"Gazeta" próbuje sprowokować Jarosława Kaczyńskiego? Powrót "Gazety Wyborczej" do konfrontacyjnej strategii i jątrzenia w sprawie pogrzebu prezydenta na Wawelu ma na celu sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego. Chodzi o wepchnięcie go w polaryzującą retorykę w stylu Jana Pospieszalskiego, co gwarantuje przegraną PiS - pisze prof. Jadwiga Staniszkis Gdybym chciała grać tak samo brutalnie jak "GW" mogłabym zapytać, czy zdają sobie sprawę, że w dokumentach katyńskich są też zapewne nazwiska polskich komunistów z Wilna i Lwowa, którzy służyli jako tłumacze i - w pewnym sensie - selekcjonerzy przyszłych ofiar (chodzi o wypełniane przez nich "ankiety"). Wielu z tych ludzi było potem dygnitarzami w PRL. A także ojcami, teściami i przyjaciółmi rodziny. Więc nie zaczynajmy znów wojny na trumny, bo może się okazać obosieczna! Walka wyborcza nabiera tempa, ale trzeba być bardzo uważnym. Ja na przykład mam dylemat, bo zgadzając się z rekomendacjami i krytyką zawartą w listach gen. Petelickiego do premiera i posłów, nie mogę zapominać, że popiera on Olechowskiego. I każda radykalna i dobrze uargumentowana krytyka rządu (z rachubami, że będzie też wojna na haki - oby nie), zwiększa szanse odpadnięcia Komorowskiego i wejścia do II tury Andrzeja Olechowskiego, mimo że dziś ma tylko 3% poparcia. A tam poprze go - przeciwko Kaczyńskiemu - i PO, i SLD. Mieliśmy przecież już wcześniej i sugestie Aleksandra Kwaśniewskiego, i zaproszenie do prawyborów przez Donalda Tuska. A wygrana Olechowskiego byłaby policzkiem dla ludzi z opozycyjną biografią.
Jeszcze więc raz: Jarosław Kaczyński wygra tylko w kampanii merytorycznej i wygodniejszym przeciwnikiem jest "osłabiony" Komorowski w II turze. Jego SLD raczej nie poprze. Nie dać się sprowokować i pokazać, że PiS jest cool. Prof. Jadwiga Staniszkis
Profesor Staniszkis grozi "Wyborczej" wojną na trumny W portalu Wirtualna Polska pisze: "Powrót>>Gazety Wyborczej<< do konfrontacyjnej strategii i jątrzenia w sprawie pogrzebu prezydenta na Wawelu ma na celu sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego. Chodzi o wepchnięcie go w polaryzującą retorykę w stylu Jana Pospieszalskiego, co gwarantuje przegraną PiS". I dalej: "Gdybym chciała grać tak samo brutalnie jak >>GW<<, mogłabym zapytać, czy zdają sobie sprawę, że w dokumentach katyńskich są też zapewne nazwiska polskich komunistów z Wilna i Lwowa, którzy służyli jako tłumacze i - w pewnym sensie - selekcjonerzy przyszłych ofiar (chodzi o wypełniane przez nich >>ankiety<<). Wielu z tych ludzi było potem dygnitarzami w PRL. A także ojcami, teściami i przyjaciółmi rodziny. Więc nie zaczynajmy znów wojny na trumny, bo może się okazać obosieczna!". Jarosław Kaczyński wypominał redaktorom "Gazety" rodziców w KPP, ale o mordowanie w Katyniu jeszcze naszych przodków nie oskarżano. Jadwiga Staniszkis, która na pewno będzie jedną z gwiazd komitetu honorowego kandydata na prezydenta Jarosława Kaczyńskiego, poszła znacznie dalej niż jej kandydat. Nie rozumiem tylko, dlaczego nazywa to walką na trumny? Wydaje mi się, że zgodnie z tradycją PiS, to raczej wojna na dziadków. Nie znam wszystkich "gazetowych" dziadków ani ojców, ale sam mężnie mogę stanąć - nigdy się Jadwigi Staniszkis nie bałem. Otóż dziadek mój handlował przed wojną artykułami sanitarnymi w Radomsku. W Katyniu go nie było, pojechał do Treblinki. Chodził w chałacie, więc gdyby w latach 30. wybrał się do Warszawy na Krakowskie Przedmieście, to mógłby dostać po mordzie od tatusia Jadwigi, który wtedy z kolegami z ONR Falanga polował na Żydów. Melduję również, że mój ojciec też nie pomagał mordować polskich oficerów w Katyniu. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie do getta ławkowego zaganiali go koledzy tatusia pani profesor Staniszkis. Wojnę przeżył rzeczywiście w Związku Radzieckim, ale na Uralu. Nigdy nie był dygnitarzem w PRL. Dodać jeszcze chciałbym, że nic nie mam do ojca Jadwigi Staniszkis. Pan Witold Staniszkis po wojnie budował polskie porty i siedział w komunistycznym więzieniu. Ja też siedziałem w komunistycznym więzieniu. W 1968 r. komuniści zorganizowali okropną antysemicką nagonkę i siedziałem wtedy w jednej sprawie z Jadwigą Staniszkis. Bywa często, że jestem zażenowany różnymi jej wypowiedziami, ale nigdy jeszcze tak mi za nią nie było wstyd jak teraz. Seweryn Blumsztajn
Co się stało profesor Staniszkis? Kiedyś poparła Lecha Wałęsę, dziś wspiera Jarosława Kaczyńskiego. Jej prawo, oczywiście. I nie pisałbym o niej, gdyby nie jej najnowsza wypowiedź na temat polskich Żydów rzekomo kolaborujących z NKWD w zbrodni katyńskiej. Celnie komentuje ją Seweryn Blumsztajn. Blumsztajn zna panią profesor od wielu lat osobiście, ja znam ją tylko z logosfery, z książek, wywiadów, analiz prasowych, występów w telewizji. Jedne mnie ciekawiły, czasem przekonywały, inne nie. To jest normalne. Ale z najnowszym etapem ewolucji (a może to nie jest ewolucja, lecz kontynuacja?) jej myślenia o sprawach polskich, mam kłopot. Staniszkis ma wpływ na część opinii publicznej, a to jakoś zobowiązuje. Pewnych rzeczy po kimś mającym autorytet publiczny się nie spodziewamy. Mianowicie publicznych insynuacji nie popartych cieniem dowodu. Tego można się spodziewać po komisarzach ideologicznych IV RP w polityce i mediach, ale nie po poważnych uczonych z międzynarodową pozycją. W swym czwartkowym oświadczeniu prezes kandydat Kaczyński nie wyzywał oponentów od ZOMO, ani nie obiecywał obywatelom wczasów w ciepłych krajach. Roztaczał wizję Polski spełniającej marzenia o sile i dumie. Usłyszałem w jego słowach ton pani Staniszkis, która też mówiła o marzeniu o innej Polsce jako dostatecznym tytule Lecha Kaczyńskiego do Wawelu. Przypadek? Chyba nie. Pani profesor zdaje się być wunderwaffe PiS w kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego na froncie inteligenckim. Jak skuteczna to broń, okaże się już niedługo. Kto jak kto, ale inteligencja chyba się jednak zorientuje, że coś tu nie gra. Na Żeromskiego obóz pana Kaczyńskiego nie ma monopolu, tak jak na patriotyzm i moralność publiczną. Żeromszczyzna czyli współczesny kształt marzeń o lepszej Polsce, jest dziś dobrem wspólnym, choć ma wiele wariantów. Adam Szostkiewicz
Kto kieruje szkołą? Jak mówił śp. Stefan Kisielewski: „Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju!” Oto drobna ilustracja, którą opisałem pod tytułem: Zdumiony zdumieniem
Odbył się konkurs na dyrektora szkoły w Koniuszowej. Głosowała komisja powiatowa - i z powszechnie szanowanym dotychczasowym dyrektorem, p. Kazimierzem Gargulą wygrał p. Jarosław Gliński, radny powiatu. Słyszę głosy zdumienia i oburzania. Zdumiewają mnie one. Jeśli p. Gargula dobrze prowadził szkołę, to powinien być właścicielem świetnie prosperującej szkoły prywatnej. Bo "wybraliby" Go rodzice - poprzez zapisanie dzieci do Jego szkoły. Skoro szkoła jest reżymowa, a głosują ludzie powiązani z Radą powiatu, to trudno się dziwić, że zwyciężył radny powiatu! Taki wynik, jaki regulamin. Gdy restauracje były reżymowe, a nie prywatne, dyrektorami tez zostawali krewni-i-znajomi partyjnych sekretarzy. Konsumentom zależy na otrzymaniu dobrego towaru. Politykom - na wyniku politycznie właściwym. Chcieliście Państwo mieć szkolnictwo drogie, ale za to państwowe - zamiast prywatnego, taniego i dobrego - to macie! Tylko nie dziwcie się temu, co otrzymujecie! To bardzo ważne rozróżnienie. Wolny Rynek to TEŻ swego rodzaju d***kracja; tyle, że na rynku decydują ci, którzy są zainteresowani – czyli tu rodzice i właściciele szkół – natomiast w d***kracji decydują wszyscy; a 90% z nich nie ma pojęcia, nad czym głosuje. Przypominam słynną historię z czasów stalinowskich jeszcze. Samolot Warszawa-Poznań. Po starcie wychodzi przedstawiciel załogi – i oświadcza: „Dla szybszego wykonania Planu Sześcioletniego załoga postanowiła nie oddawać tego samolotu do generalnego remontu – i choć ma on resurs 2 miliony kilometrów, postanowiliśmy przelecieć nim 5 mln km!” W tym momencie wstał obecny wśród pasażerów I sekretarz wojewódzki PZPR i krzyknął: „Natychmiast zawracać i lądować”. Co wykonano. Otóż ten sam sekretarz na pewno siedząc przy biurku z uśmiechem pobłażania i zaakceptowałby takie „z'obowiązanie produkcyjne”. Niestety: w euro-socjaliźmie o wszystkim decydują ci, co siedzą za biurkami.
My przy rydwanie Wakacje to marny czas do zajmowania się polityką zagraniczną – podobnie jak piąta nad ranem to podła godzina na wstawanie. Właśnie dlatego wojskowi zaczynają ataki o piątej rano – a Hitler przygotował atak na Polskę na koniec sierpnia. Oczywiście – by było już po żniwach. Rolnikom nie wolno przeszkadzać w ich zbożnym trudzie... U nas wakacje – a w niemieckim „Związku Wypędzonych” wrze. Konkretnie: toczy się walka o tezę, że to Polacy wyrzucili Niemców z Ziem Utraconych – dla nas „Odzyskanych”. To akurat nie jest prawdą. Niemców od siebie, na mocy tzw. „Dekretów Beneša”, wyrzucili Czesi. Z Polską było inaczej. Ponieważ ziemie za Bugiem zagarnęli Sowieci, Józef Stalin wymógł na Aliantach przyznanie Polsce ziem po Świnoujście, Szczecin, Słubice i Zgorzelec – i była to robota Aliantów. Żadne polskie państwo nie ponosi za to odpowiedzialności. Rząd „londyński” był bezradny – a „lubelski” był tylko marionetką w rękach sowieckich. Podobnie zresztą, jak rządy Ukraińskiej (i Białoruskiej, i Litewskiej) Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, które przejęły ziemie II Rzeczypospolitej. Józef Wissarionowicz Djugashvili był chytrym Gruzinem – i wiedział, że jeśli Polsce „załatwi” te ziemie (a walczył o to uparcie!) to przywiąże Polskę do sowieckiego rydwanu. I rzeczywiście: Jugosławia zerwała z Sowietami, Chiny zerwały z Sowietami, Rumunia zerwała z Sowietami, nawet maleńka Albania odebrała Sowietom bazę we Vlora, aresztowała ich łodzie podwodne i wymyślała Moskwie na czym świat stoi – a buntowniczy na ogół i nie znoszący Rosjan Polacy zwiększali, owszem, swoje swobody – ale lojalnie popierali politykę sowiecką.... Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Każdy polski polityk wiedział, że jeśli zaczniemy prowadzić politykę antysowiecką, to Moskwa może natychmiast wybrać sojusz z RFN, oddać jej NRD i Ziemie Zachodnie (na których stacjonowały przecież silne sowieckie wojska; w NRD stacjonowały BARDZO SILNE sowieckie wojska) – a jeszcze i przejąć Zasanie, prawosławne rejony Podlasia oraz Mazury. I mieć spokój z buforowym „Księstwem Warszawskim”. Więc musieliśmy siedzieć cicho. Ale co my jesteśmy winni? Oczywiście: był jeszcze drugi powód. Józef Broz (ps. ”Tito”), Mikołaj Ceauşescu, czy Enver Hodża byli dyktatorami – więc względnie łatwo pozbyli się sowieckiej agentury. Natomiast Czechosłowacja, Polska i po części Węgry były krajami nawykłymi, niestety, do d***kracji, więc pozbycie się dobrze uplasowanych sowieckich agentów było praktycznie niemożliwe. Każdy „pierwszy sekretarz” bał się – i słusznie – że jak zacznie spiskować przeciwko Moskwie, to jego właśni zastępcy (a tak naprawdę agenci Kremla) go w ten czy inny sposób usuną. A przecież nie wiedział, kto tym agentem jest... Wiedział też, że władza komunistów trzyma się w Polsce tylko na sowieckim straszaku. Wszyscy PZPRowcy robili do Polaków oko: „Wicie-rozumicie, my byśmy chcieli dobrze – ale musimy tak robić, a jeśli nas spróbujecie obalić, to przyjdzie tow. Iwan i będzie jeszcze gorzej”. To działało znakomicie, ludzie rozumieli – a PZPRacy rozumieli, że jeśli chcą utrzymać się na stołkach, to też nie mają wyboru. Dopiero p. gen. Wojciech Jaruzelski po pronunciamento 13 grudnia 1981 umocnił się w roli dyktatora – i od 1984 roku mógł już prowadzić samodzielną politykę. Ale też, oczywiście, nie mógł być do końca przekonany, czy ktoś z najbliższego otoczenia nie usunie Go ze świata żywych... Tak – posiadanie władzy w obrębie wpływów sowieckich nie było lekkim brzemieniem. Przekonywali się o tym na przykład kolejni władcy Afganistanu – po nieopatrznym obaleniu króla... Stąd nauka: chcesz być suwerenny – nawet nie myśl o wprowadzeniu d***kracji, bo nigdy nie będziesz wiedział choćby tego, ilu Senatorów i Posłów wybranych przez L*d to w rzeczywistości agenci obcych mocarstw. Przed rozbiorami: większość...
Mimo wakacji – sprawa poważna Jak mi doniósł {Dobry_Polon}: „ostatnio miał miejsce wyciek 91 tysięcy tajnych dokumentów dot. wojny w Afganistanie. (...) Przy okazji daję link do dokumentów; jeżeli ma Pan czas na przeczytanie setek tysięcy stron to odsyłam do miłej lektury - po angielsku oczywiście"
http://wardiary.wikileaks.org/
http://wikileaks.org/wiki/Afghan_War_Diary,_2004-2010
Nie mam, oczywiście, czasu – ale przejrzałem kilka: to naprawdę ważne dokumenty. {Dobry_Polon} twierdzi też, że „dzięki tym dokumentom polscy szeregowcy zostaną uniewinnieni [za sprawę Nangar Khel – JKM] . Z tego samego powodu co ja i Pan twierdziliśmy: wykonywali rozkazy. Ba! Nawet ponoć była to specjalna akcja wymierzona przeciwko naszym żołnierzom; jeśli to prawda, to powinni zostać awansowani oraz dostać odznaczenia”. Zalecam uważną lekturę!
PS. Ludzie PiS nadal uczestniczą w "aferze Krzyża", której celem jest "medialne przykrycie" podwyżki podatkow i "afery hazardowej"". Albo szefostwo PiS zgłupialo - albo...idzie na rękę PO
O zarobkach kobiet i mężczyzn Portal „HOTMONEY” postanowił zbulwersować ludzi „szokującym” tytułem; „Kobieta jest gorszym pracownikiem od mężczyzny”. Otóż: jak można zaszokować kogoś napisaniem rzeczy banalnej? Jeśli kobieta podnosi o 100 kg mniej niż mężczyzna, jeśli biega wolniej od mężczyzny, jeśli w szachach, brydżu czy w uzyskiwaniu patentów jedna kobieta przypada na stu mężczyzn – to jak można się dziwić, że w pracy kobiety są niżej od mężczyzn opłacane? Jeśli różnica między zarobkami kobiet i mężczyzn na tych samych lub równorzędnych stanowiskach pracy wynosi w przypadku szeregowych stanowisk około 460 zł – to oznacza, że kobiety się do zajmowanych stanowisk gorzej nadają. Jeśli kobieta targa dwie skrzynie ogórków po podłodze supermarketu przez 10 minut, a facet robi to w dwie minuty – to zarabiać pięć razy więcej; to chyba jasne? Natomiast nie dotyczy to wszystkich prac. W znanym wierszu Jana Lesmana (ps. „Brzechwa”) żabka, chcąc wykręcić się od natrętnego hipopotama, który obiecuje spełnić każde jej życzenie – prosi: „Dobrze, proszę: nawlecz igłę!”. Otóż są czynności, które kobiety wykonują znacznie lepiej od mężczyzn – i tam mężczyźni nawet nie próbują konkurować: konkurencja między kobietami obniża tam płace do takiego poziomu, że mężczyzna woli zarabiać, targając worki z węglem. Oczywiście: nie w sferze deklaracji. Niezwykle interesujące wnioski przynosi ankieta portalu praca.pl przeprowadzona wśród polskich pracowników. Polegała ona na dokończeniu zdania: „Gdyby szefem została kobieta, to…”. Najwięcej osób odpowiedziało, że płeć nie ma znaczenia, liczą się kompetencje i umiejętności. Ale być może ta odpowiedź jest efektem politycznej poprawności, skoro zaraz na drugim miejscu uplasowała się odpowiedź „zacząłbym rozglądać się za inną pracą!”. Najmniej osób zadeklarowało, że cieszyłoby się z tego powodu. Dokładnie tak samo, jakby za „komuny” spytać, „Co byś zrobił, gdyby dyrektorem został jakiś robotnik z awansu społecznego?”. Pierwszą, polit-poprawną odpowiedzią byłoby: „To bardzo dobrze, awans robotników na kierownicze stanowiska jest słuszny” – a zaraz potem „Natychmiast zacząłbym rozglądać się za inną pracą”. Co ciekawe: za inną pracą jeszcze szybciej zaczęliby się rozglądać ci, którzy werbalnie ucieszyliby się z awansu tego robotnika. Przy okazji warto zauważyć, że jeden ślusarz – a potem jeden niedorobiony górnik – awansowali w PRL na najwyższe stanowiska; z wiadomym skutkiem… Szokująca co najwyżej jest inna obserwacja: w przypadku stanowisk kierowniczych ta różnica w wycenie umiejętności kobiet i mężczyzn wynosi aż 3,5 tys. zł! Czyli kobieta bardziej nie nadaje się na szefa niż na tragarza! Pamiętam listę stu najlepiej zarabiających w Europie managerów: nie było na niej ani jednej kobiety! Z czego wynika słabość pięknej płci? Przecież kobieta potrafi zajmować się domem i ósemką niesfornych dzieci; dlaczego rzadko potrafi być dobrą szefową?!? Otóż „w badaniu Manpower tylko 9 procent mężczyzn i 17 procent pań stwierdziło, że woli mieć za szefa kobietę. Niepochlebną opinię o kobietach na stanowiskach kierowniczych potwierdza Karol, były pracownik firmy badawczej GfK Polonia”. Ciekawa jest tu opinia kobiety: „Najtrudniej z kobietą szefem dogadują się kobiety. Albo na odwrót. Szefowe często traktują kobiety inaczej niż mężczyzn. A już najtrudniej jest, kiedy pracownica jest ładniejsza i mądrzejsza od szefowej. Kobiety niezbyt potrafią zdrowo rywalizować. Szefowe rzadko mówią wprost, częściej knują intrygi – komentuje wyniki ankiety psycholog biznesu Izabela Kielczyk, prezes Rady Psychologii Biznesu w Europejskim Forum Właścicielek Firm”. Jest to potwierdzenie mojej – też banalnej przecież tezy, że najlepszym sojusznikiem kobiety nie jest druga kobieta lecz mężczyzna; najlepiej: mąż czy kochanek, którego sama sobie wybrała. Albo szef czy doradca – którego sama sobie wybrała. Nawiasem mówiąc: osobny problem to ciąże kobiet, które oczywiście obniżają wartość kobiet w pracy. HOTMONEY pisze: “Dlatego też kobiety, często nie wprost, bo to w formalnie zakazane, są pytane podczas rozmów kwalifikacyjnych o swoje plany macierzyńskie. Praktyki takie są oczywiście zakazane jako objaw dyskryminacji”. Nie rozumiem tego: jako szef pytałbym i kobiety i mężczyzn, czy nie zamierzają zajść w ciążę – i dyskryminacji by nie było… Nota bene: czy wolno spytać mężczyznę, czy w najbliższym czasie nie planuje trzyletniej podróży żaglówką naokoło świata – z prawem do objęcia po powrocie tej samej posady? To, że kobiety-szefowe niżej cenią kobiety jako pracowników jest oczywiste: mężczyźni są pobłażliwi dla kobiet zajętych sprawami domowymi – bo doceniają role kobiet we rodzinie. Natomiast kobiety nie mają takich sentymentów – i z własnego doświadczenia wiedzą, że zdalne zajmowanie się „na telefon” domem obniża wartość kobiety jako pracownicy. To jednak tłumaczy te 460 złotych różnicy w zarobkach. Natomiast absolutnie nie tłumaczy, dlaczego tylko 9% mężczyzn, a aż 17% kobiet wyżej ceni kobietę jako szefową! Moim zdaniem przyczyną jest tresura. Kobiety łatwiej wytresować – również: w polit-poprawności. Tak samo jak za „komuny” robotnicy mogli zaciskać zęby i znosić głupoty popełniane przez szefa – robotnika z awansu społecznego (będąc dumni z tego, że to „nasz” tak awansował…) – choć skądinąd kursowało powiedzenie „Iz Iwana nema pana – a z Marijki dobrodijki” – tak samo kobiety dziś mogą zaciskać zęby i znosić fochy szefowej – z dumy…. i z nadziei, że może i ona kiedyś awansuje na szefową. I to byłoby jakieś wyjaśnienie… JKM
Filozoficzny przyczynek do parazytologii Starsi ludzie pewnie jeszcze pamiętają, jak to Krajowa Rada Narodowa pod przewodnictwem starego agenta NKWD, „towarzysza Tomasza”, czyli Bolesława Bieruta uradziła, że cztery partie polityczne, to dla Polski w sam raz, w związku z czym Stronnictwo Narodowe musiało obejść się smakiem. Wkrótce jednak okazało się, że cztery, to też za dużo, to znaczy – nie za dużo, ale pod warunkiem, że wszystkie będą działać zgodnie z linia PPR. Toteż kiedy UB nasilił infiltrację i rozbijanie partii niepokornych Stronnictwo Pracy zawiesiło działalność, a ambicjonerzy przeszli do posłusznego Stronnictwa Demokratycznego, nazywanego niekiedy Stronnictwem Drżących. Po ucieczce wicepremiera Stanisława Mikołajczyka nastąpił Anschluss pozostałości PSL do posłusznego komunistom Stronnictwa Ludowego i z tej sodomii powstało Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, no a socjały z PPS zostały wcielone do PPR, jako członkowie nowej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zwróćmy uwagę, jak wiele trudu komuchy zadały sobie gwoli zbudowania dekoracji, za którą Polską rządziła ruska razwiedka, za pośrednictwem zaufanych Żydów w rodzaju Jakuba Bermana. Wspominam o tym między innymi dlatego, by nikt sobie nie myślał, że w demokracji jest inaczej, niż w demokracji socjalistycznej. W demokracji rzeczywistą władzę też trzyma razwiedka, która, gwoli uniknięcia ostentacji, a zwłaszcza – gwoli utrzymania niewolników państwa w błogim przekonaniu, że oni właśnie są suwerenami, od których wszystko tu zależy – rozbudowuje sobie listek figowy z partii, naszpikowanych zresztą agentami, niczym sztufada słoniną. Nawiasem mówiąc, właśnie IPN wydał książkę o „czekistach”, z której wynika, że tubylcza razwiedka cały czas podlegała sowieckiej centrali i jeśli ktoś myśli, że od tamtej pory dużo się zmieniło, to jest w błędzie. „My jesteśmy pesymiści, naszym hasłem dąb bez liści: źle było, źle będzie w Polsce zawsze i wszędzie, oprócz nas wszyscy są w błędzie”. A ponieważ łatwiej jest zdalnie sterować kilkoma, niż kilkunastoma partiami, toteż listek figowy z kadencji na kadencję się kurczy, co uczenie nazywamy oligarchizacją sceny politycznej. Zwróćmy uwagę, że doszliśmy już do stanu zatwierdzonego jeszcze za życia Ojca Narodów przez Krajową Radę Narodową; listek figowy tworzą cztery partie, co w zupełności wystarczy, jako że – podobnie jak i wtedy - musi on zakrywać już tylko figę. Ale skoro już tak zebrało nam się na wspominki, to warto przypomnieć jeszcze coś innego. Oto gdy PZPR rozprawiła się już z resztkami opozycji, gdy wszystkich przeciwników albo porozstrzeliwała, albo wpakowała do lochów, natychmiast podzieliła się na frakcje, które zaczęły żreć się między sobą i nawet mordować. Zauważył to już wcześniej swym argusowym okiem Ojciec Narodów i sformułował nieubłagane, spiżowe prawo dziejowe, że w miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza. Skoro zauważył to sam Chorąży Pokoju, to cóż w tej sytuacji przystoi czynić nam, będącym jedynie tak zwanym nawozem historii? Nam przystoi to spostrzeżenie Ojca Narodów rozebrać sobie z uwagą tym bardziej, że oto na naszych zdumionych oczach rozgrywa się spektakl zaostrzania walki klasowej i to gdzie? W samym jądrze ciemności, czyli tak zwanych Siłach Zbrojnych. W normalnym państwie Siły Zbrojne przeprowadzają wolę kierowników politycznych w myśl spostrzeżenia Clausewitza, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Ale Polska, to znaczy – forma polskiej państwowości zwana III Rzeczpospolitą normalnym państwem nie jest, bo tu sytuacja jest odwrotna: całe państwo jest podporządkowane doraźnym interesom Sił Zbrojnych, na które składa się ich najtwardsze jądro w postaci razwiedki oraz grono poprzebieranych w mundury urzędników, obsiadających różne „dowództwa” nieistniejącej już armii. Wprawdzie kierownictwo NATO ostatnio szalenie nasze Siły Zbrojne komplementowało, ale jeśli za tę cenę można mieć darmowych askarisów w różnych Irakach czy Afganistanach, to co to komu szkodzi powiedzieć parę komplementów? Zresztą mniejsza z tym, bo ważniejsze, że kiedy tylko samolot z prezydentem i dowódcami niezwyciężonych wojsk rozbił się w Smoleńsku, natychmiast w Siłach Zbrojnych rozpoczęły się podchody pod opróżnione stanowiska. Generał Sławomir Petelicki, który karierę rozpoczynał w SB od spełniania dobrych uczynków, a potem jednym susem wskoczył do pierwszego szeregu obrońców demokracji jako dowódca GROM-u – elitarnej formacji utworzonej dla zabezpieczania transportów rosyjskich Żydów ewakuowanych przez Warszawę z cudnego raju do Izraela – nie tylko publicznie wystąpił do premiera Tuska z pryncypialną krytyką ministra Klicha, ale nawet wskazał mu najkorzystniejsze rozwiązania personalne. Ale to był tylko wstęp, bo teraz, gdy po wyborach prezydent-elekt Bronisław Komorowski szykował się do uroczystości krzywoprzysięstwa, w wojsku, a konkretnie – w GROM-ie nastąpił szereg dymisji w ramach protestu przeciwko poczynaniom ministra Klicha. Jakby tego było za mało, na Mazurach spłonął również domek człowieka honoru, czyli generała Czesława Kiszczaka i to w rocznicę desygnowania go na premiera przez umieszczonego na stanowisku prezydenta RP jego własnego tajnego współpracownika, generała Wojciecha Jaruzelskiego. Minister Klich, prywatnie szef sponsorowanego przez Niemców za pośrednictwem różnych fundacji Instytutu Studiów Strategicznych, przed tymi atakami chroni się za programami badawczymi, eksponującymi rolę Żydów w cywilizowaniu mniej wartościowego narodu tubylczego. Widać tedy jak na dłoni, że walka klasowa zaostrza się niebywale, no bo jakże inaczej, kiedy jednocześnie socjalizm też się umacnia? Właśnie rząd premiera Tuska, kompromitując po raz kolejny ideę liberalizmu i spełniając żądanie swoich mocodawców, na początek zapowiedział podniesienie podatku VAT, co z pewnością nie jest ostatnim słowem. Wiadomo bowiem, że pasożyt nie zdaje sobie sprawy z wycieńczania organizmu swego żywiciela, dopóki nie umrze razem z nim. SM
Silniki odmówiły posłuszeństwa? Biegli powołani przez prokuraturę zbadają, czy silniki Tu-154M, który rozbił się 10 kwietnia br. pod Smoleńskiem, działały w chwili uderzenia o ziemię. Ich znikome zniszczenia świadczą o tym, że piloci odcięli dopływ paliwa tuż przed katastrofą. Załoga próbowała w ten sposób zminimalizować ryzyko wybuchu i pożaru, zwiększając tym samym szanse na przeżycie pasażerów. Piloci Tu-154M do końca walczyli o życie pasażerów i do ostatnich chwil – mimo świadomości nieuchronności twardego kontaktu z ziemią – robili wszystko, by zminimalizować ryzyko wystąpienia wybuchu i pożaru. Przyczyną samej tragedii mogła być usterka samolotu, który w jej efekcie stracił sterowność. Wprawdzie załoga usiłowała jeszcze wyciągnąć samolot, ale widząc, że niesterowna maszyna zmierza ku ziemi, zdecydowali się wyłączyć silniki, które pracując przy uderzeniu o ziemię, mogły spowodować wybuch i pożar. W ocenie pilotów, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, taka reakcja załogi jest bardzo prawdopodobna. Jak zauważają, tłumaczyłoby to wielkość zniszczeń silników samolotu, które po katastrofie pozostały w stosunkowo dobrym stanie. - Sprawa obowiązku odcięcia paliwa, i tym samym zatrzymania silników w sytuacji nieuniknionej katastrofy, wchodzi w zakres wyszkolenia pilotów. Jest to oczywiste, bo dodatkowy pożar, poza straszną śmiercią pasażerów i załogi w płomieniach, praktycznie wyklucza szansę uratowania się kogokolwiek, nawet kosztem kalectwa. Każdy pilot wie, że nawet resztkami świadomości powinien odciąć paliwo tuż przed zderzeniem z ziemią. W przypadku Tu-154M tak prawdopodobnie zareagowali piloci – podkreślił dr inż. Ryszard Drozdowicz, pilot, specjalista ds. aerodynamiki lotnictwa. Jak zauważył, takie działanie nie mogło być przyczyną anormalnej konfiguracji samolotu i jego trajektorii w krytycznej fazie lotu, a odpowiedź na pytanie, co się stało wcześniej, może przynieść jedynie analiza wraku samolotu oraz oryginalnych i kompletnych zapisów rejestratorów. Jak ustaliliśmy, każdy typ samolotu posiada własną instrukcję, która zawiera opis działań w szczególnych przypadkach, i piloci są z niej regularnie przepytywani. Tego typu “powtórki” przeprowadza się także przed zaplanowanym lotem. O informacje na temat szczegółów tych działań poprosiliśmy rzecznika Dowództwa Sił Powietrznych. Czekamy na odpowiedź. Nieoficjalnie od osób związanych z lotnictwem wojskowym dowiedzieliśmy się, że odcięcie paliwa od silnika lecącego samolotu takiego jak Tu-154M jest możliwe tylko w sytuacjach awaryjnych, jak np. pożar maszyny. Kiedy zaś katastrofa jest nieunikniona, instrukcja przewiduje odcięcie paliwa od zbiorników i od silników. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie na razie jeszcze nie bada tej kwestii, ale to uczyni. Jak powiedział “Naszemu Dziennikowi” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, sprawy techniczne są obecnie przedmiotem analiz komisji badających okoliczności katastrofy smoleńskiej. Dopiero kiedy raporty będą gotowe, prokuratura zleci biegłym ich analizę. Wówczas tego typu zagadnienia techniczne zostaną poddane ocenie. Jak podkreślił płk Rzepa, prokuratura w głównej mierze będzie opierać się na wynikach prac polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, choć raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zapewne także będzie brany pod uwagę. Z dotychczasowych informacji wiadomo, że śledczy zwrócili się już do przewodniczącego KBWLLP o przekazanie wyników analizy danych z rejestratora szybkiego dostępu samolotu Tu-154M. Jeśli rejestrator ATM-QAR udało się odczytać w całości, informacje o pracy silników powinny się tam znajdować.
Silniki mogły nawalić wcześniej? Czy, wbrew dotychczasowym zapewnieniom rosyjskiego MAK, silniki Tu-154M nie pracowały przed uderzeniem maszyny o ziemię? Według tej hipotezy, samolot uległ katastrofie, gdyż silniki odmówiły posłuszeństwa, a maszyna pozbawiona napędu gwałtownie zniżyła lot. Za taką wersją ma przemawiać fakt, że silniki nie zostały zniszczone. Jednostki pracujące na pełnych obrotach przy kontakcie z ziemią mogłyby się rozsypać, a z pewnością ich uszkodzenia byłyby większe. Czy jednak możliwe jest, że wszystkie silniki odmówiły posłuszeństwa? Śladem ma być obecność materiału grafitowego, który rzekomo je uszkodził.
