Rzeczywistość i legenda – rzecz o Józefie Piłsudskim Od redakcji: Niniejszym zamieszczamy fragment wspomnień Zygmunta Wasilewskiego, wybitnego publicysty narodowego, poświęcony analizie legendy Józefa Piłsudskiego. Tekst opublikowano w londyńskiej „Myśli Polskiej”. Ściągają to zagadnienie na grunt stosunków polskich, zdajemy sobie sprawę wszyscy, jakie doświadczenie przeżyliśmy w tych latach. Doświadczenie z socjalistami, którzy dostali się do rządu. Otóż oni, wierni swej manierze myślenia w tych możliwościach działania, jakie się nadarzyły, dostrzec dla siebie mogli tylko jedną rolę – mechaników. Pełne życie polityczne społeczeństwa polega na umiejętnym ustosunkowaniu czynnika mechanicznego, jakim jest państwowość, do czynnika organicznego, jakim jest naród. Całość zawdzięcza życie dziejowe żywej sile krwi narodu. Brak odpowiedniego wykształcenia i zajadłość koteryjna, pielęgnowana w konspiracjach, nie pozwoliły socjalistom zrozumieć tej prostej prawdy. Po krótkim oportunistycznym manewrowaniu ideą przedstawicielstwa narodowego, postanowiono w drodze zamachu uprościć zagadnienie. Postąpiono metodą „bezdańską”, zawładnąwszy maszyną w pociągu dziejów. Narodowi powiedziano: ręce do góry. Oni sami będą działać, mając w ręku maszynerię. Oczywiście na to potrzebny jest dyktator w roli naczelnego inżyniera. Zapanowała konspiracja, patenty, bowiem zapewniają wynalazkom osobistym monopol i tajemnicę. Eksperyment dokonany w Polsce tak wielkim jej kosztem nie powinien, jako doświadczenie minąć bezowocnie. Chyba dziś dla wszystkich jest jasne, że do organizowania państwa i rządzenia nim nie wystarcza wiedza, czerpana z broszur socjalistycznych i z praktyk bojówkowych, że potrzebna jest wiedza gruntowna o istocie życia narodowego i jego twórczości cywilizacyjnej. W przeciwnym razie grożą katastrofalne koszta doświadczenia zarówno dla mechaników, jak i dla narodu. Życie nie wytrzymało tego mechanicznego systemu. Przy pewnym większym wstrząśnieniu w r. 1920, póki ten system nie był jeszcze sprecyzowany, udało się żywym siłom narodu (młodzież) przezwyciężyć trudności. W 20 lat potem, gdy naród v o l e n s n o l e n s zawierzył się tajnej organizacji, uderzenie z zewnątrz strąciło sztucznie dolepione wodzostwo i te żywe siły pomimo bohaterskich walk, prowadzonych na oślepnie mogły zapobiec już katastrofie. Nie o rekryminację mi chodzi, lecz o naukę, a przede wszystkim o głębokie wejrzenie w podstawy myśli politycznej, niezależnie od tego, jakie by hasła ideologiczne, co do ustroju państwa w głowie świtały. Pierwsze przykazanie nowoczesnej myśli politycznej — fundować rzecz na żywej sile narodu. A drugie równorzędne — tak ustosunkować do tych sił aparat mechaniczny, aby te oba czynniki sobie nie wadziły, ale owszem wzajemnie się dopełniały i wspomagały. Oto wielki — otwarty do rozwiązania — problema dla polskiej myśli twórczej. Nie może być oczywiście dla nas wzorem ustrój dzisiejszy Rosji, ale nie może też być wzorem ideologia hitleryzmu. Obie te konstrukcje niebo obie są tylko maszynowe. Hitleryzm również ma w sobie zaród szkoły socjalistycznej, juz uwidoczniony nawet w nazwie: jest socjalizmem barwy narodowej. Za genialny wynalazek i wyłom w doktrynie tak schematycznej socjalizmu można uważać myśl potraktowania i duszy narodu, jako maszyny. Tym genialniej wygląda ten pomysł, gdy go zestawimy z naiwnym poglądem naszych socjalistów, że narodu wcale nie ma, nawet z bolszewickim, że narodem, jest tylko proletariat w łachmanach. Ale co z tej genialności, gdy nie uwzględnia, że dusza narodu nie jest maszyną i że nie można z niej uczynić na dłuższą metę użytku czysto fizycznego, przez wyprucie z niej pierwiastka ludzkiego i Boskiego. Nacjonalizm polski jest dopiero w okresie dojrzewania, ale zda maturę dopiero wtedy, gdy rozejrzawszy się w dziejach lat ostatnich, wynajdzie syntezę, która by przywróciła życiu prawo dążenia do pełnego rozwoju. Że Polska przez te dwadzieścia lat po odrodzeniu państwa pomimo lekkomyślnie sprawowanego zarządu nie zmarniała i nie ośmieszyła się, przypisuję to poczciwości natury polskiej ludności i zdrowym instynktom. Społeczeństwo polskie (można na to przytoczyć wiele faktów) korygowało krzywizny posunięć rządu. Tzw. „sanacja” rzucała się na rozmaite pomysły, jakby ten oporny charakter ogółu „uzdrowić”, świadomość jego pomylić, i to ja najbardziej irytowało, że istniał jakiś niewidzialny rząd dusz, regulujący opinię. Widziałem wyraźnie rezultaty pracy naszego obozu wszechpolskiego z lat pięćdziesięciu. Walka, jaką obóz sanacyjny z nami toczył, była dla nas zaszczytna. Walkę zaostrzał niepokój sumienia, widziano, bowiem, że za nami stoi opinia kraju i że to właśnie daje nam niezależność stanowiska, gardzącą kompromisami. Szukano tedy porady u rozmaitych „interpretatorów” prawa i historii, jakby przeprowadzić ustawowo i publicystycznie tezę, że skoro jest państwo, to naród stał się pojęciem jedynie poetyckim, o którego sens pytać trzeba Mickiewicza, nie rządu (autentyczne). Znajdzie się pewno historyk, który do okresu Polski 1919-1939 dolepi etykietę, że był to okres walki wewnętrznej mechaników z nacjonalizmem polskim. Istotnie to było ciężkie przesilenie w rozwoju polskiej osobowości narodowej, przesilenie tym groźniejsze dla schorowanego w długoletniej niewoli narodu, że na jego życie czyhały dwa sąsiednie imperializmy zmechanizowane psychicznie, a nawet zmotoryzowane fizycznie. Społeczeństwo, mając 30% mniejszości, podatnej na tajną propagandę z obu stron mocarstw obcych, czuło dobrze, że zacząć trzeba od zapewnienia sobie bezpieczeństwa wewnętrznego przez obłaskawienie, spolszczenie lub sterroryzowanie różnych tej mniejszości odłamów. I to były pierwsze kroki nienawistnego dla mechaników nacjonalizmu. Ich regime hołdował wręcz przeciwnym zasadom. Mniejszości były im potrzebne do zwalczania nacjonalizmu polskiego, dążącego do unarodowienia państwa. W celu sponiewierania patriotyzmu polskiego na Pomorzu dawano tej krainie takich wojewodów, jak Kirtiklis, w celu zaś krzewienia idei ukrainizmu wojewoda Józewski tępił żywioł polski. Tak wyglądała wolność i polska racja stanu w rękach mechaników ze szkoły socjalistycznej i kombinatorów. Polityka zagraniczna i sprawy armii okryte były zupełną tajemnicą. Poczciwość zaś społeczeństwa polskiego była tak bezgraniczna, że bez szemrania zastosowała się do nakazów milczenia z wiarą, że jednak ci u władzy są bądź, co bądź patriotami i nie można im pracy niedyskrecją utrudniać. Z palcem na ustach przestrzegano lojalności. Przekonaliśmy się, że ta nasza lojalność była grzechem wobec ojczyzny. Usprawiedliwia okoliczność bardzo rzeczowa — obóz narodowy był bezbronny. Czynniki okupujące władzę miały w ręku armię. Naród był bezbronny i do tego systematycznie rozbrajany moralnie. Znaleźliśmy się pod władzą sił mechanicznych. Polska rozpoczęła swój nowy żywot od legendy, tym różniącej się od legendy np. o Kraku, który zabił smoka i naród ocalił, że tamta dawna urosła w wyobraźni potomnych, ta zaś inscenizowana była w biały dzień współczesności, zaspanej jeszcze i nieumiejącej opanować nowej sytuacji dziejowej. Bohaterem legendy zrobiono Józefa Piłsudskiego, znanego już przed wojną z wyprawy na pociąg w Bezdanach, potem organizatora polskiej siły zbrojnej przy armii austriackiej w randze brygadiera. Źródła mitu o Piłsudskim, jako Salwatorze Polski i przyszłym jej władcy, umiejscowić trzeba, co do na czasu w okresie wojny, a geograficznie gdzieś między Oleandrami krakowskimi, Magdeburgiem i biurem Rady Regencyjnej. O dekretach Rady Regencyjnej z dnia 2 i 14 listopada 1918 roku przekazujących władzę Piłsudskiemu, historyk roku 1918 Feliks Honowski pisze wiele. Wszystko w tym obszernym dziele oparte być miało na dokumentach oficjalnych i prasowej informacji. A jednak w tym najważniejszym bodaj punkcie autor rezygnuje z wszelkiego oparcia o fakty, biorąc mit za podstawę dogmatyczną i za punkt wyjścia całego dzieła. Oto jego słowa (podkreślenia moje):
„Czytając pierwsze słowa dekretu ma się wrażenie, jakby sam fakt zjawienia się Marszałka (brygadiera) w kraju był dostateczną i kompletną przyczyną, zawierającą w sobie wszystko to, co się samo przez się rozumie, co zostało upowszechnione w umysłach, stało się wszystkim wiadome i choćby nie zostało nigdzie na drodze oficjalnej ogłoszone, przez wyłączenie wszystkich innych w przeważającej części opinii publicznej, musiało się stać rzeczywistością, musiało się zrealizować w niezaprzeczalny tytuł do objęcia władzy w powstającej Polsce — dla przyczyn zupełnie realnych. Ma się wrażenie, jakby Piłsudski do czasu niewoli niemieckiej był już dzierżycielem władzy zwierzchniej w Polsce i tylko jakiś kataklizm wytrącił mu chwilowo berło z ręki” (s. 3). W ten sposób prawnik, przyzwyczajony do ścisłego analizowania tytułów posiadania, zarejestrował w kronice historycznej zjawisko, które miało zadecydować o losach Polski na cały „sezon” jej państwowości. Zarejestrował po prostu, jako mit według cech typowych legendy: „miało się wrażenie, jakby …” Powstał niedawno w Warszawie kosztem skarbu Instytut do badań najnowszej historii polskiej, który wydał kilkadziesiąt tomów „Niepodległości”, mających wypełnić treścią i uzasadnić legendę. Prawda była inna. Im bardziej była tajona, tym dramatyczniejszy stawał się przedział między społeczeństwem a światem oficjalnej legendy. Rosła, bowiem nieufność, bo tylko rząd skrępowany tajemnicą z zewnątrz, mógł być zmuszony do tak nieszczerego postępowania z własnym społeczeństwem. W czyichś planach na Polskę zdecydowano, że Piłsudski ze swoją naturą i manierą polityczną może się okazać w Polsce człowiekiem misyjnym w takiej właśnie proporcji, w jakiej przydatnym był tym planom na Rosję — Uljanow (Lenin). Obaj ci ludzie niewątpliwie korzystali z koniunktury w tej rachubie wallenrodycznej, że zbawcami będą swych krain: jeden w oparciu o wiarę w moc wielkiej idei, drugi w oparciu o wiarę w swój geniusz. Niemniej nie obliczono się z tym, że co innego jest rozpętać żywioły wywrotowe w kraju niewolników, a co innego fascynować legendą personalną naród z usposobienia sceptyczny i mający bądź, co bądź tradycje polityczne. W Polsce cała impreza inscenizowania dziejów legendarnych przybrać musiała charakter walki wewnętrznej. Opinia narodowa oparła się legendzie. Nazywano za to naród nasz „narodem idiotów”, ale tylko dzięki tej odporności ocalała moralna organizacja narodu. Katastrofa zniosła z powierzchni życia wszystko, co w nim było legendą. Na co potrzebna była i komu legenda o posłannictwie męża opatrznościowego w duchu mesjanicznym według wzoru 44? Potrzebna była na to, aby Polakom łatwiej przełknąć było ideę permanentnej rewolucji. Tak złoczyńcy podrzucają psom truciznę w chleb owiniętą. Liczono przy tym na brak węchu politycznego w społeczeństwie schorowanym, robiono, więc spisek na opinię dość jawnie. Hasła rewolucyjne były podówczas modne, oswojono się z nimi, nie brano ich na serio. Wszystko, co rewolucja pod firmą Piłsudskiego robiła, poczytywano za genialne posunięcia wodza, do tego stopnia, że uśmiechano się czytając „Głos Prawdy”, organ przewrotu majowego, w którym Wojciech Stpiczyński bez obsłonek program pogłębiania rewolucji głosił. A był to człowiek tak bliski władzy Piłsudskiego, że dano mu stanowisko kierownika „Biura Planowań” państwowych. Nie była to jednak sprawa tak łatwa, jak to sobie ten dość już staroświecki rewolucjonista wyobrażał. Rewolucjoniści z rządu lubelskiego obrali sobie Piłsudskiego za wodza rewolucji, ale nie obliczyli się dobrze z naturą tego szlachcica litewskiego z XVII wieku. Piłsudski nie był wyłącznie własnością rewolucjonistów typu bojówek socjalistycznych. Trzeba pamiętać, że równie mu oddanym, jak „Głos Prawdy” — był organ konserwatystów „Czas” krakowski z p. Wojciechem Roztworowskim, doskonale się orientujący w intencjach polityki magdeburskiej. Piłsudski manewrował i kombinował. Piłsudski miał inne jeszcze poza Stpiczyńskim biuro planowań. Przy jego pomocy stał się wynalazcą nowego typu rewolucji — powiedzmy — syntetycznej, polegającej na szczepieniu. Na pniu starego drzewa szczepił jej owoc, tak jak się szczepi gruszki na wierzbie. Wątpię, czy Piłsudski spodziewał się z tego słodkich owoców dla kraju, ale ryzykował, w każdym razie, nie tracąc tytułu „wiecznego rewolucjonisty”; zapewniał sobie władzę i panowanie. Wszystkie instytucje i funkcje państwowe przybrały podwójny charakter. Na oko wszystko było po staremu nominalnie i w hierarchii, ale treść była rewolucyjna, zawierająca działanie prawa, które miało być ich duszą. Tak się stało nawet z sądownictwem. Rzecz naturalna, miejsce prawa zajęła przemoc, jako istota władzy rewolucyjnej. Oczywiście o wcieleniu w życie jakiejkolwiek idei nie może być w tym systemie mowy. Może być mowa tylko o wyniszczeniu sił moralnych narodu. Doskonale to jednak odpowiadało doraźnym interesom kombinatorów, i oportunistów, których rewolucja ku sobie pociągnęła, dając im nazwę obozu Sanacji, dogadzało też ambicjom Piłsudskiego, któremu wystarczała żądza władzy, niedająca się nasycić. Była mu potrzebna władza dla władzy, dla zadowolenia, jakie daje technika władania bez względu na skutki. Jaki mu, bowiem przyświecał cel, tego nikt nie doszedł, tego nie wyjaśniają jego pisma, owszem, one tylko zaciemniają kwestię, co by z Polską czy dla Polski chciał zrobić. Piłsudski, obejmując pełnię władzy w państwie jeszcze nie urządzonym, znalazł się w lepszym położeniu, niż dawny król powołany na tron z elekcji, nie krępowały go bowiem od wewnątrz żadne pacta conventa. Opinia publiczna, oduczona polityki, oswojona w bierności swojej z fatalizmem faktów dokonanych, chętnie poddawała się sugestii i rada byłaby wierzyć w dobrą wolę Piłsudskiego. Zresztą nie miała sposobu wyrażenia swej woli i wpływania na fakty. Piłsudski miał otwarte pole dla swej inicjatywy. Jeżeli go mogły krępować, jakie czynniki, to były one w najbliższym mu obozie rewolucyjnym. Zrazu Piłsudski nawet liczył na możliwość rządzenia w oparciu o dobrowolność obywateli. W tym kierunku, aż za daleko, poszła myśl sejmowładztwa. Szukał drogi, manewrował, kombinował. Był to eksperyment, któremu pilnie przypatrywały się obce potencje, nie tylko potencja opinii polskiej. Mam wrażenie, że doświadczeniom Piłsudskiego przypatrywał się bacznie nie tylko rząd państwa sąsiedniego, ale i przyszły jego władca Adolf Hitler, który wkrótce miał wziąć na siebie sukcesję polityki niemieckiej w Polsce. Z doświadczeń tych skorzystał, wzorując się na metodzie szczepionek rewolucyjnych. Poszedł jednak dalej, bo gdy Piłsudski zadowolił się posiadaniem mechanizmu państwowości, odrzucając naród poza nawias, tam dyktator włączył cały naród do maszyny państwowej i nazwał to nacjonalizmem. Mam to wrażenie, że w ostatnich latach w Polsce usiłowano naprawić błąd antypatii względem narodu przez wzorowanie się na doświadczeniach sąsiada, ale Ozon poradzić już temu nie zdołał. Ludzie z obozu Piłsudskiego, obarczeni jego testamentem, nie wiedzieli, co z narodem robić, którędy iść dalej. Wreszcie niespodzianie postawili na kartę los narodu — i zniknęli. Tyle ich widziano. Piłsudski przejdzie do historii, jako człowiek, któremu się udało na odbudowie państwa polskiego zrobić wielką karierę. Historia nie znajdzie w jego życiu ani jednego czynu, ani jednej idei, które by potwierdziły, że był budowniczym Polski XX wieku. Wszystko, co się o nim głosiło, wszystko, za co sam siebie miał, zapisze na rachunek legendy. Był zjawiskiem koniunkturalnym z manierami twórcy samodzielnego, mężem opatrznościowym dla tych czynników, które chciały widzieć w Polsce rzeczy w takim stanie zagmatwania, w jakim była sama natura Piłsudskiego. Taki właśnie potrzebny im był dyktator w Polsce dla poskromienia jej zakusów nacjonalistycznych. Na tym polega dramat dziejów narodu, że ścierają się w nim dążenia tych, którzy usiłują z narodu wydobyć siły pozytywne, z dążeniami czynników, wypatrujących, gdzie są jego słabości. Znaleźć dla tych dążeń negatywnych wcielenie w jednym człowieku i zrobić go wodzem — oto zadanie twórców legendy. Piłsudski istotnie do spełnienia wziętej na siebie roli doskonale się nadał ze względu na niepospolity dar inscenizowania swej osobistości. Łatwo było poznać jego naturę, gdy jako działacz spiskowy w podziemnym świecie socjalistycznym indywidualność swą zaznaczał. Oczywiście nonsensem legendy jest powiedzenie historyka, że Piłsudski przed Magdeburgiem „był już dzierżycielem władzy zwierzchniej w Polsce”, nonsensem obliczonym na to, że nikt sensu w legendzie nie szuka. W szerokiej opinii społeczeństwa Piłsudski tych czasów znany był tu i ówdzie z pogłosek anegdotycznych, i to ujemnych lub ośmieszających go. Nie mógł przecież dzierżyć rządu dusz w Polsce człowiek, znany z czynów takich, jak „Bezdany”, czynów, które sprowadziły na kraj epidemię bandytyzmu. Nie robił też poważnego wrażenia we Lwowie, jak pamiętam, organizator polskiej siły zbrojnej, naśladujący z całym upodobaniem i talentem odtwórczym staturę oficera austriackiego.
Tajemnicę jego natury otwierał łatwo każdy, kto poznał, że kluczem do niej jest żądza władzy dla samej pozycji, jaką ona daje, choćby tylko dla pozy. Nie trudno w tym rysie charakterystycznym dopatrzyć się potrzeby ducha artystycznego, nieoddzielającego treści od formy, czynu od gry. Mamy go wszyscy w oczach z barwnych opisów spotkania jego z Waldemarasem na posiedzeniu Ligi Narodów. Kiedy, przerywając debaty, zerwał się ku Litwinowi z wyciągniętą ręką: pokój, czy wojna? — to przecież była scena komediowa odegrana dla efektu z wiarą we własny legendarny autorytet, ale jakże rozbieżna z rzeczywistością, którą by należało wpierw uregulować dobrą robotą dyplomatyczną. Legenda, jak widzimy, odbiera zmysł praktyczności człowiekowi, który ją gra i sam w nią wierzy, przesuwa, bowiem jego psychikę na artyzm aktorski, szukający efektu doraźnego. Wyobraźnia w kierunku inscenizowania legendy idąca nadaje talentowi życiowemu charakter aktorski. Szuka wzorów lub mimo woli w nie wpada. W naturze Piłsudskiego obok radykalizmu nowoczesnego wiele miejsca zajmował tradycjonalizm, pełen popularnych wzorów historycznych. Najmilszym wzorem Piłsudskiego była rewolucja 1830/31 roku. Ideowo porywała go podchorążówka z belwederczykiem Piotrem Wysockim. Odtwarzał ją też teatralnie, strojąc na paradę swoją podchorążówkę w mundury z tamtego czasu. Ale jakże chętnie zmieniał rolę Wysockiego na rolę księcia Konstantego. Miewało się wrażenie, że w gierkach, które prowadzi, sam nie wie, którą z tych ról odgrywa. Otoczenie wodza, dobrane specjalnie dla celów tworzenia i realizowania legendy i niosące go na rękach, czyniło niesłychane wysiłki, aby bohatera mitu w górnej linii u-trzymać, stawiając przed nim najszczytniejsze wzory. Była to swego rodzaju zbiorowa twórczość poetycka, goniąca na wyprzódki superlatywami pochlebczymi, z coraz wy-raźniejszymi cechami deifikacji. Wytworzyła się wokół atmosfera tak narkotyzowana, że o samokrytycyzmie nie mogło w tym światku być mowy. Inaczej nie wolno tam było mówić o wodzu, jak „największy człowiek na całej przestrzeni dziejów świata”. Studia literacko-polityczne głosiły, że Piłsudski jest owym mężem „44”, widzianym przez ks. Piotra. Szukanie wzorów dla niego udzieliło się, jako namiętność poetycka pisarzom. Jeden z nich, członek Akademii (F. Goetel) wystawił w teatrze dramat „Samuel Zborowski”. Były tam wyraźne aluzje, że dodatnie cechy Stefana Batorego są jakby pożyczone z Piłsudskiego, ale jednocześnie Zborowski przykro jony był na miarę Piłsudskiego. Widz teatralny opuszczał widowisko rozdarty na dwoje („ambiwalentnie”), bo przecież z tych dwu ludzi historycznych, tak łączących się w jednym wzorze, jeden drugiemu ściął głowę… Piłsudski nadawał się na bohatera legendy. Nie tylko, dlatego, że lubił ją inscenizować, lecz i dlatego także, że istotnie miał sporo właściwości atrakcyjnych: jednym podobało się w nim to, innym owo. Nie był to monolit, jak wyobrażała go legenda, ale bogate miał fragmenty. Przede wszystkim, jako człowiek potrafił być w bezpośrednim zetknięciu czarujący. Tym tłumaczy się jednolitość pierścienia jego najbliższych przyjaciół. Byli to ludzie dosłownie zaczarowani. Nie brali w rachubę najcięższych zniewag, oczekując uśmiechu. Kręgi podobnych pierścieni rozszerzane były umiejętnie. Umiejętność Piłsudskiego polegała na tym, że nie nawiązywał nigdy kontaktu z nikim, czyjej wrażliwości na urok wprzód nie zbadał. Wielu mężczyzn ma w sobie pewną dozę kobiecej kokieteryjności, ale nie każdy umie zrobić z niej użytek anteny radiowej, sprawdzającej, czy osoba zaatakowana chwyta fale fluidu sympatycznego. Piłsudski, zbliżając się do kogoś, robił krótką próbę, jak działa jego urok. Skoro dany osobnik nie reagował, odwracał się od niego i nigdy już do niego nie wrócił, oddzielając się od niego murem antypatii. Było tak na pewno i w czasach dawnych, w tzw. wiedzy tajemnej, że ludzie znali sposoby oddziaływania na siebie sugestywnego, ale to pewna, że za naszych czasów sztuka ta odżyła w kołach konspiracyjnych wtajemniczeń i działań, dzięki szerzonej wiedzy z zakresu hipnotyzmu i telepatii. Tym się tłumaczy wybitna rola, jaką odgrywają w kołach wolnomyślicieli psychologowie i psychiatrzy. Było w tym wiele intuicji psychologicznej, mającej swe źródło nie tyle w wiedzy teoretycznej, ile w praktycznym poznawaniu natury ludzkiej. Taką wiedzą praktyczną górują nad ludźmi nawet uczonymi jednostki zawdzięczające sztukę życia kulturze naturalnej, doświadczeniu pokoleń, jeżeli te doświadczenia odbywały się w tych samych warunkach życia rodzinnego i społecznego. Nieomylna jest ta wiedza w praktyce życia ludowego, a nawet szlacheckiego, zwłaszcza na Rusi, gdzie dotąd dużo pozostało pola dla rozwoju instynktów, niemąconych kulturą wyższą. Praktyczna znajomość duszy ludzkiej, oparta na bezpośredniej obserwacji, skoro trafi na talent odtwórczy, daje w rezultacie człowiekowi podstawy artystycznego naśladownictwa. Zwłaszcza w zakresie objawów tak charakterystycznych jak zboczenia psychiczne. W życiorysach Piłsudskiego uwydatniony jest bardzo ważny fakt w jego życiu, że tylko dzięki niezwykłemu talentowi udawania pewnego typu obłąkania uratował się z więzienia rosyjskiego. Przeniesiony do szpitala pozostawał długo pod obserwacją bacznych psychiatrów i potrafił ich w błąd wprowadzić. W tym świetle śmiesznie wyglądają przechwałki ludzi powołujących się na swoje pobieżne doświadczenia, zdobyte ze stosunków z Piłsudskim.Sztuka poznawania Piłsudskiego była tym trudniejsza, że nie był on, jak już powiedziałem, monolitem w tych uwarstwowieniach duszy, które stanowią jakby górną nadbudowę ponad instynktem. W tej części kraju naszego, gdzie się rodził i wychowywał Piłsudski, dwór szlachecki był produktem kultury bardzo mieszanej. Krzyżowały się tam ze sobą przy kształtowaniu duszy dwa prądy tradycji: jeden z nich był litewsko-ruski z czasów Wielkiego Księstwa, drugi polski z czasów Korony, wiążącej się z Litwą państwowo, a potem usiłującej wpływem swoim tradycje litewskie w uszlachconych dworach przemóc. Ten proces pracy kulturalnej typu jagiellońskiego nie został do naszych czasów ukończony. Widać to jaskrawo na Józefie Piłsudskim, w którym unia psychiczna polsko-litewska nie była kompletna. I to było dramatem jego, jako męża stanu, że rozłamy wał się. Był podwójny, jeśli chodzi o głos krwi, w każdej z tych dwu pozycji zgodny z sobą, ale podwójny. Chciał być patriotą polskim, ale w istocie był w stanie tylko ten patriotyzm naśladować według popularnych wzorów. W głębi duszy tęsknota rwała go na wschód, gdzie majaczyły się potomkowi Gedymina widoki wielkich zadań do spełnienia. Później, gdy na uniwersytecie o-garnął go nowy prąd, mianowicie socjal-rewolucyjny i z programu swego kosmopolityczny, zrodził się w nim trzeci człowiek, ale już doktrynerski. Została jednak ta sama krew, tętniąca nałogiem odwiecznych tradycji. Ten nowy człowiek przyszedł w sukurs nie tyle Patriocie polskiemu, ile temu drugiemu patriocie litewsko-ruskiemu. Kompleks socjalistyczny walki z caratem utrwalił się w Piłsudskim głęboko dzięki temu, że ów carat był spadkobiercą władców Moskwy, współzawodników rodu Gedymina o posiadanie ziemi ruskiej na dorzeczu dnieprowym. Podziwiamy dziedziczony zmysł kierunku u ptaków, gdy lot przedsiębiorą. Podobny zmysł pozostał Piłsudskiemu po przodkach. Decydował on o jego orientacji politycznej, gdy doszedł do władzy w Polsce. Podstawowy ten zmysł ustawiał go dość skośnie do spraw narodu polskiego, dla którego miał tylko sentyment literacko-powstańczy po najbliższym pokoleniu i z atmosfery poezji romantycznej. Ten stosunek mógł już tylko grać, czyniąc próby pociągania ku sobie polskiej opinii patriotycznej właściwą sobie metodą kokieterii, o której wyżej była mowa. Gdy jednak opinia zachowywała się wobec tych prób z nieufnością bardzo chłodną, kończyło się na tym, że odwracał się do narodu tyłem. Taki stosunek skośny między Litwą i Koroną znamy z dziejów ostatnich stuleci. Umyślnie wprowadziłem do tego zarysu pamiętnikarskiego motyw z XVII stulecia w postaci Paska, aby uprzytomnić, że dzieje kraju są wierną rzeką niosącą, jako nowość stare rzeczy ze świata dawnego. Stosunki między dwiema częściami Unii zmieniły się korzystnie, gdy na przełomie XVIII i XIX wieku cywilizacja polska intensywnie na Litwie i Rusi pracowała i dawała nam stamtąd Kościuszków i Mickiewiczów. Ale potem wszystko legło ugorem, w jednostkach przechowujących tradycje dawne odradzał się dawny zmysł separatywny, na ogół jednak działo się jeszcze gorzej, bo i ten zmysł ginął pod po-siewem rusyfikacji. To dawne pole litewsko-ruskie uprawiała w wieku XIX Moskwa, wykończyli swą kulturą Żydzi. Rodziły się tam takie typy jak Lednicki, znany nam tutaj z poprzednich rozdziałów. Piłsudskiemu na przełomie wieków XIX i XX przypadła rola nowa, gdy go porwał prąd trzeci — socjalistyczny, wytwór tej najnowszej cywilizacji rosyjsko-żydowskiej. Stał się w młodym wieku, gdy szkoły kończył, człowiekiem już nie podwójnym, ale potrójnym. Odtąd z tych trojga pasem plótł warkocz swego żywota politycznego. I to był kunszt nie lada, ale całkiem nie przydatny i wręcz złowrogi w tych warunkach odrodzenia Polski, kiedy gospodarzom twórczym państwa mógł być jedynie Polak monolitowy z ambicjami tworzenia państwa narodowego na starych, polskich fundamentach. Polsce potrzebne było na te czasy kierownictwo jednolite, płynące z konieczności zjednoczenia ziem tak długo pozbawionych łączności i niedostatecznie przedtem przetrawionych w polskiej kulturze. Wschodnia struktura Piłsudskiego potrzebie tej nie odpowiadała. Ale mniejsza o to. Najgorsze było to, że dojrzewanie Piłsudskiego przypadło na czasy propagandy socjalistycznej i że w niej szukał syntezy dla siebie i dla Polski. A to była ważna dziedzina jego psychiki i etyki, bo osobiście zdobyta. Zdobywał tutaj aparat świadomej woli, wiedząc, jak ma kształtować swoją naturę i postępować w stosunku do społeczeństwa. Jest sprawą wielkiej wagi w metodzie rozpoznawania czyjejś działalności, co dla niego jest środkiem, co celem. Kapitalne to w tym wypadku zagadnienie umyślnie było gmatwane w celu przedstawienia opinii narodowej, że celem akcji socjalistycznej i Piłsudskiego było wywalczenie niepodległości Polski i że socjalistom za tę niepodległość należy się odbudowane państwo. Dosyć przeczytać Bolesława Limanowskiego „Historia ruchu społecznego w wieku XX”, aby spostrzec zasadniczą różnicę między programami socjalistycznymi z pierwszej połowy tego wieku, a programem polityki marksowskiej. Tam potrzebny był ruch, bo bez udziału ludu nie widziano sposobu odrodzenia Polski; tutaj potrzebne było odrodzenie Polski dla uregulowania w Polsce stosunków klasowych, bo to w niewoli wydawało się niemożliwe. Taka była różnica w ideowych schematach.
„Myśl Polska”, 15 stycznia 1960, s. 2-3.
http://sol.myslpolska.pl/ „Myśl Polska”, 1 stycznia 1960, s. 2-3.
Nota biograficzna: Zygmunt Wasilewski ur. 29 kwietnia 1865 we wsi Siekierno. Polityk Narodowej Demokracji, publicysta, senator III kadencji w II RP. W 1884 ukończył gimnazjum w Kielcach, (do którego uczęszczał wraz ze Stefanem Żeromskim). Studiował prawo na uniwersytetach w Warszawie, Kijowie i Sankt Petersburgu. Studia ukończył w 1889. Od początku związany z powstającą Narodową Demokracją – od 1887 członek „Zetu”, od 1889 Ligi Narodowej. W latach 1892–1894 wraz ze Stefanem Żeromskim opiekował się biblioteką w Muzeum Polskim w Raperswilu. W latach 1902–1915 był we Lwowie redaktorem naczelnym pisma „Słowo Polskie”. W czerwcu 1915 wyjechał wraz z rodziną do Kijowa. Wezwany przez Dmowskiego przeniósł się do Petersburga, gdzie do końca 1917 redagował tygodnik społeczno-polityczny „Sprawa Polska”. Od początku 1918 do września tegoż roku, po przewrocie bolszewickim, redagował w Kijowie dziennik „Przegląd Polski”. Od listopada 1918 redaktor naczelny „Gazety Warszawskiej”, którą kierował do marca 1925, następnie od 1925 do 1939 redaktor naczelny „Myśli Narodowej”. W latach 1930–1935 zasiadał w Senacie. Po wojnie osiadł w Wiśle. Zmarł 25 października 1948 w Zakopanem.
Biegli wytknęli śledczym błąd Prokuratura powinna wszcząć odrębne postępowanie w sprawie poświadczenia nieprawdy przez rosyjskich biegłych - twierdzą prawnicy. Biegli wytknęli wczoraj prokuratorom, że sekcje zarządzili za późno. W efekcie szeregu arcyważnych badań nie da się przeprowadzić Czynności sekcyjne wykonywane na terenie Federacji Rosyjskiej były pozorowane. Z punktu widzenia medycznego przeprowadzono je w sposób niewłaściwy - oceniają pełnomocnicy rodzin, których bliscy zginęli na Siewiernym. - Doszło do rażących nieprawidłowości, jeśli chodzi o procedurę sekcyjną wykonywaną przez stronę rosyjską. Co więcej, te rażące nieprawidłowości spowodowały, że wyniki sekcji były nieprawidłowe. Natomiast polscy biegli mieli bardzo trudną sytuację, bo po dwóch latach, kiedy nastąpił rozkład ciała, wyniki badań nigdy nie będą takie, jakie były możliwe do osiągnięcia dwa lata wcześniej. Chodzi tu oczywiście o nienasycenie pewnych narządów, ale też o pewne czynności wykonane przez Rosjan - mówi mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik wdowy po wicepremierze Przemysławie Gosiewskim. Analiza szczątków po dwóch latach od śmierci praktycznie uniemożliwia wykrycie ewentualnych śladów materiałów wybuchowych czy amunicji. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", biegli, którzy uczestniczyli przy ekshumacji Janusza Kurtyki i Przemysława Gosiewskiego, uważają, że szanse na to są praktycznie zerowe. Próbki do badań pod tym kątem zostały jednak przez nich zabezpieczone. Zespół biegłych jest również zdania, iż gdyby do sekcji doszło wcześniej, tj. po katastrofie, trwałyby one zdecydowanie dłużej - ze względu na to, że byłaby wówczas możliwość przeprowadzenia szerszej gamy badań. Pełnomocnicy rodzin uważają, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo smoleńskie, powinna wszcząć odrębne postępowanie w sprawie poświadczenia nieprawdy przez biegłych rosyjskich przeprowadzających sekcje ofiar katastrofy smoleńskiej. - Jeśli dowodowo potwierdzą się pewne nieprawidłowości, prokuratura wojskowa powinna wdrożyć odpowiednią procedurę celem pociągnięcia do odpowiedzialności karnej osób, które poświadczyły nieprawdę w dokumentacji sądowo-medycznej ofiar - deklaruje mec. Rogalski. Tego samego zdania jest mec. Zbigniew Cichoń, pełnomocnik Zuzanny Kurtyki. - Prokuratura powinna wszcząć odrębne postępowanie karne przeciwko osobom, które poświadczyły nieprawdę - potwierdza prawnik. Przesłuchanie kogokolwiek ze strony rosyjskiej będzie jednak bardzo trudne ze względu na ogólnie znany stan - niechęć Federacji do współpracy. Czy doszło do znieważenia zwłok ofiar? Zgodnie z polskim kodeksem karnym za znieważenie przyjmuje się takie postępowanie lub jego zaniechanie, które narusza godność ludzką. Sformułowanie jest nieostre, stąd możliwość wielu interpretacji. Czy o znieważeniu ciała można byłoby mówić, gdyby okazało się, że zostało okaleczone lub zostało włożone do trumny bez ubrania? - Dla rodzin jest to znieważenie, po ludzku rzecz ujmując. Jednak z punktu widzenia znamion przestępstwa wskazuje to tylko na rażące nieprawidłowości ze strony Rosjan - ocenia mec. Rogalski. Beata Gosiewska tuż po katastrofie przekazała garnitur i pozostałe elementy garderoby męża stronie rosyjskiej, by ubrała w nie ciało. Jednak garnitur, buty, koszula i bielizna zostały odesłane do Polski. Na ciele Przemysława Gosiewskiego był rozłożony biały całun, na tym z kolei został rozłożony garnitur - przekazany przez stronę rosyjską. W trumnie była też reszta rosyjskiej garderoby, w tym buty - też rosyjskie. Według art. 262 kk, kto znieważa zwłoki, prochy ludzkie lub miejsce spoczynku zmarłego, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch. Dlaczego sekcji zwłok ofiar nie przeprowadzono tuż po katastrofie w Polsce? W ocenie prawników, fakt zaniechania tych czynności to kardynalny błąd prokuratury. Wojskowa Prokuratura Okręgowa już kilka miesięcy po katastrofie przyznawała, że sekcje można było przeprowadzić. - Oczywiście, że istniała możliwość powtórzenia sekcji, nie było tutaj żadnej przeszkody prawnej - przyznawał w sierpniu, a więc pięć miesięcy po katastrofie, płk Jerzy Artymiak, obecnie Naczelny Prokurator Wojskowy, odpowiadając na pytania dziennikarzy o badanie ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. - Gdybyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co, do jakości czy rzetelności tej sekcji, to wówczas prokurator nakazałby, żeby zwłoki prezydenta przewieźć do prosektorium i przeprowadzić ponowną sekcję, tym razem przez polskich lekarzy - podkreślał Artymiak. I zapewniał, że takich wątpliwości po prostu nie było, a w sekcji prezydenta w smoleńskim "morgu" uczestniczył szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski. - Takiej sytuacji nie ma co rozważać; przeprowadzenie tej sekcji na terenie Rosji, w obecności polskiego prokuratora, miało stworzyć gwarancje jej rzetelności - stwierdził wtedy Artymiak. W sekcjach pozostałych ofiar polscy prokuratorzy już nie uczestniczyli. Dlaczego? Bo przeprowadzono je, zanim polscy prokuratorzy przyjechali do Moskwy. Przy tych czynnościach nie było też polskich lekarzy sądowych. O kwestię przeprowadzenia w kraju sekcji zwłok ich bliskich rodziny smoleńskie pytały niejednokrotnie. Jak podkreśla Ewa Kochanowska, wdowa po Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich, podczas spotkania z ministrem Tomaszem Arabskim i minister Ewą Kopacz w Moskwie, które odbyło się w obecności Rosjan, minister Arabski bardzo zdecydowanie przekonywał rodziny, że mają dokonać identyfikacji na terenie Rosji, ponieważ nie będą mieć tej możliwości w Polsce - ze względów sanitarnych rodziny nie będą mogły otwierać trumien.
