania. Unię – proszę pamiętać – Michnik popierał. W Krakowie było wtedy jakieś spotkanie założycielskie Platformy. Przyszło sporo ludzi. A nasi dziennikarze relacjonowali, że zjawiła się mała liczba osób. Taki był po prostu nakaz – a co najmniej oczekiwanie - z góry. To zresztą dość zabawne, bo dzisiaj „Gazeta” jest z Platformą za pan brat, a wtedy dezawuowała ją, jak tylko się dało. Główną przyczyną było to, że Donald Tusk, zakładając partię, uderzył w Bronisława Geremka. I po jakimś moim tekście, neutralnym wobec PO, okazuje się, że on nie może pójść, że jestem dla PO zbyt wyrozumiały. Wtedy w imieniu Michnika rozmawia ze mną Maleszka, który mi wyjaśnia, jak o sprawie pisać. Niezalezna

Zaufanie kontra złoto – co lepszą podstawą waluty? Z terminem „jakościowy” spotkać się możemy na aukcjach internetowych i w kiepskich sklepach. Jakościowy sweter, jakościowe pończochy, jakościowa bułka z makiem. Co oznacza ten termin trudno stwierdzić, czy chodzi o wysoką jakość, czy o jaką bądź? Analizując rynek aukcji internetowych można dojść do wniosku, że słowo „jakościowy” służy głównie zamaskowaniu rażącej słabości towaru. Po tym, jak w roku 1923 rząd swoje wydatki w 75% pokrył z dodrukowanych marek polskich (oficjalna waluta po roku 1920), do problemów państwa siłującego się z i tak już ogromnym rozłamem wewnętrznym, doszła jeszcze konieczność reformy walutowej. Tym zajął się znany wszystkim Władysław Grabski, dzięki któremu w roku 1924 Polska mogła się pochwalić silną, stabilną, wymienialną walutą, opartą na parytecie złota. Zaczął od niezbędnych reform usprawniających ściągalność danin, dzięki czemu zapewnił stałe wpływy do budżetu, nieuszczuplane przez dziurawy system. Zarządził jednorazowy podatek od majątku, w celu zdobycia „szybkiej kasy” na wdrożenie planu. Ograniczenie organów administracji, pozwoliło na ulokowanie pieniędzy w samym „meritum” wydatków publicznych. Emisją zajął się Bank Polski na wyłączność. Nowy, polski jeden złoty wart był jednego franka szwajcarskiego oraz ok 0,19 dolara (1 USD = 5,18 zł). Wkrótce Bank zaprzestał druku złotego, co zapewniło jego względnie stałą wartość. Dzięki walucie, o silnych fundamentach Polska mogła się swobodnie rozwijać, osiągając szybko bardzo wysoki poziom gospodarczy, pomimo wielu konfliktów wewnętrznych. Po blisko 45 latach centralnego planowania Polska była w rozsypce gospodarczej. Na rynku brakowało towarów, nie było producentów, ani importu. Szybko, więc zaczęła szaleć inflacja. Potrzebne było otwarcie rynku, zachęcenie inwestorów i odrabianie 45 lat strat. Silnej waluty, na której mogliby polegać przedsiębiorcy, inwestorzy oraz ich pracownicy. Denominacja w roku 1995 rozpoczęła się w 1990 planem Balcerowicza. 10 ustaw, od reformy Narodowego Banku Polskiego, poprzez prowadzenie działalności gospodarczej i zatrudnieniu, na prawie celnym kończąc. Trwało to wszystko pięć lat, tysiące przemówień Leszka, dziesiątki tysięcy programów telewizyjnych i 300 milionów PLN. A wszystko to, po to, aby finalnie i z wielkim rozmachem skreślić cztery zera, wymienić Reymonta na Jagiełłę i powrócić do normalnego toczenia żywota. Waluta chwiejna na wietrze, oparta na obietnicy Leszka B i ogromnej woli wiary, że jest stabilna i żaden urzędnik za ścianą nie włącza drukarki. Trzymający w napięciu scenariusz, wartka akcja oraz spektakularne zakończenie kontra dłużyzny, wielość wątków i beznamiętny finał. Nie trzeba być znawcą kina, czarno na białym widać kto jest Frank’iem Darabont’em, a kto Jarosławem Żamojdą. W kwestii gospodarczej jest jednak łatwiej niż w sztuce filmowej. Ekonomia to nauka dosyć ścisła i przewidywalna, zatem analizując dzieje własnego kraju, jesteśmy w stanie ocenić, czy daną reformę powtarzać, czy wystrzegać się jej. Znane są skutki i wiadomo, że powtórzenie scenariusza skutkować tak samo będzie, jak parenaście lat temu. Szczególnie w sytuacji prawie analogicznej.

Balcerowicz stworzył pieniądz jakościowy, a Grabski po prostu- pieniądz. Krystyna Szurowska

Przeciętne wynagrodzenie w naszym kraju osiąga zaledwie 15-20 proc. Pracujących Dla jednych informacje o rosnącym rozwarstwieniu to zaskoczenie. Inni traktują je jako element „opozycyjnego gadania”. Ale fakt jest faktem. Będzie miał skutki dla wszystkich. Wzrost rozwarstwienia w polskich realiach to m.in. skutek osłabiania pozycji pracowników na rynku, co wiąże się z rosnącym bezrobociem. Wedle danych Hays Group przeciętne wynagrodzenie w naszym kraju osiąga zaledwie 15-20 proc. pracujących. Większość osób sytuuje się na poziomie 50-66 procent średniej krajowej. Jak informuje Główny Urząd Statystyczny, w pierwszych trzech kwartałach tego roku średnie wynagrodzenie w przedsiębiorstwach wyniosło 3679 zł brutto. Po uwzględnieniu inflacji, która w tym czasie osiągnęła poziom 4 proc., jego siła nabywcza spadła o 0,2 proc. A zdaniem ekonomistów ma być jeszcze gorzej. Drenaż kieszeni przeciętnie i słabo zarabiających rodaków zdecydowanie sprzyja procesom rozwarstwienia. Odnotujmy także dane z Diagnozy Społecznej 2011. Jeszcze w 2009 r. najbogatsze 10% Polaków miało dochody 3,96 razy wyższe niż najuboższe 10%. Rok temu ta różnica wynosiła już 4,19 razy. Badanie ukazywało też dalszą pauperyzację najuboższych i coraz mocniej zaznaczający się podział społeczny według dochodów. Trudniej jest także wydostać się z grupy najbiedniejszych i „przeskoczyć” do tej najzamożniejszej. W coraz bardziej rozwarstwionym państwie łatwiej o „uśpienie społeczne” jednych i zawłaszczanie sfery publicznej przez drugich. Mury rosną...Krzysztof Wołodźko

Odkryte motywy zamachu - i to wcale nie Macierewicz... Smolar twierdzi, że Rosja gra smoleńskim wrakiem, żeby wzmacniać polskie konflikty. To skąd pewność, że nie „wyprodukowała” wraku do tej gry?

1. Wrak smoleński to zakładnik o wielkim symbolicznym znaczeniu, dzięki któremu Rosjanie mogą osłabiać lub wzmacniać u nas konflikty – powiedział w wywiadzie dla „Newsweeka” Aleksander Smolar, po czym zauważył, że „...liczba Polaków, którzy zaczynają wierzyć w możliwość zamachu rośnie w sposób zatrważający..”. Rosjanie mogą osłabiać lub wzmacniać u nas konflikty... hmmm, ciekawa teza Smolara. Zresztą niezupełnie własna, bo trochę zapożyczona od Brzezińskiego.

2. Wzmacniać u nas konflikty... a przecież od 10 kwietnia 2010 roku obowiązuje w Polsce teza, wbijana łopatami do głów, że Rosja jest nam przyjazna, a w najgorszym razie obojętna, bo Polska dla Rosji jest mała i nieważna. I że w Rosji nikt nie miał żadnego, najmniejszego nawet motywu, żeby zamachnąć się na polskiego prezydenta. A tu proszę – wrak stał się zakładnikiem o wielkim dla Rosji znaczeniu dzięki któremu Rosjanie mogą wzmacniać u nas konflikty...

I nie mówi tego Macierewicz, tylko Smolar!

3. Jeśli Rosja jest Polsce przyjazna – to po jakiego diabła potrzebne są jej nasze nasze konflikty? Jeśli Polska jest dla Rosji obojętna – to po cholerę Rosji wojna polsko-polska pod flagą biało-czerwoną? Smolar, zapewne niechcący, odkrył potencjalny motyw zamachu smoleńskiego – Rosja chce osłabić Polskę, wzmagając jej wewnętrzne konflikty. Skoro tak, to skąd pewność, że w imię tego odkrytego przez Smolara „wzmacniania polskich konfliktów” jakieś rosyjskie siły nie uznały za celowe dokonanie zamachu? Czyż był lepszy sposób na wzniecenie polskich konfliktów, niż właśnie zamach na polskiego prezydenta? To może nie trzeba tak pośpiesznie ręczyć głową, że to nie był zamach? Skoro Rosjanie graja przeciw nam wrakiem, to skąd pewność, że nie „wyprodukowali” wraku do tej gry?

4. I może te 36 procent Polaków wcale się nie myli, Panie Smolar? Janusz Wojciechowski

NIK: Pomimo napływu funduszy z Banku Światowego nie udało się zbudować systemów informatycznych dla KRUSPoakcesyjny Program Wsparcia Obszarów Wiejskich, finansowany z pieniędzy Banku Światowego, poprawił sprawność gmin w pozyskiwaniu środków zewnętrznych. Natomiast nie udało się zbudować w pełni wydolnego systemu informatycznego w KRUS - ocenia NIK. Na program wydano 70 mln euro. Program ten miał ograniczać narastanie dysproporcji w rozwoju gmin. Do udziału w nim wytypowano 500 gmin wiejskich (z 13 województw), będących w najbardziej niekorzystnej sytuacji; takich, które miały największe problemy z dostosowaniem się do obecnych uwarunkowań społeczno-gospodarczych. Udział w programie miał pozwolić im na nadrobienie dystansu rozwojowego oraz wzmocnienie integracji społecznej. W ramach programu realizowane były warsztaty, kursy czy przedsięwzięcia plenerowe, w takich dziedzinach, jak np. tradycyjne rzemiosło artystyczne, śpiew i taniec ludowy, zajęcia muzyczne, plastyczne, filmowe, sportowe, nauka grafiki komputerowej czy języków. Brały w ich udział całe rodziny. Przygotowaniem zajęć zajęły się lokalne organizacje czy stowarzyszenia, wyłonione w trybie konkursowym. Jak informuje NIK, realizacja programu przyniosła trwałe rezultaty, jednak nie udało się zbudować za pieniądze z BŚ w pełni wydolnych systemów informatycznych w Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego (KRUS), choć od 2006 roku instytucja ta wydała na to całość przyznanych na ten cel środków z BŚ - ponad 27 mln. euro. Kolejny - już trzeci termin zakończenia prac przewidziany jest na koniec 2012 roku. Nowy spójny system informatyczny miał być gotowy w 2009 roku i poprawiać skuteczność pracy KRUS oraz integrować dotychczas funkcjonujące systemy. Jednak terminy zakończenia inwestycji dwukrotnie przekładano, a dotrzymanie kolejnego terminu - koniec 2012 roku - w ocenie NIK na podstawie dotychczasowego zaawansowania prac - jest mocno wątpliwe. Z trzech zaplanowanych systemów nie działają dwa kluczowe: zarządzania (obejmujący podsystemy zarządzania finansowego, zasobami ludzkimi, płacami, zamówieniami i środkami trwałymi) oraz system długoterminowej archiwizacji danych. Działa tylko system automatyzacji pracy. Nadal trwa instalowanie systemu archiwizacji. W tym przypadku procedurę przetargową powtarzano dwa razy, gdyż jedyna oferta przekraczała szacowany budżet zadania.
"Zdaniem NIK projekt był od początku źle zarządzany przez KRUS oraz brakowało spójnej koncepcji realizacji całości. W efekcie panował chaos i opóźnienia. Procedura przetargowa dla systemu zarządzania trwała półtora roku, a wykonawca nie zapewnił wymaganej jakości prac" - poinformował rzecznik NIK Paweł Biedziak. Niezadowalające okazały się również działania Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej w zakresie upowszechniania wyników programu. Nie przeprowadzono wynikającej z umowy pożyczki ogólnokrajowej kampanii w obszarze integracji społecznej, a także kampanii mającej na celu poinformowanie opinii publicznej o zmianach zachodzących w KRUS. NIK zwróciła jednocześnie uwagę, że program był realizowany w sposób przewlekły, co z jednej strony wynikało z jego niewłaściwego przygotowania, z drugiej zaś z konieczności równoczesnego stosowania procedur Banku Światowego i krajowych. Dlatego NIK wskazuje na konieczność bardziej przemyślanego doboru źródła finansowania dla realizacji takich projektów w przyszłości. Zgodnie z umową pożyczki z Bankiem Światowym, obowiązkiem NIK było przeprowadzenie audytu finansowego programu oraz wydanie poświadczenia prawidłowości realizacji wydatków. PAP

Prof. Chodakiewicz: Nie zadbano o polskie interesy O ostatnich doniesieniach na temat katastrofy smoleńskiej oraz skutkach międzynarodowych ewentualnych dowodów na zamach w Smoleńsku portal Stefczyk.info rozmawia ze znanym naukowcem prof. Markiem Chodakiewiczem, specjalizującym się w polityce międzynarodowej. Stefczyk.info: „Rzeczpospolita” podała, że na wraku tupolewa, który uległ katastrofie w Smoleńsku, wykryto materiały wybuchowe. Czy te doniesienia Pana zaskakują? Prof. Marek J. Chodakiewicz: Nic na temat Smoleńska mnie nie zaskakuje, ani nie zaskoczy. Po pierwsze, polityka jest prawie zawsze dynamiczna, a więc zmieniają się wyzwania i okoliczności. Być może kiedyś nawet nadejdzie czas, że Moskwa ujawni prawdę o tragedii smoleńskiej, tak jak było ze sprawą Katynia. Po drugie, od ponad dwóch lat mamy do czynienia ze stałą kampanią dezinformacyjną i tzw. aktywnymi przedsięwzięciami ze strony Kremla (aktivnoe mieropiratyia - active measures). Trudno się dziwić, że stale coś się dzieje. Po trzecie, scena polityczna w Polsce jest ultraspolaryzowana i obie strony obsypują siebie na wzajem inwektywami. Opozycja oskarża rząd wręcz o mord, a władze udają niewiniątka w każdym calu, choćby w sprawie fałszywie zidentyfikowanych ciał ofiar, co jest po prostu szokujące i oburzające. Panuje więc histeria i brak profesjonalizmu. Po czwarte, od czasu do czasu wychodzą na jaw takie informacje, jak te o trotylu na wraku. Jest rzeczywiście, czy go nie ma? Jak to ustalono? Skąd taka informacja się wzięła? Ta sprawa wygląda na klasyczną dezinformację. Pamiętajmy, że Rosjanie nie robili żadnego dochodzenia z prawdziwego zdarzenia, Polacy też. Nie zachowali nawet standardów naukowych (na przykład umyto wrak jeszcze w Smoleńsku), a tym samym scena katastrofy jak również dowody fizyczne zostały zupełnie i pewnie bezpowrotnie zapaskudzone (tainted). Jak tutaj w ogóle mówić o badaniach?  Powtórzę pytanie: skąd wzięła się informacja o trotylu?

Coraz więcej naukowców – również zagranicznych – mówi, że tupolew został rozerwany przez eksplozję. Pojawia się pytanie, jaka będzie sytuacja Polski, jeśli okaże się, że 10 kwietnia mieliśmy do czynienia z zamachem? Sytuacja geopolityczna Polski się nie zmieni. Stale pozostaje między Berlinem a Moskwą. Natomiast może się zmienić system zależności, przechylić się bardziej w jedną, czy też drugą stronę. Do tej pory Warszawa korzystała z hegemonii USA na świecie, Dzięki temu mogła sobie odetchnąć i żyć spokojnie. Czy Smoleńsk stanie się geopolitycznym symbolem przełomu ku podległości? Być może w takim sensie, że USA nie wstawiły się za Polską i nie rozpoczęły badań na temat katastrofy Tupolewa. No, ale na to trzeba by woli Warszawy. A rząd Tuska czegoś takiego nie wykazał. Od razu oznajmiono, że to wypadek. Nie zadbano o polskie interesy, o majestat RP. Zginął przecież prezydent, a nie byle kto.

Czy w Pana ocenie zamach na samolot z prezydentem RP na pokładzie wypełnia znamiona art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego? Gdyby się okazało, że to był zamach, na pewno sytuacja byłaby chwilowo kryzysowa. Ale nie wypełniło by to art. 5. Nie ma bowiem, nie było i nie będzie takiej politycznej woli. Proszę zauważyć, że osoby tak odległe od siebie jak Zbigniew Brzeziński i George Friedman podkreślają, że nawet w razie militarnego najazdu na Polskę nikt Polaków nie broniłby automatycznie. Prof. Brzeziński twierdzi, że trzeba by dopiero rozruszać amerykańską opinię publiczną. A Dr. Friedman uważa, że pomoc przyszłaby po 3 miesiącach, a do tego momentu Polacy powinni bronić się sami. Czyli i tak i tak byłoby po ptakach.

Czy Polska ma obecnie szanse na pomoc sojuszników, szczególnie USA, jeśli okaże się, że jest oficjalne potwierdzenie śladów mat. wybuchowych na wraku Tu-154M? Nie. Być może Waszyngton na żądanie Warszawy zrobiłby jakieś gesty, ale przecież nikt z Rosją na wojnę nie pójdzie. Rozmawiał Nal

Buzi, buzi i lata spłacania długów Rozbieżności między Polską, a Niemcami są tak ogromne, że kanclerz Merkel może porzucić dzielnego rycerza Donalda dla angielskiego arystokraty - komentuje brukselski szczyt Janusz Szewczak. Stefczyk.info: Kanclerz Merkel gorąco wycałowała premiera Tuska. Tylko co z tego wynika? Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów: Faktycznie były całusy pełne sympatii, natomiast widać wyraźnie, że rozbieżności między Polską, a Niemcami są tak ogromne, że kanclerz Merkel może porzucić dzielnego rycerza Donalda dla angielskiego arystokraty. Najprawdopodobniej właśnie ofiarą  rozbieżności w żądaniach w zakresie cięć w budżecie między Cameronem a kanclerz Merkel padnie właśnie Polska. Anglicy domagają się cięć nawet rzędu 200 miliardów, kanclerz Merkel zgodziłaby się pewnie na 100 miliardów euro cięć. A do tego będziemy mieli jeszcze tak zwane wrzutki nocne, jak ta szefa Rady Europejskiej Hermana Van Rompuy’a, który końskim targiem zaproponował 75 miliardów cięć. Widać, że mamy do czynienia z wyrywaniem sobie tych pieniędzy przez najsilniejsze kraje.

O tej propozycji Van Rompuy’a premier Tusk powiedział, że nie jest dramatycznie zła. Czyli jaka jest?

Logicznie wychodzi, że jest bardzo zła. Jednak realnie ta propozycja jest potwornie zła. Tu w grę wchodzi cięcie i Funduszu Spójności i funduszy dla rolnictwa. Przy tym przypomnijmy jeszcze jedną kwestię. Premier Tusk poddał się już kilka dni temu w Sejmie, kiedy to zaczął licytować w dół. Powiedział, że zgodzimy się na 400 miliardów, a to znaczy, że już ma starcie premier zrezygnował z ok. 80 miliardów złotych. Przecież punktem wyjścia było 480 miliardów złotych, czyli środki w ramach Polityki Spójności oraz fundusze dla rolnictwa.

Jednak zabieg PR-owy wychodzi wspaniały. Przecież w kampanii PO zapowiadała 300 miliardów, teraz premier mówi o 400 miliardach, więc w pobieżnym odbiorze zyskujemy 100 miliardów, a nie tracimy 80. To prawda. Fakty są jednak takie, że tych pieniędzy ubyło, a nie przybyło. Warto też powiedzieć, że rząd nie mówi prawdy na temat środków z UE. Pamiętajmy, że oprócz tego, co z UE dostajemy, jest też druga strona bilansu, czyli to co do UE wpłacamy. Tymczasem, o tym się w ogóle nie mówi w Polsce. Jeśli chodzi o tę obecną perspektywę finansową 2007 – 2013, to z puli spożytkowanych środków spójności rzędu 67 miliardów euro, trzeba odjąć 25 miliardów euro naszej składki do instytucji UE. Tak naprawdę saldo netto jest na poziomie 45-46 miliardów euro. Nie są to pieniądze gigantyczne i tej kwocie daleko do tych szumnie zapowiadanych 300 miliardów złotych. Trzeba więc pamiętać, że do UE dopłacamy gigantyczne kwoty w ramach tak zwanych środków własnych. Myślę, że w przyszłym tygodniu w ogóle może nie dojść do porozumienia w sprawie budżetu. To mogą być nie kończące się negocjacje do początku przyszłego roku. Jednak kanclerz Merkel, obawiając się przegranej w wyborach w przyszłym roku, w mojej ocenie, raczej zgodzi się na głębsze cięcia w budżecie, przychylając się do stanowiska Wielkiej Brytanii. Pani kanclerz ma świadomość, że Cameron, w przeciwieństwie do premier Tuska, może użyć weta i wtedy cała przyszłość strefy euro będzie zagrożona. Moim zdaniem stracimy realnie ok. 10-15 miliardów euro. Rozmawiała DLOS

Prokuratura od początku nie chce wyjaśnić sprawy Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej komentuje rozpoczęcie śledztwa w sprawie niedopełnienia obowiązków przez polskich prokuratorów wojskowych w Smoleńsku w 2010 roku. Stefczyk.info: Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu wszczęła śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez polskich prokuratorów wojskowych w Smoleńsku w 2010 roku. To krok w dobrym kierunku? Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej: Chciałbym wierzyć, że to jest krok w dobrym kierunku. Jednak mam z prokuraturą, pod tym względem, złe doświadczenia. Przypominam, że w sierpniu bieżącego roku, prokuratura rozpoczęła śledztwo z wniosku zespołu parlamentarnego w sprawie przekroczenia uprawnień, a dokładniej sfałszowania dokumentów przez pana Jerzego Millera i ekspertów jego komisji, którzy sfałszowali swój raport. Materiał dowodowy został prokuraturze przekazany. Nie podlegał on dyskusji. Tłumaczono, że brzoza złamała skrzydło, w sytuacji gdy ze skrzynki parametrów lotu i z dokumentów, które komisja Millera zamieściła w swoim raporcie wynikało, że tak się nie stało. To jest kwestia bezsporna. I mimo tych faktów, po dwóch tygodniach od wszczęcia śledztwa, a nie wstępnego postępowania, prokuratura śledztwo umorzyła.  Czyli owo „wszczęcie” miało charakter pozorny, nawet nie przesłuchano osoby, która stawiała wniosek o wszczęcie postępowania. Nie pozwolono przedstawić pełnego materiału dowodowego ani nawet przedstawić świadków. Bardzo bym chciał, aby  tym razem działanie prokuratury nie miało charakteru pozornego oraz, by tamto umorzenie śledztwa wobec komisji Millera, było tylko złym przykładem.

Naczelna Prokuratura Wojskowa zadecydowała o skierowaniu sprawy do poznańskiej WPO, aby uniknąć zarzutów o brak obiektywizmu. Jak pan to ocenia? Fakt skierowania tej sprawy do prokuratury w Poznaniu musi rodzić różnorodne obawy. Nie jest pewnie przypadkiem, że to jest właśnie ta prokuratura, w której dużą rolę odgrywał prokurator Przybył. Jestem pełny obaw. Jednak chcę mieć nadzieję, że rozpoczęcie śledztwa będzie krokiem w dobrym kierunku.

Proszę wyjaśnić, na czym konkretnie miało polegać niedopełnienie obowiązków przez prokuratorów wojskowych w Smoleńsku? Niedopełnienie obowiązków przez prokuraturę wojskową jest oczywiste. Nie przeprowadzono sekcji zwłok, co więcej prokuratorzy nie wzięli udziału w sekcjach, mimo, że mieli ku temu pełne możliwości, zarówno fizyczne, bo przecież prokuratorzy byli na miejscu w Rosji, jak i formalne. Podczas narady prokuratorów z prokuratorem Bastrikinem   z jednej strony i prokuratorem Parulskim z drugiej strony, w nocy z 10 na 11 kwietnia, strona Rosyjska wydała na to zezwolenie. Jednak mimo to, polscy prokuratorzy nie podjęli w tej sprawie decyzji. Do wniosku, który został w tej sprawie złożony można by jeszcze  dodać, że konieczne byłoby przesłuchanie ówczesnego ministra Krzysztofa Kwiatkowskiego. On wydawał instrukcje polskim prokuratorom. Nie wiemy jednak jak one brzmiały. Wiemy tylko, że Kwiatkowski spotkał się z prokuratorami w Smoleńsku i wydawał im polecenia. Być może właśnie te polecenia wpłynęły na niedopełnienie obowiązków przez prokuratorów, a wręcz na działanie przeciwko wyjaśnieniu tragedii smoleńskiej. Niedokonanie sekcji zwłok jest jednoznaczne z nie ustaleniem przyczyn śmierci. Przecież w takiej sytuacji podstawowym celem sekcji jest ustalenie przyczyn zgonu. Polscy prokuratorzy zaniechali fundamentalnej zasady postępowania. Co więcej ciągle się przed tym wzbraniają. Wciąż twierdzi się, że będą dokonywane sekcje zwłok tylko tych ofiar, co do których prokuratura ma przesłanki, że ich ciała zamieniono. Czyli i w tym postępowaniu nie dąży się do ustalenia przyczyn śmierci, a tylko do ustalenia tożsamości. Zresztą te błędy z identyfikacją także bezpośrednio obciążają prokuraturę. Błąd początkowy pokazuje, że od zarania sprawy była zła wola ze strony prokuratury wojskowej. Dlatego moim zdaniem rację ma pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego, mec. Piotr Pszczółkowski domagając się zmiany prokuratury i prokuratorów, którzy odpowiadają za to śledztwo. Nadzorujący to śledztwo, w tym prokurator Szeląg, są tak uwikłani w działania przeciwko postępowaniu, że nie dają żadnej nadziei na uczciwe wyjaśnienie sprawy.

Kogo z prokuratury szczególnie by pan obciążył odpowiedzialnością za niedopełnienie obowiązków? Nie uważam, żebym był osobą właściwą do hierarchizowania. Na pewno ta sprawa nie obciąża prokuratorów bezpośrednio prowadzących postępowanie, czyli prokuratorów referentów, bo oni są najmniej winni. Dostają decyzje, w ich imieniu wypowiadają się ich przełożeni, a oni sami są stawiani w obliczu faktów dokonanych. Spójrzmy za to na działania  prokuratora Szeląga, który dokonuje propagandowego zabiegu, formułując  w pierwszym zdaniu tezę, że nie stwierdzono materiałów wybuchowych, a następnie po pół godzinie, w tej samej wypowiedzi potwierdza, że stwierdzono i są one poddawane badaniu. Mówi to trudnym, zawikłanym, pseudo technicznym, niekompetentnym językiem, pełnym dodatkowych matactw. W efekcie media mogą używać pierwszego zdania dla celów propagandowych oraz politycznych. Pan prokurator Szeląg działa w imieniu i w interesie politycznym tej strony, która jest współodpowiedzialna za tragedię smoleńską. Prokurator Szeląg jest niewiarygodny. Od początku świadomie i systematycznie szkodzi temu postępowaniu. Rozmawiała DLOS

Kto wydał rozkaz strzelania do demonstrantów? "Co robicie, tam są,  ku..a, dzieci" - krzyczy mężczyzna do szarżującej policji (film 1-szy). Ten mężczyzna jest być może ojcem chłopca (film 2-gi), o którym mówi red.nacz. nowegoEkranu.pl. Z relcji Łażącego Łazarza* wynika, że:
"Konrad szedł na Marszu Niepodległości razem z grupami rekonstrukcyjnymi razem z innymi dziećmi i pod opieką dorosłych na czele marszu. W wyniku prowokacji Policja atakując w sposób agresywny oddzieliła grupy rekonstrukcyjne o reszty marszu (czoła marszu) jednocześnie oddzielając dorosłych od dzieci." Dalej ŁŁ wyjaśnia:
"Szedłem wtedy trochę z tyłu prowadząc transmisję on-line i w skutek ataku niezidentyfikowanych osób zniszczono mi sprzęt. Wycofałem się więc z Marszu z zamiarem zaniesienia tego co zostało z laptopa do Redakcji Nowego Ekranu. Gdy opuściłem tłum znalazłem przestraszonego i zapłakanego Konrada. Zarówno z bólu, ze strachu jak i od gazu. Strasznie się niepokoił co tatą i innymi dziećmi. Gdy szliśmy ulicą Widok w kierunku Nowego Światu opowiadał mi o pobiciu przez policję. Cały czas próbowałem sie skontaktowac z jego ojcem by powiedzieć, że Konrad jest koło mnie i bezpiecznie, oraz opowiedzieć co sie stało. Niestety pod tą stacją bazową w okolicy wydarzeń nie mozna było nawiązać żadnego połączenia. Wpadłem na pomysł by nagrać krótki film i próbować go przesłać ojcu chłopca MMSem. Gdy weszliśmy na ul. Bracką Konrad sie na tyle uspokoił, że mógł mówić. Nagrałem materiał. Było to może 5 - 7 minut po tych wydarzeniach. Niestety wciąż nie mogłem się skontaktować z ojcem chłopca, sygnał informowałm o zajętości sieci. Otworzyły sie za to mozliwości dodzwonienia sie do osób spoza Marszu, m.in. dzwoniłem do żony, że wszystko ze mną ok. Wtedy uznałem, że materiał jest na tyle ważny dla opinii publicznej, że trzeba go opublikować. Przesłałem więc materiał MMSem do Małgorzaty Dudek z prośbą o umieszczenie na YouTube. Z telefonu komórkowego wynika, że materiał został nagrany i wysłany 11.11.2012 o godzinie 16.10. Uważam, że misją każdego dziennikarza i blogera jest nagłaśniać wszelkie sytuacje związane z opresyjnością państwa w stosunku do niewinnych osób. Chociażby po to, by takie sytuacje się nie powtórzyły." Zgadzam się z Łażącym Łazarzem. Jeżeli ktoś nie rozumie, jak haniebne było zachowanie policji niech postawi się w roli ojca rozdzielonego z synem, widzącego szarżującą policję z wymierzoną w demonstrantów bronią.  Ja bym umarła. Albo - nie licząc się z konsekwencjami - własnym ciałem usiłowała nie dopuścić do ataku. Nie wiem, w takich chwilach się nie myśli. Od myślenia nic nie zwalnia dowodzących akcją. Policja ma stać na straży prawa, jakie prawo zezwala na stosowanie prowokacji, rozdzielanie rodzin i strzelanie do uczestników legalnej demonstracji?
Dlaczego policja nawoływała do rozejścia się, nie wskazując jednocześnie drogi rozejścia?
Kto w takiej sytuacji wydał rozkaz strzelania do demonstrantów? Było o krok od masakry.

Paczula

Sejm i rada nieme bez informacji Sejmem Niemym nazwano sejm 1717 roku. Dziś wprawdzie Sejm i sejmiki nieme nie są, ale pracują nad tym i pan premier, i pani marszałek i drobniejsze płazy z ich partii.
Metoda pierwsza: W październiku tuż po debacie na temat „drugiego exposé” Marszałek Sejmu zarządziła głosowanie w sprawie wyrażenia rządowi wotum zaufania, choć chwilę wcześniej premier i minister finansów zapowiadali, że szczegóły rządowych zamierzeń ministrowie przedstawią dopiero „jutro” lub „w najbliższych kilkunastu dniach”.
Zły przykład idzie z góry. Pytani przez radnych o szczegóły procedowanych projektów uchwał burmistrzowie warszawskiej dzielnicy Mokotów odpowiadają, że sprawdzą „o co chodzi” i udzielą „szczegółowej odpowiedzi na piśmie”, a po chwili Przewodniczący Rady Dzielnicy zarządza głosowanie w sprawie przyjęcia projektów.
Metoda druga: Regulaminowy termin udzielenia odpowiedzi na interpelację poselską to 21 dni, ale gdy interpelacja opozycyjnego posła zatrąca o tematykę dla rządu niewygodną –na odpowiedź trzeba czekać nawet ponad 300 dni.
Zły przykład idzie z góry. Statutowy termin udzielenia odpowiedzi na zapytania radnych to 14 dni, ale gdy zapytanie opozycyjnego radnego zatrąca o tematykę dla Zarządu Dzilnicy niewygodną – na odpowiedź trzeba czekać na Mokotowie nawet ponad 70 dni.

Wprawdzie obie metody naruszają dobre obyczaje, zdrowy rozsądek, Art. 61 ust. 1 Konstytucji RP, art. 3 ust. 1 i 2 ustawy o dostępie do informacji publicznej oraz – odpowiednio – Art. 193 ust. 1 Regulaminu Sejmu lub §32 ust. 11 Statutu Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy, ale jakże są użyteczne.

Metoda pierwsza

12 października 2012 r.23 posiedzenie Sejmu, Informacja prezesa Rady Ministrów na temat stanu realizacji zadań wynikających z exposé prezesa Rady Ministrów oraz zamierzeń Rady Ministrów. Prezes Rady Ministrów Donald TUSK (PO): Ministrowie mojego rządu, o czym jeszcze w drugiej części wystąpienia będę mówił, będą to roczne sprawozdanie przedstawiali bardzo szczegółowo na swoich konferencjach prasowych, które przewidujemy w najbliższych kilkunastu dniach dla każdego resortu. Będą także uszczegóławiali propozycje na rok 2013. (…) Według obliczeń, które szczegółowo jutro zaprezentują ministrowie Rostowski i Budzanowski, powinniśmy zbudować w ten sposób taką dźwignię na rzecz inwestycji i kredytowania (…). Jutro ta informacja, jak wspomniałem, zostanie przedstawiona w szczegółach. (…) Minister Finansów Jan VINCENT-ROSTOWSKI (PO): Jutro na konferencji prasowej z ministrem Budzanowskim będę mógł przedstawić dalsze szczegółowe działania, które będą pomagały małym i średnim przedsiębiorcom (…).