Jak tłumaczy gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej, który ma doświadczenie w wyjaśnianiu przyczyn katastrof lotniczych, istotne informacje na temat pracy silników znajdują się w rejestratorach pokładowych. – Rozważając kwestie pracy silników, nie mamy żadnej pewności, bo odpowiedzi znajdują się w rejestratorach. Tam znajdziemy dane o tym, czy silniki się zatrzymały jeszcze w powietrzu, czy też pracowały do końca – podkreślił. Jego zdaniem, prawdopodobieństwo zatrzymania trzech silników jest znikome, chyba żeby dopuścić możliwość przeprowadzenia zamachu. – Silniki przy uderzeniu w ziemię na ogół się nie rozsypują. One są bardzo ciężkie, więc zwykle się urywają i lecą do przodu. By silnik się rozpadł, samolot musiałby lecieć z bardzo dużą prędkością, to raczej zdarza się przy samolotach naddźwiękowych – zaznaczył Baraniecki. Jak zauważył, fakt pracy silnika przy uderzeniu w ziemię można potwierdzić w przypadku uszkodzenia korpusu, który wówczas charakterystycznie przygina łopatki pracującej jednostki. Baraniecki, pytany o ślady grafitu na silnikach, zaznaczył, że w jednostkach napędowych samolotów znajdują się elementy wykonane z tego materiału, które odpowiadają za szczelność. – Grafit jest konstrukcyjnie przewidziany w takim silniku. Oczywiście można go też wsypać do silników i spowodować ich uszkodzenie, tu jednak musielibyśmy założyć, że doszło do zamachu – dodał. Także według prof. dr. hab. inż. Piotra Wolańskiego, kierownika Zakładu Silników Lotniczych Politechniki Warszawskiej, jednoczesne zatrzymanie wszystkich silników samolotu jest mało realne. – Mogłoby się to zdarzyć np. w przypadku braku paliwa. Biorąc jednak pod uwagę awaryjność silników, jest to bardzo mało prawdopodobne – uważa ekspert. Jak poinformował, w zachodnich silnikach prawdopodobieństwo zatrzymania się podczas pracy to ułamki procenta. Gdyby nawet założyć dziesięciokrotnie większą awaryjność rosyjskich jednostek, to wciąż wystąpienie takiego zdarzenia – do tego na trzech jednostkach, i to niemal jednocześnie – jest mało realne. – Statystycznie oczywiście wszystko może się zdarzyć – dodał. Profesor Wolański jest zdania, że obecnie lotnictwo nie boryka się z problemem awaryjności silników, ta kwestia była szczególnie widoczna w początkach dziejów silników lotniczych, zwłaszcza w jednostkach wojskowych. Ekspert nie chciał kategorycznie oceniać szans przetrwania silnika pracującego i niepracującego po zderzeniu z ziemią. Jak zauważył, na pewno na pracujący zespół, przy uderzeniu z ziemią, działają dodatkowe siły (silnik posiada moment obrotowy), a zatem i ryzyko uszkodzeń jest większe. Choć wypadki zatrzymania silników występowały, to piloci oceniają ich prawdopodobieństwo jako bardzo niskie. Tak było np. 15 stycznia 2009 r. w Nowym Jorku, kiedy Airbus A-320 wciągnął do silników klucz gęsi i awaryjnie wodował. Zdarzyło się też, że samolotom w powietrzu zabrakło paliwa lub mechanik nie włączył pobierania paliwa ze zbiornika. To jednak bardzo rzadkie incydenty. Zdaniem dr. inż. Ryszarda Drozdowicza, zarówno awaria, jak i zamierzone wyłączenie jednocześnie trzech silników w powietrzu są możliwe. – Wiemy jednak, że z samolotem zaczęło się coś dziać na podejściu od wysokości ok. 200 metrów. Przy wypuszczonych klapach wyporowych oraz podwoziu, które dają duży opór aerodynamiczny, i minimalnej prędkości niewiele większej od prędkości przeciągnięcia, nagły zanik ciągu musiałby spowodować prawie natychmiastowe gwałtowne spadanie samolotu. W zależności od własności aerodynamicznych samolotu, a w szczególności od tzw. zwichrzenia skrzydeł, samolot przechodzi albo do korkociągu, albo szybko spada na ogół mocno pochylony, bez autorotacji. W jednym i drugim przypadku Tu-154M musiałby uderzyć w ziemię dziobem, gdyż jakakolwiek próba wyprowadzenia tego samolotu do pozycji poziomej w tych okolicznościach byłaby praktycznie niemożliwa. Należy jednak zauważyć, że na nagłe, niezamierzone wyłączenie silników na tak małej wysokości, piloci musieliby natychmiast zareagować – podkreślił. Jednak, jak zauważył, cząstkowy stenogram z rejestratora głosu takich sygnałów od pilotów nie zarejestrował, a samolot musiał uderzyć w ziemię “płasko”. To wszystko jednak nie wyklucza tego, że silniki mogły zostać wyłączone (poprzez odcięcie paliwa) przez załogę tuż przed katastrofą. Dla pilotów dyskusyjny pozostaje także sposób, w jaki samolot uderzył w ziemię. Jak zauważyli, publikowane fotografie z miejsca tragedii mogą wskazywać, że maszyna była mocno przechylona i niekoniecznie lądowała bezpośrednio na grzbiecie. Wątpliwości pozostawia też to, w jaki sposób doszło do uszkodzenia skrzydła. – Brzoza, która miała spowodować jego uszkodzenie, powinna raczej zostać ścięta przez samolot niczym brzytwą – oceniają piloci. Ich zdaniem, skrzydło ucierpiało raczej na skutek kontaktu z ziemią. Ponadto – jeśli samolot przed uderzeniem w ziemię wykonał pół beczki – to nie ma pewności, którym skrzydłem ściął brzozę. Poza tym w opublikowanych stenogramach MAK nie znajdziemy informacji o reakcji załogi, która potwierdzałaby uderzenie w pojedyncze drzewo. Pilotów zastanawia też relacja Siergieja Amielina, który w “Naszym Dzienniku” potwierdził, że na działce, na której rosła feralna brzoza, pozostały ślady cieczy i nie było to paliwo. Jeśli był to płyn z hydraulicznego układu przeniesienia sterowania, to należałoby dokładnie ustalić, czy jego wyciek nastąpił po kolizji z drzewem, czy też jego ślady można odnaleźć wcześniej – to umocniłoby hipotezę, iż to usterka samolotu, wielokrotnie negowana przez MAK, była przyczyną katastrofy. Marcin Austyn
Wiceminister finansów w rządzie Tuska był w PRL współpracownikiem wywiadu W katalogach osób publicznych, jakie we wtorek opublikował IPN, wynika, że nowy wiceminister finansów Wiesław Szczuka został w sierpniu 1988 r. zarejestrowany jako kontakt operacyjny wywiadu PRL. W publikacji o Szczuce można przeczytać, że w latach 1982-88 występował on w pewnej sprawie prowadzonej przez wywiad PRL, a 16 sierpnia 1988 r. został zarejestrowany pod nr 18086 w kategorii “kontakt operacyjny” o kryptonimie “Gaiko”. Kategoria “kontakt operacyjny” jest wieloznaczna i nie przesądza, czy dana osoba w sposób tajny i świadomy współpracowała z organami bezpieczeństwa PRL. W latach 1982-83, w 1987 i w 1989 r. Szczuka wielokrotnie był sprawdzany w ewidencji resortu MSW przez różne jednostki operacyjne MSW i MON. Jako powody zapytań podawano “sprawdzenie obiektu”, lub uzasadniano, że zapytanie odbywa się “przed rozpracowaniem”. Jako starszy specjalista w Departamencie Zagranicznym Ministerstwa Finansów został on 6 kwietnia 1988 r. upoważniony przez MSW do dostępu w miejscu pracy do informacji stanowiących tajemnicę państwową. W katalogu na temat RPO prof. Ireny Lipowicz czytamy, że w 1983 r. wywiad PRL dokonał “zabezpieczenia” informacji na jej temat. W kwietniu 1985 r. wykluczono jej przydatność dla służb z uwagi na “brak formalnej zgody na współpracę”. Na temat nowego szefa KRRiT Jana Dworaka z katalogu IPN wynika, że od 1976 r. był inwigilowany przez służby PRL w związku ze swą działalnością opozycyjną. Członek KRRiT Krzysztof Luft w kwietniu 1979 r. został zarejestrowany przez SB jako kandydat na tajnego współpracownika, ale po pięciu miesiącach wyrejestrowano go z powodu “niechęci do współpracy”. Katalogi osób publicznych IPN publikuje z mocy ustawy. Dzisiaj uzupełniono je o informacje na temat osób nowo nominowanych na urzędy publiczne: urzędującego od początku lipca wiceministra Szczuki, a także niektórych nowych członków KRRiT, Rzecznika Praw Obywatelskich i Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. MJ/Polskatimes.pl
Makabryczny fotomontaż Zdjęcie to należy do „drastycznych”, ponieważ przedstawia rzekomo ofiary katastrofy tupolewa, w czym ma nas upewnić biało-czerwona wstęga widoczna na pierwszym planie – tak się bowiem złożyło, że niemal wszystko na tym zdjęciu jest blade, zabłocone lub ciemne, ale akurat ta wstęga nie (to tak jak z tym wieńcem, co się cudownie uchował po katastrofie w przeciwieństwie do natowskiego sprzętu czy różnych kosztowności). Znajduje się na nim jednak kilka fragmentów, które świadczą o niezbyt starannym nakładaniu kawałków innych zdjęć na tenże obraz, mamy więc do czynienia z fotomontażem. W rosyjskim lotnictwie katastrof zdarza się sporo, więc materiał „uzupełniający” było skąd brać, jakby co. Do tego, by dokładnie zbadać to zdjęcie, trzeba mieć jego dokładną, dobrą kopię (np. stąd http://patrz.pl/zdjecia/zdjecie-ciala-ofiar-katastrofy-w-smolensku). Wspominam o tym, ponieważ w Sieci krążą kopie kopii, które przy powiększeniu dają wyłącznie magmę pikseli. Zwróciłem już uwagę na obecność dziwnych foteli na pobojowisku (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/08/fotele.html), zresztą już Siostra111 (http://mysle.web-album.org/photo/275926,tu154) i inni blogerzy sugerowali, że zdjęcia dot. katastrofy są montowane (znakomitym przykładem, jak wiemy, są „analityczne” prace doc. S. Amielina i jego kolegów). Na tym zdjęciu jednak, o które mi chodzi, obok dziwnych foteli, są też dziwne szczątki ludzkie, a ściślej, dziwne ich obrazki, powklejane skądinąd. Jeśli się patrzy na to zdjęcie w jego normalnych (tj. opublikowanych) rozmiarach i w tej perspektywie, w której uchwycony jest plener, to na pierwszy rzut oka nie budzi ono większych wątpliwości. Jest wyraźne, nasłonecznione, a pośród rozmaitych wybebeszonych rzeczy widać jakieś makabryczne elementy, że tak oględnie powiem. Fotografia ta uchodzi za drastyczną, ale jeśli się jej dobrze przyjrzeć, to stanowi głównie rezultat jakiejś ponurej zabawy albo zwyczajnego fałszerstwa „materiału dowodowego” i najprawdopodobniej nie jest żadnym dokumentem, mimo że, jak można sądzić, zdjęcie to miało – w ramach rosyjskiej akcji dezinformacyjnej – ilustrować jedno z miejsc katastrofy tupolewa. Po lewej stronie tej fotografii, nieco pod wyraźnie widocznym metalowym okuciem do foteli leży postać ludzka – widać lewą wygiętą rękę i twarz łysiejącego mężczyzny z nosem skierowanym ku górze. Już przy powiększeniu do 161% widać, że owa twarz tak naprawdę jest zlepkiem dwóch obrazków, ręka w ogóle nie istnieje, tylko jest prowizorycznie i fragmentarycznie odtworzona, by osobno sfotografowana dłoń „jakoś” (iluzorycznie) łączyła się z „resztą ciała” (której nie widać). Przy powiększeniu 200-procentowym całą tę łataninę widać bardzo dokładnie, w okolicach „twarzy” są ponadto inne powklejane prostokątne, różnobarwne kawałki. Jeśli teraz obrócimy zdjęcie (raz) w lewo, to powinniśmy zobaczyć kawałek twarzy starca (łysy, wyraźnie zaznaczone łuki brwiowe, niedomknięte oczy, duży nos), a pod jego lewym okiem odcinającą się krawędź doklejonego fragmentu innego zdjęcia (wyglądającego jak kawałek pyska jakiegoś E.T. czy innego obcego – vide ciemne ślipię na wysokości nosa starca). Postać sprawia wrażenie leżącej w trumnie i być może dłoń należy do tego dziadka, ale, jak nietrudno dostrzec, reszty zwłok nie widać, gdyż na wysokości tułowia doklejony jest jakiś ciemny prostokąt. Po prawej stronie zdjęcia jest z kolei widoczna prawa ręka, która na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie jakby należała do jakiejś kobiety usytuowanej plecami do fotografującego (twarzą do ziemi), a tak naprawdę po prostu wystaje zza białego fotela. Przy powiększaniu (i obracaniu) widać jedynie podoklejane, zamazane fragmenty jakiegoś „tła”, nie ma zaś innych szczątków postaci (np. głowy). Oczywiście, można założyć, że to po prostu sama ręka – w końcu w katastrofach ciała ofiar ulegają rozerwaniu, ale jak na moje oko ręka ta wygląda na nieudolnie „dosztukowaną” w montażu do fotela. Całkiem na prawo na zdjęciu pojawia się postać grubego mężczyzny w niebieskich dżinsach i białej koszuli (bez głowy i rąk, nawiasem mówiąc), któremu nagle urywa się pasek od spodni, ale dosztukowany jest brzuch (właściwie to z wyglądu ułożenia nóg – jakby kolanami do ziemi – można by sądzić, że na brzuchu leży, ale mniejsza z tym). Na linii tego dosztukowania widać (gdy się zdjęcie obróci w lewo, najlepiej przy powiększeniu 322%) linię montażu większej całości, ciągnącą się do gałęzi leżącej obok kobiecej ręki. Oczywiście nasuwa się pytanie: jeśli nie są to szczątki polskiego samolotu, to co to za szczątki? Ważniejsze jednak wydaje się zagadnienie: jak naprawdę wyglądało miejsce katastrofy. http://fymreport.polis2008.pl/?p=303 (szczegóły fot.) FYM
Atak gejów w USA na leczenie prenatalne homoseksualizmu Atak gejów w USA na leczenie prenatalne homoseksualizmu „Bioetycy protestujący przeciw praktykom dr New argumentują, że chodzi głównie o to, by dziewczynki nie były homo- lub biseksualne.„…„– To pierwszy przypadek w historii medycyny, gdy lekarz aktywnie stara się zapobiec wystąpieniu homoseksualizmu – mówi prof. Alice Dreger, bioetyk z Northwestern University. Prof. Dreger należy do grupy ponad 30 ekspertów – endokrynologów i etyków – protestujących przeciw stosowaniu eksperymentalnej terapii, której poddawane są płody. Chodzi o podawanie kobietomw ciąży deksametazonu – silnie działającego syntetycznego glikokortykosteroidu. ‘…”W założeniu ta terapia ma pomóc dziewczynką zagrożonym niebezpieczną chorobą – wrodzonym przerostem nadnerczy. Ale – jak twierdzą krytycy – może być również wykorzystywana, aby zapobiec homoseksualizmowi lub biseksualności, które częściej występują właśnie u kobiet z tą chorobą.”…” "Dowody na to, że homoseksualizm jest wrodzony, mogą równie dobrze prowadzić do uznania, że można mu zapobiegać. Tak jak ma to miejsce w badanym przez nas przypadku" – napisali eksperci zajmujący się działaniami dr New. Amunicji krytykom dostarczyła sama lekarka, która podczas kilku konferencji naukowych zaprezentowała efekty podawania leku kobietom w ciąży i płodom. Wśród pożądanych skutków była m.in. zmiana zachowania”…źródło tutaj
Mój komentarz Cały czas w swoich tekstach broniłem homoseksualistów , homoseksualizmu przed ....homoseksualistami. I to pomimo tego ,że uważam „ małżeństwa homoseksualne za pozbawione jakichkolwiek racji wynaturzenie społeczne , adopcję dzieci przez tego typu „ związki „ za mające znamiona przemocy społecznej wobec tychże dzieci . Wszyscy, którzy w miarę an bieżąco czytają moje teksty pamiętają ,że jestem przeciwnikiem jakichkolwiek manipulacji genetycznych na istotach ludzkich , w tym na mającej znamiona takiej manipulacji metodzie in vitro. Jeszcze ciekawiej wyglądają badania genetyczne. Oto fragment moje notki „Naukowcy udowodnili, że preferencja seksualna zależy od obecności tylko jednego genu w organizmie. Chodzi o gen odpowiedzialny za zachowania zwierzęcia związane z reprodukcją - FucM. Kiedy go zabraknie, następuje zmiana orientacji seksualnej” całość tutaj Postulowałem i postuluje całkowity zakaz takich działań z całkowitą świadomością , że jednymi z głowach beneficjentów tego będą właśnie środowiska homoseksualne . Środowiska naukowe były już o d dawna przekonane ,że homoseksualizm jest wrodzony. Że ma podłoże genetyczne Za to homoseksualiści cały czas twierdzili , że homoseksualizm ma podłoże kulturowe. Nie można zresztą im się dziwić . Przyjęcie założenia że jest to zachowanie wrodzone jest o rok od uznania ponownie homoseksualizmu za chorobę. Tym razem o podłoży genetycznym . Abstrahując od rozważań , czy możemy juz teraz mówić o homoseksualizmie jako o chorobie , czy nie , najistotniejsza kwestią jest to czy możemy dopuścić do tego aby rodzice mogli „zaprogramować” heteroseksualne dziecko. Dzięki metodzie in vitro już niedługo będzie można implantować jednie heteroseksualne zarodki, a dzięki prawu do aborcji usuwać „ homoseksualne „ ciąże. Już niedługo homoseksualiści byliby rzadkimi wybrykami społecznymi. W szkołach uczono by się jak tolerować ich jako osoby z chorobą genetyczną, powodująca poważne zaburzenia społeczne , występującą w rodzinach ortodoksyjnie religijnych lub patologicznych w których alkoholizm, upośledzenie umysłowe uniemożliwiło odpowiednią „opiekę „ prenatalną. Kto wie , czy homoseksualiści nie mieliby prawa do procesowania się z rodzicami o to , że ci zaniedbali swoje obowiązki i nie dopilnowali albo kuracji, albo dopuścili do ich urodzenia. Przykład procesu Alicji Tysiąc powinien ty być przestrogą . I o dziwo nagle masa bioetyków przestała wspierać prawa kobiety do wyboru . Według nich , kobieta, rodzice nie mają prawa decydować o tym jakiej orientacji seksualnej będzie ich dziecko. Już za niedługo potężne lobby homoseksualne stanie się sprzymierzeńcem katolicyzmu , konserwatyzmu , w tym rodzinnego. Prawdopodobnie będą przeciwnikami jakichkolwiek manipulacji genetycznych Będą musieli jednie odpuścić niepotrzebny im sojusz ze skrajnym lewactwem, sojusz mający na celu rozbicie rodziny , w tym odpuścić sobie „małżeństwa „ i adopcje. Bo co poza mocnym religijnym zakazem manipulacji genetycznych ma przekonać matki , rodziców do tego , aby rodzili dysfunkcyjne w końcu społecznie homoseksualne dzieci. Marek Mojsiewicz
Smoleńsk: Znikające zdjęcia satelitarne Jak dowiedziała się „Gazeta Polska”, Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wciąż nie ma amerykańskich zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia, które mogą stanowić kluczowy dowód w śledztwie smoleńskim. Tymczasem – według zapewnień rządu – fotografie te znajdują się w Polsce od prawie 4 miesięcy. Czy jeden z najważniejszych dowodów w śledztwie, mogący potwierdzić lub wykluczyć wersję zdarzeń przedstawioną przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), nie trafił – wbrew temu, co mówił polski rząd – do naszego kraju? A może polskie władze miały powód, by nie przekazać go Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie? Tak czy inaczej – polscy śledczy nie dysponują tymi fotografiami. Podobnie jak podstawowymi informacjami, potrzebnymi do ustalenia, kiedy i w jaki sposób rozbił się samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie.
Tajemnica zdjęć z satelity 29 kwietnia sekretarz rządowego Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki powiedział w Sejmie, że Polska otrzymała ze Stanów Zjednoczonych zdjęcia satelitarne przedstawiające miejsce katastrofy. Kilka dni później minister powtórzył tę informację w rozmowie z dziennikarzem RMF FM. Stwierdził wyraźnie, że fotografie te „zostały przekazane stronie polskiej, są w dyspozycji”. 5 sierpnia – chcąc dowiedzieć się, jak ten materiał dowodowy został wykorzystany w śledztwie – zapytaliśmy Naczelną Prokuraturę Wojskową (NPW), czy polscy prokuratorzy dysponują tymi zdjęciami i czy zawierają one jakieś ważne informacje lub przesłanki, np. na temat warunków atmosferycznych, stanu lotniska czy przyczyn i czasu rozbicia się polskiego Tu-154. Odpowiedź, jaką otrzymaliśmy od płk. Zbigniewa Rzepy (rzecznika prasowego NPW), była zaskakująca: „Uprzejmie informuję, iż polska prokuratura oczekuje na realizację swojego wniosku o pomoc prawną skierowanego do Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych, po otrzymaniu którego, mam nadzieję, będzie możliwe udzielenie Panu stosownych informacji”. Oznacza to, że zdjęć satelitarnych, o których mówił Jacek Cichocki, wcale nie ma jeszcze w Polsce. Gdyby było inaczej, śledczy, którzy nie dysponują tym kluczowym dowodem i chcą go pilnie pozyskać i wiedzą z oświadczenia Jacka Cichockiego, że polski rząd jest w ich posiadaniu, zwróciliby się do rządu, a nie do amerykańskiego prokuratora generalnego. To kolejny gigantyczny skandal – po kłamstwie rządu dotyczącym rzekomej obecności polskich prokuratorów i patomorfologów podczas sekcji zwłok ofiar katastrofy – związany z najważniejszym śledztwem w historii III RP. – Sprawa zdjęć satelitarnych jest bulwersująca. Nie pierwszy raz oświadczenia władz polskich dotyczące katastrofy są sprzeczne. Oświadczenie w sprawie zdjęć złożone w sejmie 29 kwietnia przez Jacka Cichockiego, że Polska już je otrzymała, padło niepełną godzinę po tym, jak premier Tusk, odpowiadając na pytania posłów, powiedział, że rząd o zdjęcia dopiero wystąpi do USA. Jak widać, ta niejasność trwa do dnia dzisiejszego. Albo prokuratura nie wie, że te zdjęcia są, tylko nie zostały przekazane do dyspozycji śledczych, albo pan Cichocki mówił nieprawdę – komentuje Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej. Dziennikarze „GP” dowiedzieli się także, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie posiada podstawowych informacji na temat czasu i sposobu rozbicia się polskiego Tu-154 pod Smoleńskiem. Z odpowiedzi, jakie otrzymaliśmy od płk. Zbigniewa Rzepy, wynika m.in., że polscy śledczy nie wiedzą, kto i kiedy przerwał linię energetyczną w pobliżu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Przypomnijmy, że według przedstawicieli smoleńskiego zakładu energetycznego linia została uszkodzona o godz. 8.39 – a więc w chwili, gdy według oficjalnych stenogramów przygotowanych przez Rosjan polski samolot znajdował się 400 m nad ziemią. Wyjaśnienie tej oczywistej sprzeczności, a także ustalenie innych ewentualnych przyczyn zerwania linii pomogłoby poznać faktyczny czas zniszczenia maszyny i zrekonstruować ostatni etap lotu. Polscy prokuratorzy nie wiedzą także, na jakich danych opierał się gubernator obwodu smoleńskiego Siergiej Antufjew, twierdząc w rozmowie z Polskim Radiem, że Tu-154 rozbił się o godz. 8.38, a więc trzy minuty wcześniej, niż wynika to ze stenogramów przygotowanych przez MAK. Choć wiele przemawia za tym, że to Antufjew, a nie MAK miał rację (na godz. 8.38 jako czas katastrofy wskazuje np. zegarek gen. Błasika, który uległ zniszczeniu właśnie w tej minucie) – śledczy nie sprawdzili źródeł informacji Antufjewa. Warszawska prokuratura nie wie również nic na temat Nikołaja Łosiewa – emerytowanego pilota wojskowego, który 20 minut po katastrofie widział jakoby w kokpicie pięć ciał. Cztery z nich (załoga) były przypięte pasami, piąte – czego miał się domyślić czytelnik (rewelacje te opisała „Gazeta Wyborcza”) – należało do osoby wywierającej na pilotów naciski. Problem w tym, że kabiny pilotów nie można było dostrzec na żadnym ze zdjęć z miejsca katastrofy, a zwłoki załogi samolotu zidentyfikowano jako jedne z ostatnich. Płk Zbigniew Rzepa poinformował też „GP”, że polscy śledczy nie przesłuchali jeszcze pilotów Iła-76, który próbował lądować w Smoleńsku tuż przed samolotem z prezydentem RP. Co więcej, do Polski nie trafił nawet zapis rozmów kontrolerów lotu z wieży lotniska Siewiernyj. Prokuratura nie zna także zapisu drugiej czarnej skrzynki , rejestrującej parametry lotu, która zawiera kluczowe informacje dla śledztwa.
Polski rząd sparaliżował prokuraturę Stan trwającego już cztery miesiące śledztwa jest przerażający. Zginął prezydent i elita narodu, a niezawisła polska prokuratura praktycznie nic nie wie. To władze rosyjskie przejęły czarne skrzynki i sporządziły stenogramy, to Rosjanie przeprowadzali sekcje zwłok ofiar i zaplombowali trumny, to w Rosji znajdują się najważniejsze dowody i świadkowie niezbędni do ustalenia, kto i w jaki sposób kontaktował się z załogą Tu-154 oraz jakie osoby, pojazdy i samoloty znajdowały się w pobliżu smoleńskiego lotniska 10 kwietnia. Strona rosyjska mogła – jeśli dokonałaby zamachu – zrobić dosłownie wszystko: zatrzeć ślady materialne ewentualnej zbrodni; ukryć, podmienić lub po prostu nie przesłuchać kłopotliwych świadków; sfałszować sekcje zwłok i sfabrykować materiały, które z taką atencją analizują dziś polskie media i prokuratura (jak np. stenogramy kopii nagrań z rejestratorów lotu). Kogo winić za ten stan rzeczy? Na pewno w mniejszym stopniu polską prokuraturę, która od początku śledztwa miała związane ręce i ograniczone do minimum możliwości działania. Prokuratorzy w Warszawie nie tylko nie mogą prowadzić dochodzenia na terenie Federacji Rosyjskiej, ale i nie otrzymują z Moskwy najważniejszych materiałów i dowodów w sprawie. Ciężar odpowiedzialności za uczynienie farsy z najważniejszego śledztwa w powojennej historii Polski spada przede wszystkim na rząd Donalda Tuska, który bez żadnych oporów zgodził się na całkowite przekazanie śledztwa Rosjanom. Gdy dwa tygodnie temu w Rumunii rozbił się izraelski helikopter (z kilkoma żołnierzami, a nie prezydentem, najważniejszymi dowódcami i parlamentarzystami), premier Izraela natychmiast wysłał tam dwa samoloty z ekipą ratowniczą, specjalistami od katastrof i 60 komandosami. Oddział ten potrzebował kilkunastu godzin, by zabezpieczyć zarówno ciała ofiar, jak i sprzęt wojskowy; nie pozwolił przy tym Rumunom zabrać nawet kawałka rozbitej maszyny, której szczątki w ciągu kilku dni przewieziono do Tel Awiwu. To prokuratura, a nie rząd, starała się, by śledztwo nie było prowadzone zgodnie z konwencją chicagowską, która umożliwiła przejęcie go przez Rosję na własnych warunkach. Świadczą o tym słowa Edmunda Klicha, relacjonującego podczas obrad podkomisji sejmowej swój konflikt z Naczelnym Prokuratorem Wojskowym, pułkownikiem Krzysztofem Parulskim: „I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu no, powiedziałbym dosyć ostro, powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem jako załącznik 13 (konwencji chicagowskiej – red.) do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa”.
Grzechy prokuratury Jednak prokuratura też nie jest bez winy. To prokuratura nie wyraziła zgody na kopiowanie akt rodzinom ofiar katastrofy w Smoleńsku, a wiele z kart udostępnianych tomów zostało utajnionych. To prokuratura odmawia odpowiedzi na pytania dotyczące znanego z internetu filmu, nakręconego tuż po katastrofie, na którym słychać wystrzały z broni, mimo iż śledczy potwierdzili, że jest autentyczny (internauci spekulowali, że dobijano rannych). Rosjanie wymuszali na rodzinach ofiar, by wyrazili zgodę na spalenie odzieży ofiar, m.in. Zbigniewa Wassermanna, Przemysława Gosiewskiego, Stefana Melaka. Niszczyli dowody w śledztwie, bez sprzeciwu polskiej prokuratury. To rzecznik prokuratury wojskowej powiedział, że nie można było przeprowadzić sekcji ciał, które przywieziono do Polski, bo „nadal znajdowały się one pod rosyjską jurysdykcją”. Prokuratura stwierdziła też, że zgodnie z przepisami, ekshumacji można dokonywać tylko między październikiem a kwietniem. Miało to związek z wnioskiem dowodowym, złożonym 13 lipca 2010 r. przez mecenasa Rafała Rogalskiego w imieniu Beaty Gosiewskiej o przeprowadzenie ekshumacji zwłok Przemysława Gosiewskiego. Rogalski napisał: „Zwłoka strony rosyjskiej w przekazaniu materiału medycznego, przy postępującym szybkim rozkładzie zwłok, może spowodować utratę wnioskowanego dowodu”. Oddalenie czasu ekshumacji aż do października, jak chce prokuratura, może pozbawić śledczych możliwości przeprowadzenia wszelkich niezbędnych badań. Czy w przypadku katastrofy o tak wielkim wymiarze nie można odstąpić od tych obostrzeń? Prokuratura odrzuciła też wnioski dowodowe mec. Stefana Hambury, pełnomocnika rodzin ofiar, o przesłuchanie w charakterze świadków premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego. Chodziło m.in. o wyjaśnienie, czy polskie władze zrobiły wszystko, by polska prokuratura prowadziła śledztwo wspólnie z rosyjską.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
11 sierpnia 2010 Socjalim, albo biurokratyczny soc-kapitalizm? Jeden z największych zbrodniarzy ludzkości, obok Trockiego i Stalina- niejaki Włodzimierz Uljanow ps.. Lenin, powiedział w dniu 11.07 1919 roku, w swoim wystąpieniu „ O państwie” na Uniwersytecie im Swierdłowa:” Państwo to aparat do systematycznego stosowania gwałtu i podporządkowania ludzi gwałtowi”(!!!!).
Oczywiście nie mamy w Polsce Wysp Sołowieckich, gdzie wysyłano krnąbrnych przeciwników socjalizmu w wersji komunistycznej, topiono ich w wodzie, pakując wcześniej na barki.. Sam Lenin podpisał osobiście kilka tysięcy wyroków śmierci.. I położył podwaliny pod zbrodniczy ustrój socjalistyczny, który potrzebował siedemdziesięciu lat, żeby zakończyć żywot w wersji ludobójczej.. Propaganda jakoś umiejętnie omija postać Lenina i Trockiego- eksponując jedynie Stalina. Zbrodniarzami byli wszyscy trzej, ale w kolejności: Lenin, Trocki, Stalin.. Oczywiście dla konserwatywnego- liberała, coś takiego o państwie, że „ jest to aparat do systematycznego stosowania gwałtu i podporządkowywania ludzi gwałtowi” nie mieści się w konserwatywno- liberalnej, głowie. Państwo powinno mieć inne funkcje: jako dobro wspólne powinno stać na straży wolności jednostki, jego wolnego wyboru, własności- jego życia i bezpieczeństwa.. Współczesne państwa socjalistyczne, zwane nieraz państwami opiekuńczymi, nie mają nic wspólnego z modelem państwa, jako „ stróża nocnego”. To są państwa typu leninowskiego, tak jak partie demokratyczne, które Lenin zlikwidował, na rzecz rządów, tzw. dyktatury proletariatu. Zamiast dyktatury proletariatu, a tak naprawdę dyktatury czerwonych komisarzy z naganem u boku, mamy dyktaturę biurokracji , wszechobecnej i mającej olbrzymią władzę nad nami. Nie , nie mordują, nikt nie podpisuje wyroków śmieci.. Nie wysyłają nas na białe niedźwiedzie.. Możemy nawet podróżować! Ale za to rabują i odbierają nam wolność decydowania o sobie i o swoich dzieciach ,i ciągle zwiększają władzę nad nami.. Zgodnie z leninowską zasadą:” Dwa kroki do przodu, jeden krok w tył”. Idą ciągle w jednym kierunku, w kierunku zniewolenia człowieka, czasami odpuszczając na jakiś czas kolejny pomysł wymyślany przeciwko nam, żeby za chwilę , wprowadzać kolejny- równie zniewalający.. I tak od wielu lat: krok po kroku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku.. W kierunku orwellowskiego państwa zniewolenia.. Taka na przykład pani minister Katarzyna Hall z Platformy Obywatelskiej, odebrała kolejny rok dzieciom rodziców, przy pomocy demokratycznego Sejmu, decydując , żeby szły do państwowej przymusowej szkoły- wcześniej, i tam były tresowane przez biurokrację oświatową jak najwcześniej, bo współczesna państwowa szkoła nie ma uczyć, ale edukować i indoktrynować. I wychowywać w jedynie słusznej ideologii. Znowu pomysł leninowski. Władza nad umysłami, odcięcie od przeszłości, fałszywe zapatrzenie w przyszłość.. No właśnie… Wiecie państwo jaki nowy pomysł ma pani Katarzyna Hall? Pani Kasia, wraz z całym tym szaleńczym i zbiurokratyzowanym Ministerstwem Edukacji i Oświecenia Publicznego, ciągnącego się od Komisji Edukacji Narodowej, jako monopolu na nauczanie i panowanie nad umysłami ludzi przez biurokrację- ma pomysł, żeby w szkołach ponadgimnazjalnych , zawęzić program nauczania historii do okresu , po 1918 roku.. Gdyby oczywiście szkoły były prywatne i właściciel szkoły mógł samodzielnie decydować, czego będzie chciał uczyć w swojej szkole, a rodzice mogli swoim dzieciom wybrać tę, która odpowiada ich światopoglądowi- to co innego. Ale mamy monopol zbiurokratyzowanej edukacji i administracyjnie- jak u Orwella- próbuje się czynić zabieg wymazywania historii. Naród bez pamięci, wcześniej czy później przestanie być narodem, i jest to zgodne z wytycznymi socjalistycznej Unii Europejskiej, której przyświeca pomysł likwidacji państw i scalania całych kiedyś narodów, w jedno państwo- Unię Europejską i obywatelem- „Europejczykiem.”. Dlatego historia narodom jest niepotrzebna, bo przeszkadza w kształtowaniu nowej świadomości, przez Nową Lewicę. Stara historia- stara świadomość.. Historia odcięta- nowa świadomość, nowy człowiek. Wszystko będzie nowe, odcięte od przeszłości.. Bo kto pierwszy wymarze przeszłość i zapanuje na teraźniejszością, ten w przyszłości zapanuje nad przyszłością.. Znowu kłania się Orwell.. Tym bardziej, że historia do 1918 roku, to historia Europy niedemokratycznej, królewskiej, chrześcijańskiej, tradycyjnej.. To historia Europy wartości, normalności i wolności.. To historia zasad, rycerstwa, szlachetności, odpowiedzialności. W jakim okresie historii Europa była tak zbiurokratyzowana jak jest dziś? Tak powywracana do góry nogami pod każdym względem, tak wroga człowiekowi , jego wolności i jego własności? Tak zagrażająca jego indywidualności? Tak pełna kolektywizmu i gromadności. .Kto zagubił indywidualizm i kto forsuje tłumność i zbiorowość.. Gdzie podział się personalizm indywidualistyczny? Za jakiś czas nasze dzieci będą znały historię Europy, jedynie od czasu powstania w niej demokracji.. Dla socjalistów- to jest przełom! To jest cezura od której powinna liczyć się historia.. Żeby nie można było porównywać, zestawiać, analizować.. Historia Europy zaczynać się będzie – powiedzmy w roku 2020- od roku 1918.. I to jest mały kroczek w tym kierunku. Bo kto powiedział, że zmiana historii odbywać się musi gwałtownie? Lewica już dawno przekonała się , że co nagle to po diable.. Chociaż tak naprawdę ani w Pana Boga, ani w diabła nie wierzy.. Teraz drąży nierewolucyjnie, nie gwałtownie i nie nagle.. Teraz drąży ewolucyjnie, ewolucję organizując odgórnie, unikając gwałtownych ruchów.. Bo po spustoszeniach rewolucyjnych- Europa jakoś się odbudowywała.. Najgorsza była tzw. Rewolucja Francuska, a tak naprawdę Antyfrancuska.. I po niej jakoś się podnosiła.. Monarchie wtedy były bardzo silne, dzisiaj istnieją w formie operetkowej.. Nie rządzą, ale sobie panują , wtapiając się w demokrację, prawa człowieka i takie tam zabobony.. I stanowią atrakcję turystyczną.. Ale dworskość biurokracji w demokracji pozostała? To się jej podoba.. Panować nad ludem, który sam sobie wybiera swoich ciemiężców.. I obrabowywany na co dzień zagryza zęby w niemocy, ale głosuje, ciągle na tych samych … obsadzających jego plecy.. Zginający się, ale wierzący, że następnym razem- w dniu” święta demokracji” wybierze sobie innych. Niedoczekanie!. A z czego miałaby żyć rozrastająca się klasa biurokratyczna, pełna mandarynów i ich popleczników? Z powietrza? Niedoczekanie.. Lewą biurokratyczną marsz! Na początek bez historii w szkołach ponadgimnazjalnych. Bez historii monarchii- będąc bardziej szczegółowym.. WJR
Instrukcja jest, samolotu nie było Ministerstwo Obrony Narodowej tłumaczy się, że instrukcja HEAD podaje tylko, jak organizować loty z VIP-ami, a nic nie mówi, jak ma je organizować minister Bogdan Klich 10 kwietnia, w dniu wylotu rządowego tupolewa do Smoleńska, na warszawskim wojskowym Okęciu nie podstawiono maszyny rezerwowej. To złamanie tzw. instrukcji HEAD, określającej procedury bezpieczeństwa przewozów VIP-ów, zatwierdzonej w ubiegłym roku przez ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Przed każdym wylotem z VIP-ami na pokładzie samolot jest oblatywany, sprawdzany i nieustannie pilnowany. Sprawdzani są też członkowie załogi. Takie same procedury obowiązują wobec tzw. maszyny rezerwowej. Jak deklaruje płk Ryszard Raczyński, szef 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, procedury te zostały zachowane w przypadku przygotowania rządowego tupolewa, który 10 kwietnia leciał na uroczystości katyńskie. Pułkownik Raczyński w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" przyznał jednak, że 10 kwietnia specpułk nie zapewnił żadnej maszyny rezerwowej, ponieważ tego dnia niczym takim nie dysponował. - Jeżeli mamy taką możliwość, to przed startem wystawiamy dwa samoloty: główny i zapasowy. Kiedy miał lecieć Tu-154M, to był tylko on - przyznaje Raczyński. Procedury, jakim poddaje się maszynę i jej załogę, określa tzw. instrukcja HEAD, wewnętrzna instrukcja zatwierdzona w 2009 r. przez ministra obrony narodowej Bogdana Klicha na mocy decyzji nr 184 szefa MON z 9 czerwca 2009 r. w sprawie wprowadzenia do użytku w lotnictwie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej "Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD". To dokument określający procedury przewożenia najważniejszych osób w państwie. Instrukcja wskazuje m.in., z jakich lotnisk można korzystać w realizacji tych lotów, kto ma nadzorować ich wykonywanie, wskazuje też, że lot nie może być wykonywany poniżej parametrów minimalnych. Powtarza też zapis z 2004 r. (chodzi o porozumienie MON z Kancelariami Sejmu, Senatu, Prezydenta i premiera odnośnie do organizacji transportu lotniczego), że przygotowanie lotów VIP-owskich pozostaje w koordynacji szefa kancelarii premiera. Prokuratura nie zamierza jednak przesłuchać Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera, oraz Bogdana Klicha, ministra obrony narodowej. - Ponieważ nie ma obecnie wystarczających dowodów, by formułować wnioski o odpowiedzialności pewnych osób w Polsce lub w Rosji w sprawie przygotowania lotu do Smoleńska - tłumaczy. Prokuratura powołuje się tu na wypowiedź płk. Ireneusza Szeląga, szefa wojskowej prokuratury okręgowej, który na jednym z posiedzeń sejmowej komisji sprawiedliwości mówił, iż w tej chwili nie jest to brane pod uwagę. Szeląg stwierdził też, że nie ma obecnie wystarczających dowodów, by formułować wnioski o odpowiedzialności jakichś osób w Polsce lub w Rosji w sprawie przygotowania lotu do Smoleńska. Jak podkreśla Antoni Macierewicz, szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, decyzja Klicha o wydaniu instrukcji ma moc prawną. - Jest to sprawa bezdyskusyjna. Ta instrukcja składa generalną odpowiedzialność za przyznawanie, zamawianie statków powietrznych w ręce szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. A ponieważ to szef MON podpisał się pod decyzją, to ponosi odpowiedzialność za działanie służb sprawujących pieczę nad całością organizacji lotu; i ponieważ to szef kancelarii premiera "koordynuje" zamówienia na rejsy VIP-ów, to właśnie Arabski odpowiada za organizację wylotu delegacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska 10 kwietnia. Dziwię się, że kwestii tej nie podnoszą prokuratorzy - mówi Antoni Macierewicz, deklarując, że sprawę tę Zespół przedstawi w swoim sprawozdaniu. - Na pewno będzie to przedmiotem naszych rozmów z ministrem Klichem i panem Arabskim - podkreśla polityk PiS. Ministerstwo Obrony Narodowej twierdzi, że instrukcja HEAD podaje tylko to, jak organizować loty z VIP-ami, nie mówi nic, jak ma je organizować minister Klich. Ale to w końcu on wydał decyzję, na mocy której instrukcja powstała. - Jednak to jest decyzja wprowadzająca w życie instrukcję HEAD. Czyli, jak ją zorganizować, jak mają się zachować kancelarie, a nie, jak się zachowuje MON. Ta decyzja nie mówi ani słowa o odpowiedzialności ministra - zaznacza Janusz Sejmej, rzecznik resortu. - Minister uporządkował i unormował sprawę związaną z przygotowaniami do tego typu lotów przez poszczególne kancelarie - dodaje. - Trudno przyjąć, że odpowiedzialności nie ponosi osoba, która najpierw tworzy przepis, a potem go nie przestrzega. To jest absurdalne tłumaczenie. Czy jeżeli Sejm uchwala jakąś ustawę, to oznacza, że ona nie obowiązuje? - pyta Romuald Szeremietiew, były wiceminister obrony narodowej. - Tę instrukcję wykonują przecież służby, które podlegają panu ministrowi. Jeżeli więc te służby jej nie wykonały, odpowiada za to ich przełożony - tłumaczy. Jak zauważa dr Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, każdy organ, który wydaje decyzję - niezależnie czy jest to organ kolegialny, czy też jest to jedna osoba - jest jej autorem i jako taki ponosi tego konsekwencje prawne, a czasami też - polityczne.