- On nie mówił do nas, on mówił do tych Rosjan, którzy znajdowali się na sali - zaznacza Kochanowska.
Kłamstwa Kopacz Warto przypomnieć deklaracje minister Kopacz, która wielokrotnie przekonywała opinię publiczną o obecności polskich lekarzy przy sekcjach zwłok. Według minister, w przypadku wszystkich ciał zostały one przeprowadzone, ponieważ taka jest procedura. "Z wielką uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny. Pierwsze godziny nie były łatwe i to państwo musicie wiedzieć. Przez moment nasi polscy lekarze byli traktowani, jako obserwatorzy tego, co się dzieje. To trwało może kilkanaście minut, a potem, kiedy założyli fartuchy i stanęli do pracy razem z lekarzami rosyjskimi, nie musieli do siebie nic mówić. Wykonywali jak fachowcy swoją pracę, z wielkim poszanowaniem ofiar tej katastrofy - perorowała w Sejmie Kopacz pod koniec kwietnia 2010 roku. - Lekarze i ci, którzy dokonywali identyfikacji zwłok, na pewno widzieli ślady po sekcji na ciałach - odpowiadała dziennikarzom. "Oni zapewniali mnie, że wszystkie czynności zostały przeprowadzone. Sekcja zwłok jest działaniem obowiązkowym, przeprowadza się ją rutynowo w takich przypadkach. Jak twierdzą polscy lekarze, na miejscu zostały pobrane próbki do toksykologii. Lekarze czy prokuratorzy, którzy tam pracowali, to wybitni eksperci, specjaliści. Musimy mieć do nich zaufanie" - przekonywała obecna marszałek Sejmu w "Gazecie Wyborczej". Później okazało się to nieprawdą.
Anna Ambroziak
Religię traktuję instrumentalnie Rozmowa w Akademickim Radiu „KAMPUS” sprawiła mi dużą przyjemność, bo prezenter wiedział, o co pyta i o czym mówi, oraz rozumiał, co się do Niego mówi – co nie jest dziś niestety regułą. Rozmowa zeszła na tematy religijne, na mój pozytywny, (co Rozmówcę nieco dziwiło) stosunek do religii w ogóle, a do katolicyzmu w szczególności – i ustaliliśmy szybko, że część księży nas popiera, ale są i mówiący: „bo Korwin-Mikke to traktuje religię instrumentalnie!”… To święta prawda. Bez bicia przyznaję się, że religię traktuję instrumentalnie. Ostatecznie gram rolę polityka, a nie religijnego kaznodziei – więc co się dziwić? W ogóle starannie odróżniam „religię” od „wiary”. Wiara jest prywatną sprawą każdego człowieka – i byłoby śmieszne i daremne próbować zajmować się tym, w co ludzie wierzą. Śp. Andrzej Zebrzydowski, biskup krakowski, kujawski, chełmski i kamieniecki, miał rację, mawiając: „Niech wierzą sobie i w kozła, byleby dziesięcinę płacili” – z tym, że nie chodzi tylko o dziesięcinę, lecz i o to, by chodzili do kościoła, czasem i na procesję, dzieci po katolicku wychowywali – innymi słowy: by byli przynależni do religii rzymskokatolickiej. Bo religia nie jest sprawą prywatną, lecz publiczną. Śp. Zygmunt August słusznie mówił: „Nie jestem panem waszych sumień” – natomiast, co z zewnętrznymi objawami religijności? Wiara jest moją sprawą prywatną. Jeśli kogoś to interesuje, to ja wierzę w jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, który mówił przez proroków – a zastanawianie się, który prorok jest słuszniejszym prorokiem, specjalnie mnie nie interesuje. Wierzę w Boga – i nad wyraz wątpię, by Stworzyciel nieba i ziemi zajmował się tak śmieszną sprawą jak to, czy ludzie zegnają się trzema palcami od prawa do lewa, czy dwoma palcami z lewa na prawo, a także tym, czy wchodząc do świątyni głowę odkrywają, czy zakrywają. Ważne, by oddawali Bogu cześć – a forma jest sprawą kulturową. Bardzo ważną – ale tylko kulturową, a nie teologiczną. Ludzie mordowali się z powodu znaku Krzyża, Gwiazdy Dawida czy Półksiężyca – a na Kresach dziesiątki tysięcy ludzi zostały wymordowane z powodu sposobu czynienia znaku Krzyża. Tak naprawdę jednak była to (wynaturzona) walka dwóch kultur – i najzawziętsi bojownicy o „katolicyzm” czy „prawosławie” najprawdopodobniej w ogóle nie byli chrześcijanami, (bo Jezus Chrystus nakazywał „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”…); oni walczyli o swoją kulturę, o religię – a nie o „wiarę”. Bo religia, czyli zewnętrzne oznaki wiary, są sprawą kultury, sprawą publiczną – a nie prywatną. Dla mnie np. nie do pojęcia jest sprawa prześladowań marranów. Byli to Żydzi, którzy oficjalnie odżegnali się od mozaizmu (by móc w XV i XVI-wiecznej Hiszpanii pełnić rozmaite urzędy i nie być traktowani, jako poddani drugiej kategorii) – a w rzeczywistości po cichu stosowali się do nauk proroka Mojżesza. Tych ludzi demaskowano, zmuszano (nieraz i torturami!), by przyznali, że nadal są żydami – po czym wygnano z Hiszpanii, a co bardziej bezczelnych spalono na stosach. Z punktu widzenia religii katolickiej jest to absurd. Gdybym był zwolennikiem kontrreformacji i jednolitości wyznaniowej kraju (a nie jestem!), to w tamtych warunkach demaskowanie marranów uważałbym za wysoce szkodliwe. Jak powiedział Franciszek VI książę de la Rochefoucauld: „Hipokryzja to hołd oddawany Cnocie przez występek”. Więc jeśli ktoś bycie katolikiem uważa za cnotę, a bycie żydem za występek – to powinienem się cieszyć! Natomiast ujawnianie, że tysiące ludzi gotowe są narażać się na prześladowanie, byle praktykować swoją religię, jest właśnie podważaniem katolicyzmu – bo ludziom może przyjść do głowy, że może ta religia, dla której gotowi są cierpieć prześladowania, jest tego warta? Jeśli niezbyt świętej pamięci Bolesław Bierut nosił feretron w procesji, jeśli wszyscy pierwsi sekretarze KomPartii Armenii uczęszczali gorliwie na msze – to należy się cieszyć, a nie oskarżać ich o hipokryzję! Gdyby wszyscy członkowie PPR i PZPR gorliwie uczęszczali do kościołów i posyłali dzieci na lekcje religii, to „komunizm” skończyłby się o wiele wcześniej! Już w 1970 rządziłby jakiś PiS; nazywający się „PZPR”, oczywiście. Dlatego Kościoły się cieszyły, dlatego papieże i biskupi katoliccy bronili marranów przed inkwizycją! I sądzę, że rację mają historycy rozumujący po marxistowsku: marrani byli prześladowani nie za wiarę, lecz dlatego, że zajmowali stanowiska społeczne, na które apetyt mieli „katolicy z dziada-pradziada”. Z podobnych zresztą powodów PiS-meni atakowali byłych PZPR-aków. Jako działacz katolicki dążyłbym do dominacji katolicyzmu – i podobnie powinni postępować działacze innych wyznań. Dokładnie tak samo jak działacze wszystkich klubów piłkarskich dążą (często niedopuszczalnymi metodami), by ich klub wygrał. Gdyby tego nie robili, kluby by zdechły – a wraz z nimi piłka nożna. Natomiast, jako polityk nie mogę faworyzować żadnego klubu – mam tylko dbać, by rywalizacja była prowadzona fair, bo w przeciwny razie też futbol diabli wezmą. Niech wyznawcy religii rywalizują liczbą i sposobem wychowania dzieci – a kto wzywa do fizycznej rozprawy z konkurentem (tj. z poddanym płacącym mi podatki!), to na galery i niech sobie trochę powiosłuje dla ostudzenia temperamentu. Podobny model panuje w USA – i tam procent ludzi naprawdę wierzących w Boga jest bodaj najwyższy na świecie – mimo że szkoły i telewizje są w rękach sekty ateistów lub wręcz osobistych nieprzyjaciół Pana Boga. Wolna konkurencja czyni cuda! A swoją drogą: ciekawe, kiedy amerykańscy szyici, sunnici, żydzi-ortodoksi i konserwatyści oraz chrześcijanie wszystkich proweniencji zrobią porządek z nieprzyjaciółmi Pana Boga? Czy też USA padną jak Rzym, w którym pod koniec już nikt w nic nie wierzył?… JKM
Czy jest sens uczyć się informatyki? Proszę nie dziwić się, że omawiam ten temat osobno. Z punktu widzenia matematyki, bowiem, informatyka nie ma z nią nic wspólnego – w pewnym sensie jest ona nawet jakby antymatematyką! Matematyk stara się objąć logicznie trudny problem, informatyk natomiast rozwiązuje go poprzez szybkie przeliczenie wszystkich możliwości. Tales z Miletu obliczył dokładnie odległość od okrętu, który utonął z dala od brzegu. Byłby jednak zgorszony, gdyby pojawił się jakiś pływak ciągnący za sobą sznurek z supełkami – a to właśnie robią informatycy. Po co – powiadają oni – subtelne metody obliczania, skoro każdy nosi w kieszeni komputerek? Dla matematyka informatyk jest pasożytem żerującym na jego terenie, w dodatku posługującym się jego terminologią bezprawnie! Dla matematyka istotną właściwością zbioru liczb jest jego nieskończoność – informatykowi jest to najzupełniej obojętne i gdyby mu powiedziano, że liczb jest raptem tylko centezylion, to wzruszyłby ramionami (dopóki oczywiście nie pojawiłyby się komputery zdolne doliczyć się do centezyliona). Piszę to po to, by uświadomić Panu, iż zajmowanie się dziecka matematyką i informatyką to uprawianie dwóch całkiem odmiennych dziedzin. Dwa style myślenia: teoretyczny i skrajnie praktyczny. Mówi się, że informatyka to przyszłość świata. Obawiam się, że zanim Pańskie dziecko wejdzie w życie zawodowe, zdanie to należeć będzie do przeszłości. Już dziś nasze praktyczne potrzeby w dziedzinie informatyki są teoretycznie całkowicie rozwiązane; kwestia upowszechniania tych technik to kilkanaście lat, a dalszy postęp warunkowany jest tylko faktem, że wielkie mocarstwa pragną mieć rakiety sterowane komputerami o ułamek szybszymi niż komputer przeciwnika. Któregoś dnia mocarstwa dojdą do wniosku, że gdy różnica ta jest mniejsza od milionowej części sekundy, to gra przestaje być warta świeczki. W tym czasie każdy obywatel zostanie już w ramach produkcji ubocznej zaopatrzony w komputerek, który po powiedzeniu: „Podaj całkę Lagrange’a z funkcji…” będzie ją wypisywał na ekranie – a gra w szachy zaniknie, gdyż komputer VII generacji ustali, kto w nie wygrywa, i poda ciąg wygrywających ruchów dla Białych (a może dla Czarnych? A może szachy są remisowe?). Moim zdaniem, informatyka już wkrótce się zatka, a przyszłość należy do biogenetyki (o ile ta odczepi się od człowieka). Nie wiem, jak stoi biogenetyka – obawiam się, że marnie. Natomiast dziecko musi rozumieć, o co chodzi w informatyce – i powinien Pan mu to ułatwić. Czy się tego chce, czy nie, komputerek będzie niedługo takim samym narzędziem jak długopis – i powinien Pan synowi coś takiego zafundować, choćby ten wykorzystywał go jedynie do gier typu „Zorro”. Kiedyś pokusi się o programowanie, a przynajmniej zrozumie, o co tam chodzi. Nie jest to trudne. Przypomina rozwiązywanie szarad. Gry komputerowe też dziecku nie szkodzą. Wyrabiają sprawność palców i refleks; jestem przekonany, że dzięki ich rozpowszechnieniu sprawność prowadzenia samochodów znacznie wzrośnie! Będą oczywiście i ofiary – maniacy, którzy strawią życie na grach komputerowych. Ale na to nie ma rady – by istnieli średniacy, muszą istnieć ekstremiści. Trzeba jednak pamiętać, że komputer odrywa od rzeczywistości. Dlatego dawka działań na komputerze musi być równoważona ćwiczeniami w życiu realnym. Niech się Pan nie obawia. Normalne dziecko komputerem też się znudzi – jak każdą zabawką. Raczej nie trzeba tu interweniować. Jeśli się znudzi grami – posłać na naukę programowania… JKM
O „wartości” - słowa bez wartości Łaska rynku na pstrym koniu jeździ.... Portal „MONEY” komunistycznej telewizji CNN podał , że „Apple” (czyli firma od McIntoshów, iPadów itp.) „warta jest więcej niż Polska”. I wszyscy biadolili nad biedną Polską, od której większą potęgą jest jedna z wielu amerykańskich firm. Powiedzmy: jedna z kilku. Ta informacja warta jest tyle samo, co inne pochodzące od komunistów: ZERO. Informacja, że w swoim woreczku w spiżarni mam więcej ziaren maku, niż wynosi odległość w kilometrach od Warszawy do Waszyngtonu też brzmi imponująco – i w czasach głodu mogłaby mi ściągnąć do domu jakąś Inspekcję Anty-Spekulacyjną. Ale warta jest ZERO. CNN porównuje ze sobą rzeczy z zupełnie innego świata. Przede wszystkim porównuje „wartość Apple”. Ale nie wartość posiadanych przez firmę pieniędzy, fabryk, materiałów itd. - tylko „wartość giełdową”. Jutro ktoś wymyśli jakiegoś aPida, lepszego i tańszego niż iPad – i wartość „Apple” spadnie z 500 mld US$ na 100 mld US$. P.Clive Sinclair odmówił sprzedaży „ZX Spectrum” za 138 mln funtów – i po pięciu miesiącach sprzedał ją za £19 milionów. Łaska rynku na pstrym koniu jeździ. Po drugie: porównuje ja nie z wartością „Polski”, która jest wielkim krajem, zamieszkałym przez 38 milionów ludzi posiadających domy, ziemie i samochody – lecz z wartością „Rzeczypospolitej” - czyli organizacji okupującej Polskę, posiadającej jednak na własność tylko część majątku i nieruchomości w Polsce... oraz rzecz równie ulotną, jak „wartość giełdowa Apple”: prawo do obrabowywania Polaków z pieniędzy. Jednak jutro Polacy mogą odmówić „Rzeczypospolitej” tego prawa – podobnie, jak uczynili to w stosunku do PRL. A po trzecie porównuje „wartość Apple” nie z „wartością Rzeczypospolitej” - tylko z jej „produktem brutto”. Tymczasem ogromna większość PKB powstaje poza wiedzą III RP... JKM
Niebezpieczna eskalacja natręctw - przydałby się kaftan bezpieczeństwa Dawno, dawno temu, jeszcze za komuny, felietonista Hamilton w tygodniku "Kultura" napisał felieton o swojej ciotce, która cierpiała na osobliwe natręctwo. Nie mogła na przykład pogłaskać kota, bo kiedy tylko brała go na ręce, natychmiast musiała szukać na nim pcheł. Wygląda na to, że od tamtej pory tego rodzaju natręctwa upowszechniły się do tego stopnia, że śmiało można mówić o epidemii. Oto na przykład działające we Włoszech stowarzyszenie Gherush 92 mające status doradcy Rady Gospodarczej i Społecznej ONZ domaga się usunięcia "Boskiej Komedii" Dantego Alighieri z polecanej w szkołach lektury, ponieważ jest to dzieło "antysemickie". To prawda, że Dante pisał to, co naprawdę myślał - ale właśnie dzięki temu literatura europejska otrzymała ponadczasowe arcydzieło, któremu nie dorastają do pięt współczesne "skisłe szekspiry" - chałturnicy, z wyższością, ostentacyjnie pogardzający "ciemnym średniowieczem", o którym - jak zresztą o wszystkim innym - nie mają najmniejszego pojęcia. Dante jest ostentacyjnie chrześcijański, ale przecież za przewodnika w swojej wędrówce po zaświatach, której opisem jest właśnie "Boska Komedia", obiera sobie Wergiliusza, jednego z największych poetów starożytnego Rzymu. Ciekawe, że właśnie Wergiliusz, żyjący na pograniczu starej i nowej ery, opiewał pojawienie się na ziemi Dziecięcia: "Wieków olbrzymi ordynek z nowego się rodzi początku. Oto powraca i Panna, powraca królestwo Saturna, Oto i nowe stworzenie z wyżyny niebieskiej zstępuje. Dziecię się rodzi - i kres pokolenie otrzyma żelaza". Nic dziwnego, iż średniowiecze uznało, że powołujący się na Sybillę wieszcz Romy witał w ten sposób Chrystusa. Ale postępactwo zrzeszone w Gherush 92, będące włoskim odpowiednikiem działającej w naszym nieszczęśliwym kraju delatorskiej organizacji Otwarta Rzeczpospolita, w ogóle tego nie zauważa - bo dla niego najważniejsze jest, że Dante nie padł na twarz przed Żydami i nie okazał należnego respektu sodomitom. Jakie to szczęście, że "Kac Wawa", którego producent zamierza w niezawisłym sądzie uzyskać prawomocne uznanie tego filmu za zasługujące wyłącznie na peany arcydzieło, nie zawiera żadnych akcentów antysemickich ani homofobicznych. Przeciwnie - wszyscy "spotykają się" tam ze wszystkimi bez żadnych uprzedzeń rasowych ani płciowych, więc jest wysoce prawdopodobne, że nie tylko niezawisły sąd, ale również władze oświatowe uznają go za cymes i nakażą spędzanie na seanse uczniów tak samo, jak na arcydzieło pani reżyserowej Agnieszki Holland "W ciemności". Ale to jeszcze nic w porównaniu z recenzją, jaką światu, a zwłaszcza Węgrom, Polsce i Hiszpanii, wystawił Abraham Foxman, dyrektor żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej. Rosjanie powiadają, że każdy durak po swojemu s uma schodit - ale pan Foxman żadnym "durakiem" nie jest. Czasami rzeczywiście może sprawiać wrażenie, jakby uważał się za sumienie świata, ale tak naprawdę to wynalazł sobie sposób na życie polegający na czerpaniu korzyści z pomierzania wszystkim wokół poziomu antysemityzmu. Dotychczas można było traktować działalność pana Foxmana pobłażliwie, ale w ostatnim jego wystąpieniu znalazły się akcenty potencjalnie groźne. Pisze on m.in., że "na Węgrzech, w Hiszpanii i w Polsce postawy antysemickie są szczególnie silne i wymagają poważnej reakcji ze strony przywódców politycznych, społecznych i religijnych". Wypada mieć nadzieję, że żaden z tych przywódców nie będzie przed panem Abrahamem Foxmanem skakał z gałęzi na gałąź, bo w przeciwnym razie jego wypowiedź nosiłaby wszelkie znamiona wojennego podżegania przeciwko Węgrom, Hiszpanii i Polsce. Na wszelki wypadek przydałby się, więc jakiś kaftan bezpieczeństwa. SM
Jeszcze o wyborach w USA
<chemik87> na moim portalu korwin-mikke.pl zamieścił parę uwag do sytuacji w USA i odbywających się prawyborów w Partii Republikańskiej:
Trochę z innej beczki, ale bardzo ciekawe rzeczy dzieją się w USA, a w propagandowych mediach oczywiście cisza...
Frustracja u obywateli USSA narasta, prawybory są jawnie kontrolowane i fałszowane. Policja na rozkaz przewodniczącego GOP "caucus" w miejscowośći ST. Carl w Missouri miała nie dopuścić, aby te głosowanie było filmowane i sprawdza, czy wszyscy uczestnicy mają wyłączone kamery, na szczęście wiele osób w ukryciu nagrywało to z telefonów komórkowych Oto 2 linki:
http://www.youtube.com/watch?v=r_0xQZevaw8&feature=g-all-u&context=G205d1a8FAAAAAAAACAA
http://www.youtube.com/watch?v=TKe0dxBJy1A&feature=g-all-u&context=G2268f1aFAAAAAAAAEAA
Administracja Obamy ma świadomość tego, że Ron Paul i jego zwolennicy jak nie wygrają tych ustawionych prawyborów to z pewnością będą masowo protestować. Ogólnie mówiąc Obama podpisał "executive order" mówiącą jak i gdzie mogą odbywać się protesty, jednym słowem wszelkie nie pomyślne protesty dla rządu będą w sposób legalny "uciszane". Z tego, czego USA słynęło, czyli z wolności, jest już zupełną odwrotnością tego co w zamyśle mieli Ojcowie Założyciele. A więc prawdopodobnie zostanie użyty ten gorszy scenariusz i trzeba będzie jednak ruszyć na Iran, a ludziom w kraju odebrać resztki wolności Oto lnik:
http://www.youtube.com/watch?v=oJsNpsVp29I&feature=g-all-lik&context=G2748657FAAAAAAAAIAA
A tutaj link z polskimi napisami do tego, czym staje się USA i niszczeniu najwspanialszej Konstytucji jaka została stworzona Link :
http://www.youtube.com/watch?v=x02smNARZWc&feature=email&email=comment_received
Na szczęście Ron Paul ma bardzo duże poparciu w wojsku, wnioskując po dotacjach poparcie dla niego u wojskowych jest 2 razy większe, niż u wszystkich kandydatów prezydenckich włącznie z Barrackiem Husseinem Obamą, a więc suma sumarum powinno wszystko skończyć się pozytywnie. Ciekawe? JKM
Co znaczy wojna na górze Wygląda na to, że rozpoczęta w listopadzie ub. roku lekkomyślnym zatrzymaniem przez CBA generała Czempińskiego wojna na górze trwa nadal. Wprawdzie niezawisły sąd uwzględnił zażalenie generała na zatrzymanie - że niby wcale nie było konieczne - ale - na co zwrócił uwagę prokurator - inne niezawisłe sądy, które rozpoznawały inne zażalenia, przyznawały rację prokuraturze. Od razu widać jak w soczewce, że na skutek wojny na górze załamała się nawet jednolitość orzecznictwa w niezawisłych sądach - nad czym pewnie ubolewa pobożny minister Gowin, pragnący nadać nowy sens niezależności prokuratury - ale cóż on, biedny, na to poradzi, kiedy to załamanie jednolitości orzecznictwa odzwierciedla potęgę Mocy kierujących decyzjami niezawisłych sądów? Doszło nawet do tego, że prokuratura zabezpieczyła u podejrzanych - pewnie i u generała Czempińskiego - mienie wartości 12 milionów złotych. Od razu widać, gdzie ulokowane jest te 950 mld złotych oszczędności, jakie jeszcze w ubiegłym roku udało się zgromadzić „Polakom”. Oczywiście nie wszystkim, co to, to nie, tylko niektórym - bo 62 procent gospodarstw domowych tubylców żadnych oszczędności nie ma - co potwierdza trafność spostrzeżenia towarzysza Szmaciaka, który robotnikowi Deptale tłumaczył, że „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”. Oczywiście zbiera tzw. „lepszą cząstkę”. Ale na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych i kiedy wydaje się, że sytuacja już-już jest ustabilizowana i można by udać się na zasłużony odpoczynek, zaraz jakaś Schwein nie tylko wyciąga świętokradczą łapę po dorobek pokoleń, ale posuwa się też do małpiego okrucieństwa w molestowaniu. Jakże inaczej, bowiem określić nowy zarzut, jaki niezależna prokuratura postawiła generałowi - że to niby „nielegalnie” posiadał broń. Tylko patrzeć, jak mu zarzucą, że naśmiewał się z premiera Tuska, albo jeszcze gorzej - z samego pana redaktora Michnika. Wtedy -ooo! - już nie będzie żartów. Pan redaktor Michnik wytoczy mu proces i niezawisły sąd nie będzie miał innego wyjścia, jak wydać wyrok skazujący, niczym na Zbigniewa Siemiątkowskiego. Ale i redaktor Michnik, chociaż - jak powiadają - „może wszystko”, to przecież nie może wszystkiego. I jego wszechmocy postawiono granicę - co widać choćby po publikacjach żydowskiej gazety dla Polaków na temat sytuacji na Węgrzech i zorganizowanych ostatnio przez „Gazetę Polską” wyjazdów z Polski na Węgry w związku z tamtejszym narodowym świętem. „Gazeta Wyborcza” nie tylko nie ukrywa irytacji z powodu tych oznak polskiego poparcia poczynań dla rządu Wiktora Orbana, ale również irytacji z powodu kompletnej bezsilności przeciwników węgierskiego premiera, pocieszając się na końcu, że „jeśli” i „kiedyś”, no to „wtedy” - i tak dalej. Jeśli nawet nic bym o Węgrzech i Wiktorze Orbanie nie wiedział, to już sama wściekłość żydowskiego lobby, nakazująca określanie obecności licznych Polaków na obchodach węgierskiego święta narodowego mianem „najazdu”, skłaniałaby mnie do życzliwego zainteresowania poczynaniami tamtejszego rządu. W dodatku redaktor Sakiewicz też wyciągnął wnioski z leninowskich przykazań o organizatorskiej funkcji prasy, a węgierski eksperyment pokazał, że nie święci ganki lepią i że michnikowszczyna na organizatorską funkcję prasy nie ma żadnego monopolu. Toteż pan red. Blumsztajn uznał, że najwyższa pora założyć koszerny profsojuz dziennikarzy „z wyższej półki”, co to mięsistymi nosami będą rozpoznawać się po zapachu - ale nawet z daleka widać, że kwaśne winogrona. Zresztą - mniejsza z tym, bo ważniejsze, że ta z irytacją przez „Gazetę Wyborczą” zauważana słabość przeciwników premiera Orbana z Franciszkiem Gurcsanyim na czele pokazuje, iż węgierska bezpieka najwyraźniej zapaliła Orbanowi zielone światło. W przeciwnym razie nie tylko nie zostałby żadnym premierem, ale także nie tylko media głównego nurtu, nie tylko tamtejsze stado autorytetów moralnych, ale również tamtejszy salon - wszyscy ujadaliby przeciwko niemu przez 24 godziny na dobę, niczym za komuny zagłuszarki „Wolnej Europy”. Tymczasem o azyl w Kanadzie poprosił tylko jeden Żydowin Akos Kertesz, że to niby na Węgrzech rozpętano przeciwko niemu kampanię „nienawiści”. Tymczasem odebrano mu tylko honorowe obywatelstwo Budapesztu, kiedy zaczął wyrzucać Węgrom, że są „odpowiedzialni” za holokaust, bo za niego „nie przeprosili”. Najwyraźniej zapomniał, że jak się jest u kogoś w gościnie, to wypada być grzecznym. Okazuje się, że tylko w naszym nieszczęśliwym kraju tubylcy pozwalają Żydom nie tylko rabować kraj pod pretekstem „restytucji”, nie tylko włazić sobie na głowy, ale jeszcze je obsrywać. Zresztą - jakże ma być inaczej, skoro prezydentami zostają osobnicy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, który w podskokach „przeprosił” za Jedwabne, albo Bronisława Komorowskiego, który w liście do uczestników antypolskiej demonstracji w Jedwabnem napisał, że „naród polski” musi przyzwyczaić się do myśli, że był również „sprawcą”. Cały naród - w ramach odpowiedzialności zbiorowej. Od pana prezydenta Komorowskiego wiadomo - zbyt wiele wymagać nie można, ale żeby Żydzi po tylu doświadczeniach jeszcze nie nabrali wstrętu do odpowiedzialności zbiorowej? Najwyraźniej rację mają ci, co twierdzą, że tylko, dlatego Pan Bóg nie sprowadza na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o bezskuteczności pierwszego. No dobrze - ale dlaczego węgierska bezpieka pozwoliła Orbanowi ratować państwo, podczas gdy bezpieczniackie watahy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj trzymają na stanowisku premiera tego całego Donalda Tuska, który swoim zwyczajem nawet nie wie, co właściwie w Brukseli podpisał? Najprostsza odpowiedź, że dlatego, iż tubylcze bezpieczniackie watahy to kupa gówna, jest oczywiście całkowicie prawdziwa, ale przecież wszystkiego nie wyjaśnia. Na Węgrzech nie było przecież inaczej, a jednak... Czyżby na widok popadania narodu i państwa węgierskiego w babilońską niewolę coś się w nich obudziło, że pozwolili Węgrom przynajmniej podjąć próbę dołączenia do grona państw poważniejszych? Ciekawe, co musiałoby się stać u nas, żeby bezpieczniackie watahy też się tak ocknęły? Może nie ma już żadnej granicy, której by nie przekroczyły i obecna wojna na górze między nimi jest tylko kolejnym etapem selekcji kadrowej, przeprowadzanej w ramach przygotowań scenariusza rozbiorowego, czy może - ach, mają rację ci co mówią, że nadzieja umiera ostatnia! - jest ona próbą jakiegoś przełomu? SM
Jeśli naród śląski, to, czemu nie "Goralenvolk"? GUS zatrzymał się w pół drogi. Odkrył narody kaszubski i śląski - a gdzie naród mazowiecki, podlaski, czy łowicki, gdzie "Goralenvolk"?
1. Największym sukcesem przeprowadzonego niedawno Narodowego Spisu Powszechnego było ustalenie, ze kraj o nazwie Polska oprócz Polaków zamieszkują licznie inne narody, spośród których największy jest naród śląski, liczący około 800 tysięcy obywateli, a za nim naród kaszubsk- - ponad 200 tysięcy dusz. Bardzo się cieszy z tych wyników "Gazeta Wyborcza".
2. Gazeta się cieszy, a ja odczuwam niedosyt. Skoro GUS wyodrębnił i zinwentaryzował naród sląski, to trzeba zapytać o inne narody, nie wiedzieć, czemu pominięte w spisie powszechnym. Na przykład naród mazowiecki (w końcu Mazowsze zostało przyłączone do Polski ostatecznie dopiero w XVI wieku). Naród mazowiecki też ma przecież zespół pieśni i tańca "Mazowsze" nie mniej sławny od śląskiego narodowego zepołu pieśni tańca "Śląsk". Należaółoby przeliczyć też naród kujawski, albo raczej kujawsko-pomorski oraz naród świętokrzyski, a takze inne pomniejsze narody, na przykłąd naród łowicki, z jego charakterystycznymi tańcami i strojami, czy naród opoczyński.
3. Jednak szczególnie jaskrawym niedopatrzeniem GUS było niedostrzeżenie w Spisie Narodowym jakze ważnego ważnego, charakteryzującego się bardzo wyraźną odrębnością mowy, kultury i obyczaju narodu góralskiego. Najwidoczniej uszły uwadze organizatorów spisu wyniki badań naukowców niemieckich z początku lat czterdziestych ubiegłego wieku, którzy odkryli germańskie korzenie i odrębność narodu góralskiego i nawet nadali mu nazwę "Goralenvolk". Koniecznie trzeba ten dorobek uwzględnić w nastepnym spisie, a moze nawet pilnie skorygować spis obecny.
4. Jakby tak rzetelnie policzyc wszystkie zamieszkujące Polskę, a jeszcze nieodkryte przez GUS narody, mogłoby się okazać, że Polacy są tu w mniejszości, a może nawet nie ma ich wcale. Ja na przykład mógłbym zadeklarować narodowość rawsko-mazowiecką.Wierzcie mi, że Rawianie Mazowieccy to bardzo porządny naród
Janusz Wojciechowski
24 marca 2012 Bez gazu rozweselającego w Sejmie Na razie! Chociaż posłowie demokratyczni rodzą codziennie jakieś ustawy, które mają rozwiązać nasze problemy. Od tych ustaw oczywiście problemów przybywa, bo niczyje życie ani mienie nie jest bezpieczne - kiedy obraduje demokratyczny Sejm. Niech mi ktoś pokaże odpowiednią ustawę, która rozwiązała nasze problemy? Oprócz ustawy Wilczka- Rakowskiego z PRL-u, na który tak demokraci III Rzeczpospolitej plują.. Ale tyle ustaw nie uchwalali przecież komuniści, co obecni demokraci? I więcej ustaw –tym oczywiście mniej sprawiedliwości. I większy bałagan. Komuniści to też przecież demokraci.. Obradowali, przegadywali i uchwalali.. Ale co jakiś czas… Ale nie kilkaset ustaw rocznie.(!!!!) - tworząc wielki bałagan.. Dlaczego wspomniałem o gazie rozweselającym? Bo już w ośmiu szpitalach na Pomorzu na porodówkach stosuje się gaz rozweselający, żeby rozweselić rodzące tam panie. Żeby zapomniały o bólach porodowych. A najlepiej gdyby udało się socjalistom bóle porodowe zlikwidować zupełnie, tak jak ból w ogóle.. Żeby człowiek żył wyłącznie szczęściem, które organizują nam pobierający wysokie diety demokratyczni posłowie, których mamy aż 460.(!!!) Czterystu sześćdziesięciu w Świątyni Rozumu.. Jakby 100, a może tylko 32 nie wystarczyło.. A najlepiej gdyby każdy klub reprezentował jeden poseł.. Bo i tak na ogół jednakowo głosują.. Byłby przewodniczący, zastępca i członkowie w jednym.. Poseł Ryszard Kalisz mógłby się do Sejmu nie dostać, i wtedy nici z przewracania cywilizacji do góry nogami. Musiałby zostać towarzysko skazany na towarzystwo gejów, dla których specjalnych praw się domaga, poruszając się na Platformie Parady Miłości, twarzą do kamery, a tyłem do geja stojącego za nim. Nie zdając sobie sprawy, że to może - nie musi - być bardzo niebezpieczne.. Chociaż być może przyjemne.. Wczoraj pod Buffo, przed ”Wieczorem Bałkańskim” opowiadał mi poturbowany przez życie i ustrój człowiek, pilnujący ludziom samochodów, jak pod Buffo podjechał pewnego dnia pan poseł Kalisz i też poprosił, żeby ten „rzucił okiem na jego samochód”. Potem się z nim ”policzy”. I wiecie Państwo ile dał człowiekowi pan poseł Kalisz? 87 groszy!!!! Tak mi powiedział ów człowiek, który miał swój honor i tych 87 groszy nie przyjął.. Natomiast przyjął 50 złotych w zimie od pani Nataszy Urbańskiej, której dokładnie odśnieżył samochód.. ”Za dobrą pracę, dobra płaca” – skwitowała całość pani Natasza, dając mu z uśmiechem 50 złotych.. Uśmiech gratis! I to byłby największy problem dla posła Kalisza, wielkiego przyjaciela pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, tak jak problem było - ale już nie jest- że nie dostał się w ostatnich bachanaliach do Świątyni Rozumu jako demokratyczny kapłan, towarzysz Wacław Martyniuk z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Ojjjj, wielka strata dla polskiej demokracji, że nie ma w Świątyni bez Rozumu pana posła Martyniuka.. Ile dobrego on dla nas zrobił przez kilka kadencji.. Przede wszystkim nam wszystkim się pogorszyło, ale nie zgorszyło to posła Martyniuka z Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. W nagrodę i żeby zbytnio nie wylewał demokratycznych łez został… doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego pana profesora Marka Belki. Ściślej pisząc: został jednym z siedmiu doradców, obok profesora Jerzego Kropiwnickiego, który jako prezydent Łodzi, 2/3 swojego prezydenckiego czasu spędzał w Izraelu.. Powinien raczej zostać prezydentem Tel Awiwu, choć Izrael za swoją stolicę uważa Jerozolimę, w przeciwieństwie do ONZ, które Jerozolimy, jako stolicy Izraela nie uznaje.. Jak tak dalej pójdzie z tymi doradcami w NBP, to za jakiś czas będzie ich 460 plus 100 naddoradzających i żaden gaz rozweselający nie pomoże. Będzie wesoło bez gazu rozweselającego, tak jak w Sejmie.. A obsługujących ten bałagan będzie 2000 osób. Butla gazu rozweselającego, entonox, stosowanego na porodówkach na Pomorzu kosztuje 600 złotych i starcza na dziesięć porodów.. To ile tego gazu musiałoby zakupić kierownictwo Świątyni Rozumu, żeby starczyło na ponad 400 porodów legislacyjnych rocznie? Bo te 2000 pracowników obsługujących Świątynię Rozumu, to nie jest wystarczający powód do śmiechu..? Zresztą śmiechoterapia jest coraz modniejsza.. I podobno przynosi pożądane skutki.. To znaczy można się zlać ze śmiechu.. Porody nie są na razie limitowane w demokracji biurokratycznej, tak jak oddychanie, trzeba przyznać uczciwie, że Narodowy Fundusz Zdrowia płaci za nie uczciwie, to znaczy nieuczciwie wyciąga się z nas pieniądze, którymi później płaci uczciwie za porody.. Tak jak ilość uchwalanych ustaw w Świątyni Rozumu.. Można ich uchwalać do woli, choć już chyba nie ma nikogo, kto je czyta.. Na pewno nie pan premier, który chyba żadnych dokumentów już nie czyta, bo, po co? Jak kierunek został już ustanowiony.. Idziemy do piekła! Czy w piekle trzeba cokolwiek podpisywać czytając uprzednio? Można się tylko smażyć pod okiem Lucyfera.. I nie można sobie wybrać kotła, w którym można byłoby się posmażyć. Ojjjjj.. Przepełnione będzie piekło po czasach demokracji.. Ale na razie socjaliści smażą się, pardon- dalej utrzymują fikcję zmiany czasu.. Dzisiaj nocą, tak jak kiedyś tankowanie - przesuwają czarodziejsko czas.. Czego to oni nie potrafią! Ci socjalni czarodzieje? Nawet przesuwać czas, panują już nad wszystkim, ale jak przyjdzie byle trzęsienie ziemi, powódź czy trąba powietrzna- nie mają żadnego remedium.. Nie potrafią zgasić Słońca, przesunąć Księżyca, pokręcić Ziemią.. Są bezsilni. Popatrzcie Państwo tacy wszechmocni, próbują zastąpić Pana Boga, który nie tylko jest miłością, ale jest przede wszystkim sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe każe.. To już Rosjanie przestali się wygłupiać z tym przesuwaniem czasu, niby panowaniem nad nim.. A nasi rodzimi- nadal chcą być Kapłanami Czasu.. A propaganda od rana powtarza, żeby kłaść się dzisiaj o godzinę wcześniej, żeby nie stracić tej godziny, którą stracimy w nocy, na skutek przesuniętego czasu... Już większych bredni nie da się chyba opowiadać ciemnemu ludowi, jak w Starożytnym Egipcie.. Nie dość, że nie mają wpływu na upływający czas, to jeszcze bredzą, że jak 37,2 miliona Polaków położy się spać wcześniej o godzinę, to odeśpi tę traconą godzinę na skutek przesuwania czasu.. Każdy i tak będzie spał tyle ile potrzebuje jego organizm do wypoczynku, bez względu, na to , która rano będzie godzina.. Niech będzie nawet rano w niedzielę o szóstej – dwunasta.. No i co z tego? Życie toczy się swoim rytmem.. Ale rządzący chcą pokazać, że panują nad czasem.. Czy czasami już do końca nie zwariowali?.. Na razie cały ten przemysł rozrywkowy, w postaci demokracji parlamentarnej - funkcjonuje bez gazu rozweselającego a kto ma poczucie honoru, pardon- humoru- bawi się setnie. Szkoda tylko, że to wszystko naprawdę.. Na prawdziwym narodzie, na prawdziwych ludziach, na prawdziwej naszej przyszłości.. Jesteśmy nadal najweselszym barakiem w całym socjalistycznym obozie państw euro-socjalistycznych? Czy może smuta zalega powoli nad barakiem..? Na razie przed nami igrzyska, będzie wesoło, choć rachunek będzie słony.. A po igrzyskach przyjdzie jesień.. Czy będzie to jesień ludów? W każdym razie nie będzie potrzebny gaz rozweselający.. Może będzie potrzebny gaz przeciw tłumowi.. Tak, jaki używała Milicja Obywatelska! I miejmy nadzieję, że nie będzie to Cyklon B.. WJR
Jest nowy rzecznik prasowy rządu Redaktor Jarosław Gugała udowadnia, że w roli rzecznika prasowego rządu lepiej sprawdza sie dziennikarz niż polityk.