Zły przykład idzie z góry

28 sierpnia 2012 r. 30 sesja Rady Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy, Uchwała w sprawie opinii Rady Dzielnicy do zmian w załączniku Dzielnicy Mokotów do budżetu m.st. Warszawy na 2012 r. (druk nr 275) Radny Marcin GUGULSKI (PiS) zauważył, iż w uzasadnieniu do omawianego projektu uchwały zawarta jest informacja, że pieniądze zostaną przeznaczone na dodatkowe zajęcia rozwijające kompetencje kluczowe w szkołach podstawowych, a ponadto jedną z form wydatkowania tych pieniędzy będzie zakup biletów wstępu do instytucji nauki, kultury, sportu. Zadał pytanie, jakie kompetencje kluczowe w szkołach podstawowych można rozwijać poprzez zakup biletów wstępu do instytucji sportu (…). Burmistrz Dzielnicy Mokotów Bogdan OLESIŃSKI (PO) stwierdził, że Zarząd Dzielnicy Mokotów sprawdzi o jakie kompetencje chodzi i udzieli odpowiedzi na piśmie. Przewodniczący Rady Dzielnicy Mokotów Miłosz GÓRECKI (PO) w związku z brakiem dalszych głosów w dyskusji poddał pod głosowanie projekt uchwały (…).
16 października 2012 r.31 sesja Rady Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy, Uchwała w sprawie zaopiniowania projektu wykazu lokali mieszkalnych przeznaczonych do sprzedaży w drodze bezprzetargowej na rzecz ich najemców (druk nr 286)
Radna Danuta WÓJCIKIEWICZ (PiS) zwróciła uwagę na poz. 25 omawianego wykazu, gdzie widnieje lokal przy ul. Belgijskiej (…) o pow. 82,72 m2. Dodała, że jakiś czas temu lokale powyżej 80 m2 nie podlegały sprzedaży w trybie bezprzetargowym na rzecz ich najemców. Poprosiła o udzielenie informacji, dlaczego ten lokal został umieszczony w wykazie. Zastępca Burmistrza Dzielnicy Mokotów Zdzisław SZCZEKOTA (PO) stwierdził, że na chwilę obecną nie jest całkowicie pewny, w związku z czym szczegółowa informacja zostanie udzielona na piśmie. (…) powiedział, że omawiany wykaz był szczegółowo badany i nie umieszczono na nim żadnego lokalu, wobec którego byłyby jakiekolwiek wątpliwości formalne. Poprosił Radę o pozytywne zaopiniowanie zaprezentowanego wykazu i zadeklarował udzielenie radnej Danucie Wójcikiewicz pisemnych informacji na następną Sesję, tj. 18 października br. (…) Przewodniczący Rady Dzielnicy Mokotów Miłosz GÓRECKI (PO) w związku z brakiem dalszych głosów w dyskusji poddał pod głosowanie projekt uchwały (…).

Metoda druga

25 listopada 2011 r.Na początku VII kadencji Sejmu wpłynęło do laski marszałkowskiej ponad 20 interpelacji posła Marka Opioły (PiS). Większość z nich składał już w poprzedniej kadencji, lecz nie otrzymał od premiera żadnej odpowiedzi, a były wśród nich m.in. cztery (nr 140, 141, 143 i 144) dotyczące działań nadzorowanej przez premiera Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (tzw. komisji Millera), badającej katastrofę samolotu Tu-154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.
9 grudnia 2011 r. Wiceminister w KPRM Wojciech Nowicki zapowiedział przedłużenie terminu udzielenia odpowiedzi na interpelacje nr 140, 141, 143, 144 i inne, po czym…
7 września 2012 r.
257 dni po terminie wpłynęła podpisana przez wiceministra w MON Czesława Mroczka odpowiedź na interpelację nr 144 w sprawie przebiegu prac i podstaw prawnych działania KBWLLP,. Nie zawierała żadnej odpowiedzi na co najmniej osiem z dziewiętnastu pytań zadanych przez interpelującego posła, a to:
2. Czy w związku z brakiem współpracy ze strony rosyjskiej oraz MAK komisja zwracała się do prezesa Rady Ministrów bądź MSZ z prośbą o interwencję? Ile razy, kiedy, z jakim efektem?
4. Czy komisja przesłuchiwała świadków? Zgodnie z art. 75, art. 77 oraz art. 83 Kodeksu postępowania administracyjnego miała do tego prawo, pouczając ich uprzednio o odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań. Jeśli tak, ilu świadków przesłuchano?
8. Czy robocze kopie raportu końcowego były przekazywane prezesowi Rady Ministrów? Jeśli tak, to kiedy, ile razy i na podstawie jakiej konkretnie normy prawnej?
9. Kiedy rozpoczęto i kiedy zakończono tłumaczenie na języki rosyjski i angielski końcowej wersji raportu?
12. Czy w toku pracy komisja zajęła się ostrzeżeniem, cytuję za panem Jackiem Cichockim, że „Przed 10 kwietnia służby zanotowały ostrzeżenia o zagrożeniu dla samolotu Unii Europejskiej”? Jeśli tak, jakie poczyniono ustalenia w tym zakresie? Jeśli nie, dlaczego komisja podjęła decyzję o niezajęciu się tym wątkiem, skoro dotyczył on nie tylko przygotowania lotu do Smoleńska, ale i funkcjonowania służb odpowiedzialnych za jego bezpieczeństwo?
16. Czy w toku prac komisji badano legalność udziału w jej pracach ministra spraw wewnętrznych i administracji, któremu podlega szef Biura Ochrony Rządu, którego działanie było przedmiotem badania komisji?
17. Kto, kiedy i na podstawie jakiej konkretnie normy prawnej zlecił Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego przygotowanie polskich uwag do raportu MAK? Na podstawie rozporządzenia ministra obrony narodowej z dnia 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego komisja nie posiada takich uprawnień.
19. Na konferencji MAK oświadczono, że raport komisji Millera jest wewnętrzną sprawą Polski oraz że według porozumienia pomiędzy Polską a Rosją wiążącym raportem końcowym dla obu państw jest raport MAK zaakceptowany przez pułkownika Władimira Putina. Proszę o podanie, o jakie międzynarodowe porozumienie pomiędzy Polską a Rosją chodzi i kiedy poznamy jego pełną treść, tak abyśmy nie byli co kilka miesięcy zaskakiwani przez stronę rosyjską powoływaniem się na ukrywane przed polskim społeczeństwem ustalenia.

20 września 2012 r.
270 dni po terminie wpłynęła podpisana przez wiceministra w KPRM Wojciecha Nowickiego półstronicowa odpowiedź na interpelację nr 143 w sprawie raportu KBWLLP. Nie zawierała żadnej odpowiedzi na co najmniej trzy z ośmiu pytań zadanych przez interpelującego posła, a to:
6. Czy Pan Premier zapoznawał kogokolwiek z treścią raportu (np. prezydenta RP, marszałków Sejmu i Senatu RP, ministrów/urzędników w KPRM, szefów służb specjalnych etc.)? Jeśli tak, proszę o podanie kogo, kiedy i na jakiej podstawie prawnej. Proszę o podanie konkretnego przepisu.
7. Czy termin publikacji raportu był konsultowany z szefami MON, MSZ, MSWiA bądź szefami służb specjalnych? Jeśli tak, to na jakiej podstawie prawnej? Proszę o podanie konkretnego przepisu.
8. Czy Pan Premier omawiał treść raportu oraz termin jego publikacji z przedstawicielami innych państw bądź przedstawicielami zagranicznych organizacji? Jeśli tak, to kiedy, z kim, w jakim celu i na jakiej podstawie prawnej? Proszę o podanie konkretnego przepisu.

24 października 2012 r.
304 dni po terminie wpłynęła podpisana przez wiceminister w MON Beatę Oczkowicz odpowiedź na interpelację nr 140 w sprawie niezgodności daty powstania raportu KBWLLP z datą powstania jego tłumaczenia na język rosyjski. Czy zawiera odpowiedzi na wszystkie siedem pytań zadanych przez interpelującego posła to się okaże, gdy zostanie ogłoszona. A poseł pytał:
1. W jakim dniu dokładnie powstała końcowa wersja raportu?
2. Kiedy podpisano umowę z osobami tłumaczącymi raport na język rosyjski?
3. Kiedy podpisano umowę z osobami tłumaczącymi raport na język angielski?
4. Kiedy zlecono przetłumaczenie raportu na język rosyjski? Kiedy rozpoczęto, a kiedy zakończono tłumaczenie?
5. Kiedy zlecono przetłumaczenie raportu na język angielski? Kiedy rozpoczęto, a kiedy zakończono tłumaczenie?
6. Czy tłumacze pracowali na wersjach roboczych raportu, czy na oficjalnej końcowej jego wersji?
7. Jakie zmiany wprowadzono do raportu pomiędzy 1 lipca a 25 lipca 2011 r.?

14 listopada 2012 r.
Do dziś nie wpłynęła żadna odpowiedź na interpelację nr 141 w sprawie informacji zawartych w raporcie końcowym KBWLLP, więc interpelujący poseł do dziś nie otrzymał żadnej odpowiedzi na żadne z 31 pytań zawartych w interpelacji złożonej 25 listopada 2011 r.:
1. Czy w związku z tym, że samolot miał status państwowego (wojskowego) statku powietrznego właściwe po jego katastrofie było stosowanie konwencji chicagowskiej, załącznik nr 13?
2. Czy Pan Premier jest w posiadaniu analiz prawnych, które jednoznacznie potwierdzają, że załącznik 13. konwencji chicagowskiej może być stosowany w przypadku katastrofy samolotu posiadającego status państwowy (wojskowy)? Jeśli tak, proszę o umożliwienie zapoznania się z tymi dokumentami.
3. Czy strona polska (które dokładnie podmioty?) była poinformowana (w jakim dokładnie trybie, jakim pismem?) o tym, że lotnisko Smoleńsk-Północ nie spełnia norm międzynarodowych?
4. Czy jakimkolwiek podmiotom zlecono opracowanie oceny ryzyka w świetle posiadanych danych (wypowiedzi Rosjan o stanie lotniska, pisemne stanowisko Rosjan na temat stanu lotniska, w którym stwierdzili, że „nie ma technicznej możliwości wylądowania”, nieaktualne dane dotyczące lotniska otrzymane od Rosjan, sygnały dotyczące zagrożenia zamachem, sygnały dotyczące zainteresowania wizytą prezydenta RP ze strony rosyjskich służb specjalnych)?
5. Czy przedstawiciele Kancelarii Prezesa Rady Ministrów umożliwili przedstawicielom Kancelarii Prezydenta RP zapoznanie się ze wszystkimi posiadanymi przez nich informacjami dotyczącymi warunków panujących na lotnisku w Smoleńsku?
6. Czy piloci byli poinformowani o wszelkich zastrzeżeniach dotyczących lotniska formułowanych przez stronę rosyjską (str. 79 raportu końcowego Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego)? Czy zostali poinformowani o różnicy w wyposażeniu lotniska w dniach 7 kwietnia 2010 i 10 kwietnia 2010 r.? Jeśli tak, proszę o umożliwienie zapoznania się z tymi dokumentami, które to potwierdzają.
7. Dlaczego szef oddziału transportu lotniczego nie był do dnia 10.04.2010 r. poinformowany o trudnościach uzyskiwania danych dotyczących lotniska Smoleńsk-Północ? Czy wiedział o formułowanych jeszcze w marcu 2010 r. zastrzeżeniach strony rosyjskiej co do możliwości lądowania na lotnisku? Jeżeli nie, to kto był odpowiedzialny za przekazanie mu tej informacji?
8. Czy Centrum Operacji Powietrznych posiadało szczegółowe informacje co do zakresu niespełniania norm międzynarodowych przez lotnisko Smoleńsk-Północ (przypis nr 65 raportu końcowego KBWLLP)?
9. Kto dokładnie w Centrum Operacji Powietrznych był odpowiedzialny za przekazanie informacji uzyskanej od załogi Jak-40 na temat warunków pogodowych na lotnisku Smoleńsk-Północ?
10. Jakie kroki zamierza podjąć rząd RP w związku ze stwierdzeniem, że lotnisko Smoleńsk-Północ nie było właściwie przygotowane do przyjmowania statków powietrznych (str. 183 raportu końcowego KBWLLP)?
11. Czy strona polska posiada dokument potwierdzający, że zakłady remontowe w Samarze są objęte nadzorem OAO Tupolew? Jeśli tak, proszę o umożliwienie zapoznania się z tymi dokumentami.
12. Jaki zakres obowiązków BOR przewiduje porozumienie z dnia 18.03.2008 r. zawarte pomiędzy Biurem Ochrony Rządu a Siłami Powietrznymi (str. 88 raportu końcowego KBWLLP)?
13. Dnia 27.01.2010 r. Kancelaria Prezydenta RP informuje o planowanej wizycie prezydenta w Rosji. Strona polska przekazuje tę informację stronie rosyjskiej dopiero 16.03.2010 r. Dlaczego trwało to prawie 7 tygodni?
14. Dnia 11.03.2010 r. Ambasada RP w Federacji Rosyjskiej informuje, że między 24 a 26 marca 2010 r. może mieć miejsce przyjęcie polskiej delegacji w Smoleńsku. Szef kancelarii premiera spotyka się w tym celu w Moskwie 17.03.2010 r. Po spotkaniach sporządzono notatkę z dnia 26.03.2010 r., w której stwierdzono, że nie było wizji lokalnej lotniska (str. 81 raportu końcowego KBWLLP). Czy oznacza to, że żadna polska delegacja nie wizytowała lotniska w Smoleńsku przed wizytami premiera RP 07.04.2010 i prezydenta RP 10.04.2010 r.?
15. Jeżeli na dni 17-18.03.2010 r. przewidywano rozmowy tylko na temat wizyty premiera dnia 7.04.2010 r., to dlaczego nie doszła do skutku proponowana przez Kancelarię Prezydenta RP wizyta w dniach 18-19.03.2010 r., której celem było omówienie szczegółów uroczystości z udziałem prezydenta RP?
16. Jakie dokładnie kroki zostały podjęte przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów w odpowiedzi na zamówienie Kancelarii Prezydenta RP na transport lotniczy na dzień 10.04.2010 r.? Dlaczego koordynator wymieniany w instrukcji HEAD nie wystosował odpowiedniego pisma do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego? Czy podczas organizacji wcześniejszych wizyt zagranicznych prezydenta RP koordynator nie wysyłał pism do 36. SPLT (str. 162 raportu końcowego KBWLLP)?
17. Kancelaria Prezydenta RP w clarisie z dnia 18.03.2010 r. zamówiła Lidera na pokład TU-154M nr 101. Z jego obecności na pokładzie samolotu zrezygnował 36. SPLT w dniu 30.03.2010 r. Prośby Rosjan o potwierdzenie rezygnacji z Lidera na lot nie przekazano do Kancelarii Prezydenta RP. Nie ma też pisemnej rezygnacji z Lidera. Dlaczego (str. 166 raportu końcowego KBWLLP)?
18. Czy do któregokolwiek spotkania omawiającego wizyty premiera i prezydenta w dniach 7.04.2010 i 10.04.2010 r. w Rosji doproszono przedstawicieli odpowiednich służb wojskowych? Jeśli tak, to których?
19. Czy do oceny ryzyka wizyty premiera i prezydenta w dniach 7.04.2010 i 10.04.2010 r. w Rosji było zobowiązane BOR? Jeśli tak, to jaka była ocena ryzyka wizyt premiera i prezydenta? Czy w ocenie ryzyka uwzględniono dane dotyczące ewentualnego zagrożenia dla statku powietrznego UE?
20. Jakie dokładnie obowiązki związane z przygotowaniem wizyty miał BOR i dlaczego raport końcowy KBWLLP nie odniósł się do działań BOR podjętych przed wylotem prezydenta RP?
21. Czy podległe Panu Premierowi służby ustaliły czas zalogowania 18 aktywnych w momencie katastrofy telefonów komórkowych w sieci operatora rosyjskiego (str. 92 raportu końcowego KBWLLP)?
22. Czy strona polska posiada cały sprzęt łączności, który był zainstalowany na samolocie TU-154M nr 101 i był w posiadaniu osób, które były nim przewożone?
23. Czy na pokładzie TU-154M nr 101 były jakiekolwiek niejawne systemy łączności?
24. Czy na pokładzie TU-154M nr 101 były jakiekolwiek systemy łączności, których sygnał był szyfrowany?
25. Czy możliwość zakłóceń powodowanych przez radiostację awaryjno-ratunkową została potwierdzona w badaniach na TU-154M nr 102?
26. Dane rejestratora głosu MARS-BM zostały skopiowane dnia 11.04.2010 r., ale stronie polskiej zostały przekazane 31.05.2010 r. Skąd taka zwłoka?
27. Kto dokładnie jest autorem tabeli zamieszczonej na str. 66 raportu końcowego KBWLLP? Jak dokładnie strona polska zweryfikowała przedmiotowe dane?
28. Na str. 72 raportu końcowego KBWLLP pojawia się informacja o niesprawnej automatycznej radiostacji ratunkowej ARM-406P (ELT). Kto, kiedy i gdzie ją montował? Kto był producentem?
29. Na str. 79 raportu końcowego KBWLLP czytamy, że Rosjanie przesłali pismo dnia 2.03.2010 r., w którym stwierdzili, że „nie ma technicznej możliwości wylądowania”. Jak to się ma do informacji ze str. 52 o tym, że lotnisko posiada świadectwo „zdatności lotniska do eksploatacji (...) przedłużone do 1.12.2014 r.”?
30. W związku z pkt 1.16 raportu końcowego KBWLLP (początek na str. 73) proszę o wskazanie, które badania, ekspertyzy i analizy były autonomicznie prowadzone przez polską komisję w oparciu o posiadane materiały, a które są jedynie pochodną pracy MAK?
31. Czy wyjaśniono dlaczego 36. SPLT nie posiadał dokumentacji opisanej w pkt 1.18.5 (str. 92)?

Cztery piętra niżej

31 stycznia 2012 roku 20 sesja Rady Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy, Interpelacje i zapytania radnych
Radny Radosław SOSNOWSKI (PiS): „(…) proszę, żeby Pan Burmistrz udzielił informacji na temat ewentualnego powierzenia ajentom naszych stołówek [szkolnych], jak to wygląda. Które to będą stołówki? Ile to będzie kosztowało? Jakie będą oszczędności? O ile wzrośnie wartość kaloryczna obiadów (bo chyba nie spadnie)? Poproszę o informację na ten temat.” Burmistrz Dzielnicy Mokotów Bogdan OLESIŃSKI (PO) udzielił odpowiedzi w brzmieniu: „Wszystkich informacji udzielimy Panu radnemu na piśmie.”
27 marca 2012 roku 42 dni po terminie odpowiedź wpłynęła. Odpowiedzi na wszystkie zadane pytania nie zawierała. Zły przykład idzie z góry.

Bywało gorzej Pocieszam się, że zawsze może być gorzej. Gdy 295 lat temu zebrał się w Warszawie na jednodniowych obradach Sejm zwany potem Niemym, marszałek Stanisław Ledóchowski pozwolił na półgodzinną dyskusję proceduralną, ale posłów i senatorów pragnących przemawiać ad rem – w tym Prymasa Polski, hetmana polnego koronnego i wojewodę podolskiego – nie dopuścił do głosu. Marszałek skutecznie pilnował, by Sejm przyjął tylko te uchwały, dla uchwalenia których zebrać mu się pozwolono. Zmniejszono liczbę wojska, ograniczono uprawnienia szlacheckiego samorządu terytorialnego i zrealizowano pozostałe postanowienia traktatu zawartego za „przyjaznym się w to wdaniem Najjaśniejszego Cara Jego Mości przez Jaśnie Oświeconego Księcia Jerzego Dołgorukiego, Wielkiego Ekstraordynaryjnego Posła etc.”. Marszałek pilnował nie za darmo. Za przewodniczenie jednodniowym obradom otrzymał astronomiczną sumę 300.000 złotych polskich (w latach 1673-1768 marszałkowie albo pracowali bez żadnej gratyfikacji albo otrzymywali od Sejmu lub dworu nie więcej niż 100.000 złp, czyli nie więcej niż 4.000 złp za jeden dzień obrad). Dziś Sejm niemy nie jest, ale nie od razu Kraków zbudowano. Pani marszałek orze jak może i jej pryncypał też.
Czy dławiąc prawo posłów do uzyskiwania informacji dotyczących katastrofy smoleńskiej Ewa Kopacz i Donald Tusk realizują postanowienia gwarantowane przez moskiewskiego ambasadora i czy pobierają za to dodatkowe gratyfikacje od dworu, tego ja oczywiście nie wiem, ale czyż sama marszałkowska funkcja i związane z nią pobory nie są warte grzechu młodej wykształconej lekarki z prowincji? Marcin Gugulski

Awantura na prawicy. Winnicki o Korwinie: wygaduje głupoty. Giertych o Winnickim: jest beznadziejnie durnym prezesem. Winnicki o Giertychu: wzbudza śmiech i politowanie… Takiej jatki na pozapisowskiej prawicy dawno nie było. Zacytowane inwektywy to tylko część błota jakim obrzucają się jej liderzy. Wynika to zapewne z wyników kilku sondaży, które wskazują, że podobnie jak rok temu po lewej stronie udało się przebić przez próg wyborczy anonimowemu poza osobą lidera, Ruchowi Palikota, tak obecnie powstała potencja, by na scenie politycznej zaistniało od razu na poziomie ok. 10 proc. nowe, też anonimowe ugrupowanie, tyle, że po prawej stronie. Jeśli by tak się rzeczywiście stało i któryś z przywódców prawicy zdołałby wyciąć resztę i osiągnąć taki wynik to mógłby nawet marzyć o pozycji przystawki w nowym rządzie PiS-u. Problem polega jednak na tym, że PiS prawdopodobnie, mimo oporów smoleńskich, wszedłby w takiej sytuacji w koalicję z osłabioną Platformą. Tymczasem przecież dla Polski najważniejsze jest by przygotować się na czas po Tusku i po Kaczyńskim, a nie męczyć się dalej z tymi przywódcami tylko w innej konfiguracji. Pisałem jakiś czas temu na tej stronie o potrzebie zorganizowania okrągłego stołu pozapisowskiej prawicy, który miałby w założeniu doprowadzić do stworzenia możliwości prawdziwego sukcesu wyborczego. Prawdopodobieństwo doprowadzenia do takich negocjacji nie jest wielkie, ale jeszcze przez kilka miesięcy działanie w tym kierunku ma sens (potem będzie już zwyczajnie za późno). Jednak zupełnie absolutnym warunkiem wstępnym jest powstrzymanie się od awanturniczych wypowiedzi zwłaszcza na łamach lewackiej i pisowskiej prasy. Bo inaczej powstanie pomiędzy poszczególnymi organizacjami mur, którego nie da się potem szybko zburzyć. Tomasz Sommer

Energa jak Amber Gold?

Czy to, co się dzieje w Enerdze, to nie jest kolejne wydanie afery Amber Gold? Tam tysiące ludzi oszukano, dając im nadzieję nadzwyczajnych zysków z inwestycji w złoto. Wokół Energi z kolei jest problem znikających pieniędzy w spółkach-córkach – mówi nam Janusz Śniadek, parlamentarzysta PiS. Pięciu posłów, senator i pomorski radny Prawa i Sprawiedliwości wkroczyło wczoraj do gdańskiej siedziby spółki Energa. Chcieli uzyskać odpowiedzi na pytania dotyczące powoływania nowych spółek-córek, oraz – ich zdaniem – marnotrawienia publicznych pieniędzy. Po kilku godzinach usłyszeli, że jakichkolwiek odpowiedzi mogą doczekać się najszybciej w piątek. Zarząd Energa SA utajnił prawie wszystkie dokumenty dotyczące postępowania spółki, w tym dokumenty dotyczące wydania środków finansowych powyżej dwustu milionów złotych. Wśród parlamentarzystów chcących skontrolować spółkę był Janusz Śniadek.

Arkady Saulski – to był już trzeci raz, gdy posłowie chcieli uzyskać informacje od spółki Energa. Dlaczego? Janusz Śniadek, poseł PiS: – To kolejne podejście moje i kolegów z PiS do tej sprawy. To jedna z najpoważniejszych firm tak na Wybrzeżu, jak i w skali kraju. Należy zadać sobie pytanie, czy to, co się dzieje w Enerdze, to nie jest kolejne wydanie afery Amber Gold? Tam tysiące ludzi oszukano, dając im nadzieję nadzwyczajnych zysków z inwestycji w złoto. Pytają, gdzie są ich pieniądze. Wokół Energi z kolei jest problem znikających pieniędzy – spółka zaczęła pączkować dziesiątkami spółek-córek, pięćdziesięcioma trzema dokładnie – tyle liczy cała grupa. Te spółki miały nakaz lokowania wszystkich swoich środków w jakieś dziwne projekty. A my, mimo wielokrotnie zadawanych pytań, nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się, co się z tymi pieniędzmi dzieje, gdzie trafiają. Praktycznie żadna z tych kilkudziesięciu spółek, powołanych do realizacji rozmaitych inwestycji, tych inwestycji nie realizuje.   

Jak pan sądzi – dlaczego tak jest? Należy zadać pytanie – po co te spółki powstają? Czy po to, aby realizować projekty energetyczne? Widzimy przecież, że nie. Może więc chodzić o zapewnienie sowitych dochodów, apanaży, dla mnożącej się kadry w tych spółkach. Zasada „szwagier w kasie” chyba znowu funkcjonuje. To jest główna motywacja działania tej spółki. Moje stwierdzenie jest tym bardziej uprawnione, że prezes Energi, przed powołaniem na to stanowisko, był współwłaścicielem spółki z o.o. budującej przecież nową siedzibę Energi. Z chwilą, kiedy objął funkcję, oczywiście zbył udziały w tej spółce, ale natychmiast podpisał z nią umowę dzierżawy na wiele lat, która to umowa, pozwoliła zaciągać kredyty umożliwiające dokończenie całej budowy. To jest trudne do pogodzenia z jakąkolwiek etyką. Ale bez nagłośnienia tych spraw nie da rady tego uporządkować.

Liczą państwo na reakcję opinii publicznej? Zainteresowanie opinii publicznej jest jedyną bronią. Musimy nagłaśniać tę sytuację, bo państwo nie działa. Tylko presja społeczna powoduje, że pewne instytucje zaczynają robić swoje.

A elektrownia w Ostrołęce? Czy może mieć to związek z działaniami, powiedzmy, pewnego dużego koncernu energetycznego ze Wschodu? To jest pewna uprawniona spekulacja. Natomiast trzeba zadawać pytanie o ogromne środki utopione w tę akurat inwestycję, wycięte połacie lasu – to są ogromne straty. To są środki społeczne, publiczne, zainwestowane tak, że de facto zostały zmarnowane. Mówimy wszak o spółce Skarbu Państwa. Zadawanie więc pytań o te inwestycje i działania jest nie tylko uprawnione, ale jest obowiązkiem posła.

Nowe polityczne rozdanie "michnikowszczyzny" i WSI? Od dawna piszę, że prawdopodobnie środowisko "michnikowszczyzny" oraz WSI-owi "chłopcy" planują w Polsce wykreowanie nowego układu politycznego. Bowiem ten z 1989 roku, będący pokłosiem obrad w Magdalence, powoli historycznie się wyczerpuje a ponadto przez środowiska patriotyczne został trafnie zidentyfikowany i obnażony. Niestety dla naszej Ojczyzny dalej trwa antypolska umowa zawarta w tej nieszczęsnej Magdalence i przy "Okrągłym Stole", którą scalająco "przypieczętowano" zamachem smoleńskim. Przez długi czas byłem przekonany, że zamysł kreatorów jest bardzo prosty: PiS miałoby zostać zastąpione przez PJN we współpracy z SP a miejsce lewicowej części PO miałby zająć pupilek prezydenta, niejaki J. Palikot z ruchem swojego imienia, natomiast "prawicowa" część członków PO pod wodzą J. Gowina zasilić by miała np. SP czy PJN. JKM dalej miałby "robić swoje" po stronie konserwatywno-liberalnej. W swojej kalkulacji przeoczyłem fakt, że przecież od 23 lat celem owych "okrągłostołowych" kreatorów jest skanalizowanie całej polskiej sceny politycznej i rozmieszczenie na niej "swoich", zaufanych "chłopców". Nie uwzględniłem tzw. narodowej, endeckiej części polskiej polityki, którą onegdaj próbował skutecznie zawłaszczyć R. Giertych... Jednak po porażce projektu "PJN" oraz po prezydenckim spacerze w dniu 11 listopada i poniekąd zaskakującym składaniu przez jego uczestników wieńców pod pomnikami polskich bohaterów narodowych wydaje mi się prawdopodobnym to, że być może właśnie B. Komorowski będzie próbował zbudować jakiś konserwatywno-prawicowy ruch polityczny zawłaszczający też myśl endecką a współpracować z nim będą zapewne: reanimowany R. Giertych, A. Hall, M. Kamiński a może i J. Buzek... Wierzę, że Polacy już nie dadzą się zmanipulować i nie uwierzą w jakieś nowe, ożywcze "rozdanie" polityczne i nie pozwolą na kolejny "okrągły stół"... Krzysztofjaw

Kto stawia lisom zadania! W minioną niedziele 11 listopada w stolicy Polski przeszedł kolejny raz wielki Marsz Niepodległości. Media reżimowe dwoiły się i troiły (udział osób trzecich?) by dowieść, że w Warszawie było kilka podobnych liczebnością marszy; socjalistów w liczbie kilkudziesięciu, którzy paradowali bez „socjaldemokratów” z SLD; następnie pochód podobno tysiąca „antyfaszystów”, zdaje się łącznie z osłaniającymi ich policjantami, przy czym policjantów było tam więcej niż od tych ochranianych „antyfaszystów”; wreszcie był przemarsz prawomyślnych manifestantów spod znaku kotylionowego Bronka z gen. Ścibor-Rylskim, który w PRL zamienił swoją bohaterską służbę Ojczyźnie na Służbę Bezpieczeństwa i byłym endekiem Gertychem, którego „Gazeta Wyborcza” chciała kiedyś wkładać do wora, a wór do jeziora.

Komorowskiemu pomylił się 11 listopada z1 maja. .

W tej ostatniej manifestacji mimo obfitych zachęt i nachalnej propagandy widać było więcej gapiów na chodnikach niż osób idących w orszaku kotylionowego Bronka.

Kiedy wreszcie TVP Info zaczęło pokazywać Marsz Niepodległości pani redaktor ze studia zaczęła dopytywać ilu jest tych demonstrantów redaktora obserwującego idących niepodległościowców. Ten zaś powiedział – pamiętam jak liczyliśmy, ilu ludzi jest w strefie kibica w czasie Euro 2012, no porównując, to tutaj jest na pewno ponad 100 tys. ludzi. W tym momencie pani redaktor straciła zainteresowanie liczba maszerujących, a po pewnym czasie usłyszałem, że w Marszu bierze udział „kilkanaście tysięcy”. Podobnie jak w ubiegłym roku pojawili się zadymiarze i ich wyczyny stały się kanwą do wszystkich opowieści jakimi strasznymi dla bezpieczeństwa Polski są uczestnicy Marszu Niepodległości. Novum w relacjach było jednak takie, że tym razem autorami zamieszek nie byli uczestnicy Marszu, nawet ci straszni z ONR, ale jacyś bliżej nie zdefiniowani „kibole”. Kiedy jednak zapoznamy się z relacjami uczestników zdarzeń nasuwa się wniosek, że burda wywołana na Marszu nie była czyms przypadkowym, ale dobrze zaplanowanym i przemyślanym działaniem. Według licznych źródeł, także zdjęć i filmów wykonane przez internautów, duża grupa zamaskowanych mężczyzn pojawiła się na skrzydle Marszu i biegnąc w kierunku policji rzucała w ich kierunku petardami hukowymi (takich używają żołnierze GROM!). Ci „atakujący” osobnicy w kominiarkach na twarzach wpadli w policjantów, a oni... przepuścili ich poza uformowany kordon??? I następnie utworzyli kordon oddzielając kilkadziesiąt tysięcy ludzi od czoła Marszu, w którym znajdowali się jego organizatorzy i parlamentarzyści chronieni przez immunitety (co dziwnym trafem „uszanowali” zamaskowani chuligani, którzy wyraźnie czekali z atakiem do czasu przejścia posłów). Wówczas uczestnicy Marszu zostali zaatakowani przez oddziały policji, która użyła gazu łzawiącego i broni gładkolufowej. Pojawiły się także „polewaczki”. Tego co się działo nie widziało czoło Marszu, bowiem całe zdarzenie przykrył dym gazów łzawiących zmieszanych z czerwonym dymem petard potęgując wrażenie niewyobrażalnych rozruchów. Na ekranach telewizorów wyglądało to bardzo groźnie.  

Zaznaczcie miejsce gdzie stoimy towarzysze, to może się przydać.

Powtórzymy: nastąpił atak licznej i dobrze zorganizowanej dużej grupy zamaskowanych mężczyzn przeprowadzony w taki sposób, aby wyglądało, że uczestnicy Marszu atakują policję, a ta nie podjęła żadnych działań by „wyłuskać” chuliganów, ale ich przepuściła zapewniając im bezpieczną ucieczkę z miejsca zdarzenia. Zamiast zatrzymania chuliganów umundurowana policja odcięła czoło pochodu od reszty demonstrantów strzelając i używając gazu i... zaczęła wzywać spokojnie zachowujący się tłum do „zachowania spokoju”.

Panowie kto pamięta, gdzie tu kiedyś stało ZOMO?

Prowokacja nie udała się. Marsz Niepodległości przeszedł. Słowa najwyższego uznania nalezą się uczestnikom Marszu, że nie dali się sprowokować, pochwalić należy opanowanie organizatorów Marszu i wykazaną odwagę, w tym także ze strony posłów PiS stanowczo reagujących na prowokacje. Ale trzeba też dostrzec, co zmieniło się w taktyce wrogów Marszu. Przypomnijmy, że w roku ubiegłym kiedy na Placu Konstytucji „nieznani sprawcy” też wywołali burdę organizatorzy Marszu po prostu poszli w drugą stronę zostawiając zadymiarzy za plecami. Marsz przeszedł spokojnie, bez osłony policyjnej, minął rosyjską ambasadę, Belweder zasiedlony przez Bronisława Bula i Kancelarię premiera Tuska. Prowokatorzy dopadli uczestników Marszu dopiero na Placu Na Rozdrożu, gdzie jakiś kryminalista podpalił pozostawiony na zachętę samochód TVN i gdzie zdołała przemieścić się wraz z chuliganami policja, która zaraz zaczęła grozić „środkami przymusu bezpośredniego” i ogłaszać, że Marsz rozwiązuje. Organizatorzy nie dali pretekstu do ataku i Marsz rzeczywiście rozwiązali.  W tym roku ten "ktoś", kto steruje działaniami prowokatorów wyciągnął wnioski z tamtej sytuacji. To widać, po przebiegu zdarzeń. Tym razem nie było bowiem burdy przed czołem przemarszu, ale za nim. Pozwolono, aby Marsz ruszył, a następnie uderzono w taki sposób, by czoło Marszu odciąć od reszty, żeby organizatorzy nie mogli wykonać operacji - „w tył zwrot”. Konstruktorzy prowokacji spodziewali się, że Marsz pozbawiony kierownictwa, złożony w większości z ludzi młodych, potraktowanych gazem i pałkami nie wytrzyma i dojdzie do zamieszek. Autorzy tego planu tak pewni byli sukcesu, że nawet nie mieli w zapasie żadnego „podpalacza”. Może zresztą nie zwrócono TVN należności za spalony samochód i teraz stacja, która ostatnio cienko przędzie, nie chciała dać kolejnego na zniszczenie?

