343

Alef Stern: „Była cena za głowę Prezydenta” Kolejna odsłona polskiej politycznej rzeczywistości przed i po 10 kwietnia w rozmowie Fiatowca z Alefem Sternem. Autor rozchwytywanego bestsellera „Pola Laska” ujawnia kulisy „Ostatniego Lotu” I tomu trylogii z serii Operacja K. Książki, która ukazała się na początku grudnia 2010 roku, a którą wciąż otacza smoleńska mgła. Fiatowiec: Powiedz mi co ciekawego wydarzyło od naszej ostatniej rozmowy? Alef Stern: Ostatni wywiad stał się na tyle popularny, że musiałem do niego napisać parę słów wyjaśnienia. Stałem się też znów przez chwilę popularny w internecie. Poprzedni wywiad wywołał mały szum, zaczęli się mną interesować dziennikarze z mediów, którzy do tej pory udawali, że Alef Stern, „Pola Laska” i „Ostatni Lot” nie istnieją. Paru dziennikarzy obudziło się teraz, ale przecież do ich redakcji książka dotarła już w 2009 roku. Odzywają się blogerzy i proszą o wywiady. Parę osób namawia mnie do wystąpienia w filmie dokumentalnym, toczą się rozmowy na temat scenariuszy. W tym momencie jestem na etapie autoryzacji kilku wywiadów i umawiam się na następne. Rzeczywiście coś wspólnie uruchomiliśmy 2 stycznia. Pojawiają się też propozycje polityczne, przyłączenia się do partii politycznych, wsparcia w tegorocznej kampanii wyborczej. Oczywiście atakują mnie też osoby, które albo próbują mnie sprawdzać i ustalić, kto tak naprawdę stoi za Alefem Sternem, albo też takie, które wyskakują z hasłami typu: – „Wodzu prowadź na barykady!” albo: – „Daj przyzwolenie do odstrzelenia paru gości.” Pojawiają się też groźby, że na wiosnę zawisnę na własnych flakach.

To masz teraz ciekawe życie. Czy możesz mi powiedzieć komu wcześniej posłałeś książkę? - Życie rzeczywiście mam coraz ciekawsze jak cholera. Co do pytania to na razie nie chcę tego ujawniać, ale myślę, że za 2 – 3 miesiące ujawnię całą listę mediów i osób, które otrzymały książkę „Pola Laska” z pakietem materiałów o książce, o autorze oraz prezentacja multimedialną. To poszło do mediów w 2009 roku w okresie od maja do października.

Wszystko to zostało w szufladach redakcyjnych? - Może leży w szufladach redakcyjnych albo w komputerach. Pewnie też ktoś zabrał książkę i materiały do domu, albo z domu – bo książka wysyłana była również na prywatne adresy – nie zaniósł do pracy. Zawiodłem się wtedy na paru osobach, na znanych dziennikarzach, którzy dostali gotowy materiał – było tam parę wywiadów, gotowe recenzje książki, wszystko co w pracy PR się robi, tzw. „gotowce”, za które mogli wziąć kasę za wierszówkę, opublikować, a tu nic. Parę tylko gazet puściło własne recenzje książki.

Powiedz kim był Twój ojciec? - Mój ojciec nie różni się niczym od wielu innych ojców. Można się tu doszukiwać Bóg wie czego, bo ludzie szukają sensacji i lubią żerować na najmniej istotnych kwestiach. Wszyscy doszukują się jakichś sensacyjnych informacji na temat mojego ojca i tego kim był? Pytają mnie ludzie z kim pracował, co robił, jakie ważne pełnił funkcję, do jakich tajemnic miał dostęp? A to zwykły człowiek, który nauczył mnie czytać i kochać książki.

W twojej najnowszej książce pojawia się postać ojca – jest ona całkiem fikcyjna? - W „Ostatnim Locie” faktycznie pojawia się ojciec Alefa Sterna i jest postacią wielopoziomową. Możemy go nazwać na przykład wielkim logistykiem. Jest emerytowanym pułkownikiem WSI. To były wysoki funkcjonariusz, który zastanawia się nad burdelem, który został stworzony w tym kraju. Z drugiej strony można też nazwać go „Bogiem Ojcem”. Tak więc postać Ojca wypełnia w niewielkim stopniu literacki archetyp ojca. Jest to Ojciec, który odchodzi. Ojciec, który w sensie dosłownym i w przenośni stracił jaja. Ojciec, który zastanawia się, co się porobiło w świecie, który sam stworzył. W tym sensie można go interpretować jako Boga, który sam już nie pojmuje, co się ze światem dzieje i szykuje się do swej ostatniej drogi.

Jednak broni syna pomimo, że leży w szwajcarskim szpitalu? - Bo on kocha swojego syna, tak jak kocha wszystkie swoje dzieci. To jest Ojciec, który pozwala swoim dzieciom iść ich własną drogą. On nie oczekuje, że będą realizować jakieś jego scenariusze. To Ojciec, który daje życie i wolną wolę. Czasami chce pomóc, czasami chce przeszkodzić, bo ma jakąś wizję przyszłości swoich dzieci. Ale tak naprawdę najbardziej jest zainteresowany tym, by były samodzielne, aby samodzielnie działały, myślały i cieszyły się życiem.

Przecież obraz ten ukazuje czytelnikowi – o zgrozo – że Polską rządzą starzy agenci, ludzie z minionej epoki. Czy to prawda? - Gdybym nie miał w swoim życiu kontaktów z takimi osobami, które umiejscowione są w firmach prywatnych i państwowych, instytucjach administracji, radach nadzorczych spółek skarbu państwa, samorządach, klubach sportowych, to nie byłoby sprawy. W dodatku w mediach też sporo jest takich „Ojców”. Mówi się o nich często: „Ci, co dają zielone światło”. Wystarczy spojrzeć jakie osoby kręciły się przy wszystkich ważniejszych prywatyzacjach. Jakie osoby zamieszane są w ważniejsze afery gospodarcze ostatnich 20 lat? Kto tworzył mafię paliwową? Przecież ta sieć współpracowników służb w PRL była rozbudowana, a scenariusz zmiany systemu został napisany wcześniej, niż nam się wydaje. To nie tak, że tylko ruch oddolny jakim była Solidarność się do tego przyczynił.

Czyli wg Ciebie wszystkie przemiany zainicjowali „agenci wpływu”, a nie Solidarność w latach 80? - Gdyby nie działania związane z przygotowaniem do przekazania władzy i budowania kapitalizmu w Polsce, to władza by tego nie popuściła, nie pozwoliła na żadne zmiany. Decyzje dotyczące przemian zapadły na Kremlu, tam postanowiono rozmontować system. W Polsce natomiast aparat władzy skrupulatnie się do tej operacji przygotowywał. Proponuję spojrzeć, kto na przełomie lat 70 i 80 wyjeżdżał na zachód na różnego rodzaju stypendia, przy okazji ucząc się kapitalizmu? Po stronie polskiej lewicy mam sporo takich osób, które działały później w biznesie czy w partiach politycznych. Wystarczy popatrzeć kto zakładał pierwsze firmy polonijne, tzw. Joint Venture. Ta operacja przygotowywała tych ludzi do funkcjonowania w realiach wolnego rynku. Z kolei służby zakładały pierwsze kantory wymiany walut, organizowały afery spirytusowe, papierosowe, cały proceder wyłudzania podatku VAT. A do tego produkcje narkotyków, handel bronią. Ta sieć, nazwana kiedyś czerwoną pajęczyną siedzi dalej w spółkach skarbu państwa. Ja bym ją nazwał pajęczyną czarną, bo ideologicznie nie ma nic wspólnego z programem lewicy czy socjaldemokracji. To jest najprawdziwsza w świecie mafia.

Powiedz otwartym tekstem? - Wystarczy skorelować listy pracowników i współpracowników. Słynną Wildsteina i parę innych ogólnie dostępnych, z nazwiskami osób ze spółek i rad nadzorczych. ORLEN – i wszystkie spółki zależne – jest ich ponad 100, każda ma Rade Nadzorczą. Płock, PERN i rura – całe środowisko płockie, aż roi się od byłych mundurowych i nie mundurowych. Tam nieprzypadkowo mamy sprawę Olewnika, która nie może być od 10 lat wyjaśniona, giną akta, dowody, giną świadkowie, domniemani – a właściwie pomówieni – zabójcy. Więc skoro przy zabójstwie i porwaniu Olewnika nie można wyjaśnić prawdy, to jak wyjaśnić prawdę przy sprawie TU 154M? Niestety tacy są nasi Ojcowie, Ci którzy się poustawiali. Niektórzy już zdążyli synom przekazać swoją władze. Wystarczy popatrzeć na ministerstwa, na administrację różnych szczebli. Tam są powiązania rodzinne, bez tego trudno dostać robotę – każdy prawie ma wujka, ciotkę, czy chociaż sąsiada, który go tam zaprotegował. Reforma administracji, powołanie KSAP na nic się zdało. Awansują pociotkowie, a nie najlepsi, doświadczeni pracownicy. Dlatego mój Ojciec nie mógł być już surowym strażnikiem tradycji, jak do tej pory w literaturze, bo co to za tradycja PRL-owska, przeżarta rdzą korupcji? Ten Ojciec już nawet surowy nie jest, bo sam widzi do czego prowadzi to, co zostało stworzone – do skorumpowanego kraju. Kraju, w którym – dając przykład – interesy firm powiązanych z byłymi wojskowymi są ważniejsze, jeśli chodzi o wygrywane przetargi, niż bezpieczeństwo polskich żołnierzy. Nieważne jest realne zapotrzebowanie na sprzęt na misjach w Afganistanie, tylko to, by firma byłego generała, czy jego znajomych sprzedała trochę staroświeckiego żelastwa polskiej armii. A za to płacimy my wszyscy. Nic nie robiąc w tej sprawie mamy krew na rękach, żołnierzy, którzy tam giną, bo nie zapewniamy im najlepszego sprzętu.

Kaczyńscy też w tym ustawianiu brali udział? - Nikt w Polityce nie jest święty, bo to nie jest robota dla świętych i wszyscy coś próbują ustawiać. Jeśli nikt nie jest święty, to oni też nie są! Do tego wizja polityki Kaczyńskich tkwiła jeszcze i nadal tkwi w wizji polityki XIX-wiecznej państw narodowych.

Ale to stara wizja… - Tak, stara, bo jak oni chcieli budować „Brand Polski” na powstaniach – przegranych – na wojnach – przegranych – i na tych wszystkich romantycznych historiach, zamiast świętować tych, którzy Polskę budowali, tych, którzy wojny wygrywali, tych, którzy odkrywali? Brand kraju buduje się na osiągnięciach, a nie na klęskach. Kraj to firma – potrzebuje Zarządu – a niektórzy do tego zarządu się po prostu nie nadają.

Czyli popełnili błąd? - Tak, Kaczyński popełnił błąd, bo do rządu wziął Leppera, a nie Rokitę. W dodatku wziął całą władzę i nie było POPiS-u, po prostu wszyscy się popisali. A Kaczyński i Tusk obaj oszukali wtedy i zawiedli swoich wyborców. Dla mnie to co pokazywało, że tej koalicji nie będzie było to, jak Kaczyńscy z Tuskiem w mediach rozmawiali na „Pan”, a znają się od początku lat 80. Ani Tusk, ani Kaczyński władzą nie zamierzał się dzielić, a przecież oni kiedyś razem działali w Solidarności, nawet budowali zręby Porozumienia Centrum, tyle że Donald z liberałami się odłączyli.

W związku z tym kto powinien rządzić tym krajem? Tusk i jego ekipa? Czy Kaczyńscy ze swoją drużyną? A może ktoś trzeci? - Tu nie chodzi o to kto, tylko jak?!? Przede wszystkim brakuje nam strategicznego programu na kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Brakuje jedności i zgody co do tego programu. Ale jak ma być zgoda, skoro nie ma programu? Ludzie nawet nie są w stanie zauważyć, że rząd Tuska i PO, na który głosowali robi wszystko odwrotnie, niż zapowiadał. Albo udają, że nie zauważają, bo to naród ekspercki, który za nic do błędu się nie przyzna. I w tym jest problem – ludzie boją się przyznać, że błądzą, bo stracą twarz. A dowcip polega na tym, że dawno już stracili, ulegając sugestiom. I tym sposobem godzą się na to, co funduje im rząd i udają, że wszystko jest OK. Bo jak tu się przyznać przed samym sobą, że jest się oszukiwanym – w końcu jest się wykształciuchem, ekspertem, specjalistą – jak się przyznać, że dało się oszukać? Szczególnie, jeśli w grę wchodzą emocje umiejętnie podsycane przez media, PR i manipulowane sondaże badania opinii publicznej. A rząd robi swoje wbrew wyborczym zapowiedziom i obietnicom. Podwyższa podatki, nic nie robiąc by ułatwić ludziom codzienne życie, a przedsiębiorcom działalność gospodarczą. Politycy, którzy wyznają zasadę, że mediami i sondażami wygrywa się wybory i utrzymuje u władzy, są jednak w błędzie. A jak bardzo są w błędzie okaże się w ciągu najbliższych kilku lat. Polityka to służba publiczna, to praca – ale nie dla pętaków, których w polskiej polityce jest pełno. A są to przeważnie ludzie, którzy doprowadziliby do bankructwa budkę z hot dogami w najlepszym punkcie miasta, bo pozwoliliby by był przy niej brud. W dodatku hot dogi sprzedawaliby od tyłu po niższej cenie, a kumplom dawali dwa razy więcej keczupu, daliby sobie też podłączyć 3 razy droższy prąd, a po bułki jeździliby 200 km, zamiast kupić w sklepie obok.

To co zrobić? - Nie płacić podatków, nie chodzić na wybory. To droga dość radykalna, ale wyobraź sobie, że wszyscy nie płacą podatków. To bunt! A przecież podatki i tak wszyscy płacimy we wszystkich produktach, które kupujemy, we wszystkich usługach, z których korzystamy. Każdy zakup obciążony jest daniną dla państwa, a co w zamian otrzymujemy od Państwa?

To utopia! Co dalej? - Skoro utopia to płaćmy dalej, oglądajmy TVN 24, słuchajmy Radia Maryja i psioczmy jedni na drugich. Ludzie musza wreszcie zrozumieć, że żadna władza do tej pory nic dla nich nie zrobiła. Bo przecież każda władza okopuje się na stanowiskach. Obecna ekipa niby obcięła subwencje partiom politycznym, a podobną kwotę dała na kancelarie premiera i prezydenta – znaczy się, zwiększyła. To jest czysty populizm! Czysty populizm, to również hucpa pełniącego obowiązki Prezydenta Komorowskiego z ustawą, której nie zawetował, ale napisze nową, a w końcu nie napisze – chodzi o emerytury. Cała polityka obecnej władzy to jest hucpa, to jest populizm! A ten pod publikę populistyczny uścisk Tuska i Putina? Przełom w stosunkach postperelowskich i postradzieckich. Populizm to te wszystkie brednie na temat zielonej Irlandii, które słyszeliśmy, a jakoś trawa zbytnio się nie zazieleniła. A co z aferami? Nic! Dlaczego? Bo nawet jak są, to się nie przyznamy, będziemy jechać w zaparte do końca. Zmowa wszystkich nastąpiła, społeczeństwo jest durne, a reszta niech sobie pogada. Ale to my – władza – zatrudniamy policję, służby, sędziów, prokuratorów. Dziennikarze mają nad sobą wydawców, a wydawcy reklamodawców. Więc kto władzy podskoczy? Nie podskoczy, więc nie podskakuje, bo szkoda mu energii i czasu. Bo po co ma się interesować, niech siedzi i pracuje, i płaci podatki, a administracja niech rośnie i rośnie. I ta właśnie administracja będzie utrzymywać ten patologiczny system, będzie wybierać polityków, bo system gwarantuje im miejsca pracy. Ale nikt tego nie zlikwiduje. Czemu? Bo z programem ograniczenia liczby administracji przegra wybory. Jak powie: zmniejszę administrację, chcę zlikwidować Senat, Sejm ograniczyć do 100 posłów, zmniejszę liczbę radnych różnych szczebli – to go we własnej partii utopią w łyżce wody. Wiesz, ilu ludzi rocznie bierze nieopodatkowane diety tylko dlatego, że dali się wybrać gdzieś tam? Jakie to są kwoty w skali miesięcznej?

Wiem to są miliony… - No właśnie, a do tego cały czas mamy rewie medialnych sporów i szczucia jednych na drugich, robienia podziału w społeczeństwie, w myśl maksymy: dziel i rządź. Bo nawet jak ludzie czymś się za bardzo interesują – jak kwestia umów bankowych, ruszenia rezerw centralnych, zaciągania kredytów, czy podwyżki podatków – to się wyciąga problem krzyża i go rozdmuchuje, albo wraca na tapetę temat aborcji i też rozdmuchuje. Albo in vitro, tak jakby to było w tym momencie najważniejsze. A to tylko sztuczki PR – nikt nie myśli wtedy o dzieciach w bidulach i o ułatwieniu archaicznych przepisów adopcyjnych, żeby dzieciom, które nie mają rodzin i rodzinom, które tym dzieciom chcą dać dom – pomóc. Potrzeba nam państwa prawa – a my mimo konstytucyjnej zasady państwa prawa, takim państwem nie jesteśmy, bo to prawo nie jest egzekwowane.

Wszystko, co mówisz ludzi nie ruszy, bo obywatele o tym wiedzą. - Ale ja nie chcę ludzi ruszać i prowadzić jako przywódca. Ja chcę, by każdy pomyślał nad sobą, by każdy coś zmienił w sobie, by każdy pomyślał, czy jest zadowolony z życia, jakie prowadzi? Jako naród, społeczeństwo, możemy zmieniać się tylko dokonując zmiany indywidualnej. Jak dawać ludziom władzę, skoro ludzie nie potrafią sobą kierować? Popatrz – ludzie robią kursy na prawo jazdy, a sobą nie potrafią kierować, nie potrafią podejmować decyzji, nie potrafią odróżniać tego, co dla nich jest dobre, a co złe. Nie znają swoich wartości, bo nigdy sobie nie zadali pytania – co jest naprawdę dla nich ważne. Ludzie żyją bez celu, bo wmawianie im, że dzięki temu autu poczują się lepiej, czy tej szmince, czy torebce, a może nawet dzięki kolorowi ściany, to wszystko marketing, który tylko zasłania to, co jest ważne. A prawda jest taka, że nie każdy musi jeździć BMW – jak się nie jeździ BMW, to też jest się wartościowym człowiekiem. Tak naprawdę powinniśmy myśleć o naszej przestrzeni publicznej. Rozejrzyj się wokół, zobacz jaki jest syf. Spójrz ile petów na przystankach autobusowych, przy wejściach na dworce, czy do sklepów? Setki, tysiące petów, setki psich gówien i co? I nic. Mnie to nie interesuje – myśli sobie każdy – a w służbach sprzątających miasta czekają na następny śnieg, który to przykryje, bo po co dwa razy kasę na sprzątanie wydawać? Ludzie sami nie dbają o swojej otoczenie publiczne, to i instytucje do tego stworzone nie dbają. Dlatego mamy taką władzę, na jaką zasługujemy. Nic się nie zmieni w tym kraju dopóki nie zaczniemy zmieniać siebie i od siebie wymagać, stawać się bardziej czyści, lepsi, dopóki nie zaczniemy rozumieć, że ta przestrzeń publiczna jest nasza i że mamy prawo do czystych dobrych dróg, równych chodników, czystych trawników i całych, nie połamanych ławek w parku. Nie mówię o bajerach, jak ścieżki rowerowe, czy czyste bezpłatne miejskie toalety. Dopóki nie przestaniemy myśleć – ja się odgrodzę, a reszta mnie gówno obchodzi – nic się nie zmieni. A ludzie dziś odgradzają się coraz bardziej, każdy ma swój komputer – kilka godzin na Facebook`u przy komputerze – jest kolorowo, noc szybko zapada, a potem rano można ze słuchawkami na uszach przyjechać do roboty, coś w pracy porobić i wrócić znów do wirtualnego życia. Ludzie muszą zrozumieć, że nie muszą być niewolnikami kredytów, danin, które nakłada na nich państwo, nie zapewniając im w zamian nic – ani autostrad, ani emerytur, ani służby zdrowia. Przez całe życie opłacałem składki ZUS, a ze służby zdrowia korzystałem zawsze prywatnej, w szpitalu zawsze po znajomości – to o to chodzi, by każdy kombinował i zajmował się tym, jak coś załatwić? Czy nie lepiej energię życiową spożytkować na normalne życie, a nie na kombinacje, wieczne załatwianie, znajomości?

Jakie jest Twoje przesłanie do Polaków? - Ja chcę, by ludzie wreszcie zrozumieli, że kredyt na mieszkanie na 35 lat lub więcej to paranoja, to oszustwo – że ceny mieszkań w Polsce to paranoja – jaki mają standard życia za ceną którą płacą? A ile partii obiecywało ludziom mieszkania, pomoc państwa, tanie kredyty. Jak wygląda realizacja tych programów wyborczych – wiemy! Cena mieszkania w Melbourne jest ceną porównywalną za podobne mieszkanie w Warszawie – a standard życia nieporównywalny – powiem tylko tyle, że w Melbourne jest tak czysto, że po całym dniu chodzenia w klapkach stopy masz takie, że można ich przed pójściem spać nie myć. Proponuję o jakiejkolwiek porze roku przejść się w klapkach po Warszawie – pumeks nie wystarczy, by je umyć. Trzeba zatem wyczyścić polską politykę z brudu. Trzeba ciąć koszty funkcjonowania państwa, obniżać podatki. Wspierać to, co pozwala Państwu i ludziom bogacić się. A nie rozprzedawać majątek firmy jakim jest Państwo i doprowadzać go do upadłości. Dziś pojawiły się w mediach informację o sabotażu rosyjskim mającym miejsce w 2006 roku, kiedy Polski Orlen kupował Możejki. W Ostatnim Locie opisałem te wydarzenia i cały scenariusz, który ma posłużyć za rozmontowanie polskiego sektora energetycznego i transportowego – chodzi o kolej. Ten scenariusz się realizuje, a do tego rząd upadla ludzi i nakłada na nich nowe podatki, daniny, haracze.

Wróćmy do „Ostatniego Lotu”. Czy czytelnik aby znaleźć informacje ukryte w książce musi znać zasady gry w szachy? - Zasady są potrzebne w życiu. Zasady gry w szachy w życiu się przydają. W „Ostatnim Locie” dość szczegółowo w rozmowach Ojca i Alefa opisałem zasady gry w szachy – tak, zasady gry w szachy są bardzo istotne, bo szachy to metafora używana w polityce. Polityka dla wielkich graczy to szachy, ma swoje reguły, zasady. Partie toczą się na wielu polach, które są zarazem szachownicami na wyższych i niższych poziomach. Opowieści, że polityka to moralność i etyka to zwykłe kłamstwo. Polityka to biznes, czyli brutalna gra. Książkę można zrozumieć bez znajomości zasad gry w szachy, a jak ktoś czegoś nie umie, nic nie stoi na przeszkodzie, by to zmienić. Grać w szachy zawsze można się nauczyć. Aby poznać podstawowe zasady gry wystarczy 15 minut. Właśnie o to mi chodzi, by moje książki zachęcały ludzi do nauki, do rozwoju, do zmiany, by poprzez samodzielny przykład zrozumieli, że zmian można dokonać, a tego najlepiej dokonać zaczynając od siebie. Śmieszy mnie, jak ktoś mnie pyta, co zrobić, jak uzdrowić innych, jak poprowadzić ludzi i dać im władze? – To dopiero byłoby nieszczęście! Ludzie są niedojrzali by decydować o własnym życiu, skoro dają sobie podwyższać podatki, dają sobie wmawiać bzdury w mediach, a ich uwagę od meritum spraw odwracają tematy zastępcze, krzyże, In vitra, aborcje, pudelki, duperelki, fatałaszki, konkursy, plotki, cały ten stek bzdur. Zmienić można to tylko edukując ludzi, rozwijając się. Ale tu każdy od siebie zaczyna – a kiedy znajomi zaczynają widzieć efekty, sami też pójdą tą drogą. A jeśli nie są w stanie – to ich problem. Ludzie widocznie potrzebują wydarzeń, które nimi zatrzęsą. Smoleńsk to było małe trzęsienie ziemi, spacyfikowane przez media, ale teraz wychodzą informacje, o których było wiadomo już 11 kwietnia, chodzi mi o stenogramy z rozmów z wieżą kontrolną. Zatajono je w czysto partykularnym interesie, by wygrać wybory Prezydenckie i samorządowe. Do tej pory nikt nie ujawnił wszystkiego. Rząd nawet nie jest w stanie uczciwie powiedzieć, że te informacje są w jego posiadaniu, bo po to przecież polskie i nie tylko polskie służby nagrywają wszystko co jest w przestrzeni elektronicznej. O tym też napisałem w Ostatnim Locie. Zresztą funkcjonariusze różnych służb – nie tylko BOR – byli obecni 11 kwietnia w Smoleńsku na lotnisku i w jego okolicach. Dlaczego nie ujawniono wszystkich materiałów? Ano dlatego, że takie materiały służą do wzajemnego szachowania się.

Kim jest Morawski – główny bohater „Ostatniego Lotu” ? W książce okazuje się, że jego śmierć to mistyfikacja, a Morawski to agent. - W książce jest dokładnie opisany życiorys Morawskiego. Morawski – Krzysztof Prus Morawski zwany Chrisem, czasem Jerrym, a czasem Jerzym lub Jurkiem – to funkcjonariusz Agencji Wywiadu Wojskowego, były pilot, handlarz bronią. Jest też twórcą Raportu Morawskiego o zagrożeniu życia Prezydenta. W książce kilka osób odkrywa całą intrygę – zamach na prezydenta – Morawski jest jedną z nich, i on łączy wszystkie te nitki przygotowujące tę operację, bo tylko dzięki połączeniu wiedzy, którą mają wszystkie te osoby razem, można się dowiedzieć, kto stoi za całą intrygą.

Czy tak też mogło być Realu przed 10.04.2010r.? - Jak było w realu, nigdy się nie dowiemy. Jednak fakty są takie – od kilku lat było zlecenie na Prezydenta – chodziło w środowisku służb, chodziło również w środowisku przestępczym. Była nawet cena za głowę prezydenta, a wcześniej premiera. Infiltracja naszych służb, firm państwowych i spółek prywatnych oraz administracji i samorządu przez służby rosyjskie – to jest dopiero temat. Oni przez ostatnie 20 lat nie próżnowali. Motywy, sekwencje zdarzeń jak mogło być, ujawniam w „Ostatnim Locie” – to jest geneza. Pierwszą swoją książkę „Polę Laskę” wydałem na rok przed Smoleńskiem, a „Ostatni Lot” pojawił się 2 miesiące temu, to jedyna pozycja, która pokazuje, że mogło dojść, że doszło, że był planowany

Czyli to był zamach na Prezydenta? - Tak, to był zamach stanu. Przejęcie władzy przez marszałka sejmu – jako pełniącego obowiązki prezydenta – obyło się z naruszeniem prawa, podobnie jak wprowadzenie stanu wojennego. Nie było aktu zgonu. Zadziwiające jest, jak służby – niektóre służby – były przygotowane do przejęcia władzy.

Jaka była cena za głowę Prezydenta? - Rosła od 5 milionów dolarów przez 15 do 75 milionów dolarów. Taką cenę podałem w książce, jaka była w rzeczywistości – nie wiem.

Kto doprowadził do tego, że samolot się rozbił? - Polscy piloci to nie idioci, znam kilku pilotów i to są zrównoważeni ludzie, o wysokim morale – to nie są ryzykanci. Kiedy załoga odchodziła na drugi krąg, to samolot się rozpadł w drobny MAK. Dziś wiemy, że nałożyły się na to sekwencje wydarzeń. Wydarzeń, które zdawały się być tylko fikcją literacką, a stały się rzeczywistością.

Media właśnie podają, że to wyszło po odsłuchaniu czarnych skrzynek w Polsce. Nawet napisała o tym Gazeta Wyborcza – a więc jak było? - Tak. Tyle, że skrzynek nie ma w Polsce. Samolotu nie ma w Polsce. Przecież to kpina, to zacieranie śladów, to mataczenie. Nagrań z wieży – jak już wspomniałem – w Polsce nie było oficjalnie do wczoraj, choć służby miały je już 11 kwietnia. Ujawniono je dopiero wczoraj – 19 stycznia – ponad 9 miesięcy później. Tyle czasu trwała ta ciąża, żeby się wykluło. Nie wiemy cały czas na ile te taśmy są prawdziwe, a na ile poddano je obróbce. Pewne są następujące fakty – wbrew naturalnym warunkom pogodowym pojawiła się tajemnicza mgła. Samolot naprowadzany był na przesunięte radiolatarnie. Nawet kontrolerzy byli przekonani, że znajduje się w innej odległości, niż w rzeczywistości samolot się znajdował. Te nagrania stawiają w bardzo nieciekawym położeniu rząd i Premiera. Możliwości mogą być trzy : współudział, chęć ukrycia prawdy by wygrać za wszelką cenę wybory, lub strach przed sytuacją na skraju wojny światowej.

Skąd to wszystko wiedziałeś? Przecież napisałeś to wszystko przed 10 kwietnia? - O tym napisałem w „Poli Lasce” – o tym napisałem scenariusz – ten scenariusz stał się rzeczywistością. Żadna odpowiedź nie zadowala – wiedziałem od ojca, z dokumentów, anioł mi powiedział – a każda z nich może być prawdziwa, wymyślona i niewystarczająca. Mogłem sobie to wszystko wymyślić i stało się rzeczywistością. Czasami sam tego nie rozumiem – ale Prezydent był ostrzegany o zagrożeniu życia. Do tego to, co już parę razy mówiłem – istniało społeczne przyzwolenie do jego śmierci, nawalanka, którą zafundowały mu media. Stworzenie złej, nienawistnej energii w stosunku do jego osoby też miało swoje przyczyny.

Jeśli lansujemy przez parę lat, że ktoś jest BE, idiota i kurdupel, to wszyscy przymykają oko na nieprawidłowości i nawet jak wiedzą, to udają, że nie mają wiedzy, bo po co im problemy. W sensie moralnym i etycznym wszyscy w tym kraju odpowiadamy za śmierć Prezydenta i innych pasażerów tego lotu. Tak, to nasza wina – od lat nic nie robimy, by zmienić panoszące się chamstwo, ignorancję i indolencję władzy, a teraz szukamy wszyscy winnych.