Kiedy MON załata dziurę? Po katastrofie pod Smoleńskiem w 36. SPLT do dyspozycji VIP-ów pozostał jeden Tupolew 154. W lipcu tego roku maszyna miała wrócić z remontu w rosyjskich zakładach Aviakor w Samarze. Termin ten został przesunięty na koniec sierpnia br. - jak zaznacza Raczyński - z powodu przedłużających się prac remontowych. Tu-154M to jedyna maszyna w zasobach specpułku, która może zabrać na pokład 4-osobową załogę oraz od 80 do 100 pasażerów. To także jedyny samolot, którego zasięg przekracza 6 tys. kilometrów. Do dyspozycji specpułku są jeszcze cztery jaki o zasięgu do 1,8 tys. km, z czego dwa to maszyny 30-letnie, a ich resurs kończy się już za 2 lata. Takie samoloty mogą zabierać np. tylko od 16 do 20 pasażerów. W wyposażeniu specpułku znajdują się też śmigłowce i transportowe bryzy o zasięgu ok. 1,4 tys. kilometrów. Oznacza to, że właściwie nie mamy obecnie średnio- i długodystansowych samolotów. Wprawdzie MON deklaruje, że od czerwca br. polscy politycy mają do dyspozycji dwa Embraery 175 wypożyczone od Polskich Linii Lotniczych LOT na 4 lata, z możliwością skrócenia tego okresu w przypadku wcześniejszego zakupu innych. Zabierają one na pokład 82 pasażerów, ale mają zasięg tylko do ok. 2,6 tys. kilometrów. Podobnie jak jaki nie są w stanie lecieć na długich dystansach bez tzw. międzylądowania. Ponadto są to samoloty cywilne, które nie mogą lądować, np. na lotniskach wojskowych czy w strefie działań wojennych. - Nie wyobrażam sobie, żeby LOT, które dysponują cywilną załogą, woziły polityków, np. w miejsca objęte konfliktem zbrojnym. W dodatku przewozy kosztują więcej, bo trzeba zapewnić dodatkowe środki bezpieczeństwa realizowane w nietypowy sposób - mówi Szeremietiew. MON przyznaje, że zamierza kupić nowe samoloty do dyspozycji VIP-ów. Resort potwierdza, iż dobiega końca opracowywanie koniecznych parametrów maszyn. Nie informuje jednak, czy będą to maszyny dalekiego zasięgu. - Wstępne założenia do przetargu są opracowywane, przygotowujemy wstępne warunki techniczne. Stosowna komisja działa w resorcie obrony od kilku miesięcy. Pracuje w porozumieniu z czterema kancelariami: premiera, prezydenta, Sejmu i Senatu, które będą dysponentem nowych maszyn - tłumaczy Sejmej. Nikt nie ma wątpliwości, że stan polskiej floty powietrznej nie jest najlepszy i że maszyny powinny być wymienione, a pod względem technicznym samoloty znajdujące się do dyspozycji specpułku znacznie odbiegają od zagranicznych standardów. Maszyny, które ma m.in. prezydent USA, mogą tankować w powietrzu, dzięki czemu ich zasięg jest praktycznie nieograniczony. Tymczasem polskie jednostki w trakcie podróży w odległe rejony globu zmuszone są do międzylądowań. Ponadto elektronika na pokładzie amerykańskiego Air Force One jest specjalnie ekranowana przed impulsami elektromagnetycznymi. Dodatkowo maszyny są wyposażone w zaawansowany sprzęt komunikacyjny, co pozwala im funkcjonować jako mobilne centra dowodzenia. Anna Ambroziak
Obrona na jeden procent Dla premiera armie oparte na poborze obywateli do służby wojskowej, np. takie jak niemiecka Bundeswehra, to pożałowania godna amatorszczyzna Minister obrony Bogdan Klich na konferencji prasowej w brygadzie zmechanizowanej w Wesołej (2 sierpnia br.) z dumą podkreślał, że w ciągu dwóch lat dokonał rzeczy niebywałej - stworzył "profesjonalną" armię. Ocenił, że program przyjęty przez rząd PO - PSL w sierpniu 2008 r. może być pozytywnie podsumowany. "Profesjonalizacja, tak jak ją rozumieliśmy wtedy, to uzawodowienie plus zmiana zasadniczych systemów. Te sprawy, które zostały uznane za najważniejsze, zostały zrealizowane". Obecny na konferencji Donald Tusk ogłosił, że w wojsku "skończył się czas amatorów". Premier zdaje się sądzić, że armie oparte na poborze obywateli do służby wojskowej, np. takie jak niemiecka Bundeswehra, to pożałowania godna amatorszczyzna. Tusk dodał też, że jego rząd uwolnił nas od "dręczącego młodych Polaków od dziesięcioleci obowiązkowego poboru". W rocznicę Bitwy Warszawskiej 1920 r. i wybuchu Powstania Warszawskiego 1944 r. szef rządu RP wyraził pogląd, że włożenie polskiego munduru jest dla Polaka nieprzyjemnym doświadczeniem. Zapewnienia Ministerstwa Obrony Narodowej, że w Polsce tworzy się "profesjonalne" siły zbrojne, a więc biegłe w wykonywaniu wojennego rzemiosła, sprawne w obronie kraju, propagandowo dobrze brzmią. Powstaje jednak pytanie, czy rzeczywiście będzie to armia gwarantująca bezpieczeństwo państwu i obywatelom.
Zapomniany patriotyzm Na profesjonalizm wojska musi złożyć się wiele elementów. Dobre wyszkolenie, nowoczesna broń, perfekcyjne dowodzenie wojskiem (podstawowe prawo żołnierza - być dobrze dowodzonym). W armii profesjonalnej na pierwszym miejscu znajduje się morale żołnierzy (Napoleon: Moralna siła wojska jest trzy razy ważniejsza od uzbrojenia). Konstytucja RP w art. 85 ust. 1 postanawia: "Obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny." Ustawodawca, wpisując słowo "Ojczyzna" na karty Konstytucji i łącząc je z obowiązkiem obrony, nawiązywał do polskiej tradycji. Trudno jednak dostrzec, aby patriotyzm był czynnikiem dominującym w procesie uzawodowienia armii. Słyszymy raczej o materialnych zachętach do podjęcia zawodowej służby. Obniżono też rygory dotyczące niekaralności przyszłych "profesjonalistów", co nie będzie miało pozytywnego wpływu na morale wojska. Wojsko było zawsze w Polsce ważną społecznie i narodowo instytucją. Miejscem kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich służących w nim ludzi. Czy można te wartości wyliczyć w złotówkach? Czy kondycja współczesnego żołnierza polskiego ma sprowadzać się do problemu wysokości jego zarobków? Nie należy mylić obowiązku troski państwa o materialne warunki służby żołnierzy z takimi sprawami, jak rola wojska w państwie i patriotyzm służby.
Armia ekspedycyjna W Wesołej na placu ćwiczeń zaprezentowano premierowi jako przykład profesjonalizmu "szkolenie strzeleckie pododdziału (strzelanie szkolne nr 2 z kbs Beryl oraz trening ogniowy strzelca wyborowego)". Nie trzeba długich studiów, aby celnie strzelać z broni maszynowej. Takie zadanie w pełni profesjonalnie wykona po krótkim przeszkoleniu żołnierz z poboru. Poza wybranymi systemami uzbrojenia posługiwanie się bronią na ogół nie wymaga nadzwyczajnej wiedzy i kwalifikacji. Afgańscy niepiśmienni partyzanci strącali nowoczesnymi amerykańskimi rakietami Stinger sowieckie śmigłowce pilotowane przez profesjonalistów. Zresztą MON, szermując argumentem poprawy jakości armii, nie jest wiarygodne, skoro obniżyło wymagania odnośnie do wykształcenia kandydatów na żołnierzy zawodowych. Paradoks "profesjonalizmu" polega też na tym, że w budżecie MON 400 milionów złotych przeznaczono na wynajęcie agencji ochrony, które będą pilnowały, by ktoś nie okradł profesjonalnych żołnierzy! Konieczność stworzenia armii zawodowej jest rezultatem - według kierownictwa MON, wstąpienia Polski do NATO. Jako członek Sojuszu Polska przyjęła zobowiązania związane z realizacją misji zbrojnych poza granicami państwa. Pod takie "ekspedycyjne" potrzeby MON tworzy armię.
W 1996 r. polskie ministerstwo obrony wspólnie z amerykańskim ośrodkiem RAND Corporation ogłosiło raport końcowy w związku z planowanym wejściem do NATO. Postulowano wówczas kolejne etapy tworzenia sił zbrojnych: najpierw do obrony granic Polski, następnie do udzielania pomocy środkowoeuropejskim członkom NATO, w dalszej kolejności do innych misji NATO w Europie i na jej obrzeżach, a na końcu dopiero do misji NATO w rejonach poza Europą. W 1996 r., w ostatnim etapie tworzenia sił zbrojnych, zalecano kreowanie zdolności wojska do działań poza Europą. Po latach priorytetem MON okazało się wykonanie zadań etapu końcowego z pominięciem etapów poprzedzających. Na stronie MON poświęconej uzawodowieniu stwierdza się, że współcześnie armia zawodowa jest "wyłączną podstawą systemu obronnego państwa". Tymczasem nowoczesne siły zbrojne tak nie wyglądają. Jest w nich oczywiście element ofensywny, do działań poza granicami kraju (wojska operacyjne), ale także komponent defensywny przeznaczony do obrony kraju i działań w sytuacjach kryzysowych (wojska obrony terytorialnej). Wszędzie zapleczem sił zbrojnych są rezerwy dla uzupełniania obu komponentów. Rezerwę stanowią obywatele na co dzień niesłużący w wojsku, ale przeszkoleni wojskowo, których będzie można zmobilizować w razie zagrożenia wojennego. Siły zbrojne USA - na ten wzór często powołują się w Polsce zwolennicy armii zawodowej - składają się nie tylko z zawodowych wojsk operacyjnych, ale obok nich są kilkusettysięczne wojska terytorialne (National Guard) i porównywalne liczbowo z wojskami operacyjnymi milionowe siły rezerwy (Reserve). W Polsce stworzono stutysięczne zawodowe wojska operacyjne, tworzy się dwudziestotysięczne Narodowe Siły Rezerwy i nie ma ani jednego żołnierza obrony terytorialnej (minister Bogdan Klich zlikwidował wojska obrony terytorialnej).
Kazus Gruzji O przydatności w obronie kraju armii zawodowej podobnej do polskiej wskazuje przykład Gruzji. Rząd tego państwa wydał znaczne środki na wojsko. Stworzono przy pomocy instruktorów amerykańskich armię, w której zawodowi i kontraktowi żołnierze stanowili 90 procent. Zrezygnowano z tworzenia wojsk terytorialnych. Siły zbrojne Gruzji liczyły ponad 30 tys. żołnierzy dobrze uzbrojonych (250 czołgów, ponad 200 podjazdów opancerzonych, 25 samolotów, silna artyleria). Była to znaczna siła - stosując gruzińskie wskaźniki, Polska powinna mieć armię liczącą 190 tys. żołnierzy. Gruzińskim "profesjonalistom" nie powiodła się operacja zajęcia mikroskopijnej Osetii Południowej, gdzie opór stawiła "milicja" osetyńska, czyli miejscowa obrona terytorialna wspierana przez słaby garnizon rosyjskich "sił pokojowych". A kiedy ruszyła ofensywa wojsk rosyjskich, tylko kilkanaście tysięcy żołnierzy (wojsko z poboru) i 150 czołgów ze wsparciem lotnictwa, to okazało się, że wojsko gruzińskie nie potrafi bronić miast, linii komunikacyjnych i portów. Generał Stanisław Koziej, zastanawiając się nad powodami przegranej armii gruzińskiej w starciu z wojskami rosyjskimi, wskazał, że Gruzja budowała wojsko na misje zagraniczne, zaniedbując obronę kraju. Przypomniał, że takie wnioski sformułowali Amerykanie: "W specjalnym raporcie stwierdzono, że jedną z przyczyn słabości armii gruzińskiej było inwestowanie przez Amerykanów przede wszystkim w przygotowania jej na potrzeby misji międzynarodowych, aby była zdolna uczestniczyć razem z nami w takich operacjach, jak te w Iraku i Afganistanie" ("Rzeczpospolita", 6.04.2009). Współczesne konflikty zbrojne mają głównie tzw. asymetryczny charakter - występują w nich siły nieregularne (partyzanci, terroryści). To jednak nie wyklucza wybuchu wojen między państwami, jak wskazuje przykład Gruzji, w których dochodzi do starcia regularnych armii. A wtedy trzeba będzie dokonać mobilizacji i wystawić siły zbrojne zwielokrotnione do stanów pokojowych. W Polsce postanowiono zawiesić pobór do wojska i zaprzestano szkolenia rezerwistów. To oznacza, że wkrótce będzie kilka milionów Polaków zdolnych do noszenia broni, których nie będzie można wykorzystać w obronie kraju. Amerykanie, Brytyjczycy czy Francuzi w razie zagrożenia będą mieli czas na przeszkolenie swoich obywateli. Polska, leżąca na skraju NATO, takiego czasu nie będzie miała. Nie będzie miała też wsparcia w początkowym okresie konfliktu, skoro jej sojusznicy będą musieli dopiero przygotowywać się do wspomożenia polskiej obrony. W maju 1999 r. uczestniczyłem w konferencji "Teoria sztuki wojennej w poszukiwaniu tożsamości poznawczej i metodologicznej" zorganizowanej przez Akademię Obrony Narodowej. Jeden z referatów wygłosił ówczesny przewodniczący sejmowej komisji obrony Bronisław Komorowski. Wystąpił jako zdecydowany przeciwnik pomysłów uzawodowienia armii. Poseł krytykował "mit o wyższości i przyszłości armii zawodowej, rzekomo lepszej od armii z poboru (narodowej)". Komorowski uzasadniał: "Żadne państwo na świecie nie miało i nie ma jedynie armii zawodowej (wyjątek - gwardia papieska). Może mieć natomiast formacje ochotnicze (np. Legia Cudzoziemska we Francji) lub armię stałą (czasu pokoju), ochotniczą (np. USA), stanowiącą niewielką część armii mobilizowanej na czas wojny (kryzysu, klęski itp.)". Podkreślał: "Porażki np. świetnych zawodowców francuskiej Legii Cudzoziemskiej w Indochinach, a potem w Algierii w walce z partyzantami to jeden z rozlicznych przykładów, że zawodowstwo czy niezawodowstwo jest zupełnie marginalnym czynnikiem zwycięstwa w walce zbrojnej".
W kampanii wyborczej Bronisław Komorowski zapewniał, że nie zmienia poglądów. Już wykonując obowiązki głowy państwa, powołał na szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generała Kozieja, który nie tak dawno głosił: "Po pierwsze: obrona własnych granic". Jaki to będzie miało wpływ na ocenę programu "profesjonalizacji" wojska ministra Klicha? Co zrobią prezydent Komorowski, zwierzchnik sil zbrojnych, i jego szef BBN?
Kto nas obroni Artykuł 26 Konstytucji RP stanowi: "Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic". Polska ma 38 mln ludności i 312 tys. km2 terytorium. W razie zagrożenia trzeba będzie bronić na północy i wschodzie 1603 km granic, a na terenie kraju ponad 900 miast ze stolicą na czele, 22 dużych okręgów przemysłowych, głównych portów lotniczych (12) i morskich (12) i ponad 30 tys. mostów i tuneli. To zadanie będzie musiało wykonać wojsko złożone z 15 brygad wojsk operacyjnych. Załóżmy, że ministrowi obrony udało się stworzyć armię naprawdę profesjonalną. Jakie będą zdolności obronne takiej armii? Normy taktyczne przewidują dla brygady szerokość pasa obrony na 20 do 30 kilometrów. Według tych norm, brygada wojsk operacyjnych może też bronić terenu o powierzchni 150 km2. W tym stanie rzeczy profesjonalna armia będzie mogła bronić jedynie od 300 do 450 km polskich granic lub terenu o powierzchni 2250 km2 - około jednego procenta terytorium państwa! A przypomnijmy, że obecne zawodowe wojsko trudno uznać za profesjonalne. Nic więc dziwnego, że minister Klich stwierdził expressis verbis, iż Polska nie będzie zdolna obronić się bez pomocy sojuszników. Kuriozalnie wygląda minister obrony ogłaszający światu, że nie ma armii zdolnej obronić państwo i jednocześnie twierdzący, że stworzył skuteczną do jego obrony armię profesjonalną. Ponura wizja obrony Polski na linii rzeki Odry wydaje się całkiem realna. Dr hab. Romuald Szeremietiew
EUROPEJSKA OFENSYWA POLSKICH LIBERAŁÓW Nie tak dawno „twórcy” polskiej reformy emerytalnej zapowiadali, że będą przekonywali Europejczyków do wprowadzenia polskich rozwiązań w całej Unii. Dziś Pan Komisarz Janusz Lewandowski poszedł w ślady swoich dawnych kolegów „liberałów” i zapowiedział podwyższenie podatków w całej Unii. Nowy podatek miałby zostać nałożony na przewozy lotnicze, handel emisjami dwutlenku węgla oraz transakcje finansowe. I wzorem Polski, gdzie VAT ma być podwyższony „przejściowo”, tak samo miałoby być z podatkiem proponowanym przez Lewandowskiego. Opodatkowanie banków ma sens – co pokazuje rozkład wyników finansowych przedsiębiorstw i banków. Ale podatek od handlu emisjami zwiększy jedynie cenę praw do emisji w związku z czym wzrośnie cena energii – zwłaszcza w krajach, w których produkcja energii jest najbardziej emisyjna – jak w Polsce. Oczywiście instytucje finansowe na handlu prawami do emisji zarobią krocie, ale trzeba było wprowadzić zasadę, jeśli już w ogóle – że prawa do emisji mogą kupować jedynie emitenci, a nie spekulanci. A teraz to zupa się już wylała. Widocznie polscy „liberałowie” z KLD, którzy obrzydzili liberalizm Polakom, postanowi obrzydzić go teraz Europejczykom. Na szczęście Niemcy są zdania, że nałożenie takiego podatku złamałoby umowę koalicyjną. Brytyjczycy mówią jasno: nie będzie zgody na jakiekolwiek unijne podatki bezpośrednie, a zdaniem Francuzów ta propozycja pojawiła się w nieodpowiednim czasie. Na Francuzach, to bym raczej nie polegał, ale „Angole” rzeczywiście mogą nas obronić. Gwiazdowski
Szkoda prof. Andrzeja Nowaka Prof. Andrzej Nowak z UJ w Krakowie to w tej chwili bodaj najwybitniejszy historyk zajmujący się Rosją. Jego prace czytam zawsze z największą uwagą. Problem w tym, że profesor ma także ambicje polityczne, ambicje wytyczania polskiej polityki wschodniej, co robił dosyć skutecznie w ostatnich latach. Niestety, w tej roli wypada znacznie gorzej, by nie powiedzieć, że całkiem źle. Nowak jest wielkim zwolennikiem polityki mesjanistycznej, polegającej na czynnym zaangażowaniu Polski w ograniczanie wpływów Rosji w tzw. strefie limitrofu (przestrzeń rozdzielająca od siebie imperia lub cywilizacje). Zgodnie z tą koncepcją Polska ma mobilizować, a nawet organizować politycznie przeciwko „rosyjskiemu imperializmowi” kraje postsowieckie – Ukrainę, Gruzję, Azerbejdżan, Litwę, Białoruś (po jej „zdemokratyzowaniu”), a także Kazachstan. W praktyce politykę taką starał się realizować Lech Kaczyński. [Jest to polityka będąca jak najbardziej na rękę światowemu żydostwu, i zapewne przez nie inspirowana - gdzie ewentualne zbliżenie Polski z Rosją jest nocnym koszmarem. - admin] Prof. Nowak stworzył dla takiej polityki swego rodzaju nadbudowę ideologiczną, wykorzystując swoją wiedzę na temat historii Rosji. Tyle tylko, że historia wcale nie jest w tym przypadku rozstrzygającym argumentem, jest raczej bardzo wygodna, bo można w niej znaleźć rzeczy straszne. Jednak w realiach początku XXI wieku historia, interpretowana w dodatku „pod tezę” – może uzasadniać fałszywą koncepcję polityczną. Tak jest w tym przypadku.
Prof. Nowak, mimo ewidentnego krachu takiej polityki, protestuje przeciwko jej korekcie i ogłasza ten fakt jako niemal zdradę polskiej racji stanu. W artykule „Rosnący apetyt Rosji” („Rzeczpospolita”, 8.08.2010) pisze m.in.: „Zmiana w prowadzeniu polskiej polityki wschodniej polegała głównie na przekreśleniu przez rząd Donalda Tuska jej dotychczasowych założeń strategicznych sformułowanych przez Jerzego Giedroycia i paryską ,,Kulturę”. Dowodem na rezygnację z tej linii są otwarte deklaracje ministra Radosława Sikorskiego oraz działania polskiego MSZ w latach 2008 – 2010. Polska od rozpadu ZSRR w 1991 roku konsekwentnie przyjęła w polityce wschodniej zasadę dążenia do budowania strategicznego partnerstwa z Ukrainą, wspierania niepodległości wszystkich krajów powstałych po rozpadzie ZSRR oraz zabezpieczenia ich przed ewentualną kontrolą ze strony Moskwy. W czasach prezydentów Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego działania te przybrały charakter aktywnej i skutecznej polityki. Przypomnę choćby nasze zaangażowanie w pomarańczową rewolucję na Ukrainie, a następnie dalsze wspieranie przemian w tym kraju”. I dalej: „Aktualny i stale podgrzewany w Polsce spór polityczny, spór związany z oceną przyczyn katastrofy smoleńskiej, doskonale służy dodatkowemu, całkowitemu już sparaliżowaniu polskiej polityki wschodniej, niezależnie od podjętej wcześniej przez rząd premiera Tuska decyzji, by tak aktywnej jak w latach 2002 – 2007 polityki nie prowadzić. Taka postawa polskich władz umożliwia Rosji realizację dalszych celów w odzyskiwaniu swojej kontroli na przestrzeni dawnego Związku Sowieckiego”. Pomijam tutaj spór o interpretację mitycznych „założeń strategicznych Jerzego Giedroycia”, bo coś takiego po prostu nie istnieje. Rację ma Bartłomiej Sienkiewicz twierdząc, że koncepcje Giedroycia były formułowane w zupełnie innej epoce i nie mają żadnego odniesienia do współczesności. To co głosi prof. Andrzej Nowak to anachroniczna, jak się okazało, koncepcja prometejska w wydaniu publicysty Włodzimierza Bączkowskiego (idol pos. Pawła Kowala) rodem z lat 30. XX wieku. W zderzeniu z realiami początku XXI wieku okazała się ona tragicznym nieporozumieniem. Po prostu, Polska jest za słaba, by taką politykę realizować, zwłaszcza po tym, jak USA zrezygnowały z wykorzystywania nas do własnych celów na Wschodzie. Rząd Tuska zwyczajnie wyciągnął wnioski wynikające z nowej sytuacji i próbuje przystosować do niej Polskę. Nie ma w tym nic dziwnego ani strasznego. Jeśli na pozostawienie w spokoju „limitrofu” godzą się już nie tylko kraje zachodniej Europy z Niemcami i Francją na czele, ale także USA – to tym bardziej my nie mamy tam czego szukać (w sensie aktywnej polityki antyrosyjskiej rzecz jasna, a nie obecności gospodarczej czy kulturalnej). W tym miejscu aż prosi się o przytoczenie słynnej anegdoty związanej z Napoleonem. Po wjechaniu do jednego z miast francuskich, zapytał mera, dlaczego nie było tradycyjnej salwy na powitanie. Mer odpowiedział: „Są trzy powody, sire, po pierwsze nie mamy armat…”. W tym miejscy Napoleon przerwał mu: „Dziękuję, to mi wystarczy”. I nam powinno wystarczyć. Na koniec krótko o „rosyjskim imperializmie”. Nowak używa tego terminu w tradycyjnym rozumieniu, przynajmniej tak to wynika z tekstu. Co to jednak oznacza? Przecież nie podboje w stylu państwa carów w XIX wieku, czy w wydaniu stalinowskim. Tutaj chodzi o wzmocnienie wpływów Rosji w strefie „limitrofu”, a nie o podbój. To zaś trudno uznać za przejaw „imperializmu”. Jestem właśnie po lekturze znakomitego opracowania naukowego, autorstwa Jakuba Potulskiego z Uniwersytetu Gdańskiego pt. „Współczesne kierunki rosyjskiej myśli geopolitycznej” (Gdańsk 2010, ss. 361). Autor dokonał wnikliwej analizy wszystkich koncepcji geopolitycznych w Rosji, stwierdzając, że w Polsce zbyt dużą wagę przyjmuje się do romantycznych, silnie zideologizowanych teorii w wydaniu np. Aleksandra Dugina, którego w rosyjskim establishmencie traktuje się jako ciekawego, ale jednak fantastę. W czasach Putina do głosu doszli teoretycy formułujący wnioski bardzo pragmatyczne i realistyczne (np. Wadim Cymburski). Odrzucono romantyczne mrzonki imperialne, uznając je za niebezpieczne dla samej Rosji (taką opinię forsował jeszcze za życia Aleksander Sołżenicyn). Potulski pisze: „Za rządów Władimira Putina nastąpiła rewizja polityki zagranicznej państwa, stała się ona bardziej pragmatyczna i nakierowana na rozwiązywanie wewnętrznych. Zrezygnowano z retoryki neoimperialnej i promowania nierealnych celów polityki zagranicznej na rzecz odbudowy silnego państwa, przede wszystkim poprzez rekonstrukcję i rozwój potencjału gospodarczego państwa jako najskuteczniejszego środka dla przywrócenia Federacji Rosyjskiej statusu światowego supermocarstwa. Wśród elit skupionych wokół urzędu prezydenckiego uznano, iż w polityce zagranicznej Federacji Rosyjskiej na obecnym etapie rozwoju kraju najważniejszą wartością i podstawowym interesem narodowym dla Rosji jest zapewnienie wzrostu poziomu życia obywateli i zabezpieczenie godziwego życia jednostki na podstawie ochrony praw i swobód obywatelskich oraz rozwoju ekonomii państwa. Tak więc celem jest nie ekspansja zewnętrzna, jak to miało miejsce w przeszłości, ale koncentracja do wewnątrz i odbudowa poziomu życia obywateli oraz poprawa jakości życia. Jest to priorytet całej polityki rosyjskiej, a polityka zagraniczna ma stworzyć sprzyjające warunki zewnętrzne, ma chronić zasoby i interesy Rosji bez wdawania się w konfrontację” . Wpływy w strefie „limitrofu” mają temu właśnie służyć, a nie jakiemuś celowi imperialnemu w starym stylu. U nas tymczasem w ogóle nie analizuje się rosyjskiej rzeczywistości, nie śledzi dyskusji jaka się tam toczy, zastępujemy to czerpanymi z historii fobiami i strachami. Bo tak jest wygodniej i tak łatwiej indoktrynować maluczkich, którzy w to uwierzą. No i efekty mamy jak na dłoni – spora część Polaków zamiast nowej Rosji widzi nadal zbrodniczą Bolszewię z czerezwyczajką w roli głównej. Na tym jednak nie można budować żadnej przyszłości, to spycha nas w otchłań koszmarnego anachronizmu, gdzie kluczowym argumentem jest zdanie: „My Rosję dobrze znamy”. Obawiam się, że nie znamy jej w ogóle. Jan Engelgard
Litwini chcą wykończyć PKN Orlen? Coraz bardziej niepokojące wiadomości nadchodzą z Litwy, gdzie PKN Orlen, będący właściciel rafinerii Możejki ma coraz większe problemy… z Litwinami. Oto relacja „Rzeczpospolitej”: Terminal w Kłajpedzie na Litwie jesienią zacznie tłoczyć ropę dla rafinerii na Białorusi. Może to oznaczać wstrzymanie dostaw surowca do należącej do rafinerii Orlenu w Możejkach Terminal w Windawie jest alternatywą dla Kłajpedy. Orlen Lietuva może być teraz skazany na transport ropy przez Łotwę. We wrześniu do Kłajpedy ma przybić pierwszy tankowiec z 80 tys. ton wenezuelskiej ropy naftowej dla Białorusinów. To jednak tylko początek. Białoruskie rafinerie chcą tą drogą sprowadzić około 2 mln ton surowca. – Teoretycznie moglibyśmy przeładować nie tylko 2 mln ton ropy, ale nawet 4 mln ton, jednak należałoby wtedy rozważyć, co zrobić z transportami dla Możejek – deklaruje cytowany przez portal 15min.lt Rokas Masiulis, dyrektor terminalu Klaipedos Nafta. – Nie moglibyśmy ich wtedy przyjąć. Rafineria w Możejkach, która ma długoterminową umowę na przesył ropy, nie otrzymała dotychczas z Kłajpedy żadnych informacji na temat ewentualnej zmiany terminarza tłoczeń. Biuro prasowe Orlenu doniesień litewskich mediów komentować nie chciało. Tymczasem grupa Orlen to kluczowy klient Klaipedos Nafta. Około 60 proc. ropy przesyłanej przez tamtejszy terminal trafia właśnie do Możejek. Port w Kłajpedzie ma dla rafinerii ogromne znaczenie logistyczne. Od czasu, gdy w 2008 r. litewskie państwowe koleje Lietuvos Gelezinkeliai rozebrały 19 km torów łączących Możejki z siecią kolejową na Łotwie, rafineria jest de facto skazana na usługi Klaipedos Nafta (inne drogi transportu są znacznie droższe). Terminal w Kłajpedzie już raz potraktował po macoszemu swojego głównego kontrahenta. Kilka miesięcy temu uniemożliwił nagle orlenowskiej rafinerii eksport paliwa lotniczego (tzw. JET). W marcu poinformował niespodziewanie, że od kolejnego miesiąca nie będzie ona mogła korzystać ze zbiornika, w którym gromadziła przeznaczony do wysyłki produkt. Klaipedos Nafta postanowił bowiem ten zbiornik wykorzystywać na potrzeby importu paliw na Litwę. Teraz korzysta z niego jedynie rosyjski koncern Łukoil, który jest bezpośrednim konkurentem Orlenu. Rafineria w Możejkach zmuszona jest natomiast transportować JET koleją na Łotwę do Windawy i dopiero stamtąd wysyłać paliwo morzem w świat. To oczywiście znacznie droższe rozwiązanie niż korzystanie z usług terminalu w Kłajpedzie. „Rzeczpospolita Nasz komentarz [Myśli Polskiej - admin]: Przejęcie Możejek ogłoszone było w Polsce jako wielkie zwycięstwo w wojnie energetycznej z Rosją. Już wtedy niezależni eksperci, w tym Andrzej Szczęśniak, ostrzegali przed ekonomiczną klapą. Orlen zainwestował w Możejki 4 mld USD i są to – jak dotychczas – pieniądze stracone. Od samego początku litewskie władze rzucają Orlenowi kłody pod nogi, tak jakby chciały doprowadzić tę inicjatywę do upadku. Wygląda na to, że Litwa po cichu współdziała z Rosją, która od razu odcięła dostawy ropy do Możejek przez rurociąg Przyjaźń (jak wojna, to wojna). Litwini nie zrobili nic, by pomóc Orlenowi wyjść z tej sytuacji. Nasza firma znalazła się w litewskiej pułapce, płacąc słono za polityczne mrzonki poprzedniego rządu i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wielu ekspertów mówi jasno, że jedynym ratunkiem jest sprzedaż Możejek… Rosjanom. I komentarz admina: Uprzedzając idiotyczne komentarze: to nie skutkiem mrocznych działań ruskich agentów Orlen kupił Możejki – tylko przeciwnie, w ramach wojny energetycznej z Rosją. Dziwić się Rosji, że na kroki wojenne odpowiedziała podobnymi krokami i wykorzystuje okazję, jaką jej rusofobiczni durnie sami rzucili pod nogi? Swoją drogą, kiedy wreszcie Polska przestanie pielęgnować rzekome historyczne związki z Litwą i ujrzy rzeczywistość taką, jaka ona jest? Marucha
"Kaczyński powinien poprosić obrońców krzyża, żeby rozeszli się w pokoju" Prezydent Lech Kaczyński był człowiekiem skromnym i nielubiącym wszelkiej ostentacji. Dlatego byłoby wspaniale, gdyby to właśnie Jarosław Kaczyński wyszedł do obrońców krzyża i poprosił, żeby rozeszli się w pokoju - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Zdanie wygłoszone przez jednego z obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu, pana Zielińskiego: "prawo zaczyna się tam, gdzie kończy się obyczaj" (TVN24, 2 sierpnia) nie jest wcale niewinne. W pewnych sytuacjach może być wręcz groźne. Nie jest to wprawdzie fundamentalistyczne: "obyczaj zamiast prawa". Ale już interpretacja "obyczaj równy prawu" może się pojawić.
I wtedy pojawia się pytanie: czyj obyczaj? Są przecież różne. I właśnie prawo ma gwarantować bezpieczeństwo obyczaju mniejszości. Na tym polega różnica między społeczeństwem (i państwem) tradycyjnym a demokratycznym, pluralistycznym państwem prawa. Akceptacja tego nie jest wcale łatwa.
Problem krzyża przed Pałacem Prezydenckim jest tu szczególny, bo rozgrywa się również wewnątrz sfery obyczaju. Tego spontanicznego obyczaju ulicy i zinstytucjonalizowanego, akceptującego przestrzenne granice swego manifestowania, obyczaju Kościoła z jego propozycją poświęcenia krzyża, pielgrzymki i - przeniesienia do św. Anny. Mamy więc spontaniczny, ludowy obyczaj dopuszczający zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez swoją symbolikę, obyczaj zinstytucjonalizowanej samoograniczającej się tradycji Kościoła i - trzeci wymiar - demokracja neutralna w sferze obyczaju. Konflikt między obyczajem tłumu a obyczajem już zinstytucjonalizowanym w Zachodniej Europie rozegrał się w epoce średniowiecznych ruchów millenarystycznych. Ruchów kwestionujących wizję oficjalnego Kościoła i traktujących swój obyczaj jako jedyne prawo. Z tego zderzenia właśnie wyrosła reformacja. Ale przedtem pojawił się mit walki z antychrystem, i mit fałszywego zwycięstwa, które trzeba dopiero wywalczyć (PiS-owskie "dokończenie rewolucji"?!). U nas w podobny ruch symboli i towarzyszących im emocji dodatkowo weszła polityka. Prezydent Lech Kaczyński był człowiekiem skromnym i nielubiącym wszelkiej ostentacji. I był też profesorem prawa rozumiejącym emocjonalne dylematy przechodzenia do neutralnej obyczajowo demokracji i rządów prawa. Nienawidził wszelkiej agresji. Dlatego byłoby wspaniale, gdyby to właśnie Jarosław Kaczyński wyszedł do obrońców krzyża i poprosił, żeby rozeszli się w pokoju. Jest osobą na tyle wybitną, żeby zrozumieć, iż modernizacja to właśnie instytucjonalizacja obyczaju. Żeby nie było pytań: czyj obyczaj stoi przed prawem i kto o tym decyduje? Jego Brat pozostanie w naszych sercach i w pamięci o Jego marzeniach o silnej i sprawiedliwej Polsce. I na tym trzeba się skupić. Lepiej byłoby dziś, zamiast myślenia, jak skompromitować nową kancelarię prezydencką walką z krzyżem, wystąpić na przykład z wizją reformy finansów publicznych, zgodną z tym marzeniem. Po pierwsze - koniec wszystkich przywilejów emerytalnych: nie tylko mundurowych, ale też sędziowskich i prokuratorskich. I wyłączenie z KRUS zamożniejszych rolników i pseudorolników. I - po drugie - koniec z przywilejami podatkowymi. Tymi, które pozwalają "samozatrudnionym" (a są to m.in. dużo zarabiający specjaliści) płacić niski, liniowy podatek. I tymi, które pozwalają tzw. "twórcom" (dziennikarze, artyści, naukowcy) przerzucać dużą część dochodu do "kosztów", które w ogóle nie są opodatkowane. Tusk tego nie zrobi, bo owe przywileje dotyczą zaplecza klasy politycznej. Ale tego właśnie, a nie antyrozwojowego wzrostu VAT-u czy łatania budżetu prywatyzacjami, wymaga przyszłość Polski!