Stróże prawa chronią porządek ...aby ktoś taki go nie zburzył .

  Z przemówienia w sprawie dotyczącej śmiertelnego postrzelenia Bogdana Włosika. „...dochodzi do bezpośredniej, konfliktowej konfrontacji tłumu z wyspecjalizowanymi do takich działań oddziałami ZOMO i ORMO. Działają też po cywilnemu funkcjonariusze milicji i Służby Bezpieczeństwa. Działania tych ostatnich polegają na penetracji okolic, mieszaniu się w tłum. Wytyczne dla nich są jasno sformułowane ‘działać tak, aby nie dopuścić do dekonspiracji’”.

Dziś widzimy kontynuację tej "tradycji".

Mamy w Polsce chuliganów i zadymiarzy gotowych na różne „ustawki”, czyli bijatyki. Nie ulega tez wątpliwości, że przy okazji wielkich zgromadzeń mogą pojawić się ochotnicy do zadymy. Powstaje jednak pytanie, dlaczego 11 listopada tylko w przypadku Marszu Niepodległości doszło do burd. Nikt nie „dymił” w czasie przemarszu socjalistów i „antyfaszystów”, nie wspominając już o spacerze Komorowskiego. Dlaczego więc ci „kibole” nie znoszący - jak wiemy od dziennikarzy tzw. mainstrimu - lewaków i „kochających inaczej” nie zaatakowali ich przemarszów tylko Marsz Niepodległości? Rzecznik prasowy policji zapewniał, ze policja nie prowokowała. Był równie wiarogodny jak ktoś zapewniający, ze lis przyszedł do kurnika po to, aby chronić kury. Nie ulega wątpliwości, że „komuś” przeszkadza wielkie polskie patriotyczne zgromadzenie i ten „ktoś” chciałby Marsz Niepodległości skompromitować, chciałby wystraszyć jego uczestników. Tym „kimś” jest przełożony prowokatorów z 11 listopada. To on stawia zadania tym "lisom" i trzeba zrobić wszystko, aby go zdemaskować! Szeremietiew

Andrzej Seremet mówi rzeczy kompromitujące i prokuraturę, i komisję Millera, i BOR Jeszcze w listopadzie premier Donald Tusk podejmie decyzję o przyjęciu lub odrzuceniu sprawozdania prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta za 2011 r. Oznacza to, ni mniej ni więcej, tyle, że premier Tusk może z hukiem pozbyć się Seremeta w najbliższych dniach. Prasa sugeruje, że chodzi o parabanki (Amber Gold), ale bliższe prawdy wydają się podejrzenia, że chodzić może o przeciek z prokratury w sprawie badań śladów materiałów wybuchowych na wraku Tu-154 M. W ostatnim numerze tygodnika „Wprost” z 12.XI ukazał się długi wywiad z prokuratorem generalnym. Pretekstem do przeprowadzenia tej rozmowy jest afera z publikacją artykułu Cezarego Gmyza „Trotyl na wraku”. Seremet bardzo oględnie opowiada o spotkaniu z red. naczelnym „Rzeczpospolitej” Tomaszem Wróblewskim. Zastanawiające jest stwierdzenie: „nadużyto mojego zaufania” – bo o kogo ma chodzić? Wynika z tego, że Seremet jednak powiedział coś w rozmowie z red. naczelnym „Rzeczpospolitej” w zaufaniu, skoro zostało ono nadużyte. W dodatku prokurator generalny pytany o to, czy informując o odkryciu cząstek we wraku, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Szeląg użył nazw materiałów wybuchowych, udziela wymijającej odpowiedzi: „chyba padały informacje ze strony płk. Szeląga”, że cząstki mogą być składnikiem materiałów wybuchowych.  Ostatecznie jednak odpowiada twierdząco na pytanie, dlatego z pokrętnej relacji Seremeta wyczytać można, że dziennikarze „Rzeczpospolitej” nie błądzili. I że nie można wykluczyć, iż wersja sprzedana przez wojskowych śledczych na konferencji po publikacji tekstu Gmyza była jedynie „interpretacją”, która miała na celu zblokowanie reakcji opinii publicznej. W wywiadzie dla „Wprost” prokurator generalny potwierdza, że komisja Millera nie badała wraku. Seremet próbuje przedstawić przebieg wypadków w śledztwie dystansując się od raportu komisji Millera. Pozwala mu to na grę informacjami, która momentami wydaje się być kpiną z czytelnika. Tak jest, gdy Seremet tłumaczy, dlaczego we wrześniu, ponad dwa lata od katastrofy smoleńskiej, doszło do badań wraku w kierunku obecności śladów materiałów wybuchowych. Ze słów Seremeta wynika, że to nowy zespół biegłych wymyślił te badania, tak jakby wcześniej nikt w prokuraturze nie mógł na ten pomysł wpaść. Trudno wykluczyć, że te badania stały się możliwe dopiero po odejściu generała Parulskiego ze stanowiska szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Istotne w tym kontekście wydają się tłumaczenia Seremeta, że wcześniej „słyszał wielokrotnie, że to za późno, że Rosjanie umyli wrak”. Czy to oznacza, że prokurator generalny był przez swoich podwładnych wprowadzany w błąd? Być może prokurator Seremet sygnalizuje w ten sposób, że badania wraku były blokowane. Niewykluczone, że przez jego podwładnych. Kiedy czyta się ten wywiad ma się wrażenie, że Seremet skupiony jest nie na tym, by śledztwo smoleńskie było przyzwoicie przeprowadzone, lecz na tym, by poruszać się w nim w taki sposób, żeby nie dać się zasypać. Np. mówi, że nie znaleziono żadnych śladów materiałów wybuchowych na zwłokach po czym, po szczegółowym pytaniu dziennikarzy, informuje, że jeszcze nie przeprowadzono szczegółowych badań. Jednocześnie nie ukrywa, że wiadomość o odkryciu cząsteczek wysokoenergetycznych na wraku postawiła prokuraturę na baczność. Do tego stopnia, że prokuratorzy chcieli go ostrzec, że jeśli „ta informacja bez odpowiedniej interpretacji” trafi do opinii publicznej, to może wywołać napięcie. A od kiedy to prokuratorzy zajmują się zapobieganiu napięciom społecznym? Seremet przyznaje, że informacja od biegłych była tak elektryzująca, że sam zajął się uprzedzeniem premiera, że mogą być kłopoty. Trudno nie zrozumieć czytając ten wywiad, że od 2 października, tj. od rozmowy premiera Tuska z Seremetem, rząd wiedział o tykającej bombie. Andrzej Seremet usiłuje też wmówić opinii publicznej, że badania komisji Millera służyły innemu celowi niż badania prokuratury. Tak jakby można jeszcze było ukryć, że komisji nie udało się w wiarygodny sposób ustalić przyczyny katastrofy, zaś prokuratura prowadzi ślamazarne śledztwo. A tego się już ukryć nie da. Dlatego prokurator generalny nieśmiało daje jednak do zrozumienia, że coś dziwnego w tym śledztwie się dzieje. Np. kiedy informuje, że nie rozumie dlaczego taśmy z Jaka-40 badane są w Krakowie już 2,5 roku. Rozbrajająca jest ta jego bezradność, ale na pewno nie jest przypadkowa. Po wielkiej wpadce z publikacją „Rzeczpospolitej” Seremet wyczuł, że nie uda mu się dłużej unikać odpowiedzialności. Wybrał „odpowiedzialne informowanie” naiwnie wierząc w to, że uda mu się uniknąć odpowiedzialności za skandalicznie prowadzone śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej. W rozmowie z dziennikarzami „Wprost” prokurator generalny w zawoalowany sposób wskazuje na niedociągnięcia pracy BOR, a nawet szefa NPW – Parulskiego. Chodzi o pilnowanie ciała ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego po sekcji zwłok w Smoleńsku. Seremet powiedział w wywiadzie, że drastyczne zdjęcia, które w połowie października trafiły do Internetu zrobił funkcjonariusz sił specjalnych Federacji Rosyjskiej. Broni jednak generała Parulskiego przed zarzutem opuszczenia ciała ś.p. prezydenta stwierdzając, że „nie jest on borowcem”. W ustach prokuratora generalnego brzmieć to powinno jak oskarżenie BOR o niedopełnienie obowiązków. Ale, jak wiadomo, prokuratura spisała w formie zaleceń cała listę „uchybień” i nie zdecydowała się na postawienie szefowi BOR zarzutów. Nie przeszkadza to jednak Seremetowi pozostawać zniesmaczonym, że szefostwo MSW ma nadal zaufanie do szefa BOR generała Janickiego. Niesmak wyraża pytaniem: „Czy powinienem iść na Belweder?”. Głupio sądzić, że manifestowana przez prokuratura generalnego bezradność jest próbą kokietowania opinii publicznej. Ale jednak chyba tak jest. Trudno nie dostrzec, że Seremet  wskazuje na prezydenta jako ten urząd, który broni generała Janickiego. Prokurator generalny nerwowo wzdraga się przed oskarżeniami dziennikarzy pod adresem państwa, które w tym śledztwie całkowicie zawiodło. Chce, by opinia publiczna wierzyła, że zawinili poszczególni ludzie i procedury narzucone przez Rosję.  A przecież kompromitacja państwa wynika z całego, autoryzowanego w końcu wywiadu prokuratora generalnego dla „Wprost”.  Obserwator

I co z tego? Nic milszego niż wisieć na pluszowym krzyżu, więc kandydatów do męczeńskiej palmy na salonach cała kolejka. Prześladowaniami ze strony internetowych anonimów chlubi się w ostatnim „Wproście" Magdalena Środa, a we wszystkich możliwych mediach Maciej Stuhr (gazeta.pl zapewnia wprawdzie, że „internauci stoją za nim murem", ale czy aż tak, by pójść katować się żałosnym filmem twórcy tak pamiętnych dzieł, jak „Demony wojny według Goi" czy „Ja, Gareth"?) Dziś jednak, wydaje się, mamy kandydata na męczennika, którego ofiara przewyższa wyżej wymienionych i wielu innych. Oto 34-letniemu Zabrzaninowi grożą 2 lata więzienia (spróbujmy powiedzieć to z charakterystyczną intonacją redaktora Kurkiewicza ostrzegającego przed faszyzmem: DWAAA LATAAA WIĘZIENIAAA!) za to, że chciał wypisać się z Kościoła Katolickiego. Konkretnie, jako człowiek nowoczesny i „fajny Polak" zażądał od swego proboszcza takiego właśnie zaświadczenia na piśmie. Tymczasem proboszcz zaczął kręcić, że to niemożliwe tak od ręki, że są procedury, papiery... Każdy przyzna, że „fajny Polak" miał prawo nieco się unieść i trochę „czarnego" przetrzepać. I teraz temu dzielnemu człowiekowi prokuratura grozi więzieniem? I ja się o tym dowiaduję z notki w „Super Expressie", nawet nie wymieniającej imienia i pierwszej litery nazwiska zabrzańskiego bohatera? Panie Hartman! Pani Holland! Święci Wajdo, Koro z Sipowiczem i Ramonką, Szczuko, były ojcze Bartosiu i wciąż jeszcze ojcze Boniecki ze swoim Nergalem, wy wszyscy w ogóle, autorytety nasze, dlaczego milczycie, dlaczego nie piszecie listów protestacyjnych, nie urządzacie koncertu w obronie, nie alarmujecie Komisji Europejskiej? Co jest, państwo wyznaniowe dobitnie okazuje swą brunatność, a autorytety śpią?! W tym samym „superaku" ciekawy blok materiałów o fotoroadarach, zainspirowany zwycięstwem mecenasa Artura Wdowczyka nad Inspekcją Transportu Drogowego, która chciała z niego zrobić kapusia pod karą mandatu z fotoradaru. Wynika z tego wyroku − drobiazg − że prowadzony od lat przez państwo biznes na fotoradarach (z którego minister Rostowski zaplanował na ten rok 2 miliardy wpływów do budżetu) jest zwyczajnie nielegalny. Pytanie retoryczne − no i co z tego? Tu jest III RP. Jak co tydzień sięgam po kolejną dawkę sukcesów władzy, opiewanych przez „Politykę" a zwłaszcza przez niezłomną w różowaniu rzeczywistości Janinę Paradowską. Dziś o sukcesie prezydenckiego marszu. Zdanie, którym można się nasadzać jak proustowską margerytką: „Asystę Aleksandra Halla i Romana Giertycha w trakcie składania kwiatów pod pomnikiem Dmowskiego należy uznać za istotny fakt polityczny". A dlaczego nie zauważa pani redaktor asysty „Misia" Kamińskiego, który tak się starał zmieścić w tym samym kadrze? Moja żona (w końcu zawodowo w tym wyszkolona) z lubością analizowała przed ekranem mowę ciała znanego z licznych cnót polityka, zwracając mi uwagę na fakt, że starający się o nominację na kolejną europarlamentarną kadencję były spin doktor Kaczyńskiego, a obecnie jeden z jego delatorów, porusza się identycznie jak nasza suczka, wdzięcząca się pod stołem, kiedy państwo akurat jedzą i jest szansa na jakąś spadająca skórkę. Generalnie, bohaterem tego numeru „Polityki" jest Grzegorz Hajdarowicz. Ale nie bohaterem pozytywnym. Choć także nie negatywnym. Właściciel konkurencyjnych tytułów opisany zostaje w okładkowym materiale po prostu jako biznesowy Jaś Fasola. W języku ludu nazywa się to „darciem łacha". Widać wyraźnie, że krew Gmyza salonowi nie wystarczyła, przeciwnie, poczuwszy ją, jak stado piranii, żądają więcej − redaktor Najsztub w niedawnym wywiadzie we „Wprost" wskazał nawet niedwuznacznie, co powinien zrobić Hajdarowicz, jeśli chce być ponownie dopuszczonym do towarzystwa. Zajrzyjmy tedy do „Rzeczpospolitej". Na pierwszej stronie dwa materiały, które powinny zdominować dzisiejsze telewizyjne przeglądy prasy − pierwszy o wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który uznał za nielegalne 640 milionów złotych oszczędności, jakie zrobił tandem kombinatorów finansowych Tusk−Rostowski „zawieszając" świadczenia 40 tysiącom emerytów z lat 2009-2010. Teoretycznie rząd ma im teraz obowiązek te pieniądze oddać. Teoretycznie, bo obok materiał, jak piszą autorzy, który nadawałby się na scenariusz dla śp. Stanisława Barei. I faktycznie. Otóż pewien biznesmen okradziony został przez pracownika na 800 tysięcy złotych. Złodzieja złapano i skazano, ale Sąd Okręgowy w Gdańsku przyzwyczaił się do odebranych złodziejowi pieniędzy i ani myśli ich oddawać okradzionemu. Według interpretacji prezes sądu, owe 800 tysięcy jest bowiem dowodem rzeczowym w sprawie, a dowodów rzeczowych sąd nie oddaje. Co prawda, wyższa instancja już prawomocnie kazała to zrobić, ale pani prezes nie odda, no i co jej kto zrobi? Zaraz, zaraz, który to sąd? Ten z „call center" Rysia? Czy może ten, gdzie do dziś szefuje sędzia, który w latach osiemdziesiątych skazał człowieka na pięć lat bez zawieszenia za „zamiar prowokacyjnego wypuszczenia na ulicę pomalowanej na czerwono świni z napisem »głosuję bez skreśleń«"? Trudno ogarnąć, doprawdy, sądy w Trójmieście są już sławne na cała Polskę, co jeden, to lepszy... Skoro jesteśmy przy prawie, w tejże „Rzeczpospolitej" adwokat Jacek Kędzierski tłumaczy, dlaczego zatrzymanie przez policję Marszu Niepodległości i rozdzielenie go pod pretekstem walki z grupą zadymiarzy z bocznej ulicy, jak również przenikanie do niego tajniaków (a właściwie „jawniaków") w kominiarkach było nielegalne. No, było. No i co? „Narzuca się wniosek, że władzy wykonawczej zależało na wywołaniu zamieszek", pisze adwokat Jacek Kędzierski. No, królowa Bona umarła, panie mecenasie. I kto co władzy wykonawczej zrobi, skoro ma ona aż 42 procent poparcia w TNS? (Dziwna cisza natomiast okryła późniejszy o kilka dni sondaż TNS, w którym znowu na prowadzenie wrócił PiS). Gazety opozycyjne żegnają śp. Erazma Ciołka, wspaniałego artystę i fotografa który uwiecznił „Solidarność". Dopiero te nekrologii uświadamiają mi, że Jego wizytówka od paru tygodni leżała na moim biurku na kupce „zadzwonić w wolniejszej chwili". „Śpieszmy się kochać ludzi, tak prędko odchodzą"... RAZ

NASZ WYWIAD. Cezary Gmyz: "Cały czas przyglądam się sprawie trotylu we wraku tupolewa" Nie można było tego artykułu pominąć w przeglądach prasy w europejskich mediach - mówi Cezary Gmyz, dziennikarz zwolniony z "Rzeczpospolitej" po publikacji nt. materiałów wybuchowych znalezionych we wraku TU-154M w Smoleńsku. Gmyz przyznaje, że jego artykuł mógł mieć wpływ na późniejsze publikacje o katastrofie w niemieckiej prasie.

wPolityce.pl: W mediach europejskich, szczególnie niemieckich, widać jakiś przełom w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ostatni artykuł Gerharda Gnaucka w "Die Welt" to już nie tylko odtworzenie, jak dotychczas, oficjalnej wersji komisji Millera, ale wiele niestawianych dotąd pytań. O ewentualny zamach, czy też o współpracę podczas śledztwa rządów polskiego i rosyjskiego. Czy to jest, jak mówił w rozmowie z wPolityce.pl prof. Krasnodębski, pękająca bariera milczenia? Cezary Gmyz: To jest zapewne tak, że kropla drąży skałę i wokół Smoleńska zebrało się zbyt dużo wątpliwości, wokół rzeczywistego przebiegu tej tragedii. Każda kolejna informacja zadaje właściwie kłam temu, co mówiły raport Millera i raport Anodiny. Te informacje zaczynają przeciekać przynajmniej do europejskiej opinii publicznej. Ja Gerharda Gnaucka znam i cenię, to jest człowiek, który w Polsce mieszka od wielu, wielu lat. Niejednokrotnie potrafił iść w poprzek niemieckiemu myśleniu o Polakach, bo on Polaków zna, lubi i ceni. A jednocześnie posiada zmysł krytycznej analizy, za który bardzo go cenię.

W niemieckich mediach w przeglądach prasy cytowane są zazwyczaj dwa polskie tytuły, to "Gazeta Wyborcza" i "Rzeczpospolita". Na "Gazetę Wyborczą" nie ma co liczyć, z "Rzeczpospolitą" nie wiadomo, jak będzie po twoim zwolnieniu. Jak zatem mamy oddziaływać, jak docierać do niemieckiej, czy też patrząc szerzej, europejskiej opinii publicznej z kwestiami, które Polaków niepokoją, nie tylko w sprawie katastrofy smoleńskiej? Bardzo, bardzo ważne są osobiste kontakty. Dlatego, że reprezentantami polskich mediów w mediach niemieckich są osoby, które są kojarzone raczej z liberalnym myśleniem, mało konserwatywnym, bardziej lewicowym. Osobą bardzo często cytowaną w mediach niemieckich jest Adam Krzemiński z "Polityki", który kiedyś w mojej obecności powiedział o sobie, że jest częścią niemieckiej opinii publicznej. Polski dziennikarz! Te słowa mną wtedy wstrząsnęły. Jak polski dziennikarz mógł coś takiego sam o sobie powiedzieć? I te osobiste kontakty są o tyle ważne, że to pokolenie w mediach niemieckich, z którym się przyjaźni Adam Krzemiński zaczyna powoli odchodzić na emeryturę. W niemieckich mediach jest cała masa młodych dziennikarzy, których znam osobiście, z których poglądami czasami się nie zgadzam, ale są to bez wątpienia profesjonaliści, którzy sięgają troszeczkę dalej. To ludzie, którzy mają taką przewagę nad swoimi poprzednikami zajmującymi się Polską, że znają nasz język. Mam nadzieję, że właśnie to młode pokolenie dziennikarzy, które zyskuje coraz bardziej na znaczeniu, jest w stanie zmienić obraz Polski, czy chociaż spowodować, że on będzie bardziej zróżnicowany. Przez pięć lat prowadziłem fundację, która współpracowała z niemieckimi mediami, poznałem wtedy wielu dziennikarzy niemieckojęzycznych, także z Austrii, Szwajcarii, którzy teraz działają na rzecz Polski. Czasami napiszą coś pozytywnego o Polsce. Warto uprawiać tego typu działalność, bo jest ona niesłychanie nierównomierna. Mamy w tej chwili bardzo niewielu korespondentów w Niemczech, a luki tej nie będą w stanie wypełnić, jak chciałby minister Sikorski, piszący blogi ambasadorowie. Zwłaszcza, że w Niemczech mamy do czynienia z sytuacją skandaliczną, bo od dłuższego czasu nie mamy tam ambasadora, który reprezentowałby nasze interesy. Tutaj trzeba pomyśleć o systemie promowania Polski, a nie tylko jednego poglądu politycznego. Mogłoby to być coś na wzór fundacji politycznych, które mają w Polsce swoje przedstawicielstwa i mają wpływ na opinię publiczną. Bardzo silna jest Fundacja Adenauera, która formalnie jest konserwatywna, ale reprezentuje przede wszystkim niemiecki punkt widzenia. Warto pomyśleć, w ramach takiej pracy u podstaw, o nawiązywaniu bliskich, przyjacielskich kontaktów. W Niemczech jest spora grupa dziennikarzy, która po przyjechaniu do Polski, wyzbyła się swoich uprzedzeń i ma bardziej zróżnicowany punkt widzenia na Polskę i sprawy polskie.

Artykuł Die Welt może być optymistyczną iskierką, jeśli chodzi o zróżnicowany przekaz z Polski do Europy Zachodniej. Wypada się też cieszyć, że refleksja dotarła do amerykańskiego kanału Discovery Channel. Jeden z odcinków programu miał mieć tytuł "Wykonując rozkazy", która wskazywała, że twórcy serii sugerowali się raportami MAK oraz komisji Millera. Program ukaże się jednak pod nazwą "Śmierć prezydenta". Z czego można wynikać taka zmiana? Rozmawiałem ostatnio z pewnym człowiekiem ze Stanów Zjednoczonych, który powiedział, że na szczęście ta wersja z raportu MAK i Anodiny z wydzierającym się na pilotów pijanym generałem Błasikiem do opinii publicznej się nie przebiła. Jest jeszcze wobec tego szansa wpływania na media amerykańskie, które decydują przecież o kształcie światowej opinii publicznej i na odwrócenie tego przekazu. Problem polega na tym, że - niestety - organizacje polskie w Stanach Zjednoczonych są wewnętrznie skłócone i podzielone. Nie mamy silnego lobby politycznego, które mieć powinniśmy. Mają takie lobby Izraelczycy w postaci diaspory żydowskiej, mają Irlandczycy, Włosi czy Niemcy. My takiego lobby nie mamy i to też powinno zadaniem dla naszego ministerstwa spraw zagranicznych. Niestety, MSZ, który przejął od Senatu pomoc dla Polonii i finansowanie pewnych działań polonijnych, jest powodowany politycznie i są dotowane tylko te inicjatywy, które mogą przynieść głosy w największym okręgu wyborczym, czyli w Warszawie, bo tam trafiają głosy z konsulatów. Ci ludzie, działacze polonijni, którzy są posłuszni PO, są zasilani pieniędzmi i nie chodzi tutaj już wcale o sprawę Polski, tylko o interes partyjny.

Mówisz o systematycznej pracy dziennikarskiej, metodycznym działaniu u podstaw, które może przynieść owoce w postaci przyjaznych publikacji o Polsce za granicą. Na ile ty masz świadomość, że osobiście się do tego przyczyniłeś, poprzednimi publikacjami, ale przede wszystkim artykułem "Trotyl we wraku tupolewa" w Rzeczpospolitej? Jest w tym pewnie jakaś zasługa tej publikacji i tego, że "Rzeczpospolita" się na nią zdecydowała. Absolutnie nie można jej było pominąć w przeglądach prasy w Europie. Śledziłem to i rzeczywiście europejska prasa relacjonowała ten artykuł. W różny sposób, niejednokrotnie podkreślając wyjątkowo stanowisko prokuratury. Natomiast fakt, że znaleziono tam - jak powiedział prokurator Seremet, łagodząc przekaz - cząsteczki, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych, to wywołało zainteresowanie. Bo to, co robi Putin, co robi Rosja, cieszy się o wiele większym zainteresowaniem mediów, niż to, co my robimy. Putin od dłuższego czasu ma dość złą prasę, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, ale coraz gorszą w Niemczech. I w momencie, kiedy padają pytania o Rosję, o tę katastrofę i czy Rosja byłaby skłonna dopuścić się takiej zbrodni, to ci ludzie muszą szukać odpowiedzi. Bo jeżeli by przyjąć, że Rosja w jakikolwiek sposób odpowiada za tę katastrofę, to wniosek jest jeden - bezpieczeństwo całej Europy jest zagrożone.

Czy planujesz w jakiś sposób kontynuowanie tematu materiałów wybuchowych w tupolewie? Tak, cały czas się tej sprawie przyglądam. Dzisiaj wiem o niej znacznie więcej niż w chwili, kiedy pisałem ten artykuł, choć już wtedy sporo wiedziałem. Będę się oczywiście dziennikarsko tym zajmował, ale to nie jest tak, że ja chcę być dziennikarzem jednego tematu. Zawsze stosowałem duży płodozmian, skakałem z jednego tematu na drugi, często od siebie odległe. Od np. afery hazardowej po np. sprawy lokalne, które obrazowały złą pracę samorządów. I te rzeczy także pozostają w orbicie moich zainteresowań i nad nimi także będę pracował. Rozmawiał Marcin Wikło

Kolejny "sukces" Tuska Wczoraj minister Rostowski, odtrąbił kolejny „sukces” rządu Tuska, a jest nim najniższa od lat rentowność polskich 10-letnich obligacji skarbowych, wynosząca „zaledwie” 4,2% w sytuacji kiedy jeszcze rok temu przekraczała ona 6%.

1. Obecna sytuacja na rynku polskich obligacji, wręcz zmusza do poważnego zastanowienia się nad przyszłością naszego długu publicznego, ponieważ jak wszystko na to wskazuje, mamy w tym przypadku do czynienia z klasyczną bańką spekulacyjną. Jej pęknięcie może spowodować poważne konsekwencje w postaci znacznej dewaluacji złotego, poważnego wzrostu wartości długu zaciągniętego w walutach innych niż krajowa, a w konsekwencji znaczący wzrost kosztów jego obsługi.

2. Przypomnę tylko, że w opublikowanym w połowie tego roku, raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym kosztów pożyczania, pojawiła się informacja, że koszt obsługi polskiego długu publicznego w roku 2011, należał do najwyższych w Europie. Według danych Komisji Europejskiej jeżeli zestawimy wszystkie zapłacone w 2011 roku przez Polskę odsetki od obligacji, bonów skarbowych i kredytów rządu, samorządu i innych jednostek publicznych, z wielkością naszego długu, to średnie odsetki wyniosły 5,4% i wyższe miała tylko Rumunia 5,7%. Niższe odsetki płaciły między innymi Węgry 5,3%. Litwa 5,2% ale także kraje mające coraz większe kłopoty ze spłatą swoich długów takie jak Grecja 4,5%, Włochy 4,2%, Portugalia 4,1%, Hiszpania 4,0%, czy Irlandia 3,7%. A więc oprocentowanie polskiego długu w 2011 roku było na 2 miejscu w Europie tyle tylko, że liderowanie Rumunii w tej dziedzinie ma niższy ciężar gatunkowy ponieważ dług publiczny Rumunii stanowił tylko 33% PKB, a wielkościach bezwzględnych wyniósł około 80 mld euro. Polski dług to ponad 56% PKB, a wielkościach bezwzględnych to około 220 mld euro, a więc blisko 3-krotnie więcej niż w przypadku Rumunii. Stąd właśnie w tegorocznym polskim budżecie koszty obsługi długu wynoszą blisko 43 mld zł i są najwyższe w historii naszego kraju.

3. Co zmieniło się na korzyść w polskiej gospodarce i naszych finansach publicznych, że w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy rentowność polskich obligacji, zmalała o ponad 2 punkty procentowe. Zmian na korzyść, oczywiście nie ma żadnych. Wszystkie instytucje zarówno krajowe jak i zagraniczne przewidują spadek tempa wzrostu polskiego PKB z 4% w roku 2011 do około 3% w tym roku i do poniżej 2% w roku 2013 (niektórzy ekonomiści twierdzą nawet, że w 2013 roku PKB w Polsce w ogóle nie wzrośnie, a może się nawet pojawić spadek PKB). Rośnie także nasz dług publiczny, wprawdzie trochę wolniej niż w latach 2009-2011 ale liczony metoda unijną w roku 2012 przekroczy 900 mld zł, z tego blisko 1/3 będzie wyrażona w walutach innych niż polski złoty, a więc niezwykle wrażliwa na zmienność naszej waluty.

3. Dlaczego więc rentowność polskich obligacji maleje? Niestety istnieje bardzo poważna obawa, że ten spadek ma charakter przejściowy i wynika głównie z tego, że Europejski Bank Centralny, chcąc poprawić płynność sektora bankowego w strefie euro, na wiosnę tego roku w dwóch transzach po 0,5 bln euro każda, zasilił kredytami banki krajów strefy euro przy oprocentowaniu niższym niż 1%. W ciągu krótkiego czasu w europejskim systemie bankowym znalazło się dodatkowo ponad 1 bln euro, bardzo taniego pieniądza (dodatkowo jeszcze EBC kupował na wtórnym rynku niepełnowartościowe obligacje takich krajów jak Hiszpania i Włochy i wydał na to przynajmniej 300 mld euro) i ten pieniądz szuka szybkiego zarobku.Amerykańska Rezerwa Federalna przeprowadziła także w ciągu ostatnich lat dwa tzw. poluzowania ilościowe w wyniku czego na rynku znalazło się dodatkowo 2 biliony USD. Ponadto EBC i Amerykańska Rezerwa Federalna prowadzą od paru lat politykę bardzo niskich stóp procentowych ( EBC poniżej 1%, Amerykańska Rezerwa w okolicach 0%), stąd pożyczanie tam i inwestowanie u nas jest niezwykle efektywne. Stąd właśnie atrakcyjność papierów dłużnych krajów Europy Środkowo - Wschodniej, gdzie stopy banków centralnych są wyraźnie wyższe od tych w EBC, a w konsekwencji pożyczanie pieniędzy podmiotom z tych krajów jest bardziej opłacalne niż na Zachodzie Europy. Ba papiery skarbowe niektórych krajów UE np. Niemiec mają rentowności ujemne co oznacza, że inwestor jest gotów ponieść stratę aby tylko bezpiecznie przechować swój kapitał. Ma więc rację Janusz Szewczak główny ekonomista SKOK alarmując, że mamy do czynienia z klasycznym carry trade - tanim pożyczaniem na w Europie Zachodniej by inwestować w papiery o znacznie wyższej rentowności w Europie Wschodniej ale przede wszystkim w Polsce ze względu na olbrzymie potrzeby pożyczkowe wynoszące około 180 mld zł rocznie i dużą płynność naszego długu. Rośnie więc spekulacyjna bańka na polskich obligacjach i mimo tego, że teraz pożyczamy wyraźnie taniej, to jej pęknięcie, będzie nas naprawdę dużo kosztowało. Zbigniew Kuźmiuk

Dokument kompromitujący Polskę Na PolandLeaks opublikowaliśmy nieznany opinii publicznej dokument kompromitujący w sposób niebywały polski rząd na arenie międzynarodowej. Tym razem nie są to ani zdjęcia satelitarne ze Smoleńska, ani nagranie rozmowy Tusk - Putin, ani raport o słabości polskiej armii, ani potwierdzenie wysłania PIT-ów z MSZ do białoruskiej opozycji. Jest to dokument, który odwrócił losy śledztwa w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce. Śledztwo to wszczęto w 2008 roku, gdy prokuratorem generalnym był Zbigniew Ćwiąkalski. Wszczęto je dlatego, że kompromitowało przedstawicieli dwóch partii politycznych wrgoich PO: SLD (jego politycy zgodzili się na tajne więzienia CIA), oraz PiS (tuszowali skandal). Po wędrówce z jednej prokuratury do drugiej, akta śledztwa trafiły w końcu do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, a konkretnie do prokuratora Jerzego Mierzewskiego. Prokuratura wystąpiła do Agencji Wywiadu o udostępnienie materiałów tj, danych oficerów biorących udział w procederze, oraz związanych z tym dokumentów. Agencja Wywiadu odmówiła ich udostępnienia powołując się na bezpieczeństwo państwa i tajemnicę państwową. Wówczas prokuratura zwróciła się do I prezesa Sądu Najwyższego o tzw. "rozstrzygnięcie". "Rzostrzygnięcie" to forma prawna pozwalająca na wydanie wiążącej i mającej moc prawną decyzji w sporze prawnym między dwoma stronami. I Prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki w kwietniu 2009 rozstrzygnął, iż polski wywiad zobowiązany jest dostarczyć prokuraturze żądane przez nią dokumenty.

Potwierdzający to dokument publikujemy na stronie www.polandleaks.org

Dokument jest o tyle zaskakujący, że nie ma na nim klauzuli tajności. Po drugie: decyzja prof Gardockiego odebrała Agencji Wywiadu możliwość jakiejkolwiek obrony i zmusiła ją do wydania dokumentów związanych z tajnymi więzieniami CIA. I w ten sposób prokuratura wspólnie z Agencją Wywiadu skompromitowała Polskę na arenie międzynarodowej. Bo to, że po takiej decyzji, którą w dodatku włączono do akt jawnych, nikt nie zaufa ani polskim służbom, ani polskiej prokuraturze, ani polskim politykom, to już pewne.