Co nas jeszcze czeka w przyszłości? - Co się dalej wydarzy – mam nadzieję, że mniej tajemniczych, niespodziewanych śmierci, zabójstw i samobójstw. Jakie były przyczyny Ostatniego Lotu opisałem w książce. Jak doszło do śmierci prezydenta, załogi, jak to naprawdę wyglądało i jak wygląda to od środka – a nie to co lansują nam media – to wszystko będzie w kolejnej książce z serii „Operacja K.”

No właśnie pada stwierdzenie w książce, że będą kolejne tragedie? Kto jeszcze zginie? - Ja opisuję tylko albo to, co się stało, albo to, co się wydarzyć ma – z tym, że jeśli chodzi o przyszłość, to i tak wszystko może się zmienić. To nie jest gra o sumie zerowej. To my, zwykli ludzie, możemy przerwać tę grę w szachy „wielkich” tego świata. My – zwykli ludzie – możemy zabrać im szachownicę i bierki. Dziękuję za rozmowę.

Źródło: www.redakcja.newsweek.pl

Gdzie i kiedy doszło do tragedii?(w odpowiedzi na post KaNo) Kwestia postawiona w tytule mojej notki jest, sądzę, fundamentalna do rozstrzygnięcia „zagadki” zbrodni smoleńskiej. Przypomnijmy sobie, jak na pytanie dziennikarki: „I co pan usłyszał” por. Artur Wosztyl, w końcu było nie było zawodowy, wojskowy pilot, odpowiada po dłuższej chwili z tajemniczym uśmiechem: „... To jest ciągle trudne, naprawdę, powiem szczerze. ...Słyszałem pracujące silniki samolotu, który podchodził... zbliżał się do lotniska. Nagle usłyszeliśmy (…) jak dodają obrotów (…) obroty zaczęły narastać do maksymalnych, następnie po kilku sekundach trzaski, huki... Następne kilka sekund... dźwięk...” (i dalej uśmiech)

(http://www.youtube.com/watch?v=zdsqMfaDYGs).

Jak wiemy, złożone przez Wosztyla w polskiej prokuraturze zeznania kłócą się, jeśli chodzi o istotne szczegóły rozmowy między ruską „wieżą” a załogą Tupolewa, z zeznaniami złożonymi (zanim zostały „unieważnione” przez ruską prokuraturę) przez smoleńskich „kontrolerów” (dla przypomnienia zresztą warto posłuchać łgarstw jednego z tych ostatnich (http://www.youtube.com/watch?v=7tr2lJM5NPE&feature=related); no chyba że założymy, że gość świadomie, celowo, wielokrotnie wprowadzał w błąd pilotów, by dać im „między wierszami” do zrozumienia, że w „wieży” jest coś nie tak). Wosztyl twierdził m.in., że kontrolerzy zalecali załodze Tupolewa zejście aż do 50 m, a nie (jak głosi oficjalna ruska wersja – z niedawno szumnie ogłaszanymi „stenogramami” z „wieży” włącznie) do 100 m. Z drugiej zaś strony to, że załoga JAKa rozmawiała z załogą Tupolewa, zawarte jest w ruskich stenogramach i nie mogło zostać przez ruskich speców majstrujących przy zapisach z VCR wykasowane; więc tę część stenogramów możemy uznać za wiarygodną. Ale (z trzeciej strony), jeśli faktycznie Wosztyl był z kolegami na płycie, a nie w Jaku, to... nie mógł słyszeć przez radio ani ostatnich sekund dialogu załoga -”wieża” przed zwiększeniem obrotów silników, ani tego, co mówiła/krzyczała załoga potem, czyli czy np. zgłaszała „mayday”, czy informowała o awaryjnym lądowaniu itd. Możemy zarazem być w stu procentach pewni, że Ruscy dokonali retuszu ostatnich kilkudziesięciu sekund zapisu VCR i nie wiadomo, czy ten fragment w ogóle będzie do odzyskania dla polskiej prokuratury, ponieważ ów zapis wyjaśniałby dokładnie, co się naprawdę stało i co w pobliżu wojskowego lotniska odkryła załoga Tu 154M. A teraz uwaga (nie tylko KaNo): jeśli... czekiści czekający w pułapce się pospieszyli? Wiemy na pewno, że chcieli samolot sprowadzić jak najniżej, by go zniszczyć (zapewne za pomocą środków wybuchowych). Możemy też z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, iż zaaranżowali uprzednio „pobojowisko” na Siewiernym na „powypadkowe” (gdyby eksplozja zniszczyła samolot w stopniu niemal całkowitym) – coś w końcu mediom musieli czekiści pokazać, by można było z pomocą promoskiewskich ekspertów stulać przez wiele miesięcy o „głupim wypadku”. Jeżeli jednak Tu 154 M nie zszedł na oczekiwaną przez czekistów wysokość, bo załoga Tupolewa odkryła, że jest sprowadzana w pułapkę, to czy czekiści nie mogli na Siewiernym narobić huku odpaleniem przygotowanych dla Tupolewa (mającego ich zdaniem przyziemić lub zejść na „zalecaną wysokość”) ładunków wybuchowych (nie zainstalowanych na pokładzie tylko w planowanej okolicy przyziemiania)? JAKIŚ DŹWIĘK przecież musiał się w ramach inscenizacji wydobyć, by zebrani na płycie ludzie mieli jakiś „znak” (no bo przecież nie dowód), że doszło do katastrofy. Nie był to jednak, podkreślam, dźwięk spadającego i roztrzaskującego się blisko stutonowego cielska, bo przy takiej kolizji z ziemią rumor byłby przeogromny (szczegółowo tę kwestię zanalizował A-Tem, więc odsyłam do jego komentarzy pod moimi ostatnimi postami). Nie mógł to być też chyba, wbrew temu, co pisze KaNo (i co ja sam pisałem przez pewien czas; modyfikuję więc tu swoje poglądy), dźwięk wysadzanego samolotu, ponieważ, gdyby maszyna została wysadzona – zarówno jej części, jak i szczątki ludzkie i przeróżne rzeczy z pokładu Tupolewa, rozrzucone byłyby na wielu set metrach wokół epicentrum. Na pobojowisku wszystko przecież wyglądało tak, jakby było zgrupowane na dość niedużym i wąskim obszarze, co zresztą, jak pamiętamy z wyznań E. Klicha, miało „dowodzić”, że żadnej eksplozji nie było. Ten wygląd „miejsca katastrofy” jednak nasuwał i nasuwa skojarzenia z... wysypiskiem (!), nie zaś z miejscem po wypadku lotniczym. Pomijając już kwestię „koryta”, które musiałby wyżłobić żłobiący glebę kadłub, to gdzie są ślady koziołkowania tych wielkich i ciężkich części (które znamy ze zdjęć) po ziemi na Siewiernym? No więc powraca pytanie, a jeśli Tupolew wtedy czekistom uciekł? Jego awaryjne wylądowanie z wyłączonymi silnikami (gdzieś w okolicy) zdają się potwierdzać zgoła tajemnicze i niezwykle dramatyczne telefony, jak ten śp. L. Deptuły czy śp. J. Surówki; jak ponadto kiedyś przyznał M. Dubieniecki, udało mu się po katastrofie dodzwonić pod jeden z numerów borowców (http://wiadomosci.wp.pl/kat,121994,page,2,title,Telefon-BOR-owca-dzialal-po-katastrofie-Jak-to-mozliwe,wid,12537904,wiadomosc.html);

oczywiście z nikim nie rozmawiał, ale telefon działał. To zaś, że kwestia tych telefonów jest wciąż „tematem tabu”, jest dementowana lub całkowicie bagatelizowana (w oficjalnym badaniu i śledztwie), może mieć związek z tym, iż w Polsce nawet nie bierze się pod uwagę kwestii ruskiej mistyfikacji przy katastrofie, zakładając, że doszło do tragedii na Siewiernym, a nie nigdzie indziej. Tymczasem nawet jeden z ruskich mundurowych, milicjant, o ile pamiętam, przyznawał się przed kamerami już 10 Kwietnia (nie mam pod ręką tego materiału z YouTube, ale to jest do znalezienia), że „nie wiedzieli, gdzie ich wzywają”. Czy jest możliwe, by nie wiedzieli? Możliwe. Możliwe, ale pod warunkiem, że ludzie koordynujący „akcję ratowniczą”, wiedzą, że są dwa miejsca zdarzenia – jedno „oficjalne” i osłonięte medialnie, a drugie „ściśle tajne”, gdzie nie ma prawda pojawić się żaden dziennikarski aparat fotograficzny i żadna kamera. Jednakże nie słyszałem do tej pory, by sprawdzano, choćby w smoleńskich szpitalach czy na tamtejszym pogotowiu, do ilu akcji ratowniczych i w jakich miejscach, wysyłano ekipy z karetkami? Gdzie były pielęgniarki, które tak szybko doliczyły się blisko 90 ciał, skoro „raport komisji Burdenki 2” mówi wyraźnie, że dopiero o godz. 11.40 ustalono „brak żywych”, a dopiero o 16.40 znaleziono (zaledwie) 25 ciał. Czy naprawdę niemożliwe jest, by do tragedii doszło w innym miejscu w Smoleńsku, właśnie po awaryjnym lądowaniu? Taki scenariusz potwierdzałoby zachowanie tego gościa, co wypadł z „wieży” i mówił załodze Jaka o tym, że Tupolew „odleciał” (http://wyborcza.pl/1,75478,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html).

Ów gostek musiał wiedzieć, co się naprawdę stało, nawet jeśli wcześniej jedynie „wykonywał rozkazy”, które skutkowały podawaniem błędnych danych załodze Tupolewa i zachęcaniu jej do jak najniższego zejścia nad ziemię. Musiał odkryć, że uczestniczył w zamachu, ale też musiał odkryć, że zamach jeszcze się nie skończył, bo Tupolew uciekł z pułapki (!). Musiał więc też ten gość być podwójnie przerażony – i tym, co się dotąd stało, i tym, co się jeszcze dzieje: na Siewiernym zaczyna się „akcja 'katastrofa'”, zaś za Tupolewem, którego załoga wyłączyła silniki, rusza pościg czekistów, by nie dopuścić do wydostania się pasażerów. Jest to oczywiście scenariusz najczarniejszy z możliwych, ale od paru dni, ilekroć się zastanawiam nad hipotezą dwóch miejsc, wydaje mi się ona tłumacząca niemal wszystkie sprzeczności i niejasności związane z tym, co się zdarzyło 10 Kwietnia, no i wyjaśniająca wszystkie zachowania Rusków z niszczeniem dowodów włącznie. Czekistom przygotowującym zamach sytuacja wymknęła się spod kontroli, gdyż nie wzięli poprawki na geniusz polskiego pilota, który właśnie przez wzgląd na odpowiedzialność za życie najważniejszych osób w polskim państwie, nie będzie ryzykował schodzenia na wysokość zagrażającą bezpieczeństwu lotu i statku powietrznego, a zatem nie da się wciągnąć w pułapkę. Należałoby więc sądzić, że po pierwsze, czekistom plan się nie powiódł do końca – musieli bowiem (nie przechwyciwszy od razu Tupolewa) naprędce dokonywać mistyfikacji (Wiśniewski mówi: „nic wielkiego nie było, nie było wielkiego ognia (...) myślałem, że to jakiś pusty samolot (…) jak na rozmiar tej katastrofy, no to była taka powiedzmy sobie, przepraszam za śmiałość, przeciętna katastrofa” (http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&p=7CF14832580E1C92)),

kierując uwagę świata na Siewiernyj. Po drugie, że zamach został przeprowadzony nie na zasadzie jakiegoś „ruskiego dziadostwa i niedbalstwa” i „kompetencyjnego bałaganu”, lecz jako masowa zbrodnia z zimną krwią, być może taka jak podczas „akcji antyterrorystycznej” na Dubrovce. Narracja „wypadkowa” musiała być, rzecz jasna, zawczasu gotowa (tj. w ramach planowania zamachu). Opiekunowie mediów i zarazem ci, co podają drogami dyplomatycznymi „oficjalną” (oraz tę „ze źródeł zbliżonych do oficjalnych”) wersję zdarzeń, mieli ją zawczasu i w pośpiechu zaczęli ją rozpowszechniać, zauważmy, zanim jeszcze ktokolwiek dokładnie obejrzał pobojowisko na Siewiernym (pomijam już nawet przybycie ekspertów)! Co więcej – na miejscu zdarzenia pojawili się NAJPIERW (i to z jak wielkim opóźnieniem, jak na skalę wydarzenia) strażacy (pal diabli teraz, czy prawdziwi, czy przebrani) gaszący prowizoryczny doprawdy pożar, nie zaś medycy szukający rannych, dokonujący reanimacji - ponieważ na tymże miejscu nie było kogo ratować. Tak zresztą oficjalnie, niemal od razu z informacjami o katastrofie, ogłoszono! „Nikto nie wyżyw”. Do potwierdzenia lub obalenia tejże hipotezy dwóch miejsc niezbędna jest wiedza o tym, jak rzeczywiście wyglądały akcje ratownicze w Smoleńsku. Do jakich miejsc wykonywały kursy karetki (czy jechały za samochodami FSB lub innych specsłużb, czy też dostały dokładne namiary na miejsce zdarzenia; jakie to były namiary)? Kto brał udział w tychże akcjach i kto był ich koordynatorem? Jak wyglądało stwierdzanie zgonów osób będących na pokładzie Tupolewa? Ile osób zidentyfikowano na miejscu katastrofy? Jak wyglądało miejsce katastrofy? Jak wyglądał wrak? Gdzie (do jakiego miejsca) przewożono ciała po ich „ewakuacji” z miejsca zdarzenia? W „raporcie komisji Burdenki 2” jest mowa o tym, że o godz. 14.58 zostają przygotowane miejsca (100) w kostnicy miejskiej i (5) w smoleńskim I szpitalu klinicznym. Jak jednak pamiętamy, pierwsze z „ewakuowanych” ciała ofiar już 10 Kwietnia odtransportowano do Moskwy. Po co? Po to, by ich ewentualnym badaniem zajęli się odpowiedni badacze, a nie przypadkowi lekarze, którzy mogliby z rozpędu stwierdzić przyczyny zgonu pasażerów zgoła odmienne od oficjalnie podawanych. Odpowiedni badacze, a więc tacy, jak pozostający na usługach Kremla badacze katastrof z MAK.

http://fotoszop.salon24.pl/270828,brzozy-beczki-i-zyliony-kawalkow

PS. Nie upieram się za wszelką cenę przy hipotezie dwóch miejsc. Alternatywny i analizowany przez wielu z nas, scenariusz z wysadzeniem przez czekistów samolotu podczas jego przyziemiania i tak jest dostatecznie makabryczny, jak na rangę wydarzenia. Niemniej jednak wydaje mi się, że w/w hipoteza także warta jest bardzo dokładnego zanalizowania. Niewykluczone bowiem, że natrafiliśmy w ten sposób na nowy i właściwy trop. W ramach lektury uzupełniającej proponuję obejrzeć materiał z „Misji specjalnej” z września 2010 r. ze świadkami, którzy opowiadają, jak to bezpieka łaziła po mieszkaniach i zakazywała mówić o tym, co się działo na Siewiernym (http://www.youtube.com/watch?v=tQaALiZe-_A). Czy O. Starostienkow zmyśla, mówiąc, że nie widział tam katastrofy, tylko „inne rzeczy”? FYM

Według kolejności dziobania Nieżyjący już sławny austriacki zoolog Konrad Lorenz zwracał uwagę na charakterystyczne stosunki występujące wśród zwierząt tworzących stada hierarchiczne. Niektóre zwierzęta bowiem takich stad nie tworzą, żyjąc w stadach anonimowych, w których niepodobna rozpoznać ani żadnej hierarchii, ani przywódców, chociaż gromady tych zwierząt niewątpliwie też są stadami, czego dowodem jest choćby to, że podążają w tym samym kierunku. Tenże Konrad Lorenz twierdził również, że bardzo wiele zachowań zwierzęcych dotyczy też ludzi, chociaż ludzie, z powodu pychy, często nie chcą tego przyznać. Ludzie na przykład także tworzą stada, w których nie tylko występuje ścisła hierarchia, ale też - wynikająca z niej - tak zwana kolejność dziobania. Przykładem takiego stada jest tak zwany Salon, w którym występuje nie tylko ścisła i skomplikowana hierarchia, ale również osobliwa odmiana "kolejności dziobania". Penetrując Salon bystrym wzrokiem naturalisty ("trzeba mieć bystry wzrok naturalisty, który przegląda wykopane w błocie i gatunkuje i nazywa glisty"), bez trudu stwierdzimy, że u szczytu hierarchii znajdował się "drogi Bronisław", potem Jacek Kuroń, a dopiero na trzecim miejscu pan red. Michnik. Teraz to się oczywiście zmieniło i red. Adam Michnik znajduje się u szczytu hierarchii, co oczywiście nie pozostaje bez wpływu na kolejność dziobania, objawiającą się w zakresie posiadania racji. Redaktor Michnik ma rację zawsze do tego stopnia, że gdyby któregoś dnia zepsuł mu się telefon, to Salon w ogóle nie wiedziałby, co myśli. Na drugim miejscu w kolejności dziobania plasują się tak zwane autorytety moralne, które w zasadzie też mają rację, ale niekiedy jej nie miewają i wtedy red. Michnik musi sprowadzać je na właściwą drogę, zaś na miejscu trzecim tak zwani prorocy więksi, jak np. pan red. Jacek Żakowski. Prorocy więksi mają rację bardzo często, ale wolno z nimi dyskutować, toteż biorą udział w tak zwanych programach publicystycznych, których celem jest wykazanie słuszności poglądów Jasnogrodu na tle niesłuszności poglądów Ciemnogrodu. Po prorokach większych w kolejności dziobania plasują się prorocy mniejsi, jak np. pan red. Tomasz Wołek. Ich zaletą jest to, że jeśli nawet nie mają racji, to po pierwsze - zasadniczo chcą dobrze, a po drugie - nieubłaganie stoją po słusznej stronie. Akurat trafia nam się znakomita okazja empirycznego potwierdzenia tych naturalistycznych badań Salonu dzięki konferencji, jaką z udziałem pana ministra Millera, pana ministra obrony Klicha, pana prokuratora generalnego Seremeta, prokuratorów wojskowych i pana płk. Edmunda Klicha zorganizowały sejmowe komisje Obrony Narodowej oraz Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Konferencja ta odbyła się 18 stycznia w związku z ujawnieniem przez pana ministra Millera nie tylko treści rozmów prowadzonych przez rosyjskich funkcjonariuszy wieży kontrolnej lotniska w Smoleńsku, ale również rozmów prowadzonych w kokpicie samolotu tuż przed katastrofą. Ciekawe, że tego samego dnia treść rozmów rosyjskich kontrolerów lotu ujawniła również MAK. Mówią, że "pełną" - ale tego, ma się rozumieć, nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, czy minister Miller nie chowa czegoś na czarną godzinę, bo przecież i specjalistom, zwłaszcza gdy zostaną odpowiednio zachęceni, może też uda się to i owo odczytać z nieczytelnych dotąd kopii albo nawet przypomnieć sobie jakieś zapomniane oczywistości. Czyżby przy pozorach sporu między rządem pana premiera Tuska a Rosjanami, a właściwie nie "Rosjanami", bo MAK jest przecież internacjonalny - więc między rządem premiera Tuska a tymi internacjonalnikami jednak występowała ścisła koordynacja? Wszystko to być może, nawet w sytuacji, gdy zarówno z jednych, jak i drugich rozmów wyłania się obraz inny niż zaprezentowany w raporcie końcowym MAK, którego zasadnicze ustalenia zarówno premier Tusk, jak i minister Miller jednak posłusznie akceptują. Ale mniejsza o to, zwłaszcza że w roku wyborczym pewnie jeszcze niejedną rewelację usłyszymy, bo ciekawe jest również to, jaki rozkaz dostanie teraz Salon, dotychczas stojący na nieubłaganym gruncie zaufania do wersji oficjalnych. Największego pecha miał pan red. Tomasz Wołek, ogłaszając w "Rzeczpospolitej" artykuł potępiający "obłędne teorie spiskowe" oraz "sztuczną mgłę" i stwierdzający, że raport MAK "nie budzi zastrzeżeń" - akurat w dniu sejmowej konferencji. Ale mówi się: trudno - bo od pewnego czasu trzyma się słusznej strony, jak pijany płotu. Rozumiem go - bo któż chciałby na starość wydłubywać kit z okien - ale poczucie bezpieczeństwa socjalnego też ma swoją cenę. Również w postaci utraty poczucia rzeczywistości - bo jakże inaczej wyjaśnić zaprezentowany przezeń pogląd, że na szali tego konfliktu leży reputacja Polski jako "państwa poważnego i obliczalnego" i że właśnie premier Tusk ma tę reputację "ochraniać". "Poważne państwo" - i akurat premier Tusk! Ale pan red. Wołek w Salonie ma rangę n a j w y ż e j proroka mniejszego, więc z kolejności dziobania nie musi mieć racji, a tylko dobrze chcieć.

SM

RPP rozpoczęła cykl podwyżek stóp procentowych

1. W cieniu ostrej debaty w Sejmie o przyczynach katastrofy smoleńskiej, Rada Polityki Pieniężnej rozpoczęła cykl podwyżek stóp procentowych banku centralnego. Pierwsza podwyżka jest najniższa z możliwych tylko o 0,25 punktu procentowego ale nie ulega wątpliwości, że w następnych miesiącach czekają nas kolejne podwyżki stóp. Prezes NBP Marek Belka uzasadnił tą podwyżkę następująco ”przyśpieszenie wzrostu gospodarczego, dzięki czemu pojawia się poprawa na rynku pracy, co może prowadzić do stopniowego wzrostu presji placowej i inflacyjnej”. Wprawdzie ruchy stóp procentowych banku centralnego powinny wyprzedzać realne zjawiska gospodarcze (przynajmniej o pół roku) ale uzasadnienie przedstawione przez Prezesa jest co najmniej dziwaczne.

2. Wzrost gospodarczy w 2011 roku ten zapisany w budżecie jest wprawdzie 0,5 punktu procentowego wyższy od tego, który miał miejsce w 2010 roku ale będzie to ciągle wzrost poniżej 4% PKB, a to w polskich warunkach gospodarczych nie oznacza wcale wyraźnego zmniejszenia bezrobocia. Co prawda w tymże budżecie zapisano także zmniejszenie bezrobocia z ponad 12% na koniec 2010 roku do 9,9% na koniec roku 2011 ale ta prognoza spadku bezrobocia jest przewidywaniem zaledwie papierowym. Na razie bezrobocie wzrasta i będzie rosło aż do wiosny do blisko 13% więc trudno sobie wyobrazić, żeby w ciągu roku przy nie za wysokim wzroście gospodarczym, przybyło około 400 tys. miejsc pracy. Inflacja oczywiście może lekko rosnąć ale ten wzrost w dużej mierze jest spowodowany wzrostem stawek VAT i cen paliw i energii, a nie presją płacową, która w gospodarce nie występuje przy tak wysokim poziomie bezrobocia i słabej kondycji finansowej wielu firm.

3. Jeżeli RPP w następnych miesiącach będzie kontynuować cykl podwyżek stóp procentowych to ich wzrost uderzy w dwa główne czynniki wzrostu gospodarczego w Polsce popyt wewnętrzny i eksport. Ten pierwszy i tak zostanie ostudzony przez podwyżki podatku VAT ,a po serii podwyżek stóp także przez wzrost oprocentowania kredytów zarówno konsumpcyjnych jak i inwestycyjnych. Podwyżki stóp wpłyną także na spowolnienie tempa wzrostu polskiego eksportu poprzez umocnienie złotego. Nasza waluta i tak jest obiektem nieustannej spekulacji, a wzrost stóp procentowych tylko tą spekulację pogłębi. Zerowe stopy procentowe amerykańskiej Rezerwy Federalnej, niewiele wyższe Europejskiego Banku Centralnego, a także Banku Anglii powodują, że na rynkach finansowych znajdują się góry spekulacyjnego pieniądza, który poszukuje miejsc do szybkich zarobków. To nieustanne huśtanie kursem złotego pokazuje ,że i tak nasza waluta jest obiektem spekulacji, a podwyżka stóp procentowych tylko do tych spekulacji zachęci. Będzie więc presja na umacnianie złotego, a to bardzo szybko przełoży się na pogorszenie opłacalności polskiego eksportu i poprawę opłacalności importu, a tym samym pogorszy warunki dla funkcjonowania krajowych firm.

4. Kolejne podwyżki stóp procentowych NBP wpłyną więc na spowolnienie wzrostu gospodarczego ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, szczególnie dla finansów publicznych i rynku pracy. A w sytuacji naszych finansów publicznych, których deficyt w 2010 roku wyniósł blisko 120 mld zł (ponad 8% PKB) spadek wpływów podatkowych i wzrost wydatków budżetowych to prosta droga ku katastrofie. Czyżby i RPP rozpoczęło przymuszanie rządu Donalda Tuska do rozpoczęcia prawdziwych reform finansów publicznych, zacieśniając( jak to nazywają ekonomiści )najwcześniej w Unii Europejskiej politykę pieniężną? Zbigniew Kuźmiuk

CIT, CIT, skrzypią drzwi... Jak Państwo może pamiętacie, parę dni temu pisałem, że Irlandia była krajem znacznie biedniejszym od Wielkiej Brytanii. Po wejściu do Wspólnoty Europejskiej, wprowadzeniu wolnego rynku i niskich podatków, w ciągu 10 lat dogoniła Zjednoczone Królestwo. Po czym 1 stycznia 2002 podniosła CIT z 10%. na 12,5%., wprowadziła euro, potem przyjęła tzw. Kartę Praw Podstawowych (KPP), weszła do UE... i znów znalazła się za Wielką Brytanią, która nie przyjęła euro ani KPP. W tamtym czasie w Warszawie pojawiły się dwa sępy: p. Jakób Chirac, prezydent RF, i p. Gerard Schröder, kanclerz RFN - i domagały się od III RP, by też podniosła CIT. Rząd (SLD, p. prof. Marka Belki!), ku swojej chwale, odmówił. Teraz JE Mikołaj Sárközy de Nagy-Bócsa, prezydent RF, domaga się od Irlandii, by zamordowała swoją gospodarkę, podnosząc CIT do 33,33% Jak we Francji!!! Grożąc nieudzieleniem jej pomocy w kryzysie... Mam nadzieję, że Polska nie zostanie jednak Drugą Irlandią! JKM

Jedynak: Piloci mieli prawo podjąć próbę lądowania Tu-154M był samolotem wojskowym, miał wojskową załogę. Piloci mogli, zgodnie z obowiązującymi przepisami, podejść do próby lądowania przy minimalnych warunkach atmosferycznych - powiedział Wiesław Jedynak z polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską. - Każdy kto mówi, że oni nie mieli prawa podejść do próby lądowania, popełnia błąd. Bo oni formalnie mieli takie prawo. W lotnictwie wojskowym, zgodnie z regulaminem, bez względu na warunki atmosferyczne panujące w miejscu lądowania, dowódca statku powietrznego ma prawo podejść do próby lądowania, do swoich minimalnych warunków - powiedział Jedynak.

Jak dodał, sama kwestia dyskusji, jaki to był lot wynika z mylenia pewnych pojęć - charakteru lotu i właściciela samolotu. - Lot miał charakter przewozu międzynarodowego, ale samolot, załoga były wojskowe. W planie lotu zaznaczono literę "M" (oznaczenie samolotów wojskowych od ang. military - red.). Jak można bardziej wyraźnie oznaczyć w planie lotu samolot, który jest wojskowy? Było napisane "M" - to był samolot wojskowy. Takie samoloty latają w przestrzeni cywilnej, np. bazują na lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Ci piloci latają zgodnie z własnymi regulacjami wojskowymi oraz przepisami cywilnymi na lotniska cywilne. Czy w takim razie latają cywilnymi statkami powietrznymi? - podkreślił ekspert. Powiedział również, że normalną rzeczą jest, że załogi samolotów wojskowych latają według wojskowych i cywilnych przepisów. - Tam gdzie jest to niezbędne, stosują cywilne przepisy - na międzynarodowych drogach lotniczych, w przestrzeni kontrolowanej, ale są miejsca, gdzie latają według przepisów wojskowych. Niech ktokolwiek ze strony rosyjskiej odpowie na nasze pytanie, niech wskażą punkt, punkty w zbiorze informacji lotniczej, w rosyjskim AIP (Aeronawigacyjna Informacja Rosyjskiej Federacji - red.), które opisują, w jaki sposób, według przepisów cywilnych, wykonać tzw. lot poza korytarzami (tzn. specjalny - red.) - dodał. Zaznaczył też, że według jego opinii taka analiza powinna zostać przeprowadzona w raporcie końcowym Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), gdyż inaczej jest on niepełny i nieprzydatny dla opinii międzynarodowej i samych Rosjan. - W Rosji obowiązuje standard latania, różny od tego, który obowiązuje w Europie. Stosuje się inne miary wysokości, ciśnień. Brak w tym raporcie analizy tego obszaru: ruchu lotniczego, przepisów, według których tam należy wykonywać lot, powoduje, że raport staje się w tej części bezwartościowy dla opinii międzynarodowej. Jeśli bowiem zderzyło się nieszczęście, obowiązkiem wszystkich żyjących jest dokonanie pełnej analizy, aby ci, którzy np. latają w 36 pułku i będą wozić prezydenta, premiera latali bezpiecznie - ocenił Jedynak. INTERIA.PL/PAP

Płk Grochowski: Brakujące zapisy z wieży elementem kluczowym Jeden z kluczowych elementów dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy Tu-154M to obraz z wieży lotniska w Smoleńsku pokazujący ścieżkę sprowadzania samolotu, którego strona polska nie otrzymała - uważa wiceprzewodniczący polskiej komisji płk Mirosław Grochowski. - Nie mam jednoznacznego potwierdzenia według jakiej ścieżki samolot Tu-154M był sprowadzany. Mając zapis tego podejścia na wskaźniku radiolokatora, czyli taki zapis, na którym byłoby widać znacznik samolotu, który się przemieszcza po ścieżce, dzisiaj byśmy nie dyskutowali. Ten zapis był kluczowy - ocenił w rozmowie z PAP pułkownik Grochowski.

