883

Marek Popiełuszko: Nie mogłem przestać płakać W rocznicę męczeńskiej śmierci kapelana „Solidarności”, błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki, rozmawiamy z jego bratankiem - Markiem Popiełuszką, który na rocznicowe uroczystości przyjechał do Polski z Chicago. Stefczyk.info: Pamięta pan księdza Jerzego? Marek Popiełuszko: Bardzo dobrze. Został porwany i zamordowany gdy kończyłem podstawówkę. Miałem 14 lat. O porwaniu dowiedziałem się z  telewizyjnego „Dziennika”. To było coś strasznego, szok dla całej rodziny. Nie mogłem przestać płakać.
Dlaczego wyemigrował pan z Polski? Po tym jak ksiądz Jerzy został zamordowany cała moja rodzina była zastraszana. Dla bezpieczeństwa rodzice postanowili, że wyjadę  za granicę. Mieszkam w Chicago od 24 lat. Jak wielu innych Polaków zajmuję się tam budowlanką.
Czy w Chicago wiedzą, że jest pan bratankiem błogosławionego? Znajomi i koledzy oczywiście wiedzą. Nie odmawiam też, kiedy inni ludzie, mający świadomość, że moim wujem jest błogosławiony, chcą się ze mną spotkać i porozmawiać.  Ale to nie jest dla mnie istotne. Najważniejszą osobą jest ksiądz Jerzy. My, członkowie rodziny,  możemy być dla niego jedynie tłem.
Co oznacza dla pana, tak osobiście, świętość ks. Jerzego Popiełuszki? Przede wszystkim ciągle trudno mi uwierzyć, że jest błogosławiony i – mam nadzieję – wkrótce stanie się świętym. Należał zawsze do osób bardzo skromnych i skrytych. Wolał usunąć się na bok niż pokazywać, że jest ważny. Gdyby tu stał z nami, pewnie byłby stremowany, słysząc jak mówi się o nim błogosławiony albo święty.
Modli się pan do niego? Modlę się do Pana Boga za wstawiennictwem  księdza Jerzego. Czasem po prostu z nim rozmawiam. Bardzo mi to pomaga.
Jak pan myśli, o czym mówiłby dziś w kazaniach, gdyby żył? Pewnie o tym samym czego nauczał nas przed swoją śmiercią. O miłości, sprawiedliwości, solidarności. O tym jak traktować drugiego człowieka, by czuł się miłowany. To są prawdy zawsze aktualne.

Ukazała się książka „Matka świętego”o pana babci, Mariannie Popiełuszce. Jak pan zareagował na tę publikację? Jestem bardzo dumny, że traktuje o tak bliskiej mi osobie.  U dziadków spędzałem większość wakacji. Babcia zawsze stanowiła dla mnie wzór. Tak samo jak zmarły dziesięć lat temu dziadek Władysław, ojciec księdza Jerzego. Babcia była stanowcza, a on był sercem rodziny. JKUB

Holokaust Polaków – rozmowa z prof. Richardem Lukasem

O antypolonizmie żydowskich historyków w USA z prof. Richardem Lukasem rozmawia Piotr Zychowicz. 

Piotr Zychowicz.: Tytuł pańskiej książki musiał w Ameryce wzbudzić spore kontrowersje.

Richard Lukas.: O tak, w życiu nie spodziewałbym się, że po jej opublikowaniu rozpęta się taka burza! Pisano o mnie rzeczy wręcz niebywałe. Przekręcano moje intencje i atakowano mnie poniżej pasa. Dostawałem telefony i listy z pogróżkami oraz obelgami. Od momentu wydania „Zapomnianego Holokaustu” w Ameryce przestałem otrzymywać zaproszenia na konferencje naukowe i wykłady. Pamiętam, że moja żona powiedziała wówczas: „Boże, w coś ty się wpakował?!”.

P.Z.: No właśnie, w co pan się wpakował?

R.L.: Amerykańscy historycy dzielą się na dwie grupy. Historyków II wojny światowej i historyków Holokaustu. Pierwsi są bardzo obiektywni i profesjonalni. Ich reakcja na moją książkę była bardzo spokojna i rzeczowa. Zebrałem od nich bardzo pochlebne opinie. Druga grupa – historycy Holokaustu – składa się niemal wyłącznie z badaczy żydowskiego pochodzenia. Oni moją książkę uznali za herezję, a użycie słowa „Holokaust” za skandal.

P.Z.: Dlaczego?

R.L.: Bo uważają, że Żydzi mają patent na to słowo. A próba zestawiania ich tragedii z jakąkolwiek inną to zbrodnia. Moja książka została uznana za „zbyt propolską”.

P.Z.: Trudno sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek stawiał jakiejś innej książce zarzut, że jest „zbyt prożydowska”.

R.L.: (śmiech) O, zdecydowanie – nikt nie ośmieliłby się wystąpić z takim zarzutem. Nikt w Stanach Zjednoczonych nie postawił takiego zarzutu profesorowi Janowi Grossowi. Podział ról jest bowiem z góry ustalony. Żydzi w opowieści o II wojnie światowej są „good guys”, a Polacy są „bad guys”.

P.Z.: A Niemcy?

R.L.: Niemcy są abstrakcją.

P.Z.:  Dlaczego zdecydował się pan napisać „Zapomniany Holokaust”?

R.L.: Zaczynałem jako historyk dyplomacji i wojskowości. Napisałem książkę „Eagles East” o relacjach między Ameryką a Sowietami w czasie II wojny światowej. Potem zająłem się wojennymi relacjami między USA a Polską („The Strange Allies”). Właśnie podczas pracy nad tą ostatnią monografią natrafiłem na sporą liczbę relacji i dokumentów dotyczących cierpień wojennych Polaków. Zorientowałem się, że są to sprawy zupełnie nieznane w Ameryce.

P.Z.: Ta niewiedza wynika z ignorancji czy z innych powodów?

R.L.: Ta niewiedza wynika z pewnego specyficznego podejścia do okupacji Polski w latach 1939-1945. Polska i Polacy dla historyków amerykańskich zajmujących się tym okresem są wyłącznie tłem dla Holokaustu. Zagłada jest wydarzeniem najważniejszym i centralnym. Wszystko inne nie ma żadnego znaczenia, cała historia Polski XX w. jest pisana z perspektywy cierpienia Żydów.

P.Z.: A Polacy?

R.L.: Gdy w latach 80. brałem się za pisanie swojej książki, postanowiłem sprawdzić, co amerykańscy historycy napisali już do tej pory o cierpieniach Polaków podczas wojny. Okazało się, że… nic. Książek o cierpieniach Żydów w Polsce były już zaś wtedy tysiące. Taka sytuacja to kuriozum, zważywszy na to, że ilościowo straty wojenne wśród Polaków katolików były mniej więcej takie same jak wśród Polaków żydów. Stąd też wziął się mój pomysł na tytuł. Uważam, że nie ma powodu, dla którego nie można nazwać tego, co spotkało Polaków, Holokaustem. Polskie ofiary nie były wcale gorsze od żydowskich.

P.Z.: Jak pan tłumaczy tę dysproporcję w podejściu do tragedii Żydów i Polaków?

R.L.: Zacznijmy od prasy. W Ameryce ma ona znaczenie wręcz olbrzymie. Duszą inteligencji amerykańskiej rządzi „New York Times”. Moja książka „Zapomniany Holokaust” w ciągu ostatniego ćwierćwiecza miała w Ameryce olbrzymią liczbę wydań i w środowisku naukowym uznawana jest za „klasykę”. Interesujący się niezmiernie II wojną światową „New York Times” nie poświęcił jej jednak przez te ćwierć wieku nawet linijki.

P.Z.: A posyłał im pan egzemplarze recenzenckie?

R.L.: Zawsze (śmiech). Zawsze też bardzo uważnie czytałem „New York Timesa”, szczególnie jego sekcję z recenzjami publikacji. Przez tych kilkadziesiąt lat dziennik ten nigdy nie opublikował recenzji jakiejkolwiek książki poświęconej okupacji Polski, w której Polacy nie zostaliby przedstawieni jako sprawcy Zagłady i współodpowiedzialni za Holokaust. W ten sposób „New York Times” w odpowiedni sposób kształtuje amerykańską elitę intelektualną.

P.Z.: „New York Times” zastrasza historyków?

R.L.: Nie zastrasza. On ich zniechęca. Wystarczy bowiem przychylna recenzja w „New York Timesie”, aby książka sprzedała się w olbrzymiej liczbie egzemplarzy. Podobne podejście ma zresztą cała machina medialna w Stanach Zjednoczonych. Historyk, który chce być „sławny i bogaty”, historyk, który chce być hołubiony przez gazety, ośrodki akademickie i salony intelektualne, nie będzie więc pisał o cierpieniach Polaków. Po co tworzyć coś, co przejdzie bez echa? Mało tego, może zaszkodzić. Historyk napisze więc kolejną standardową książkę o Holokauście, w której przedstawi Polaków jako zbrodniarzy. Tak jest łatwiej.

To chyba casus wspomnianego przez pana Grossa. Swoją karierę na emigracji zaczynał od pisania o polskim cierpieniu (między innymi znakomite „W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali”). Gdy zorientował się, że nikogo te książki nie obchodzą, zabrał się za „Sąsiadów”. „New York Times” rozpływał się nad nim w zachwytach i dostał Gross etat w Princeton .

Książka „Sąsiedzi” to coś niebywałego. Gdy ją przeczytałem, byłem zdumiony. Gdybym ja napisał coś takiego, książkę opartą na tak nieprawdopodobnie słabej bazie źródłowej, książkę niepodpartą żadną kwerendą i bazującą głównie na spekulacjach, zostałbym natychmiast wyrzucony z cechu historyków. To byłoby dla mnie kompromitujące, straciłbym swoją wiarygodność jako badacz. Pisać coś takiego bez przeprowadzenia badań w niemieckich archiwach – to wręcz niebywałe! Gross nie tylko zaś wydał taką książkę, nie tylko udało mu się uniknąć odpowiedzialności za fatalne błędy zawodowe, ale jeszcze jest za tę książkę hołubiony.

P.Z.: Jak to możliwe?

R.L.: Jest to książka ze słuszną tezą. Książka pisana pod gusta amerykańskich środowisk naukowych. Było kilku historyków Holokaustu, którzy prywatnie wyrazili mi swoje poparcie po tym, gdy napisałem „Zapomniany Holokaust”. „Brawo Richard! Zgadzam się z tobą” – mówili mi w prywatnych rozmowach. Żaden z nich jednak nigdy nie odważył się tego napisać czy powiedzieć publicznie. Wszystkie poważne wydziały zajmujące się Holokaustem na amerykańskich uczelniach są bowiem kierowane przez żydowskich historyków. Nikt nie chce się więc narazić swoim szefom.

P.Z.: Zna pan na pewno przypadek Normana Daviesa, który w latach 80. miał dostać etat na prestiżowym Uniwersytecie Stanford. Kandydatura została utrącona, bo jego książka „Boże igrzysko” została właśnie uznana za „zbyt propolską”.

R.L.: Oczywiście, że znam tę oburzającą historię. Napisałem wówczas bardzo ostry list do rektora Stanfordu, w którym wziąłem w obronę Daviesa. Ten znakomity historyk padł ofiarą patologicznego zjawiska, o którym mówimy.

P.Z.: Ktoś mógłby powiedzieć, że pańskie słowa o żydowskiej dominacji na amerykańskich uniwersytetach to teoria spiskowa?

R.L.: Ktoś taki nie miałby bladego pojęcia o amerykańskich uniwersytetach. To zresztą nie jest problem tylko wyższych uczelni. Mniej więcej 10 lat temu napisałem książkę „Did the Children Cry: Hitler’s War Against Jewish and Polish Children”. Zestawiłem w niej wstrząsające relacje dzieci pod okupacją. Zarówno żydowskich, jak i polskich. Mój wydawca zgłosił ją do prestiżowej Nagrody im. Janusza Korczaka, którą przyznaje Liga przeciwko Zniesławieniom. To najbardziej znana i wpływowa żydowska organizacja w Stanach Zjednoczonych. Nagroda ta jest przyznawana nie przez polityczny zarząd fundacji, ale przez specjalne jury, w skład którego wchodzą Żydzi i nie-Żydzi. Zarząd Ligi się tą sprawą nie zajmuje.

P.Z.: Wygrał pan?

R.L.: Tak, dostałem tę nagrodę. I byłem zachwycony, bo Janusz Korczak jest jednym z moich idoli. Człowiekiem, który reprezentował sobą wszystko to, co najlepsze w obu narodach – polskim i żydowskim. Dostałem więc oficjalną informację, że przyznano mi nagrodę. W międzyczasie zarząd Ligi zorientował się jednak, że jury przyznało nagrodę autorowi „Zapomnianego Holokaustu”. 24 godziny później dostałem list od Ligi, w którym napisano, że nagroda została mi odebrana. Stwierdzono, że nie naświetliłem problemu „w odpowiedni sposób”.

P.Z.: Jak pan zareagował?

R.L.: Wściekłem się! I uznałem, że nie odpuszczę. Natychmiast poszedłem do adwokata i kazałem mu zająć się sprawą. Napisał on list do szefa Ligi Abrahama Foxmana.

P.Z.: Polskiego Żyda, który został uratowany przez swoją polską nianię.

R.L.: Dokładnie. W liście tym mój adwokat zagroził, że uda się z tą sprawą do prasy. A Liga przeciwko Zniesławieniom niczego tak się nie boi jak czarnego PR. Postanowili mi więc nagrody nie odbierać. Wyróżnienie to wręczane jest jednak zawsze podczas wspaniałej uroczystości w Nowym Jorku, po której organizowany jest bankiet. Przychodzi na nią intelektualna elita tego miasta, szeroko pisze o niej prasa. Mnie nagrodę przysłano pocztą… To cena, jaką płacę za „Zapomniany Holokaust”.

P.Z.: Co w pańskiej książce najbardziej oburzyło jej krytyków?

R.L.: To, że sprzeciwiłem się dogmatowi, który obowiązuje w amerykańskim spojrzeniu na Holokaust. A dogmat ten brzmi: Polacy byli antysemitami. Kropka. Część była obojętna wobec zagłady Żydów, a druga część wzięła w niej aktywny udział. W swojej książce podjąłem próbę ukazania prawdziwego oblicza tego problemu. Nie kryłem, że wśród Polaków byli bandyci, którzy podczas wojny zachowywali się niegodnie. Ludzie tacy są jednak w każdym społeczeństwie. Polacy nie mieli monopolu na zło, tak jak Żydzi nie mieli monopolu na dobro. Oba narody były złożone ze zwykłych ludzi. Dobrych i złych. Wśród Żydów podczas II wojny światowej również występowały postawy niegodne.

P.Z.: Kluczowe jest chyba to, jaka była reakcja Polskiego Państwa Podziemnego na patologiczne, antysemickie zachowania wśród Polaków.

R.L.: Oczywiście. A postawa ta była skrajnie negatywna. Ludzie, którzy dopuszczali się niegodnych czynów – jak szmalcownicy – byli napiętnowani i surowo karani. Były przypadki skazywania ich na śmierć i wyroki te wykonywano. Nie będę już mówił o olbrzymiej liczbie Polaków, którzy pomagali Żydom, bo są to sprawy w Polsce dobrze znane. Wystarczy powiedzieć, że było ich znacznie, znacznie więcej niż Polaków, którzy Żydom szkodzili.

P.Z.: Mimo to od żydowskich historyków w kółko słyszymy jedno pytanie: „Dlaczego nie zrobiliście więcej?”.

R.L.: To jest chyba najlepszy przykład ukazujący, jakim nieporozumieniem są badania nad Holokaustem w Ameryce. Jak niekompetentni są prowadzący je ludzie. Ich olbrzymie, wygłaszane ex post oczekiwania wobec narodu polskiego opierają się na kompletnym niezrozumieniu epoki. Wymagania te stawiane są bowiem narodowi, który także był narodem ofiar. Narodowi, który również straszliwie cierpiał.

P.Z.: Oni jednak o tych cierpieniach nie chcą przecież słyszeć.

R.L.: Dokładnie! I właśnie rozwiązał pan zagadkę amerykańskich studiów nad Holokaustem. To, dlaczego nie mają one żadnego sensu. Tych żydowskich historyków z całej historii II wojny światowej interesuje wyłącznie jeden temat. Cierpienie Żydów. Nie interesuje ich nic poza tym. Wszystkie światła skierowane są na Żydów, wszystko pozostałe jest pozostającym w cieniu tłem. Skoro więc cierpienia Polaków ich nie interesują, to o tych cierpieniach nie wiedzą. A skoro o nich nie wiedzą, to wydaje się im, że nie istniały. A skoro nie istniały, to znaczy, że Polacy pod okupacją prowadzili normalne, spokojne życie. Nie byli niczym zagrożeni, Niemcy ich nie niepokoili. Jeżeli rzeczywiście ma się taki obraz niemieckiej okupacji Polski, to trudno się dziwić, że zadaje się pytanie: „Dlaczego nie zrobiliście więcej, aby ratować Żydów?”.

P.Z.: Zamknięte koło.

R.L.: Niestety, żydowscy historycy są po prostu niedouczeni, nie rozumieją i nie znają tematu, którym się zajmują. Piszą swoje książki w próżni. Jeżeli historyk wyrywa jakieś wydarzenie z kontekstu, to otrzymuje zdeformowany obraz. Nie pisze prawdy. Nie można pisać o historii okupacji Polski przez pryzmat doświadczenia tylko jednego narodu. Takie judeocentryczne podejście jest błędne z metodologicznego punktu widzenia. Niestety, innego, normalnego spojrzenia się nie dopuszcza. To właśnie tłumaczy, dlaczego moja książka „Zapomniany Holokaust” wywołała taki szok i oburzenie w USA . Jeżeli tym ludziom od kilkudziesięciu lat wbija się do głowy, że tylko Żydzi cierpieli, a Polacy byli antysemitami i współsprawcami Holokaustu, to nic dziwnego, że gdy pojawił się jakiś facet, który napisał, iż Polacy także padli ofiarą Holokaustu, ci ludzie byli zszokowani.

P.Z.: Naprawdę jest aż tak źle?

R.L.: Dość niedawno zostało przeprowadzone pewne badanie socjologiczne, którego wyniki uważam za katastrofalne. Przebadano amerykańskich nauczycieli akademickich i badaczy zajmujących się Holokaustem. Przyznali oni, że mają negatywny stosunek do Polaków. Jeżeli ci panowie z takim założeniem zabierają się do pisania historii, to naprawdę trudno się dziwić, że zamiast historii wychodzi im stronnicza publicystyka, propaganda. Osobiście widziałem skutki takiej pedagogiki w przypadku młodych ludzi. Są opłakane.

P.Z.: Na przykład?

R.L.: Tak jak panu powiedziałem, odkąd wydałem „Zapomniany Holokaust”, nie jestem mile widziany w ośrodkach akademickich. Naukowcy, nawet jeżeli się ze mną zgadzają, boją się mnie zaprosić. Zdarzają się jednak wyjątki. Pewnego razu zostałem poproszony o wygłoszenie wykładu na jednym z czołowych uniwersytetów w Pensylwanii. Na sali zebrał się olbrzymi tłum. Profesorowie i studenci. Około 500, może 600 osób. Opowiadałem o polskich cierpieniach podczas wojny. Gdy skończyłem, 10 obecnych na sali żydowskich profesorów wstało i w milczeniu, ostentacyjnie opuściło salę.

P.Z.: Aż trudno w to uwierzyć.

R.L.: Niestety, tak było. Pocieszające jest jednak to, że na sali zostali wszyscy studenci. Gdy tylko za profesorami zatrzasnęły się drzwi, zaczęły się sypać pytania. Młodzież była tym, co powiedziałem, całkowicie zaskoczona. „Profesorze Lukas – mówili studenci – przez okres naszych studiów nikt nigdy nam tego wszystkiego nie powiedział. Cały czas wykładano nam polską historię tylko w jej żydowskiej interpretacji. Mówiono nam o cierpieniach Żydów i niegodziwości Polaków, ale nigdy nie powiedziano nam, że Polacy także byli prześladowani”. Niestety, amerykańskie szkolnictwo wyższe na tym polu poniosło spektakularną porażkę. Dochodzi do tego, że ocalali z Holokaustu są cenzurowani przez historyków.

P.Z.: Jak to?

R.L.: Poznałem kiedyś pewną Żydówkę z Polski, która przetrwała niemiecką okupację dzięki wsparciu Polaków. Zwykłych włościan, którzy ją karmili i ukrywali, choć groziła im za to kara śmierci. Gdy to mi opowiadała, płakała. Były to łzy wdzięczności. Powiedziała mi jednak, że bałaby się o tym wszystkim powiedzieć w Ameryce publicznie. Wielu innych ocalałych z Holokaustu mówiło mi to samo. Że ich przeżycia są niepoprawne politycznie. I jeszcze jedna ciekawa rzecz, którą powiedziała mi ta pani – mówiła o podziwie dla olbrzymiego heroizmu tych Polaków. Przyznała, że wątpi, czy gdyby role się odwróciły, ona znalazłaby w sobie odwagę, żeby zrobić to samo. Łatwo więc dzisiaj, w bezpiecznej Ameryce, w bezpiecznym uniwersyteckim gabinecie, rzucać gromy na polski naród i zadawać kretyńskie pytania: „Dlaczego nie zrobiliście więcej?”.

P.Z.: Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że 70 lat po wojnie jedne ofiary tamtego konfliktu skaczą do gardła drugim.

R.L.: To wielki, smutny paradoks. Podczas wojny Polacy i Żydzi jechali na jednym wózku. Oba narody zostały napadnięte, a następnie padły ofiarą straszliwych represji ze strony Niemców. Zginęły miliony Żydów i miliony Polaków. Dziś do Niemców nikt nie ma już pretensji, a Żydzi toczą walkę z Polakami, starając się udowodnić, że to im należy się palma pierwszeństwa w jakimś makabrycznym rankingu ofiar. Doprawdy, historia dziwnie się potoczyła.

Profesor Richard Lukas jest znanym amerykańskim historykiem polskiego pochodzenia. Zasłynął napisaną w 1986 roku książką „Zapomniany Holokaust”, która została właśnie wydana w Polsce przez wydawnictwo Rebis. Opisująca polskie cierpienia podczas II wojny światowej publikacja wywołała bardzo krytyczne reakcje ze strony środowisk żydowskich. Lukas napisał również „The Strange Allies, the United States and Poland, 1941-1945″, „Bitter Legacy: Polish-American Relations in the Wake of World War II”, „Out of the Inferno: Poles Remember the Holocaust”, „Did the Children Cry: Hitler’s War Against Jewish and Polish Children, 1939-1945″.

Polsce grozi konieczność zwrotu ponad 600 mln złotych Taki może być skutek niewywiązania się z terminów, które Komisja Europejska nałożyła na projekty realizowane przez Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia – czytamy na portalu wpolityce.pl. Jak podaje portal, w ramach projektów medycznych realizowanych przez CSIOZ mają powstać m.in. sieć szpitali wysokospecjalistycznych, Elektroniczna Platforma Gromadzenia, Analizy i Udostępniania zasobów cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych czy Platforma udostępniania on-line przedsiębiorcom usług i zasobów cyfrowych rejestrów medycznych. Choć projekty powstają od kilku lat, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wszystkie będą opóźnione. Oficjalne komunikaty w tej sprawie są naturalnie bardzo uspokajające – nie brakuje w nich zapewnień, że „systemy zostały zamówione i są wykonywane, podobno bez opóźnień”. Tymczasem, jak wskazuje portal, z nieoficjalnych informacji wynika, że opóźnienia są nieuniknione, gdyż opóźnione były już nawet procedury zamówienia tych systemów. Na realizację części z wymienionych wyżej systemów zostało Polsce zaledwie kilka miesięcy, gdyż pierwsze z nich muszą być gotowe już w czerwcu 2013 roku. Opóźnienia mogą być w tym wypadku wyjątkowo kosztowne, gdyż mogą skutkować koniecznością zwrotu środków z unijnego budżetu. Wartość wszystkich projektów to  ponad 712 mln zł a aż 676 mln zł ma pochodzić z unijnej kasy. Możliwe, że szef CSIOZ przesunie terminy realizacji niektórych projektów, ale wówczas Komisja Europejska może odmówić ich finansowania a Polska będzie musiała oddać do unijnej kasy setki milionów złotych. W tym kontekście warto zauważyć, że jeszcze w czwartek minister administracji i cyfryzacji Michał Boni zapowiadał, że w najbliższych latach nastąpi unowocześnienie polskiej służby zdrowia. Pozostają zatem pytania, kiedy się to uda i jakim kosztem. MyPiS.pl

Czarna robota premiera Kiedy dochodzi do Katastrofy Smoleńskiej, jest lekko skonsternowany. Był pokorny przez ostatnie miesiące, ale nie sądził, że pójdzie to tak daleko. Władca Kremla przytula go i uspokaja, tak musiało być bracie Tusku, idziemy razem po całą Europę, ale jak trzeba będzie znajdziemy zamachowców. Wyobraźmy sobie przez moment, że Donald Tusk, będąc już premierem wszedł w posiadanie tajemnej wiedzy, że tylko z Niemcami powinien iść przez życie, biorąc przy okazji pod pachę całą Polskę z jej obywatelami. Wyobraźmy sobie dodatkowo, że Angela Merkel zaprosiła go do podziemi Reichstagu i tam - w całkowitej izolacji od świata i satelitarnych szpiegów NSA – powiedziała mu w absolutnej tajemnicy, coś w rodzaju siódmego wtajemniczenia, że Niemcy budują IV Rzeszą i daje mu życiową szansę, by Polska znalazła się w jej granicach, tym bardziej, że już po trosze jest, no i będzie blisko stołu kanclerz, nie tak jak Grecy, którzy będą jedynie ze stołu sprzątać. W zamian oczekuje tylko jednego: pokory. I wyobraźmy sobie wreszcie, a to już jest banalnie proste, że premier się zgadza, wyobraża sobie wielką Polskę, taką Polskę, która nie będzie nienormalnością. Ale czas płynie i do Polski przyjeżdża Putin. Chodzą sobie po molo w Sopocie, ruskie zagłuszarki z Kaliningradu ich chronią przed Amerykańcami, no i Donald Tusk dowiaduje się od władcy Kremla, że ma życiową szansę wziąć udział w budowie nowej Europy, już bez jankesów i tchórzliwego jak zawsze Paryża, za to z Rosją, która za pysk będzie już wkrótce trzymać cały Zachód swoimi kocówkami gazowych rurociągów. Tusk chodzi w te i we w te, kalkuluje, czasu nie ma, a jeszcze dowiaduje się, że jego rywal Bronisław Komorowski jest już od dawna w tę koncepcję zaangażowany. Władimir Putin oczekuje jednego - pokory. Na koniec dodaje, że rozumie przez to również wsparcie w osłabieniu pozycji urzędującego prezydenta, który chce budować jakąś śmieszną wspólnotę państw Europy Środkowej. Donald Tusk waha się przez chwilę, ale się godzi, sądząc, że pokorne cielę dwie matki ssie. Nikogo nie informuje o ustaleniach rozmów z Merkel i Putinem, zaczyna to rozgrywać. Czuje wiatr w plecach i widzi Polskę ssącą i wschód, i zachód. Tego jeszcze przecież nie było w historii Europy, a jest w końcu historykiem. Kiedy dochodzi do Katastrofy Smoleńskiej, jest lekko skonsternowany. Był pokorny przez ostatnie miesiące, ale nie sądził, że pójdzie to tak daleko. Władca Kremla przytula go i uspokaja, tak musiało być bracie Tusku, idziemy razem po całą Europę, ale jak trzeba będzie znajdziemy zamachowców. Tusk doskonale zrozumiał to ostrzeżenie, pamiętając kogo Sowieci wskazali jako sprawców Zbrodni Katyńskiej. Poczuł wtedy po raz pierwszy, że coś jest nie tak, że gdzieś zawiodły jego służby – cywilne i wojskowe, o ile one w ogóle są pod jego kontrolą. Kanclerz Niemiec uspokajała premiera, obiecuje mu stanowisko głównego komisarza IV Rzeszy, no i kilka synekur dla jego przyjaciół, jak dojdzie już do finału operacji demontażu Unii Europejskiej. Tematu Smoleńska starannie unika, mówiąc Tuskowi, by zaufał Moskwie, bo ta ma wobec Polski jak najlepsze plany, a Ameryka i tak odpływa z Europy do Azji. Duma zaczęła rozpierać Tuska i Arabskiego - najbardziej zaufanego człowieka premiera w rządzie. Na żadnym forum partyjnym nikt tego do końca nie powiedział głośno, ale pierwszy dał jasno do zrozumienia, że ma błogosławieństwo Berlina i Moskwy, że teraz to mogą robić w Polsce wszystko. I tak to w zasadzie toczyło się przez jakieś dwa lata. Parabanki okradały klientów, państwo cudownie się rozkładało, a ludzie Platformy rośli w siłę. Media błogosławiły ten stan upojenia się władzą razem z Władzą. I nagle, jakiś zgrzyt, coś pęka, wypływają zdjęcia wskazujące na wybuch na pokładzie samolotu TU – 154. Merkel staje się chłodna i mówi premierowi, że ma teraz dużo pracy i kłopotów z Grecją. W otoczeniu Tuska coraz częściej słychać, że wieje zimnem i z Berlina, i z Moskwy. Mało, że dopuszcza się nawet wariant powrotu Jarosława Kaczyńskiego do władzy, bo Rosja i Niemcy już dłużej nie mogą patrzeć na nieudolność polskiego rządu, a Smoleńsk sprawia jednak za dużo kłopotów i trzeba to jakoś w końcu wyjaśnić. No, a poza tym. te amerykańskie i chińskie, o zgrozo, satelity. No i wyobraźmy sobie przez moment, a jest to możliwe, że Donald Tusk zdaje sobie sprawę, że tym razem to jemu grozi nocna zmiana, że on, po prostu, odwalił za Berlin i za Moskwę czarną robotę w Polsce. Gdyby kiedyś nie powiedział „Polska to nienormalność”, to może wybraliby kogoś innego. Tak zupełnie na marginesie, to sondaże wyraźnie już wskazują, że Polacy nie chcą tego premiera. GrzechG

Donald Tusk nie jest od tego, żeby zbawiać Unię, ale od tego, by bronić interesu Polski Premier Donald Tusk ogłosił sukces po szczycie Unii. Polski sukces w sprawie budżetu. I zaprezentował się jako zwycięzca ostrego pojedynku z brytyjskim premierem Davidem Cameronem. Po tym sukcesie można się założyć, że gdy przyjdzie do szczegółów, to Brytyjczycy załatwią sobie wszystko, co chcą, zaś Polska przyjmie to, co jej spadnie z pańskiego stołu. Jak zwykle zresztą za czasów obecnego rządu. Cameron chciał, by strefa euro w razie jeszcze głębszego kryzysu ratowała się sama, czyli popierał odseparowanie ewentualnego budżetu ratunkowego dla eurogrupy od budżetu dla całej Unii. Donald Tusk, podobnie jak francuski prezydent Holland, bohatersko bronił tzw. budżetu solidarnościowego. Wiele wskazuje na to, że to Cameron może mieć rację, a nie Tusk. Premier Wielkiej Brytanii oświadczył, że składka jego kraju będzie zamrożona, z brytyjskiego rabatu nie ma zamiaru rezygnować, a jeśli jacyś płatnicy netto do unijnego budżetu chcą zwiększać środki z pobudek solidarnościowych, powinni to robić sami, w ramach eurolandu. Cameron chce się zabezpieczyć przed tym, żeby budżet na lata 2014-2020 nie był wykorzystywany na różne akcje ratownicze, nawet jeśli nie będzie to robione wprost, a poprzez różne by-passy. Cameron myśli bowiem przede wszystkim o brytyjskim interesie i trafnie ocenia tzw. unijną solidarność. Tak zwaną, bo nie chodzi o solidarność, tylko interesy Niemiec, Francji i ewentualnie Włoch. Donald Tusk chce być prymusem europejskości i przede wszystkim myśli o całej Unii, co jest raczej śmieszne niż dla Polski korzystne. Pewne jest to, że Unia tak szybko z kryzysu nie wyjdzie, więc będzie kombinowanie, jak wykorzystać budżet Unii do różnych akcji ratunkowych, bo rządy poszczególnych krajów mają już dość kolejnych zrzutek. Głównie z powodu własnych wzburzonych wyborców. Prace nad budżetem na lata 2014-2020 m.in. dlatego idą tak opornie, że państwa ponoszące dotychczas największy ciężar walki z kryzysem w eurolandzie, chętnie część obciążeń przeniosłyby na budżet Unii. Wszyscy się więc przyczaili i kombinują, jakby tu wyrolować słabszych i co bardziej naiwnych. A oczywiście najbardziej naiwni są europrymusi. Tylko po co występować w roli rzecznika interesu wszystkich, zamiast bronić własnego interesu? Często po szczytach Unii można odnieść wrażenie, że premier Tusk bez najmniejszych oporów „łyka” wszystkie podsuwane mu europejskie i solidarnościowe przynęty, natomiast nie potrafi oddzielić tego „picu” od istoty prowadzonych w Unii gier interesów, także tych wokół budżetu. Chciałbym się mylić, ale najpewniej znowu będzie tak, że występując w imieniu całej Unii, dla siebie załatwimy znacznie mniej niż gdyby nasz rząd walczył o swoje i tak się nie przejmował zbawianiem całej Unii.

Stanisław Janecki

Arystokracja herbu Czeka Niezliczone potomstwo Feliksa Dzierżyńskiego jest dziś wszędzie, gdzie tworzy się rosyjską potęgę. Wykształcone w latach 70. w bezpieczniackich akademiach, zawładnęło po rozwiązaniu KGB (następcy Czeka – Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem) w 1995 r. Federalną Służbą Bezpieczeństwa, wywiadem i kontrwywiadem. Byli kagiebiści i ludzie z FSB są w administracji, kierują MSW, stoją na czele korporacji państwowych o strategicznym znaczeniu, kontrolują zbrojenia. Zajmują miejsce przetrzebionej jelcynowskiej oligarchii. Władimir Putin, także oficer KGB, a z końcem lat 90. szef FSB, od 2000 r. przeprowadza z powodzeniem to, czego nie zdążył zrobić zmarły w 1984 r. Jurij Andropow – ojciec idei przejęcia struktur państwa przez służby. Jako pierwszy w historii Sowietów szef KGB, który w 1982 r. został sekretarzem generalnym partii komunistycznej, Andropow zaczął ściągać do centrum decyzyjnego na Kreml kagiebistów, by przeprowadzić modernizację ZSRS, czyli operację znaną pod nazwą pierestrojka. Na początku XXI wieku Putin uruchomił mechanizmy wchłaniające najzdolniejszych funkcjonariuszy służb specjalnych do administracji oraz biznesu. Dziś co czwarty członek najściślejszej polityczno-ekonomicznej elity kraju był lub jest oficerem FSB, prokuratury, milicji czy wojska – twierdzi rosyjska socjolog Olga Krysztanowska. I dodaje: gdyby liczyć każdego związanego z organami bezpieczeństwa, to udział we władzy tzw. siłowników wzrasta do prawie 80 procent. Państwo rosyjskie jest więc rządzone przez funkcjonariuszy służb specjalnych – od prezydenta, przez najróżniejsze agendy centralne, po władze regionów: gubernatorów i tzw. pełnomocnych przedstawicieli Putina. – Nie ma w Rosji ani niezależnych polityków, ani mafiosów. Wszyscy muszą działać pod dyktando wszechmocnych służb – mówił niedawno Jurij Felsztynski, emigracyjny historyk, przyjaciel Aleksandra Litwinienki zamordowanego przez Kreml w 2006 r. radioaktywnym polonem za ujawnienie części tej prawdy.

Czekiści z KGB i FSB tworzą strukturę nomenklaturową na podobieństwo tej z czasów sowieckich, z tą jednak różnicą, że miejsce wiernych, ale miernych i pogrążonych w urzędniczym marazmie partyjnych działaczy zajęli ludzie o innej mentalności i daleko szerszych możliwościach. Są dobrze wykształceni – często zagranicą, utrzymują pochodzące jeszcze z dawnych czasów wpływy w najważniejszych sferach życia w Rosji, mają kontakty na Zachodzie, gdzie niejeden z nich służył w wywiadzie, mówią biegle językami obcymi, sprawnie wykonują zadania, są zdyscyplinowani. Inteligentni profesjonaliści, mocni poczuciem wspólnoty celu: pieniędzy i władzy. A oto oni.

Rodem z Łubianki

Siergiej Iwanow, emerytowany generał wywiadu, obecny wicepremier Federacji Rosyjskiej, z Putinem poznał się na służbie w petersburskim (wówczas leningradzkim) KGB. Potem – podobnie jak Putin – przeszedł do pracy w wywiadzie zagranicznym. Kiedy Władimir Władimirowicz został w 1998 r. szefem FSB, pociągnął Iwanowa czekistowskim zwyczajem za sobą, czyniąc z niego własnego zastępcę. Nie inaczej było później: za prezydentury Putina Iwanow odpowiadał jako minister obrony za odbudowę militarnej siły Rosji i zdobywanie nowych technologii. Za zbrodnie rosyjskie w Czeczenii również. Polakom znany jest z udziału w powołanej przez Putina 10 kwietnia 2010 r. komisji rządowej „do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej”.

Igor Sieczin, też były kagiebista i znajomy z sowieckich czasów, podąża za obecnym prezydentem jak cień od początków jego politycznej kariery w petersburskim merostwie. Wicepremier w rządzie Putina podczas krótkiego antraktu w sprawowaniu przez tego ostatniego władzy prezydenckiej teraz kontroluje surowce energetyczne na stanowisku dyrektora generalnego największego koncernu naftowego Rosnieft, najważniejszego – obok Gazpromu – państwowego przedsiębiorstwa Rosji. Tego samego giganta, który przejął majątek Jukosu po aresztowaniu w 2003 r. jego szefa Michaiła Chodorowskiego. Wtajemniczeni twierdzą, że za intrygą przeciwko Chodorkowskiemu stoi właśnie Sieczin. Rok temu Rosnieft podpisał z amerykańską firmą Exxon umowy na wydobycie gazu łupkowego, powodując wycofanie się Exxonu z poszukiwań w Polsce.

Wiktor Iwanow (nie mylić z wicepremierem), szara eminencja na Kremlu, decyduje o rozdziale stanowisk w administracji prezydenckiej. Jako szef komisji antykorupcyjnej ma w rosyjskich warunkach władzę nieograniczoną niczym poza wolą samego Putina: może utopić każdego. Ma pod swoją kontrolą Aerofłot oraz zbrojeniowy koncern Almaz-Antei zajmujący się też technologiami kosmicznymi – formalnie jest szefem rad nadzorczych.