Tajne więzienia

Banksterzy z GS-u i czwarty (samo)rozbiór Polski W tym tygodniu ukażą się dwa moje felietony. W czwartek w Dzienniku Gazecie Prawnej tekst na bazie najnowszej książki byłego pracownika Goldmana Sachsa o patologiach w tym banku. Poniżej fragment:

“Książka Grega Smitha ujawnia niektóre sekrety działania GS-u i pokazuje metody zarabiania dużych pieniędzy. Podczas pracy dla GS-u w Londynie Greg Smith próbował uruchomić różne usługi dla klientów, potrzebne w czasach turbulencji na rynkach finansowych. Ale nikt nie chciał mu pomagać, ponieważ kultura organizacyjna firmy była nastwiona na „transakcje-słonie” i strzyżenie muppetów.  Transakcja-słoń, jak wyjaśnia Greg Smith, to taka transakcja, na której w jednym strzale GS zarabia na kliencie co najmniej milion dolarów. Książka pokazuje, jak ludzie w GS-ie zajmowali się wymyślaniem różnych złożonych produktów, których klient nie był w stanie zrozumieć, i sprzedawano te produkty zarabiając właśnie milion lub więcej na jednej transakcji. Nic dziwnego, że według Grega Smitha, w GS-sie klientów nazywano muppetami. Co prawda muppet oznacza sympatyczne futrzane zwierzątko, ale w brytyjskim slangu oznacza także idiotę. Czyli takiego klienta, który dał się ostrzyc na ponad milion dolarów w jednej transakcji.”

W sobotę w Rzeczpospolitej w dodatku Plus/Minus będzie felieton, który jest prowokacją intelektualną. Zakładam  w nim czwarty rozbiór Polski, tym razem taki samorozbiór, i pytam czytelnika, w którym kraju chciałby zamieszkać. Poniżej fragment:

“[...] Przeprowadźmy pewien eksperyment intelektualny, załóżmy, że wzorem Czechosłowacji Polska podzieli się na dwie części. Na Zachodzie powstanie PRL, Polska Republika Lemingów, a na Wschodzie IV Rzeczpospolita. Linia graniczna musiałaby też przechodzić środkiem Mazowieckiego i Łódzkiego, w Warszawie na przykład wzdłuż linii Wisły. Stolica PRL-u zostanie przeniesiona do Gdańska lub Poznania, a IV RP do Krakowa. Zastanówmy się, jak mógłby wyglądać rozwój obu krajów. Najpierw pojawiłby się problem zadłużenia, kto je dziedziczy po III Rzeczpospolitej. Sprawiedliwie byłoby to policzyć według długu, który powstał za czasów, gdy rządziły partie z nadania obecnych lemingów lub narodowców. W takim mechanizmie liczenia, PRL byłby na starcie bardziej zadłużony niż IV RP, co wynika z prostego faktu, że partie bazujące na poparciu obecnych lemingów rządziły znacznie dłużej niż partie w poparciem narodowców (tutaj można zaliczyć tylko rządy Jana Olszewskiego, Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego). Dług PRL z pewnością przekroczyłby 60% PKB nowego kraju. To byłoby poważnym problemem, bo rząd PRL-u prawdopodobnie chciałby jak najszybciej doprowadzić do wejścia tego kraju do strefy euro. Być może po kilku latach udałoby się obniżyć dług, wtedy w PRL-u płacono by euro, w IV RP walutą była by złotówka. Flagą IV RP z pewnością pozostałaby białoczerwona z orłem w koronie. Z flagą PRL byłby problem, ale konsumpcyjnie i prounijnie nastawione społeczeństwo musiałoby wybrać coś innego. Kiedyś żartobliwie sugerowałem, że być może orła powinna zastąpić mała biedronka.” Rybiński

Polityczna przechowalnia NIK coraz bardziej w rękach koalicji PO-PSL W ubiegłym tygodniu przez media przemknęła informacja, że w Senacie znajduje się projekt nowelizacji ustawy o Najwyższej Izbie Kontroli. Chodzi o przesunięcie o rok – do 1 stycznia 2014 r. – wejścia w życie kadencyjności dyrektorów i wicedyrektorów w NIK, co zakłada ustawa uchwalona w ubiegłym roku. Wnioskodawcy nowelizacji – senatorowie PO (wśród nich były minister obrony Bogdan Klich) – nie kryją swoich intencji. Otóż w sierpniu 2013 r. kończy się kadencja obecnego prezesa NIK Jacka Jezierskiego, wybranego jeszcze za rządów PiS. Gdyby więc kadencyjność weszła w życie jeszcze za jego urzędowania, istniałaby obawa, że nowy prezes, wybrany przez koalicję PO-PSL, nie będzie mógł odwołać dyrektorów z nadania Jezierskiego. A przecież NIK już od dawna traktowana jest jako jeden z politycznych “łupów”. A raczej politycznych “przechowalni”, w których upycha się na dobrze płatnych stanowiskach tych kolesiów, dla których chwilowo zabrakło miejsca w Sejmie czy rządzie. Tak było od początku III RP, ale w ostatnich latach proceder ten przybrał szczególnie wielkie rozmiary. Wystarczy spojrzeć na obecne kierownictwo Izby.
Wiceprezesi Schetyny To prawda, że prezesa NIK wybiera Sejm za zgodą Senatu na 6-letnią kadencję. Dlatego Jacek Jezierski, wieloletni współpracownik Lecha Kaczyńskiego, może kierować Izbą do dzisiaj, dzięki czemu NIK stanowi jeszcze realną instytucję kontrolną wobec obecnej władzy. Ale już wiceprezesów powołuje i odwołuje marszałek Sejmu, w dodatku na czas nieokreślony. Dlatego Grzegorz Schetyna tuż przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi powołał na wiceprezesów Mariana Cichosza i Wojciecha Misiąga. Ten pierwszy, były wojewoda chełmski i senator PSL, a także wiceminister sprawiedliwości w rządzie Tuska, bez wątpienia pilnuje w NIK interesów partii Waldemara Pawlaka. Natomiast Misiąg to wieloletni wiceminister finansów z ekipy Balcerowicza, specjalista od budżetu państwa, a także były członek rady nadzorczej FOZZ. Ale też tajny współpracownik PRL-owskiego wywiadu i kontrwywiadu z lat 1986-1990, który po raz pierwszy został ujawniony w 1992 r. na liście Macierewicza, ale sam przyznał się do tego dopiero w oświadczeniu lustracyjnym złożonym 4 lata temu. Zresztą Misiąg trafił do NIK już w 2003 r., gdy został doradcą ówczesnego prezesa Mirosława Sekuły (późniejszego posła PO), a w 2008 r. trafił do Kolegium NIK, czyli organu kierującego pracami Izby.
Dyrektorzy polityczni W obecnym składzie Kolegium znajdziemy m.in. Józefa Płoskonkę, który w latach 1990-1994 był wojewodą kieleckim, a później wiceszefem MSWiA w rządzie Buzka, odpowiedzialnym za wdrażanie reformy samorządowej (powiaty i nowe województwa). 10 lat temu prezes Sekuła mianował go swoim doradcą, co nie przeszkadzało Płoskonce doradzać Platformie Obywatelskiej i Janowi Rokicie, który szykował się do urzędu premiera. Dawni politycy zajmują też inne ważne stanowiska w NIK. Departamentem Administracji Publicznej kieruje Józef Górny, w latach 90. wiceprezydent Rzeszowa, następnie poseł AWS, a potem – dzięki prezesowi Sekule – dyrektor generalny Izby oraz jej wiceprezes (do września ub.r.). Na czele Departamentu Obrony Narodowej stoi Marek Zająkała, przyjaciel Donalda Tuska z lat studenckich w Gdańsku – razem zakładali podziemne pismo “Przegląd Polityczny”, wokół którego powstał potem Kongres Liberalno-Demokratyczny. Także i Zająkała w latach 2007-2011 był wiceprezesem NIK, a wcześniej wiceministrem obrony u boku Radosława Sikorskiego (jeszcze w rządzie PiS). Kolejnym byłym wiceprezesem Izby, który dziś pełni obowiązki dyrektorskie – kieruje Departamentem Infrastruktury – jest Stanisław Jarosz, w latach 90. burmistrz Międzyrzeca Podlaskiego, następnie senator AWS. Na czele Departamentu Porządku i Bezpieczeństwa Wewnętrznego w NIK stoi Marek Bieńkowski, który za rządów Buzka był komendantem głównym Straży Granicznej, zaś w okresie rządów PiS – komendantem głównym policji (odszedł z ministrem Dornem). To zresztą niejedyny były policjant u boku prezesa Jezierskiego – rzecznikiem NIK jest Paweł Biedziak, były ksiądz, który w latach 1997-2007 był rzecznikiem Komendy Głównej Policji, a później przez dwa lata zastępcą redaktora naczelnego “Super Expressu”. Natomiast Departamentem Środowiska w NIK kieruje Tadeusz Bachleda-Curuś, ojciec znanej aktorki Alicji, ale też brat byłego burmistrza Zakopanego (oczywiście związanego z AWS), a dziś biznesmena, którego majątek szacowany jest na setki milionów złotych.
Prezes z Platformy Nie należy oczywiście z góry kwestionować kompetencji wysokich urzędników NIK, którzy trafili tam “z klucza politycznego”. Tyle że byli ministrowie, parlamentarzyści czy samorządowcy, pracując w Izbie, muszą kontrolować decyzje swoich następców, a nieraz i kolegów. Czy potrafią być obiektywni? Platformie zapewne uda się przeforsować senacką nowelizację, co oznacza, że decyzje personalne następcy Jezierskiego będą znacznie bardziej trwałe niż dotychczasowe. A kto będzie tym następcą? W PO od dawna pada kilka nazwisk. Mówiło się o powrocie Mirosława Sekuły, ale czy po jego kompromitacji w komisji ds. afery hazardowej Tusk zdecydowałby się na taki krok? Na razie Sekuła jest jednym z wiceministrów finansów – nawet do Sejmu już nie kandydował. Apetyt na fotel prezesa NIK miała też podobno Julia Pitera, ale i ona skompromitowała się jako nieudolna “minister ds. korupcji” w Kancelarii Premiera. W tej sytuacji najpoważniejszymi kandydatami wydają się posłowie Krzysztof Kwiatkowski (były minister sprawiedliwości) i Marek Biernacki. Wejście któregoś z nich do NIK mogłoby zresztą okazać się zbawienne dla dużej części obecnego kierownictwa Izby, gdyż Kwiatkowski był niegdyś osobistym sekretarzem premiera Buzka, a Biernacki kierował MSWiA w tym samym rządzie, zatem dawni politycy AWS to ich pierwotne, niejako naturalne otoczenie.
Paweł Siergiejczyk

Kamiński (CBA) zapowiedział przejęcie za rok Marszu przez PiS Wnuk Lipiński „sentymenty autorytarne Grubo powyżej 30 proc. dopuszcza możliwość tymczasowego zawieszenia demokracji, ....Kamiński poinformował, że w przyszłym roku PiS będzie chciał "pomóc" w organizacji Marszu. Wnuk Lipiński „sentymenty autorytarne w polskim społeczeństwie nie są odosobnione. Grubo powyżej 30 proc. dopuszcza możliwość tymczasowego zawieszenia demokracji, przy czym warunki tego zawieszenia są nie do końca sprecyzowane, a jakaś niezbyt duża, ale hałaśliwa część z nich uważa, że demokracja jest złem i należy ją zwalczać”....”W czasie niedzielnego Marszu Niepodległości przewodniczący Młodzieży Wszechpolskiej ogłosił, że zostanie powołany Ruch Narodowy. To narodziny nowej siły politycznej?Myślę, że za wcześnie o tym mówić”.....”Do kogo kierowany jest ten przekaz? Jak duży „rząd dusz” jest w stanie opanować? Może liczyć na sukces parlamentarny?”......”A zatem mamy się czego bać, to jest groźne? To trudno przewidzieć, chociaż historia pokazuje, żenawet małe grupki ekstremistyczne w czasach głębokiego kryzysu gospodarczego mogą być zaczynem czegoś większego.Gdyby i do nas przyszło załamanie gospodarcze, to takie ruchy mogłyby na pewno liczyć na głosy.Niewątpliwie czynnikiem, który sprzyja narastaniu nacjonalistycznych nastrojów jest to, co robi Prawo i Sprawiedliwość. Partia Jarosława Kaczyńskiego w mojej ocenie dekonsoliduje polską demokrację, ponieważ wypowiada lojalność demokratycznie wybranym władzom. Według ich logiki Polska jest niepodległa i suwerenna kiedy rządzi PiS, a kiedy przegra wybory, to odmawia legitymizacji przez procedury demokratyczne, co już jest groźne.Im bardziej PiS będzie szedł w tym kierunku, tym bardziej będzie ośmielał ruchy radykalne.”.....(źródło)

Ujawnienie przez Wnuk Lipińskiego wyników sondażu , w którym 30 procent Polaków zaakceptuje siłowe obalenie II Komuny , bo do tego si eto sprowadza jest ważną informacją. Polacy wpędzeni w nędze, wyniszczani biologicznie drakońskimi podatkami , sprowadzeni do ekonomicznej roli kolonialnego chłopstwa pańszczyźnianego nie widza innej szanse na zmiany , na poprawę swojego losu na lepsze. Istniej oczywiście inny problem . Europejski socjalistyczny system ekonomiczny polegający na wywłaszczeniu podatkami ludzi z pracy i majątku załamał się . Ratowano się zadłużeniem . Al eto też osiągnęło swoje granice . Oligarchia i kasta urzędnicza w całej Europie , aby zapewnić sobie pracę chłopstwa pańszczyźnianego musi zlikwidować resztki demokracji fasadowej i fizycznie chłopstwo do tej roboty zagnać. Ordynarna prowokacja reżimu i próba siłowego stłumienia antyrządowej demonstracji , Marszu Niepodległości pokazuje nam w jakim kierunku system polityczny III RP zmierza. Idealną ilustracją tego są słowa Brauna ,że reżim szykuje się do przeprowadzenia zamachu stanu . I że jedynie kontr zamach może obalić reżim ...(więcej)

Przytoczę jeszcze kuriozalną informację Korwina Mikkę o szykowanym zamachu stanu w Polsce .Korwin Mikke „Myślę, że na jesieni będziemy mieli raczej rozwiązanie siłowe niż nowe wybory.Co Pan przez to rozumie? Zamieszki uliczne i wkroczenie wojska.„.....”Wierzy Pan w przewrót wojskowy już w tym roku?To wynika z wyliczeń ekonomistów. Najdalej w przyszłym, a listopad to dla Polaków niebezpieczna pora….To prawda. Mam w tej sprawie sprzeczne doniesienia – z wyższych szczebli dowodzenia„.....(więcej)

I nie ma co się dziwić ,że w tej sytuacji Kaczyński podjął decyzje o spacyfikowaniu narodowców i wzmocnieniu , skonsolidowaniu prawicy wokół siebie. Nadchodzi bardzo niebezpieczny czas dla Europy i dla Polski Fukuyama pisze o specyficznym rodzaju zamachu stanu . Autogolpe . Termin pochodzi z Ameryki Łacińskiej o i oznacza autorski zamach stanu , który formalny przywódca przeprowadza przeciwko otaczającej i krepującej go oligarchii Do czegoś takiego może dojść na Węgrzech. Orban , demokratycznie wybrany przywódca państwa zagroził Europie ,że jeśli będą zagrożone podstawy ekonomiczne bytu Węgrów to on obali demokrację. Orban „Mamy nadzieję, że, z Bożą pomocą,nie będziemy musieli w miejsce demokracji wymyślać innych politycznych systemów, które należy wprowadzić, aby nasza gospodarka przeżyła „.....(więcej)

Jeśli Kaczyński do dojdzie do władzy w systemie demokracji fasadowej , to ogromna masa Polaków porze jego działania mające na celu likwidację , obalenie postkomunistycznej II Komuny . I Zachód tak jak w wypadku działań Orbana nic nie będzie mógł zrobić. Pod warunkiem ,że II Komunie nie uda użyć się narodowców do prowokacji i pacyfikacji opozycji w tym PiS u. Mariusz Kamiński . Polityk poinformował, że w przyszłym roku PiS będzie chciał "pomóc" w organizacji Marszu. - Warszawski PiS ma bardzo duże doświadczenie. Szereg manifestacji, jakie organizowaliśmy, przebiegały w sposób całkowicie spokojny - przypomniał. I dodał: "Chcemy, żeby ci obywatele, którzy chcą manifestować 11 listopada mieli poczucie, że mogą to robić w sposób bezpieczny. I my im to zapewnimy. Z cała pewnością pomożemy organizatorom tej manifestacji. Zorganizujemy ja w sposób taki, aby nie doszło do żadnych incydentów". „....”To była manifestacja obywatelska, nie organizowana przez partie polityczne. Ponieważ w ubiegłym roku organizatorzy chyba nie stanęli do końca na wysokości zadania nie chcieliśmy być kojarzeni z tego typu sytuacjami - mówił wiceprezes PiS. „....”Jego zdaniem za zamieszki, do których doszło w Warszawie 11 listopada, winę ponoszą "osoby całkowicie nieodpowiedzialne, które przyłączyły się do tego marszu i prowokowały starcia z udziałem policji" oraz organizatorzy, którzy "nie potrafili tego zorganizować w sposób taki, aby do takich incydentów nie dochodziło". ...(źródło)

Również Atak Brudzińskiego na nacjonalistów świadczy o podjęciu decyzji o odbiciu Marszu Niepodległości przez PIS . Link do wywiady video Brudzińskiego

Narodowcy Dmowskiego za bardzo się rozpędzili z tym powołaniem Ruchu Narodowego i piłsudczyk Kaczyński ich przystopował Wyciąg z tekstu Warzechy w którym występuje on przeciwko demokracji . Tezy , z którymi pozwoliłem sobie polemizować Warzecha „Republikański mit nie może nie uwzględnić rewolucyjnego terroru, ale przedstawia go raczej jako konieczne zło. Jako rodzaj wypaczenia, które trwało przecież tylko kilkadziesiąt miesięcy, za to zapoczątkowało wspaniałą republikańską tradycję. „...”Dzisiaj niektórzy starają się ostrzegać, że demokracja traktowana jako samoistna odpowiedź na wszystkie problemy staje się fetyszem. Demokracja bez wartości lub wręcz istniejąca w opozycji wobec nich to echo jakobińskiej Francji z setkami tysięcy ofiar terroru i bez prawdziwej wolności sumienia.”....”Jakobińskie pomysły na ustanowienie nowego ładu – nowe nazwy miesięcy czy zastąpienie religii kultem Najwyższej Istoty – dziś przypominają zmiany wprowadzane przez zamordystyczne azjatyckie reżimy „....”warto sobie przypomnieć okres najostrzejszej fazy rewolucji, w którym skupiły się wszystkie przyszłe niebezpieczeństwa, wynikające z bałwochwalczego traktowania demokracji i uzurpowania sobie przez grupkę „oświeconych" prawa do orzekania, co jest, a co nie jest wystarczająco postępowe i demokratyczne? „.....”Demokracja sama z siebie niczego nie gwarantuje. W imię najszczytniejszych haseł można dokonać najokropniejszych zbrodni „....(więcej)

Kurski „ - To jest dla mnie oczywiste, że za sprawę smoleńską kiedyś będą wyroki karne. To jest w ogóle oczywiste, każdy kto to obserwuje, to wie, że tak będzie - powiedział Jacek Kurski z Solidarnej Polski w rozmowie z Superstacją.

- Nie wymienię żadnego nazwiska, ale dla mnie jest oczywiste, że sprawa katastrofy smoleńskiej skończy się wieloletnimi wyrokami więzienia dla osób odpowiedzialnych nawet za to, co się stało po katastrofie smoleńskiej, za zaniechania po, ale również i za pewne wejście w grę z Putinem przed tą katastrofą „...(więcej)

I na koniec przemówienie Zawiszy Marek Mojsiewicz

Pochwała terroru Jadąc samochodem słuchałem (we wtorek o 20.30) audycji TOK FM, która w okolicach Płocka zastąpiła nieoczekiwanie RMF-Klasykę. Dyskutanci wydziwiali nad niskim poziomem wykształcenia młodzieży – ze szczególnym uwzględnienie narodowców – i wyrażali zdumienie, że można uważać Unię Europejską za państwo komunistyczne. Cóż: odróżnianie trockistów, komunistów, plechanowców, leninowców, hitlerowców, stalinowców, strasserowców, kim-il-sungistów, liebknechtowców-luxemburgistów, maoistów, euro-socjalistów, polpotystów i innej swołoczy wymaga istotnie pewnej wiedzy – ale każdy cowboy ma wiedzieć jedno: „Good Red – is dead Red!” Howgh!

I jeśli narodowcy to wiedzą – to bardzo dobrze. Jakby zaczęli rozszczepiać włos na czworo – straciliby energię. Jednak jeden z dyskutantów, jako przykład nieuctwa radnych – bodaj m.st.W-wy – przytoczył fakt, że chcieli zmienić ulicę śp.Stefana Okrzei, uznając Go za komunistę – a przecież to socjalista, działacz niepodległościowy, autor zamachu na oberpolicmajstra... Taki dureń nie zdaje sobie sprawy, że propagując zamachy na władzę, usprawiedliwia zamordowanie pp.Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego – a może tylko naczelnika policji m,st.Warszawy? Jak można czcić pamięć bandyty, który z bombą w ręku zaatakował – no, nie oberpolicmajstra, tylko...cyrkuł policji na Pradze!!? W dodatku: tak nieudolnie, że nie trafił w budynek (!!), a bomba jego samego ogłuszyła. W związku z czym zastrzelił bezbronnego rewirowego Czepielewicza. S***syna oczywiście powieszono w szybkich abzugach, co spotkało się z poparciem prawie całej Warszawy i polepszyło wizerunek śp.Karola barona Nolkena, owego-ż ober-policmajstra, który został raniony przez innych zamachowców. Ulica można nazywać się ulicą Stefana Okrzei – zamazywanie historii nie ma sensu – po to, by prowadzono tam wycieczki szkolne z tekstem: „...i tego łajdaka oczywiście powieszono”. Natomiast publiczne wypowiedzi pochwalające terror powinny być surowo potępione! Od 1925 roku imię Okrzei nosiła organizacja dzielnicowa PPS na Pradze. Jak wspominał jej działacz Bronisław Lipiński:

W rocznicę jego stracenia Dzielnica składała wieniec szarfą na miejscu straceń na stokach Cytadeli, a tabliczki z nazwą ul.Brukowej zamazywała i umieszczała nazwisko swego patrona. Na drugi dzień z rozkazu dzielnicowego policji dozorcy starannie zacierali nazwisko Okrzei, a przywracali nazwę poprzednią, zgodnie z wolą Rady Miejskiej. Wnioski klubu radnych PPS o zmianę nazwy nie były brane pod uwagę przez radę. Niestety: w 1926 roku Polska wpadła w łapska ludzi "bandyty spod Bezdan" - i nastawienie się zmieniło. W 1930 roku Okrzeja został pośmiertnie odznaczony przez prezydenta Ignacego Mościckiego orderem Odrodzenia Polski III klasy „za wybitną, ofiarną pracę dla Niepodległości w szeregach Organizacji Bojowej PPS” oraz 19 grudnia 1930 r. Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Nic dziwnego: śp. Ignacy Mościcki został zrobiony prezydentem za wybitne zasługi świadczone na rzecz PPS-Frakcja Rewolucyjna (Piłsudskiego); konkretnie: jako chemik robił im bomby... W tym samym roku odsłonięto pamiątkową tablicę przy ul. Czerwonego Krzyża (siedziba Związku Zawodowego Kolejarzy) w Warszawie. Odsłonięcia tablicy dokonał Tomasz Arciszewski. Na tablicy zapisano:

Stefan Okrzeja - Syn Ludu roboczego - Chluba i zaszczyt PPS - Dzielny pracownik sprawy proletariatu - Mężny żołnierz rewolucji oddał swe młodzieńcze życie w walce o Socjalizm i Niepodległość - Stracony na stokach cytadeli dnia 21 lipca 1905 roku. No, dobrze: Czerwoni tego bandytę chwalą - to rozumiem; ale dlaczego miałoby to robić Państwo Polskie???!!?? JKM

Bądźmy poważni! Chyba już ze setkę razy użyłem grepsu polegającego na wymienianiu rozmaitych odcieni socjalizmu – kończąc to:”...ale każdy cowboy wiedział, że good Red is dead Red!”. Chyba po raz pierwszy – i to na tym blogu – ktoś (i to kilku Komentatorów!) potraktował to dosłownie: że niby wszystkich Czerwonych trzeba zabijać! A mnie chodzi tylko o to, że zwykły prosty śmiertelnik nie musi odróżniać wszystkich smaków tego Czerwonego G***na; ma wiedzieć tylko, że nie należy go jeść!! Oczywiście: Kwaśniewski, Lenin, Tusk, Hitler, Kaczyński czy inni socjaliści doprowadzają swoje kraje do ruiny inną drogą – ale nie ma co wdawać się w te subtelności tylko tłumaczyć, jak śp. Winston L.S. Churchill: „Jak wyjmujesz z zegarka sprężynę, to nie dziw się, że nie chodzi!” Właśnie mi doniesiono, że w Sieci rozpoczęła się akcja „delegalizacji SLD”. Sądzę, że robi to Ruch Palikota – by wykończyć konkurenta. Jednak, kto robi – jest nieważne. Ważne, że zagrożeniem są socjaliści w PO i PiSie – bo to oni rządzą – a nie ci w SLD. Tak nawiasem: w SLD jest bardzo wielu całkiem rozsadnych ludzi – i są to z reguły b.członkowie PZPR, bo oni rządzili, i wiedzą, że socjalizm jest do d**y. Natomiast ci z PO i PiSu najwyraźniej nie. Oczywiście, że są to oszuści, którzy okłamują ludzi, że chca budowac socjalizm! Ale jako praktyk polityczny wolę łajdaka, który (jak KPChin) kłamie, że buduje socjalizm, a naprawdę buduje kapitalizm – niż idiotę, który buduje socjalizm i naprawdę myśli, że buduje kapitalizm!!! W PO, w PiSie, w SP, w RP... pełno takich bęcwałów... JKM

Zanim soldateska upuści nam juchy „Reżim komunistyczny w walce o lepszy dostęp do żłobu rozpada się” – głosiła ulotka „znaleziona” przez SB w gmachu Wydziału Humanistycznego UMCS w Lublinie w marcu 1968 roku. Według wszelkiego prawdopodobienstwa była to ubecka fałszywka, bo doskonale pamiętam, że w Lublinie nikt nie zdążyłby przygotować na 10 marca żadnych ulotek. Ale fałszywka, czy nie fałszywka – rzeczywiście mówiła prawdę. W marcu 1968 roku wystąpiły nieporozumienia w bandzie gangsterów, jaką tak naprawdę od początku była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i faktu tego nie zmieni przynależność do tej bandy różnych filutów, którzy dzisiaj udają autorytety moralne. A dlaczego w bandzie gangsterów pojawiły się nieporozumienia? To proste – bo bandzie zaczęło brakować pieniędzy, więc niektórzy wykombinowali sobie, że jak pogonią sklerotycznego Władysława Gomułkę, to otworzą się przed nimi skarby Sezamu. Ciekawe, że im się to sprawdziło za przyczyną Henry Kissingera, który wykombinował strategię uzależniania komunistów od szmalczyku. Henry Kissinger podszedł do zimnej wojny od strony handlowej i jako dobry kupiec wykombinował sobie, że jak wyposzczonych komuchów, ktorzy przecież mieli żony pragnące sobie pożyć i pofikać, zanim Kostucha wyłączy im prąd - więc że jak się tych komuchów zacznie obsypywać szmalem, to tylko patrzeć, jak oni, a zwłaszcza – ich żony - się do tego szmalu przyzwyczają i wkrótce nie będą mogli się bez niego obyć. A jak już się w ten sposób od niego uzależnią niczym narkoman od narkotyku, to wtedy on zacznie im stawiać warunki polityczne – początkowo łagodne, a potem – coraz surowsze i w ten sposób doprowadzi ich do tego, że będą jedli mu z ręki. Stanisław Lem w książce „Głos Pana” pisze, że „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Nawet konklawe – a cóż dopiero arywistów, którzy właśnie zaczęli pić koniaki, polować i w ogóle – pozować na szlachtę? I rzeczywiście – we wspomnieniach prof. Pawła Bożyka, który był w swoim czasie nadwornym ekonomistą Edwarda Gierka czytamy, że on podobno już w 1974 roku doradzał Gierkowi, by ten wyhamował te wszytkie „inwestycje” za pożyczone pieniądze, perswadując mu jak komu dobremu, iż wszelkie rachuby na spłacenie długów produkcją z budowanych zakładów są chybione, bo zachodni cwaniacy sprzedają tym wszystkim wrzaszczykom przestarzałe makagigi, które będzie można wtrynić wyłącznie sowieciarzom, a i to na zasadzie XIX-wiecznego porzekadła, że „co Francuz wymyśli, to Niemiec zrobi, Polak polubi, a Ruski głupi wszystko kupi”. Ale Gierek podobno na takie dictum powiedział mu, że on tego zrobić nie może, bo każdy zasrany sekretarz też chce sobie zbudować „drugą Polskę” i jak on im nie pozwoli, to wypowiedzą mu posłuszeństwo. Być może, że pan prof. Bożyk wszystko to sobie wymyślił, ale jeśli nawet – to chyba się nie pomylił. Zresztą mniejsza z tym, bo nie chodzi mi o rozpamiętywanie prawdomówności pana prof. Bożyka, tylko o pokazanie, że historia w naszym nieszczęśliwym kraju powtarza się aż do znudzenia. Oto okupująca Polskę soldateska, to znaczy – wojskowa razwiedka, z którą wojnę podjazdową o lepszy dostęp do żłobu prowadzi ze zmiennym szczęściem banda wywodząca sie z SB – że ta soldateska zauważyła, iż tylko patrzeć, a Nasza Złota Pani zakręci kurek ze szmalcem i skończy się cud gospodarczy („a obraz cudowny, co wzburzyć miał lud plandeką przykryję i skończy się cud”). Jak w tych warunkach dalej grabić nagrabliennoje, a zwłaszcza – jak je uchronić, jak uchronić stan posiadania stworzonych niedawno starych rodzin, w których nawet żony zapomniały skąd wyrastają im nogi, a córki-celebrytki żadnych wspomnień już nie mają, z bandą cwanych pederastów tworząc „złotą młodzież”? Wiadomo, że bez upuszczenia juchy mniej wartościowemu narodowi tubylczemu się nie obejdzie – co przewidział już dawno Janusz Szpotański, pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku”, że „abo dajta im to mięso, albo im połamta kości!” No dobrze – ale jak tu w środku Europy, gdzie bandy idiotów pod batutą Rózi Thun (nee Woźniakowskiej) wyśpiewują pod niebiosy, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, w biały dzień upuszczać juchę mniej wartościowemu narodowi tubylczemu bez dania racji? Tak nie można; co powiedzą w Paryżu, co powie Nasza Złota Pani, jakiż klangor podniesie postępactwo! Dlatego rada w radę, soldateska wykombinowała, że sobie odpowiedni prestekst wyhoduje.Nie pierwszy to, ani zapewne ostatni raz. Wiadomo, że taka np. carska Ochrana hodowała sobie rewolucjonistów tak samo, jak myśliwi dokarmiają zwierzynę, żeby potem mieć na co polować. Podobno po zamachu na ministra Plehwego, generał Gierasimow idąc korytarzem wykrzykiwał: „to nie mój agent, to nie mój agent; to zrobili socjal-rewolucjoniści-maksymaliści pułkownika Trusiewicza!” Ponieważ nasza, to znaczy – jaka tam znowu „nasza”; żadna „nasza”, tylko sowiecka soldateska poprzebierana w polskie mundury kultywuje tradycje Ochrany, a zwłaszcza – tradycje prowokacji - to wykombinowała sobie tak. Oto na marginesie koncesjonowanej sceny politycznej plącze się młodzież na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć, że ktoś ją tutaj robi w konia, to znaczy – że ktoś systematycznie przerabia nasz nieszczęśliwy kraj na pókolonię dla Żydów, w której im i ich potomstwu, czyli tzw. „miasta pomiotowi wszawemu” będzie przeznaczony los parobasów – no i zaczynają reagować. Jest to oczywiście reakcja spontaniczna, żywiołowa, a więc – nieprzemyślana i bez jasnego politycznego celu. Temperament i energia dają tej młodzieży namiastkę „woli mocy” – a to dla naszych, to znaczy – nie „naszych”, jakich tam znowu „naszych” – sowieckich kolaborantów, stanowi prawdziwy dar Niebios. Trzeba tylko odpowiednio tę młodzież połechtać, żeby ja w pychę wzdąć, a potem, kiedy już poczuje siłę – wytknąć ją nieubłaganym palcem jako zagrożenie dla demokracji i systemu i przy powszechnej aprobacie – od niej właśnie rozpocząć pacyfikację mniej wartościowego narodu tubylczego, żeby uratować zdobycze z takim trudem zgromadzone zarówno w heroicznym okresie uwłaszczania nomenklatury, a zwłaszcza potem – już w tak zwanej „wolnej Polsce”. Najwyraźniej ten moment już nadszedł, bo – po pierwsze – wystrugany przez wojskową razwiedkę z banana prezydent Komorowski nie tylko wedle rozkazu wykombinował, ale nawet stanął na czele państwotwórczego marszu „Razem dla Niepodległej”, wskazując tym samym, gdzie, to znaczy – w jakim ordynku mają nie tyle kroczyć, bo od kroczenia, to jest szlachta – ale na jaki widok mają się radować i co oklaskiwać praworządni obywatele. Po drugie – tajniacy, w odróznieniu od ubiegłego roku, tym razem dyskretnie schowali „antyfaszystów”, żeby broń Boże nie stworzyć najmniejszego pozoru symetrii, po trzecie – z ostentacją wypuścili na demonstrację tajniaków, żeby każdy pozbył się złudzeń, iż potrafi nad czymkolwiek „zapanować” , no i wreszcie – po czwarte – spuścili z łańcucha funkcjonariuszy poprzebieranych za dziennikarzy zniezależnych mediów głównego nurtu – te wszystkie „stokrotki” i inne gówna w jedwabnych pończochach – które niczym płaczki na pogrzebie cadyka, podniosły klangor, to odwieczne „aj waj!” – z powodu zagrożenia naszego nieszczęśliwego kraju „faszyzmem”. Tego właśnie było soldatesce potrzeba w charakterze alibi dla rychłej pacyfikacji mniej wartościowego narodu tubylczego, jeśli tylko zechce się zbuntować przeciwko tornistrowej arystokracji. Jak zwykle po prowokacji policyjnej, kolej przyjdzie na niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy, gdzie nieświadome rzeczy kobieciny będą sypać „piękne wyroki”. Warto zwrócić uwagę, że chociaż wymiar sprawiedliwości został zmobilizowany, to pobożny minister Gowin schowany został w mysią dziurę, zaś przed kamerami telewizji bryluje suchotniczy pan Krzysztof Kwiatkowski. Chociaż ministrem byc juz przestał, to widać w prawdziwym rządzie ma rangę wyższą od ministra Gowina, który w rządzie premiera Tuska najwyrażniej został wzięty na listka figowego, co to ma przykrywac figę. SM

Jedyna partia prawicowa Rozmowa z Januszem Korwin-Mikkem, byłym prezesem UPR

"Rz": Równo 25 lat temu, 14 listopada 1987 roku, powstał Ruch Polityki Realnej. Późniejsza Unia, czyli UPR, była bezpośrednią kontynuacją tego stowarzyszenia? Janusz Korwin-Mikke: Ruch zarejestrowaliśmy tylko po to, by wystartować wtedy w wyborach samorządowych. UPR, choć w PRL niezarejestrowana z oczywistych przyczyn, istniała już wcześniej. Stefan Kisielewski, założyciel UPR, nie wszedł jednak w skład stowarzyszenia, bo nie chciał się rejestrować u komunistów. Pamiętam, że na spotkaniu powołującym Ruch pojawił się za to Ryszard Czarnecki, obecny europoseł PiS, ale nie wiem, po co tam przyszedł. Chyba chciał ukraść nam zainteresowanie dziennikarzy, szczególnie zagranicznych.