Kryzys w Polsce nie ma znaczenia, tylko dziwi i śmieszy Jest taka książka Raya Huanga o roku 1587 w Chinach: jej tytuł brzmi "Rok bez znaczenia". Lektura pokazuje, iż powinno być "pozornie bez znaczenia". Bo wtedy właśnie doszło do kumulacji niewielkich na pozór napięć wewnątrz struktury władzy (w tym - do utraty wiarygodności rytuałów i dyskursu spajającego ową strukturę) co doprowadziło do stopniowego rozkładu biurokratycznego feudalizmu i upadku dynastii Ming - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Myślę, że obecny 2010 rok jest podobną datą dla PO i Tuska. Oczywiście z zachowaniem proporcji, bo - w odróżnieniu od rozkładu państwa Ming - nasz kryzys nie ma znaczenia dla świata, co najwyżej dziwi i śmieszy. Po pierwsze, ujawniła się uderzająca słabość Tuska w stosunkach zewnętrznych. Mimo fetowania i odznaczania przez Niemców, jego rząd nie uzyska nawet gwarancji, że rurociąg będzie położony na tyle głęboko, że nie sparaliżuje funkcjonowania budowanego obecnie w Świnoujściu gazoportu. Nie mówiąc już o ewidentnym lekceważeniu przez Rosjan, widocznym w łamaniu obietnic danych Tuskowi, i w sprawie Katynia (zamiast wyjaśnienia jest umorzenie) jak i pełnej otwartości śledztwa smoleńskiego.
Przywództwa brak też w polityce wewnętrznej. Nie tylko szokujący brak projektów reform (podobno gotowych, tylko prezydent przeszkadzał!), ale też brak elementarnej koordynacji prac wewnątrz rządu. Widać to choćby na przykładzie kontraktu gazowego: mimo że rząd i premier zaaprobowali go bez dyskusji, okazał się sprzeczny z ustaleniami UE i niezgodny (choć wtedy Sikorski o tym nie mówił, bo startował w prawyborach) ze stanowiskiem MSZ. Rządzą niewybrani eksperci (m.in. Jan Krzysztof Bielecki, Michał Boni), a PO jest głęboko podzielona, co do samych fundamentów polityki rozwojowej. Okazało się bowiem, ze dotychczasowy, zideologizowany, deklaratywny "liberalizm" (niezgodny zresztą z historyczną ścieżką budowania kapitalizmu na Zachodzie, gdzie liczyły się głównie instytucje) jest bezradny i wobec unijnej polityki, często nie pasującej do naszych realiów i stadium rozwoju (ostatnio w sprawie subsydiowania węgla), jaki i pokryzysowego regresu strukturalnego naszej gospodarki. Nie mówię już o cynicznie kompromitujących ("nie było afery") wnioskach komisji hazardowej. Na to nakłada się dysfunkcjonalna (w swym obecnym retorycznym kostiumie) opozycja. Paradoksalnie, jest ona skuteczna w odwracaniu, na swoją korzyść wektora zastawianych przez PO pułapek (np. sprawa krzyża). Choć cywilizacyjnie fundamentalne (i uświadamiające głębokie podziały społeczne w sferze mentalności) to - z punktu widzenia dylematów rozwojowych, są to konflikty zastępcze. Nie ma poważnych dyskusji programowych. Cały świat potrzebuje struktury państw, aby lepiej służyły polityce rozwoju. Fundusze na zbrojenia napędzają odkrycia. U nas nawet tego nie ma. Brak środków na modernizację - chyba, że się zaoszczędzi zamykając kolejną stołówkę. Drepczemy w miejscu. Politycy rządzącej partii, marząc o reelekcji, uciekają od odpowiedzialności faktycznego rządzenia. Historia ich rozliczy. Ale powstającej dziś luki wobec pędzącego świata już się nie nadrobi. Prof. Jadwiga Staniszkis
Bzykanie w służbie bezpieczeństwa Jak zauważył Feliks Koneczny, kształt każdej cywilizacji określany jest przez tzw. quincunx, czyli sposób pojmowania pięciu kategorii: dobra, prawdy, piękna, zdrowia i dobrobytu. Ponieważ uważał, że sposób rozumienia tych kategorii przez ludzi ukształtowanych przez odmienne cywilizacje jest inny, to żadna harmonijna synteza między cywilizacjami nie jest możliwa. Próby jej stworzenia doprowadzają albo do zwycięstwa cywilizacji niższej, albo do bastardyzacji obydwu cywilizacji biorących udział w tym eksperymencie. Na przykład próba harmonijnego połączenia cywilizacji sakralnej, np. żydowskiej z cywilizacją niesakralną, np. łacińską, może doprowadzić albo do dominacji cywilizacji żydowskiej, albo do bastardyzacji zarówno cywilizacji żydowskiej, jak i łacińskiej. Oczywiście Feliks Koneczny czynił takie spostrzeżenia w epoce, gdy naukowcom jeszcze wolno było publicznie głosić to, co naprawdę myślą. Dzisiaj byłoby to albo niemożliwe, albo bardzo trudne – ale właśnie ta różnica skłania nas i upoważnia do porównywania poszczególnych cywilizacji, bez względu na to, co na ten temat powiedzą pacanowskie autorytety z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, na obstalunek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wyplatające duby smalone na temat „języka nienawiści”.
Zwróćmy uwagę, że dla cywilizacji sakralnej charakterystyczny jest argument z autorytetu, który w cywilizacji niesakralnej w ogóle nie występuje, a jeśli nawet – to tylko gdzieś na nieistotnym marginesie. Znakomitym przykładem praktycznego funkcjonowania argumentu z autorytetu w sakralnej cywilizacji żydowskiej jest opis dyskusji diakona Szczepana z przedstawicielami synagogi aleksandryjczyków i libertynów. Kiedy diakon Szczepan stwierdził, że widzi „niebo otwarte i Syna Człowieczego”, jego dyskusyjni partnerzy zatkali sobie uszy i podnieśli krzyk, żeby go zagłuszyć. Współczesne dyskusje naukowe w Europie i Stanach Zjednoczonych właśnie tak wyglądają, z tym, że krzyku w sensie dosłownym nikt może nie podnosi, chociaż niekiedy i to się zdarza, natomiast funkcję owego krzyku, który ma zagłuszyć niepożądany przekaz, pełnią interwencje organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. W cywilizacji sakralnej bowiem niektóre spostrzeżenia mogą być uznane za bluźniercze – na przykład powątpiewanie w bezprecedensowy charakter holokaustu - co siłą rzeczy musi ograniczać wszelką dyskusję. Toteż współczesne dyskusje naukowe przypominają znane z opisów Aleksandra Sołżenicyna tzw. „świergolenie”, to znaczy – powtarzanie własnymi słowami, a niekiedy nawet i nie własnymi, spostrzeżeń zatwierdzonych, a przynajmniej – dozwolonych cenzurą. Taki jest właśnie rezultat próby harmonijnego połączenia dwóch różnych cywilizacji – podobnie jak zwycięstwo zasady odpowiedzialności zbiorowej. A przypominam to wszystko między innymi ze względu na przedsięwzięcie nazwane Akademią Sztuk Przepięknych, będące tradycyjnym już elementem „Przystanku Woodstock” urządzanego dla młodych ludzi przez Jerzego Owsiaka. W Akademii wystąpił między innymi przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, który rzeczywiście dokonał nie lada sztuki. Jak pamiętamy, po objęciu stanowiska charyzmatycznego premiera, zainicjował cztery wiekopomne reformy, które w założeniach miały wszystkim przychylić nieba. Ale na tym świecie nie ma rzeczy doskonałych, więc jeśli nie można przychylić nieba wszystkim, to dobrze, jeśli uda się przychylić go przynajmniej niektórym. I właśnie taka myśl przewodnia kierowała poczynaniami charyzmatycznego premiera Buzka i wspierającej go parlamentarnej kamaryli posłów i senatorów Akcji Wyborczej „Solidarność” i Unii Wolności. Zanim przejdę do omówienia owych wiekopomnych reform, chciałbym przedstawić uwagę metodologiczną. Otóż każde reformy mają cele rzeczywiste i cele deklarowane. Łatwo odróżnić jedne od drugich, ponieważ cele rzeczywiste, czyli prawdziwe, MUSZĄ pojawić się od razu, jako naturalna i nieuchronna konsekwencja reformatorskich przedsięwzięć. Cele deklarowane natomiast albo się pojawią, albo nie. Przeważnie zresztą się nie pojawiają. Otóż nieuchronną i naturalną konsekwencją czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka był skokowy wzrost synekur w sektorze publicznym – co dowodzi, iż w tym przedsięwzięciu chodziło właśnie o to, by przychylić nieba przynajmniej niektórym, chociaż nie można wszystkim. A komu? Ano – zapleczu politycznemu parlamentarnej kamaryli AW„S” – UW, które dzięki temu zostało wzięte na utrzymanie Rzeczypospolitej, czyli pozostałych podatników. Oczywiście istniejące podatki nie mogły sprostać temu skokowemu wzrostowi kosztów funkcjonowania państwa i deficyt budżetowy za rok 2001 wyniósł wprawdzie „tylko” 32,6 mld zł – ale tylko na skutek radykalnych cięć wydatków przeznaczonych na przychylenia nieba zwykłym ludziom. Dzisiaj, gdy ani minister Rostowski, ani nawet zwolennicy „przyjaznego państwa” nie widzą niczego nadzwyczajnego w deficycie 52 mld złotych i perspektywie podwyżki podatków, możemy charyzmatycznego premiera Buzka wspominać z nostalgią, jako „ludzkiego pana”, ale nie o to chodzi, bo chodzi przecież o „sztuki przepiękne”. Otóż charyzmatyczny premier Buzek dokonał nie lada sztuki, która można by nawet uznać za przepiękną, chociaż tylko w innej cywilizacji, niż łacińska. Ograbił mianowicie skołowanych Polaków, zmuszając ich do wzięcia na utrzymanie 550 tysięcy drapichrustów (bo tylu właśnie urzędników przychyla nam nieba: trzy razy więcej, niż za generała Jaruzelskiego), tworzących tak zwaną „klasę polityczną”.
To rzeczywiście duża sztuka, ale jeszcze większej dokonała razwiedka, przeprowadzając wybór charyzmatycznego Jerzego Buzka – który, nawiasem mówiąc, został zarejestrowany przez razwiedkę aż pod dwoma pseudonimami jednocześnie – na posła do Parlamentu Europejskiego, który nawet wybrał go na swego przewodniczącego. To już można bez żadnej przesady nazwać sztuką przepiękną – oczywiście w cywilizacji innej niż łacińska – i dlatego zaproszenie Jerzego Buzka na Akademię Sztuk Przepięknych festiwalu Woodstock było jak najbardziej uzasadnione. Również dlatego, że w na terenie festiwalowym poczesne miejsce zajmował namiot, na którym organizatorzy umieścili zachęcający napis: „Tu nauczymy cię, jak bzykać się bezpiecznie”. Z opowieści uczestników wynika co prawda, że w instruktażu przeważały elementy teoretyczne, ale jeśli w przyszłości sponsorzy hojniej sypną groszem, to kto wie – może można będzie zaangażować wolontariuszki ze wszystkich agencji towarzyskich w kraju, bo z bezpieczeństwem, wiadomo – żartów nie ma, no a poza tym każdy hodowca też się stara, żeby bydło myślało – gdyby, ma się rozumieć, myślało - że skoro wszyscy tak się koło niego uwijają, to ono jest tu najważniejsze. SM
Jankiel znowu gra do tańca Okazuje się, że Lenin wszystko przewidział. Wprawdzie mówił, że państwem może rządzić „kucharka”, ale nie bądźmy drobiazgowi. Dominik Taras nie jest kucharką, tylko kucharzem, ale poza tym – wszystko się zgadza, zwłaszcza gdy sprawy wezmą w swoje wypróbowane ręce organizatorzy prowokacji, którzy edukację pobierali jeszcze w sowieckiej woroszyłówce. Również zgodna z leninowskimi normami życia partyjnego jest organizatorska rola prasy. „Gazeta Wyborcza”, której argusowe oko potrafi wytropić każdą dłoń wzniesioną w rzymskim pozdrowieniu, wprost nie może się nachwalić „zabawy”, jaką „młodzi”, co to „skrzyknęli się” tym razem nie SMS-ami, tylko facebookiem (bo WSI muszą przetestować różne narzędzia mobilizacji agentury) i konsekwentnie nie zauważa pogardy i nienawiści, będącej treścią tej „zabawy”. Za czasów Lenina facebooka jeszcze Łomonosow nie wynalazł, więc uczestnicy bluźnierczych manifestacji stawiali się na „zabawę” na wezwanie redakcji „Bezbożnika” – pisma wydawanego przez Związek Wojujących Bezbożników, kierowany przez niejakiego Minieja Izraelewicza Gubelmana. W PRL bezpieka również i u nas założyła podobną organizację pod nazwą Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, w której działał pan filozof Jan Woleński – który tak naprawdę nazywa się Hetrich. Jak partia kazała, to był ateistą, a jak kazała co innego, to został członkiem Zakonu Synów Przymierza, czyli loży B’nai B’rith, której dyskretnie patronuje również ambasador USA w Warszawie, pan Feinstein. Słowem – kolejne pokolenie awangardy postępowej ludzkości dokazuje cały czas tak samo, robiąc wodę z mózgu kolejnemu pokoleniu mniej wartościowego narodu tubylczego, które nie przepuści żadnej okazji, żeby się „zabawić”, zwłaszcza gdy zagra Jankiel. SM
Los Cesarstwa Tym razem zatroszczyłem się o Japończyków, p/t: Zastawią Chryzantemowy Tron? Dwa - nienawidzące się zresztą - narody Dalekiego Wschodu poszły zupełnie odmiennymi drogami. Cesarstwo Japonii przyjęło zachodni model pseudo-liberalnej d***kracji - podczas gdy obydwa państwa chińskie budują w miarę normalny kapitalizm w warunkach szczęśliwie od d***kracji odległych. By być ścisłym: Chińczycy w ChRL sparzyli się na komunizmie i d***kracji ludowej, więc bez zastrzeżeń godzą się na "dziki, drapieżny kapitalizm" - podczas gdy na Taiwanie zaczęto dobrze, od dyktatury Guo-Min-Tangu, a teraz nieopatrznie eksperymentują z d***kracją. Efekt: ChRL ma dziś ok. 2 bilionów dolarów nadwyżki, ChRN 300 miliardów - a Cesarstwo Japonii właśnie przekroczyło 10 bilionów zadłużenia. 80 lat temu Japonia posłała żołnierzy, by podbili Chiny. Dziś Chińczycy wykupują obligacje USA, Królestwa Hiszpanii i Cesarstwa Japonii. I dumni są ze swoich - coraz bliższych zresztą zjednoczeniu - państw! Sprawa jest prosta: w Japonii, oficjalnie będącej Cesarstwem, to (tfu!) L*d decyduje, jak się gospodarzyć; w ChRL - oficjalnie będącej Republiką, i to jeszcze "L**ową - decyduje o tym swoista elita..
Jak to wyglądało naprawdę... My przy rydwanie Wakacje to marny czas do zajmowania się polityką zagraniczną – podobnie zresztą jak piąta nad ranem to podła godzina na wstawanie. Właśnie dlatego wojskowi zaczynają ataki o piątej rano – a Hitler przygotował atak na Polskę na koniec sierpnia. Oczywiście – by było już po żniwach. Rolnikom nie wolno przeszkadzać w ich zbożnym trudzie... U nas wakacje – a w niemieckim „Związku Wypędzonych” wrze. Konkretnie: toczy się walka o tezę, że to Polacy wyrzucili Niemców z Ziem Utraconych – dla nas „Odzyskanych”. To akurat nie jest prawdą. Niemców od siebie, na mocy tzw. „Dekretów Beneša”, wyrzucili Czesi. Z Polską było inaczej. Ponieważ ziemie za Bugiem zagarnęli Sowieci, Józef Stalin wymógł na Aliantach przyznanie Polsce ziem po Świnoujście, Szczecin, Słubice i Zgorzelec – i była to robota Aliantów. Żadne polskie państwo nie ponosi za to odpowiedzialności. Rząd „londyński” był bezradny – a „lubelski” był tylko marionetką w rękach sowieckich. Podobnie zresztą, jak rządy Ukraińskiej (i Białoruskiej, i Litewskiej) Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, które przejęły ziemie II Rzeczypospolitej. Józef Wissarionowicz Djugashvili był chytrym Gruzinem – i wiedział, że jeśli Polsce „załatwi” te ziemie (a walczył o to uparcie!) to przywiąże Polskę do sowieckiego rydwanu. I rzeczywiście: Jugosławia zerwała z Sowietami, Chiny zerwały z Sowietami, Rumunia zerwała z Sowietami, nawet maleńka Albania odebrała Sowietom bazę we Vlora (Vlorë), aresztowała ich łodzie podwodne i wymyślała Moskwie na czym świat stoi – a buntowniczy na ogół i nie znoszący Rosjan Polacy zwiększali, owszem, swoje swobody – ale lojalnie popierali politykę sowiecką.... Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Każdy polski polityk wiedział, że jeśli zaczniemy prowadzić politykę antysowiecką, to Moskwa może natychmiast wybrać sojusz z RFN, oddać jej NRD i Ziemie Zachodnie (na których stacjonowały przecież silne sowieckie wojska; w NRD stacjonowały BARDZO SILNE sowieckie wojska) – a jeszcze i przejąć Zasanie, prawosławne rejony Podlasia oraz Mazury. I mieć spokój z buforowym „Księstwem Warszawskim” Więc musieliśmy siedzieć cicho. Ale co my jesteśmy winni? Oczywiście: był jeszcze drugi powód. Józef Broz (ps.”Tito”), Mikołaj Ceauşescu, czy Enver Hodża byli dyktatorami – więc względnie łatwo pozbyli się sowieckiej agentury. Natomiast Czechosłowacja, Polska i po części Węgry były krajami nawykłymi, niestety, do d***kracji, więc pozbycie się dobrze uplasowanych sowieckich agentów było praktycznie niemożliwe. Każdy „pierwszy sekretarz” bal się – i słusznie – że jak zacznie spiskować przeciwko Moskwie, to jego właśni zastępcy (a tak naprawdę agenci Kremla) go w ten czy inny sposób usuną. A przecież nie wiedział, kto tym agentem jest... Wiedział też, że władza komunistów trzyma się w Polsce tylko na sowieckim straszaku. Wszyscy PZPRowcy robili do Polaków oko: „Wicie-rozumicie, my byśmy chcieli dobrze – ale musimy tak robić, a jeśli nas spróbujecie obalić, to przyjdzie tow.Iwan i będzie jeszcze gorzej”. To działało znakomicie, ludzie rozumieli – a PZPRacy rozumieli, że jeśli chcą utrzymać się na stołkach, to też nie mają wyboru. Dopiero p.gen.Wojciech Jaruzelski po pronunciamento 13 grudnia 1981 umocnił się w roli dyktatora – i od 1984 roku mógł już prowadzić samodzielną politykę. Ale też, oczywiście, nie mógł być do końca przekonany, czy ktoś z najbliższego otoczenia nie usunie Go ze świata żywych... Tak – posiadanie władzy w obrębie wpływów sowieckich nie było lekkim brzemieniem. Przekonywali się o tym na przykład kolejni władcy Afganistanu – po nieopatrznym obaleniu króla... Stąd nauka: chcesz być suwerenny – nawet nie myśl o wprowadzeniu d***kracji; bo nigdy nie będziesz wiedział choćby tego, ilu Senatorów i Posłów wybranych przez L*d to w rzeczywistości agenci obcych mocarstw. Przed rozbiorami: większość... Tylko Króla - o ile jest, oczywiście, dziedziczny - nie da się przekupić. A i to nie na pewno - exemplum: Tuvalu PS. WikiLeaks to NIE jest "kaczka dziennikarska" - co usiłują sugerować albo naiwni, albo agenci rządu USA. To b. poważna inicjatywa, a dokumenty są, jak najbardziej, autentyczne. I własnie dlatego, że są to surowe dokumenty, by znaleźć sensację trzeba się przez nie uważnie przekopywać - bo większość tych raportów jest banalna. JKM
Abonament już jest OK. Nowo wybrany przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji zaczął kadencję od prośby połączonej z pogróżką. Zaapelował mianowicie do obywateli, aby płacili abonament radiowo-telewizyjny, na jednym oddechu zaznaczając, że apele to „miękki środek perswazji”, i jeśli nie pomogą, to rada „wprowadzi środki twardsze”. Jakie, tego na razie nie wiadomo, ale zapowiedź warto odnotować. „Towarzystwo prosi, a jak nie, to sobie samo weźmie”, jak pisał klasyk. Tych, którym się jeszcze chce śmiać z obecnej władzy, ubawiło oczywiście, że abonament nie jest już wstrętną „daniną”, do niepłacenia której nawoływał publicznie sam premier. Dzieje, jak wiemy od filozofa, który postanowił zmieniać świat, zamiast go opisywać, toczą się etapami, i to, co słuszne na jednym etapie, na innym już słuszne nie jest. Trzy lata temu jeden z bliskich współpracowników Donalda Tuska pytany o TVP odpowiedział prosto: „zagłodzimy ich”. Teraz, gdy zapowiedź ta została spełniona, głód zrobił swoje i twierdza została wzięta, ten, kto premiera posłuchał, może się spodziewać w domu wizyty kontrolerów i naliczenia zaległej kwoty wraz z odsetkami. W istocie abonament jako rzekoma opłata za dostęp do mediów publicznych, a naprawdę dziwaczny podatek od posiadania odbiornika, stanowi w dobie kablówek, platform cyfrowych i Internetu żałosny anachronizm. Jeśli państwo ma ambicję mieć telewizję i radio, to powinno wyznaczyć im budżet w ramach swojego budżetu i rozliczać z jego wykonania. Skoro rząd udowodnił właśnie, że nie brak mu odwagi do podnoszenia podatków, to może zdecyduje się wreszcie na likwidację tej fikcji i postawienie sprawy otwarcie: państwo płaci, państwo wymaga. Przecież i tak wszyscy wiemy, co wart jest obiegowy frazes o „odpolitycznianiu mediów”.
Rafał A. Ziemkiewicz
Czy będziemy płacić podatek Unijny? Kryzys w Europie trwa nadal. Unia próbuje ciągle nowych sposobów, na znalezienie nowych pieniędzy w budżecie. Jednak okazuje się, że zamiast skutecznych nowych rozwiązań, odgrzewa się starego, marnej jakości kotleta. Komisarz UE ds. budżetu Janusz Lewandowski zaproponował nowy-stary pomysł polegający na wprowadzeniu unijnych podatków od usług transportowych, transakcji finansowych, paliw i handlu emisjami CO2 . – Szukamy sposobu na spokój finansowy w Unii Europejskiej na lata 2014 – 2020 – mówi „Rzeczpospolitej” Janusz Lewandowski. Jak zadeklarował we wrześniu przedstawi kompletną analizę wprowadzenia kolejnych źródeł wpływów do budżetu UE. Pomysł ten został bardzo negatywnie odebrany zarówno przez państwa członkowskie, jak i organizacje pracodawców czy też przewoźników lotniczych. – Pomysły wprowadzenia podatku unijnego są sprzeczne z wcześniejszymi ustaleniami – powiedział Tobias Romeis, rzecznik niemieckiego Ministerstwa Finansów. Berlin jest przeciwny „jakiemukolwiek zaangażowaniu Unii we wprowadzaniu kolejnych podatków”. Należy podkreślić, że to właśnie Niemcy wpłacają dziś najwięcej do budżetu UE. Janusz Lewandowski broni swojej koncepcji: „Słyszę z różnych stolic, także z Berlina, że rządy unijne chciałyby obniżenia obciążeń w związku z długiem publicznym. Tymczasem nasze wyliczenia pokażą, jakie są inne możliwości”. Zdaniem ekspertów, Komisja Europejska powinna ograniczać wydatki oraz zmniejszyć biurokrację. - Europa przegrywa gospodarczą walkę z USA i Azją, a zwiększanie podatkowych obciążeń nie pomoże jej w skracaniu tego dystansu – mówi „Rz” Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, ekspert PKPP Lewiatan. Powolna gospodarka UE potrzebuje wolnego rynku, by móc rozwijać kontakty handlowe z innymi partnerami. Dodatkowe podatki raczej zniechęcą inwestorów do ulokowania swoich pieniędzy w Unii. Prof. Elżbieta Mączyńska, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego uważa pomysł Lewandowskiego za niezbyt trafiony i zastanawia się, w jaki sposób podatki będą ściągane od firm międzynarodowych. Mirosław Barszcz, były wiceminister finansów, zastanawia się, jak w praktyce mogłoby wyglądać wprowadzenie unijnego podatku. To musiałoby prowadzić do zmian krajowych systemów podatkowych.- Każde państwo musiałoby zmienić swoje przepisy. Przeprowadzenie równocześnie zmian w 27 krajach może się okazać trudne – podkreśla Barszcz. Dotychczas kraje członkowskie Unii Europejskiej płacą kwotę ustaloną na podstawie wielkości PKB danego państwa do budżetu wspólnotowego – jest to około 76 proc. wpływów do budżetu UE. Pozostałe wpływy do budżetu to podatek VAT i dochody z ceł. Źródło: rp.pl
Europejska ofensywa polskich liberałów Nie tak dawno „twórcy” polskiej reformy emerytalnej zapowiadali, że będą przekonywali Europejczyków do wprowadzenia polskich rozwiązań w całej Unii. Dziś Pan Komisarz Janusz Lewandowski poszedł w ślady swoich dawnych kolegów „liberałów” i zapowiedział podwyższenie podatków w całej Unii. Nowy podatek miałby zostać nałożony na przewozy lotnicze, handel emisjami dwutlenku węgla oraz transakcje finansowe. I wzorem Polski, gdzie VAT ma być podwyższony „przejściowo”, tak samo miałoby być z podatkiem proponowanym przez Lewandowskiego. Opodatkowanie banków ma sens – co pokazuje rozkład wyników finansowych przedsiębiorstw i banków. Ale podatek od handlu emisjami zwiększy jedynie cenę praw do emisji w związku z czym wzrośnie cena energii – zwłaszcza w krajach, w których produkcja energii jest najbardziej emisyjna – jak w Polsce. Oczywiście instytucje finansowe na handlu prawami do emisji zarobią krocie, ale trzeba było wprowadzić zasadę, jeśli już w ogóle – że prawa do emisji mogą kupować jedynie emitenci, a nie spekulanci. A teraz to zupa się już wylała. Widocznie polscy „liberałowie” z KLD, którzy obrzydzili liberalizm Polakom, postanowi obrzydzić go teraz Europejczykom. Na szczęście Niemcy są zdania, że nałożenie takiego podatku złamałoby umowę koalicyjną. Brytyjczycy mówią jasno: nie będzie zgody na jakiekolwiek unijne podatki bezpośrednie, a zdaniem Francuzów ta propozycja pojawiła się w nieodpowiednim czasie. Na Francuzach, to bym raczej nie polegał, ale „Angole” rzeczywiście mogą nas obronić. Robert Gwiazdowski
Niemcy: Polska nie ostrzegła nas przed powodzią Niemcy mają pretensje do strony polskiej o sposób informowania na temat nadciągającej powodzi. Niemieccy politycy zarzucają polskim służbom, że o zagrożeniu ostrzegały Niemców za późno i niedokładnie. Niemieckie media cytują federalnego ministra spraw wewnętrznych Thomasa de Maiziere’a, który odwiedził zalane tereny w Saksonii. De Maiziere powiedział, że współpraca z polskimi służbami w zakresie ostrzegania o zagrożeniu powodziowym wymaga polepszenia. Minister spraw wewnętrznych Saksonii Markus Ulbig zarzucił stronie polskiej, że zbyt późno poinformowała Niemców o przerwaniu zapory zbiornika Niedów na rzece Witce. Po zerwaniu tamy poziom wody na Witce, a później na Nysie Łużyckiej, gwałtownie się podniósł, a fala szybko dotarła do Niemiec. „W takiej sytuacji liczy się każda minuta” – powiedział Ulbig. Niemcy chcą wyjaśnienia okoliczności zerwania zapory na Witce. Premier Saksonii Stanislaw Tillich mówił w poniedziałek, że taka zapora powinna stanowić skuteczne zabezpieczenie. Dodał, że w najbliższych dniach polscy i niemieccy eksperci zbadają przerwaną tamę. Śledztwo w tej sprawie prowadzi już prokuratura w Zgorzelcu. Maciej Wiśniewski
Straszny Rasizm w tej Ameryce… Każdy mógł przeczytać o tym makabrycznym wydarzeniu w mainstreamie. Rozbierzmy na czynniki pierwsze relacje i spróbujmy odgadnąć , co się za taką zdawkową informacją kryje. Oraz spróbujmy, jak za komuny, doczytać informacje między wierszami… Rzecz wydarzyła się w Stanach. Taki wielki tytuł przykuwa uwagę. I od razu daje odpowiedź na pytanie: czemu czarnoskóry psychopata zabił z zimną krwią 8-miu białasów. ‘Białasów’ można napisać, to żaden rasizm. ‘Czarnuch’ nie wolno – bo to straszny rasizm. Białasów można zabić i tłumaczyć to ichnim rasizmem, czarnoskórym nie wolno nawet zwrócić uwagi na złe zachowanie. Bo to rasizm okrutny. Gdyby to jakiś białas zastrzelił z zimną krwią 8 miu czar..noskórych – już płonęłyby przedmieścia amerykańskich miast. Tak wygląda sprawiedliwość dziejowa wg chorych psychicznie tolerastów… Władze ujawniły nagranie z rozmową telefoniczną czarnego sprawcy zabójstwa ośmiu osób w Manchester w stanie Connecticut we wtorek, który w chwilę po ich zastrzeleniu zadzwonił na policję. Potwierdza ono, że kierował się przekonaniem, że jest ofiarą rasizmu. Zabił, bo oni go nie lubili. Zapewne stawiali mu przed domem płonący krzyż i zmuszali w nocy do przynoszenia im wody z jeziora… W trwającej 4 minuty i 11 sekund rozmowie zabójca ośmiu osób – swoich kolegów z pracy w hurtowni alkoholu Hartford Distributors – powiedział, że zastrzelił ich, gdyż źle go traktowali, “jak wszystkich czarnych pracowników”. Oczywiście nikt innych czarnych pracowników tej hurtowni o to nie spytał. Może później. Gdy uzgodnią zeznania. Zapewne najbardziej jaskrawym przejawem rasizmu był fakt, iż kazali czarnoskórym pracować… To miejsce jest rasistowskie. Chciałbym dopaść jeszcze więcej tych ludzi.(…) Wszystkich czarnych traktowali źle, więc musiałem sam się zająć tym problemem – powiedział sprawca mordu. Dzielny, szlachetny, samotny mściciel. Czarnoskóry psychopata i seryjny morderca…
W chwilę po telefonie na “911″ popełnił samobójstwo. Policjanci próbowali go wcześniej przekonać, żeby się oddał w ich ręce, ale odmówił. Bał się swych braci w pierdlu, że wolał się sam zabić? Przecież w każdym więzieniu stanowią znaczącą i dominującą większość, mimo iż w tym kraju są wciąż znaczącą mniejszością. Bo przecież, że za sprawiedliwość dziejową dokonaną na wrednych białasach, czapy by nie dostał, lub ziomal Hussein Obama by go ułaskawił …Thornton, który był kierowcą w firmie, w czasie tragicznego incydentu – przed telefonem na policję lub po nim – dzwonił także do swej matki. Pożegnał się z nią i powiedział, że zabił “pięciu rasistów”, którzy mu dokuczali. Nie napiszę, że czarny bandyta nawet do ośmiu nie potrafił zliczyć, bo to też zapewne rasizm. Zapewne wredni rasiści mu nie powiedzieli, że jest więcej cyfr niż 5… Mendia nie napisały oczywiście, w jaki sposób ci ‘rasiści’ mu dokuczali. Rzucali w niego papierowymi samolocikami lub przyczepiali kartkę z napisem “kopnij mnie w dupę’? Dziewczyna Thorntona – która jest biała – i członkowie jego rodziny powiedzieli policji, że skarżył się na rasistowskie zaczepki w pracy. Wolę zmilczeć co myślę o tej, kobiecie, powiedzmy… A rodzina, a co ma powiedzieć? Że był rąbniętym psycholem? Jakoś tak nie wypada. Rodzinie dziennikarzom powiedzieć. Z mainstreamu, dziennikarzom…. Kierownictwo firmy i miejscowy oddział związków zawodowych, do których zabójca należał, stanowczo temu zaprzeczają. A wy białasy-rasisty możecie sobie zaprzeczać do sądnego dnia! Pan murzyn stwierdził że jesteście rasistami, to choćbyście się na Michaela Jacksona przerobili – to już wam nic nie pomoże. Jeszcze was będą atakować inne mocno opalone za wasz ‘rasizm’. Choć tak naprawdę, to będziecie atakowani za swój kolor skóry przez posiadających inny kolor skóry. Dla ułatwienia dodam, że ciemniejszy niż wasz, kolor skóry. Ale to przecież żaden rasizm. Tych ośmiu ludzi też zginęło z powodu swojego koloru skóry. Białego koloru skóry. Ale to żaden rasizm… Poinformowali oni w dniu masakry, że Thornton został przyłapany na kradzieży piwa. We wtorek rano wezwano go do dyrekcji, gdzie powiedziano mu, że może sam odejść z pracy, albo zostanie zwolniony. Thornton zareagował na to – jak wyglądało – ze spokojem, po czym wyjął pistolet i zaczął strzelać. Reasumując – zabranianie panu czarnoskóremu kradzieży piwa w pracy i prośba, aby się w takiej sytuacji zwolnił sam z pracy jest , UWAGA, RASIZMEM!!! Tak, że uwaga wszystkie białasy, z urodzenie rasistowskie. Bo nie będę 2 razy powtarzał. Jeśli pan czarnoskóry sobie kradnie, nie wolno mu nawet zwrócić uwagi, bo zostaniecie rasistami do końca życia. A to gorsza zbrodnia w chorym, politpoprawnym świecie toleranckich palantów, niż pedofilia, zoofilia czy nekrofilia. Zostaliście już do końca swych dni napiętnowani tym mianem przez psychopatycznego, ale czarnoskórego – więc macie prze….e! Rasizm jest zbrodnią stukrotnie gorszą niż zabójstwo człowieka i nie podlega jakiemukolwiek złagodzeniu kary. Kto jest rasistą? O tym decyduje Pan Czarnoskóry z pistoletem. I wykonuje wyrok na miejscu, oszczędzając pieniędzy podatników amerykańskich na drogi system sądowniczy w tym kraju. Tak działa zbrodnicza ‘tolerancja’ , która jest niczym innym jak nazistowskim wywyższaniem jednej rasy ludzkiej , kosztem innej . Tylko role się jakby odwróciły . Antyfaszyści to de-facto naziści nienawidzący rasy białej… Dlatego twierdzę, że zbrodniczy tolerantyzm powinien być ścigany z urzędu, co najmniej równie surowo jak nazizm i faszyzm, a chyba i surowiej, bo w niedalekiej przyszlości przyniesie jeszcze więcej nieszczęść i krzywd… Przypadek bestialskiego zabójstwa polskiego marines i jego czarnoskórej żony, oczywiście żadnym rasizmem nie był. No skąd! Oni wpadli tylko po ich obrączki ślubne ‘niezwykłej’ wartości. A że okrutnie torturowali oboje przez wiele godzin, to też zdaniem śledczych o niczym nie świadczy. No chyba, że to w Stanach teraz norma, iż włamywacze torturują teraz godzinami domowników… Tak twierdzą niedorozwoje na etacie śledczych amerykańskiej policji. Tym gnomom nawet rasistowski napis wymalowany w sypialni Pietrzaków, przez czterech czarnoskórych psycholi , nie pomoże naprowadzić do motywów tego niesłychanie okrutnego zabójstwa. Jaki kraj, takie FBI… Zapewne i was, w waszym ciemnogrodzkim, dzikim kraju też w niedługiej perspektywie będą czekały podobne atrakcje. Już się o to postarają lewacy i toleraści, domagający się amnestii dla nielegalnych imigrantów, jak i różne agendy międzynarodówek tolerastów, pod wezwaniem obrońców praw bandyty czy nazistowskich ‘antyfaszystów’. Przygrywka już była pod Stadionem, forpoczta wiecznie pokrzywdzonych, przy pomocy użytecznych idiotów, typu członki ‘nigdy więcej’ , ugrała sporo na wstępnej potyczce o udowodnienie wyższości rasy czarnej w Polsce AD 2010… Zgryliwy
Powodzianie do Komorowskiego: Przeproś burmistrza! Kiedy zobaczyłem, jak prezydent Komorowski i marszałek Schetyna wychodzą tylnym wyjściem, pomyślałem, że spalę się ze wstydu Z Jerzym Grzmielewiczem, burmistrzem Bogatyni, rozmawia Mariusz Kamieniecki Prezydent Komorowski jak ognia unikał pytań dziennikarzy o to, z czym przyjechał do Bogatyni. Dowiedział się Pan od niego może czegoś więcej? - Ciężko mi się odnosić do czyichś słów, tym bardziej do czyichś deklaracji. Mam jedynie nadzieję, że nie będą to tylko czcze obietnice, bo rzeczywiście tak to zabrzmiało. Prawdę mówiąc, wyglądało to tak, jakby ktoś przyjechał do chorego, poklepał go po ramieniu, powiedział, że będzie dobrze i odjechał. Liczę, że zgodnie z obietnicami, dotrze do nas poważna pomoc, bo tu nie słowa, ale grube miliony złotych są potrzebne, i to od zaraz.
Jak mieszkańcy oczekujący na prezydenta i marszałka przyjęli fakt, że po posiedzeniu sztabu kryzysowego w urzędzie miasta wyszli oni tylnym wyjściem, uciekając przed ludźmi? - Kiedy zobaczyłem, jak prezydent Komorowski i marszałek Schetyna wychodzą tylnym wyjściem, myślałem, że się spalę ze wstydu, choć tak naprawdę to nie ja powinienem czuć się nieswojo. Ludzie krzyczeli: “Przeproś burmistrza!”. Mówili, że nie pozwolą, by ktoś obrażał burmistrza i mieszkańców Bogatyni.