1. Premier prawdopodobnie wstrzymuje sie z oficjalnym ogłoszeniem tej wiadomości do 1 kwietnia, ale już wczoraj dziennikarz "Polsatu" Jarosław Gugała najwyraźniej wystąpił w roli recznika prasowego rządu Donalda Tuska i radził sobie w tej roli zdecydowanie lepiej, niz dotychczasowy rzecznik Paweł Graś.
2. Rzecznik Gugała rozmawiał z przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PiS Mariuszem Błaszczakiem i wykazywał w tej rozmowie znakomitą czujność. Na stwierdzenia Błaszczaka, że jest źle, Gugała zereagował kilkuminotową tyradą, że jest właśnie bardzo dobrze. Gospodarka kwitnie jak nigdy, przedsiębiorstwa w Polsce mają się świetnie, jest kilkuprocentowy wzrost gospodarczy, ludzie zarabiają coraz więcej. A gdy Błaszczak zauważył, ze rośnie bezrobocie, Gugała natychmiast zripostował, ze wcale nie rośnie, tylko stabilnie się trzyma.
3. Bardzo zręcznie rzecznik Gugała odparł też zarzut Błaszczaka, że cena benzyny wkrótce przekroczy 6 złotych. Zarzut ten uznał za bezsensowny, bo precież reprezentowany przez Gugałę rząd nie ma żadnego wpływu na ceny benzyny. Ceny te, bowiem rosną i podlewaja się same, bez żadnej w tym rządowej zasługi ani winy. To tylko rząd PiS-u miał wpływ na ceny nie tylko benzyny, ale nawet pietruszki na bazarze, ziemniaków oraz jabłek.
4. Jednym słowem rzecznik Gugała radzi sobie znakomicie i chyba premier Tusk ma racje, obsadzając w tej roli wytrawnego dziennikarza, który jest o klasę lepszy od od coraz bardziej przytłumionego Grasia. Mam do rzeczka Gugały tylko jedną drobną uwage techniczną. Swoją diagnozę, że Polska rośnie w siłę, a ludziom zyjesie coraz dostatniej, Gugałą kierował w oczy Błaszczakowi, a trzeba było troche odwrócic wzrok do kamery i powiedzieć to prosto w oczy licznie zgromadzonym telwidzom, którzy, jak to Poladzy, często w nieświadomości swojej nie wiedzą, ze jest dobrze. Ba, większość z nich, coś około dwie trzecie, wręcz błędnie uważa, ze sprawy kraju idą w złym kierunku. Rzecznik Gugałą nie do końca tu wykorzystał sposobność, żeby ten błędny pogląd Polaków niezwłocznie skorygować. Ale to nic, pierwsze koty za płoty...
5. Panie Redaktorze Gugałą, nie jestem jak Pan pewnie wie, fanem rządu Donalda Tuska, ale Panu jako rzecznikowi tego rządu życzę powodzenia! Mam tylko nadzieję, ze Brassensa nie przestanie Pan śpiewać, bo to również bardzo dobrze Panu wychodzi. Janusz Wojciechowski
Fragmenty wspomnień Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego
Fragmenty wspomnień Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego
(GKBZH w Polsce – Warszawa 1960)
„Już wielokrotnie mówiłem: Żydzi mają silnie rozwinięty zmysł rodzinny. Czepiają się siebie wzajemnie jak łopian. A jednak według moich spostrzeżeń brakuje im poczucia wzajemnej przynależności. Można by myśleć, że w takiej sytuacji jeden powinien chronić drugiego. Nie, przeciwnie: często się z tym spotykałem i słyszałem o tym, że Żydzi — szczególnie z zachodu — podawali adresy swych ukrywających się jeszcze współplemieńców. Jakaś kobieta już z komory gazowej krzyknęła do podoficera jeszcze jeden adres jakiejś żydowskiej rodziny. Jakiś mężczyzna, sądząc z ubrania i sposobu bycia — należący do najlepszych sfer, przy rozbieraniu się podał mi karteczkę; znajdowało się na niej wiele adresów rodzin holenderskich, u których ukrywali się Żydzi. Nie mogę sobie wytłumaczyć, co skłaniało Żydów do tych doniesień. Czy płynęło to z osobistej zemsty, czy z zawiści, czy też z tego, że zazdrościli innym dalszego życia. Równie osobliwe było zachowanie się członków Sonderkommando. Wszyscy oni wiedzieli, że po zakończeniu akcji spotka ich taki los; jaki spotkał tysiące Żydów, przy których uśmiercaniu byli tak bardzo pomocni. Mimo to wykazywali gorliwość, która mnie zawsze zdumiewała. Nie tylko nigdy nie mówili ofiarom o tym, co je czeka, nie tylko troskliwie pomagali im przy rozbieraniu się, lecz nawet stosowali przemoc wobec opornych, wyprowadzając ich za budynek i przytrzymując przy rozstrzeliwaniu. Prowadzili swoje ofiary w taki sposób, aby nie mogły widzieć podoficera czekającego z bronią w ręku na moment, gdy niepostrzeżenie będzie mógł przyłożyć broń do tyłu głowy ofiary. W ten sposób postępowali również z chorymi i ułomnymi, których nie można było doprowadzić do komór gazowych. Wszystko to robili tak naturalnie, jak gdyby sami byli powołani do przeprowadzania akcji zagłady. To oni wyciągali zwłoki z komór, usuwali złote zęby, obcinali włosy, wlekli do dołów czy pieców. Oni podtrzymywali ogień w dołach, oni wreszcie rozgrzebywali płonące góry zwłok, aby zapewnić dopływ powietrza. Wszystkie te roboty wykonywali jakby z tępą obojętnością, jak gdyby chodziło o jakąś powszednią czynność. Ciągnąc zwłoki jedli albo palili. Nawet przy takiej okropnej robocie, jak spalanie zwłok, które już przez dłuższy czas leżały w masowych grobach, nie przestawali jeść. Zdarzało się często, że Żydzi z Sonderkommando znajdowali swoich najbliższych wśród uśmierconych lub wśród tych, którzy szli do komór. Zapewne byli przejęci, mimo to jednak nie dochodziło do zajść. Byłem świadkiem takiego wypadku. Przy wyciąganiu zwłok z komory jeden z członków Sonderkommando stanął nagle jak wryty; stał przez chwilę niby urzeczony, potem wraz ze swym towarzyszem poszedł dalej ze zwłokami. Na moje pytanie, co się stało, kapo odpowiedział, że człowiek ten odnalazł między zwłokami własną żonę. Obserwowałem go jeszcze przez chwilę, lecz nic szczególnego nie zauważyłem w jego zachowaniu się. Jak przedtem, tak i teraz ciągnął za sobą zwłoki. Gdy w jakiś czas potem przyszedłem znów do Sonderkommando, siedział razem z innymi przy jedzeniu, jak gdyby nic nie zaszło. Czy tak dobrze potrafił ukryć swe wzruszenie, czy też tak już stępiał, że nawet to przeżycie nie mogło go poruszyć? Co dawało Żydom z Sonderkommando siły do wykonywania dniem i nocą tej straszliwej roboty? Czy liczyli na jakiś szczególny przypadek, który pozwoli im prześliznąć się tuż obok śmierci? Czy tak stępieli, a może osłabli wskutek wszystkich okropności, że nie potrafili sami skończyć z sobą, aby uniknąć takiego „istnienia”? Obserwowałem ich bardzo uważnie, a jednak nie zdołałem zgłębić ich zachowania się. Życie i umieranie Żydów postawiło przede mną wiele zagadek, których nie byłem w stanie rozwiązać.” (…)
“Egzystencja Żydów w Dachau nie była lekka. Musieli wykonywać bardzo ciężkie prace fizyczne w żwirowni. Stosunek do nich strażników był szczególnie wrogi na skutek wpływów Eickego i Stuermera, wywieszonego wszędzie w koszarach i kantynach. Byli prześladowani, jako „szkodnicy wywierający zgubny wpływ na naród niemiecki”. Również i współwięźniowie prześladowali Żydów. Wpływ Stuermera, wywieszonego także w obozie koncentracyjnym, dawał się odczuć wśród więźniów, którzy nie byli antysemitami. Żydzi bronili się przed tym przekupując współwięźniów; mieli dość pieniędzy, mogli, więc w kantynie kupować wszystko, co chcieli, a znajdowali wielu więźniów niemających pieniędzy, którzy za papierosy, słodycze, kiełbasę itp. gotowi byli do usług. Lżejszą pracę wyjednywali sobie przez kapo, pobyt w rewirze przez więźniów spośród personelu pielęgniarskiego. Pewien Żyd dał sobie kiedyś — za wynagrodzeniem w postaci jednego pudełka papierosów — zedrzeć paznokcie z wielkich palców u nóg, aby w ten sposób dostać się do rewiru. Dręczyli ich jednak najczęściej Żydzi więźniowie zajmujący stanowiska Vorarbeiterów lub sztubowych. Wyróżnił się przy tym ich blokowy Eschen. (Powiesił się później, obawiając się kary, kiedy uwikłał się w aferę homoseksualną.) Ten właśnie blokowy dręczył ich nie tylko fizycznie wszelkiego rodzaju szykanami, lecz przede wszystkim psychicznie. Wywierał na nich nieustanną presję; namawiał do przekraczania regulaminu obozowego, a potem wnosił skargi; podburzał do agresywnych wystąpień, aby móc składać meldunki. Na ogół jednak nie robił doniesień, lecz utrzymywał Żydów pod nieustanną groźbą zameldowania. Był wcieleniem zła. W stosunku do SS-manów odznaczał się obrzydliwą służalczością, wobec współwięźniów tej samej rasy gotów był popełnić każdą podłość.”
Nadesłał p. PiotrX
Dziwne dźwięki i drżenia rejestrowane są na całym świecie
Źródło: http://zmianynaziemi.pl/ (21.03.12) W ciągu ostatnich dni wciąż dochodzi do kolejnych zgłoszeń na temat występowania nieznanych odgłosów i drżeń. Doniesienia są między innymi z Kanady, USA oraz Irlandii. Pierwszy przypadek to zdarzenia z Sooke na wyspie Vancouver Island. Znajduje się ona blisko niebezpiecznego uskoku Cascadia. Niezidentyfikowane odgłosy i drżenia są, zatem kojarzone z możliwością wystąpienia tam trzęsień ziemi. Warto zaznaczyć, że na przestrzeni ostatnich miesięcy odgłosy słyszano tam już kilkukrotnie. Teraz jednak zawaliła się stodoła w jednym z gospodarstw. Jak sama mówi właścicielka posesji, na której doszło o tego zdarzenia nie jest ona zaskoczona upadkiem stodoły, ale raczej brakiem wyjaśnienia, co to spowodowało. USGS również nie potrafi na to odpowiedzieć a wręcz zaprzecza, żeby doszło tam do jakichś zjawisk sejsmicznych. Ale odgłosy słyszało wiele osób i próby wyjaśnienia tego, jako pochodzenia przemysłowego nie udały się. Tajemnicze eksplozje słychać też w Wisconsin. Odgłosy, jakie są tam notowane porównuje się do obijających się rur, uderzającego metalu czy tez gromów dźwiękowych. Amerykanie mają na to również określenie “Seneca Guns”. Dźwiękom towarzyszą drżenia budynków Sprawą zainteresowało się CNN. Co ciekawe dźwięki były słyszalne podczas rozmowy telefonicznej, jaką redaktor prowadził z mieszkańcem miejscowości Clintonville. Także w tym przypadku próbuje się poszukiwać naturalnych wyjaśnień i wskazuje się na możliwość występowania takich zjawisk w wyniku naturalnych emisji gazu. Podobne historie opowiadają mieszkańcy irlandzkiej miejscowości Roe Valley. Są oni bardzo zaskoczeni dziwnymi dźwiękami, jakie są tam słyszalne. Odgłosy pochodzą według nich z nieba i przypominają odgłos helikopterów. Z informacji prasowych wynika, że odgłosy te były już słyszane kilkanaście razy. Na koniec prezentujemy nagranie ze Słowenii z 1 marca 2012. Seneca Guns można usłyszeć również w Europie.
http://edition.cnn.com/2012/03/19/us/wisconsin-noises/index.html
http://www.derryjournal.com/news/local/roe-valley-mystery-noises-1-3644922#
Mądrzy po szkodzie To już ostatni dzwonek. Jeśli młodych polskich rodzin z wyżu lat 80. nadal nie będzie stać na urodzenie i wychowanie dzieci, zaleje nas wielomilionowa fala emigrantów – przyznają politycy odpowiedzialni za załamanie dzietności w Polsce. Dziś martwią się, kto będzie pracował na ich emerytury Jeśli w Polsce nie uda się natychmiast zwiększyć dzietności kobiet do poziomu powyżej zastępowalności pokoleń, tj. 2,1 dziecka na kobietę, proces starzenia się społeczeństwa posunie się tak dalece, że już w najbliższych latach gospodarce będzie brakować pracowników – wynika z raportu Narodowego Banku Polskiego. Ubytku rąk do pracy nie zatrzyma samo wydłużenie okresu pracy. Nawet gdyby wiek emerytalny podnieść do 70 lat. “Skuteczność podnoszenia wieku emerytalnego może być ograniczana przez stan zdrowia starszych” – zwracają uwagę eksperci NBP. Podobnie nie zatrzyma ubytku pracowników podniesienie aktywizacji zawodowej osób w wieku produkcyjnym, które obecnie pozostają poza rynkiem pracy, aczkolwiek zwiększenie zatrudnienia w tej grupie może do 2060 r. ograniczyć spadek podaży pracy o 1,2 do 2,4 mln pracowników. Jeśli nadal nie będzie polityki na rzecz wsparcia dzietności, puste miejsce po dzieciach, które się nie urodziły w polskich rodzinach, będziemy musieli w ciągu najbliższych 50 lat zapełnić, sprowadzając do kraju na stałe 5,2 mln emigrantów – wyliczył NBP.
“Wydaje się, że czas, w którym procesy te (starzenia się populacji i niskiej dzietności) mogły być zahamowane przez skuteczną politykę odnowy demograficznej, powoli mija” – czytamy w dokumencie.
Psuli – teraz naprawią - Często proces starzenia się ludności jest postrzegany jedynie jako zagrożenie dla stabilności systemu zabezpieczenia społecznego czy dla finansów publicznych i rynku pracy. Tymczasem starzenie się ludności nie jest samo w sobie zagrożeniem. Jest sukcesem [sic!!! - admin] cywilizacyjnym, ponieważ żyjemy dłużej – mówił Bronisław Komorowski podczas II Kongresu Demograficznego, który obradował w Pałacu Prezydenckim pod hasłem “Polska w Europie – przyszłość demograficzna”. Prezydent podkreślił, że dostosowywanie się do zmiany demograficznej, jaką jest starzenie się społeczeństwa, musi być oparte na zasadzie solidarności międzypokoleniowej, tj. sprawiedliwym rozkładzie ciężarów między pokoleniami i odpowiedzialności za starszych ludzi. Przyznał też po raz pierwszy, że wzrost liczby dzieci w Polsce jest konieczny.
- Poważnym niepokojem napawa utrzymująca się niska dzietność Polek, która nie tylko przyspieszy proces starzenia, ale jest również wyznacznikiem kondycji polskich rodzin – zauważył prezydent. Apelując o solidarność pokoleń, Komorowski nie wykorzystał niestety okazji, aby uderzyć się w pierś za uprawianą przez z górą 20 lat przez niego i jego formację (Unię Wolności, potem Platformę Obywatelską) politykę wobec młodego pokolenia, która z solidarnością międzypokoleniową i sprawiedliwym rozkładem ciężarów nie miała nic wspólnego. To właśnie te partie wprowadziły i nadal forsują rozwiązania o wyraźnym ostrzu antyrodzinnym, antynatalnym i proemigracyjnym.
- Istnieje potrzeba wzmocnienia skutecznej polityki rodzinnej i stworzenia dobrego klimatu dla rodziny – oświadczył Komorowski. Zaznaczył jednak, że nie jest to tylko sprawa rządu, ale także zadanie dla społeczności lokalnej i samych obywateli. Polski nie stać, zdaniem Komorowskiego, na wsparcie rodziny na poziomie Francji, Szwecji i innych krajów rozwiniętych. [Za to stać na budowanie bizantyjskich stadionów, na wspieranie strefy euro, na wysyłanie wojska na izraelsko-amerykańskie awantury, na gigantyczny aparat urzędniczy, na podatkowe darowizny dla zagranicznych "inwestorów" i sieci supermarketów, na rozdawanie koncesji geologicznych itd. - admin]
- Polacy chcą mieć dzieci, ale obawiają się, że nie dadzą rady ich utrzymać – przyznał minister administracji, powołując się na raport Polska 2030 i Młodzi 2011. Michał Boni podkreślił, że młodej generacji należy “stworzyć warunki do harmonijnego łączenia obowiązków zawodowych i rodzinnych”. Boni, polityk dawnej Unii Demokratycznej przekształconej w Unię Wolności, a potem PO, był współkreatorem wybitnie antyrodzinnej polityki tej formacji, zajmując w latach 90 stanowisko ministra pracy.
Babcie bez wnuków W latach 2002-2011 odsetek osób w wieku przedprodukcyjnym zmniejszył się w Polsce o 4,2 proc. – wynika z ostatniego spisu demograficznego. Młodzi do lat 17 stanowią tylko 19 proc. ludności.
- Zmniejszenie liczby dzieci i młodzieży jest rezultatem przemian procesów demograficznych lat 90. ubiegłego wieku i ostatniego dziesięciolecia, przede wszystkim niskiej dzietności kobiet w tym okresie – ocenił GUS. Udział osób starszych, w wieku poprodukcyjnym, wzrósł od 2000 r. o 2,5 proc.; stanowią one obecnie 17,5 proc. całej populacji. Na każde 100 osób w wieku produkcyjnym przypada obecnie 30 osób w wieku przedprodukcyjnym (dzieci i młodzieży) i 27 w wieku poprodukcyjnym (emerytalnym). Przy czym liczba młodych na utrzymaniu wykazuje tendencję spadkową, podczas gdy liczba starszych szybko rośnie. Odsetek osób aktywnych zawodowo w wieku powyżej 15 lat wynosi 52,5 proc. ogółu ludności. Ludność Polski liczy 38,5 miliona. Liczba ta wzrosła w ciągu 10 lat o zaledwie 271 tysięcy, tj. o 0,71 proc., przy czym przyrost dotyczył wyłącznie kobiet, podczas gdy topnieje liczba mężczyzn. Obecnie mężczyźni stanowią 47,9 proc., podczas gdy w 2002 r. było ich 48,4 procent. Na 100 mężczyzn przypada 109 kobiet.
Małgorzata Goss
Czesi stracą unijne dotacje? Komisja Europejska zawiesiła Czechom wypłatę dotacji z funduszy europejskich, grożąc odebraniem środków, jeśli Praga nie zmieni mechanizmów audytu i kontroli. To kolejny – po Węgrzech – kraj “niepoprawny politycznie”, który Bruksela chce przywołać do porządku poprzez nacisk finansowy. Komisja Europejska zagroziła Czechom cofnięciem przyznanych dotacji unijnych, jeśli do czerwca rząd nie poprawi mechanizmów kontroli nad wykorzystaniem środków. Wypłaty na aktualnie realizowane programy zostały przez Brukselę wstrzymane, a ciężar ich finansowania musiał przejąć czeski budżet. Komisja zwróci te środki, jeśli Czesi spełnią stawiane wymogi. Zastrzeżenia KE są szerokie i dotyczą sposobu przeprowadzania audytu, niezależności czeskich organów kontrolnych, braku przepisów o służbie publicznej oraz właściwych kryteriów doboru kadr.
- Republika Czeska postępowała dokładnie tak, jak to wcześniej uzgodniono z Komisją Europejską. Szereg spraw Komisja wcześniej akceptowała, a teraz zmienia reguły w trakcie gry – stwierdził czeski minister finansów Miroslav Kalousek. Zapowiedział, że resort finansów będzie stopniowo przejmował od innych instytucji odpowiedzialność za audyt unijnych programów, aby spełnić żądania KE. Kalousek zwrócił uwagę, że Czechy nie są wyjątkiem, ponieważ problemy z unijnymi dotacjami ma 17 z 27 państw członkowskich.
- Jeśli do czerwca przyjmiemy rozwiązania wiodące do poprawy w kluczowych obszarach kontroli i audytu, do wstrzymania programów nie dojdzie – poinformowała rzecznik ministerstwa rozwoju regionalnego Jana Jaburkova. Sam resort szkolnictwa może stracić wskutek decyzji Brukseli około 50 mln euro. W związku z tą sprawą wizytę w Pradze złożyli komisarz ds. polityki regionalnej Johannes Hahn oraz komisarz ds. zatrudnienia i spraw społecznych Laszko Andor. W trakcie rozmowy z premierem Czech Petrem Neczasem komisarz Hahn zapowiedział, że Komisja Europejska zamierza w przyszłości przekazywać dotacje wyłącznie tym krajom, które potrafią sensownie wydać pieniądze. Hahn spotkał się także w Pradze z przebywającymi tu w ramach nieformalnego spotkania ministrami rozwoju regionalnego Grupy Wyszehradzkiej (Czechy, Polska, Słowacja, Węgry) oraz Słowenii, którzy w przyjętej wspólnej deklaracji sprzeciwili się cięciom środków na unijną politykę spójności w budżecie na lata 2014-2020. Czechy są kolejną w Europie Środkowo-Wschodniej ofiarą nadzwyczajnych restrykcji ze strony Brukseli. Wcześniej w podobny sposób potraktowane zostały Węgry, którym na wniosek Brukseli cofnięte zostały przez Ecofin środki na politykę spójności (blisko pół miliarda euro) tytułem kary za niewystarczające obniżenie deficytu finansów publicznych. Tymczasem obserwatorzy zwrócili uwagę, że Komisja nie wystąpiła o ukaranie np. Hiszpanii, która także nie redukuje deficytu zgodnie z planem. W obu wypadkach restrykcje w postaci cofnięcia funduszy zastosowane zostały przez Brukselę w szczególnych okolicznościach politycznych. W przypadku Węgier poprzedził je sprzeciw Brukseli wobec nowej węgierskiej konstytucji i ustaw przyjętych przez premiera Viktora Orbána. Co zaś do Czech – jako jedyny kraj regionu nie podpisały one paktu fiskalnego, przedłożonego Europie przez Niemcy i wspieranego przez Brukselę. Prezydent tego kraju Vaclav Klaus, jeszcze przed podjęciem decyzji przez rząd w Pradze, zapowiedział otwarcie, że paktu fiskalnego nigdy nie podpisze. Czechy sprzeciwiały się także przekazaniu wielomiliardowych środków z czeskiego banku centralnego na pomoc dla strefy euro (w formie pożyczki dla MFW). Cofnięcie unijnych funduszy nie zwalnia Węgier i Czech z obowiązku regularnego wnoszenia składki do unijnego budżetu. Małgorzata Goss
Polska interwencja na Węgrzech - 15 marca 2012
Zainicjowana przed paru laty Krucjata Różańcowa za Ojczyznę znalazła w tym mocno zlaicyzowanym kraju zadziwiająco wielu zwolenników. Modli się za swój kraj około dwa miliony Węgrów. Procesje Różańcowe wyruszające z kościołów leżących na obrzeżach stolicy tworzą opasujący ją pierścień. Toczy się walka. Trwa kolejne Powstanie Węgierskie
http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=627 Jacek Bezeg
[Umieszczam - właściwie z zazdrością: w oryginale piękne zdjęcia. Lepiej od razu „klepnąć” w link. Kto leniwy- czytaj dalej... MD]
Tytuł może się komuś wydawać zupełnie oderwany od rzeczywistości. Nie wiadomo zresztą kto na kogo silniej wpłynął w trakcie tego spotkania bratanków. Z całą pewnością było to coś wyjątkowego. Zobaczymy czy coś więcej z niego wyniknie. Zanim przejdę do współczesności, kilka słów o historii.
15 marca 1848 – Tego właśnie dnia temperatura polityczna w tej części Cesarstwa osiągnęła punkt krytyczny. Ogłoszenie przez młodego poetę Szandora Petofiego na schodach Muzeum Narodowego dwunastu żądań takich jak; zniesienie cenzury, równouprawnienie Węgier z Austrią, powołanie własnego rządu i ogłoszenie własnej konstytucji, to faktyczny początek tego, co dziś nazywamy Powstaniem Węgierskim. Była to część większej całości znanej, jako Wiosna Ludów. Wkrótce powstał Komitet Obrony Narodowej kierowany przez Lajosa Kosshuta i rozpoczęto tworzenie zbrojnych oddziałów. Walki w czasie, których wsławił się Polak, generał Józef Bem, (pod koniec pełniący rolę głównodowodzącego) i liczące blisko 3 tysiące ochotników Legiony Polskie, trwały blisko dwa lata i zakończyły się upadkiem Powstania 13 sierpnia 1849. Sukces cesarza Franciszka Józefa był możliwy tylko dzięki wydatnej pomocy wojsk rosyjskich. Pomimo zwycięstwa militarnego monarchia zdawała sobie sprawę z kruchości swoich przewag. Tym, oraz umocnionej w trakcie powstania zdecydowanej woli Narodu Węgierskiego do obrony swoich interesów należy tłumaczyć szereg sukcesów politycznych i moralnych będących udziałem Węgrów w następnych latach. Dość wspomnieć, że cesarz przysiągł wierność Konstytucji uchwalonej w roku 1848, a cesarstwo Austro-Węgierskie z więzienia narodów stało się przykładem państwa przyjaznego dla swych poddanych.
http://austro-wegry.info/plink46418.htm
http://pl.wikipedia.org/wiki/S%C3%A1ndor_Pet%C5%91fi
http://pl.wikipedia.org/wiki/Legiony_Polskie_na_W%C4%99grzech
http://www.historia.azv.pl/rewolucja-wegierska.html
Przysłowie o dwóch bratankach powstało właśnie w trakcie opisanych tu wydarzeń. Węgrzy pięknie odpłacili się nam za tamtą pomoc w sytuacji dla nas krytycznej. W pamiętnym roku 1920 zjednoczeni komuniści Europy ustanowili embargo na dostawy do Polski wszelkich towarów, a zwłaszcza broni i amunicji. Nie tylko Matka Boża nam wtedy pomogła. Bardzo przydały się też przesłane z Węgier transporty amunicji.
Dziś Europa jest nad nami Obowiązująca od początku tego roku konstytucja Węgier, to coś, czego życzyłby sobie każdy rozsądny patriota dla swojego kraju. Tak można ją opisać w największym możliwym skrócie. Podobnie można powiedzieć o wszystkich innych posunięciach aktualnego premiera Victora Orbana.
http://www.wykop.pl/ramka/1065417/konstytucja-wegier-co-naprawde-jest-w-srodku/
http://ekai.pl/wydarzenia/temat_dnia/x40801/boze-poblogoslaw-wegrow/
http://libr.sejm.gov.pl/tek01/txt/konst/wegry2011.html
http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/komentarze-osw/2011-07-29/konstytucja-nowych-wegier-implikacje-krajowe-i-regionalne
http://www.bibula.com/?p=51133
http://wyszperane.nowyekran.pl/post/48995,konstytucja-wegier
Niestety, nie tylko wewnętrzna opozycja w postaci postkomunistów jest z takiej sytuacji niezadowolona. Uparcie „walczące o wolność i samostanowienie narodów” wiodące państwa i instytucje totalitarnego EUROSOJUZA nie potrafią już dłużej ukrywać swojego prawdziwego oblicza. Podobnie jak niegdyś, kiedy wynik wyborów w Austrii nie spodobał się tym, którzy wiedzą lepiej, co jest dobre dla nas i w ogóle dla całego świata, tak i teraz podniósł się wrzask. Sytuacja jest jednak trochę inna. Węgrzy zdążyli już zauważyć, o co chodzi cesarstwu bruxelskiemu. Zorientowali się też, że Victor Orban to jest ten człowiek, którego im potrzeba, to jest ktoś, kto może ich uratować przed kolejnym zniewoleniem. Równocześnie zdają sobie sprawę z dysproporcji sił i środków. Wiedzą jak małe ma szanse dziesięciomilionowy naród w konflikcie z połączonymi siłami Niemiec i Francji. Zainicjowana przed paru laty Krucjata Różańcowa za Ojczyznę znalazła w tym mocno zlaicyzowanym kraju zadziwiająco wielu zwolenników. Modli się za swój kraj około dwa miliony Węgrów. Procesje Różańcowe wyruszające z kościołów leżących na obrzeżach stolicy tworzą opasujący ją pierścień. Toczy się walka. Trwa kolejne Powstanie Węgierskie. W tej sytuacji każde wsparcie znaczy dla nich bardzo wiele.
15 marca 2012 W tym dniu znowu, jak przed laty pojawili się nad Dunajem Polacy. Około trzech tysięcy ochotników (jak wtedy) przybyło świętować z Węgrami ich wolność i powiedzieć im „Jesteśmy z Wami!!” Odżyło stare przysłowie o dwóch bratankach. I inne o przyjaciołach prawdziwych, których poznaje się w biedzie. Nasza grupa wyjechała z Opola wieczorem 14, by rankiem 15 być w Budapeszcie. Pierwsze spotkanie miało miejsce na słynnych schodach Muzeum Narodowego. Oprócz okolicznościowych mów i patriotycznych pieśni usłyszeliśmy jak wtedy wiersz Szandora Petofiego wzywający do walki o wolność. Widzieliśmy i czuliśmy, że słuchający mocno przeżywali aktualność jego słów. To na pewno nie było tylko wspominanie historycznych wydarzeń sprzed 164 lat. Już wtedy zetknęliśmy się z pierwszymi objawami sympatii i wdzięczności gospodarzy. Okazało się, że byli przygotowani. Wielu nauczyło się dwóch polskich słów: „Polacy dziękujemy”. Przemówienie Tomasza Sakiewicza (Dziękuję Panu bardzo za ten pomysł!) nagradzane było mocnymi oklaskami, po każdym przetłumaczonym fragmencie. Wracając do autokaru, otrzymaliśmy już od przypadkowych przechodniów pierwsze prezenty. Głównym punktem programu oficjalnych obchodów tego najważniejszego święta Węgrów było spotkanie pod Parlamentem. W drodze na nie musieliśmy przywyknąć do pewnej dziwnej sytuacji. To jest trudne i krępujące, kiedy idzie się przez jakieś obce miasto, a ludzie stojący na ulicach biją brawo, pozdrawiają, krzyczą „Dziękujemy Polacy”, chcą uścisnąć rękę, czy nawet czymś poczęstować. Przecież nic takiego szczególnego nie zrobiliśmy. Na razie. Teraz trzeba będzie jakoś zasłużyć na to co już nas spotkało.
Na placu Kosshuta pod Parlamentem było nas wszystkich oczywiście znacznie więcej niż 6 tysięcy, jak podają polskojęzyczne media. Popatrzcie na zdjęcia
http://www.magyarhirlap.hu/online/marcius_15._.html?send=false
jeśli chcecie poznać skalę serwowanego nam kłamstwa. Przemówienie Victora Orbana to jest osobny temat. Najlepiej przeczytać je w całości
http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=625
i samemu wyrobić sobie zdanie o tym kim jest ten człowiek. Kiedy u nas znajdzie się człowiek tak prawy, mądry i odważny? Dwadzieścia procent Węgrów modliło się o niego, no to i mają. W Polsce uczestniczy w Krucjacie Różańcowej za Ojczyznę już 120 tysięcy. Kiedy dojdziemy do 7 milionów da Pan Bóg i nam. Skąd taka matematyka? http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=category§ionid=7&id=181&Itemid=46
Co działo się pod Parlamentem i na ulicach Budapesztu po uroczystościach, to tego już opisać nie umiem. Jakieś pojęcie daje o tym filmik
http://vod.gazetapolska.pl/1357-w-tv-tego-nie-pokaza-wstancie-z-kolan-polacy
Ja oprócz rozmaitych napojów otrzymałem od jakiejś kobiety rzecz, do której była chyba przywiązana (Sądząc po oczach, bo nic nie powiedziała i szybko odeszła.), widokówkę z Koroną Świętego Stefana, która niedawno została uroczyście umieszczona w Parlamencie. Niektórzy rozumieją to, jako pierwszy krok do przywrócenia Monarchii Węgierskiej.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Korona_%C5%9Bwi%C4%99tego_Stefana
No i co z tego? Czym było to niezwykłe, bo dobrowolne, spontaniczne spotkanie dwóch nacji na ulicach Budapesztu?
Węgrzy zobaczyli, że nie są osamotnieni w swej walce z eurosocjalistycznym molochem. Ich wiara w słuszność przyjętej drogi wzrośnie. Pójdą dalej. Osiągną więcej. Boże miej ich w opiece! Boże chroń Victora Orbana! Polacy byli zszokowani, bardzo zszokowani. Zobaczyli, że może być tak niedaleko od nich normalny kraj. Kraj gdzie władza jest zgodna z wolą narodu, a nie działa przeciwko niemu. Może być w unii taki kraj, którego przedstawiciele jadą do Brukseli walczyć o jego interesy, a nie podlizywać się tamtejszym notablom. Z wielkim zdziwieniem patrzyliśmy na to, że policja w czasie święta narodowego dba o wygodę i bezpieczeństwo demonstrujących na ulicach patriotów, zamiast kopać ich w twarz i podpalać własne samochody. Trudno nam było uwierzyć w to, że nikt nie próbuje blokować pochodów, by walczyć z demonami węgierskiego nacjonalizmu. Czy coś z tego naszego zszokowania wyniknie? „Mainstreamowe media” nie pozwolą, aby te nasze zdziwienia stały się udziałem milionów lemingów. Cóż znaczy te kilka tysięcy tych, którzy zobaczyli, naprzeciw milionów tych, którzy wiernie stosują się do otrzymywanych instrukcji? NIC!!