Nikołaj Patruszew, generał KGB, przejął kierownictwo FSB po Putinie w 1999 r. i utrzymał się na tym stanowisku tak długo, jak długo Putin był prezydentem po raz pierwszy, a więc do roku 2008. Za jego rządów FSB wysadziła w powietrze bloki mieszkalne w Rosji, by stworzyć pretekst do najechania Czeczenii po raz drugi. Obecny sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji zasłynął w wypowiedzią z 2009 r., w której nie wykluczył „prewencyjnego” użycia broni atomowej. – Dotychczasowe zagrożenia dla Rosji nie straciły na aktualności – powiedział, wymieniając rozszerzenie NATO i jego „nasilającą się działalność wojskową”. Kilka lat wcześniej oskarżał polskie służby o „aktywność przeciw Rosji w obwodzie kaliningradzkim”. Jego dwa nieoficjalne pobyty w Polsce w 2011 r. związane były z katastrofą smoleńską. W styczniu podczas obchodów 20-lecia Biura Bezpieczeństwa Narodowego rozmawiał – według nieoficjalnych informacji – na temat stanowiska polskich władz wobec raportu MAK; w lipcu miał interesować się zawartością przygotowywanego wówczas raportu Millera.

Wiktor Czerkiesow, generał KGB i FSB, też stary znajomy Putina, stoi na czele służby do walki z narkotykami. Swoje szczególne przywiązanie do tradycji wyraził, pisząc w 2004 r.: „Pozostaję pełen wiary w najważniejszą rzecz – sens mojej pracy jako czekisty. W sens mojego czekistowskiego losu”.

A inni? Siergiej Naryszkin, kolega ze szkolenia wywiadowczego w latach 70., dziś przewodniczący nie tylko Dumy, ale i reaktywowanego w czerwcu tego roku Rosyjskiego Towarzystwa Historycznego (polityka historyczna się kłania); generał KGB Aleksandr Bornikow, wieloletni szef KGB w Leningradzie, obecny dyrektor FSB; generał Raszyd Nurgalijew, dawny kontrwywiadowca, zawsze przy Putinie – czy to w randze ministra spraw wewnętrznych, czy to jako sekretarz Rady Bezpieczeństwa; generał Walentin Sobolew, były dyrektor FSB, teraz zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa; Andriej Bieljaninow – szef służby celnej; Igor Szczogoliew – minister łączności…

Czekistowskie dynastie Po nich nadciąga już młodsze pokolenie. Bratanek Putina, Igor, jest wiceprezesem Masterbanku; jego siostra Wiera wchodzi w skład Rady Nadzorczej Ganzakombanku. Na najwyższych stanowiskach w branży finansowej pracują synowie wicepremiera Siergieja Iwanowa: starszy Aleksandr – wiceprezes Wnieszekonombanku, i młodszy, Siergiej junior – prezes firmy ubezpieczeniowej Sogaz. Denis Bortnikow, syn szefa FSB, jest wiceprezesem państwowego Wniesztorgbanku, który zdominował handel zagraniczny, a syn jego poprzednika Patruszewa, Dmitrij, zarządza Rossielchozmankiem, gigantem obsługującym rolnictwo.

Można dostać zawrotu głowy? A to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Służby bolszewickiego chowu nie tylko dorobiły się majątków i wkroczyły na salony światowej finansjery. Przemierzywszy długą drogę z Łubianki, wykształciły nowe państwowotwórcze elity. I właśnie te elity budować będą Rosję, z którą przyjdzie się nam zmagać o własną podmiotowość. Anna Zechenter

Bielecki tłumaczy „Inwestycje polskie”, a o Projekcie Chopin ani mru mru. Kłamali, kłamią i będą kłamać! Jan Krzysztof Bielecki udzielił wywiadu red. Janinie Paradowskiej na antenie Radia TOK FM. Został zapytany o swoją rolę w Projekcie Chopin. W 2006 roku Bielecki, wtedy prezes Banku Pekao SA, złożył swój podpis na tzw. Umowie Wspólników z włoskim deweloperem Pirelli notowanym na giełdzie w Mediolanie. Tym samym oddał za darmo prawa majątkowe do nieruchomości banku i… innych spółek z grupy kapitałowej Pekao SA. Nie tylko. Bez kompensaty finansowej sprezentował na 25 lat prawa do hipotek klientów banku! Te fakty beztrosko zataił przed nadzorem finansowym i rynkiem publicznym. Sprawę podjęło Prawo i Sprawiedliwość. W wywiadzie Paradowskiej Bielecki atakuje właściciela Malmy, twierdząc że to on, Bielecki wygrywa sprawy w sądach i odsyłając zarazem słuchaczy do wyroków sądowych. Spytałem Michela Marbot, byłego właściciela Malmy, co o tym myśli. Odpowiedź brzmi:

To szczyt bezczelności. W Projekcie Chopin chodzi o Polskę i o Pana Bieleckiego, a nie o mnie i właśnie, dlatego sprawa stała się tak polityczna! Po aferze z sędzią Milewskim sądy gdańskie nie są wiarygodne! A przecież przed tymi właśnie sądami prowadzone były moje sprawy, które pan Bielecki wygrał. A chwilę później Marbot dodaje:

Bielecki mówi o sądach, ale sam nie idzie do sądu o ochronę własnego imienia i honoru, bo wie że wszystko co piszemy i mówimy jest prawdą. Bielecki tchórzliwie ucieka od odpowiedzi na temat Umowy Wspólników, którą jako prezes Pekao SA podpisał z włoskim Pirelli. Ciśnie się do głowy pytanie: „czy Bielecki nie widzi problemu korupcji politycznej w sądach i prokuraturze, które to instytucje jak dotąd od lat skutecznie go chronią?” Oczywiście nie odpowie na pytanie, a zaatakuje słabszego.

PS. „Inwestycje polskie” to nie jest próba przejęcia kontroli nad majątkiem narodowym – zarzeka się szef Rady Gospodarczej u Paradowskiej. Jasne, jasne. Gdzieżby tam. To co to w takim razie jest (?), bo takie przedsięwzięcie z całą pewnością nie uzyska finansowania ze źródeł zewnętrznych. I z całą pewnością nie wystartuje przed końcem 2013 roku. Kłamali, kłamią i będą kłamać! Jerzy Bielewicz

Konferencja smoleńska oszustwem Oszustwo Smoleńskie jest integralną częścią Zamachu Warszawskiego. Konferencja smoleńska, która za parę dni otwiera swoje podwoje, jest częściową emanacją tego oszustwa, którego celem jest utrzymanie naszej uwagi po ruskiej stronie, gdzie 10 kwietnia 2010 roku nic tragicznego się nie wydarzyło. Oszustwu  Konferencji Smoleńskiej przewodniczy jej  Przewodniczący:  Prof. Dr hab. inż. Piotr Witakowski, AGH University of Science and Technology, Poland

Konferencja ma parametry:

http://www.konferencjasmolenska.pl/

Cel:Stworzenie forum dla przedstawienia interdyscyplinarnych badań dotyczących mechaniki lotu i mechaniki zniszczenia samolotu TU-154M w katastrofie smoleńskiej.

Termin: 22 października 2012 roku Miejsce: Warszawa

Konferencja jest oszustwem, a to wynika z bardzo prostego faktu: Wszystkie katastrofy bada się od początku do końca, od startu, poprzez lot, do momentu rozbicia się samolotu. Jaki start, taki finisz można by powiedzieć, zaś konferencja – swym porządkiem  – temu po prostu przeczy. Nie podejrzewamy licznych profesorów, aby tego nie pojmowali. No chyba, że ktoś ma nawyk czytania od końca. Już bezpośrednio, po akcji propagandowej katastrofy smoleńskiej 10 kwietnia 2010 napisaliśmy w artykule pod tytułem:

„Na koniec: Najbardziej nieprawdopodobna wersja katastrofy samolotu 101. czyli:
Kłamstwo wiarygodniejsze niż prawda”

Następujące słowa:

„….Bez wątpienia 96 zostało zamordowanych. Nie wiadomo, jaka była to śmierć, może wszyscy byli martwi już w Warszawie. Może kapitan nie dotknął nawet steru samolotu. Czy ginęli od kuli w głowę, czy od trucizny? Można przypuszczać, że ciała ofiar celowo masakrowano do granicy nierozpoznawalności, a to ze względu na obawę związaną z ew. sekcją zwłok. Oględziny ciała mogą ujawnić to, czy ciało zostało zmasakrowane u osoby żyjącej, czy też po zgonie. Ustalenie tego momentu mogło poważnie obnażyć kulisy zamachu. Istotne jest to, że w Smoleńsku rozbił się bliźniak i nie było tam ciał, zaś samolot ten nie spalił się tak jak zaplanowano, skutkiem czego pozostały dowody poszarpanych blach pokrycia (od sil normalnych do powierzchni), co świadczy wyraźnie o podłożonym ładunku detonacyjnym. Czarne skrzynki nie świadczą zaś o czymkolwiek. Towarzysze napiszą cały zapis na nowo. Jeżeli zapisy skrzynek mogłyby coś okazać, to nic innego jak  tylko kolejną fuszerkę fałszerzy i zbrodniarzy. Tak jak po partacku rozbili samolot bliźniak  i  nie potrafili go “porządnie” spalić na miejscu, tak mogą też coś pomylić w nowo tworzonym zapisie. Towarzysze nad Wisłą pomogą towarzyszom w Moskwie zatuszować ew. uchybienia. A są także towarzysze w szerokim świecie, ci też pomogą. Należy mieć świadomość co do tego, że zamach ani nie był robotą jednej osoby, ani jednego państwa. Zamach ten jest rezultatem zmowy międzynarodowej – przypuszczalnie nowej Jałty. O ile inicjatywa, inspiracja lub doraźne korzyści mogły przeważać w jedną lub drugą stronę, to jednak nikt nie robił tego na własna rękę.”

http://gazetawarszawska.com/zamach/

http://zamach.eu/100511%20Klamstwo%20wiarodniejsze%20niz%20prawda/Klamstwo.htm

Ostania akcja propagandowa, teraz ze zdjęciami zabitych i zmasakrowanych ciał, oraz – na innych osobnych ujęciach – z korpusem zabitego mężczyzny przypominającego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który nie ma nóg, prawej ręki, a ukazuje ślad po sekcyjnym otwarciu jamy brzusznej i klatki piersiowej, trwa i potwierdza jedynie to, co zostało już ponad dwa lata temu napisane na stronach http://zamach.eu/ Jest robione wszystko, aby dramat Zamachu Warszawskiego przesunąć do Smoleńska, zauważmy nawet to, że bardziej zakonspirowani agenci służb używają określeń „zamach smoleński”. Tej narzucanej dramatyce smoleńskiej odwracającej uwagę od Okęcia, służą właśnie te straszne zdjęcia. Do zdjęć tych, co podkreślają agencje polskojęzyczne z Warszawy, ich rosyjski publicysta dodaje komentarze mówiące o „mordzie rytualnym”. Rozbicie samolotu w Rosji miałoby – według niego – mieć także jakiś aspekt mordu rytualnego. Brzmi to dodatkowo strasznie. Ale Jeżeli już, to :

- mordu rytualnego nie dokonano w Smoleńsku, ale w Katyniu,

- nie teraz, ale podczas II Wojny Światowej,

- nie na członkach delegacji, ale na Polskich Rezerwistach,

- nie dokonali tego Rosjanie – jak sugeruje geografia publicysty – ale żydzi.

Mordu katyńskiego dopuścili się żydzi i miał on aspekt mordu rytualnego. Miało to nie tylko związek z genetyczną nienawiścią żydów do Narodu Wybranego Wiecznego Przymierza, jakim są Polacy, ale ten mord był kamieniem węgielnym zaplanowanej Judeopolnii, którą chciano zbudować w Polsce i do tego potrzebne były tamte ofiary. Nie były one przypadkowe. Nie jest także  przypadkiem to, że ta ponura ale i prosta prawda nie jest ujawniona. Tak Breżniew, jak i Putin otwarcie stwierdzili, że wszystkich dokumentów katyńskich nie opublikują, bo boją się reakcji żydów.

Te zdjęcia domniemanych ofiar smoleńskich, z rzekomej katastrofy publikowanych przez Rosjanina, wykazują szachrajstwo: głowy pourywane, ale bez większej ilości krwi, ciała utytłane w błocie, ubrania zdarte aż do bielizny. Dziwne, że na matach nie widać ani luźnych zmasakrowanych szczątków ludzkich, ani  np śladów krwi na ubraniach ratowników , zdjęcia nie ukazują jakiejkolwiek “dynamiki” fotografowanej sytuacji. Ubrania i buty są zdarte z ciał po to, aby nie było znaków szczególnych rzekomych ofiar, a błoto, którym umazano ciała jest także elementem maskującym ( zdjęcia ukazują twardą suchą trawę podłoża). Trupy zdają się mieć typ obrań , które nie bardzo pasują do  uroczystej chwili w Katyniu. Ciała martwych są spuchnięte i raczej – ludzie ci nie żyli już z od kilku dni. Głowy są pourywane po to, aby nie rozpoznać twarzy, ale też i w celu, aby – w razie potrzeby – do ruskiego korpusu dołączyć polską głowę polskiej ofiary. To dużo łatwiej przemycić z Polski do Rosji samą głowę, a nie całe ciało, ciało będzie można znaleźć na miejscu i dopasować je do głowy (płeć ma pasować), o ile zajdzie taka pilna potrzeba. A te kilka zaledwie ciał dobrze zachowanych, to znacznie mniejszy kłopot logistyczny niż wszystkie 96 ciał ofiar zamachu. Po co to wszystko? Właśnie teraz? To proste;  aby przywitać – nagłośnić – w/w „Konferencję Smoleńską” jej członków, Konferencja zaczyna się za parę dni i będzie prać skutki rozbicia się samolotu, który nawet nie wystartował. A sama Konferencja jest właśnie po to, aby „rozgadywać” dramat smoleński, nawet z mordem rytualnym, który zawsze źle się kojarzy wystraszonym Polakom, no ale teraz to musiało się opłacać: przemilczeć Okęcie. (-) Krzysztof Cierpisz

Rynek Forex będzie nadal zyskiwał na wartości Internetowy dostęp do rynku walutowego dla inwestorów indywidualnych w Polsce ma już ponad 10 lat. W 2001 r. pojawił się pierwszy broker, a w 2002 r. na rynek weszły firmy, które są na nim obecne do dzisiaj. Popularność Forexu nieprzerwalnie rośnie. Na świecie popularność tego rynku odzwierciedlają notowane na nim dzienne obroty, które wzrosły od wartości 2 bln dol. w latach 2004-2005 do ponad 5 bln dol. obecnie. W ostatnim kwartale, podobnie jak na większości rynków finansowych, obroty spadły średnio o 30 proc. Zakłada się, że to jedynie korekta i już wkrótce doświadczymy nowych, rekordowych poziomów.

Stały rozwój technologii Zaangażowanie kapitału na Forex wymaga obsługi platformy transakcyjnej, za pośrednictwem której zawiera się transakcje. Liczba internautów i posiadaczy smartfonów czy tabletów rośnie, więc brokerzy muszą rozwijać i wprowadzać nowe technologie i kanały dostępu do rachunku. Ewolucji podlegają również same platformy transakcyjne, które są coraz sprawniejsze, szybsze, oferują więcej narzędzi i funkcjonalności, a przy tym są intuicyjne w obsłudze i oferują wysoki poziom bezpieczeństwa. Dzisiaj inwestorzy indywidualni są już bardzo wymagający. Oczekują kilku platform transakcyjnych  np. osobnej platformy internetowej, którą mogą otworzyć z każdej przeglądarki, platformy instalowalnej z możliwością korzystania z gotowych „robotów” do przeprowadzania transakcji czy platform mobilnych. Co więcej, część brokerów rozwija też kanały społecznościowe umożliwiające „podglądanie” lub kopiowanie zachowania innych inwestorów. Jednakże ten segment będzie opanowany przez globalnych brokerów, którzy zapewnią inwestorom możliwość naśladowania tysięcy traderów, w tym z innych krajów.

Bessa nie jest przeszkodą Paradoksalnie trudna sytuacja na rynkach finansowych, która utrzymuje się od 2008 r., sprzyja inwestowaniu w waluty. Warto pamiętać, że w obecnych warunkach strategia inwestycyjna „kup i trzymaj”, chętnie stosowana przez inwestorów akcyjnych, rzadko pozwala zarobić. Od parkietów akcji inwestorzy zwracają się więc w kierunku rynku Forex, gdzie popularne są bardziej aktywne strategie typu „day trading” lub „swing trading”. Bazując na nich, inwestorzy starają się zarobić nie na długoterminowym wzroście wartości aktywów, ale na krótkoterminowych wahaniach ich cen, do czego świetnie nadaje się Forex. Oczywiście z uwagi na wykorzystywaną dźwignię finansową rynek Forex jest niewspółmiernie bardziej ryzykowny niż rynki bez lewarowania.

Nie tylko waluty Popularyzacji internetowych platform transakcyjnych będzie sprzyjać również poszerzanie wachlarza instrumentów finansowych, do jakich dają dostęp. O ile bowiem nazwa Forex nawiązuje tylko i wyłącznie do kursów walut (skrót od angielskiego foreign exchange), o tyle dziś na tej samej zasadzie inwestorzy mogą angażować się w bardzo różnorodne klasy aktywów, w tym akcje, indeksy giełdowe czy surowce. Szansę taką daje oferta tzw. kontraktów na różnice kursowe (CFD), które odzwierciedlają wahania cen bardzo różnorodnych instrumentów bazowych. Dziś CFD oferuje coraz większa liczba brokerów w Polsce, co będzie zachęcać inwestorów zainteresowanych innymi rynkami niż walutowe.

Potrzebna edukacja Mimo „mody” na Forex, trzeba pamiętać, że nie jest to inwestycja dla każdego. Z powodu wspomnianego już zastosowania mechanizmu dźwigni finansowej, Forex związany jest z wysokim ryzykiem poniesienia strat, których wysokość może przekroczyć nawet wielkość wpłaconego depozytu zabezpieczającego. Żeby osiągać zysk, trzeba więc najpierw opanować odpowiednią wiedzę oraz umiejętności z zakresu analizy fundamentalnej i technicznej, a także wypracować skuteczną strategię inwestycyjną. Niejednokrotnie inwestowanie w waluty wymaga też dużych nakładów czasowych, ponieważ w ramach niektórych strategii inwestor powinien na bieżąco śledzić zmiany cen na rynku. Dlatego brokerzy, którzy przedstawiają Forex jako zabawę lub „maszynkę do zarabiania pieniędzy”, wprowadzają potencjalnych inwestorów w błąd. W tym kontekście dalszy, dynamiczny rozwój usług inwestycyjnych na Forex będzie zależał od rzetelnego informowania o ryzyku przez brokerów oraz gotowości inwestorów do poszerzania swojej wiedzy.

Obiecujące perspektywy, mniej brokerów Rynek usług inwestycyjnych związanych z Forex będzie w najbliższych latach nadal zyskiwał na wartości, a znaczną część obrotów będą generowali inwestorzy indywidualni. Oczekuje się jednak dużego przetasowania wśród brokerów, a dokładniej – konsolidacji. Dla firm, które postawiły tylko na jeden mały rynek danego kraju, nieustanne zwiększanie zakresu działalności będzie wielkim wyzwaniem, ponieważ wydatki na nowe technologie przy ograniczonej liczbie potencjalnych klientów będą coraz większym ograniczeniem. Przypomina to historię światowych brokerów instytucjonalnych na rynkach rozwiniętych lub po prostu klasyczną sytuację dużego nasycenia rynku, który wymaga regularnych inwestycji w technologię. Łukasz Wardyn

Dochody będą mniejsze niż zakłada projekt budżetu Patrzę na zależność dochodów podatkowych budżetu państwa oraz całego sektora finansów publicznych od PKB. Okazuje się, że okres 1999 – 2011 rozpada się na trzy wyraźne podokresy:

A. 1999-2004

B. 2004-2007

C. 2007-2011

Dane o tych dochodach są dostępne w informacjach publicznych Ministerstwa Finansów. Sam otrzymałem je, a także odpowiednie wykresy, bezpośrednio z tego źródła. W okresach A i C mamy stosunkowo niskie tempo wzrostu realnego PKB. Aby wyeliminować wpływ trendu na współczynnik korelacji i wartości estymowanych parametrów, należy estymować równanie: zmiana dochodów podatkowych jako liniowa funkcja zmiany nominalnego PKB oraz np. tempa wzrostu realnego PKB. Ta druga zmienna daje nam korektę wpływu pierwszej zmiennej, wynikającą z wpływu koniunktury gospodarczej. Zależności zmian dochodów od zmian PKB powinny być i są bardzo podobne w okresach A i C, ale całkiem inne niż w okresie B. Teraz jesteśmy w obszarze oddziaływania niskiego tempa wzrostu PKB, kiedy to m.in. rośnie szara strefa, maleją marże zysku, tempo wzrostu importu jest niskie, etc. W przypadku budżetu państwa, w latach 1999 – 2004 przyrosty dochodów podatkowych i nominalnego PKB w tych trzech okresach były, wg przesłanych przez Ministerstwo Finansów danych, następujące:

Przyrost dochodów podatkowych (w mld zł) + cło Przyrost nominalnego PKB

A. 19,5 258,8

B. 70,3 252,2

C. 37 347,9

Te dane pokazują ogromną różnicę między okresem B (wysokie tempo realnego PKB), a okresami A i C (niskie tempo realnego PKB). Projekt budżetu na 2013 r. zakłada, że dochody podatkowe wyniosą 253,9 w br. i 267 w 2013. Zatem przyrost dochodów w okresie 2012 – 2013 ma wynieść 22 mld zł. Tymczasem przyrost nominalnego PKB w tym czasie ma wynieść 1688,3 – 1524,7 = 153,6 mld zł. Dotąd w okresie C przyrost dochodów kształtował się na poziomie 10,6 proc. przyrostu PKB (dobry rok 2011 nawet może nieco zawyżać tę relację). Lata 2012- 2013 są zapewne pod względem tempa wzrostu kontynuacją okresu C. W tym okresie oczekiwałbym więc przyrostu dochodów na poziomie 16,3 mld zł, tj. o około 6 mld zł mniej niż zakłada projekt budżetu. Owszem pojawia się nowy typ podatku od niektórych kopalin, w wysokości 2,2 mld zł. To zmniejsza nadwyżkę do ok. 4 mld zł. Podejrzewam, że gdyby przeprowadzić podobną analizę w odniesieniu do całego sektora, to nadwyżka urosłaby do ponad 10 mld zł. Ponadto rozszerzenie analizy na wpływy ze składki na ubezpieczenia społeczne zwiększyłoby tę nadwyżkę jeszcze bardziej, bo budżet zakłada spory, moim zdaniem zbyt duży, wzrost nominalnego funduszu płac. Zachęcam analityków bankowych lub ich asystentów do takiej poszerzonej analizy. Prof. dr hab. Stanisław Gomułka

Struktury są alternatywą dla rynku akcji Produkty strukturyzowane na dobre zadomowiły się na naszym rynku finansowym. Są efektem poszukiwania „Świętego Graala” inwestycji – bądź jak kto woli metodą na „mieć ciastko i zjeść ciastko”, czyli umożliwić ponad przeciętną możliwość zarobku dla jego nabywcy przy kontrolowanym poziomie ryzyka zainwestowanych środków. Niestety, podobnie jak instrumenty finansowe z klasy pochodnych, produkty strukturyzowane wymagają minimum wiedzy w celu ich zrozumienia, czyli określenia kiedy (w jakich okolicznościach) nabywający zarabia, a w jakich traci. Tutaj widzimy podobieństwo do zakupu akcji – jeżeli dobrze dobierzemy spółkę, jej akcje wzrosną, wtedy zarobimy, jeżeli spadną, stracimy.

Wzór na zysk? O ile w przypadku akcji, umiejętne inwestowanie polega na ciągłej analizie sytuacji spółki i rynku, na którym działa (podejście fundamentalne), bądź analizie bieżącego kursu akcji w korelacji do kursu historycznego (podejście techniczne), o tyle w przypadku produktów strukturyzowanych, mamy inną sytuację – zazwyczaj oferujący (emitent) podaje nam gotowy wzór – sytuację rynkową – przy której zarobimy, bądź poniesiemy określoną (kontrolowaną) stratę. W mojej opinii produkty gwarantujące ochronę kapitału, również narażają nas na stratę, gdyż tak czy inaczej, powierzając środki finansowe i inwestując w taką strukturę, w przypadku niezrealizowania dodatkowego zysku i zwrotu zaangażowanego kapitału, ponosimy stratę w postaci inflacji oraz kosztu alternatywnego (zysku, który byśmy uzyskali, inwestując te same środki w inny instrument – lokatę bankową bądź obligacje skarbowe).

Czym jest produkt strukturyzowany? Aby to wytłumaczyć, należy zrozumieć sens ich istnienia dla instytucji finansowej (np. banku). Otóż jest to metoda na pozyskiwanie środków finansowych w celu ich dalszego (re) inwestowania. Więc emitent dzięki nim pozyskuje środki finansowe od klienta. Aby wyróżnić się na rynku i spowodować, że klient właśnie jemu te środki finansowe powierzy, musi obiecać (potencjalnie) wyższe zyski od inwestycji alternatywnych. Zatem produkt strukturyzowany jest to najczęściej połączenie kilku (przynajmniej dwóch) instrumentów finansowych – klasycznego depozytu/lokaty oraz instrumentów pochodnych (tzw. derywaty), które w zależności od określonych sytuacji rynkowych, dzięki związanej z nimi dźwigni finansowej, umożliwiają uzyskanie zysku przekraczającego kwotę ich zakupu. Tak oto mamy inwestycje w produkt strukturyzowany, załóżmy „super euro”, który daje możliwość ponadprzeciętnego zarobku, jeżeli euro w stosunku do naszej złotówki się umocni – jest to połączenie produktu klasycznego z instrumentem pochodnym uzależnionym od kursu waluty wspólnotowej do polskiego złotego.

Diabeł tkwi w szczegółach Produkty strukturyzowane umożliwiają również inwestowanie w klasy aktywów niedostępnych dla potencjalnego Kowalskiego, jak na przykład produkt strukturyzowany związany ze zbiorami soi, indeksem giełdy nowojorskiej, czy też poziomem zbiorów (a co za tym idzie ceną) pszenicy w Kanadzie. Dlaczego więc produkty strukturyzowane mogą być alternatywną dla rynku akcji? Z prostego powodu, są one adresowane do inwestora nieprofesjonalnego, który nie ma zamiaru spędzać określonego czasu dziennie na śledzeniu zdarzeń w spółkach i na rynkach, na których te spółki działają czy też ich notowań historycznych. Założeniem takiego inwestora jest, że emitent produktów strukturyzowanych posiada odpowiednią wiedzę oraz kapitał intelektualny wśród pracowników stojących frontem do klienta, pozwalający dobrać odpowiedni produkt strukturyzowany do założeń klienta (okresu, na który chce zainwestować, spodziewanego zysku w kontrze do akceptowanego poziomu ryzyka). I tu pies pogrzebany. Największą bolączką polskiego rynku produktów strukturyzowanych jest niewłaściwa forma ich prezentacji.

Świadomy równa się zadowolony Niedopasowanie produktów do świadomości i potrzeb inwestycyjnych, czy też – niestety jeszcze – często brak odpowiedniej wiedzy pracowników instytucji finansowych oferujących dany produkt strukturyzowany, budzi w konsekwencji niezadowolenie klienta z niezrealizowanych zysków bądź poniesionej straty. Świadomy klient to zadowolony klient, niezależnie od sytuacji rynkowej. Produkty strukturyzowane są alternatywą dla rynku akcji, ale wymagają dobrze wyedukowanego personelu po stronie oferującego i zrozumienia potrzeb klienta, wręcz zbudowania mu odpowiedniego portfela inwestycyjnego. Obecnie, dzięki staraniom naszej rodzimej giełdy, klient ma możliwość zakupu i sprzedaży produktów strukturyzowanych na rynku (tzw. ETP), co zdecydowanie zwiększa płynność i umożliwia lepsze tworzenie portfeli inwestycyjnych. Ponieważ rynek jest młody, spodziewam się jego rozwoju oraz zwiększenia popularności tych produktów w portfelach Polaków oraz dobrego zarabiania na nich.

Wojciech Kaszycki

Emisja obligacji lekarstwem dla Centrum Zdrowia Dziecka? „Zamierzamy wyemitować obligacje o wartości 100 mln zł, a dochód z emisji ma być przeznaczony m.in. na inwestycje w Centrum Zdrowia Dziecka” - poinformował dzisiaj rzecznik CZD Paweł Trzciński. Centrum jest zadłużone na około 200 mln zł.

"Obligacje będą wyemitowane w ciągu kilku tygodni przy udziale profesjonalnej firmy, która uczestniczyła już w takich projektach dotyczących innych szpitali" - powiedział Trzciński. Dodał, że obligacje emitują liczne szpitale w Europie. "Wpływy z emisji mają być przeznaczone na bieżącą sytuację w centrum i na inwestycje" - podkreślił rzecznik CZD.

CZD na początku października ograniczyło planowe przyjęcia pacjentów do czterech klinik. Powodem był brak pieniędzy. Pomoc udzielana jest chorym z zagrożeniem życia lub z możliwością pogorszenia stanu zdrowia. Nad planem restrukturyzacji CZD pracuje obecnie specjalny zespół ekspertów powołany przez ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza. Plan przedstawiony przez dyrektora CZD prof. Janusza Książyka był analizowany przez ekspertów m.in. z resortów finansów i skarbu oraz Banku Gospodarstwa Krajowego i Agencji Rozwoju Przemysłu. Eksperci wskazali, że plan posiada braki formalne i wymaga korekty, gdyż nie był poprzedzony wystarczającymi analizami, jest nieadekwatny do przychodów. Resort skarbu ocenił, że koszty powinny spaść o 48 mln zł, a nie o 23 miliony. Plan naprawczy przedstawiony przez CZD przewidywał obniżenie kosztów wynagrodzeń przez m.in.: likwidację wybranych stanowisk pracy, ograniczenie umów cywilno-prawnych, wprowadzenie systemu pracy ciągłej w wybranych komórkach organizacyjnych, zmianę systemu dyżuru medycznego w części klinik, politykę niezatrudniania pracowników, którzy rozwiązują umowy po uzyskaniu uprawnienia do świadczeń emerytalnych, ograniczenie godzin nadliczbowych. Planowane oszczędności z tego tytułu miały wynieść w ciągu dwóch lat 6,6 mln zł, co jest równoważne likwidacji 90 etatów. W planie przewidziano także obniżenie kosztów zużywanych leków, materiałów medycznych, odczynników. Oszczędności miały wynieść 10,5 mln zł w ciągu dwóch lat. Zgodnie z planem w CZD miało nastąpić obniżenie kosztów obsługi zadłużenia poprzez uzyskanie kredytu restrukturyzacyjnego w Banku Gospodarstwa Krajowego. Planowane oszczędności z tego tytułu miały wynieść do 2,2 mln zł. O kłopotach CZD zaczęło być głośno na początku września, kiedy prof. Książyk wysłał list do Arłukowicza, w którym apelował o pomoc finansową i o ratowanie placówki. Trzciński mówił wówczas, że sytuacja placówki od dawna jest dramatyczna i wielokrotnie informowano o niej m.in. resort zdrowia. W odpowiedzi Arłukowicz podczas konferencji prasowej podkreślał, że CZD musi być dostosowane do realnych warunków funkcjonowania. Zapewniał też, że nikt nie kwestionuje jakości świadczeń medycznych wykonywanych w tej placówce, a jedynie sposób zarządzania. PAP

Algorytm najlepszego wyboru nie tylko w małżeństwie Mimo to kwestia modelowania „parowań” ma, jak widać, bardzo szerokie zastosowania praktyczne i może być przydatna. Warto jednak przy tym zdawać sobie sprawę z jej ograniczeń, bo jak mawiał Harry Callahan, „człowiek musi znać swoje ograniczenia”. Zaczęło się od opracowanego w latach 60. XX w. algorytmu, który opisywał przykład nazywany „problemem stabilnego małżeństwa”. Nie chodziło o odpowiedź na odwieczne pytanie, jak żyć, lecz o dość prosty problem obliczeniowy, zademonstrowany na przykładzie małżeństw. Algorytm ten ma dla jego twórców wagę przyznanej właśnie nagrody Nobla. A wygląda to tak: powiedzmy, że mamy w pomieszczeniu 10 mężczyzn i 10 kobiet. Załóżmy, że każde z nich może stworzyć własną osobistą listę preferencji pokazującą, kto według niego samego jest najbardziej atrakcyjny. Każdy mężczyzna może uszeregować subiektywnie atrakcyjność kobiet od najlepszej (pierwsza) do najmniej atrakcyjnej (dziesiąta). Każda kobieta jest w stanie uszeregować analogicznie, jak podobają się jej mężczyźni.

Algorytm Davida Gale’a i Lloyda Shapleya oferuje „rozwiązanie” tej sytuacji. Mianowicie otwieramy niekończącą się konkurencję. Mężczyźni w pierwszej rundzie oświadczają się tej kobiecie, która jest najwyżej w ich skali preferencji. W skrajnym przypadku wszystkie kobiety otrzymają propozycję i sprawa będzie od razu zamknięta. W drugim skrajnym jedna z nich otrzyma 10 propozycji. Pośrodku będą takie przypadki, że niektóre panie otrzymają kilka opcji, a inne pozostają bez propozycji. W każdym wariancie te, które propozycje otrzymają, udzielają odpowiedzi albo odmownej, albo „niech będzie, dopóki nie trafi się ktoś lepszy” (cóż za stereotypowe podejście do kobiet!). Nadchodzi runda druga. Mężczyźni, którzy usłyszeli w zasadzie odpowiedź pozytywną, nie mają potrzeby w kolejnej rundzie szukać kogoś następnego, bo mają zarezerwowaną najlepszą — na razie — opcję z dostępnych. Ci, którzy nie otrzymali takiej odpowiedzi, w następnej rundzie wybierają opcję drugą z możliwych. I znowu część z nich otrzymuje odpowiedzi pozytywne, a część negatywne. Niektóre kobiety, które już wcześniej wyraziły zgodę warunkową, mogą otrzymać lepszą propozycję. Wtedy zrezygnują ze swojego poprzedniego wybranka, a ten zostanie uwolniony, by złożyć w następnej rundzie propozycję kobiecie, która jest na ich liście na niższym miejscu. I tak do skutku — osiągnięcia pewnej „równowagi”.

Aby dwoje chciało na raz Jaki jest efekt końcowy tego wyścigu? Jak przedstawia to opisany przez Gale’a i Shapleya algorytm, efekt będzie „stabilny”. W końcu osiągniemy taki efekt równowagowy, że powstaną małżeństwa „stabilne”, to znaczy takie, w których nie będzie bodźca do rozpadu. Każdy mężczyzna będzie miał możliwie najlepszą dostępną kobietę. Oczywiście niektórzy z nich woleliby być z inną, ale ta inna nie wolałaby być z nimi. Ta inna preferuje tego męża, na którego się zgodziła. Dlatego sytuacja jest „stabilna” — jest równowaga, ponieważ nie istnieje hipotetyczna para, którą woleliby stworzyć jakiś mężczyzna i jakaś kobieta. Dlatego mówimy o tym jako o „problemie stabilnego małżeństwa”. Gdyby na przykład trzymać się zasady, że wybory są trwałe (i raz dobrana para musiałaby się trzymać razem), to efekt końcowy byłby zupełnie inny. Niektóre kobiety wybrałyby mężczyzn gorszych, choć za jakiś czas mogłyby dostać lepszą ofertę. W obawie jednak przed przegraniem w tej rozgrywce zaakceptowałyby wybór gorszy. Podobnie mężczyźni — mogliby oni celować w opcje mniej korzystne dla siebie, ponieważ obawialiby się, że w wypadku przegrania o najlepszą, wolne pozostałyby kobiety w ich oczach jeszcze mniej atrakcyjne.

Praktyczna strona teoretycznego modeluPrzykład jest bardzo obrazowy, chociaż „problem stabilnego małżeństwa” oczywiście kompletnie nie stosuje się do związków małżeńskich z pewnych powodów, do których wrócimy poniżej. Na koniec wspomnimy także o ograniczeniach stosowania takich algorytmów. Najpierw jednak powiedzmy o ciekawych zastosowaniach praktycznych. Za praktyczne ich zastosowanie odpowiada przede wszystkim drugi tegoroczny noblista — Alvin Roth (David Gale zmarł kilka lat temu). Wskazany powyżej algorytm nie jest przecież bardzo trudny. Stanowi łamigłówkę matematyczną, którą w zasadzie spodziewalibyśmy się już dawno mieć skrupulatnie opracowaną. A badania nad nią i jej bardziej skomplikowanymi wariantami trwają dopiero kilkadziesiąt lat. Pierwszy praktyczny przykład to system rekrutacji do szkół, widoczny również na polskim podwórku. Kandydat do szkoły (obojętnie, czy średniej, czy wyższej) staje przed problemem, którą szkołę wybrać. Problem w tym, że jeśli wybierze najlepszą i się nie dostanie, to w kolejnej rundzie (skoro już miejsca będą zajęte) będzie musiał pójść do jednej z gorszych. W ten sposób w szkole o średnim poziomie mogą znaleźć się najgorsi uczniowie, bo ci od nich lepsi próbowali aplikować do najlepszej szkoły i się nie dostali. Teraz będą musieli pójść do tych słabszych. Sprawa się rozwiązuje, jeśli zastosuje się powyższy algorytm. Miejsca w szkołach wystarczy potraktować jak „kobiety” z modelu, a kandydatów uznać za „mężczyzn” (feministki uspokajam, wśród tych „mężczyzn” z modelu są również prawdziwe kobiety). Kandydaci mogą uporządkować szkoły pod względem tego, która jest dla nich najlepsza, a które mniej ważne (jak atrakcyjność „kobiet” we wspomnianym modelu). Szkoły natomiast mają swoje kryteria, którzy kandydaci są ich zdaniem najlepsi (czyli odpowiedzi „póki co akceptuję”). W efekcie zastosowania algorytmu można stworzyć „stabilne” rozwiązanie, czyli takie sparowanie miejsc w szkołach i uczniów, że nie istnieje rozwiązanie lepsze. To znaczy, że nie zdarzy się sytuacja po sparowaniu, w której jakiś student powie, że wolałby inną szkołę i jednocześnie ta szkoła by powiedziała, że wolałaby go przyjąć na miejsce innej osoby, która już wcześniej się zgłosiła. Jeśli przyjęlibyśmy zasadę, że kandydaci wybierają szkołę tylko raz (ich wybory są trwałe), to może się to skończyć sytuacją „niestabilną”. Istniałaby taka szkoła, do której wolałby trafić student i jednocześnie ta szkoła wolałaby, żeby on do niej trafił zamiast kogoś innego.