Z list UPR z początku startowało wielu polityków, których dziś raczej z tą partią się nie kojarzy... Oni nie zmienili poglądów, jednak dziś wychodzą z założenia, że jak lud chce być oszukiwany, to należy go po prostu oszukiwać. Roman Giertych na przykład dwa razy startował z naszych list do Sejmu, a jego ojciec do Senatu. Nawet jak ktoś z nich nie popierał wszystkich naszych postulatów, to jeśli chciał być w partii prawicowej, musiał być w UPR, bo była ona jedyną partią prawicową w Polsce.

Nie było innych partii prawicowych? Nie było, bo partia prawicowa nie może być za związkami zawodowymi! Pod tym względem nawet SLD jest zdecydowanie bardziej na prawo od takiego PiS, które jest partią rewolucyjną, zdecydowanie lewicową. Wszystko, w co my w UPR wierzyliśmy, wynikało z jednej prostej zasady: chcącemu nie dzieje się krzywda. Traktowaliśmy tę zasadę  jako podstawę naszej cywilizacji. Z tego wynikały nasze postulaty: likwidacja przymusu ubezpieczeń, przymusu zapinania pasów w samochodach, podatku dochodowego itd.

Jak ktoś tych zasad nie uznaje, to nie jest prawicowcem? Absolutnie nie jest. Lewica uważa, że człowiek jest idiotą, kompletnym debilem: nie umie sam zadbać o swoje zdrowie, przyszłość, swoje dzieci. Z tym że ten sam człowiek przy urnie wyborczej staje się geniuszem, wie, jakiego prezydenta wybrać i co będzie najlepsze nie dość, że dla niego, to też dla wszystkich innych. My uważamy, że człowiek nie ma prawa decydować o innych, ale ma prawo decydować o sobie, bo sam jak najbardziej potrafi o siebie zadbać. Dlatego prawica nigdy nie dopuszcza podatku redystrybucyjnego, bo podatek ma iść na cele wspólne, jak wojsko, policja, i tyle.

Które z waszych poglądów przebiły się w ciągu tych 25 lat do powszechnej świadomości? Jestem wielce przekonany, że polskie weto w sprawie walki z globalnym ociepleniem czy niezamówienie przez minister Kopacz słynnych szczepionek na pewno wynika też z tego, że naszą ostrą propagandą zmuszamy rządzących, by nie robili zbyt wielkich głupstw. Działalność dawnej UPR dopiero teraz zaczyna przynosić efekty. Jednak póki nie zbankrutuje fundusz emerytalny (ZUS), ludzie nam nie będą wierzyli. Michał Płociński

Korporacja propagandy Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: "Adam, powiedz co mam napisać?" - mówi dla PCh24.pl dziennikarz i historyk Roman Graczyk, ujawniając kulisy propagandy antylustracyjnej "Gazety Wyborczej". Jaki sens ma zaglądanie do esbeckich teczek? To element pracy historyka. Nikt rozsądny nie powie, że faceci, którzy tworzyli te akta, byli porządnymi ludźmi, bo nie byli. Ale dla każdego badacza historii takie materiały to źródło istotnej wiedzy. Tak traktuje się materiały, które zostały po Stasi czy gestapo. Żaden normalny człowiek w Niemczech nie nawoływałby do ich spalenia. Policja polityczna, zwłaszcza w systemach totalitarnych, widzi system taki, jakim on faktycznie jest. Obraz rzeczywistości kreślony przez służby specjalne jest w zasadzie nieideologiczny. Stąd tworzone przez nie akta są ważnym źródłem, ważniejszym niekiedy niż inne dokumenty. A u nas są tacy poważni wydawałoby się - ludzie, którzy nawołują do zabetonowania esbeckich archiwów, a inni niby poważni ludzie z wielką ochotą takie opinie drukują. I dzięki temu opowiadanie się w Polsce za zniszczeniem materiałów wyprodukowanych przez policję polityczną uchodzi za coś normalnego.

„Graczyk z jakąś niezwykłą pasją atakuje moralnie i ideowo Krzysztofa Kozłowskiego, Adama Michnika, mnie i moich dawnych przyjaciół z redakcji TP” – to Marek Skwarnicki; „Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci” i dalej: „Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w historii podłości w Polsce” – to z kolei Marcin Król; i na koniec Krzysztof Kozłowski, który stwierdził, że w książce SB wobec Tygodnika Powszechnego sformułował Pan sądy „z pozycji małego ptysia, który nie ma pojęcia o więzieniach i represjach stalinowskich” oraz że „wszystko to są kłamstwa historyka – amatora”. To wycinek ataków na pana. Czy w Polsce w ogóle można badać dzisiaj uczciwie historię? Każdy, kto się wychyli, jest mieszany z błotem. To pokazuje, że jest trudno. Nie jest to niemożliwe, ale trzeba być gotowym na zapłacenie pewnej ceny. Trzeba wiedzieć, że jeśli uczciwie zbadamy czyjąś biografię, poruszymy jakieś tabu, to natychmiast zaatakują ludzie, którzy uważają się za „rozumniejszą część narodu”. Będą usilnie dowodzić, że napisana nie po ich myśli książka jest nierzetelna, a jej autor – jak to było w przypadku Cenckiewicza, Gontarczyka czy Zyzaka – jest wariatem, nie ma żadnych kompetencji, odreagowuje swoje kompleksy i tak dalej. Droga profesjonalnego historyka w dzisiejszej Polsce jest więc najeżona trudnościami, ale uczciwe badanie historii nie jest niemożliwe. Wymaga po prostu twardej skóry.

Panu było łatwiej przebić ten szklany sufit, bo miał już nazwisko, które funkcjonowało - było znane opinii publicznej. Ciężko było Pana zatopić. Ale co z badaczami nieistniejącymi w świadomości publicznej? Ich sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Wystarczy przypomnieć sprawę Zyzaka, który napisał biografię polityczną Lecha Wałęsy pod kierunkiem prof. Andrzeja Nowaka. Rozpętała się burza, bo była ona nie po myśli wpływowych środowisk. Przedstawiciele rządu zapowiadali wtedy kontrole na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie powstała praca Zyzaka. To pokazuje, jak trudno jest dzisiaj uczciwie zajmować się najnowszą historią Polski.

Przez kilka lat pracował Pan w „Gazecie Wyborczej”. Mógł więc oglądać Pan całą antylustracyjną kuchnię propagandową. Jak to wyglądało od środka? Pojawia się na kolegium redakcyjnym jakiś lustracyjny temat, a siedzący przy stole Adam Michnik, paląc papierosa poucza, że trzeba o tym napisać tak i tak?

Nie uczestniczyłem w tych kolegiach. Wprawdzie pisałem przez wiele lat teksty do działu „Opinie”, ale - podobnie jak dzisiaj – mieszkałem wtedy w Krakowie, więc w tych decyzyjnych gremiach nie uczestniczyłem. Z Adamem natomiast rozmawiałem wiele razy, w niewielkim gronie osób. Wtedy omawiałem między innymi swoje teksty. Jeśli więc chodzi o kolegia, to – znając naczelnego „Gazety Wyborczej” i jej kierunek ideologiczny – mogę sobie jedynie wyobrażać jak omawianie spraw lustracyjnych mogło wyglądać.

A więc jak? Promowano tam przede wszystkim osoby nadskakujące, posłuszne tym, którzy kierowali gazetą. Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”. Podkreślam: kompletny brak żenady!

Chodziło o tekst do działu „Opinie”? Tak, do działu „Opinie”. Takich przypadków znam zresztą wiele. Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się zrobić tak, jak im polecił Michnik. To był pierwszy mechanizm, który opierał się na autorytecie naczelnego…

… autorytecie czy może przymusie? Michnik nie straszył na przykład zwolnieniem z pracy? Nie. Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie może się mylić.

A drugi mechanizm?Drugi mechanizm został uruchomiony wtedy, gdy „Gazeta Wyborcza” weszła na giełdę. Przydzielano wówczas pracownikom pewną liczbę akcji na zasadach preferencyjnych, niekiedy bardzo dużą. W przypadku ludzi wysoko postawionych w firmie to były wręcz fortuny. Był jednak pewien haczyk. Część z tych akcji można było sprzedać natychmiast, a część była uruchamiana dopiero po jakimś czasie, powiedzmy, że w ciągu roku, dwóch lub nawet trzech lat. I- żeby trzymać się już grupy publicystów – proszę sobie wyobrazić: jest grupka piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „Gazety Wyborczej”. Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… Rozumie Pan?

??? Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu materialnego rodziny.

Klasyczny nacisk finansowy. Duże pieniądze generują konformizm. Nie każdy musi ulec, ale po to taki mechanizm wytworzono, żeby ten konformizm generować. Myślę, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć było to skuteczne. Ludzie po prostu kładli uszy po sobie i pisali tak, jak trzeba było. Oczywiście taki mechanizm nie jest typowy tylko dla „Gazety Wyborczej”. To rzecz powszechnie stosowana w korporacjach. Szczególny problem pojawia się jednak w momencie, gdy taki mechanizm dotyczy korporacji medialnej, która ma charakter opiniotwórczy. 

Michnik oddziaływał, więc za pomocą swego autorytetu i stosował nacisk finansowy? Nie. Adam nigdy używał argumentu finansowego. W ogóle o tym nie trzeba było mówić wprost. To było dla wszystkich oczywiste. Raz na jakiś czas sporządzano oceny wszystkich pracowników „Gazety Wyborczej”. I było jasne, że konsekwencją otrzymania niskiej oceny było to, że kierownictwo mogło nie wyrazić zgody na to, by uwolnić akcje pracownikowi. Była więc taka świadomość wśród dziennikarzy, że pracują na swoją końcową ocenę i mogą nie otrzymać określonej puli akcji, jeśli będą się stawiać. To siedziało z tyłu głowy i nie było potrzeby, by to podkreślać.

Tym bardziej takiego argumentu nie stosował Michnik. Jego argumentacja była moralistyczna.

Jakiś przykład? No dobrze, powiem panu, bo warto zrobić wiwisekcję, żeby opisać ten mechanizm jakiegoś – nazwijmy to – uzależnienia psychologicznego. Trzymajmy się tego, w jaki sposób w „Gazecie Wyborczej” kształtowano antylustracyjną linię. W 1992 roku, gdy doszło do wielkiego politycznego zamieszania wokół lustracji Antoniego Macierewicza, ja niespecjalnie interesowałem się sprawą teczek. Przyjmowałem za dobrą monetę to, co mówiło się w moim ówczesnym środowisku. Nie analizowałem całego problemu lustracji. Słynny wiersz Szymborskiej Nienawiść używany przez „Gazetę Wyborczą” do walki z lustracją wydawał mi się zupełnie adekwatny do sytuacji. Sprawa lustracji nie skończyła się jednak w 1992 roku. Pojawiały się różne projekty ustaw, wyciekały informacje o agenturalnej przeszłości różnych osób, które wcześniej wydawały się czyste. Ja tego głęboko nie analizowałem, ale z czasem doszedłem do wniosku, że problem agentury w najnowszej historii Polski jest problemem realnym. Oczywiście nie dopuszczałem myśli, że to może dotyczyć bardzo ważnych ludzi ze środowisk opiniotwórczych. Sądziłem, że zasługi patriotyczne pewnych ludzi są automatyczną gwarancją, że oni nie współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale w końcu uznałem, że ogólnie - problem lustracji jednak istnieje. I poruszyłem go w jakiejś rozmowie z Adamem Michnikiem, parę lat po upadku rządu premiera Olszewskiego. Mówię mu: „Słuchaj, jakąś formę tej lustracji trzeba przeprowadzić, bo to jest jak tykająca bomba”. A Michnik na to: „Nie, no co ty zwariowałeś? Człowieku, nie istnieje żadna cywilizowana forma lustracji!”. Siedział z nami jeszcze ktoś trzeci, kto gorliwie Michnikowi przytakiwał…

I co Pan na to? Milcząco zgodziłem się z nim. Ale w tej zgodzie było przede wszystkim gigantyczne zaufanie, jakie miałem do Michnika. Podobne zaufanie miałem do Krzysztofa Kozłowskiego. On w 1990 roku był ministrem spraw wewnętrznych, i jak tylko pojawiał się przy nim temat wglądu do teczek pracy operacyjnej SB, to dostawał szału, krzyczał: „Po moim trupie, nigdy!”. Jego zdaniem esbeckie teczki należało spalić lub zatopić, bo jest to zbiór kłamstw, który przy okazji jest też zapisem chwil słabości tych ludzi, którzy w gruncie rzeczy są porządni. Kozłowski mówił o teczkach – jeśli dobrze pamiętam – że jest to „morze ludzkiej krzywdy”, przy czym pokrzywdzeni mieli być generalnie ci, którzy zostali zarejestrowani jako osobowe źródła informacji.

Ufał Pan więc Michnikowi i Kozłowskiemu? Bezgranicznie. Tak jak się ufa rodzicom, siostrze czy bratu. Coś Pan słyszy i od razu przyjmuje to Pan za pewnik. Był w tym też pewien szacunek do ludzi, którzy postawili się komunizmowi. Tak to uzależnienie psychiczne działało. Człowiek, który na co dzień posługuje się szarymi komórkami, nagle coś takiego słyszy od osób, które ceni, którym ufa i wyłącza myślenie, przyjmuje po prostu, że tak jest, jak oni mówią. I tak to działało w całej „Gazecie Wyborczej” gdzie mentorem był Michnik. Dotyczyło to zarówno kwestii lustracji, jak i innych spraw.

Kiedy był Pan świadkiem nacisków na dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, to czy nie budził się w panu naturalny bunt? Nie mówił Pan do Michnika: „Adam, daj spokój, co to za porządki w redakcji”? Nie, nie protestowałem. Gdy pracowałem w oddziale krakowskim, były tam w redakcji dwie dziennikarki, które pisywały też teksty do ogólnopolskiego wydania.Jedna z nich zrobiła wywiad ze znanym węgierskim opozycjonistą, Ákosem Engelmayerem, zresztą przyjacielem Adama. Nie pamiętam dokładnie, o co poszedł spór, w każdym razie Michnikowi nie podobały się pytania, jakie zadawała dziennikarka. Uznał, że krzywdzi rozmówcę, czepia się go niepotrzebnie. I pamiętam, że Adam przysłał do Krakowa Leszka Maleszkę, żeby wyklarował naszej redakcyjnej koleżance, że nie ma racji.Przyznam, że nie zadawałem sobie pytań, o to, kto ma rację w tym sporze. Nie myślałem takimi kategoriami, więc nie protestowałem.

Ale przecież obowiązuje coś takiego jak etyka dziennikarska. Pan nie czuł, że coś w tym wszystkim jest nie tak?Wydawało mi się, że to jest normalna dyskusja. Adam przysłał do Krakowa Lesława Maleszkę– skądinąd erudytę – a on z pozycji mądrzejszego człowieka wyjaśni mniej doświadczonej koleżance, jakie popełniła błędy.

Pamiętam jeszcze drugi podobny przypadek, ale zupełnie wyrazisty. Dotyczył on Andrzeja Wajdy, też przyjaciela Michnika, który budował wtedy w Krakowie Centrum Kultury Japońskiej „Manggha”. Jego otwarcie miało wypaść 30 listopada – czyli w dniu imienin Wajdy.I rzeczywiście otwierają to centrum, organizują konferencję prasową, ale „Manggha” jest cały czas w budowie, stoją maszyny, relacje telewizyjne są robione tak, żeby nie było widać, że prace nie są ukończone. Sytuacja jak za czasów Gierka. I jedna z koleżanek napisała o tym, zresztą delikatnie. W tekście zaznaczyła, że budowa centrum nadal trwa, co mogło mieć negatywny wpływ na funkcjonowanie instytucji. Michnik się wkurzył. Wysłał więc do Krakowa Andrzeja Osękę, z ogólnopolskiej redakcji „Gazety Wyborczej”, który miał wpłynąć na poprawne ujęcie tematu w nowym tekście o centrum.

Nie wkurzyło pana, że w gazecie, w której Pan pracuje, uprawia się taką propagandę?Nie.

Dlaczego? Zadziałał mechanizm autorytetu Michnika? To niewątpliwie tak.

A sumienie? (milczenie) Nie protestowałem. Nie umiem powiedzieć, czemu. W tym przypadku gołym okiem było widać, że jest nacisk na koleżankę. Ja zresztą nie interesowałem się specjalnie sprawą Centrum Kultury Japońskiej…

… rozumiem, ale naciskano na dziennikarza, pana koleżankę. Dlaczego Pan nie reagował?Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie… Trudno, bo dzisiaj, po latach, ta sprawa mnie zawstydza. Jak patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to wiem, że powinienem był zareagować, twardo powiedzieć: „Co wy do cholery, robicie!?”. Dziewczyna napisała w końcu to, co każdy mógł tam zobaczyć. Nie wiem, czemu nie zareagowałem. Prawdopodobnie gdybym mógł dzisiaj odtworzyć swój ówczesny tok myślenia, to mógł wyglądać on tak: „Po pierwsze: nie znam się na tym, po drugie: to drobna rzecz, i po trzecie: linia „Gazety Wyborczej” generalnie mi odpowiada”. Machnąłem więc ręką.

Co się stało, że zdecydował się Pan odejść z „Gazety Wyborczej”? Były trzy etapy mojego odchodzenia z redakcji. Początkowo dla „Gazety Wyborczej” pisałem teksty – mówiąc najogólniej – o roli Kościoła we współczesnej Polsce. I tych tekstów się nie wstydzę, nie dezawuuję siebie za to, co wtedy pisałem. Ale koledzy z redakcji z czasem zaczęli oczekiwać, że będę pisał mocniej, twardziej. Zauważyłem, że staję się takim dyżurnym publicystą od wymierzania ciosów Kościołowi. I pierwszym etapem, gdy zacząłem dystansować się do „Gazety Wyborczej” była sprawa tekstu dotyczącego jakiejś wypowiedzi arcybiskupa Józefa Michalika. Dostałem telefon od Michnika, który powiedział, żebym napisał coś mocnego na ten temat. Nie ukrywam, że abp Michalik nie był i nie jest duchownym „z mojej bajki”, ale odmówiłem. Mniej więcej wtedy też wziąłem urlop bezpłatny, ponieważ pisałem książkę o konstytucji. Ale generalnie poczułem, że wokół mnie dzieje się coś niedobrego, że to nie jest do końca mój świat. Myślę zresztą, że Michnik zapamiętał moją odmowę napisania tego tekstu, chociaż zaznaczył, że decyzję szanuje.

Kolejny etap? Po urlopie wróciłem do pracy i zacząłem pisać trochę więcej publicystyki politycznej. Był to okres, gdy powstawała Platforma Obywatelska. A partia ta powstała w kontrze do Unii Wolności, niejako na gruzach tego ugrupowania. Unię – proszę pamiętać – Michnik popierał. W Krakowie było wtedy jakieś spotkanie założycielskie Platformy. Przyszło sporo ludzi. A nasi dziennikarze relacjonowali, że zjawiła się mała liczba osób. Taki był po prostu nakaz – a co najmniej oczekiwanie - z góry.To zresztą dość zabawne, bo dzisiaj „Gazeta” jest z Platformą za pan brat, a wtedy dezawuowała ją, jak tylko się dało. Główną przyczyną było to, że Donald Tusk zakładając partię, uderzył w Bronisława Geremka. I po jakimś moim tekście, neutralnym wobec PO, okazuje się, że on nie może pójść, że jestem dla PO zbyt wyrozumiały. Wtedy w imieniu Michnika rozmawia ze mną Maleszka, który mi wyjaśnia, jak o sprawie pisać. W tej rozmowie nie byłem dla niego miły.

Wtedy pojawia się w Panu uczucie buntu? W powstaniu Platformy nie widziałem przecież niczego takiego, o czym nie wolno byłoby pisać. I zacząłem się kłócić z kolegami z redakcji. Mamy przecież demokrację – mówiłem - powstają partie polityczne i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Widząc, co się dzieje, coraz częściej zadawałem sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”. Nie podobało mi się, że „Gazeta Wyborcza” promuje jedną partię polityczną, a konkretnie Unię Wolności – chociaż wtedy w zasadzie nic do Unii nie miałem. Ale chodziło mi o zasadę. A potem był ten trzeci, decydujący kryzys związany z lustracją. To już były lata, gdy na światło dzienne wychodziły informacje dotyczące agenturalnej przeszłości różnych ludzi, na przykład Maleszki. Przekonywałem się, że rzeczywistość jest radykalnie inna niż to przedstawia moja gazeta.

Był jakiś przełomowy moment w tym procesie odchodzenia z „Gazety Wyborczej”? Był. Zrobiłem wywiad z Januszem Kurtyką. Miałem autoryzowany tekst, i przekazałem go mojemu szefowi w dziale „Opinie” Markowi Beylinowi. A on wycina fragmenty wypowiedzi Kurtyki, usuwa moje pytania. „Marek, co ty robisz? Nie zgadzam się” – zareagowałem. Jak ja się nie zgodziłem na zmiany, to tekst nie poszedł do druku. I to był ten przełomowy moment. Później, na zebraniu krakowskiego oddziału przedstawiłem swój pogląd na temat tego, że w nieprawdziwy sposób przedstawiany jest problem lustracji w naszej gazecie. Mówiłem wtedy chyba z godzinę, przedstawiając wszystko punkt po punkcie. Wytknąłem kilku osobom w oddziale to, że przykładają rękę do antylustracyjnej linii „Gazety Wyborczej”. Wtedy Seweryn Blumsztajn, który był szefem oddziału, obwieścił, że obraziłem młodszych kolegów, co jest niedopuszczalnym złamaniem etosu dziennikarskiego. Potem chyba jednak w Warszawie uznali, że zwalnianie mnie dyscyplinarnie to będzie zbyt wielka hucpa, bo wymyślili sobie, że usuną mnie z redakcji na zasadzie zmiany warunków pracy. Dostałem bodaj jakieś 300 złotych podstawowej pensji, a resztę w wierszówce. Z tym, że przez ostatni rok moja wierszówka regularnie malała, bo odrzucali mi teksty. Wiedziałem więc, że po zmianie warunków pracy jestem de facto usunięty z redakcji. I takiej propozycji nie przyjąłem.

Rozmawiał: Krzysztof Gędłek

Z totalniacką szczerością Pan Krzysztof Gawkowski, sekretarz generalny Sojuszu Lewicy Demokratycznej zapowiedział wystąpienie o delegalizację Obozu Narodowo Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej, które 11 listopada zorganizowały Marsz Niepodległości. Już mniejsza o to, że o delegalizację wystąpić ma Sojusz Lewicy Demokratycznej, a więc partia, której trzon tworzą starzy sowieccy kolaboranci - bo znacznie ciekawsze jest uzasadnienie. Otóż pan Gwakowski chce zdelegalizować ONR i Młodzież Wszechpolską, bo psują mu one dobre samopoczucie. „Doprowadziły do sytuacji, w której zamiast cieszyć się Świętem Niepodległości, zastanawialiśmy się, czy żyjemy w kraju, który za wszelką cenę próbuje bronić swojej niepodległości” - powiedział pan Gawkowski. Co tu ukrywać; w przypadku sekretarza generalnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej szczerość wyprzedza i to znacznie, wszelkie inne zalety. Cóż bowiem wynika z deklaracji pana Gawkowskiego? Ano - że chciałby on cieszyć się Świętem Niepodległości w sposób bezrefleksyjny, na przykład tak, żeby z tej okazji wypić i zakąsić - tymczasem za sprawą ONR i Młodzieży Wszechpolskiej został zmuszony do zastanawiania się, czy Polska aby na pewno jest państwem niepodległym. Chętnie wierzę, że pan sekretarz Gawkowski nie lubi się zastanawiać nie tylko nad niepodległością, ale w ogóle - nad czymkolwiek. Nie jest w tym odosobniony. Na świecie jest bardzo wielu ludzi, którym myślenie sprawia ogromną przykrość, można powiedzieć - egzystencjalny ból. Stąd właśnie bierze się popularność takich mediów, jak na przykład „Gazeta Wyborcza”, czy TVN. Głównym ich zadaniem, można powiedzieć - misją - jest szuflowanie mikrocefalom, co myślą. Gdyby tak pan redaktor Michnik się przeziębił, to dla mikrocefali byłaby to prawdziwa tragedia: nie wiemy, co myślimy! Na szczęście nasi okupanci zadbali o pluralizm medialny, dzięki czemu obok „Gazety Wyborczej” istnieje TVN, więc nawet gdyby pan redaktor Michnik się przeziębił, pani redaktor Justyna Pochanke go zastąpi i mikrocefalom wyjaśni, jak myślą. W ten sposób uwolnieni od trudu samodzielnego myślenia mikrocefale mogą już bez przeszkód oddawać się radości nie tylko 11 listopada, ale w ogóle - każdego dnia, kiedy to słońce wschodzi i zachodzi dzięki rządowi premiera Tuska.

Tymczasem panu Krzysztofowi Gawkowskiemu nic by nie zaszkodziło, gdyby - przezwyciężając niechęć do zastanawiania się - jednak się zastanowił, czy Polska aby na pewno jest niepodległa. Bo jeśli jest, no to ma rację; może cieszyć się nie tylko Świętem Niepodległości, ale w ogóle - czym tam chce. Jeśli jednak Polska niepodległość traci, to nie tylko nie ma się z czego cieszyć, ale nawet wypadałoby tej niepodległości bronić. Ja oczywiście rozumiem, że Sojusz Lewicy Demokratycznej obroną niepodległości Polski nie musi być specjalnie zainteresowany. Kontynuując tradycję Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, z której wszak się wywodzi, zainteresowany może być raczej w znalezieniu sobie kolejnego „sojusznika”, któremu mógłby się nastręczyć w charakterze nadzorcy mniej wartościowego narodu tubylczego. Ja to wszystko rozumiem i nawet nie mam do Sojuszu Lewicy Demokratycznej o to pretensji. Wiadomo: wilk zmienia skórę lecz nie obyczaje - jak powiedział pewien Rzymianin cesarzowi Wespazjanowi. Więc jeśli nawet SLD nie broniłby niepodległości Polski w razie jej zagrożenia, to przecież nie musi przeszkadzać tym, którzy intencję takiej obrony deklarują. Tymczasem SLD zachowuje się niczym pies ogrodnika: sam nie zje i nikomu nie da. Najwyraźniej chce, żeby każdy postępował dokładnie tak, jak on. Tymczasem pluralizm polega na tym, że każdy postępuje po swojemu. Skoro wolno Sojuszowi Lewicy Demokratycznej stręczyć się „sojusznikom”, to dlaczego ONR-owi czy Młodzieży Wszechpolskiej nie wolno bronić niepodległości? Widać wyraźnie, że Sojusz Lewicy Demokratycznej, mimo udrapowania się w demokratyczny kostium, nie przestał być ugrupowaniem totalniackim. Z tego punktu widzenia powinniśmy być wprawdzie wdzięczni panu sekretarzowi Gawkowskiemu za szczerość, która więcej wyjaśnia, niż mówi, ale oczywiście nie ma najmniejszego powodu żeby totalniackie zapędy SLD aprobować. To już prędzej należałoby zastanowić się nad delegalizacją Sojuszu Lewicy Demokratycznej i to nie tylko ze względu na totalniacką przeszłość wielu wybitnych jego działaczy, ale przede wszystkim - za obecne totalniackie tendencje, które - niczym słoma z butów - wylazły ze szczerej deklaracji pana sekretarza generalnego tej partii, Krzysztofa Gawkowskiego. SM

€urotragedii ciąg dalszy Czy Niemcy po przyszłorocznych wyborach opuszczą eurostrefę, czy też zwijanie się gospodarek Europy będzie kontynuowane W tym tygodniu Grecja musi zrolować €5 mld euro długu, więc robi wszystko, aby uniknąć bankructwa. Na dzisiejszej aukcji greckie banki będą w stanie zakupić papiery skarbowe za nie więcej jak €3,5 mld. Grecja musi zatem pozyskać w tym tygodniu jeszcze 1,5 mld. euro. Do wczoraj wydawało się że ostatnią nadzieją Greków będzie pozyskanie brakujących środków z utworzonej w tym roku specjalnej rezerwy dla banków greckich - Hellenic Financial Stability Fund, która wynosi €3 mld. Jednak w wyniku wczorajszego posiedzenia eurogrupy jak podaje James G. Neuger i Stephanie Bodoni w artykule Bloomberga „Europe Gives Greece 2 More Years to Reach Deficit Targets” Grecja otrzymała dwa dodatkowe lata na ograniczenie deficytu do 2% PKB. Dlatego należy oczekiwać że 20 listopada w związku z powyższym zostanie uwolniona €31,5 mld transza mimo wątpliwości MFW w tej sprawie. W międzyczasie EBC zwiększy limit dla Greckich banków tak że będą mogły wykupić całą potrzebną pulę €5 mld greckich obligacji, aby 16 listopada Grecy nie byli zmuszeni ogłosić bankructwa. Ogłoszony będzie kolejny sukces mimo już 20%-owego spadku PKB, 132% długu, a na horyzoncie kolejnych spadków i wzrostu zadłużenia. I tak rolowany kryzys dotrwa do jesiennych wyborów w Niemczech w przyszłym roku. Gdyż jak zauważył Gideon Rachman w artykule Financial Times’a „Welcome to Berlin, Europe’s new capital” “główne instytucje UE - Komisja i Rada - nadal są w Brukseli. Ale kluczowe decyzje coraz częściej są podejmowane w Berlinie.” I mimo że Wolfgang Schäuble, niemiecki minister finansów, naciska do utworzenia unii fiskalnej w Europie to już po przyszłorocznych wyborach może się okazać że jest to cel nieaktualny, gdyż zbyt kosztowny dla Niemiec w perspektywie długoterminowej. Wiadomo że większa integracja fiskalna jest konieczna, jeśli unia walutowa miałaby przetrwać. Edward Chncellor w artykule Financial Times’a „It pays for Berlin to quit the eurozone” napisał wprost to o czym mówię od lat że strefa euro nie tworzy optymalnego obszaru walutowego: „It’s clear that the eurozone doesn’t meet the standard economic criteria for an optimal currency area.” Płace nie są elastyczne a nawet mimo iż z Grecji wyemigrowało za chlebem do Niemiec prawie milion Greków, to i tak jest zbyt niski poziom migracji między krajami strefy. Optymalny obszar walutowy wymaga transferów fiskalnych porównywalnych do tych jakie istnieją między landami w Niemczech, czy też krajami w Wlk. Brytanii. Wszyscy pamiętamy że zachodnie Niemcy przeznaczyły €1 bln wsparcia dla dawnych landów przyłączonej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Przy czym same w sobie nie stanowią one panaceum na bolączki peryferii, oraz należy pamiętać że istnienie tych transferów nie gwarantuje wzrostu produktywności w krajach peryferyjnych. Świadczy o tym wg Andrew Hunt Economics niższy o 30% poziom produktywności w Walii w porównaniu ze średnią Wlk. Brytanii, jak i fakt że od włączenia Niemiec Wschodnich produkcja na osobę pozostaje w tych landach uparcie poniżej poziomu reszty kraju. Wg obliczeń Chancellor’a transfery z Niemiec aby zapobiec rozpadowi eurostrefy powinny sięgać €93 mld rocznie, czyli 3,6% ich PKB. Wyliczenia dotyczące tej wysokości opierają się na założeniu że ich wysokość powinna pokrywać obecnie obniżony poziom deficytu bilansu płatniczego krajów peryferyjnych. Z kolei rozpad strefy euro i powrót krajów południowej flanki do własnych walut kosztowałby Niemcy - tylko z tytułu przeszacowania aktywów w tych krajach - 390 mld euro, nie mówiąc już o pozostałych kosztach. Dlatego już po wyborach Berlin może rozważyć odmienny kurs i uznać wyjście ze strefy euro jako mniej bolesną operację. Thomas Mayer były główny ekonomista Deutsche Banku napisał ostatnio książkę „Europe’s Unfinished Currency” w której podkreśla że jest mało dowodów na korzyści zamiany marki na euro dla Niemiec: „Trudne do zidentyfikowania są twarde i trwałe korzyści z EUW poza umiarkowanymi zyskami z oszczędności na kosztach transakcyjnych w handlu wewnątrz Unii Walutowej.” Ponadto wbrew założeniom okazało się że od 2000 r. eksport Niemiec do krajów strefy rósł wolniej niż do reszty świata. W rzeczywistości, w prawie każdym ważnym wskaźniku gospodarczym takim jak wzrost wydajności, wzrost konsumpcji, inflacja, bezrobocie, tworzenie miejsc pracy, deficyty budżetowe i bilans obrotów bieżących to Szwajcaria osiągnęła lepsze wyniki poza strefą euro, niż Niemcy w jej obszarze. Dlatego tuż po wyborach może się okazać że Niemcy uznają, że ma rację Charles Dumas z Lombard Street Research twierdząc, że „Niemcy nie powinny, być może nie mogą, pozwolić sobie na euro.” Że euro doprowadziło do tego że znaczna wartość niemieckich oszczędności została utracona. Gdyż od 2000 roku, wiele z nadwyżki handlowej Niemiec zostało użytej do sfinansowania niemieckich inwestycji w na peryferiach. A ten kapitał nie był dobrze zainwestowany, gdyż jak Dumas wskazuje, wartość aktywów zagranicznych Niemiec mogła być o prawie €300 mld większa, gdyby pieniądze po prostu zostały umieszczone w depozycie w EBC. W efekcie utworzenia eurostrefy i spadku oprocentowania obligacji rządowych kraje peryferyjne zaciągnęły w relacji do PKB o ok. €2,5 bln długów więcej, narażając Niemcy na olbrzymie straty w przypadku rozpadu eurostrefy. Mimo olbrzymich wpływów niemieckich już niedługo poziom niezadowolenia z prowadzonej przez nich europejskiej polityki gospodarczej może się okazać się tak silny, że EBC jednak „znajdzie” podstawy prawne pozwalające mu na interwencje na rynku długu i jego monetyzację. A olbrzymi napływ kapitałów do Niemiec wygeneruje powstanie baniek spekulacyjnych na ich rynku aktywów. I wtedy takim ekspertom jak Dirk Meyer z Uniwersytetu Helmuta Schmidta łatwiej będzie przekonać niemiecki establishment, że lepiej ponieść jednorazową stratę na inwestycjach zagranicznych niż tolerować transfery w tej lub innej formie w wysokości ok. €150 mld rocznie. Dla Polski ważne aby do czasu podjęcia decyzji przez Niemcy, nie forsować własnych kroków idących w kierunku pozbawiania się wpływu w sferze polityki pieniężnej. Cezary Mech