Następnego dnia byliśmy na mszy w polskim kościele. Potem złożyliśmy kwiaty pod pomnikiem generała Bema oraz pod pomnikiem Katyńskim. Obejrzeliśmy też Budapeszt ze wzgórza Gelerta. PODPISZ PETYCJĘ POPIERAJĄCĄ WĘGRÓW
http://www.petitions24.com/self-determination_and_sovereignty_of_hungary
Jacek BEZEG
CZAS SŁUŻBY PROPAGANDOWEJ Historia sporu sądowego grupy International Trading and Investments Holding S.A. Luxenburg (ITI) z Antonim Macierewiczem sięga 2007 roku, gdy do warszawskiego sądu rejonowego wpłynął akt oskarżenia przeciwko ówczesnemu szefowi Służby Kontrwywiadu Wojskowego. W wydanym wówczas komunikacie ITI napisano: "Media to sektor zaufania publicznego, gdzie niezależność, wiarygodność i wolność wypowiedzi są podstawą naszej działalności, a rozpowszechniane bez skrupułów oskarżenia pomówienia właśnie w te zasady godzą”. W tym samym czasie z prywatnymi pozwami wystąpili także założyciele grupy - Jan Wejchert i Mariusz Walter. Reakcję koncernu medialnego wywołał wywiad Antoniego Macierewicza udzielony „Rzeczpospolitej” w lutym 2007, w którym padły m.in. słowa: "Raport ujawnia nowe fakty i zeznania, które opisują mechanizm powstawania koncernu medialnego ITI, pokazują, jak był w to zaangażowany Zarząd II Sztabu Generalnego, czyli wywiad komunistyczny". Szef SKW powoływał się przy tym na fragment zeznań Grzegorza Żemka złożonych pod przysięgą przed Sądem Okręgowym w Warszawie, sygn. akt VIIIK37/98 podczas procesu FOZZ, w których można przeczytać: „Ja dostałem od służb specjalnych wojskowych zadanie po konsultacjach z Pospieszyńskim, aby znaleźć za granicą firmę, która mogłaby pełnić rolę „konia trojańskiego", to znaczy, która mogłaby służyć do wprowadzenia agentów na obszar na Zachodzie, w dziedzinie mediów. Był to rok 1987. Jedyną firmą zagraniczną w dziedzinie mediów, którą znałem była firma należąca do Jana Wejherta, ulokowana w Irlandii [...]Firma ta nazywała się Cantal, a później zmieniono jej nazwę na I.T.I. Ta firma finansowała się z kredytów banku handlowego International w Luksemburgu. Zapytałem służb wojskowych czy mogę podjąć kontakt z Wejhertem. Otrzymałem wówczas informację, że on już współpracuje ze służbami wojskowymi, więc będzie to proste.” Protokół zeznań Żemka został zamieszczony w Raporcie z Weryfikacji WSI, jako aneks nr.9. W Raporcie możemy przeczytać, że wywiad wojskowy PRL " podejmował też wysiłki powołania firmy telewizyjnej. Pierwotnie zamierzonym celem tych działań miało być ułatwienie plasowania agentury na zachodzie. Tak tłumaczył swoje działanie Grzegorz Żemek, który na zlecenie wywiadu miał podjąć w tej sprawie rozmowy z firmą ITI i reprezentującymi ją Janem Wejchertem i Mariuszem Walterem.” Liczne procesy sądowe wytoczone przez grupę ITI i jej założycieli, kończyły się wygraną Antoniego Macierewicza. W uzasadnieniu wyroku z czerwca 2010 roku Sąd Rejonowy dla Warszawy - Woli IV Wydział Karny w procesie z oskarżenia prywatnego stwierdził, iż Macierewicz udzielając wywiadu prasowego pozostawał w dalszym ciągu osobą sprawującą funkcje publiczną - Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej: „Bez względu na sposób i miejsce prezentacji opinii publicznej dokumentu urzędowego, jakim pozostawał Raport, w dalszym ciągu pozostaje on dokumentem wydanym na podstawie obowiązującego prawa zaś osoba przedstawiająca ten dokument nie może być sprawcą przestępstwa z art. 212 kk w ramach prezentowanej treści o ile nie wykracza w swej wypowiedzi poza ramy prezentowanego aktu.” – podkreśli sąd. Z kolei Sąd Okręgowy w Warszawie, XXV Wydział Cywilny w sprawie z powództwa Mariusza Waltera w roku 2008 uznał: „Sąd stoi na stanowisku, że Raport jest dokumentem szczególnej rangi. Sporządzony przez ustawowo do tego powołany organ, jakim jest Przewodniczący Komisji Weryfikacyjnej i przez niego podpisany.[...] Nie można, więc mówić o bezprawnym naruszeniu dóbr osobistych skoro pozwany wykonywał prawo. Sporządzenie i publikacja Raportu była działaniem na podstawie ustawy a więc wyłączającym bezprawność”. Całkowicie odmienną stanowisko zaprezentował natomiast rząd Donalda Tuska, zwierając już w maju 2008 roku sądową ugodę z Janem Wejchertem i Mariuszem Walterem w sprawie o ochronę dóbr osobistych. W przeprosinach opublikowanych w prasie oraz w Dzienniku Urzędowym MON napisano, iż „Minister Obrony Narodowej [...] przeprasza Pana Jana Wejcherta, Mariusza Waltera i Grupę ITI za naruszenie ich dóbr osobistych poprzez zamieszczenie w Raporcie Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej [...] nieuprawnionych, krzywdzących i podważających wiarygodność biznesową informacji o tym, iż Pan Jan Wejchert, Mariusz Walter i Grupa ITI, współpracowali z wojskowymi służbami specjalnymi PRL i brali udział w plasowaniu agentury wywiadu wojskowego PRL w krajach zachodniej Europy oraz w finansowaniu takiej agentury. Minister Obrony Narodowej wyraża głębokie ubolewanie z powodu zaistniałej sytuacji". Do dziś nie wiadomo, na podstawie, jakich faktów, resort obrony III RP uznał, iż informacje zamieszczone w Raporcie są „nieuprawnione, krzywdzące i podważające wiarygodność”. Gdy Antoni Macierewicz nazwał przeprosiny MON “zmową i działaniem na szkodę Skarbu Państwa” i powiedział o „wielkich firmach, które wykorzystują państwowe pieniądze”, TVN skierował do sądu kolejny pozew, ponownie domagając się przeprosin i wpłaty 100 tysięcy złotych. W styczniu 2010 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie odrzucił również to roszczenie, a w ustnym uzasadnieniu stwierdził, że nie dopatrzył się naruszenia dóbr osobistych powoda, zaś „wytaczanie procesów za słowa wyrwane z kontekstu całej wypowiedzi. Sąd uważa za działania podważające wiarygodność firmy, która to czyni.” Podobnie Sąd Najwyższy rozpatrując skargę kasacyjną TVN uznał, że poseł swoimi wypowiedziami nie naruszył dóbr osobistych powoda. Kuriozalne orzeczenie zapadło natomiast we wrześniu 2011 roku, gdy Sąd Apelacyjny w Warszawie rozpatrując (po raz kolejny) pozew ITI za słowa Macierewicza z 2007 r. o związkach tej spółki z wojskowymi służbami i finansowaniu jej ze środków FOZZ orzekł, iż: „pozwany nie wykazał prawdziwości swych słów, a z odpowiedzialności nie zwalnia go fakt, że powoływał się na raport o WSI, bo daleko wykroczył poza niego”. Sędzia Małgorzata Kuracka uznała, że wprawdzie raport o WSI to dokument urzędowy, ale słowa o ITI "nie mają przymiotu zaświadczającego". Jej zdaniem "Raport zawiera pomieszanie części zaświadczającej z uzasadniającą. Skoro tak, to sformułowanie to nie korzysta z domniemania prawdziwości, a pozwany powinien był wykazać jego prawdziwość". Już przed czterema laty „Gazeta Polska” w artykule „Jak SB pomagała przyszłemu właścicielowi TVN” informowała, że Jan Wejchert dzięki interwencji SB i urzędników rządu PRL mógł wyjeżdżać zagranicę już od lat 70., zaś kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego, „ze względów operacyjnych" otrzymał paszport wielokrotny, ważny na wszystkie kraje świata. Wejchert pytany w roku 2008 przez pełnomocnika Antoniego Macierewicza, czy był współpracownikiem służb specjalnych PRL, oświadczył, że nie widzi powodów, żeby na to pytanie odpowiadać. O roli drugiego z założycieli ITI, Mariusza Waltera można natomiast wnioskować na podstawie szczególnej rekomendacji Jerzego Urbana. Rzecznik komunistycznego rządu był autorem listu skierowanego do Czesława Kiszczaka w dniu 22.02.1983 roku, w którym padła propozycja utworzenia oddzielnego pionu „służby propagandowej” kierowanej przez MSW. Na „głównego konsultanta" takiej służby, Urban wskazywał Mariusza Waltera – określając go, jako „wielki talent i wulkan energii. Oczywiście członek PZPR, ale raczej profesjonalista niż polityk”. W liście do Kiszczaka, Urban pisał:
„Dopóki w kraju toczyć się będzie walka polityczna, MSW będzie planować i realizować przedsięwzięcia o największym znaczeniu z punktu widzenia jej przebiegu. Niezbędny jest, więc poważny, instytucjonalny instrument umożliwiający lepsze wykorzystanie propagandowe tych operacji, bezpośrednie oddziaływanie na społeczeństwo w pożądanym kierunku. (...) Służba propagandowa MSW powinna mieć możliwość dawania do TV, radia i prasy gotowych programów do druku, albo też dostarczania TV, radiu i prasie półproduktów, którym ostateczny kształt nadadzą redakcje TV, radia i prasy.(..) Służba propagandowa MSW winna działać w oparciu o zasadę, że wszystko można i trzeba rejestrować i dokumentować, a dopiero kwestia czy, kiedy i jak wykorzystać to do publikacji musi być przedmiotem politycznej decyzji odpowiedniego szczebla.(...) Trudno jednak znaleźć dobrych dziennikarzy, którzy zdecydują się przejść do MSW. Nie mniej mam pewne propozycje, które jak uważam, warto przynajmniej rozważyć”. Na stanowisko „głównego konsultanta, jakiegoś szefa propagowania, szefa realizacji programów radiowo-tv - jednym słowem na kierownika pionu propagandy, lecz główną siłę koncepcyjno – fachową” Urban proponował Mariusza Waltera, twierdząc, iż „w tej chwili Walter jest do wzięcia i wkrótce będzie za późno, bo ma otrzymać wysokie stanowisko w TV, jak mu się tam oczyści przedpole. (....) Gdyby udało się pociągnąć Waltera, on zaproponuje dużo młodych, zdolnych ludzi.” Do zadań nowej „służby propagandowej” miało m.in. należeć „programowanie i realizacja ‘czarnej propagandy” oraz „inspirowanie przecieków i inne operacje oddziałujące na zachodnią propagandę”. Propozycja Urbana została wówczas odrzucona, choć Kiszczak uznał ją za interesującą i zasługującą na poważne potraktowanie. Resort jednak obawiał się dopuścić cywili do swoich tajemnic i miał inne plany dotyczące wzmocnienia roli Biura Studiów MSW, specjalnej jednostki SB utworzonej do walki z „Solidarnością”. Rok później, Mariusz Walter razem z Janem Wejchertem założyli spółkę holding ITI. Początkowo spółka zajmowała się produkcją chipsów i ulepszaczy do chleba oraz prowadzeniem sieci sprzedaży sprzętu RTV. Wkrótce firma otrzymała koncesję od władz PRL na sprowadzanie sprzętu elektronicznego z zagranicy i rozprowadzanie kaset wideo. W 1997 r. powstała telewizja TVN. Wydział prezydialny gabinetu ministra Kiszczaka w odpowiedzi udzielonej Urbanowi, napisał m.in.:„Bazując na osiągniętych doświadczeniach, rozwijając bardziej inicjatywy można osiągnąć cele zakładane w koncepcji tow. Urbana bez sięgania do form konwencjonalnych, bez powoływania instytucji specjalnej z całym warsztatowym zapleczem nadzwyczaj kosztownym w fazie organizacji i eksploatacji”. Aleksander Ścios
Opowieści dziwnej treści Niedawno, tj. po tym jak zobaczyłem, że przed Zespołem wystąpili eks-borowcy, postulowałem, by może jednak przesłuchano tych, co ciężko pracowali w Katyniu 10-04 przy pracach zabezpieczających, a po wieściach od „Jurija” i innych życzliwych ruskich funkcjonariuszy (jak i po telefonie od G. Kwaśniewskiego, kierowcy amb. J. Bahra), w asyście FSB i ruskiej milicji pognali na Siewiernyj, dowiedzieć się bliżej, co się z prezydencką delegacją stało. Tymczasem się okazuje, że sami owi borowcy się zgłaszają po dwóch latach, by opowiadać niezależnym mediom, jak to było. Na razie możemy się zapoznać z opowieściami K. Dacewicza, ale dobre i to, bo w końcu zaczyna się pojawiać coraz więcej elementów do układania. Ostatnim brakującym smoleńskim ogniwem były w śledztwie blogerów właśnie opowieści borowców (są jeszcze brakujące inne ogniwa – np. warszawskie, jak to z Okęciem, ale i ono powoli się odsłania podczas analizy stenogramów wystąpień przed Zespołem). Wywiady z borowcami to nie to samo wprawdzie, co publiczne wysłuchania, ale mówię dobre i to, bo akurat eks-borowców opowiadających o tym, jak i co powinno było być, jeśli chodzi o ochronę prezydenckiej delegacji, słyszeliśmy przed Zespołem. To wystąpienie eks-borowców z kolei, jak wspominałem niedawno w jednym z komentarzy, skłoniło byłego prezydenckiego min. A. Dudę (poruszonego do głębi treściami posiedzenia), tego ministra, który też odegrał niebagatelną rolę 10-04, ułatwiając formalnie ekipie gajowego przejęcie prezydenckiego ośrodka władzy - do postulowania czegoś w rodzaju „potępiającej rezolucji” do Tuska na rzecz zdymisjonowania M. Janickiego (ze stanowiska szefa BOR) i J. Millera (z urzędu wojewody mazowieckiego), co oczywiście uczyniono na posiedzeniu Zespołu. (Tak jak nie lubię w publicystyce określenia „pobrzękiwanie szabelką” - tak do wystąpienia Dudy pasuje ono idealnie). To było klasyczne, polskie pobrzękiwanie szabelką. Wracając jednak do owych eks-borowców, to przecież jeden z występujących przed Zespołem był konsultantem książki L. Szymowskiego (także obszernej publikacji „Zespołu Niezależnych Ekspertów” noszącej tytuł „Zbrodnia smoleńska. Anatomia zamachu”), któremu opowiadał na podstawie analizy zdjęć i zabłoceń, kół, że tupolew na Siewiernym wylądował, lecz został wysadzony po awaryjnym przyziemieniu. Tego wątku jednak tym razem eks-borowiec, specjalista od pirotechniki, na posiedzeniu Zespołu raczej nie podjął. No ale nie miałem mówić o eks-borowcach, lecz o tych, co jak najbardziej byli czynnymi funkcjonariuszami (są spory terminologiczne od wielu już m-cy, czy G. Kwaśniewskiego zaliczać do eks-, czy do czynnych; „inspektor Clouseau” też jednak jeszcze nie wystąpił przed Zespołem, więc na razie nie wiemy). Przejdźmy do niezwykłych relacji Dacewicza. Są one niezwykłe, jeśli czyta się szczególnie dzisiejszy materiał „NDz”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20120324&typ=po&id=je02.txt)
„Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało.” Zdawać by się, bowiem mogło, że skoro przyjechali w ekspresowym tempie (tj. „pół godziny po upadku”) i wiedzieli, że chodziło o „upadek samolotu”, to też chyba mieli pojęcie, jako takie o tym, „co tak naprawdę się stało”. Co jednak dzieje się dalej? „Podeszła do mnie pani konsul i powiedziała, że Rosjanie szykują się na zbieranie ciał. Wtedy nasza reakcja była już bardzo zdecydowana. Poszliśmy do tych z FSO i powiedzieliśmy, że wiemy, że coś się wydarzyło, i chcemy tam jak najszybciej dotrzeć. Wtedy dopiero puścili nas przez płytę lotniska.” To trochę inaczej niż w opowieści „ostatniego ocalałego z katastrofy” (krytyczne stenogramy z pierwszego wysłuchania min. J. Sasina opublikuję w następnej notce), który twierdził, iż jedynym, co się działo przy bramie wjazdowej na lotnisko, była przesiadka (Sasina i A. Kwiatkowskiego; do tej pory nieprzesłuchanego przez Zespół) do vana borowców. Sasin nie wspominał o jakichś rozmowach z konsul, czy o niewpuszczaniu borowców na Siewiernyj. Dacewicz zresztą, jak widać, najpierw mówi, że borowcom nie wiadomo było, co się stało, a potem, że w rozmowie z FSO twierdzili, że wiedzą, co się wydarzyło. Skrótowa opowieść Dacewicza nie informuje nas, jak borowcy dotarli już na samo „miejsce katastrofy”: „Zatrzymali nas przed taśmami, którymi ogrodzone było wrakowisko”. Domyślać się możemy, że doszli pieszo (jak Sasin i Kwiatkowski), zatrzymawszy auto gdzieś „przed murem”. Na pytanie, czy była jakaś akcja ratownicza Dacewicz odpowiada zdumiewająco: „Nie wiem”. Nie widział? Był gdzie indziej? Co robił? To już bardziej konkretny był Sasin, który w sejmie mówił, iż nie widział żadnych czynności na pobojowisku, gdy tam przybyli, poza tymi związanymi z otaczaniem „miejsca wypadku” przez ruski kordon. Karetki i personel medyczny stał gdzieś w oddali bezczynnie, co Sasina skłoniło do refleksji, że pewnie akcja poszukiwania żywych już się zakończyła i nie ma, kogo ratować (aczkolwiek, gdy potem w Katyniu dowie się, iż „trzy osoby przeżyły”, odżyje w nim nadzieja, że może ktoś się uratował; wspominałem o tych kwestiach w zakazanej „Czerwonej stronie Księżyca”, lecz powrócą one w analizie wysłuchań Sasina). Co dalej z borowcami i Dacewiczem? Jak to w opowieściach dziwnej treści – to, co najważniejsze zostaje jakoś... pominięte. W tym, bowiem miejscu, w którym aż by się prosiło o jakąś garść szczegółów (choćby dot. wyglądu pobojowiska, ilości ciał, zachowań Rusków, działań borowców etc.) Dacewicz dokonuje przeskoku czasowego w swej relacji i dowiadujemy się już z mowy zależnej (gdyż materiał w „NDz” nie jest po prostu wywiadem, lecz artykułem podpierającym się wybranymi wypowiedziami): „Po dwóch, trzech godzinach od katastrofy zebrali się prokuratorzy. Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała. Rosjanie zwrócili się do oficerów BOR o wyznaczenie trzech osób, które pomogą w identyfikacji zwłok. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba.
- Po miejscu katastrofy chodził Rosjanin z kamerą, podejrzewam, że ze służb. Do tej pory sprawa nie jest wyjaśniona, kim była ta osoba. Nie miał żadnej plakietki, kamera nie miała też żadnego logo. Wszystko nagrywał – słyszymy”. Tu by, zatem pasowało znaleźć odpowiedź na podstawowe pytanie: a co takiego robili borowcy na Siewiernym przez te „dwie, trzy godziny”? Jeśli bowiem nie robili nic – tj. nie byli na pobojowisku, nie dokonywali dokumentacji tego pobojowiska, no i – jak się znowu możemy domyślać – nie brali udziału w poszukiwaniu żadnych ciał (tudzież sprzętu cennego z punktu widzenia bezpieczeństwa polskiego państwa), no to faktycznie obraz Zdarzenia robi się makabryczny do n-tej potęgi. Z relacji M. Wierzchowskiego mogliśmy się dowiedzieć, iż borowcy brali osobiście udział w identyfikacjach – Dacewicz jednak tego, jak mi się wydaje, nie potwierdza. Już pomijam sam przebieg „wstępnej identyfikacji” w postaci: oględzin przedmiotów znalezionych przy jakimś ciele. Czyżby, więc prawdą miało się okazać to, iż zidentyfikowano 10 Kwietnia na Siewiernym zaledwie kilka ciał (M. Krzymowski i M. Dzierżanowski w swej książce pisali raptem o ok. 10 zwłokach rozpoznanych przez polskich przedstawicieli) spośród 96? Co więcej, z relacji Dacewicza wynika, że nie wszyscy borowcy byli stale do godzin popołudniowo-wieczornych na „miejscu katastrofy”. Do tej pory wiedzieliśmy, że pracownicy ambasady i urzędnicy KP udali się na trwające ca. dwie godziny obrady do siedziby gubernatora smoleńskiego obwodu (nim zaczęła się „ewakuacja ciał”) - teraz zaś wychodzi z tego, co mówi Dacewicz, iż nawet borowcy opuszczali Siewiernyj w ciągu dnia: „O tym, że odnaleziono ciało pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dowiedziałem się w drodze z Witebska do Smoleńska.” Nie muszę przypominać, że całkowicie kłóci się to z relacją Wierzchowskiego o tym, iż ciało Prezydenta znaleziono w południe, gdy „była ładna pogoda i świeciło słońce”. Czemu Dacewicz musiał się udawać na wschodnie lotnisko w okolicach Witebska, a nie brał udziału w czynnościach na Siewiernym, nie wiemy, ale znowu nietrudno się domyślić, iż ktoś do tego Witebska musiał go wysłać. C. Kąkolewski? Na czyje z kolei polecenie? Ilu jeszcze borowców „oddelegowywano” z Siewiernego? „Gdy przyjechałem z premierem na miejsce katastrofy, Czarek i Andrzej stali przy trumnie, bo Rosjanie mieli pomysł, żeby zabrać to ciało do Moskwy. Było jedynym, które zostało na terenie Smoleńska po interwencji moich kolegów, m.in. Cezarego K. i Andrzeja R. - wskazuje nasz rozmówca. Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb.” Dodajmy tylko, że to już było po przybyciu delegacji gabinetu ciemniaków i samego premiera będącego zarazem koordynatorem służb specjalnych. Dacewicz opowiada wyżej to wszystko tak, jakby borowcy właściwie nic kompletnie nie mogli zrobić na miejscu albo też nie wiedzieli, co robić, bo np. nie mieli żadnych dyspozycji. Niestety, P. Czartoryski-Sziler, autor artykułu, nie dopytuje Dacewicza o to, jakie otrzymywali polecenia, od kogo, jak wyznaczano zakres ich działań na lotnisku etc. Sam Dacewicz sprawia wrażenie zdezorientowanego: „Na wrakowisku znaleziono jeden z telefonów należących do prezydenta i jego paszport. - Któryś z polskich prokuratorów zapytał mnie, czy chcę je zabrać do Warszawy. Jakieś względy sprawiły ostatecznie, że nie wydano nam tych rzeczy. W konsekwencji poleciały do Moskwy - mówi Dacewicz.” O jakie bowiem względy mogło chodzić? Chyba tylko o takie, że ktoś im nie pozwolił zabrać tak ważnych materiałów dowodowych. Pytanie: kto? Zdumiewające zresztą jest to (o ile to prawda, a nie zmyślenie) pytanie jednego z polskich prokuratorów, czy borowiec chce zabrać telefon Prezydenta i paszport „do Warszawy” - czy to nie czasem w gestii prokuratora leżało zabezpieczenie materiału dowodowego? Czy może prokurator był na krajoznawczej wycieczce w Smoleńsku? Może nie miał, do czego schować tych dwóch przedmiotów? I czemu akurat Dacewicza zagadnął, a nie Kąkolewskiego, który borowcami ponoć dowodził? Na koniec opowieści dziwnej treści jeszcze jedna osobliwość: „Po katastrofie do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. - Dostałem polecenie od płk. Roberta D., żeby wsiąść w samochód i szukać, gdzie te karetki pojechały. I kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś przeżył. Nie znałem topografii miasta. Obawiałem się, że jeśli opuszczę wrakowisko, później będę miał problem z powrotem, bo Rosjanie tak nas traktowali - kwituje oficer.” To nie mógł wziąć ze sobą jakiegoś przedstawiciela ambasady, który od paru dni był w Smoleńsku? No, ale nie żądajmy rzeczy niemożliwych – na kilometr wszak widać, że polscy borowcy po prostu stali jak kołki w okolicach pobojowiska (ewentualnie potem dyżurowali przy trumnie Prezydenta) i wiele do powiedzenia nie mieli. Czy więc cokolwiek na „miejscu katastrofy” fachowo udokumentowali, czy tylko jakiś „Rosjanin chodził z kamerą ze służb”? Oto jest pytanie. Jeśli bowiem owi borowcy wraz z przybyłymi po południu prokuratorami nie udokumentowali kompletnie nic, to Polska ma o wiele większy problem niż do tej pory sądziliśmy. FYM
Ryzyko długu publicznego W związku z 50-procentowym umorzeniem greckiego długu publicznego przez zmniejszenie o połowę wartości wyemitowanych obligacji, inwestorzy coraz częściej zastanawiają się nad rzeczywistym ryzykiem związanym z długiem państwowym. W związku z 50-procentowym umorzeniem greckiego długu publicznego przez zmniejszenie o połowę wartości wyemitowanych obligacji, inwestorzy coraz częściej zastanawiają się nad rzeczywistym ryzykiem związanym z długiem państwowym — okazuje się, że wyceniali je zbyt nisko, szczególnie w przypadku krajów na obrzeżach Europy. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że inwestorzy w przeszłości postąpili nierozsądnie i teraz ponoszą tego konsekwencje. Aby taka opinia była uzasadniona, musimy ustalić wskaźniki ryzyka dla inwestycji w dług publiczny oraz oszacować, w jakim stopniu wpływają na nie instytucje europejskie. Pożyczki prawie zawsze są zabezpieczone jakimiś aktywami. Kredyt hipoteczny udzielany jest pod zastaw domu, na który został wzięty. Kredyty studenckie są zabezpieczone przyszłymi możliwościami zarobkowymi studentów (lub w niektórych przypadkach zarobkami i aktywami ich rodziców). Prawie zawsze długi są zabezpieczane przez aktywa, na które jest przeznaczany kredyt. Dług publiczny ma inną specyfikę, gdyż nie ma wyraźnych aktywów, które go zabezpieczają. Inwestycje w dług publiczny są zabezpieczone przyszłymi podatkami, które państwo dostanie od obywateli. Kiedy inwestorzy decydują się na zakup obligacji państwowych, wiedzą, że gdy coś pójdzie źle, to nie otrzymają nagrody pocieszenia w postaci aktywów państwowych. Wiedzą, że możliwości wykupu obligacji są uzależnione od przyszłego stanu gospodarki, a także od możliwości nakładania podatków przez państwo. Należy zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz — zawsze istnieje pewna górna granica możliwego do uzyskania dochodu z podatków. Dzieje się tak, ponieważ istnieje negatywny związek pomiędzy stanem gospodarki państwa a wysokością podatków. Kiedy mówimy, że dług publiczny jest „pozbawiony ryzyka”, mamy na myśli, że nie istnieje ryzyko kredytowe. Państwo zawsze będzie mogło spłacić swoje nominalne zobowiązania. Może to uczynić na dwa sposoby: może zwiększyć podatki lub zwiększyć podaż pieniądza (podatek inflacyjny). Banki centralne mają zagwarantowaną pewną niezależność działania w celu ograniczenia częstego użycia podatku inflacyjnego, który jest dla rządów szczególnie atrakcyjny. Za pomocą tego podatku nikt bezpośrednio nie spłaca długu publicznego, przez co „podatnicy” mają małą szansę ustalenia kwoty, jaka została przeznaczona na ten cel. Rząd, który miałby bezpośrednią kontrolę nad drukowaniem pieniędzy, mógłby w niepohamowany sposób zwiększać inflację, aby pokrywać swoje wierzytelności. Niezależność banku centralnego uniemożliwia takie działanie. Dług publiczny nie jest pozbawiony ryzyka; realny zwrot z inwestycji może różnić się od nominalnej kwoty, która została obiecana. Dla krajowych posiadaczy obligacji skarbowych ryzyko pojawia się wraz z inflacją. Dla zagranicznych inwestorów w obligacje ryzyko wiąże się głównie z kursami walutowymi. W obu przypadkach źródło ryzyka jest identyczne: inflacja zmniejsza siłę nabywczą pieniądza, co powoduje spadek rzeczywistej wartości przyszłej wypłaty. Rentowności obligacji państwowych są ustalane, biorąc pod uwagę te czynniki. Jeśli bezpośrednie ryzyko niewywiązania się ze zobowiązania jest sprowadzone do minimum przez przyszłe możliwości nakładania podatków przez państwo, to pozostające ryzyko może być związane tylko z inflacją lub z niepomyślnymi zmianami kursów wymiany walut. Pojawienie się Europejskiej Unii Walutowej przyniosło zasadniczą zmianę sposobu kalkulacji powyższego ryzyka. Jakie było ryzyko inwestycji w grecki dług publiczny dwanaście lat temu? Bezpośrednie ryzyko kredytowe zostało zminimalizowane, ponieważ rząd grecki deklarował, że w razie potrzeby podniesie podatki lub zwiększy inflację. Wstąpienie do Europejskiej Unii Walutowej spowodowało znaczną zmianę w postrzeganiu ryzyka. Europejski Bank Centralny (EBC) był od początku wzorcowym niezależnym bankiem centralnym. Stworzono go na podstawie niemieckiego Bundesbanku, co teoretycznie zapewniało mu całkowitą niezależność od świata polityki. Został, więc wykluczony konflikt interesów pomiędzy bankiem centralnym a rządami krajów strefy euro, których długi publiczne stały się nie do opanowania. Gdy sprawy walutowe Grecji przestały być kontrolowane przez rząd tego kraju, ryzyko wykorzystania inflacji, jako metody spłaty nominalnej wartości obligacji przestało istnieć. Od tamtej pory politycy nie mogli użyć najprostszego z ich punktu widzenia sposobu uregulowania nominalnej wartości obligacji. Inwestycje w dług publiczny zostały automatycznie ubezpieczone od inflacji. Ryzyko walutowe — w przypadku inwestora pochodzącego ze strefy euro — również przestało istnieć. Ze wspólną walutą dla 17 państw, żadne niepomyślne zmiany nie mogły pomniejszyć zysku inwestorów. Mimo że inwestorzy międzynarodowi ciągle byli narażeni na ryzyko walutowe, to było ono zdecydowanie bardziej przewidywalne w przypadku niskoinflacyjnego i opartego na jasnych zasadach euro niż uznaniowo zarządzanej greckiej drachmy. W rezultacie nastąpiło szybkie i znaczne obniżenie ryzyka inwestycji w dług publiczny po wstąpieniu do strefy euro. Przy eliminacji ryzyka związanego z inflacją oraz kursami walut, inwestorzy musieli tylko rozważyć, czy w przyszłości greckie możliwości nakładania podatków będą wystarczające do pokrycia zobowiązań wynikających z obligacji. Zważywszy na solidną sytuację gospodarczą Europy w latach 2003–2006, decyzja była łatwa. Zwykle jest tak, że niewypłacalność oznacza sprzedaż aktywów zabezpieczających dług w celu pokrycia zobowiązań. W przypadku kraju, gdy jedynym zabezpieczeniem są możliwości nakładania podatków, a zobowiązania stanowią bieżące wydatki, groźba niewypłacalności wymaga zwiększenia podatków lub zmniejszenia zobowiązań, (czyli mniejszej liczby świadczeń państwowych). Tak, więc inwestujący w greckie obligacje mogli założyć, że jeśli kraj znajdzie się na skraju niewypłacalności, to rząd zmniejszy swoje wydatki lub zwiększy podatki. Gwałtowny wzrost stóp procentowych w ostatnich latach pokazał, że drastycznie zmieniło się postrzeganie długu publicznego Grecji (oraz innych krajów leżących na obrzeżach Europy). W sytuacji, gdy Europejski Bank Centralny jest zdeterminowany, aby nie udzielać bezpośredniej pomocy finansowej państwom członkowskim, wzrost oprocentowania obligacji nie jest bezpośrednio spowodowany ryzykiem inflacji. Przyczyną wzrostu oprocentowania jest pojawienie się ryzyka kredytowego, od którego wcześniej inwestycje w dług publiczny były wolne. Ten rodzaj ryzyka jest spowodowany przez odmowę greckiego rządu do podniesienia podatków lub ograniczenia swoich wydatków. Umorzenie części greckiego długu publicznego przez zmniejszenie wartości obligacji (ang.haircut) jest dowodem na istnienie ryzyka kredytowego związanego z obligacjami i na dobrą sprawę tylko pogorszy sytuację. Decyzja o umorzeniu części długu ujawniła prawdziwe ryzyko i pokazała, że niewypłacalność, nawet, jeśli częściowa, jest możliwa. Zamiast zmniejszyć strach inwestorów przed grecką niewypłacalnością, wydarzenia pokazały, że ryzyko inwestycji w greckie obligacje powinno być wycenione wyżej. Efektem tego spostrzeżenia będą wyższe koszty pożyczek dla narodu greckiego.
David Howden Tłumaczenie: Maciej Troć
O „wartości” - słowa bez wartości Łaska rynku na pstrym koniu jeździ.... Portal „MONEY” komunistycznej telewizji CNN podał, że „Apple”, (czyli firma od McIntoshów, iPadów itp.) „warta jest więcej niż Polska”. I wszyscy biadolili nad biedną Polską, od której większą potęgą jest jedna z wielu amerykańskich firm. Powiedzmy: jedna z kilku.Ta informacja warta jest tyle samo, co inne pochodzące od komunistów: ZERO. Informacja, że w swoim woreczku w spiżarni mam więcej ziaren maku, niż wynosi odległość w kilometrach od Warszawy do Waszyngtonu też brzmi imponująco – i w czasach głodu mogłaby mi ściągnąć do domu jakąś Inspekcję Anty-Spekulacyjną. Ale warta jest ZERO. CNN porównuje ze sobą rzeczy z zupełnie innego świata. Przede wszystkim porównuje „wartość Apple”. Ale nie wartość posiadanych przez firmę pieniędzy, fabryk, materiałów itd. - tylko „wartość giełdową”. Jutro ktoś wymyśli jakiegoś aPida, lepszego i tańszego niż iPad – i wartość „Apple” spadnie z 500 mld US$ na 100 mld US$. P.Clive Sinclair odmówił sprzedaży „ZX Spectrum” za 138 mln funtów – i po pięciu miesiącach sprzedał ją za £19 milionów. Łaska rynku na pstrym koniu jeździ. Po drugie: porównuje ja nie z wartością „Polski”, która jest wielkim krajem, zamieszkałym przez 38 milionów ludzi posiadających domy, ziemie i samochody – lecz z wartością „Rzeczypospolitej” - czyli organizacji okupującej Polskę, posiadającej jednak na własność tylko część majątku i nieruchomości w Polsce... oraz rzecz równie ulotną, jak „wartość giełdowa Apple”: prawo do obrabowywania Polaków z pieniędzy. Jednak jutro Polacy mogą odmówić „Rzeczypospolitej” tego prawa – podobnie, jak uczynili to w stosunku do PRL. A po trzecie porównuje „wartość Apple” nie z „wartością Rzeczypospolitej” - tylko z jej „produktem brutto”. Tymczasem ogromna większość PKB powstaje poza wiedzą III RP...
Czy król Krak miał ciemną skórę? Każdy naród przywyka do temperatury, w której żyje. Polacy osiedlają się nie w Maine i Vermont, nie na Florydzie czy w Nowym Meksyku – lecz w okolicach Chicago. Dlaczego? Bo tam temperatury są najbardziej zbliżone do panujących w Polsce.W maju zrobi się cieplej - i ONI znów zaczną nas straszyć, że GLOBCIo tuż-tuż. Zadziwiające, że wszyscy cieszą się, że jest cieplej – a jednocześnie boją się GLOBCIa. Ja się GOBCIa nie boję. I jeśli spełnią się „katastroficzne” przepowiednie, że za sto lat temperatura w Polsce podniesie się o te pół lub półtorej stopnia Celsjusza – to nie przeraża mnie, że moje prawnuki będą bawić się nie pod sosną, lecz pod cyprysem. Nie przeraza mnie dwutlenek węgla. Dzięki niemu na miejsce jednej sosny wyrośnie pięć cyprysów. Bo rośliny do wzrostu potrzebują właśnie dwutlenku węgla. I ciepła. I słońca. Być może wzmogą się wędrówki ludów... GLOBCIo nie ma nic – powtarzam: NIC – wspólnego z działalnością człowieka. Tym niemniej – istnieje. Ziemia kręci się w'okół własnej osi – ale oś ta pochyla się – jak w każdym bączku. Nazywa się to „ruch precesyjny”. I wskutek tego ruchu następują epoki lodowcowe – i epoki ociepleń. Każdy naród przywyka do temperatury, w której żyje. Polacy osiedlają się nie w Maine i Vermont, nie na Florydzie czy w Nowym Meksyku – lecz w okolicach Chicago. Dlaczego? Bo tam temperatury są najbardziej zbliżone do panujących w Polsce. W IX – XIII wieku panowało GLOBCIo – i ludy z Afryki, z Mongolii - napływały do Europy. Bo w Europie panowała temperatura, jaka przedtem była w Północnej Afryce. Nawet Grenlandia była wtedy Zielonym Lądem – przynajmniej na południu. Potem zaczęło się trwające ponad 400 lat Globalne Oziębienie. Maurów wyparto ponownie do Afryki, Turków powstrzymano – a do Polski wtargnęli Szwedzi, bo nasz klimat zaczął przypominać skandynawski. Teraz zaczęło się GLOBCIO – i Chińczycy osiedlają się na Syberii, „czarni” docierają do Moskwy, a nawet St.Petersburga (! - ale tam jest ich mniej!), Murzyni osiedlają się w południowej Europie. … Spokojnie, to tylko na 400 lat. Potem zjawisko się cofnie. Jeszcze pół stopnia więcej – a Polacy zaczną masowo osiedlać się w Skandynawii. Najwyższa pora wziąć na Szwedach rewanż za „potop”.Polakom pragnącym osiedlić się w Skandynawii stanowczo doradzam zakładanie wyciągów narciarskich. Jeśli nadciągnie GLOBCIo, roztopią się alpejskie lodowce – więc narciarze wyruszą w góry dzielące Norwegię o d Szwecji... a tam już powinni być nasi dzielni rodacy.
Tak jest: zamiast narzekać, że u nas za ciepło, że zimy już nie takie – należy po prostu przenieść się tam, gdzie zimy będą TAAAAKIE! Spokojnie: za 400 lat wrócimy! Dotrzemy nawet do Krakowa! JKM
Marszałka, czyli kobieta zmienną jest „pozostaje do wyjaśnienia, kto ich do tego skłonił” „Z wielką uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny. Pierwsze godziny nie były łatwe i to państwo musicie wiedzieć. Przez moment nasi polscy lekarze byli traktowani, jako obserwatorzy tego, co się dzieje. To trwało może kilkanaście minut, a potem, kiedy założyli fartuchy i stanęli do pracy razem z lekarzami rosyjskimi, nie musieli do siebie nic mówić.”
– Jeśli Aleksandra Jakubowska przeszła w jakiś sposób do historii, to chyba najbardziej słynnym powiedzeniem przed „komisją Rywina”, gdy ją przychwycono na kłamstwie i zmienianiu zeznań- „Kobieta zmienną jest”. Nie sposób zaprzeczyć, podobnie, jak nie sposób zaprzeczyć, że Jakubowska, gdyby była okrętem liniowym, to wywiesiłaby w tym momencie białą flagę i stanęła w dryf, co jest oznaką poddania się i zaprzestania walki. Zapewne Jakubowska chciała przejść do historii jakoś inaczej, no, ale nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbyśmy chcieli. No, więc, przeszła tak, stając się patronką sądowych i komisyjnych krętaczy. No i tu, oczywiście nasuwa nam się pokrewna postać, marszałek, czy może marszałka Kopacz, której słynne półtora metra w głąb i polscy patomorfologowie uczestniczący w nieistniejących sekcjach objawili się, w jakiś tajemny sposób, być może we śnie, albo po solidnych zaaplikowaniu aspirynki przez nozdrza, sposobem „na senatora”. Pani Marszałka powinna bardzo uważać na przejściach dla pieszych, bo przy takich widzeniach o nieszczęście nietrudno. A już prawo jazdy odebrałbym bezwzględnie, niech jeździ służbowym, w końcu marszałka jest, nie? Ciekawe przy tym, że nie tylko wzrok p. Kopacz budzi troskę, pamięć też szwankuje, bo w miarę upływu czasu wersja ulega modyfikacjom, ba, nie tylko wersja mówiona, sejmowe stenogramy również. Okazuje się, ze p. Kopacz wcale nie mówiła tego, co mówiła i za jakiś czas też nie będzie mówiła tego, co mówi teraz, bo to najwyraźniej proces dynamiczny. Prawie, jak u Bolka, chociaż tego prześcignąć w kłamstwach trudno. I pomyśleć, że wystarczy mówić prawdę i nie martwić się, co się mówiło przed tygodniem i co nikczemne, pisowskie chyba, mikrofony zarejestrowały.