Pomoc w wyborze szkoły lub szpitala Na bazie tego algorytmu zbudowano na przykład w USA system National Resident Matching Program (NRMP), który dotyczy absolwentów medycyny. Każdy z nich szuka szpitala, żeby zostać w nim „rezydentem”. Znowu przykład bardzo podobny do sytuacji z małżeństwami i szkołami. W pewnym momencie rozpoczynała się konkurencja o rezydentów i szkoły oferowały miejsca osobom na dwa lata przed stażem. Ci natomiast woleli opóźniać swoje decyzje, żeby mieć pewność, czy nie znajdą czegoś lepszego. Obecnie stosowany algorytm pozwala stworzyć sytuację stabilną. Kandydaci mogą przedstawić swoją listę preferencji; od najlepszej dla nich placówki do najgorszej. A szkoły przedstawiają swoje kryteria wyboru. Algorytm generuje równowagowe rozwiązanie. Rezydent przy istniejącym wyborze trafia w najlepsze miejsce z możliwych. Nie istnieje taki szpital, w którym rezydent wolałby być i jednocześnie ten szpital wolałby go mieć u siebie zamiast kogoś innego. Jako ciekawostkę podam fakt, że sprawa NRMP trafiła przed sąd antytrustowy jako przykład zmowy. Jak widać, algorytmy zajmujące się problemami „sparowania” wydają się bardzo istotne dla naszego życia. Jeszcze bardziej dobitnym przykładem może być sytuacja na rynku organów. W USA podobnie jak w większości krajów zakazany jest handel organami. Dopuszczalne jest jednak przekazanie komuś organu bez osiągania z tego bezpośrednich korzyści „majątkowych”; charytatywnie, na przykład koledze, żonie, córce (bez „motywacji” majątkowej, cokolwiek miałoby to znaczyć…) etc. Okazuje się jednak, że dopuszczalny jest barter organowy. Przykładowo Karolina Kowalska z Białegostoku potrzebuje przeszczepu nerki, a jej mąż Krzysztof Kowalski nie może jej przekazać nerki ze względu na brak dostatecznej zgodności organów. Powiedzmy, że w podobnej sytuacji jest Natalia Nowak z Poznania, która potrzebuje przeszczepu, a organy jej męża Norberta Nowaka również nie wykazują zgodności. Załóżmy jednak, że taka zgodność występuje między organami Krzysztofa i Natalii oraz Karoliny i Norberta. Wzajemne oferowanie sobie organów — barter — jest w tej sytuacji dopuszczalne prawem. Przykład jest dosyć prosty, bowiem dotyczy dwóch par, ale moglibyśmy go sobie bardziej skomplikować do trzech par, czterech, dziesięciu… Wtedy algorytm dopasowania osób staje się bardziej skomplikowany. I tutaj prace Rotha, inspirowane opracowaniami Gale’a i Shapleya okazują się bardzo korzystne (sam Roth bezpośrednio uczestniczył w praktycznych implementacjach tych opracowań). Kilka lat temu przeprowadzono operację, gdzie taki barter obejmował dziesięć przypadków. Wystarczyłoby, żeby jeden z dawców nie zgodził się na transplantację, a wszystkie operacje musiałyby zostać odwołane. Trudno o bardziej dobitny przykład tego, jak ważne mogą być badania na temat procesu „parowania” i dziedziny market design (projektowania rynku).

Życie bogatsze od modeli Na koniec warto powiedzieć o tym, że powyższe zagadnienia mają w gruncie rzeczy zastosowanie do wąskich problemów (jakkolwiek ważnych). Jednocześnie trzeba zdawać sobie sprawę z ich ograniczeń. Wystarczy niektóre przypadki trochę bardziej skomplikować, a problemy są nierozwiązywalne. Na przykład wystarczy, że w przypadku małżeńskim dopuścimy możliwość powstawania par homoseksualnych. Wtedy rozwiązanie stabilne nie istnieje. W przypadku rezydentów i programu NRMP wystarczy, że dodamy pary małżeńskie i fakt, że pary lekarskie aplikują do szpitali i chciałyby razem znaleźć się w jednym miejscu. Wtedy już pojawiają się problemy kalkulacyjne.

Przypadek małżeństw jest tak naprawdę kuriozum, gdy pomyślimy o rzeczywistym życiu. W końcu nikt nie ustala swojej sztywnej hierarchii wyboru drugiej osoby. Na nasze decyzje ma wpływ to, co rzeczywiście robimy, a nie jakaś mapa psychologicznych preferencji. Jeśli podejmujemy decyzję o wyborze tej czy innej osoby, to później może to mieć wpływ na to, czy inna osoba nas będzie chciała. W dodatku do tego dochodzi prosty fakt zmienności naszych preferencji. A jeszcze ciekawsze jest to, że algorytm faworyzuje stronę aktywną — mężczyźni, będąc stroną wybierającą, trafiają najlepszą możliwą opcję. Jeśli odwrócimy zasadę i uznamy kobiety za stronę aktywną, to efekt końcowy będzie inny niż w wariancie poprzednim. Tak, drogie panie, trzeba walczyć o swoje, bo inaczej najlepsze dostępne opcje uciekną — a tak na poważnie, to nie należy tego algorytmu przekładać w tym wypadku na dobór życiowego partnera.

Jeśli odrobinę skomplikujemy warunki wejściowe, to stajemy przed czymś, co specjaliści nazywają problemami „NP-trudnymi” i „NP-zupełnymi”, czyli takimi, których się w zasadzie nie da rozwiązać. Są zbyt złożone, aby dało się je rozwikłać w sensownym czasie. W istocie takimi problemami są na przykład decyzje gospodarcze, o tym „co, jak, kiedy i dla kogo” produkować. Dlatego również projekty socjalistyczne centralnego planowania nie są w stanie stworzyć sensownej gospodarki, choć to temat na inną dyskusję. Nawet z punktu widzenia znajomości sytuacji i danych wyjściowych są to zbyt trudne problemy. A jeśli do tego dodamy rzeczywistą nieznajomość tych danych, a także ich nieprzewidywalną zmienność (niepewność życia gospodarczego), to sytuacja staje się jeszcze bardziej problematyczna.

Mimo to kwestia modelowania „parowania” ma, jak widać, bardzo szerokie zastosowania praktyczne i może być niezwykle przydatna. Warto jednak przy tym zdawać sobie sprawę z jej ograniczeń, bo jak mawiał Harry Callahan, „człowiek musi znać swoje ograniczenia”. Mateusz Machaj

Merkel przed każdym szczytem UE w Bundestagu,a Tusk... Jestem już ponad rok w polskim Sejmie i ani razu przed unijnym szczytem premier Tusk nawet nie zasugerował z własnej woli, obycia debaty parlamentarnej nad sprawami, które będą w Brukseli omawiane.

1. Nawet w media w Polsce pokazały wczoraj jak kanclerz Angela Merkel w Bundestagu przedstawia najważniejsze niemieckie postulaty na rozpoczynający się wieczorem dwudniowy szczyt w Brukseli. Nad tym wystąpieniem odbyła się dyskusja z udziałem szefów poszczególnych frakcji parlamentarnych (nie we wszystkim kanclerz Merkel została poparta), później odbyło się głosowanie i z tak przyjętym stanowiskiem, szefowa niemieckiego rządu pojechała do Brukseli.

Podobnie jest zresztą przed każdym szczytem UE, co pokazuje jak zorganizowane jest niemieckie państwo, jaka jest rola parlamentu narodowego w procesie podejmowania decyzji dotyczących spraw europejskich ,wreszcie jak traktowana jest opina publiczna, ponieważ obrady parlamentu są transmitowane przez państwową telewizję. Ba nawet przy zastosowaniu tych wszystkich demokratycznych standardów zdarzają się sytuacje kiedy przedstawicie opozycji, blokują wejście w życie decyzji podjętych w Brukseli, które wcześniej zostały zaaprobowane przez niemiecki parlament.

Taka sytuacja dotyczyła na przykład powołania Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji, niemiecki Trybunał Konstytucyjny przez blisko 3 miesiące rozpatrywał zgodność tego rozwiązania z konstytucją i cała strefa euro czekała tyle czasu na to rozstrzygnięcie (ostatecznie Trybunał nie dopatrzył się takiej niezgodności).

2. Jestem już ponad rok w polskim Sejmie i ani razu przed unijnym szczytem premier Tusk nawet nie zasugerował z własnej woli, obycia debaty parlamentarnej nad sprawami które będą w Brukseli omawiane. Ba rząd zawsze reaguje wręcz histerycznie na propozycję takiej debaty zgłaszane przez opozycję, ani premier Tusk ani minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, nie chcą takich debat, ba nawet na sejmowej komisji ds. europejskich, posłowie nie mogą się dowiedzieć jakie będzie stanowisko polskiego rządu w sprawie konkretnych spraw omawianych na brukselskich szczytach. Zachowując się w ten sposób, premierowi Tuskowi co i rusz łatwo jest ogłaszać sukcesy już po szczytach, ponieważ ani posłowie ani polska opinia publiczna, nie mają pojęcia jakie postulaty strona polska zgłaszała na szczycie i który ewentualnie z nich został poparty przez większość członków UE. Tak rząd Tuska działa już parę lat, coraz wyraźniej widać, że nasza polityka europejska jest podporządkowana temu co postanowią Niemcy, choć w wielu sytuacjach wcale nam z tym krajem nie jest po drodze (najbardziej jaskrawym przykładem takiego rozwiązania jest pakt klimatyczno – energetyczny).

3. Na obecnym szczycie mają być omawiane między innymi kwestie wspólnego unijnego nadzoru bankowego, a także ewentualnego oddzielnego budżetu tylko krajów strefy euro. Obydwa rozwiązania nie są korzystne dla Polski. Wspólny nadzór bankowy w sytuacji kiedy 75 procent bankowości w Polsce jest w zagranicznych rękach, jest dla Polski wręcz groźny, ponieważ w sytuacji naszej słabej pozycji w takim nadzorze, decyzje przez ten nadzór podejmowane mogą być korzystne dla bankowych spółek-matek, a nie ich spółek - córek w naszym kraju. Z kolei dodatkowy budżet tylko dla krajów strefy euro najprawdopodobniej oznacza pomniejszenie środków dla wszystkich rajów UE. Nawet jeżeli będzie on wynosił tylko 20 mld euro jak donoszą niemieckie media, to będzie to aż 1/6 rocznego budżetu dla wszystkich 27 krajów UE.

4. Niestety nie tylko nie wiemy jakie będzie stanowisko Donalda Tuska w tych sprawach, nie wiemy również jakich mamy sojuszników pośród krajów UE, które podzielają nasze wątpliwości w obydwu kwestiach. Obawiam się tylko,że dzisiaj po szczycie, premier Tusk jak to ma w zwyczaju na konferencji prasowej jeszcze w Brukseli ogłosi kolejny negocjacyjny sukces, a dopiero po jakimś czasie dowiemy się ile Polsce za ten sukces przyjdzie zapłacić i to nie tylko w tym wymiarze finansowym. Kuźmiuk

Niemcy przejmują administrację lokalną w Grecji "Będziemy harować jak niewolnicy Europy w interesie kapitału niemieckiego " „....„Flagi ze swastyką przywitały Merkel w Atenach. "Nie dla IV Rzeszy!

"Będziemy harować jak niewolnicy Europy w interesie kapitału niemieckiego "„....„Flagi ze swastykąprzywitały Merkel w Atenach. "Nie dla IV Rzeszy!"...Angela Merkel jest w Atenach. Kilkugodzinnej wizycie towarzyszą manifestacje „....”Kanclerz Niemiec przywitały flagi ze swastyką i przebrani w hitlerowskie mundury demonstranci. Doszło do zamieszek. „....”Droga jeszcze się nie skończyła, ale dokonano ważnych kroków - podkreśliła szefowa niemieckiego rządu „....”"Nie dla IV Rzeszy!", "Precz z imperialistami". …”Merkel obiecała również pomoc finansowądla reformy greckiej służby zdrowia iadministracji regionalnej.....(źródło)

Niemiecka kanclerz Angela Merkel zwracając się do niemieckiego parlamentu powiedziała, że UE powinna mieć "faktyczne prawo do ingerowania w narodowe budżety poszczególnych państw członkowskich", w przypadku, gdy państwa te przekraczają granice deficytu zapisane w Europejskim Pakcie Stabilności i Wzrostu. Według Merkel komisarz ds. gospodarczych powinien mieć prawo odesłania budżetu krajowego do parlamentu. „.....(źródło)

Budowa IV Rzeszy nabiera rozpędu. Mała i słaba Grecja jest poligonem doświadczalnym dla Niemiec i ich gigantycznej inżynierii społecznej. Był już plan, aby IV Rzesza przejęła kontrolę nad podatkami Grecji . Sytuacja w Grecji jest tragiczna. Już wkrótce Niemcy mogą doprowadzić do sytuacji w której rząd grecki nie będzie miał pieniędzy na wypłaty dla urzędników. Taka sytuacja to ogromna gratka dla Niemiec, które pod płaszczykiem Unii przejmą kontrolę nad lokalną administracją. Nagle lokalna administracja grecka odkryje ,że ma nowego pana , Niemcy, które nie tylko będą ja praktycznie bezpośrednio finansować , ale dodatkowo dzięki swoim „ekspertom „ od reformowania tejże administracji będą miały wpływ na skład osobowy, co oznacza preferowanie Greków lojalnych i posłusznych wobec Niemiec. Proszę zwrócić uwagę na fakt celowego pogłębiania kryzysu w Europie prze Niemcy .Niemcy nie dopuszczają do obniżenia podatków w Europie. Co więcej domagają się ich dalszego podnoszenia, co rujnuje gospodarki , niszczy tkankę społeczną. Jedynie kto na tym kryzysie korzysta to Niemcy Na takich gruzach Niemcy budują swoją IV Rzeszę Anne Applebaum , prywatnie żona Radosława Sikorskiego pierwsza zwróciła uwagę na pojawienie się w Europie „nowego kolonializmu„ jak go nazwała w czasie niszczenia podmiotowości Grecji w czasie „kryzysu greckiego „ Anne Applebaum „ Mam przed sobą wstępną wersję najnowszej „decyzji” Rady Unii Europejskiej w sprawie Grecji. Nie jest to tajny dokument, jego fragmenty pojawiły się w gazetach. Parlament w Atenach już przegłosował niektóre jego postanowienia. Podobną, choć nie tak szeroko zakrojoną decyzję ogłoszono już w lutym. Chociażnikt nie robi z niej tajemnicy, mało się dotąd mówi o jej politycznym znaczeniu.Nie jest to bowiem zwykły produkt eurokracji. Przypomina raczej akt kapitulacji, który naczelny wódz podpisuje w stojącym w lesie wagonie na zakończenie krwawej wojny.”…” Ale decyzja ta stanowi przejaw czegoś zupełnie nowego. WprawdzieUnia Europejskaod zawsze wymagała od krajów członkowskichrezygnacji z części suwerenności,ale Grecja właściwie nie zachowa już żadnej suwerenność „...(więcej)

Foreign Affairs „ Irlandzki nowy minister finansów Michael Noonan powiedział wyborcom ,że Unia Europejska jest grą , zmową na korzyść Niemiec. Opinie w artykułach w większości irlandzkich gazet ostrzegają przed powrotem Niemiec do szowinistycznego imperializmu „...”Jak tylko zaadaptowano niemiecki model , lub coś do niego zbliżonego , inne kraj eurozony znalazły się w sytuacji niemożności zastosowania fiskalnego stymulowania podczas kryzysu . I z polityką monetarna znajdująca się już w rękach dogmatycznie antyinflacyjnego Europejskiego Banku Centralnego , co oznaczało jedynie podejście do kryzysów , oznaczające spadek płac i szybujące bezrobocie. Irlandia z zapaścią wpływów podatkowych , masywnymi cięciami w wydatkach rządowych , zanikającymi dochodami , i ogromnym bezrobociem jest smutnym przykładem sztywnych metod walki z kryzysem w Nowej Europie „...(więcej)

Rokita. „Traktat lizboński – absolutny majstersztyk niemieckiej polityki – uznaje właśnie de iure najważniejszą rolę Niemiec w Unii.”..”Niemcy odzyskaly polityczna sile”...”.Premier Putin nawet nie stara się ukryć swoich marzeń o tym, aby „dwa wielkie historyczne narody” – Rosjanie i Niemcy – stworzyły polityczne fundamenty nowego europejskiego porządku„...”Francja dla pozyskania niemieckiego poparcia zrzekła się nawet dumnie strzeżonego przez lata francusko-niemieckiego parytetu w Unii Europejskie” ….(więcej) Marek Mojsiewicz

Tak jak się spodziewałem, premier Tusk ogłosił w Brukseli kolejny „sukces” Nie bardzo wiadomo na czym polegał ten sukces premiera Tuska ale tradycyjnie jak przez ostatnie 5 lat na każdym szczycie, został jednak odtrąbiony.

1. We wczorajszym tekście napisałem, że premier Tusk niezależnie od tego jak przebiegną obrady szczytu UE w Brukseli, na pewno ogłosi kolejny sukces, który osiągnął dzięki swojej stanowczości i determinacji. Nie pomyliłem się ani o jotę, tak się stało, jeszcze przed opublikowaniem komunikatu ze szczytu, w Brukseli odbyła się konferencja prasowa premiera Tuska, na której słowo sukces, było odmieniane przez wszystkie przypadki. Jeżeli jednak prześledzi się dokładnie zapisy, które znalazły się w komunikacie ogłoszonym po szczycie, to już nie bardzo wiadomo na czym miałby polegać ten sukces naszych negocjatorów i samego premiera Tuska.

2. Oddzielny budżet dla krajów strefy euro jednak będzie (będzie się tylko nazywał instrumentem rozwoju krajów strefy euro), tyle tylko, że w komunikacie po szczycie znalazło się stwierdzenie, że negocjacje dotyczące jego powołania będą toczyły się „niezależnie” od negocjacji dotyczących budżetu ogólnego UE na lata 2014-2020. A przecież do niedawna jeszcze narracja rządzącej Platformy, była w tej sprawie mniej więcej taka, że nie można pozwolić na pogłębienie w UE podziału na Unię dwóch prędkości i że premier Tusk będzie w tej sprawie bardzo stanowczy. Ba najprawdopodobniej środki, które w nim się ostatecznie znajdą, zmniejszą wieloletnią perspektywę finansową UE na lata 2014-2020. Komisja Europejska zaproponowała, bowiem jeszcze w czerwcu projekt tego wieloletniego budżetu w wysokości 1033 mld euro, a największe kraje UE (Niemcy, Francja, W. Brytania), chcą, aby było on znacznie mniejszy, przynajmniej o 100-120 mld euro i najpewniej tak się stanie. Piszę, że najpewniej tak się stanie, ponieważ jeżeli w UE, czegoś chcą Niemcy i Francja to z reguły to osiągają. A więc to, co zaoszczędzą najwięksi na wpłatach do ogólnego budżetu UE, będą mogli skierować do nowego budżetu przeznaczonego na wspieranie tych krajów strefy euro, które ratują się przed bankructwem (według prasy niemieckiej budżet dla krajów strefy euro będzie wynosił około 20 mld euro rocznie, a więc w ciągu 7 lat będzie to kwota około 140 mld euro, prawie dokładnie taka jak ta zaoszczędzona na wieloletnim unijnym budżecie).

3. Z kolei wprowadzenie wspólnego nadzoru bankowego, zostało odroczone tak naprawdę chyba aż do początków roku 2014, ale niestety w takim kształcie, w jakim był on wcześniej przewidziany, a więc z decydująca rolą Europejskiego Banku Centralnego (EBC). Niestety kraje będące poza strefą euro w decyzjach podejmowanych przez organy EBC (zarząd, radę), nie uczestniczą, więc Polska znajdzie się jak się spodziewaliśmy bez wpływu na decyzje podejmowane przez ten wspólny nadzór. Wprawdzie w komunikacie po szczycie znalazł się zapis,że ten nadzór nad bankami w UE, EBC powinien wykonywać „bezpośrednio, używając jeżeli to możliwe krajowych nadzorów w bieżących zadaniach nadzorczych”. To swoista marchewka dla krajów spoza strefy euro, zobaczcie EBC będzie realizował nadzór ale za pośrednictwem waszych nadzorów krajowych. Tyle tylko, że dotyczy to kontroli bieżących, a strategiczne decyzje nadzorcze będą podejmowane tylko z udziałem krajów strefy euro.

4.Takie rozwiązanie dla Polski jest szczególnie groźne, ponieważ blisko 75% bankowości w Polsce stanowią spółki-córki banków zagranicznych. Ich banki - matki, to banki włoskie, niemieckie, hiszpańskie, portugalskie, holenderskie, belgijskie i to one mają poważne kłopoty finansowe, ponieważ zaangażowały się w finansowanie długu publicznego i różnych przedsięwzięć gospodarczych w krajach Południa strefy euro. Decyzje podejmowane przez nadzór EBC, będą najpewniej odbywały się przez pryzmat ochrony ich interesów, a nie ich spółek - córek w krajach Europy Środkowo-Wschodniej i to jest szalenie niebezpieczne dla takiego kraju jak Polska.

5. Nie bardzo więc wiadomo na czym polegał ten sukces premiera Tuska ale tradycyjnie jak przez ostatnie 5 lat na każdym szczycie, został jednak odtrąbiony. Za jakiś czas pewnie dotkną nas skutki tego „sukcesu” ale wtedy nie będzie już Tuska przy władzy. Skutki sukcesu z 2008 roku, jednak Tuska dosięgną, niestety dosięgną także wszystkich Polaków zarówno przedsiębiorstwa jak i gospodarstwa domowe. Od stycznia 2013 roku poczujemy w cenach energii elektrycznej, skutki wchodzenia w życie ustaleń paktu klimatycznego- energetycznego, co zaaprobował na szczycie w grudniu 2008 roku premier Tusk. Wtedy także na konferencji w Brukseli, ogłosił sukces negocjacyjny. Kuźmiuk

Rosyjska blogerka związana ze służbamiDrastyczne zdjęcia ofiar katastrofy smoleńskiej zostały po raz pierwszy ujawnione w internecie przez rosyjską blogerkę, 57-letnią Tatianę Karacubę, która wcześniej jako dyplomata pracowała na Zachodzie. Zdjęcia na swoim blogu udostępnił też Anton Sizych, dziennikarz, były redaktor naczelny gazety „Bastion”. Tatiana Karacuba, która odegrała kluczową rolę w publikacji zdjęć ofi ar smoleńskiej katastrofy, ma swoją własną stronę internetową. Pisze na niej, że jest potomkiem dawnego rodu krymskiego Kara po mieczu, oraz córki proroka Mahometa – Fatimy i Dżyngis-chana – po kądzieli. Blogerka podaje również, że ma tytuł doktora psychologii i określa siebie jako specjalistę ds. bezpieczeństwa narodowego. Karacuba jest absolwentką Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego (MGU) im. M.  Łomonosowa (wydział dziennikarstwa) oraz Akademii Służby Państwowej przy prezydencie Federacji Rosyjskiej (wydział bezpieczeństwa narodowego). Blogerka pisze, że karierę zawodową rozpoczęła od pracy w sowieckiej agencji informacyjnej APN oraz czasopiśmie wówczas sowieckiego MSZ-etu „Życie Międzynarodowe” („Mieżdunarodnaja Żyźń”). Od 1978 r. Karacuba przez wiele lat pracowała w strukturach ONZ w USA i Szwajcarii. Na stronie zamieściła dużo swoich zdjęć z politykami i urzędnikami związanymi z byłym prezydentem Rosji Borysem Jelcynem. Najbardziej aktywnym okresem pracy Karacuby w rosyjskich strukturach rządowych były lata 1998–2008, gdy wróciła ze służby zagranicznej. W tym okresie była ona redaktorem naczelnym i założycielką polityczno-prawniczego czasopisma „Prezydent. Parlament. Rząd”. Wydawane w nakładzie 1500–2000 egz., jest bezpłatnie dostarczane m.in. prezydentowi i premierowi Rosji, placówkom rosyjskim za granicą, prezydentom Białorusi oraz Ukrainy. Karacuba jest członkiem Akademii Bezpieczeństwa i Egzekwowania Prawa (ABP), która – jak ujawnili rosyjscy dziennikarze – na początku działalności cieszyła się wsparciem szefa wywiadu zagranicznego Rosji Michaiła Fradkowa. Zmiany w karierze Tatiany Karacuby nastąpiły w 2008 r., kiedy to sąd zdelegalizował działalność ABP. W dodatku w 2008 r. ukazało się ostatnie wydanie pisma „Prezydent. Parlament. Rząd”. Ogólnodostępne dane dotyczące 51-letniego blogera Antona Sizycha są skromniejsze. W latach 2007–2011 był on głównym redaktorem portalu oraz gazety pod wspólną nazwą „Bastion-Ałtaj”, które mają siedzibę w mieście Barnauł w zachodniej Syberii. Swoją działalność Sizych opierał na opisywaniu afer korupcyjnych w Kraju Ałtajskim. Jak pisze o nim inny bloger o nicku Judomason, za zbytnią dociekliwość przeciwnicy dziennikarza zorganizowali próbę jego zabójstwa. „(…) Próbowano go zlikwidować, wynajmując policjanta, który podciął Antonowi gardło. Ale Anton przeżył – wyjaśnia Judomason. – Teraz zmienił specjalizację i zajmuje się ujawnianiem mordów rytualnych” – czytamy na blogu w jednej z sieci społecznościach. Bloger wskazał również na znajomość Sizycha ze znanym blogerem opozycyjnym Aleksiejem Nawalnym, który swoją działalność  rozpoczął od ujawniania afer korupcyjnych rosyjskich władz. Sizych jest bardzo aktywny w pisaniu tekstów i publikowaniu zdjęć udostępnionych na różnorodnych portalach. Przeważnie są to teksty o zabójstwach i katastrofach wraz ze zdjęciami pokazującymi zwłoki. Publikacja zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej ma uwiarygodnić teorię tzw. maskirowki, która mówi, że wszystkie ofiary Tu-154M zginęły gdzie indziej, a ich ciała podrzucono do Smoleńska. Olga Alehno

Głupia polityka w sprawie Białorusi Jednym z największych błędów polskiej polityki zagranicznej jest wspieranie białoruskich "opozycjonistów" przeciwko Aleksandrowi Łukaszence. Mamy do czynienia z kolejnym skandalem. "Rzeczpospolita" informuje, że polski MSZ wysłał białoruskim opozycjonistom współpracującym z Polską PIT-y. PIT-y zawierające rozliczenia, dotarły do adresatów w stanie naruszonym tzn. zawierały ślady rozerwania kopert. Czytaj: białoruskie służby specjalne zapoznały się z treścią dokumentów i zorientowały się kto współpracuje z Polską i za jakie pieniądze. Pomijam już żałosną nieudolność polskich urzedasów (wysłanie kopert z logo MSZ). Pytam się za to na poważnie: jaki jest sens wspierania opozycjonistów przeciwko Łukaszence? Na Białorusi toczy się ostra rywalizacja o władzę między obozem Aleksandra Łukaszenki, który władzę tą sprawuje od wielu lat, a tzw. "opozycją". "Opozycja" zaczęła działać intensyniej, kiedy Łukaszenka zaczął się uniezależniać od Rosji. Białoruski satrapa stawał się powoli solą w oku Kremla, który liczył na to, że będzie on rosyjską marionetką. Tak się jednak nie stało. Łukaszenka - dawny KGBista - nie ma ochoty z nikim dzielić się władzą i od lat budował swoją pozycję dyktatora suwerennego. Może się to wydać dziwne, ale Białoruś jest państwem suwerennym w znacznie większym stopniu niż Polska. Co oczywiście nie oznacza, że popieram Łukaszenkę. Jest to w końcu były agent KGB, socjalista, postkomunista, człowiek dawnego reżimu, relikt ZSSR. Ale jest włdcą, który wchodzi Polsce w drogę dlatego, że Polska weszła w drogę jemu. Polski rząd, popierając opozycję, wchodzi w drogę Łukaszence i dlatego dyktator, w odwecie, gnębi polską mniejszość narodową. Łukaszenko Polaków i polską mniejszość na Białorusi ma w głębokim poważaniu. I również dobrze może ją zwalczać, jak i popierać. Zwalcza ją w ramach rewanżu na Polsce, która popiera w jego kraju "opozycję". Opozycję, która jest dla Polski znacznie groźniejsza niż reżim Łukaszenki. Postulaty polityczne Aleksandra Milinkiewicza i innych jego kolegów "z opozycji" zawierają działania antypolskie w znacznie wiekszym stopniu niż robi to reżim Łukaszenki. No i sprawa druga: najbardziej zainteresowana detronizacją Łukaszenki jest Rosja. Nie mam wątpliwości, że to Rosja finansuje działalność białoruskiej "opozycji". Polska, popierając tą "opozycję", wspiera de facto rosyjską agenturę. Najlepsze, co można zrobić dla dobrych stosunków polsko - białoruskich, to przestać wspierać tych pseudoopozycjonistów i w zamian wytargować z Łukaszenką zakończenie antypolskich działań jego reżimu. Jest to też w interesie Polski. Jeśli reżim Łukaszenki padnie, zastąpi go ktoś mianowany przez Kreml. A tego przecież byśmy nie chcieli.

Dziwna logika w sprawie Białorusi Pan Piotr Badura przysłał mi ciekawy głos polemiczny w sprawie Białorusi. Pan Badura, najdelikatniej mówiąc, nie podziela mojej opinii na temat polskiej polityki w sprawie Łukaszenki. Po moim wpisie:

http://szymowski.nowyekran.pl/post/77198,glupia-polityka-w-sprawie-bialorusi

Pan Badura napisał tak:

Na Białorusi jest silna opozycja, która przerasta całą strukturę państwa, tj. aparat władzy, kierownictwa firm, placówki naukowe, kulturalne, media etc. Polska wraz z innymi państwami UE (a także USA) zapewne wspierają tę prawdziwą opozycję. Ludzie, których nazywa Pan białoruską opozycją, to tylko harcownicy, których żadna strona nie traktuje chyba zbyt poważnie. Oni służą głównie do robienia odpowiedniego klimatu. Polityka Aleksandra Łukaszenki stanowi zagrożenie dla naszego systemu, gdyż Baćka udowadnia, że istnieje perspektywa rozwoju i postępu. Proszę zwrócić uwagę np. na ranking CIA, w którym państwa świata porównano pod względem PKB PPP na głowę. Dostępny jest on pod adresem:

https://www.cia.gov/library/publications/the-world-factbook/rankorder/2004rank.html

Białoruś jest w tym rankingu na pozycji 81. z PKB PPP 15.200 $ na głowę. Bułgaria jest na miejscu 93. z PKB PPP na głowę w wysokości 13.800 $. Jeszcze dalej, bo na miejscu 98. jest Rumunia z 12.600 $. A przecież gdy 1 stycznia 2007 Bułgaria i Rumunia przystępowały do UE to miały wyraźnie wyższy PKB PPP na głowę niż Białoruś. Jak rządy tych państw mają wytłumaczyć dziś swym obywatelem słuszność wyboru „europejskiej drogi”? Trzeba się liczyć z tym, że w przyszłym roku Białoruś prześcignie Łotwę, która wg CIA miała w 2011 PKB PPP na głowę w wysokości 15.900 $ (75. miejsce), bo na 2013 Białoruś planuje wzrost PKB aż o 8,5 proc. a w tym roku spodziewają się 5 proc. Nas też zapewne przegonią w rankingu CIA w nieodległej przyszłości, a gdy chodzi o realną stopę życiową zwykłych ludzi, to już nas przegonili. Obawiam się, że dał się Pan uwieść antybiałoruskiej propagandzie. Staram się z tą propagandą walczyć. Moje artykuły, dotyczące Białorusi, znajdzie Pan pod adresem:

www.prawica.net/Badura

Najciekawsze jest to, co Pan Badura pisze, iż "Baćka udowadnia, że istnieje perspektywa rozwoju i postępu" i zagrożenie widzi w tym, że Białoruś prześciga kraje europejskie pod względem PKB. Czyli, jeśli dobrze rozumiem Pana Badurę, to trzeba właśnie Łukaszenkę zwalczać, aby PKB Białorusinów było mniejsze. :) Czyli, żeby wiodło się im gorzej niż nam. Tymczasem pan Badura - paradoksalnie - sam obala swoje argumenty. Jeśli Białoruś Łukaszenki wkrótce ma nas przegoni pod względem PKB to tym bardziej warto z nim mieć dobre relacje. W polityce najlepiej wchodzić w sojusze z silnym i bogatym, a nie słabym i biednym. Mam wrażenie, że polską polityką zagraniczną kierują ludzie mający te same poglądy co pan Badura. I bardzo się tego boję. Szymowski

Braun: Szykują Nowy Okrągły Stół z ludźmi Kaczyńskiego Fedyszak Radziejowska „Nigdy jednak domknięcie fasadowej demokracji nie było tak bliskie..”Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową, „Fedyszak Radziejowska  w  „Nowym Państwie  „ „Polska Ludowa była systemem, w którym mieliśmy do czynienia z dominacją jednej partii, przy zachowaniu pewnych pozorów demokratycznych wyborów. To prawda, że to był front jedności narodu, ale zawsze można powiedzieć, że demokracje mogą być różne. Jedna jest rywalizacyjno-konkurencyjna, ale bywają i takie, w których dochodzi do kartelu elit i takich zjawisk koncyliacyjno-deliberacyjnej demokracji, jak na przykład w Niemczech. SPD z CDU i CSU stworzyły wielką koalicję i wcale nie musi między nimi dochodzić do wielkiej rywalizacji.” …. (więcej)

Braun błyskotliwie wyraził przekonanie ,że oligarchia II Komuny szykuje Nowy Okrągły Stół , i że część ludzi z Obozu Patriotycznego , czyli de facto ludzi Kaczyńskiego aż przebiera nogami aby przy takim Nowym Okrągłym Stole usiąść. Przytoczyłem na wstępie fragment analizy Fedyszak Radziejowskiej , co pomoże nam lepiej zrozumieć sens wypowiedzi Brauna. W Niemczech nie już demokracji. Rządzi nimi kartel polityczny , a faktycznie stojąca za nim oligarchia .