Uściślijmy może, że dotyczyło to słów krytyki, jakie kilka dni temu wypowiedział minister Miller, zarzucając Panu brak inicjatywy i nieskuteczność. Prezydent i marszałek Sejmu byli jednak pod wrażeniem dobrze wykonywanej pracy. Czy teraz czuje się Pan przynajmniej częściowo zrehabilitowany? - Rzeczywiście, podczas konferencji prasowej prezydenta Komorowskiego i marszałka Schetyny padły słowa o świetnej organizacji pracy. W tym świetle oraz w świetle faktów krytyka szefa MSWiA pod moim adresem nie znajduje uzasadnienia. Moim zdaniem, to, co zrobił minister Miller, widząc rozmiar zniszczeń, kopiąc mnie i pogrążone miasto, jest po prostu zwykłym świństwem. Należę do trochę innego świata i uważam, że wykorzystywanie czyjegoś nieszczęścia do jakichś rozgrywek jest stanowczo nie na miejscu. Jerzy Miller, choć zarządza tak poważnym resortem, kompletnie nie orientuje się w topografii. On po prostu nie odróżnia Nysy Łużyckiej od Miedzianki, która jest rzeką górską, jeśli uważa, że powódź w Zgorzelcu i Bogatyni jest tym samym. Tymczasem to były dwie różne powodzie, dwa różne, nieporównywalne zjawiska. Czym innym jest to, co się stało u nas, na Miedziance, a czym innym to, co miało miejsce na Nysie Łużyckiej. Na Nysie była powódź, woda wylała i stała, a u nas nastąpił niespotykany przepływ górskiej rzeki, który niszczył wszystko. Skoro pan minister uważa, że nad tym wszystkim można było zapanować, to jestem pod wrażeniem. Ciekawe tylko, jak on zachowałby się na naszym miejscu. Pytam, co by zrobił, widząc dramat, który rozegrał się w ciągu kilku minut, kiedy przerażeni ludzie wyskakują z okien, jak machają prześcieradłami, błagając o pomoc. Czy wtedy zapanowałby nad tym żywiołem?
Na konferencji prasowej padły zapewnienia, że Bogatynia nie jest sama. Uzyskujecie pomoc od państwa, czy jest ona wystarczająca? - Pomocy państwa jako takiej na dzisiaj praktycznie nie ma. Nikt nie zwrócił się do nas np. w związku z przekazaniem czy chociażby obietnicą przekazania środków, co pozwoliłoby nam przygotować zamówienie publiczne lub szukać kontrahenta na budowę, dajmy na to, stu mieszkań. Mając takie zabezpieczenie i pewność wsparcia, moglibyśmy planować i ruszyć w kwestii budowy mieszkań dla tych, którzy stracili dach nad głową. Tymczasem nic takiego nie ma miejsca, przynajmniej na razie, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Natomiast chcę wyrazić uznanie dla wojska. Jego pomoc jest nieoceniona. To, co żołnierze dla nas robią, jest naprawdę czymś wspaniałym i godnym podkreślenia. Wojsko jest przy tym apartyjne. Żołnierzy nie interesują różne zależności czy podziały partyjne. Oni podwijają rękawy i pracują. A do tego są doskonale przygotowani logistycznie. Z tego jestem bardzo zadowolony i wdzięczny. Dziękuję też wszystkim innym, którzy nam pomagają w różny sposób.
Co konkretnie wynika z wizyty w Bogatyni prezydenta i marszałka Sejmu? - Trzeba by o to zapytać prezydenta i marszałka. Jednak tak naprawdę z tej wizyty dla nas nie wynika nic. Nawet mieszkańcy, z którymi rozmawiam, nie oczekują niczego od rządu i prezydenta. Uważają, że jeżeli sami sobie nie poradzą, to nikt im nie pomoże. Po prostu nie wierzą w to, że doczekają się konkretnego wsparcia. Twierdzą z rozgoryczeniem, że za parę dni media, telewizja i wszyscy inni rozjadą się do domów, sprawa ucichnie, a oni zostaną sami i będą musieli sobie radzić.
Dużo się mówi o zmianie specustawy powodziowej, która umożliwi pomoc dla Bogatyni… - Ta ustawa to powrót do pomysłów, które były jeszcze za poprzedniego rządu. Szkoda tylko, że na skutek krótkowzroczności obecnych władz w pierwotnej wersji ograniczono ją jedynie do poszkodowanych w majowej i czerwcowej powodzi. Prawdę mówiąc, nie mam możliwości ogarnąć tego wszystkiego, co dzieje się na zewnątrz, zwłaszcza w polityce. Teraz cały czas myślimy o Bogatyni, zwłaszcza że na dzień dzisiejszy nie ma jeszcze konkretnej koncepcji odbudowy miasta ze zniszczeń. Prawdopodobnie trzeba będzie zacząć od regulacji rzeki Miedzianki. Dopiero wówczas, kiedy powstaną mury oporowe, mosty, zabezpieczenia będzie można zająć się pozostałą infrastrukturą. Jednocześnie musimy budować domy dla najbardziej poszkodowanych mieszkańców. Skala wydatków, jakie przed nami, jest ogromna i sami, bez pomocy nie damy sobie rady. Dziękuję za rozmowę.
Własną miarą Wyjątkowo warto się zmusić do przebrnięcia zwyczajowego referatu Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki w “Polityce”. Tym razem para ideologów tygodnika wzięła na warsztat zjawisko dla niej niepojęte: fakt, że opinie wielu publicystów, których oni uważają za pisowskich, są od pewnego czasu krytyczne wobec prezesa PiS. I interpretują to w kategoriach “politycznej ekwilibrystyki”, sugerując skomplikowane wyjaśnienia i szafując insynuacjami co do domniemanego życia emocjonalnego dziennikarzy. Jest taki stary kawał, w którym notoryczny kanciarz pyta rabina o radę, co wpisać w urzędowych papierach, a gdy rabin sugeruje mu, żeby po prostu podał prawdę, stwierdza ze zdumieniem: “uś, no to mi do głowy nie przyszło”. Władyka i Janicki są właśnie jak ten facet z kawału. Im do głowy nie przychodzi, że dziennikarz może traktować swe powołanie poważnie, że może oceniać wydarzenia pod kątem wyznawanych wartości, a nie służyć politykowi bądź partii. Wyjątkowo warto przebrnąć te wywody, bo zamierzona demaskacja “prawicowców” w istocie stała się autodemaskacją. Widać wyraźnie, że gdyby – hipotetycznie – Donald Tusk uznał nagle za korzystne oznajmić np., że Okrągły Stół był zdradą i spiskiem służb, to publicyści “Polityki” uznaliby za oczywiste, iż od teraz muszą trzymać się nowej linii. Dziwiłoby ich, gdyby ktoś od nich chciał konsekwentnie obstawać przy tym, co dotąd pisał; wtedy umieliby to wytłumaczyć tylko tak, że widać facet dostał lepszą propozycję od przeciwnika i chce zmienić stronę barykady. Rafał A. Ziemkiewicz
Replika na replikę, czyli zamykam sprawę. Redaktorowi Lisickiemu w odpowiedzi – Jarosław Kaczyński W poniedziałkowej „Rzeczpospolitej” jej redaktor naczelny Paweł Lisicki odpowiedział na mój wywiad, który ukazał się w piątek na portalu www.pis.org.pl jako polemika z jego tekstem z 5. sierpnia, zatytułowanym „Polska droga do zapateryzmu”. Niestety, pan Lisicki nie był łaskaw wziąć pod uwagę moich argumentów i swoje opinie z pierwszego artykułu podtrzymał w kolejnym. Ponieważ jego sądy dotyczą rzeczy ogromnej wagi, poczułem się zmuszony jeszcze raz siegnąć po pióro. O inwektywach słów parę Bardzo bym chciał, aby polskie życie publiczne toczyło się na takim poziomie, na którym określenie czyjegoś poglądu słowem „bzdura” – a wyraz ten odnosi się do poglądów, do jakiejś tezy, a nie do osoby jej autora – mogłoby być traktowane jako inwektywa. Niestety tak nie jest. To po pierwsze. Po drugie, nawet jeśli do słowa „bzdura” dodać przymiotnik „obrzydliwa”, czyli szczególnie ostro zakwalifikować czyjś pogląd jako radykalnie sprzeczny z prawdą, to też nadal nie mamy do czynienia z inwektywą. Jeśli pan Lisicki odbiera to inaczej, to znaczy, że żyjemy w innych światach. Tym niemniej doradzam mu lekturę choćby poświęconego mojej osobie artykułu pióra pana Niesiołowskiego w ostatnim numerze „Wprost”. Nie jest to, rzecz jasna, jedyny tekst, w którym ja albo Prawo i Sprawiedliwość jesteśmy brutalnie, bezpardonowo atakowani. Podobnych przykładów mógłbym podać wiele. Powtórzę, bardzo bym się cieszył, gdyby polska debata publiczna odbywała się w innej atmosferze. Jeśli zaś chodzi o moje w niej uczestnictwo, to nigdy nie zniżyłem się do poziomu pana Niesiołowskiego, ani też się doń nawet nie zbliżyłem. Co nie znaczy, że czasem nie musiałem się do obowiązującego tonu troszkę dostosować. Nie zauważyłem też, żeby pan Lisicki czynił wiele, aby się temu językowi agresji przeciwstawić, żeby się jednoznacznie, radykalnie odciął od Platformy Obywatelskiej. By jasno stwierdził, że jest to partia, której nie wolno popierać, bo niszczy ona polskie życie publiczne. Jeżeli to uczyni, to wtedy będzie miał większe prawa do krytyki. Chciałbym też wyjaśnić pewne nieporozumienie, które wynikło z moich lektur „Gazety Wyborczej”. Otóż w Ewangelii według św. Mateusza można znaleźć takie oto słowa: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,37). O takiej niemożności przestrzegania reguł myślałem. Zaciągnąłem języka, teraz wiem więcej, ale pan Lisicki przesadza, jeśli sądzi, że tak bardzo wchodziłem w jego życie osobiste. Zasada „tak, tak, nie, nie” w zdecydowany sposób obowiązuje katolików i mam tutaj pewne wątpliwości, czy pan Lisicki rzeczywiście jej hołduje.
A jednak oportunizm Nie jestem także pewien, czy pan Lisicki w ogóle czytał komunikat Komitetu Politycznego Prawa i Sprawiedliwości z 2 sierpnia. Przypomnę: nie myśmy stawiali krzyż, nie myśmy stworzyli tę grupę, która wokół krzyża stoi i jeśli znajdują się w niej członkowie PiS, to są oni nieliczni i występują tam jako osoby prywatne. W żadnym więc razie nie można akcji obrony krzyża uznać za nasze dzieło. Przypisywanie tego Prawu i Sprawiedliwości jest po prostu nadużyciem, chociaż oczywiście uważamy, że krzyż w tym miejscu jest jak najbardziej właściwy. Nasz komunikat mówi o tradycji polskiego krzyża, o różnych jego kontekstach, i o tym, że prezydent Komorowski te konteksty powinien znać. Skoro pan Lisicki nie zacytował nawet fragmentu tego skądinąd niezbyt długiego tekstu, ani w jednym, ani w drugim swoim wystąpieniu, to zmuszony jestem traktować to jako pewne nadużycie, bowiem tekst ten nie daje najmniejszych podstaw do twierdzeń, które się w jego artykułach znalazły. W naszym komunikacie między innymi akceptujemy przeniesienie krzyża przez pielgrzymów do Częstochowy, ale postulujemy jednocześnie, by powrócił stamtąd na dotychczasowe miejsce. Wciąż pozostaje dla mnie otwarte pytanie, dlaczego zostałem zestawiony z panem Komorowskim, rzeczywistym twórcą prezapateryzmu w Polsce. Bo to przecież jego wypowiedź dała asumpt do różnego rodzaju ataków, do różnego rodzaju działań, które pokazują kompromitującą twarz Warszawy i nikt, kto tę twarz widzi, nie powinien zapominać, że Platforma Obywatelska totalnie wygrywa wybory w więzieniach. Także pan Lisicki nie powinien tego zapominać. Nie zamierzam tej twarzy utożsamiać z Platformą Obywatelską, ale fakt, o którym powyżej wspomniałem nie ulega wątpliwości. Krótko rzecz ujmując: zapateryzm rzeczywiście w Polsce się pojawia, ale jego zwolenników, wrogów krzyża, ośmieliła wypowiedź urzędującego prezydenta Rzeczypospolitej. To on przecież dał sygnał, że można usuwać krzyże z przestrzeni publicznej. Ja się tylko temu przeciwstawiałem, jak zresztą wielu publicystów i dziennikarzy, w tym takich, którzy mnie na co dzień krytykują. Jeden z nich, niejaki Kontek, zestawia mnie we wtorkowym „Fakcie” z Komorowskim i jego przyjacielem i protegowanym Palikotem. Oto do czego może doprowadzić „polityczna potrzeba równowagi”, zmieniająca się w urojenie. Lubię zwierzęta i nie ukrywam tego. Jestem więc pewnie odpowiedzialny wedle tego sposobu myślenia za „łowcze” instynkty obecnego prezydenta, który doznaje widać przyjemności zabijając Bogu ducha winne zwierzęta w trakcie polowania. Także wyczyny Palikota to z pewnością wynik mojej ich krytyki. Powtarzam: nie można – jak chce pan Lisicki – oskarżać tych, którzy się przeciwstawiają złu o to, że to zło wywołali. Obecny prezydent wygrał wybory, bo uzyskał poparcie znacznej części elektoratu konserwatywnego, która na pewno nie jest przeciwko krzyżowi – dlatego mówiłem o tym w wywiadzie jako o nieporozumieniu. To są fakty, nad którymi nie da się przejść do porządku dziennego. Fakty, które pozwalają mi mówić o oportunizmie czy hiperoportunizmie pana Lisickiego. Moje twierdzenie mogę poprzeć jeszcze jednym przykładem z poniedziałkowej „Rzeczypospolitej”. Otóż wspomina ona o mojej konferencji prasowej, pisząc o niej nawet dość umiarkowanie. Jednakże kiedy relacjonuje to, co mówiłem o wypowiedziach pana Komorowskiego, to przytacza tylko jedną z nich i to z czasów, kiedy nie był jeszcze marszałkiem Sejmu – o tym, że „szkoda Polski”. Nie ma w niej natomiast słowa o przywołanych przeze mnie stwierdzeniach: „jaka wizyta, taki zamach” czy „ślepy snajper, by z 30 metrów nie trafił”. Nie mówiąc już o tej tajemniczej wypowiedzi, że prezydent dokądś poleci i – w domyśle – nie wróci, o której powiedziałem, że powinna być przedmiotem śledztwa. W ich pominięciu także widzę element oportunizmu, bo są to słowa, które pana prezydenta niezmiernie kompromitują. Uważam także, za warte zacytowania w poważnym dzienniku moje twierdzenie o tym, że gdyby taka sytuacja, jaka przydarzyła się Lechowi Kaczyńskiemu w Gruzji, przytrafiłaby się prezydentowi Francji i zostałaby skwitowana podobnymi zdaniami przez przewodniczącego tamtejszego Zgromadzenia Narodowego, to ten ostatni bardzo szybko musiałby zniknąć ze sceny politycznej
Krzyż nie jest symbolem zamachu Pan Lisicki nie chce wycofać się z tezy głoszącej, iż Prawo i Sprawiedliwość upatruje w krzyżu symbol zamachu. Zbywa milczeniem mój argument, iż fakt, że na mogiłach są krzyże, nie oznacza, że ogromna większość tych mogił kryje ludzi zamordowanych bądź takich, którzy zginęli w jakichkolwiek dramatycznych okolicznościach. Pisze natomiast, że skoro mówię, iż odrzucenie z góry zamachu – czego, dodam, nie czyni nawet prokuratura – jest wyrazem tchórzostwa, to wobec tego poszukiwanie dowodów na zamach jest wyrazem odwagi. Może i tak, ale czy odwaga aby na pewno jest złą cechą w tego rodzaju sytuacjach? Jestem głęboko przekonany, że każde normalne państwo, którego prezydent i wiele innych wybitnych osobistości zginęłoby w tego rodzaju katastrofie, uczyniłoby wszystko, żeby uczestniczyć w rosyjskim śledztwie. Chcę bardzo mocno podkreślić, że w trakcie kampanii wyborczej wielokrotnie jasno to mówiłem i byłem jednym z inicjatorów odpowiedniej uchwały w tej sprawie, która przez większość sejmową zastała odrzucona. Co więcej nie przyjęto również złożonego przez Prawo i Sprawiedliwość dezyderatu sejmowej Komisji Sprawiedliwości, co potwierdza niechęć rządzących do nawet ograniczonego polskiego udziału w śledztwie. To wszystko razem wzięte musi rodzić daleko idące wątpliwości co do dobrego sumienia tych, którzy to robią.
Mam prawo mówić o odpowiedzialności moralnej i politycznej I wreszcie kwestia ostatnia. Pan Lisicki tworzy następujące przeciwstawienie: albo katastrofa smoleńska była dziełem przypadku, a wtedy nikt za nią nie odpowiada, albo mieliśmy do czynienia z zamachem, za który odpowiedzialność ponoszą zamachowcy. Tym samym redaktor naczelny „Rzeczypospolitej” zapomina, że istnieje sfera niejako pośrednia: sfera odpowiedzialności moralnej i politycznej. Co więcej, wbrew temu, co pisze pan Lisicki, tocząca się właściwie bez przerwy od 2005 roku wielka kampania przeciwko prezydentowi, wzmocniona po wyborach 2007 roku nieustannym łamaniem przez rząd konstytucji i ustaw zwykłych, na co, niestety, media odpowiednio nie reagowały, i zwieńczona wymierzoną w prezydenta własnego państwa katyńską grą Donalda Tuska z Władimirem Putinem, w oczywisty sposób obniżała bezpieczeństwo prezydenta i zwiększała prawdopodobieństwo katastrofy. A zatem istnieją przesłanki, by mówić o odpowiedzialności moralnej i politycznej części polityków partii rządzącej, którzy w normalnie funkcjonującej demokracji musieliby zrezygnować z uprawiania polityki. Tego wszystkiego pan Lisicki do wiadomości przyjąć nie chce, bo być może jest to zbyt niebezpieczne dla jego obecnego statusu; być może ma poczucie, że podważyłoby to także jego samoocenę; być może są jakieś inne przyczyny. Moim zadaniem nie jest jednak wspieranie dobrego samopoczucia pana Lisickiego. Chcę – zamykając tę polemikę – jasno powiedzieć, że sprawę katastrofy smoleńskiej będę prowadził w ramach ruchu społecznego, a nie w ramach partii. Nikt nie może mi zarzucić, że kiedykolwiek powiedziałem, iż nie będę tego czynić, choć rzeczywiście nie eksponowałem tego podczas kampanii wyborczej. Ale przecież nie raz i nie dwa mówiłem o tym, że wojna polsko-polska doprowadziła do tragedii, że chłopcy bawili się zapałkami. Jednocześnie, jak już wspominałem, głosowałem za bardziej zdecydowaną postawą rządu w sprawie śledztwa. Opowiadałem się za tym, by było ono prowadzone do końca, zarówno w aspekcie odpowiedzialności moralnej oraz politycznej, jak i na poziomie wyjaśnienia rzeczywistych przyczyn katastrofy. Na podstawie wiedzy, którą dzisiaj mamy, jedno wydaje się nie ulegać wątpliwości: załoga tego samolotu została wprowadzona w błąd.
Jarosław Kaczyński
Polskie Krzyże – Maria Kominek OPs W moich pamiątkach, zgromadzonych z lat różnych, znajduje się cała kolekcja znaczków z czasów Solidarności. Kolekcja to duże słowo, bo i znaczków tych nie jest tak wiele, a i miejsce dla tej kolekcji jest bardzo skromne, bo leżą sobie w szufladzie. Tylko jeden z nich stoi już dwadzieścia osiem lat na poczesnym miejscu. Stoi na półce obok innych, bardzo drogich dla mnie pamiątek, takich jak na przykład drewniana łyżka, którą używał mój św. p. Ojciec w łagrze. To znaczek, już wyblakły, z kolorowym zdjęciem Krzyża z kwiatów na Placu Zwycięstwa w Warszawie. Dlaczego ten, a nie inny znaczek stal się dla mnie tak ważny? Przecież nie trzymam na półce znaczka, który nosiłam w czasie Solidarności czy w stanie wojennym. Tylko ten – z krzyżem z kwiatów. Trzymam go na poczesnym miejscu, bo ten znaczek to symbol. Jest na nim ten Nielegalny Krzyż, który nas wtedy jednoczył dawał nam siły. Mam go teraz przed sobą na biurku i słucham jak Jan Pietrzak śpiewa swoją pieśń o Nielegalnych Kwiatach. Tak, to były nielegalne kwiaty, kwiaty niechciane, kwiaty, których bała się „władza ludowa”, bała się tak bardzo, że uruchomiała cała swoja potęgę, by te kwiaty zwalczyć. Zwalczyć… Kwiaty czy krzyż? Mam wrażenie, że gdybyśmy wtedy układali jakiś inny symbol, władza mogłaby to łatwiej „przełknąć”. Ale krzyż! Krzyż był dla nich nie do zniesienia. Krzyż układało się w ciągu dnia. Chodziło się tam z kwiatami, układało się samemu lub podawało się osobom, które tam pełniły dyżury. I jak można sobie dopowiedzieć, te osoby to w większości były starsze panie, których wtedy jeszcze nie nazywano „moherami”. Wtedy mówiło się o warchołach i wichrzycielach. A w nocy milicja zbierała kwiaty i je wyrzucała. Następnego dnia jednak znowu zakwitał tam Krzyż. Stawało się przy krzyżu, śpiewało się pieśni patriotyczne i religijne i było się czujnym. Patrzyliśmy w kierunku hotelu Victoria, bo zawyczaj zza niwgo wychodziły grupy ZOMO. Zomowcy stawali w szeregu, tłukli palkami w tarcze i powoli podchodzili. Wtedy trzeba było uciekać. Kto się spóźniał był narażony na strumień wody z armatki wodnej. Najczęściej więc ofiarami były starsze osoby i matki z dziećmi. A ludzi było codziennie dużo, różnych – młodych, starszych i starych. Był wtedy w Warszawie taki zwyczaj, że młode pary po ślubie szły do jakiegoś pomnika i tam panna młoda zostawiała swoje kwiaty. Najczęściej szli pod pomnik Nike Warszawskiej (wtedy on stal na Placu Teatralnym, przed Teatrem Wielkim). Lecz gdy na Placu Zwycięstwa leżał Krzyż z kwiatów, młode pary podchodziły pod ten Krzyż by pomodlić się i zostawić swoje kwiaty. Takie to były czasy, śmiem powiedzieć – były to bardzo „polskie czasy”, kiedy byliśmy zjednoczeni przy tym Krzyżu, zjednoczeni jako Polacy i jako katolicy. Te czasy minęły. Teraz też mamy Krzyż, który jest znienawidzony przez władzę. Sytuacja jest jednak inna. Nie widać teraz w bocznych uliczkach (jeszcze nie widać?) armatek wodnych. Nie ma zomowców, są jednak inne formacje. Jest i policja. Ta jednak biernie się przygląda, gdy na modlących się ludzi napadają podpite wyrostki. Prawdopodobnie czeka na moment, kiedy ktoś z czuwających przy Krzyżu straci cierpliwość i odpowie na zaczepki prowokatorów. Wtedy policja zainterweniuje, usłużna telewizja, anonimowo obecna, sfilmuje „zajście”, a potem będzie można napisać w mediach, że warcholstwo wichrzycieli spod Krzyża było tak wielkie, że trzeba było wkroczyć, ludzi poturbować, Krzyż usunąć. Ale ludzie się modlą, z nimi są ich aniołowie stróże i Matka Boża ich wspomaga. Więc modlą się i nie reagują na prostackie zaczepki. Krzyż pod Pałacem Namiestnikowskim jest symbolem (podobnie jak ten z Placu Zwycięstwa) naszej wiary i naszej jedności. W tym miejscu, gdzie on teraz stoi, byliśmy w dniach Żałoby zjednoczeni. I tego to dzisiejsze władze znieść nie mogą. Dal nich jest to klęska. Tyle lat pracy nad demoralizacja Narodu, tyle wysiłku, a jednak nie udało się do końca zniszczyć Polski! Przecież na to poświęcono ponad 40 lat komunizmu i 20 lat liberalizmu. Na niszczenie wiary, na wmawianie, że wiara to sprawa prywatna i że jej miejsce jest w zakrystii, a miejsce Krzyża na cmentarzu lub w kościele, ale nie wolno demonstrować swojej wiary, swego przywiązania do Krzyża. A na dodatek – nie wolno się jednoczyć! Niech każdy zajmie się własnymi sprawami, niech dba o własny sukces, a wiara i patriotyzm – to sprawy dla ciemnogrodu! A jednak dwa razy w ciągu ostatnich lat nasi władcy (tutejsi i ich mocodawcy) mogli się przekonać, że wiele ich wysiłków poszło na marne. Pierwszy raz – po śmierci Sł. B. Jana Pawła II. Ludzie wtedy wyszli na ulice palić znicze, śpiewać pieśni religijne, płakać. Władza okazała wspaniałomyślność – nie zakazała, nawet pomagała – rozstawiła na ulicach telebimy, na których pokazywano filmy z życia zmarłego Papieża, pozwoliła sprzedawać znicze, okazała dobrą twarz. Nie na długo! Ten fenomen Polaków, jednoczenie się w chwilach ważnych, przeraził władzę i po krótkim czasie znalazła sposób na zmącenie nastrojów, na dzielenie, na wprowadzenie zamętu. Oskarżono o. Konrada Hejmo o bycie TW. Oskarżono jego, bo on wprowadzał polskie pielgrzymki do Jana Pawła i ludzie go znali.Uderzono więc jednocześnie w ludzi, burząc ich zaufanie do Kościoła, uderzono też w Kościół, rzucając cień na duchownego, który był blisko Papieża. Potem o sprawie zamilczano, bo nie chodziło o jakąś tam „prawdę”, tylko o rozbicie tego niechcianego zjednoczenia. Zjednoczenie ludzi pod Pałacem po 10 kwietnia też przekroczyło wszelkie oczekiwania. Bo ludzie jednoczyli się nie tylko pod Pałacem, nie tylko w Warszawie, podobnie było Krakowie, podobnie było wszędzie, gdzie się odbywały pogrzeby ofiar. I co gorzej – ludzie jednoczyli się pod Krzyżem! Zaczęli znowu śpiewać pieśni religijne i patriotyczne, modlić się publicznie, przynosić kwiaty i znicze. Krzyż przed Pałacem stał się miejscem, gdzie można pójść, złożyć hołd tym, co zginęli w Smoleńsku na służbie Ojczyzny, tym, których śmierć jest tak bardzo wymowna w świetle Katynia. I jednocześnie miejsce wokół Krzyża stało się miejscem gdzie można poczuć, że jesteśmy razem, że razem wierzymy, że razem jeszcze mamy siłę być Polakami. Trzeba było z tym skończyć. No i zawarto ugodę – przeniosą Krzyż do kościoła św. Anny, bo kościół to miejsce godne dla Krzyża, a Pałac Namiestnikowski należy do wszystkich – do wierzących i do niewierzących i w ogóle nie można sobie stawiać krzyży gdzie się zechce. Usunąć należy z miejsc publicznych wszelkie krzyże! Zgodzono się przenieść Krzyż do kościoła św. Anny… Ciekawe czy ci, którzy decydowali o wyborze miejsca zrobili to celowo? Dlaczego akurat św. Anna? Przecież w poprzednich rozmowach padała propozycja przeniesienia tego Krzyża do budującego się Ołtarza Ojczyzny w kościele św. Krzyża. Nasuwa się przypuszczenie, że ktoś prawdopodobnie jeszcze we wstępnych rozmowach, kiedy jeszcze „decydenci w sprawie Krzyża” uważali, że wszystko pójdzie gładko i bezboleśnie, nie chciał by ten konkretny krzyż trafił do Ołtarza Ojczyzny. Za bardzo byłoby to wymowne. Więc wybrano św. Annę. A ze św. Anną było wtedy tak: Gdy już „władza ludowa” zrozumiała, że nie poradzi sobie z odradzającym się codziennie krzyżem na Placu Zwycięstwa, zdecydowała, że przyszedł czas na remont. Nagle okazało się, że płyty chodnikowe na Placu są w złym stanie i grożą zdrowiu i życiu ludzi, przechodzących przez Plac. Więc pewnej nocy rozwalono chodnik, ogrodzono i postawiono odpowiednie tablice, informujące o zagrożeniu. Wydawało się, że władza wygrała. Ale Krzyż się przeniósł! Przeniósł się pod św. Anną! Był już mniejszych rozmiarów, ale trudniej go było w nocy likwidować, a i często ktoś w nocy dyżurował przy krzyżu. Władza nie chciała wtedy za bardzo zadzierać z Kościołem, bowiem bała się Jego siły, bała się wiernych, nie chciała niekontrolowanego przez siebie wybuchu społecznego. Mniej było więc armatek i zomowców, choć armatki zawsze stały w pogotowiu na Koziej. Krzyż obok św. Anny z czasem stawał się wyższy, kwiaty, leżące pod spodem więdły, z góry nakładano nowe, a gdy te czasy minęły i krzyż znikł, przez dobrych parę lat ma płytach był widoczny jego zarys. Teraz w tym miejscu jest pizzeria i o krzyżu, który tu kiedyś był raczej mało kto wie. Krzyż Smoleński nie poszedł do św. Anny. Został tam, gdzie powinien zostać. Władza będzie szukać wszelkich sposobów na usunięcie go. Na razie nie ma w pobliskich uliczkach armatek wodnych. Za to naprzeciwko, u Geisslera, nabierają kurażu młodzieńcy, którzy idą potem bić bezbronne kobiety. Jeśli to nie pomoże – znajdzie się coś innego. Być może po to też zaplanowano remont Pałacu, który ma trwać aż cztery miesiące. Być może trzeba będzie w trosce o zdrowie przechodniów wymienić położony tam niedawno chodnik. Albo znajdzie się inny sposób. Ostatecznie (tak jak zapowiedział premier Tusk) zrobi się akcję porządkową i się usunie warcholstwo. Ale to nic nie zmieni. Wcześniej czy później tam będzie stał krzyż. Tak, jak obecnie stoi na Placu Piłsudzkiego nadając właściwe brzmienie dawnej jego nazwy – Zwycięstwa! Krzyż bowiem zawsze zwycięża! I nie da się Go usunąć. Będzie stał przed Pałacem Namiestnikowskim, stanie kiedyś i w podcieniach św. Anny, przecież nie zawsze będzie tam pizzeria! Nielegalne kwiaty, zakazany krzyż! Tak śpiewał Jan Pietrzak w tamtych czasach. Śpiewał o tym, że przed Krzyżem drży imperium, śpiewał, że krzyż jest niezniszczalny! Śpiewał o nielegalnym Narodzie i o zakazanej Polsce. Jak bardzo te słowa pasują do dzisiejszych czasów. Niech Pan znowu nam zaśpiewa, panie Janku! Niech Pan też zaśpiewa o Krzyżu Smoleńskim! Maria Kominek OPs
Co było w rozkazie lotu? Co dokładnie znajduje się w rozkazie lotu wydanym załodze Tu-154M przed wylotem do Smoleńska? Kto się pod nim podpisał i pod jakim kątem przeanalizują go prokuratura i pełnomocnicy rodzin ofiar katastrofy? Jak podkreśla płk rezerwy Robert Latkowski, były szef 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, rozkaz lotu dla załogi statku powietrznego wydaje zawsze dowódca pułku lub jego zastępca. Na specjalnym druku wpisuje się skład załogi, ilość zatankowanego paliwa, trasę lotu i minimalne warunki lądowania, które mogą być różne ze względu na porę roku, zwraca się uwagę na oblodzenie, mgłę, śnieg czy opady deszczu. Określając warunki minimalne, bierze się więc pod uwagę minimalną podstawę chmur i minimalną widzialność, które to parametry są przypisane do konkretnego typu statku powietrznego. Jak podkreśla Latkowski, już po wydaniu rozkazu może nastąpić zmiana składu załogi. W dokumencie nie uwzględnia się natomiast tego, jakie czynności ma wykonać pilot w razie awarii maszyny. W przypadku lotów VIP-ów na dokumencie musi znaleźć się informacja dotycząca lotu weryfikacyjnego dwóch samolotów: głównego i rezerwowego. Rozkaz lotu dla załogi wydaje się zawsze przed oblotem weryfikacyjnym – jego ważność trwa 48 godzin. Precyzuje to instrukcja Head określająca procedury bezpieczeństwa przewozów VIP-ów. Lot weryfikacyjny więc może być równie dobrze realizowany na dzień czy 30 godzin przez lotem właściwym. Po oblocie maszyny komisja weryfikacyjna sprawdza dokładnie samolot, m.in. pod kątem ewentualnego wycieku paliwa czy oleju. Generał Anatol Czaban, szef Szkolenia Sił Powietrznych, podkreśla, że oblot statku prezydenckiego został wykonany z zachowaniem wszelkich procedur, a w rozkazie z 10 kwietnia dla załogi Tu-154 powinno być 1,8 tys. metrów widoczności. Tymczasem z komunikatów moskiewskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wynika, że widoczność na lotnisku wahała się od 300 do 500 metrów. Dotąd nie wiemy, dlaczego piloci zdecydowali się na zniżanie maszyny – mówi Czaban. – Wyszkolenie pilota nigdy nie było i nie jest powodem do jakichkolwiek zagrożeń. Każdy lot na dany typ statku powietrznego może być wykonany przy określonych warunkach. Jeśli warunki są nieodpowiednie, czyli np. widzialność w danym dniu i regionie jest za mała, lotu się nie wykonuje – ocenia Czaban. Jak zaznaczył, wszelkie procedury związane z oblotem rządowego tupolewa były zachowywane. Warto jednak dodać, że na niecałe dwie doby przed lotem Tu-154 do Smoleńska, wieczorem 8 kwietnia, maszyna miała kolizję w powietrzu. Do zdarzenia doszło tuż po starcie maszyny z lotniska w Pradze. Na pokładzie samolotu znajdował się wtedy premier Donald Tusk, który wracał ze spotkania z prezydentem USA Barackiem Obamą oraz z prezydentami państw Europy Środkowo-Wschodniej. Technicy, którzy sprawdzili maszynę w Warszawie, nie wykryli wtedy żadnych usterek technicznych. Doświadczeni piloci przekonują jednak, że takie kolizje w powietrzu mogą być groźne w skutkach. Zwłaszcza wtedy kiedy dochodzi do zderzenia, podczas którego ptaki wpadają w silniki samolotu. Wówczas przegląd samolotu może potrwać od kilku godzin do doby. Dlatego, deklaruje Antoni Macierewicz, szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, maszyna powinna była wykonać ponowny lot weryfikacyjny.
Mecenasi przeanalizują rozkaz Rozkazy wydawane załodze statku powietrznego są zawsze dokumentem ewidencjonowanym. Jak zapewnia mecenas Piotr Pszczółkowski, rozkazy dla załogi lotu z 7 i 10 kwietnia na pewno znajdują się w aktach prokuratury. Tak samo jak rozkaz lotu Jaka-40, którym na uroczystości katyńskie lecieli dziennikarze. Naczelna Prokuratura Wojskowa obiecuje przeanalizować dziś sprawę. Z relacji mecenasa wynika, że lot z 10 kwietnia miał charakter wojskowy. Jak zaznacza Pszczółkowski, polska prokuratura jeszcze w dniu tragedii zabezpieczyła wszystkie dokumenty związane z lotem prezydenckiego tu. Materiały te stanowią w sumie ok. 2 tomów akt. Jego zdaniem, priorytetem powinno być uzyskanie wszelkich materiałów, jakimi dysponuje rosyjska prokuratura. W ocenie mecenasa Bartosza Kownackiego, najistotniejszym elementem analizy rozkazu dotyczącego lotu z 10 kwietnia byłyby owe minimalne warunki lądowania. Anna Ambroziak
Jak amerykański sąd niszczy tradycyjne małżeństwo – przypadek kliniczny Podczas gdy pod Pałacem Prezydenckim obserwujemy narodziny polskiego zapateryzmu, za oceanem trwa walka o zachowanie tradycyjnego charakteru małżeństwa jako (nierozerwalnego) związku kobiety i mężczyzny. W Stanach Zjednoczonych toczy się w tej sprawie jeden z przełomowych procesów sądowych. A oto skrócona historia wypadków. Na mocy rozstrzygnięcia w sprawie In re Marriage Cases (2008) w Kalifornii uznano, że prawo Kalifornii „ogranicza małżeństwo do par obupłciowych, co narusza stanowe prawa konstytucyjne par jednopłciowych i nie może być wykorzystywane do wykluczania ich z instytucji małżeństwa”. W konsekwencji zaczęto honorować „małżeństwa” jednopłciowe. Następnie, również w 2008 roku, Propozycja 8 (tzw. Proposition 8) wprowadziła do Konstytucji Kalifornii poprawkę, zgodnie z którą „jedynie małżeństwo między mężczyzną a kobietą jest ważne i uznawane w Kalifornii”. Sprawa Strauss v. Horton utrzymała Propozycję 8 w mocy, jednak uznała za ważne „małżeństwa” homoseksualne zawarte przed przegłosowaniem Propozycji 8. W wyniku kolejnej sprawy, Perry v. Schwarzenegger, 4 sierpnia br. przy uciesze gwiazd Hollywood i gubernatora Arnolda Schwarzeneggera, uznano Propozycję 8 za niezgodną z Konstytucją Kalifornii. Sędzia Vaughn R. Walker, sam w licznych relacjach prasowych nazywany homoseksualistą, czego nie chciał potwierdzić, uchylił Propozycję 8 zamykając sprawę 4 sierpnia („The San Francisco Chronicle” określiło kwestię jego upodobań „tajemnicą poliszynela” – czytamy w „The New York Times”). Czeka ją teraz ewentualna apelacja, a potem skierowanie do Sądu Najwyższego. W tej sprawie obroną małżeństwa zajęła się Protect Marriage, szeroka koalicja osób i organizacji, wśród których znalazły się władze mormonów, katolików i wiele kościołów ewangelikalnych. Po przeglądzie akt sprawy inicjatywie należy zarzucić brak profesjonalizmu. W ostatniej chwili wycofała ona większość swoich ekspertów tłumacząc to troską o ich bezpieczeństwo. Sąd zakwestionował również merytoryczność opinii i kompetencje dwóch ekspertów, którzy mimo tego zeznawali. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że jedynie pracownicy instytutów gender studies mieliby szansę być uznani przez sąd za „kompetentnych” ekspertów od homoseksualizmu. Sposób zredagowania dokumentu również wydaje się wysoce jednostronny. W oczy rzuca się postulat lobby homoseksualnego, które uważa kalifornijskie związki partnerskie za dyskryminujące homoseksualistów. Budzi to wątpliwości co do intencji ich polskich odpowiedników, którzy właśnie takich związków obecnie się domagają. Jako że działacze lokalni i zamorscy kierują się tą samą logiką, można przyjąć, że to nie one są dla nich celem ostatecznym. Warto przyjrzeć się linii argumentacyjnej i sposobie prezentacji faktów w dokumencie. Można tam znaleźć kuriozalne stwierdzenia, np. że religijne przekonanie o grzeszności homoseksualizmu rani homoseksualistów albo że dzieci nie muszą mieć rodziców obojga płci, żeby dobrze przygotować się do życia. Warto przyjrzeć się temu dokumentowi ku przestrodze, bo i nas za jakiś czas czeka ta sama walka i możemy spodziewać się tej samej metody działania. Warto więc zawczasu przygotować się do dyskusji.