„Z wielką uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny. Pierwsze godziny nie były łatwe i to państwo musicie wiedzieć. Przez moment nasi polscy lekarze byli traktowani, jako obserwatorzy tego, co się dzieje. To trwało może kilkanaście minut, a potem, kiedy założyli fartuchy i stanęli do pracy razem z lekarzami rosyjskimi, nie musieli do siebie nic mówić.” - to zarejestrowały nikczemne i jątrzące mikrofony 29 kwietnia w Sejmie na temat sekcji zwłok. Kopacz powiedziała też, że Polacy brali udział badaniach genetycznych: „Nasi polscy genetycy uczestniczyli w tych pracach i spędzali tam po kilkanaście godzin dziennie. Byli tam zarówno wtedy, kiedy od rodzin pobierano materiał porównawczy do badań genetycznych, jak i wtedy, kiedy te badania analizowano”. Obecnie Ewa Kopacz podkreśla, że nigdy nie mówiła, iż patomorfolodzy z Polski uczestniczyli w moskiewskich sekcjach zwłok. Wypowiedz z 29 kwietnia, zdaniem minister dotyczyła pomocy polskich lekarzy w przygotowaniu ciał do sekcji. Nasi lekarze uczestniczyli w przygotowaniach do pokazania ciał bliskim, w ich układaniu. Tak, więc okazuje się, że pomagali w układaniu. Do szycia? Silę się na dowcip, tak zwany żenujący dowcip prowadzącego, ale to, co odkryto przy okazji ekshumacji Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki, te zupełnie niesłychane wpychanie do brzuchów jakiś śmieci, rękawic, ziemi, to jest coś, co w naszym kręgu kulturowym do śmiechu nie nastraja. To jest po prostu niesłychane i niezrozumiałe. Zwyczajnie niezrozumiałe. Poczuli się lepiej? Niektóre plemiona zjadały serca swoich wrogów, czy te plemiona zaciągnęły się do FSB? Niektóre armie także i dzisiaj praktykują systematyczne masowe gwałty, bo nie sztuka zabić, to każdy głupi potrafi, ale zniszczyć męskość i dumę, zhańbić, to jest prawdziwa rozkosz dla wojownika. Pamiętamy relacje, że mundury i ubrania były w stanie lepszym, niż ciała. Mundur kapitana Protasiuka cały, a ciała nie można zidentyfikować. Wcześniej słyszeliśmy o dystynkcjach i guzikach polskich generałów zrywanych w jakimś atawistycznym rytuale nienawiści, zemsty na wrogich Polaczkach, którym się zachciało z Rosją wadzić i wypominać jakiś Katyń. Też mi tragedia, 22 tysiące, u nich kilkadziesiąt milionów poszło do piachu i nic. Wot żyzń, się westchnie i już! Do piachu, to ci, co mieli szczęście, bo kości milionów po prostu bieleją, rozwłóczone przez zwierzaki, a część poszła na podkłady kolejowe. Zwłoki zamarznięte, mróz minus dwadzieścia nigdy nie odpuszcza, to spokojnie może służyć taki wróg za podkład, przynajmniej się przyda, pociąg przejedzie w stronę świetlanej przyszłości. Taka to i cywilizacja, zrozumieć, próżny trud. Ale jedno nie daje mi spokoju i zawsze do tego wracam, to, co wyrabiali ze zwłokami, to jedna sprawa, ale skąd wiedzieli, że MOGĄ? Na jakiej podstawie zakładali, że nieważne, co zrobią, przeprowadzą sekcje, czy nie, czy tylko zapakują zwłoki na wagę, byle się mniej więcej liczba kończyn zgadzała, że to się nie wyda, że nikt nie zapyta, nie sprawdzi? A przecież słusznie zakładali, 2 lata się udawało odwlekać i przeciągać ekshumacje. Kazali nie otwierać i nie otwierano. Kazali zakopać tak, jak jest i zakopano. To nie tak łatwo ciągle wynajdywać nowe ważne powody, dla których sekcje są niemożliwe, niepotrzebne, antypaństwowe, idiotyczne, zbędne, groźne dla przyjaźnie między narodami, drogie, nielegalne, są bezczeszczeniem zwłok, ranieniem uczuć biednych rodzin, oraz niesłychaną bezczelnością i żerowaniem tychże rodzin ( jednocześnie). Taka dialektyka, na tej samej zasadzie Jarosław Kaczyński jest w prorządowych mediach krypto-żydem i antysemitą jednocześnie, demonem i nieudacznikiem, aferzystą i biedakiem bez konta, nie takie łamańce wprowadzano do obiegu i to, z jakim sukcesem! Nie jest łatwo, ale dano radę, choć z coraz większym trudem, zaniepokojeniem, rozpaczą i wściekłością wreszcie. Wreszcie poddano się, ale i tak rzutem na taśmę uniemożliwiono Rodzinom zweryfikowanie wyników sekcji, odmówiono udziału zaproponowanych przez nich ekspertów. Czytam na blogu Ironicznego Anglosasa, że to wprowadzanie u wielu ludzi ma charakter trwały i nieuleczalny, bo co myśleć o takim zwyrodniałym squrwielu, który napisał, „ja naród mam już dość tej szopki za moje pieniądze, i gó..no mnie obchodzi, co się znajduje w bebechach kaczora a tym bardziej gościa spaślaka z włoszczowej, ile jeszcze lat będę skazany na tę zafajdaną pisowską nekrofilię, są ważniejsze sprawy. Kto się żywi trupami? Larwy, robale, zombie i PiS. „A KTO ZA TO ZAPLACI, MAM NADZIEJE ZE RODZINY, PRZECIEZ WZIELI BARDZO DUZE ODSZKODOWANIA, ciekawe skąd niby mieliby mieć w prosektorium ziemię i drewno?! cholerni mafijni wichrzyciele chcą zaszczepić w naiwnym ludzie nienawiść do Rosji, ludzie przecież ten artykuł to zwykła ściema, odwalcie się w końcu od Rosjan, Rosja to potęga, a Rosjanie to nasi słowiańscy bracia, powinniśmy z nimi żyć w zgodzie i współpracować, zamiast zastanawiać się nad jakimś wypadkiem, który być może nigdy się tam nie wydarzył”. To napisały anonimowe skurwiele, nieważne, czy dostały za to jakieś pieniądze, czy nie, ale i pod nazwiskiem piszą prawie to samo, ot, taki Hypki się zdenerwował. Jak powiedział, Polaków powinno zajmować coś innego - naprawa państwa, przyszłość, nie analizowanie wymysłów dziennikarzy i polityków: że rozpylano hel, że strzelano do samolotu, że strzelano do pasażerów. To denerwujące - mówił Hypki. Jakby nawet znaleziono kulę w czaszce, to i tak by napisali to samo, że to denerwujące i że g.. ich to obchodzi, co tam kaczor ma w bebechach. Słusznie, zamiast budować socja... to znaczy budować, bo zgoda buduje i tylko wytężonom pracom możemy sprawić, żeby nasza praca była naprawdę wytężona, to sie jątrzy i ciągle wraca do tego Smoleńska. Na nieszczęście dla tych ruskich szmat rzeczywiście wracamy i to wracamy coraz skuteczniej i coraz więcej wiemy. Nie wiemy może, co się wydarzyło, ale przynajmniej wiemy na sto procent, co się NIE wydarzyło, mianowicie nic z tego, co nam wciska komisja Burdenki 2 i Millera, plus te mendy, „debeściaki” i Jasie Flanelki z sekty Pancernej Brzozy. Wypada powtórzyć słynny już sms- „pozostaje do wyjaśnienia, kto ich do tego skłonił”. Seawolf
Straż miejska - organizacja quasi-mafijna Najbardziej obciachowy zawód w Polsce: strażnik miejski
http://www.weszlo.com/news/9868-Najbardziej_obciachowy_zawod_w_Polsce_straznik_miejski
Straż miejska – największe zakały polskich miast, organizacja quasi-mafijna, ściągająca haracze od niewinnych osób. Gdybym miał wymienić instytucję najbardziej pasożytniczą, to zaraz po ZUS-ie wskazałbym straż. Być strażnikiem miejskim to znaczy – żerować na innych, nie mając samemu nic w zamian do zaoferowania. Są oczywiście na świecie zawody całkowicie zbędne, na przykład – bez kokieterii – uważam, że całkowicie zbędny jest zawód dziennikarza sportowego. Ale dziennikarz sportowy przynajmniej nie jest szkodnikiem, w przeciwieństwie do strażnika, (chociaż irytuje mnie to słowo – czego on niby strzeże?). W poszukiwaniu absurdów przeglądam jakże popularny portal Wykop.pl. No i ostatnio, co widzę – filmik jak strażnik miejski wypisuje mandat taksówkarzowi, który przywiózł starszą kobietę do lekarza i pomógł jej wejść do środka. A przecież nie można! Przecież tam jest jak byk – zakaz zatrzymywania. Stoi służbista i wypisuje mandat. Z pewnością – bo przecież wszyscy poznaliśmy takich typów – jest święcie przekonany, że właśnie robi coś niezwykle ważnego i społecznie pożytecznego. Jest znak? Jest. No to należy się kara. Wedle przepisów wszystko się zgadza, ale gdyby postawić na zdrowy rozsądek – a przecież to zdrowy rozsądek powinien stać za wszelkimi przepisami – strażnikowi należałoby dać soczystego kopa w dupę. Powinien zebrać się jakiś sąd błyskawiczny i zdecydować: - Panie taksówkarzu, w ramach rekompensaty ma pan prawo, tu, przy wszystkich, kopnąć tego ciecia w dupę. Niestety, żadnych sądów nie ma. Cymbał ze straży zawsze rzuci ci w twarz przepisem, którego on sam nie rozumie. Kiedy mu jednak powiesz, że np. nie ma prawa odholowywać pojazdu, ponieważ odholować można jedynie ten pojazd, który zagraża bezpieczeństwu lub utrudnia ruch, to powie ci: - Ma pan prawo do złożenia skargi! I zrobi swoje. Przepisy, więc się nie liczą, liczy się naliczanie człowieka, a mówiąc prościej – okradanie go. Nie można się przed tym obronić. Trzeba zachować czujność, jak w pociągu o piątej nad ranem. To przedziwne, ale obywatel musi być stale czujny, by nie dać się okraść państwu. W każdej bramie może czekać złodziej strażnik. Z tego, co udało mi się wyszukać, to w samej Warszawie w straży miejskiej zatrudnionych jest około 2 tysiące osób, a podstawowa pensja strażnika na dzień dobry przekracza pensję policjanta, chociaż mi się wydaje, że jednak praca policjanta jest troszkę bardziej odpowiedzialna i ryzykowna. Dodatkowo wyczytałem, że budżet stołecznej straży miejskiej wynosi 103 miliony złotych rocznie. Niestety, często mam przekonanie, że te pieniądze niemal w całości idą na cymbałów, którzy nie rozumieją, że na zakazie zatrzymywania naprawdę można zatrzymać się na minutę, by pomóc starszej kobiecie. Kiedy widzę strażnika miejskiego to mam głębokie przekonanie, że absolutnie w niczym on mi pomóc nie może, nawet nie wskaże drogi, za to jest w stanie zaszkodzić, korzystając z jakiejś swojej głupkowatej logiki i głowy napchanej regułkami, których sam nie jest w stanie właściwie zinterpretować. Kilka razy zdarzyło mi się w nerwach mówić do strażników: - Idź pan, zajmij się czymś potrzebnym, zamiast wkurwiać ludzi… I oni zawsze byli zaskoczeni – nie tym, że ktoś odezwał się w sposób niekulturalny, tylko samą treścią, samym przekazem. Że jak to – czymś potrzebnym? Przecież on właśnie stoi i wypisuje mandat za dwuminutowe spóźnienie do parkomatu. Właśnie robi najbardziej potrzebną rzecz, jaką tylko można sobie wyobrazić. Właśnie załatwia sprawę niecierpiącą zwłoki. Naprawia świat. Chodzą i łypią oczami: komu mandat, komu? Kręcą się, rozglądają, byle tylko przyładować. Wytrzeszczają ślepia, namierzają. I jak w końcu namierzą – nie puszczą. Gdyby im jednak zadać pytanie: - Co dzisiaj zrobiłeś dobrego? O, wtedy stają się bezradni. Zawodowo zajmują się upierdliwym, notorycznym uprzykrzaniem życia uczciwym ludziom. Kiedyś, jak byłem mały i głupiutki, to wydawało mi się, że jakimś strasznym obciachem jest praca śmieciarza, (chociaż samo wskakiwanie na specjalny schodek śmieciarki, umieszczony z tyłu, zawsze mi się podobało). Teraz stwierdzam, że nawet gra w piłkę w Cracovii jest obciachem mniejszym niż praca w straży miejskiej. Oczywiście, straż miejska to bojówka nasłana przez miasto. Ma ona do wykonania finansowy plan – musi przynieść odpowiednią sumę pieniędzy, miesiąc w miesiąc. Innymi słowy – gdyby nic się przez miesiąc nie działo i gdyby nikt w całym mieście nie złamał żadnego przepisu, to strażnicy stawaliby na głowie, by kogokolwiek jednak na jakimkolwiek wykroczeniu złapać. Bo wiadomo, jak ci nie pasuje – możesz złożyć skargę! Straż miejska nie jest instytucją stworzoną z myślą o komforcie zwykłych ludzi, lecz jest organizacją ze ścisłym biznesplanem. Gdzieś tam siedzi księgowy, ma otwartego excela i jak widzi za dużo czerwonego koloru, a za mało zielonego, to drze japę do słuchawki: - Mandaty! Więcej mandatów! W stu procentach nie można jednak porównać straży z mafią, bo mafia – ta prawdziwa, włoska – oprócz tego, że składała się z wielu bezlitosnych skurwysynów, to jednak czasami pomagała lokalnej społeczności. To pierwsza różnica, która przychodzi mi do głowy. Stan
"Wiem, że wy mnie uważacie za zdrajcę pracującego dla obcego mocarstwa...” Państwo nie jest właścicielem ciał zmarłych ludzi. Rodzina zawsze musi mieć prawo dostępu do ciała Kompleks Artymiaka
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120324&typ=po&id=po17.tx
- Rosja jest państwem suwerennym. Muszę to powiedzieć: jest mocarstwem - usłyszała od naczelnego prokuratora wojskowego płk. Jerzego Artymiaka Beata Gosiewska, wdowa po Przemysławie Gosiewskim, który zginął w Smoleńsku, gdy próbowała uzyskać zgodę na obecność amerykańskiego patomorfologa Michaela Badena podczas ekshumacji i sekcji jej męża. O nerwowych rozmowach w prokuraturze senator Beata Gosiewska opowiadała podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. W rozmowie z wdową po Przemysławie Gosiewskim poza szefem prokuratury wojskowej uczestniczył też wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie płk Ireneusz Szeląg. Na pytanie o możliwość wykonania własnych badań ciała męża, już po sekcji prowadzonej we Wrocławiu, Gosiewska usłyszała, że może zostać wtedy oskarżona o bezczeszczenie zwłok. (sic!!md) Obaj oficerowie, według relacji senator, bardziej ją przesłuchiwali, niż skłonni byli udzielić pomocy. Na końcu usłyszała od Szeląga emocjonalne stwierdzenie: "Wiem, że wy mnie uważacie za zdrajcę pracującego dla obcego mocarstwa, ale tak nie jest! Ja stoję na straży prawa!". Cała rozmowa skończyła się odmową udziału Michaela Badena w sekcji Przemysława Gosiewskiego. Tak samo zakończyły się też starania rodziny prezesa IPN Janusza Kurtyki, którego sekcja zakończyła się w czwartek. - Taka forma prowadzenia rozmowy z osobą pokrzywdzoną jest niedopuszczalna - komentuje Gosiewska. Rozważa podjęcie kroków prawnych w tej sprawie, chociaż nie wierzy w to, że wyciągnięte zostaną konsekwencje wobec Artymiaka i Szeląga. - Takie najwyraźniej są standardy w tej prokuraturze - ocenia. Gosiewska jest oburzona sposobem, w jaki Rosjanie potraktowali ciało jej męża. - Mój pełnomocnik był świadkiem tego, co zastano po otworzeniu trumny, i to właśnie uważam za zbezczeszczenie zwłok. Będziemy się zastanawiać, czy nie złożyć zawiadomienia o przestępstwie - mówiła wdowa, która na posiedzenie zespołu dotarła po ponownym pogrzebie męża. W trumnie Gosiewskiego znaleziono na przykład część ciała leżącą oddzielnie - nie wiadomo czyją. Zwłoki ofiar katastrofy, które już zostały zbadane, nie zostały przez Rosjan umyte przed sekcją, a po niej nie zostały ubrane. Budziło to zdziwienie polskich ekspertów. Jeszcze ostrzej sprawę komentuje Michael Baden. - Zwykły patolog interesuje się głównie sercem i mózgiem denata. Dla nas, patomorfologów sądowych, najważniejszym organem jest skóra. Badanie ciała zabrudzonego nie ma sensu - ocenia ekspert. Beata Gosiewska nie ma złudzeń i nie liczy na to, że rosyjscy patomorfolodzy poniosą jakąkolwiek odpowiedzialność. - Wobec Rosji polskie organa nie chcą domagać się czegokolwiek. Uważają ją za mocarstwo, jak opisałam. Widzę też odpowiedzialność marszałek Ewy Kopacz, która tam była obecna. To pod jej okiem i przy jej współudziale odbywały się te czynności - dodaje senator.
W Polsce gorzej niż w Mozambiku Podczas posiedzenia jeszcze raz opowiedziano historię niedopuszczenia amerykańskiego lekarza do sekcji. - Prokuratura nie wyraziła zgody na żadną formę uczestnictwa pana Badena w tych procedurach - podsumował przewodniczący zespołu poseł Antoni Macierewicz. Baden uważa to za skandal. - Dowiedziałem się tu, że prokurator może zakazać rodzinie wykonania sekcji swojego bliskiego. Sądzę, że to przestarzałe prawo. Państwo nie jest właścicielem ciał zmarłych ludzi. Rodzina zawsze musi mieć prawo dostępu do ciała. Rząd może nakazać sekcję wykonaną przez swoich specjalistów, ale nie może zakazać własnych badań. Robiłem autopsje m.in. w Izraelu, Mozambiku, Filipinach. Tamtejszym rządom też się to nie podobało, ale nie mogły niczego zabronić - powiedział. Zwrócono uwagę, że chociaż nikt nie kwestionuje kompetencji specjalistów Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu, to nie było wśród nich nikogo, kto badałby już ciała ofiar katastrofy lotniczej. Zachowanie polskiej prokuratury niepokoi też z innego powodu. - Wiem bardzo dużo na temat, jak ludzie umierają, szczególnie podczas katastrof. W ciągu 50 lat pracy w medycynie sądowej przekonałem się, że w przypadku nagłych zdarzeń rządy często popełniają błędy. Za wszelką cenę chcą kontrolować informacje, które przedostaną się do opinii publicznej. Tymczasem nie ma sensu szukać przyczyn katastrof w warunkach tajności. To się kłóci z zasadniczym celem, jakim jest zapobieganie podobnym tragicznym zdarzeniom w przyszłości - wyjaśnia Baden. Kolejna ważna przyczyna, dla której bliscy ofiar muszą mieć swobodę wykonywania badań i analiz ich ciał, wiąże się z ich identyfikacją. - W takich katastrofach jest ona trudna, ponieważ uszkodzenia dotyczą często twarzy, ciało jest przecinane na kawałki. Nie chcemy, żeby ktoś został pochowany z nie swoją ręką. Rodzina chce się modlić przy grobie, w którym jest naprawdę ich bliski - zauważył lekarz. Potępił też fakt kremacji części zwłok ofiar. - Nie wolno tego dokonywać bez wyraźnej zgody lub życzenia rodziny, tym bardziej, że dzięki metodom genetycznym nawet najmniejsze części mogą być zidentyfikowane - dodał.
Jak bada się katastrofy Baden opowiedział o kilku przypadkach badań katastrof lotniczych, w których uczestniczył. Zwrócił uwagę na rolę starannego przeczesania terenu, tak aby odnaleźć wszystkie fragmenty samolotu, bagażu i ślady biologiczne. - Po katastrofie w Lockerbie szukano szczątków przez całe tygodnie, miesiące. Wreszcie znaleziono fragment zapalnika bomby wielkości paznokcia. Dzięki niemu można było udowodnić związek zamachu z Libią! W tym samolocie była w bagażu. Pytam, co się stało z bagażem samolotu lecącego do Smoleńska? Nie ma o tym mowy w raportach rosyjskim i polskim - wskazuje Amerykanin. W Smoleńsku nie tylko nie przeczesano dokładnie terenu, ale zaczęto niszczyć wrak samolotu. - Skandaliczne jest opuszczenie miejsca wypadku, gdy pozostają na nim dowody - komentuje Baden. Według niego, jeszcze teraz można wiele zrobić, by wyjaśnić tajemnice katastrofy w Smoleńsku. Gorzej, jeśli tak się nie stanie. - Ta sprawa będzie ciągle wracać, gdyż za 10 lat młodzi ludzie, także naukowcy, będą znowu pytać... To, że nie chce się pomagać ludziom w ustaleniu przyczyn śmierci, jest niepojęte w XXI wieku - mówi Baden. Jego zdaniem, posiadamy tak naprawdę bardzo mało informacji o pierwszych dniach po Smoleńsku. - To nie jest typowe, że wszyscy na pokładzie giną w sytuacji, gdy upadek następuje z niewielkiej wysokości, podczas podchodzenia do lądowania. Najczęściej jednak ktoś przeżywa - mówił. Dużo uwagi poświęcono kwestii dostępu do wyników badań rosyjskich wykonanych po katastrofie. Chodzi na przykład o pobrane DNA, o wycinki z płuc i innych organów, które już uległy rozkładowi. Niektóre dowody są już nie do zdobycia. Na przykład w USA pobiera się próbki powietrza z kadłuba samolotu (do specjalnych zbiorników), aby przeprowadzić analizę zawartych w nim gazów. Tego już się nie da powtórzyć. Ale niektóre substancje mogły trafić do płuc ofiar, a z nich podczas sekcji pobiera się wycinki. Należałoby je odzyskać. - Gdyby polski rząd odpowiednio zwrócił się do Rosji, to na pewno Rosjanie przekazaliby materiały, których brakuje, bo dlaczego mieliby je ukrywać. A jeśli mają, co ukrywać, to tym bardziej nie można tej sprawy zostawić - mówi Baden. Doradza, aby rodziny kierowały wnioski bezpośrednio do Rosji. - Trzeba dowiedzieć się od Rosjan, co oni mają, i zażądać kopii. Może rząd nie chciał nalegać i nie był zainteresowany tymi informacjami z powodów politycznych, ale każdy ma prawo sam się zwrócić o dostarczenie tych informacji. Rodziny mają pewne prawa w świecie zachodnim, do którego należymy - podkreśla patomorfolog. Baden uważa, że obecnie konieczna jest ekshumacja i przeprowadzenie pełnych badań ciał wszystkich ofiar katastrofy. Nie może to zależeć od sytuacji politycznej. - W USA po zamachach na World Trade Center Demokraci i Republikanie współpracowali, by pomóc rodzinom. Nie mogę pojąć tego, co dzieje się w Polsce. To jest ostatni dzwonek, żeby zastanowić się, w jaką stronę zmierza polska rozwijająca się demokracja - przestrzega. Piotr Falkowski
Orwell i Kafka do kwadratu, czyli Państwo Polskie zdało egzamin... Do morgu bez asysty...pozostawili ciało Prezydenta samotnie, a potem pozwolili załadować Go na brudną ciężarówkę i zawieźć w nieznanym kierunku. Orwell i Kafka do kwadratu, czyli Państwo Polskie zdało egzamin… Dobiegliśmy do miejsca, gdzie leżały pierwsze szczątki samolotu. Przed nami były już taśmy. I kilku funkcjonariuszy OMON. Mogliśmy dojść do tych linek. I na tym koniec – pierwsze minuty po upadku tupolewa rekonstruuje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” ppłk Krzysztof Dacewicz, oficer BOR, który 10 kwietnia 2010 r. pełnił służbę w Smoleńsku
- Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało. Podeszła do mnie pani konsul i powiedziała, że Rosjanie szykują się na zbieranie ciał. Wtedy nasza reakcja była już bardzo zdecydowana. Poszliśmy do tych z FSO i powiedzieliśmy, że wiemy, że coś się wydarzyło, i chcemy tam jak najszybciej dotrzeć. Wtedy dopiero puścili nas przez płytę lotniska. Zatrzymali nas przed taśmami, którymi ogrodzone było wrakowisko – mówi ppłk Krzysztof Dacewicz. Czy były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia oznak czynności życiowych? – Nie wiem – odpowiada nasz rozmówca. Po dwóch, trzech godzinach od katastrofy zebrali się prokuratorzy. Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała. Rosjanie zwrócili się do oficerów BOR o wyznaczenie trzech osób, które pomogą w identyfikacji zwłok. Jak dowiedział się “Nasz Dziennik”, procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba.
– Po miejscu katastrofy chodził Rosjanin z kamerą, podejrzewam, że ze służb. Do tej pory sprawa nie jest wyjaśniona, kim była ta osoba. Nie miał żadnej plakietki, kamera nie miała też żadnego logo. Wszystko nagrywał – słyszymy.
- O tym, że odnaleziono ciało pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dowiedziałem się w drodze z Witebska do Smoleńska. Gdy przyjechałem z premierem na miejsce katastrofy, Czarek i Andrzej stali przy trumnie, bo Rosjanie mieli pomysł, żeby zabrać to ciało do Moskwy. Było jedynym, które zostało na terenie Smoleńska po interwencji moich kolegów, m.in. Cezarego K. i Andrzeja R. – wskazuje nasz rozmówca. Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb. Na wrakowisku znaleziono jeden z telefonów należących do prezydenta i jego paszport.
– Któryś z polskich prokuratorów zapytał mnie, czy chcę je zabrać do Warszawy. Jakieś względy sprawiły ostatecznie, że nie wydano nam tych rzeczy. W konsekwencji poleciały do Moskwy – mówi Dacewicz. Po katastrofie do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. – Dostałem polecenie od płk. Roberta D., żeby wsiąść w samochód i szukać, gdzie te karetki pojechały. I kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś przeżył. Nie znałem topografii miasta. Obawiałem się, że jeśli opuszczę wrakowisko, później będę miał problem z powrotem, bo Rosjanie tak nas traktowali – kwituje oficer. Piotr Czartoryski-Sziler
KOMENTARZ BIBUŁY: Wyszczególniamy tylko te co ciekawsze kawałki, z krótkimi komentarzami:
“- Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało.” A może nie “pół godziny po upadku samolotu” na Sewiernym, lecz pół godziny po ogłoszeniu katastrofy? Ale, zaraz, jakie pół godziny po- , skoro na początku podawano zupełnie nieprawidłowy czas “rozbicia się samolotu”! Ta wprowadzona na początku różnica czasu tzw. katastrofy mogłaby wyjaśniać inny scenariusz całego wydarzenia (scenariusz znany jako 2m). Pomyślmy: oto samolot mógł wylądować gdzie indziej, np. na drugim lotnisku w Smoleńsku, albo w Mińsku, albo w Witebsku, a stamtąd – po wykonaniu odpowiednich czynności znanych specjalistom z NKWD i KGB-bis – zdążono przywieźć kilka ciał, tylko tych kilka które niektórzy polscy oficjele naprędce “zidentyfikowali”. To wyjaśniało by wiele dziwnych zjawisk, w tym i te tajemnicze “ambulanse”, które pojawiły się na lotnisku zaraz po “katastrofie” (czytaj: po ogłoszeniu czasu katastrofy) być może wwożąc tych kilka ciał. Poza tym, oficjalnie żadna karetka z pogotowia smoleńskiego nie uczestniczyła w akcji… Tenże scenariusz potwierdzałby również tzw. maskirowkę katastrofy, zarejestrowaną przez Wiśniewskiego, który ze swoją reporterską kamerą nagrał “strażaków”, którzy “gasili” tzw. szczątki samolotu, ale – uwaga – przecież nasz reporter, tak, ten sam napotykający się na czarne skrzynki, był tam zanim rozległy się syreny i ogłoszono o katastrofie. Chyba pora zsynchronizować zegarki i opowieści tych wszystkich Wiśniewskich, BOR-owców, “strażaków”, “pielęgniarzy” i innych tzw. świadków. “Czy były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia oznak czynności życiowych? – Nie wiem – odpowiada nasz rozmówca.” Czyli, nikt nic nie wie… Dwa lata minęło i dalej nikt nie wie czy była czy też nie ta “akcja udzielania pierwszej pomocy”… “Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała.” Wot kultura. “Procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba.” Czyli, “identyfikacja” po rosyjsku, oczywiście z przyzwoleniem władz polskich i “ochroniarzy”. “Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb. ” Gruzawikiem wieźli Prezydenta… Jak śmieci…
“Po katastrofie do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. – Dostałem polecenie od płk. Roberta D., żeby wsiąść w samochód i szukać, gdzie te karetki pojechały. I kogo wywiozły. Miałem sprawdzić, czy rzeczywiście potwierdzi się informacja, że ktoś przeżył. Nie znałem topografii miasta. Obawiałem się, że jeśli opuszczę wrakowisko, później będę miał problem z powrotem, bo Rosjanie tak nas traktowali – kwituje oficer.” Czyli: polecenia nie wykonał! Dzięki m.in. takim funcjonariuszom nikt nic nie wie! Na dokładkę, polecamy wywiad [w NDz lub Bibule md] z oficerem BOR-u, pokazujący przerażającą indolencję i niekompetencję tychże “oficerów”, a w rezultacie chłopczyków, którzy przestraszyli się wszystkiego i bali się podejść bliżej, bo im ruski żołdak zagrodził taśmą drogę i powiedział nielzia… No, a poza tym, ci “ochroniarze” nie mieli nawet krótkofalówki, aby porozumiewać się pomiędzy sobą i polegali na rosyjskiej sieci telefonii komórkowej. Oraz pozostawili ciało Prezydenta samotnie, a potem pozwolili załadować Go na brudną ciężarówkę i zawieźć w nieznanym kierunku. Orwell i Kafka do kwadratu, czyli Państwo Polskie zdało egzamin… A oto jeden z ważnych komentarzy FYM-a (por. Opowieści dziwnej treści) Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb.” Dodajmy tylko, że to już było po przybyciu delegacji gabinetu ciemniaków i samego premiera będącego zarazem koordynatorem służb specjalnych. Dacewicz opowiada wyżej to wszystko tak, jakby borowcy właściwie nic kompletnie nie mogli zrobić na miejscu albo też nie wiedzieli, co robić, bo np. nie mieli żadnych dyspozycji. Niestety, P. Czartoryski-Sziler, autor artykułu, nie dopytuje Dacewicza o to, jakie otrzymywali polecenia, od kogo, jak wyznaczano zakres ich działań na lotnisku... Bibuła
Młodzi wykształceni z dużych miast mają płacić na Kościół? Antyklerykalna pułapka PO W całej dyskusji o zamianie funduszu na odpis (np. „Tusk, jako antyklerykał”, „Pieniądze kościelne” z „NCz!” 13/2012) zdumiewa mnie jedno. Chyba nikt nie widzi w jak wielka pułapkę wciągany jest Kościół. Ale nie dotyczy ona finansów, z tymi zawsze sobie poradzi. Chodzi bardziej o efekt propagandowy, który zostanie osiągnięty. Konstrukcja odpisu od PIT jest taka, że skorzysta z niej, co najwyżej 30% wierzących. Co więcej, głównymi darczyńcami będą… młodzi wykształceni z dużych miast. To, że powyższe przewidywania się spełnią można wykazać z kalkulatorem w ręku. Aby dokonać odpisu należy złożyć PIT w US. Problem w tym, że za pracowników etatowych robi to pracodawca, a za emerytów i rencistów ZUS. Jeżeli nie będzie możliwości zadeklarowania automatycznego odpisywania na dany kościół (w co wątpię) ZUS i pracodawcy nic nie przekażą. Można śmiało założyć, że koszt dostarczenia PIT do urzędu skarbowego wynosi ok. 10 zł (list polecony, dwa bilety, litr paliwa). Aby odpis zrównoważył te koszty miesięczna emerytura powinna wynosić ok. 3 tys zł. Ale to nie wszystko. Mało, kto umie wypełnić PIT-a, więc trzeba będzie poprosić wnuczka lub syna o pomoc. Nawet, jeżeli przy pomocy komputera uda się to zrobić, zawsze istnieje ryzyko popełnienia jakiegoś błędu. Gdyby tak się stało US wezwie delikwenta, to przynajmniej podwoi to koszt dostarczenia. Ale pal licho pieniądze, ważniejszy jest stres związany z kontaktem z urzędnikami skarbowymi (doskonale przedstawił to kabaret Hrabi). Dlatego sądzę, że ew. odpisy będą dokonane wyłącznie przez osoby, które z innych powodów wypełnią PIT-a. Po wygaśnięciu ulgi internetowej lista osób samodzielnie rozliczających się z fiskusem drastycznie spadnie, w grupie emerytów sięgnie zera, (co będzie związane z brakiem korzyści ze wspólnego rozliczenia małżonków oraz posiadaniem odchowanych dzieci). Podsumowując, gdybym miał do wyboru wrzucenie na tacę 10 zł raz do roku albo przechodzenie całej w/w procedury by państwo łaskawie przekazało Kościołowi 3 albo 5 zł wybiorę opcję nr. 1. Pośrednictwo państwa wybiorą jedynie ci, co i tak składają PIT-y, a więc głównie młodzi, wykształceni z wielkich miast. A już najbardziej „cwany” aspekt pomysłu ministra Boniego to wyrzucenie z systemu rolników, którzy PIT-ów w ogóle przecież nie składają, za to niemal w stu procentach czują się związani z Kościołem. Dariusz Gawerski
Marek Jurek się poddał. Wrócił do PiS. I poświęcił Piłkę? Lider Prawicy Rzeczpospolitej, Marek Jurek na wspólnej konferencji z szefem PiS Jarosławem Kaczyńskim oświadczył, że kandydaci jego ugrupowania wystartują z list PiS. Choć zaznaczył, że nie rozwiązuje partii, a w przypadku powodzenia takiego układu w wyborach stworzy oddzielny klub parlamentarny, oznacza to, że PR znika z życia politycznego, bo nie będzie już startowała samodzielnie. Decyzja szefa PR jest logiczną konsekwencją słabych wyników, jakie PR odnosiła w ostatnich wyborach. Przypomnijmy, że w wyborach prezydenckich Marka Jurka poparł zaledwie 1 proc. głosujących, z kolei w wyborach parlamentarnych na koalicję PR z UPR zagłosowało zaledwie 35 tys. osób, czyli nie wiele więcej niż na mniejszość niemiecką (Prawica była zerejestrowana w 20 z 41 okręgów). Nie wiadomo dokładnie na ile miejsc „biorących” liczy Marek Jurek. Sam zapewne na takie miejsce się załapie. Spore problemy, jak donoszą osoby związane z PR, będzie miał natomiast z otrzymaniem dobrego miejsca największy zausznik Jurka, czyli Marian Piłka. Jarosław Kaczyński podobno wciąż nie jest w stanie wybaczyć mu pewnych zaszłości jeszcze z czasów AW”S”-u. Sommer
Dezinformacje Moskwy nadal w modzie Rosjanie chcieli uniemożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu lądowanie w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku - korespondencję e-mailową takiej treści ujawnił portal WikiLeaks. W e-mailu z 22 kwietnia 2010 r. Fred Burton z firmy Stratfor cytował opinię Siergieja Trietiakowa (byłego rosyjskiego agenta), który w rozmowie z nim twierdził, że: "Rosjanie celowo nie pozwolili na lądowanie samolotu, wiedząc, że polski prezydent albo zmusiłby pilota do lądowania, albo samolot zawróciłby i nie wylądował na miejscu". W ten sposób pokrzyżowaliby plany uroczystości rocznicy mordu katyńskiego. W odpowiedzi inny analityk Stratforu Marko Papic pisze, że pokrywa się to z tym, co powiedziały mu "jego źródła". Trietiakow miał twierdzić również, że Rosjanie mają różne gotowe scenariusze, które mogą być ściągnięte z półki, jeżeli zechce tego Putin. Przez niektórych komentatorów informacje te zostały uznane za kolejną dezinformację i manipulację. Taką opinię wyraził ostatnio m.in. znany bloger Aleksander Ścios za:
http://bezdekretu.blogspot.com/2012/03/rosyjskie-narracje-wikileaks.html
Być może taką właśnie intencję miały osoby, które doprowadziły do ujawnienia e-maili pracowników ośrodka Stratfor. Być może oceny pracowników Stratfor są błędne. Jednak proponuję spojrzeć na poglądy wyrażone w tych e-mailach w kontekście chronologicznym, czyli z perspektywy informacji dostępnych w tamtym okresie, jak również przyjrzeć się osobom, które formułowały te opinie.
W Polsce sugerowano winę prezydenta i pilotów Jednak jeżeli ujawnione e-maile są prawdziwe, bo i ewentualność ich sfałszowania należy wziąć pod uwagę, są dowodem na odwrotną sytuację, niż ta przedstawiana w oficjalnej propagandzie. Wymiana e-maili pracowników Stratforu miała miejsce 22 kwietnia 2010 r., czyli niespełna dwa tygodnie po katastrofie smoleńskiej. W tym czasie w Polsce w mediach popierających rząd Tuska królowały następujące przyczyny katastrofy: błąd polskich pilotów, opóźniony wylot oraz naciski na załogę wywierane przez prezydenta Kaczyńskiego. 21 kwietnia 2010 r. "Gazeta Wyborcza" pisała: "Samolot nie odleciał o czasie, bo spóźnił się prezydent, który w piątkową noc długo rozmawiał ze współpracownikami. (...) Czy opóźnienie startu samolotu?(...) mogło przyczynić się do katastrofy?". Wyrażona sugestia była czytelna... Z kolei przedstawiciele rządu Tuska oficjalnie zapewniali świat o doskonałej współpracy z Rosjanami, zakończeniu dotychczasowej konfrontacyjnej polityki i nowym etapie w stosunkach z Kremlem. Jednak w kuluarowych rozmowach urzędnicy zastanawiali się nad odpowiedzialnością Rosjan. To właśnie akurat 22 kwietnia 2010 r. odbyła się rozmowa ministra Bogdana Klicha z polskim akredytowanym przy MAK Edmundem Klichem, potajemnie nagrywana przez tego ostatniego. Edmund Klich miał wcześniej napisać meldunek do szefa MON, w którym stwierdził, że "odpowiedzialna jest strona rosyjska". Takich wniosków rząd Tuska nie przedstawiał opinii publicznej, a wszystko wskazuje na to, że również zachodnim partnerom, mamił ich propagandą sukcesu "resetu z Moskwą".
Cienie CIA Tymczasem kilkanaście dni po katastrofie amerykańscy analitycy formułują tezę o dążeniu Rosjan do storpedowania uroczystości w Katyniu. Z różnych przyczyn taka teza nie była i nie mogła być rozpatrywana przez instytucje rządu Tuska. Urzędnicy rządu zastanawiali się raczej (vide: spotkanie w MON 22 kwietnia), jak pominąć niewygodne dla Rosjan dokumenty. Późniejsza sprawa prokuratora Marka Pasionka udowodniła, w jaki sposób obecne władze zamierzały współpracować z instytucjami USA i NATO. Ujawnione e-maile są również interesujące ze względu na podmiot oraz osoby zajmujące się katastrofą smoleńską. Byli to: Fred Burton, Marko Papic - pracownicy firmy Stratfor, oraz Siergiej Trietiakow - były sowiecki i rosyjski agent. Stratfor (Strategic Forecasting, Inc) jest prywatnym ośrodkiem analityczno-wywiadowczym, który przygotowuje informacje, analizy i prognozy dla administracji USA oraz prywatnych firm, np. Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, US Marines, Agencji Wywiadu Obronnego oraz Dow Chemical Co w Bhopal, Lockheed Martin, Northrop Grumman i Raytheon. Stratfor nazywana jest "cieniem CIA", gdyż wielu jej pracowników wywodzi się z amerykańskich służb specjalnych. W 2007 r. to właśnie ośrodek Stratfor pozytywnie ocenił opublikowanie raportu o likwidacji WSI, twierdząc, że w dalszej perspektywie wzmocni to pozycję Polski. Założycielem firmy jest George Friedman, który wcześniej pracował m.in. jako doradca ds. bezpieczeństwa amerykańskich dowódców wojskowych. W 2009 r. opublikował książkę "Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek", w której - w odróżnieniu od innych naukowców, analityków, obserwatorów USA - dostrzegał ważną rolę naszego kraju: "Polska nie była wielką potęgą od XVI wieku. Ale kiedyś nią była - i, jak sądzę, będzie nią znowu. (...) Stany Zjednoczone jednak wesprą Polskę, udzielając jej ogromnej pomocy gospodarczej i technicznej". Jednak prognoza ta nadal oczekuje na realizację, zwłaszcza po Smoleńsku.