  Demokracja w Europie jest fikcją . Społeczeństwa zostały całkowicie pozbawione wpływu na to kto rządzi , a co za tym idzie jakie prawa są stanowione . Co więcej oligarchia cofnęła Europe w zakresie praw i wolności o kilka wieków wstecz . Chodzi o prawo do nakładania podatków. Mało kto wie, że Rewolucja Francuska wybuchła tylko dla tego ,że król zwołał Stany Generalne w nadziei na ich akceptację podniesienia podatków . Chodzi oczywiście o realnych przedstawicieli reprezentujących interesy wyborców. W Europie parlamenty stały się fasadami nie reprezentującymi nikogo . Inżynieria polityczna pozwoliła oligarchii na całkowitą kontrole składu Parlamentów. Nie ma znaczenia na kogo głosują wyborcy . Głosują zawsze na członków tego samego kartelu . Wysokie podatki i brak realnej reprezentacji parlamentarnej sprowadziły większą część społeczeństw do roli eksploatowanej siły roboczej . Kukiz ujął to niezwykle trafnie w swoim kultowym stwierdzeniu „ Chłopów pańszczyźnianych z nas zrobili W Europie tworzy się nowy ład społeczny. Nowa struktura społeczna . Na górze bajecznie bogata oligarchia posiadająca większość majątku .Najlepiej ilustruje to wypowiedź Obamy, który ujawnił w czasie kampanii wyborczej ,że 1 procent Amerykanów posiada 86 procent majątku narodowego. Druga klasą są urzędnicy. A na samym dole nowe półniewolnicze chłopstwo pańszczyźniane , całkowicie pozbawione własności , realnych praw politycznych. Chłopstwo pańszczyźniane , które terrorem propagandowym i systemem stymulacji ekonomicznych zostało pozbawione instytucji rodziny. Dzieci tej podłej klasy rodzą się i wychowują się w urągającej ludzkiej godności warunkach emocjonalnych . Ta nowa struktura społeczna opiera się na jak ją nazwał profesor Ferguson religii państwowej , na totalitarnym socjalizmie politycznej poprawności Sytuacja w Polsce na tle Europy jest wyjątkowa . Zamach Smoleński nie do końca się udał, bo Jarosław Kaczyński w ostatniej chwili nie wsiadł do samolotu lecącego do Smoleńska . Udało się Kaczyńskiemu zbudować realną opozycję i oprzeć ją silnej bazie społecznej . Udało mu się zbudować Obóz Patriotyczny . Jest to ostatnia przeszkoda dla oligarchii ,aby ostatecznie domknąć budowę nowego społeczeństwa , „nowego wspaniałego świata „ , aby ostatecznie zepchnąć Polaków do niewolnej pozycji klasy nowego chłopstwa pańszczyźnianego. Czy Braun ma racje mówiąc ,że część ludzi Kaczyńskiego to polityczna hołota przebierająca nogami do żłoba , do dokooptowania do nowego spisku , nowego układu , Nowego Okrągłego Stołu . Przykład Michała Kamińskiego, Kluzik Rostkowskiej pokazuje że Braun ma rację . Drugi Okrągły Stół może być już ostatnim. Kartel , polityczny, przestępczy syndykat nabierze swój ostateczny kształt „Fedyszak Radziejowska „Nigdy jednak domknięcie fasadowej demokracji nie było tak bliskie, jak dziś, gdy pozory demokracji zaakceptowali nie tylko politycy postsolidarnościowi, lecz także ich postsolidarnościowi wyborcy. Nie tylko lewica przywiązana biografią i interesami do PRL, lecz także„młodzi, wykształceni, z wielkich miast” nie mają nic przeciwko demokracji ograniczonej. „...”Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową, w której demokratyczne procedury są, ale treść, kultura demokracji oraz kontrola rządzących przez opozycję i opinię publiczną nie odgrywają większej roli. Można zakładać partie polityczne, stowarzyszenia, a nawet gazety i rozgłośnie radiowe, co cztery lata odbywają się wolne, tajne i powszechne wybory,ale treść demokracji, czyli autentyczna, merytoryczna rywalizacja elit, programów i partii politycznych nie istnieje. „...”Opozycja też nie jest przypadkowa, bo jej szanse na przejęcie władzy muszą być zerowe.  Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura „.....(więcej)

Krasnodębski „Właściciele III RP . Przy okazji media odkryły, że PO skręciła w lewo, tak jakby nie było od dawna wiadomo, że PO przejęła znaczną część pokomunistycznego elektoratu, a byli eseldowcy tłumnie napływają do jej struktur lokalnych. Pokomunistyczna lewica była w III RP partią dawnych właścicieli PRL, tylko po części wywłaszczonych. W Gdańsku zaś zebrała się partia pretendująca do bycia wyłącznym właścicielem III RP. Dajcie im tylko jeszcze cztery lata.” …..(więcej) Marek Mojsiewicz

Rosja czołga Tuska Rzeczą wprost niewyobrażalną jest, jak można było dopuścić do szerokiego rozkolportowania w mediach makabrycznych zdjęć ofiar smoleńskiej tragedii? Jak można było nie przeszkodzić w kolejnym poniżeniu Polski i Polaków przez obce mocarstwo, z którym wedle oficjalnej wersji rządu Donalda Tuska, łączą nas bliskie i serdeczne relacje? Państwo po raz kolejny okazało się całkowicie niesprawne i niewydolne. W koronie bezradności niczym dwa klejnoty błyszczą niezmiennie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratura. Nie zdążyły jeszcze przebrzmieć echa ich kompromitacji w związku z aferą Amber Gold, gdy mamy do czynienia z kolejnym skandalem. Niepomiernie większym i o znaczeniu międzynarodowym. Drastyczne zdjęcia smoleńskich ofiar, które znalazły się na jednym z rosyjskich portali, przenikną błyskawicznie do mediów na całym świecie. Nie łudźmy się, że będzie inaczej. Rosjanie dają kolejny przykład, któryż to z kolei, lekceważenia interesów i zarazem fundamentalnych potrzeb polskiej strony w sprawie Smoleńska. Czują się panami sytuacji i ani im w głowie jakiekolwiek skrupuły, gdy ignorują polskie prośby. Z polskiej strony dotąd nie padło choćby jedno twarde żądanie dotyczące spraw smoleńskich. Postawa wiszącego u klamki petenta, i to najczęściej na kolanach, co prezentują w relacjach z Moskwą polskie instytucje pod rządami PO, ma swoje konsekwencje.
Pustosłowie premiera Nie dajmy się zwieść pierwszej reakcji Donalda Tuska, który jak zwykle w podobnych sytuacjach, marszczy brew i, niby zdecydowany walczyć o należne nam prawa, mówi: „Będziemy chcieli szczegółowych informacji, jak mogło do tego dojść”. To tylko PR. Rosjanie znają pustosłowie Donalda Tuska równie dobrze jak my. Pamiętają, z jaką stanowczością po ogłoszeniu raportu MAK premier oświadczył, że raport jest nie do przyjęcia przez stronę polską i że będzie się domagał odpowiednich sprostowań, poprawek i aneksów. Już po kilku dniach jego zapał do walki o prawdę w sprawie Smoleńska ostygł. Nie zrobił nic nawet w tak bulwersującej sprawie jak obraz rzekomo pijanego gen. Andrzeja Błasika, rozpartego w kokpicie przy sterach tupolewa. Teraz nie musieliśmy czekać kilku dni, żeby usłyszeć złagodzoną wersję pierwszej reakcji naszego premiera. „Może w przyszłości będziemy mieli okazję dowiedzieć się całej prawdy także o tym przedsięwzięciu”. Można rzec, szef rządu zmitygował się natychmiast. Rosyjscy analitycy przygotowujący codzienny raport dla Władimira Putina mogli napisać: „mołodiec, odłożył sprawę ad acta”.
Bezradność i opieszałość Jedna trzeźwa uwaga Tuska o możliwej prowokacji, która ma na nowo rozpalić smoleńskie emocje, nie jest w stanie zatrzeć innych niedostatków w traktowaniu przez premiera sprawy drastycznych zdjęć. Najważniejszy z tych braków to ten, że w ogóle nie przychodzi mu do głowy myśl, iż te zdjęcia nie powinny nigdy znaleźć się w polskich mediach. I że ktoś za to odpowiada, iż krążą w naszych portalach. A nie ulega wątpliwości, że  odpowiadają za to pospołu ABW i prokuratura.Ciekawe, że obydwie pod rządami PO w sprawach istotnych dla państwa okazują się zupełnie bezradne bądź opieszałe. W sprawie zdjęć jest to widoczne aż nadto. Wpis rosyjskiego blogera, sugerujący zamach na tupolewa pod Smoleńskiem, z załączonymi zdjęciami ukazał się 21 września. Jak od środy zgodnie twierdzą m.in. Donald Tusk i szef MSW Jacek Cichocki oraz szef MSZ Radosław Sikorski, polskie służby, czyli ABW, tydzień później wiedziały o przecieku zdjęć. Agencja tego samego dnia powiadomiła o zdjęciach prokuraturę wojskową. I już. Na tym poprzestaje, bo jak tłumaczy Jacek Cichocki, „kanałem służb specjalnych zostało zadane kategoryczne pytanie, dlaczego te zdjęcia się pojawiły, z żądaniem, żeby służby dołożyły starań, by tych zdjęć nie było”. Nic więcej. Po prostu dramat. W takiej sprawie państwo nie jest choćby w stanie wysłać do Rosji szefa ABW, żeby na miejscu przycisnął swojego odpowiednika, aby powstrzymać zalew tych zdjęć.
Inne sprawy na głowie Kto jednak w ABW ma czas zajmować się zdjęciami krążącymi po rosyjskim internecie, skoro trzeba zrobić dokładne sprawozdanie z przebiegu marszu z 29 września w obronie wolnych mediów, manifestacji największej w III RP? Sprawdzić nazwiska z czołówki pochodu, przynajmniej pierwszych dziesięć rzędów, idących bezpośrednio za Jarosławem Kaczyńskim, nazwiska sprzed namiotu „Solidarni 2010” przed telewizją na pl. Powstańców. Opracować materiał fotograficzny i wideo, osobno przygotować nagrania dźwiękowe, uporządkować to wszystko i dokonać wielostronnej analizy – jakie zagrożenia dla państwa i rządu wynikają z tej demonstracji. A tu w dodatku premier wściekły za niedopilnowanie sprawy Amber Gold rękami gen. Krzysztofa Bondaryka robi czystkę w firmie. Sam Bondaryk, walcząc o utrzymanie się na stanowisku, wyciska ze wszystkich ostatnie siły, żeby szybko sporządzić dokładną analizę prognozy politycznej dla premiera w związku z ofensywą PiS. Na zwolnionych obrotach pracują już faktycznie odwołani, choć formalnie odchodzący z ABW na własną prośbę, dwaj zastępcy Bondaryka – płk Zdzisław Skorża i płk Jacek Mąka. Odejście Skorży jest małym odwetem Tuska wobec Waldemara Pawlaka za taśmy Serafina, obnażające nepotyzm i kolesiostwo rozplenione w PSL, które posłuży do rozprawienia się z byłym ministrem rolnictwa Markiem Sawickim. Tusk nie może Pawlakowi tej rozgrywki zapomnieć, bo od afery Serafina rozpoczął się powolny zjazd w dół poparcia dla rządu i Tuska. Płk Skorża przez cały czas był człowiekiem Pawlaka w  ABW. Pod pozorem reformy ABW, realizowanej przez Jacka Cichockiego, pozbyto się „wtyki” ludowców. Odtąd szef ABW będzie miał tylko jednego zastępcę. I nie będzie to nikt delegowany przez PSL. Krótko mówiąc, w ostatnich bez mała trzech tygodniach ABW miała inne zmartwienia na głowie niż rosyjskie zdjęcia.Cichocki znajduje więc proste usprawiedliwienie: „Jak coś się pojawia w internecie, to pojawia się w wielu miejscach naraz i trudno to zablokować”.
Lęk władzy W tym samym czasie prokuratura nie robi nic. Dopiero w ostatni wtorek, 16 października, kiedy zszokowane polskie media zaczęły huczeć o zdjęciach, prokurator generalny Andrzej Seremet zadeklarował, że następnego dnia wyśle w sprawie zdjęć zapytanie do prokuratury rosyjskiej. Skąd ta opieszałość? On też przez te trzy tygodnie zajęty był szukaniem wyjścia z własnych kłopotów, po tym jak „Gazeta Polska” ujawniła umorzenie przez prokuraturę śledztwa w sprawie korupcji sędziów Sądu Najwyższego, z których jeden to dobry znajomy Andrzeja Seremeta. Tymczasem Rosjanie odpowiedzieli mu, zanim zdążył do nich napisać. Mając w nosie reguły korespondencji dyplomatycznej, udzielili Polakom odpowiedzi na stronach internetowych Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. „Ależ skąd! – oświadczyli. – Zdjęcia nie pochodzą z materiałów rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem. Nie robił ich też żaden przedstawiciel prokuratury”. Komitet zapewnia też, że podejmie kroki, by ustalić autora zdjęć i motywy publikacji. Pierwszy sygnał Rosjan za pośrednictwem wczorajszej „Rossijskoj Gaziety”, będącej w kręgu wpływów Putina, jest typowy: „Zdjęcia prawdopodobnie pochodzą z polskiej komisji Jerzego Millera”. Teraz już Radosław Sikorski będzie naprawdę przestraszony. Wpis rosyjskiego blogera, twierdzącego, że to był zamach, oraz sugestia moskiewskiej gazety umocni w nim przekonanie, że ktoś „chce skłócić Polaków i doprowadzić do wojny domowej w Polsce”. W rzeczywistości minister i jego koledzy z rządu rozumieją zapewne, że Rosjanie dają czytelny sygnał polskim władzom: mamy wiele materiałów i nie zawahamy się ich użyć. Jerzy Jachowicz

Śmieciowa generacja Przywykłem już do opowieści o "młodych wykształconych", ze świeżo zdobytymi dyplomami, którym myli się Chopin i Schopenhauer, a pytani, kto to Platon, odpowiadają pytaniem: proszek do prania? Powiedzmy, że mieści się to w małpowanym przez nas zachodnim modelu kształcenia w wąskich specjalnościach - w Ameryce też nie jest rzadkością "rocket scientist" czy wysoki rangą egzekutiw, który nie wie, kto to był Szekspir ani czy to Słońce krąży wokół Ziemi, czy odwrotnie, i nie widzi najmniejszego powodu się tego wstydzić. Inna sprawa, że wszystko, co się dziś dzieje ze światem pokazuje, iż taki model edukacji jest do bani, że zamiast go małpować, trzeba właśnie dokładnie odwrotnie - dawać (zdobywać) wiedzę jak się tylko da szeroką, bo specjalizacje, zależnie od potrzeb szybko zmieniającego się rynku, trzeba będzie w życiu często zmieniać. Przywykłem, jako się rzekło, do takich opowieści - profesorów, nauczycieli czy innych ludzi z racji swego zawodu obcujących z najnowszą produkcją naszego systemu edukacyjnego i rwących sobie nad nią resztki włosów z głów. Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od praktyków biznesu i menadżmentu. Oni opowiadają już nie o tym, że absolwenci szkół wyższych, nierzadko uważanych za prestiżowe, nie wiedzą nic o kulturze, historii, współczesności nawet - ale że nie mają pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych dyplomem specjalnościach. Nie potrafią napisać oferty handlowej, nie potrafią zrobić prostej analizy, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, jeśli nie mają a, b i c do zakreślenia i dostępu do gugla.

- Kompletni analfabeci - podsumował pewien egzekutiw, po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z posiadaczami stosownych dyplomów i zaświadczeń o odbytych stażach.Rozmowa była jedną z kilku podobnych zainspirowanych wizerunkową akcją pani minister Kudryckiej , która, zapędzona przez premiera wraz innymi członkami rządu do akcji ratowania sondażowych słupków, pochwaliła się, że w stosownej grupie wiekowej mamy najwyższy w Europie odsetek posiadaczy wyższego wykształcenia. Formalnie - tak. Dzięki staraniom władzy ogromna rzesza młodych ludzi zdobyła w ostatnich latach bądź właśnie zdobywa dyplomy.

Gdzie je sobie może włożyć - to osobna sprawa. W komunikacie o kolejnej edycji corocznego plebiscytu, przeprowadzanego wśród studentów dziennikarstwa, podano, że uprawnionych do głosowania jest dziesięć tysięcy młodych ludzi. Dziesięć tysięcy ludzi studiuje dziennikarstwo! Co ci ludzie zamierzają potem zrobić ze zdobytym wykształceniem, niech mnie Bóg skarze, jeśli mam najbledsze pojęcie. Nie ma w tej chwili redakcji, która by zatrudniała - wszystkie tną koszty i wyrzucają na potęgę. Ale nawet w czasie największej prosperity redakcje nie byłyby w stanie wchłonąć ani drobnej części takiej masy kandydatów do zawodu. Nawet, gdyby wszyscy oni wynieśli ze studiów rzetelną fachową wiedzę - a o głupotach, jakie absolwenci tych studiów potrafią wygadywać, opowiadają wykładowcy dziesiątki smakowitych anegdot. A przecież dziennikarstwo nie jest najbardziej obleganym kierunkiem. Najbardziej oblegane są rozmaite marketingi i zarządzania, politologie - sprawy, delikatnie mówiąc, mało konkretne. Część z oblegających wierzy, że dostawszy się na prestiżową uczelnię zapracowało sobie na lepszą przyszłość. Część wierzy, że ją sobie kupiło, płacąc mniejsze czy większe czesne. Wszyscy razem wzięci są od pięciu lat codziennie intensywnie utwierdzani przez wpływowe media i autorytety w przekonaniu, że złapali europejskiego bożka za nogi, że stali się wielkomiejscy, nowocześni, przekroczyli definitywnie barierę dzielącą prowincję od metropolii i wiochę od wielkiego monde'u: że świat i kredyt mają przed sobą otwarty. Tymczasem zdobyli/kupili dyplomy śmieciowe. Bo nasze dwie najbardziej prestiżowe uczelnie znajdują się ledwo w trzeciej setce światowego rankingu - a aż jedna czwarta z funkcjonujących w III RP wyższych uczelni znajduje się na liście najgorszych uczelni na świecie. O czym się dowiedziałem bynajmniej nie z żadnego z mediów, które usiłuje się deprecjonować przymiotnikiem "pisowskie", tylko z tygodnika "Wprost". W tym stanie, do którego doprowadziły Polskę pięcioletnie rządy trampkarzy Tuska, nawet ludzie z prawdziwymi kwalifikacjami mają poważny problem ze znalezieniem godnego swych możliwości miejsca pracy. Ale oni w końcu jakoś sobie poradzą, choć będą musieli tyrać na śmieciowych umowach. A ci ze śmieciowymi dyplomami? Jakby to ująć, żeby ich nie ranić - będą się musieli obudzić. A jak się już obudzą, to może zadadzą sobie pytanie, dlaczego się dali na te śmiecie nabrać. Odpowiedź jest oczywista - dlatego, że uwierzyli, iż wystarczy bezgranicznie gardzić "wiochą", żeby samemu przestać nią być. Uwierzyli, że byle "zabrać babci dowód" i "nie dopuścić, żeby pierwsza dama sikała do kuwety", byle głośno rechotać z "kaczorów", "moherów" i Smoleńska, byle nie odstawać od narzuconego przez media wzorca pogardy dla "starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych miejscowości", to zawsze się dla nich znajdzie jakiś ochłap spływającego na naszą prowincję europejskiego dostatku. Bez wielkiego wysiłku będzie kredycik, posadka, spa, siłownia i kawa w kartonowym kubku. Może dla wszystkich nie starczy, ale tamci, dla których zabraknie, to frajerzy, nie radzący sobie w transformacji, a nie, jak my - młodzi, wykształceni z wielkich miast. A teraz ukochany, a przynajmniej "nieobciachowy" przywódca tej rzeszy lemingów ma im do powiedzenia tylko tyle, że trzeba było robić kurs spawaczy. Nic straconego - prasa podała, że niemiecki biznes zamierza zasponsorować w Polsce na szeroką skalę szkolnictwo zawodowe, które III RP praktycznie zlikwidowano. Niemcy wciąż rosnąc w siłę (ciekawe, czy śmieciowe umysły w ogóle dostrzegają tę zagadkę, jak to jest, że im bardziej biedni Niemcy dokładają do leniwego południa i rozwijającej się mitteleuropy, tym są bogatsi, a leniwe południe i mitteleuropa tym biedniejsze?) i jako takie potrzebują wykwalifikowanej siły roboczej - dekarzy, fryzjerów, operatorów różnych maszyn. Bardzo jestem ciekaw, jaki będzie język wykładowy w tych nowych zawodówkach, ale narzuca się ten, który pozwoli dobrze rozumieć polecenia przyszłych pracodawców. Śmieciowe są dyplomy, śmieciowe są umowy - śmieciowe są autorytety ze śmieciowych mediów, które zagnały śmieciową generację w kolejki do punktów wyborczych i przerobiły na wyborcze mięso śmieciowej władzy. Może się Państwu wydać, że pobrzmiewa w tym felietonie brzydka radość z cudzego nieszczęścia, takie zgredowskie "o dobrze wam, a nie mówiłem, że tak będzie?". Nie, nie cieszy mnie ta sytuacja. Lekcja udzielona milionowi gówniarzy, którzy okazali się tak podatni na prymitywną socjotechnikę władzy, nie była warta szkód, jakie wyrządzili Polsce Tusk i jego ferajna. Rafał Ziemkiewicz

Jak państwo utrudnia życie turystom Potencjał turystyczny Polski może przynosić rocznie miliardy złotych wpływów, jednak kolejne ekipy rządzące robią wszystko, aby zniechęcić obcokrajowców do odwiedzania naszego kraju.

„Jedźcie do Polski, wasze samochody już tam są” – to słynne, kontrowersyjne hasło jednego z niemieckich biur podróży ciągle obrazuje obowiązujący w Europie stereotyp naszego kraju. Polska postrzegana jest na Zachodzie głównie jako kraj „łatwych” dziewczyn i sprytnych złodziei aut. Na popularnym w Niemczech forum internetowym dotyczącym turystyki pod hasłem „Polen” odnajdujemy albo ostrzeżenia przed złodziejami, albo drwiny ze stanu naszych dróg czy w końcu przestrogi mające zniechęcać do wizyt w naszym kraju. Taka czarna propaganda daje efekty nie tylko na Zachodzie, zmniejszając popularność Polski wśród zagranicznych turystów. Również coraz więcej Polaków w ostatnich latach decyduje się spędzać wakacje za granicą, głównie w krajach basenu Morza Śródziemnego, wydając w ten sposób swoje pieniądze (i nakręcając gospodarkę) w innych państwach. Ruch turystyczny w Polsce – tak zimą, jak i latem – jest coraz mniejszy. Działalność państwa wymierzona w turystykę zaczyna przynosić zyski.

Walka z „szarą strefą” Wakacje letnie 2012 roku dla urzędów skarbowych w całej Polsce były czasem intensywnej pracy. Rzucono bowiem wielkie siły do walki z szarą strefą – jak w eurosocjalizmie przyjęło się nazywać tych, którzy nie opodatkowują swoich dochodów. W czerwcu urzędy skarbowe w całej Polsce rozpoczęły akcję „Weź paragon”. W trakcie tej akcji namawiano wszystkich, aby po zakupach w sklepach brali koniecznie paragon, a jeśli go nie dostaną – aby informowali urzędy skarbowe. Ich pracownicy natychmiast zjawiali się na miejscu i karali tych, którzy nie wystawiali paragonów. Największe pole do popisu fiskus miał w kurortach turystycznych – głównie nad morzem, w górach i na Mazurach. Kontrolował bowiem na potęgę wszystkich sprzedawców pamiątek. Wspólnie ze strażnikami miejskimi i policjantami urzędnicy skarbowi wlepiali kary drobnym handlarzom. W sukurs przyszły im władze samorządowe, które administracyjnie zakazały handlu w wielu wcześniej często odwiedzanych miejscach. Tych, którzy nie chcieli się podporządkować, usuwano siłą, wlepiając im przy tym wysokie grzywny. Duża część z nich musiała zamknąć swoje interesy, tracąc przez to źródło dochodu. Stracili również turyści z zagranicy, którzy mają mniejszy wybór, kupując pamiątki. „Szarą strefę” fiskus zwalczał, ujawniając wszystkich, którzy wynajmowali mieszkania i pokoje w wakacyjnych kurortach, nie płacąc od tego podatku. Zgodnie z prawem, wynajem mieszkania stanowi dochód, od którego należy odprowadzić podatek (19%). Podatek należy ujawnić również w zeznaniu PIT. Na tych, których przyłapano na wynajmowaniu mieszkań i niepłaceniu podatków (w wielu miejscach Polski pracownicy fiskusa sami podawali się za turystów i chcieli wynająć mieszkania), posypały się kary. I sądzić można, że w przyszłym roku działania fiskusa będą jeszcze bardziej dotkliwe.

Głupie utrudnienia Przyjrzyjmy się przepisom. Za uchylanie się od zapłacenia podatku dochodowego prawo przewiduje karę grzywny nawet do 20 tysięcy złotych. Jeśli fiskus przyłapie konkretną osobę na kilkakrotnym procederze, delikwent może zapłacić wielokrotność tej kwoty. To wprowadza ryzyko, przez co wynajmowanie mieszkań staje się nieopłacalne. Sprostanie wszystkim formalnościom wiąże się z kosztami. Aby te koszty sobie zrekompensować, wynajmujący mieszkania musi podnieść cenę. A to z kolei uderza w kieszeń turystów, którzy więcej muszą wydać na pobyt (co czyni urlop droższym, a więc mniej opłacalnym). Jest też drugie rozwiązanie: właściciele mieszkań i nieruchomości mogą po prostu przestać je wynajmować, nie narażając się na pazerne działania fiskusa i tracąc w ten sposób zysk. Wówczas nie zarobią. Nie ma lepszego sposobu na zabicie turystyki niż utrudnienie turystom dojazdu na miejsce wypoczynku i samego urlopu. Ktokolwiek chciałby spędzić urlop nad Bałtykiem lub w górach, musi najpierw dotrzeć do celu. A to oznacza konieczność poruszania się po polskich drogach, czyli konieczność zaliczania dziury za dziurą, stania w korkach, pokonywania licznych przejazdów kolejowych. Dodatkową „atrakcją” są patrole policji i Inspekcji Transportu Drogowego, czyhające tylko na okazję, by wlepić komuś mandat. Rzecz w tym, iż przy ciągłym zaostrzaniu prawa o ruchu drogowym i przy coraz bardziej zmasowanych kontrolach wyjazd wakacyjny może zakończyć się utratą prawa jazdy wskutek nadmiernej liczby punktów karnych. Sam pobyt w miejscowości turystycznej również obfituje w liczne obostrzenia utrudniające wypoczynek. W minionym roku wprowadzono kary za spożywanie alkoholu na plaży. Od dłuższego czasu obowiązuje również kara za picie alkoholu w miejscach publicznych. To wykroczenie, za które zapłacić można 100 złotych. Karę można również zapłacić za zapalenie papierosa w miejscu publicznym (np. na plaży). W sezonie wakacyjnym na plaże wyruszają więc strażnicy miejscy. Wszak turysta na urlopie to świetne źródło dochodu dla skarbu państwa. W tej sytuacji trudno dziwić się, że większość turystów wybierze wakacje w innym kraju, gdzie doleci samolotem. Daje to bowiem okazję uniknąć wszystkich tych głupich, niepotrzebnych problemów z biurokracją i nakładanymi przez nią karami. Ale zdziwi się ten, kto myśli, że uniknie w ten sposób problemów.

Fiskus w piwnicy i w kantorze 11 marca 2010 roku dyrektor Izby Skarbowej w Bydgoszczy wydał interpretację podatkową (sygnatura ITPB1/415-991/09/MR), w której stwierdził, że opodatkowaniu podlega jednorazowy dochód będący wynikiem zakupu i sprzedaży walut obcych. To oznacza, że każdy, kto przed wyjazdem za granicę kupi walutę, a to, czego nie wykorzysta i sprzeda z powrotem po wyższej cenie, musi traktować jako dochód, od którego trzeba zapłacić podatek, a całość rozliczyć w PIT-36. Przepis ten jest oczywiście nagminnie łamany, czemu trudno się dziwić. Rzecz jednak w tym, że jeśli transakcji dokonujemy przy pomocy karty płatniczej (niektóre kantory dopuszczają taką możliwość), zostaje po niej ślad w historii rachunku i urząd skarbowy ma do tego dostęp. I wtedy może wezwać nas do rozliczenia, co stało się z pieniędzmi wypłaconymi z konta przed wyjazdem. W minionym roku prasa lokalna opisywała również ciekawy problem prawny małżeństwa z Warszawy. Małżonkowie udali się do Francji i wakacje urozmaicili sobie zwiedzaniem winnic. Kupowali tam butelki różnych gatunków wina. Po wakacjach przywieźli do Polski ponad 120 litrów wina różnego rodzaju. I wówczas zgłosili się do nich urzędnicy skarbowi, którzy doszli do wniosku, że małżonkowie wino kupili w celach handlowych, a nie wykazali tego w dokumentach (oboje prowadzili firmę). I za to wymierzyli wysoką karę.

Znienawidzeni „najbogatsi” W kończącym się właśnie sezonie urlopowym fiskus kontrolował również „najbogatszych”. Kontrolował w ten sposób, że przyglądał się majątkom osób uznawanych za zamożne. A w wakacje było to wyjątkowo proste. Fiskus zażądał bowiem danych osób, które wykupiły wycieczki w egzotyczne miejsca lub o wysokim standardzie, których cena przekraczała odpowiedni pułap. Urzędnicy skarbowi sprawdzali, skąd te osoby mają pieniądze. W lipcu, gdy wiadomość o tym procederze przedostała się do opinii publicznej, „najbogatsi” natychmiast zareagowali. I ekskluzywne wycieczki zaczęli wykupywać w zagranicznych biurach podróży, licząc, że wścibskim urzędnikom będzie trudniej zwrócić na nich uwagę. I trudno im się dziwić.

Przymus kasków Pazerność fiskusa i głupota urzędników trwają niezależnie od pory roku. Za trzy miesiące rozpocznie się sezon zimowy i kurorty górskie zaczną przyciągać miłośników narciarstwa. Zacznie się więc tradycyjna rywalizacja o klientów (narciarzy) pomiędzy ośrodkami narciarskimi w Polsce i na Słowacji. Z tej rywalizacji strona polska wyjdzie jako przegrana. I to nie tylko ze względu na ceny. Słowackie ośrodki są znacznie lepiej dostępne. Dojazd do nich jest lepszy, nawierzchnia drogi lepsza, a służby słowackie bardziej niż polskie przykładają się do odśnieżania. Łatwiej jest również znaleźć miejsce parkingowe. Ale i sama jazda na nartach daje więcej przyjemności ze względu na brak bezsensownych ograniczeń.W Polsce obowiązuje prawo pozwalające karać narciarza, który porusza się po stoku pod wpływem alkoholu. Jest to oczywiście przepis absurdalny. Szkodliwość wynikająca z jazdy na nartach pod wpływem alkoholu jest znikoma, wypadki na stokach spowodowane przez pijanych amatorów „białego szaleństwa” prawie w ogóle się nie zdarzają. Kto więc będzie miał ochotę uprzyjemnić sobie narty grzanym winem lub kuflem piwa, wybierze wyjazd na Słowację. Tym bardziej że po polskich stokach jeżdżą policjanci z alkomatami, którzy mają prawo kontrolować poziom trzeźwości narciarzy (a nietrzeźwych zatrzymywać). Od 2010 roku w Polsce obowiązuje również nakaz jazdy w kaskach narciarskich dla dzieci do lat 15. Dwa lata temu, omawiając tę sprawę, wyraziliśmy przypuszczenie, że przepis ten (zupełnie bezsensowny) mógł zostać wprowadzony wskutek nacisków lobby kaskowego, któremu przepis ten daje duże zyski (młodych narciarzy jest kilka milionów). Rzecz jednak w tym, że nakaz jazdy w kaskach utrudnia samą jazdę i odbiera część przyjemności z niej. Gwałci też wolność obywatelską, odbierając rodzicom prawo do decydowania o tym, co mają nosić na głowie ich dzieci. Praktyka ostatnich dwóch lat wykazała, że chcąc uniknąć niepotrzebnych problemów podczas urlopu narciarskiego, najłatwiej wybrać wyjazd na Słowację.Kto więc na tym traci? Przede wszystkim właściciele wyciągów narciarskich, których zysk zgarnęli konkurenci zza miedzy. To z kolei przekłada się na wzrost bezrobocia. Im mniej turystów przyjeżdża, tym mniejszy ruch w górskich interesach i tym mniejsza potrzeba zatrudniania dodatkowych osób. W końcu traci też skarb państwa, bo właściciele wyciągów mają mniej klientów, więc sprzedają mniej biletów (mniejsze wpływy z VAT) i mają mniejsze dochody (mniejszy CIT). W ten sposób nowe przepisy i nowa biurokracja genialnie zmniejszyła zyski państwa i podatników. Zmniejszać będzie je nadal. Każda bowiem ingerencja biurokracji w turystykę działa na niekorzyść zarówno samych turystów, jak i tych, którzy chcą na nich zarobić. Leszek Szymowski

Tomasz Górski o KNF: Ratingi banków obniżone, Komisja milczy Początek tego roku przyniósł niepokojące wieści dla bankowców i klientów banków. Kilka agencji ratingowych (Fitch, Standard & Poors, Moody's) postanowiło obniżyć ratingi kilku dużym bankom, m.in BZ WBK oraz Pekao SA. Powodem obniżenia ratingu miały być zmiany w ratingu banków zagranicznych, np. hiszpańskiego Banco Santander, który jest głównym udziałowcem WBK. Mimo tego według posła Tomasza Górskiego z Solidarnej Polski, będącego członkiem sejmowej Komisji Gospodarki, odpowiedzialna za informowanie klientów o tych kwestiach KNF nie udzieliła wiążącej odpowiedzi na jego pytanie, co właściwie zrobiła aby zabezpieczyć stabilność i bezpieczeństwo banków, którym obniżono rating? Co więcej - wykaz banków zagranicznych, które doznały obniżenia ratingu, a posiadają w Polsce swój oddział lub są współwłaścicielami banków na terenie Polski został zawarty w załączniku, który nie podlega publikacji na stronie Sejmu RP. A więc był dostępny tylko dla osób mających dostęp do Sekretariatu Posiedzeń Sejmu. Według posła Górskiego jest to działanie nieodpowiedzialne. "Nie każdy jest posłem i nie każdy ma dostęp do Sekretariatu, aby ten bez wątpienia ciekawy załącznik przeczytać" - mówi poseł SP, który skierował kolejną interpelację - tym razem do samego Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska, któremu podlega KNF. Zgodnie z dyrektywami bankowymi Unii Europejskiej oraz prawem bankowym bank, któremu obniżono rating powinien zwiększyć zaangażowanie w kapitał środkami finansowymi uzyskanymi z osiągniętego zysku. "Nie powinno się wypłacać dywidendy akcjonariuszom, czyli bankom spółkom-matkom. Zresztą - i tak nie ma już z czego. Zgodnie z prawem spółka-matka powinna postąpić odwrotnie - dokapitalizować działający w Polsce bank - spółkę-córkę" - uważa poseł Tomasz Górski. Pełna treść skierowanej interpelacji posła Tomasza Górskiego dostępna jest na stronie internetowej Sejmu RP, pod niżej podanym adresem:

http://sejm.gov.pl/Sejm7.nsf/InterpelacjaTresc.xsp?key=45474324

Oskarżona książka

http://www.rp.pl/artykul/92106,944332-Oskarzona-ksiazka.html?p=1

[Na czołówce artykułu okładka naszej „Via bank i FOZZ”. md]

Wojciech Wybranowski, Oskar Górzyński 20-10-2012

Sądy, które zakazują dystrybucji książek, tłumaczą to ochroną dóbr osobistych. Ale często stawiają się w roli cenzora III RP Zaledwie kilkanaście dni temu zakończyła się w Polsce coroczna akcja Tydzień Zakazanych Książek (Banned Books Week). To mająca korzenie w Stanach Zjednoczonych kampania społeczna ujawniająca zakamuflowaną cenzurę: obyczajową, polityczną i religijną. W jej ramach w bibliotekach i placówkach kulturalnych przypominano o książkach, których publikacji zakazywano. Mowa o tak różnych dziełach jak: Biblia, której publikacji w 1942 r. zakazano w hitlerowskich Niemczech w ramach walki z chrześcijaństwem, „Archipelag GUŁag" Aleksandra Sołżenicyna zakazany w dawnym ZSRR do 1980 r., „Szatańskie wersety" Salmana Rushdiego zabronione w krajach islamskich czy „Bastion" Stephena Kinga, którego rozpowszechniania w 1989 r. zabroniono w amerykańskim stanie Oregon ze względu na opisane w nim sceny przygodnego seksu. Jednak i III RP jest krajem, w którym autorzy i wydawcy miewają problemy z publikacją i dystrybucją książek ujawniających sekrety celebrytów, przedstawiających mało znane kulisy mechanizmów transformacji ustrojowej czy też metody działania rodzimych służb specjalnych.

Sądy w wolnej Polsce coraz częściej stawiają się w roli podejmujących decyzję, co może, a co nie może dotrzeć do opinii publicznej – oskarża prof. Mirosław Dakowski, fizyk i współautor (razem z Jerzym Przystawą) książki „Via bank i FOZZ. O rabunku finansów Polski" wydanej w 1992 r. przez wydawnictwo Antyk Marcina Dybowskiego.  Książka opisuje kulisy wyprowadzenia pieniędzy z Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. W maju 1998 r. Sąd Okręgowy w Warszawie w procesie, który autorom i wydawnictwu wytoczył opisany w książce Dariusz Przywieczerski, ówczesny prezes spółki Uniwersal, wydał zakaz wznowień książki „Via bank i FOZZ". Zakaz uchylono rok później, ale sam proces toczył się ponad 13 lat.

Metoda XIX-wiecznaMnie cenzura nie zawadza, mnie drukują tak jak leci. Ja się nie znam, ja – dla dzieci" – kpił Jan Brzechwa w wierszyku „Wolność słowa" opublikowanym w okresie PRL. W Polsce oficjalnie cenzurę prewencyjną zniesiono w kwietniu 1990 r. przez likwidację Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Ale problem nadal istnieje. Zwracał na niego uwagę były rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski (zginął w katastrofie smoleńskiej) w swoim wniosku do Trybunału Konstytucyjnego. Wskazując na obowiązującą w polskim prawie zasadę możliwości wprowadzenia zakazu publikacji przed wyrokiem, wytykał, że może ona prowadzić do ograniczenia wolności słowa. W listopadzie 2010 r. Trybunał Konstytucyjny odrzucił zastrzeżenia RPO. Jednak część ekspertów zwraca uwagę, że w niejednym przypadku można mieć wątpliwość, czy sądy nie działają pochopnie. – Zakazy publikacji czy dystrybucji książek tłumaczą względami ochrony dóbr osobistych. Ale pytanie, czy w świetle znanych już przypadków nie miało to charakteru cenzury prewencyjnej – mówi „Rz" Jacek Bąbka, prezes Fundacji Badań nad Prawem. W ubiegłym tygodniu sędzia Agata Młynarczyk-Śmieja z katowickiego Sądu Okręgowego wydała zakaz rozpowszechniania przez rok oraz dodruku książki „Przewodnik po służbach specjalnych. Od UB do ABW" Rafała Piei wydanej przez wydawnictwo Emerpress. Dlaczego? Sąd przychylił się do wniosku opisanego w niej Jana Widackiego, prawnika i byłego parlamentarzysty, który wytoczył wydawnictwu proces o ochronę dóbr osobistych. Poczuł się urażony zawartymi w publikacji sformułowaniami, jakoby „(...) wsławił się niechlubną obroną esbeków oskarżonych o zamordowanie Pyjasa, bronił Romana Kluski, a także Jana Kulczyka przed sejmową komisją śledczą ds. afery Orlenu".

– To skandaliczna, XIX-wieczna metoda, która nie dość, że jest nieskuteczna, to stanowi knebel dla przyszłych autorów publikacji o historii Polski – komentuje Marek Różycki, prezes wydawnictwa Emerpress. I dodaje: – Jestem bardzo wdzięczny panu Widackiemu za darmową reklamę książki. Planujemy jej elektroniczne wydanie, którego zakaz nie obejmuje. Zapowiada się bardzo ciekawy proces. Traktuję to jako przyczynek do dyskusji o granice prawdy i wolności słowa. W 2011 r. warszawski sąd wydał zakaz sprzedaży – do czasu zakończenia procesu sądowego – wydanej przez krakowski Znak książki Joanny Onoszko „Sekretne życie motyli". To powieść opisująca wyprawę wspinaczkową na Grenlandię. I choć autorka podkreśla w niej, że fabuła książki jest fikcją, to Dawid Kaszlikowski i Eliza Kubarska, znani wspinacze i byli przyjaciele autorki, uznali, że opisuje ona ich wyprawę (Onoszko brała w niej udział) i podważa ich osiągnięcia i umiejętności wspinaczkowe, a także w negatywnym świetle stawia ich relacje intymne. Proces, który wytoczyli autorce i wydawnictwu, jest niejawny. W Znaku usłyszeliśmy, że do czasu zakończenia procesu nie komentują sprawy. W 1998 r. warszawski sąd na wniosek Niny Karsov-Szechter, właścicielki londyńskiego wydawnictwa Kontra, zakazał dystrybucji książki „Katyń – zbrodnia bez sądu i kary". Chodziło o prawa do nigdy niepublikowanych tekstów Józefa Mackiewicza. Proces w tej sprawie zakończył się w maju 2012 r. porażką Karsov-Szechter, ale wyrok jest nieprawomocny. W 2000 r. Sąd Okręgowy w Warszawie wydał zakaz dystrybucji i polecenie zniszczenia wszystkich egzemplarzy książki „Sekty. Ekspansja zła" autorstwa siostry Michaeli Pawlik, znanej misjonarki i znawczyni hinduizmu, ponieważ uznał, że oczernia ona buddystów. Z kolei w 2009 r. stołeczny sąd zakazał sprzedaży książki Piotra Krysiaka „Edyta Górniak: bez cenzury", bo stwierdził, że narusza ona dobra osobiste piosenkarki. Proces wytoczyła sama Górniak. Od 2005 r. obowiązywał prewencyjny zakaz sprzedaży tej publikacji. Od wiosny 2010 r. obowiązuje zaś wydany przez sąd zakaz rozpowszechniania książki Andrzeja Żuławskiego „Nocnik". Proces autorowi i wydawnictwu Krytyka Polityczna wytoczyła Weronika Rosati. Aktorka, która według mediów przez pewien czas była związana z Żuławskim, miała uznać, że to ona została sportretowana pod postacią Esterki, rozwiązłej bohaterki książki.