Pytany, czy aparatura na smoleńskim lotnisku działała właściwie, odparł: "Najprościej i najłatwiej na to pytanie można byłoby odpowiedzieć gdybyśmy mieli materiały, o które się zwróciliśmy do strony rosyjskiej, czyli to, co zostało zarejestrowane lub - jak twierdzi MAK - nie zostało zarejestrowane na wskaźniku kierownika systemu lądowania". - Z tego co wiemy ten system rejestracji działał i kontroler strefy lądowania sprawdził go. Tak zeznawał - powiedział wiceprzewodniczący polskiej komisji. - Jak w samolocie jest czarna skrzynka, tak tutaj jest coś na kształt takiego rejestratora. Jest to kamera umieszczona nad stanowiskiem operatora, która filmuje ekran na, którym on pracuje - powiedział PAP członek komisji Wiesław Jedynak. Dodał, że strona rosyjska nie przekazała tych materiałów twierdząc, że obraz nie został zapisany, ponieważ doszło do usterki - zwarcia w kablu. Według kierowanej przez Jerzego Millera Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, gdy 10 kwietnia 2010 r. do lądowania schodził polski Tupolew, kontroler lotu nie informował załogi, że podejście do lądowania przebiega po innej niż ustalona ścieżce. Ponadto stwierdzono, że wieża nie informowała, iż samolot był powyżej ścieżki oraz obok właściwego kursu. Załoga była jedynie informowana, że samolot jest "na kursie i na ścieżce". INTERIA.PL/PAP

Jedynak: Decyzja o lotnisku zapasowym musiała być konsultowana To nie był zwykły przewóz lotniczy, a przewóz najważniejszych osób w państwie. Decyzja o wyborze lotniska zapasowego nie mogła zapaść w kokpicie, musiała być skonsultowana - powiedział Wiesław Jedynak z polskiej komisji wyjaśniającej katastrofę w Smoleńsku. Odniósł się w ten sposób do fragmentów rozmów zarejestrowanych w kokpicie polskiego Tu-154M, które znalazły się w prezentacji komisji przedstawionej we wtorek. Wynika z nich, że załoga rozpoczynając próbę lądowania czekała jeszcze na decyzję, na które lotnisko zapasowe poleci w razie niepowodzenia. O godz. 8.31.56 (czasu polskiego), ktoś w kokpicie powiedział "Tak czy nie? Musimy to lotnisko wybrać, w końcu na coś się zdecydować". Według Jedynaka taka konsultacja była w tym przypadku rzeczą normalną. - Nie można tego lotu odnosić do zwykłego przewozu lotniczego. Gdy na pokładzie jest prezydent nie można zawieźć go gdziekolwiek tam, gdzie pozwalają na to warunki atmosferyczne. Konieczne jest uwzględnienie innych czynników, takich jak m.in. protokół dyplomatyczny. Chodzi również o takie kwestie, jak odprawy paszportowe, celne, bo to jest przecież lot międzypaństwowy - powiedział Jedynak w rozmowie z PAP. - W takiej sytuacji trudno sobie wyobrazić, że decyzja o wybraniu lotniska zapasowego będzie podjęta tylko w kokpicie, przez dowódcę, w konfrontacji z faktami i pogodą. Zawsze będzie ten element konsultacji z dysponentem, który jest na pokładzie - z głównym pasażerem - dodał. Zaznaczył, że inną kwestią jest to, czy takie konsultacje powinny nastąpić w tym czy innym momencie lotu. - Cały czas pracujemy nad tym, by ustalić dokładnie, kiedy ta konsultacja była, kiedy to dogadywanie się miało miejsce. Dopiero wówczas będziemy mogli skonkludować czy to był dobry, czy zły moment - zaznaczył Jedynak. Podkreślił jednak, że w tym przypadku nie można mówić o jakimkolwiek wywieraniu nacisków na załogę, że mają lecieć na to czy inne lotnisko. Pytany czy z samego faktu oczekiwania na decyzję może wysnuwać wnioski, że była to próba wywarcia presji by załoga jednak lądowała, powiedział jedynie: "Ja bym był bardzo ostrożny. Przedwczesne wysnuwanie wniosków świadczyć może o próbie wywarcia nacisków na opinię publiczną, to jest manipulowanie". Poinformował również, że przy takich przelotach, wybranie co najmniej dwóch lotnisk zapasowych jest obowiązkiem załogi już na poziomie planowania lotu. Konieczne jest jednak skonsultowanie tego wyboru z dysponentem lotu. INTERIA.PL/PAP

E. Klich: Większość przyczyn po stronie polskiej Płk Edmund Klich ocenia, że większość przyczyn katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem leży po stronie polskiej. Klich mówił o tym w czwartek w "Kropce nad i" w TVN'24. - W tej chwili nie można nawet jednoznacznie mówić, że są przyczyny po stronie rosyjskiej, dlatego, że nie jest to wyjaśnione - powiedział Klich. Zwrócił uwagę, że piloci nie mieli świadomości sytuacji. - Trzeba pamiętać, że pogoda się zmieniała. I już było minimum, kiedy Jak-40 lądował (...), a później cały czas się pogarszała, jak Ił-76 podchodził dwukrotnie była gorsza (...). To też świadczy o tym, że podejmowali wielkie ryzyko - powiedział płk Klich. - Ił-76 o mały włos się nie rozbił. Przecież Rosjanie nie poświęciliby swojego samolotu po to żeby coś ukryć - zaznaczył. Odnosząc się do lądowania na autopilocie, Klich powiedział, że na lotnisku w Smoleńsku piloci powinni byli lądować ręcznie. - Próbowali wprawdzie tak zrobić, ale reakcja na brak podnoszenia się maszyny nastąpiła za późno. Według niektórych to mogło potrwać 6, może 7 sekund, ale nie 14 - powiedział. Zdaniem płk. Klicha w zebranych dokumentach nie ma dowodu na to, by na załogę naciskał "główny pasażer". Obecność w kokpicie gen. Andrzeja Błasika uznał jednak za "niedopuszczalną". Pytany czy należało podawać w raporcie MAK, że w krwi Dowódcy Sił Powietrznych stwierdzono obecność alkoholu, powiedział: "my pewnie byśmy tego nie zrobili, bo generał był pasażerem, a nie członkiem załogi".

INTERIA.PL/PAP

Prokuratura: To Polacy zrezygnowali z rosyjskiego lidera To nie Rosjanie, a Polacy są odpowiedzialni za rezygnację z rosyjskiego nawigatora na pokładzie Tu-154. Szef MON twierdził inaczej. Jak donosi portal tvn24.pl, powodem nieobecności "lidera" nie był brak reakcji Rosjan na polskie prośby. Takie są wnioski z dowodów zebranych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie - dowiedział się portal. - Według ustaleń poczynionych w toku śledztwa, powodem rezygnacji nie był fakt, że strona rosyjska nie zareagowała na polskie zapotrzebowanie o "lidera" - stwierdził pułkownik Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak czytamy na stronach tvn24.pl, słowa prokuratora są szokujące. Bowiem przeczą zapewnieniom ministra obrony Bogdana Klicha. Twierdził on, że o rosyjskiego nawigatora występował 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Na antenie Radia Zet, w grudniu minister stwierdził, że polska strona zrezygnowała z rosyjskiego nawigatora ponieważ "Rosjanie nie przedstawili takiego lidera, pomimo tego, że 36 pułk wcześniej o tego lidera występował". Pułkownik Rzepa nie miał wątpliwości. To polska strona zrezygnowała z "liderów". Dlaczego? Ponieważ wyznaczono załogę, która znała język rosyjski. INTERIA.PL

Dwa duże dzienniki, ta sama sprawa, identyczna wiedza. I czarno na białym kto naprawdę nami manipuluje i po co to robi Jak można manipulować informacją? Budować fałszywe przekazy? Bronić do upadłego upadłej tezy Palikota o rzekomych naciskach śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego na pilotów Tupolewa lecącego do Smoleńska? Na przykład tak: Oto dwa duże, bogate dzienniki opisują tego samego dnia (czwartek, 20 stycznia 2011 r.) tę samą sprawę - polską odpowiedź na raport MAK, odpowiedź zwracającą uwagę na to co działo się na "wieży" lotniska w Smoleńsku. Przytaczają też fragmenty stenogramów z 10 kwietnia. W tym zapis sytuacji w kabinie pilotów z godziny 8.36-8.37.

Wyborcza robi to tak: Ktoś w kokpicie: wkurzy się, jeśli jeszcze [niezrozumiałe] To cytat pochodzący z wersji rosyjskiej stenogramu, z wrzuconym przez Rosjan fragmentem sugerującym presję ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Dziś wiemy, że polscy eksperci słowa te odczytali zupełnie inaczej.

"Rzeczpospolita" robi to więc tak: (wersja MAK): Wkurzy się jeśli jeszcze (niezr.). Jedna minuta od pasa.

(wersja komisji Millera): Powiedz, że jeszcze jedna mila od pasa została.

Prawda, że inaczej? A po co to wszystko? Żeby uzasadnić tezę tekstu GW: Załoga Tu-154 czekała do ostatniej chwili na decyzję prezydenta (..). Wynika ze słów na pokładzie Tupolewa odczytanych przez polskich specjalistów. Cóż, ze słów odczytanych przez polskich specjalistów wynika coś zupełnie innego, ale o tym akurat napisała tylko "Rzeczpospolita". wu-ka, źródła: własne, Rz, GW

Zapuka jeszcze głębsza recesja Podczas gdy Europa i USA borykają się z głęboką recesją gospodarczą i wzrastającym bezrobociem inne rejony świata mają całkiem ciekawe perspektywy. Zarówno działania stymulacyjne amerykańskiej Rezerwy Federalnej, jak i pakiety ratunkowe liderów unijnych nie wróżą niczego dobrego. Fed zalewa amerykański rynek wydrukowanymi pieniędzmi o łącznej wartości 600 mld USD, ale niektórzy eksperci twierdzą, że całkowita wartość wydrukowanych pieniędzy może osiągnąć nawet 2 biliony USD, choć sama Rezerwa Federalna, która dba przede wszystkim o interes branży bankierskiej, a nie realnej gospodarki, byłaby skłonna do wykupu obligacji wartych nawet 4 biliony USD. Zdaniem Jima Rogersa, znanego amerykańskiego inwestora, przewodniczącego Rogers Holdings, Stany Zjednoczone nie wyjdą z recesji, dopóki nie zmieni się stosowana przez Fed polityka monetarna polegająca na ciągłym drukowaniu pieniędzy. Rogers uważa także, iż Benjamin Bernanke, szef Rezerwy Federalnej, nie rozumie procesów gospodarczych, o czym świadczy jego decyzja dotycząca zalania gospodarki USA nowo wydrukowanymi miliardami dolarów. Zdaniem Richarda Morrisa, znanego amerykańskiego stratega politycznego, masowe drukowanie pieniędzy przez Rezerwę Federalną grozi hiperinflacją porównywalną do tych, jakie wystąpiły po wojnach światowych. Według Nassima Taleba, finansisty i publicysty wykładającego na Uniwersytecie Nowego Jorku, strategia stosowana przez Rezerwę Federalną stanowi „kolosalne” ryzyko dla amerykańskiej gospodarki i na dodatek jest niemoralna. – Ludzie w Fed nie rozumieją tego ryzyka – ostrzegł Taleb, który dodał, że Bernanke, wcielając w życie swój postępowy plan drukowania pieniędzy, ryzykuje hiperinflacją i wybuchem nowego kryzysu na globalnym rynku walutowym. – Myślę, że Benjamin Bernanke podejmuje ryzyko, korzystając jednak z nie swoich pieniędzy. On próbuje ratować tych, co popełnili błędy, poprzez odbieranie pieniędzy emerytom. Mamy tu do czynienia ponownie z subsydiami dla popełniających błędy z pieniędzy niewinnych. Według mnie to niemoralne i więcej niż niemądre – powiedział Taleb. Bernankego krytykuje nawet Tomasz Hoenig, szef banku Fed z Kansas, twierdząc, że zawarł on „pakt z diabłem”, decydując się na masowe drukowanie dolarów. Psucie dolara szkodzi także gospodarce światowej, gdyż wiele krajów używa tej waluty do zabezpieczenia własnych finansów. Franciszek de Siebenthal, były szwajcarski bankier, w wywiadzie dla portalu bibula.com, stwierdził że 99,99 proc. dolarów USA jest wytworzone z niczego! Zdaniem Jeffreya Bella, doradcy prezydenta Ronalda Reagana, USA zamiast drukować nic nie warte dolary, powinny wrócić do standardu złota, który został porzucony w 1971 roku przez prezydenta Richarda Nixona. Także Sarah Palin, polityk z Partii Republikańskiej, wezwała Bernankego, by przestał bawić się inflacją i zaprzestał drukowania dolarów w celu wykupywania amerykańskich długów. Tak więc w 2011 roku wskutek nieodpowiedzialnych działań amerykańskiej Rezerwy Federalnej, należy oczekiwać inflacji i spadku wartości dolara. To pociągnie za sobą wzrost bezrobocia i dalszą stagnację gospodarczą. Sam Bernanke powiedział, że przy obecnym wzroście gospodarczym Amerykanie muszą poczekać nawet 5 lat, zanim bezrobocie spadnie z obecnych 10 proc. do poziomu 5-6 proc. Nie lepiej sytuacja wygląda w Unii Europejskiej. Co prawda, słuszne są posunięcia wielu europejskich przywódców, którzy dążą do ograniczania deficytu budżetowego, zmniejszania wydatków państwa i redukcji długu publicznego, jednak poza tym unijni liderzy wymyślili i realizują ustanawianie trwałego mechanizmu pomocy finansowej dla krajów strefy euro, które mają kłopoty gospodarcze. Wstępnie ustalono zmianę traktatu lizbońskiego tak, by można było ustanowić stały mechanizm dla ratowania krajów strefy euro. Co ciekawe, zmiana traktatu ma odbyć się w sposób całkiem niedemokratyczny – decyzję podejmą szefowie państw unijnych, a Unioparlament, Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny wydadzą tylko opinie, nie mówiąc o tym, że całkowicie zapomniano o możliwości referendum. Problem polega na tym, że nie powinno się ratować bankruta, tylko pozwolić mu upaść. Zdaniem wspomnianego Rogersa, niektóre europejskie państwa już są bankrutami i należałoby zezwolić im na restrukturyzację długu, zamiast na siłę wyciągać ich z tarapatów. – Trzeba pozwolić Irlandii zbankrutować. Dlaczego ktokolwiek ma płacić za błędy zrobione przez irlandzkich polityków i bankierów? To niesamowicie złe postępowanie z punktu widzenia moralności i ekonomii. Niech udziałowcy banków stracą pieniądze, niech Irlandia się zreorganizuje i zacznie od nowa. Wyciąganie ich za uszy i ciągnięcie na siłę zdechłych banków i firm nie zadziała – powiedział Rogers. Inwestor wśród krajów, które chwieją się na granicy upadłości, wymienił też Grecję, Hiszpanię, Portugalię, Belgię, Włochy, a nawet Wielką Brytanię. Europejski Program Stabilizacyjny, który został utworzony na wypadek niewypłacalności kolejnych krajów strefy euro, ma wartość 750 mld euro, z czego jedną trzecią gwarantuje Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zdaniem przedstawicieli MFW fundusze pomocowe powinny wzrosnąć. Jednak taki pomysł odrzuca Angela Merkel, kanclerz Niemiec, która sprzeciwia się także idei wypuszczenia euroobligacji. Niemcy chcą natomiast, by do traktatu lizbońskiego został dodany zapis o tym, że koszty przyszłych pomocy finansowych ponosić będą również firmy sektora prywatnego. Uniourzędnicy myślą także nad utworzeniem Europejskiej Agencji ds. Zadłużenia, która emitowałaby obligacje o gigantycznej wartości do 40 proc. unijnego PKB. Dotychczas europejskie banki otrzymały od Europejskiego Banku Centralnego 531 mld euro. Tymczasem zdaniem prof. Nouriela Roubiniego, ekonomisty z Uniwersytetu Nowojorskiego, jeśli w następnych państwach unijnych będzie dochodziło do kolejnych programów pomocowych, to wzrosną długi narodowe, które w efekcie zmienią się w stale rosnący dług „ponadnarodowy” i tego Unia już nie udźwignie. Mimo że kraje unijne nie mają pieniędzy na zasypywanie głębokich budżetowych dziur, to Bruksela marnuje miliardy euro. Pozarządowa organizacja Counter Balance ujawniła, że unijna pomoc dla Afryki i Karaibów, która przekracza miliard euro, trafia w ręce afrykańskich banków oraz luksemburskiego raju podatkowego! 12 mln euro unijnych podatników na port na Wyspach Kanaryjskich przepadło, a inwestycja nigdy nie została zrealizowana. Z kolei budowa połączenia mostowego pomiędzy bułgarskim Vidin a rumuńskim Calafat wydłużyła się o 8 lat, a jej koszt zwiększył się o 50 proc. Węgierska spółka Gyrotech Ltd za unijne pieniądze miała wybudować ośrodek wypoczynkowy dla psów, a pieniądze zostały wydane na budowę nowych biur firmy. Wyliczono także, że ponad jedna trzecia środków z unijnych funduszy strukturalnych przekazywana jest do najbogatszych państw członkowskich Eurokołchozu. Większość z 15 mld euro, które miały zostać przeznaczone na pożyczki dla małych i średnich przedsiębiorców, nie trafiały tam, gdzie powinny. Ponadto Bruksela ulokowała ponad 10 mld euro w funduszach przedakcesyjnych dla państw, które mogą nigdy nie wejść do UE, takich jak Turcja, Albania czy Bośnia i Hercegowina. Przeciwko unijnemu marnotrawstwo buntuje się Wielka Brytania, która zagroziła, że jeśli korupcja, marnotrawstwo i nadmierna biurokracja nie zostaną wstrzymane, to ona przestanie partycypować w tym cyrku. Tymczasem wskaźniki gospodarcze w Eurokołchozie są coraz gorsze. W październiku 2010 roku bezrobocie było najwyższe od 12 lat. W całej UE wyniosło 9,6 proc., a w strefie euro aż 10,1 proc. Największe bezrobocie było w rządzonej przez lewicę Hiszpanii – 20,7 proc. Nie wydaje się, że ta sytuacja w przyszłym roku szybko się polepszy. Według szacunków Komisji Europejskiej w 2011 roku strefa euro ma się rozwijać w tempie zaledwie 1,5 proc., a cała UE – 1,7 proc. Z kolei dług publiczny państw unijnych wzrośnie z 79,1 proc. w 2010 roku do 81,8 proc. w 2011 roku. Jedno jest pewne: kryzysu nie odczują uniobiurokraci. Unioparlament zatwierdził budżet na 2011 roku poziomie wyższym o 2,91 proc. niż w 2010 roku. Z kolei 44 tys. unijnych urzędników, którym zwolnienia nie grożą, dzięki werdyktowi Trybunału Europejskiego, otrzymają podwyżki płac o 1,85 proc. Tymczasem w 2010 roku Ameryka Południowa rozwijała się w średnim tempie 6,6 proc., podczas gdy kraje Ameryki Środkowej zanotowały wzrost na poziomie 4,9 proc. i należy przypuszczać, że rok 2011 nie będzie pod tym względem gorszy, gdyż spada tam także bezrobocie, które w 2010 roku wyniosło 7,6 proc. A jak podaje raport ONZ, wzrost poszczególnych krajów tego regionu w 2010 roku był naprawdę imponujący: Paragwaj – 9,7 proc., Urugwaj – 9 proc., Peru – 8,6 proc., Argentyna – 8,4 proc, Brazylia – 7,7 proc., Meksyk i Chile – po 5,3 proc. Najgorzej natomiast było na Haiti – spadek PKB o 7 proc. i w rządzonej przez komunistów Wenezueli – spadek o 1,6 proc. Z pewnością niebagatelny wpływ na tę sytuację ma wspory wzrost wymiany handlowej pomiędzy krajami-członkami Mercosur (o 30 proc.), jak i na zewnątrz bloku (o 24 proc.). Tymczasem Chiny, których gospodarka według Banku Światowego w 2010 roku rozwijała się w tempie 10 proc., a w 2011 roku ma to być 8,7 proc., nie zasypują gruszek w popiele i zamierzają zacisnąć kontakty z drugim największym pod względem ludności krajem, czyli Indiami, gdzie zarówno w 2010, jak i w 2011 roku wzrost gospodarczy przekracza 8 proc. Wen Jiabao, chiński premier, udał się z wizytą do Nowego Delhi aż na 3 dni nie tylko by załatwić sporne sprawy terytorialne, ale także, by porozmawiać na temat możliwości rozwoju dwustronnego handlu. Z premierem do Indii pojechało ponad 400 chińskich biznesmenów, co oznacza, że delegacja była znacznie większa niż świta wcześniejszych wizyt w Indiach prezydenta USA Baracka Obamy czy prezydenta Francji Nikolasa Sarkozy’ego. Chiny chcą, by do 2015 roku handel pomiędzy oboma potęgami, który teraz wynosi 60 mld USD, wzrósł do 100 mld USD rocznie. Reformują się nawet takie kraje jak Ruanda czy Filipiny, które dzięki wolnemu rynkowi z pewnością wiele osiągną. Ruanda z 71 miejsca w rankingu Banku Światowego przesunęła się na miejsce 9, jeśli chodzi o państwa, w których najłatwiej otworzyć biznes. Mimo krwawej przeszłości kraj konsekwentnie wprowadza wolnorynkowe reformy: obniża podatki (np. podatek od zagranicznych inwestycji) lub likwiduje podatki (np. z podatek od zysków kapitałowych) i przeprowadza procesy prywatyzacyjne, a firmę można tu założyć w 24 godziny. Z kolei Filipiny w celu zwiększenia wpływów podatkowych, w przeciwieństwie do ekipy premiera Tuska, która podnosi coraz to nowe podatki, planują obniżyć VAT z 12 proc. do 6 proc., jednocześnie upraszczając procedury administracyjne w tym zakresie. Nowy prezydent Benigno Aquino III walczy z korupcyjnymi układami i działalnością wśród prezesów wielkich państwowych firm, którzy byli do tej pory nietykalni. Filipiny planują też przystąpienie do wolnohandlowego układu Partnerstwo Transpacyficzne i gotowe są na zawieranie jak najwięcej tego typu porozumień z innymi państwami. Zgodnie ze Szkołą Austriacką nie wstrzyma się kryzysu poprzez pompowanie kolejnych miliardów do gospodarki czy to poprzez pakiety stymulacyjne, czy przez wykupywanie obligacji rządowych, jak to mam miejsce w USA czy Japonii, ani poprzez tworzenie mechanizmów pomocy finansowej dla bankrutów, jak to ma miejsce w strefie euro. W wyniku tych działań katastrofa nie zostanie zażegnana, a jedynie przesunięta w czasie i będzie ona znacznie silniejsza, bo poszczególne państwa będą miały jeszcze większy garb w postaci zwiększonego długu publicznego. Tego możemy się spodziewać w najbliższych latach. Dlatego jedynym rozwiązaniem jest przeprowadzenie głębokich reform zarówno sektora finansów publicznych, jak i realnej gospodarki poprzez deregulację, prywatyzację i obniżki podatków. Tomasz Cukiernik

Szymborska: zabić księży Kurii Krakowskiej Komunistyczne władze PRL na rozkaz Bolesława Bieruta – osoby o nieznanym pochodzeniu, człowieka, który w Polsce zajmował najwyższe stanowiska: od I sekretarza bolszewickich partii, do których dodawano słowo Polska, przez prezydenta, premiera – w uzgodnieniu z jej wiceszefem z NKWD [1], generałem Iwanem Sierowem, później przewodniczącym Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego KGB, ustalono, że jedną z dróg wymazania Polski z mapy Europy jest likwidacja Polskiego Kościoła. W Polsce bezpośrednią wykonawczynią rozkazów generała Iwana Sierowa i Bolesława Bieruta odnośnie zwalczania Koscioła, była dyrektor V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Żydówka, pułkownik MBP, Julia ‘Luna’ Brystygier. Jeżeli uznamy, że największymi mordercami w dziejach świata byli Józef Stalin, półanalfabeta i Adolf Hitler, człowiek, który nie uzyskał matury, to Julia Brystygier uzyskała doktorat z filozofii na Sorbonie na koszt Kominternu (Коммунистический Интернационал).

Julia Brystygier jest uważana za jedną z największych sadystek; jej wyrafinowane tortury, jeszcze dziś budzą grozę. (Aby było ciekawiej, była też modelką Picassa.) Była jedynym człowiekiem w systemie stalinowskiego systemu, która najprawdopodobniej przedstawiła Stalinowi projekt zamordowania Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego. Dzięki polskim zakonnicom z Lasek, dożyła starości w klasztorze. Te informacje dedykuje kłamcy historycznemu, niejakiemu Grossowi, Żydowi, nienawidzącemu Polski i Polaków. Grossowi, który urodził sie w Polsce, a jego rodzice przeżyli okupacje niemiecką dzięki Armii Krajowej, Podziemnemu Państwu Polskiemu. Przed pisaniem o procesie księży Kurii Krakowskiej, muszę postawić tylko retoryczne pytanie: jaką rolę w likwidacji polskiego Kościoła rzymskokatolickiego obrządku łacińskiego odegrał PAX i jego ludzie? Pytam tych członków PAX, którzy żyją, czy PAX, który powstał w Polsce z inicjatywy zastępcy Szefa NKWD Ławrientija Berii, Iwana Sierowa, spełniał rolę konia trojańskiego? Musimy pamiętać, że w zakładaniu PAX-u uczestniczył Józef Cyrankiewicz, człowiek, który przekazywał władzom hitlerowskich Niemiec nazwiska Polaków, członków Ruchu Oporu, Armii Krajowej. W Oświęcimiu kalaborował z Niemcami zajmując się handlem. Pułkownik ‘Luna’ Bristygierowa, dyrektor V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zamierzała zniszczyć “Polski Kościół”, wymordować księży zachowując *zakonnyj wid i tołk*. Przeciw polskim księżom wytaczano procesy pokazowe sfingowane przez NKWD, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, przez wymiar sprawiedliwości całkowicie podległy rozkazom z Moskwy, za pośrednictwem generała Iwana Sierowa. Przed wojskowym sądem rejonowym w Krakowie, bolszewicy wytoczyli pokazowy proces 4 księżom i trzem osobom cywilnym. Proces toczył się w sprinterskim tempie od 21 stycznia do 26 stycznia 1953 roku. Odbywał się jako proces pokazowy wrogów ludu w hali fabrycznej Zakładów im. Szadkowskiego. W sali zebrano aktywistów partii, organizacji młodzieżowych. Kręcono film pokazowy “Dokumenty zdrady”. Celem procesu miało być skompromitowanie Kościoła, Kurii Krakowskiej, arcybiskupów i biskupów. Oskarżeni księża i osoby cywilne były podejrzewane o kontakty i działalność na rzecz Stanów Zjednoczonych. Tych samych Stanów Zjednoczonych, których kapitał żydowski sfinansował rewolucję lutową w Rosji – obalenie caratu oraz rewolucję bolszewicką. Kapitał amerykański, który pozwolił Stalinowi wygra II Wojnę Światową. Śledztwo nadzorował dyrektor departamentu śledczego ministerstwa bezpieczeństwa publicznego, pułkownik Józef Różański – Żyd, prawdziwe nazwisko: Józef Goldberg. Sadysta, oficer NKWD, brat Jerzego Borejszy. Synowa Borejszy pracowała za Geremka w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Rozprawą kierował sędzia pułkownik, Mieczysław Widaj – wychrzta, człowiek, który wydał ponad sto wyroków śmierci na polskich bohaterów. Na karę śmierci skazano w dniu 27 stycznia księży: księdza Józefa Lelito, pseudonim “Szymon” wikarego w Rabce Zdroju, apelana Narodowej Organizacji Wojskowej; ks. Michała Kowalika; ks. Edwarda Hahlice. Na długoletnie wiezienia skazano: ks. Franciszka Szymonka z Rabki – na dożywocie. Ks. Modesta Wita Brzyckiego, notariusza Kurii metropolitalnej – na 15 lat więzienia. Ks. Jana Pochopienia, notariusza Kurii metropolitalnej – na 8 lat więzienia. Stefanię Rospond, z Kongregacji Żywego Różańca Dziewcząt – na 6 lat więzienia. W lutym 1953 roku gdy księża oczekiwali w celach śmierci na wykonanie wyroku, grupa literatów krakowskich, wśród których była Szymborska, podpisała i przekazała władzom PRL oraz ogłosiła “Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego”. Czego domagali się literaci? Czas był taki, jak pokazała historia, broniąc księży mogli uratować im życie. Władze komunistyczne wyraźnie się wahały. Potrzebowały “poparcia społecznego”. Chciały podzielić się odpowiedzialnością. W dniu 8 lutego 1953 roku 53 członków Związku Literatów polskich napisało rezolucję do komunistycznych władz PRL, że w pełni popierają wyroki sądowe, wyroki kary śmierci. Oto Rezolucja Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego z 8 lutego 1953, i jej sygnatariusze: W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z krakowską Kurią Metropolitarną. My zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali – za amerykańskie pieniądze – szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej. Karol Bunsch, Jan Błoński, Władysław Dobrowolski, Kornel Filipowicz (późniejszy mąż Szymborskiej), Andrzej Kijowski (odznaczony w 2008 r. przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego orderem Polonia Restituta), Jalu Kurek, Władysław Machejek, W. Maciąg, Sławomir Mrożek, Tadeusz Nowak, Julian Przyboś, Tadeusz Śliwiak, Maciej Słomczyński (ps. Joe Alex), Wisława Szymborska (Żydówka, po matce z domu Rottermund), Olgierd Terlecki, H. Vogler, Adam Włodek (pierwszy mąż Szymborskiej), K. Barnaś, Wł. Błachut, J. Bober, Wł. Bodnicki, A. Brosz, B. Brzeziński, B. M. Długoszewski, Ludwik Flaszen, J. A. Frasik, Z. Groń, Leszek Herdegen, B. Husarski, J. Janowski, J. Jaźwiec, R. Kłyś, W. Krzemiński, J. Kurczab, T, Kwiatkowski, J. Lowell, J. Łabuz, H. Markiewicz, Bruno Miecugow, jego syn jest idolem programu Szkło Kontaktowe w telewizji TVN, Hanna Mortkowicz-Olczakowa, Stefan Otwinowski, A. Polewka, M. Promiński, E. Rączkowski, E. Sicińska, St. Skoneczny, A. Świrszczyńska, K. Szpalski, Jan Wiktor, Jerzy Zagórski, Marian Załucki, Witold Zechenter, A. Zuzmierowski, K. Żejmo.