Śledczy od zamachu na WTC Wiceprezesem firmy Stratfor ds. walki z terroryzmem i bezpieczeństwa korporacyjnego jest Fred Burton, autor jednego z ujawnionych e-maili. Burton jest jednym z najbardziej doświadczonych na świecie ekspertów ds. terroryzmu, bezpieczeństwa, wywiadu. Swoje wspomnienia opublikował w dwóch książkach. W przeszłości Burton był agentem specjalnym Diplomatic Security Service (DSS), czyli służby specjalnej podporządkowanej Departamentowi Stanu USA. Agenci DSS zajmują się przestępstwami związanymi z dokumentami dyplomatycznymi (np. podrabianiem paszportów, wiz), ale są także odpowiedzialni za bezpieczeństwo w ambasadach amerykańskich. Ochraniają kontrwywiadowczo placówki i w tym zakresie badają działalność zagranicznych agencji wywiadowczych. Burton był także zastępcą szefa wydziału zwalczania terroryzmu DSS. Uczestniczył m.in. w śledztwach w sprawie zamachu na izraelskiego premiera Icchaka Rabina i ataków Al-Kaidy z 11 września 2001 roku. Brał również udział w aresztowaniu Ramziego Yousefa, głównego zamachowcy pierwszego ataku na wieże World Trade Center w 1993 roku. Ujawniony e-mail Burtona i jego opinie są ze wszech miar interesujące - okazuje się, że jeden z czołowych specjalistów od terroryzmu zajmuje się katastrofą smoleńską. Równie ciekawy jest fakt, że Burton korzystał w tej sprawie z pomocy Siergieja Trietiakowa, byłego rosyjskiego agenta, który uciekł do Ameryki.
Najważniejszy uciekinier od czasów zimnej wojny W latach 1995-2000 Trietiakow był dyplomatą rosyjskiej misji przy ONZ w Nowym Jorku, w rzeczywistości pełnił funkcję zastępcy szefa placówki wywiadu. Na czele misji stał wtedy obecny minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow. Trietiakow kierował siatką 60 agentów rosyjskiego wywiadu w tym mieście. Wcześniej służył jeszcze w KGB. W październiku 2000 roku przeszedł na stronę Amerykanów, którzy ocenili, że był najważniejszym od czasów zimnej wojny rosyjskim agentem, którego udało im się pozyskać. Po przejściu na stronę Amerykanów Trietiakow oskarżył rosyjski wywiad, że wyprowadził z ONZ ok. pół miliarda dolarów przy okazji programu "Ropa za żywność". Był to program ONZ pomocy humanitarnej dla Iraku. Po inwazji Saddama Husajna na Kuwejt w 1990 r. Irak został objęty międzynarodowymi sankcjami, w tym zakazem eksportu ropy. W 1996 r. Irakowi zezwolono na legalne sprzedawanie pewnych ilości ropy pod kontrolą ONZ, ale pod warunkiem, że wszystkie zyski z tego handlu zostaną przeznaczone na zakup leków oraz żywności dla irackich cywilów. W rzeczywistości program doprowadził do gigantycznej korupcji. Rosjanie odpowiadali, że to "kłamstwa zdrajcy". Trietiakow zmarł 13 czerwca 2010 roku. Początkowo podejrzewano zawał serca, ale później w czasie sekcji odkryto kawałek kurczaka o długości pięciu cali, którym miał się zadławić. W jednym z ujawnionych e-maili z 27 maja 2011 r. - przy założeniu, że są one prawdziwe - Fred Burton pisał, że szczegóły dotyczące śmierci Trietiakowa i informacje przez niego przekazane zostały opatrzone gryfem "tajne" na następne 25 lat. W 2008 r. ukazała się książka dziennikarza Pete´a Earleya o Trietiakowie "Towarzysz J", w której ujawnił wiele szczegółów z działalności sowieckich i rosyjskich służb specjalnych na Zachodzie. Na konkretnych przykładach omówił prowadzone w okresie komunistycznym akcje dezinformujące społeczeństwa wolnego świata.
Dezinformacja według Trietiakowa KGB uczestniczyło w tworzeniu, finansowaniu europejskich organizacji ekologicznych i pacyfistycznych. W ten sposób Związek Sowiecki organizował protesty np. przeciwko budowaniu amerykańskich baz wojskowych w Niemczech. Trietiakow opisał rozpowszechnianie przez komunistów manipulacji naukowej tzw. zimy nuklearnej. W celu zablokowania instalacji pocisków Pershing w Europie sowieckie media opublikowały artykuł, w którym omówiono tzw. efekt antycieplarniany, czyli schłodzenie ziemi przez cząstki pyłu. Rosjanie spodziewali się, że zastraszeni Europejczycy rozpoczną demonstracje przeciwko obecności Amerykanów w ich krajach. Upadek Związku Sowieckiego nie ograniczył stosowania przez Kreml dezinformacji, która była rozpowszechnioną metodą KGB.
Służba Wywiadu Rosji (SWR), która powstała z KGB, zachowała pion dezinformujący. Zmieniono jedynie nazwę, zachowano także starą kadrę KGB zajmującą się dezinformacją. Wykorzystanie przez rosyjski wywiad dezinformacji było szczególnie widoczne w okresie przyjmowania nowych państw (Polski, Czech, Węgier) do NATO. Moskwa prowadziła aktywną kampanię protestu, przedstawiała państwa wschodnioeuropejskie, jako należące do obszaru posowieckiego i jej tradycyjnej sfery wpływów. W działaniach tych niepoślednią rolę odgrywają operacje dezinformacyjne służb specjalnych Moskwy. Praktycznie akcje dezinformacyjne wyglądały tak, że centrala SWR przesyłała do swoich rezydentur materiały propagandowe, które następnie oficerowie zamieszczali anonimowo na stronach internetowych, rozsyłali pocztą elektroniczną do wydawców i redakcji. Były to bardzo starannie przygotowywane prace naukowe, edukacyjne, które mogły uchodzić za napisane przez europejskich uczonych, profesorów, ekspertów. Były zasadniczo prawdziwe, jednak zawierały pewne elementy dezinformacji promującej rosyjską politykę zagraniczną. Rozsyłano je m.in. do organizacji ekologicznych, organizacji praw człowieka, amerykańskich grup sprzeciwiających się administracji federalnej.
Jednocześnie SWR wykorzystywała swoich współpracowników, zwłaszcza z państw Trzeciego Świata, do rozpowszechniania opinii zgodnych z polityką Moskwy. Takim przykładem był np. wysoki urzędnik ONZ pochodzący z Afryki, potem ambasador swojego kraju przy ONZ i minister finansów tego państwa, a w końcu wykładowca na nowojorskim uniwersytecie.
Specjalne kontakty Moskwy SWR manipulowała również wysokimi urzędnikami amerykańskimi, którzy formalnie nie byli rosyjskimi szpiegami. Jednym z nich był - jak twierdził Trietiakow - Strobe Talbott, podsekretarz stanu w administracji prezydenta Billa Clintona. Rozmówcą Talbotta ze strony Rosji był wiceminister spraw zagranicznych Gieorgij Mamiedow, jednocześnie współpracownik KGB i SWR. Stosunki Mamiedowa z Talbottem miały być "przykładem tego, jak pracownicy wywiadu mogą manipulować sytuacją i źródłem dyplomatycznym dla własnej korzyści, nie pozwalając przy tym, by cel się zorientował, że jest wykorzystywany w celach wywiadowczych". SWR określała Talbotta mianem "specjalnego kontaktu nieoficjalnego", co oznaczało informatora ze szczytów władzy o wysokim statusie towarzyskim lub politycznym, którego tożsamość należy utrzymywać w ścisłej tajemnicy. W 1999 r. specjalna komisja Izby Reprezentantów kongresmena Christophera Coxa stwierdziła, że część administracji Clintona, w tym Talbott, ignorowała negatywne opinie o Rosji. SWR stosowała agresywny werbunek także wobec zachodnich elit politycznych. W 1993 r. został zwerbowany przez Rosjan Alex Kindy, członek kanadyjskiej Izby Gmin. Był on ideowym antykomunistą, członkiem Partii Progresywno-Konserwatywnej. Przeniknięcie do Izby Gmin Kanady umożliwiło wywiadowi Rosji zbieranie informacji typowo politycznych (o prywatnych upodobaniach elit tego kraju, intrygach w parlamencie i w rządzie, wewnętrznych ruchach na szczytach władzy), które następnie mogły znaleźć zastosowanie w "środkach aktywnych".
Tajemnica "Profesora" z UOP We wspomnieniach Trietiakowa pojawiły się również polskie wątki. Oceniał krytycznie reformy, które przeprowadzono w Polsce po 1990 roku. Jednak trudno nie przyznać racji byłemu agentowi rosyjskiego wywiadu, który po przejściu na stronę USA demaskował uzależnienia i pozorne zmiany kadr w Warszawie: "Polska bardzo nas interesowała, z racji swojej historii oraz bliskich stosunków ze Związkiem Radzieckim. (...) Polska zawsze miała podwójną osobowość. Choć otwiera się na Zachód, ciężko pracuje nad utrzymaniem świetnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i jest członkiem Unii Europejskiej, wciąż pozostaje krajem o głęboko socjalistycznej mentalności". Jednak Trietiakow opisał Polaka o pseudonimie "Profesor", który współpracował z wywiadem Rosji. Był to starszy dyplomata, zatrudniony w ONZ, prawdopodobnie był także pracownikiem konsulatu Polski w Nowym Jorku. Większość kariery "Profesora" przebiegała w czasach PRL, ale i potem dalej chciał pomagać Rosji. Pomimo upadku Związku Sowieckiego nadal miał silne poczucie lojalności wobec Moskwy. Był dla Rosji "niezwykle wartościowym szpiegiem". Informacje od niego były tak cenne, że przełożony Trietiakowa postanowił poznać "Profesora", co zrobiono na przyjęciu dyplomatycznym. "Profesor" wrócił do Polski w okresie 1996-1999. Rok po wyjeździe "Profesora" Trietiakow otrzymał depeszę z centrali, że SWR zgodziła się na otwarcie "kanału partnerstwa" z polskim wywiadem. Obie strony miały wydelegować swoich przedstawicieli. Okazało się, że wydelegowała właśnie "Profesora", który został przedstawiony, jako zastępca szefa działu informacji w istniejącym wówczas Urzędzie Ochrony Państwa. W 2008 r. wspomnienia Trietiakowa ukazały się w Polsce, jednak oprócz ożywionej dyskusji publicystycznej nie przeprowadzono realnych zmian w rządowych instytucjach. Dowodem na to mogą być choćby kolejne skandale lustracyjne w tak kluczowym resorcie, jak MSZ. Warto również przypomnieć, że Trietiakow na początku 2010 r. udzielił kilku wywiadów polskim mediom (m.in. TVP). W lutym 2010 r. tłumaczył, że każda szpiegowska siatka wywiadowcza, w tym rosyjska, składa się z dwóch równoważnych elementów - jeden to klasyczna agentura, drugi - agentura wpływu. Siergiej Trietiakow ostrzegał, że Polska znajduje się w centrum zainteresowania rosyjskiego wywiadu: "Polska ma bardzo duży wpływ na tradycyjną rosyjską strefę, czyli Ukrainę. Ma też dobre kontakty z Gruzją i popiera rząd Micheila Saakaszwilego, którego w Rosji nie określa się inaczej jak tylko mianem nielegalnego reżimu" (za: http://www.polskieradio.pl/5/115/Artykul/198685,Polska-b-szpieg-o-wywiadzie-Rosji-w-Polsce
Ujawnione e-maile pracowników Stratforu po raz kolejny dowodzą, że tragedia smoleńska była omawiana w gronie zachodnich analityków, ekspertów, byłych wojskowych i pracowników służb specjalnych. W dodatku ujawniają, że Amerykanie nie posiadali podstawowych informacji na temat okoliczności katastrofy, chociaż w tym samym czasie najważniejsi urzędnicy rządu Donalda Tuska dysponowali już ważnymi dokumentami i dowodami, które były ukrywane przed opinią publiczną. Dlatego pracownicy Stratforu byli zmuszeni do poszukiwania i stawiania hipotez, być może błędnych, bez znajomości podstawowych materiałów na temat przebiegu katastrofy. W normalnym państwie po takiej katastrofie jak smoleńska doszłoby do natychmiastowych konsultacji zagranicznych, wymiany dokumentów, prośby o pomoc ekspertów itd. Tymczasem w Polsce przedstawiciele rządu Tuska - minister obrony i polski akredytowany przy MAK - zastanawiali się, co zrobić z kłopotliwymi dokumentami sugerującymi odpowiedzialność strony rosyjskiej.
Piotr Bączek
Kompleks Artymiaka - Rosja jest państwem suwerennym. Muszę to powiedzieć: jest mocarstwem - usłyszała od naczelnego prokuratora wojskowego płk. Jerzego Artymiaka Beata Gosiewska, wdowa po Przemysławie Gosiewskim, który zginął w Smoleńsku, gdy próbowała uzyskać zgodę na obecność amerykańskiego patomorfologa Michaela Badena podczas ekshumacji i sekcji jej męża. O nerwowych rozmowach w prokuraturze senator Beata Gosiewska opowiadała podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. W rozmowie z wdową po Przemysławie Gosiewskim poza szefem prokuratury wojskowej uczestniczył też wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie płk Ireneusz Szeląg. Na pytanie o możliwość wykonania własnych badań ciała męża, już po sekcji prowadzonej we Wrocławiu, Gosiewska usłyszała, że może zostać wtedy oskarżona o bezczeszczenie zwłok. Obaj oficerowie, według relacji senator, bardziej ją przesłuchiwali, niż skłonni byli udzielić pomocy. Na końcu usłyszała od Szeląga emocjonalne stwierdzenie: "Wiem, że wy mnie uważacie za zdrajcę pracującego dla obcego mocarstwa, ale tak nie jest! Ja stoję na straży prawa!". Cała rozmowa skończyła się odmową udziału Michaela Badena w sekcji Przemysława Gosiewskiego. Tak samo zakończyły się też starania rodziny prezesa IPN Janusza Kurtyki, którego sekcja zakończyła się w czwartek. - Taka forma prowadzenia rozmowy z osobą pokrzywdzoną jest niedopuszczalna - komentuje Gosiewska. Rozważa podjęcie kroków prawnych w tej sprawie, chociaż nie wierzy w to, że wyciągnięte zostaną konsekwencje wobec Artymiaka i Szeląga. - Takie najwyraźniej są standardy w tej prokuraturze - ocenia. Gosiewska jest oburzona sposobem, w jaki Rosjanie potraktowali ciało jej męża. - Mój pełnomocnik był świadkiem tego, co zastano po otworzeniu trumny, i to właśnie uważam za zbezczeszczenie zwłok. Będziemy się zastanawiać, czy nie złożyć zawiadomienia o przestępstwie - mówiła wdowa, która na posiedzenie zespołu dotarła po ponownym pogrzebie męża. W trumnie Gosiewskiego znaleziono na przykład część ciała leżącą oddzielnie - nie wiadomo czyją. Zwłoki ofiar katastrofy, które już zostały zbadane, nie zostały przez Rosjan umyte przed sekcją, a po niej nie zostały ubrane. Budziło to zdziwienie polskich ekspertów. Jeszcze ostrzej sprawę komentuje Michael Baden. - Zwykły patolog interesuje się głównie sercem i mózgiem denata. Dla nas, patomorfologów sądowych, najważniejszym organem jest skóra. Badanie ciała zabrudzonego nie ma sensu - ocenia ekspert. Beata Gosiewska nie ma złudzeń i nie liczy na to, że rosyjscy patomorfolodzy poniosą jakąkolwiek odpowiedzialność. - Wobec Rosji polskie organa nie chcą domagać się czegokolwiek. Uważają ją za mocarstwo, jak opisałam. Widzę też odpowiedzialność marszałek Ewy Kopacz, która tam była obecna. To pod jej okiem i przy jej współudziale odbywały się te czynności - dodaje senator.
W Polsce gorzej niż w Mozambiku Podczas posiedzenia jeszcze raz opowiedziano historię niedopuszczenia amerykańskiego lekarza do sekcji. - Prokuratura nie wyraziła zgody na żadną formę uczestnictwa pana Badena w tych procedurach - podsumował przewodniczący zespołu poseł Antoni Macierewicz. Baden uważa to za skandal. - Dowiedziałem się tu, że prokurator może zakazać rodzinie wykonania sekcji swojego bliskiego. Sądzę, że to przestarzałe prawo. Państwo nie jest właścicielem ciał zmarłych ludzi. Rodzina zawsze musi mieć prawo dostępu do ciała. Rząd może nakazać sekcję wykonaną przez swoich specjalistów, ale nie może zakazać własnych badań. Robiłem autopsje m.in. w Izraelu, Mozambiku, Filipinach. Tamtejszym rządom też się to nie podobało, ale nie mogły niczego zabronić - powiedział. Zwrócono uwagę, że chociaż nikt nie kwestionuje kompetencji specjalistów Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu, to nie było wśród nich nikogo, kto badałby już ciała ofiar katastrofy lotniczej.
Zachowanie polskiej prokuratury niepokoi też z innego powodu. - Wiem bardzo dużo na temat, jak ludzie umierają, szczególnie podczas katastrof. W ciągu 50 lat pracy w medycynie sądowej przekonałem się, że w przypadku nagłych zdarzeń rządy często popełniają błędy. Za wszelką cenę chcą kontrolować informacje, które przedostaną się do opinii publicznej. Tymczasem nie ma sensu szukać przyczyn katastrof w warunkach tajności. To się kłóci z zasadniczym celem, jakim jest zapobieganie podobnym tragicznym zdarzeniom w przyszłości - wyjaśnia Baden. Kolejna ważna przyczyna, dla której bliscy ofiar muszą mieć swobodę wykonywania badań i analiz ich ciał, wiąże się z ich identyfikacją. - W takich katastrofach jest ona trudna, ponieważ uszkodzenia dotyczą często twarzy, ciało jest przecinane na kawałki. Nie chcemy, żeby ktoś został pochowany z nie swoją ręką. Rodzina chce się modlić przy grobie, w którym jest naprawdę ich bliski - zauważył lekarz. Potępił też fakt kremacji części zwłok ofiar. - Nie wolno tego dokonywać bez wyraźnej zgody lub życzenia rodziny, tym bardziej że dzięki metodom genetycznym nawet najmniejsze części mogą być zidentyfikowane - dodał.
Jak bada się katastrofy Baden opowiedział o kilku przypadkach badań katastrof lotniczych, w których uczestniczył. Zwrócił uwagę na rolę starannego przeczesania terenu, tak, aby odnaleźć wszystkie fragmenty samolotu, bagażu i ślady biologiczne.
- Po katastrofie w Lockerbie szukano szczątków przez całe tygodnie, miesiące. Wreszcie znaleziono fragment zapalnika bomby wielkości paznokcia. Dzięki niemu można było udowodnić związek zamachu z Libią! W tym samolocie była w bagażu. Pytam, co się stało z bagażem samolotu lecącego do Smoleńska? Nie ma o tym mowy w raportach rosyjskim i polskim - wskazuje Amerykanin. W Smoleńsku nie tylko nie przeczesano dokładnie terenu, ale zaczęto niszczyć wrak samolotu.
- Skandaliczne jest opuszczenie miejsca wypadku, gdy pozostają na nim dowody - komentuje Baden. Według niego, jeszcze teraz można wiele zrobić, by wyjaśnić tajemnice katastrofy w Smoleńsku. Gorzej, jeśli tak się nie stanie. - Ta sprawa będzie ciągle wracać, gdyż za 10 lat młodzi ludzie, także naukowcy, będą znowu pytać... To, że nie chce się pomagać ludziom w ustaleniu przyczyn śmierci, jest niepojęte w XXI wieku - mówi Baden. Jego zdaniem, posiadamy tak naprawdę bardzo mało informacji o pierwszych dniach po Smoleńsku. - To nie jest typowe, że wszyscy na pokładzie giną w sytuacji, gdy upadek następuje z niewielkiej wysokości, podczas podchodzenia do lądowania. Najczęściej jednak ktoś przeżywa - mówił. Dużo uwagi poświęcono kwestii dostępu do wyników badań rosyjskich wykonanych po katastrofie. Chodzi na przykład o pobrane DNA, o wycinki z płuc i innych organów, które już uległy rozkładowi. Niektóre dowody są już nie do zdobycia. Na przykład w USA pobiera się próbki powietrza z kadłuba samolotu (do specjalnych zbiorników), aby przeprowadzić analizę zawartych w nim gazów. Tego już się nie da powtórzyć. Ale niektóre substancje mogły trafić do płuc ofiar, a z nich podczas sekcji pobiera się wycinki. Należałoby je odzyskać. - Gdyby polski rząd odpowiednio zwrócił się do Rosji, to na pewno Rosjanie przekazaliby materiały, których brakuje, bo dlaczego mieliby je ukrywać. A jeśli mają, co ukrywać, to tym bardziej nie można tej sprawy zostawić - mówi Baden. Doradza, aby rodziny kierowały wnioski bezpośrednio do Rosji. - Trzeba dowiedzieć się od Rosjan, co oni mają, i zażądać kopii. Może rząd nie chciał nalegać i nie był zainteresowany tymi informacjami z powodów politycznych, ale każdy ma prawo sam się zwrócić o dostarczenie tych informacji. Rodziny mają pewne prawa w świecie zachodnim, do którego należymy - podkreśla patomorfolog. Baden uważa, że obecnie konieczna jest ekshumacja i przeprowadzenie pełnych badań ciał wszystkich ofiar katastrofy. Nie może to zależeć od sytuacji politycznej. - W USA po zamachach na World Trade Center Demokraci i Republikanie współpracowali, by pomóc rodzinom. Nie mogę pojąć tego, co dzieje się w Polsce. To jest ostatni dzwonek, żeby zastanowić się, w jaką stronę zmierza polska rozwijająca się demokracja - przestrzega. Piotr Falkowski
Polityczny skalpel Putina Z prof. Michaelem Badenem, patomorfologiem z New York University, rozmawia Piotr Falkowski Czy są różnice w rozwoju patomorfologii i medycyny sądowej pomiędzy USA a Europą? - Cały rozwój patomorfologii sądowej, czyli medycyny nagłych lub nienaturalnych zgonów i urazów, nastąpił w ciągu ostatnich stu lat. Najpierw w Europie, przede wszystkim w Anglii i Niemczech. Potem ta wiedza docierała do Stanów Zjednoczonych. Sama patomorfologia istniała wcześniej. Ale zajmowała się naturalnymi przyczynami zgonów w wyniku chorób, takich jak nowotwór. Wymogi śledztw zrodziły potrzebę rozwinięcia specjalistycznej wiedzy dotyczącej wypadków, samobójstw i morderstw. Jest ich ilościowo mniej, ale wymagają szczególnej uwagi. Łatwiej zajmować się zatruciem niż otruciem, prawda? Myślę, że obecnie poziom medycyny sądowej wyrównał się i jest porównywalny w Europie i Stanach Zjednoczonych.
A w Rosji? - Miałem okazję współpracować też z kolegami z Rosji. Od dawna znam ich z różnych konferencji naukowych. Byłem w Rosji podczas badań ciał cara Mikołaja II i jego rodziny w Jekaterynburgu. Myślę, że mają bardzo dobrą patomorfologię sądową. Na świecie ceni się szczególnie pisane przez Rosjan podręczniki.
Ale po 10 kwietnia 2010 roku popełnili takie błędy, jak złe określenie wzrostu, koloru włosów. Podczas sekcji nie zauważyli blizn i śladów po zabiegach operacyjnych, potrafili nawet pomylić tkanki mięśnia i kości. - To nie wynika z braku odpowiednich umiejętności. Przyczyny są polityczne, a nie profesjonalne. Jeżeli sposób wykonywania procedur przebiega pod kontrolą polityczną, a niestety często tak jest, to już nie wiedza czy doświadczenie lekarza decyduje. Naprawdę lekarze patolodzy w Rosji, Polsce, Niemczech i USA są bardzo podobni. Wszędzie są morderstwa, różnego rodzaju zranienia, postrzelenia, przedawkowania leków, wypadki. Są one badane na całym świecie tak samo. Kiedy jednak siły polityczne mówią lekarzom, co mają robić, co ustalić, to już inna sprawa. Wtedy różnice między państwami są istotne.
Uważa Pan, że te pomyłki były celowe? - Nie konkretne pomyłki, ale pośpiech i niedbałość w prowadzeniu procedur. Im robi się wszystko szybciej, tym więcej takich błędów. Jedno ciało jest badane, a ktoś zapisuje to w dokumentacji innego. Część czynności pomija się. I potem okazuje się, że wychodzą nieścisłości.
Zdecydował się Pan podjąć współpracę z zespołem parlamentarnym posła Antoniego Macierewicza. Skąd Pana zainteresowanie katastrofą smoleńską i jej ofiarami? - Oczywiście dowiedziałem się o katastrofie dwa lata temu, kiedy do niej doszło. W mediach było bardzo dużo informacji o wypadku polskiego samolotu z tyloma ważnymi osobami z Polski. Niewiele wiem o późniejszych wydarzeniach, dopiero w Polsce dowiedziałem się o tym, że śledztwo w tej sprawie budzi tyle kontrowersji. Rodziny ofiar są zaniepokojone złym kierunkiem, w jakim to śledztwo idzie, i zwróciły się także do mnie, jako do eksperta. Skoro to zdarzenie nie zostało jeszcze wyjaśnione, uznałem, że mogę pomóc, i przyjechałem. Rodziny często życzą sobie niezależnej opinii o przyczynach śmierci swoich bliskich w przypadku katastrof. Trzeba im na to pozwolić. Wątpliwości, co do identyfikacji są dość częste. Władze nie powinny zabraniać rodzinom się upewnić.
Jak Pan sądzi, dlaczego polscy prokuratorzy odmówili Panu udziału w badaniach ciał ofiar? - No cóż. Mieli do tego prawo. Nie chcieli kogoś z zewnątrz. Jest to typowe w przypadkach śmierci wysokich osobistości. Przecież tak było z rodziną Romanowów. Wszystkie badania wykonywali sami Rosjanie w latach 90. Dopiero długie spory toczone przez dziesięć lat spowodowały, że postanowili powołać niezależną komisję z udziałem osób z zagranicy. Ale z prezydentem Kennedym było tak samo. Proszę sobie wyobrazić, że pod pewnymi względami to mi nawet przypomina wasze problemy ze Smoleńskiem. Po zamachu na naszego prezydenta agencje rządowe zaraz zabrały ciało do Waszyngtonu i przez cały czas rząd starał się mieć całe dochodzenie pod kontrolą. Dopuszczono do niego tylko niewielką grupę osób związanych z rządem, dlatego badania patomorfologiczne prowadziły osoby bez odpowiednich kwalifikacji. Sekcję prowadzili lekarze, którzy od dawna nie praktykowali, tylko byli urzędnikami. Nie mieli żadnego doświadczenia z ranami postrzałowymi. Popełnili wiele błędów. A skutek tego jest taki, że wątpliwości rodzą podejrzenia i sprawa ciągle żyje, nie daje spokoju. Po piętnastu latach Kongres musiał zarządzić nowe dochodzenie i dopuścić ludzi z zewnątrz. Według wstępnych komunikatów, prezydent został raniony w tył głowy i w szyję z przodu. Do dziś większość Amerykanów sądzi, że Kennedy został postrzelony dwa razy: z tyłu i z przodu. Ma to oczywiście konsekwencje dla wskazania sprawcy, bo jeden Oswald nie mógł strzelać z dwóch stron jednocześnie. A tymczasem było tak, że kula, która leciała nieco z góry, przebiła głowę i wyleciała z przodu szyi. Ludzie, którzy robili pierwsze autopsje, nie potrafili odróżnić wlotu od wylotu rany postrzałowej! Błąd sprostowano, ale brzmiało to niewiarygodnie. To była zimna wojna, wietrzono spisek sowiecki, kubański, mafii narkotykowej. A wystarczyło, żeby za badanie wzięli się patomorfolodzy sądowi, a nie zwykli patolodzy. Kiedy ta katastrofa się zdarzyła, zamiast dać specjalistom od medycyny sądowej wystarczająco dużo czasu na odpowiednią ocenę każdego przypadku śmierci, zapanował niezrozumiały pośpiech wszystkich. Tak jakby Rosjanie chcieli się tych ciał jak najszybciej pozbyć i wysłać je do Polski. Niestety, wasze władze nie podjęły żadnej próby zrobienia własnych badań ciał. Polegali na tych pospiesznych diagnozach rosyjskich. Nie rozumiem, dlaczego. To poważny błąd. Żaden lekarz sądowy nie oglądał tych ciał, żeby upewnić się, że to są te właśnie ciała, że nie pomieszały się oddzielone w wyniku wypadku części, czy nie ma zranień sprzed uderzenia samolotu w ziemię, które świadczyłyby o jakichś zdarzeniach na pokładzie przed jego upadkiem. Ale myślę, że w końcu będzie tak jak przy zabójstwie Kennedy´ego, że ostatecznie odpowiednie osoby zbadają wszystko dokładnie i wyjaśnią przyczyny. To, że teraz robi się ekshumacje, może być tego początkiem. Dziękuję za rozmowę.
25 marca 2012 "Sam Chrystus nie zdoła go zatopić" - wypisywali na burtach RMS Titanica, robotnicy pracujący przy budowie największego brytyjskiego transatlantyku początku dwudziestego wieku. I nie tylko brytyjskiego, ale i światowego.. Należał do towarzystwa okrętowego White Star Line, a zatonął w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku. Wypłynął w dziewiczy rejs: Southampton - Cherbourg - Queenstown - Nowy York. Przy jego budowie pracowało ponad 3000 robotników. Według” teorii spiskowej, która jak zwykle nie została potwierdzona, bo była” spiskowa”, numer seryjny statku to 390904. Przy czytaniu w odbiciu lustrzanym daje wyraz ”NO POPE”, czyli „ Precz z Papieżem”(!!!!) To jest tylko teoria… Ale prawda jest zupełną, że przy konstrukcji statku o szalupach dyskutowano przez 15 minut i w chwili katastrofy okazało się jest ich za mało, pominąwszy przepisy, które nie pozwalały na przebywanie w nich większej liczby pasażerów. Dwie godziny rozmawiano o kosmetyce dywanów..(????) I jeszcze jedno: nie było tradycyjnego chrztu, czyli rozbijania szampana o burtę.. Nad transatlantykiem wisiała również klątwa przewożonej mumii, wyłudzeń finansowych, malwersacji i mistyfikacji.. W maju 1914 roku na łamach amerykańskiego miesięcznika ”Franciscan Herald”, wydawanego w niedalekim Chicago w miejscowości Teutopolis w stanie Illinois, ukazał się artykuł, bardzo ciekawy artykuł.. Zacytuję go za periodykiem „Polonia Chrystiana”, w artykule pana redaktora Jerzego Wolaka pt. ”Na kolizyjnym kursie”- z marca i kwietnia 2012 roku.. W setną rocznicę katastrofy. Artykuł nosił tytuł: „Bóg nie pozwoli z siebie szydzić”. „ Rocznica okropnej katastrofy Titanica skłania do przypomnienia dziwnej historii, zasługującej na coś więcej niż jedynie przelotna uwaga. Kiedy budowano tego parowego potwora w dokach Belfastu, panowało powszechne mniemanie, iż całkowicie bezpiecznie przetrwa on nawiekszy nawet sztorm. Pośród setek zatrudnionych przy budowie statku znalazło się wielu ludzi pozbawionych wszelkiej religijności. Niektórzy z nich zabawiali się wypisywaniem okropnych bluźnierstw na jego burtach.. Posuwali się wręcz do rzucania wyzwań Bogu, aby posłał statek na dno, jeśli tylko potrafi. Pisali: „Sam Chrystus nie zdoła go zatopić”..Podczas malowania statku bluźniercze napisy pokryto warstwą farby, ale przebiły one przez nią, znów stając się widocznymi i czytelnymi.. Pewien katolicki oficer z załogi Titanica ujrzawszy je, napisał w liście do rodziców: „Jestem przekonany, że ten statek nigdy nie dopłynie do Ameryki z powodu szokujących bluźnierstw wypisanych na jego kadłubie”. Rodzice owi, mieszkający w Dublinie, wciąż przechowują ten list, jako pamiątkę po synu. Dziś wiemy, jak ziściła się przepowiednia tego oficera. Szydercy sądzili, że ich bluźnierstwa będą przemierzać ocean rok po roku, jako jawna obraza Wszechmogącego. I co? Kiedy oczekiwali wiadomości z drugiej strony Atlantyku o bezpiecznym dotarciu Titanica do miejsca przeznaczenia, doszła ich druzgocąca wieść, iż oceaniczny kolos zatonął. Do posłania na dno dumnego statku z bluźnierczymi hasłami wystarczyło zderzenie ze zwykłą górą lodową.”. Taki punkt widzenia też jest, ale nie jest nagłaśniany, bo nie pasuje do tezy o nieszczęśliwym zderzeniu z góra lodową. White Star Line, w reklamowej broszurze, pisał, że jego dwie najnowsze” wspaniałe jednostki zostały zaprojektowane, jako niezatapialne”(????) Po tragedii, nikt się nie chciał przyznać, że lansował tezę, że Titanic jest niezatapialny..Narosły legendy, narosły mity, pomieszane z legendami i mitami.. W filmie o Tytaniku nie ma mowy o bluźnierczych napisach.. Nawet nie wiadomo, jaka melodię kazał grać kapitan, gdy już wiedział, że transatlantyk tonie.. „Pokładamy absolutne zaufanie w Titanicu. Jesteśmy przekonani, że ten statek jest niezatapialny”- powiedział szef oddziału White Star Line, pan Philip A.S.Franklin. Powiedział to w momencie, gdy Tytanic spoczywał już 4000 metrów pod powierzchnią wody.. Chłopiec okrętowy z Titanica, zapytany 10 kwietnia 1912 roku w porcie Southampton przez Albertową Caldwell, czy rzeczywiście statek jest niezatapialny, odpowiedział: „Tak jest, psze pani, nawet Bóg nie dałby rady go zatopić”.(!!!!) Pogląd dzieciaka wynikał z wieści gminnej, która wówczas krążyła, rozsiewana przez oświeconych, że człowiek jest ponad Panem Bogiem, i jest w stanie coś skonstruować przeciw niemu.. Miał to być triumf przeciw Bogu. Triumf ateistów przeciw Bogu, bo nie jest tak, że oni w niego nie wierzą - oni go mają za przeciwnika. Z tłumem nigdy nic nie wiadomo.. Tłum jest nieobliczalny, działa zgodnie z instynktem tłumu, psychologią tłumu, ( Le Bon się kłania!), łatwo poddaje się manipulacji.. Co widać przy każdych wyborach demokratycznych? Kręcą nim media, niczym przysłowiowy ogon- psem. A lud się nie może zorientować, że jest kręcony.. Wybiera tych, których mu podsuwają media.. Idzie do urn jak lunatyk do Księżyca.. Przekonany, że tym razem wybierze sobie odpowiednich do rządzenia nim.. Po to zresztą wymyślona została demokracja, którą uwielbiał Karol Marks twierdząc, że dzięki niej szybciej zbuduje się na ziemi raj, czyli socjalizm.. To znaczy piekło! O piekle już nie mówi się nawet w Kościele Powszechnym.. Mówią jeszcze tradycyjni księża, którzy widzą, gdzie to wszystko zmierza.. „ Bóg jest miłością” powtarzają.. Że rzekomo kocha wszystkich.. Kocha oczywiście, jak to ojciec.. Ale, jako sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe każe - do Piekła kieruje złoczyńców, złodziei, morderców.. Przecież nie wszystkich do Nieba.. Gdyby wszystkich do Nieba, to nie potrzebne byłoby Piekło i Czyściec.. I jak wszystkich do Nieba, to, po co Sąd Ostateczny, gdy Sędzia Sprawiedliwy segreguje dobrych i złych? Jak wszyscy ludzie są z natury dobrzy, co jest nieporozumieniem? Ludzie są różni: i dobrzy i źli.. I na pewno nie wszyscy rodzą się dobrzy. Zły ma zawsze czas się nawrócić na dobro.. Ale jak się nie nawróci? To do piekła! O którym ksiądz na kazaniu powinien, chociaż wspomnieć.. Lud często woła: Chcemy Barabasza.. Bo tak mu podpowiada stadny instynkt ludowy.. Przed zatonięciem Tytanica było wiele ciekawych okoliczności.. Góra lodowa, która stanęła na drodze Titanica, przed wejściem w pole widzenia jego obserwatorów przewróciła się, dzięki czemu nad powierzchnią wody znalazła się jej część dotychczas zanurzona, i to był powód, dlaczego ta część pokryta była warstwą soli, która to warstwa rozpraszała padające na nią światło, co w nocy czyniło ją niezauważalną (????) Lorneta obserwacyjna zamiast w bocianim gnieździe znajdowała się pod kluczem w kabinie zdymisjonowanego oficera, tuz przed wypłynięciem, który po dymisji nikogo nie poinformował, że kazał ja tam przenieść. Do Titanica dotarło drogą radiową sześć ostrzeżeń o zalegającym nieopodal polu lodowym, którymi nikt się nie przejął.. Załoga parowca Californian drygującego w odległości dziesięciu mil od uszkodzonego transatlantyku całkowicie zignorowała osiem wystrzelonych z pokładu Titanica rakiet sygnałowych.. Gdy już transatlantyk tonął okazało się, że szalup dla wszystkich nie wystarczy, a pierwsze odpłynęły - niepełne.. I tak Titanic przeszedł do historii, jako symbol czegoś tonącego.. Niezatapialny, choć wybudowany przez Człowieka.. Nic, co ludzkie nie jest doskonałe, choć zbudowane według Praw Bożych.. Szczególnie jak budowla ociera się o pychę.. Wieża Babel też się nie udała? Budowniczym Pan Bóg pomieszał języki.. Mam nadzieję, że Europejska Wieża Babel - też się nie uda..