Na straży wolności W dwóch głośnych w ostatnich latach książkowych procesach sądy nie zgodziły się jednak na zastosowanie tego rodzaju prewencji. W 2010 r. warszawski sąd odrzucił wniosek Alicji Kapuścińskiej, wdowy po Ryszardzie Kapuścińskim, która się  domagała, by do czasu zakończenia procesu o naruszenie jej dóbr osobistych, który wytoczyła Arturowi Domosławskiemu, autorowi książki „Kapuściński non fiction" i wydawnictwu Świat Książki, wydać zakaz jej publikacji. Proces trwa. W tym samym roku krakowski sąd odmówił wydania zakazu rozpowszechniania książki Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa. Idea i historia" wydanej przez Arcana. Wydania takiej decyzji domagała się córka Wałęsy Anna Domińska. Zyzak ostatecznie wygrał proces.

Nie widzę nic złego w dochodzeniu swoich praw przed sądem – nie można przecież bezkarnie pisać kłamstw. Jedyna niezręczność procesu o książkę o Lechu Wałęsie była taka, że pozew wniosła córka prezydenta, a nie sam Wałęsa, który przecież wciąż żyje – mówi „Rz" prof. Andrzej Nowak, redaktor naczelny Arcanów.

– Ważne jest, by sądy nie ulegały naciskom wielkich korporacji i wydawnictw – dodaje prof. Nowak. Zdaniem ekspertów, z którymi rozmawiała „Rz", problem leży nie tyle w samym prewencyjnym zakazie publikacji obowiązującym w czasie procesu sądowego, ile w przewlekłości postępowań.

– Wylalibyśmy dziecko z kąpielą, gdybyśmy powiedzieli, że takie zabezpieczenia są niepotrzebne. Ale w takich sprawach terminy postępowań sądowych powinny być w praktyce skrócone – mówi „Rz" dr Arkadiusz Radwan, prawnik i prezes Instytutu Allerhanda. Podkreśla, że podobny problem dotyczy nie tylko autorów i wydawców książek, lecz także rzeszy przedsiębiorców dotkniętych procesami o domniemane naruszenie praw patentowych.

– W takich sprawach sądy bardzo często wydają decyzje o zabezpieczeniu. A przewlekłe postępowania sądowe mogą prowadzić w efekcie do upadku spółki czy wydawnictwa, które nie może rozpowszechniać produkowanych przez siebie dóbr. I nawet jeśli wygra proces, a nawet potem odszkodowanie za bezzasadny środek zabezpieczający, to może się okazać, że będzie to zwycięstwo zza grobu – podsumowuje dr Radwan. Wojciech Wybranowski, Oskar Górzyński

Wystarczyło wysłać na stadion Ewę z łopatą

Z pamiętnika Donalda Cudotwórcy

http://www.naszdziennik.pl/wp/12825,z-pamietnika-donalda-cudotworcy.html

Czwartek, 11.10.2012 r. Wszyscy chcą cudu w gospodarce... A ja kieruję nowym rządem dopiero od roku! Miałem przygotowane fajne exposé, ale Igorek stwierdził, że trzeba w nim trochę pozmieniać. Zamiast mówić, że chcę, by żyło się lepiej nam wszystkim, powinienem obiecać, że już niedługo ludziom też będzie lepiej. - Donek, posłuchaj tego: "Naczelny cel, przed którym stoi władza, to chronić ludzi przed skutkami kryzysu" - zaproponował Igorek. Ktoś się z tym nie zgodzi?

Piątek, 12.10.2012 r. Jan Antony, czyli nasz "Jacek" z Ministerstwa Finansów, zgodził się, żebym nie przejmował się żadnymi wyliczeniami i podawał w exposé takie liczby, jakie mi będą potrzebne. No to nie żałowałem sobie! Na nową spółkę Inwestycje Polskie dam 40 miliardów złotych, na drogi i autostrady 43 miliardy, na kolejnictwo, żłobki i przedszkola tyle, ile będzie trzeba... Nikt tego nawet nie zliczał. Policzyliśmy za to głosy. Złożyłem wniosek o wotum zaufania dla rządu.

Sobota, 13.10.2012 r. "Donek, opozycja nie wiedziała, jak reagować na twoje znakomite przemówienie" - cieszył się "Jacek". Teraz musimy pójść za ciosem. Media zgodziły się wziąć udział w reanimacji naszej partii. Igorek umówił mnie na poniedziałek do kilku programów publicystycznych. Ministrowie przygotowują serię konferencji prasowych. Na koniec "Tuskobusem" objadę te miejsca, w których byłem w czasie kampanii wyborczej. I znowu sondaże będą nasze!

Niedziela, 14.10.2012 r. Dzwoniła Angela. Bankierzy chcą, żeby pomagała im w wyciąganiu pieniędzy z krajów strefy euro. Z drugiej strony, niektóre państwa zaczynają się buntować przeciwko przyśpieszeniu integracji. Muszę jej pomóc! "Donek, Polska powinna dać innym dobry przykład. Wyślij kogoś do mediów, z oświadczeniem, że nawet w kryzysie robicie wszystko, żeby już w następnej kadencji Sejmu wejść do strefy euro" - poprosiła Angela. Jutro pogadam z Radkiem.

Poniedziałek, 15.10.2012 r. Nie mogę się doczekać jutrzejszego meczu z Anglią. Rozmawiałem z Joasią z ministerstwa sportu. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Cały świat zobaczy, jaki piękny i nowoczesny mamy stadion. A Stadion Narodowy to nie fuszerka... Wydaliśmy na niego 2 miliardy złotych, ale było warto. My tym stadionem otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo. To prawdziwy symbol naszego rządu.

Wtorek, 16.10.2012 r. Cały nasz pijar poszedł na marne... Meczu nie było, bo padał deszcz! Wystarczyło zasunąć dach, żeby uchronić stadion przed wodą, ale chłopaki z Narodowego Centrum Sportu bali się, że taki drogi dach w czasie deszczu mógłby się zamoczyć i zepsuć. Joasia też nie ratowała boiska, bo fryzjer powiedział jej, że na wietrze trawa powinna wyschnąć tak jak włosy. Poza tym pamiętała o słowach Bronka: "Woda ma to do siebie, że się gromadzi, a potem spływa do morza".

Środa, 17.10.2012 r. Ufff... Boisko jednak wyschło! Mecz skończył się remisem, więc sondażowej katastrofy chyba nie będzie. Zaraz po meczu do ministerstwa sportu wysłałem kontrolerów. Nie będzie litości dla nikogo, kto w tej sprawie zawalił... A wystarczyłoby wysłać na stadion Ewę z łopatą. Z największą starannością przekopałaby murawę do głębokości metra. W najgorszym razie zawaliłyby się ulice dokoła stadionu, a woda spływająca z boiska zalałaby stację tego metra. Piotr Tomczyk

Prof. Marciniak: To kolejna "wrzutka" O publikacji zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej portal Stefczyk.info rozmawia z prof. Włodzimierzem Marciniakiem, ekspertem ds. rosyjskich, byłym członkiem polsko-rosyjskiej grupy ds. trudnych. Stefczyk.info: Jak Pan ocenia publikacje drastycznych zdjęć ze Smoleńska? Są wśród nich zdjęcia ofiar katastrofy smoleńskiej, w tym śp. Lecha Kaczyńskiego. Prof. Włodzimierz Marciniak: To nie jest pierwsza podobna sytuacja. Mamy do czynienia z wrzuceniem pewnego materiału do publicznego obiegu. To już znamy. Przecież już kilkadziesiąt minut po katastrofie smoleńskiej zaczęto prowadzić podobną działalność. Wtedy wrzucono informację o czterech podejściach do lądowania Tupolewa. Takie kłamstwa można mnożyć. Teraz mamy kolejną "wrzutkę" informacyjną. I jak każda wrzutka również teraz chodzi o wywołanie zamieszania. Obecnie dużo zależy od reakcji na to wydarzenie.
Można tu mówić o przypadku? Bardzo trudno to ocenić. Jednak wydaje się to mało możliwe. Pierwsza "wrzutka", o której mówiłem, pochodziła od wysokiej rangi oficera rosyjskiego. Tacy ludzi nie mówią takich rzeczy przypadkowo. Podobnie z innymi newsami, o głosach, które ponoć słyszano, informacjami o alkoholu we krwi gen. Błasika itd. Konferencja MAK była przygotowywana przez jedną z największych firm PRowskich w Rosji. To wszystko nie było raczej przypadkiem. I do dziś nie wiadomo oficjalnie, kto rozpoznał głos gen. Błasika, nie znaleziono świadka tej rzekomej kłótni gen. Błasika i mjr. Protasiuka. Ci, którzy wrzucają takie informacje, pozostają anonimowi. W sprawie zdjęć, o których rozmawiamy, ujawnione zostały nazwiska dwójki blogerów. Jednak to są zapewne jacyś pośrednicy, a nie autorzy tej akcji.
Czego Pan oczekuje od polskich władz ws. zdjęć? Biorąc pod uwagę zachowanie polskich władz do tej pory, nie można po nich niczego oczekiwać. Spodziewam się jedynie kolejnego blamażu. Wydaję mi się jednak, że sprawą tych zdjęć powinny się zająć służby specjalne. To nie jest sprawa, w której rząd powinien prowadzić jakieś oficjalne i jawne działanie. Rozmawiał Nal

Protasiuk: Rząd musi zmienić służalcze nastawienie wobec Rosji Upubliczniając zdjęcia nagiego i okaleczonego ciała prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, który reprezentuje majestat naszego kraju Rosjanie po raz kolejny pokazali nam, co tak naprawdę znaczy dla nich Polska - - mówi Władysław Protasiuk, ojciec mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Władysław Protasiuk podkreśla, że o zdjęciach ofiar katastrofy smoleńskiej, opublikowanych na rosyjskich stronach internetowych dowiedział się, podobnie jak o innych sprawach dotyczących katastrofy, z mediów.
"Nas, rodzin, w dalszym ciągu nikt nie informuje wcześniej o tego typu problemach. I mam o to olbrzymi żal do naszych władz. Nie dość, że całkowicie zawiodły po katastrofie, to nic się nie zmieniło do tej pory i w dalszym ciągu nasi rządzący wykazują wobec nas ignorancję i niezrozumienie. To jest olbrzymi wstyd dla nas, jako Polaków, że reprezentują nas takie osoby. Nie ma się co łudzić, że zaczną wreszcie uczyć się na własnych błędach. Choć z drugiej strony naiwnością jest już chyba łudzenie się, że to są tylko błędy. To jest świadome działanie na niekorzyść Narodu. Za moich czasów na takie coś mówiło się wprost: ZDRADA! Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wiedząc o zamieszczeniu tych zdjęć na blogu jeszcze pod koniec września, nasi politycy nie uczynili nic, by po pierwsze - nie dopuścić do ich rozpowszechnienia, a po drugie - by choć przygotować rodziny na ten moment" - mówi ojciec majora Protasiuka. Podkreśla jednocześnie, że odpowiedzialnością rządu jest brak natychmiastowej reakcji na krążące w sieci zdjęcia.
"Pytam więc, dlaczego rząd z premierem Donaldem Tuskiem na czele, prezydent nie zrobili wcześniej nic w tej kwestii? Dlaczego nie starali się jakoś sprawy zdusić w zarodku, czekając, aż my, rodziny, dowiemy się o nich z mediów? Czy choć przez chwilę któryś z nich pomyślał, jak będziemy się czuć, gdy nagle, oglądając np. wydanie "Wiadomości" i niczego się nie spodziewając, zobaczymy te jakże drastyczne zdjęcia naszych bliskich?" Władysław Protasiuk jest zbulwersowany tym, że zdjęcia półnagiego i okaleczonego ciała śp. Lecha Kaczyńskiego zostały "wystawione na widok publiczny", a polskie służby są wobec tego faktu bezradne.
"To jest coś nieludzkiego! Te zdjęcia nie powinny być umieszczane w mediach. Nie powinny w ogóle trafić do powszechnego obiegu. Powinny być dostępne tylko prokuraturze, do prac mających na celu ustalenie przyczyn tej katastrofy, a raczej do ustalenia przyczyn tego zamachu. Bo że to był zamach, od samego początku nie miałem najmniejszej wątpliwości. Skala zaś tych obrażeń, które można zobaczyć na omawianych zdjęciach, jedynie to potwierdza. Bo proszę mi wyjaśnić, jak inaczej te ciała, spadając zaledwie z kilku metrów - jeśli wierzyć parametrom podawanym przez raporty (skoro tupolew ściął brzozę na wysokości 6 metrów), mogły ulec aż takiej destrukcji? I pozwalając na epatowanie tymi obrazami, kremlowscy decydenci, którzy całkowicie pozbawili nas jakiegokolwiek wpływu na śledztwo, ba, nawet na decydowanie o tym, kiedy i czy otwierać trumny, by móc ostatni raz pożegnać się z naszymi dziećmi, żonami, mężami i rodzicami, po raz kolejny kpią sobie z Polaków. I jedyną reakcją naszych polityków ma być tylko wezwanie na pogawędkę o dobru i złu przy kawusi i ciasteczkach? To jest skandal". Rozmówca "ND" przypomina też, że od samego początku Rosjanie prowadzili skuteczną dezinformację. Formułowali wiele kłamstw także pod adresem jego syna. O spowodowanie katastrofy już w pierwszych minutach oskarżali załogę TU-154M.
- "Propaganda i dezinformacja to są podstawowe umiejętności rosyjskich elit rządzących" - mówi Protasiuk. Ostro krytykuje też pomówienia Rosjan, którzy twierdzą, że autorami zdjęć ciał ofiar katastrofy są ich rodziny.
"Ile trzeba mieć obłudy i złych intencji, by coś podobnego pisać! (...) Jakim trzeba być idiotą, jakim nieczułym człowiekiem, żeby forsować takie głupoty? My naprawdę nawet dzisiaj nie jesteśmy w stanie w miarę spokojnie patrzeć na zdjęcia z pogrzebu, a co dopiero na zdjęcia zmasakrowanych ciał naszych bliskich. Podejrzewam, że zdecydowana większość z nas, nawet gdyby miała taką możliwość, to nie dałaby rady obejrzeć takich zdjęć. Jak więc miałoby nam zależeć, żeby były one ciągle pokazywane w telewizji czy drukowane w gazetach? Przecież to jest odzieranie ofiar z należnej im po śmierci czci". Zdaniem Władysława Protasiuka, upublicznienie zdjęć w tym momencie nie jest przypadkowe. Ma odwrócić uwagę od sprawy zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz wyczekiwanej przez rodziny konferencji z udziałem profesorów i ekspertów, którzy mają zaprezentować swoje badania. Nieprzypadkowe jest też ukazanie na zdjęciach właśnie ciała śp. prezydenta Kaczyńskiego.
"Upubliczniając zdjęcia nagiego i okaleczonego ciała prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, który reprezentuje majestat naszego kraju, Rosjanie po raz kolejny pokazali nam, co tak naprawdę znaczy dla nich Polska i ta wynoszona pod niebiosa przez premiera Donalda Tuska i prezydenta Bronisława Komorowskiego, przez ministra Radosława Sikorskiego i posłów PO na czele z panem Stefanem Niesiołowskim "przyjaźń polsko-rosyjska". Po stronie rosyjskich polityków - bo nie mówię tutaj o samych obywatelach - nie ma nie tylko żadnej przyjaźni, ale także nawet podstawowego współczucia, odrobiny empatii wobec Polaków oraz pozostałych narodów. Rosyjskim włodarzom od samego początku walczący o pamięć bohaterów narodowych bestialsko mordowanych przez NKWD polski prezydent był szalenie nie na rękę. Dlatego nawet po jego śmierci robią wszystko, aby niszczyć jego dobre imię, żeby ogołocić go z reszty szacunku i poniżyć. Dlatego też pokazano jego nagie ciało. Myślę, że w ten sposób chciano również uderzyć w brata śp. prezydenta - pana Jarosława Kaczyńskiego. Może chodziło o sprowokowanie go do czegoś, żeby obniżyć jego notowania?"
Nasz Dziennik

NASZ WYWIAD. Janusz Szewczak: Rostowskiemu wyciekają pieniądze. Zabraknie mu co najmniej 12 miliardów złotych. Już w tym roku! Dane z polskiej gospodarki coraz gorsze. Spada produkcja przemysłowa, pogarszają się nastroje. Kiedy będzie lepiej? Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów: Nie prędko. Faktycznie dane z polskiej gospodarki są fatalne. Bijemy kolejne czarne rekordy. Hamowanie gospodarki wymknęło się spod kontroli. To widać na przykładzie dochodów budżetu państwa. Najprawdopodobniej wpływy z podatku VAT, zaplanowane w budżecie na ten rok, będą mniejsze aż o 12 miliardów złotych. To gigantyczne przeszacowanie wpływów podatkowych przez ministra Rostowskiego.

Na jakiej podstawie mówi pan o tych dwunastu miliardach, których ma zabraknąć? Na podstawie wstępnych danych Ministerstwa Finansów oraz GUS-u, które pokazują stopień realizacji wpływów podatkowych na poszczególne kwartały. Spadek realizacji wpływów jest wyraźny w przypadku VAT-u. O dziwo jeszcze wyraźniejszy jest w przypadku CIT-u. O ile w przypadku VAT-u możemy mówić o 6-7 procentowym obniżeniu tempa wpływów podatkowych, o tyle w przypadku CIT-u mamy do czynienia z realizacją wpływów wolniejszą aż o 16 procent. Przecież minister Rostowski swego czasu bardzo liczył na podatek od przedsiębiorstw. Zauważmy, że wpływy z tego tytułu zaplanowano na niebotycznym poziomie na przyszły rok.

Na jaką łączną kwotę ocenia pan więc ubytek w budżecie na koniec tego roku? Jeśli wpływy z podatku VAT będą mniejsze o 12 miliardów złotych od zaplanowanych, a wpływy z podatku CIT okażą się mniejsze o miliard czy dwa od zaplanowanych, to robi nam się gigantyczna dziura w tegorocznym budżecie. To jednocześnie oznacza, że budżet na 2013 rok jest kompletnie nierealny. Ubytki podatkowe z tytułu tych podatków w roku przyszłym, mogą przekroczyć 20 miliardów złotych. To będzie oznaczać potrzebę szybkiej nowelizacji.

Co z tegorocznym ubytkiem może zrobić Ministerstwo Finansów? Nic nie może zrobić. To wiąże się ze zwiększonymi cięciami w wydatkach. Skoro dochody są niższe niż zaplanowano, to jedyną możliwością jest obcięcie wydatków. Jednak nie bardzo wiadomo co jeszcze można by ciąć. Niewykluczone więc, że trzeba będzie zaciągnąć kolejne niespodziewane długi. Prawdopodobnie pod koniec października tego roku realizacja deficytu budżetu państwa zaplanowana w 2012 roku na poziomie 35 miliardów, może osiągnąć pułap 90 procent wykonania. A przecież jeszcze do końca roku pozostaną dwa miesiące, w których realizuje się dużą część wydatków. Widać wyraźnie, że bilanse się nie stykają. Czarnych dziur budżetowych będzie więcej, bo nie wiadomo jeszcze jak ułożą się wpływy z akcyzy ze względu na rosnący przemyt i wynikające z tego straty oraz ze względu na podwyżki akcyzy. Kolejna dziura może mieć swoje źródło w handlu zagranicznym i bilansie płatniczym. Mamy bardzo przeszacowanego, drogiego złotego, a to oznacza straty dla eksporterów. Słabnie nam eksport z powodu silnego złotego z jednej strony, a z powodu spadających zamówień z krajów strefy euro z drugiej strony.

To oznacza fatalne skutki dla PKB. Tak jest. W czwartym kwartale, zanotujemy, moim zdaniem, znaczący spadek PKB. Znajdziemy się w granicach 1 procenta. A na przyszły rok przewiduję w Polsce recesję. Zaczniemy od zera.

Kiedy możemy znaleźć się na minusie? Myślę, że w okolicy II kwartału przyszłego roku będziemy mieli wynik ujemny. Pamiętajmy też, że z techniczną recesją mamy do czynienia wtedy, gdy wynik obniża się kwartał po kwartale. Warto dodać jeszcze, że szaleństwo Rady Polityki Pieniężnej, polegające na utrzymywaniu aż do listopada tak wysokich stóp procentowych, szkodzi gospodarce i wpływa na słabnący wzrost. Pamiętajmy, że spadają wynagrodzenia. W sektorze przedsiębiorstw są najniższe od 32 miesięcy. To szczególnie rzutuje na wyniki podatkowe. Spadają wynagrodzenia, ludzie mniej kupują, stąd niskie są wpływy z podatków pośrednich. Rozmawiała DLOS

20 października 2012 Żyjąc pośród celów rzeczywistych i deklarowanych - tak jak pośród rzeczywistości rzeczywistej i podstawionej. Będzie wiele dobrodziejstw deklarowanych , rozmijających się z dobrodziejstwami- rzeczywistymi. Tak przynajmniej wynika z deklaracji pana premiera Donalda Tuska w swoim „ drugim expose’- jakby pierwszego było mało.. Już pierwsze expose dało nam w kości- a co dopiero drugie.. Chociaż- tak naprawdę- może być tylko jedno expose. .Ale u nas- może być nawet trzy ..I może więcej.. Ciekawe jaka suma wydatkowa padnie w czwartym expose?.. W drugim padło 800 miliardów złotych w ciągu iluś tam lat.. Tyle rząd pana premiera Tuska zamierza przetrwonić ,pardon- wydać dla naszego dobra, a mamy go coraz mniej.. Zamierza zniszczyć do reszty państwo- w swoich własnych celach.. Wyciągnąć z nas 800 miliardów złotych- to jest dopiero wyzwanie! A gdzie deklarowane wprowadzenie okręgów jednomandatowych? Gdzie obniżka podatków? Gdzie zmniejszenie roli państwa w naszym życiu upaństwowionym? Gdzie naprawa państwa, gdzie wolność gospodarcza, gdzie się podziały marzenia o normalnym państwie, a nie państwie z dodatkowymi 100 000 urzędnikami darmojedzącymi w różnych zakamarkach gmachu biurokratycznego demokratycznego państwa prawnego? Z niecierpliwością czekam na kolejny raport dotyczący wzrostu liczby- może należałoby pisać- ilości- urzędników w państwie bezprawnym? Może już jest 150 000 dodatkowo???? I ich ilość ma przejść w jakość? Panie Karolu Marks? Czy pan zwariował jak żył, a ogłosili pana geniuszem? Tak jak innych propagujących model gospodarczy polegający na permanentnym wydawaniu pieniędzy przez państwo demokratyczne i zarazem prawne? Nawet jak państwo tych pieniędzy nie ma- to i tak je wydaje.. Drenuje z kieszeni” obywateli”- i je wydaje po swojemu nie mając zaufania do” obywatela”- niewolnika, który te pieniądze na pewno wyda źle.. Lepiej wyda je państwo.. A najlepiej zorganizowana grupa przestępcza w postaci tysięcy urzędników państwowych zalegających wszystkie pokłady statku z napisem „Polska”- płynącego ku katastrofie lodowej śladami Titanica.

Zatrzymajmy się chwilę nad okręgami jednomandatowymi, które miały być wprowadzone zaraz po zdobyciu władzy przez pana Donalda Tuska.. Na razie mamy system proporcjonalny utrwalający władzę oligarchii biurokratycznej o proweniencji okrągłostołowej nad nami- system ten wpisany jest nawet do Konstytucji po tzw. „ przemianach”, po to, żeby władzy okrągłostołowej raz zdobytej – nigdy nie oddać.. No i trzymają tę władzę okrągłostołowcy przez ostatnich dwadzieścia kilka lat doprowadzając kraj na skraj przepaści gospodarczej i cywilizacyjnej... Realizując wszystkie dobrodziejstwa dla nas, bez nas- ale za nasze pieniądze.. Dlaczego wspominam o okręgach jednomandatowych? Bo w czwartek w Warszawie przy ulicy Ksawerów 3 odbyło się spotkanie z panem Pawłem Kukizem, wokalistą i muzykiem, animatorem ruchu walczącego o zmianę systemu wyborczego w demokracji stosowanej pospolicie i wybiórczo, z systemu proporcjonalnego, proporcjonalnego w stosunku do nadmiaru władzy biurokratyczne wynikającej z systemu proporcjonalnego, a systemu jednomandatowego- w którym zdaniem pana Pawła Kukiza będzie nam lepiej, niekoniecznie weselej. Byłem na spotkaniu bo dostałem zapraszającego maila, i lubię pana Pawła jako muzyka i jako człowieka angażującego się w sprawy państwa demokratycznego.. Kupiłem nawet jego najnowszą płytę” Siła i Honor”, tak jak posiadam książkę’ Siła i honor” autorstwa pana generała Sławomira Petelickiego, przyjaciela pana Pawła Kukiza, który popełnił” samobójstwo” a którą otrzymałem w prezencie od brata. Pan generał Sławomir Petelicki był patriotą- tak uważam, zawsze służył krajowi, nawet wtedy gdy mieliśmy państwo satelickie krążące wokół ZSRR Przed śmiercią wypowiadał wiele gorzkich rzeczy o naszym państwie, denerwując sprawujące władzę w państwie socjalistycznym i biurokratycznym- „elity” Bo trudno nazwać na przykład” elitą” pana Michała Boniego- ministra od nowego urzędu cyfryzacji, który przyznał się publicznie że współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa- ale nie powiedział, czy nadal współpracuje z inną tego typu formacją. I uprawia głównie propagandę w mediach opowiadając najedzone kawałki o tym co nas spotka za trzydzieści parę lat. IM dalej nas coś dobrego spotka- tym oczywiście lepiej. Dla uprawianej propagandy Konstruuje nawet jakieś raporty wybiegające w przyszłość, które mają nam te przyszłość osłodzić. A co z teraźniejszością? Pan generał mówił publicznie prawdę o armii, na której się znał jak mało kto. O jej rozkładzie i przebiurokratyczowaniu. I znał się na służbach specjalnych jako człowiek wyszkolony wszechstronnie i pracujący w wywiadzie. Nie podobało mu się to co wyprawia się z państwem.. Był nawet twórcą jednostki specjalnej Grom, której pierwotnym przeznaczeniem było przerzucanie obywateli radzieckich pochodzenia żydowskiego do Izraela przez Warszawę. .O czym można poczytać w jego książce.. Był przyjacielem pana Pawła Kukiza, który również przyjaźnił się z żołnierzami GROM-u.. Melodi pana Pawła Kukiza , też patrioty .których nie chcą emitować koncesjonowane rozgłośnie radiowe- może dlatego, że są koncesjonowane i mogą stracić koncesje ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w wolnym i suwerennym państwie demokratycznym- i oczywiście prawnym. Prawnym- jak jasna cholera! Że boją się emitować złotej płyty, bo właśnie płyta” Siła i honor” zdobyła status złotej płyty, o czym poinformował sam autor na spotkaniu w sprawie okręgów jednomandatowych.. Była okazja.. Pan Paweł opowiadał wiele ciekawych rzeczy o sytuacji w kraju, o sytuacji w radio” publicznym” i telewizji „publicznej” gdzie kiedyś miał programy.. Ja jak zwykle się wtrąciłem, w sprawie demokracji, o której wielki myśliciel naszej cywilizacji -- Arystoteles powiedział, że są to’ rządy hien nad osłami”- co przytoczyłem z pamięci, dodając, że Arystoteles nie rozróżniał pomiędzy systemem proporcjonalnym wielomandatowym, a jednomandatowym większościowym.. Po prostu to sądził o demokracji- i tyle. I dodałem, że jestem z Radomia., bo jestem z Radomia.. Nie mam czego się wstydzić, że jestem z Radomia.. Każdy skądś jest.. JA akurat jestem z Radomia- urodziłem się w Pile. Pan Paweł spokojnie opowiadał swoje ciekawe rzeczy, ale w pewnym momencie powiedział do mnie:” Wiedziałem, że Pan jest z Radomia”(???) A przecież ja go naprawdę lubię, pana Pawła Kukiza, kupiłem nawet jego ostatnią płytę powodując, że stała się złotą płytą.. Powiedziałem tylko słowo o demokracji, i to nie swoje, tylko pana Arystotelesa.. Co w tym złego?W każdym razie cała sprawa skończyła się w w kuluarach po spotkaniu, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie- to znaczy ja zrobiłem sobie z panem Pawłem Kukizem, wtedy przyznał mi się, że ma związek z Radomiem.. Jaki zapytałem? Posiada osobistą broń produkowaną w Radomiu.. Może mu się przydać- pomyślałem. Chyba, że nie zamierza popełniać samobójstwa. Powiedziałem jeszcze, że jestem związany z Nową Prawicą.. A ON wtedy powiedział , że niepodoba mu się Korwin po ostatnim wystąpieniu u pana redaktora Lisa w sprawie niepełnosprawnych, bo sam ma dziecko niepełnosprawne... Wyjaśniłem, że nie chodzi o nie lubienie dzieci niepełnosprawnych.. Chodzi o ośmieszenie Korwina przez pana Tomasza Lisa, trzymającego stronę Gazety Wyborczej i tego środowiska., o którym pan, panie Pawle,, wypowiadał się przed godziną krytycznie.. To jest właśnie robota tego środowiska! Rozstaliśmy się- mam nadzieję- przyjaźnie- w końcu będę pomagał przy zbieraniu 500 000 podpisów w sprawie referendum dotyczącego zmiany ordynacji wyborczej- mimo istnienia demokracji.. Lepsza demokracja jednomandatowa większościowa, niż demokracja proporcjonalna- wielomandatowa, utrwalająca władzę oligarchów partyjnych nad nami.. W jednomandatowej może się ktoś prześlizgnie do Sejmu. Ktoś spoza układów.. Chociaż w proporcjonalnej udało się do tej pory Samoobronie i Lidze Rodzin Polskich.. Na krótko! Odpowiednie służby zadbały o przywrócenie porządku demokratycznego, to znaczy takiego, żeby we władzach byli sami nasi.. NA tym właśnie polega demokracja zadekretowana. Gdy rządzą nasi- to demokracja jest! Jak pchają się obcy- to demokracji- nie ma! I dalej będziemy żyć pośród celów rzeczywistych obok celów deklarowanych. WJR

Załamanie Hiszpanii? Hiszpańskie państwo chwieje się w posadach - nie tylko wskutek nadmiernych długów i recesji, ale też dążeń Katalonii i Kraju Basków do secesji Euro-socjalistyczna Hiszpania to od czerwca br. główny obiekt zmartwień europolityków i bankierów. Od 25 września do 7 października setki tysięcy mieszkańców hiszpańskich miast protestowały przeciwko rządowym planom oszczędności. Tłum zgromadzony pod parlamentem domagał się „końca polityki oszczędności” i dymisji centrowego rządu premiera Mariano Rajoya (zwanego w lewicowych mediach „konserwatywnym”). Projekt budżetu na rok 2013 przewiduje w sumie aż 40 mld euro oszczędności, zamrożenie pensji urzędników i pracowników instytucji publicznych, umiarkowane ograniczenie zasiłków dla bezrobotnych i wydatków na służbę zdrowia, likwidację kilku ulg podatkowych, podwyżkę podatku VAT i niektórych opłat. Rząd chce w tym roku obniżyć deficyt budżetu z ubiegłorocznych ok. 9 do 6,3 proc., a w przyszłym do 4,5 proc. PKB. Zmniejszeniu mają więc ulec także wydatki na infrastrukturę, edukację i administrację. Rząd w Madrycie jeszcze w październiku ma przedstawić plan reform uzgodnionych z Komisją UE, w tym zamrożenia wysokości emerytur i przyspieszenia podnoszenia wieku emerytalnego. Miejscowi obserwatorzy spodziewają się, że lada dzień ten rząd będzie zmuszony zwrócić się do władz UE z oficjalną prośbą o finansową pomoc z eurofunduszu ratunkowego EFSM i Europejskiego Banku Centralnego (EBC). A ta oficjalna prośba będzie równoznaczna z początkiem nowej euroniewoli kraju i jego już całkowitej zależności od władz UE, EBC i Międzynarodowego Funduszu Walutowego – czego władze Hiszpanii są świadome. Dlatego odwlekają tę decyzję już od maja.

Pętla długów zaciska się Jednak w przyszłym roku rządowy Madryt może nie znaleźć chętnych „inwestorów” na swoje planowane pożyczki o wartości aż 207 mld euro (!) – a tym bardziej po ich znośnych dla budżetu cenach (do 6% rocznie). Zadłużenie Hiszpanii sięga już 800 mld euro i rząd co parę dni musi sprzedawać nowe obligacje, aby utrzymać wypłacalność państwa, jego 17 autonomicznych regionów (prowadzących od lat rozrzutną politykę finansową) i kilkudziesięciu banków. W przyszłym roku rząd będzie musiał pożyczyć więcej niż tegoroczne 186 mld euro, a sama spłata odsetek pochłonie prawdopodobnie aż 39 mld euro. Pętla długów zaciska się, więc na Hiszpanii coraz bardziej – a miliony zepsutych ponad 20-letnim eurosocjalizmem urzędników i pracowników państwa, różnych lewaków, związkowców i „młodych, wykształconych z dużych miast” – mocno protestują i strajkują od wielu tygodni. Wg informacji zachodniej prasy, wśród nich jest stosunkowo niewielu ludzi faktycznie biednych czy nagle w tym roku zubożałych, niewielu drobnych rolników, sklepikarzy, rzemieślników czy robotników. Trzon protestujących tworzą tam, podobnie jak w Grecji, trzy grupy: liczni etatowi i lewicowi związkowcy, anarchizująca i komunizująca młodzież oraz grupa najliczniejsza: setki tysięcy pracowników państwowych urzędów, szkół, szpitali czy firm transportowych. Najmocniej protestują oni przeciw planom niewielkiej redukcji ich premii i innych przywilejów oraz zamrożenia wysokości ich pensji. Ci lewaccy manifestanci nie chcą też wyjścia swego kraju z unii walutowej i powrotu do waluty narodowej. A wedle opinii wielu ekonomistów brytyjskich czy niemieckich, powrót do pesety oznaczałby znaczny wzrost konkurencyjności i cenowej atrakcyjności hiszpańskich towarów i usług, a więc znaczny wzrost eksportu, konsumpcji i większości sektorów gospodarki. Czyli stopniowe wychodzenie z recesji i zadłużenia. Ale ten powrót do pesety oznaczałby też nieuniknioną dewaluację dotychczasowych pensji i przywilejów milionów urzędników i innych beneficjentów państwowego eurosocjalizmu, a także dewaluację wysokich w Hiszpanii emerytur i zasiłków – wypłacanych w euro. A tego protestujący w żadnej mierze nie akceptują – nawet pod groźbą gospodarczej zapaści kraju i przyszłej prawdziwej biedy ich dzieci - obciążonych olbrzymimi długami. Eurodługami, których nie chcą spłacać ich rodzice – już zdemoralizowani i skorumpowani przez europejski socjalizm, krajowy etatyzm i jego biurokrację oraz przez wieloletnie życie ponad stan.

Separatyzm regionów Minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble uważa, że Hiszpania wcale nie potrzebuje zewnętrznej pomocy finansowej, a jedynie zaufania „rynków finansowych” (czyli międzynarodowych lichwiarzy i spekulantów). Ale władze UE i EBC od września szykują już plan pomocy - zakładający skupowanie hiszpańskich obligacji przez Euro-Bank Centralny. Ten Bank będzie mógł ogłosić nieograniczony skup długów Hiszpanii od komercyjnych banków i spekulantów – ale pod warunkiem, że władze w Madrycie zobowiążą się do dokonania zaleconych im reform i oszczędności w finansach państwa i jego regionów. A właśnie rosnące w siłę dążenia kilku regionów do secesji to obecnie problem nr 2 Hiszpanii. Największe zagrożenie dla jedności państwa płynie z Katalonii – prowincji najbogatszej, ale też najbardziej zadłużonej. Parlament w Barcelonie uchwalił w końcu września rezolucję, że Katalonia ma prawo do samostanowienia. Władze w Barcelonie są oskarżane przez rząd w Madrycie o egoizm – bo z jednej strony mocno protestują przeciwko dalszemu zwiększaniu swoich danin na rzecz budżetu centralnego, a z drugiej domagają się od rządu w Madrycie nowego kredytu 5 mld euro (z podobnymi żądaniami występują też inne regiony Hiszpanii). Katalonia nie chce przez kolejne lata znosić sytuacji, w której do budżetu w Madrycie przekazuje więcej niż z niego otrzymuje. Separatyzm Katalonii urósł w siłę w roku 2010, gdy władze państwa okroiły statut autonomiczny, który parlament w Barcelonie uchwalił 2 lata wcześniej. Katalończycy żądali w nim m.in. suwerenności ekonomicznej - zbierania u siebie wszystkich podatków i corocznego oddawania uzgodnionej kwoty budżetowi w Madrycie. Żądali też uznania ich za osobny naród i prawa do oderwania się w przyszłości. Ten statut Katalonii został zmieniony przez parlament Hiszpanii, a potem przez Trybunał Konstytucyjny. Katalończycy byli tym oburzeni. Chcą w tej sprawie referendum, ale konstytucja takiego referendum zakazuje. Jednak kataloński premier Artur Mas otwarcie wzywa do lekceważenia hiszpańskiej konstytucji. Nieformalny rozpad państwa postępuje. Do stanowiska Katalonii przyłączył się 29 września premier rządu Kraju Basków Inigo Urkullu. Na wiecu powiedział, że choć najważniejsze jest obecnie przezwyciężenie gospodarczego kryzysu w całej Hiszpanii, to "jutro" zamierza upomnieć się o niepodległość: „Nasz kraj musi stać się państwem europejskim równym pozostałym - bez żadnych zewnętrznych ograniczeń czy więzów, jedynie na mocy wolnej i demokratycznej decyzji samych obywateli”. Hiszpania ma wspaniałe tradycje monarchiczne i chrześcijańsko-narodowe. Niestety, od połowy XIX w. ma też okropne dziedzictwo socjalistyczno-komunistyczne i anarchistyczne. To lewackie dziedzictwo, po 73 latach od zduszenia go przez gen. Franco, chyba znów bierze górę. Tomasz Mysłek

Tusk zdobędzie 300 miliardów, jeśli Kaczyński je załatwi W 2006 roku rząd PiS nie obiecywał 300 miliardów z UE, tylko je załatwił. Bo Unia tylko hardym ustępuje.

1. Sukces za sukcesem, za sukcesem sukces, a za tym sukcesem jeszcze jeden sukces. Sukces sukces sukcesem pogania – tak kończy się każdy wyjazd na unijny szczyt premiera Tuska. Piekło można by tymi sukcesami wybrukować. Nie wiadomo tylko, w jakiej ten kolejny sukces sprawie, bo obiecanych 300 miliardów jak nie było, tak nie ma.