Policja w ogniu brudnych zleceń Kiedy mam do wyboru dwie przeciwne opinie, z których jedną wygłasza urzędnik państwowy, a drugą obywatel, zawsze jestem skłonny dać wiarę obywatelowi. A już szczególnie wtedy, gdy urzędnikiem jest policjant, który twierdzi, że działał w zgodzie z prawem. A wtedy, kiedy dobrego imienia policji broni rzecznik, nieufność do jego opinii wzrasta wielokrotnie. Taka jego rola, za to mu płacą, żeby dbał o wizerunek swojej instytucji. Nawet, gdy przychodzi mu kłamać. Taka właśnie sytuacja ma miejsce po niedzielnym „Marszu Niepodległości” w Warszawie. Z setek relacji, wielu zdjęć robionych przez zwykłych uczestników demonstracji wynika niezbicie jedno – zamaskowani funkcjonariusze zaatakowali kordon policyjny. To usprawiedliwiało, a nawet uzasadniało brutalny atak policji na manifestantów - tak relacjonował operację policji Robert Winnicki, prezes Młodzieży Wszechpolskiej. Załóżmy, że szef MW musiał podbarwiać fakty tak, aby nie zaszkodzić sobie i swojej organizacji. Przerzucił więc ciężar winy z własnych barków, np. słabości służb porządkowych, których zadaniem było niedopuszczenie do rozruchów, na policję. Że tak nie było, świadczą relacje osób niezaangażowanych w żaden ruch polityczny, nieprzynależnych do żadnych samorządowych organizacji, fundacji pozarządowych i jakichkolwiek innych. Znam pewnego filmowca amatora, o wysokich umiejętnościach i dobrym sprzęcie, który filmował akcje rzekomej napaści chuliganów i kiboli na policjantów. Na filmie widać wyraźnie jak zza pleców policyjnej zwartej kolumny z tarczami, hełmami, tarczami, karabinami i długimi pałkami, wyskakują zamaskowani, silni, sprawni mężczyźni. Wdzierają się w tłum, a po kilku minutach, wybiegają na czoło, by w kierunku gotowych do bojowych akcji policjantów, rzucać petardy, race, kamienie wyrwane z chodnika. W tym nie mogło być żadnego przypadku. Była to dobrze zaplanowana prowokacja policji za akceptacją władz stolicy, a być może wyższych. W tłum od początku byli też wmieszani tajniacy w kominiarkach, których zdaniem było podburzać manifestantów do agresji wobec policji. Cel był oczywisty - doprowadzenie do tego, by manifestację można było ogłosić jako „nielegalne zbiegowisko” i rozwiązać. Sytuację na przodzie pochodu udało się zażegnać, ale reszta manifestantów stała przez ponad godzinę kompletnie zdezorientowana. Warto też zauważyć, powielenie niemal kopii sytuacji z zeszłego roku, gdzie na Placu Konstytucji zamaskowani bandyci napadli na policję, a ta brutalnie zaatakowała gazem i pałkami. Strzelano też z broni gładkolufowej gumowymi pociskami. Zdarzało się, że używano pałek wobec dzieci, kobiet i osób starszych. To było zamyślone. Miało na celu wzmożenie agresji tłumu, co pozwoliłoby policji pójść na całość. Nie doszło do tego dzięki apelom organizatorów o zachowanie spokoju i porządku. Jednak nawet te kilka starć, te nieliczne awantury z policją spowodowały, że podobnie jak rok temu, znowu czujemy się okradzeni z harmonijnego, pełnego spokoju, podniosłości i radości marszu. Najgorsze, że widać jak na dłoni, iż są siły, które dbają, aby obniżać rangę Marszu Niepodległości poprzez przypisanie doń na stałe grup niebezpiecznych awanturników, i że główną rolę tej mistyfikacji przydzielono policji. Znowu jak w czasach PRL policja staje się bezwolnym narzędziem władzy. Jest tym samym hańbiona, ale nie sądzę, aby ktoś w jej szeregach nad tym się zastanawiał. Nie mówiąc o uchyleniu się od wykonywania takich brudnych zleceń. Wobec prowokacji policyjnych jesteśmy bezradni. Policja zawsze będzie górą, bo zwykli uczestnicy marszu, nie są odpowiednio przygotowani, żeby wyłapywać prowokatorów, następnie przetrzymywać ich przemocą do czasu udowodnienia, że są funkcjonariuszami. Ani też nie mają do tego prawa. Takie osaczanie prowokatorów miałoby charakter działania terrorystycznego. Nosiłoby znamiona porwania i musiałoby być uznane za akt czysto kryminalny. Tak więc, z punktu widzenia policji, wprowadzenie prowokatorów jako środka do wysadzania w powietrze masowych demonstracji, jest zabawą kotka z myszką, gdzie obywatelom przypada rola myszki. Są oczywiście sposoby, jeśli nie na całkowite wyeliminowanie prowokatorów, to przynajmniej zneutralizowanie ich aktywności. Niech to pozostanie wiedzą tajemną przed policją. To my jesteśmy słabszą stroną, występującą zawsze w niekorzystnej, w porównaniu do policji, sytuacji. Jerzy Jachowicz

GROM ląduje, Stuhr startuje Polska policja jest całkiem sprawna, jak chce. Naprawdę. Komenda Główna Policji i komendy wojewódzkie mają mniej więcej pełną listę zadymiarzy, ale, co najważniejsze, mają także w środowiskach radykalnych i wśród kibiców swoich informatorów. Może nie? Niech zaprzeczą. Grupki krewkich kibiców, oraz jakieś inne, nie znane mi grupki, którzy zawsze chcą JP(olicję), nie mogą dłużej liczyć na pobłażliwość władzy. Za rok, przewiduję to już teraz, do akcji wkroczy jednostka GROM – spod ziemi, z kanałów, oraz z powietrza, ulokowana wcześniej na dachu Hotelu Europejskiego. Helikoptery, wypadający z nich żołnierze, wystarczą, by w końcu wystraszyć talibów znad Wisły. A jak nie, to użyjemy przeciwko zadymiarzom wyrzutni, co przypomina nam, zdolnym do każdej zbrodni Polakom, skołowany już do reszty Maciej Stuhr , mówiąc, że już hen, hen, dawno temu: „Przywiązywaliśmy dzieci pod Cedynią jako tarcze i to jest super”.Wszystko się myli aktorowi obolałemu wyraźnie po udziale w filmie „Pokłosie”, który wcale nie jest kontrowersyjny, tylko po prostu fałszuje historię (co w sztuce jest dopuszczalne i nierzadko spotykane – choćby szarża polskiej kawalerii z szablami na niemieckie czołgi w filmie Andrzeja Wajdy) oraz utrwali poza granicami obowiązującą narrację polskich zbrodni na Żydach, którym przyglądali się, okazjonalnie przebywający w Polsce naziści**, których sanacyjny reżim poprosił o pomoc. Niewiele to odstaje od wyobrażeń w Hollywood, a w Berlinie budzi zrozumiałą satysfakcję. Odrębny to jednak temat, wielki temat, zawłaszczony po 1989 roku przez sektę Jana Grossa i wymagający jeszcze uczciwej debaty, ale na równych prawach. Trudno zresztą ostatnio dyskutować z polskim światem sztuki, bo w modzie jest tam teraz rzucanie chu......,*** a mi wystarczy już tych, których na co dzień oglądam w telewizji jako dżentelmenów. Wróćmy jednak do tej wielkiej policyjnej akcji, która – powiedzmy to sobie szczerze – pozwoliła w końcu przejść tym narodowym i pisowskim łazęgom do jednego czy drugiego pomnika. Ale teraz już tak na serio. Polska policja jest całkiem sprawna, jak chce. Naprawdę. Komenda Główna Policji i komendy wojewódzkie mają mniej więcej pełną listę zadymiarzy, ale, co najważniejsze, mają także w środowiskach radykalnych i wśród kibiców swoich informatorów. Może nie? Niech zaprzeczą. Krótko mówiąc, dość dokładnie wiadomo było, kto, co, będzie robił, żeby doszło do ewentualnego starcia z policją. Tymczasem, pomimo tej wiedzy, analizując zachowanie się oddziałów prewencji wokół Ronda Dmowskiego, doszło na wysokości ulicy Nowogrodzkiej do zwykłej ustawki policji z grupka zadymiarzy. To znaczy zadymiarze (z wyjątkami) nie wiedzieli, że to ma być tu i teraz. Ale było i już. No i co z tego? Niech ktoś to udowodni. Jak? Nawet zdjęcie funkcjonariusza BOA z racą w ręku czy z kubłem na śmieci da się przecież wytłumaczyć koniecznością wtopienia się w tłum, my z wami chłopaki na policję! Opozycja może sobie dalej protestować, ile chce. Może krzyczeć nawet, że Tusk przegrał w Brukseli, a on przywiezie 410 miliardów złotych z FS i WPR i powie: jest sukces! Problem polega na tym, że politycy PiS i szerzej, całej prawicy udają, że żyjemy w państwie demokratycznym, w którym jak coś złego się stanie, jak policja sprowokowała, to my to udowodnimy. A to przecież absurd. Przekaz już poszedł do milionów widzów: była prawicowa zadyma, leciały kamienie, a policja poszukuje jeszcze sprawców. Nie mówię już tu o Smoleńsku, bo i po co, to symbol największego kłamstwa III RP, a wszystko wskazuje na to, że także i okrutnej zbrodni. Maciej Stuhr! W Cedyni jest fajny, duży pomnik. Stańcie tam gdzieś na jego szczycie i się wystrzelcie sami na niemiecką stronę. Dacie radę!

* http://www.stopklatka.pl/wydarzenia/wydarzenie.asp?wi=92265&klik=powiaz

** naziści – (za: europedia) - bliżej niezidentyfikowana, uzbrojona grupa obywateli mówiących po niemiecku, która wbrew zaleceniom rządu w Berlinie uległa podczas II wojny światowej rozpętanej w Polsce antysemickiej histerii i wspierała w niektórych wypadkach zbrodnicze działania Polski, w tym pomagała w budowie polskich obozów zagłady oraz w wykonywaniu egzekucji.

Jeszcze Niemcy będą nas prosić... Jeśli chodzi o nacisk na Angelę Merkel w sprawie środków unijnych dla Polski, to wystarczy spojrzenie i obecność Pawła Grasia. Cokolwiek się stanie i tak będzie sukces, bo sukces ten rząd ma wypisany na twarzy. Cedynia znowu zagłosuje na Tuska, bo kto nas uratuje przed Niemcami? Donald Tusk pojechał do Berlina z „nieodrobionymi zadaniami domowymi” w sprawie obecności języka niemieckiego w Polsce*, tak można wnioskować z tego, co mówi Erika Stienbach, ktoś w rodzaju naszego Janusza Palikota, niby na marginesie, niby gdzieś z boku, ale tak naprawdę z samego środka niemieckiego układu. Wypowiedź Steinbach zbiegła się,  przypadkowo oczywiście z ważną, trąbioną od rana,  wizytą premiera i połowy rządu RP III w Berlinie. Trudno orzekać, o co dokładnie chodziło szefowej Związku Wypędzonych, o jakich nieodrobionych lekcjach mówiła niemieckiej gazecie. Czy coś więcej dowiemy się o tym, czy były jakieś naciski na Donalda Tuska w sprawie obecności języka niemieckiego w Polsce, jednym słowem, chcemy poznać kulisy owego zadania domowego, jeśli takowe w ogóle było. Bo to nie jest błahostka. Jeśli jakieś pretensje Niemcy zgłaszali co do sytuacji mniejszości niemieckiej w Polsce, to jak to się ma do mniejszości polskiej żyjącej, mieszkającej w Niemczech, której prawnie do dziś tam nie ma. Niech sąsiad się nie obawia, polska większość w Radzie Miasta Loecknitz  (przy granicy z Polską) nie odbierze Niemcom świątecznej choinki bożonarodzeniowej, jak uczynili to radni muzułmańscy w jednym z duńskich miasteczek, posiadający większość głosów w radzie**. Będziemy wspierać, tam gdzie Polacy będą mieli większość, Święta Bożego Narodzenia, ale za emigrantów poprawnych politycznie ręczyć nie możemy. Muzułmańskie Niemcy i Francja, muzułmańskie Holandia i Dania proszą Polskę o pomoc, masowe wyjazdy Niemców do wschodniego sąsiada na Święta Bożego Narodzenia, zakazane nad Renem. Jarosław, Europę zbaw! Taka niby fikcja, ale śmiać się nie ma z czego, tak jak nie można zbywać milczeniem kolejnych wystąpień Żelaznej Eriki. Były premier Kazimierz Marcinkiewicz (Boss) radził w wywiadzie telewizyjnym, by w negocjacjach z Unią, uwodzić drugą stronę spojrzeniem, a nawet przymilać się. No to drugie może wyjść całkiem nieźle, ale czy aby na pewno Donald Tusk może uwodzić swoim spojrzeniem  Angelę Merkel. Tu raczej, ale w stosunku do żądań Steinbach, która żąda uznania zasług wypędzonych dla pojednania polsko – niemieckiego, przydałoby się zimne, wilcze spojrzenie premiera, w celu odparcia ataku głównej „wypędzonej”. A premier potrafi zabić wzrokiem. Niech więc Steinbach uważa, z kim zadziera, a poza tym, żeby później nie było, że oni nie wiedzieli nic o tym islamie, jak im zrobią z Reichstagu meczet. Zamkniemy granicę, do przemytu choinek nie dopuścimy. A jeśli chodzi o nacisk na Angelę Merkel w sprawie środków unijnych dla Polski, to wystarczy spojrzenie i obecność Pawła Grasia. Cokolwiek się stanie i tak będzie sukces, bo sukces ten rząd ma wypisany na twarzy. Cedynia znowu zagłosuje na Tuska, bo kto nas uratuje przed Niemcami? GrzechG

15 Listopad 2012 Każda idea ma swoje konsekwencje Jak się podnosiło w nieskończoność przez lata podatek ZUS- to firmy powpadały w kłopoty finansowe? Jak się bez ładu i składu – przy nachalnej propagandzie- kształci lub nie, ludzi w określonych zawodach- to za jakiś czas mamy ich za dużo, albo za mało. Jak się forsuje „wyższe wykształcenie”, żeby każdy je miał- to mamy pełno niedokształconych wtórnych analfabetów. Jasię podnosi od dwudziestu lat III Rzeczpospolitej podatki- to padają w końcu firmy. Bo ile tego mogą wytrzymać.. Każda idea- nawet najgłupsza- ma swoje konsekwencje w życiu.. Ile to lat propaganda wmawiała młodym ludziom, że jak będziesz miał” wyższe wykształcenie”- to sobie bez problemu poradzisz w życiu.? No i młodzi ludzie przystąpili do zdobywania” wykształcenia.” Rodzice utopili w tym procederze tysiące złotych, zarobili właściciele „prywatnych” szkół z państwowymi programami, a na rynku mamy tysiące młodych ludzi z „ wyższym wykształceniem”- nikomu do niczego nie potrzebnym. Jedni siedzą w domach na utrzymaniu rodziców, inni szukają państwowego etatu, a jeszcze inni wyjeżdżają w świat w poszukiwaniu pracy. Tyle zmarnowanych pieniędzy, energii, nadziei. Bo nie można pozostawić całości spraw ludziom, żeby decydowali sami, a nie pod wpływem nachalnej propagandy w interesie właścicieli” prywatnych „ szkół..”..

Aby zlikwidować bezrobocie wśród młodych ludzi musiałoby powstać ponad 800 000 nowych etatów(???) Wg Głównego Urzędu Statystycznego dla absolwentów szkół wyższych powstało 240 000 etatów- w tym nie wiadomo ile- etatów biurokratycznych. GUS wszystkie miejsca pracy- w tym wesołe miejsca pracy – traktuje jednakowo.. Gdyby nawet powstał kolejny milion miejsc” pracy” w urzędach- to też byłyby miejsca pracy. A że ktoś musi na nie pracować? Praca to praca, żeby najbardziej była bezsensowna. i polegająca na bezczynnym przesiadywaniu w urzędach i utrudnianiu życia innym- jeszcze pracującym.. Ale jak idea podnoszenia podatków zyska w kolejnym roku prawo obywatelstwa- tak jak do tej pory- to bezrobocie będzie oczywiście rosło.. Wyższe podatki- wyższe bezrobocie. Tak jak dwa razy dwa- równa się cztery… Według najnowszych danych firmy Euler Hermes z Grupy Allianz, przy okazji ciekawe skąd firmy tego typu biorą pieniądze na tego typu badania- od stycznia do października 2012 roku zbankrutowało w Polsce 744 firmy. To o jedną czwartą więcej niż w tym samym okresie ubiegłego roku. Ale ile nowych firm powstało- tego nie można się dowiedzieć, żeby mieć obraz całości.. Bo jeśli powstało na przykład 10 000 nowych- to żaden problem, w gospodarce” rynkowej”. Jedne upadają – inne powstają.. Chodzi o to, żeby tych powstających było jak najwięcej.. Ale w tych warunkach biurokratycznych i podatkowych- wątpię, żeby wiele powstawało- chyba, że mają ulgi państwowe.. Być może tak jest, że upadają te, które ulg nie mają, albo im się skończyły, a powstają takie, które mają ulgi.. Zawsze ulga to lżej- ale czy ulgi nie mogą być na stałe dla wszystkich firm? To znaczy najlepiej obniżyć wszystkie podatki i zlikwidować wszystkie utrudnienia dla przedsiębiorców.. Ale co wtedy robiliby urzędnicy demokratycznego państwa prawnego, no i „ młodzi wykształceni z wielkich miast”.?. No i co robiliby ci wszyscy socjologowie mieszający w głowach i liczbach wszystkim dookoła.? Musieliby wziąć się do pożytecznej pracy.. Z istnienia państwowych etatów nie ma dobrobytu.. Są długi! Bo na przykład w roku 2020- ma brakować w Polsce 60 000 pielęgniarek(????) Na taką liczbę szacuje środowisko pielęgniarskie swój stan na rok 2020.. Jak się robi propagandę, że potrzeba” młodych wykształconych z wielkich miast”- to młodzież, zamiast uczyć się konkretnego zawodu- szuka szczęścia na różnych politologiach, psychologiach czy socjologiach.. Ale komu potrzebny jest psycholog, socjolog czy politolog w zakładzie naprawy samochodów, w sklepie, w firmie handlowej czy zakładzie produkującym cokolwiek, co konsument dobrowolnie kupuje? Oczywiście nikomu, no bo po co.. Chyba, że socjalistyczny rząd przeforsuje decyzję o obowiązkowym zatrudnianiu w firmach prywatnych- psychologów, socjologów czy politologów. Bo w socjalizmie wszystko stoi na głowie. To co powiedział wczoraj na konferencji prasowej z panią kanclerz, pan Donald Tusk:” Od polityki spójności zależy poziom zatrudnienia”(????) Czy ja jeszcze coś bardziej głupiego usłyszę? Od polityki spójności zależy poziom zatrudnienia? A nie od potrzeb ludzi i ich zamożności? Nie od sytuacji na rynku- ale od pieniędzy zrabowanych” obywatelom”: Unii -do Funduszu Spójności.. Czyli poziom zatrudnienia zależy od biurokracji.. Od jej rządów.. Gdyby nie Fundusz Spójności i biurokracja zajmująca się jego napełnianiem- to wszyscy umieralibyśmy z głodu. A tak naprawdę- to gdyby nie my- to biurokracja umierałaby z głodu. Bo ona przecież żyje z naszych pieniędzy.. I tworzy te wszystkie fundusze spójności- fundusze spójności biurokracji.. Ona się spaja tymi funduszami, obraca naszymi pieniędzmi, marnuje i trwoni w sposób nieprawdopodobny.. Gdyby prywatny właściciel dysponował tymi pieniędzmi- to mogłoby z tego faktu wynikać coś pożytecznego.. A tak? Trwają spory biurokracji o jego wielkość– żeby jak najwięcej zmarnować.. Bo im więcej zmarnują- tym gorzej będzie w Europie.. Tym dla nas lepiej- jak tych pieniędzy mają mniej.. Pieniądze w rękach biurokracji- to pożar! Fundusz Spójności ma w przyszłości spoić całą Europę pod patronatem Niemiec.. Ten sam efekt, który chciał osiągnąć towarzysz Adolf Hitler przy pomocy armii. Ale innymi metodami. W końcu pieniądze- to też broń. Broń nowoczesna, chociaż była nią zawsze.. Na razie Niemcy płacą do unijnej kasy- mają w tym, jakiś cel od lat. Przecież nie za darmo.. Zresztą na politycznej walucie euro zarobili już grubą kasę.. Umiejętnie realizując polityczne zadania przy pomocy politycznej waluty.. Tęgie głowy! Ale jakoś Wielka Brytania tego nie akceptuje.. W niej nadzieja, że Unia może do końca nie powstanie.. Nie uda się Niemcom ten polityczny projekt.. Panowania w Europie.. Nadzieja w Bogu i w Brytyjczykach.. Nasz wiernopoddańczy rząd robi wszystko co pani Angela każe.. W nim nie mamy żadnej nadziei.. Mamy beznadzieję.. Co to za polski rząd, który popiera niemieckie interesy? To chyba niemiecki rząd.. A mieni się polskim..Każda idea ma swoje konsekwencje.. Także idea popierania Niemiec w każdym względzie. Oni mają swoje interesy- a my swoje.. Te interesy są sprzeczne.. I się wzajemnie wykluczają.. Znowu z jednej strony potęga Niemiec, a z drugiej potęga Federacji Rosyjskiej.. Niedobrze to wróży dla nas.. I zamiast budować potęgę Polski- codziennie jakieś śmieszne jaja, z państwa i z nas.. Czy już osiągnęliśmy dno? Wygląda na to, że jeszcze nie. WJR

Sympatyk Ruchu Palikota na spotkaniu z Macierewiczem w Czeladzi. Andrzej Kostewicz kłamał, że jest apolityczny i nie jest zwolennikiem żadnej partii politycznej. Tworząc taką prowokację i ogłaszając swoją rzekomą apolityczność powinien wpierw wykasować informacje na swoim facebooku, które pokazują, że jest zwykłym kłamcą i prowokatorem.Dzisiaj wiele portali internetowych eksponuje informacje i materiał wideo podkreślający jak to zle został potraktowany apolityczny uczestnik spotkania.
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,12854771,Awantura_na_spotkaniu_z_Antonim_Macierewiczem__WIDEO_.html

W pewnej chwili do posła Macierewicza, którego pytano o katastrofę smoleńską, zwrócił się Andrzej Kostewicz, młody mieszkaniec miasta. Podkreślił, że nie jest zwolennikiem żadnej partii politycznej, i wytknął parlamentarzyście, że cały czas mówi "językiem podprogowym. - Dla mnie to co pan teraz mówi, to zwykłą polityczna indoktrynacja. Pan w gruncie rzeczy oskarża demokratycznie wybrany rząd o zdradę - podkreśliłAndrzej Kostewicz kłamał, że jest apolityczny i nie jest zwolennikiem żadnej partii politycznej. Tworząc taką prowokację i ogłaszając swoją rzekomą apolityczność powinien wpierw wykasować informacje na swoim facebooku, które pokazują, że jest zwykłym kłamcą i prowokatorem. Biorąc pod uwagę liczbę kłamstw i podłości wobec ofiar tragedii smoleńskiej postąpił bym z nim tak samo.

http://www.facebook.com/andrzej.kostewicz

printcreen profilu 'palikotycznego' Andrzeja Kostewicza

http://ndb2010.files.wordpress.com/2012/11/ruch-palikota-page-002.jpg?w=1024&h=824

Już jego strona startowa i znaczek z prawej strony daje obraz jego palikotyczności, przepraszam "apolityczności".

Jak się okazuje, Andrzej "apolityczny" Kostewicz, jest jedną z 28 osób osób sympatyków profilu Ruchu Palikota w Czeladzi. Miasto Czeladz ma 34 tysiące mieszkańców. Oczywiscie dalej w jego ulubionych można odszukać: TVN, GW, Angorę. Wygląda na to, że owa prowokacja miała na celu zagłuszyć incydent ze spotkania z S. Niesiołowskim gdy nieukrywających swoich sympatii politycznych (prawdomówność jest w cenie) symaptyków PiS wyrzucono ze spotkania z posłem Stefanem Niesiołowskim.

20 min po publikacji tego tekstu Andrzej Kostewicz wykasował ze swego profilu fakt, że jest sympatykiem Ruchu Palikota.
Niestety dla niego mam kilka PrintScreen
Przykład usunięcia faktu symaptyzowania z Ruchem Palikota jest kolejnym dowodem na manipulacyjne i zakłamane działania Andrzeja Kostewicza, sympatyka Ruchu Palikota z Czeladzi.
Swoją drogą szybcy są....

Ndb2010

Przeczytaj dwie wypowiedzi, które mogą namieszać w konkursie na najbardziej infantylną wypowiedź roku. Lepiej by milczeli... Nigdy nie mówimy o sobie źle. Jest Skrzetuski, Wołodyjowski, Powstanie Warszawskie, Powstanie Styczniowe. Przywiązywaliśmy dzieci pod Cedynią jako tarcze i to jest super. To jest najlepsze, co Polskę spotkało. Nigdy nie ma spojrzenia na naszą historię z punktu widzenia, że zastanówmy się, bo to nie było dobrze. Pojechaliśmy pod Moskwę w roku 1612 i generalnie wszyscy Polacy mają fan, że jako jedyni byliśmy na Kremlu, nie? Nie wiem, chyba nie tędy droga. Jeżeli chcemy być coraz lepszymi ludźmi, musimy też pamiętać o tych rzeczach, które nam nie wyszły. Stąd ten film.

Maciej Stuhr, aktor grający w filmie "Pokłosie", wypowiedź dla serwisu Stopklatka.pl

Mogę tylko żywić nadzieję, że ten film nie będzie nas jeszcze bardziej dzielił, tylko wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej, a naprawdę jest taka szansa, że zmusi nas do refleksji. Że naprawdę już tyle lat po wojnie, po tym koszmarze, kolejne pokolenia mogłyby zacząć myśleć o tym obiektywnie, i z pewnym dystansem, nie bojąc się takich tematów i nie popadając w jakąś histerię czy w jaką taką fobię, że to jest film antypolski, bo i takie słyszę opinie.

Zbigniew Zamachowski, aktor grający w filmie "Pokłosie", wypowiedź dla serwisu Stopklatka.pl

Coraz częściej czujemy w sobie litość wobec ludzi, którym maski przyrosły do twarzy, i którzy nawet nie słyszą, jakie głupoty wygadują.

Zespół wPolityce.pl

Pod względem debilizmu gospodarczego eurokraci pobili już wszystkie rekordy – nawet naszej nieboszczki komuny. Ale rząd naszego chorego państwa jest jeszcze głupszy, bo oprócz kryzysu gospodarczego zafunduje nam całkowicie z kryzysem niezwiązane, poważne podwyżki cen żywności. Podwyżki, spowodowane bezrozumną polityką energetyczną. A co ma wspólnego energetyka z rolnictwem? Od niedawna bardzo wiele. Od niedawna, czyli od czasu, gdy elektrownie są zmuszone spalać w kotłach tzw. biomasę, czyli teoretycznie ścinki drewna, sprasowane trociny, brykiety ze słomy i siana. Przymuszone prawem elektrownie płacą za biomasę niezłe ceny, które potem przerzucają na konsumentów, czyli na nas. Te niezłe ceny powodują przyspieszoną dewastację polskich lasów przez nasze niedoinwestowane służby leśne oraz – co gorsza – niszczą polską hodowlę zwierząt, ponieważ rolnikowi bardziej opłaca się sprzedać siano na brykiety niż bawić się w skarmianie nim zwierząt, których oporządzanie zajmuje rolnikowi wiele godzin dziennie i co tu dużo ukrywać, także sporo kosztuje. Po co więc pakować się w koszty i ciężko pracować, skoro za te same pieniądze, jakie rolnik uzyska w końcu za mięso czy mleko, może to siano i słomę, a nawet ziarno (owies, pszenicę) na pniu sprzedać – bez ponoszenia jakichkolwiek dodatkowych kosztów? Podjęcie decyzji – hodować bydło i nierogaciznę (koszty) czy sprzedać siano, słomę i ziarno (szybka gotówka) przychodzi rolnikom tym łatwiej, że wszyscy jak jeden mąż są wykorzystywani przez pośredników, którzy od lat organizują zmowy cenowe i płacą najniższe możliwe ceny za skupowane mleko i mięso. Rolnicy z mojej okolicy, specjalizujący się w hodowli bydła mlecznego, od lat muszą godzić się na coraz mniej dla nich korzystne warunki współpracy z dużym zakładem mleczarskim, który z roku na rok obniża ceny skupowanego mleka i do tego bezprawnie obarcza rolników kosztami modernizacji linii produkcyjnych. Rolnicy muszą się na to godzić, bo nie mają wyboru – na rynku mlecznym ewidentnie panuje nie tylko zmowa cenowa producentów wyrobów mlecznych, ale także nieformalny, ale ściśle przestrzegany, podział terytorialny kraju między poszczególne firmy, który skutecznie uniemożliwia jakąkolwiek konkurencję, a więc i wzrost cen skupu mleka. Rolnicy w mojej okolicy są tak zastraszeni przez jedynego odbiorcę produkowanego przez nich mleka, że bez szemrania godzą się na coraz gorsze warunki współpracy. Dokładnie to samo dzieje się na rynku producentów mięsa i wszyscy o tym wiedzą, z wyjątkiem naszych organów ścigania, Urzędu Ochrony Konsumentów i Konkurencji, CBŚ itp. instytucji, powołanych do ochrony interesów obywateli. Od kiedy tutaj mieszkam, inaczej patrzę na prasowe panegiryki o "genialnych" menedżerach zakładów przetwórstwa rolnego, bo w rzeczywistości to są gangsterzy i złodzieje. W sytuacji, w której rolnik zarabia tak mało, że nie jest w stanie zarobić nawet na zwrot kosztów swojej pracy (nie tylko drogiej energii, paliwa, maszyn, ale także godzin pracy, których nikt nie liczy), sprzedaż „na pniu” siana i słomy, a nawet ziarna w celu przerobienia tych surowców na brykiety jest dla rolnika opcją jak najbardziej opłacalną i pożądaną. W konsekwencji już zaczęła spadać produkcja mięsa i mleka. Zakłady przetwórcze będą więc zmuszone do podniesienia cen skupu tych surowców, nie łudźmy się jednak, że odbędzie się to kosztem ich zysków, które już teraz są bardzo wysokie (cena skupu litra super-ekologicznego mleka z mojej okolicy wynosi 0,7-0,8 złotych; porównajcie to sobie z cenami mleka i przetworów mlecznych w sklepach). Nie, oni podniosą ceny zbytu wszystkich tych produktów, które i tak już są wysokie. Czyli to my wszyscy zapłacimy za kretyński pomysł, by w kraju, który na węglu stoi, kotły w elektrowniach opalać żywnością dla zwierząt. Nie wspominając o tym, że palenie pełnowartościowej żywności jest po prostu nieetyczne. Rządzący całą Europą i nami też durnie nie pamiętają, a może po prostu nie wiedzą, że od kiedy uwolniono ogromne połacie ziemi, konieczne do wyżywienia zwierząt pociągowych, niegdyś jedynego źródła energii, klęski głodu należały w Europie do rzadkości, a tańsza żywność nie tylko poprawiła warunki życia ludności, ale była motorem rozwoju całego kontynentu. Polityka energetyczna, wymuszająca wykorzystywanie biomasy do opalania kotłów w elektrowniach, cofa nas kilkaset lat wstecz i spowoduje nie tylko wzrost kosztów energii, bo biomasa jest o wiele mniej kaloryczna od węgla i ropy naftowej, ale i wzrost cen żywności. Witajcie w nowej Europie, niedożywionej i pogrążonej w ciemnościach! Mieszkam w okolicy objętej programem Natura 2000, gdzie rośnie najzdrowsze i najlepsze siano, bo używanie pestycydów i nawozów sztucznych jest tutaj surowo wzbronione. Tym sianem (wyłącznie) karmione są tutejsze krowy, których stada pasą się na słonecznych, górskich łąkach, które produkują najlepsze w Polsce mleko. Mleko, które złodziejska firma mleczarska skupuje po 70 groszy za litr i jeszcze obarcza rolników swoimi kosztami, tak, jakby swoich nie mieli dosyć. Od niedawna w okolicy jak grzyby po deszczu mnożą się brykieciarnie i całe to cudowne, pachnące, zdrowe siano wędruje do kotłów elektrowni. Po cholerę była ta cała NATURA 2000 ze wszystkimi obostrzeniami i ochroną natury? Żeby to wszystko wypuścić kominem? Już niedługo dzięki dopłatom za emisję CO2, tak sprytnie wynegocjowanym przez Tuska, energia będzie tak droga, że będziemy siedzieć wieczorami przy świecach. Ale to nie jedyne przyjemności, jakie zafundował nam rząd bezkrytycznie godzący się na unijną politykę energetyczną. Jeżeli od wiosny mleko stanie się luksusem, na który nie każdego będzie stać, a masło będzie rarytasem, o którym lemingi będą opowiadać swoim dzieciom, to nie miejcie pretensji do rolników, tylko do tych debili, którzy rządzą naszym pięknym krajem. Iranda

Muszę mówić prawdę Antoni Krauze dla PCh24.pl: - Kiedy informacja o tym, że realizujemy film „Smoleńsk” stanie się sprawą publiczną, spodziewam się oczywiście rozmaitych ataków i prób zdewaluowania tego pomysłu, ale to są koszty własne. Jeżeli robi się rzecz poważną, jest jasne, że nie może się bez nich obyć. Kiedy rozpoczną się zdjęcia do Pańskiego filmu poświęconego tragedii smoleńskiej? - Chciałbym je rozpocząć wiosną, to znaczy w okolicach marca. Niestety, nie udało się rozpocząć ich wcześniej z powodu licznych kłopotów, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Najwięcej czasu zajęło mi zarejestrowanie Fundacji Smoleńsk 2010. Wiele osób mnie ostrzegało, uważając, że nikt nie zarejestruje fundacji o takiej nazwie. Uznałem jednak, że nie mam prawa nikogo oszukiwać. Nie chcę wprowadzać w błąd moich widzów, czy potencjalnych ofiarodawców wspomagających dzieło, jakim jest powstanie filmu „Smoleńsk”. Podobnie nie mam prawa oszukiwać przedstawicieli urzędów. Muszę mówić prawdę od początku do końca. Posługiwanie się kłamstwem wiedzie człowieka na manowce i nigdy nie doprowadzi do niczego dobrego. Jedno kłamstwo pociąga za sobą kolejne. Widać to wyraźnie na przykładzie tego, co dzieje się w sprawie śledztwa smoleńskiego. Eskalacja tych coraz mniej prawdopodobnych teorii musi w końcu uświadomić ludziom, że nie można dawać im wiary. Z tego też powodu sądzę, że ci, co kłamią, będą musieli wycofać się ze swoich matactw. Jest to niezbędne.