Michał St. de Zieleśkiewicz

[1] Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR – Народный комиссариат внутренних дел – Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł

Ekshumacja ujawniła nieznane rany na ciele Pyjasa Ekshumacja szczątków zabitego w PRL studenta Stanisława Pyjasa ujawniła obrażenia, których nie opisano po sekcji zwłok w 1977 r. – ujawnia “Rzeczpospolita”. - Mogę powiedzieć tylko, że te obrażenia zauważono w innej części ciała niż opisywane wcześniej i że są one dobrze widoczne – przyznaje Ireneusz Kunert, prokurator z krakowskiego pionu śledczego IPN, prowadzący piąte już śledztwo w sprawie śmierci krakowskiego opozycjonisty. Prokurator czeka teraz na opinię grupy biegłych po ekshumacji i oględzinach szczątków, która ma być gotowa najwcześniej po wakacjach. Tymczasem, Alicja Przybysz, siostra Pyjasa, chce by IPN przeprowadził eksperyment procesowy z użyciem broni, jaką stosowano w latach 70. Chodzi o stwierdzenie czy strzał z takiej broni w głowę, mógł pozostawić ślady, podobne do tych, które zaobserwowano po ekshumacji Stanisława Pyjasa. wp.pl/AJa

Polska ukarana za ujawnienie rozmów z kokpitu? Rosjanie w dodatku do raportu MAK napisali, że strona polska nie otrzymała zapisów rozmów kontrolerów ze smoleńskiego lotniska za karę. – To jest wyraźnie napisane w tym posłowiu, to jest napisane przez samych Rosjan – mówi ekspert Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Polska nie otrzymała transkrypcji z rozmów z wieży w Smoleńsku jak gdyby za karę – wynika z dodatku do raportu MAK, który Rosja przesłała Warszawie. – Nie mogłem uwierzyć, że można takie coś napisać – mówi w Radiu Zet Wiesław Jedynak, ekspert Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Jedynak odniósł się do okoliczności zdobycia przez polską stronę nagrań rozmów kontrolerów ze Smoleńska. Zaznaczył, że został ono wykonane szybko i be dostępu do specjalistycznego sprzętu. Polacy nie mogli liczyć na pomoc Rosjan, więc działali na sprzęcie, który zdołali zdobyć sami. - Mieliśmy obiecane, że dostaniemy laboratoryjnie zgraną taśmę – dodał Jednak. Podkreśla, że transkrypcja powinna być wykonana przez Rosjan, bo oni najlepiej znają język. – Oni natomiast w sześciostronicowym dodatku do raportu wyraźnie powiedzieli, że nie dostaliśmy tego jak gdyby za karę. Jak ja to przeczytałem, to nie mogłem uwierzyć, że można coś takiego napisać – relacjonował. Dodał, że sam odebrał to jako “swoistą retorsję” za opublikowanie przez Polskę zapisów rozmów z kokpitu samolotu. – To jest wyraźnie napisane w tym posłowiu, to jest napisane przez samych Rosjan – mówi. Jak informuje Jedynak, wciąż prowadzone są prace nad rekonstrukcją ostatnich chwil lotu rządowego Tupolewa. – Odtworzenie tego, co działo się w kokpicie, jest bardzo skomplikowane, dlatego że sam manewr wykonywany przez załogę był skomplikowany – zaznacza ekspert. – Przekonfigurowanie ciężkiego samolotu z pozycji, w której się zniża, szczególnie na zdjętej całkowicie mocy silników, przyspieszenie tych silników, to trwa. Na pewno nie zajmie to sekundy, ale to niej jest też kilkanaście sekund – mówił. - Mamy taki problem, że mamy zapis binarny elementów na rejestratorze – pozycję sterów, pozycję wolantu, nie mamy kamery w środku zainstalowanej. Nie widzimy, co ta załoga dokładnie robiła – tłumaczył ekspert. – Ten proces w tej chwili trwa, z całą pewnością będzie to bardzo dokładnie opisane, bo jest to element kluczowy w tej sprawie – zaznaczył. żar/Dziennik.pl

Przemówienie z okazji odsłonięcia tablicy upamiętniającej czyn Jerzego i Ryszarda Kowalczyków Przemówienie Wiesława Uklei wygłoszone w Gdańsku 18 grudnia 2010 z okazji odsłonięcia tablicy upamiętniającej czyn Jerzego i Ryszarda Kowalczyków W nocy z 5 na 6, a właściwie 6 października 1971 roku o świcie, została wysadzona w powietrze aula Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, w której miano celebrować doroczne Święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Tym razem obchody miały być szczególne. Zamierzano nagradzać funkcjonariuszy biorących udział w krwawym tłumieniu protestów robotniczych na Wybrzeżu. Główną postacią obchodów miał być kat Szczecina z 1970 roku, kierujący tzw. szwadronami śmierci – pułkownik Julian Urantówka, przeniesiony do Opola na stanowisko komendanta wojewódzkiego MO. Do haniebnego znieważania ofiar masakry grudniowej, celebrowania ponurego święta i nagradzania komunistycznych zbrodniarzy nie dopuścili bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie, pracownicy opolskiej WSP. Wysadzenia auli dokonał Jerzy Kowalczyk za wiedzą brata Ryszarda.. Bracia Kowalczykowie przyjechali do Opola z rodzinnego Rząśnika pod Wyszkowem. Starszy brat Ryszard dostał się tu na studia na wydziale fizyki w 1958 roku. Po ich ukończeniu, jako wybitnie zdolny absolwent, objął w tym wydziale asystenturę. W 1970 roku obronił na Uniwersytecie Wrocławskim pracę doktorską wyróżnioną nagrodą ministra oświaty. Młodszy brat Jerzy po odbyciu zasadniczej służby wojskowej dołączył w 1961 roku do Ryszarda na stanowisko pracownika technicznego w katedrze fizyki. Obaj bracia odebrali w domu rodzinnym wychowanie patriotyczne. Byli świadkami toczącej się walki z niemieckim, a potem sowieckim okupantem. W domu Kowalczyków ukrywali się partyzanci antykomunistycznego podziemia. Ojciec, kowal i ślusarz z zawodu, naprawiał im broń. Walka zbrojna z narzuconą narodowi władzą komunistyczną toczyła się w ich rodzinnych stronach do późnych lat pięćdziesiątych, a jej tragiczny finał pozostawił trwały ślad w pamięci obu braci. Byli świadkami niezłomnej postawy żołnierzy podziemia i krwawej, okrutnej rozprawy UB i NKWD z polską partyzantką. Odział Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, w którym walczył ich stryj, Stanisław Kowalczyk, został rozbity 27 sierpnia 1951 roku. Starszy z braci, Ryszard, był świadkiem haniebnego poniżania polskich patriotów na sali sądowej w stalinowskim procesie na zamku w Pułtusku. Stryja Stanisława wraz z dowódcą Janem Kmiołkiem skazano tam na karę śmierci. Ciał obu żołnierzy, zamordowanych w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie w dniu 7 sierpnia 1952 roku, rodzinom nigdy nie wydano. Wyniesiony z domu rodzinnego patriotyzm i nienawiść do obcego, narzuconego Polsce przemocą systemu komunistycznego, nie pozwalały braciom w milczeniu godzić się z krzywdą i kłamstwem. Już w szkole podstawowej w Rząśniku weszli (zwłaszcza Jerzy) w konflikt z dyrektorem na tle nauczania polskiej historii. Jerzy, by przeciwstawić się komunistycznemu kłamstwu, przynosił do szkoły przedwojenne podręczniki, które zostały mu skonfiskowane. Z powodu nieprzejednanej postawy miał problemy, które, mimo ponadprzeciętnych zdolności, przeszkodziły mu w zdobyciu wykształcenia. Po szkole zawodowej trafił do zasadniczej służby wojskowej. Dopiero w Opolu ukończył technikum mechaniczne i zamierzał uczęszczać wieczorowo na studia techniczne. Starszy brat Ryszard w czasie nauki w liceum nawiązał współpracę z organizacją Wolność i Niezawisłość, włączając się w prowadzoną na terenie Pułtuska akcję plakatową. Z powodu korespondencji utrzymywanej z innym stryjem, którego losy wojenne rzuciły do Kanady, podejrzewany był przez pułtuski PUBP o kontakty z podziemiem. Był bity i zmuszany do składania zeznań. W klasie maturalnej powtórnie był przesłuchiwany i bity oraz zawieszony na miesiąc w prawach ucznia w związku z donosem w sprawie słuchania stacji radiowych BBC i Wolnej Europy. Z takim bagażem doświadczeń i opinią wroga systemu, pomimo zdania egzaminów na fizykę na Uniwersytecie Warszawskim, Ryszard nie dostał się tam na studia. W latach 1956-1958 pracował w Warszawskim i Białostockim Przedsiębiorstwach Elektryfikacji Rolnictwa. W roku 1958 dostał się na wymarzona fizykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w odległym Opolu. Niestety, ponura rzeczywistość komunistyczna nie pozwoliła o sobie zapomnieć również w tym mieście. Tu bracia przeżyli boleśnie inwazję wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację i tu, na opolskiej WSP, byli świadkami rozprawy władz komunistycznych z protestami studenckimi w marcu 1968 roku. Widzieli, jak w atmosferze politycznej prowokacji uczelniany aparat partyjny PZPR, rzucając pod adresem najaktywniejszych przedstawicieli studentów oszczercze oskarżenia, usuwa ich z uczelni i kieruje do karnych kompanii wojskowych. Nienajlepsza reputacja opolskiej WSP, na której organizowano nieustannie konwentykle i wojewódzkie zjazdy partyjne, pogorszyła się znacznie po 1968 roku. Nazywano ją Czerwoną Sorboną. Była zapleczem kształcenia funkcjonariuszy partyjnych, MO i SB oraz kuźnią kadr dla tych instytucji. Ogromna aula, w której organizowano uroczyste inauguracje roku akademickiego, stała się de facto miejscem celebrowania świąt komunistycznych i organizowania partyjno-milicyjnych akademii. Bracia Kowalczykowie obserwowali te prosowieckie i antypolskie spektakle z obrzydzeniem, zaś aula, którą mijali codziennie idąc do pracy, była dla nich żywym symbolem i świadectwem  komunistycznego zniewolenia. Oburzała ich komunistyczna arogancja i antynarodowa buta, gdy występował tam, znany ze swej krwawej obietnicy obcinania rąk podniesionych na władzę ludową, premier komunistycznego rządu Józef Cyrankiewicz. Jeszcze przed 1970 rokiem chcieli dokonać w niej jakiegoś ośmieszającego partyjnych dygnitarzy pirotechnicznego wybuchu, który by ich przestraszył i co najwyżej pobrudził sadzą. Determinacja podjęcia radykalnego działania przeciw reżimowi pojawiła się, gdy Polskę obiegła w grudniu 1970 roku przerażająca wiadomość o dokonaniu przez komunistów krwawej masakry robotników Wybrzeża protestujących przeciwko wprowadzonym podwyżkom cen żywności i artykułów pierwszej potrzeby. Grudniowa masakra obnażyła i przypomniała nieludzkie, zbrodnicze oblicze reżimu komunistycznego. Wydawało się, że spacyfikowane brutalnie i zgnębione moralnie społeczeństwo niezdolne będzie przez długie lata do podjęcia czynnego działania i upominania się o własne prawa. W 1971 roku wiele wskazywało, iż komuniści osiągnęli zamierzony cel. Bracia Kowalczykowie nie zamierzali jednak stać obojętnie w obliczu zła.. Jerzy Kowalczyk wspominał ten czas po trzydziestu latach:” Kiedy w 1970 roku ci właśnie milicjanci, wspierani przez oddziały wojska Jaruzelskiego, dokonali masakry robotników, moja rozpacz, że mordują rodaków, i bezsilność, pchnęły mnie do szaleńczego kroku zniszczenia tego symbolu zniewolenia, służalczości i areny do świętowania namiestników Kremla. Może nawet i tak by się nie stało, ale właśnie w tej auli miała się odbyć dekoracja bezpośrednich uczestników masakry, oddelegowanych służbowo z Opola do Gdańska. Ich komendantem mianowano Urantówkę…” Wybuch był potężny i przeraził władze komunistyczne. Okazało się, że nie ma już w Polsce miejsca, gdzie komuniści mogliby czuć się bezpiecznie Rozpoczęto niezwłocznie gorączkowe śledztwo, w które zaangażowanych zostały dziesiątki funkcjonariuszy i oficerów dochodzeniowych. W lutym 1972 roku bracia zostali aresztowani i oskarżeni z art.126 par. 1 Kodeksu Karnego o dokonanie zamachu na funkcjonariuszy państwowych, za co kodeks przewidywał wyrok od 10 lat pozbawienia wolności do kary śmierci włącznie. Ówczesny prokurator, a dzisiejszy wzięty adwokat warszawski, Jerzy Jamka, zażądał najwyższego wymiaru kary, choć wybuch nastąpił na wiele godzin przed planowaną akademią i nikt w rezultacie tego wybuchu nie zginął, a nawet nie odniósł najmniejszych obrażeń . W 2001 roku Jerzy Kowalczyk w związku z tą okolicznością wspominał: ”W nocy z 5 na 6 października 1971 roku, w przeddzień akademii z okazji święta milicji, wysadziłem to miejsce w powietrze. Zarzucano mi potem podczas procesu, że chciałem z ludźmi i tak dalej.  Gdybym chciał, to bym tak zrobił, ale nie chciałem i nie zrobiłem tak; decyzja należała tylko i wyłącznie do mnie”. Niezależnie od materialnej prawdy i argumentów obrony w dniu 8 września 1972 roku na rozprawie przed Sądem Wojewódzkim w Opolu pod przewodnictwem sędziego Zygmunta Jaromina zapadł wyrok śmierci na Jerzego Kowalczyka i wyrok 25 lat pozbawienia wolności na Ryszarda... Wyrok ten odebrany powszechnie jako zemsta reżimu komunistycznego zadziałał mobilizująco na opinię publiczną, poruszoną jawną niesprawiedliwością. Skłonił rozmaite środowiska, przeżywające dotąd w osamotnieniu i milczeniu koszmar komunizmu, do podejmowania protestów w obronie braci. Było to zbieranie podpisów i wysyłanie apeli o złagodzenie kary, zwłaszcza uchylenie kary śmierci Jerzemu Kowalczykowi. W rezultacie ogromnej, jak na czasy terroru, reakcji społecznej, w styczniu 1973 roku, stosując prawo łaski, zamieniono Jerzemu Kowalczykowi karę śmierci na 25 lat więzienia. Po latach Jerzy tak oceniał ten czas: “Skazano mnie za to w 1972 roku na karę śmierci, ale po pół roku ułaskawiono, zamieniając śmierć przez powieszenie na powolną śmierć przez dożywotnie uwięzienie. I tak by w istocie było, gdyby nie powstańczy zryw narodu polskiego w 1980 roku. Pod koniec 1985 roku, w wyniku zmasowanej presji szlachetnej części narodu polskiego, zwolniono mnie warunkowo. W więzieniu straciłem zdrowie, jestem inwalidą. Żyję na torfowiskach niedaleko Rząśnika, pośród resztek dzikiej przyrody. Jestem szczęśliwy… prawie szczęśliwy, jak Iwan Denisowicz Sołżenicyna, kiedy najadł się do syta, czegokolwiek, ale do syta. Moi rodzice zmarli, a mój najmłodszy brat – Narcyz – na którego mogłem zawsze liczyć i który walnie przyczynił się do mojego uwolnienia z katorgi, jest od dwóch lat sparaliżowany. Czy warto było zapłacić tak straszliwą cenę za bunt przeciwko tyranii?! Dzisiaj po latach myślę, że tak. Każde ludzkie działanie składa się z małych etapów, jak świat z atomów. Wszystko, co nowe rodzi się boleściach. Niestety!” Droga do uwolnienia braci była długa. Przyczyniły się do niego walnie protesty z czasu rewolucji solidarnościowej lat osiemdziesiątych. Ryszarda Kowalczyka zwolniono warunkowo w 1983, a Jerzego w 1985 roku. Znacznie dłużej, bo do dnia dzisiejszego, trwały próby przywrócenia braciom Kowalczykom dobrego imienia, znieważanego przez reżimowe instytucje i media, ale i środowiska postkomunistyczne i anty-antykomunistyczne w jakoby już wolnej Polsce. Jednym z ostatnich na tej drodze działań, podjętych przez Opolskie Stowarzyszenie Pamięci Narodowej wraz z Komisją Zakładową NSZZ „Solidarność” Uniwersytetu Opolskiego , był, zakończony niepowodzeniem, wniosek o wmurowanie tablicy upamiętniającej czyn braci Kowalczyków na fasadzie budynku dzisiejszego Uniwersytetu Opolskiego – spadkobiercy dawnej opolskiej Czerwonej Sorbony. Dzięki wsparciu naszej inicjatywy i przejęciu jej przez śp. Annę Walentynowicz  i Andrzeja Gwiazdę stoimy dzisiaj w miejscu, gdzie w symboliczny sposób spotkały się wątki polskiej tragedii narodowej, ale i polskiej walki o godne życie we własnym wolnym i suwerennym państwie. Stoimy w miejscu, które jak wciąż żywa rana historii polskich zmagań o wolność stało się elementem mitologii narodowej i kamieniem milowym na polskiej drodze do niepodległości. Obok monumentalnego pomnika poległych stoczniowców, który symbolizuje nasz szacunek i hołd dla tych, którzy oddali swe życie za wolną Polskę pojawił się pomnik czynu braci Kowalczyków, którzy w obronie honoru i pamięci poległych stoczniowców rzucili samotne wyzwanie zbrodniczemu reżimowi komunistycznemu w odległym o setki kilometrów stąd Opolu i przez całe dziesięciolecia za czyn swój byli wyklęci. Dzisiejsza uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej czyn braci Kowalczyków zbiega się z czterdziestą rocznicą masakry robotników Wybrzeża dokonanej przez  komunistycznych zbrodniarzy W obliczu pojawiających się niebezpiecznych tendencji przywracania do łask i rehabilitowania oprawców niech ten widoczny i trwały znak pamięci czynu braci Kowalczyków stanie się drogowskazem dla przyszłych pokoleń Polaków i przestrogą dla tych, którzy lekceważą wolność narodu. My, Opolanie jesteśmy braciom Kowalczykom wdzięczni za przykład heroizmu w obronie wolności i za to, że swoim czynem ocalili nasze miasto od hańby dopisując je do miejsc chwały w historii polskich zmagań o niepodległość, Chwała poległym i chwała obecnym tu dziś bohaterom! Wiesław Ukleja

Radwańscy bronią honoru polskich oficerów przed MAK Rodzina Radwańskich może być dumna nie tylko ze swoich sportowych osiągnięć, ale również  z patriotyzmu i odwagi wolnego myślenia. Na stronie internetowej sióstr Radwańskich (i ich ojca) znajduje się całkowicie otwarte potępienie raportu MAK i obrona honoru polskich oficerów. Na stronie internetowej sióstr Radwańskich znaleźć można następujące oświadczenie.

„1. Solidaryzujemy się z Rodzinami Załogi samolotu Tu-154M “101″,  który uległ katastrofie 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku: śp. majora Arkadiusza Protasiuka, śp. podpułkownika Roberta Marka Grzywny, śp. kapitana Artura Karola Ziętka, śp. podporucznika Andrzeja Michalaka oraz z  Rodziną śp. gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych RP,

2. Potępiamy zawarte w ostatecznym Raporcie MAK bezpodstawne  insynuacje  wobec Załogi samolotu i śp. gen. Andrzeja Błasika,

3. Jednoznacznie oświadczamy, że rzucanie niepopartych dowodami  insynuacji  wobec osób zmarłych jest niezgodne z zasadami cywilizacji zachodniej, do  której należymy,

4. Potępiamy brak szybkiej i adekwatnej reakcji władz polskich na  hańbiące  potwarze wobec żołnierzy Wojska Polskiego, rzucone bez dowodów przez MAK w ostatecznym Raporcie dotyczącym katastrofy samolotu Tu-154M ”101″.”

Podpisano je krótko „Rodzina Radwańskich”. Obok znajduje się zaproszenie do obejrzenia filmu „Mgła”, a także link do niego. Rodzinie Radwańskich Fronda.pl gratuluje odwagi cywilnej, patriotyzmu i normalności! I życzy dalszych sukcesów! TPT/wPolityce.pl/ http://www.radwanskasisters.com

Ujawnić teczkę Grossa! – Mirosław Orzechowski W Polsce rozpętana została wrzawa wokół kolejnej kłamliwej książki Jana Tomasza Grossa. Tym razem ten sześćdziesięcioczteroletni awanturnik oskarża Polaków o grabienie majątku pożydowskiego w czasie II wojny światowej i tuż po jej zakończeniu. Zdaniem Grossa, Polacy osiągali korzyści z grabienia szczątków ofiar obozów koncentracyjnych. Tomasz Gross urodził się w Warszawie z matki, Hanny Szumańskiej, łączniczki Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej i ukrywanego przez nią Żyda, Zygmunta Grossa. Jako student fizyki na UW zaangażował się w protesty studenckie w marcu 1968 r. i został na krótko aresztowany. W 1969 r. wyemigrował z rodzicami do Stanów Zjednoczonych.

Z braku osiągnięć naukowych, Gross zajął się szkalowaniem Narodu Polskiego, który dał m.in. schronienie jego ojcu. Z jakichś powodów Gross nienawidzi Polaków i Polski. Nieste-ty, idą mu z pomocą media w Polsce i wiele liberalnych środowisk politycznych. Ten sam Gross, który przed kilku laty oskarżał nasz Naród o współpracę z Niemcami w mordowaniu Żydów, teraz próbuje udowodnić iście szatańską tezę, że już po wyzwoleniu z okupacji niemieckiej Polacy rzucili się do grabienia szczątków więźniów pomordowanych w obozach koncentracyjnych. Tytułu kolejnej książki Grossa nie warto przytaczać; jest to rzecz z gruntu szmatława i niewarta uwagi. Każdemu zdrowemu na umyśle Polakowi powinna starczyć kolejna antypolska kampania wywoływana z powodu nowej edycji, żeby nie wydawać pieniędzy własnej rodziny na na- pychanie złotówkami „grossowskie-go portfela”. Roztropność jest najskuteczniejszą bronią przed zamachami podobnie oszalałych prowokacji.Tą drogą wzywam wszystkie wysokie instancje państwa polskiego do obrony Narodu i Jego dobrego imienia, zajęcia w tej sprawie jednoznacznego stanowiska, i uniemożliwienia publikacji obraźliwych dla Narodu Polskiego treści! Panie Prezydencie, panie Premierze, Polska tonie w wewnętrznych konfliktach, staje się pośmiewiskiem na świecie i jest łatwym celem dla naszych wrogów. Polacy czekają na Waszą reakcję, kiedy tak haniebnie zakłamywane jest Jej dziedzictwo. Przypominam, że podobne co Grossa publikacje naruszają art. 133 Kodeksu karnego, który mówi: „kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Osobno wzywam do ujawnienia z zasobów Instytutu Pamięci Narodowej teczki osobowej Jana Tomasza Grossa. Aresztowany w 1968 roku na 5 miesięcy, Gross musiał mieć założoną przez Służbę Bezpieczeństwa teczkę. Polacy powinni poznać jej zawartość, skoro ten człowiek tak odważnie szkaluje Polskę. Jest rzeczą absolutnie oczywistą, że aresztowanie w latach sześćdziesiątych za działalność uznaną przez władze PRL za sprzeczną z prawem, musiało skutkować zbieraniem akt o takiej osobie i w zależności od zachowania aresztowanego – surowymi represjami, albo pozyskaniem takiej osoby do tajnej współpracy. Chcę poznać prawdę o tym, jakich wyborów dokonywał Jan Tomasz Gross, kiedy dorastał w Polsce. Charakter zainteresowań Jana Tomasza Grossa i jego wiarygodność, jako osoby publicznej wymaga poznania prawdy o nim. Nikczemność, jak mało która cecha przyciąga do siebie ludzi i tak jest też w przypadku pana Grossa. Nie jest on bowiem sam na polu opluwania Polaków. Od początku jego „kariery” wspiera go i wydaje jego oszczercze książki Instytut Wydawniczy „Znak”, jeszcze do niedawna wydawnictwo katolickie. Mirosław Orzechowski

Poważnie rozważam hipotezę zamachu – wywiad z prof. Andrzejem Zybertowiczem Wygląda na to, jakby od samego początku chodziło o coś więcej niż tylko o “naturalny” dla KGB-owskiego państwa instynkt mataczenia Z prof. Andrzejem Zybertowiczem, socjologiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, byłym doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Mariusz Bober Propagandowy raport MAK dowiódł fiaska polityki Donalda Tuska wobec Rosji, komisja Jerzego Millera zdjęła z pilotów rosyjskie odium, tymczasem w wielu mediach trwa oczernianie załogi. – Odnoszę wrażenie, że od 1989 r. aż do katastrofy smoleńskiej nigdy wcześniej z takim tupetem i tak często nie wypowiadano się publicznie wbrew polskiemu interesowi narodowemu. W mijającym tygodniu zaskoczyły mnie wygłoszone na żywo w TVP Info, zaraz po rzeczowej wtorkowej prezentacji zespołu ministra Jerzego Millera, komentarze Jana Osieckiego i Wojciecha Łuczaka (przedstawionych jako ekspertów od lotnictwa). Słuchając, jak tych dwóch komentatorów prześciga się w wykazywaniu niskiej wartości tej prezentacji, miałem wrażenie, iż oglądam TV Moskwa. Obydwaj panowie, “pijąc sobie z dzióbków”, bez ogródek atakowali prezentację. Eksponowali motywy wygodne dla MAK, kompletnie pomijając istotne informacje ujawnione przez polską komisję – takie ich zachowanie zostało odnotowane np. na portalu wPolityce.pl. Podobnie stronniczo i prorosyjsko sprawa katastrofy komentowana jest w wielu innych mediach. Odnoszę wrażenie, iż nawet podczas lansowania książek Jana Tomasza Grossa “samobiczowanie” Polski i polskości w mediach nie było aż tak gorliwe.

Tezy MAK i antynarodowa hucpa w mediach mają jeden cel: zdyskredytowanie Prawa i Sprawiedliwości, najsilniejszej partii opozycyjnej. – Należy rozróżnić dwa wymiary. Jeśli do katastrofy doszło głównie z winy pilotów, oznacza to także winę osób odpowiedzialnych za system szkolenia. Za to zaś odpowiadają osoby podległe premierowi Tuskowi. Jeśli – po katastrofie CASY – nie przeprowadzono reformy, to zapewne z tego powodu, że reformy – wytrącając instytucje z zastygłych nawyków – zawsze wywołują czyjeś niezadowolenie. A premier Tusk problemów unika za wszelką (jak teraz widzimy: dosłownie za wszelką) cenę. Środowiska przyjazne Platformie godzą się jednak na to, by – z MAK ramię w ramię – oskarżać pilotów, gdyż zarzuty wobec pilotów traktują jako swoisty “pomost”, po którym próbują przejść do tezy o odpowiedzialności śp. prezydenta za katastrofę, by przedstawiać go, a przy okazji i brata Jarosława, jako człowieka nieodpowiedzialnego.

Ta kampania to przejaw walki propagandowej czy część szerszej strategii? – Wiele wskazuje na to, że od dłuższego czasu trwa kampania mająca na celu pozbawienie Polaków zdolności do racjonalnej oceny sytuacji, w tym faktycznych interesów swojego kraju. Spójrzmy na to przez pryzmat koncepcji brytyjskiego teoretyka strategii Basila Liddella Harta, twórcy teorii działań niebezpośrednich. Rozumował on tak, że gdy atakujemy kogoś wprost, to zazwyczaj mobilizuje się on, integruje i wtedy trudniej go pokonać. Jeśli zaś zaatakujemy czyjąś psychikę, jego wolę walki – i to w taki sposób, by osoba ta nie zorientowała się, że wypowiedziano jej wojnę, to może się okazać, że przeciwnik zostanie psychicznie rozchwiany, zatem pozbawiony części zdolności bojowych, zanim jeszcze dojdzie do konfrontacji fizycznej. Gdy przeciwnikowi na wojnie zabijemy jednego żołnierza – to ma on tylko jednego żołnierza mniej. Jeśli u przeciwnika jednego żołnierza porazimy strachem, to będzie on siał defetyzm wśród swoich kolegów. Jeśli wiary w celowość oporu pozbawimy dowódcę wyższej rangi, to może zostać ograniczona sprawność wojska na szerszym odcinku frontu. A jeśli zostanie skutecznie wywarta presja psychologiczna na kierownictwo jakiegoś kraju, to może nastąpić takie rozchwianie zdolności decyzyjnych przywódców, że nie wykorzystają oni nawet tych zasobów, które kierownictwo państwa ma w swej dyspozycji. Myślę, że ta metoda była stosowana wobec Polski od dawna, ale rzecz nasiliła się po 10 kwietnia 2010 roku.

To klasyczne narzędzie agentury wpływu. – Rosja stosuje agenturę wpływu na nieporównywalnie większą skalę niż inne państwa. W polityce międzynarodowej kraje rozwinięte wykorzystują narzędzia public diplomacy [dyplomacja publiczna - red.] – tj. informowanie i wpływanie na opinię publiczną innych krajów – głównie sięgając po tzw. soft power [ang. miękka siła - red.]. Jest to rodzaj władzy polegający na oddziaływaniu poprzez atrakcyjność. Gdy np. miliardy ludzi na świecie oglądają transmisję z ceremonii wręczenia Oscarów w Hollywood, a niektórzy nawet wstają w nocy, by to oglądać, świadczy to o sile atrakcyjności amerykańskiej kultury masowej.

Moskwa była do tej pory traktowana jako partner niewiarygodny, tymczasem raport MAK został przyjęty na Zachodzie niemal jak pewnik… – Rosja nie jest dla Zachodu atrakcyjna ani kulturowo, ani turystycznie, ani artystycznie. Swoją niebagatelną pozycję na świecie zawdzięcza nie temu, że jest krajem bogatym, sprawiedliwym, nie temu, że ludzie oddychają tam swobodą i radością, ale temu, że ma siłę militarną, poprzez którą może zaszkodzić całej planecie, i dysponuje surowcami strategicznymi. Na poziomie public diplomacy – komunikowania się z innymi krajami – Rosja ma poważny deficyt soft power. Ale nadrabia to agenturą wpływu, a w latach ostatnich częściowo również wykorzystywaniem zachodnich firm public relations.