2.. A pamiętamy, jak to czterej muszkieterowie z Platformy – Tusk, Sikorski, Lewandowski i Buzek – obiecali te 300 unijnych miliardów. Z promiennymi uśmiechami, z rozłożonymi ramionami, w otoczeniu antyków i kwiatów, nieomal wychodzili z telewizorów i obiecali – 300 miliardów załatwimy! My i tylko my! Bo kochamy Unię, a Unia tylko nas kocha, lubi, szanuje...A teraz okazuje się, owszem, załatwiliby, gdyby Kaczyński przekonał Camerona. Bo w Parlamencie Europejskim PiS i konserwatyści brytyjscy są w jednej frakcji.Krótko mówiąc – Tusk zdobędzie 300 miliardów, jeśli Kaczyński je załatwi.

3. W rzeczywistości to 300 miliardów nie chce dać Angela Merkel, wielka polityczna miłość Donalda Tuska, Cameron skąpi, ale nie ma w tej sprawie kluczowej pozycji. Platforma uczepiła się tego Camerona jak ostatniej deski ratunku. No bo jak nie będzie tych obiecanych 300 miliardów, to poprzez Cameron zwali się wszystko na Kaczyńskiego i na PiS. Tusk obiecał 300 miliardów, a Kaczyński z jego obietnicy się nie wywiązuje.

4. Gdy Kaczyński rządził, gdy PiS tworzył rząd, nawet mniejszościowy, gdy prezydentem był bardzo aktywny w polityce zagranicznej śp. Prezydent Lech Kaczyński - rząd nie obiecywał 300 miliardów, tylko je załatwił. Bez gadania, bez obietnic, bez szumnych zapowiedzi rząd Prawa i Sprawiedliwości po prostu wywalczył dla Polski 300 miliardów złotych w perspektywie finansowej na lata 2007-2013. To było 68 miliardów Euro, a Euro kosztowało wtedy cztery i pół złotegoTrzysta miliardów załatwione bez gadania i bez zawracania głowy opozycji.

5. Od pięciu lat premierem jest Donald Tusk, nie Jarosław Kaczyński. Premier Tusk obiecał, niech premier Tusk załatwia z kim trzeba, z Angelą Merkel, z Holandem, z diabłem, a nawet z Cameronem, byle tylko te trzysta miliardów dostała. A jak chce, żeby Kaczyński załatwiał te miliardy, to niech abdykuje. Wtedy Kaczyński te trzysta miliardów załatwi. Nie obieca, tylko załatwi, bo jest hardy, a tylko hardym Unia ustępuje. Janusz Wojciechowski

Konferencja Smoleńska Anno Domini 2012 Wygląda na to, że wreszcie dochodzi do skutku. O konferencji takiej mówiło się już dużo wcześniej, zaraz po opublikowaniu symulacji prof. Wiesława Biniendy, jednak cały czas była odkładana w czasie. Można sobie wyobrazić przez jakie trudności musieli przechodzić organizatorzy. Naciski rządzących środowisk politycznych, strach części środowiska naukowego przed "wychylaniem się" i zadawaniem zakazanych pytać, ostra nagonka "mediów mętnego nurtu". Jednak się udało. Zgodnie z informacjami podawanymi przez organizatorów konferencja smoleńska odbędzie się 22 października br. w godzinach 9.00-19.00 w Warszawie. Następnego zaś dnia odbyć się ma seminarium na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego z powtórkami części referatów. Wśród prelegentów znane już wcześniej nazwiska, ale jest także szereg specjalistów z Akademii Górniczo-Hutniczej, Politechniki Krakowskiej, Uniwersytetu i Politechniki Warszawskiej czy Wojskowej Akademii Technicznej. Zakres tematyczny jest szeroki, można się spodziewać kolejnych nowości, dokładniejszych badań i szerszego materiału dowodowego. Na co ja zwróciłem szczególną uwagę to:

1. Prelekcja prof. inż. Chrisa Cieszewskiego Assessment of wood properties for the birch samples from Poland, USA, and Smolensk using NIR spectroscopy and SilviScan. Dotychczasowe dyskusje na temat wytrzymałości drzewa brzozy toczyły sie na podstawie danych z literatury przedmiotu czy sztubackich "argumentów" zwolenników pancernej brzozy w rodzaju "chłop po lesie latał z siekierą". Tutaj znowu piłeczkę posuwają do przodu eksperci Zespołu Parlamentarnego przez prezentację empitycznych wyników badań próbek drzewa brzozy z USA, Polski i Smoleńska. Jego druga prelekcja to Micro-detail comparative forest site analysis using high-resolution satellite imagery. Domyślam się, że może chodzić o analizę zniszczeń drzewostaniu powstałą w wyniku upadku samolotu, w tym także na przykładzie Smoleńska.

2. Doświadczony inżynier lotniczy dr Wacław Berczyński ma zreferować tematykę Analiza wytrzymałościowa elementów struktury Tu-154M. Brzmi ciekawie. Być może o niektórych elementach konstrukcyjnych tupolewa i ich specyfikacjach dowiemy się więcej od specjalisty zza Oceanu niż od członków różnych państwowych komisji, którzy do zaoferowania mieli jedynie eksperckie analizy w rodzaju "jak walnęło, to urwało".

3. Nieco podobny temat w kontekście pancernej brzozy zreferować ma Jan Błaszczyk z Wojskowej Akademii Technicznej: Brzoza smoleńska – aspekty wytrzymałościowe struktury skrzydła samolotu Tu-154.

4. Charakteryzacja próbek 1 - 5 metodami mikroskopii elektronowej i mikroanalizy rentgenowskiej (EDS). Pierwsze profesjonalne badania szczątków tupolewa oraz próbek gruntu pobranych z miejsca katastrofy wykonane przez dr. inż. Wojciecha Fabianowskiego z Wydziału Chemii Politechniki Warszawskiej i prof. Jana Jaworskiego z Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Zgodnie z prasowymi informacjami wyniki analiz chemicznych wskazują, że na fragmentach szyb tupolewa (z kokpitu i z przedziału pasażerskiego) znaleziono osad pyłu, który kompozycją chemiczną przypomina cement. Na próbkach salolotu i gleby odkryto także śladowe ilości cyrkonu.

5. Analiza porównawcza prof. Marka Czachora z Politechniki Gdańskiej testów niszczących samolotów Douglas DC-7 i Lockheed Constellation w zestwieniu z karastrofą smoleńską. Niedawno przeprowadzono podobny eksperyment, gdzie nafaszerowanego kamerami i sensorami Boeinga 727 rozbito o grunt pustyni Sonory. Stan wraku i wrakowiska bardzo mało przypominał obrazki ze Smoleńska.

6. O potrzebie i możliwościach przeprowadzenia badań modelowych w tunelu aerodynamicznym Politechniki Krakowskiej potwierdzających hipotezę zniszczenia samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem przez rozerwanie samolotu w powietrzu. Z takim referatem wystąpi prof. Anfrzej Flaga. Ciekaw jestem czy chodzi o modelowanie w tunelu aerodynamicznym aerodynamiki rzekomej smoleńskiej półbeczki czy również symulowanie faktycznego rozpadu samolotu w locie.

Będzie miało miejsce także szereg innych referatów: prof. Piotra Witakowskiego, Jacka Gierasa, Jana Obrębki i grupy specjalistów z WAT. No i oczywiście profesorowie Binienda i Nowaczyk, dr inż. Grzegorz Szuladziński czy znani także znani na S24 Michał Jaworski i Marek Dąbrowski. Domyślam się, że część uczestników z zagranicy połączy się z konferencją za pomocą jakiegoś rodzaju telemostu. Zgodnie z twierdzeniami organizatoratorów materiały z konferencji będą jawne, będzie także możliwość oglądania konferencji na żywo dzięki transmisji online. PEEMKA

Szef MSW pogrąża Tuska Potwierdziły się nasze informacje: premier od końca września wiedział, że w sieci pojawiły się drastyczne zdjęcia ofiar katastrofy smoleńskiej, w tym głównie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nikt jednak nie powiadomił o nich rodzin ofiar. Chociaż zdjęcia zostały rozpowszechnione, szef MSW mówi, że „służby zdały egzamin”.

Minister spraw wewnętrznych przyznał, że premier i podległe mu jednostki wiedziały o drastycznych zdjęciach od kilkunastu dni, czyli od końca września. Ale rosyjski ambasador Aleksander Aleksiejew pojawił się „na dywaniku” u ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego dopiero 16 października. Tego samego dnia interweniowali też minister sprawiedliwości Jarosław Gowin i prokurator generalny Andrzej Seremet. Zdaniem Jacka Cichockiego, szefa MSW, nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w ten sposób dbano o dyskrecję, próbując jednocześnie zablokować zdjęcia. Nie udało się.

– Wiele osób w Polsce nie szanuje wartości, jaką jest wolność internetu – mówił Jacek Cichocki. W jego opinii Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego „zdała egzamin” w sprawie zdjęć. „ABW działała w takim zakresie, w jakim to było możliwe” – powiedział. Mimo że przedstawiciele rządu wiedzieli o zdjęciach od września, nie poinformowali rodziny śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego o istnieniu drastycznych fotografii, na których można go rozpoznać. Według niektórych opinii publikacja zdjęć, które jak ujawniła „Codzienna” pochodząod rosyjskiego MAK u, to zemsta Rosjan za ujawnienie faktu pomylenia ciał. Jak podał wczoraj RMF FM, w poniedziałek dojdzie do dwóch kolejnych ekshumacji, w tym ciała ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Prezydent Ryszard Kaczorowski już w dniu katastrofy był wymieniany wśród ofiar, których ciała zidentyfikowano. Mówiły o tym m.in. osoby, które towarzyszyły Jarosławowi Kaczyńskiemu w Smoleńsku. Ciało prezydenta Kaczorowskiego wróciło do Polski 15 kwietnia, a 19 kwietnia zostało pochowane w Panteonie Wielkich Polaków w warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej. Zapowiedź ekshumacji to kolejny wstrząs dla rodzin ofiar katastrofy w Smoleńsku.

– Może nas czekać podobny skandal jak ten związany z zamianą ciała Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej.

– Rozumiem, że prokuratura chce się upewnić, czy ciała prezydenta Kaczorowskiego trzeba szukać w innych trumnach, czy spoczywa pod własnym nazwiskiem. Mam nadzieję, że tak właśnie jest. Odkrycie, że przez tak długi czas w grobie rodzinnym spoczywał ktoś obcy, jest traumą – mówi Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury śp. Tomaszu Mercie.n Katarzyna Pawlak, Tomasz Skłodowski

Silni, zwarci i przygotowani Subotnik Ziemkiewicza Pamiętacie Państwo tę scenę z coraz bardziej kultowego „Misia”, w której na unieruchomionych wskutek awarii tramwajach plakaciarze nalepiają: „Twoje serce przypomina − piechotą zdrowiej”? Jeśli nie, nic straconego. Proszę sobie zerknąć w poradnik, specjalnie opracowany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na okoliczność przewidywanych tej zimy wyłączeń prądu (ja cytuję za wczorajszym DGP, ale radzę wystarać się o oryginał). Należy, przestrzega nas troskliwa władza, przygotować zawczasu alternatywne oświetlenie. I to oparte na latarkach, a nie na świecach czy lampach naftowych, te albowiem powodują zagrożenie pożarowe. „Przydatne będą szczególnie latarki ładowane za pomocą korbki”. W trosce o nasze bezpieczeństwo ministerstwo ostrzega też, żeby podczas wyłączeń prądu nie uruchamiać instalacji gazowych, i nie łasować, bo „drzwi lodówki i zamrażarki powinny pozostać jak najdłużej zamknięte”. Szczególnie cenna wydaje mi się rada, żeby pamiętać o wyłączeniu wszystkich instalacji w trosce o naturalne środowisko – bo jak potem kiedyś prąd w końcu wróci, to nadmierna liczba odbiorników może spowodować niepotrzebne jego zużycie. Nie wiem jak kto, ale skoro już zapowiedziano, że zimą nasza sieć energetyczna może paść, to każdy z tych nielicznych, którzy wciąż jeszcze deklarują się ankieterom jako zwolennicy pana Tuska i jego ferajny, powinien sobie te rady wyciąć, oprawić w ramki, najlepiej fosforyzujące, i wywiesić w widocznym miejscu. To da mu prawo, aby zimą wobec „kwękolących” rodaków czuć tę samą wyższość, co wobec „samych sobie winnych” klientów Amber Golda. Co za frajerzy! Nie przygotowali zawczasu alternatywnych źródeł światła, nie zadbali o kupno eskimoskich skafandrów i zgromadzenie zapasów pemikanu (który bardzo dobrze przechowa się w zawieszonym woreczku z ekologicznego płótna, jeśli wygospodarujemy nań suche, przewiewne i łatwo dostępne po omacku miejsce), na dodatek sami spowodowali blekauty próbując się dogrzewać farelkami, albo sami sobie popalili chałupy, w desperacji rozpalając ogniska na podłodze − i teraz jeszcze naszemu premierowi kochanemu wbijają szpilki (to nie ludzie, to wilki). Doceńmy zapobiegliwość MSW, które już nas przygotowuje na sytuację kryzysową, choć wcale nie jest przesądzone, czy do niej dojdzie. Może temperatura nie spadnie poniżej kilku stopni i latarki na korbkę nie okażą się potrzebne? Cóż, klimat zwykle jest przeciwko nam − jak w ten feralny wtorek, kiedy to deszcz lunął najbezczelniej zupełnie nie zapowiedziany, nie czekając na zakończenie procedury decyzyjnej w sprawie nierozkładalnego dachu. Ale wciąż może Donald Tusk liczyć na szczęśliwsze zbiegi okoliczności. Akurat w tym samym czasie, kiedy pisowscy prowokatorzy zakłócali powagę stadionu narodowego, urządzając nieodpowiedzialne harce na płycie wodnej, w innym miejscu kraju Opatrzność się do Tuska uśmiechnęła. Jechały sobie po Wielkopolsce dwa pociągi, jeden z Poznania do Nowego Tomyśla, drugi z Rzepina do Poznania, jechały ku sobie dziarsko po tym samym torze, w każdym po kilkadziesiąt osób, i w ostatniej chwili maszyniści się zorientowali. Jak podały niektóre gazety, zatrzymane lokomotywy dzieliło sześć metrów (słownie: sześć). Kto jest dobry w ułamkach, niech spróbuje policzyć, ile dzieliło nas od kolejnej żałoby narodowej. Co na to tzw. media wiodące? Nic. Miały znacznie ważniejsze sprawy do dogłębnego analizowania. Do takich należał bulwersujący news, że w pewnej miejscowości ksiądz odprawił mszę ślubną o godzinie wcześniejszej, niż było umówione, bo się gdzieś śpieszył w prywatnych sprawach − tak przynajmniej twierdzi słusznie oburzona część rodziny, która na ceremonię nie dotarła. W dzienniku TVP z kolei trzeba było wygospodarować miejsce kilkuminutowy spot reklamowy Tomasza Lisa, prostującego bezpodstawne pogłoski, jakoby jego tygodnik miał niebawem zostać zlikwidowany i w całości przeniesiony do Internetu. No i przede wszystkim trzeba było dać należytą oprawę międzynarodowym sukcesom premiera, ratującego nas przed Unią, a Unię przed rozpadem na strefy euro i aspirującą do euro. A taki na przykład portal gazeta.pl zajęty był bez reszty międzynarodowym skandalem, do jakiego doszło w Krakowie, gdzie jedna pani z Izraela doznała szoku, gdy taksówkarz, niewątpliwie kierując się rasistowskimi uprzedzeniami i wyssanym z mlekiem matki antysemityzmem, oskarżył jej naród, że eksterminuje Palestyńczyków tak samo, jak ich kiedyś Hitler. Z licznych informacji i analiz, w jakie natychmiast obrósł ten bulwersujący incydent, jasno pokazujący, jak niewystarczająco jeszcze przeorały nasz ciemnogród dzieła J.T. Grossa, wynika, na szczęście, że wszystkie wezwane przez gazetę na pomoc policje jawne, tajne i dwu-płciowe (tylko dwu-, bo przez niezrozumiałe niedopatrzenie nie spytano o opinię posłującego wszak właśnie z Krakowa Anny Grodzkiej) stanęły na wysokości zadania i taksówkarz-antysemita nie umknie surowej karze. Chyba, żeby się okazało, iż to sobie dorabiał na taksówce były redaktor naczelny „Przekroju”, który z izraelsko-amerykańskim imperializmem walczy nie z wrogich, faszystowskich pozycji polskiego patriarchalnego antysemityzmu, ale ze zdrowych pozycji lewicowo-postępowych.Wracając do niedoszłej katastrofy kolejowej w Poznańskiem − jest zupełnie zrozumiałe, że media III RP o niej nie mówią, bo po co drążyć „co by było gdyby”, skoro, Polacy, nic się nie stało. Cicho-sza, jedźmy, nikt nie woła − ale na wszelki wypadek nie szybciej jak dwadzieścia na godzinę, w ramach ograniczonego zaufania do semaforów i ich „sygnałów zastępczych”. Mogło być, ale nie było, więc cieszmy się − jakby to powiedział pan prezydent, gdyby nie było do tego stopnia wiadome, co on może powiedzieć, że nikomu do głowy nie przychodzi fatygować go pytaniami. A gdyby nie te sześć metrów, gdyby doszło do powtórki tragedii spod Szczekocin? To wtedy władza i jej nadworni dziennikarze oraz telewizyjni eksperci powiedzieliby nam jednym głosem, że co się stało, trudno, już się nie odstanie, i dość tego nikczemnego grania trumnami ofiar tragedii, dość budowania na nieszczęściu politycznego kapitału i pisowskiego tańca na grobach pasażerów. Ten dyskurs władza i jej medialne wypustki mają już przećwiczony doskonale, co czyni je przygotowanymi na każdą okazję, równie znakomicie, jak poradnik MSW przygotowuje nas na ewentualne mrozy bez prądu i gazu. RAZ

Big MAC Boniego Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji (MAC) kierowane przez byłego kapusia bezpieki, Michała Boniego, przeprowadza się właśnie do gmachu na ul. Królewskiej 27. Urzędnicy będą mogli pospacerować sobie po Ogrodzie Saskim i wpaść na kawę do Victorii. Następujący komunikat pojawił się na stronie internetowej MAC:„Trwa przeprowadzka Ministerstwa do nowej siedziby przy ul. Królewskiej 27 w Warszawie. Tutaj podajemy nowe numery telefonów. Lista jest stale aktualizowana. Przepraszamy za wszelkie niedogodności w kontaktach z nami.” Królewska 27 to prestiżowy adres w samym centrum Warszawy, naprzeciwko Ogrodu Saskiego i niedaleko hotelu Victoria. MAC Boniego rozsiadł się w starym budynku, który trzeba było intensywnie kablować i modernizować, podczas kiedy nowych budynków na technologicznym topie nie brakuje w Warszawie. Ale widocznie Boni chciał być blisko Prezydenta. Z Królewskiej 27 do Pałacu Prezydenckiego można przejść spacerkiem w 10 minut. Mamy wiec pierwszy sukces ministra Boniego. Po wpadce z ACTA, walce z Kościołem, wpadkach z dotacjami unijnymi i innych obciachach:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/53055,klapa-kapusia-z-karteczkami

Minister Boni tak rozochocił się zdobyciem Królewskiej 27, że zaczął wyjaśniać nam maluczkim jak powinno wyglądać optymalne państwo (cytat). “Państwo optimum kończy się tam, gdzie zwycięża ideologia biurokracji i mit wszechrozumnej władzy, oraz tam, gdzie determinacja i decyzyjność uciekają w szarą strefę bierności i uniku”:

http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,12690860,Piec_lat_na_naprawe_Polski.html#ixzz29jisjpvy

Nie bardzo wiemy czy mamy śmiać się czy płakać. A zresztą myśleliśmy, że optymalne państwo zostało już wprowadzone żelazna ręką 10 kwietnia 2010 roku.

Sponsor Mamy kolejną aferę sponsoringu filmu. Tym razem kręconego przez partnerkę prezesa warszawskiej giełdy, Ludwika Sobolewskiego. Propozycje wsparcia finansowego filmu partnerki szefa giełdy dostały spółki notowane na giełdzie oraz doradcy giełdowi. Żyjemy w kraju niespełnionych  producentów filmowych. Najpierw prezydent Gdańska Paweł Adamowicz nawoływał do sponsorowania filmu o Bolku a teraz prezes warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, Ludwik Sobolewski, nawołuje do sponsorowania filmu swojej partnerki życiowej. Jak informuje nas Rzeczpospolita (Parkiet), współpracownik Ludwika Sobolewskiego wspiera produkcję filmu, w który zaangażowana jest partnerka prezesa warszawskiej giełdy. Propozycje współpracy przy filmie dostały spółki z NewConnect oraz autoryzowani doradcy tego rynku:

http://www.parkiet.com/artykul/7,1286998-Czlonkowie-Rady-Gieldy-sprawdza-Ludwika-Sobolewskiego.html

 Nie jest to pierwszy przypadek artystycznego zainteresowania prezesa giełdy utalentowanymi długonogimi blondynkami. Pamiętamy przypadek ukraińskiej specjalistki od tańca na rurze, Weroniki Marczuk-Pazura, która została kilka lat temu prezesem spółki zależnej od warszawskiej giełdy, WSEInfoEngine. Swoją błyskawiczną promocję z parkietu tanecznego na parkiet finansowy Weronika zawdzięczała (zażyłej ?) znajomości z prezesem Sobolewskim. Cytat z jej wypowiedzi dla Interii.pl: “Cieszę się, że właściciel spółki (GPW, której prezesem jest Ludwik Sobolewski, przyp. red.) docenił moje dotychczasowe doświadczenie i zdobyte wykształcenie. Myślę, że najmniejsze znaczenie miała tu moja aktywność medialna i kariera telewizyjna". O jakie dokładnie doświadczenie tutaj chodziło ? Wygląda na to że prezes Sobolewski wyraźnie nudzi się w biurze giełdy. Czy zobaczymy go wkrótce jako prezesa Playboy Polska, jurora “Tańca na Rurze” czy może raczej jako właściciela agencji modelek ?  Czy prezes Sobolewski  będzie  dalej  wspierał młode talenty?

Samoloty dla ciemnoty Gdyby Marcin P. nie siedział w więzieniu to zostałby może prezesem LOT-u. Biznesowy talent 28-o latka, który kupił linię lotniczą w Niemczech i następnie sprzedał ją Holendrom, pokazuje że Polak potrafi. Tylko trzeba chcieć. Marcin P. jest człowiekiem niedocenianym. Siedzi w wiezieniu oskarżony (po raz kolejny) o oszustwa i nikt nie mówi o jego wizjonerskim talencie biznesowym. Ilu młodych ludzi kupowało w wieku 28 lat linię lotniczą w Niemczech aby następnie odsprzedać ją Holendrom ? Zamiast pochwalić się na arenie międzynarodowej takim młodym talentem biznesowym, mamy typowy festiwal sfrustrowanych zawistników. Kancelaria prawna Dobrzyniecki & Partners Law Office LLP,już złożyła powództwo o uznanie za bezskuteczną umowę zawartą pomiędzy Amber Gold a holenderska spółka Panta Holdings BV, dotyczącą sprzedaży linii lotniczych OLT Express Germany. Kilka dni temu TVN podała, że na początku sierpnia spółka Amber Gold sprzedała linie lotnicze posiadające cztery samoloty za symboliczne 1 Euro. TVN podała, że szacowana obecnie wartość samolotów wynosi około 25 mln PLN:

http://www.pb.pl/2707007,57958

Mamy niepotrzebne bicie piany. Skoro Holendrzy zapłacili 1 Euro za OLT Express Germany, oznacza to ze spółka była zadłużona (jak wiemy OLT nie lubiło za bardzo płacić rachunków), wiec Holendrzy przejęli spółkę z długami za symboliczną oplatą. O wiele ciekawsze byłyby ustalenie kto tak naprawdę negocjował sprzedaż. Bo podsuwa się nam gotowe rozwiązania zagadki Amber Gold / OLT Express: 

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/76902,mozg-afery-amber-gold

Czytaliśmy w prasie, że Marcin P. miał w przeszłości wizjonerski zwyczaj zakładania nowych spółek podczas przebywania na przepustkach z więzienia. Gdyby Marcinowi P. udało się wyjść na nowo na przepustkę, mógłby założyć spokojnie nową linię lotniczą. Samoloty które leasingował OLT Express Polska stoją wolne na parkingowych lotniskach. Tylko trzy z nich latają: jeden dla VietJetAir, drugi dla Air Malta a trzeci dla Air Berlin. Leasingodawcy pozostałych samolotów (BBAM, IFLC, DAE Capital, Parc Aviation) czekają na telefon od Marcina P. Taki talent jak on marnuje się siedząc bezczynnie w więzieniu. Młody zdolny - kupił linię lotniczą od Niemcow i odsprzedał ją Holendrom 

Balcerac

Sędziowie mordowali, byli na telefon, nagle znikali Wiele dzisiejszych patologi w sądownictwie ma źródła w PRL-u. Mordy sądowe, uzgadnianie wyroków na telefon,upartyjnienie - to była norma. Stan sądownictwa w Polsce budzi wiele wątpliwości. Wiele dzisiejszych patologi ma źródła w PRL-u. Mordy sądowe, uzgadnianie wyroków na telefon, presja na sędziów, upartyjnienie tego środowiska to była norma. Lata powojenne to czarny okres polskiego sądownictwa.

Profesor Adam Strzembosz wspominając swoje młodziencze losy mówił „myślałem właśnie o urzędzie sędziego, aczkolwiek do 1956 r. broniłbym się rękami i nogami przed taką przyszłością, bo wiedziałem, czym to grozi.”

To w tamtych czasach zaczęła funkcjonować słynna szkoła prawnicza imienia Teodora Duracza, słynna Duraczówka. Już w styczniu 1946 roku wydano dekret Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej „o wyjątkowym dopuszczaniu do obejmowania stanowisk sędziowskich, prokuratorskich i notarialnych oraz do wpisywania na listę adwokatów”.

Osoby takie musiały tylko wykazywać się „dostateczną znajomością prawa nabytą, bądź przez pracę zawodową, bądź w uznawanych przez Ministerstwo Sprawiedliwości szkołach prawniczych” oraz „rękojmią należytego wykonywania obowiązków sędziowskich

W efekcie powstały tak zwane szkoły prawnicze, nauka trwała tam na początkowo 6 miesięcy, z czasem przedłużono ją do 15 miesięcy. Tadeusz M. Płużanski w książce Bestie pisze -

W 1990 roku Igor Andriejew, inny oprawca generała „Nila” stwierdził, że „tandeta tej edukacji przekroczyła jednak wszelką granicę i … aby ratować sytuację (...)jesienią 1948 r. utworzono w Warszawie Centralną Szkołę Prawniczą im. Teodora Duracza, z dwuletnim cyklem nauczania”

Na czym polegała owa „rękojmia należytego wykonywania obowiązków'?

Na realizacji linii partii oraz właściwym klasowym pochodzeniu.

 Niestety żona miała kłopoty z ukończeniem aplikacji, bo jeszcze w czasie trwania kursu i przed zawarciem przez nas małżeństwa doszukano się, że jej ojciec, jako oficer AK, został aresztowany i wywieziony do łagru. Wrócił z Rosji dopiero w 1948 r. Dlatego z adnotacją „obca klasowo” została zwolniona z kursu. -opowiadał Stanisław Rudnicki, były sędzia Sądu Najwyższego.

W tamtych latach procesy były kpiną ze sprawiedliwości. Jeden ze skazanych wspominał jak podano mu zupę do jedzenia ale nagle wezwano go z celi na proces. Proces trwał krótko, kiedy wrócił zupa była jeszcze ciepła.

 Inny fragment książki Płużańskiego doskonale oddaje klimat tamtych czasów.

Sędziowie, chcąc stanąć po właściwej stronie tajnej policji politycznej, dzwonili do Różańskiego z pytaniem jaki wyrok sugerowałby, będąc na ich miejscu. Różański odpowiadał lakonicznie ” pięć... dziesięć lat.... dożywocie... kara śmierci”

Najbardziej upolitycznione były sądy wojskowe. Jeden ze stalinowskich sędziów stwierdził na przykład, że Najwyższy Sąd Wojskowy „był główną i zasadniczą transmisją stalinizmu do wszystkich sądów wojskowych”.

Jednak myliłby się ten kto wierzy w niezależne sądownictwo po 1956 roku.

Władza miała cały szereg możliwości wpływania na sędziów.

Interesów politycznych PZPR pilnowały dwie instytucje: Sąd Najwyższy oraz Ministerstwo Sprawiedliwości, które miały stać na straży prawidłowej pracy sędziów. Stanowiska prezesów i inne funkcje kierownicze w sądach wyższych instancji oraz w Sądzie Najwyższym były objęte systemem nomenklatury: pozycja zawodowa zależała od opinii środowiska partyjnego lub od odpowiedniego wydziału KC PZPR. Funkcja sędziego Sądu Najwyższego, na którą powoływała Rada Państwa po zasięgnięciu opinii PZPR, była kadencyjna, tak więc zawsze istniała możliwość wymiany (po jakimś czasie) sędziego, który nie spełniał pokładanych w nim nadziei. -pisze Tadeusz Kozłowski na łamach Rzeczpospolitej w artykule Stara szkoła sędziowska.

Sędzia Bogdan Dzięcioł, na jednym z partyjnych posiedzeń mówił wprost.

- sędzia, który świadomie nie realizuje linii partii i nie przestrzega obowiązującego prawa (w tym dekretów stanu wojennego) winien być niezwłocznie odwołany.

Proszę zwrócić uwagę że słowa te mówił sędzia Sądu Najwyższego.

Ci sędziowie którzy nie spełniali pokładanych w nich przez partię nadziei nie mogli liczyć na awans i karierę.

 Rudnicki wspomina - „Komitet Wojewódzki PZPR w Katowicach negatywnie zaopiniował moją kandydaturę” i dlatego nie otrzymał nominacji na sędziego Sądu Najwyższego. O czasach PRL-u opowiada Adam Strzembosz (fragment wywiadu).

A jaka atmosfera panowała w Instytucie Badania Prawa Sądowego, kiedy pan tam pracował? Czy liczyła się przynależność partyjna? Niewątpliwie liczyła się, zwłaszcza przy obsadzie stanowisk kierowniczych, ale w samym instytucie pracowało wiele osób bezpartyjnych, za to z dorobkiem naukowym. Ponieważ zajmowałem się tematami dotyczącymi sądu opiekuńczego, więc miałem dość dużo swobody. To był temat zupełnie obojętny politycznie.

A jaka była pozycja sędziego w tamtych czasach? Bardzo różniła się sytuacja cywilistów i karnistów. Cywiliści mieli dużo większą swobodę orzekania, oczywiście także tutaj zdarzały się interwencje w konkretnych sprawach, szczególnie na prowincji. To zwykle uderzało w prezesa sądu czy przewodniczącego wydziału, którego wzywano na rozmowy czy w inny sposób wskazywano, kogo należy uznać za skrzywdzonego i kto ma rację. W sprawach karnych był nieustanny nacisk na coraz surowsze kary. Sędziowie bronili się przed tym, bo ta opresywność była patologiczna, ale każdy prezes w swoim sprawozdaniu chciał wykazać, że represyjność wzrasta i sędzia wizytator do spraw karnych robił różne łamańce, żeby to wykazać.

Jakimi narzędziami posługiwano się, by wywrzeć nacisk na sędziów? Na przykład przeprowadzano narady. Wiem, że odbywały się narady sędziowsko-prokuratorskie, czyli rzecz zupełnie niedopuszczalna. Widywałem wyższych oficerów milicji w wydziałach karnych, a jeśli sędzia wydawał zbyt łagodne wyroki, to mógł być pewny, że szybko nie otrzyma nominacji na sędziego wyższej instancji, nie dostawał nagrody, nie miał szans na przewodniczenie wydziałowi. Wzywano na rozmowy, organizowano narady, na których napiętnowano np. zbyt dużą liczbę zawieszeń. Była też możliwość odwołania sędziego przez Radę Państwa, gdy uznano, że nie spełnia się jako sędzia Polski Ludowej. Chociaż nie spotkałem takich przypadków, to pamiętam sprawy wymuszenia tzw. dobrowolnego odejścia z urzędu.

To bardzo poważne represje. Tak, ale to i tak nie było to, co przed 1956 r., gdy niewygodny sędzia znikał. Znam taką sprawę z sądu wojskowego. Sędzia sądzi na sali, wchodzi sekretarka i prosi o zarządzenie 5-minutowej przerwy. Sędzia zarządza, wychodzi i już nie wraca. Na przykład po wypadkach marcowych z 1968 r. interesowano się każdym procesem. Tutaj piętnowano zarówno wyroki za wysokie, jak i za niskie. Telefony do sędziów także były normą.

W pewnych sprawach przed osobistą interwencją telefoniczną nie cofa się nawet minister sprawiedliwości lub jego zastępcy. Wywiera to na pewno silne wrażenie na sędzim, zwłaszcza na młodym i pracującym w sądzie prowincjonalnym” - pisał Andrzej Rzepliński.

Jaka była atmosfera pracy w Sądzie Najwyższym opowiada sędzia Stanisław Rudnicki.

Pierwszym Prezesem SN był początkowo Jerzy Bafia, a po nim Włodzimierz Berutowicz, prymitywny komunista, odznaczony „za udział w walce o umocnienie władzy ludowej”. Gdy powiadomiłem go, że w Sądzie Najwyższym ukonstytuowała się Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” i że zostałem jej przewodniczącym, zaczęto nas prześladować. Na mnie donosił m.in. sędzia, który był wtedy kierownikiem Biura Orzecznictwa przy Pierwszym Prezesie SN. Straszono pracowników sekretariatów zwolnieniem z pracy, sprawdzano moje biurko i zawartość szuflad aż do czasu, kiedy pozostawiłem w szufladzie na wierzchu kartkę z mało cenzuralną propozycją. (…) Gdy przyszedłem do sądu po ogłoszeniu stanu wojennego, natychmiast wezwano mnie do Berutowicza, razem z ówczesnym Prezesem Izby Cywilnej Antonim Filckiem. W gabinecie Berutowicza był obecny sędzia Jan Żak, Prezes Sądu Najwyższego bez teki, funkcjonariusz partyjny z Wydziału Administracyjnego KC PZPR.Odbyło się przesłuchanie jak na UB. Berutowicz zapytał, czy podpiszę zobowiązanie, że wyrzekam się dalszej działalności związkowej, i czy złożę oświadczenie potępiające działalność władz NSZZ „Solidarność”. Odmówiłem, a gdy Berutowicz nazwał mnie „tubą radia Wolna Europa”, wyszedłem, trzaskając drzwiami. Następnego dnia zakazano mi wstępu do gmachu Sądu Najwyższego i doręczono decyzję Przewodniczącego Rady Państwa o odwołaniu mnie ze stanowiska sędziego z mocą natychmiastową z powodu „sprzeniewierzenia się przyrzeczeniu sędziego” (…) Za to pamięta się, że były naciski na sędziów, że musieli podporządkowywać się wytycznym. Na mnie też były, ale gdy po raz pierwszy prokurator chciał wpłynąć na moją decyzję, to wyrzuciłem go za drzwi i zgłosiłem ten incydent prezesowi sądu wojewódzkiego. Nigdy więcej taka sytuacja się nie powtórzyła. Jeżeli sędzia się bał, to odpowiednie służby od razu o tym wiedziały.

Sędzia Rudnicki pytany czy w tamtych czasach kręgosłup moralny był najważniejszy odpowiada.

Tak. Niestety wydaje mi się, że teraz jest pod tym względem dużo gorzej.

Źródła:

Tadeusz M. Płużanski - Bestie

Tadeusz Kozłowski Rzeczpospola z 6-7 października 2012, Stara szkoła sędziowska.