Michał Jasiński
Perry v. Schwarzenegger Określenie faktów
22. Gdy w 1850 r. Kalifornia została stanem, małżeństwo rozumiano jako wymagające męża i żony.
27. Małżeństwo między mężczyzną i kobietą było zorganizowane tradycyjnie w oparciu o domniemanie podziału pracy wzdłuż podziału na płcie. Uważano, że mężczyźni nadają się do pewnego typu prac, a kobiety do prac innego typu. Uważano, że kobiety powinny wychowywać dzieci, a mężczyźni zapewniać byt rodzinie.
28. Wprowadzenie prawa o rozwodzie bez orzekania o winie uprościło małżonkom zakończenie małżeństwa i pozwoliło im definiować swoje role w małżeństwie.
46. Ludzie na ogół nie wybierają swojej orientacji seksualnej. Żadne wiarygodne dowody nie potwierdzają wniosku, że jednostka może, poprzez świadomą decyzję, interwencję terapeutyczną lub inną metodę, zmienić swoją orientację seksualną.
47. Kalifornia nie ma interesu w żądaniu od gejów i lesbijek zmiany swojej orientacji seksualnej ani w zmniejszeniu liczby gejów i lesbijek w Kalifornii.
48. Pary jednopłciowe są takie same jak pary obupłciowe w zakresie cech istotnych dla zdolności tworzenia udanych związków małżeńskich. Podobnie jak pary obupłciowe, pary jednopłciowe mają szczęśliwe relacje, dające dużo satysfakcji, i tworzą głębokie emocjonalne więzi i silne zaangażowanie wobec swoich partnerów. Standaryzowane miary usatysfakcjonowania z relacji, przystosowania się do relacji i miłości nie różnią się w zależności od tego, czy para jest jednopłciowa, czy obupłciowa.
49. Prawo Kalifornii zezwala gejom i lesbijkom i zachęca ich do rodzicielstwa przez adopcję, rodzinę zastępczą lub technologię reprodukcji wspomaganej. Około 18 proc. par jednopłciowych w Kalifornii wychowuje dzieci.
50. Pary jednopłciowe otrzymują te same materialne i niematerialne korzyści z małżeństwa, co pary obupłciowe.
51. Ślub z osobą płci przeciwnej jest nierealną możliwością dla gejów i lesbijek.
52. Związkom partnerskim brakuje społecznego znaczenia kojarzonego z małżeństwem, a małżeństwo uważane jest powszechnie w Stanach Zjednoczonych za ostateczny wyraz miłości i zaangażowania.
53. Związki partnerskie nie są małżeństwami zgodnie z prawem Kalifornii. Kalifornijskie związki partnerskie nie muszą być uznawane przez inne stany i nie są uznawane przez rząd federalny.
54. Dostępność związków partnerskich nie zapewnia gejom i lesbijkom statusu odpowiadającego małżeństwu, ponieważ kulturowego znaczenia małżeństwa i związanych z nim korzyści intencjonalnie odmawia się parom jednopłciowym w związkach partnerskich.
55. Przyzwolenie na zawieranie małżeństw przez pary jednopłciowe nie wpłynie na liczbę par obupłciowych, które będą pobierać się, rozwodzić, żyć w konkubinatach, mieć dzieci pozamałżeńskie, ani nie wpłynie w żaden inny sposób na stabilność małżeństw obupłciowych.
56. Dzieci par jednopłciowych mogą skorzystać na tym, że ich rodzice się pobiorą.
57. Zgodnie z Propozycją 8 otrzymanie przez parę zezwolenia na zawarcie małżeństwa i zawarcie go zależy od płci obu stron, jednej względem drugiej. Mężczyzna może poślubić kobietę, ale nie innego mężczyznę. Kobieta może poślubić mężczyznę, ale nie inną kobietę. Propozycja 8 zakazuje urzędnikom stanu i hrabstwa wydawania zezwoleń na zawarcie małżeństwa parom jednopłciowym. Nie ma żadnego innego efektu.
58. Propozycja 8 stawia w mocy prawa napiętnowanie gejów i lesbijek, w tym: geje i lesbijki nie mają relacji intymnych podobnych do par heteroseksualnych; geje i lesbijki nie są tak dobrzy jak heteroseksualiści; i relacje gejów i lesbijek nie zasługują na pełne uznanie przez społeczeństwo.
59. Propozycja 8 wymaga, by Kalifornia traktowała pary jednopłciowe inaczej niż pary obupłciowe.
60. Propozycja 8 rezerwuje najbardziej cenioną socjalnie formę relacji (małżeństwo) dla par obupłciowych.
66. Propozycja 8 zwiększa koszty i zmniejsza majątek par jednopłciowych z powodu zwiększonych obciążeń podatkowych, zmniejszonej dostępności ubezpieczenia zdrowotnego i wyższych kosztów transakcyjnych związanych z zapewnieniem praw i obowiązków zwyczajowo kojarzonych z małżeństwem. Związki partnerskie zmniejszają te koszty, ale ich nie eliminują.
67. Propozycja 8 wyróżnia gejów i lesbijki i legitymizuje ich nierówne traktowanie. Propozycja 8 utrwala stereotyp, jakoby geje i lesbijki nie byli zdolni do tworzenia trwałych relacji opartych na miłości i jakoby geje i lesbijki nie byli dobrymi rodzicami.
68. Propozycja 8 kończy się na licznych przypomnieniach, że geje i lesbijki w zaangażowanych trwałych relacjach nie są w nich cenieni na równi z relacjami obupłciowymi.
69. Czynniki wpływające na dobre przystosowanie się dziecka [do życia] to: 1) jakość relacji dziecka do jego rodziców; 2) jakość relacji między rodzicami dziecka lub znaczącymi dorosłymi w życiu dziecka; 3) dostępność zasobów ekonomicznych i socjalnych.
70. Płeć rodzica dziecka nie jest istotna dla przystosowania się dziecka [do życia]. Orientacja seksualna osoby nie określa, czy osoba może być dobrym rodzicem. Dzieci wychowywane przez rodziców gejów i rodziców lesbijki mają takie samo prawdopodobieństwo, jak dzieci wychowywane przez rodziców heteroseksualistów, że będą zdrowe, będą odnosiły sukcesy i dobrze się przystosują [do życia].
71. Dzieci nie muszą być wychowywane przez rodzica płci męskiej i rodzica płci żeńskiej, żeby dobrze przystosować się [do życia], a posiadanie rodzica męskiego i rodzica żeńskiego nie zwiększa prawdopodobieństwa, że dziecko będzie dobrze przystosowane.
72. Zwyczajna relacja między rodzicem a dzieckiem nie ma związku z rezultatem przystosowania się dziecka [do życia].
73. Badania porównujące rezultaty wychowania dzieci przez rodziców z małżeństwa obupłciowego z dziećmi wychowanymi przez samotnego lub rozwiedzionego rodzica nie wpływają na wnioski o rezultatach wychowania dzieci przez rodziców jednopłciowych pozostających w stabilnej, trwałej relacji.
74. Geje i lesbijki padli ofiarą długiej historii dyskryminacji.
75. Publiczna i prywatna dyskryminacja gejów i lesbijek ma miejsce w Kalifornii i w Stanach Zjednoczonych.
76. Dobrze znane stereotypy dotyczące gejów i lesbijek zawierają przekonanie, jakoby geje i lesbijki byli zamożni, egocentryczni i niezdolni do tworzenia długotrwałych intymnych relacji. Inne stereotypy pokazują gejów i lesbijki jako przekazicieli choroby lub pedofilów, którzy werbują małe dzieci w szeregi homoseksualistów. Żadne dowody nie potwierdzają tych stereotypów.
77. Przekonania religijne, jakoby relacje gejowskie i lesbijskie były grzeszne lub gorsze od relacji heteroseksualnych, krzywdzą gejów i lesbijki.
78. Stereotypy i dezinformacja spowodowały upośledzenie społeczne i prawne gejów i lesbijek.
79. Propozycja 8 opierała się na lęku, że dzieci w obliczu koncepcji małżeństwa jednopłciowego mogą stać się gejami i lesbijkami. Powód, dla którego dzieci należy chronić przed małżeństwem jednopłciowym, nigdy nie został sformułowany w oficjalnych ogłoszeniach kampanii. Mimo to ogłoszenia insynuowały, że dowiedzenie się o małżeństwie jednopłciowym może sprawić, że dziecko stanie się gejem bądź lesbijką, a rodzice powinni obawiać się tego, by ich dziecko nie było gejem lub lesbijką.
80. Kampania na rzecz Propozycji 8 opierała się na stereotypach, by wykazać, że relacje jednopłciowe są gorsze od relacji dwupłciowych. tłum. MJ
Obrona na jeden procent Dla premiera armie oparte na poborze obywateli do służby wojskowej, np. takie jak niemiecka Bundeswehra, to pożałowania godna amatorszczyzna. Minister obrony Bogdan Klich na konferencji prasowej w brygadzie zmechanizowanej w Wesołej (2 sierpnia br.) z dumą podkreślał, że w ciągu dwóch lat dokonał rzeczy niebywałej – stworzył “profesjonalną” armię. Ocenił, że program przyjęty przez rząd PO – PSL w sierpniu 2008 r. może być pozytywnie podsumowany. “Profesjonalizacja, tak jak ją rozumieliśmy wtedy, to uzawodowienie plus zmiana zasadniczych systemów. Te sprawy, które zostały uznane za najważniejsze, zostały zrealizowane”. Obecny na konferencji Donald Tusk ogłosił, że w wojsku “skończył się czas amatorów”. Premier zdaje się sądzić, że armie oparte na poborze obywateli do służby wojskowej, np. takie jak niemiecka Bundeswehra, to pożałowania godna amatorszczyzna. Tusk dodał też, że jego rząd uwolnił nas od “dręczącego młodych Polaków od dziesięcioleci obowiązkowego poboru”. W rocznicę Bitwy Warszawskiej 1920 r. i wybuchu Powstania Warszawskiego 1944 r. szef rządu RP wyraził pogląd, że włożenie polskiego munduru jest dla Polaka nieprzyjemnym doświadczeniem. Zapewnienia Ministerstwa Obrony Narodowej, że w Polsce tworzy się “profesjonalne” siły zbrojne, a więc biegłe w wykonywaniu wojennego rzemiosła, sprawne w obronie kraju, propagandowo dobrze brzmią. Powstaje jednak pytanie, czy rzeczywiście będzie to armia gwarantująca bezpieczeństwo państwu i obywatelom.
Zapomniany patriotyzm Na profesjonalizm wojska musi złożyć się wiele elementów. Dobre wyszkolenie, nowoczesna broń, perfekcyjne dowodzenie wojskiem (podstawowe prawo żołnierza – być dobrze dowodzonym). W armii profesjonalnej na pierwszym miejscu znajduje się morale żołnierzy (Napoleon: Moralna siła wojska jest trzy razy ważniejsza od uzbrojenia). Konstytucja RP w art. 85 ust. 1 postanawia: “Obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny.” Ustawodawca, wpisując słowo “Ojczyzna” na karty Konstytucji i łącząc je z obowiązkiem obrony, nawiązywał do polskiej tradycji. Trudno jednak dostrzec, aby patriotyzm był czynnikiem dominującym w procesie uzawodowienia armii. Słyszymy raczej o materialnych zachętach do podjęcia zawodowej służby. Obniżono też rygory dotyczące niekaralności przyszłych “profesjonalistów”, co nie będzie miało pozytywnego wpływu na morale wojska. Wojsko było zawsze w Polsce ważną społecznie i narodowo instytucją. Miejscem kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich służących w nim ludzi. Czy można te wartości wyliczyć w złotówkach? Czy kondycja współczesnego żołnierza polskiego ma sprowadzać się do problemu wysokości jego zarobków? Nie należy mylić obowiązku troski państwa o materialne warunki służby żołnierzy z takimi sprawami, jak rola wojska w państwie i patriotyzm służby.
Armia ekspedycyjna W Wesołej na placu ćwiczeń zaprezentowano premierowi jako przykład profesjonalizmu “szkolenie strzeleckie pododdziału (strzelanie szkolne nr 2 z kbs Beryl oraz trening ogniowy strzelca wyborowego)”. Nie trzeba długich studiów, aby celnie strzelać z broni maszynowej. Takie zadanie w pełni profesjonalnie wykona po krótkim przeszkoleniu żołnierz z poboru. Poza wybranymi systemami uzbrojenia posługiwanie się bronią na ogół nie wymaga nadzwyczajnej wiedzy i kwalifikacji. Afgańscy niepiśmienni partyzanci strącali nowoczesnymi amerykańskimi rakietami Stinger sowieckie śmigłowce pilotowane przez profesjonalistów. Zresztą MON, szermując argumentem poprawy jakości armii, nie jest wiarygodne, skoro obniżyło wymagania odnośnie do wykształcenia kandydatów na żołnierzy zawodowych. Paradoks “profesjonalizmu” polega też na tym, że w budżecie MON 400 milionów złotych przeznaczono na wynajęcie agencji ochrony, które będą pilnowały, by ktoś nie okradł profesjonalnych żołnierzy! Konieczność stworzenia armii zawodowej jest rezultatem – według kierownictwa MON, wstąpienia Polski do NATO. Jako członek Sojuszu Polska przyjęła zobowiązania związane z realizacją misji zbrojnych poza granicami państwa. Pod takie “ekspedycyjne” potrzeby MON tworzy armię.
W 1996 r. polskie ministerstwo obrony wspólnie z amerykańskim ośrodkiem RAND Corporation ogłosiło raport końcowy w związku z planowanym wejściem do NATO. Postulowano wówczas kolejne etapy tworzenia sił zbrojnych: najpierw do obrony granic Polski, następnie do udzielania pomocy środkowoeuropejskim członkom NATO, w dalszej kolejności do innych misji NATO w Europie i na jej obrzeżach, a na końcu dopiero do misji NATO w rejonach poza Europą. W 1996 r., w ostatnim etapie tworzenia sił zbrojnych, zalecano kreowanie zdolności wojska do działań poza Europą. Po latach priorytetem MON okazało się wykonanie zadań etapu końcowego z pominięciem etapów poprzedzających. Na stronie MON poświęconej uzawodowieniu stwierdza się, że współcześnie armia zawodowa jest “wyłączną podstawą systemu obronnego państwa”. Tymczasem nowoczesne siły zbrojne tak nie wyglądają. Jest w nich oczywiście element ofensywny, do działań poza granicami kraju (wojska operacyjne), ale także komponent defensywny przeznaczony do obrony kraju i działań w sytuacjach kryzysowych (wojska obrony terytorialnej). Wszędzie zapleczem sił zbrojnych są rezerwy dla uzupełniania obu komponentów. Rezerwę stanowią obywatele na co dzień niesłużący w wojsku, ale przeszkoleni wojskowo, których będzie można zmobilizować w razie zagrożenia wojennego. Siły zbrojne USA – na ten wzór często powołują się w Polsce zwolennicy armii zawodowej – składają się nie tylko z zawodowych wojsk operacyjnych, ale obok nich są kilkusettysięczne wojska terytorialne (National Guard) i porównywalne liczbowo z wojskami operacyjnymi milionowe siły rezerwy (Reserve). W Polsce stworzono stutysięczne zawodowe wojska operacyjne, tworzy się dwudziestotysięczne Narodowe Siły Rezerwy i nie ma ani jednego żołnierza obrony terytorialnej (minister Bogdan Klich zlikwidował wojska obrony terytorialnej).
Kazus Gruzji O przydatności w obronie kraju armii zawodowej podobnej do polskiej wskazuje przykład Gruzji. Rząd tego państwa wydał znaczne środki na wojsko. Stworzono przy pomocy instruktorów amerykańskich armię, w której zawodowi i kontraktowi żołnierze stanowili 90 procent. Zrezygnowano z tworzenia wojsk terytorialnych. Siły zbrojne Gruzji liczyły ponad 30 tys. żołnierzy dobrze uzbrojonych (250 czołgów, ponad 200 podjazdów opancerzonych, 25 samolotów, silna artyleria). Była to znaczna siła – stosując gruzińskie wskaźniki, Polska powinna mieć armię liczącą 190 tys. żołnierzy. Gruzińskim “profesjonalistom” nie powiodła się operacja zajęcia mikroskopijnej Osetii Południowej, gdzie opór stawiła “milicja” osetyńska, czyli miejscowa obrona terytorialna wspierana przez słaby garnizon rosyjskich “sił pokojowych”. A kiedy ruszyła ofensywa wojsk rosyjskich, tylko kilkanaście tysięcy żołnierzy (wojsko z poboru) i 150 czołgów ze wsparciem lotnictwa, to okazało się, że wojsko gruzińskie nie potrafi bronić miast, linii komunikacyjnych i portów. Generał Stanisław Koziej, zastanawiając się nad powodami przegranej armii gruzińskiej w starciu z wojskami rosyjskimi, wskazał, że Gruzja budowała wojsko na misje zagraniczne, zaniedbując obronę kraju. Przypomniał, że takie wnioski sformułowali Amerykanie: “W specjalnym raporcie stwierdzono, że jedną z przyczyn słabości armii gruzińskiej było inwestowanie przez Amerykanów przede wszystkim w przygotowania jej na potrzeby misji międzynarodowych, aby była zdolna uczestniczyć razem z nami w takich operacjach, jak te w Iraku i Afganistanie” (“Rzeczpospolita”, 6.04.2009). Współczesne konflikty zbrojne mają głównie tzw. asymetryczny charakter – występują w nich siły nieregularne (partyzanci, terroryści). To jednak nie wyklucza wybuchu wojen między państwami, jak wskazuje przykład Gruzji, w których dochodzi do starcia regularnych armii. A wtedy trzeba będzie dokonać mobilizacji i wystawić siły zbrojne zwielokrotnione do stanów pokojowych. W Polsce postanowiono zawiesić pobór do wojska i zaprzestano szkolenia rezerwistów. To oznacza, że wkrótce będzie kilka milionów Polaków zdolnych do noszenia broni, których nie będzie można wykorzystać w obronie kraju. Amerykanie, Brytyjczycy czy Francuzi w razie zagrożenia będą mieli czas na przeszkolenie swoich obywateli. Polska, leżąca na skraju NATO, takiego czasu nie będzie miała. Nie będzie miała też wsparcia w początkowym okresie konfliktu, skoro jej sojusznicy będą musieli dopiero przygotowywać się do wspomożenia polskiej obrony. W maju 1999 r. uczestniczyłem w konferencji “Teoria sztuki wojennej w poszukiwaniu tożsamości poznawczej i metodologicznej” zorganizowanej przez Akademię Obrony Narodowej. Jeden z referatów wygłosił ówczesny przewodniczący sejmowej komisji obrony Bronisław Komorowski. Wystąpił jako zdecydowany przeciwnik pomysłów uzawodowienia armii. Poseł krytykował “mit o wyższości i przyszłości armii zawodowej, rzekomo lepszej od armii z poboru (narodowej)”. Komorowski uzasadniał: “Żadne państwo na świecie nie miało i nie ma jedynie armii zawodowej (wyjątek – gwardia papieska). Może mieć natomiast formacje ochotnicze (np. Legia Cudzoziemska we Francji) lub armię stałą (czasu pokoju), ochotniczą (np. USA), stanowiącą niewielką część armii mobilizowanej na czas wojny (kryzysu, klęski itp.)”. Podkreślał: “Porażki np. świetnych zawodowców francuskiej Legii Cudzoziemskiej w Indochinach, a potem w Algierii w walce z partyzantami to jeden z rozlicznych przykładów, że zawodowstwo czy niezawodowstwo jest zupełnie marginalnym czynnikiem zwycięstwa w walce zbrojnej”.
W kampanii wyborczej Bronisław Komorowski zapewniał, że nie zmienia poglądów. Już wykonując obowiązki głowy państwa, powołał na szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generała Kozieja, który nie tak dawno głosił: “Po pierwsze: obrona własnych granic”. Jaki to będzie miało wpływ na ocenę programu “profesjonalizacji” wojska ministra Klicha? Co zrobią prezydent Komorowski, zwierzchnik sil zbrojnych, i jego szef BBN?
Kto nas obroni Artykuł 26 Konstytucji RP stanowi: “Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic”. Polska ma 38 mln ludności i 312 tys. km2 terytorium. W razie zagrożenia trzeba będzie bronić na północy i wschodzie 1603 km granic, a na terenie kraju ponad 900 miast ze stolicą na czele, 22 dużych okręgów przemysłowych, głównych portów lotniczych (12) i morskich (12) i ponad 30 tys. mostów i tuneli. To zadanie będzie musiało wykonać wojsko złożone z 15 brygad wojsk operacyjnych. Załóżmy, że ministrowi obrony udało się stworzyć armię naprawdę profesjonalną. Jakie będą zdolności obronne takiej armii? Normy taktyczne przewidują dla brygady szerokość pasa obrony na 20 do 30 kilometrów. Według tych norm, brygada wojsk operacyjnych może też bronić terenu o powierzchni 150 km2. W tym stanie rzeczy profesjonalna armia będzie mogła bronić jedynie od 300 do 450 km polskich granic lub terenu o powierzchni 2250 km2 – około jednego procenta terytorium państwa! A przypomnijmy, że obecne zawodowe wojsko trudno uznać za profesjonalne. Nic więc dziwnego, że minister Klich stwierdził expressis verbis, iż Polska nie będzie zdolna obronić się bez pomocy sojuszników. Kuriozalnie wygląda minister obrony ogłaszający światu, że nie ma armii zdolnej obronić państwo i jednocześnie twierdzący, że stworzył skuteczną do jego obrony armię profesjonalną. Ponura wizja obrony Polski na linii rzeki Odry wydaje się całkiem realna. Dr hab. Romuald Szeremietiew
Walka z krzyżem to powtórka z PRL Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską, socjologiem, adiunktem w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler W nocy z poniedziałku na wtorek doszło przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie do bluźnierczej manifestacji z udziałem m.in. młodzieży, która za cel postawiła sobie usunięcie krzyża upamiętniającego tragedię smoleńską w inne miejsce. Z czym tak naprawdę mieliśmy do czynienia?
- To, co wydarzyło się pod Pałacem Prezydenckim, naruszyło moje poczucie bezpieczeństwa. Mimo że tłum był niejednorodny, najbardziej widoczni byli ci, którzy przyszli wyrazić swój sprzeciw wobec obecności krzyża w sferze publicznej. Ta manifestacja pokazała, że krzyż, który spontanicznie pojawił się po 10 kwietnia, by zachować pamięć i okazać szacunek dla ofiar tragedii katastrofy smoleńskiej, stał się zarówno elementem gry politycznej liderów i zwolenników PO (i SLD), jak i okazją, by powrócić do swoistego cywilizacyjnego sporu o prawo ludzi wierzących do obecności w życiu publicznym.
Spór ten wywołała pierwsza decyzja prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego, że krzyż upamiętniający tragedię smoleńską zostanie przeniesiony... - Deklarację prezydenta uważam za stricte polityczną, stał za nią wyraźny zamiar osłabienia, a nawet usunięcia z naszej pamięci demokratycznie wybranego poprzednika Bronisława Komorowskiego. Nie usłyszałam żadnego merytorycznego uzasadnienia tej decyzji i do dzisiaj nie znalazłam w mediach ani jednej przekonującej argumentacji na rzecz jej słuszności. Komentowane są powody sprzeciwu osób broniących krzyża, milczenie otacza intencje prezydenta Komorowskiego.
Bronisław Komorowski w swoim haśle wyborczym deklarował zgodę, a faktycznie prezydenturę rozpoczął od dzielenia Polaków? - Dał przykład złej polityki. Gdyby sławna deklaracja: "Zgoda buduje, bo Polska jest najważniejsza", była nie tylko zabiegiem marketingowym, lecz także politycznym programem, usłyszelibyśmy zapewnienie, że nowy prezydent w najbliższym czasie podejmie kroki na rzecz umieszczenia tablicy lub postawienia obelisku upamiętniającego jego tragicznie zmarłego poprzednika śp. Lecha Kaczyńskiego oraz pozostałe ofiary katastrofy smoleńskiej. To byłaby normalność, bo w demokracji nowy prezydent szanuje swoich poprzedników - nie w deklaracjach i w dwóch zdaniach orędzia, lecz w czynach. Niewyobrażalna dla mnie jest medialna akceptacja sytuacji dokładnie odwrotnej. Jedyne bowiem, co Bronisław Komorowski zrobił w tej sprawie przed objęciem urzędu prezydenta, to zamiar usunięcia symbolu upamiętnienia katastrofy, w której zginął poprzedni prezydent.
Jakie konsekwencje powoduje tego rodzaju polityka prezydenta? - Bronisław Komorowski określający się jako "konserwatywny, wierzący" otworzył drzwi do sporu o miejsce krzyża w sferze publicznej. Nic dziwnego, że środowiska lewicowo-liberalne podjęły rękawicę i weszły w ten atrakcyjny dla siebie polityczno-cywilizacyjny spór z chrześcijaństwem. Człowiek "Solidarności", chcąc nie chcąc, wprowadza nas w przeszłość, w której kwestionowano prawo do obecności symboli chrześcijańskich w sferze publicznej. Zdobycze III Rzeczypospolitej zaczynają być podważane. Pod Pałacem Prezydenckim nie doszło co prawda do żadnych siłowych rozwiązań, ale proszę zwrócić uwagę, że nie wiemy, co by było, gdyby nie barierki, policja i straż. To, czego mieliśmy przedsmak w nocy z poniedziałku na wtorek, ma charakter próby powrotu do czasów, kiedy wiara miała być tzw. prywatną sprawą człowieka. W gruncie rzeczy styl walki z krzyżem wcale się nie zmienił. Przyglądając się scenom sprzed Pałacu Prezydenckiego, miałam poczucie PRL w czystym wydaniu. Jeden z transparentów głosił: "Precz z krzyżami, na stos z mocherami" [pisownia oryginalna].
Te same mechanizmy, jak za czasów PRL... - Zdumiewające, że praktyka walki z krzyżem w sferze publicznej zarówno dziś, jak i w PRL zawsze oznacza to samo: zamiast merytorycznej argumentacji - szyderstwo, prostactwo i grubiaństwo. Ujrzeliśmy bardzo smutny obraz tej młodzieży, którą Platforma Obywatelska traktuje jako swoją wizytówkę.
Z pewnością jej zachowanie jest dla Platformy bardzo wygodne... - Nie wiem, chyba jednak przeważa wstyd. Odsłoniło się oblicze lewicowo-liberalnego elektoratu: dość luzackie, mało sympatyczne i nietolerancyjne. To w PRL było oczywiste, że prawo do religii kończy się na drzwiach kościoła i w drzwiach prywatnego domu. Manifestację trudno nazwać sporem cywilizacyjnym, bo ci młodzi ludzie nie reprezentowali intelektualnej grupy laickiej, która odwołuje się do jakichś wartości. Przypominam, że po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II też byli ludzie, którzy nosili koszulki z napisem: "Nie płakałem po papieżu", i nie rozumieli, że te słowa ranią innych. Czym innym jest bowiem demonstrowanie żałoby czy wiary, a czym innym ostentacyjne, raniące innych demonstrowanie obojętności wobec cudzego nieszczęścia.
Na czym polega różnica między demonstrowaniem wiary a niewiary? - Wiara oznacza aktywność i widoczne symbole: modlitwę, budynki, instytucje, sutannę, krzyż etc. Brak wiary to obojętność na wszystkie te symbole i wartości - do której każdy ma w demokratycznym kraju prawo. Ale brak wiary to także brak symboli, instytucji, krzyża etc., co nie jest tożsame z prawem do ograniczania innym ich symboli wiary. Nie ma tutaj idealnej symetrii, ponieważ ludzie niewierzący nie potrzebują kościołów, pielgrzymek, klasztorów. Owszem w marksizmie, leninizmie i komunizmie wokół ideologii tworzono świecką namiastkę religii, ale w normalnym demokratycznym państwie człowiek niewierzący nie buduje muzeum ateizmu i nie wysyła na święta kartek z dzieciątkiem Lenin.
Co powinno więc oznaczać - podnoszone tak często przez przeciwników krzyża - prawo do tolerancji? - Tolerancja to także szacunek niewierzących dla ludzi modlących się. Młodzi, którzy manifestowali swoją niezgodę na krzyż przed Pałacem Prezydenckim, nie pokazali ani szacunku dla ludzi wierzących, ani dla ludzi starszych. Nie okazali też empatii dla ludzi wyrażających smutek po smoleńskiej tragedii. Szkoda. Dziękuję za rozmowę.
Kto wyzwolił Polskę Spokojnie słuchamy, gdy rosyjscy historycy powtarzają, że Polska została wyzwolona przez ZSRR w 1944 roku. A jak byśmy reagowali, gdyby historycy z Niemiec twierdzili, że armia Trzeciej Rzeszy wyzwoliła Kresy w roku 1941? Podczas II wojny światowej Polska miała dwóch wrogów: Niemcy i Związek Sowiecki. Oba te państwa najechały i rozebrały między siebie Rzeczpospolitą w 1939 roku, oba stosowały wobec Polaków ludobójcze metody. Gdy Niemcy mordowali polską inteligencję w Palmirach, Sowieci strzelali w tył głowy polskim oficerom w Katyniu. Po okresie, kiedy obowiązywało zawarte przez gen. Sikorskiego polsko-sowieckie porozumienie (lipiec 1941 – kwiecień 1943), Stalin powrócił do otwartej antypolskiej polityki. Armia Czerwona, zajmując ziemie polskie w latach 1944 – 1945, torowała drogę sowietyzacji. Polska została ujarzmiona, odebrano jej połowę terytorium, a kolejne tysiące jej obywateli zostały zamordowane przez NKWD. Bierność Sowietów wobec Powstania Warszawskiego nie była przypadkowa. Stalin rękami Hitlera pozbył się ludzi, którzy mogliby stawić opór realizacji jego planów. W 1945 roku jednego okupanta zamieniliśmy na drugiego.
Wspólna wersja Wszystko, co napisałem powyżej, wydaje się oczywiste, ale niestety nie dla rosyjskich historyków. Świadczy o tym przebieg wideokonferencji polskich i rosyjskich naukowców na temat stosunku bolszewików do Powstania Warszawskiego, jaką zorganizowała w miniony piątek agencja RIA Novosti. Stronę rosyjską reprezentowali Nikołaj Wasiliew, Walerij Makowskiej i Wiktor Gawriłow z Akademii Wojskowej Rosji oraz Albina Noskowa z Rosyjskiej Akademii Nauk. Poglądy, jakie zaprezentowali Rosjanie, wprawiły ich polskich rozmówców i obecnych na konferencji dziennikarzy w zakłopotanie. Niewiele różniły się bowiem od tego, co o powstaniu mówiła komunistyczna propaganda. A więc szeregowi żołnierze AK bili się dzielnie, ale padli ofiarą politycznych, "niemoralnych" kalkulacji swojego dowództwa. Dowództwu miało zaś chodzić o przechwycenie władzy w Polsce i wykołowanie PKWN. Armia Czerwona oczywiście chciała powstaniu przyjść z pomocą, ale nie mogła, bo była zbyt zmęczona i musiała odpocząć. Poza tym Polacy nie raczyli poinformować Stalina o swoich planach – przekonywali rosyjscy historycy. Niezwykle charakterystyczny był również używany przez nich język. Z uporem powtarzali, że Polska została "wyzwolona" przez Związek Sowiecki, oraz przypominali o kilkuset tysiącach bolszewickich żołnierzy, którzy zginęli, walcząc z Niemcami na polskiej ziemi, za co powinniśmy być im wdzięczni. Gdy mówili o reżymie sowieckim – który ma przecież na swoim koncie kilkadziesiąt milionów zamordowanych Rosjan – używali zaimków "my", "nasz". W tej sytuacji bardzo niepokojący wydaje się apel prof. Walerija Makowskieja, aby Polacy i Rosjanie (rozumiem, że miał na myśli siebie i podobnie myślących kolegów) usiedli do stołu i spróbowali napisać nową, wspólną wersję historii. Taka deklaracja musi niepokoić, bo nie da się przecież znaleźć kompromisu między prawdą a propagandą. Efektem takiego zabiegu będzie co najwyżej półpropaganda lub – jak kto woli – półprawda. Ani jedno, ani drugie nie jest warte zachodu.
Jak z Niemcami Niestety, w Polsce coraz częściej pojawiają się propozycję, aby tzw. problemy historyczne w stosunkach polsko-rosyjskich rozwiązywać za pomocą mechanizmów, jakie pozwoliły przezwyciężyć podobne problemy w stosunkach polsko-niemieckich. Uważam taki pomysł za wielce ryzykowny. Niemców od Rosjan w kwestii stosunku do totalitarnej przeszłości dzielą bowiem lata świetlne. Wyobraźmy sobie bowiem następującą sytuację: jakaś niemiecka instytucja organizuje wideokonferencję polskich i niemieckich historyków dotyczącą zajmowania ziem wschodnich Rzeczypospolitej przez Wehrmacht w czerwcu 1941 roku. Czyli wyrzucania z Polski czerwonego okupanta rękami brunatnego (dokładna odwrotność sytuacji z lat 1944 – 1945). Jaka byłaby reakcja Polaków, gdyby ci niemieccy historycy – reprezentujący państwowe instytucje naukowe – używali wobec działań Trzeciej Rzeszy na Kresach terminu "wyzwolenie"? Jaka byłaby reakcja, gdyby domagali się od nas wdzięczności za daninę krwi, jaką tysiące niemieckich żołnierzy złożyło, aby "oswobodzić" Lwów, Wilno i Białystok spod bolszewickiego jarzma? Byłby to absurd, bo oczywiste jest, że Wehrmacht wypędził Sowietów z Kresów nie dla dobra Polski, ale aby "poszerzyć przestrzeń życiową dla Niemców" na Wschodzie. Taką konferencję zresztą trudno sobie wyobrazić, bo nikt poważny w Berlinie podobnych tez by nie forsował. I właśnie dlatego to, co niegdyś udało się z Niemcami, nie uda się obecnie z Rosjanami.
Polskę wyzwolili Polacy Czy więc dyskusja z Rosjanami (mam tu oczywiście na myśli oficjalnych historyków kreujących politykę historyczną państwa rosyjskiego, a nie niezależnie myślących opozycyjnych intelektualistów) w ogóle nie ma sensu? Wprost przeciwnie. Rozmawiać trzeba, choćby po to, by druga strona mogła poznać nasze stanowisko i argumenty. Dopóki jednak nie odrzuci ona sowieckiej spuścizny, obawiam się, że efekty takich rozmów będą niewielkie. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Jest tylko jedna sytuacja, w której w odniesieniu do triumfalnego marszu Armii Czerwonej przez Polskę można używać określenia "wyzwolenie" bez wkładania go w cudzysłów. Chodzi oczywiście o niemieckie obozy koncentracyjne. Placówki te – choć część z nich NKWD natychmiast uruchomiło na własne potrzeby – rzeczywiście zostały przez Sowietów wyzwolone. Na pewno jednak nie została wyzwolona Polska. Polskę wyzwolili sami Polacy. 45 lat później – w 1989 roku. Piotr Zychowicz
Odwalcie się od matki Kaczyńskiego Pewien poseł z Biłgoraja, mający na swoim koncie przekręty finansowe, nagle staje się obrońcą matki Jarosława Kaczyńskiego. To nic, że jeszcze 2 miesiące temu drwił z niej, przecież leżała chora w luksusowym szpitalu. To nic, że opluł właściwie całą rodzinę Kaczyńskich: od matki, jej synów, aż po wnuczkę Martę. Nie przeszkodziła mu w tym śmierć Prezydenta. A za nimi jak głupie barany znów pójdą dziennikarze i pewnie jego grupa, zebrana w poniedziałek pod Pałacem Prezydenckim. Ktoś powie, iż wybryków tego Pana się nie komentuje. Owszem, można i tak, tyle że zaraz zaczną się szerokie analizy, jak prezes PiS wykorzystuje swoją matkę, by osiągać cele w polityce. Pani Jadwiga ma stanąć na czele komitetu ws. budowy pomnika pod Pałacem Prezydenckim. Tak ostatnio zapowiedział Kuchciński. Zaczynają się sugestie, jakoby pani Kaczyńska nie wiedziała co robi, a brat wikłał ją do walki politycznej. Nikt przez chwilę nie pomyśli, że od katastrofy minęło ponad 120 dni, a prezydent Komorowski wygłosił po wygranych wyborach pierwszą deklarację nie na temat budowy pomnika, a usunięcia krzyża. Nikt z tych, którzy zaraz rzucą się Kaczyńskiemu do gardła, a matka, z której nie raz szydzono, będzie pomocna tylko jako pałka na nielubianego polityka, nie pomyślą - a może jej zależy na pamięci o synu? To takie trudne? Czasami mam wrażenie, że jest w tej całej tragedii paradoksalnie jakiś pozytyw. Nie wiem, czy Lech Kaczyński chciałby widzieć, jak obraża się jego rodzinę. Jak próbuje się zrobić z prezesa PiS zwyrodniałego syna, który chce osiągnąć cel każdym sposobem, do czego posłuży się nawet ciężko chorą mamą. Niektórych, szczególnie posełka z Biłgoraja i jego bydlakom, nie obchodzi ani jej los, ani Jarosława Kaczyńskiego. I niech nie udają, że jest inaczej. Po prostu się od niej odwalcie. gw1990
Najwyższa władza u powodzian w Bogatyni
1. Prezydent Bronisław Komorowski i Marszałek Grzegorz Schetyna wzięli wczoraj udział na szczycie Śnieżki w dorocznej mszy świętej w dniu św. Wawrzyńca ( patrona ratowników górskich) w której uczestniczył także Prezydent Czech Vaclav Klaus. Po rozmowach polsko-czeskich, będąc tak blisko terenów, które parę dni temu dotknęła katastrofalna powódź, politycy nie mieli innego wyjścia tylko także je odwiedzić i porozmawiać z władzami samorządowymi i powodzianami. Zresztą Marszałek Schetyna zapowiedział ta wizytę dzień wcześniej w poniedziałek na konferencji prasowej w Warszawie mówiąc między innymi tak „ uważamy, ze w takich sytuacjach trzeba być blisko ludzi i ich problemów”.