Jak scharakteryzowałby Pan główne aktywa rosyjskiej agentury wpływu i nieformalnych grup interesu w Polsce? – Byliśmy w sowieckiej strefie wpływów, a tajne służby PRL były przez Moskwę zakładane, szkolone i nadzorowane. W wolnej Polsce nigdy nie zrobiono pełnego audytu tego dziedzictwa, a Wojskowe Służby Informacyjne rozwiązano dopiero w 17. roku transformacji. Nieformalne grupy interesu? One działają w każdym kraju mającym gospodarkę rynkową. Różnica między sytuacją Polski i innych demokracji polega na tym, że jesteśmy byłym państwem policyjnym, krajem postagenturalnym i wiele grup interesu nadal korzysta z zasobów tajnych służb PRL, a także słabo nadzorowanych służb III RP. Druga różnica polega na tym, że w sytuacji, gdy w mediach mamy jałowy, pozorny pluralizm, a pewne schematy myślenia mają pozycję hegemonistyczną, media nie pełnią funkcji sprawnego kontrolera, którego nadzór powstrzymuje te nieformalne grupy interesów przed bezkarnym “hasaniem sobie”, przed docieraniem do ważnych polityków w tak bezczelny sposób, jak dzieje się u nas.

Najbardziej ewidentne przykłady? – Afera hazardowa: osoba skazana prawomocnym wyrokiem za korupcję ma bezpośredni zażyły kontakt z ważnymi politykami partii rządzącej. Gdyby media nie zachowywały się stronniczo w tej sprawie i próbowały tę aferę należycie naświetlić, z trudem byśmy akceptowali wybór na marszałka Sejmu – tj. formalnie drugiej osoby w państwie – polityka, który miał bliskie relacje z biznesmenem skazanym za korupcję. Tymczasem media sprawę afery hazardowej szybko odpuściły – włącznie ze sprawą przecieku, w wyniku którego hazardowi biznesmeni zostali ostrzeżeni, że są śledzeni przez CBA.

Państwo może się jednak zabezpieczyć przed agenturą wpływu. – Kontrwywiadowi niełatwo jest ją identyfikować, ale jest to możliwe. Agent wpływu nie musi być nawet specjalnie wyszkolony, regularnie opłacany ani łącznikowany. Wystarczy, że raz na jakiś czas zapewni mu się np. atrakcyjne wykłady za granicą, nagrodę, załatwi się dobre stypendium, posadę dla jego dziecka w międzynarodowej firmie itd. W zamian on od środka podważa zdolność danego kraju do prawidłowego diagnozowania swoich interesów, np. starając się ośmieszać tych polityków, którzy jasno definiują interes państwa. Bez działań operacyjnych kontrwywiadu bardzo trudno jest udowodnić taką działalność – zwłaszcza zaś odróżnić prowadzonych agentów wpływu od “użytecznych idiotów”. Ciekawą analogią jest spostrzeżenie ks. prof. Waldemara Chrostowskiego, który odnosząc się do stanu dialogu polsko-żydowskiego, ocenił, że głównym problemem nie są Żydzi, którzy dobrze pojmują racje swojego kraju i religii. Często problemem są Polacy pragnący przypodobać się Żydom. A w ostatnich miesiącach mamy do czynienia z całą zadziwiająco liczną “chmarą” Polaków, którzy w “biczowaniu” naszych rzekomych kawaleryjskich wad chcą się przypodobać albo Rosjanom, albo Unii, podtrzymując tezę o naszej rzekomej irracjonalnej rusofobii.

To przejaw aktywności ludzi Kremla w Polsce? – To jest przejaw kilku zjawisk. Agent wpływu “puszcza” pewną myśl w obieg. Może być tak, że inny agent daje jej pudło rezonansowe – zaprasza go do telewizji. Ale może być i tak, że ten pierwszy lub drugi jest użytecznym idiotą nie do końca pojmującym zasady gry. “Nasz Dziennik” niedawno [18-19.12.2010 - red.] opisał interesujący przypadek redaktora naczelnego “Rosyjskiego Kuriera Warszawskiego” Władimira Kirianowa. Rozumiem, że Rosjanin może chcieć przekazywać w Polsce swój punkt widzenia, podobnie jak Polak ma prawo np. w Niemczech przedstawiać swoje poglądy. Tyle że Kirianow – ni z gruszki, ni z pietruszki, nieproporcjonalnie do wagi tego, co ma do powiedzenia, i w stosunku do jakości i oddziaływania pisma, które wydaje – bywa zapraszany do polskich mediów, tak jakby ktoś świadomie dawał mu do ręki pudła rezonansowe. Na jednej z konferencji Bogdan Święczkowski, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w okresie rządów PiS, powiedział, że kontrwywiad namierzył wówczas kilku działających agentów wpływu. Obecnie nie wiem jednak, czy kontrwywiad ma odwagę, by kontynuować takie działania w sytuacji, gdy wobec Rosji ogłoszono nowe otwarcie (czytaj: miłość i uległość).

Polityka rządu ułatwia czy wręcz zabezpiecza funkcjonowanie rosyjskiej agentury wpływu w Polsce? A może ma ona decydujący wpływ na rząd? – Agentura wpływu nie musi mieć decydującego wpływu na rząd. Wystarczy, że inspiruje ona pewne poglądy, które same się potem powielają w medialnej przestrzeni. PR-owska niby-polityka Donalda Tuska sprawiła, że w Polsce pojawiły się znamiona pajdokracji, czyli rządów młodzieży. Młodzi ludzie, z natury pozbawieni zmysłu politycznego, często łatwo ulegają tandecie, populizmowi, efekciarskim sztuczkom. W dzisiejszym świecie poprzez młode pokolenie niby-polityka “przesiąka” do niektórych ludzi dorosłych, ale często zakompleksionych. Badacze kultury współczesnej już dawno zauważyli zjawisko infantylizacji dorosłych i obniżania ich poziomu umysłowego w kwestiach dotyczących spraw publicznych. Wielu młodych Polaków, bardzo słabo zakorzenionych w tradycji swojego narodu, nietrudno przekonać, że nowoczesne – tj. po “europejsku” – uprawianie polityki ma polegać na odrzuceniu balastu bolesnej historii stosunków polsko-rosyjskich, tak jakby w Moskwie nastąpił jakiś cywilizacyjny postęp w kierunku demokracji.

Tymczasem przecież nic takiego się nie stało? – U władzy są czekiści, których przywiązanie do zasad państwa prawa równa się pieczołowitości, z jaką – według minister zdrowia Ewy Kopacz – miano przeszukać ziemię w miejscu rozbicia się Tu-154 w Smoleńsku. To w klimacie pajdokracji można było uwierzyć, iż władze rosyjskie, afiszując się ze współczuciem dla Polaków, jednocześnie twardo nie zadbają o swoje interesy już w pierwszych dniach po katastrofie smoleńskiej, ustalając korzystne tylko dla siebie procedury jej badania. Gdy przeczytałem przed kilkoma dniami, że polskie służby specjalne nie przygotowały rządu na neutralizację strat, jakie wyrządzi publiczna prezentacja raportu MAK, ani do tego, by odpowiednio zareagował na inne posunięcia rosyjskie związane ze śledztwem smoleńskim, doszedłem do wniosku, że zachowały się w ten sposób, ponieważ zostały zdemobilizowane.

Gdzie szukać klucza do postępowania rządu, który pozwolił na ustawienie Polski w pozycji petenta wobec Rosji? – Analitycy wskazują, że premier Tusk znalazł się w pułapce skonstruowanej przez Rosjan. Zastanawiam się, czy rzeczywiście, korzystając z profilu psychologicznego premiera, nie zaburzono jego zdolności do samodzielnej i racjonalnej oceny sytuacji. Być może premier, któremu bardzo zależy na dobrych relacjach z kluczowymi krajami Unii, Niemcami i Francją, uważa, że nie zachowa ich bez pokazania, że potrafi dogadać się z Rosją. Inaczej mówiąc – być może pogubił się tak bardzo, że w imię dobrych relacji z kluczowymi graczami UE jest gotów bardzo dużo poświęcić, włącznie z prawdą o Smoleńsku, od której zaczął swoje środowe propagandowe wystąpienie w Sejmie, by tylko zachować wizerunek gracza, który potrafi rozmawiać z Putinem. Może po samej katastrofie lub też wcześniej premier podlegał tak potężnej presji psychicznej, że stracił możliwość racjonalnej oceny sytuacji oraz naszego interesu narodowego. Nie wykluczam, iż prywatnie sam szef rządu wcale nie odrzuca hipotezy zamachu i że upadek samolotu z prezydentem RP potraktował jako ostrzeżenie ze strony Moskwy także dla siebie.

Rozpatruje Pan hipotezę celowego działania w odniesieniu do przyczyn katastrofy? – Nie wiem, rzecz jasna, czy w Smoleńsku doszło do zamachu. Ale aktywność różnych podmiotów od pierwszych chwil po katastrofie, począwszy od plotki, że polski samolot rzekomo 4 razy podchodził do lądowania, poprzez sugestie, że prezydent jakoby był pod wpływem alkoholu, do nader licznych tak otwarcie lub niemal otwarcie prorosyjskich wypowiedzi w polskich mediach – to wszystko wygląda tak, jakby od samego początku chodziło o coś więcej niż tylko o “naturalny” dla KGB-owskiego państwa instynkt mataczenia. Nie można poważnie rozpatrzyć hipotezy zamachu, z góry zakładając bezsensowność zamachu. Jasne, że w razie zamachu zostałyby podjęte różne działania dezinformacyjne mające na celu utrudnienie dotarcia do prawdy. A dużą ilość takich działań można traktować jako jedną z poszlak. Ale by znaleźć coś więcej niż poszlaki, by znaleźć faktyczne ślady zamachu, trzeba by od samego początku uruchomić w Polsce złożoną maszynerię gromadzenia i przesiewania rozproszonych informacji i dezinformacji. Jeśli zaś z góry taką hipotezę odrzucono, bo zepsułoby to rzekomą okazję poprawy stosunków z Rosją, to istotnie zmniejszono szansę na znalezienie kluczowych informacji. Tymczasem poszlak nie brakuje: mało staranne przeszukanie miejsca katastrofy, a później jej niezabezpieczenie, niszczenie kadłuba Tupolewa przez rosyjskich funkcjonariuszy, zmiana zeznań kontrolerów, nieudostępnianie stronie polskiej danych itd. Ale nawet uporządkowanie wielu poszlak nie jest dowodem. Pytanie tylko, czy w Polsce ktokolwiek w sposób niestronniczy przeanalizował wszystkie dostępne poszlaki. I czy dziś nie jest już za późno. Czy mamy np. teraz uwierzyć, iż ta sama ekipa polskiego rządu, która miesiącami nie poinformowała polskiej opinii publicznej, że posiada twarde dowody uchybień strony rosyjskiej (zapis nagrań z wieży), jednocześnie po cichu i na poważnie testowała hipotezę zamachu? Każdy badacz, każdy oficer śledczy i każdy prokurator wie, iż bez przyjęcia od początku pewnych hipotez nie zwraca się dostatecznej uwagi na pewne rodzaje informacji, nie utrwala się ich na czas, nie porządkuje i nie sprawdza. Dziękuję za rozmowę.

Kucharczak: Mit dziennikarskiego obiektywizmu Żadne medium nie jest w stanie zaszkodzić komuś, kto się nie boi. Jedyną broń, jaką „oni” mają jest nasz strach – przekonuje Franciszek Kucharczak w 57 numerze Frondy. „Chrześcijaństwo jest religią miłości i taki też powinien być język, jakim powinni posługiwać się autorzy katolickiego tygodnika” – powiedziała sędzia Ewa Tkocz z Sądu Apelacyjnego w Katowicach, uzasadniając wyrok w słynnej sprawie Alicji Tysiąc. Przypomnę, że wyrok zobowiązywał naczelnego redaktora „Gościa Niedzielnego” ks. Marka Gancarczyka do przeproszenia za porównanie powódki do zbrodniarzy hitlerowskich, mimo że takie porównanie nie miało miejsca.

Choć z pouczeniem, jakie skierowała pod naszym adresem pani sędzia, trudno się nie zgodzić – bo, istotnie, chrześcijaństwo jest religią miłości – to jednak najwyraźniej zupełnie różne rzeczy rozumiemy pod pojęciem „miłość”. Pouczenie sądu w pewnym stopniu dotyczyło mnie osobiście, ponieważ moje teksty, obok tekstów naczelnego, były wymieniane w pozwie najczęściej. Nie zastosowałem się do woli sądu, ponieważ nie zmieniłem sposobu myślenia, a tym samym pisania. Co więcej – zmienić nie zamierzam. W dalszym ciągu uważam, że aborcja jest zabiciem niewinnego człowieka, a nawet jego zamordowaniem. W dalszym ciągu twierdzę, że matka, która nie zdołała dokonać aborcji, nie zdołała zabić swojego dziecka. Wciąż domagam się podania logicznych powodów, dla których małego człowieka należałoby traktować jak kogoś mniej ludzkiego od człowieka dużego. Co więcej, podobnie myślą moi koledzy z pracy. Nasze odmienne myślenie dotyczy nie tylko kwestii aborcji, ale także wielu innych tematów. Środowiska „obiektywne” już dawno takie myślenie uznały za niewskazane, a nawet niedopuszczalne. Dotyczy to na przykład stosunku do propagandy homoseksualnej. Przedstawiciele mediów uznających same siebie za postępowe posuwają się do działań wręcz cenzorskich, choć same zaistniały dzięki zniesieniu cenzury. Na tym polu wyróżnia się „Gazeta Wyborcza”, która angażuje swoich dziennikarzy do walki przeciw legalnie eksponowanym wystawom antyaborcyjnym. Charakterystycznym zdarzeniem była bitwa gazety o utrącenie wykładu na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego o przyczynach homoseksualizmu. Redaktorom z Czerskiej nie spodobał się jeden z wykładowców, Amerykanin Paul Cameron, który ich zdaniem nie gwarantował obiektywizmu. Redaktor Piotr Pacewicz tak uzasadniał histerię, którą wtedy gazeta – niestety skutecznie – rozpętała: „W ostatnich kilku dekadach Europa zaakceptowała odmienność gejów. Jestem za tym, by tej sprawy nie dyskutować już publicznie, np. na uniwersytetach. Tak rozumiem ograniczenia debaty, które powinniśmy sami na siebie nałożyć”. Znamienne słowa: „Europa zaakceptowała”. Europa, czyli kto? Czy ktoś z Państwa był proszony o taką akceptację? Ja czegoś takiego nie akceptowałem, podobnie jak moja bliższa i dalsza rodzina, podobnie jak moi znajomi, sąsiedzi, podobnie jak wszyscy świadomi katolicy i – jestem przekonany – większość zwykłych ludzi. Nikt nikogo nie pytał, tymczasem nagle dowiadujemy się, że coś gdzieś ustalono i dla wszystkich podobno jest to oczywiste. Jest to stanowisko obiektywne, naukowe, bo ktoś tak orzekł. Piotr Pacewicz chce też „nałożyć na siebie ograniczenia debaty”. Nikt mu tego nie broni, niech nakłada. On jednak nie nałożył ograniczeń na siebie, lecz na tych, którzy nie spełniali jego kryteriów i ośmielali się myśleć odmiennie. Tuż po tym, jak władze UKSW ugięły się pod tym skandalicznym naciskiem, zadzwoniłem do wicerektora, który odwołał konferencję. Ten człowiek zupełnie nie był w stanie logicznie uzasadnić swojej decyzji. Jasne było, że zwyczajnie się przestraszył. I oto doszło do sytuacji, w której niezłomny kardynał Wyszyński musi patronować instytucji, która złamała się przed... no właśnie – przed czym? Przecież nie przed lwami na arenie, przecież nie przed groźbą ukrzyżowania, przecież nie w obliczu tortur. Złamała się przed własnym strachem. Przed obawą o przyczepienie łatki homofobów (cóż za dziwaczne słowo – mój word wciąż go nie rozumie i podkreśla na czerwono). A ściślej przed złudzeniem siły, jaką rzekomo dysponuje wysokonakładowa gazeta. Ale to właśnie tylko złudzenie. Bo żadne medium nie jest w stanie realnie zaszkodzić komuś, kto się nie boi. Jedyną broń, jaką „oni” mają przeciw nam, to nasz własny strach. Podstawowy strach człowieka cywilizacji zachodniej wynika dziś nie tyle z obawy o życie, nie tyle z lęku o sprawy bytowe, ile o zachowanie społecznego uznania. Ten lęk wymusza ustępstwa, szczególnie w dziedzinie moralności, i skłania przestraszonych do podejmowania gry narzuconej kanonami współczesności. Ta gra ma różne imiona, a wszystkie mają złudnie miły i pozytywny wydźwięk. Jedno z nich brzmi „dialog”. Dialog ten rozumie się w gruncie rzeczy jako równouprawnienie monologów, pod warunkiem, że są to monologi z certyfikatem poprawności. Wydawaniem tych certyfikatów zajmują się osoby, które posiadają do tego takie same kompetencje jak każdy z nas, tyle że one o tym nie wiedzą. Sądzą, że są upoważnione do rozstrzygania, kto jest, a kto nie jest godzien zasiadać w lożach mędrców, ponieważ to jest oczywiste. Oczywistość tę podkreśla przywiązanie takich luminarzy do idei neutralności światopoglądowej. To reguła. Wskutek uporczywego wiązania tej „neutralności” z nowoczesnością, racjonalizmem i naukowością – w opozycji do religijności – udało im się stworzyć wrażenie, że neutralność światopoglądowa jest czymś priorytetowym. Że jest swoistym rynkiem, z którego drogi mogą prowadzić w różnych kierunkach, jednak ona sama jest punktem centralnym, a przez to najlepszym. To coraz powszechniej przyjmowane założenie sprawia, że całe społeczeństwa bez walki oddają pole inżynierom społecznym, którzy co prawda nie wskazują źródła swojego zaangażowania, ale za to dysponują oddanymi dziennikarzami. Dziennikarze ci z reguły nie są żadnymi spiskowcami żydowsko-masońskimi. Oni po prostu tak myślą. Naprawdę sądzą, że świat będzie lepszy, gdy ludzie przestaną walczyć o cokolwiek poza tym, żeby o nic nie walczono. W większości szczerze wierzą, że będzie lepiej, gdy otoczy się ludzi przepisami, wtłoczy się ich w mundurki odgórnie narzuconych zachowań, gdy funkcje rodzicielskie zastąpi się państwowym dozorem, a zasady moralne będzie się ustalać drogą referendów. Oczywiście jeśli referendum nie da właściwego wyniku, trzeba go będzie powtarzać aż do przewidzianego przez luminarzy skutku – tak jak to miało miejsce niedawno w Irlandii. Neutralność światopoglądowa jest swoistą religią. Jednym z podstawowych dogmatów neutralistów jest przekonanie, że prawda leży pośrodku. W praktyce oznacza to, że do każdego twierdzenia musi być twierdzenie przeciwne i jeśli coś jest uznane za mocne i pewne, należy to zmienić. Ten typ myślenia zaprezentował swego czasu Aleksander Kwaśniewski. Pod koniec swojej prezydentury udzielił wywiadu, w którym zachwalał świetny układ, jaki – jego zdaniem – zaistniał w Polsce dzięki temu, że on jest niewierzący. To bowiem, jak stwierdził, stworzyło wspaniałą równowagę. Czyli zbliżyło nas do stanu obiektywnego, którym miałby być środek pomiędzy wiarą i niewiarą. Jeśli jednak przyjąć tę logikę, trzeba by było uznać, że Bóg jest i nie jest jednocześnie. Oto hołd złożony nonsensowi – zgoda na to, że każdy ma swoją prawdę i każda jest tyle samo warta, nawet gdy jedna wyklucza drugą. Podobną logiką równowagi kierowali się nadający z Polski korespondenci niektórych zagranicznych mediów w pierwszych dniach po śmierci Jana Pawła II. Wielu z nich nie mogło uwierzyć, że cały naród może płakać po czyjejś śmierci. A jeśli nawet oni uwierzyli (widzieli przecież na własne oczy), to nie mogli tego zrozumieć ich mocodawcy. Mieli więc problem. Wówczas nie wymyślono jeszcze „koszulek tolerancji”, a wśród nich tej z napisem „Nie płakałem po papieżu”, więc nie wiedzieli gdzie szukać. Aż w końcu komuś się przypomniało: no tak! Jerzy Urban! Naczelny „Nie” chętnie podzielił się swoim niesmakiem, żałobę po papieżu porównał do sytuacji po śmierci Stalina i wyraził swój sprzeciw. I już był obiektywizm. Wprawdzie proporcja jeden do miliona specjalnej równowagi nie dawała, ale w gazecie i na ekranie tego nie było widać. Jest wypowiedź „za” i jest „przeciw” – i mamy średnią! Ten rodzaj obiektywizmu serwuje się nam niepokojąco często. Tracą znaczenie zdrowy rozsądek i elementarna uczciwość. Dzięki odpowiedniemu doborowi gości i umiejętnemu stawianiu pytań można wszystkiego dowieść albo wszystkiemu zaprzeczyć – według zamówienia. Kiedyś, za czasów telewizji „odpolitycznionej” przez SLD, widziałem dyskusję o aborcji. Po stronie „postępowej” wystąpiła Izabela Jaruga-Nowacka. Stanowisko przeciwne reprezentowała Renata Beger, zaś rolę eksperta, niezależnego arbitra, pełniła Magdalena Środa. Nie muszę chyba mówić, czyja „prawda” wzięła górę. Tak jaskrawa manipulacja nie zdarza się codziennie, codziennie jednak trwa parcie na granicę „dobrego i złego”. Przesuwanie jej milimetr po milimetrze sprawia, że nie widzimy zmian. Widać je dopiero z dystansu, niestety trudno o dystans komuś, kto tkwi w samym środku medialnego szumu. Ciekawym przykładem tego szumu była debata o mowie nienawiści, jaka niedawno odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie. „Rzeczpospolita” przytoczyła co bardziej wymowne fragmenty wypowiedzi dyskutantów. Pisarz Paweł Huelle stwierdził z emocją w głosie, iż „w mediach powinna obowiązywać niepisana, dżentelmeńska umowa, aby bandziorów, takich ch... [słowo padło bez kropek – FK] nie zapraszać”. Wypowiedź ta wzbudziła burzliwy aplauz. Następnie pan Huelle dodał, że dziennikarz rozmawiający na przykład z takim Korwin-Mikkem, powinien mu powiedzieć, że jest głupcem. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto jest rozmówcą dziennikarza. Feministka Agnieszka Graff zalecała z kolei bojkotowanie osób o odmiennych przekonaniach. Pochwaliła się, że wszechpolakowi, który zadał jej „nawet sensowne pytanie”, odpowiedziała: „Ja z panem nie będę rozmawiać”. Po czym z rozbrajającą szczerością wyznała: „Moim celem było zdezawuowanie tego człowieka”. Niewiele ma to wspólnego z dążeniem do prawdy. Pytanie jednak, dlaczego prawda miałaby być rzeczywistym celem ludzi, którzy odrzucili Boga lub jakąkolwiek siłę wyższą. Gdyby Boga nie było, straciłyby uzasadnienie wszelkie trwałe zasady. I to właśnie obserwujemy w świecie postchrześcijańskim. Jeżeli prawda nie odnosi się do Kogoś, kto JEST prawdą, nie wiadomo, po co człowiek miałby o nią zabiegać. Nie wiadomo, po co miałby dążyć do sprawiedliwości, jaką jest rzeczywisty obiektywizm. Kiedyś ukułem takie hasło: „Jestem tendencyjny, popieram Jezusa”. Dziś chcę to powtórzyć. Popieram Boga choćby dlatego, że tylko On jest prawdziwie obiektywny. Tylko On ma komplet danych. Taka tendencyjność daje szanse na prawdziwy obiektywizm. Franciszek Kucharczak

Plusy i minusy tygodnia (17-23.01.2011) Ciekawe, czy kiedyś dowiemy się, dlaczego między połową grudnia a 12 stycznia, gdy swoją wersję raportu o katastrofie smoleńskiej ogłosił MAK, Donald Tusk zapadł w jakiś dziwny stupor. Trzeba było go wołami ściągać z Dolomitów, by jakoś zareagował na sytuację. Wyszło na jaw, że premier nie wiedział, na jakiej dokładnie podstawie prawnej Rosjanie prowadzili śledztwo i jakie są możliwości prawne międzynarodowego arbitrażu. A na dodatek obcesowość Rosji niemile zaskoczyła lidera PO.  Tak zdezorientowanego premiera nie widzieliśmy już dawno. Minister Jerzy Miller ogłosił w końcu swoją wersję wydarzeń podkreślającą błędy rosyjskiej wieży kontrolnej. W ten sposób Tusk chciał dowieść, że potrafi też pokazać różki Moskwie. Ale aby nauczyć opozycję moresu, doszło do sejmowej debaty, w której premier postanowił odtworzyć z jak największą ostrością antynomie „My konta siły chaosu”. Udało się? Udało. „Tusk oberwał od silniejszego, ale odegrał się na słabszym” – skomentował celnie jeden z blogerów salonu24. A opozycja? Ta znów zapomniała, że szczególnie wtedy, gdy ma się rację, używanie zbyt mocnych słów odstrasza, a na pewno mniej przekonuje. Dzięki tekstom o „szczytach zaprzaństwa” , „strzelaniu generałowi Błasikowi w tył głowy” lub o tym, że „rząd straszy opozycję łagrami” PO wybrnęła z kryzysu, w jaki wpakowała się w skutek braku politycznego słuchu Donalda Tuska. Coraz trudniej jednak przychodzi PO wygrzebywać się  z  kryzysów. Zgryźliwa uwaga marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny, że premier się spóźnił (z reakcją na raport MAK), to wyraźne rzucenie rękawicy wielkiemu Donaldowi, nielubiącemu jak ktoś wypomina  mu błędy. Na odsiecz wyruszył natychmiast wicemarszałek sejmu Stefan Niesiołowski który oskarżył Schetynę, że uległ histerii. No, tego jeszcze nie grali w sejmowym teatrzyku.. Po raporcie MAK usłyszałem chyba parokrotnie, m.in. od Jana Klaty, żeby zamiast czepiać się raportu MAK, lepiej przypomnieć sobie, jak to w Polsce uznano, że „polski lotnik poleci nawet na drzwiach od stodoły”. Jak to uznano? Kto uznał? Ta efektowna sentencja była lata temu dziełem Bronisława Komorowskiego. Jakoś nikt tego nie chce pamiętać. Ciekawe dlaczego? Ale za jedno  pana prezydenta trzeba pochwalić – szybko spłaca długi. Dokładnie 17 czerwca w ramach kampanii wyborczej Komorowskiego kandydat PO, goszcząc w Krakowie, zaprosił na specjalne śniadanie Wisławę Szymborską, członkinię jego komitetu honorowego. Historyczne spotkanie TVN obfotografowała na wszystkie możliwe sposoby. Dokładnie pół roku później – 17 stycznia 2011r.  – na drugie śniadanie pani Wisława dostała Orła. Smacznego. A noblistka zamiast uszanować taki hojny dar i zadbać o powagę chwili, już tego samego dnia na filmowanej kawce z Katarzyną Kolendą błysnęła paradoksem, że jej koleżanką i kolegą z grona kawalerów orderu jest caryca Katarzyna II i senator Nowosilcow. Pani Wisławo, to perła w koronie pani paradoksów. A pamiętacie ulubioną tezę antyrydzykowych publicystów, że  Radio Maryja to medium prorosyjskie? Budowano wnioski, że skoro toruńska rozgłośnia retransmituje swoje audycje przy użyciu jakiegoś nadajnika na terenie  Rosji – to musi być jakoś od Kremla uzależniona. Teraz Radio Maryja jest ganione za antyrosyjskość. Czy to oznacza amnestię za tamte stare zarzuty? I czy można teraz spekulować, że skoro doradca prezydencki Roman Kuźniar broni czci kontrolerów z rosyjskiej wieży jak lew, to też musi coś mieć wspólnego z Kremlem? Nigdy nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak jego słowa zrozumie czytelnik. Tydzień temu, wspominając bohaterskie dni Litwinów w styczniu 1991 roku, napisałem – jak mi się wydawało – z wyraźną goryczą: „Gdyby ktoś wtedy powiedział, że poróżni nas pisownia nazwisk w dowodach osobistych, uznałbym go za szaleńca”. Jeden z czytelników zarzucił mi, że trywializuję całkiem poważną kwestię, a problem nie jest błahy. I ja tak sądzę. Opisałem bardzo gorzki dla mnie paradoks. Moja mama urodziła się w Wilnie, podobnie jak moja babcia i mój dziadek. W 1991 wierzyłem, że lęk przed polskimi knowaniami zniknie, gdy Litwa stanie na własnych nogach. Nie zniknął, a upór polityków w kwestii pisowni nazwisk jest tak samo groteskowy, jak tragiczny. Semka