Tymczasem dziś… - Żyjemy w kłamstwie, które można porównać z tym, co działo się po odkryciu zbrodni dokonanej przez władze sowieckie wiosną 1940 roku. Świadczy to o tym, że rzeczywiście mamy do czynienia ze zjawiskiem, które zasługuje na nazwę „Katyń 2”. Mam nadzieję, że naszym filmem możemy pomóc otworzyć oczy tym, którzy nas, ludzi szukających prawdy, nazywają sektą smoleńską.

„Sekta” – czyli ci, którzy zadają pytania. Osobliwa definicja. - Ja, człowiek o zdrowych zmysłach, żyjący już tyle lat, znający podstawowe prawa fizyki newtonowskiej wiem, że samolot ważący prawie sto ton, nie może stracić skrzydła w wyniku zderzenia z brzozą – niezależnie od tego, czy miała ona 30 czy 40 centymetrów grubości. Mówiąc na marginesie: nawet średnicy tego drzewa nie zdołano precyzyjnie ustalić. Skrzydła samolotu są jego najtrwalszą strukturą, maszyna unosi się przecież w powietrzu na skrzydłach. W trakcie lotu działają na nie ogromne siły – wiatr, turbulencje – skrzydła muszą to wytrzymać. Chciałbym przypomnieć, że w 1987 roku miał miejsce wypadek IŁ-a, bardzo podobnego konstrukcyjnie do tupolewa. Ten samolot rozbił się w Lesie Kabackim. Zanim upadł na ziemię, wyciął w lesie - rezerwacie przyrody, gdzie rosły potężne drzewa - dwustumetrową przecinkę, którą możemy oglądać do tej pory. I my mamy uwierzyć, że tupolew stracił skrzydło w wyniku zderzenia z brzozą na wysokości 6 metrów? I że na dodatek po tym domniemanym zderzeniu wzniósł się jeszcze na tyle wysoko, żeby wykonać pół-beczkę, a następnie rozbił się na strzępy w bagnie? Mamy wierzyć, że to przypadek, iż służby rosyjskie w miejscu, gdzie to się stało, zlikwidowały nawet trawę? I mamy na dodatek przyjąć, iż fakt, że wrak samolotu został pocięty i do tej pory nie wrócił do Polski, jest czymś normalnym i do przyjęcia przez człowieka o zdrowych zmysłach? Absurd „śledztwa” sięga tak daleko, iż okazuje się, że dowody mają być zaprzeczeniem tego, czego są… dowodem. Ostatnio dowiedzieliśmy się na przykład, że detektory służące do wykrywania środków wybuchowych nie odkryły śladów po trotylu i nitroglicerynie, ale ślady kosmetyków. Żyjemy w świecie absurdu, który jest przyjmowany za dobrą monetę.

„Katyń 2” to adekwatna nazwa także ze względu na to, że 10 kwietnia 2010 zginęła szczególna grupa Polaków. Można ją określić mianem elity niepodległościowej.- W katastrofie smoleńskiej zginął kwiat Rzeczypospolitej. Nie wszystkie ofiary katastrofy były osobami publicznymi, ale kiedy zacząłem studiować ich życiorysy, zobaczyłem, że nawet stewardessy i piloci mieli za sobą na przykład korzenie harcerskie. Tam poległ kwiat polskiej inteligencji. Niezależnie od tego, jakie przeszkody będą temu towarzyszyć, muszę zrealizować tej film.

Czy spotkał się Pan do tej pory z jakimiś próbami działania przeciwko podjętej przez Pana inicjatywie?

- Tak, ale dla zdrowia psychicznego nie czytam wielu gazet, nie oglądam telewizji. Spotkałem się z pewnymi nieprzychylnymi reakcjami, ale bardziej na gruncie prywatnym. Kiedy informacja o tym, że realizujemy film „Smoleńsk” stanie się sprawą publiczną, spodziewam się oczywiście rozmaitych ataków i prób zdewaluowania tego pomysłu, ale to są koszty własne. Pamiętam takie powiedzenie pochodzące jeszcze z czasów przedwojennych. Któryś z wielkich redaktorów prasy powiedział: „Albo się w guziki gra, albo się pismo redaguje.” Jeżeli robi się rzecz poważną, jest jasne, że nie może się to obyć bez kosztów własnych. Oczywiście dobrze jest, jeżeli nie przekraczają one pewnej miary. Mam nadzieję, że zweryfikuje to wszystko inna Instancja, która jest ponad nami. Wierzę, że realizuję nie swój cel. Nie mam w tym żadnego osobistego interesu. Mam poczucie, że po prostu muszę to zrobić. Jeżeli nie ja, zrobią to inni. To jest sprawa tej wagi, że na pewno nie kończy się ona na jednym człowieku. Być może powstanie na ten temat jeszcze wiele filmów. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Agnieszka Żurek

Nieśmiertelni, którzy przetrwali W próbie umniejszenia rangi rocznicy Powstania Styczniowego widać paniczny strach rządzących, że tradycja powstańcza znowu zaczyna zasiewać duchowe ziarno. Że czuć ją na ulicach. W czasie marszów i modlitw w rocznice i miesięcznice smoleńskie. Że ona odżywa w Dniu Niepodległości. I że wreszcie – co najważniejsze – może zachwiać tą władzą, która obecnie rządzi. Platforma Obywatelska mieni się przecież partią „racjonalną”. Polityków PiS natomiast wyzywa się od szaleńców. Jeśli tak, to Powstanie Styczniowe stanowi po raz kolejny zagrożenie. Także dla Rosji, gdyż to Matuszka Rasija rozdaje teraz karty w Polsce. Poetka Maria Ilnicka, wraz ze swoim bratem, napisała jeden z najpiękniejszych i najmocniej brzmiących polskich utworów literacko-polityczno-historycznych – „Manifest 22 Stycznia”. W 1863 r. przedstawiono go Narodowi i Światu jako dokument oficjalnie ogłaszający wybuch Powstania, określanego później mianem Styczniowego. Zaczynał się tak: „Nikczemny rząd najezdniczy rozwścieklony oporem męczonej przezeń ofiary, postanowił zadać jej cios stanowczy: porwać kilkadziesiąt tysięcy najdzielniejszych, najgorliwszych jej obrońców, oblec w nienawistny mundur moskiewski i pognać tysiąc mil na wieczną nędzę i zatracenie…”. Sygnował go Centralny Narodowy Komitet, ogłaszając się jednocześnie Tymczasowym Rządem Narodowym.
Posłowie PO i Palikota blokują Pamięć Rozpoczynał się niezwykły okres, w czasie którego bardzo słabo uzbrojone oddziały polskie stawiały półtoraroczny opór najpotężniejszej ówczesnej armii europejskiej. Walka ta kosztowała naród polski krwawą ofiarę, ale przyniosła duchowe owoce, które później pozwoliły wywalczyć Niepodległość, a potem przetrwać II wojnę światową oraz okupację sowiecką aż do obalenia komuny i ponownego odzyskania suwerenności. Symbolikę i ikonografię powstańczą wykorzystywały często środowiska solidarnościowe, drukując podziemne materiały, artykuły i znaczki pocztowe nawiązujące do styczniowego zrywu. Właśnie dlatego, że to rok 1863 pokazał, jak nawet przy wielkiej dysproporcji siły fizycznej można prowadzić walkę ze złem, gdyż w ostatecznym rozrachunku liczy się postawa zgodna z wyznawanymi wartościami, a nie tylko doraźna kalkulacja. Manifestanci rzucający w latach 80. XX wieku kamieniami w ZOMO tak naprawdę ciskali brukowce w gębę sowiecką. Jakby chcieli krzyknąć światu: i cóż z tego, że macie rakiety, czołgi i broń atomową? Nie możecie jednak zawładnąć naszymi duszami. Ciągle jesteśmy wolni. Jak powstańcy styczniowi, mający zwykłe dubeltówki naprzeciw bateriom armat moskiewskich. Z jedną różnicą – ludzie Solidarności wygrali. Ich nikt już nie sądzi. Nie stawia pytań, czy warto było. Bo tym razem się udało. Czy jednak prawdziwą wolność wywalczyliśmy sobie w 1989 r., skoro teraz sejmowa Komisja Kultury, głosami Platformy i palikotowców, chciała zablokować projekt uchwalenia przyszłego roku Rokiem Powstania Styczniowego? Trzeba zapytać, jaki był prawdziwy powód decyzji tego ataku na projekt przygotowany przez środowisko PiS? Jaki lęk kieruje posłami, którzy zaprzeczają potrzebie uczczenia tysięcy bohaterów przelewających krew za Ojczyznę? Czy obawiają się, że takie rocznice będą kształtować tożsamość narodową, niewygodną dla tych ugrupowań z racji politycznych celów? Czy boją się, że Powstanie może im zagrażać obecnie, gdyż jego wymowa jest patriotyczna, chrześcijańska, a także – co ważne – antyrosyjska? I na koniec: czy akt odrzucenia takiego projektu honorującego Powstańców nie byłby właśnie aktem upolityczniania historii? Powstanie – jako wielki, bohaterski i krwawy zryw narodowowyzwoleńczy, niejako ex definitione – powinno być umieszczone w symbolicznym panteonie rocznicowym. To odrzucenie stanowiłoby także swoisty „manifest”. Manifest tego, do czego władza dzisiejsza nie chce się odwoływać, manifest tego, jak rząd dzisiejszy widzi kwestię budowania tożsamości narodowej, na czym chce ją opierać, oraz manifest tego, jaki obraz patriotyzmu widzi on jako „jedynie słuszny”.
Do cytadeli za udział w mszy za Kościuszkę Powstanie Styczniowe było nie tylko wybuchem inspirowanym przez kilku zapalonych do idei „czerwieńców”, którym roiła się walka gołymi rękami przeciwko bagnetom. Insurekcja leżała w planach sporej grupy patriotów, na której czele stał przebywający na emigracji Ludwik Mierosławski. Jednak styczniowy wybuch to efekt kilkuletniej, narastającej atmosfery, w której z jednej strony rodziły się nadzieje, a z drugiej spadał na polskie karki knut rosyjski. Kolejne manifestacje patriotyczno-religijne powodowały zaostrzające się reakcje Rosjan. Strzelano do bezbronnych ludzi na ulicach stolicy – najpierw 27 lutego zabito pięciu warszawiaków, którzy zapisali się w historii miasta i kraju jako „pięciu poległych”. W kwietniu tego samego roku zmasakrowano na pl. Zamkowym uczestników pokojowych manifestacji, zabijając wedle różnych szacunków od 100 do 300 osób. Jednym z niezwykłych symboli ucisku, uwiecznionym przez Grottgera, było tzw. zamknięcie kościołów w październiku 1861 r. Dramatyczne sceny rozegrały się wtedy w warszawskiej archikatedrze św. Jana i innych świątyniach Warszawy, w których modlono się z okazji rocznicy śmierci Kościuszki. W katedrze na srebrzystym katafalku ustawiono wizerunek Naczelnika. Wszędzie paliły się świece. Rosjanie, na rozkaz generał gubernatora Aleksieja Gerstenzweiga, rozpoczęli oblężenie kościołów. Ludzie zabarykadowali się wewnątrz. W środku nocy Moskale przypuścili szturm, wyważyli drzwi i stanęli zszokowani. Zobaczyli plecy ludzi klęczących w milczeniu, zwróconych w stronę ołtarza. Gdy jeden z oficerów, pobladły z przerażenia, spytał generała-gubernatora, co robić, usłyszał odpowiedź: atakować i bić. Moskale zaczęli walić Polaków kolbami, szarpać, wyciągać na siłę z kościoła. Rozległ się wielki krzyk. Ktoś zaczął bić w dzwon, którego dźwięk niósł się przez całe miasto. Rozwścieczony generał rozkazał uciszyć „kołokoł”, ale Polacy zablokowali drzwi na dzwonnicę. Długo trwało, nim Rosjanie dopadli dzwonnika. Potem wszystkich uczestników mszy zawleczono w długim pochodzie nocnym na cytadelę. Szły warszawskimi uliczkami kobiety, dzieci, starcy, młodzież. Do twierdzy. Za udział w mszy za Kościuszkę. Z okien staromiejskich kamieniczek mieszkańcy krzyczeli, aby puścić niewinnych ludzi. Ale Gerstenzweig popatrzył wściekły w górę i krzyknął na cały głos: „Małczać!”. A potem postraszył, że i z mieszkań każe wywlekać do więzienia. Okiennice powoli się zamykały… To tylko jedna scena z tych, które rozgrywały się niemal codziennie na terenie całej Rzeczypospolitej. Jedna…
Rozłamanie polskiej duszy Tuż przed owym Styczniem przygotowano szatańskie w swojej istocie rozwiązanie „polskiego problemu” – brankę (przy wydatnym współudziale Aleksandra hr. Wielopolskiego). Wystarczy wyobrazić sobie, co musieli czuć rodzice, wiedząc, jaki los ma spotkać ich dzieci. Przypomnę jedynie, że branka była robiona na sposób proskrypcyjny. Wytypowano kilkanaście tysięcy rodzin polskich podejrzewanych o pielęgnowanie patriotycznych tradycji, z których miano wziąć do wojska młodych chłopców. Lista była imienna, przygotowywana tak, aby rozbić, zniszczyć tę tkankę narodową, która mogła w przyszłości być zarzewiem buntu. Natomiast rosyjskie wojsko tamtego czasu było gorsze od wyroku więzienia – to długoletnia służba, w straszliwych warunkach, z dala od domu, w systemie dyscyplinarnym, w który stosowano kary ciężkiej chłosty. Wiadomo było, że młodzież ucieknie do lasu. I wiadomo było, że będzie walczyć. Ale i branka to także tylko jeden z elementów, jeden z „zapalników”. Z kolei krytycy Powstania pokazują jego miałkość organizacyjną i wojskową, marnowanie sił i talentów, a w końcu ogromne represje, które dotknęły kraj, wywózki i egzekucje. Te i inne argumenty można by przypominać w debacie historycznej, rozmawiając o przyczynach, przebiegu i skutkach Powstania. Podobna dyskusja leżała przecież u podstaw ideologicznego podłoża samej rewolucji z 1863 r. (wtedy jeszcze słowo „rewolucja” nie miało dzisiejszych konotacji) – pęknięcie środowisk polskich na dwa główne nurty, „białych”, myślących raczej o trwaniu w autonomii i wyrąbywaniu skrawków wolności w jej obrębie, oraz „czerwonych”, którzy mieli dość rosyjskiego bata nad sobą i pragnęli jak najszybciej zrzucić to jarzmo z Ojczyzny. To rozłamanie polskiej duszy na dwa skrzydła – które umownie można by nazwać „racjonalnym” i „gorącym” – ukształtowało na wiele lat obraz polskiej świadomości historyczno-politycznej. W pewnym sensie trwa do dzisiaj. Jednak pomimo tylu różnic w ocenie zarówno historycznych wydarzeń, jak i strategii narodowowyzwoleńczych jedno nigdy nie podlegało zasadniczemu sprzeciwowi – chodziło o szacunek dla tych, którzy na ołtarzu Ojczyzny kładli ofiarnie swoje życie. Do Powstania Styczniowego ruszyło zarówno wielu ziemian, synów szlacheckich, jak i ojców rodów. Nawet jeśli spierali się z „czerwonymi” o sens walki zbrojnej, to gdy ta wybuchła, obowiązek patriotyczny kazał im iść do lasu i walczyć z Rosjanami. Wbrew własnym politycznym przekonaniom. Tak było w arystokratycznej rodzinie Tarnowskich. Oto kilkunastoletni Juliusz, młodszy brat Stanisława hr. Tarnowskiego (jednego z głównych ideologów konserwatywnego środowiska Stańczyków) wraz z oddziałem wyszedł z Krakowa na pomoc powstańcom. W trakcie przekraczania rzeki powiedział z młodzieńczym zapałem i wiarą w napoleońską gwiazdę, że „Oto nam świeci Słońce Austerlitz”. Chwilę potem padł przeszyty rosyjską kulą. Czyżby ta kula w piersi młodzieńca nie była na wagę naszego wielkiego szacunku i czci?
Mundury dla powstańcówPowstanie Styczniowe nie miało dobrej historiografii. W dużej mierze pisali ją bowiem historycy związani właśnie z nurtem konserwatywnym, czasem biorący aktywny udział w politycznym sporze między białymi i czerwonymi. Trudno więc oczekiwać, żeby pisali oni historię, w którą sami byli uwikłani, obiektywnie. Tak np. zaczął swoją „Rzecz o roku 1863” Stanisław Koźmian: „Wszyscy zawinili w wypadkach, nad któremi zastanowię się. (…) Pragnę zatem wytłumaczyć, dlaczego w błędzie popełnionym przez nierozważnych wzięli udział roztropni i dlaczego zeszli tam, gdzie wiódł bezrozum, lekkomyślność, w końcu szał”. Mikołaj Berg, który napisał jedno z pierwszych opracowań, był Rosjaninem i działał na zlecenie namiestnika carskiego. Podstawowe źródła to zeznania ze śledztw powstańczych dowódców spisywane w cytadeli. Wielu z nich było już załamanych, wielu kręciło, inni chcieli przypodobać się przesłuchującym, a niektórzy – niestety – byli najwyraźniej carskimi kapusiami. Zwrócił na to uwagę Józef Piłsudski, zarówno w serii wykładów z 1913 r. prowadzonych z okazji 50. rocznicy powstania, jak i w pracy zatytułowanej „22 stycznia 1863 roku”, wydanej jako tom I serii „Boje Polskie w 1914 r.”, podkreślając, że materiał źródłowy dotyczący Powstania Styczniowego należy traktować bardzo krytycznie. Piłsudski, jeśli chodzi o kwestie militarne, nie zostawił na insurekcji styczniowej suchej nitki. Uważał, że właściwie trudno rozpatrywać ją od strony wojskowej – tak bardzo była nieprzygotowana i prowadzona po amatorsku. Nie zadbano nie tylko o dostawy broni, ale nawet o najzwyklejsze kwestie zaopatrzeniowe (czasem w lesie na umówionym miejscu zjawiała się pięćdziesiątka ludzi, którzy mieli dwie dubeltówki i żadnego prowiantu, nawet na najbliższą dobę), komunikacyjne czy wywiadowcze. Od początku wszystko miało wymiar wybuchu niekontrolowanego społecznego gniewu. Albo – w pewnym sensie – manifestacji ulicznej, która przenosi się do lasów i staje do wojny z regularną armią. Jednocześnie jednak „Dziadek” dostrzegał niezwykłą wręcz rangę duchową, która spowodowała, że naród poczuł się znowu zjednoczony wielką ideą jednej Ojczyzny. I ten właśnie duchowy wymiar ugruntował dziedzictwo, na którym potem można było budować kolejne kadry patriotów. Kadry, które skutecznie wywalczyły wolną Polskę. To duchowe dzieci Powstańców Styczniowych biły się w Legionach. Całe dwudziestolecie międzywojenne było opromienione blaskiem powstańczej legendy – świadczyły o tym dziesiątki publikacji i książek. A także niezwykła estyma, jaką darzono powstańców. To właśnie w tej nowej, wolnej Polsce obdarowano ich mundurami wojskowymi, co było symbolicznym uznaniem, że należeli do regularnej polskiej armii.
Zapobiec rusyfikacji Jednocześnie jednak to samo powstanie było często przedmiotem niesprawiedliwych, nieuzasadnionych ataków, sądów dokonywanych w posthistoryczny sposób, nieuwzględniających wielu czynników, które wpłynęły na taki, a nie inny przebieg powstania. Miało jednak także swoich gorących obrońców. Bronił go Jasienica w „Dwóch Drogach”, wskazując, że dzięki twardemu oporowi udało nam się odeprzeć akcję rusyfikacyjną, nawet jeśli wiązało się to ze społecznymi kosztami. Pięknie napisał także Franciszek Rawita Gawroński we wstępie do „Roku 1863 na Rusi”. Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment, gdyż diagnoza tam postawiona, w 1901 r., jest tak aktualna i dzisiaj: „Oczywiście są tacy sędziowie, którzy uznają jeden wynik za słuszny: powodzenie. Kto przegrał sprawę, ten winien. Małoduszność, egoizm polityczny i ludzki, wtłaczanie dziejów narodu w ramy własnych zadań, celów i dążeń, mierzenie wypadków dziejowych skalą długości własnego życia, a u najlepszych i najszczerszych pognębienie moralne, właściwe każdej przegranej – wszystko to wywołało ostre i ujemne sądy o roku 1863. Jakże się z tego cieszą nasi wrogowie! To właśnie jest największe zwycięstwo, jakie oni mogli odnieść nad nami, i odnieśli – najmniej się spodziewając tego. Czyż władca może żądać większego tryumfu jak wywołanie w obozie zgniecionego, lecz silnego jeszcze nieprzyjaciela pogardy i lekceważenia dla własnych przywódców i takich sądów: nie ty jesteś winien, żeś nas z praw ogołocił, żeś przez sto lat rabował nasze mienie narodowe i wypełniał niem swoje muzea i biblioteki; żeś najlepszym obywatelom chleb od ust odrywał za to, że kochali ojczyznę, a karmił nim swoich kruków; nie ty jesteś winien, że nasze dzieci chowają się w twojej mowie i w kłamstwie, że mamy hamulec na ustach, że naszą wiarę i kościoły sponiewierałeś, żeś nam zagarnął nasz dorobek wiekowy – ojczyznę – lecz my jesteśmy winni wobec ciebie i siebie, żeśmy podnieśli rękę, żądając abyś nam zwrócił, coś zabrał! Tak, my jesteśmy winni, bośmy nie mieli siły odebrać. My jesteśmy winni, żeś się stał dla nas surowszym i dzikszym, gdy nas pokonałeś orężem; że odebrałeś nam resztki mienia, trochę praw, jakie zwyciężeni mieliśmy z łaski twojej; myśmy winni, bo pomni na wolność dziadów, na świetną przeszłość, pragnęliśmy posiadać bodaj cząstkę tej wolności, jaką oni posiadali, a pracować dla własnej przyszłości, gdyż to nie godzi się z twoim celem i chęcią. Czy to nie ironia?”.
Nie drażnić niedźwiedzia? Po przeczytaniu tego fragmentu można zapytać – czy teraz, w owej „nibywolnej” Polsce – odepchnięcie państwowego uhonorowania tak wielkiej rocznicy, tak wielkiego polskiego zrywu nie byłoby właśnie ironią losu? Czy nie stałoby się swego rodzaju kolejnym zwycięstwem Rosji, dokonanym naszymi własnymi rękami?
W tej próbie umniejszenia rangi rocznicy Powstania widać paniczny strach rządzących. Że tradycja powstańcza znowu zaczyna zasiewać duchowe ziarno. Że czuć ją na ulicach. W czasie marszów i modlitw w rocznice i miesięcznice smoleńskie. Że ona odżywa w Dniu Niepodległości. I że wreszcie – co najważniejsze – może zachwiać tą władzą, która obecnie rządzi. Platforma Obywatelska mieni się przecież partią „racjonalną”. Polityków PiS natomiast wyzywa się od szaleńców. Jeśli tak, to Powstanie Styczniowe stanowi po raz kolejny zagrożenie. Także dla Rosji, gdyż to Matuszka Rasija rozdaje teraz karty w Polsce. I dla trzęsącego przed nią portkami polskiego rządu. Jak inaczej – w kontekście całej tchórzliwej sekwencji zdarzeń związanych ze Smoleńskiem, które ponad honor i obowiązek Polski stawiają „racjonalną” ucieczkę od zadrażnienia stosunków z Moskwą – zrozumieć negację takiej rocznicy, jeśli nie jako kolejną paniczną reakcję w stylu „nie drażnić niedźwiedzia”? Może w tym miejscu należałoby przytoczyć końcowy fragment manifestu powstańczego, pisanego piórem Ilnickiej: „A teraz odzywamy się do Ciebie, Narodzie Moskiewski! Tradycyjnym hasłem naszym jest wolność i braterstwo ludów, dlatego wybaczamy ci nawet mord naszej Ojczyzny, nawet krew Pragi i Oszmiany, gwałty ulic Warszawy i tortury lochów cytadeli. Przebaczamy ci, bo i ty jesteś nędzny i mordowany, smutny i umęczony. Trupy dzieci twoich kołyszą się na szubienicach carskich, prorocy twoi marzną na śniegach Sybiru. Ale, jeśli w tej stanowczej godzinie nie uczujesz w sobie zgryzoty za przeszłość, jeżeli w zapasach z nami dasz poparcie tyranowi, który zabija nas, a depcze po tobie, biada ci, bo w obliczu Boga i świata całego przeklniemy cię na hańbę wiecznego poddaństwa i mękę wiecznej niewoli, wyzwiemy na straszny bój zagłady, bój ostatni europejskiej cywilizacji, z dzikim barbarzyństwem Azji! – Dan w Warszawie 22 Stycznia 1863 roku”. Pod manifestem widnieje pieczęć Komitetu Centralnego Narodowego, z Orłem i Pogonią. Być może i my dzisiaj powinniśmy wsłuchać się w głos naszych przodków sprzed 150 lat. I nie zwracając uwagi na działania sejmu i jego komisji, nie bacząc na to, czy oficjalnie ogłosi czy nie rok 2013 – Rokiem Powstania Styczniowego, po prostu podnieść go do odpowiedniej rangi czcią, którą okażemy sami. Do tego nie potrzeba nam uchwały. Po raz kolejny możemy być silniejsi duchem! Adam Asnyk, poeta związany z powstańczym środowiskiem, napisał w wierszu: „Przez mgły czasu, w otchłań wieków/Zaglądając – widać w dali/Pośród mętnych plemion ścieków,/Wśród burzliwej ludów fali,/Nieśmiertelnych, co przetrwali/Długą kolej pierzchłych wieków”. Asnyk napisał o nas. Dziedzicach duchowej nieśmiertelności…

Tomasz Łysiak Elektrownię jądrową w Polsce wybudują Rosjanie? Rosja jest coraz bardziej zainteresowana inwestycjami w sektorze nuklearnym poza granicami kraju. Walczy o kontrakt na budowę elektrowni w Czechach. Zdaniem Marka Menkiszaka, eksperta Ośrodka Studiów Wschodnich, stanie w przetargu dotyczącym polskiej siłowni. Zarówno budowa elektrowni jądrowej za granicą, handel energią elektryczną, jak i wzbogacanie uranu i sprzedaż paliwa jądrowego są dla Moskwy istotnym źródłem dochodów. To także możliwość oddziaływania politycznego na poszczególne kraje. "Obecność ekonomiczna w tak wrażliwym sektorze, jak energetyka, w tym nuklearna, przekłada się na możliwość oddziaływania politycznego, na zacieśnianie relacji i na polepszanie pozycji politycznej Rosji zagranicą. Te cele nie są nawet ukrywane w dokumentach Rosatomu" – mówi Marek Menkiszak z Ośrodka Studiów Wschodnich. Te wszystkie czynniki sprawiają, że Moskwa najprawdopodobniej weźmie udział w polskim przetargu na wybudowanie elektrowni."Widać z jaką dużą zaciekłością walczy teraz o wygranie przetargu w Republice Czeskiej. Podobnego zaangażowania można się spodziewać w Polsce. Nuklearny rynek Europy Środkowej jest dla Rosji bardzo atrakcyjny. Ma tutaj pozycję wyrobioną jeszcze z czasów Związku Radzieckiego. Zresztą działające w regionie elektrownie atomowe są poradzieckie i to Rosja dostarcza do nich paliwo nuklearne, a to daje jej przewagę konkurencyjną, którą chce wykorzystać" – zaznacza Marek Menkiszak. Budowanie elektrowni jest więc okazją, żeby Moskwa zwiększyła swoją obecność zagraniczną i zarobiła na tych inwestycjach. Zdaniem eksperta ds. stosunków międzynarodowych może coraz skuteczniej konkurować na rynkach międzynarodowych. "Jest jedną z potęg jeśli chodzi o technologię nuklearną" – przypomina ekspert. "Ma bardzo rozwinięty sektor cywilny energetyki jądrowej, jak też na użytek wojskowy." Rosja ma jeszcze jeden atut: jest jednym z głównych, światowych dostawców paliwa nuklearnego. Czy oznacza to, że elektrownię jądrową w Polsce wybuduje... Rosja? Wiele zależy od tego kto wygra przetarg na elektrownię w Czechach. Jednak w wypadku naszego kraju wejście na nasz rynek jądrowy koncernu ze wschodu byłoby co najmniej nie wskazane. Przypomnijmy, że główną ideą stojącą za budową elektrowni jądrowej w Polsce jest potrzeba dywersyfikacji źródeł pozyskiwania energii - w tym kontekście budowa elektrowni atomowej w Polsce przez Rosjan byłoby całkowitym zaprzeczeniem tej idei. Agencja Informacyjna Newseria

The Economist: Grecja wyrzucona ze strefy euro? Bardzo mało prawdopodobne "Poszukujący dobrych wieści co do losu Grecji w strefie euro powinni być zadowoleni, po tym jak Europejski Bank Centralny zapowiedział emisję nowej linii banknotów o nominale 5 euro" pisze w internetowym wydaniu The Economist. "Nie emituje się banknotów przedstawiających podstawy mitologii danego kraju (Zeusa przemienionego w byka, który porwał mityczną Europę), jeśli planuje się wyrzucić ten kraj poza obieg tejże waluty." Portal wskazuje na pozytywne sygnały płynące od ECB w sprawie dalszego pobytu Grecji w eurolandzie. "Przywódcy eurolandu zgodzili się co do tego, że Grecja powinna dostać jeszcze dwa lata na spełnienie swoich zobowiązań budżetowych." - czytamy dalej w artykule - "Jednak pomimo dodatkowej pomocy i możliwości "trzeciego bailout" Grecja wciąż jest bardzo niestabilna gospodarczo".The Economist wylicza dotychczasowe koszty, które poniosło UE wskutek sytuacji w Grecji, jednak wyraźnie wskazuje, że wariant wyjścia Grecji z eurolandu nie powinien wchodzić w grę. "To kwestia wzbudzenia ponownego zaufania rynków wobec Grecji. W przyszłości mogłoby to okazać się o wiele bardziej cenne niż kolejne transze pieniędzy" - podsumowuje The Economist. The Economist

Polskie sklepy masowo bankrutują; Rząd nie podejmuje działań zapobiegawczych "Polskie sklepy masowo bankrutują" - alarmują posłowie PiS. Ich zdaniem rząd nie chroni tracących pracę osób. Prawo i Sprawiedliwość apeluje o uruchomienie środków z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych i zmiany prawne dotyczące roszczeń pracowniczych. Jan Szmit (PiS) powiedział na konferencji prasowej w Sejmie, że od początku roku do września kwota niewypłaconych wynagrodzeń wyniosła 140 mln zł. Podkreślił, że w 2012 roku zlikwidowano 10 tys. małych sklepów, o 65 proc. więcej niż w ubiegłym roku. "Coraz częściej okazuje się, że polskie małe sklepy, rodzinne sklepy, a nawet duże sieciowe polskie firmy nie wytrzymują konkurencji" - zaznaczył Szmit. Poseł Stanisław Szwed zwrócił się do Ministerstwa Finansów o uruchomienie środków z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. "Na stanie tego funduszu jest 4 mld złotych. Ma pomagać przedsiębiorstwom, czy pracownikom w trudnej sytuacji. Fundusz w tej chwili nie spełnia swojej roli" - powiedział.Edward Gollent, przewodniczący stowarzyszenia Stop Wyzyskowi Biedronka, zwrócił uwagę na potrzebę wydłużenia okresu roszczeń pracowniczych powyżej 3 lat. Posłowie PiS zapowiedzieli złożenie projektów ustaw, które pozwolą na tę zmianę. PAP

KALENDARIUM PAŃSTWA POLICYJNEGO Od dnia reelekcji układu rządzącego, następuje systematyczny wzrost represji i szykan ze strony organów bezpieczeństwa. Ofiarami aparatu ścigania i tzw. wymiaru sprawiedliwości padają najczęściej osoby, które w jakiejkolwiek formie wyrażały sprzeciw wobec działań reżimu lub manifestowały niezależność poglądów. Dotykają one również ludzi przypadkowych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w polu zainteresowania tych instytucji. O tym, że mamy do czynienia z procesem narastającym i nieprzypadkowym, powinna przekonywać skala tych zdarzeń. Poniższa lista nie obejmuje wszystkich przypadków, pozwala jednak ocenić rozmiar zjawiska i dostrzec, w jakim kierunku zmierza dziś reżim Donalda Tuska.

-         W październiku ubiegłego roku opolska policja skierowała do tamtejszego sądu wniosek o ukaranie posła-elekta PiS Patryka Jakiego – „za przewodzenie nielegalnemu zgromadzeniu”. 10 września 2011 r. funkcjonariusze policji w cywilu zakłócili uroczystości miesięcznicy smoleńskiej, wyciągając z tłumu współorganizatora obchodów – kandydata PiS. Jakiego wylegitymowano i spisano i tylko interwencja uczestników protestu zapobiegła jego zatrzymaniu.

-         Również w październiku 2011 r. prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko 23-latkowi z Chełmży - za zbezczeszczenie miejscowego cmentarza żołnierzy radzieckich. Oskarżono go o to, że na pomniku „ku czci bohaterów Armii Czerwonej” miał namalować napis "Niszcz Komunę" i szubienicę z czerwoną gwiazdą. Dwa miesiące później, warszawska policja objęła całodobowym monitoringiem wszystkie stołeczne pomniki sowieckich okupantów.