Alicja Seliga, Tytuł: Niewygodny sędzia znikał - rozmowa z prof. Adamem Strzemboszem. KRAJOWA RADA SĄDOWNICTWA 2/2011

Seliga Alicja, Z sędziowskim etosem stało się coś złego, rozmowa ze Stanisławem Rudnickim, sędzią w stanie spoczynku. Opublikowano: KRS, 4/2011

Kowalsky

Żyd przyznaje: “holokaust” to oszustwo i psyop

Jew admits “Holocaust” is a fraud and a PSYOP
http://johnfriendsblog.blogspot.com/2012/07/jew-admits-holocaust-is-fraud-and-psyop.html
Carolyn Yeager dzisiaj [11.07.2012 - admin] zamieściła fragment niezwykłego artykułu Klausa Schwensena On the Roads of Truth: Searching for Warwick Hester [Na drodze do prawdy: poszukiwania Warwicka Hestera] opublikowanego w ostatnim wydaniu Inconvenient History, w którym amerykański Żyd przyznaje, że rzekomy “holokaust” 6 mln europejskich Żydów dokonany przez Hitlera i NSDAP w czasie II wojny światowej to oszustwo. Carolyn pisze (podkreślenia moje): Zdumiewające potwierdzenie amerykańskiego psychologa żydowskiego w najnowszym wydaniu (lato 2012) Inconvenient History Journal. . . Schwensen pisze o pewnym “Warwicku Hesterze”, który (w latach 1950) napisał “krytycznie o liczbie 6 mln i żydowskich ofiarach w znanym teraz wydarzeniu pod nazwą “holokaust”. “Warwick Hester” wspomina zwiększenie się liczby żydowskiej populacji o 3 mln w latach 1933-1950, co oczywiście jest sprzeczne z 6 mln zamordowanymi przez nazistów. W związku z tym opowiada następującą historię:

“Kiedy ostatnio rozmawiałem z Amerykaninem pochodzenia żydowskiego, którego bardzo szanuję, poruszyłem tę rozbieżność [w liczbie populacji żydowskiej]. Zapytałem go czy sam na serio wierzył w to, że naziści zabili 6 milionów. Powiedział: “Oczywiście że nie. Bo oni nie mieli na to ani czasu, ani metod. Co oczywiście mieli, to zamiar. I tu zaczyna się polityka [tzn. psychologia propagandy]. Biorąc pod uwagę przypisywany zamiar, można wymyślać każdą liczbę. Uważaliśmy, że 6 milionów to niezbyt dużo by wydawało się wiarygodne, ale wystarczy żeby wstrząsać ludzkością przez jedno stulecie. Tę szansę dał nam Hitler, i korzystamy z niej najlepiej jak możemy, z dobrym skutkiem, jak widzisz“. Powiedziałem, że powinien zastanowić się nad tym, że takie polityczne kłamstwo zostanie, w wyniku konsekwentnego śledztwa, ujawnione i obróci się przeciwko tym, którzy je wymyślili. Ale ten Żyd, psycholog, zaprzeczył temu. To [propaganda] weszło tak głęboko w masową podświadomość, że nigdy nie zostanie usunięte. Ludzkość generalnie jest totalnie bezkrytyczna. Tego co zakotwiczyło się w podświadomości, nawet człowiek zdrowo myślący nigdy nie będzie mógł usunąć. Jako dowód przytoczył fakt, że już teraz [1954!], po stosunkowo krótkiej kampanii propagandowej, ta rzecz nie wymagała żadnej dyskusji. “Nie mamy z tym żadnego problemu, bo wykreowaliśmy fakt historyczny, który od tej pory jest w podręcznikach historii, tak jak data bitwy”. Jest to naprawdę zdumiewające, technika Wielkiego Kłamstwa z użyciem psychologicznej manipulacji i eksploatacji przez międzynarodowe żydostwo po to, żeby realizować ich rasistowski program dominacji światowej i podboju, potwierdzona przez samego Żyda. Przypomina mi się idealne podsumowanie przez Adolfa Hitlera tej całkowicie żydowskiej taktyki, która przeznaczona dla “bezkrytycznych” mas (łącznie z Żydami), grania na psychice i emocjach. Ale to Żydom pozostało, z ich nieograniczoną zdolnością do fałszerstw, i ich wojującym towarzyszom, marksistom, żeby przypisać odpowiedzialność za upadek dokładnie człowiekowi, który sam wykazał się nadludzka wolą i energią w wysiłkach zapobieżenia katastrofy, którą przewidział i ratować naród of tej godziny totalnego obalenia i wstydu. Kładąc odpowiedzialność za klęskę w wojnie światowej na barki Ludendorffa, odebrali broń moralnego prawa jedynemu przeciwnikowi na tyle niebezpiecznemu, by postawić przed sądem zdrajców ojczyzny. To wszystko zostało zainspirowane zasadą – która jest prawdą sama w sobie – że w wielkim kłamstwie zawsze jest pewna moc wiarygodności; gdyż szerokie masy narodu można zawsze łatwiej skorumpować w głębszych warstwach ich emocjonalnego charakteru niż świadomie czy dobrowolnie; i dlatego w prymitywnej prostocie ich umysłów chętniej stają się ofiarami wielkiego niż małego kłamstwa, bo sami często mówią małe kłamstwa w drobnych sprawach, ale wstydziliby się uciekać fałszowania na wielka skalę. Nigdy nie przyszło by im do głowy, żeby wykreować kolosalne nieprawdy  i nie uwierzyliby w to, żeby inni byli na tyle bezczelni, by tak bezecnie zniekształcić prawdę. Mimo że mogą przywołać fakty, które to pokazują, to nadal maja wątpliwości i wahania, i dalej myśleć, ze może być jakieś inne wyjaśnienie. Bo ogromnie bezczelne kłamstwo zawsze pozostawia ślady, nawet po jego wykryciu, fakt znany wszystkim ekspertom kłamstwa na tym świecie, i wszystkim którzy razem spiskują w sztuce kłamstwa. Ci ludzie zbyt dobrze wiedzą jak wykorzystać fałsz do swoich najnikczemniejszych celów. Ale od niepamiętnych czasów Żydzi lepiej od innych wiedzieli jak można wykorzystywać fałsz i kalumnie. Czy ich egzystencja nie opiera się na jednym wielkim kłamstwie, a mianowicie, że są wspólnotą religijną, podczas gdy naprawdę są rasą? I to jaka rasą! Jeden z największych myślicieli, jaką wyprodukowała ludzkość, określił Żydów na zawsze w sposób głęboko i dokładnie prawdą. On (Schoppenhauer) nazwał Żyda “wielkim mistrzem kłamstw”. Ci którzy nie rozumieją tego stwierdzenia, albo nie chcą weń wierzyć, nigdy nie będą mogli pomóc w zwycięstwie Prawdy. – Adolf Hitler, Mein Kampf (s. 184-185) Dzisiaj podano również do wiadomości, że 80.000 więcej ocalałych z holokaustu będzie otrzymywać odszkodowanie od niemieckiego rządu, w sumie $300 milionów. Niemcy zgodziły się zapewnić kompensacje dodatkowym 80.000 Żydów, co Konferencja Roszczeniowa nazywa przełomem historycznym. Osiągnięte w poniedziałek porozumienie w negocjacjach między urzędnikami niemieckimi i przedstawicielami Konferencji Roszczeniowej, może spowodować dodatkowe wypłaty około $300 milionów. Większość pieniędzy pójdzie do ofiar nazistów w byłym Związku Sowieckim, którzy nigdy wcześniej nie kwalifikowali się do emerytur czy wypłat z niemieckich funduszy restytucyjnych. “Jest to ostatnia grupa ludzi, którzy nigdy nie otrzymali żadnych kompensacji”, powiedział wiceprzewodniczący Konferencji Greg Schneider w telefonicznym wywiadzie dla JTA z Waszyngtonu, gdzie odbywały się negocjacje. “Dla ludzi którzy cierpieli w czasie szoa, uznanie ze strony Niemiec jest najwyższej wagi. Móc zrobić to na tym etapie, 60 lat po pierwszym porozumieniu ws. odszkodowań, dla 80.000 oso, jest wspaniałe”, powiedział.  “Dla ocalałego teraz w starym wieku w końcu dostać uznanie Niemiec jest krytycznie istotne”. Nie można opisać słowami w jakim zacofanym i niesprawiedliwym świecie żyjemy. Ocalonym z żydowskiego “holokaustu” na świecie (chwileczkę, myślałem, że Niemcy próbowali zabić wszystkich Żydów? Dlaczego jest tak wielu ocalałych?) płacił niezliczone miliony dolarów ten sam naród, który doświadczył prawdziwego holokaustu w II wojnie światowej [the very people who experienced an actual holocaust during WWII]: naród niemiecki. [Łączymy się w bólu i nieutulonym żalu nad biednym narodem niemieckim, a zwłaszcza jego żołnierzami, rozstrzeliwującymi całe rodziny wraz z dziećmi na ich własnej ziemi, nad rodziną Hansa Franka wypędzonego z Krakowa itd... - admin] W sprawiedliwym świecie Żydzi będą płacić odszkodowania dla świata Gojów za wszystkie wojny, zgony, zniszczenia, ludobójstwa i inne okrucieństwa i manipulacje psychologiczne jakich na nas dokonali. Plutokratyczni żydowscy kapitaliści, bankierzy, podżegacze wojenni i geszefciarze, potentaci medialni i ogólnie oszuści zostaną natychmiast aresztowani, pozbawieni aktywów, i wysłani do Zatoki Guantanamo na śledztwo, na stałe usunięci ze społeczeństwa, na zawsze pozbawieni prawa zajmowania wpływowych stanowisk w nieżydowskim świecie. Pewnego dnia…

http://gazetawarszawska.com

John Friend, tłumaczenie Ola Gordon

Są tacy, którym zależy na prawdzie, nie na zachowaniu stanowisk. Im wychodzi, że władze ws. Smoleńska jedynie kłamią Wywiad, jakiego udzielił portalowi wPolityce.pl prof. Wiesław Binienda, nie pozostawia złudzeń. Po wielokrotnym przeprowadzeniu dodatkowych analiz i symulacji zderzenia Tu-154M z brzozą oraz serii innych doświadczeń mamy kolejne dowody, że tragedia smoleńska nie mogła wyglądać tak, jak nam wmawiają czynniki oficjalne. Prof. Binienda raz jeszcze zderzał wirtualnie Tupolewa z drzewem, prowadził badania z innymi ekspertami. Wynika z nich jasno, że rządowa maszyna nie utraciła skrzydła po zderzeniu z brzozą i nie uderzyła w ziemię w całości.

Na to, że Tupolew rozpadł się w powietrzu, wskazuje wiele faktów - mówi Binienda. Do wniosków, które skupiają się wokół jednego stwierdzenia: oficjalna wersja jest kłamstwem, dochodzą wszyscy eksperci, którzy zajmują się badaniem katastrofy smoleńskiej. Stosują różne metody, badają inne aspekty sprawy. Wszyscy kończą na tym samym: to nie mogło wyglądać tak, jak mówi raport MAK czy komisji Millera! Do takich wniosków doszli już prof. Bienidna, prof. Nowaczyk, dr inż. Berczyński, dr inż. Szuladziński. Oni mówią jednym głosem. Sprawą symboliczną jest fakt, że zwołana na poniedziałek konferencja naukowców skupia się jedynie wokół ich prac i ustaleń. Nikt na poważnie nie bierze dziś, bo i nie sposób ich tak traktować, ustaleń MAK czy komisji Millera. Świat naukowy mówi jednym głosem. Głosem, który stoi w sprzeczności z rządowo-medialną dominującą kampanią dezinformacyjną w Polsce. Co ciekawe, gdy jest to bezpieczne, nawet polskie władze zdają się chwalić jednego z tych, którzy obalają rządowe mity smoleńskie. Radosław Sikorski cieszył się, że "pierwszy polski Dreamliner wzbił się w powietrze". Jak się okazało, jednym z konstruktorów tego właśnie samolotu był prof. Wiesław Binenda. Wydaje się więc, że minister Sikorski uznaje dorobek i profesjonalizm profesora Biniendy. Niestety w sprawie Smoleńska tego nie widać. W tym przypadku rządowi przez gardło nie przejdzie żadne słowo pochwały czegokolwiek wychodzącego poza rządowe kłamstwa. Ostatnia aktywność współpracowników parlamentarnego zespołu kierowanego przez Antoniego Macierewicza oraz niezależnych ekspertów i naukowców nie pozostawia złudzeń. Pokazuje również jałowość drugiej strony. Rosnąca aktywność wspomnianych naukowców powinna skutkować wzrostem i aktywizacją intelektualną tych, którzy opowiadają się za rządową wersją katastrofy smoleńskiej. Jednak po tej stronie słychać jedynie grobową ciszę. Nikt, nikt nie chce dziś bronić Millera i Anodiny. Nikt nie prezentuje merytorycznych argumentów na rzecz pancernej brzozy. Tych argumentów najzwyczajniej bowiem nie ma. Dziś Binienda, Nowaczyk, Szuladziński, Berczyński tworzą jeden z fundamentów obozu prawdy smoleńskiej. To ta strona, strona, która nie boi się utraty stołków, nie boi się konsekwencji swoich zaniedbań i nie boi się zadawać pytań, chce, żąda i oczekuje prawdy o Smoleńsku. Jej zależy na prawdzie. Oponentom na wszystkim poza prawdą. I dlatego druga strona milczy, przeprowadza personalne ataki na naukowców i szerzy dezinformację. Zrobi wszystko, by prawda nie wyszła na jaw, a mit pancernej brzozy nie ulotnił się ze świadomości Polaków. Stanisław Żaryn

NASZ WYWIAD. Prof. Binienda: taki rodzaj zniszczenia materiału wskazuje na wybuch, który nastąpił w powietrzu wPolityce.pl: Z Pana badań, które znane są od kilku miesięcy, wynika, że brzoza nie mogła złamać skrzydła Tupolewa, który uległ katastrofie w Smoleńsku. Czy weryfikował Pan te wyniki? Jest Pan pewien, że nie ma tu miejsca na inne rozwiązania? Prof. Wiesław Binienda: Przeprowadziłem wiele dodatkowych badań uderzenia skrzydła Tu154M w brzozę smoleńską, uwzględniając uwagi kierowane pod adresem moich badań, jakie zaprezentowałem oryginalnie we wrześniu 2011 roku, a następnie rozwinąłem w prezentacjach z listopada 2011 roku oraz z maja 2012 roku. Ostatnio przeprowadziłem dodatkowe badania, stosując model matematyczny drzewa używany przez amerykańską agencję rządową Federal Highway Administration. Zwiększyłem również gęstość siatki w metodzie elementów skończonych. Wyniki, jakie otrzymałem w rezultacie tych zmian, wskazują jednoznacznie, że skrzydło Tu154M przecina brzozę nawet z większą łatwością niż przy założeniach, jakie przyjąłem w początkowych badaniach. Pragnę zaznaczyć, że prowadząc badania zderzenia skrzydła z brzozą przy użyciu różnych danych wejściowych od przeszło półtora roku, ani razu nie otrzymałem takiego rezultatu, w którym brzoza łamałaby skrzydło Tupolewa.

W analizie, jaką można znaleźć na Pana stronie, przedstawia Pan raport dotyczący umiejscowienia oderwanego skrzydła Tupolewa. O czym świadczy ułożenie tej części? Zdjęcia wraku Tupolewa demonstrują, że przednia krawędź lewego skrzydła nie jest uszkodzona w miejscu oderwania się dużego fragmentu tego skrzydła. Gdyby doszło do kontaktu z brzozą, krawędź tego skrzydła musiałaby w tym miejscu być uszkodzona. Brak śladu kontaktu krawędzi skrzydła z brzozą jest dowodem, że do takiego kontaktu w miejscu pęknięcia skrzydła nie mogło dojść. Pragnę dodać, że urwany fragment skrzydła ma długość aż 6,5 metra, a więc jest to jedna trzecia całego skrzydła, a nie mała jego część.

Poseł Antoni Macierewicz wielokrotnie mówił, że jedyną wersją wydarzeń z 10 kwietnia, która tłumaczy to, co się zdarzyło w Smoleńsku, jest analiza oparta na badaniach pana oraz dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego. Wynika z nich, że Tupolew uległ katastrofie w wyniku dwóch wybuchów, do których doszło w powietrzu. Czy pana zdaniem jest możliwa inna wersja wydarzeń? Odnosząc się jedynie do badań urwanego fragmentu skrzydła Tupolewa, jestem przekonany, że oderwanie się tego fragmentu skrzydła nie było spowodowane uderzeniem w brzozę. Jednocześnie jeżeli przeanalizujemy miejsce, w którym ta końcówka się oderwała, widzimy, że część wewnętrzna tego skrzydła znajdująca się za krawędzią przednią jest mocno uszkodzona i poszarpana. Taki rodzaj zniszczenia materiału wskazuje na wybuch, który nastąpił w powietrzu. Na to, że Tupolew rozpadł się w powietrzu, wskazuje wiele faktów. Wskazują na to między innymi dodatkowe badania, jakie przeprowadziłem przy współpracy z profesorami Braunem i Liangiem, ekspertami od aerodynamiki i zachowania się materiału granulowanego, jakim jest błotnista ziemia. Wynika z nich, że gdyby samolot w całości uderzył w ziemię, pozostawiłby widoczny krater w miejscu uderzenia. Takiego krateru odzwierciedlającego odcisk samolotu na podmokłym gruncie lasu smoleńskiego nie było. To również wskazuje na rozpad samolotu w powietrzu. Ponadto, należy zwrócić uwagę na szczególny rozpad kadłuba. Fakt, że część kadłuba Tupolewa spadła na ziemię kołami do góry z wywiniętymi na zewnątrz ścianami boczno-sufitowymi również świadczy o wybuchu, ale tym razem nie na skrzydle, ile w kabinie. Dlatego mówimy o dwóch wybuchach.

Media w Polsce wielokrotnie porównywały zniszczenia, jakim uległ Tupolew w Smoleńsku z innymi katastrofami lotniczymi. Zestawienia takie pokazują zaskakującą skalę zniszczeń Tu-154M. O czym świadczy taka skala zniszczeń?Zniszczenia, jakim uległ Tupolew, nie mają precedensu w historii znanych porównywalnych katastrof lotniczych. We wszystkich podobnych katastrofach, w których samolot spadał z wysokości około 30 metrów na podmokły grunt większość pasażerów przeżywała. Nawet w sytuacjach, w których wybucha groźny pożar, dużo pasażerów jest w stanie przeżyć. W wypadku Tupolewa nie było jednego dużego pożaru ogarniającego cały wrak, a jedynie małe zlokalizowane pożary. Dlatego fakt, że nikt nie przeżył tej katastrofy, jest trudny do wytłumaczenia w świetle naszego doświadczenia z porównywalnymi wypadkami.

Jak Pan ocenia sposób badania katastrofy smoleńskiej? Katastrofa smoleńska była badana przez MAK jedynie na podstawie załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej, ponieważ sama Konwencja nie mogła mieć zastosowania w stosunku do samolotu państwowego, jakim był rządowy Air Force One, czyli Tu-154M. W efekcie takiej sytuacji MAK prowadził badania katastrofy smoleńskiej poza wszelkim reżimem prawnym, w pustce prawnej, która całkowicie pozbawia stronę polską mechanizmów kontrolnych i odwoławczych. Również śledztwo prowadzone przez polską prokuraturę nie spełnia podstawowych wymogów rzetelnego śledztwa w cywilizowanym państwie. Z pewnością należy wyjaśnić, dlaczego natychmiast po sprowadzeniu ciał do kraju strona polska nie przeprowadziła sekcji zwłok, mimo że osoby te zginęły śmiercią tragiczną w niewyjaśnionych okolicznościach.

W poniedziałek odbędzie się w Warszawie konferencja naukowców nt. katastrofy smoleńskiej? Czego Pan oczekuje po tym spotkaniu? Jestem bardzo dumny ze swoich kolegów organizujących tak profesjonalnie warszawską konferencję na temat katastrofy smoleńskiej. Mam nadzieję, że będzie to dobry początek merytorycznej dyskusji wielu ekspertów, której celem będzie dotarcie do prawdy. Mam również nadzieję, że znajdą się w Polsce fundusze potrzebne dla przeprowadzenia dodatkowych badań chemicznych, metalurgicznych oraz numerycznych przez polskich ekspertów. Mam nadzieję, że rząd polski doprowadzi w końcu do odzyskania wraku samolotu i czarnych skrzynek, odtajni zdjęcia satelitarne oraz umożliwi powstanie niezależnej komisji międzynarodowej, która przeprowadzi rzetelne śledztwo katastrofy polskiego samolotu rządowego Tu154M nad Smoleńskiem. Rozmawiał KL

Dwie krytyki demokracji Znajomy księgarz wręczył mi ostatnio książkę dwóch holenderskich libertarian - Franka Karstena i Karela Beckmana - zatytułowaną Mity demokracji, z prośbą abym przeczytał i ocenił. Nie jest zapewne przypadkiem, że to mnie poprosił o ocenę. Wszak to właśnie my - konserwatyści byliśmy, jesteśmy i zawsze będziemy krytykami wszelkich ludowo-populistycznych form suwerenności. Frank Karsten i Karel Beckman nie ukrywają, że są libertarianami, a więc krytykują demokrację z pozycji charakterystycznych dla tej doktryny politycznej. W największym skrócie, ich krytyka tkwi w tym, że demokracja miała być ustrojem zapewniającym ludziom maksymalną wolność indywidualną; miała być ustrojem, który zapewni jednostce możliwie największą wolność przed państwem, rządem, urzędnikami. Miała także zabezpieczyć własność tychże wolnych i autonomicznych podmiotów. Jeśli spojrzymy na rządy w krajach należących do Unii Europejskiej, to możemy uznać, że teoretycy liberalnej demokracji grubo się pomylili. Oto bowiem, w imieniu "suwerennego ludu", wybudowano państwo-potworka, państwo-pasożyta z administracją, kontrolą i podatkami nie znanymi żadnemu systemowi politycznemu sprzed epoki demokratycznej. Nikt nigdy nie widział organizmu politycznego przez budżet którego przechodziłoby 50% wypracowanego PKB, który zbierałby, rozdawał i marnował tak gigantyczne kwoty. Państwo-monstrum wkłada swoje obrzydliwe macki w każdą dziedzinę życia społecznego, indywidualnego, kulturowego. Wkłada swoją socjalistyczną łapę wszędzie, gdzie tylko może. A odbywa się to na koszt podatnika i na jego zgubę. I wszystko to legitymizowane jest hasłem: "lud nas wybrał, więc mamy prawo czynić to w imieniu ludu". Dlatego holenderscy autorzy ogłaszają, że demokracja jako gwarancja wolności i własności jest gigantycznym oszustwem, czyli tytułowym "mitem". Konkretniej zaś, zbiorem mitów politycznych - których wymieniają trzynaście - konstytuujących przekonanie, że dla suwerenności ludu nie ma alternatywy, a każde społeczeństwo rządzone inaczej jest tyranią, gdzie nie są respektowane prawa jednostek, panuje zamordyzm, korupcja i ogólne nieszczęście. Innymi słowy, alternatywą dla liberalnych demokracji jest pol-potyzm, stalinizm i hitleryzm. Prawda jest inna. Demokracja sprzyja rozwojowi potencjału i kompetencji rządu, tworzy system biurokracji, całych grup społecznych żyjących z zasiłków na koszt podatnika, promuje miernotę i demagogię. Do tego miejsca trudno mi się z holenderskimi autorami nie zgodzić. W części trzeciej Mitów demokracji Karsten i Beckman stają się jednak bardziej kontrowersyjni, przedstawiając alternatywę dla demokracji, mocno różniącą się od tych, które przedstawiają konserwatyści. Nie zawaham się stwierdzić, że alternatywa holenderskich libertarianów jest utopią. Wierzą oni w możliwość rozwiązania dotychczasowych klasycznych państw narodowych i przekształcenia ich w rodzaj luźnej konfederacji małych wspólnot lokalnych. Każda z nich będzie inna, rządząc się własnymi prawami. Jedne z nich będą libertariańskie, inne socjalistyczne; jedne heteroseksualne, inne homoseksualne; jedne katolickie, inne ateistyczne itd. Każdy będzie mógł sobie założyć, zapisać się i wypisać do takiej wspólnoty, do jakiej będzie miał ochotę należeć.

Dlaczego uważam to za utopię? Z kilku powodów:

1/ Jeśli np. założę w mojej wsi wspólnotę katolicką a mój sąsiad wojująco-ateistyczną, to nie bardzo wierzę w pokojową koegzystencję na tym samym terenie. Klerykałowie będą chcieli wygonić ateuszy, a ateusze katolików. To naturalny ludzki odruch. Oznacza to, że każda wieś i miasteczko stanie się małym polem bitwy, z której narodzi się nowa władza, która będzie podbijać sąsiadów w imię swojej doktryny, aż powstaną znowu duże państwa i świat powróci do sytuacji sprzed libertariańskiego eksperymentu.

2/ Nie bardzo widzę jak znieść obecne państwo i zbudować w jego miejsce setki mini-struktur. Trzeba by przeprowadzić zbrojną rewolucję, gdyż biurokracja sama władzy nie odda. To zaś wytworzy rewolucjonistów, którzy władzę przejmą i... nigdy już nie oddadzą. Czyli stan wróci do status quo ante.

3/ Rewolucja libertariańska musiałaby - podobnie jak leninowska - mieć charakter światowy. Jeśli bowiem tylko Europa zniesie tradycyjne państwa, to zostanie natychmiast podbita przez tych, którzy zachowają wielkie państwo i wielką armię. Na przykład Rosję czy Turcję. Świat polityki nie zna pojęcia próżni.

Gdzie jest błąd Franka Karstena i Karela Beckmana? W swoich rozważaniach nie wyszli od natury ludzkiej i tkwiącego w niej defektu (grzech pierworodny dla chrześcijan). Założyli dosyć apriorycznie, że człowiek z natury jest dobry, chce żyć w pokoju, wspólnocie i to tylko rząd jest zły. Prawda jest odmienna: człowiek pożąda władzy nad innymi i zamożności kosztem innych ludzi. Socjalizm to skutek tych cech ludzkiej natury: rządzą tu biurokraci naszym kosztem, a wsparcie uzyskują od nierobów, którzy chcą żyć godnie za pieniądze innych ludzi. Dlatego libertariańska rewolucja - jak każda rewolucja - nie jest zdolna odmienić ludzi i świata, a jedynie stworzyć pole do powstania nowym form panowania. My konserwatyści zawsze to wiedzieliśmy, dlatego nigdy nie głosiliśmy żadnych emancypacyjnych rewolucji i przemian. Zły z natury człowiek nie nadaje się do życia w wolności. Musi znajdować się pod kontrolą władzy, żyć w państwie; musi mieć prawo, nad którym czuwa sędzia i policjant; muszą jego życia i własności strzec żołnierze, aby nie stał się celem łupieżczych wypraw sąsiadów zza rzeki. Właśnie dlatego konserwatysta nie zgadza się z planem libertariańskiej "rewolucji przeciwko państwu". Interesuje go (kontr) rewolucja w celu odbicia państwa z rąk demokratów i socjalistów, po to, aby na miejsce demoliberalnego nieładu stworzyć (raczej: odtworzyć) państwo w oryginalnym rozumieniu tego słowa, które między innymi szanować będzie indywidualną wolność i własność.

Frank Karsten i Karel Beckman: Mity demokracji. Fijorr Publishing Company. Warszawa 2012.

Adam Wielomski

Polactwo czy kundlizm Znany publicysta R.A.Ziemkiewicz ładnych kilka lat temu (sam autor datuje pracę na czerwiec 2004 r.) popełnił dzieło zatytułowane 'Polactwo", którym to terminem od tego czasu sam pisarz jak i inni autorzy zwykli określać pewne niezbyt chwalebne postawy, a raczej grupy współobywateli owe postawy reprezentujące. Wprawdzie termin "polactwo" jest w ostatnim okresie coraz częściej wypierany przez inne, bardziej gładkie, przezwisko będące nazwą pewnego gatunku małych gryzoni ale wydaje się, że o ile „lemingi” to raczej „młodzi, wykształceni z dużych miast” tak "polactwo" ma ambicje nazwania nieco szerszego zjawiska,wobec którego „leming” jest tylko pewną mutacją. Postchłopskie, postfolwarczne społeczeństwo, którego elity wyginęły z rąk niemieckich i sowieckich okupantówZiemkiewicz poglądy, które zawarł w „Polactwie” rozwijał później wielokrotnie w publicystyce próbując niejako aktualizować swoje wcześniejsze tezy w oparciu o doświadczenia lat po 2005 r. tj. rządów PiS-u, przejęcia w 2007 r. władzy przez PO, katastrofy smoleńskiej z 2010 i współwystępujących -na zasadzie sprzężeń- z tymi wydarzeniami, zachowaniami politycznymi Polaków. Być może nieco upraszczając wnioski ale według Ziemkiewicza głównym czynnikiem takich a nie innych wyborów politycznych w Polsce jest postchłopskie, postfolwarczne społeczeństwo, którego elity wyginęły z rąk niemieckich i sowieckich okupantów, przez co aplikacja prl-owskich metod była o wiele łatwiejsza i skuteczniejsza. "Polactwo" jest to więc homo sovieticus zmieszany z najgorszymi, prymitywnymi cechami chłopskiej psychiki. Sam Ziemkiewicz już w pierwszych akapitach „Polactwa” pisze, że pierwotnie chciał książce nadać inny tytuł, mianowicie „Gówno chłopu nie zegarek” co mu zresztą nie przeszkadza by w książce całkiem trzeźwo prezentować przyczyny upadku I RP, której suwerenem nie był przecież ciemny, pazerny polski chłop. I tutaj chciałbym przejść do sedna problemu, gdyż Ziemkiewicz tak definiując „polactwo” i próbując obarczyć je winą za nasze współczesne klęski społeczno-polityczne zanegował tezy, które kilkadziesiąt lat wcześniej postawił w odniesieniu do takiego samego problemu nie kto inny tylko Melchior Wańkowicz. Zbiór felietonów pt. "Kundlizm" (wydany w 1947) to taka sama próba znalezienia odpowiedzi, co się stało i co się dzieje z polskim społeczeństwem: że nie potrafi wykształcić rozsądnych elit; że Polak ciągle i przed szkodą i po szkodzie głupi; że chcąc nie chcąc ciągle aktualne jest spostrzeżenie Goebbelsa nt. Polaków ...ich zdolność dokonywania ocen jest równa zeru lub - aby nie było, ze podpieram się prymitywnym Goebbelsem - znacznie wcześniejsze spostrzeżenie Norwida, że ...u nas to zawsze energii sto, a inteligencji trzy”.

Państwo, czyli jadłodajnia Ziemkiewiczowi, chociażby jako wykształconemu poloniście, twórczość Wańkowicza na pewno nie była obca zresztą przedmowę do niedawnego wydania dzieła wielkiego pisarza napisał właśnie autor "Polactwa". Dlaczego zatem Ziemkiewicz stawiając swoje hipotezy nt. powodów kondycji współczesnego polskiego społeczeństwa praktycznie zignorował doskonałe argumenty przedstawione w "Kundliźmie" argumenty, które także skazały Wańkowicza na ostracyzm wielu emigracyjnych środowisk mających przecież często szlacheckie genealogie. Bo właśnie w polskiej wyrodnej szlachetczyźnie, w latami hodowanych wadach tej warstwy społecznej, wadach małpowanych później przez polską inteligencję, widział Wańkowicz przyczynę upadku zarówno pierwszej jak i drugiej RP a także przyczynę określonych postaw warstw społecznych pochodzących z tzw. awansu społecznego. Powoływał się przy tym także m.in. na opinie znanego socjologa Józefa Chałasińskiego, który ów termin "awans społeczny" spopularyzował a problematyką chłopską, warunkami życia tej warstwy społecznej, postawy tej grupy ludności badał jeszcze przed wojną (m.in. opracowania pamiętników chłopskich). To Chałasiński pisał, że wiele rysów inteligencji polskiej to szczątkowe organy dawnej Polski szlacheckiej, to zdegenerowane szczątki szlacheckiej tradycji, których kapitalizm w Polsce nie wymiótł tak, jak gdzie indziej, gdyż był za słaby i nie ogarnął szlacheckiej masy, z której formowała się polska inteligencja przez co ...kraj, państwo, podobnie jak dawniej dwór dla szlachty to jadłodajnia dla inteligencji.

Czyż owo spostrzeżenie nie jest aktualne do dnia dzisiejszego przy czym ową jadłodajnię dla inteligencji: można równie dobrze rozumieć jako jadłodajnię dla z jednej strony klasy politycznej, a z drugiej dla ich bezpośredniego zaplecza i koniec końców także elektoratu. Czy były prezydent Kwaśniewski wyprowadzony trochę z równowagi posądzeniami o bezprawne działania (vide tajne więzienia CIA) i porównując w jednym z wywiadów państwo do hotelu Marriott nieświadomie nie ujawnił również podobnego myślenia o państwie jako "jadłodajni" vel "noclegowni".A czy niektóre sposoby awansu jak np. to, że kobiety ... zwykle, jeśli nie zawsze, ułatwiały przystęp (…) dla każdego, kto im się podobał: miał "powierzchowność" przyjemną, dobrze tańczył i był miły "w obejściu nie są wprost doświadczeniem zarówno tych czasów "kiedy rządziły nami kobiety", sukcesów "Wielkiego Trzynastego" w powieściowej satyrze na II RP, czy współczesnych awansów "przez łóżko" i zjawisko wodzirejstwa na obecnych salonach a nawet w biznesach tak "wylansowanych" mesdames.

Poszlacheckie "luzy myślowe" Jak bardzo znajomo brzmi wiele ocen stawianych 65 lat temu przez Wańkowicza można najlepiej przekonać się na takim chociażby wyjątku z jego przemyśleń: ... jeśli było zbadać, ile kosztowało w Polsce na przykład stworzenie jakiegoś prototypu, to okazywało się, na przykład, że wyprodukowanie prototypu bombowca, samochodu czy obrabiarki, które za granicą kosztowało dajmy na to sześćset tysięcy złotych – u nas wynosiło milion złotych a to głównie dlatego, że sprawa, przechodząc przez tyle rąk, wszędzie się opłacała jakimś przywilejkiem. Poczucie prawa do przywileju było niesłychanie zakorzenione w naszym poszlacheckim społeczeństwie. I znowu należy zapytać: czy np. nasze najdroższe w Europie autostrady, czy tak nadal rozpowszechnione obecnie różnorakie przywileje branżowe, w obronie których tak dzielnie stają wszelakie związki zawodowe, to tylko proste dziedzictwo mentalności PRL-u czy może jednak coś więcej skoro pisał już o tym Wańkowicz w odniesieniu do czasów sprzed zagłady elit. Wańkowicz pisząc w "Kundliźmie" o poszlacheckim "pustosłowiu" czy "luzach myślowych" w zasadzie potwierdzał te same diagnozy, które wcześniej sformułowali krakowscy stańczycy i które np. w "Myślach nowoczesnego Polaka" stawiał Roman Dmowski. To właśnie Dmowski stwierdzał, że:

...szlachcic polski bardzo mało musiał, a przeważnie był, czym chciał (...) Sprzyjało to rozrostowi natur szerokich, ale nie skupionych, pełnych rozmachu, ale pozbawionych wytrwałości, fantastycznych, kapryśnych, niekonsekwentnych, lekkomyślnych. Po dziś dzień jeszcze rzadkość u nas stanowi człowiek, trzymający siebie w garści, umiejący komenderować sobą; i po dziś dzień wszystko przeważnie zależy u nas od dobrego lub złego humoru, od chwilowego nastroju, od kaprysu po prostu, między zapałem a zniechęceniem. Nie chciałbym być posądzony o jakąś zawziętość wobec rodzimych środowisk dążących obecnie do „obudzenia Polski” ale zarówno ich wcześniejszy styl pracy jako rządzących jak i ostatnie lata w roli opozycji są wypisz wymaluj przykładem takich czasami „pełnych rozmachu” czasami "fantastycznych", ale zawsze mało przemyślanych, kapryśnych, humorzastych metod.Opinię te uzupełnia nie kto inny, ale hrabia Ludwik Morstin pisząc:

...Polskę zgubiła nie chciwość jej sąsiadów, ale buta, pycha, niekarność, warcholstwo, oligarchia, egoizm, fanfaronada, ciemnota, prywata, zawiść, lekkomyślność, wieczyste: jakoś to będzie, gdy wszystko przemawia za tym, że właśnie źle będzie, bo źle być musi. (…)Bo Polak zawsze gotów wylecieć w pole, dobyć pałasza, kogoś bić, po pysku prać, w myśl mętnych wskazań jakiegoś Wernyhory, ukraińskiego guślarza-znachora. Nasz naród i nawet najlepsi w narodzie mieli zawsze skłonność do kierowania się radami znachorów. (…) Podszepty znachorów kazały społeczeństwu odrzucić reformy Wielopolskiego. (…) Pycha szlachetczyzny, co wcale nie wymarła, ale odrodziła się we wszystkich stanach i wszystkich warstwach narodu. Pycha, co chłopa batogiem gnała przez pole, wynosząc swój stan nad inne stany, połączona z lenistwem odziedziczonym z czasów, kiedy chłop za cały naród pańszczyznę musiał odrabiać. Niestety żonglerka pojęciami plus propaganda historyczna sprawiły, że dzisiejsi imitatorzy stylu "kupą mości panowie", "jakoś to będzie" a koniec końców, "czy widzisz ten rząd białych krzyży? To Polak z honorem brał ślub..." są prezentowani jako kontynuatorzy myśli endeckiej a autor „Polactwa” sam przedstawia się jako „nowoczesny endek”. Ale ci „nowocześni endecy” vel patrioci przekonani, że to właśnie oni posiedli wiedzę o tym jaki powinien być i czego powinien chcieć Polak, najchętniej do getta „polactwa” zapędziliby także tych, którzy jeszcze nie dali się zglajszachtować do dychotomii PO-PiS. To Ziemkiewicz recenzując książkę „pakt Ribbentrop-Beck” napisał, że zawarte w niej argumenty "nie sposób ich zakwestionować" natomiast we wstępie do „Polactwa” skromnie stwierdził, że „...kto chce niech czyta. A kto nie chce, niech się łaskawie raczy zmusić, bo, do kurwy nędzy, pisze o rzeczach ważnych, i nie napisze wam o nich nikt inny!” Czyli tylko my, a kto ma inne zdanie ten leming.

Polacy a Czesi Korzystając z nawiązania poczynionego w poprzednim zdaniu powtórzę, że moim zdaniem, któremu dawałem wyraz także we wcześniejszych publikacjach II RP przegrała swoją szansę nie dlatego, że Beck nie zawarł sojuszu z Hitlerem ale dlatego, że w 1938 r. nie zawarliśmy sojuszu z Czechosłowacją, krajem o wiele lepiej urządzonym, o wiele lepiej uprzemysłowionym i lepiej uzbrojonym niż przedwrześniowa Polska. Także w Polsce rzadko, ale pojawiały się publikacje próbujące szukać przyczyn dla których dwa sąsiednie, słowiańskie, niegdyś bratnie narody wydały współcześnie tak dwa różne społeczeństwa rządzące się tak różnymi metodami. I znowu niestety wychodzi na to, że zasadnicze tezy autorstwa Ziemkiewicza co do przyczyn naszej atrofii politycznej, społecznej i gospodarczej musiałyby mieć jedynie specyficznie polski charakter. Bo to właśnie w Czechach na skutek wojen religijnych i ostatecznie w wyniku klęski po Białą Górą wyginęła, została wymordowana lub ekonomicznie wyeksterminowana tamtejsza szlachta i zarazem elita społeczna, a język czeski stał się językiem jedynie niewykształconych chłopów. I to właśnie na bazie tego chłopskiego korzenia odrodziły się Czechy, które w okresie międzywojennym były jednym z najlepiej rozwiniętych gospodarczo i zarazem najliberalniej rządzonych krajów europejskich. Z kolei kto wie, czy właśnie nie nasi południowi sąsiedzi najlepiej widzieli nasze przywary, pisał mianowicie działacz przedwojennej Czechosłowackiej Narodowej Demokracji, że

...polityka polska jest odstraszającym przykładem. Jest hałaśliwa na zewnątrz i nie zgadza się nawet z jednym sąsiadem, zadziwia manią wielkości i romantyzmem, a wewnątrz jest jednak bezsilna i bez autorytetu. W dobie,kiedy los każdego narodu zależy od jego dyscypliny i pewnego rządu, polityka polska jest tragiczna.Na ostatnich przed wojną igrzyskach olimpijskich - nomen omen w Berlinie - Czechosłowacja zdobyła osiem medali w tym trzy złote a „mocarstwowa” Polska zaledwie sześć w tym żadnego złotego. Ksiądz Józef Warszawski pisał o tym tak:

zza kulis ….donoszą o tak zwanym „normalnym” dla nas a niezrozumiałym dla zagranicy zjawisku, jak upijanie się i osobliwego rodzaju hulatyki …. W okresie kiedy akcja olimpijska i walka najlepszych asów świata o pierwszeństwo z każdym dniem się potęgowała i wszystkie nerwy, zarówno widzów jak przede wszystkim zapaśników, wprzęgła do ostatniej fibry, wśród ekip polskich nie tylko nie zamilkła prywata użycia, ale święciła triumf przyszłych klęsk....