Żałosna hucpa Grossa Po raz pierwszy i ostatni zabieram głos na temat kolejnej historycznej wycinanki pana Jana Tomasza Grossa. Fakt, że jego nowa książka nie ukazała się jeszcze po polsku, a więc jej nie czytałem, zupełnie mi w tym nie przeszkadza. Po pierwsze, nie przeszkadza nikomu - medialna kampania wokół Grossa obywa się doskonale bez tego, bo Gross jest jak ten facet z kawału, któremu się wszystko kojarzyło z jednym, albo jak Michnik: z góry wiadomo, co powie i napisze, zanim jeszcze otworzy usta i sięgnie po pióro. Skoro entuzjaści rzucili się reklamować jego kolejny paszkwil bez czekania na druk, nie rozumiem, dlaczego człowiek mający do tego autora stosunek daleki od entuzjazmu miałby czekać aż będzie się mógł z nimi wdać w merytoryczną polemikę. Zresztą bardzo merytoryczną polemikę, pełną historycznych argumentów, na które Gross przy każdej możliwej okazji odmawia odpowiedzi, napisał już Piotr Gontarczyk. Moim zdaniem Jan Tomasz Gross na nią nie zasługiwał. Nie muszę też czytać kolejnej książki tego autora, żeby wiedzieć, że mam do czynienia z manipulatorem. Wiem to już po szumnie reklamowanych "Sąsiadach", opartych - co łatwo wykazać w kilku zdaniach - na świadomym i grubym przeinaczeniu. Cały sens "Sąsiadów" opiera się na założeniu: pewnego dnia polscy mieszkańcy Jedwabnego spontanicznie rzucili się mordować żydowskich sąsiadów, i wszystkich wymordowali. Gross odrzuca jakikolwiek udział w tym mordzie Niemców (no, może tylko "fotografowali") bo to mu nie pasuje do założonej wymowy dzieła, i do tezy, którą udowadnia poprzez selekcję źródeł, w praktyce opierając się na zeznaniach jednego tylko świadka, i przemilczając wszystko, co czyni tego świadka mało wiarygodnym. Otóż istnieje bardzo bogata literatura historyczna dotycząca pogromów Żydów w zachodnich guberniach carskiego imperium w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Takich pogromów, mniej lub bardziej inspirowanych przez Ochranę i "Czarną Sotnię" opisano kilkadziesiąt. Wspólną ich cechą jest podobny mniej więcej odsetek ofiar. Licząc poszkodowanych na wszelkie sposoby, nigdy nie przekracza on 60, 70 procent zaatakowanej populacji, w czym około jedną trzecią stanowią zabici. Jest to oczywiste. Jeśli pogrom ma charakter spontanicznego wybuchu, część zaatakowanych zawsze będzie miała którędy uciec, nawet pomimo poturbowania. Nie każdy z uczestników pogromu zdecydowany jest zabijać, nawet ci zdecydowani w pewnym momencie więcej uwagi poświęcają rabunkowi. W Jedwabnem natomiast jednego dnia zamordowano praktycznie 100 proc. żydowskiej populacji. Jest więc oczywiste, że nie był to spontaniczny pogrom, tylko starannie zaplanowana i dowodzona przez kogoś akcja, której początkiem było zablokowanie dróg ucieczki. Tego nie mogli zrobić miejscowy piekarz z miejscowym kowalem. Jedynymi, którzy mieli i możliwość, i siły policyjne, i "know how" niezbędne do takiego przedsięwzięcia, byli Niemcy. Tyle mówi elementarny zdrowy rozsądek. Badanie historyczne pozwalają bez trudu stwierdzić, że, owszem, specjalna einsatztruppe została w tym czasie wysłana w okolice Jedwabnego z zadaniem eksterminacji ludności żydowskiej tamtejszych miasteczek. Znamy jej szlak, znaczony podobnymi do Jedwabnego zbrodniami w sąsiednich miejscowościach w dniach wcześniejszych i późniejszych, znamy instrukcję, w której dowództwo przykazało im w maksymalny sposób wciągać do współpracy w zbrodni ludność miejscową. To wszystko Gross ignoruje, bo nie pasuje do założonej tezy, i nie ma akurat świadka pozwalającego działania niemieckiego oddziału specjalnego przedstawić jako spontaniczny akt przemocy ze strony polskich sąsiadów. Tak samo jak on zachowuje się cała czereda płatnych propagandystów i "pożytecznych idiotów", udających, że nie rozumie najoczywistszych faktów i latami plotąca androny o "konieczności zmierzenia się z polską winą". Nie ma słowa lepiej to oddającego, niż zaczerpnięta z jidysz "hucpa". Ale ponieważ hucpa z  Jedwabnem była udana, ma swoje kolejne odsłony. Równie żałosne. Inspiracją napisania książki "Złote żniwa" jest fotografia, która ma rzekomo przedstawiać grupę polskich hien przeszukujących tereny byłego obozu na Majdanku w  poszukiwaniu żydowskich złotych zębów. Cokolwiek mówić o tzw. władzy ludowej, wszelkiego rodzaju szaber traktowała ona jako przestępstwo, i choć więcej sił zużywała na walkę z "reakcją", przy okazji surowo karała także rabusiów. Na zdjęciu mamy tymczasem ludzi, którzy wyraźnie pozują do kamery, ustawieni równo, w środku dnia, z łopatami i innymi narzędziami w rękach. Niektórzy są w mundurach. Jest oczywiste, że to nie złodzieje. Złodzieje nie działają w środku dnia, a już na pewno nie robią sobie pamiątkowych zdjęć. Najpewniej jest to jedna z grup, które zajmowały się, jak najbardziej legalnie, porządkowaniem terenu byłego obozu. Żeby uwierzyć Grossowi, że cmentarne hieny działały w pełnym słońcu i robiły sobie jeszcze pamiątkowe fotki, by miał on po pół wieku nad czym rwać szaty, trzeba być albo skrajnym idiotą, albo człowiekiem tak jak on sam chorym z nienawiści do Polski i Polaków. Tak samo, jak żeby wierzyć, iż szewc i krawiec z Jedwabnego zorganizowali spontanicznie perfekcyjną pacyfikację wioski, i przeprowadzili ją ze stuprocentowym sukcesem mając za całą broń widły i kije. Wszelką dyskusję o książkach Grossa uważam za niepotrzebną. Są to dzieła równie poważne, jak książki dowodzące, że Lady Dianę kazała sprzątnąć Królowa Brytyjska za puszczanie się z Arabem, że w dniu zamachu na World Trade Center wszyscy pracujący tam Żydzi zostali uprzedzeni i nie przyszli do pracy, że Bin Laden robił interesy z Bushem i po zamachu opuścił USA wojskowym samolotem, albo że papież kierował masowym przerzutem hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny. Dopóki jest popyt na bzdury, dopóki można na nich zarobić pieniądze, a w tym wypadku dostać też dobrze płatną profesurę i zyskać możnych politycznych protektorów - dopóty bzdury będą pisane, wydawane i reklamowane. Ale żeby bzdury Grossa traktować poważnie? Doprawdy, nie mam na to innej odpowiedzi, niż wskazanie miejsca, gdzie mnie mogą hucpiarze pocałować.

Rafał A. Ziemkiewicz

Wykluczeni 2011 Coś się skończyło, coś pękło, przemknęło mi przez myśl. Czyżby GW przypomniała sobie dawne szlachetne porywy Niezłomnych w imię zasad, w obronie słabszych i postanowiła wesprzeć protestujących przeciwko monopolowi medialnemu i kneblowaniu głosów niewygodnych dla rządzących. Czyżby brała w obronę swoich nonkonformistycznych kolegów, mimo że nie zgadza się z nimi Wajda. Na szczęście nie musiałem długo niepokoić się . Już w pierwszych słowach Kublik i Czuchnowskiego donosu okazało się, że to nie to żadna manifestacja w obronie wolności słowa tylko rozróba publicystów IV RP, którzy do mediów dostali się wraz z dojściem do władzy PiSu i teraz słusznie zostali usunięci. By wszyscy zrozumieli, włącznie z młodymi wykształconymi z wielkich miast, autorzy demaskujący niecną rozróbę tłumaczą: "Pracę w mediach publicznych dostali nie za swój standard dziennikarski, ale dlatego, że ich poglądy odpowiadały PiS-owi, a przede wszystkim prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu. Teraz stracili pracę z tego samego powodu: poglądów politycznych, których nie potrafią i nie chcą schować, gdy są w pracy." Oczywiście na tym nie można było poprzestać. Dalej poleciały życiorysy rzekomych zdaniem autorów wojowników wolności. By wczuć się w klimat parę przykładów:

"Wojciech Cejrowski: Podróżnik z zacięciem prokatolickim i antygejowskim."

"Anita Gargas: Wykluczona po raz trzeci."

"Grzegorz Górny: współzałożyciel i naczelny konserwatywnego kwartalnika "Fronda". (...) W IV RP zasłynął współautorstwem odcinka magazynu "30 minut" (TVP 3) o złowrogiej roli agentury wojskowych służby specjalnych. Jako przykład "agenta WSI pod przykryciem" podał Piotra Nurowskiego z Polsatu. Po przegranym procesie, sąd orzekł, że za materiał Górnego telewizja będzie musiała przepraszać 15 razy przez dwa dni.

Katarzyna Hejke: Jej wykluczenie nie jest zbyt dotkliwe. (...) Dziś jest "tylko" wicenaczelną "Gazety Polskiej" i naczelną miesięcznika "Nowe Państwo".

Jacek Karnowski: do radiowej "Jedynki" trafił wraz z przejęciem mediów publicznych przez koalicję PiS-LPR-Samoobrona. Gdy potem PiS zawarł medialną koalicję z SLD, został szefem "Wiadomości", w kuluarach na Woronicza mówiło się, że za tą nominacją stał prezydent Lech Kaczyński. "Wiadomości" Karnowskiego intensywnie włączyły się kampanię prezydencką. Stracił posadę, gdy rada nadzorcza zawiesiła dwóch PiS-wskich prezesów TVP. (ta notka to majstersztyk, nie umiałem niczego pominąć)

Joanna Lichocka: (...)Latem 2010 r. współprowadziła debatę prezydencką Kaczyński - Komorowski. Zarzucano jej, że pytanie które zadała prezesowi PiS było z nim wcześniej uzgodnione. Zaprzeczała.

Jan Pospieszalski: (...)Ostatnio Pospieszalski gości w studiu zwolenników teorii o "zamachu smoleńskim". Zaprasza też dyskutantów, którzy mają poglądy odmienne od jego i pozostałych gości, ale ustawia ich w roli " chłopca do bicia".

Jacek Sobala: związkom z PiS zawdzięcza nominację na szefa radiowej "Jedynki" a potem "Trójki". (...) Chciał zrobić z "Trójki" mądre radio i dlatego stworzył nowe pasmo publicystyczne, które oddał niemal wyłącznie publicystom IV RP: Wildsteinowi, Ziemkiewiczowi i Sakiewiczowi.

Tomasz Sakiewicz: Szef otwarcie wspierającej rząd PiS "Gazety Polskiej" (...)  W 2006 r. znalazł się w grupie prawicowych dziennikarzy, którzy w miejsce profesjonalnych radiowców zaczęli prowadzić "Sygnały dnia" w Jedynce. Protestujący przeciwko temu stracili pracę. Gdy nie sprawdził się w "Sygnałach", Sakiewicz dostał popołudniowe audycje w "Trójce". Równocześnie rozwijała się jego kariera telewizyjna. W sobotnie poranki widzowie TVP 1 mogli oglądać gow autorskim programie "Pod prasą" gdzie promował własny tygodnik i zapraszał bliskich sobie ideowo kolegów. (...) Często stoi u boku Jarosława Kaczyńskiego podczas jego publicznych wystąpień.

Bronisław Wildstein: wykluczany i przywracany. Z jego nazwiskiem i hasłem "moralnego wzmożenia" PiS szedł do władzy. W 2006 r. z namaszczenia prezesa Jarosława Kaczyńskiego został prezesem TVP. Symbolem uzdrawiania przez niego telewizji było zdjęcie z repertuaru filmowego serialu "Czterej pancerni i pies". Odwołany w lutym 2007 r. na otarcie łez dostał autorski program. Najpierw były to "Cienie PRL-u", potem "Bronisław Wildstein przedstawia". Tematyka: lustracja, dekomunizacja, agentura. W pakiecie samozachwyt autora, nie idący w parze z predyspozycjami do występów przed kamerą. Dzisiaj publicysta "Rzeczpospolitej". Tę notkę również umieściłem w całości wraz z bardzo ciekawym zdjęciem. Firmując tylko tych parę zdań Michnik przekreśla całą swoją chlubną przeszłość, jeśli taka była, bo zaczynam mieć wątpliwości.

Rafał Ziemkiewicz: najbardziej wykluczony. W szczytowym okresie jego kariery w mediach publicznych, widoku Ziemkiewicza można było spodziewać się nawet po otwarciu lodówki . Prowadził poranne programy w TVP Info, w radiowej "Jedynce "i TVP Historia. Miał też własny program - "Antysalon" co tydzień w niedzielę w TVP Info. Do mediów publicznych przyszedł, by - jak sam powiedział - "podnieść ich poziom". Realizował tam swoją monotematyczną pasję - krytykowanie "Gazety Wyborczej" (egzemplarz podarł przed kamerą) i jej naczelnego, Adama Michnika. (...) Zdjęcia innych "agentów PiSu", których tu nie wkleiłem są równie pięknie dobrane. Nic dziwnego więc, że po zdemaskowanym przez Kublik i Czuchnowskiego tak oburzającego spektaklu pogrobowców PiSu czytelnicy, którzy "think" są oburzeni: "nie wykluczeni a pisdziarscy. Szmalcowny PiS powinien w nagrodę i zasługi zatrudnić swoich pidziarskich działaczy w pis-think-tanku. Oczywiście będzie to bardziej tank niż think ale uroda pisdziarskich jest właśnie taka. Niech trują, kłamia, wylewają tyle pomyj ile chcą. Byle na własnych łamach. I tego im z całego serca życzę." denerwuje się słusznie jeden z nich. Inny oburzenie potrafi ubrać w "par excellence" ostrą jak sierp ironię:\ "Jest jeszcze drugie rozwiązanie - niech nauczają na ulicy. Polska ulica i polskie slumsy potrzebyją pedagogów w sweterkach /Cejrowski/, w sutannach /Sakowicz/ i garniturach /Pospieszalski/. Polska ulica - zarówno bieda jak i patologia - nie znosi PiS-u /przynajmniej w moim mieście/. Wykluczeni! Przybywajcie, nauczajcie i zdobywajcie wyborców. Oni leżą par excellence na ulicy." Są też proste jak młot słowa ludu (aż Szymborskiej wzloty poetyckiej młodości przypominają się): "Nareszcie zgniłe odpadki pisowskie znalazły swoje miejsce na SMIETNIKU !!!" i indywidualne analizy dorobku: "Gościo o nazwisku czysto polskim Wilsztejn może napisałem z błędem na antenie to był jakiś nie umyty zapocony jak stary satyr. Gościo o nazwisku Pośpieszalski no może był umyty ale śmierdziało nawet przez ekran faszyzmem i nienawiścią do ludzi inaczej myślących niż on."

Zwróćmy jeszcze uwagę na głosy podsumowujące: Mają szczęście manifestanci, że teraz rządzą NORMALNI LUDZIE ! Za czasów Jarisia i Ziobry mogli by się spodziewać o 6 rano specjalistów z CBA tak jak to zrobiono z Blidą. W czasie rewizji mógłby się wydarzyć jakiś wypadek ..... Tak to bywa z wiernymi sługami cierpiącymi na nadgorliwość. Czy ci ludzie nie przewidywali TAKIEGO końca? A swoja droga trudno sobie wyobrazić w miarę inteligentnych ludzi popierających tak utopijne, pełne archaizmów, oderwane od normalnego życia poglądy. Popularność za wszelka cenę? Bo przecież nie psychopatia... Dobra, starczy. Mamy już jasność, gdzie stoczyliśmy się? Zamiast analizy tego, czym uraczyła nas GW i jak zareagowali  jej czytelnicy, wystarczy komentarz, którym próbowałem równać do przytoczonych głosów: "A to bumelanci! Ludzie pracy miast i wsi muszą powiedzieć im stanowcze NIE. Nie chcemy takich. Do obozu pracy z nimi!" Wszelkie skojarzenia są oczywiście zupełnie przypadkowe. dodam's blog

Czy będziemy gospodarczą ruską gubernią? Piękny przykład surrealistycznej paranoi – tak można streścić poniższy artykuł – admin Wczoraj niezależne rosyjskie pismo „Nowaja Gazieta” za słynnym portalem Wikileaks opublikowało depesze z amerykańskich ambasadorów w Wilnie i Moskwie na temat zablokowania przez rosyjskiego wicepremiera Igora Sieczina dostaw ropy naftowej z Rosji do rafinerii Możejki na Litwie. Rzecz miała miejsce w lipcu 2006 roku, tuż po nabyciu akcji rafinerii Możejki przez polski Orlen (maj 2006) wtedy kiedy czekano jeszcze na zatwierdzenie tej transakcji przez Komisję Europejską. Amerykańcy dyplomaci twierdzą, że rosyjski wicepremier zakazał rosyjskim firmom dostaw ropy naftowej do rafinerii i pod koniec lipca Rosjanie poinformowali rafinerię w Możejkach o awarii ropociągu Przyjaźń, którym dostarczano do niej surowiec. Awaria trwa do tej pory co potwierdza, że brak dostaw tą najtańszą drogą przesyłania surowca, był decyzją polityczną. Od momentu zmiany drogi dostaw ropy, efektywność inwestycji Orlenu na Litwie uległa znacznemu pogorszeniu (rafineria nie wykorzystuje swoich zdolności przetwórczych i pracuje ze stratą) i coraz częściej mówi się o sprzedaży tej rafinerii rosyjskim firmom naftowym. Orlen do tej pory zaangażował w inwestycję na Litwie około 3,5 mld USD, a według znawców rynku naftowego sprzedając ją obecnie nie uzyska więcej niż 1 mld USD. Co więcej tą ewentualną transakcją w najwyższym stopniu zaniepokojona jest Litwa, której rząd w 2006 zawarł porozumienie z polskim rządem w sprawie tej transakcji po to tylko, żeby już wówczas Możejek nie nabyli Rosjanie. Rząd Jarosława Kaczyńskiego nie zgłaszał protestu w tej sprawie na forum UE ponieważ oczekiwał na usunięcie awarii ropociągu ale dlaczego tej sprawy na tym forum nie zgłasza rząd Donalda Tuska, to jest co najmniej zastanawiające. Czy jesteśmy gotowi stracić 2 mld USD, żeby tylko nie narazić się Rosjanom? A przecież Rosja stara się o członkostwo w Światowej Organizacji Handlu (WTO) i stanowisko UE w tej sprawie oprócz stanowiska USA jest decydujące. Jeżeli Rosjanie kierują się w handlu międzynarodowym kryteriami politycznymi i wykorzystują dostawy surowców do politycznego oddziaływania na inne kraje to nie mogą być członkiem tej organizacji. Coraz silniejsza presja Rosji na to co się dzieje w polskiej gospodarce jest zresztą widoczna od dłuższego czasu. Podczas wizyty w Polsce w dniu 1 września 2009 roku Premier Putin na konferencji prasowej z udziałem Premiera Tuska domagał się, zmian w strukturze własnościowej EuRoPol Gazu tak aby zostały tam tylko dwa podmioty rosyjski Gazprom i polski PGNiG. Mimo, że udział w EuRoPol Gazie polskiej firmy Gaz Trading dawał na przewagi zarówno w zarządzie jak i w radzie nadzorczej, polski rząd zgodził się z żądaniem Rosjan i rozpoczął realizację tego postulatu. Ostatecznie zgodziliśmy się na szalenie niekorzystną dla Polski nową umowę gazową uzależniającą nas od dostaw rosyjskiego gazu po najwyższych cenach w Europie aż do 2027 roku z jednoczesnym znaczącym ustępstwem cenowym dla Rosji za tranzyt gazu z Rosji do Niemiec Gazociągiem Jamalskim przez polskie terytorium. Ceny za ten tranzyt są nawet niższe niż te które płaci Rosja Białorusi czy Ukrainie. Wreszcie polski rząd nie reaguje na sposób położenia Gazociągu Północnego na dnie Bałtyku na wysokości Świnoujścia choć wygląda na to ,że Rosjanie w porozumieniu z Niemcami chcą utrudnić dostarczanie skroplonego gazu do budowanego właśnie gazoportu. Po informacjach amerykańskich dyplomatów przedrukowanych przez rosyjską gazetę widać jak na dłoni ,że Rosjanie realizują swoje interesy w sposób zupełnie bezwzględny przy zupełne pasywnej postawie rządu Tuska, który nie wykorzystuje nawet instrumentów jakie daje nam członkostwo w UE. Co więcej podczas wizyty wspominanego wicepremiera Sieczina, który przybył do Polski na podpisanie umowy gazowej, zaproponowano mu udział rosyjskich firm w prywatyzacji naszych naszych największych przedsiębiorstw w tym paliwowego koncernu Lotos. Prywatyzacja Lotosu z udziałem Rosjan oznaczałaby śmiertelne zagrożenie dla płockiego Orlenu bo Rosjanie mając dostęp do własnego surowca są w stanie podyktować takie ceny paliw, że żadna firma nie jest w stanie wytrzymać z nimi konkurencji. Coraz natarczywiej pojawia się więc pytanie czy Polska powoli nie staje się gospodarczą ruską gubernią? Zbigniew Kuźmiuk
Za: Zbigniew Kuźmiuk blog

Pytanie „Czy Polska powoli nie staje się gospodarczą ruską gubernią?” powala po prostu na wznak. Pan Kużmiuk popada w panikę z powodu ewentualnej prywatyzacji Lotosu udziałem Rosjan – podczas gdy w latach ubiegłych sprywatyzowano w Polsce niemal wszystko, włącznie z przedsiębiorstwami o strategicznym znaczeniu dla kraju. I „prywatyzatorami” bynajmniej nie byli Rosjanie. Polska nie STAJE SIĘ gospodarczą rosyjską gubernią. Polska od wielu lat JUŻ JEST żydoeuropejską gospodarczą gubernią, niezdolną do podejmowania własnych decyzji i skazaną na posłuszeństwo wobec Unii nawet wbrew własnym interesom, jak choćby ograniczanie produkcji mleka czy zamykanie stoczni. Pan Kuźmiuk jednak tego nie dostrzega i straszy konającego na HIV pacjenta, że może dostać kataru, jeśli nie założy szalika. Czy p. Kuźmiuk jest ślepy, czy udaje ślepego? Admin

Urodzony na Hawajach ma problemy Fiasko ws. aktu urodzenia. Złe wieści dla Obamy. Gubernator Hawajów Neil Abercrombie zasugerował, że kwestia aktu urodzenia Baracka Obamy „może mieć znaczący wpływ” podczas najbliższych wyborów prezydenckich w USA. Do tej pory obecny prezydent USA nie przedstawił aktu urodzenia w długiej formie potwierdzającego, że urodził się na terytorium Stanów Zjednoczonych. – To uniemożliwi mu reelekcję – stwierdził Abercrombie, komentując poszukiwania tego dokumentu w miejscu, gdzie miał się narodzić amerykański lider – informuje serwis wnd.com. Rzeczniczka gubernatora, Donalyn Dela Cruz odpowiadała dziś na pytania dziennikarzy o efekty poszukiwań wspomnianego dokumentu. Dela Cruz poinformowała jednocześnie, że gubernator, za pośrednictwem hawajskiego ministerstwa zdrowia, próbował znaleźć akt potwierdzający urodzenie się Baracka Obamy, w którymś ze szpitali na Hawajach, ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu. - To zaszkodzi prezydentowi w 2012 roku, kiedy będzie się ubiegał o reelekcję – ocenił Abercombie. Według niego, ta kwestia, podnoszona przez przeciwników Obamy, będzie miała „konsekwencje polityczne” w następnych wyborach prezydenckich. Pytania o dokument potwierdzający amerykańskie korzenie Baracka Obamy powróciły po dwóch latach jego urzędowania w Białym Domu. Według amerykańskiego prawa, prezydentem Stanów Zjednoczonych nie może być osoba, która nie urodziła się na terytorium tego kraju. Do dziś administracja Obamy, ani sam prezydent nie przedstawił aktu urodzenia w długiej formie (lecz jedynie jego skróconą wersję), co jest politycznym paliwem dla jego adwersarzy – czytamy w serwisie. http://wiadomosci.onet.pl

Oczywiście odpowiednie służby już dawno mogły sporządzić, jeszcze lepszy niż prawdziwy, akt urodzenia Obamy w dowolnie długiej formie, wykazujący, iż urodził się na Hawajach, albo w Nowym Jorku, albo w Nowym Orleanie. Że tego nie zrobiły, wskazuje jednoznacznie, iż chcą go trzymać w garści i pod kontrolą. – admin

Grenlandia: Słońce wzeszło dwa dni za wcześnie W miejscowości Ilulissat na zachodnim wybrzeżu Grenlandii miał miejsce pierwszy wschód Słońca po wielodniowej nocy polarnej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nastąpił dwa dni za wcześnie – informuje serwis geekweek.pl. Według wszelkich naukowych wyliczeń noc polarna w Ilulissat powinna skończyć się 13 stycznia, w tym jednak roku mieszkańcy tej miejscowości mogli po raz pierwszy oglądać Słońce dwa dni wcześniej. Naukowcy przystąpili natychmiast do wyjaśniania tej zagadki. Nie zaobserwowano zmiany nachylenia osi Ziemi, co niewątpliwie doprowadziłoby do wcześniejszego wschodu Słońca, ale i poważnych konsekwencji dla całej planety. Niektórzy mieszkańcy Ilulissat nie do końca uwierzyli naukowcom i łączyli zaobserwowane wydarzenie z informacjami o spadających ptakach i śniętych rybach w innych częściach świata. Naukowcy zaczęli szukać wyjaśnienia zjawiska wcześniejszego wschodu Słońca w globalnym ociepleniu, które mogło pozbawić południowego horyzontu Grenlandii znacznej pokrywy lodowej, dzięki czemu Słońce wyłoniło się wcześniej. Inna teoria łączy wydarzenie z Ilulissat ze zjawiskiem fatamorgany. Znaczna ilość kryształków lodu lub mas powietrza o różnej gęstości, mogła doprowadzić do załamania i zakrzywienia się promieni słonecznych, co ostatecznie dało obraz pozornego słońca powyżej tego prawdziwego, które wciąż było pod horyzontem. Za tą wersją może przemawiać również fakt, że wcześniejszego wschodu słońca nie zaobserwowano w innych rejonach strefy polarnej.

Za http://wiadomosci.onet.pl

Zaledwie zdążyliśmy przeczytać tytuł notatki, a już z góry wiedzieliśmy, że pojawią się brednie na temat „globalnego ocieplenia”. Najwyższy czas wprowadzić – oprócz handlu powietrzem opatentowanego przez Al Gore’a – handel czasem, z którego to handlu tenże Al Gore będzie czerpał odpowiednie procenty. – admin

Drugi Katyń Powracam do dyskutowanego przez nas (nie tylko na moim blogu) pytania: a jeśli nie było katastrofy w Siewiernym (http://freeyourmind.salon24.pl/270989,gdzie-i-kiedy-doszlo-do-tragedii)? Proszę przeczytać te relacje:

(I miejsce:) „Wszedłem tutaj, żeby popatrzeć, ale nawet nie wiedziałem gdzie, bo tu nawet chrzęstu ani huku, ani wybuchu nie było”, mówi jeden ze świadków przy garażach koło lotniska Siewiernyj. Drugi zaś: „Pomyślałem sobie: Pewnie coś tam palą i butelka wybuchła. Tam, gdzie śmieci. Zdarza się, że ktoś coś tam pali. Pomyślałem, że to nic takiego. Potem wyszedłem i okazało się, że samolot się rozbił.

(II miejsce:) „Początkowo biegałyśmy i szukałyśmy żywych ludzi. A nuż... A może jednak? A może kogoś tam przycisnęło, może jakieś szumy lub pukania usłyszymy. A nuż gdzieś ktoś tam... A jak potem spojrzałyśmy, jak już się ta mgła rozeszła, dopiero wtedy zobaczyłyśmy, jaki tam koszmar”, relacjonuje Irina Tałałajewa z pogotowia. A Oksana Kułakowa dodaje: „Stałyśmy tam pół godziny. Najpierw było pięć ciał, ale ledwie odwróciłyśmy się, było ich już prawie dziewięćdziesiąt. Wszystko odbywało się bardzo szybko.” (linki poniżej).