2. Jakież było więc zdziwienie wszystkich, kiedy po spotkaniu z samorządowcami gminy Bogatynia, Prezydent Komorowski i Marszałek Schetyna wyszli z urzędu gminy tylnymi drzwiami wsiedli do samochodów i błyskawicznie odjechali. Przed budynkiem urzędu gminy stało kilkudziesięciu mieszkańców miasta i w momencie kiedy Prezydent z Marszałkiem do budynku wchodzili zaczęli zadawać drażliwe pytania między innymi dlaczego Minister Miller dzień wcześniej zaatakował w telewizji ich burmistrza sugerując,że słabo się sprawdza w zarządzaniu akcją popowodziową. Prezydent Komorowski wyraźnie zbity z tropu tymi pytaniami, przyśpieszył kroku i wszedł do budynku, zapowiadając podenerwowanym mieszkańcom Bogatyni, możliwość z nim rozmowy po spotkaniu z władzami miasta. Jeżeli jedno ze swoich pierwszych publicznych spotkań, Prezydent w sytuacji dla siebie cokolwiek niewygodnej, opuszcza tylnymi drzwiami, bojąc się bezpośrednich rozmów z ludźmi, to nie najlepiej to wróży na przyszłość.
3. Zresztą obydwaj politycy, nie mieli specjalnie wiele do zakomunikowania ani władzom miasta ani mieszkańcom. Ustawę, na podstawie której mieszkańcy poszkodowani przez powódź będą mogli otrzymać do 20 tys. złotych na remont zniszczonego mieszkania, albo do 100 tys. zł na odbudowę mieszkania dopiero w czwartek uchwali zwołany naprędce Sejm, na nadzwyczajnym posiedzeniu.
Ta nowelizacja jest niezbędna, bo niedawno przyjęta przez Parlament specustawa uwzględnia tylko powódź majową i czerwcową. Rząd założył bowiem, ze więcej powodzi w tym roku już nie będzie i dlatego konieczność pośpiesznej jej nowelizacji już nie na sali sejmowej, bo ta jest akurat objęta gruntownym remontem. Padły także mgliste obietnice związane z odbudową zniszczonej infrastruktury, „że Bogatyni rząd nie zostawi samej sobie”. Ale na tego rodzaju inwestycje potrzebne są dziesiątki milionów złotych (zniszczone drogi, mosty, wodociągi, kanalizacja) i to jeszcze w tym roku, a na to przy tych problemach budżetowych raczej się nie zanosi.
4. Ale co tam problemy Bogatyni, obydwaj politycy byli w dobrych humorach, udawali się bowiem do sąsiedniego Zgorzelca, miasta bardziej przyjaznego (rządzi w nim burmistrz z Platformy), który zdaniem Ministra Millera sprawdził się lepiej w warunkach zagrożenia powodzią niż burmistrz totalnie zniszczonego miasta. Może na te dobre nastroje obydwu polityków wpłynęła także informacja z województwa podlaskiego. W Budzie Ruskiej (miejscowości w której Prezydent Komorowski ma swoja letnią posiadłość) uroczyście oddano do 5 kilometrowy odcinek asfaltowej drogi, który pozwoli sprawniej niż do tej pory przemieszczać się tam Panu Prezydentowi.
Pieniądze na ten cel wyasygnował z budżetu jeszcze wtedy szef MSWiA Grzegorz Schetyna w ramach programu budowy lokalnych, tzw. schetynówek ,które w całym kraju są przedmiotem licznych sporów bo tak się dziwnie składa, że środki na ich budowę otrzymują przeważnie samorządowcy sympatyzujący z Platformą.
5. Wizyta Prezydenta Komorowskiego i Marszałka Schetyny była na żywo relacjonowana przez obydwie największe telewizje informacyjne, publiczną i prywatną. Obydwie w bezpośrednie relacji, zauważyły wyjątkową niestosowność zachowań obydwu polityków, którzy nie wyszli do mieszkańców. W tych bezpośrednich relacjach, dziennikarze mówili wręcz „o ucieczce polityków przed niezadowolonymi ludźmi”. Ale w wieczornych relacjach obydwu stacji z pobytu Prezydenta Komorowskiego i Marszałka Schetyny w Bogatyni już nic na ten temat nie było. Autocenzura, czy jednak dyspozycje przełożonych ,żeby nie zadzierać z tak potężną władzą.
Zbigniew Kuźmiuk
Jak rozpętano drugą wojnę krzyżową W 1979 roku podczas pierwszej pielgrzymki papieskiej Jan Paweł II odprawił mszę na terenie byłego niemieckiego obozu zagłady Auschwitz II-Birkenau. Właśnie na potrzeby owej uroczystości wzniesiono tam krzyż nazwany później Krzyżem Papieskim. W 1988 roku za zgodą Kościoła ów krzyż przeniesiono w uroczystej procesji i za zgodą władz kościelnych na Żwirowisko gdzie podczas wojny Niemcy rozstrzelali 152 polskich więźniów politycznych. Dziesięć lat później środowiska żydowskie wspierane przez Gazetę Wyborczą rozpoczęły wojnę o usunięcie papieskiego krzyża traktując teren byłego obozu, jako cmentarz wyłącznie żydowski. Dziś po ponad 10 latach od tamtej wojny mało, kto pamięta o jej genezie i pretekście do „wojny o krzyż”, a komuś, kto jak przez mgłę pamięta tamte wydarzenia, dzięki medialnej propagandzie przychodzi na myśl jedyny „winny” i „prowokator, Kazimierz Świtoń. Przy wojennych planach inwazyjnych określa się cele, niezbędne środki, zadania dla poszczególnych formacji oraz późniejsze korzyści. Oczywiście dla celów propagandowych niezbędny jest też pretekst, który usprawiedliwi w opinii publicznej ów akt agresji. Może to być piękna Helena trojańska, radiostacja gliwicka, iracka broń masowej zagłady lub cokolwiek, pod warunkiem, że medialna i propagandowa machina na dany sygnał zrobi to w zmasowany sposób. Dzisiejsza wojna o krzyż pod pałacem prezydenckim rozpala emocje Polaków i w tym całym zamieszaniu nikt nawet nie próbuje dociec jak to się zaczęło i komu przypadł w udziale zaszczyt przyłożenia zapałki do tego starannie przygotowanego lontu. Wypowiedzi „wiodących” mediów i zapraszanych tam ekspertów są coraz bardziej bezczelne i kłamliwe, a samego siebie przeszedł Seweryn Blumsztajn, który najgłośniej domaga się rozwiązań siłowych, a pisowski spisek wietrzy już w samym ustawieniu krzyża przez „agentów Kaczyńskiego” przebranych w harcerskie mundury, którzy już 5 dni po tragedii, gdy cała Polska była jeszcze w szoku ustawili te „dwa kawałki drewna”, które nie dają spać „rycerzom wolności” z Czerskiej. Właśnie im wszystkim, a także tysiącom zagubionym dziś rodakom przypomnę, że muzułmanom wystarczy mały dywanik i zwrócenie się w stronę Mekki by się modlić. Żydzi do odprawiania tradycyjnych modlitw potrzebują kworum(minjan), tałesu i filakterii. My chrześcijanie zaś potrzebujemy krzyża i ten znalazł się pod pałacem prezydenckim stanowczo za późno. 13 kwietnia o godzinie 14-tej wystawiono trumny z prezydencką parą i tysiące Polaków ruszyło oddać im hołd w większości modląc się. Widząc to harcerze dostrzegli słusznie niezbędność w tym miejscu krzyża i postawili go dwa dni później. Jakże trzeba być zupełnie wyobcowanym z tego społeczeństwa żeby tego nie zrozumieć? A teraz wrócę do wojny o krzyż i przygotowań do niej, które rozpoczęły się zwiadowczym rozpoznaniem już 31 maja przez Monikę Olejnik. Dziwne, że żaden dziennikarz, ekspert politolog czy socjolog tego nie dostrzegł tylko rąbie nieustannie drzewo podsuwane im przez TVN24 czy Gazetę Wyborczą. Do 31 maja 2010r. nikomu nawet się nie przyśniło, że krzyż pod pałacem stanie się problemem. Właśnie tego dnia Monika Olejnik w Radiu zet przeprowadzała wywiad z Ryszardem Kaliszem, w którym rozważała niechęć prezydenta elekta do zamieszkania w pałacu prezydenckim, i to stanowiło pretekst do wywołania tematu krzyża powołując się zresztą na salon24:
Monika Olejnik: Przeczytałam na "Salonie 24”, że może, dlatego chce tam być, bo jest bliżej do ambasady, albo boi się krzyża, który, jak pan wie, stoi przed pałacem prezydenckim. Powinien ten krzyż stać? Ryszard Kalisz: Moim zdaniem, moim zdaniem... Ja wiem, wczoraj byli harcerze, ale ja uważam, że krzyż ten powinien być może przeniesiony być na skwer tam w lewo, skwer Hoovera, czy tam skwer trochę bliżej Kościoła Wizytek. Dlatego, że no jednak mamy artykuł 25. konstytucji Rzeczypospolitej, dotyczący autonomii Kościoła i państwa i symbole religijne, no przy siedzibie głowy państwa nie powinny stać. Bo po prostu to jest prezydent i siedziba prezydenta wszystkich Polaków. Ale ten krzyż powinien być historycznie zachowany, powinien mieć dobre miejsce, być może w innym miejscu Placu Piłsudskiego, tam jest krzyż papieski, może tam.
Monika Olejni: Tam już jest, stoi krzyż Ryszard Kalisz: Ale mówię, tu bliżej Ogrodu Saskiego, Grobu Nieznanego Żołnierza. Ja w tej chwili spekuluję, albo tam, jak jest pomnik prymasa Wyszyńskiego, troszeczkę w lewo przecież, koło Kościoła Wizytek. Naprawdę ten krzyż musi być zachowany, ja pochylam się przed nim z wielkim szacunkiem, bo on jest takim symbolem katastrofy i śmierci wszystkich 96 osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, ale nie przy pałacu prezydenckim. To jest też szacunek, nawet dla jednego człowieka, który w Polsce… Jeżeli, nawet, jeżeli choćby był jeden człowiek niewierzący to w państwie obywatelskim musi być w kategoriach państwa szacunek dla niego. Temat delikatnie zafunkcjonował w opinii publicznej i został ponowiony przez Monikę Olejni 5-go lipca zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów oraz przygotował propagandowo grunt pod „spontaniczną” wypowiedź Bronisława Komorowskiego dla Gazety Wyborczej w dniu 10-go lipca:
Radio zet, 5 lipca 2010r. Rozmowa Moniki Olejnik z księdzem Kazimierzem Sową z TVN Religia
Monika Olejnik : A czy według księdza krzyż, który stoi przed pałacem prezydenckim powinien tam zostać, czy powinien być przeniesiony? Kazimierz Sowa : Trudna sprawa, w polskiej tradycji krzyże stawia się przy drogach, w miejscach, gdzie doszło do tragicznych zdarzeń i to myślę, że akurat tego miejsca, to miejsce akurat z tym nie jest związane. Wydaje mi się, że na pewno będzie, tak sądzę, choć mówię to tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność, ale w kaplicy, która jest przecież w pałacu prezydenckim powinno być jakieś miejsce, które upamiętniałoby tragicznie zmarłe ofiary tej katastrofy. Sam krzyż przy Krakowskim Przedmieściu nie jest dobrym pomysłem, tak sądzę. Ja byłem w ogóle zaskoczony, kiedyś, kilka tygodni temu zobaczyłem, nie wiedziałem, że on po prostu stoi od tego czasu i, że jest tak powiedziałbym dosyć solidnie zamontowany, podobnie jak zresztą byłem zaskoczony jakąś kapliczką taką na peronie we Włoszczowej, czy w kilku innych miejscach, no ludzie potrzebują czasem niektórych znaków, ale nie można też tych znaków czynić w taki sposób, który no wydaje mi się trochę przesadą. Mówienie dziś o „pisowskim krzyżu” to próba zrobienia z Jarosława Kaczyńskiego odpowiednika „przywódcy polskich prowokatorów”, którzy napadli na gliwicką radiostację w 1939 roku. Najgłośniej forsują tę tezę właśnie ci, którzy ową wojną przygotowali, wywołali i cynicznie kontynuują. kokos26
Rambo - prawdziwy obrońca krzyża W 1968 r. komuniści do poskromienia demonstrujących studentów na Uniwersytecie Warszawskim użyli „aktywu robotniczego” czyli poprzebieranych w cywile łachy ormowców czy zomowców. Jeden pies. Teraz, gdy warszawskiej straży miejskiej nie udało się rozgonić ludzi opowiadających się za pozostawieniem krzyża przed Pałacem Namiestnikowskim, do akcji ruszył aktyw. Tym razem była to młodzież, nie ZMP-owska co prawda, ale na tym etapie nie można wybrzydzać. Przywódca aktywu Dominik Taras pseudonim Rambo, odgrażał się, że w trakcie demonstracji może dojść do przeniesienia krzyża do kościoła św. Anny. Demonstracja miał zacząć się o godzinie 23.00 i zakończyć się o 1.00. Nie wiem czy w środku nocy kościół św. Anny był otwarty, ale takie drobiazgi dla kogoś, kto ma pseudonim Rambo pewnie nie są problemem. Do telewizora zostali zaproszeni mądrale, wiadomo zawsze trzeba narzucić telewidzom jedynie słuszną interpretacje zdarzeń. No i mądrale nuże komentować, a im później w noc tym komentatorze głupsze. Najlepiej wypadł Terlikowski, mówił rozsądnie, dlatego go tutaj pominiemy. Rolicki, jak to komunista marudził coś o rewolucjach. Mniejsza z nim. Był też jakiś profesor z Uniwersytetu im. Stefana Wyszyńskiego, który, sam nie wiedział co mówić, mruczał sobie coś pod nosem, przeskakiwał za tematu na temat, niby krytykował przyprowadzonych przez Rambo ludzi, ale zapewniał, że to odnosi się do obu stron. Wiadomo, powiedziałby dwa słowa za dużo i zwierzchnicy pogoniliby mu kota. Trudno, zdarza się. Cyrk zaczął się na koniec, gdy swe fizjonomie wpakowali w telewizor Andrzej Jonas redaktor naczelny „The Warsaw Voice” i jeszcze jeden mądrala. Jonas nie mógł się nachwalić uczestników demonstracji zwołanych przez Rambo, którzy modlili się do makaronu, piłek plażowych, zdaje się, że klecili z drutu butelek i puszek po piwie coś na kształt krzyża. Więc chwalił, że to obrońcy krzyża, że to nowa Polska i że mu się ta nowa Polska bardzo podoba i takie różne. Nie wiem co mu się aż tak bardzo podobało, hołota jak hołota, nic nadzwyczajnego. Ale przypuszczam, że mogło mu się podobać wspinanie się na znaki drogowe i latarnie uliczne, co uczestnicy demonstracji z iście małpią zręcznością praktykowali. Wiadomo, jaki pan taki kram. A gdy już udało im się powłazić na te latarnie uliczne i znaki drogowe, to nuże się pięściami okładać, co jednoznacznie dowodzi, że demonstracja była pokojowa. A to dlatego, że owi ludzie uwieszeni niczym małpiszony na znakach drogowych i lataniach ulicznych niewątpliwie tłukli się o pokój. Obecny wśród obrońców krzyża był ksiądz Stanisław Małkowski, którego biogramem opozycjonisty można byłoby obdzielić dziesięciu ludzi i tych dziesięciu ludzi miałoby powody do dumy. M. in. odprawiał razem z księdzem Jerzym Popiełuszką Msze święte za Ojczyznę, współpracował z KOR i ROPCiO, uczestniczył w strajku w Stoczni Gdańskiej, był kapelanem Solidarności. Dodajmy, że na liście niewygodnych księży, których Służba Bezpieczeństwa zamierzała zamordować znajdował się na pierwszym miejscu, nawet przed księdzem Popiełuszką. Już kiedyś widziałem jak redaktor w telewizorze, podczas wywiadu z księdzem Małkowskim, spanikowany tym, co ksiądz mówi, zaczął go zagłuszać swoim gadaniem. Tym razem dziennikarz relacjonujący zajścia na Krakowskim Przedmieściu nie zachował czujności rewolucyjnej i pozwolił księdzu Małkowskiemu powiedzieć do kamery, m. in. to, że demonstranci przyprowadzeni przez Rambo są wychowankami panów Owsiaka i Wojewódzkiego. Wywalą człowieka z roboty na zbity pysk! Co prawda żadni z nich panowie, Kiszczak, Jaruzelski to panowie, a ci to tylko chudopachołki, którzy muszą trzy razy Wyborczą przeczytać, zanim odważa się coś powiedzieć. Oczywiście żaden z zaproszonych gości (Terlikowski zdaje się próbował tłumaczyć księdza) nie podchwycił zagadnienia poruszonego przez kapelana Solidarności. A przecież warto zastanowić się nad wartościami wyznawanymi przy ludzi przyprowadzonych przez Rambo. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – pisał Andrzej Frycz Modrzewski. Ta „złota młodzież” wychowana już w „wolnej i demokratycznej” Polsce, ta „nowa Polska”, którą zachwycał się zawsze wygłaszający jedynie słuszna zdania Andrzej Jonas, to tylko źle wychowane prostaki. Ten problem jest stokroć ważniejszy niż to, czy krzyż będzie stał jeszcze trochę przed Pałacem Prezydenckim, czy też za kilka dni zostanie przeniesiony do kościoła św. Anny. Dla żartu wspomnijmy, że SLD nie zasypuje gruszek w popiele. Zorganizowali, jak to oni, wiec i tym razem wcale nie potępiali kułaków, „reakcyjnego podziemia” czy bikiniarzy, ale domagali się przestrzegania świeckości państwa. „Wierzę głęboko, że jest możliwy dialog w Polsce wszystkich sił politycznych, wyznań i środowisk, aby państwo było dla wszystkich, aby państwo było świeckie, a religia była tam, gdzie państwo się kończy” - mówił Grzegorz Napieralski. Do czego to doszło, czy oni naprawdę chcą, aby prezydent III RP nie mógł zapalić Świec Chanukowych? Co im to przeszkadza? (konfederata.bloog.pl) Michał Pluta
Błędne podejście Migalskiego do obrony Polaków na Białorusi Migalski „Do Polski docierają kolejne informacje o prześladowaniach polskiej mniejszości na Białorusi. Poza tematycznymi portalami internetowymi nie są obiektem zainteresowania głównych mediów. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na trudną sytuację Teresy Sobol, szefowej iwienieckiego oddziału niezależnego Związku Polaków na Białorusi.”…” Nie możemy bezczynnie przyglądać się tej haniebnej sytuacji, dlatego też zachęcam Państwa do podjęcia działań adekwatnych do możliwości każdego z nas. Proszę o wysłanie do Prezydenta Łukaszenki, drogą elektroniczną, listu jaki zamieszczam poniżej (na mojej stronie internetowej dostępny jest również w angielskiej wersji językowej). Pokażmy swą solidarność z represjonowanymi i przynajmniej w ten sposób pomóżmy Pani Teresie. Być może jest to jedyny sposób by zwrócić uwagę mediów i odpowiednich polskich władz na ten problem.” Źródło (Zareagujmy! Do Polski docierają kolejne informacje o prześladowaniach polskiej mniejszości na Białorusi. Poza tematycznymi portalami internetowymi nie są obiektem zainteresowania głównych mediów. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na trudną sytuację Teresy Sobol, szefowej iwienieckiego oddziału niezależnego Związku Polaków na Białorusi. Pani Sobol, która jest starszą kobietą, stała się ofiarą nieustannego nękania przez białoruskie władze. Po raz trzeci wszczęto przeciw niej postępowanie z tytułu tych samych zarzutów pomimo wcześniejszego dwukrotnego umorzenia sprawy z powodu braku dowodów oraz przedawnienia. Na skutek toczącego się postępowania, kilka dni temu, odmówiono jej możliwości wyjazdu z Białorusi do Polski. Działania władz Białorusi wobec Pani Sobol oraz mniejszości polskiej są oczywistym przykładem prześladowania i uporczywego łamania praw człowieka. Są one także typowym przykładem represji jakie stosuje reżim Aleksandra Łukaszenki wobec tych, których uznaje za zagrożenie. W tym przypadku celem jest mniejszość polska, próbująca zachować resztki swej niezależności i odrębności. Nie możemy bezczynnie przyglądać się tej haniebnej sytuacji, dlatego też zachęcam Państwa do podjęcia działań adekwatnych do możliwości każdego z nas. Proszę o wysłanie do Prezydenta Łukaszenki, drogą elektroniczną, listu jaki zamieszczam poniżej (na mojej stronie internetowej dostępny jest również w angielskiej wersji językowej). Pokażmy swą solidarność z represjonowanymi i przynajmniej w ten sposób pomóżmy Pani Teresie. Być może jest to jedyny sposób by zwrócić uwagę mediów i odpowiednich polskich władz na ten problem. President Alyaksandr Lukashenka ul. Karla Marksa, 38 220016 Minsk Białoruś Szanowny Panie Prezydencie, Apelujemy do Pana o zaprzestanie nękania Pani Teresy Sobol. Pani Sobol jest starszą kobietą, nie stanowiącą zagrożenia dla władz Białorusi a jednak służby białoruskie przejścia granicznego w Brześciu bez podania przyczyn nie zezwoliły jej na przekroczenie granicy kraju.Została zatrzymana przez białoruskich pograniczników i kazano jej opuścić pociąg, którym jechała, po czym została poinformowana, że jest na liście osób, które mają zakaz opuszczania Białorusi.Następnie okazało się, żewznowiono przeciwko niej sprawę karną w której oskarża się ją o kradzież pieniędzy.Jest to jeden z wielu przykładów represji wobec Polaków mieszkających na Białorusi.Teresa Sobol przez kilka lat pełniła funkcję dyrektora Domu Polskiego w Iwieńcu. W styczniu 2010 Pani Sobol została oskarżona o samowolne zajęcie budynku Domu Polskiego w Iwieńcu. Jednocześnie wytoczono Pani Teresie Sobol sprawę o bezprawne przyjęcie pomocy socjalnej z kasy organizacji w wysokości 600 tysięcy rubli, czyli równowartość około 320 dolarów. Sprawa ta została umorzona po raz pierwszy w połowie roku z powodu przedawnienia. Jednak dwa dni po rezygnacji Andżeliki Borys ze stanowiska szefowej ZPB (12 czerwca 2010), decyzją prokuratury, sprawę Pani Teresy Sobol wszczęto ponownie. Umorzono ją na początku lipca z powodu braku znamion przestępstwa. Teresa Sobol była kilkakrotnie wzywana na przesłuchania. W czerwcu przeprowadzono w jej domu rewizję, podczas której nic nie znaleziono. Dlatego stanowczo domagamy się zaprzestania dalszych represji wobec Pani Sobol oraz rezygnacji ze wszystkich innych form nękania ludności Białorusi przez Pana reżim. Społeczność międzynarodowa bacznie obserwuje jak przestrzegane są prawa człowieka na Białorusi i od tego będzie uzależniona ewentualna pomoc dla tego kraju. Z poważaniem, Migalski).
Mój komentarz Przypominamy sobie o mieszkańcach Białorusi wtedy, gdy są oni Polakami i do tego działaczami politycznymi. Polacy na Litwie zbudowali narodową partię polityczną , To samo rozwiązanie popieramy na Białorusi . Jestem zdecydowanie przeciwny tej krótkowzrocznej i szkodliwej dla Polski polityki. Polityki jeszcze bardziej szkodliwej dla Polaków mieszkających na dawnych terenach wschodnich Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Strategicznie najbardziej korzystną polityką dla Polski, Polaków, ale również dla Białorusinów , Litwinów jest skończeni popierania narodowych partii polskich na Litwie i Białorusi . Potrzebujemy Polaków na Wschodzie na stanowiskach premierów, prezydentów , przywódców partyjnych, ministrów, wysokich urzędników na Litwie i na Białorusi , jak również na Ukrainie . A jak mają zdolni młodzi Polacy awansować jeśli sami stwarzamy dla nich polityczne getto. Powinniśmy popierać an Wschodzie polskie organizacje społeczne. Polacy powinni robić kariery w partiach prawicowych , lewicowych , centrowych litewskich i białoruskich. Bardzo ładnie i mądrze bronił Borys Aleksander Milinkiewicz ,Polak, zresztą honorowy członek Związku Polaków na Białorusi. Występował jako obrońca praw człowieka, obrońca praw Białorusinów i Polaków. Występował jako białoruski przywódca aspirujący do najwyższego stanowiska na Białorusi, stanowiska białoruskiego prezydenta . Nie przeszkadzajmy takim Polakom jak Milinkiewicz , nie przeszkadzajmy awansowi społecznemu ,politycznemu i gospodarczemu Polaków na Białorusi i na Litwie . Już kiedyś zwróciłem uwagę w swoich tekstach na nieodpowiednie , chuligaństwo polityczne wręcz , postępowanie Czarneckiego w kwestii litewskiej. W pierwszej kolejności powinniśmy zaproponować naszym sąsiadom wprowadzenie podwójnego obywatelstwa pomiędzy Polską a Litwą, Białorusią i Ukrainą , przyznanie prawa do obywatelstwa na wzór niemiecki wszystkich byłym obywatelom Polski międzywojennej oraz potomkom . Przyznanie Białorusinom ,Ukraińcom , no i oczywiście Polakom prawa do pracy oraz prowadzenie firm na terenie Polski bez żadnych ograniczeń. Stworzyć potężny fundusz stypendialny dla Ukraińców, Litwinów i Białorusinów studiujących w Polsce . Tego w strategicznej dalekowzrocznej perspektywie potrzebujemy , a nie wspierania tylko „swoich”. Potrzebujemy rozwiązań systemowych a nie partyzantki chwili . Marek Mojsiewicz
„REINWESTYCJE” FED I „WIDZENIA PANA JACKA” Wczoraj „rynki finansowe” wyczekiwały niecierpliwie na komunikat FOMC (Federal Open Market Committee). Wyczekiwały tak bardzo, że wszyscy pisali o tym wyczekiwaniu. ( Po wczorajszej zniżce notowań EUR/PLN do poziomu 3,9600, dziś rano ma miejsce lekkie odreagowanie. Kurs euro względem złotego zwyżkuje w okolice 3,9800, nie powinien on jednak przekroczyć wartości 4,0000 PLN za EUR.
Zdaniem prezesa Narodowego Banku Polskiego – M. Belki, obecny poziom notowań złotego jest satysfakcjonujący. Ma on nadzieję, iż trend aprecjacyjny polskiej waluty nie będzie zbyt silny. M. Belka nie wykluczył jednak możliwości okazjonalnych interwencji w momencie, gdy wystąpiłaby taka potrzeba. Sentyment w naszym regionie jest wciąż pozytywny. Potwierdziły to wczorajsze aukcje papierów skarbowych – polskich i rumuńskich. Ministerstwo Finansów Rumunii sprzedało wczoraj 6-miesięczny dług o łącznej wartości 1,3 mld lejów, czyli więcej niż zakładano. Polska zaoferowała roczne papiery dłużne o całkowitym nominale 1,3 mld zł, przy czym popyt był prawie trzykrotnie wyższy od oferty. Na początku dzisiejszej sesji eurodolar znajduje się niżej niż wczoraj – notowania EUR/USD zeszły w okolice poziomu 1,3150, czyli o prawie o półtorej figury niżej względem wczorajszych maksimów. W ciągu dnia zmienność na rynku powinna być raczej niewielka w związku z oczekiwaniem inwestorów na dzisiejsze posiedzenie Komitetu Otwartego Rynku (FOMC). Na rynku panuje spora niepewność odnośnie dzisiejszej decyzji FOMC w sprawie przyszłego kierunku polityki pieniężnej w USA. Ostatnia seria gorszych od oczekiwań danych z amerykańskiej gospodarki, w tym słaby odczyt dynamiki PKB oraz rozczarowujące publikacje z rynku pracy wskazują, iż ożywienie gospodarcze w Stanach Zjednoczonych będzie wolniejsze niż wcześniej się tego spodziewano. Wzrosły w związku z tym oczekiwania na kontynuację poluźniania polityki pieniężnej przez Fed. Dziś na rynek napłynęła pierwsza cześć z serii danych z chińskiej gospodarki. Dotyczyły one handlu zagranicznego i były dość niejednoznaczne. Eksport w lipcu w wzrósł o 38,1 proc. r/r, czyli silniej od oczekiwań na poziomie 35,5 proc. Mniejszy od prognoz wzrost zanotował natomiast import – zwiększył się on w ubiegłym miesiącu o 22,7 proc. r/r; oczekiwania przewidywały wzrost o 30,0 proc. r/r. Niższa dynamika importu związana jest jednak z bardziej restrykcyjną polityką pieniężną w Chinach, prowadzoną przez tamtejsze władze monetarne, w celu przeciwdziałania przegrzaniu gospodarki. Dziś również poznaliśmy decyzję japońskich władz monetarnych odnośnie kosztu pieniądza. Bank Japonii pozostawił stopy procentowe na niezmienionym poziomie. Póki co nie zostało zapowiedziane dalsze poluźnianie polityki pieniężnej – scenariusz taki nie jest jednak wykluczony w przypadku kontynuacji umocnienia jena. Joanna Pluta). (Woczekiwaniu na FOMC Wczorajsza sesja na warszawskiej giełdzie miała całkowicie odmienny przebieg w porównaniu z giełdami zachodnimi. Główny indeks ciągnęły w dół akcje PZU, które straciły aż 3,3%. Taka słabość ubezpieczeniowego giganta prawdopodobnie związana jest z powodzią na Dolnym Śląsku i obawami o wypłatę wysokich odszkodowań. W efekcie WIG20 zakończył sesje na 2528,4 (-0,79%) czyli na dziennych minimach i był to jeden z najsłabszych wyników wśród europejskich indeksów. DAX wzrósł o 1,47%, a konkurencyjny BUX o 0,53%.. Również dobre nastroje panowały za oceanem. Po nerwowym otwarciu S&P500 szybko ustanowił minimum tuż przed 16:00 naszego czasu. Dzień bez danych makroekonomicznych wskazywał, że sesja może być spokojna. Tak też było. W kolejnych godzinach handlu indeks odrobił straty z nawiązką i zamknął się na 1127,8 pkt (+0,55%) dokładając na wykresie białą świeczkę, która neguje poprzednią, szczytową doji. Z uwagi na dzisiejsze posiedzenie FOMC (20:15) inwestorzy mogą się wstrzymać z zakupami. Na rynku pojawiła się plotka, iż Fed, w odpowiedzi na zwalniającą gospodarkę, przygotowuje kolejny program stymulacyjny skupu obligacji rządowych. Gdyby to się potwierdziło, rynek zyskałby kolejny impuls do zwyżki, choć reakcja na każdy komunikat Bena Bernanke często jest bardzo nerwowa. Można oczekiwać, że rynki dopiero wtedy obiorą wyraźny kierunek. W międzyczasie z ważnych danych makro o 16:00 poznamy zapasy hurtowników w USA (oczek. +0,5% m/m). Od rana kontrakty na S&P500 notują spadek o 0,5%, a giełdy w Azji zakończyły sesje w większości na czerwono, co może wpływać na nasze niższe otwarcie. Krystian Brymora). (Waluty: FOMC w centrum uwagi Przywiązywanie większej wagi do obecnych ruchów na rynku jest bezcelowe. Wkraczamy w szczyt sezonu urlopowego o czym dobitnie świadczy wolumen handlu na NYSE, który spadł na wczorajszej sesji poniżej 800 milionów akcji. Podchodzenie pod opór techniczny na takim obrocie miało niskie szanse powodzenia. W rezultacie dzisiaj rano kontrakty na S&P500 handlowane są ponownie poniżej 1120. Rynek negatywnie zareagował na bardzo słabą sesję na chińskiej giełdzie. Klin wzrostowy na S&P500 utrzymuje się i niedługo powinno nastąpić roztrzygnięcie. Biorąc pod uwagę aktywność rynku to "niedługo" może się jeszcze trochę przeciągnąć w czasie. W dzisiejszym kalendarium jest sporo danych makroekonomicznych o drugorzędnym znaczeniu. Rynek zwróci największą uwagę na dane o wydajności pracy z USA, które będą publikowane o 14:30. W centrum uwagi będzie decyzja FOMC w sprawie stóp procentowych, która wyjątkowo jest podejmowana we wtorek. Niższa płynność rynku może ułatwić popytowi kolejną próbę ataku na opory techniczne, gdyby FED zasygnalizował ewentualne wznowienie operacji QE. W nocy z wtorku na środę publikowane będą istotne dane z chińskiej gospodarki, które mogą wpłynąć na nastroje na jutrzejszym otwarciu. Będą to dane o produkcji przemysłowej i sprzedaży detalicznej w lipcu oraz dane o inflacji CPI i PPI. EURPLN. Notowania eurozłotego obsuwają się na coraz niższe poziomy z braku silniejszych impulsów z głównych rynków. Biorąc pod uwagę aktywność handlu przebicie wsparcia przy 3,98 jest mało wiarygodne. Niemniej jednak rynek może kontynuować dryfowanie na niższe poziomy dopóki marazm utrzymuje się. Oporem technicznym pozostaje strefea 4,015-4,02. Dolarzłoty porusza się w rytm notowań eurodolara. Możliwe pogłębienie korekty spadkowej poniżej 1,31 na eurodolarze będzie sprzyjało utrzymaniu notowań USDPLN powyżej 3,00, z możliwym chwilowym wyjściem powyżej 3,03. EURUSD Rynek już wczoraj rano sygnalizował, że ruch umacniający euro przynajmniej chwilowo wyczerpał swój potencjał. W ciągu dnia notowania euro systematycznie spadały na coraz niższe poziomy by w nocy przyspieszyć korektę w kierunku wsparcia w strefie 1,3120-30. Tym samym rynek oddał cały ruch wzrostowy po piątkowych danych. Teraz prawdopodobne jest chwilowe przebicie strefy 1,3120-30 i ruch w kierunku 1,3060-80. Taki scenariusz może się zrealizować, gdyby nie spełnione zostały oczekiwania rynku dotyczące zmiany nastawienia FOMC w komunikacie towarzyszącym decyzji w sprawie stóp procentowych. GBPUSD Scenariusz "strząśnięcia" długich pozycji, o którym pisaliśmy wczoraj, zmaterializował się i funtdolar wrócił poniżej 1,58. To oznacza, że dzisiaj przewagę będą mieli nadal sprzedający funta. Notowania GBPUSD wróciły do kanału wzrostowego, z którego dwukrotnie nieudało się wybicie wyżej. Takie zachowanie rynku sugeruje możliwość pogłębienia korekty. Najbliższym istotnym wsparciem będzie zniesienie 38,2% ostatniego impulsu przy 1,5667. Oporem będzie strefa 1,5840-60. Jutro publikowane będą dane o stopie bezrobocia z Wielkiej Brytanii. USDJPY Realizacja zysków na eurodolarze przełożyła się na silny wzrost notowań USDJPY w kierunku 86,00. Dzisiaj jen jest ponownie mocniejszy ze względu na pogoszenie sentymentu na giełdach. Trend spadkowy na dolarjenie jest coraz słabszy pod względem impetu, ale dopiero wyjście powyżej 86,40 otworzy możliwość głębszej korekty. W nocy publikowane będą dane z chińskiej gospodarki, które mogą silnie wpłynąć na notowania jena. Internetowy Dom Maklerski). Co prawda za sprawą FOMC „Open Market” jest coraz bardziej „Closed” ale ten niesłychanie ważny dla „inwestorów” komunikat, na który tak bardzo wyczekiwały „rynki”, i którym tak bardzo się ekscytowały, w końcu się pojawił. Wydawałoby się, że poważni ludzie a się ekscytują takimi komunikatami... FED będzie „reinwestował przychody z zapadających papierów opartych na kredytach hipotecznych na rynku papierów skarbowych”, bo „tempo odbudowy gospodarczej prawdopodobnie będzie bardziej umiarkowane w najbliższym czasie niż oczekiwano”. „Principal payment” to rzeczywiście „przychód” ale taki coś nie świeży – bo to co prawda niby „płatność” („payment”) ale „głównej kwoty zadłużenia” („principal”). W księgowości FED jednak nie takie cuda się dzieją – podobnie jak w księgowości Najlepszego Ministra Finansów w Europie, który podobno wyliczył, że w przyszłym roku wzrost PKB będzie 4,4%. To chyba takie trochę „Widzenie Pana Jacka”, prawie jak Księdza Piotra w III Części „Dziadów”: „a imię jego czterdzieści i cztery”. Nikomu tylko nie przyszło do głowy przez prawie 178 lat zastanawiania się nad tym, że Mickiewicz miał na myśli wzrost gospodarczy rządu Donalda Tuska. Ale jak w Excelu wstawimy w pozycji „wzrost” 4,4 to w innych pozycjach nam się też poprawi. Proszę sobie wyobrazić co by było, jakby Pan Minister bawiąc się swoim komputerem, wpadł na pomysł, żeby wpisać „10”! Gwiazdowski
Apel w sprawie pomnika "Poległych Zaporczyków" w Lublinie Apel Fundacji "Pamiętamy" w sprawie zbeszczeszczenia pomnika "Poległych Zaporczyków" w Lublinie Kilka dni temu otrzymałem list. Napisał do mnie Pan Marian Pawełczak "Morwa", w latach 1943-1947 żołnierz oddziału AK-WiN cc por/mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory" . Dwóch Jego braci również walczyło w szeregach oddziału "Zapory". Obaj polegli. Jeden z Nich został zamordowany z wyroku sądu komunistycznego jesienią 1945 roku, drugi zginął zastrzelony przez ormowca w kwietniu 1946 roku. Napisał między innymi dlatego, że we wrześniu 2003 roku Fundacja "Pamiętamy", której pracami mam zaszczyt współkierować, wzniosła w Lublinie, na Podzamczu (Plac Wolności), pomnik upamiętniający ponad 250 żołnierzy „Zapory” poległych w walkach z nazistowskim i komunistycznym zniewoleniem. Pośród uwiecznionych na Pomniku nazwisk i leśnych imion żołnierzy "Zapory", którzy padli w walce o wolność, znajdują się oczywiście personalia i pseudonimy bliskich Pana Mariana Pawełczaka. ZOBACZ listę poległych i pomordowanych upamiętnionych pomnikiem w Lublinie> Napisał do mnie także, czy raczej przede wszystkim, z tego powodu, że Pomnik, będący przecież symboliczną mogiłą braci naszych, którzy ofiarą z życia własnego dali świadectwo przywiązania do wolności, jest w ostatnich tygodniach w ohydny sposób bezczeszczony. Oto fragment listu Pana Mariana Pawełczaka:[...] Wahałem się czy zasmucać Pana wieścią o nowych wyczynach wrogów pomnika "Poległych Zaporczyków" na Podzamczu lubelskim. Mianowicie, na przełomie czerwca i lipca br. w okresie wyborów prezydenckich, ktoś na bocznych skrzydłach (ściankach) przedpola pomnika, namalował czarną farbą zarysy postaci, w pozycjach zachęcających do korzystania z tych miejsc, jako z pisuarów. Specyficzny odór moczu, potwierdza korzystanie z tej zachęty. Poprosiłem obecnego Prezesa Środowiska "Zaporczyków" p. Adama Brońskiego (syn kpt. Zdzisława Brońskiego "Uskoka" , również upamiętnionego pomnikiem "Zaporczyków" - przyp. G.W.) , o spowodowanie usunięcia malowidła, lecz na razie rozmazano tylko zarysy rysunku, a czarne plamy pozostały. [...] . Ja długi czas byłam chory po wyborach, a teraz mogłem tyle zrobić, że zamiotłem przedpole pomnika [...]. Fundacja "Pamiętamy" oczywiście Pomnik oczyści. Czarne plamy, o których pisze w swoim liście Pan Marian Pawełczak, zostaną w najbliższych dniach usunięte. Z odorem moczu walka jest trudniejsza, ale miejmy nadzieję, że skoro nie ma już rysunków zachęcających do traktowania Pomnika jako pisuaru, to może zabraknie tych, którzy uważają za stosowne oddać mocz na to miejsce pamięci. Jeżeli tak w rzeczywistości będzie, to powietrze wokół Pomnika zostanie wkrótce uwolnione od zapachowego dowodu zbezczeszczenia Pomnika. Tak czy inaczej nie zmienia to faktu, że w niezwykle ordynarny sposób sprofanowano miejsce, które powinno być, gdyż upamiętnia obrońców wolności, otoczone szacunkiem nas wszystkich, niezależnie od aktualnych sympatii czy też antypatii politycznych. Wobec pogardy jaka została skierowana wobec Pomnika nie powinniśmy pozostać obojętni. Dlatego zwracam się z apelem do ludzi, dla których ofiara podkomendnych "Zapory" jest wartością, a którzy są mieszkańcami Lublina bądź będą bawić w tym mieście: postawcie, proszę, przy Pomniku zapalone lampki nagrobne lub płonące znicze. Niech zapach ognia unoszącego się z takich znaków pamięci zneutralizuje, dosłownie i warstwie symbolicznej, odór moczu, który pozostawili po sobie nieznani barbarzyńcy. Lampki i znicze pod Pomnikiem niech będą dla niego tarczą ochronną i świadectwem, że po osobach upamiętnionych Pomnikiem zostało coś więcej niż tylko złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń, podlany moczem. Grzegorz Wąsowski
Trochę o podwyżce stawki VAT i antypotrzebie L. Balcerowicza Witam Też, podobnie jak Chłodny Żółw, przejąłem się troską o finanse Polski i jej katastrofalne zadłużenie wyrażoną przez Pana Igora Janke. Niestety mam trochę więcej zastrzeń to tekstu niż tylko jego sam tytuł, sugerujący zresztą a'prori pozytywna konotację postaci Leszka Balcerowicza i jego dokonań gospodarczych. Post niniejszy jest rozszerzeniem opublikowanego przeze mnie niedawno postu: Kilka słów o podwyżce podstawowej stawki VAT i bankrutującej RP i niejako mówi: Szanowny Panie I. Janke - Prosisz o gospodarce? Masz! Jest też wskazaniem antypotrzeby ponowneo wprowadzania do gospodarczego majstrowania realizatora planu Sorosa-Sachsa (pisząc nowe, nie powtarzałem dotąd całości treści swoich poprzednich notek, ale w tym przypadku uznałem to za stosowne). Wielu polityków, blogerów i dziennikarzy jest niemal zdziwionych podwyżką podatków zaproponowaną przez rząd D. Tuska Słonecznego! Jeszcze ich większe zdziwienie budzi fakt braku szerokiej i fachowej dyskusji w mediach, która przedstawiałaby istotę i wpływ tej podwyżki na wzrost cen i wydatków przeciętnego Polaka. A ja dziwię się i jednym i drugim! Szczerze i wprost z niemal dziką satysfakcją się dziwię! Pierwszym, bowiem:
1. Widocznie uwierzyli w zapowiedzi i gołosłowne, propagandowe oraz złotouste kreowanie Polski jako Zielonej Wyspy Europy i świata pokazując nam, że niby rośniemy i jesteśmy bogaci bowiem mamy dodani wzrost PKB (Wzrost PKB nie jest jedynym miernikiem i nie nawet podstawowym rozwoju danego państwa i jego mieszkańców, ale jeżeliby nawet przyjąć jego priorytet to istotnym nie jest wzrost PKB (choć winien być powyżej 0), ale PKB wyrażony wartościowo w pieniądzu per capita, czyli na głowę mieszkańca. Łojojoj... toż wtedy Polska jest ciemnokrwistą wyspą na tle większości krajów Unii (zobacz- chyba zajmujemy miejsce około 20 z członków Unii Europejskiej),
2. Bezkrytycznie przyglądali się przez ostanie niemal trzy lata na dosłownie rabunkową i antyrozwojową politykę gospodarczą rządu opartą tak naprawdę tylko i wyłącznie (odnosząc się do gospodarstwa domowego) na "przeżyciu kolejnych dni na zadłużaniu się i kredytach uzupełniany wyprzedażą wszystkiego co mamy w domu oprócz telewizora LCD - co, by jeszcze pooglądać jacy to my jesteśmy bogaci" (Obecnie Polska ma około 700 mld zł długu publicznego, co stanowi ponad 50% PKB. Niestety sądzę, że jest to welkość wielokrotnie zaniżona i przychylam się do wyliczeń Instytutu Sobieskiego oraz eksperta NBP J. Jabłonowskiego, że wynosi on faktycznie około 3 bilionów złotych co stanowi około 220% PKB (wg. IS 200%). Polska de facto juz jest bankrutem a z pewnością bankrutami będę nasze wnuki. Zwróćmy też uwagę na to, że Polska ma obecnie około 205 mld EUR/250 mld USD zadłużenia zagranicznego (Gierek pożyczył około 25 mld i jakież to wtedy mieliśmy już problemy!),
3. Żyli chyba ułudą zapowiadanych cudacznych Cudów Cudaka Donka Słonecznego, kiedy z tych Cudów "króliczka w kapeluszu ani widu" a z zapowiedzi dosłownie nic nie było realizowane (wraz z reformą KRUS, ochrony zdrowia, finansów publicznych, czy wprowadzania podatku liniowego),
4. Medialnie kreowali sztuczny świat Wielkiego Rozkwitu promując bezwartościowych rządowych jełopów (wliczając w to i licencjata Vincenta, kłamcę i oszusta Grada /vide: stoczniowy inwestor katarski/ oraz wszystkich niemalże ministrów z tymi sobiesiakowatymi i Naczelnym na czele).
