W słynnej scenie z „Czterdziestolatka” Stefan Karwowski, na delegacji zagranicznej w Budapeszcie, wybiera się do teatru na szekspirowskiego „Otella”. Zaśmiewamy się do rozpuku oglądając padające ze sceny absurdalnie niezrozumiałe dialogi. Ale sami chodzimy do opery i nie przeszkadza nam to, że czasem nie rozumiemy ani jednego słowa.
Nakłada się tu kilka przyczyn.
Po pierwsze, zgodnie z tradycją opery gra się w języku, w którym zostały napisane. Czyli najczęściej po włosku (pamiętacie jak w „Amadeuszu” Miloša Formana otaczający austriackiego cesarza sanhedryn włoskich muzyków wydziwia, że śpiewanie w „ludowym” języku niemieckim jest mało eleganckie?). Śpiewanie w języku, w którym oryginalnie powstało libretto ma sens, bo kompozytor pisze muzykę pod konkretny tekst. Inaczej wygląda rozkład akcentów, czy samogłosek w słowach włoskich, angielskich, a inaczej w polskich. Włoch może swobodnie wyśpiewać „cantare”. Spróbujmy to samo zrobić ze słowem „śpiewać”. Nie da się.
Po drugie - dykcja. Nie zawsze jest to wina śpiewaków. Czasem fatalnego nagłośnienia, czy niesprzyjającej akustyki. Najtańsze miejsca w teatrze, za filarami, czy pod balkonami, na pewno nie pozwolą nam wciągnąć się w liryczne partie „Halki”, czy „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki. No i artyści nam tego nie ułatwiają...
Po trzecie sama natura tej sztuki. W zwyczajnym życiu wszyscy mówią, a nie śpiewają. Trzeba więc na widowni mocno się wysilić, żeby rozpoznać poszczególne słowa.
Dzisiejszy hermetyczny, niezrozumiały żart altówkowy: Po czym poznać, że altowiolista gra nieczysto? - Po tym, że przesuwa smyczkiem po strunach! (śmiech)
A jednak...
W operze wzruszają nas tragiczne losy Violetty, czy Madame Butterfly, choć bywa, że nie rozumiemy włoszczyzny ani w ząb, albo rozumiemy zgoła opacznie (słynna aria „krocze delicja” z Traviaty). Czemu śmieszy nas węgierski „Otello”, a porusza równie niezrozumiała „La Boheme”? Bo słowa są tylko dźwiękami niosącymi emocje. Język mówiony musimy znać, by wciągnąć się w tą intelektualną zabawę odgadywania znaczeń i przypisywania ich do poszczególnych symboli. Muzyka trafia wprost do serca (to oczywiście przenośnia, nie twierdzę, że w tym kawałku podrobów, który nosimy po lewej stronie pod żebrami, jest coś bardziej mistycznego, niż przepompownia krwi).
Dlatego japońska gejsza z Nagasaki tęskni do amerykańskiego żołnierza po włosku, a rodowita Andaluzyjka Carmen kpi z Don Josego po francusku i nie zastanawiamy się nad tym językowym galimatiasem.
W teatrze, w którym pracowałem, ówczesny dyrektor Bogusław Kaczyński, zdecydował się na śmiały eksperyment i zaczęliśmy grać słynne opery w języku polskim. To była rewolucja na miarę Marcina Lutra i rękawica rzucona w twarz skostniałym interpretacjom obecnym wówczas na scenie Teatru Wielkiego. Pomysł wydawał się strzałem w dziesiątkę, bo zakładaliśmy, że ruszą do nas ludowe masy złaknione wiedzy o co naprawdę chodzi w tych wszystkich włoskich i francuskich bełkotach. Ale to, co doskonale sprawdziło się w operetce („Zemsta Nietoperza” w genialnym tłumaczeniu Juliana Tuwima jest o niebo śmieszniejsza, niż niemiecki oryginał), nie do końca zdało egzamin w przypadku wielkich dzieł. Właściwie nie wiem dlaczego, choć przypuszczam, że odpowiedź jest banalna: nikt nie potrzebuje słów, gdy wszystkie treści niesie w sobie muzyka.
I może to jest tajemnica sukcesu nie tylko opery, ale i radiowych przebojów obcojęzycznych. Gdy nie rozumiemy słów, inspirowana muzyką wyobraźnia podkłada nam piękne obrazy. Gdybyśmy wsłuchali się w tekst piosenek, irytowałaby nas miałkość wielu z nich, ich nieznośna banalność. Już lepiej jest nucić „la, la, la”, niż gimnastykować się próbując wtłoczyć muzykę Pucciniego w klasyczny przebój „Tam na wschodnią stronę”.
Redakcja RMF Classic