-         W trakcie listopadowych uroczystości Święta Niepodległości na placu Matejki w Krakowie, policja brutalnie zaatakowała profesora Akademii Sztuk Pięknych Stanisława Markowskiego, fotografika i twórcę muzyki do hymnu „Solidarności”. Powodem ataku był transparent z portretem pary prezydenckiej, trzymany przez profesora. Policjanci próbowali wydrzeć go siłą i nie dopuścić Markowskiego do złożenia kwiatów przed Grobem Nieznanego Żołnierza. „Czegoś takiego nie przeżyłem od 1989 r.” – relacjonował zdarzenie Stanisław Markowski.

-         na początku listopada 2011 z warszawskiej UKSW został usunięty prof. Zdzisław Krasnodębski. Choć oficjalnie zwolnienie tłumaczono „sprawami dydaktyczno-organizacyjnymi”, usunięcie wykładowcy sugerowała wcześniej Magdalena Środa, a  władze UKSW mówiły wprost o zaangażowaniu politycznym profesora i jego „zbyt jednostronnej“ publicystyce.

-         11 listopada 2011 zaproszeni do Polski lewaccy bojówkarze z niemieckich organizacji terrorystycznych, przy wsparciu swoich polskojęzycznych kamratów, zaatakowali uczestników Marszu Niepodległości. Poważne obrażenia odniosło kilkadziesiąt osób. Doszło też do licznych prowokacji ze strony policyjnych tajniaków. Jeden z nich napadł na Daniela Kloca i skopał mężczyznę po twarzy. Sędzia Iwona Konopka skazała jednak Kloca za „napaść na funkcjonariusza”, a o jego złych zamiarach świadczyć miało to, że wyjazd na Marsz Niepodległości był „zorganizowany”. W stosunku do policyjnego sadysty, Karola C. prokuratura domaga się obecnie umorzenia postępowania.

-         W grudniu ub.r. zatrzymany został Marek Wernic, spisany przez policję po tym jak usunął kwiaty spod warszawskiego pomnika Armii Sowieckiej. Mężczyznę zabrano z domu o godz. 6 rano, dokonano przeszukania i zarekwirowano mu puszkę farby z warsztatu. Był przetrzymywany przez dziesięć godzin na komisariacie, bez przedstawienia zarzutów. Podczas kolejnego zatrzymania poddano go badaniom na wykrywaczu kłamstw.

-         W tym samym czasie, na karę dwóch lat więzienia w zawieszeniu i grzywnę 5 200 zł skazano Piotra Staruchowicza, który wcześniej spędził w areszcie pół roku. Autor słynnego hasła "Donald matole, twój rząd obalą kibole", stał się wrogiem publicznym nr.1, został brutalnie pobity przez policję i od wielu miesięcy nie opuszcza celi aresztu. Na utajnione rozprawy „Starucha” sąd nie wpuścił nawet przedstawicieli Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

-         W styczniu 2012 rzecznik dyscyplinarny Naczelnej Prokuratury Wojskowej wszczął kolejne postępowanie dyscyplinarne wobec prok. Marka Pasionka za udzielenie wywiadu „Gazecie Polskiej Codziennie”, w którym Pasionek ujawnił, że prokuratura nie skorzystała z pomocy służb specjalnych USA.

-         Również w styczniu br. lider KPN Adam Słomka został skazany na 14 dni aresztu za "naruszenie powagi, spokoju i porządku czynności sądowych" podczas ogłaszania skandalicznego wyroku ws. wprowadzenia stanu wojennego.

-         Miesiąc później bydgoska policja wzywała na przesłuchania organizatorów obchodów miesięcznic katastrofy smoleńskiej, próbując ustalić autorów transparentu „Tusk odpowiesz za Smoleńsk”, zamontowanego na bydgoskim wiadukcie.

-         Sąd Apelacyjny w Warszawie skazał w marcu br. poetę Jarosława Marka Rymkiewicza i nakazał mu przeprosić wydawcę „Gazety Wyborczej” oraz wpłacić 5 tys. zł na cel społeczny. Spółka Agora wniosła powództwo cywilne przeciwko Rymkiewiczowi, za to, że na łamach „Gazety Polskiej” w artykule „Pamięć jak krzyż – nie zniknie” odniósł się krytycznie do postawy redaktorów „Gazety Wyborczej”.

-         W kwietniu br. opolska policja i ABW zablokowały blog Jacka Walasa, sołtysa wsi Gracz, za to, że nazwał Bronisława Komorowskiego „złodziejem”, a Donalda Tuska „kłamcą”. Policjanci przeszukali mieszkanie Walasa oraz sprawdzili zawartość komputera. Czynności podjęto, w związku z „możliwością znieważenia głowy państwa”.

-         Również w kwietniu postawiono zarzuty znieważenia prezydenta RP twórcy portalu Antykomor.pl Robertowi Fryczowi,. Jednocześnie prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy ABW, którzy prowadzili postępowanie w tej sprawie.

-         Bydgoska policja w maju br. aresztowała ogromny baner z wizerunkiem Jana Pawła II, którym kibicie piłkarscy chcieli oddać hołd papieżowi w pierwszą rocznicę beatyfikacji. Kibiców ze Stowarzyszenia „Zawisza” zatrzymano na komisariacie i przesłuchiwano. Przez cztery godziny przeprowadzano rewizje osobiste, sprawdzano telefony komórkowe oraz przeglądano zdjęcia w aparatach fotograficznych. 

-         W maju br. warszawska prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie rzekomego znieważenia prezydenta i premiera podczas obchodów drugiej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Znieważenie miało polegać na umieszczeniu na transparentach napisów o treści "zdrajca" pod wizerunkiem premiera oraz haseł: "Jarosławie prowadź do zwycięstwa, Tusk zdrajco, poczujesz zemstę Polaków", "Premierze Donaldzie Tusku, matole, zapraszam cię do sądu" czy "Komorowski zdrajca Polski".

-         Rolnicy z Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego planowali w czerwcu br. przeprowadzić legalną demonstrację w Bydgoszczy. Dzień wcześniej policyjne radiowozy objeżdżały miejscowości w województwie kujawsko-pomorskim, legitymując i przepytując osoby, które chciały wziąć udział w proteście. Kilka osób wystraszonych wizytami policji zrezygnowało z udziału w demonstracji.- „Czujemy się, jakby wróciła komuna i lata 80.” - mówili rolnicy.

-         Sędzia Małgorzata Bilicka z  Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia ukarała grzywną uczestnika obchodów majowej miesięcznicy tragedii smoleńskiej za „zaśmiecanie miejsca dostępnego dla publiczności”. Wina mężczyzna polegała na zamontowaniu podstawy, w której umieszczono krzyż i ustawiono makietę samolotu.

-         Przedsiębiorca z Olkusza Jacek S. kierował do prokuratur liczne zawiadomienia o oszustwach dokonywanych przy budowach autostrad. Był kluczowym świadkiem w toczącej się od roku sprawie. W czerwcu br.mężczyzna został aresztowany za rzekome „prowadzenie samochodu po wpływem alkoholu”, choć w tym dniu w ogóle nie siadał za kierownicę, co potwierdziło wielu świadków oraz zdjęcia z kamer przemysłowych. Policjanci oskarżyli go również o próbę wręczenia łapówki, za co grozi kara do 10 lat więzienia.

-         W czerwcu zatrzymano 49-letniego Wojciecha Brauna. Mężczyzna był organizatorem protestów kibiców przeciwko Donaldowi Tuskowi i ITI. Policja wytypowała go na organizatora kontrmanifestacji podczas marszu rosyjskich bojówek w czasie Euro 2012. Wina Brauna polegała na tym, że koordynował przyjazd kibiców do Warszawy oraz "nawoływał do stosowania przemocy z powodu przynależności narodowej". Za te czyny sędzia Rafał Stępak skazał go na dwa miesiące aresztu. Ten sam zarzut otrzymał 50-letni Wojciech Wiśniewski, który w ogóle nie uczestniczył demonstracji. Jego rola polegać miała na pomocnictwie – udzielaniu Braunowi „rusofobicznych rad” przez telefon.

-         W lipcu br. sędzia Sylwia Kulma z IV Wydziału Cywilnego Sądu Okręgowego w Warszawie zastosowała cenzurę prewencyjną i zakazała wydawcy „Gazety Polskiej Codziennie” informowania o okolicznościach tragedii kolejowej pod Sękocinami oraz powiązaniach szefa firmy Kombud Ryszarda Szczygielskiego z Bronisławem Komorowskim. GPC na czas trwania procesu cywilnego zabroniono pisać o spółce Kombud w kontekście nieprawidłowości w sprawie katastrofy.

-         Policjanci wezwani w nocy do szpitala w Sławnie poturbowali lekarkę Jadwigę Gosiewską – matkę śp. Przemysława Gosiewskiego. Do zdarzenia doszło w sierpniu br., gdy Gosiewska nie zgodziła się na wypisanie ze szpitala dziecka przywiezionego od pijanej matki. Domagał się tego ojciec dziecka i on wezwał policję. Z zawiadomienia, które Jadwiga Gosiewska złożyła w Prokuraturze Rejonowej w Sławnie, wynika, że policjanci ubliżali jej, grozili odwiezieniem na komisariat i w końcu dopuścili się rękoczynu.

-         Sędzia sądu wojskowego Mirosław Hudała, oddelegowany do SO w Warszawie zdecydował w sierpniu br. o przedłużeniu aresztu Piotra Staruchowicza na kolejne trzy miesiące. Ksiądz Jarosław Wąsowicz, organizator pielgrzymek kibiców na Jasną Górę stwierdził wówczas– „Wszystko wskazuje, że „Staruch” jest więźniem sumienia”.

-         W Wieluniu zniszczono wystawę poświęconą Lechowi Kaczyńskiemu. Nieznani sprawcy wyrwali plansze z ram, a główne zdjęcie z twarzą polskiego prezydenta zostało doszczętnie zniszczone. Dało to pretekst do interwencji władz miejskich i przeniesienia wystawy w miejsce, które praktycznie uniemożliwiło jej oglądanie.

-         We wrześniu br. zatrzymano Katarzynę Ceran, narzeczoną Piotra Staruchowicza. Policja aresztowała kobietę o 6 rano, skuła ją kajdankami i pod silną eskortą przetransportowała do Komendy Stołecznej. Kobieta spędziła tam noc, w czteroosobowej celi. Powodem zatrzymania było rzekome wykroczenie, polegające na niezastosowaniu się do poleceń ochrony podczas meczu piłkarskiego.

-         W tym samym miesiącu, Robert Frycz, twórca portalu Antykomor.pl został skazany za „znieważenie prezydenta Rzeczypospolitej” na karę roku i trzech miesięcy ograniczenia wolności z obowiązkiem wykonywania prac społecznych przez 40 godzin miesięcznie.

-         Policja ze Stargardu Szczecińskiego błyskawicznie zatrzymała i spisała dwóch mężczyzn, którzy próbowali odpiłować radziecką gwiazdę z Kolumny Zwycięstwa w centrum miasta. Mandatem 500 zł ukarano również kierowcę samochodu z podnośnikiem, za nielegalną akcję i zajęcie pasa ruchu.

-         Przed październikowym marszem „Obudź się Polsko”, policja w całym kraju przeprowadziła akcję, podczas której wzywano na posterunki niektórych organizatorów, każąc im składać wyjaśnienia o cel wyjazdu, liczbę osób i godziny powrotu. Policjanci notowali numery rejestracyjne autokarów, interesowali się numerami telefonów i nazwiskami organizatorów. Policyjne radiowozy oraz auta tajniaków „eskortowały” wiele autokarów zmierzających do Warszawy i towarzyszyły im w drodze powrotnej.

-         Sędzia Agata Młynarczyk-Śmieja z Sądu Okręgowego w Katowicach zakazała dodruku książki Rafała Pieji „Przewodnik po służbach specjalnych od UB do ABW” oraz jej sprzedaży hurtowej i detalicznej. Książkę aresztowano na wniosek Jana Widackiego, który wytoczył wydawnictwu proces o ochronę dóbr osobistych.

-         Oficer WP Bogdan Balcerowiak jest ścigany przez prokuraturę w Wieluniu za   „zniszczenie mienia”. Na dębach rosnących w Strojcu koło Praszki mężczyzna umieścił tablicę upamiętniającą ofiary tragedii smoleńskiej. Prokurator Grażyna Hubicka, straty spowodowane wbiciem kilku gwoździ i kołków oceniła na 950 złotych. Sprawcy grozi za to nawet 5 lat więzienia.

-         Policjanci z Opola aresztowali w nocy matkę samotnie wychowująca dwoje małych dzieci. Została zabrana do aresztu z powodu niezapłaconej grzywny (2,3 tys.zł) wobec Urzędu Skarbowego. Dzieci w wieku dwóch i sześciu lat odebrano matce i odwieziono w piżamach do pogotowia opiekuńczego.

-   Przed tegorocznym Marszem Niepodległości policja przeprowadziła „rutynowe działania prewencyjne” wzywając organizatorów wyjazdów, rozpytując o liczbę uczestników, żądając imiennych list oraz numerów rejestracyjnych pojazdów. W tym celu policjanci odwiedzili m.in. siedzibę PiS w Szczecinie, ale też klasztor paulinów we Włodawie, gdzie podczas mszy świętej podano informację o wyjeździe i zachęcano do udziału w Marszu.

Niemal każdy dzień przynosi kolejne akty represji i nadużywania prawa. Nie są to już pojedyncze incydenty, ale planowe i konsekwentne działania mające na celu zastraszanie i represjonowanie obywateli. Gdy przed pięcioma laty środowiska prawniczych „autorytetów” wydały słynną Uchwałę w sprawie zagrożeń dla demokratycznego państwa prawnego,  miała być ona wyrazem sprzeciwu wobec „terroru” Prawa i Sprawiedliwości. Wprawdzie w okresie rządów PiS -u nie dochodziło nawet do części opisanych powyżej przypadków, to w uchwale Rady Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego srogo przestrzegano przed „tendencją do coraz szerszego posługiwania się regulacjami represyjnymi w celu sterowania życiem społecznym”, a troskę prawników wzbudzały rzekome przypadki „jaskrawego nierespektowania zasady domniemania niewinności, nadużywanie instytucji tymczasowego aresztowania i nieposzanowania dla godności zatrzymywanych, oraz upolitycznienie prokuratury”.

O tym, że III RP jest dziś państwem policyjnym nie świadczą ani nadzwyczajne uprawnienia służb ani bezkarność „stróżów prawa”, czy ilość represji i szykan. Najmocniejszym dowodem jest fakt, że pod rządami Tuska i Komorowskiego nigdy nie powstanie Uchwała w sprawie zagrożeń dla demokratycznego państwa prawnego.

Aleksander Ścios

Czyżby nowy Amber Gold w mateczniku Platformy? Pytanie zawarte w tytule jest poważne i wymaga równie poważnych odpowiedzi. Podobieństwo między sytuacją, która ma dziś miejsce w Enerdze SA, a aferą Amber Gold jest zaskakujące. Nie rozpoczyna się i nie kończy na wspólnym sponsorowaniu filmu o Lechu Wałęsie, o czym prezes Mirosław Bieliński informował na specjalnej konferencji prasowej, podobnie jak prezes Marcin P. W informacji sejmowej o aferze Amber Gold Donald Tusk mówił o prawie obywateli do ryzyka i zapowiadał zdecydowaną jego obronę. Dla mnie to nowe „prawo obywatelskie” w takim wydaniu jest niczym innym, jak prawem do oszustwa. Rząd nie może umywać rąk. W aferze Amber Gold tysiące bezbronnych oszukanych ludzi pytają, gdzie są nasze pieniądze. Poszkodowane są osoby fizyczne. Państwo zawiodło. Poza wzrokiem obywateli Tym razem sprawa dotyczy podmiotów prawnych, ale pośrednio wszystkich Polaków. Dotyczy jednej z najpoważniejszych w naszym kraju spółek skarbu państwa – Energi SA, skupiającej wokół siebie ponad 50 spółek zależnych. To do nich stosuje się prawo do ryzyka – to one więc mają prawo ryzykować publicznymi pieniędzmi. W grupie Energa zbudowano zdumiewający wehikuł finansowy. Stworzono zamknięty fundusz inwestycyjny z udziałem niemieckiego podmiotu zagranicznego do zarządzania płynnością i nadwyżkami finansowymi grupy. Spółki muszą inwestować w ten fundusz swoje środki, podczas gdy przedsięwzięcia inwestycyjne, do których zostały stworzone, nie są realizowane. Korzyści, a może straty przynoszone przez ów wehikuł, owiane są najgłębszą tajemnicą. Nie tylko spółki córki muszą pytać: gdzie są nasze pieniądze? Tym razem wszyscy musimy zapytać: gdzie są obiecywane inwestycje? Gdzie są nasze miejsca pracy (cenniejsze od złota), nasza przyszłość – bezpieczeństwo energetyczne Polski i jej rozwój? Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora w art. 20 daje parlamentarzystom prawo do podjęcia interwencji i wstępu na teren przedsiębiorstwa, a na kierowników jednostek nakłada obowiązek niezwłocznego ich przyjęcia oraz udzielenia im niezbędnych informacji i wyjaśnień. W imieniu swoich wyborców 13 listopada br. do siedziby spółki Energa w Gdańsku przybyli posłanki i posłowie Prawa i Sprawiedliwości: Iwona Arent (Olsztyn), Jolanta Szczypińska (Słupsk), Arkadiusz Czartoryski (Ostrołęka), Andrzej Jaworski (Gdańsk), senator Robert Mamontow (Ostrołęka) i autor tych słów Janusz Śniadek (Gdynia). W październiku, w mniejszym składzie, dwukrotnie odbyły się takie wizyty. Zarząd Energi uchylał się od spotkania i odpowiedzi na pytania, podpierając się żałosną opinią prawną kwestionującą postanowienia ustawy. Niesłychana arogancja władz spółki jest typowa dla obecnego rządu i jego przedstawicieli. Wspomniane wydarzenia zaowocowały doniesieniem do prokuratury, interpelacją do premiera i przygotowywanym wnioskiem do NIK. Podczas ostatniej wizyty doszło do próby uzgodnienia przez pośrednika terminu spotkania z zarządem, na którym miałby on udzielić odpowiedzi na złożone przez posłów na piśmie pytania. Spotkanie jest wątpliwe ze względu na kolizję wskazanego terminu z wizytą w Sejmie prezydenta Francji i głosowaniami. Godzące w majestat państwa zachowanie prezesa spółki nie miałoby miejsca bez przyzwolenia, a może zachęty ministra skarbu. Jednak na pewno nie zniechęci nas do dochodzenia prawdy i działania w interesie społecznym. Skoro prezes nie chce z nami rozmawiać, nie pozostaje nic innego, jak postawić mu te pytania publicznie.
Powrót nomenklatury partyjnej Żeby uzasadnić nasz niepokój o interes społeczny, zacytuję pytanie z interpelacji do premiera: „Czy prawdą jest, że Pan Prezes M.B. nie powiadomił Rady Nadzorczej o możliwym konflikcie interesów w zakresie zawierania umów pomiędzy spółkami Grupy Energa i Energa SA a firmą, której wcześniej był współwłaścicielem – TPS sp. z o.o.?”. Pan Mirosław Bieliński, gdy został prezesem w Enerdze, zbył swoje udziały we wspomnianej spółce, budującej wtedy efektowny biurowiec obok Hali Olivia. W nowej roli zawarł ze swoją byłą spółką wieloletnią umowę dzierżawy na ten właśnie budynek. Uważa się, że dzięki temu TPS sp. z o.o. mogła zaciągnąć kredyt na dokończenie inwestycji. W interpelacji do premiera, we wnioskach do prokuratury i NIK‑u oraz pytań postawionych na piśmie zarządowi Energi sformułowane są też pytania o efekty wieloletniej pracy podmiotów utworzonych w celu budowy biogazowni – Energa Bio, elektrowni gazowych – Energa Invest – oraz wiatrowych – Energa Wind. Jakie są efekty i poniesione koszty ich funkcjonowania? Mnożące się tego typu spółki i synekury w grupie Energa to znakomita ilustracja do opisywanego niedawno w „Pulsie Biznesu” zjawiska stosowania zasady nomenklatury partyjnej, kolesiostwa i nepotyzmu przy obsadzie stanowisk w państwowych firmach. Kilka z zadanych pytań dotyczy łączenia kierowniczych funkcji w różnych podmiotach i wyjaśnienia, jak to się ma do ustawy kominowej. Można odnieść wrażenie, że misją grupy Energa nie jest realizacja statutowych celów i bezpieczeństwo energetyczne Polski, ale tworzenie pretekstu do wypłaty sutych apanaży dla licznych członków władz w żaden sposób nierozliczanych z wykonania powierzonych im zadań. Kazus ministra Aleksandra Grada w spółce PGE Energia Jądrowa nie jest czymś wyjątkowym.
Rozpasana armia premiera Szczególny niepokój budzi wielkość kosztów ekonomicznych i społecznych w związku z zaniechaniem rozpoczętej inwestycji Elektrownia Ostrołęka. Wycięte wielkie połacie lasu, dokonana niwelacja terenu. Specyficzna infrastruktura nienadająca się do innego zastosowania. Zaangażowane środki szacuje się na ponad 200 mln zł. Straty społeczne są trudne do oszacowania. Wielkość utraconej wartości środków na funduszu inwestycyjnym Grupy Energa – Energa Trading SFJO – w interpelacji do premiera jest określona również na ok. 200 mln zł. Powie ktoś, że biedny premier po prostu nie panuje nad rozpasaniem i wyczynami swojego wojska. Nic bardziej błędnego. Ta sytuacja to świadomy skutek wydanego przyzwolenia. Przypomnę sprawę, o której mówiłem i pisałem już wielokrotnie. W czerwcu 2011 r. Sejm głosami koalicji przyjął projekt ustawy autorstwa posłów Platformy o wykreśleniu z kodeksu karnego art. 585, mówiącego o ściganiu z urzędu członków władz spółek handlowych za działanie na szkodę spółki. Pozytywną opinię Rady Ministrów w sprawie tej zmiany osobiście podpisał Donald Tusk. Wyrozumiałość premiera dla swoich „dzieci” nie ma granic. Janusz Śniadek

Kwestia czasu i logiki politycznej Aco? Dopychanie Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Radykalno Narodowego do prawej ściany sceny politycznej(czy już od dawna są dopchnięte to kwestia do indywidualnej oceny). Trzeba przyznać, że narodowcy dość długo bawili się w kotka i myszkę z PiS-em. Od kilku lat trwał flirt z częścią PiS, a apogeum tego miało miejsce w dniu 11.11.2012. Kilku posłów PiS brało udział w Marszu Niepodległości już od kilku lat chyba w nadziei, że oto jest szansa na poszerzenie elektoratu i jednocześnie zagospodarowywanie tej bardziej na "prawo" części sceny politycznej. Było to zresztą zgodne z logiką polityczną Jarosława Kaczyńskiego, który nie znosi konkurencji na "prawej" stronie sceny politycznej i lubi być jej hegemonem(zresztą czy PiS można nazwać prawicą to kwestia mocno dyskusyjna no może ideologicznie ale nie gospodarczo). Przedstawiać świat bez alternatywny poza PiS-em. MN dalej by był wspierany gdyby nie ... ogłoszenie o powstaniu Ruchu Narodowego. Co prawda nikt jeszcze nie wie co to ma być, jak ma być tworzony, co chce zrobić, jakie rozwiązania gospodarcze , jak itd. Ale ... został ogłoszony. Zgodnie z logiką polityczną lidera PiS musi być ... spacyfikowany. Uczestniczący w MN poseł Przemysław Wipler(PiS) ekspresowo w TVN zdystansował się od organizatorów Marszu mówiąc:

http://szklokontaktowe.tvn24.pl/ostatni-taki-marsz,288772.html

wyraźnie czuje się zmanipulowany on i "lud pisowski" po deklaracjach organizatorów na Agrykoli. Inni posłowie PiS rozpoczęli też powolne dystansowanie się od Marszu, ba poseł Kamiński wkrótce zadeklarował , że PiS będzie chciał pomóc w organizacji marszu w przyszłym roku (czytaj przejąć i zorganizować swój własny), ba mało tego zaprzecza on tezie organizatorów MN o prowokacji policyjnej.

Zaczyna być ciekawie. Spór posła Wiplera z organizatorami chyba dopiero wystartował co prawda niby Witold Tumanowicz (prezes Stow. MN) coś sobie z posłem na uszko wyjaśnili niemniej na FB poleciała ostra dyskusja w kontekście marszu, a przede wszystkim w kontekście wydarzenia pokazanego na tym filmie, kiedy to pada stwierdzenie o rozwiązaniu marszu, co musieli później odkręcać organizatorzy.

W każdym bądź razie mleko się rozlało i kipi pod kołderką. "Lud pisowski" w mig pojął intencje wodza i partii. Na profilach FB związanych z PiS rozpoczęło się w ekspresowym tempie odcinanie od Ruchu Narodowego i podszczypywanie. Na jednym z profili:

https://www.facebook.com/babciazabieradowod

znalazłem taki oto "pyszny" obrazek z ciekawym komentarzem."Realne obowiązki Rycerza Niepodległości Polski:

1. Bronić i reprezentować wartości chrześcijańskie (a gdzie byliście podczas profanowania krzyża przed pałacem prezydenckim?),

2. Bronić niepodległości Polski (ścigać zdrajców Ojczyzny i obcych agentów wpływu - ilu złapaliście?),

3. Sięgać po władzę tylko po to, aby chronić słabszych (polityka to nie turniej rycerski! kogo bierzecie w opiekę?). Dopisujcie kolejne... Babcia zaprasza do dyskusji i prosi o udostępnienie. " Ze wszystkich stron nadciągają posiłki i pojawiają się harcownicy, np. Roman Giertych ze swoim stwierdzeniem w Wyborczej: "Pan Robert Winnicki jest beznadziejnie durnym prezesem Młodzieży Wszechpolskiej" dolewa oliwy do ognia. Wzajemne okładanie się maczugami dopiero się zaczęło. I zwolennicy MW i ONR nie pozostają PiS dłużni i robią swoje sugestywne przytyki:

Czas moi drodzy Państwo zająć dobre pozycje na trybunach i przyglądać się tej wojnie, bo pewnie jeszcze będzie wiele ciekawych momentów.Na zapleczu tych wydarzeń też można zaobserwować kilka ciekawych zjawisk i im się przyglądać:

Po pierwsze primo. Niby najważniejszymi osobami na MN jego organizatorami byli Robert Winnicki szef MW i Przemysław Holocher szef ONR przynajmniej tak to mówiono ze sceny (oglądałem całość). Z drugiej strony gadającą głową praktycznie jak w tym starym dowcipie o Stalinie z każdego medium widać Artura Zawiszę (boję się otworzyć lodówkę). Nawet na tym rysuneczku z FB Zawisza jest na pierwszym planie. Więc kto w końcu gra tam pierwsze skrzypce? Być może wynika to z tego, że to były poseł ... ale PiS. Może ciągnie wilka do lasu, a może coś innego nie wnikam, ale pamiętam że Stowarzyszenie Marsz Niepodległości w zeszłym roku po deklaracji Artura Zawiszy o poparciu przez Marsz Niepodległości, Marszu Niepodległości i Solidarności zorganizowanego przez PiS w rocznicę 13 grudnia wprowadzenia stanu wojennego zdjęło go z funkcji vice przewodniczącego. Przyznacie Państwo to sami, że zaiste ciężko za tym wszystkim trafić.

Po drugie Primo. Dość często pokazuje się jeszcze Krzysztof Bosak ostatnio dość mocno wiązany z wzmiankowanym posłem PiS Przemysławem Wiplerem i stworzoną przez niego Fundacją Republikańską. Do tego jeszcze wrócimy. Ale dość ciekawym wydaje się tekst z FB Witolda Tumanowicza o tekście Krzysztofa Bosaka: "Dobry tekst. Z tym, że proponowałem założenie Stowarzyszenia "Marsz Niepodległości" jeszcze przed tym jak zaproponował to niezależnie Krzysiek. Ale kto by to już teraz pamiętał ;]". Rzecznik ONR z kolei samotrzeć jak Jagiełło pod Grunwaldem uratował Marsz Niepodległości o czym opowiada we "Frondzie". Nie mi to oceniać i nie chcę tego robić, ale ... jak to mawiają każdy orze jak może czy to głębsza strategia?

Po trzecie Primo. Z ciekawości, aż dostaję kociej mordki jak teraz będą wyglądały relacje na styku Wipler - Bosak. Skądinąd obaj bardzo sympatyczni ludzie, mają chyba trochę zgryz. Z jednej strony K. Bosak był mocno zaangażowany w prace CAFR przy Fundacji Republikańskiej(która jest zapleczem Wiplera) - bardzo fajny projekt mapy wydatków państwa, chyba był przedstawiany jako szef CAFR (notabene teraz nie ma o tym wzmianki na ich stronie - może nigdy nie było nie pamiętam powiem szczerze), nie ma go wśród ekspertów CAFR, ale figuruje na stronach fundacji. Czy to już rozwód czy jeszcze nie. Krzysztof Bosak występując na Agrykoli postawił Wiplera w bardzo ciekawej sytuacji przy czym nigdy nie krył się z tym, że ruch narodowy jest mu bliski ... jak to będzie czas pokaże. Po marszu obaj dość mocno ograniczyli swoją działalność na portalach społecznościowych, a może właśnie deliberują jak zjeść ciastko i mieć ciastko, co również by się wpisywało w logikę polityczną. Bardzo to wszystko ciekawe ale nie będę się pytał.

Wolę poobserwować, to dobra intelektualna rozrywka i gimnastyka umysłu i tak proszę do tego tekstu podchodzić.

Mariusz Gierej

Negocjacyjny teatr Tuska czyli jak stratę przedstawić jako zysk Sprawa środków dla Polski w przyszłej perspektywie finansowej UE na lata 2014-2020 to naprawdę poważna sprawa, natomiast ten rząd i osobiście premier Tusk wolą medialne show, niż rzeczywiste starania o środki finansowe dla Polski.

1. W ostatnich dniach Tusk złożył wizyty w Brukseli i w Berlinie, a w Warszawie spotka się z prezydentem Francji, wszystko po to aby uzyskać dla Polski z budżetu UE na lata 2014-2020, aż 400 mld zł. Ta ostatnia kwota pojawiła się dopiero w ostatni piątek w wystąpieniu premiera Tuska w Sejmie i to bez wyjaśnień, że składa się z pieniędzy na politykę spójności w wysokości 300 mld zł i na politykę rolną w kwocie 100 mld zł. Premier Tusk bez mrugnięcia okiem próbował wprowadzić w błąd posłów ale przede wszystkim polską opinię publiczną, sugerując, że zamiast obiecywanych 300 mld zł podjął się walki aż o 400 mld zł. Tę deklarację Tuska, natychmiast podchwyciły media, epatując nią Polaków.

2. Sprawa środków dla Polski w przyszłej perspektywie finansowej UE na lata 2014-2020 to naprawdę poważna sprawa, natomiast ten rząd i osobiście premier Tusk wolą medialne show, niż rzeczywiste starania o środki finansowe dla Polski.Trzeba przypomnieć, że w sierpniu tego roku w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020 znalazło się dla Polski 80 mld euro na politykę spójności i 35 mld euro na Wspólną Politykę Rolną (21 mld euro w ramach I filaru na dopłaty bezpośrednie i 14 mld euro w II filarze na rozwój obszarów wiejskich). Przeliczając te kwoty w euro na złote tylko po kursie 4 zł za 1 euro (obecny kurs to 4,2 zł za euro) na politykę spójności mieliśmy więc otrzymać 320 mld zł a na WPR 140 mld zł. Przyjmując za dobrą monetę deklaracje ministra rolnictwa, że mocno zabiega o wyrównanie dopłat rolniczych do średniej unijnej (260 euro do hektara), powinniśmy jeszcze doliczyć do środków dla rolnictwa 7 mld euro czyli kolejne 28 mld zł.Tak więc w projekcie budżetu UE dla Polski powinno się znaleźć około 490 mld zł a licząc dokładnie j po kursie 4,2 zł za euro aż 512 mld zł i tylko negocjacje o takie pieniądze, polska opinia publiczna, może potraktować poważnie.

3. Niestety w Sejmie padła kwota o ponad 100 mld zł mniejsza co więcej premier Tusk zapowiedział negocjacje na kolanach. Zapomniał bowiem o dwóch ważnych faktach. Po pierwsze Polska wpłaci do budżetu UE w latach 2014-2020 co najmniej 35 mld euro (już w 2014 roku przynajmniej 5 mld euro, a później w każdym roku więcej), wiec jest także poważnym płatnikiem do tego budżetu.Po drugie wszyscy tzw. płatnicy netto, odzyskują dużą część wpłacanych środków w związku z tym, że firmy z tych krajów wygrywają przetargi na realizację większości inwestycji realizowanych z udziałem środków unijnych, a także dlatego, że większość maszyn, urządzeń i technologia niezbędna do ich zrealizowania, także nabywana jest w tych krajach.Według danych ministerstwa rozwoju regionalnego z każdego euro wpłacanego na przykład przez Niemcy do budżetu UE, wraca do nich przynajmniej 70 eurocentów, więc tak naprawdę ten kraj, płatnikiem netto wcale nie jest. Wygląda więc na to, że premier występuje raczej w roli proszącego, nie pokazując tzw. płatnikom netto, że dzięki rozszerzeniu UE o tak wielki rynek zbytu jak Polska z prawie 40 mln konsumentów, ich wzrost gospodarczy jest wyraźnie wyższy i dawno już im zwrócił wpłaty składki do budżetu UE.

4. Medialny spektakl wokół negocjacji budżetowych Tuska ma więc wmówić Polakom, jak to premier Tusk niezwykle się stara, jak korzysta ze swych dobrych relacji z przywódcami starych krajów członkowskich, szczególnie Angelą Merkel, żeby „wyrwać” jak najwięcej pieniędzy dla Polski. A to wszystko to raczej teatr dla maluczkich, bo wygląda na to, że być może uda się osiągnąć około 280 mld zł na politykę spójności i 100 mld zł na Wspólną Politykę Rolną. Zamiast więc wspomnianych 512 mld zł uzyska 380 mld zł czyli zgodzi się na stratę przynajmniej 130 mld zł. A już media głównego nurtu postarają się ,żeby stratę 130 mld zł (czyli 32 mld euro), przedstawić jako sukces premiera Tuska.

Kuźmiuk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(1978) CZY ISTNIEJE BÓG, KTÓRY TROSZCZY SIĘ O NASid 902
902 903
902
lim 902 402 404
902
902
902
902
902
test 2id&902
(1978) CZY ISTNIEJE BÓG, KTÓRY TROSZCZY SIĘ O NASid 902
902 903
902
foxtrot 902
14 Szyba triple, do konstrukcji, 902 A3
concert 902

więcej podobnych podstron