Tekst można spokojnie bez najmniejszych korekt przekopiowywać do współczesnych komentarzy nt. polskich "sukcesów" sportowych i nie tylko. Nb. ks. Warszawski przy tej okazji wspomniał przypadek sławnego przed wojną polskiego biegacza Józefa Noji, gwarantowanego kandydata na zwycięstwo w biegu na 10 km., który jednakże wbrew zaleceniom dietetyków, trenerów etc. zjadł sobie przed biegiem obfity befsztyczek przez co nie wytrzymał kondycyjnie i zakończył bieg jako jeden z ostatnich – jak puentował ks. Józef Warszawski: Noji stał w prądzie tego „polskiego” trybu życia i bycia i uległ mu (…) Noji – nazwisko naturalne, codzienne i typowe dla wielkiego okresu naszych dziejów.

Koniec sielanki Po 1990 r. tak samo jak środowiska polityczne profilaktycznie domykały trumnę Dmowskiego tak samo prawicowe środowiska opiniotwórcze podjęły dzieło - nadrabiając prl-owski okres postu na takie tematy - epatowania narodu przedwojenną sielanką szlacheckiego dworku vel tzw. kulturą ziemiańską. Współczesnym żyjącym w obfitości dóbr konsumpcyjnych, uzbrojonym w gadżety współczesnej elektroniki dość łatwo można wmówić iluzję owej dworkowej sielanki przerwanej przez wojnę i powojenne stosunki polityczne. Oczywiście w takiej narracji brakuje miejsca na życie, w którym na śniadanie jadano barszcz z ziemniakami, na obiad ziemniaki z barszczem, a na kolację to co zostało z obiadu. Ale taka sielankowa narracja o naszej przeszłości w oczywisty sposób wzmacnia tezę o współczesnym Bigdzie, który dorwawszy się do urny wyborczej skazuje nasz kraj na terror „polactwa”. Ale czy ci tropiciele "polactwa", dla których Bigda nie jest oczywiście "królem pojęć", zdają sobie sprawę, że reklamując jako zasadę porządkująca ów -jak pisze Chałasiński- "pański" punkt widzenia (przedstawiciel góry, jakiś tam instruktor czy starosta, myśli kategoriami dedukcyjnymi – bo to mocarstwowość, bo to symbole, zagrzewanie ducha, bo to ten czy inny slogan ...i nalega na gminiaków, żeby postawili pomnik) tak naprawdę reklamują nie co innego tylko stary, sprawdzony, rodzimy kundlizm. Krzysztof Mazur

Uzdrawianie służby zdrowia Podpis ruskiej swołoczy Sposób potraktowania przez ruskich barbarzyńców ofiar zamachu smoleńskiego nie powinien nas dziwić. Jest zgodny z ich bandycką cywilizacją. Jak wiadomo cywilizacje nie mogą się mieszać, bowiem sprzeczności między różnymi etykami są nie do pogodzenia, Próby mieszania kończą się, bądź to zdominowaniem jednej cywilizacji przez drugą (najczęściej wygrywa ta, która nakłada mniejsze obowiązki moralne), bądź też powstaniem acywilizacyjnej, niezdolnej do rozwoju a często i przetrwania, mieszanki. W jakim stadium znajduje się Polska?Obecnie wśród naszych elyt zbliżonych do b.WSI dominuje cywilizacja turańska, w środowisku zbliżonym do GieWu i loży B'nai B'rith – cywilizacja syjonistyczna, natomiast katolicka większość naszego narodu wciąż jest pod wpływem cywilizacji łacińskiej. Ponieważ najniżej spośród wymienionych stoi cywilizacja turańska, więc ona zaczyna dominować. Wroga warto poznać, więc spróbujmy ją omówić. Na cywilizacji turańskiej, do której należą Rosjanie trwałe piętno odcisnęło panowanie mongoło-tatarskie nad Rusią Moskiewską, które trwało ponad ćwierć milenium. Z tego powodu lepiej i dziś w Rosji nie wymawiać imienia Dżyngis Chana, czyli Tego, Który Siedem Razy Palił i Łupił Moskwę. Tak więc cywilizacja turańska jest to system oparty na podboju i tyranii – i wbrew twierdzeniom Rosjan - bynajmniej nie jest on pochodzenia bizantyjskiego, lecz azjatyckiego, a konkretnie mongolskiego. [ I od kontaktów z Mongołami pochodzi ruskie: „job twoju...”. md] Ponieważ organizacja społeczna panuje tam wojenna, państwo rozwija się tylko wtedy, gdy posiada siłę militarną i zwycięża. Gdy brak zwycięstw i zdobyczy, państwo słabnie i nadchodzi okres „smuty”. Dlatego też główny wysiłek państwa zorientowany jest na budowę siły militarnej. Cywilizacja ta nie rozwinęła żadnej z nauk, jednak szybko przyswaja sobie wszelkie wynalazki w dziedzinie wojskowości. Władców nie obowiązuje moralność. Cywilizacja turańska jest nastawiona jedynie na gromadną ekspansję; przewodzi jej władca autokratyczny panujący nad ślepym tłumem posłusznym jego zwierzchnictwu.

Biurokracja służy władzy, nigdy społeczeństwu. Działa ona w imieniu władcy i tylko wobec niego jest odpowiedzialna. Żadna etyka nie obowiązuje władcy i władca nigdy nie jest on oceniany z pozycji etyki. Jedna z głównych różnic między cywilizacją łacińską a turańską polega na tym, że pierwsza ma charakter personalistyczny, tzn. w jej centrum znajduje się osoba ludzka, druga zaś ma charakter kolektywistyczny, tzn. wszystko zostaje podporządkowane zbiorowości. W świetle powyższego bardzo charakterystyczne są róznice w traktowaniu osoby zmarłej. O ile w cywilizacji łacińskiej każdy człowiek ma prawo do godnego pochówku i uczczenia jego pamięci, o tyle w tradycję cywilizacji turańskiej wpisują się zbiorowe, bezimienne mogiły, bowiem nigdy tam nie zagościła personalistyczna wizja człowieka.

Jednocześnie jednak  pogrzeb władcy w tej cywilizacji ma charakter niemal sakralny. Też ma to swoje korzenie w czasach Dżyngis Chana. Wszystkich wielkich chanów, niezależnie od tego, gdzie umarli, chowano na górze Ałtaj. Podczas wiezienia ciała zmarłego chana na górę, żołnierze zabijali wszystkich napotkanych po drodze ludzi i konie mówiąc im: „Idźcie służyć waszemu panu na tamtym świecie”. Podczas niesienia zwłok wielkiego chana Mangu (1251-1259) na drodze, po której niesiono zwłoki, zabito dwadzieścia tysięcy ludzi. Z równie sakralnym zadęciem zmarłego władcę traktuje się w Rosji. Oto opis mauzoleum Lenina: Budowlę na planie prostokąta o pow. 5800 m2 wzniesiono z porfiru, czerwonego i czarnego granitu, trzech rodzajów marmuru i dwóch labradoru. Składa się ona z wysokiej na około 3m podstawy, umiejscowionej ponad nią galerii oraz schodkowego zakończenia. Reprezentacyjne wejście zwieńczone jest nadprożem z ważącego 60 ton bloku skalnego, na którym inskrybowano przybrane nazwisko wodza rewolucji (Ленин). Prowadzi do wyłożonej czerwonym oraz czarnym granitem sali sarkofagowej o powierzchni 2400 m2, gdzie na postumencie wykonanym z bloku labradoru spoczywa kryształowy, pancerny sarkofag Włodzimierza Lenina. Poniżej komory grobowej, znajdują się dwie kondygnacje laboratoriów biochemicznych i pomieszczeń zaplecza technicznego. Mumia dwukrotnie w ciągu tygodnia poddawana jest zabiegom zabezpieczającym, natomiast raz na 18 miesięcy przeprowadzana jest jej gruntowna konserwacja. Natomiast ofiary zbiorowych mordów popełnionych przez reżimy państw komunistycznych (Związek Radziecki, Chiny, Kambodża) w XX wieku, które skutkują łączną liczbą ofiar szacowaną pomiędzy 85 a 100 milionów ludzi – najczęściej mogił nie mają. Niektóre, wyższe szacunki, prócz liczenia ofiar masowych mordów i egzekucji dokonanych na politycznych przeciwnikach, wojen domowych, kampanii terroru, reform rolnych i wyniszczenia w obozach pracy obejmują również ofiary wojen zewnętrznych, głodu, chorób oraz śmierci w wyniku wycieńczenia w łagrach i obozach pracy. Ci zmarli też wylądowali w masowych dołach. Zresztą w większości nie wiadomo, gdzie zostali pochowani. Co chwila na terenie Rosji natyka się na olbrzymie doły pełne szczątków ludzkich. Ocenia się, że w okresie stalinowskim w Polsce tj. od lipca 1944 do października 1956 komunistyczny aparat represji zamordował około 70 tys. osób. Ofiary owych przedstawicieli cywilizacji turańskiej nawet po śmierci były bezczeszczone. W większości też nieznane jest miejsce ich pochówku. Dlatego sposób potraktowania przez ruskich barbarzyńców ofiar zamachu smoleńskiego nie powinien nas dziwić. Jest zgodny z ich bandycką cywilizacją. Gdyby zabiwszy ich, nie uciekali się już do pohańbienia wroga i po śmierci – nie wrzucili ich nagich i brudnych do plastikowych worów napchawszy do otwartych ciał śmieci, niedopałków i rękawic; gdyby nie roztrzaskali po śmierci głowy p. Ani Walentynowicz, gdyby nie wrzucili do netu ich zdjęć, a już szczególnie znienawidzonego przez batiuszkę Putina ś.p. Lecha Kaczyńskiego, gdyby z charakterystycznym dla ich mentalności poczuciem humoru - nie pozamieniali zwłok - oznaczałoby to, że zbrodnię tę popełnił ktoś inny. Bowiem tak właśnie wygląda podpis ruskiego bandyty, czyli przedstawiciela cywilizacji turańskiej. Sigma

Za późno, czyli nadchodzi czas rzucania legitymacji Nie wiem kto zapewnił Tuska o jego dożywotnich rządach nad Polską, ale z jego zachowania wynika, że ktoś taki był i wbił mu to przekonanie w jego megalomański czerep. Forsowanie ustaw ograniczających wolność zgromadzeń czy możliwość puszczania z torbami stacji telewizyjnych i radiowych krytycznych wobec reżimu świadczy nie tylko o jego mściwym charakterze, ale i przekonaniu, że mocodawcy powierzyli mu władzę do końca jego dni, a kiedy już zejdzie z tego świata to zapewne spocznie w jakimś mauzoleum, do którego ustawiać się będą kilometrowe kolejki zapłakanych matek z dziećmi i pogrążonych w smutku mężczyzn. Proponowałbym Tuskowi przypomnieć sobie jego prezydenckie aspiracje i marzenia oraz tych, którzy z dnia na dzień zamknęli przed nim drzwi do pałacu by wpuścić tam Komorowskiego, jakby dysponując telepatyczną wiedzą o tym, co się wydarzy 10 kwietnia 2010 roku. Ten człowiek zupełnie nie czuje już wiejącego wiatru historii, który wkrótce go zmiecie i jak Castro czy Gomułka uważa, że najlepszym lekarstwem na spadającą popularność jest kolejne przemówienie i dokręcenie „moherom” śruby. Zwracanie się o wotum zaufania do swoich, którzy zapewniają mu większość to nie jest pokaz siły, ale raczej rozpoznanie sytuacji w boju i sprawdzenie czy czający się Brutus już naostrzył nóż, który wbije mu wkrótce w plecy. Tusk przypomina coraz bardziej zgorzkniałą starą babę, która po kilkudziesięciu latach małżeństwa, widząc coraz większe znudzenie i rozczarowanie męża wskakuje rozebrana na stół i odstawia mu w barchanowych reformach taniec w rytm La Cucaracha, wymachując jednocześnie wałkiem do ciasta. To już nie działa panie Tusk, o czym świadczą przeprowadzone po słynnym drugim expose, sondaże. On zdaje się nie zauważać, że Czerska z Wiertniczą otrzymały jakieś nowe wytyczne i nagle po latach zatrudnieni tam „Kolumbowie rocznik 89” zaczynają odkrywać na nowo Amerykę. Sensacja goni sensację i w ostatnich dniach mogliśmy się z tych mediów dowiedzieć, że gazociąg północny blokuje wejście do zespołu portów Szczecin-Świnoujście dla dużych jednostek, a nasi „przyjaciele” Merkel i Putin na dobre zablokowali jego dalszy rozwój. Mało tego. Okazuje się nagle, że państwo w sprawie „Smoleńska” nie tylko nie zdało egzaminu, ale nawet, jako rzekomo sprawne przedsiębiorstwo pogrzebowe posunęło się do obrzydliwego przekrętu, dzięki któremu lansowane przez Salon i mające kompromitować PiS powiedzenie „taniec na trumnach” nabrało całkiem nowego wymiaru i znaczenia, podobnie jak rubaszny śmiech Komorowskiego podczas oczekiwania na przylot trumien z ciałami pomordowanych. Czyżby nie potrafił ukryć radości z faktu, że trumnami i pochówkiem zajął się tajny współpracownik WSW, „Wielokropek”? Posłanki i posłowie z PO i PSL zdają się również nie dostrzegać dopalającego się lontu i kombinują jakby tu wytrwać przy korycie. Otóż drogie panie i drodzy panowie szansa taka była, ale w 2010 roku. Kto wtedy widząc zdradę i haniebne zachowanie się polskich władz nie zaprotestował i nie rzucił legitymacji partyjnej ten niech teraz nie liczy, że taki gest wykonany dzisiaj kogokolwiek zwiedzie. Mam nadzieję, że i Jarosław Kaczyński nie będzie rozmawiał z żadną z osób, która podnosiła zdradziecką łapę przeciwko powołaniu międzynarodowej komisji do spraw wyjaśnienia przyczyn tragedii czy uchwale wzywającej rząd do interwencji na Kremlu w sprawie natychmiastowego sprowadzenia wraku samolotu. Bez znaczenia czy są to ludzie z PO czy PSL. Ze zdrajcami nie zawiera się nawet porozumień taktycznych. Trzeba wziąć całą pulę samemu, bo inaczej znowu w najbliższym otoczeniu pojawią się nowi Kornatowscy, Netzle czy Kaczmarkowie, służący „największemu płatnikowi” i meldujący się karnie na 40 piętrze hotelu „Marriott”. Jestem pewien na sto procent, że już wkrótce pojawią się pierwsi „nawróceni” rzucający ze strachu partyjne legitymacje niczym Janina Paradowska i Iwona Śledzińska-Katarasińska legitymacje PZPR w 1981 roku. Jak pusty to był z ich strony gest widzimy dzisiaj. W środku obie towarzyszki to ciągle mentalne „Stalinówy” ślepo służące kolejnej „partii matce”. Skandal z zamianą ciał przelał czarę goryczy, a przecież już 22 października odbędzie się Konferencja Smoleńska zorganizowana przez polskich naukowców, dla których mottem przewodnim panie Tusk, Komorowski i reszta stały się niezrozumiałe dla was słowa C.K. Norwida:

„Nie trzeba kłaniać się Okolicznościom,

a Prawdom kazać, by za progiem stały”
O tym, w jakim kraju żyjemy niech świadczy ten fragment „Deklaracji Poparcia” zamieszczony na stronie Konferencji Smoleńskiej (http://www.konferencjasmolenska.pl/)

„Jak można się przekonać czytając zamieszczone na tej stronie dokumenty, Konferencja Smoleńska jest organizowana z powodu obojętności oficjalnych instytucji nauki polskiej wobec największej tragedii, jaka przydarzyła się Polsce od czasu zakończenia wojny. Dotychczasowe próby zainteresowania Polskiej Akademii Nauk i wydziałów mechanicznych polskich uczelni technicznych, jak również apel o naukową dyskusję nad technicznymi aspektami tej tragedii zbyte zostały milczeniem i niechęcią. W podtekście rozmów zawsze przewija się obawa, że rzetelna analiza naukowa doprowadzić by mogła do wniosków sprzecznych z oficjalnie lansowanymi tezami, a to spowodowałoby niechęć ze strony władz politycznych.”
Lawinowo spada poparcie dla Tuska i ferajny. Odpowiedzialni za „Smoleńsk” coraz wyraźniej trzęsą portkami. Po marszu „Obudź się Polsko”, który był 117 masowym protestem w obronie wolności słowa i TV Trwam oraz jedynym pokazanym przez reżimowe media, przez Polskę nadal maszerują protestujący rodacy. W tym miejscu już na koniec przypomnę sygnatariuszy historycznego listu – UWAGA - przeciwko organizowaniu w ponoć demokratycznym kraju, marszów i manifestacji broniących TV Trwam. Oto lista tych „staliniątek”, głównie komediantów nazywanych w PRL-bis artystami, i funkcjonariuszy frontu ideologicznego szumnie zwący się dziennikarzami, którzy od lat przedstawiani są, jako „Europejczycy”, „wolnościowcy” i „demokraci”. Zapamiętajmy te nazwiska, bo przejdą one do historii podobnie jak cmokierzy władzy z czasów Stalina i Biruta podpisujący się pod każdą haniebną nagonką wymierzoną w Kościół i środowiska patriotyczne:

Daniel Bogusławski, Forum Dialogu Między Narodami

Beata Chmiel, menedżer kultury, Obywatele Kultury

Anna Czekanowicz-Drążewska, poetka i tłumaczka

Andrzej Folwarczny, Fundacja Forum Dialogu Między Narodami

Agnieszka Holland, reżyserka, Obywatele Kultury

Kora Jackowska, wokalistka

profesor Maria Janion

Jerzy Kornowicz, kompozytor, Obywatele Kultury

Krzysztof Knittel, muzyk i kompozytor, Obywatele Kultury

Joanna Kos-Krauze, scenarzystka, Obywatele Kultury

Krzysztof Krauze, reżyser, Obywatele Kultury

Mikołaj Lizut, dziennikarz

Piotr Marecki, pracownik nauki

Andrzej Mleczko, grafik

Dorota Monkiewicz, kuratorka i krytyk sztuki

Dorota Palmowska, dziennikarka

Janina Paradowska, dziennikarka

Anna Pawlikowska, redaktor "Forum: Żydzi - Chrześcijanie - Muzułmanie", Kraków

Jakub Petelewicz, historyk

Jacek Poniedziałek, aktor

Paweł Potoroczyn, menedżer kultury, Obywatele Kultury

Zuzanna Radzik, dziennikarka, Polska Rada Chrześcijan i Żydów

Krzysztof Sadowski, muzyk, Obywatele Kultury

Mirosław Sawicki, pedagog

Paula Sawicka, Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita

Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny "Krytyki Politycznej"

Kamil Sipowicz, filozof

Beata Stasińska, wydawca, Obywatele Kultury

Jarosław J. Szczepański, dziennikarz

Kazimiera Szczuka, krytyczka literacka

Krzysztof Środa, filozof

Michał Urbaniak, muzyk

Wiesław Władyka, publicysta

Magdalena Żakowska, dziennikarka

Jacek Żakowski, dziennikarz"
kokos26

W więzieniu nie ma Boga. Bogami jesteśmy my!” Sąd Rejonowy w Opolu skazał stalinowskiego funkcjonariusza służby więziennej z Wronek, Konrada K., na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata. Był oskarżony przez Instytut Pamięci Narodowej o to, że podczas kilkuletniej pracy w tej komunistycznej katowni znęcał się fizycznie i psychicznie nad więźniami politycznymi. Więźniowie zapamiętali, że był jednym z najokrutniejszych strażników. Zanim jeszcze proces K. się rozpoczął, obrońca oskarżonego chciał umorzyć sprawę ze względu na przedawnienie. Opolski sąd uznał jednak, powołując się na orzeczenie Sądu Najwyższego, że zbrodnie przeciwko ludzkości – a za takie uznaje się zbrodnie komunistyczne – nie ulegają przedawnieniu.

Bogami jesteśmy my Zarzuty dotyczyły okresu od czerwca 1948 do 1954 roku, kiedy to jako strażnik we wronieckim więzieniu Konrad K. wielokrotnie przekroczył swoje uprawnienia, torturując więźniów odbywających kary za działalność niepodległościową. Poszkodowanymi byli: Tadeusz C. z organizacji Wolność i Niezawisłość, Lesław P. z ugrupowania Orlęta, Józef J. z grupy Konspiracyjne Wojsko Polskie oraz Konrad G. z Narodowych Sił Zbrojnych. Jak wynika z aktu oskarżenia, Tadeusza C. bił po całym ciele oraz zmuszał do długotrwałego biegania połączonego z koniecznością wielokrotnego upadania i podnoszenia się. Lesławowi P. kazał wykonywać wyczerpujące ćwiczenia fizyczne w postaci „żabek”, czyli skakania w przysiadzie, w trakcie którego kopał go po całym ciele, oraz umieścił go nago w betonowym pomieszczeniu, tzw. karcu, gdzie polewano go zimną wodą. A wszystko dlatego, że ośmielił się zaśpiewać kolędę. Józefa J. bił drewnianym młotkiem oraz kopał po całym ciele, doprowadzając go do utraty przytomności, po czym też zastosował wobec niego karcer. We Wronkach była to niewielka komórka pod schodami, wypełniona wodą. Niezależnie od pory roku więźniowie stali tam nago przy otwartym oknie. Konrada G. – podczas przyjmowania do więzienia – zmuszał do biegania wśród szpaleru strażników bijąc go i kopiąc w tym czasie po całym ciele. Nie tylko Konradowi G. urządzał taką „ścieżkę zdrowia”. Wielu więźniów wspominało dzień przybycia do Wronek. Po przywiezieniu wagonami kazano im kilka godzin czekać pod bramą więzienia, pod eskortą uzbrojonych strażników z psami. Po otwarciu bramy musieli rozbierać się do naga (nawet w siarczysty mróz) i byli poddawani szczegółowej rewizji osobistej. „Ścieżka zdrowia” następowała podczas odprowadzania na oddziały. Wtedy ustawieni w szpaler strażnicy bili i kopali więźniów, czym popadło: kluczami, pasami i pałkami. Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz” pisał, jak w styczniu lub lutym 1950 roku wywieziono go z więzienia na Rakowieckiej: „Po wielogodzinnej, uciążliwej podróży przyjechaliśmy do Wronek. Z dworca przeprowadzono nas pod silną eskortą przed ponury gmach więzienia i kazano stać pod bramą co najmniej godzinę (dowiedziałem się później, że w najgorszym okresie Wronek kazano więźniom klęczeć przed bramą)”. Inny więzień, Ryszard Pietras, wspomina ten wcześniejszy okres: „Służba więzienna tłukła »nowych« pękami kluczy, pięściami i kopniakami, krzycząc jednocześnie »NIE PO BIAŁYM!« lub »NIE PO CZARNYM!«, a przecież posadzka inaczej nie była pomalowana. Ogłupiano więźniów już na starcie”. Jeden ze świadków zapamiętał przywitanie Konrada K.: „W więzieniu nie ma Boga. Bogami jesteśmy my [strażnicy]”. Potem potrafił bić za wszystko: źle posprzątaną celę, a nawet „złe spojrzenie”.

„Krew wam z d*** tryśnie” W toku postępowania byli więźniowie Wronek opowiadali o szczegółach znęcania się nad nimi: „Gdy szliśmy do pracy, Konrad K. wraz z innymi strażnikami krzyczał: »Ty, ty i ty«. Ja wiedziałem, by się nie oglądać, ale mój kolega to zrobił, więc go wyciągnęli z grupy, skopali, bili po całym ciele, a potem kazali robić żabki. Gdy wrócił, słaniał się na nogach”. Relacjonującego to wydarzenie świadka też spotkały represje. Za to, że zamienił się na swetry z kolegą, K. wydał polecenie skopania go na spacerniaku. Kolejna scena: „Na początku usłyszeliśmy od innego strażnika zdanie: »Krew wam z d*** tryśnie i z mord, a będziecie, sukinsyny, robić jeden z drugim«”. Inni były więzień wspominał swoje widzenie z matką. „W jego trakcie przyszli strażnicy, wywlekli mnie za ubranie, a potem zaprowadzili do K. i powiedzieli: »To jest ten skur***, który chce tu przenieść wojnę koreańską«”. Gdy odzyskałem przytomność, byłem cały zakrwawiony. Nie byłem traktowany jak człowiek. Strażnicy nosili młotki za paskami, którymi bili więźniów także po głowie”. Mówił również, że K. miał wśród więźniów opinię sadysty. Kolejną szykaną było umieszczanie więźnia w „pojedynce” – pojedynczej celi – na kilka miesięcy, bez książek i gazet, bez prawa pisania i otrzymywania listów i bez prawa widzeń. Sprawa K. jest częścią IPN-owskiego śledztwa dotyczącego zbrodni popełnianych na więźniach politycznych we Wronkach w latach 1945-1956. W tej stalinowskiej katowni zamordowanych zostało ponad 200 osób. Oprawcami byli funkcjonariusze służby więziennej, członkowie oddziału specjalnego lub osoby działające na ich zlecenie.

Śmierć płk. Lipińskiego Wielu nie wytrzymało tortur. W kartotekach więziennych odnotowywano ich jako zmarłych. Jeden z więźniów rzucił się z wyższego piętra klatki schodowej na parter. Po tym „incydencie” na górze założono kraty. Często zdarzało się, że na „wolność” wypuszczano śmiertelnie chorych. Więźniowie nie wierzyli np. w samobójczą śmierć płk. Wacława Lipińskiego, bliskiego współpracownika Piłsudskiego. Minkiewicz pisze: „Podczas mego pobytu na Mokotowie słyszałem od kolegów, że Lipiński zachowywał się cały czas bardzo odważnie, czasami aż do przesady, wymyślał oddziałowym bez żadnego skrępowania, narażając się wskutek tego na nieustanne kary. Najprawdopodobniej tak samo postępował we Wronkach, a przy tym przesłano go tutaj z pewnością z odpowiednią adnotacją Departamentu Śledczego, zalecającą »zmiękczenie« opornego więźnia. W tym celu oddano go w ręce doświadczonego oprawcy, Hoffmana, skazanego na dożywocie za współpracę z okupantem. (…) Mówiono, że po prostu powiesił go – może z pomocą innego kapusia – Hoffman”. Płk Lipiński spoczął na cmentarzu nieopodal wronieckiego więzienia. Obok znajdują się groby innych więźniów. Ci, którzy mieli szczęście wyjść na wolność, nie mogli znaleźć pracy. Ludzi z przeszłością nikt nie chciał zatrudniać. Syndrom więzienny i ubecka inwigilacja dawały o sobie znać jeszcze przez wiele lat, nawet na początku lat 90.

Bandyci chcą odszkodowań – Oskarżenie oparte jest na insynuacjach, kłamstwach i manipulacji – mówił przed sądem oprawca więźniów Konrad K. 84-latek mieszka dziś w Opolu. Pracę we Wronkach rozpoczynał w 1947 roku jako 17-latek. Szybko awansował. Z kierownika warsztatu krawieckiego został komendantem pawilonu. Podczas obecnego śledztwa i w sądzie do niczego się nie przyznał. Na swoją niewinność przywoływał fakt, że podczas jego pracy we wronieckim więzieniu obowiązywał przedwojenny regulamin: „Nawet zwracano uwagę, by więźniów nie popychać, nie ubliżać im”. Twierdził, że Wronki to był raj na ziemi: więźniowie mieli prawo do spacerów, opieki lekarza i skarg: „Osobiście tego pilnowałem. Sam nieraz pomagałem pisać o zwolnienia warunkowe, załatwiałem dla nich sprawy rodzinne”. Oczywiście sam był łagodny jak baranek: nikogo nigdy nie uderzył, ale nie słyszał nawet, żeby bili inni. – Nie nosiłem pistoletu ani pałki. Ja od broni uciekałem, bo to jest straszna rzecz – przekonywał. Strażnik-bestia przesłał również do sądu oświadczenie, w którym starał się podważać wiarygodność świadków. Że składają sprzeczne relacje, mylą fakty, a przede wszystkim mieli nie rozpoznać go na zdjęciach. – Poza tym jeden ze świadków skazany był za napady rabunkowe z bronią i próbę zabójstwa, a taka osoba nie może być wiarygodna – argumentował. No tak, dla władzy „ludowej” niepodległościowe podziemie to byli bandyci. Zdaniem K., w całej sprawie chodzi tylko o jedno: wyłudzenie – za pośrednictwem sądu – nienależnych odszkodowań.

Uznany winnym Żołnierze Niepodległej – więźniowie Wronek nie mieli wątpliwości: to Konrad K. był ich katem. Niepodległy okazał się również sąd: – Obrona podnosiła, że świadkowie mylą niektóre zdarzenia i nie zawsze rozpoznają na zdjęciach oskarżonego. Należy jednak podkreślić, że od tamtych zdarzeń minęło kilkadziesiąt lat i świadkowie mogą dziś nie rozpoznawać K., co nie znaczy, że nie należy dać wiary ich zeznaniom – podkreślał przewodniczący składu sędziowskiego. Sędzia Krzysztof Turczyński tłumaczył również niską, jak na charakter popełnionych przestępstw, karę: „spełnia [ona] swoje cele, zarówno w zakresie społecznego oddziaływania, jak i zapobiegawcze i wychowawcze wobec oskarżonego”. – Ważne dla ofiar oskarżonego, ludzi, którzy walczyli o wolną i niepodległą Polskę, jest to, że został uznany winnym – mówił w uzasadnieniu sędzia Turczyński. Tadeusz Płużański

Peer Steinbruck. Lewicowiec, który stanie w szranki z Angelą Merkel Zarząd Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) jednogłośnie nominował byłego ministra finansów RFN Peera Steinbrücka na kandydata partii na kanclerza rządu w przyszłorocznych wyborach do Bundestagu. Tym samym w Niemczech nastąpiło otwarcie kampanii wyborczej. Prasowe spekulacje, kto będzie lokomotywą kampanii wyborczej SPD i jej kandydatem na szefa rządu Niemiec, trwały do 28 września rano. Tego dnia już było wiadomo, choć jeszcze nieoficjalnie, że nie będzie nim ani aktualny i mało charyzmatyczny szef partii (od listopada 2009 r.) Sigmar Gabriel ani Frank-Walter Steinmeier – były wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Niemiec. Władze SPD postawiły na Peera Steinbrücka, bo w rankingach popularności wyprzedzał on wyraźnie paru swoich partyjnych kolegów. A ponadto jego główny wewnątrzpartyjny rywal – Steinmeier – jako kandydat SPD na kanclerza już raz wyraźnie przegrał z Angelą Merkel i jej chadekami (w roku 2009) i w połowie września br. z ponownego kandydowania dyskretnie zrezygnował. Ogłaszając nominowanie Peera Steinbrücka, Sigmar Gabriel poinformował, że głównym celem SPD jest utworzenie po przyszłorocznych wyborach (we wrześniu) rządowej koalicji z partią Zielonych. Kilka godzin później, na konferencji prasowej w Berlinie, Steinbrück oświadczył, że głównym powodem, dla którego postanowił stanąć do wyborczej walki z kanclerz Merkel i chadekami z CDU i CSU jest jego przekonanie, że „Niemcy są bardzo źle rządzone”. Ocenił obecny rząd chadeków i demoliberałów z FDP jako „jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy rząd od czasu powstania Republiki Federalnej”, rząd „bez wizji” pomyślnej przyszłości dla Niemiec. W następnych dniach w serii wywiadów prasowych wyraził przekonanie, że poprowadzi socjaldemokratów do zwycięstwa i zostanie następcą Willi Brandta i Helmuta Schmidta – kolejnych kanclerzy rządu z SPD z lat 1969-1982 – oraz Gerharda Schrödera, kanclerza rządu RFN w latach 1998-2005. 65-letni Peer Steinbrück jest posłem SPD od roku 2009. W latach 80. i 90. piastował szereg stanowisk ministerialnych w Szlezwiku-Holsztynie i Północnej Nadrenii-Westfalii. Pochodzi jednak z dość zamożnej mieszczańskiej rodziny architekta i nauczycielki biologii (z pochodzenia Dunki) z Hamburga, gdzie dorastał i studiował. Był federalnym ministrem finansów w gabinecie tzw. wielkiej koalicji CDU/CSU i SPD – w okresie od listopada 2005 do listopada 2009 roku. Według dość powszechnej opinii politycznych i prasowych komentatorów, dobrze się wówczas sprawdził w tej roli, szczególnie w roku 2009 – roku „kryzysu” i recesji w Niemczech. Wcześniej – w latach 2002-2005 – był premierem rządu najludniejszego i politycznie najważniejszego kraju związkowego Niemiec – Północnej Nadrenii-Westfalii. W maju 2005 roku premier Steinbrück i SPD wyraźnie przegrali wybory w tym przemysłowym landzie. Ta wielkiej wagi porażka i wyraźna zmiana ówczesnych nastrojów społeczeństwa skłoniła wówczas szefa SPD i kanclerza Gerharda Schrödera do postawienia wszystkiego na jedną wyborczo-polityczną kartę – do skrócenia kadencji Bundestagu i przyspieszenia wyborów (co później dla SPD okazało niekorzystne, mimo osiągnięcia niemal wyborczego remisu w rozgrywce z chadekami). Niektórzy działacze SPD mają o to pretensje do dziś – głównie do Schrödera, ale do Steinbrücka też. Trzy lata temu socjaldemokraci już bardzo wyraźnie przegrali z CDU/CSU wybory do Bundestagu, osiągając swój najgorszy wynik w historii tych wyborów. Osiągnęli zaledwie 23 proc. poparcia (wobec 33,8 proc. chadeków). Teraz chcą więc koniecznie wygrać z chadekami, a przynajmniej osiągnąć dobry wynik – ok. 35-36 proc. głosów, tj. mniej więcej tyle, ile otrzymali w pamiętnych wyborach do Bundestagu we wrześniu 2002 roku (wyborach z bardzo dynamiczną kampanią kanclerza Schrödera) – ponad 38,5 proc. głosów, a także w roku 2005 (34,2 proc.). Dlatego obecnie Peer Steinbrück stanowczo ostrzega Niemców przed dalszymi rządami Angeli Merkel i jej ministrów. Argumentuje, że obecna koalicja nie dość energicznie angażuje się w proces naprawy sytuacji gospodarczej i finansowej krajów strefy euro oraz finansów Niemiec. Jego słowa są uważnie słuchane, bo od co najmniej trzech lat cieszy się on renomą eksperta w sprawach finansów i gospodarki. Od tego czasu Steinbrück zarabia każdego roku sto kilkadziesiąt tysięcy euro na zlecanych mu ekspertyzach i analizach, a przede wszystkim na wykładach (m.in. na konferencjach organizowanych przez banki). Jest też członkiem kilku rad nadzorczych wielkich firm, co również nie podoba się wielu jego partyjnym kolegom. W związku z nasilającą się krytyką jego działalności zarobkowej i wykładowej kandydat SPD na kanclerza rządu zapowiedział, że od października br. nie będzie już przyjmował żadnych honorariów za wykłady i zrzeknie się swej dotychczasowej funkcji w radzie nadzorczej wielkiego koncernu ThyssenKrupp. Natomiast miliony przeciętnych Niemców dobrze zapamiętały jego spełnioną obietnicę, złożoną w telewizji w dniach wielkiego niepokoju jesienią 2008 roku, gdy bankrutowały niektóre niemieckie wielkie banki – obietnicę, że wszelkie oszczędności obywateli pozostaną nietknięte, nie doznają żadnego uszczerbku. I faktycznie – do dziś nie doznały. Dlatego część politologów i komentatorów prasowych uważa, że w czasie kryzysu waluty UE i gospodarki większości krajów Europy to właśnie Peer Steinbrück może zdobyć zaufanie wielu nowych wyborców dla przyszłego rządu SPD – również niektórych z tych, którzy w poprzednich wyborach, z innych względów, popierali chadeków czy Zielonych. Spore uznanie fachowców przyniósł mu też ponoć jego niedawny plan reformy systemu bankowego w Niemczech i innych krajach UE – Steinbrück zaproponował m.in. stanowcze rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od pozostałych obszarów działań europejskich banków. Ale niektórych polityków, bankierów i ekonomistów, szczególnie tych spoza kręgów związanych z SPD, niepokoi to, że ten ewentualny przyszły kanclerz rządu nie wyklucza możliwości wynegocjowania tzw. trzeciego pakietu finansowej pomocy dla bankrutującej Grecji – nawet w razie faktycznego niespełnienia przez władze w Atenach niektórych podstawowych warunków postawionych im wiosną br. przez władze UE i MFW przy uzgadnianiu „drugiego pakietu”. Zdaniem Steinbrücka, najbardziej zadłużone eurokraje w ciągu najbliższych siedmiu czy ośmiu lat „nie otrzymają żadnych pieniędzy na rynkach kapitałowych” i do tego czasu Niemcy „będą zmuszone wspierać je finansowo”. Zasugerował też, że Grekom należy dać „nieco więcej czasu” na przeprowadzenie obiecanych przez nich reform i budżetowych oszczędności.

Sondaże popularności polityków, m.in. ten zamówiony już po nominowaniu Peera Steinbrücka przez państwową telewizję ARD, wskazują jednak na wyraźną, kilkunastoprocentową przewagę Angeli Merkel nad wyborczym liderem SPD. W związku z tym kandydat socjalistów oświadczył, że jeśli wybory wygra, to natychmiast zajmie się „pilną sprawą” podwyżki niektórych podatków, w tym podatków dochodowych dla najbogatszych obywateli. Według opinii Steinbrücka, możliwa jest nawet kombinacja podwyżki podatków i jednoczesnych kroków oszczędnościowych – w celu skutecznej konsolidacji budżetu. Zapowiedział też znaczne zaostrzenie i zwiększenie regulacji sektora bankowego – nie tylko w Niemczech. Kategorycznie wykluczył przy tym możliwość zawiązania przez SPD koalicji z dość radykalną (i w większości swego składu pokomunistyczną) partią Lewica i z Partią Piratów. Wykluczył też swój ponowny osobisty udział w ewentualnej kolejnej „wielkiej koalicji” SPD z CDU/CSU. Mysłek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
D 883
Część 3. Postępowanie egzekucyjne, ART 883 KPC, III CZP 153/07 - z dnia 27 lutego 2008 r
81196800 883
883, Świetlica
883
883 instrukcja Modbus id 47762 Nieznany
883
882 883
ploch 883
D 883
Frakes Randall Terminator 2 Dzień Sądu (SCAN dal 883)
II DWK 14 Preludium i fuga fis moll nr 14 BWV 883
LP3 1998 OD NOT 830 832 DO NOT 882 883
ploch 883
883 898 Odnosnik

więcej podobnych podstron