Europejski Titanic tonie i nie, dlatego, że zaczepił o górę lodową.. Budowany jest na fałszywych fundamentach! WJR
300 mld zł znika jak fatamorgana
1. Sobotnia Rzeczpospolita napisała jak to Polska z trudem buduje koalicję w regionie na rzecz „dużego” budżetu UE na lata 2014-2020. Konsekwencją takiego budżetu miały być większe środki na politykę regionalną, ale niestety wszystko wskazuje na to, że tak nie będzie. A przypomnijmy sobie zaledwie sprzed kilku miesięcy spoty wyborcze Platformy o 300 mld zł z Perspektywy Finansowej UE na lata 2014-2020 jakie miała „załatwić” dla Polski ta partia. Jak twierdzą fachowcy od PR to one w dużej mierze przyczyniły się do jej zwycięstwa w ostatnich wyborach parlamentarnych. Aby oddziałując wręcz na podświadomość wyborców przekonać ich, że nie jest to tylko chwyt propagandowy, w spocie tym wiodące role odegrali ówczesny Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, a także komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski. To oni przekonywali Polaków, że te 300 mld zł jest w zasięgu ręki i tylko zgodnie działający rząd pod światłym przywództwem Tuska i ich wsparciu, spowoduje, że budżet UE na następne 7 lat takie środki finansowe dla Polski będzie zawierał. Wprawdzie tuż po wygranych przez Platformę wyborach na spotkaniu z licealistami w Lublinie unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski z rozbrajająca szczerością stwierdził „brałem udział w tych durnych klipach, ale to była kampania” jednak dalej powiedział, „że to nie znaczy, że obiecanych pieniędzy nie ma”.
2. Ale rozmowy o budżecie na lata 2014-2020 idą jak po grudzie Wynika to głównie z coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i finansowej w wiodących krajach UE i powoduje, że termin jego uchwalenia coraz bardziej przesuwa się na rok 2013, a wtedy powinien być nie tylko budżet, ale wszystkie rozporządzenia KE ustalające zasady wydatkowania środków finansowych. Prace utrudnia list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE przygotowanego przez KE z 1020 mld euro do około 900 mld euro, czyli na około 0,9% PNB Unii Europejskiej. A wiec budżet ten będzie o 120 mld euro mniejszy niż chce KE i jest to w zasadzie przesądzone, bo chcą tego Niemcy i Francja. Na czym te pieniądze mogą być zaoszczędzone? Na dwóch najważniejszych politykach unijnych: regionalnej i rolnej, czyli tych, z których głównie korzysta nasz kraj. Już przy tym, co zaprojektowała Komisja Europejska środki na Wspólną Politykę Rolną, a dokładnie na II filar tej polityki, czyli modernizację terenów wiejskich mają być mniejsze aż o 50 mld euro w stosunku do obecnego siedmiolecia. Polska, która do tej pory otrzymuje na ten cel około 2 mld euro rocznie straci część środków na ten cel nawet gdyby budżet na lata 2014-2020 został uchwalony w wersji przyjętej przez KE. Ale jest już przecież pewne, że będzie jeszcze mniejszy. Z polityką regionalną będzie zapewne podobnie. Te 120 mld euro trzeba przecież gdzieś zaoszczędzić, więc przewidywane oszczędności w środkach na tę politykę mają wynieść około 80 mld euro. Oznaczałoby to wyraźne zmniejszenie środków na tę politykę, które miały przypaść największym beneficjentom w tym głównie Polsce.
3. Politycy Platformy zaczynają teraz odtwarzać porozumienie państw Europy Środkowo-Wschodniej, choć przez ostatnie kilkanaście miesięcy te kraje nie były im do niczego potrzebne, wręcz regularnie były przez Polskę odtrącane. Tusk wszystko zawierzył Niemcom i Francuzom, ale wygląda na to, że Pani Kanclerz Merkel i Pan Prezydent Sarkozy, zwyczajnie wystawili go do wiatru, jeżeli chodzi o środki na przyszła politykę regionalną. Teraz o pomoc będziemy prosili, Czechów, Węgrów, Słowaków czy Litwinów, choć stosunki z nimi wszystkimi mamy niestety najgorsze od paru ostatnich lat. 300 mld zł znika niestety jak jakaś fatamorgana.
Zbigniew Kuźmiuk
Rick nokautuje, ale Mitt stoi i wygrywa. Romney ma już poparcie 568 delegatów, Santorum - 273
Rick Santorum wygrał w Luizjanie, zdobywając prawie dwa razy więcej głosów niż Mitt Romney. Nie zmienia to jednak głównej dynamiki wyścigu o nominację Partii Republikańskiej: prowadzi zdecydowanie Romney i każdy dzień przybliża go do upragnionego celu. Santorum po raz kolejny udowodnił, że jest „królem Południa”. Po wcześniejszych wygranych w kilku stanach regionu (Mississippi, Alabama, Tennessee), wygrana w Luizjanie była spodziewana. Ale wyszedł nokaut: Santorum 49 proc., Romney 27 proc. Jednak ze względu na skomplikowane zasady, zwycięzca zdobył 10 delegatów a Romney 5. Pozostałych 28 delegatów na konwencję zostanie wyłonionych w kwietniu. Chciałbym podziękować za tak jasny i mocny przekaz. Widać, że nie wierzycie tym wszystkim, którzy mówią, że wyścig po nominację już się zakończył – powiedział Santorum, dziękując wyborcom z Luizjany.
Co znamienne dziękował ze stanu Wisconsin, gdzie odbędą się kolejne ważne prawybory – 3 kwietnia. Santorum liczy że w tym stanie, gdzie mieszka wielu wyborców o pochodzeniu robotniczym, ma dużą szansę na zwycięstwo z liderem wyścigu, Romneyem. Ale liczby są nieubłagane: Romney dysponuje lepszą infrastrukturą wyborczą oraz na niecałe dwa tygodnie przed głosowaniem przebija w wydatkach na reklamy telewizyjne i radiowe nawet 50-1. Choć prawybory toczą się dalej, to od wtorkowej wygranej Romneya w Illinois, większość obserwatorów jest zgodna: Mitt Romney będzie nominatem Partii Republikańskiej. Pozostali kandydaci nie tylko nie mają szans na nominację, ale nawet dość iluzoryczne na powstrzymanie marszu lidera po wymarzone poparcie 1.144 delegatów przed partyjną konwencję w sierpniu. Już po doliczeniu tych z Luizjany, liczby zdobytych delegatów wyglądają następująco (według agencji Associated Press: Romney 568, Santorum 273, Gingrich 135, Paul 50). Jeśli Santorum przegra w Wisconsin, ostatnim miejscem gdzie ma jakieś widoki na zwycięstwo będzie rodzinna Pennsylvania (24 kwietnia). Kolejne stany gdzie odbędą się prawybory wyglądają na bardziej przyjazne terytorium dla Romneya.
Na Obamę: tania benzyna i Obamacare Ale rysująca się hegemonia Romneya wcale nie czyni mniej interesującym sezonu wyborczego. W ostatnim czasie dzięki naciskowi dwóch jego rywali, zaczęły się przebijać dwie „narracje”, które mogą przynieść zwycięstwo w listopadowym starciu kandydata Republikanów z prezydentem Barackiem Obamą. Jedne to stale rosnące ceny benzyny, zbliżające się do 5 dolarów za galon (stale poruszane przez Newta Gingricha z jego propozycją „benzyna po 2,50 za galon”). Druga to „wolność jednostki” zagrożona przez regulacje zawarte w ustawie reformującą opiekę zdrowotną – zwanej popularnie Obamacare (nacisk kładzie na to Santorum). Chodzi o tzw. indivdual mandate, czyli po prostu obowiązek wykupienia ubezpieczenia pod sankcją kary finansowej. Dla konserwatystów i większości Amerykanów (wg ostatnich sondaży 67 proc na „nie”) to znaczące przekroczenie kompetencji rządu federalnego na szkodę władztwa stanowego. Temat Obamacare tak szybko nie ucieknie, bo już w poniedziałek – prawie dokładnie w drugą rocznicę uchwalenia ustawy - przesłuchania w tej sprawie rozpocznie Sąd Najwyższy USA. Dziewięciu sędziów musi rozstrzygnąć (nastąpi to prawdopodobnie dopiero około czerwca) czy „indidual mandate” nie narusza Konstytucji, poprzez uzurpację władzy przez Kongres. Krytycy Obamacare przekonują, że zgodnie z konstytucyjnymi zapisami, Kongres nie ma prawa narzucać obywatelowi obowiązku zakupu danej usługi. Dodatkowy argument: ustawa narusza konstytucyjne prawa poszczególnych stanów do własnej regulacji obrotem usług i towarów. Konserwatyści straszą, że jeśli Sąd Najwyższy nie obali zapisów Obamacare, Kongres uzyska prawną możliwość regulacji niemal każdej sfery życia obywatela. USA staną się tak scentralizowane jak Francja, stany zostaną „agencjami rządu federalnego” a obywatele stracą wolność – tak w skrócie wygląda argument konserwatystów. Obama i Demokraci kontrargumentują, że wszyscy obywatele USA powinni być objęci ubezpieczeniem zdrowotnym tak, jak to się ma miejsce choćby w Europie. Paweł Burdzy
Bezkarność winnych Pamiętamy, jak za komuny ludzie odpowiedzialni za masakrę na Wybrzeżu w latach 70 otrzymywali ciepłe posadki, a bliscy ofiar byli piętnowani i prześladowani. Wygląda na to, że także teraz stosuje się w Polsce mechanizmy wypracowane przez rządy komunistyczne. Rząd Donalda Tuska, przy wsparciu większości głównych mediów, konsekwentnie realizuje proces wymazywania z pamięci sprawy smoleńskiej – mówi poseł PiS Andrzej Duda, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w rozmowie z Samuelem Pereira, "Gazeta Polska Codziennie". - Mówił Pan wielokrotnie o pozbywaniu się odpowiedzialności, o demontażu państwa przez Platformę. Jak bardzo ten proces miał wpływ na katastrofę smoleńską? - Powiem wprost: premier Donald Tusk i jego współpracownicy od początku robią wszystko, by problemu odpowiedzialności za Smoleńsk nie było. Nigdy nie usłyszeliśmy precyzyjnej odpowiedzi na podstawowe pytanie: w jaki sposób doszło w ogóle do podjęcia decyzji o zastosowaniu konwencji chicagowskiej? Dlaczego Tusk zgodził się na tę propozycję strony rosyjskiej? Premier ma do dyspozycji swoich doradców w kancelarii i całą ekipę prawników zajmujących się prawem międzynarodowym, chociażby w Ministerstwie Spraw Zagranicznych czy Ministerstwie Sprawiedliwości. W ciągu kilku godzin mógł mieć dokładną analizę sytuacji prawnej między Polską a Rosją, umów i przepisów międzynarodowych.
- Miedwiediew w rozmowie z Tuskiem zaproponował wspólne śledztwo. Premier pytany, dlaczego na to nie przystał, mówi, że rozmowę traktował jedynie, jako „kondolencyjną, emocjonalną? - To obraz braku kompetencji Donalda Tuska w sprawach międzynarodowych. A fakty są takie, że rosyjski prezydent złożył poważną deklarację, którą należało wykorzystać, kierując się polskim interesem. Zwłaszcza, że – z tego, co słyszałem – w pierwszych godzinach po katastrofie działania śledcze były wspólne. Dopiero w momencie ostatecznego wyboru konwencji chicagowskiej ta współpraca zniknęła. Nagle polski samolot wojskowy stał się samolotem cywilnym. A skoro prezydent Miedwiediew wysunął taką propozycję, to należy mówić o poddaniu się Donalda Tuska Władimirowi Putinowi. Pytanie: porażka dyplomatyczna i polityczna czy zdrada? Trudno to rozważać w innych kategoriach.
- Co mógł zrobić premier? - Donald Tusk w ogóle nie skorzystał z dorobku rządów po 1989 r., czyli z tego, że jesteśmy członkiem NATO i Unii Europejskiej, dwóch potężnych międzynarodowych organizacji, w tym jednej o charakterze wojskowym. Wysoko postawieni oficerowie NATO wyrażali zdumienie, że nie otrzymali w tej sprawie żadnego sygnału ze strony polskiej. Zostaliśmy ośmieszeni na arenie międzynarodowej i sponiewierani przez Rosję. Rządowa komisja Jerzego Millera za Rosjanami stwierdziła w swoim raporcie, że gen. Andrzej Błasik był w kabinie pilotów. Okazało się, że to kłamstwo, ale nie wiemy, kto po polskiej stronie taką konkluzję przyjął. Winnych nie ma.
- Pan mówi o braku odpowiedzialności, a w tej sprawie obserwujemy także nagradzanie winnych. - Jerzy Miller był ministrem, teraz jest wojewodą małopolskim, a za fałszywe wnioski w raporcie powinien odejść całkowicie ze służby państwowej. Jeszcze mocniejszym przykładem nagradzania ludzi, którzy w praworządnym kraju powinni ponieść odpowiedzialność, jest Biuro Ochrony Rządu. Jego szef gen. Marian Janicki dostał po tragedii smoleńskiej odznaczenie i awans. Parę tygodni temu pojawiły się przecieki, że jest szykowany na ambasadora. Nawet w raporcie komisji Millera przyznano, że minister Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera, nie dopełnił swoich obowiązków, jako koordynator lotów VIP. Potwierdził to później raport z kontroli NIK-u. A jakie konsekwencje wyciągnięto wobec ministra Arabskiego? Dostał od Donalda Tuska stanowisko szefa kancelarii na drugą kadencję.
- To, co Pan opisuje, kojarzy się bardzo ponuro. - Pamiętamy, jak za komuny ludzie odpowiedzialni za różnego rodzaju zbrodnie, w tym masakrę na Wybrzeżu w latach 70., otrzymywali ciepłe posadki, a bliscy ofiar byli piętnowani i prześladowani. Wygląda na to, że także teraz stosuje się w Polsce mechanizmy wypracowane przez rządy komunistyczne. Rząd Donalda Tuska, przy wsparciu większości głównych mediów, konsekwentnie realizuje proces wymazywania z pamięci sprawy smoleńskiej i ośmieszania tych, którzy żądają jej wyjaśnienia. Nagradza się winnych, podważa wartość wraku, jako dowodu, kpi się z opinii niezależnych ekspertów.
- Okazuje się, że w tym roku nie będzie oficjalnych polskich uroczystości w Katyniu. Dlaczego? - Po pierwsze, zbrodni katyńskiej i tragedii smoleńskiej nie da się propagandowo rozdzielić, a Polacy mają zapomnieć o Smoleńsku. Po drugie, rzekome przyjazne gesty strony rosyjskiej w sprawie zbrodni katyńskiej, o których tyle słyszeliśmy z ust Donalda Tuska i jego ministrów w 2010 r., okazały się farsą, więc o Katyniu lepiej nie wspominać.
- Prof. Michael Baden stwierdził, że Polska jest pierwszym krajem, w którym nie dopuszczono go do badań zwłok. Skąd ten opór? - Po katastrofie, gdy jeszcze pracowałem w Kancelarii Prezydenta, pamiętam ciśnienie ze strony rządu, żeby sprawę pochówku zakończyć jak najszybciej. Zbliżały się wybory prezydenckie, a Platformie było nie na rękę, by katastrofa smoleńska była głównym tematem. To konsekwentnie realizowana taktyka, według której Polacy mają zapomnieć o Smoleńsku. Samuel Pereira
Gursztyn: Manewr Jurka ciosem dla Ziobry Dzisiaj Prawica RP Marka Jurka ogłasza nawiązanie współpracy z Prawem i Sprawiedliwością, a Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry ma swój pierwszy kongres. O ocenę tych dwóch ruchów na prawicy portal Stefczyk.info poprosił Piotra Gursztyna, publicystę "Rzeczpospolitej". - Portal Stefczyk.info: Czy te dwa wydarzenia mają znaczenie dla prawicy? Mają znaczenie. Przyłączenie się Marka Jurka, choć nie wiadomo, jak to dalej będzie, ma to znaczenie w tym momencie, że jest to duży cios dla inicjatywy Ziobry. Dla PiS-u jest to proporcjonalnie mały zysk, w tym sensie, że nie wiadomo, czy i jak to się dobije na sondażach, ale z pewnością bardzo osłabia Ziobrę. Gdyby Ziobrze udało się przyciągnąć Jurka, to mógłby on kreować wizerunek takiej nowej, świeżej prawicy, pozbawionej tego osobistego dyktatu Jarosława Kaczyńskiego - zarzutu, który czasem słychać, nie tylko na prawicy, że Kaczyński sprywatyzował PiS, oddemokratyzował tę partię, przez co zabił w niej jakiegoś ducha. Przyłączenie się Jurka ma więc dość poważne znaczenie. Jurek i jego ludzie mieli gdzieniegdzie dość dobre wyniki, więc to jest zawsze te kilkadziesiąt, czy sto kilkadziesiąt tysięcy głosów więcej w ewentualnych wyborach - jeśli się oczywiście te trendy by się utrzymały. Natomiast inicjatywa Ziobry? To zależy. Oni jakiś tam potencjał mają - jest dużo ludzi niezadowolonych z tego, co się dzieje w PiS-ie i oni szukają czegoś nowego. Ziobro ma taki pomysł, moim zdaniem niezły, żeby nazwać się Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry. Przy tej personalizacji polskich wyborów, którą widzieliśmy jesienią zeszłego roku, to jest coś, co może mu przysporzyć trochę głosów. Ale jak będzie dalej, trudno powiedzieć. Musi mieć struktury, jeśli nawet nie w całym kraju, to na pewno w dużej jego części.
- Marek Jurek jest jedyną osobą, która odpowiedziała na apel Jarosława Kaczyńskiego o powrót "marnotrawnych pisowców". Czy Jarosław Kaczyński ma ochotę reintegrować prawicę, czy też ten apel został wydany wyłącznie w związku z dzisiejszym kongresem Solidarnej Polski? Ten apel miał bezwzględnie związek z kongresem. Ziobro rozmawiał z Jurkiem od dłuższego czasu, te wieści nie były jakąś tam wielką tajemnicą, więc musiały dotrzeć też i do PiS-u. Rozumiem, że PiS przeprowadził tutaj skuteczną dywersję w stosunku do Ziobry i przeciągnął Jurka na swoją stronę, pewnie oferując mu więcej - bo też takie są też możliwości PiS-u. I zostało to ogłoszone tuż przed kongresem, żeby, mówiąc kolokwialnie "zrobić kuku" Ziobrze. I rzeczywiście taki efekt tego jest. A apel? Ja bym do niego specjalnie się nie przywiązywał. Widać to zresztą po reakcjach - wszyscy wiedzą, że jest w tym więcej teatru niż jakiejś realnej polityki. Ruchy integracyjne robi się negocjując po cichu, bardzo delikatnie. Strony muszą mieć poczucie, że to im się opłaca, a apele są po to, żeby "publika" w nie wierzyła - tylko o to chodzi.
- A czy dzisiaj Prawo i Sprawiedliwość ma większą zdolność koalicyjną - Jurek wzywa PiS do budowy większości na scenie politycznej? Teza o niezdolności koalicyjnej PiS-u jest tezą publicystyczną i nieprawdziwą. Były takie momenty, że rzeczywiście z PiS-em nikt nie chciał gadać, bo po prostu nikomu to się nie opłacało. Platformie nadal nie opłaca się koalicja z PiS-em, choć mogą być takie sytuacje, że obie partie stwierdzą, że mimo wszystko się im opłaca. Z Ruchem Palikota też PiS nigdy nie będzie się oficjalnie dogadywał, ale jakieś taktyczne, po cichu dogadywanie się w Sejmie, w momencie, kiedy Ruch Palikota politycznie dojrzeje, jest jak najbardziej możliwe. Z SLD w samorządach pisowcy mieli dobre kontakty i jakieś rzeczy razem przeprowadzali w sejmikach czy samorządach miejskich czy powiatowych. Tutaj ważna jest tylko kwestia pewnej elegancji - żeby obie strony nie gorszyły swoich wyborców takimi konszachtami. No i zostaje PSL - PSL, który teraz jest uwiązany koalicją rządową, ale w kilku sejmikach ludowcy bardzo chcieli współpracować z PiS-em, po wyborach samorządowych, bo to jest dość naturalna układanka, szczególnie we wschodniej i centralnej Polsce. Tylko mocne naciski ze strony Platformy, która chciała izolować PiS, spowodowała, że tej współpracy nie udało się nawiązać. Tak, że wszystko zależy od układu sił, od doraźnej potrzeby i myślę, że wyborcy wszystkich partii przeżyją jeszcze niejedno zdziwienie, kiedy ich ukochana partia nawiąże bardzo wydawałoby się egzotyczne porozumienia i sojusze.
- Ale mnie chodzi o scenę ogólnopolską. Czy można sobie wyobrazić, że PiS jest dziś w stanie zbudować większość rządową? W tej chwili nie. Ale być może, jeśli nastąpiłby jakiś wstrząs w Platformie mający związek z władzą i pozycją Tuska, to, kto wie? Ale to byłyby niestabilne układy. Musiałoby dojść do nowych wyborów, a po wyborach nie wykluczam tego - jest to zupełnie realne. Andrzej Hrechorowicz
Dla państwa najtańsza jest rodzina bez dzieci
1. Jak informują niektóre media tak brzmiące zdanie wygłosił kilka dni temu Premier Donald Tusk na spotkaniu przedstawicieli Platformy i PSL, poświęconemu podwyższeniu wieku emerytalnego. To szokujące stwierdzenie, szczególnie w ustach człowieka, który w sposób niezwykle zdeterminowany forsuje podwyższenie wieku emerytalnego mężczyzn o 2 lata i kobiet aż o 7 lat i uzasadnia to wyraźnym zmniejszaniem się liczby mieszkańców naszego kraju w takim tempie, że w 2040 roku ma być nas tylko 32 mln, a więc o 6,5 mln mniej niż obecnie. Takie między innymi uzasadnienie dla konieczności podwyższenia wieku emerytalnego przedstawił Premier Tusk na spotkaniu z ekspertami klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości, w którym uczestniczyłem.
2. To stwierdzenie premiera szczególnie utknęło mi w pamięci, bo przecież do roku 2040 mamy aż 28 lat i jeżeli wypowiada je kierujący rządem już ponad 4 lata człowiek, to trzeba się zastanawiać, dlaczego uważa on taki szybki proces zmniejszania się liczby mieszkańców, za zjawisko nieuchronne. Rzeczywiście, jeżeli przyjmiemy, że rządząca Platforma przez kolejne lata nie zrobi nic w zakresie polityki pronatalistycznej, to wskaźnik dzietności Polek wynoszący około 1.4 (a więc 1,4 dziecka na jedną Polkę), będzie nas sytuował na jednym z ostatnich miejsc w Europie. Okazuje się jednak, że Polki bardzo chętnie rodzą dzieci, jeżeli tylko zostaną ku temu stworzone lepsze warunki niż w naszym kraju. Takie badania przeprowadzone w W. Brytanii przez prof. Krystynę Iglicką dowodzą, że w tym kraju w 2010 roku Polki urodziły blisko 20 tysięcy dzieci. Wskaźnik dzietności wyniósł, więc blisko 2,5 i był najwyższy pośród wszystkich mniejszości zamieszkujących W. Brytanię. Polki jeszcze w 2005 roku urodziły w Wielkiej Brytanii tylko 3,5 tysiąca dzieci i były pod tym względem na 9 miejscu by po 5 latach być już na pierwszym miejscu. A przecież W. Brytania nie jest krajem, który ma jakąś rozbudowaną politykę prorodzinną. Wystarczą przyzwoite zasiłki na dzieci, stabilna (nawet niezbyt wysoko płatna) praca dla jednego z rodziców, właściwy system opieki przedszkolnej i możliwość choćby wynajęcia mieszkania i sfinansowania go z jednego wynagrodzenia i w ciągu 5 lat widać rezultaty urodzeniowe, o których w Polsce możemy tylko pomarzyć.
3. Niestety Premier Tusk nie tylko nie zamierza pójść w tą stronę, ale jak wynika z jego „błyskotliwego” stwierdzenia uważa, że rodziny z dziećmi są wręcz ciężarem dla kraju. W zakresie wsparcia rodziny przez już ponad 4 lata rządzenia Donald Tusk nie tylko nie zrobił nic, ale wręcz przeciwnie jego rząd podejmuje decyzje, które mają wyraźny charakter antyrodzinny. Brak waloryzacji od kilku progów dochodowych upoważniających do otrzymywania zasiłków na dzieci, zapowiedziane zmiany na niekorzyść w becikowym, przyjęcie ustawy, która w rezultacie spowodowała znaczące podwyższenie opłat rodziców za żłobki i przedszkola, podwyżka aż o 16 punktów procentowych stawek VAT na odzież i obuwie dziecięce (z 7 na 23%), bez żadnej rekompensaty dla rodziców, wreszcie rozmontowanie dobrze funkcjonującego programu mieszkaniowego„rodzina na swoim” to tylko niektóre posunięcia tego rządu, które wręcz szkodzą rodzinie i zniechęcają je do posiadania dzieci.
4. Przykro to stwierdzić, ale jeżeli szef rządu naszego kraju będzie uważał, że rodzina z dziećmi powoduje tylko koszty dla naszego państwa, a nie jest inwestycją, od której zależy nasza przyszłość, to dramatyczne prognozy demograficzne dla Polski będą się sprawdzać. Tego rodzaju wypowiedź powinna wywołać burzę i w innych demokratycznych krajach przy wolnych mediach na pewno taką burzę by wywołała. W Polsce w zasadzie przeszła bez echa (zauważyły ją tylko niektóre portale), bo mainstreamowe media są wyjątkowo wyrozumiałe dla obecnie rządzących. Ta wypowiedź ma dodatkową szczególną wymowę, bo obradujący właśnie Kongres Demograficzny, (który otwierali 2 dni temu Prezydent Komorowski i Marszałek Kopacz), jest jednym wielkim wołaniem o długofalową politykę pronatalistyczną.
Zbigniew Kuźmiuk
Hańba sądowa Gwiazdor boksu na ringu; póki mu szło dobrze, póki obalał kolejnych przeciwników, choćby i bezkarnym ciosem poniżej pasa, rechotał butnie i wygłaszał nad znokautowanymi pochwały prawa pięści. Kiedy jednak sam dostanie w zęby i nakryje się nogami, wypadłszy z lin woła do siebie adwokata i pozywa przeciwnika do sądu. O pobicie. Co w tej historii najbardziej groteskowe − sędziowie okazują się być pod tak wielkim urokiem gwiazdora, że do głowy im nie przyjdzie oskarżenie odrzucić. To nie jest znaleziony w autorskich papierach szkic nienapisanego opowiadania Mrożka albo Ionesco. Ta absurdalna historia odbywa się na naszych oczach. Rolę boksera-gwiazdora, urażonego, gdy ktoś ośmieli się odpłacić mu pięknym za nadobne, odgrywa tu Adam Michnik, a rolę zakładu usługowego, wydającego na jego życzenie wyroki przeciwko zwycięskim rywalom z ringu, działający w imieniu III RP sędziowie, których obecny prezydent nazwał kiedyś „rozgrzanymi”. Właśnie kilka dni temu mieliśmy kolejny odcinek tej niekończącej się farsy: warszawski sąd apelacyjny potwierdził wyrok skazujący Jarosława Marka Rymkiewicza, z powództwa Adama Michnika, za wyrażenie opinii, iż Adam Michnik jest duchowym dzieckiem Komunistycznej Partii Polski i chce, aby Polacy przestali być Polakami. Trzeba przyznać, że bledną przy tym dokonania sądownictwa PRL (trudno by zresztą wskazać, co się w sądownictwie w porównaniu z czasami „realnego socjalizmu” zmieniło – może zarobki, ale i to chyba niewiele). Nawet jurystom pracującym na tzw. Małym Kodeksie Karnym nie przyszło do głowy, żeby oskarżyć i skazać Czesława Miłosza za słowa (idiotyczne skądinąd i obraźliwe dla polskich patriotów) „jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Na to wpadli dopiero Michnik ze swoim prawnikiem. A przecież publicystyka Michnika, i publicystyka licznych jego podwładnych z „Gazety Wyborczej”, którą firmuje, jako redaktor naczelny, roi się od stwierdzeń opartych na takim samym mechanizmie, tylko odwrotnie ukierunkowanych. Michnikowi nigdy nie drgnęła ręka, gdy oskarżał brane na cel osoby publiczne, że są duchowym potomstwem „czarnej sotni” czy ajatollahami, nie wspominając już o jakobinach. Jako publicysta bez żenady sięga Michnik po retoryczny chwyt przypisywania innym intencji, jakich nigdy publicznie nie deklarowali. Jemu wolno było insynuować, że Jarosław Kaczyński (wówczas premier RP) chce sfałszować wybory, że dąży do władzy dyktatorskiej, chce zniszczyć demokrację. Jemu i jego sforze wiadome jest, co „naprawdę” myśli ojciec Rydzyk, i kto jest antysemitą, a jeśli temu zaprzecza, to obłudnie. Ale tylko jemu i tym, których do tego, jako naczelny deleguje. Kiedy jednak sam Michnik został przez Rymkiewicza (czy wcześniej przez Krasowskiego) bardzo trafnie zdemaskowany, podnosi wrzask − z „kłamstwami” nie wolno dyskutować, „kłamstwa” trzeba zwalczać sądownie! A cała salonowa trzoda wtóruje mu oczywiście ogłuszającym beczeniem. Zasada jest prosta: od Michnika wolno tylko brać po gębie i posłusznie nadstawiać drugi policzek. W szczególności nie wolno samodzielnie interpretować jego wypowiedzi i działalności publicznej, zaprzeczać temu, co sam o sobie twierdzi i podważać składanych przez niego deklaracji, choćby na milę śmierdziało od nich obłudą i fałszem. Wtedy najoczywistsze metody polemiczne stają się „kłamstwem”, za które sprzyjające Michnikowi sądy karzą na jego wniosek grzywnami i innymi represjami. Ośmiesza to oczywiście i kompromituje polski wymiar sprawiedliwości. Fakt, że procesy o naruszenie dóbr osobistych, potocznie zwane „pyskówkami”, na całym świecie grzęzną w subiektywnych ocenach, dając nieporównywalnie większe niż normalne procesy znaczenie retorycznym popisom i kazuistycznym sztuczkom prawników oraz „widzimisiu” sędziów. Ale to, jak od lat hula po polskich sądach Michnik, nie ma w sobie żadnej finezji − tyle, ot, co włamanie „na rympał”. To jest po prostu żenujące łamanie przez orzekających sędziów zasad zdrowego rozsądku i reguł prawa. Prawo mówi, bowiem, że karać można za rozpowszechnianie „nieprawdziwych, zniesławiających informacji”. Sądy zaś, na wniosek Michnika, zatarły różnicę pomiędzy informacją a opinią. Szczególnie kuriozalnym przykładem był tu proces wytoczony przez Michnika wspomnianemu już Robertowi Krasowskiemu. W procesie tym sąd spotkał się z odmową kilkunastu utytułowanych osób i ośrodków akademickich, które prosił o ekspertyzę, czym się różni informacja od opinii. Wybitni profesorowie, uważacie państwo, gremialnie zgłupieli do tego stopnia, że nie potrafią wyjaśnić tego, co potrafię wyjaśnić nawet ja, prosty chłop z Czerwińska? No, nie bądźmy naiwni. Łatwo się domyślić, że ta odmowa wynikała po prostu z niechęci proszonych o podjęcie się roli biegłego do rozstrzygania dylematu − czy podpisać się pod oczywistą, haniebną bzdurą, czy ryzykować narażenie się Michnikowi. „Wysoki Sądzie − ja, chociaż nie w adwokackiej todze / Mam niejaką nadzieję, że sprawie nie zaszkodzę” wyjaśniając tę jakże skomplikowaną kwestię, z którą nie umieją sobie kolejne orzekające składy. Otóż informacja różni się od opinii tym, że informację można jednoznacznie ocenić, jako prawdziwą lub fałszywą, w świetle faktów i materialnych dowodów. Natomiast opinia nigdy nie może być zweryfikowana, z natury swojej, ze stuprocentową pewnością. Można ją uznać za trafną lub chybioną, ale będzie to tylko przeciwstawieniem jednej opinii innej opinii. Przykładowo − jeśli ktoś twierdzi, że Adam Michnik należał do PZPR to to jest informacja. W tym wypadku fałszywa. Można sprawdzić i rozstrzygnąć w sposób bezdyskusyjny, jak to, że dwa i dwa jest cztery: nie należał. Natomiast, jeśli ktoś twierdzi, że Adam Michnik jest nieudacznikiem, to można się z tym tylko zgodzić albo nie. Jeden powie: skądże, przecież odniósł życiu ogromny sukces, z dysydenta wyrósł na jedną z najbardziej wpływowych osób w państwie! A inny powie − no pewnie, przecież dał z siebie, kiedyś ideowego lewicowca, zrobić lokaja i propagandystę uwłaszczonej nomenklatury, na dodatek mógł wziąć ogromną kasę z „Agory” i nie wziął. Sędzia może się z którąś z tych opinii zgodzić, ale prywatnie. Natomiast Sąd rozstrzygać, która z nich „polega na prawdzie”, a która jest „fałszywą zniesławiającą informacją” nie ma prawa, bo ośmiesza się wtedy nie jakiś czy jakaś sędzia, ale Prawo i Rzeczpospolita, w majestacie, których on czy ona działają. Co więcej, nie tylko się Prawo i Rzeczpospolitą w ten sposób ośmiesza i pozbawia w oczach obywateli autorytetu, tworząc gorszące precedensy. Ba – „penalizowanie”, mówiąc mądrym językiem, negatywnej opinii o kimkolwiek, a zwłaszcza o osobie publicznej, jest wręcz sprzeczne z prawem. Konkretnie z prawem prasowym, które, mimo iż niedoskonałe, jasno stwierdza, że ocenianie działalności osób publicznych ścigane ani karane być nie może! Dlaczego więc, mimo, iż sprawa wydaje się oczywista, Sądy orzekają po myśli Michnika? Tu dochodzimy do najgroźniejszego dla państwa aspektu tej sprawy. Otóż konkretne zdania w uzasadnieniach wyroków wskazują, że dlatego, iż Michnik to Michnik. W sprawie Stanisława Remuszki sąd uzasadnił wyrok tym, że „negatywne opinie o Adamie Michniku godzą w zasady współżycia społecznego”. W ustnym uzasadnieniu wyroku na Rymkiewicza sędzia sądu apelacyjnego użyła argumentu (można to zobaczyć w internecie), że Adam Michnik jest osobą wybitnie zasłużoną, bo zawdzięczamy mu wolność. Zabrzmiało to bardzo podobnie, jak uzasadnienie przez Sąd odrzucenie przez pozwu za ewidentne oszczerstwo przeciwko Lechowi Wałęsie: Wałęsa, oznajmiła bez ogródek sędzia, jest wybitnym i wybitnie zasłużonym obywatelem, sugerując niedwuznacznie, że jako takiemu wolno mu więcej, niż obywatelowi zwykłemu. To oczywiste znaki, że sądy złamały tu podstawową od czasów Rzymian zasadę prawa, nakazującą im oceniać sprawę, a nie osoby zaangażowane w spór. Z taką właśnie haniebną praktyką w orzecznictwie kojarzą mi się sławne słowa Bronisława Komorowskiego „pani sędzia jest już rozgrzana, załatwimy to szybko”. To jest powód, dla którego − wbrew insynuacjom, które niechybnie się pojawią − zajmuję się michnikowym psuciem prawa i nie zamierzam przestać o nim pisać, choćby mi prawnicy „Agory” przysyłali nie tylko jeszcze dziesięć pism z procesowymi pogróżkami, ale i zdechłą rybę w gazecie (na jedno to zresztą wychodzi). Jeśli w III RP można kogoś ukarać grzywną za opinię, że Michnik jest duchowym spadkobiercą KPP i chce żeby Polacy przestali być Polakami, to znaczy, że można skazać każdego za każdą opinię. Za stwierdzenie, że premier źle rządzi, że publicysta bredzi, że pisarz jest grafomanem albo film jest chałą. Że partia albo gazeta kłamie, bank nabija klientów w butelkę, a fabryka niszczy przyrodę. (Znam już zresztą przykłady, z Polski prowincjonalnej, gdy precedens zrobiony przez Michnika wykorzystywany jest skutecznie do terroryzowania lokalnej opinii publicznej rzez różnych kacyków czy demolujące piękną niegdyś okolicę koncerny). W świecie, w którym „lex Michnik” stałoby się zasadą, wolność słowa musi stać się fikcją. „Wolnością” ograniczoną tylko do prawa dosłownego cytowania tego, co mówi o sobie obiekt takiej „krytyki”, względnie przypochlebiania mu się, w nadziei, że pochlebstwo mu się spodoba − bo jak nie, i za pochlebstwo będzie mógł zaprocesować na śmierć. Co dalej ze sprawą Jarosława Marka Rymkiewicza i innych, których próbuje Michnik uciszać? Sądzę, że choćby argumenty, które wyłożyłem powyżej są wystarczającym powodem, aby zwrócić się do ministra Gowina z apelem o wniesienie skargi kasacyjnej na wyrok, kompromitujący polski wymiar sprawiedliwości i tworzący groźny dla wolności słowa precedens. Zapewne nie ja powinienem inicjować list w tej sprawie, powinni to zrobić sami prawnicy − ale jako publicysta z góry deklaruję gotowość wsparcia takiej akcji. „Lex Michnik” musi w końcu zostać ukrócone! RAZ
Z(d)upa Romana. Orędzie Prezydenckie Giertycha w Gazecie Wyborczej A kto nam tu tak zalotnie zerka z pierwszej strony organu dzierżonego w dłoniach Michnika? Toż to sam Wielki Roman! Jak widać Michnik nie tylko potrafi wybaczać, ale nawet nawróconym swój organ do potrzymania daje... Jak w przeddzień wydania GW reklamowała rozmowę z Romanem na swoich internetowych stronach?