Oczywiście ten zestaw wyszedł reporterom Superwizjera przypadkowo, ponieważ w parę dni po tragedii z 1o Kwietnia (kiedy kręcono materiał) nikomu przez myśl nie przeszło, by pytać pracownice pogotowia: GDZIE odbywała się akcja ratownicza z ich udziałem i jak wyglądał wrak; czyli pytać o to, czy mogły być w innym rejonie Smoleńska, a nie na Siewiernym. Z ich wypowiedzi przecież można bez trudu wywnioskować (jeśli oczywiście założymy, że te pielęgniarki NIE kłamią), iż mówią o innym miejscu zdarzenia, a nie o Siewiernym. Na Siewiernym leżało tak niewiele szczątków samolotu, że nie było gdzie nasłuchiwać, czy ktoś stuka lub doprasza się pomocy. Na Siewiernym nie było też możliwości tak szybkiego policzenia ciał w okolicach wraku. Poza tym na Siewiernym żadnej akcji pogotowia na pobojowisku media nie pokazywały, a przecież nic nie stało na przeszkodzie, by – jak to zwykle bywa przy katastrofach o tak wielkiej skali (blisko sto ofiar) – kamery wyłapywały ratowników i lekarzy ze sprzętem reanimacyjnym, pochylonych nad ciałami. Czekiści nie opanowali sytuacji w momencie, gdy polska załoga wymknęła się z pułapki. Potem wprawdzie (jak podawano w „Misji specjalnej” (http://www.youtube.com/watch?v=NuK4e-L6VXw&feature=fvsr)) łazili po domach i zakazywali mówienia o tym, co się działo na Siewiernym, ale było już za późno. Sytuacja wymknęła się bowiem spod czekistowskiej kontroli 10 Kwietnia już w godzinach przedpołudniowych. Ten brak kontroli spowodowany był tym, że konieczne było organizowanie dwóch akcji ratunkowych z jednoczesną medialną osłoną tylko jednego, zaaranżowanego „miejsca zdarzenia” (Siewiernyj) i zarazem „opanowywanie chaosu”, który ogarnął Smoleńsk właśnie 10 Kwietnia z powodu awaryjnego lądowania tupolewa. Awaryjnego lądowania, o którym wstępnie oficjalnie poinformowano (komunikat - gubernator Smoleńska; relacja poniżej), a o którym po zaaranżowaniu „katastrofy” w Siewiernym już nie wolno było mówić. Czekistom pozostawało zatem naprędce „sklejenie” ex post dwóch narracji, czyli pokazanie części tego, co się działo na drugim miejscu zdarzenia... jako części działań na... Siewiernym (vide relacje pielęgniarek). Uporczywe pokazywanie w mediach rozdygotanego i koncentrującego się zaledwie na paru obiektach (statecznik, czarna skrzynka, resztki wraku, no i „strażacy” w „akcji dogaszania”), krótkiego materiału Wiśniewskiego, miało w umysłach odbiorców nie tylko zatrzeć ślad po wczesnych telewizyjnych doniesieniach o awarii i awaryjnym lądowaniu (Polsat News mówi już o godz. 9.04 „jest awaria samolotu prezydenckiego w Smoleńsku” (http://www.youtube.com/watch?v=E7cYFMrYOo0&feature=player_embedded),

a TVN24 przed godz. 10 mówi o awaryjnym lądowaniu, a także o tym, że pilotom udało się poderwać samolot i przelecieć 1,5 km dalej (fragmenty te w komentarzach pod moim wczorajszym postem)), ale też stworzyć wrażenie, że jakikolwiek scenariusz związany z uratowaniem się kogoś z katastrofy (vide późniejsze relacje o telefonach osób ocalałych), to tylko wymysł ludzkiej fantazji. Nikt bowiem nie miał prawa przeżyć. Nad „miejscem katastrofy” i nad starym, ponoć prawie nieużywanym, wojskowym lotniskiem (a więc nie posiadającym jakichś nowoczesnych sprzętów czy instalacji, które FR mogłaby chronić przed widokiem publicznym) – mimo że jest to od wielu wielu lat na całym świecie stała praktyka ekip telewizyjnych w nadzwyczajnych sytuacjach, NIE pojawił się ŻADEN helikopter, który pokazywałby skalę katastrofy. Widzieliśmy wszystko rozbieganymi oczyma Wiśniewskiego lub zza tłumów dziennikarzy kłębiących się przy mundurowych i przy bramie wjazdowej na Siewiernyj. Widzieliśmy wszystko z perspektywy żaby, która reaguje na ruch muchy w polu widzenia, a tak naprawdę nie widzi prawie nic. Nie było tam helikoptera telewizyjnego przede wszystkim dlatego, że tam z lotu ptaka nie było nic do pokazania. W Siewiernym nie doszło do lotniczej katastrofy po prostu. Oblot ekipy telewizyjnej w pierwszych minutach po oficjalnie ogłoszonej katastrofie pokazałby tylko wysypane (najprawdopodobniej przez Iła) części z lotniczego złomowiska i parę (doskonale nam znanych) fragmentów jakiegoś innego tupolewa. Sprzed Siewiernego polski tupolew dzięki mistrzowskim umiejętnościom śp. mjr. A. Protasiuka uciekł i awaryjnie wylądował w innym miejscu. Czekiści, przygotowani nie tylko z aranżacją na Siewiernym, lecz i z narracją o „katastrofie spowodowanej w ciężkiej mgle przez lekkomyślną załogę podlegającej presji zwierzchników” NIE mogli już zatrzymać biegu wydarzeń ani ODWOŁAĆ OPERACJI. Nie mogli też sytuacji zostawić w taki sposób, że po awaryjnym lądowaniu tupolewa pozwolą pasażerom wyjść cało z samolotu – byłby bowiem skandal międzynarodowy z podejrzeniem zamachu na polską delegację z Prezydentem L. Kaczyńskim na czele. „Nikto nie wyżyw” w przygotowanej przed zamachem narracji czekistowskiej miało oznaczać, że nikt z polskiej delegacji nie ma prawa ocaleć 10 Kwietnia. Kiedy oglądałem przed miesiącami materiał Superwizjera nie mogłem wyjść ze zdumienia, sądząc, że tylu ludzi napotkanych w Smoleńsku kłamie – sprzeczności bowiem w relacjach było tak wiele, jakby albo zmyślano, albo widziano zupełnie różne katastrofy (co wydawało mi się wtedy nierealne). Jak pamiętamy, w poście „Film „Świadkowie”” (http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie) zebrałem te relacje, przekonany, że oto mamy do czynienia z kolejną dezinformacyjną kampanią. Teraz zaś i po analizie materiałów z ubiegłorocznej, wrześniowej „Misji specjalnej” sądzę, że ludzie Putina nie byli w stanie zmusić tylu ludzi w Smoleńsku do składania fałszywych zeznań. To już nie czasy Stalina i totalnej wszechwładzy czekistów. Przeciwnie, putinowscy czekiści mogli wyłącznie skoncentrować się na mediach i osłonie samych miejsc akcji, a więc przede wszystkim na dezinformacji. Ale i tu im kiepsko całe to maskowanie szło, bo (jak zwrócił uwagę A. Iłłarionow (http://www.youtube.com/watch?v=6Fjsb2VgKvc)

pojawiały się rozmaite wersje wydarzeń i samego CZASU katastrofy, które świadczyły o tym, że czekiści do końca nie wiedzą: CO – tj. jaki scenariusz wydarzeń – przekazać mediom. Co zaś mogło być skomplikowanego w OSTATECZNYM USTALENIU DANYCH? Jeśliby faktycznie polski samolot uległ NATYCHMIASTOWEMU i CAŁKOWITEMU ZNISZCZENIU na Siewiernym (taki przecież stan jest pokazany na filmie Wiśniewskiego (z godz. 8.50) i na wcześniejszym o ileś tam minut filmiku Koli) koło godziny 8.40, to przecież pierwsza lepsza ekipa ratownicza, która dotarłaby na miejsce, po paru minutach ustaliłaby z grubsza, co i kiedy się stało, i od razu wezwała ekipę telewizyjną z helikopterem, by pokazać wypadek światu. Tymczasem oficjalna informacja jest taka, że do katastrofy doszło o 8.56 (RMF poda wtedy nawet, że samolot robił się „po dziewiątej”

(http://www.youtube.com/watch?v=M5TDWvq4GrU&feature=related))

i żadnego helikoptera nad Siewiernym nie ma. Przyjrzyjmy się naprawdę bardzo uważnie (nie pobieżnie) najwcześniejszym relacjom w polskich mediach, kiedy jeszcze sytuacja pod względem dezinformacyjnego przekazu nie jest ustabilizowana (nikt zresztą w najśmielszych snach w Polsce wtedy nie sądzi, że są DWA miejsca zdarzenia) i w tym samym czasie ścierają się w mediach DWIE wersje tego, co się stało:

http://www.youtube.com/watch?v=PkCZVtpmb6E&feature=related

TVN24 przed godz. 10, od 1'39'' materiału: „Wiemy, że były bardzo złe warunki pogodowe, była bardzo gęsta mgła. Samolot nie wylądował, nie przyziemił, słychać było ryk silników, piloci podnieśli tę maszynę, polecieli jakieś półtora kilometra od tego lotniska i tam maszyna się rozbiła, zapaliła się. Wiemy już, że została ugaszona. Mówiliśmy o akcji ratunkowej. Mówiąc „akcja ratunkowa” zawsze jest ta iskierka nadziei, że wyciągnie się z tego samolotu kogoś żywego, ale już wiemy, to jest oficjalna informacja od pani gubernator obwodu smoleńskiego, nikt tej katastrofy nie przeżył...” (to godzina ok. 12.00 ruskiego lokalnego czasu) W „raporcie komisji Burdenki 2” jest mowa o tym, że „ustalenie braku żywych” nastąpiło o godz. 11.40. O której godzinie były na miejscu zdarzenia pielęgniarki cytowane na początku? Relacja W. Batera:

http://www.youtube.com/watch?v=_96X6s2eRvI, który miał otrzymać wiadomość już o 8.40 (polskiego czasu). Bater mówi o próbach dodzwonienia się do członków delegacji i o... blokowaniu telefonów (przez ruskich operatorów, jak się możemy domyśleć). Ale już w relacji dla Polsat News (niedługo po newsie o awarii) o godz. 9.13 http://www.youtube.com/watch?v=E7cYFMrYOo0&feature=player_embedded

Bater przekazuje (przekazaną mu informację), że „z samolotu nie ma co zbierać”. Telefoniczna relacja (wracającego z Katynia) J. Olechowskiego dla TVP Info nadana o 9:43: http://www.youtube.com/watch?v=qPmlRSx6Fxs&playnext=1&list=PL03CC22FE20A86E6D&index=49:

(od 1'57'' materiału) „Ja mam na tę chwilę dwie informacje. Po pierwsze, wiemy o tym, że samolot (…) podchodząc do lądowania zahaczył o drzewa i się rozbił.[UWAGA - przyp. F.Y.M.] Według jednej wersji udało się tak pilotowi wylądować, że w zasadzie tam do żadnych strat wielkich nie doszło. Druga wersja, bardziej pesymistyczna jest taka, że ten samolot już po wylądowaniu, po uderzeniu w ziemię, przypominał kulę ognia, tak mieli tutaj przekazywać naoczni świadkowie tego zdarzenia... Która z tych wersji jest prawdziwa? Mam nadzieję, że w ciągu tych piętnastu, góra dwudziestu minut dotrzemy na miejsce i będziemy mogli te informacje zweryfikować, potwierdzić...”.

Możemy więc z dużą doża prawdopodobieństwa sądzić, że dziennikarze otrzymywali odmienne wersje z różnych źródeł związanych z władzami Smoleńska. Te wersje były związane z trwającymi DWIEMA akcjami, aczkolwiek czekiści starali się za wszelką cenę „ustabilizować chaos” medialny i wprowadzić do obiegu tylko JEDEN scenariusz wydarzeń, związany z lotniskiem Siewiernyj. Dlatego też SPROWADZALI, nakierowywali wszystkich dziennikarzy właśnie na Siewiernyj, a tam trzymali pod bramą, bo prawda, „nie lzia” wchodzić na teren katastrofy. Zaprezentowany w programie B. Wildsteina wywiad z A. Iłłarionowem: http://www.youtube.com/watch?v=6Fjsb2VgKvc,

w którym mowa jest o ruskiej dezinformacji. Czy deza z „czterema podejściami do lądowania” (jak pamiętamy była też relacja świadków, jakoby samolot długo krążył nad Smoleńskiem) nie związana była z tym, że tupolew czekistom sprzed Siewiernego uciekł? Mord smoleński musiał być osłonięty kampanią propagandową, która pomijając wszystkie inne detale związane z maskirowką, zakładała jedno: że w ogóle doszło do katastrofy. Ten fakt miał być najważniejszy z wszystkich i absolutnie, absolutnie, powtarzam, niepodważalny – reszta była już kwestią intensywnej, masowej dezinformacji. Tymczasem, co twierdzę z pełnym przekonaniem po tych wszystkich analizach, które do tej pory przeprowadziłem, największym kłamstwem czekistów może być właśnie to, że była w Smoleńsku lotniczakatastrofa.To że nie było jej w Siewiernym, to jest informacja niemal w stu procentach pewna (potwierdzają to dowody świadczące o aranżacji miejsca na powypadkowe; zebrane przez wielu blogerów). Ale to, że nie było katastrofy w ogóle, to informacja raczej nowa. Coraz więcej wskazuje na to, sądzę, że jeśli już mówić o tym,co naprawdę było w Smoleńsku 10 Kwietnia 2010 r. – to było(po pierwsze)awaryjne lądowanie polskiego tupolewa w godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu, w tymże Smoleńsku, w jakimś (nieznanym nam do tej pory) miejscu. I (po drugie) naprawdę doszło do zamachu na polską delegację, której nie pozwolono z tego samolotu się wydostać i wszcząć alarm w kraju. Jeśli to wszystko, co piszę, jest prawdą, to płk. Putin będzie mieć niedługo o wiele większe problemy niż Rosja w 1612 r. A gabinet ciemniaków powinien zostać natychmiast odwołany, zaś jego członkowie postawieni przed Trybunałem Stanu. I refleksja na koniec. Patrzę na pogodną twarz młodego polskiego oficera, kpt. Artura Ziętka, na pierwszej stronie dzisiejszego „NDz” i myślę sobie nie tylko o pierwszym Katyniu, kiedy to takich właśnie młodych, dzielnych polskich oficerów bestialsko mordowali czekiści, ale i o drugim Katyniu. Myślę o dzielnych polskich pilotach, którzy po mistrzowskim manewrze ucieczki z czekistowskiej pułapki na Siewiernym, własnym życiem przypłacili próbę ratowania pasażerów tupolewa. Polska tym bohaterom, tym heroicznym żołnierzom, wystawi kiedyś pomnik.

http://www.youtube.com/watch?v=H2ikxZnRPEY&feature=related Superwizjer – pielęgniarki (0'27'')

http://www.youtube.com/watch?v=5AJl4CXsBdA&feature=related Superwizjer – relacje ludzi przy garażach (3'14'')

http://www.polskawalczaca.com/viewtopic.php?f=7&t=8844

http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby

http://freeyourmind.salon24.pl/270314,z-punktu-widzenia-zamachowca

FYM

Aż się dziś zagotowałam Trafiłam dziś na artykuł na portalu wpolityce, który przypomniał fakt z przełomu 2008/2009, o którym zupełnie nie wiedziałam, co spowodowało, że aż się w środku zagotowałam. Mogłam się spodziewać po Donaldzie Tusku różnych rzeczy, ale kolejne fakty o nim wciąż mnie szokują:

http://wpolityce.pl/view/6349/Osa_nadaje__61___co_Donald_Tusk_trzymal_na...

Portal przypomniał artykuł z Dziennika:"Przeglądając zdjęcia wykonane przez fotoreportera DZIENNIKA podczas grudniowego wywiadu naszych dziennikarzy z premierem Tuskiem dostrzegliśmy na jego biurku małą, wyciętą z gazety figurkę. Powiększenie wykazało, że to bez wątpienia... Lech Kaczyński. Na wszelki wypadek dopytaliśmy wśród osób mających wstęp do gabinetu szefa rządu."Tak, to prezydent. Kiwa się na małej sprężynce. Ale nikt nie wie, skąd się tam wziął" - usłyszeliśmy od naszego informatora". Prezydent kiwa się na biurku Tuska: http://www.dziennik.pl/drukowanie/137889

"Tak samo niektórzy w otoczeniu Donalda Tuska dostrzegają ten nerwowy tik na jego twarzy, kiedy zmęczenie przechodzi w lekką, choć potencjalnie wybuchową agresję. I tylko oni wiedzą, że w poniedziałek, kiedy wraca z Gdańska, lepiej nie przychodzić z ważnymi sprawami. Pamiętają, że wtedy na pewno jest wściekły i dopiero koło wtorkowego popołudnia odzyska stabilność. Jak to mówią – sinusoida jego nastrojów złapie dobry poziom, by szczyt dobrego samopoczucia osiągnąć w piątek. Słyszą, jak zdarza mu się besztać publicznie dziennikarzy, na co kiedyś nie pozwalał sobie nigdy. Albo wiedzą, że ten dziwaczny gadżet na jego biurku, ten mały, kiwający się w prawo i lewo, wycięty z gazety Lech Kaczyński to nie tyle zabawka, ile mobilizator do walki i wysiłku. To wizualizacja wroga, do którego pokonania dąży, to motor pozwalający odnaleźć w sobie ostatnie zasoby energii. Żeby w chwilach zwątpienia odpowiedzieć na pytanie – po co właściwie tu jestem?"

http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/86934,tusk-i-kaczynski-sa-...

I ten człowiek, człowiek, który miał na biurku coś takiego, ma czelność mówić: "Chciałbym cofnąć czas i coś powiedzieć Lechowi Kaczyńskiemu. To bardzo osobista rzecz, coś serdecznego". Margotte's blog

Kręci się ohydna machina propagandowa TVN24 i GW Właśnie trwa ohydna nagonka w TVN24. Informacja o wysokości odszkodowań dla rodzin ofiar katastrofy jest od wczoraj podawana jako tzw. "jedynka" we wszystkich skrótach informacji tej stacji. Warto zwrócić uwagę, że wielkość kwoty odszkodowania podaje się pomimo faktu, że to tylko PROPOZYCJA do rozważenia przez rodziny (dżentelmeni podobno nie rozmawiają o pieniądzach). Mało  tego siła przekazu rośnie - wczoraj informowano tylko o wielkości, dzisiaj mówi się już że to kwota na jedną osobę (zatem będzie zwielokrotniona w zależności od liczby dzieci). Trwa kolejna ofensywa machiny mającej na celu zantagonizowanie społeczeństwa i nastawienie negatywnie do rodzin a pośrednio do samego tematu katastrofy. Ale jak mówię, to dopiero początek. Bo jak to zwykle jest, funkcjonariusz TVN wiernie podłapuje temat - czyli się "rozkręca" i obecnie odczytuje e-maile od telewidzów w których to oburzone ciemniaki porównują wielkość odszkodowań dla rodzin do wielkości kwot jakie dostali powodzianie...Nawet padło pytanie ile metrów wałów przeciwpowodziowych można by wybudować za kwoty przeznaczone na odszkodowania? Stacja idzie dalej i obecnie news o odszkodowaniach okraszony jest wypowiedzią pana Karpiniuka (on nie chce pieniędzy za śmierć syna), pani Środy i pana Śpiewaka na temat tego czy to "godna" czy "niegodna" propozycja, przecież kraj jest taki biedny... Drugi news TVN24 to najnowszy sondaż partyjny w którym (UWAGA) wzrosło POparcie dla PO (o 1 %)... Nagonce funkcjonariuszy TVN towarzyszy ohydny wpis Skalskiego na Salonie24 (oczywiście wisi na czubku). Już sam tytuł: "Przepraszam, jeszcze raz Smoleńsk, ale..." oddaje stosunek autora do tragedii.  Tu -154 z prezydentem RP na pokładzie, zwodząc atakujące rosyjskie MIG-i, omijając rakiety i pociski rosyjskiej artylerii plot, został trafiony gdy schodził do lądowania po Smoleńskiem. Musiał tam lecieć, gdyż od złożenia - w terminie ! - kwiatów na cmentarzu w Katyniu zależał los Rzeczpospolitej, no i honor Polaków.

Dalej następuje cała seria bzdur łącznie z lansowaniem teorii naciskowej, poparta mądrością wybitnych "autorytetów" III RP: Przekonuje mnie interpretacja Waldemara Kuczyńskiego, do mnie jednak bardziej przemawia to co na tej samej stronie napisał ekspert Tomasz Hypki. Oczywiście dostaje się też J.K.: W jednej z ostatnich wypowiedzi Jarosław Kaczyński stwierdził, że Rosja może się stanie lepsza w następnym pokoleniu. Skądinąd nie bardzo to współgra z jego ciepłą – na prochach ? - przemową do Rosjan w czasie kampanii wyborczej.

Może jako podsumowanie tego wpisu pozwolę sobie zacytować Biuletyn IPN (nr 11-12, XI, XII 2006 - fragment o liście Urbana do Kiszczaka z 22.02.1983): "W liście z 1983 roku szczególnie zwraca uwagę propozycja aby ten nowy twór zajął się również programowaniem i realizacją "czarnej propagandy".  Pomysł Urbana nie doczekał się realizacji, choć Kiszczak uznał go za interesujący i zasługujący na poważne potraktowanie. Świadczy zresztą o tym fakt, że w dzień po wysłaniu listu rzecznik prasowy odbył rozmowę w sprawie swoich propozycji z ministrem spraw wewnętrznych i komendantem głównym Milicji Obywatelskiej Józefem Beimem. Jeszcze tego samego dnia Kiszczak przesłał list od Urbana do Władysława Ciastonia (podsekretarza stanu w MSW, szefa SB), Władysława Pożogi (podsekretarza stanu w MSW, szefa służby Wywiadu i Kontrwywiadu),  Edwarda Tarały (dyrektora Zarządu Polityczno-Wychowawczego MSW, szefa służby Polityczno-Wychowawczej MSW), Konrada Straszewskiego (dyrektora departamentu IV MSW) i innych (tutaj padają w biuletynie dalsze nazwiska) z prośbą o uwagi, wnioski i propozycje.  Przy czym jak sam stwierdzał, jego zastrzeżenia wzbudziły propozycje kadrowe - rzecznik prasowy rządu (Urban) rekomendował do pracy w pione (służbie) propagandowej MSW - Mariusza Waltera, Ryszarda Kotowicza i Zbigniewa Reguckiego. Według Kiszczaka nie do przyjęcia "z mety" były kandydatury Kotowicza i Reguckiego, natomiast osoba Waltera miała wymagać "bardzo starannego sprawdzenia". Ciekawa jest też interpretacja Urbana w liście dotycząca wyboru Mariusza Waltera: Mariusz Walter - nadaje się na głównego konsultanta, jakiegoś szefa programowania, szefa realizacji programów radiowych i TV - jednym słowem na kierownika pionu propagandy, lecz główną siłę koncepcyjno - fachową. Najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce, organizator i koncepcjonista. Przedstawia towarzyszowi Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych. W latach 70-tych był twórcą i naczelnym redaktorem Studia 2 w TV. Wykładowca dziennikarstwa TV na Uniwersytecie Śląskim. Znalazł się w konflikcie z grupa ludzi TV skupionych głównie w Komitecie Zakładowym [PZPR]. Kilkakrotnie wysuwano wobec niego fałszywe oskarżenia: o nadużycia finansowe (upadło), o członkostwo w Solidarności - zupełnie nieprawdziwe. Jedyne co mu można było zarzucić to, że część jego współpracowników związała się z Solidarnością, ale w której redakcji tak nie było (u Rakowskiego też). Pozytywnie zweryfikowany w 1982 roku. Sam się usunął z TV mając dość nękania go. Sprawę zna generał Jaruzelski. Dwukrotnie polecał przyjąć go na powrót do TV. Popiera ten zamysł także Rakowski, Główczyk, Bajdor. Nie przedstawiono jednak Walterowi konkretnej propozycji stanowiska. Walter zwleka z decyzją powrotu żądając satysfakcji i pognębienia jego wrogów. Na razie pracuje w firmie polonijnej, gdzie robią wideo-kasety. Nie jest tą pracą usatysfakcjonowany. Materialnie też nie uznaje jej za dobrą. Walter jest więc w tej chwili do wzięcia i wkrótce będzie za późno, bo ma otrzymać wysokie stanowisko w TV, jak tam mu się oczyści przedpole. Wielki talent i wulkan energii. Oczywiście członek PZPR ale raczej profesjonalista niż polityk. To się chłopaki rozkręcili... nietoperz's blog

22 stycznia 2011 "Złote żniwa"... -  są nie tylko w książce znanego pisarza światowej sławy, pisarza political scence-fiction, pana Tomasza Grossa.- zwanego przez niektórych bajkopisarzem. Ze względu na to, że wiele rzeczy zmyśla, a podobno jest historykiem. Być może, dzisiejszy historyk polityczno-poprawny, to musi być zawodowy zmyślasz.. Tyle rzeczy się dzieje na odwrót zdrowego rozsądku, że trudno się w tej masie połapać, co prawdą jest, a co jest „prawdą” wymyśloną, na potrzeby określonych celów politycznych. Może i jest historykiem - jeśli oczywiście istnieją historycy political scence- fiction. W każdym razie nie jest to przypadek, chyba że istnieje coś takiego jak przypadek zorganizowany, czyli znak- który tylko trzeba  odpowiednio odczytać. Ja go odczytuję jednoznacznie: Polacy są upokarzani na arenie międzynarodowej w określonym przez określone gremia- celu.. Być może chodzi o te 65 miliardów dolarów, które musimy zapłacić, za mienie żydowskie pozostawione przez wymordowanych przez Niemców, obywateli polskich pochodzenia żydowskiego - na terenie Polski.. Ale – o ile wiem- wszyscy, którzy posiadali odpowiednie dokumenty dotyczące własności- już swoją własność odzyskali.. I tak powinno być: własność jest  „świętą” i powinna być zwrócona prawowitemu właścicielowi., bez względu na jego  narodowość, obywatelstwo, poglądy polityczne, zainteresowania, skłonności seksualne, wykształcenie, rasę i tysiące innych czynników. Własność- to własność. Oczywiście jak są odpowiednie dokumenty. Bez dokumentów ani rusz- w cywilizowanym świecie traktującym własność.. Bo jak komuś oddać własność, jak nie ma na to dokumentów?  I komu ją oddać i na jakiej podstawie? To jest dopiero science-fiction.. Jak nie ma dokumentów- w każdym cywilizowanym kraju, własność przejmuje państwo.. No bo ktoś przejąć własność musi, żeby się nie dekapitalizowała.. Potem licytacja publiczna- i niech własność trafi do nowego właściciela, a  pieniądze z licytacji pójdą na budowę gminnej drogi.. I rzecz zostaje zamknięta.. Sprawiedliwości własności staje się zadość. Szkoda tylko, że Polacy pochodzenia żydowskiego , Kościół Katolicki i inne Kościoły majątek odzyskały, a  wielu Polaków boryka się nadal, żeby swoją własność odzyskać.. Nie ma ustawy reprywatyzacyjnej do dziś, o którą to ustawę walczył pan Janusz Korwin- Mikke, jak był posłem w demokratycznym Sejmie, w Kole Poselskim Unii Polityki Realnej- w roku 1992. Walczył przede wszystkim o trzy rzeczy: ustawę lustracyjną, ustawę reprywatyzacyjną i ustawę o zmianie ordynacji wyborczej- jak już demokracja ma być, na  okręgi jednomandatowe, w systemie większościowym, a nie proporcjonalnym- tak jak jest do dziś, który to system utrwala rządy partyjnych demokratów -bonzów nad demokratyczną gawiedzią- parlamentarną. Muszą potem jeść z ręki tego, którzy przyczynił się do ich awansu.. .Z tych trzech rzeczy przeszła jedynie  uchwała( a nie ustawa) lustracyjna, którą zakwestionował zupełnie bezprawnie Trybunał Konstytucyjny, który powołany został do stwierdzania zgodności ustaw z Konstytucją, a w tym przypadku stwierdził niezgodność uchwały(!!!) z Konstytucją(???) DO czego nie miał prawa... To są dopiero jaja.!.I  nikt do tej pory tego problemu nie podnosi, być może dlatego , że zasoby Instytutu Pamięci Narodowej zawierają 1,5 miliona teczek różnych agentów, i było ich tak dużo, że jeden siedzi obok drugiego, a ten obok trzeciego, a ten obok czwartego  i piątego- i żaden o sobie nic nie wie.. I razem budują III Rzeczpospolitą, którą – znowu niektórzy- nazywają Ubekistanem.. Nawet Pan  prezydent Lech Wałęsa na szczęście  były prezydent ,ostatnio powiedział w zdenerwowaniu, że” IPN  zrobił więcej złego niż Służba Bezpieczeństwa”(???) Czy to jest naprawdę możliwe? Więcej złego niż calusieńka  Służba Bezpieczeństwa? Ale nie dodał, czy ze swoim szefem gen Kiszczakiem , czy też bez niego  zrobiła dużo tego złego, ale- mimo to- była lepsza od- złego  Instytutu Pamięci Narodowej.. I to niektórym na dobre wyszło- co widać codziennie w demokratycznym państwie prawnym. Bo mam przed oczami wyobraźni  zdjęcie z Magdalenki, na którym  pan Lech Wałęsa- wtedy jeszcze nie prezydent, wraz  panem gen. Czesławem Kiszczakiem, wtedy szefem wszystkich 200 000 ludzi tajnych i jawnych, którzy dla niego pracowali i panem Adamem Michnikiem opijali zwycięstwo.. Jakie to było zwycięstwo? To już zupełnie inna sprawa.. No i nad kim.?. Chyba był tam jeszcze pan Mazowiecki- późniejszy , pierwszy ”niekomunistyczny” premier. I mimo porozumień- do dzisiaj budowa komunizmu trwa w najlepsze, mimo, że pani aktorka Szczepkowska oświadczyła , że „ komunizm się w Polsce skończył”(???) Ale, chyba nie na pewno, Pani Joanno..? Pani Joanna posadę państwową w Związku Artystów  Scen Polskich  dostała, posadę tę finansuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a wcześniej posada ta była finansowana ze składek członków ZASP-u. Ale postęp się dokonał.. Bo wcześniej było niesprawiedliwie, jak finansowali  posadę ci, którym na tym zależało poprzez składki, a nie tak jak jest dziś.. Posadę finansują wszyscy „ obywatele” III Rzeczpospolitej.. Ale należało przedtem zdjąć spódnicę pokazując gołą d…ę w Teatrze.. No ale posada jest! I jeszcze Pan Lech Wałęsa powiedział  w sprawie IPN_u, że:” Jak najszybciej należy go rozgonić i powołać odpowiedzialnych i poważnych wykonawców”(???) Ciekawe , jakich wykonawców ma na myśli pan Lech Wałęsa? Czy przypadkiem nie swoich współpracowników z Instytutu swojego imienia? Ci byliby najlepsi- to jest oczywiste.. Znowu poginęłyby resztki dokumentów ze sprawy agenta” Bolka”.. Bo pan Lech Wałęsa, będąc prezydentem  pobrał sobie dokumenty sprawy Bolka i ich nigdy nie zwrócił.. Pomagał mu w tym pan Gromosław Czempiński.- wielki as służb.. Wtedy na posadzie w Urzędzie Ochrony Państwa.. I jeszcze na jedno słowo w sprawie tych 65 miliardów dolarów, których domaga się od państwa polskiego Światowy Kongres Żydów z siedzibą w Nowym Yorku, który uważa się za spadkobiercę majątków pozostawionych po Polakach narodowości żydowskiej, a wymordowanych przez Niemców pochodzenia nazistowskiego, czyli narodowo- socjalistycznego.. Nie po linii własnościowej- ale narodowościowej.(!!!) I nie mają na to żadnych dokumentów, które potwierdzałyby kontynuację praw do własności(???). To na jakiej podstawie? Wszyscy, którzy dokumenty mieli- własność odzyskali.. To tak jakbym ja, pojechał do USA i założył sobie Światowy Kongres Polaków i domagał się odszkodowania za wszystkich Polaków pomordowanych przez nazistowskich Niemców, bo ja też jestem Polakiem.. Dlatego taki pozew sąd amerykański odrzucił.. Ale „ Złote żniwa” mają być.. Złote żniwa będą również w Banku Gospodarstwa Krajowego. .Przez parlament przechodzi bowiem obecnie, przy znikomym zainteresowaniu mediów, tak jak sprawą tych 65 miliardów dolarów- nowelizacja ustawy o Banku Gospodarstwa Krajowego(???). Bardzo sympatyczna nazwa.. Gospodarstwa Krajowego.. Czy to nie pięknie brzmi? Nasze wspólne gospodarstwo, czyli bezwłasnościowy komunizm.. Nowelizacja ustawy umożliwi  Bankowi Gospodarstwa Krajowego przeprowadzenie emisji  listów zastawnych zgodnie z przepisami ustawy o listach zastawnych. Co umożliwi ministrowi finansów taka emisja??? Taka emisja” poprzez działanie  własne” pozwoli ministrowi finansów zapewnić bankowi” fundusze własne na poziomie zapewniającym realizację zadań Banku Gospodarstwa Krajowego”(????) Oznacza to, że gdy pan minister Jacek Vincent  Rostowski zechce przeprowadzić akcję „stymulacji rynku za pomocą zabiegu luzowania ilościowego pieniądza”( prawda, że niezła nowa nazwa  dodruku pieniądza ,czyli inflacji!), wystarczy, że Bankowi Gospodarności Kraju, udzieli gwarancji na realizację jego zadań, a Bank Niegospodarności- natychmiast, realizując te zadania- wyznaczone zresztą przez samego ministra- wyemituje listy zastawne w takiej ilości w jakiej sobie Ministerstwo Finansów zażyczy(!!!!????). Tego by Machiavelli razem z Nikodemem Dyzmą nie wymyśli.! Nawet gdyby żyli w tej samej epoce.. No i Dołęga Mostowicz by z nimi żył… Zgodnie z projektem tej samej nowelizacji Bank Gospodarstwa Krajowego- nie będzie mógł nigdy ogłosić upadłości(!!!!). To znaczy wpompują w niego każdą ilość pieniędzy! Ale będą pompować , jak w Mad Maxsie ropę naftową.- pieniądze w ten Bank Niegospodarności Krajowej.. Ile tylko się da, i w nieskończoność. I jeszcze bardziej w nieskończoność... Byleby tylko demokratyczny  Parlament to zaakceptował. Sejm już to robił- kolej na Senat. A potem tylko podpis demokratycznie wybranego prezydenta, który przyczyni się do okradania ludu demokratycznego, który demokratycznie na swojego nadzorcę – głosował. Ot- demokracja! Będą prawdziwie” Złote żniwa” dla biurokracji krajowej, a być może i zagranicznej- jak będą nadal pieniądze pożyczać.. Na ile ONI nas jeszcze okradną? Ile sposobów obmyślą, żeby dobrać się do naszych kieszeni? Już od dwudziestu lat organizują sobie” złote żniwa”, a bajkopisarz Tomasz Gross – tego akurat  nie widzi.. Wymyśla jakieś inne „ złote żniwa”.. Ale może sprawa” złotych żniw” zostanie jakoś wyjaśniona, bo 24 lutego  roku Pańskiego 2011 odbędzie się wizyta naszego rządu, no chyba nie całego, bo część musi pozostać , żeby doglądać gospodarstwa krajowego- w Izraelu.. Prasa nie pisze co będzie głównym punktem programu wizyty  przedstawicieli naszego rządu.. Ale jeśli te 65 miliardów dolarów…??? To nadchodzi czas Apokalipsy.. I to będą prawdziwe” złote żniwa”.. Przygotujmy zawczasu nasze kieszenie. WJR

Dlaczego „oni” nie chcą Polski? A nam po co Polska? Naturalnie z powodów wykluczających pogląd: „Polska stoi na przeszkodzie do…”. Właśnie po to, abyśmy wbrew naszej woli nie stali się częścią czyjegoś planu zapanowania nad światem, a przy okazji nie zostali zupełnie pozbawieni prawa do decydowania o własnym losie. Abyśmy bez strachu przed represją mogli kultywować naszą tradycję, tworzyć własną historię, utrwalać ojczysty język. „Po co mi Polska?” – rzadko kiedy stawiałem sobie to pytanie. Wielokrotnie zastanawiałem się: „Po co ‘im’ Polska?”. Po co była Rzeczypospolita Katarzynie II i Fryderykowi II, po co była Stalinowi i Hitlerowi? Czy tylko po to, by zaspokoić wygórowane ambicje? Czy też do spełnienia wizji odrestaurowania świata pod butem mocniejszych? A może zadziałała zaniżona samoocena? W przypadku pierwszej pary – pragnienie wyrównania rachunków wielowiekowych pariasów z dostojnym republikańskim sąsiadem, w przypadku drugiej – odreagowanie niepowodzenia przy próbie zdobycia panowania nad kontynentem. A więc może zadziałała również pogarda dla wolności? Po namyśle uświadomiłem sobie, że pytanie: „Po co ‘im’ Polska?”, postawiłem „na głowie”. Pytanie powinno brzmieć: „Dlaczego ‘oni’ nie chcą Polski?” lub raczej: „W czym Polska ‘im’ przeszkadza?”.