"To fragment wielkiego wywiadu z Romanem Giertychem, niegdyś groźnym prezesem Ligi Polskich Rodzin i przywódcą radykalnej prawicy katolicko-narodowej, wicepremierem w rządzie PiS-LPR-Samoobrona. Dziś zadowolony z siebie zamożny adwokat ocenia szczerze swoich politycznych przyjaciół i wrogów, opowiada, jak rządziło się z Jarosławem Kaczyńskim, jak Kaczyński "kupił" Leppera za wyniki badań DNA córki Anety Krawczyk w związku z aferą "Seks za pracę w Samoobronie", dzięki czemu Lepper poparł kandydata PiS na szefa NBP." Trzeba przyznać, że owa zajawka budzi wyobraźnię. Co jednak faktycznie w umieszczonej na dwóch stronach rozmowie możemy znaleźć? Roman ogłasza swoje nawrócenie z endecji na konserwatywny liberalizm. Deklaruje przyjaźń z Tuskiem i Radziem Sikorskiem. Obnosi się z wiadomością, że jeździ samochodem za 200 tys, a jego żona drugim za kolejne 200 tysięcy, że próbował bezskutecznie nakręcić Ziobrę przeciw Kaczyńskiemu no i ubolewa nad błędami PO, które mogą oddać władzę Kaczyńskiemu. W sumie nic nowego poza próbą usadowienia się w roli doradcy PO i strażnika pozostania tej formacji przy władzy. To, co jest zadziwiające, to oddanie przez Michnika Giertychowi pierwszej strony jego organu i dwóch kolejnych na pogaduszki. I to w szczególnym momencie. W tym samym dniu Wszechpolacy świętują 90 rocznicę istnienia swojej organizacji w jednym z warszawskich klubów, a michnikowy organ zabrnął własnie w proces z Rymkiewiczem, który wytknął synowi Szechtera nienawiść do polskości i polskiego katolicyzmu. Co w takim razie jest tak ważnego w wywiadzie Romana, że michnikowy organ straszy jego niezbyt szczerze uśmiechniętą twarzą z okładki? Michnik miał zawsze wyjątkowe wyczucie momentów dziejowych. Jego jaczejka zawsze wskazywała w odpowiednim momencie, kto przyjaciel, a kto wróg. Prawdopodobnie i tak jest tym razem. Nie trzeba, bowiem być szczególnie bystrym, żeby skonstatować koniec Tuska, ale nie koniec całkowity i obsolutny, tylko koniec na naszym tubylczym podwórku. Słońce Peru jest już oczami wyobraźni na wysokim unijnym stołku i zwyczajnie polskie podwórko ma już w... poważaniu. A przecież scenę trzeba kontrolować, bo scena niekontrolowana nie jest do przyjęcia w prawdziwej demokracji. I dlatego miejsce zbawcy przed znienawidzonym Kaczyńskiem przyjąć ma na siebie Giertych. Czy to wystarczy Romanowi, żeby uzyskać swobodę w powrocie do polityki i wystarczającą dobrą pozycję do ponownego startu do biegu o władzę? Czy osierocani przez Tuska wyborcy PO są już wystarczająco przygotowani do jego widoku na salonach? A o tym, że ambicje Romana są większe nawet od jego wzrostu, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Zaryzykować można nawet zakład, w którym stawia się dolary przeciw orzechom, że oczami wyobraźni widzi sam siebie w Belwederze! Roman Prezydentem! Tak to jest to, co może przynajmniej czasowo zaspokoić apetyt byłego wicepremiera, a obecnie adwokata znanego głownie z tego, że pisze pozwy Sikorskiemu. Niestety z tak szumnie reklamowanego wywiadu nie dowiadujemy się prawie nic o obecnych poglądach Romana. No może poza tym, że jest teraz owym konserwatywnym liberałem, że podoba mu się podejście Gowina do in vitro i że atak na kościół to błąd. To jednak trochę mało, żeby przekonać do siebie kogokolwiek... Tym bardziej, że Roman jakby nie zauważa, jak jest odbierany. I tu kolejne dolary przeciw orzechom można postawić, że większość widzi go jak taką babę z brodą, która przyjechała na występy razem z wędrownym cyrkiem. Wygląda dziwnie, nieważne, co gada, już nie gryzie, to można sobie fotkę z nim pamiątkową cyknąć i potem znajomym opowiadać, jakie to zjawisko do miasteczka przyjechało. No i na dowód można nawet tę fotkę z z autografem pokazać. Adwokatowi Sikorskiego umyka jeszcze jedno. Mianowicie to, jak pięknie wpisuje się w wizję lansowaną przez swojego śmiertelnego wroga, czyli Kaczyńskiego we własnej osobie. Ów znienawidzony przez Romana Kaczyński istnieje jeszcze na scenie politycznej, bo do perfekcji doprowadził umiejętność budowania swojego obrazu, jako jedynego obrońcy oblężonej twierdzy. Teraz ma nowy argument, który będzie cementował jego armię. Trzeba zewrzeć szeregi, bo Wielki Roman najął się do roli doradcy wojskowego barbarzyńskiej Platformy. To może tylko ułatwić Kaczyńskiemu przejmowanie kolejnych środowisk, szczególnie tych narodowych, z których Roman przecież wyrósł zanim dopadła go ewolucja w konserwatywnego liberała. I znowu zamiast szansy na alternatywę wobec wyniszczającego Polskę podziału sceny politycznej mamy wzmocnienie dychotomicznego układu. W całym, dwustronicowym wywiadzie z Giertychem, są jednak fragmenty świadczące o przebłyskach trzeźwiej oceny rzeczywistości. Nie bez przyczyn adwokat Sikorskiego prorokuje porozumienie przed wyborami miedzy Ziobrą i Kaczyńskim. Bo przecież nie jest chyba już żadną tajemnicą, że tak jak PO pączkując Palikotem jedynie zwiększało swój bilans penetracji sceny politycznej, tak PiS próbuje to robić Solidarną Polską. Tak jak chętnie stawiam dolary przeciw orzechom, tak jednak do smaku mi nie przypada ani miejsce, ani forma prezydenckiego orędzia Giertycha w Gazecie Wyborczej. Baba z brodą w Belwederze? Nie, dziękuję! Wystarczy mi widok Grodzkiej na Wiejskiej...
http://autonomiczny.blogspot.com/2012/03/oredzie-prezydenckie-giertycha-w.html
Doroboty
Nienawiść, pogarda i bluzgi – Antykatolicyzm wczoraj i dziś Od sowieckiego „Bezbożnika” i narodowo-socjalistycznego „Sturmera” poprzez „Fakty i Mity” oraz „Nie” – mamy do czynienia z tym samym przedsięwzięciem, które ma jeden, wspólny cel: obrażać i poniżać. Dzisiaj zwolennikom rozmaitych ruchów poparcia bezbożnictwa nie chodzi o to, by polemizować na przykład z zasadnością katolickiego kultu maryjnego. Wystarczy ubrać w maskę przeciwgazową ikonę Czarnej Madonny lub wmontować w czcigodny wizerunek twarz skandalistki. A wszystkie argumenty przeciw Kościołowi można wykrzyczeć na „pokojowych” i „tolerancyjnych” manifach. Zjawisko antykatolicyzmu w nowożytnych dziejach kultury Zachodu można po raz pierwszy zaobserwować w epoce reformacji. Oczywiście, Kościół już od chwili swojego powstania musiał stawiać czoła wrogim wobec jego nauki nurtom teologicznym i intelektualnym – historia ruchów heretyckich średniowiecza jest tego wymownym przykładem – jednak ujawniający się począwszy od szesnastego wieku antykatolicyzm był czymś nowym, przede wszystkim z powodu skali zjawiska. Kryzys reformacyjny był udziałem sporej części dawnej, zachodniej Christianitas sprzed 1517 roku. Pokaźny konglomerat antykatolickich fobii i stereotypów stał się odtąd udziałem całych społeczności w północnych Niemczech, Skandynawii czy na Wyspach Brytyjskich. Należy pamiętać także i o tym, że nigdy proces ten nie przebiegał bezboleśnie. Ludowe powstania w szesnastowiecznej Anglii w obronie Wiary Ojców były dowodem na to, że antykatolicka wizja, narzucana z góry, wymagała całej bezwzględności władzy państwowej – sprzymierzonej z programem protestanckim – by mieć szansę zagościć na dobre. Bez wsparcia państwa antykatolicyzm nie miał większych szans na utrzymanie się. Tak było w czasach arianizmu oraz ikonoklazmu, podobnie było w okresie reformacji. Epoka reformacyjna uczyniła z antykatolicyzmu propozycję socjologiczną i kulturową. Tożsamość całych narodów – jak na przykład angielskiego w drugiej połowie XVI wieku – budowano właśnie w oparciu o antykatolickie fobie. Nowość tego okresu polegała również na tym, że w tym celu wykorzystano uprawianą odtąd na szeroką skalę antykatolicką propagandę historyczną. Powstaje wówczas cała seria „czarnych legend” Kościoła, służących, jako propagandowy oręż w wojnie wytoczonej rzymskiej „Wielkiej Nierządnicy”. Inkwizycja, wyprawy krzyżowe czy kolonizacja Nowego Świata przez mocarstwa katolickie (Hiszpanię i Portugalię) były – i pozostają do naszych czasów – na podorędziu. Jednym z najskuteczniejszych narzędzi każdej propagandy jest oddziaływanie za pomocą strachu. Także pod tym względem reformacja była okresem wzorcowym. Pierwsza wielka teoria spisku, która robi karierę w dziejach nowożytnej Europy, dotyczyła jezuitów. Zrodzona na przełomie XVI i XVII wieku w kręgu protestanckim, co rusz podawała kolejne rewelacje o właśnie odkrytych „tajnych radach” (Monita Secreta) Towarzystwa Jezusowego, manipulującego zza kulis kolejnymi papieżami i władcami świeckimi. Kolejne wieki historii antykatolicyzmu to przede wszystkim utrwalanie tych stereotypów, które zrodziły się w epoce Lutra, Zwingliego i Kalwina. Zarówno w okresie oświecenia, rewolucji francuskiej czy dziewiętnastowiecznych „wojen o kulturę” katolicy byli przedstawiani, jako: obcy (religijnie i – co akcentowano zwłaszcza podczas Kulturkampfów – kulturowo), skąpani we krwi niewinnych (inkwizycja etc.), kosmopolici (jezuici), ale jednocześnie wojujący nacjonaliści (Polacy i Irlandczycy), chciwi władzy manipulatorzy (Towarzystwo Jezusowe, ostatnio zdetronizowane w tej roli przez Opus Dei). Dokładano też, co raz to nowe „dowody” do „czarnych legend” Kościoła. W drugiej połowie dziewiętnastego wieku rysuje się nowe zjawisko w tej panoramie antykatolickich stereotypów – pogarda. W propagandzie mającej uzasadnić celowość odgórnie narzucanej laicyzacji pojawiają się „moherowe berety” avant la lettre. Zarówno w Niemczech, we Francji, Włoszech czy Portugalii społeczność katolicka coraz bardziej jest traktowana, jako godna współczucia gromada osób starszych, słabiej wykształconych, z mniejszych miast (albo – co gorsza – z Bretanii, Wandei czy Bawarii). Wiek dwudziesty do pogardy dorzucił niespotykaną w poprzednich stuleciach dozę wulgarności. Od sowieckiego „Bezbożnika” i narodowo-socjalistycznego „Sturmera” poprzez „Fakty i Mity” oraz „Nie” – mamy do czynienia z tym samym przedsięwzięciem, które ma jeden, wspólny cel: obrażać i poniżać. Dzisiaj zwolennikom rozmaitych ruchów poparcia bezbożnictwa nie chodzi o to, by polemizować na przykład z zasadnością katolickiego kultu maryjnego. Wystarczy ubrać w maskę p-gaz ikonę Czarnej Madonny lub wmontować w czcigodny wizerunek twarz skandalistki. A wszystkie argumenty przeciw Kościołowi można wykrzyczeć na „pokojowych” i „tolerancyjnych” manifach.
Grzegorz Kucharczyk
Polscy wydawcy prasy popierają ACTA, mimo iż rzekomo popierali protesty Przedstawiciele największych polskich wydawców popierają kontrowersyjną umowę i wzywają rząd Donalda Tuska do jej przyjęcia. Nie przeszkadza to mediom w oficjalnym solidaryzowaniu się z protestującymi. W oficjalnym stanowisku, polska Izba Wydawców Prasy jednoznacznie poparła podpisanie kontrowersyjnej umowy. Według przedstawicieli polskich wydawców, „ACTA” nie stanowi żadnego zagrożenia a sprzeciw wobec tej umowy oparty jest na niewiedzy lub manipulacji opinią publiczną. Oficjalne stanowisko Izby w tej sprawie znane jest od końca stycznia. Zarząd Izby tworzą między innymi Piotr Niemczycki (reprezentant AGORA S.A.), Dorota Staniek (spółka Polskapresse), Witold Woźniak (Wydawnictwo Bauer), Joanna Pilcicka (Media Regionalne), Jacek Ślusarczyk (Tygodnik Powszechny) oraz Jerzy Baczyński (Polityka). Jak argumentuje zarząd Izby Wydawców Prasy, „poszanowanie praw własności intelektualnej odgrywa istotną rolę w rozwoju tych gałęzi gospodarki polskiej i europejskiej, które kreują nowe przemysły, technologie, dzieła sztuki i intelektu”. Opinie, według których proponowana umowa oznaczać będzie ograniczenie praw i wolności obywateli są, według Izby, zupełnie bezpodstawne. Twierdzenie, według których umowa znacząco zmniejszy ochronę prywatności w Internecie mają być „czystą manipulacją”. Polscy wydawcy z tych jak i innych powodów udzielili pełnego poparcie idei „ACTA i jej ratyfikacji w Polsce i w Unii Europejskiej”. W izbie zrzeszeni są między innymi wydawcy „Gazety Wyborczej”, „Super Expressu”, „Newsweek Polska”, „Komputer Świat”, „Gali” i wielu innych tytułów prasowych. Spółki te są równocześnie właścicielami wielu popularnych polskich portali internetowych. Tymczasem redakcje mediów należących do tych koncernów publicznie stanęły po stronie „oburzonych”, w mniejszym lub większym stopniu solidaryzując się z osobami protestującymi przeciwko tej umowie. Redakcjom nie przeszkodził w tym fakt, iż zatrudniają je spółki oficjalnie popierające „ACTA” i wzywające do jak najrychlejszego przyjęcia umowy. Co równie wymowne, spółki te są zrzeszone w organizacji, z którą kontrowersyjny projekt był najprawdopodobniej od samego początku konsultowany. Dwuznaczność całej tej sytuacji umknęła redaktorom i dyżurnym moralistom, zatrudnionym przez wydawniczych gigantów. W końcu, według szeroko spopularyzowanej interpretacji, za negatywnie przyjętym projektem stoją zupełnie odległe, bo amerykańskie grupy interesu. Polskiefakty.pl
Zmiana czasu – brak oszczędności energii Jak co roku admina trafia szlag na ciągnący się od lat siłą rozpędu idiotyzm zwany “zmianą na czas letni”, popierany do tej pory przez lemingów, bredzących coś o “oszczędnościach”, których nie ma, a za to jest negatywny wpływ na zdrowie u wielu osób. Ciekawe, ile lat zabierze geniuszom z Unii Europejskiej, biorących gigantyczne pensje opłacane z naszych podatków, likwidacja tego idiotyzmu. Zimnemu czekiście Putinowi wystarczyła jedna decyzja. Zmiana czasu nie wpływa znacząco na oszczędności w zużyciu energii. Dziś w nocy przesuwamy wskazówki zegarów z 2.00 na 3.00. [Już się stało - wk...y admin]
Firmy energetyczne obalają jednak mit, że wprowadzenie czasu letniego oznacza niższe rachunki za prąd. Marian Kilen, dyrektor do spraw obrotu energią koncernu Fortum w rozmowie z IAR podkreśla, że oszczędności, jeśli już się pojawią to bardzo symboliczne. ”W naszych rachunkach różnicy nie zobaczymy. Oszczędności mogą sięgnąć najwyżej kilku groszy.” – twierdzi Marian Kilen. Historycznie zmiana czasu miała na celu lepsze wykorzystanie światła dziennego na rzecz zmniejszenia zużycia energii elektrycznej. Zdaniem Mariana Kilena, obecnie te argumenty przestały być aktualne.” Zmiana czasu miała znaczenie dawno temu, gdy najwięcej energii pochłaniało oświetlenie ulic i domów. Obecnie wraz ze wzrostem efektywności energetycznej udział oświetlenia w całkowitym rachunku za prąd jest niewielki” – podkreśla. Dziś czas zimowy i letni stosuje się w około 70 krajach na całym świecie. Obowiązuje on we wszystkich krajach europejskich- z wyjątkiem Islandii- i wielu innych, m.in. w USA, Kanadzie, Meksyku, Australii i Nowej Zelandii. Jedynym wysoko uprzemysłowionym państwem, które nie wprowadziło czasu letniego, jest Japonia. Jednak na przykład Rosja i Ukraina zrezygnowały ze zmiany czasu nie znajdując dla niej realnego uzasadnienia. Tomasz Majka
Dlaczego warto zmienić sposób finansowania Kościoła? Rząd Donalda Tuska ma nie lada problem z reformą emerytalną. Chociaż ZUS bankrutuje, lud wydaje się tym zupełnie nie przejmować, wierząc, że rząd posiada rodzaj kapelusza iluzjonisty, z którego minister finansów może wyciągnąć każdą kwotę, niczego wcześniej tam nie wkładając. Ogólnie panuje przekonanie, że rząd jest „be”, gdyż nie chce dać pieniędzy na emerytury, a wszak budżet państwa nie posiada dna. Niestety, nawet w zaawansowanym socjalizmie tak nie jest. Dlatego Donald Tusk postanowił przepchnąć reformę emerytalną po cichu, koncentrując głupawą opinię publiczną na igrzyskach. Najpierw rzucono pomysł, aby Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro stanęli przed Trybunałem Stanu za „morderstwo” (czy dobrze rozumiem?) na Barbarze Blidzie. Niestety, Kaczyński to cwany lis, który natychmiast się zorientował, jaka to by była dla niego szansa, i sam ogłosił, że chce przed Trybunałem stanąć. Być może pamięta, że postawienie Adolfa Hitlera przed sądem oznaczało darmowy czas antenowy w ówczesnych mediach i ostatecznie wyniosło go do władzy. Bardziej infantylny politycznie Ziobro nadal nie rozumie, jaka to szansa… Rząd szybko zrozumiał, że Trybunał Stanu, jeśli się odbędzie, będzie wielkim recitalem Kaczyńskiego. A więc trzeba znaleźć inne paliwo zastępcze: Fundusz Kościelny. Zamiast emeryturami, cała Polska ma tedy żyć pytaniem, czy budżet państwa ma łożyć na Kościół, czy też każdy obywatel ma dać 0,3% ze swojego podatku? Pomijając pijarowski charakter tego projektu, nie uważam go za zły dla Kościoła, choć za fatalny dla rządu, co natychmiast zrozumiał SLD. Teoretycznie SLD przeciwstawia się temu projektowi, gdyż wierni mogliby sypnąć odpisami i biskupi mieliby pieniądze na nowe samochody, zapewne lepsze od poselskich. W rzeczywistości postkomuniści, jako wybitni praktycy władzy, wiedzą, że Fundusz Kościelny jest idealnym narzędziem etatyzacji Kościoła. Już Leszek Miller praktykował kupczenie majątkiem skarbu państwa w zamian za poparcie biskupów dla akcesji Polski do Unii Europejskiej. Te kilkadziesiąt milionów rokrocznie wypłacanych z budżetu Kościołowi stanowi poręczne narzędzie władzy, dające gwarancje, że hierarchowie nie urwą się z demoliberalnego łańcucha. Można ich zawsze szantażować i straszyć obcięciem Funduszu, zmniejszeniem wpłat, zmuszając do milczenia w ważnych sprawach politycznych i moralnych. Nie znam kulis tych spraw, ale jestem pewien, że rządy takich narzędzi już nieraz używały. Gdy zaś wierni dobrowolnie przepiszą 0,3% podatku na Kościół, to będzie się to działo bez udziału i pośrednictwa państwa, a więc niezależnie od oceny władz, czy duchowni są odpowiednio spolegliwi, czy też spolegliwi nie są. Sama zaproponowana przez rząd zasada zwiększa, więc praktyczną niezależność Kościoła od państwa. Dlatego każdy katolik, który nie wyznaje zabobonów gallikańsko-józefiańskich, winien propozycję tej zasady poprzeć. Pomysł ten jest krytykowany jednak w licznych środowiskach katolickich i kościelnych. Nie wspominam tu o pisowskiej opozycji, wieszczącej „wojnę z Kościołem”, „zapateryzm” i coś tam jeszcze, bowiem dla PiS każde działanie rządu Donalda Tuska ex definitione jest antypolskie, antykatolickie, antyludzkie i agenturalne. Krytyka płynie jednak także z szeregów polskiego episkopatu. Dlaczego więc biskupi nie chcą zdobyć większej niezależności od państwa? Odpowiedź wydaje się prosta.
Po pierwsze: mamy dziś fikcję, że w Polsce katolicy stanowią 95 czy nawet 98% obywateli. To oczywiście bajka – w końcu ktoś głosował na Ruch Palikota, SLD i lewe skrzydło PO. Tych, którzy głosowali na wrogów katolicyzmu i Kościoła, jest u nas znacznie więcej niż 2-5%. Odpis podatkowy czarno na białym pokaże, ilu w Polsce jest ludzi, którzy czują się związani z Kościołem, choć na tyle, aby w zeznaniu podatkowym postawić krzyżyk w rubryce „odpis na związek wyznaniowy” i wpisać tam „Kościół katolicki”. Pierwszy rok obowiązywania tej zasady może nie być jeszcze reprezentatywny, gdyż nie wszyscy będę wiedzieli, jak odpis zrobić. Potem jednak się nauczą i… No właśnie, ilu Polaków taki odpis zrobi? 95%? Wątpię. Moim zdaniem, będzie to jakieś 60-70%. Pokaże to czarno na białym, że Kościół stracił 1/3 wiernych. Wprawdzie biskupi to dobrze wiedzą, ale wolą utrzymywać fikcję. Dla wygody psychicznej.
Po drugie: istniejący system jest dla Kościoła w sumie wygodny. Cokolwiek wierni by sądzili o duchownych (a bywa z tym różnie), to coroczna kwota przelewu jest taka sama. Po wprowadzeniu odpisu duchowni będą musieli zacząć się starać – pod groźbą, że wierni „zagłosują nogami”. Każdy człowiek – i to jest zachowanie normalne – woli nie musieć się starać niż musieć. Inna sprawa, że celem istnienia Kościoła nie jest „lenistwo w służbie Bożej”, lecz intensywna działalność misyjna, ewangelizacyjna i umacnianie w wierze już ochrzczonych. Jeśli duchowni będą musieli się starać, to wyjdzie to Kościołowi tylko na dobre.
Reasumując: uważam, że episkopat powinien przyjąć propozycję rządu, co do metody finansowania Kościoła. Jest to rozsądne pole do dalszych negocjacji. Kwestią kontrowersyjną winna być raczej wysokość odpisu. Czy ma to być 0,3, 0,4 czy na przykład 0,5%. Jako katolik rzymski, przyzwyczajony, że Kościół ma prawo do dziesięciny, gotów jestem zrobić ze swojego PIT-a odpis znacznie większy niż 0,3%. Jeśli mam dać pieniądze socjalistycznemu państwu, które większość przeje i rozkradnie, to zdecydowanie wolę dać Kościołowi. A im odpis będzie większy, tym lepiej. Więcej, gotów byłbym nawet wrócić do dziesięciny, o ile Kościół ponownie zająłby się za te pieniądze szkolnictwem, dobroczynnością czy prowadzeniem szpitali. Gorąco popieram pomysł, aby wymienionymi problemami nie zajmowało się więcej nasze „ukochane” państwo, lecz aby ponownie zajęły się nimi związki wyznaniowe. Lepiej byłoby dać te 10% od dochodu Kościołowi niż aktualne 50% socjalistycznemu państwu. Ciekawe, który szpital – państwowy czy też katolicki – oferowałby opiekę medyczną na wyższym poziomie. Adam Wielomski
To nie miało prawa się zdarzyć My jesteśmy spokojni, bo nasza moc pochodzi od Stwórcy. On nie dopuści, by Jego dzieło zostało zniszczone nawet przez najpotężniejszego wroga. Jednak to, co działo się w kraju w ostatnich latach, rzeczywiście było upokarzające. Wstyd mi, że na Krakowskim Przedmieściu zabrakło miejsca na krzyż. To, co tam się działo, pokazało jednak, że jest w narodzie duch – z biskupem drohiczyńskim Antonim Dydyczem rozmawiają Katarzyna Gójska-Hejke i Rafał Dudkiewicz. Przede wszystkim chcieliśmy zapytać o przedstawione przez ministra Boniego propozycje rządu, dotyczące zmian w kwestiach związanych z finansami Kościoła. Jakby ksiądz biskup skomentował tryb ogłoszenia tych propozycji i sam pomysł likwidacji Funduszu Kościelnego i wprowadzenia odpisu od podatku dochodowego? Myślę, że trudno to komentować, można się tylko dziwić. Bo ktoś, kto od 200 lat żyje tutaj nad Wisłą i Bugiem, wie, że często może się spodziewać najgorszego. Rozbiory, okupacja, PRL… Pojawiły się nowe struktury i nowe metody administrowania naszym państwem, ale wciąż byliśmy zaskakiwani, brak było nawet elementarnej sprawiedliwości. Są tylko jakieś nie zawsze jasne interesy, które teraz wypływają, spotykamy się z naciskami.
Trafiło się nam kilkanaście lat względnego spokoju, trochę odsapnęliśmy, i znów zaczynają się konflikty. Bo sytuacja oczywiście będzie powodowała napięcie ze względu na to, że wszyscy nasi rodacy są przyzwyczajeni do pewnej formuły związanej z kwestiami finansowymi Kościoła. Żeby przygotować naród do tak głębokiej zmiany, trzeba czasu, a zmienić sposób myślenia nie jest łatwo. Pamiętam, jak było z katechizacją w latach 60. Kiedy usuwano naukę religii ze szkół w 1962 i 1963 r., ludzie byli zdezorientowani. Niektórzy byli wciąż przekonani, że dzieci uczą się jej w szkole. Informacje o tym, że muszą już chodzić do sal katechetycznych przy kościołach, bardzo długo nie docierały do wiernych. Ludzie byli po prostu tym zaskoczeni, nie wierzyli, że jest to możliwe, żeby w Polsce nie było religii w szkole.
A jak ocenia ksiądz biskup pomysł wprowadzenia odpisu od podatku dochodowego? Przecież tego podatku nie płacą np. rolnicy… Trudno na to odpowiedzieć, bo są wprawdzie kraje, gdzie coś takiego jest praktykowane, ale tam wyglądało to jednak inaczej. Przede wszystkim wprowadzenie takiego systemu poprzedzały rozmowy fachowców znających się na ustawodawstwie i finansach. Bo trzeba przecież brać pod uwagę cały system podatkowy kraju i choćby fakt, czy ktoś będzie mógł w ogóle przekazać ten ułamek procenta od podatku. My zostaliśmy tym zaskoczeni i trzeba o tym powiedzieć z przykrością, szczególnie, że dotyczy to niemal wszystkich Polaków. Kościół katolicki nie jest przecież u nas jakąś obcą strukturą, ma za sobą tysiąc lat obecności i ogromne doświadczenie. Ale jak możemy spodziewać się, że nasze stanowisko będzie brane pod uwagę, kiedy kilka dni temu jeden ze znanych polityków w telewizji powiedział, że czas skończyć z tym, że w Polsce budynki sakralne i kościoły wyglądają ładnie i są odnowione, a budynki publiczne są zaniedbane. Więc o to tu chodzi? Trzeba się cieszyć, że jest instytucja, która dba o te obiekty, choć nie ma bezpośredniego dostępu do funduszy państwowych. Kościół, który otrzymuje tylko niewielkie dotacje, potrafi te dobra utrzymać, wykładając często własne środki. Pamiętajmy, że Kościół, choć nie dysponuje wielkimi środkami materialnymi, dba też o to, by prestiż Polski w świecie był wysoki. A przyczynił się do tego głównie dzięki osobie Jana Pawła II, a także dzięki temu, jak naród odpowiedział na wezwanie i nauczanie papieża swoją obecnością, entuzjazmem i wspólnym przeżywaniem. Dziś mamy niestety do czynienia z tendencją podobną jak w marksizmie – próbą sprowadzenia wszystkich na dół. Wtedy nie wolno było, aby ktoś lepiej gospodarował czy miał jakieś osiągnięcia. Mamy teraz nawrót tej tendencji, ale mam nadzieję, że ze zmianą kolejnych pokoleń komunizm jednak przejdzie do historii.
Jaka jest zdaniem księdza biskupa geneza wystąpienia z tymi zmianami? Czy jest to motywowane jedynie oszczędnościami budżetowymi, jak twierdzi rząd, czy też jest to jakaś wczesna faza akcji przeciw Kościołowi? W czasach komunizmu mówiono: kto zawierzy komunistom, już został oszukany. Nie wiem, czy nie należy podobnie podejść do obecnej sytuacji. Trudno powiedzieć. Mówimy o sprawach finansowych, tutaj wszystko można dokładnie policzyć i podejść do tego rozsądnie. Niestety nie wiemy, jak i gdzie powstała ta koncepcja, ani kto ją wypracował. To wskazuje, że mamy do czynienia z manipulacjami. Nie, dlatego, że chodzi o Kościół, tylko, dlatego, że nie pozwala się włączyć do tej dyskusji społeczeństwa. Mamy np. wielu wybitnych ekonomistów, którzy troszczą się o Polskę, ale nie zaproszono ich do tych prac. To samo pytanie możemy postawić o system ubezpieczeń społecznych, do dziś po latach komunizmu niezreformowany. Albo o sytuację z budową dróg. Nie widać, gdzie idą te dotacje z Unii na infrastrukturę. Kościół nie domaga się przecież niczego nadzwyczajnego. Weźmy pod uwagę Komisję Majątkową. To paranoja, że najpierw zabrano Kościołowi wiele obiektów i dóbr, czego sam byłem świadkiem, które potem zrujnowano.
Strona rządowa używa argumentu, że Kościół odzyskał już wszystkie odebrane przez komunistów dobra. Zwrócono dotąd zaledwie część zabranej ziemi. A co z obiektami – szpitalami, szkołami, przedszkolami, domami parafialnymi? To wszystko można było wycenić. Dlaczego tego nie zrobiono? Nam zależało na wyjaśnieniu sytuacji. Tymczasem wydaje się, że chodziło o jakieś nielegalne działania, łatwiejsze do przeprowadzenia w sytuacji braku jasności. Obecnie nikt za to nie odpowiada, a zniszczenia i straty się przecież dokonały.
Donald Tusk mówił kilka miesięcy temu o tym, że nie będzie „klękał przed księdzem”. A teraz mamy próbę przerzucenia kosztów katechizacji na samorządy, czyli jasny sygnał niechęci do Kościoła. Myślę, że problem stosunku państwa do szkolnictwa powinien być poddany ogólnonarodowej dyskusji. Bo sprawa oświaty to nie jest jakiś nieistotny dodatek do polityki czy gospodarki. To coś fundamentalnie ważnego. Przecież wiadomo, że „takie będą Rzeczypospolite, jak młodzieży chowanie”. Tymczasem mamy do czynienia z ciągłymi reformami, które psują system oświaty. Elementarz Falskiego funkcjonował przez 80 lat, a teraz mamy wciąż nowe podręczniki, drukowane chyba tylko z myślą o zysku. Myślę, że naród powinien się obudzić i zażądać debaty nad zjawiskiem osłabiania oświaty. Problem wychowania i formacji jest dyskutowany i u nas, i w Europie. Ale u nas idzie się najdalej w kierunku zubożenia systemu oświatowego. Kiedy Kościół tworzył w średniowieczu pierwsze szkoły, było w nich zwykle tylko kilku uczniów. Obecnie stawia się na masowe, techniczne kształcenie, a zapomina się o wychowaniu i rozwoju psychiki dzieci. Religia przeszkadza tym, którzy tych zmian dokonują, bo pozwala dzieciom patrzeć na świat inaczej, nie dać się łatwo manipulować. Tu trzeba wspomnieć o mass mediach, które stworzyły możliwość manipulacji na niezwykłą skalę. Przecież dawniej trzeba było ludzi przekonywać w indywidualnych rozmowach. Teraz telewizja pozwala na dotarcie do milionów, a techniki manipulacji są ogromnie rozbudowane. Zatem tym bardziej musimy bronić wychowania religijnego, które uodparnia na manipulacje. Ludzie bez własnej świadomości łatwo się gubią. Znany myśliciel Henryk Elzenberg mówi, że kultura to wysiłek człowieka na przestrzeni wieków we wprowadzaniu w życie różnych wartości. Mass media skłaniają ludzi do przyjmowania bez wysiłku tego, co przygotowano dla nich w jakimś studio. To ogromnie zubaża. A jeśli chodzi o finansowanie, to przecież wymaga ono takich samych środków, niezależnie od tego, czy będą one wypływać z ministerstwa czy z samorządu. Więc chodzi tu raczej o skonfliktowanie ludzi, bo samorządy staną przed trudnym wyborem, na co przeznaczyć środki.
Może właśnie o to chodzi, aby nie było pieniędzy na religię? Przecież wiadomo, że samorządy borykają się z ogromnymi problemami finansowymi, muszą np. zamykać szkoły. Nie chcę podejrzewać naszego rządu o to, że co innego mówi, a co innego myśli i robi.
A może jest tak, że zbieramy teraz owoce milczenia episkopatu, gdy walczono o krzyż na Krakowskim Przedmieściu? Doszła wtedy do głosu niewielka, ale hałaśliwa mniejszość, która w normalnych warunkach byłaby gdzieś na marginesie. Tymczasem w czasie tamtych wydarzeń uzyskała ona prawo obecności w życiu publicznym, a przez media była wręcz promowana. Tego wykluczyć się nie da. Widzieliśmy już w historii takie zawirowania, gdy gromadzi się tak wiele postaw negatywnych, że dochodzi do ich ujawnienia. Czy mamy do czynienia z takim momentem w Polsce? Różne były formy agresji przeciw Kościołowi: polityczne, gospodarcze, kulturowe. W tej chwili idzie o kwestie cywilizacyjne – wartości i moralności. Mamy do czynienia z atakiem na prawdę, co ogranicza człowieka, bo przecież trzeba pamiętać, że zawsze atak na Kościół jest atakiem na człowieka. Ci, którzy uczestniczą w tej grze, powinni mieć świadomość, że skutki uderzają też w nich samych. Prześladowcy Kościoła przechodzili zwykle do historii w niesławie. My jesteśmy spokojni, bo nasza moc pochodzi od Stwórcy. On nie dopuści, by Jego dzieło zostało zniszczone nawet przez najpotężniejszego wroga. Jednak to, co działo się w kraju w ostatnich latach, rzeczywiście było upokarzające. Wstyd mi, że na Krakowskim Przedmieściu zabrakło miejsca na krzyż. To, co tam się działo, pokazało jednak, że jest w narodzie duch. Obecna sytuacja przypomina trochę kryzys, który miał miejsce w XIX w., opisany w „Dziadach” przez Mickiewicza, kiedy w Warszawie zapanował cynizm i niewiara w naród. Ale jednak przyszedł potem na szczęście moment oczyszczenia. Myślę, że ci ludzie, którzy tak niegodnie zachowywali się na Krakowskim Przedmieściu, kiedyś będą się tego wstydzili.
Jak pokazała tzw. manifa, poziom radykalizmu i agresji ciągle jednak wzrasta… Te wydarzenia pokazały jednak też coś innego. Gdy we wszystkich tych demonstracjach brało udział w sumie ok. 3 tys. osób, to wszystkie telewizje informowały o nich od rana do wieczora. A gdy tydzień wcześniej 20 tys. przeszło przez Kraków pod hasłem walki o prawdę, protestując przeciwko odebraniu TV Trwam prawa do nadawania naziemnego, stacje telewizyjne w ogóle o tym nie informowały. Jak walczyć z takimi manipulacjami? My nigdy nie będziemy się posługiwać takimi metodami, bo krzyż jest znakiem prawdy. Skąd wzięły się takie zachowania? Trzeba pamiętać, że w czasach PRL nie wszędzie udawało się docierać z katechizacją. Zwłaszcza w dużych miastach nie było to łatwe. I nie myślę tu nawet o środowiskach służb mundurowych, gdzie większość dzieci nie posiadała świadomości religijnej. Po prostu nie wszędzie udawało się zorganizować punkty katechetyczne. To trzeba też odrabiać. Byłoby naiwnością powiedzieć, że cała Polska jest katolicka, a Kościół ma niewiele do zrobienia. Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu ujawniły jednak groźną chorobę. Kiedy byłem niedawno we Włoszech, odwiedziłem prezydenta jednego z regionów. W gabinecie miał krzyż i figurkę Matki Boskiej. A u nas? Zapewne krytykowano by go za to. W ambasadzie RP w Wiedniu w dawnej kaplicy jest teraz składzik… Te kłopoty, które mamy w tej chwili, to wynik złego uformowania pokolenia, które wyrastało w PRL, a które teraz rządzi.
Jak ksiądz biskup postrzega zaangażowanie świeckich w Kościele? Zaskoczę państwa, ale jestem zdania, że siła Kościoła polskiego bierze się właśnie stąd, że był budowany przez świeckich. Gdy weźmiemy np. kolędę Karpińskiego „Bóg się rodzi”, to bogactwo zawartych w niej treści teologicznych zadziwia współczesnych profesorów teologii. Podobnie było w XIX w. – Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Norwid… Większość pieśni wielkopostnych, które śpiewamy do dziś, powstała właśnie wtedy. Kultura polska jest głęboko chrześcijańska, a Kościół w Polsce jest silny świeckimi.
Na zjazd laikatu w Gnieźnie nie został jednak zaproszony nikt ze środowiska „Gazety Polskiej” czy Radia Maryja. Nie znam tej sprawy. Ale cenię działalność środowisk niezależnego dziennikarstwa, bo przełamują monopol, który teraz praktycznie powstał w mediach. Gdzie moglibyśmy bez tych środowisk dowiedzieć się prawdy np. o budowie dróg, prywatyzacjach czy likwidacji stoczni? Siła tego monopolu jest duża – potrafi zniszczyć ludzi oszczerstwem i kłamstwem. Niestety, nie byliśmy w stanie wybronić tych, których można nazwać męczennikami XXI w., bo walka zła z dobrem, kłamstwa z prawdą jest bezpardonowa. Ale na wszystko trzeba patrzeć poprzez krzyż. Chrystus nam to zresztą wszystko przepowiedział, że postawią przeciw nam fałszywych świadków i trybunały będą na nas wydawać wyroki. Zwycięstwo należy jednak do prawdy i miłości. Człowiek może się zmienić. Tylko w Kościele jest miejsce dla św. Pawła…
Kiedy broniliśmy krzyża na Krakowskim Przedmieściu, czuliśmy się jednak osamotnieni. Nie usłyszeliśmy mocnego głosu ze strony hierarchii Kościoła, że tak dalej być nie może. To zresztą zaczęło się już wcześniej, po tragedii smoleńskiej, kiedy część społeczeństwa opowiedziała się przeciw żałobie, co w naszej kulturze było niepojęte. Oczywiście z tym się zgadzam. Mogę tylko powiedzieć, że zostawmy Bogu ocenę popełnionych błędów. Nie należy tracić nadziei. A tragedia smoleńska, pamięć tych 96 osób, powinna być czczona, bo oddali swoje życie w służbie ojczyźnie. To nie miało prawa się zdarzyć. Przecież nie w takich warunkach samoloty pomyślnie lądują. Powinniśmy, więc pamiętać. Nie po to, żeby się mścić, tylko żeby eliminować przyczyny.
Jak ksiądz zauważył na początku, władza nie jest zainteresowana rzeczywistym dialogiem z obywatelami. Podobnie jak teraz widać, że nie jest zainteresowana dialogiem z Kościołem. Po prostu oznajmia swoje decyzje i oczekuje podporządkowania. Społeczeństwo jest bardzo osłabione przez emigrację. Trzeba sobie uświadomić, że wyjechały dwa miliony najaktywniejszych młodych ludzi. To odczuwalny brak. Ale to nie zwalnia nas z odpowiedzialności. Podobnie jak po powstaniach, gdy emigrowały elity, a polskość przetrwała w zaściankach. Musimy też teraz tworzyć takie zaścianki – tam gdzie mieszkamy, nawiązując kontakty, spotykając się.
Co ksiądz biskup sądzi o Wielkim Wyjeździe na Węgry? Węgry są dla mnie bliskim krajem – znam je dobrze. Każdy gest, jak ten właśnie, który pomaga jednoczyć się narodom na bazie wartości, zasługuje na szacunek i poparcie. Katarzyna Gójska-Hejke, Rafał Dudkiewicz