Na straży wolności Z czysto biologicznego punktu widzenia człowiek musi funkcjonować w oparciu o zdefiniowany sens życia. Człowiek pragnie uczestniczyć w życiu zbiorowości. Stanowi ją rodzina, szkoła lub zakład pracy. Na wyższym poziomie miasto lub wieś, państwo, region Europy i grupa etniczna, i coraz częściej kontynent, a w przyszłości może glob. W obrębie każdej z tych grup człowiek buduje system założeń. Mówimy, że człowiek potrzebuje celu w życiu. Jednak, aby mógł realizować swój najprostszy cel na poziomie komórki rodzinnej, wybudować na przykład dom, musi zrealizować cele w kręgach wyższych. Na poziomie gminy powinien rozstrzygnąć formalności związane z zakupem działki, na poziomie władz państwowych może forsować uchwalenie pakietu ustawowych ulg. Każdy z nas, nawet niezamożny, oczekuje, że państwo umożliwi mu swobodną pracę nad jego założeniami; wykaże właściwą dla tutejszej kultury, doświadczeń historycznych, mentalności wyrozumiałość oraz wrażliwość. Nie będzie dyktowało, jakimi celami powinien się zajmować w pierwszym rzędzie i na którym realizować je poziomie. Jeśli obywatel zamierzy sobie, że chce, aby jego kraj zaczął uczestniczyć w wyścigu na Marsa – państwo nie będzie próbowało złamać jego przekonań. Jeśli zadecyduje, że chce wyjść poza wspólnotę narodową, nie zatrzyma go. Poskromi natomiast każdego, kto będzie próbował zagrozić bezpieczeństwu którejkolwiek ze wspólnot. Zupełnie tak, jak w rodzinie, której „głowa” dba o bezpieczeństwo poszczególnych osób, zaś swemu potomstwu pozwala decydować o swoim losie, gdy osiągnie ono odpowiedni stopień rozwoju poznawczego.

Patriotyzm autoryzowany Wojciech Sadurski, znany w Europie i Polsce profesor prawa, pracownik Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, napisał w 2006 r. w swym artykule „Patriotyzm liberała” następującą rzecz: „Gdy niedawno Parlament Europejski skrytykował narastanie w Polsce ksenofobii, antysemityzmu i homofobii, natychmiast odezwały się u nas głosy oskarżające o brak patriotyzmu tych polskich europarlamentarzystów, którzy głosowali za tą rezolucją. Mówiono o kalaniu własnego gniazda, o nielojalności, o karygodnym skarżeniu się na własny naród… Zamiast refleksji nad zjawiskiem napiętnowanym przez PE podniosły się głosy oburzenia autoryzowanych patriotów. Ale nie na tym polega patriotyzm – zwłaszcza w czasach dla Polski dobrych – że unika się krytyki własnego rządu, także poza granicami Polski. Wprost przeciwnie – różne grupy zawodowe, religijne i inne mogą szukać sojuszników na szczeblu europejskim (…)”. A dlaczego nie na tym polega patriotyzm? Dlaczego „autoryzować” wyższość krytyki na szczeblu europejskim nad krytyką krajową? Kto zabrania dorosłym „dzieciom” krytykować postępki wybranego w elekcji „ojca”? Jakiż to liberał zabiera do swego warsztatu inżyniera społecznego patriotyzm i chce go kroić, a następnie reglamentować? Faktyczna wolność polega na tym, że liberał nie zabroni „zadomowionym” na płaszczyźnie „ponadnarodowej” krytyki rządu narodowego, a czującym dumę przede wszystkim ze swej „małej” Ojczyzny w Polsce, krytyki naruszających jej dobre imię instytucji. Liberał zostawi patriotyzm i ludzi w spokoju, bo liberał wie, że zaczyna się od wyższości jednej idei nad drugą, a kończy na wyższości jednej klasy nad drugą. Rzetelny liberał nie zasugeruje, że patriotyzm na poziomie Ojczyzny jest nienowoczesny lub zbędny. Liberałem był John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych. Liberałem – z mojego punktu widzenia – niestety areligijnym, lecz niezwykle uczciwym intelektualnie. Adams powiedział: „Powinności względem naszego kraju znikną dopiero wraz z końcem naszego życia”. Inny liberał, tym razem z „Gazety Wyborczej”, niejaki Wroński, pisząc o pasażerach Tu-154M, stwierdził rzecz zgoła odwrotną: „Bardziej mi drogie jest życie tych ludzi niźli służba narodowej idei”. Pierwszy z nich był „ojcem założycielem” nowoczesnego narodu – oczywiście za zgodą samego narodu i państwa – dziś wzoru nowoczesności, a drugi z nich jest twórcą… swojego felietonu i liberałem.

Nic w zamian za Polskę Adams zwrócił uwagę na jeszcze jedną ważną rzecz. Patriotyzm nie tylko zapewnia opiekę, ale także wymaga poświęceń i wyrzeczeń. Państwo, jak każdy „rodzic”, jako punkt odniesienia dla uczuć miłości i przywiązania – czyli patriotyzmu, dopomina się lojalności i służby od „dzieci”. „Służba” – takie słowo może być obce liberałom spod znaku „Gazety Wyborczej”, ale nie podróżującemu po świecie profesorowi Sadurskiemu. Słowa „duty” i „service” w Stanach Zjednoczonych odmienia się we wszystkich kontekstach z założeniem – służymy najpierw naszej ojczyźnie, a później „ponadnarodowym” organizacjom. Konkludując, patriotyzm jest niezwykle ważnym regulatorem życia społecznego. Nie można go zlikwidować, można co najwyżej wykrzywić jego znaczenie, nadać mu inne wektory. Jeśli chciałoby się je usunąć, trzeba byłoby dać coś w zamian. W Związku Sowieckim za zdradę swych rodziców wręczano ordery i przyznawano posady, ale obyczaj ten wcale nie uchronił „federacji” przed rozpadem na kilkanaście narodowych republik. Polska jest nam potrzebna jako poprawnie funkcjonujący odbiornik patriotyzmu. Jest nam droga, jest nam niewdzięczna, ma wady, które znacząco wyolbrzymiamy. Lecz nie wzięlibyśmy i nie dalibyśmy żadnych pieniędzy za innych „rodziców”, nawet rodziców z reklamy margaryny oraz ze znajomościami w Zarządzie Dróg Powiatowych. Chcemy być Polakami, bo Polska jako wspólnota istnieje od ponad tysiąca lat. Daje nam poczucie wartości, poczucie bezpieczeństwa oraz chęci podtrzymywania jej egzystencji. Profesor Sadurski ma prawo poszukiwać innej wspólnoty i ma prawo nie zostać za to wyśmiany. Jeśli wskazana przezeń wspólnota okaże się trwalsza i atrakcyjniejsza niż moja Polska, może będę musiał przyznać mu rację. Tak interpretuje się postęp. Lecz póki Unia Europejska istnieje 58 razy krócej od Polski i póki od Grecji po Portugalię oprotestowują ją coraz większe rzesze ludzi, mam prawo zakładać, że nie przetrwa nawet połowy tego okresu. Paweł Zyzak

Autor jest historykiem, doktorantem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, stypendystą Institute of World Politics w Waszyngtonie; opublikował książkę, która zyskała duży rozgłos: „Lech Wałęsa – biografia polityczna legendarnego przywódcy ‘Solidarności’ do 1988 roku”.

Nie szukajmy winnych w wieży na „Siewiernym” Ekspert lotniczy Tomasz Hypki zamieścił w dzienniku „Rzeczpospolita” (nr z 21.01.2011) tekst poświęcony ocenie raportu MAK. Nie pozostawił w nim żadnych złudzeń co do przyczyn katastrofy. Tomasz Hypki (ur. W 1959), działacz NZS i opozycji w latach 80. stał się obecnie obiektem nagonki ze strony zwolenników teorii spiskowej. Określa się go mianem „ruskiego agenta”, „sługusa bolszewików”, „kłamcę”. Wzywa się nawet do zajęcia się nim i innymi ekspertami przez polskie służby specjalne, na okoliczność ich rzekomych powiązań z „obcymi mocarstwami”. Poniżej „obrazoburczy” tekst Tomasza Hypkiego: „Ujawnione ostatnio stenogramy ze smoleńskiej wieży kontroli lotów nie zmieniają oceny tego, co stało się 10 kwietnia w Smoleńsku. Nie ma żadnych wątpliwości, że całość odpowiedzialności za katastrofę spoczywa na stronie polskiej. Lot przygotowano wyjątkowo nieudolnie. Lotnisko w Witebsku, które zostało wyznaczone na zapasowe, było tego dnia nieczynne, o czym w Polsce nie wiedziano. Skalę bałaganu i niekompetencji najlepiej obrazuje fakt, że 10 kwietnia po 9 rano, gdy szczątki rządowego Tupolewa od kilkudziesięciu minut płonęły w lesie pod Smoleńskiem, w polskim Centrum Operacji Powietrznych nadal zastanawiano się nad skierowaniem samolotu na lotnisko zapasowe. Szwankował nie tylko system dowodzenia. Załoga nie miała pojęcia o elementarnych procedurach, które obowiązują w tego typu lotach. Piloci nie mieli wymaganych certyfikatów, potwierdzających znajomość rosyjskich procedur. Pierwszy pilot, który powinien zajmować się pilotowaniem, musiał prowadzić korespondencję, był bowiem jedyną osobą z załogi, która porozumiewała się po rosyjsku. Załoga miała obowiązek się dowiedzieć, w jakich warunkach przyjdzie jej lądować. Gdyby to zrobiła, powinna przełożyć start do chwili, aż warunki w Smoleńsku się poprawią. Ale ostatecznie nie ma dużego znaczenia, czy przed startem załoga znała warunki panujące na Siewiernym. O zalegającej tam mgle piloci na pewno wiedzieli przed nawiązaniem kontaktu z wieżą w Mińsku, wielokrotnie informowała ich o niej również wieża w Smoleńsku. Kolejne ostrzeżenia nie wywierały jednak żadnego efektu, piloci uparcie chcieli lądować. Stenogramy z wieży kontrolnej pokazują, że nie tylko załoga Tu-154 wykazała się skrajną nieodpowiedzialnością. Pilot Jaka-40, który wylądował w Smoleńsku ponad godzinę przed tupolewem, w sposób drastyczny złamał procedury. Nie odszedł na drugi krąg, choć otrzymał wyraźne polecenie z wieży. Warto przy tym zaznaczyć, że większą dyscypliną wykazała się załoga rosyjskiego Iła-76, która wykonała polecenie kontrolerów i odeszła na drugi krąg. Być może to ocaliło jej życie. Załoga polskiego jaka-40 przyczyniła się, niestety, do katastrofy. Po jego ryzykanckim lądowaniu Rosjanie nabrali przekonania, że polskie samoloty są wyposażone w specjalistyczny sprzęt, który pozwala lądować przy niesprzyjającej pogodzie. Pilot jaka nawiązał łączność z załogą Tu-154M. Powinien odradzić jej lądowanie. Tymczasem najpierw uprzedził pilotów tupolewa o fatalnych warunkach pogodowych, ale zaraz potem stwierdził „możecie próbować [lądować], jak najbardziej”. Była to rada, oględnie mówiąc, skrajnie nieodpowiedzialna. Trudno obarczać odpowiedzialnością załogę smoleńskiej wieży kontroli lotów. Wszelkie dywagacje na temat rzekomej winy kontrolerów należy zacząć od stwierdzenia, że w takich warunkach polski samolot w ogóle nie powinien podchodzić do lądowania. Skoro jednak – mimo wielu ostrzeżeń i braku pozwolenia na lądowanie – Polacy się uparli, żeby lądować, kontrolerzy starali im się w miarę możliwości pomagać. Ale nie można skutecznie pomóc komuś, kto lekceważy procedury i reguły. Kontrolerzy dysponowali kiepskim sprzętem, który nie pozwalał na precyzyjne naprowadzanie samolotu przy złej pogodzie. Kontroler wypowiadający słynne słowa: „na kursie, na ścieżce” nie chciał wprowadzić polskich pilotów w błąd. Zapewne podawał te informacje w najlepszej wierze, opierając się na danych ze sprzętu, którym dysponował. To samo dotyczy komendy: „horyzont”, która rzekomo miała paść za późno. Oficer na wieży kontroli lotów nie miał podanej na radarze dokładnej wysokości, na której znajdował się Tu-154, ponieważ jest to urządzenie nieprecyzyjne. Piloci dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli również o tym, że lotnisko jest fatalnie wyposażone. Tę świadomość mieli również ci, którzy przygotowywali przelot. Czy należało próbować lądować na takim lotnisku we mgle? Wiele wątpliwości narosło wokół widzialności, którą smoleńska stacja meteorologiczna oceniła na 800 metrów, podczas gdy komisja ministra Jerzego Millera oszacowała ją na 200 – 300 metrów. Nieprecyzyjna informacja mogła wynikać ze zmieniających się szybko warunków. Trzeba też pamiętać, że takie wartości zawsze podaje się w przybliżeniu, mgła jest zjawiskiem przyrodniczym. Informacja o widzialności nie była zresztą przeznaczona dla pilotów tupolewa, tylko dla załogi wieży. Zupełnym nieporozumieniem jest natomiast mówienie o naruszeniu sterylności wieży. Być może nie panował w niej idealny porządek, ale wszyscy, którzy w niej przebywali, starali się pomóc polskim pilotom. Każdy, kto widział amerykańskie filmy wie, jaka panuje tam atmosfera. Lista zaniedbań i błędów polskiej załogi jest długa. W kokpicie przebywali ludzie, którzy nie mieli prawa tam być, piloci przestawili wysokościomierz ciśnieniowy, żeby wyłączyć system TAWS, który przeszkadzał im w lądowaniu, nie potrafili też poderwać samolotu, kiedy jeszcze był na to czas. Braki w wyszkoleniu i nieznajomość procedur dały o sobie znać w polskim lotnictwie w ostatnich latach niejednokrotnie. Przyczyn katastrofy smoleńskiej należy więc szukać nie na smoleńskiej wieży kontroli lotów, ale w polskim systemie szkolenia pilotów. Trzeba też zauważyć, że po polskiej stronie przyczyny katastrofy wyjaśniają osoby, które wcześniej odpowiadały za bezpieczeństwo lotów w MON. Skrajnym tego przykładem jest pułkownik Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. . Pułkownik Grochowski odgrywa szczególnie aktywną rolę w oskarżaniu kontrolerów z wieży, próbując zrzucić z siebie odpowiedzialność za stan bezpieczeństwa w polskim lotnictwie wojskowym”.

http://mercurius.myslpolska.pl/2011/01/nie-szukajmy-winnych-w-wiezy-na-%E2%80%9Esiewiernym%E2%80%9D/

Admin nie ma nic do dodania. Po prostu daje w pełni wiarę zarówno świadectwu eksperta, jak i własnej logice. Od bełkotu osób przekonanych o stuprocentowej  winie Rosjan, oddziela je po prostu przepaść.

Podał się do dymisji, bo nie powiedział o żonie Żona Roberta Lasoty (PO), wiceburmistrza Wilanowa, dostała pracę w spółce-córce firmy Polnord, największego inwestora w Wilanowie. - Konfliktu interesów nie ma. Żona nie będzie działać na stołecznym rynku - zapewnia Lasota. Robert Lasota drugą kadencję odpowiada w dzielnicy za infrastrukturę i inwestycje. Jego żona Jolanta latem ubiegłego roku została prezesem Polnordu Lublin I. To spółka, która w stu procentach nalezy firmy Polnord, własciciela 170 hektarów na Polach Wilanowskich. Firma buduje tam osiedla w ramach kompleksu Miasteczko Wilanów. Dzielnica od kilku lat domaga się od właściciela gruntów Miasteczka Wilanów, by ten na własny koszt - zgodnie z wcześniejszym porozumieniem - wybudował i przekazał samorządowi sieć dróg. Których konkretnie - tego w tekście nie ustalono. Doprecyzował to dopiero wiceburmistrz Lasota. Na przełomie 2009 i 2010 r. deweloper przekazał dzielnicy w darowiźnie 10 hektarów wybudowanych ulic, m.in. Klimczaka, Hlonda, Sarmacką, Kieślowskiego, Oś Królewską. Wiceburmistrz dwa lata temu kierował też negocjacjami z Polnordem w sprawie odkupienia gruntu pod budowę zespołu szkół i przedszkola, stanęło na ok. 42 mln zł z miejskiej kasy. Wilanowscy samorządowcy kończą z Polnordem rozmowy o tym, aby deweloper wziął na siebie koszt opracowania projektu obu oświatowych placówek. Zobowiązania ma też ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz: Polnord domaga się 175 mln zł odszkodowania za 16 ha wilanowskich działek, które miasto przejęło od dewelopera na drogi. Ratusz chciał płacić, ale dopiero gdy inwestycja dostanie pozwolenie na budowę. Polnord czekać nie zamierzał. Sprawa skończyła się w sądzie, gdzie zapadł wyrok niekorzystny dla miasta.

Świat nie jest taki duży Robert Lasota swoje kontakty z Polnordem określa jako "zawodowo chłodne". - Ma wyjątkowo wyśrubowane wymagania, ciągle coś od nas chce. Domaga się na przykład, żebyśmy poprawiali ulice już przekazane w darowiźnie - narzeka Wiktor Czechowski, dziś dyrektor w Polnordzie odpowiedzialny za sprawy infrastruktury, wcześniej wieloletni wiceburmistrz Mokotowa z ramienia Platformy Obywatelskiej Wiceburmistrz Lasota zapewnia, że nie miał nic wspólnego z angażem dla małżonki. - Dostała propozycję przez znajomych - mówi. - Świat nie jest taki duży, jak widać Polnord pojawił się na lubelskim rynku nieruchomości w 2008 r., powołując spółkę Lublin Property. Żona wiceburmistrza została tam prezesem latem 2010 r., gdy skończyła pracę w PZU, z którym związana była od 2000 r. Polnord to jej debiut na rynku deweloperskim, wcześniej pracowała w branży bankowej. - Pani Lasota? To bardzo dobry ekonomista, świetny menedżer - mówi Wojciech Ciurzyński, prezes Polnordu. - Jestem z niej bardzo zadowolony. Za chwilę rozpocznie naszą pierwszą inwestycję w Lublinie. - Gdy padła ta propozycja zawodowa, nawet nie wiedziałem, że chodzi o spółkę-córkę Polnordu - zapewnia Lasota. Firma nazywała się Lublin Property I, dopiero w grudniu 2010 r. została przemianowana na Polnord Lublin I. Wiceburmistrz przyznaje: - Gdy okazało się, że istnieje zależność własnościowa między firmami, nie kryję, że się nad tym wszystkim zastanawiałem, radziła się mnie też żona. Przeważył argument, że jest to całkowicie lubelski interes, który nie ma żadnych związków z Warszawą. Uznałem, że moja sytuacja rodzinna nie łamie zasad etyki. Problemu nie widzi też prezes Polnordu. - Jaki konflikt interesów? Wilanów to dzielnica, wszystkie dotyczące nas decyzje zapadają wyżej, w urzędzie miasta - wspiera wiceburmistrza.
Funkcje publiczne wymagają poświęcenia Takiej pewności nie mają eksperci. - Prawdopodobnie żadne przepisy nie zostały złamane. Ale konflikt interesów jest - twierdzi Adam Sawicki z Fundacji Batorego. - Wiceburmistrz styka się w ramach obowiązków z firmą Polnord, z drugiej strony jego żona czerpie korzyści z pracy dla tej firmy. Dla czystości sytuacji albo żona wiceburmistrza nie powinna pracować w Polnordzie, albo on nie powinien służbowo zajmować się sprawami związanymi z tym deweloperem. - Bezpośredniego konfliktu interesu nie ma. Ale tworzy się nieczysta atmosfera - ocenia Jerzy Regulski, ekspert do spraw samorządu. Zdaniem Regulskiego albo wiceburmistrz Wilanowa, albo jego żona powinni zmienić pracę. - Sytuacja jest trudna, ale funkcje publiczne wymagają poświęceń. Ta sytuacja jest ryzykowna dla wiceburmistrza. Każda jego decyzja w sprawie Polnordu będzie rodzić pytanie, czy aby nie była po myśli inwestora? Robert Lasota o sytuacji zawodowej małżonki nie informował przełożonych w ratuszu. Uważa, że są to kwestie prywatne, którymi nie musi dzielić się z innymi urzędnikami. - Nie widzę konfliktu interesów. Ustaliliśmy z żoną, że gdyby się pojawił, ona natychmiast zrezygnuje z pracy - mówi Lasota. Gdy zaczęliśmy pytać o sytuację wiceburmistrza Lasoty, w stołecznym ratuszu rozpętała się burza. - Mamy do niego ogromny żal, że nie poinformował o całej sprawie. Jest fachowcem od inwestycji, mógł zostać wiceburmistrzem w którejś z kilku innych dzielnic. Polnord działa tylko w Wilanowie, konfliktu interesów by nie było - narzeka bliski współpracownik prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Późnym popołudniem swojego zastępcę wezwał na rozmowę Ludwik Rakowski, burmistrz Wilanowa. W jej wyniku Robert Lasota złożył dymisję. Została przyjęta. MIchał Wojtczuk, Iwona Szpala
Unia stawia rząd Tuska do kąta

1. W połowie tego miesiąca unijny komisarz ds. polityki gospodarczej Oli Rehn wystosował list do polskiego ministra finansów Jacka Rostowskiego, w którym wyraża najwyższe zaniepokojenie brakiem działań rządu Donalda Tuska w sprawie ograniczenia wysokości deficytu finansów publicznych zarówno w 2011 jak i 2012 roku. Komisarz wyraża poważną wątpliwość odnośnie działań jakie podjął polski rząd aby ograniczyć ten deficyt do poziomu poniżej 3% PKB na koniec 2012 roku do czego zobowiązał w Programie Konwergencji jaki został przesłany do Komisji Europejskiej w lutym 2010 roku. Okazuje się,że ministrowi Rostowskiemu mijanie się z prawdą w sprawie stanu polskich finansów publicznych po prostu weszło w krew. Nie tylko regularnie wprowadza w tej sprawie w błąd polski Parlament i opinię publiczną ale także Komisję Europejską.
 2. Nie ma jeszcze ostatecznych danych za 2010 rok ale deficyt finansów publicznych nie tylko nie zmniejszył się w stosunku do roku 2009 jak deklarował we wspomnianym Programie Konwergencji polski minister, a wręcz przeciwnie wzrósł i prawdopodobnie wyniósł aż 8,5% PKB czyli około 120 mld zł. Ten deficyt jest astronomiczny mimo zamiatania pod dywan wielu wydatków budżetowych (niezaliczanie do deficytu kredytów bankowych zaciąganych przez Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, czy zobowiązań placówek ochrony zdrowia), a także masowej wyprzedaży majątku narodowego. Co więcej w Polsce deficyt finansów publicznych w 2010 rósł mimo ponad 3% wzrostu gospodarczego, podczas gdy w większości krajów UE został wyraźnie zmniejszony przy znacznie niższym poziomie wzrostu, a w niektórych krajach wręcz spadku PKB.

3. Komisja Europejska wszczęła wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu już w 2009 roku ale jeżeli nie doczeka się od Polski przekonywującego dokumentu w którym rząd pokaże realne działania zmniejszające nasz deficyt finansów publicznych poniżej 3% PKB na koniec 2012 roku do wprowadzi 2 fazę tej procedury czyli wstrzymanie wypłat kolejnych transz środków unijnych przewidzianych dla naszego kraju. Rząd Tuska wykonuje więc nerwowe ruchy, których przejawem jest zmniejszenie przekazywania składki rentowej do OFE z 7,3% do 2,3% wypłacanych wynagrodzeń. To rozwiązanie ma wejść w życie już od 1 kwietnia tego roku choć nic nie wskazuje na to aby projekty ustaw w tej sprawie trafiły do Sejmu jeszcze w styczniu. Na tej operacji rząd chce zaoszczędzić około 16 mld zł w tym roku i około 24 mld zł w roku następnym ale to nie wystarczy aby osiągnąć żądany przez UE poziom deficytu. Rząd próbuje więc wprowadzić ustawowe ograniczenia do zadłużania się samorządów, których dług miałby być ograniczony w 2012 roku przynajmniej o 10-11 mld zł z 1,3-16% PKB do 0,7% PKB. Tyle tylko, że wprowadzenie tego ograniczenia zahamuje wykorzystanie środków unijnych, bo samorządy chcąc realizować projekty współfinansowane przez UE muszą wyłożyć środki nie tylko na tzw. wkład własny ale bardzo często całość środków na realizację projektu, który dopiero po jego wykonaniu jest refundowany przez ministra finansów.

4. Rząd wprawdzie w ogóle nie przejmuje się krytyką opozycji, a sposób prezentacji sytuacji naszych finansów publicznych podczas ostatniej debaty w Sejmie urągał wręcz elementarnej przyzwoitości. Debata ta toczyła się w sytuacji kiedy posłowie nie otrzymali nawet jednej kartki papieru na której został by przedstawiony stan finansów teraz i w najbliższych kilku latach. Ale w sytuacji postawienia do kąta przez Komisję Europejską będzie musiał przedstawić tym razem wiarygodny dokument pokazujący realną ścieżkę redukcji deficytu finansów publicznych poniżej 3% PKB. Rząd przyzwyczaił się, że papier jest cierpliwy i każdą do tej pory liczbę przyjmował, tyle tylko, że bardzo niecierpliwa po 2 latach napominania zrobiła się Komisja Europejska i kolejnego weksla bez pokrycia od rządu Tuska już nie przyjmie.
Zbigniew Kuźmiuk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
343
MPLP 342;343 30.04;12.05.2012
342 343
32 Testy 343 [01] 0X 121 Arkusz Egzaminacyjny Etap Pisemny Styczeń 2012 Odpowiedzi Część 1
343 Manuskrypt przetrwania
14 Testy 343 [01]-0X-091-Arkusz Egzaminacyjny-Etap Pisemny-Styczeń 2009-Odpowiedzi, Część 1
31 Testy 343 [01] 0X 121 Arkusz Egzaminacyjny 0X 121 Etap Pisemny Stycze%c5%84 2012
08 Testy 343 [01] 0X 081 Arkusz Egzaminacyjny Etap Pisemny Stycze%c5%84 2008 Odpowiedzi Cz%c4%9
19 Testy 343 [01] 0X 101 Arku Styczen 2010id 18364 (2)
01 Testy 343 [01] 0X 062 Arku Czerwiec 2006id 2960
ActaAgr 133 2006 7 2 343
343
38 Testy 343 [01]-0X-131-Arkusz Egzaminacyjny-Etap Pisemny-Styczeń 2013-Odpowiedzi, Część 1
plik (343)
343 - Kod ramki - szablon, RAMKI NA CHOMIKA, Kody Gotowych Ramek
oznaczenie stali wg norm id 343 Nieznany
kk, ART 343 KK, Postanowienie z dnia 26 sierpnia 2010 r
23 Testy 343 [01] 0X 102 Arkusz Egzaminacyjny Etap Pisemny Czerwiec 2010 Odpowiedzi Cz%c4%99%c5
343 Sliwki

więcej podobnych podstron