Drugim, bowiem:
1. Ludzie mogliby przypadkiem przecież "przejrzeć w końcu na oczy" i się wprost wkurzyć i zapytać, co dalej?... a następne wybory tuż, tuż,
2. Jeżeli rząd okłamywał Polaków przez ostatnie trzy lata, to niby dlaczego miałby teraz mówic im prawdę i ich oświecać?... j.w. a następne wybory tuż, tuż,
3. Czy głupcy i idioci wiedzą, że nimi są? Otóż nie... więc nie wiedząc, że nimi są nawet nie potrafią wytłumaczyć dlaczego nimi są...
4. Wykreowany przez ostatnie 20 lat u większości wyborców polskich - pierwotny a u niektórych także wtórny analfabetyzm jest chorobą nieuleczalną z co najmniej dwóch powodów: idiotom żyje się łatwiej i łatwe życie czyni idiotów... Konkluzja: nawet, gdy idiotom zacznie żyć się trudniej to... i tak tego nie ogarną własną percepcją poznawczą bo są już idiotami... Dlatego też tworzy się idiotów, bo nimi można dowolnie sterować, manipulować itd... (z uśmiechem idą barany na śmierć... nawet widząc swoich poprzedników już martwych)... z tym już nic nie da się niestety zrobić!!! Więc po co cokolwiek im tłumaczyć?
5. Implikacja 4: Rząd PO rządzi tylko dla swoich Lemingów a nie dla Narodu Polskiego i Polski jako całości! Dla nich ponad 20 mln Polaków na nich nie głosujących to albo "oszołomy i ciemnogród" głosujący np. na PiS albo "pożyteczni idioci" (ci nie biorący udziału w wyborach)!
A teraz szybko meritum sprawy podatkowej... w dosłownie kilku punktach:
1. Z punktu widzenia wyborów podwyżka VAT dla PO jest lepszym rozwiązaniem niż podwyżka na razie PIT lub CIT albo składki rentowej lub zdrowotnej i tyle...,
2. Podwyżka VAT jest to jeden punkt procentowy od stawki podatkowej bazowej, czyli z 22 do 23%. Jeżelibyśmy chcieli ocenić faktyczny procentowy wzrost stawki bazowej to wynosi on ca. 4,55% ((według wzoru na stopę/dynamikę wzrostu: deltaX/X x100%, czyli (23-22)/22)) a jej wartość tym samym wynosić będzie 104,55% z wartości sprzed podwyżki!,
3. Teraz bez żadnych dyrdymałów i bajdurzenia! Rząd zamierza zwiększyć dzięki temu swoje dochody o 5 mld zł, które de facto ściągnie z każdego konsumenta, każdego z nas... bo niby skąd, skoro podatek ten jest podatkiem od zakupowanych przez ostatecznego konsumenta dóbr i usług?,
4. Wzrost stawki VAT zawsze generuje wzrost cen detalicznych, z reguły wyższy niż sam wzrost VAT (czyli w naszym przypadku w uproszczeniu oczywiście o około 5% z uwzględnieniem inflacji). Innymi słowy każdy wzrost VAT niesie za sobą niebezpieczeństwo przekroczenia tzw. progu inflacyjnego. Aby zaś temu zapobiec (też niestety w uproszczeniu) rząd może manipulować stopą procentową lub też ograniczyć konsumpcję zmniejszając popyt efektywny na rynku. To drugie już uczynił zapowiadając zamrożenie płac w sferze budżetowej, czyli de facto nastąpi realny spadek dochodów gospodarstw domowych.... Możliwości jest jeszcze wiele (nie chce wdawać się w szczegóły... może taka konieczność wyniknie w dyskusji),
5. W związku z ogromnym deficytem budżetowym oraz ogromnym zadłużeniem (sytuacja jest nawet gorsza obecnie w Polsce niż w Grecji) zapewne to nie koniec a POCZĄTEK machlojek przy podatkach (są przecież jeszcze cła, akcyza, opłaty i inne... na końcu CIT i PIT). To by było na tyle! Niech żyją liberałowie i ich socjalistyczno-globalistyczna polityka makroekonomiczna i społeczna. Niech żyją, Niech żyją! Lemingi!- Pomożecie? Pozdrawiam I tutaj ciekawostka: – za czasów rządu PiS dług oficjalny wynosił: 2006 - 505 mld złotych, 2007 - 527,4 mld zł (przyrost w wartościach bezwzględnych o 22,4 mld zł a wzrost o 4,4%),
– za rządów PO: 2008 - 595 mld zł (wrost o 67,6 mld i 12,8 % w stosunku do roku pop.); 2009 - 670 mld zł (wzrost o 75 mld zł i 12,6%); teraz jest około 700 mld, ale 5 miesięcy jeszcze przed nami (tutaj jeszcze wszystko zależy też od kursów walutowych, w których jest liczone około 19-20% naszego długu publicznego... więc trzeba się liczyć z ostrą grą spekulacyjną polskiego rządu i "zaprzyjaźnionych" instytucji finansowych na wzmocnienie złotówki - według prognoz na koniec roku ma wynieść około 3,80 za EUR, ale czy tak będzie faktycznie... a może aprecjacja złotówki będzie wyższa i np. jej kurs na koniec roku wyniesie np. sławetne już 3,20 zł?, by już po obliczeniu długu wdług tego kursu poszybować znów do 4, 90 zł... oj... moze byc ciekawie)
BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ! WSZYSTKIM!
P.S.1
Wykres 1 - Dług publiczny w polsce w latach 1989-2009
Wykres 2 - Dług publiczny w stosunku do PKB (%) w latach 1989-2010
Wykres 3 - Relacja deficytu budżetowego do PKB (%) w latach 1991-2010
Wykres 4 - Deficyty budżetowe w latach 1991-2010
Źródło: money.pl
P.S.2 A'propos L. Balcerowicza (w momencie wprowadzania swojego planu jedynie doktora nak ekonomicznych!) Plan L. Balcerowicza był wierną kopią tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego, który początkowo miał mieć zstosowanie w krajach Ameryki Łacińskiej. Od 1987 roku (po deklaracji Gorbaczowa iż zgodzi sie w przyszłości na Zjednoczenie Niemiec... a więc de facto na padek komunizmu) plan ów (którego głównymi wspłtwórcami byli G. Soros i J. Sachs oraz po trosze J. Wiliamson) postanowiono zastosować go w krajach postkomunistycznych. Wybrano jako cel eksperymentu Polskę (sic!) posiadającą największy majątek do oddania ze wszystkim krajów "postkomunistycznych". Kąsek więc był duży (tym bardziej, że Polska faktycznie za czasów E. Gierka zbudowała dość duży potencjał przemysłowy... fakt, że na kredyt i trochę nieraz alogicznie, niemniej potencjał konkurncyjności dla firm zachodnich był ogromny)... Więc sobie postanowiono przejąć ten potencjał rękoma L. Balcerowicza (nota bene był on chyba trzecim lub czwartym ekonomistą, któremu zaproponowano przeprowadzenie tej reformy... inni odmówili a doktorek L. Balcerowicz poczuł szansę na zrobienie po 15 latach doktorowania habilitacji). Oczywiście doradcą L. Balcerowicza był J. Sachs... Tak o rozwiązaniach Kosnsensusu Waszyngtońskiego mówi Joseph Stiglitz- noblista w dziedzinie ekonomii z 2001 roku -"Efekty polityki wymuszanej przez porozumienie waszyngtońskie nie były zachęcające. W większości krajów, które oparły się na jego zasadach. rozwój był powolny, a tam, gdzie występował wzrost, korzyści nie były równo dzielone (...) Reformy oparte na porozumieniu waszyngtońskim wystawiły kraje na zwiększone ryzyko, przy czym ryzyko to w nieproporcjonalnie dużym stopniu ponosili ci, którzy byli najmniej zdolni do poradzenia sobie z nim". Sam J. Sachs po negatywnych doświadczeniach z Polską i innymi byłymi krajami socjalistycznymi (postkomunistycznymi) i po kryzysie finansowym w południowo-wschodniej Azji przyznał, że swoją wiarę w "terapię" szokową musi jeszcze raz przemyśleć, w szczególności, że tzw deregulacja finansowa powinna być dokonywana powoli w przeciwieństwie do liberalizacji polityki handlowej.
A co na to nasz Czarny Geniusz Ekonomii? Otóż to: "Wyjście Skarbu Państwa z sektora energetycznego i sprzedaż części udziałów państwa w kilku największych firmach zmniejszyłyby potrzeby pożyczkowe Polski o ok. 70 mld zł, co odpowiada ok. 5 proc. PKB - oceniają eksperci z Fundacji FOR. - Mamy nadmierną, czyli szkodliwą obecność państwa w gospodarce, z punktu widzenia naszego rozwoju - powiedział przewodniczący FOR prof. Leszek Balcerowicz w środę podczas konferencji prasowej. Wyjaśnił, że udział państwa polskiego w gospodarce jest wyższy niż średnio na Zachodzie. - Odpolitycznienie gospodarki przez prywatyzację jest zasadniczą reformą. To reforma ustrojowa - dodał. Według niego prywatne firmy działają lepiej, poza tym politykom trzeba odebrać możliwość rozdawania stanowisk w firmach. Balcerowicz zaznaczył, że przyspieszenie prywatyzacji byłoby buforem, który wzmocniłby gospodarkę oraz zmniejszył przyrost długu publicznego, zanim zostaną przeprowadzone zasadnicze reformy m.in. finansów publicznych. - Jeżeli ktoś myśli o rozwoju naszej gospodarki, to musi myśleć o prywatyzacji jako o fundamentalnej reformie - powiedział Balcerowicz. Wskazał, że zgodnie z raportem OECD, informującym o odsetku dochodów z prywatyzacji do PKB w latach 2000-2007, Polska jest na końcu listy". Doprawdy takiego "ograniczenia" i monotematyczności ekonomicznej jak u tego Pana trudno wytłumaczyć... Mam kilka hipotez dlaczego tak jest... ale zachęcam do samodzielnych przemyśleń. A teraz kilka wypowiedzi J. Wiliamsona, który był "referentem" Konsensusu Waszyngtońskiego z artykułu w Gazecie Wyborczej pt.: "Konsensus waszyngtoński po 20 latach. Spowiedź liberała":
"...Kolejna propozycja dotyczyła otwarcia rynków finansowych. Dziś żałuję, że nie sformułowałem tego w bardziej ogólny sposób. Skoncentrowałem się na stopach procentowych, które były wtedy wielkim problemem w Ameryce Łacińskiej (...) Gdybym to pisał dzisiaj, uzupełniłbym otwarcie rynków finansowych o postulat większego nadzoru i regulacji. Wielki kryzys, jaki mieliśmy właśnie w Ameryce, wynikał przede wszystkim z braku nadzoru i regulacji rynków finansowych..." "...Przy prywatyzacji nie myślałem o elektrowniach, wodociągach czy służbach miejskich - chociaż tego nie wykluczałem. Myślę, że są argumenty za tym, żeby takie firmy były publiczne. Ale nie było sensu, żeby państwo było właścicielem przemysłu..." Ale... "...Moim zdaniem Balcerowicz zrobił to, co należało. W takiej gospodarce jak polska potrzebna była gwałtowna zmiana. Są oczywiście rzeczy, które można robić powoli - np. prywatyzacja. Nie ma najmniejszego powodu, żeby natychmiast prywatyzować wszystko. To po prostu nie jest potrzebne. Ale nie można mieć gospodarki na pół państwowej, pół rynkowej. Musiał zrobić tę zmianę za jednym zamachem..." "...- Myślę, że jeśli chce się przeprowadzić szybkie zmiany, trzeba się pogodzić z tym, że po drodze będą jakieś błędy. Zasadniczo Balcerowicz miał rację...." W czasie wywiadu Pan J.Wiliamson wielokrotnie się śmiał (niestety nie wiem czy był to śmiech szyderczy, nerwowy, czy hipokrytyczny przykrywający "palący wstyd i hipokryzję jego wypowiedzi", ale jak widać ekonomiści, którzy byli tylko sami wykonawcami lub "referentami" planu stworzonego przez kogoś innego "idą w zaparte" natomiast sami twórcy (przynajmniej J. Sachs) ma wile wątpliwości a wobec krytyki takich ekonomistów jak J. Stiglitz są chyba bezradni (krytykiem planu L. Balcerowicza w Polsce od początku był G. Kołodko. Jest on również krytykiem rozwiązań Kosnsensusu Waszyngtońskiego - polecam: MOJA GLOBALIZACJA, CZYLI DOOKOŁA ŚWIATA I Z POWROTEM). (Nie jestem bezkrytycznym zwolennikiem całości poglądów G. W. Kołodki, ale z polskich ekoomistów darzę go ekonomicznym i naukowym szacunkiem. Zresztą chyba własnie on jest najbardziej cenionym obecnie za granicą polskim ekonomistą (jest wspólautorem między innymi krzywej Kołodki-McMahona w: Kołodko G. W., McMahon W., Stagflation and Shortageflation: A Comparative Approach, „Kyklos” 1987, Vol. 40, No. 2.) ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... krzysztofjaw
Talmudyczni „rzecznicy praw dziecka”Wpis, dokonany przez jednego z gości gajówki, Zenka, zasługuje na wyeksponowanie go w formie oddzielnego artykułu – admin W świecie i Polsce również od wielu już lat tzw. rzecznicy praw dzieci starają się zbuntować młode pokolenie przeciwko dorosłym. Od lat obserwowaliśmy to na gruncie szkolnym. Owoce tego stanu rzeczy zbieramy dziś.
Ostatnie lata przyniosły kolejne kampanie medialne nakierowane na odebranie rodzicom władzy rodzicielskiej. Uderzenie w relacje dzieci do rodziców jest naruszeniem przez państwo czwartego przykazania Dekalogu („Czcij ojca swego i matkę swoją”). Respektowanie czwartego przykazania było jednym z fundamentów ładu moralnego cywilizacji łacińskiej. Działanie przeciw rodzinie wypływa z ideologii lewackiej szkoły frankfurckiej. Jej „teoria krytyczna,” zawierała niszczycielski krytycyzm wobec kultury zachodniej, łącznie z chrześcijaństwem, władzą, rodziną, hierarchią, moralnością, tradycją, z etyką seksualną, lojalnością , patriotyzmem i konserwatyzmem. Rodzina, według niej, jest wylęgarnią rasistów i faszystów zaś kulturę uważano za zjawisko faszystowskie i wypaczenie psychologiczne. Kultura chrześcijańska hoduje faszyzm, dlatego głównym celem było zniszczenie rodziny. Ideolodzy tej szkoły Lukacs i Wilhelm Reich wierzyli , że zniszczeniu rodziny może sprzyjać rewolucyjna polityka seksualna i wczesne wychowanie seksualne.
Obecnie również postmodernizm ogarnia swoim wpływem kulturę i mentalność narodów w krajach postkomunistycznych. Postmodernizm, głoszący kompletny relatywizm poznawczy i moralny; skrajny, nieliczący się z dobrem wspólnym indywidualizm; materializm konsumpcyjny, nieopanowany utylitaryzm, a w sposób szczególny hasło wolności człowieka od wszystkiego i do wszystkiego. W myśl filozofii postmodernistycznej każdy może czynić wszystko co zechce albo zaniedbywać wszystko, ponieważ wszystko jest tyle samo warte, każdy może mieć własną prawdę i własne dobro moralne, nie istnieją żadne absolutne kryteria – ani poznawcze, ani etyczne, ani estetyczne. Nadszedł czas moralnej samowoli, której nie ogranicza żadna absolutna wartość, bo takich wartości, zdaniem postmodernistów, nie ma. Propaguje model człowieka wyzwolonego od prawdy i moralności, od stałych przekonań i stałych miejsc zamieszkania. Model kosmopolity, bez ojczyzny, bez domu, bez stałych wartości i bez wychowania, ponieważ wychowanie ogranicza. Taki człowiek, nie pracuję nad swoim charakterem; nie ma żadnych ideałów, stałych wartości i żadnej tożsamości. Nie liczy się światopogląd, religia narodowa kultura. Na człowieku nie ciążą żadne obowiązki, gdyż wszystko, cokolwiek uczyni, będzie tyle samo warte. Nie powinien więc niczego, ani nikogo traktować zbyt poważnie. Jedynym jego celem jest bawić się, korzystać z wszelkich dóbr i z każdej nadarzającej się przyjemności, nie myśląc o konsekwencjach. Powinien wszystko akceptować. Niczego nie wolno mu oceniać negatywnie. Tylko wówczas zasłuży na miano tolerancyjnego człowieka. Tylko wówczas zmieści się w ramach jedynie słusznej, jak twierdzą postmoderniści, postawy życiowej, którą wyraża poprawność polityczna -będąca nowym, „totalitaryzmem bezideowości”.
Dziś realizuje się szkodliwe utopie dwulicowego B. Spocka [Znanego głównie jako autora książek o wychowaniu dzieci, które sam pod koniec życia skrytykował - admin], ojca permisywizmu (postawa nieograniczonej tolerancji, zakładająca bezużyteczność lub nawet szkodliwość zakazów obyczajowych) i ruchu kontestacyjnego młodzieży; propagatora wychowania antyautorytarnego, guru dla pokolenia hipisów. Promował ideę wychowania dzieci bez tradycyjnej surowości, także optymizm, ufność i samodzielność. Twierdzenia Spocka uznawane były za dogmaty i wywarły największy wpływ na umysłowość Zachodu. Całkowicie zanegował rodzicielski autorytet i wszelką dyscyplinę. Karanie dziecka bez względu na jego czyn nazwał zbrodnią. Dotyczyło to nie tylko kar fizycznych, ale nawet okazywania dziecku dezaprobaty. Jego zdaniem dziecko potrzebuje jedynie poczucia bezpieczeństwa (uwolnienie od stresów) a takie poczucie mogą mu dać rodzice przez wyłączne okazywanie bezwarunkowej miłości. Chcąc aby dziecko prawidłowo rozwiało się, trzeba go zaakceptować i otoczyć serdecznością. Niczego nie wolno mu narzucać, bo dziecko ma rzekomo wrodzony instynkt dobra i jeżeli pozwoli mu się swobodnie rozwijać na pewno odnajdzie właściwą drogę. Spock przekonywał, że wychowanie dzieci według jego rad wychowają ufne szczęśliwe pokolenie. Wystarczy więc okazywanie dzieciom miłość, co w praktyce oznaczało spełnianie wszystkich zachcianek swych pociech. Nastąpiło wówczas odejście od dotychczasowego rygorystycznego wychowania. Pierwsze pokolenia takich wychowanków zaczęły palić na ulicach flagi USA, karty powołań do wojska (rewolta studencka 1968, szerząca się narkomania, przestępczość, upadek rodziny.) W efekcie zaleceń Spocka wychowano pokolenie ludzi krańcowo rozpieszczonych, nieodpowiedzialnych i nieobowiązkowych, spędzających życie przy gitarze, z maksimum przyjemności. Więc uprawiano seks zwyczajem podwórkowych kotów. Zażywanie narkotyków uznano za zwyczajne prawo. Młodzieży nie obciążano nauką w szkole, w efekcie wyrosło pokolenie nieuków, bez zdolności przewidywania skutków swoich poczynań, z poczuciem wyższości nad starszymi. Pokolenie to nie dorosło do obowiązków wobec ojczyzny, rodziny i siebie. Ci niedojrzali ludzie zostawali rodzicami, nic nie mającymi do przekazania swoim dzieciom. Szkoły przestały być miejscem pracy twórczej uczniów i nauczycieli, miejsce gangów nastolatków, narkomanów i dealerów narkotykowych, gdzie dochodzi w nich do masowych zbrodni. Nastolatki mają po kilkoro dzieci nie wiadomo czyich ojców. Tak kształtuje się nowy typ sezonowej rodziny. Od czasu rewolucji kulturalnej na zachodzie liberalizm podżega młode pokolenia do buntu przeciwko dorosłym. Pokolenie rewolucji kulturalnej opanowało ważne instytucje i wpływa dziś w sposób zasadniczy na prawodawstwo europejskie. Dlatego w wielu krajach zachodnich rodzina jest w totalnej rozsypce. Szwecja była pierwszym krajem, który podważył autorytet rodziców i ten totalitarny eksperyment na rodzinie trwa od 30 lat. Urzędnicy porywają z domów corocznie ok. 20 tys. dzieci które wyrastają na przestępców. Dzieci są zdemoralizowane, donoszą i stosują przemoc wobec rodziców, nauczycieli i rówieśników. Zniszczono zaufanie i miłość w rodzinach. Statystyki dowodzą, że dzieci, które odebrano w taki sposób rodzicom i oddano je do rodzin zastępczych, mają problemy emocjonalne. Z danych wynika też, że większość przestępców przebywających w więzieniach wychowywało się właśnie w rodzinach zastępczych. Po programie telewizyjnym dokumentującym, jak te dzieci były traktowane w rodzinach zastępczych, rząd zdecydował się powołać komisję do zbadania sprawy. W tym roku zaprezentowano raport z jej prac. Wskazywał on, że z powodu odebrania siłą dzieci rodzicom warunki ich życia, pogorszyły się kiedy trafiły one do rodzin zastępczych. Dzieci całkowicie utraciły kontakt ze swoimi rodzinami, w rodzinach zastępczych zaś doświadczyły braku miłości, nieodpowiedniego towarzystwa, zaczęły mieć trudności z nauką, a także problemy emocjonalne. Minister ds. socjalnych był zszokowany wynikami raportu. Oczywiste stało się, że stosowanie tych przepisów niszczy życie rodzin. W Nowej Zelandii 87 proc. mieszkańców było przeciwnych podobnym regulacjom, a mimo to liberalny rząd i parlamentarzyści przeforsowali je. Ale trzy lata temu zaczęto zbierać podpisy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w tej sprawie i udało się. Rok później przeprowadzono plebiscyt, w którym 87 proc. głosujących opowiedziało się przeciwko wejściu antyrodzinnych postanowień. Ludzie protestowali przeciwko robieniu kryminalistów z dobrych rodziców! W wersji sowieckiej takie prawo kojarzymy z nazwiskiem Pawki Morozowa, który wydał swoich rodziców na katorgę. W czasach ZMP w Polsce też to miało miejsce.
Nowelizacja ustawy przeciwko rodzinie W końcu listopada Rada Europy zainaugurowała w Polsce zakrojoną na szeroką skalę kampanię przeciwko karom cielesnym. Nowelizacja ustawy karnej przeciw przemocy została uchwalona. Otwiera się puszkę Pandory, wywołując wiele nowych problemów, tak jak w Szwecji. Ustawa zakazuje karcenia przy wychowaniu dzieci oraz poddaje rodzinę samowoli urzędniczej. Taka regulacja jest nie do przyjęcia zarówno z powodu błędnych założeń filozofii wychowania, jak i z powodu sprzeczności z prawami nadrzędnymi. Bez echa przeszła krytyka ze strony kompetentnej Krajowej Rady Kuratorów. Błędnym założeniem jest, że władza państwowa powinna nadzorować rodziny, narzucać im zasady i rozbijać je. Krótko mówiąc państwo uznaje się za rzeczywistość nadrzędną. Tymczasem historia pokazuje, że rodzina była zawsze podstawową komórką społeczną, a państwo to zjawisko wtórne. Bez rodziny nie może istnieć państwo, gdyż w nich się rodzą i kształtują obywatele zapewniający mu przetrwanie. W starożytnej Grecji i Rzymie państwo zachęcało do małżeństwa i posiadania dzieci. Powołanie system nadzoru nad rodziną jest przejawem myślenia totalitarnego. Rodzina jest uznawana, w myśl szkoły frankfurckiej, za instytucję przemocy a nie jako podstawowa komórka społeczna, której daje podwaliny wychowania. Ustawa przyjmuje definicję przemocy w rodzinie zbyt szeroko. Kategorycznie zakazuje nie tylko klapsa, ale o wszelkie „ograniczanie dzieciom wolności”, np. krytykowanie czy zabranianie czegokolwiek , np. działanie naruszające wolność, w tym seksualną. W tej sytuacji od dzieci nie można będzie wyegzekwować niczego. Ustawa zabrania karania i ganienia, narzucając permisywność! Definicja ta ma mało wspólnego z potocznym pojęciem przemocy. Wszystkie ograniczenia mogą być według ustawy powodem do szpiegowania rodziny. Do nadzoru każdej rodziny wystarczy podejrzenie, że rodzina jest „zagrożona wystąpieniem przemocy”. Wystarczy donos a więc jest pole do nadużyć. Urzędnicy będą mogli zabrać dziecko z domu rodzinnego. Ustawa niweluje się różnicę między sadyzmem a skarceniem wychowawczym. Klapsy nie wywołują żadnych złych skutków, chociaż w kampanii propagandowej dopuszczano się do manipulacji, pokazując dzieci z wstrząsem mózgu itp. Dla dziecka lekki ból jest sygnałem, że zrobiło coś złego, że są pewne granice zachowań. Do rodziców należy wybór środków wychowawczych, zwłaszcza że mają oni obowiązek utrzymywać dziecko do pełnoletności i ponoszą za jego czyny odpowiedzialność, a więc gdzie tu jest logika? Ustawa nakazuje usuwanie sprawców t.zw. przemocy z mieszkania, nawet z własnego (naruszenie art. 21 Konstytucji), udział w szkoleniu edukacyjnych oraz zakazuje zbliżania się do ofiar, czyli za odwiedzenia swojego dziecka może grozić do trzech lat więzienia. Ustawa przyczyni się do dalszej depopulacji, do unikania potomstwa, bo kto będzie hodował dzieci i spełniał ich kaprysy, by ewentualnie zostać posądzonym w przyszłości o przemoc, zostać wypędzonym z domu albo być zamkniętym w więzieniu. W takich okolicznościach na posiadanie dzieci decydować się będą albo ludzie lekkomyślni, albo masochiści, albo gotowi znosić wszystkie upokorzenia. W poradniku pracownika socjalnego Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej zachęca do możliwie szerokiego rozumienia przemocy (popchnięcie, przemoc psychiczna) a to: „wyśmiewanie, poniżanie, upokarzanie, zawstydzenie, narzucanie własnych poglądów, krytykowanie, kontrolowanie, ograniczanie kontaktów, stosowanie gróźb, szantażowanie, krytykowanie zachowań seksualnych. Przemoc to także „niezaspokajanie podstawowych potrzeb rodziny”, może się okazać „przemocą ekonomiczną”. Co za nonsens: wstyd jest właściwy tylko człowiekowi i jest jednym z motywów ludzkiego postępowania, stoi na straży moralności człowieka. Kontrolowanie i ograniczanie kontaktów z marginesem społecznym jest przecież racjonalnym wymogiem pedagogicznym.
Dawanie klapsów to nie znęcanie się. Niekiedy w ostateczności trzeba zastosować taki środek, aby zdyscyplinować dziecko i skłonić je do przestrzegania pewnych zasad i zapewnić mu bezpieczeństwo. Rodzice mają obowiązek sprawdzać, co dziecko robi. W każdym społeczeństwie stosowane są metody służące dyscyplinowaniu dzieci. Przez nadmierną ingerencję urzędnicy socjalni zamiast pomagać rodzinie mogą niszczyć harmonię relacji rodzice-dzieci. Ustawa jest sprzeczna z wielowiekową sprawdzoną tradycją wychowawczą, gdzie obowiązywała dyscyplina .Miłość nie polega na pobłażaniu, nie każdy kto pobłaża kocha. Bez konsekwencji za swe postępowanie wychowa się ludzi nieodpowiedzialnych, anarchistów, którzy nie skojarzą złych czynów z przykrymi skutkami. Ustawa jest sprzeczna też z papieską Kartą praw rodziny (1983). Nauczanie JPII ,wbrew publicznym deklaracjom, poszło w zapomnienie, w którym mówił ,że prawa rodziny są niezbywalne i nie zależą od państwa. Nasuwa się też pytanie: jak się ma ta surowość prawa wobec sprawy zabijania nienarodzonych, czyż to nie jest przemoc? Ustawa w wielu punktach narusza Konstytucję RP i kodeks rodziny. Traktuje rodzinę jako siedlisko przemocy i odbiera uprawnienia rodzinie, wprowadzając masowy nadzór typu policyjnego w przypadku najlżejszego podejrzenia, czy donosu. Ustawa zabrania stawiania wymagań wychowawczych. Ogranicza prawo do ochrony życia prywatnego, rodzinnego, dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym” (art. 47). Przepis o zabieraniu dzieci wbrew ich woli rzez pracownika socjalnego stoi w sprzeczności z art. 48: „ograniczenie lub pozbawienie praw rodzicielskich może nastąpić tylko w przypadkach określonych w ustawie i tylko na podstawie prawomocnego orzeczenia sądu”. Zgodnie z konwencją praw dziecka ONZ dziecko ma prawo do rodziców. Według Konstytucji art. 48: „Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Artykuł 53 wyszczególnia wychowanie moralne i religijne. Nowelizacja ustawy natomiast narzuca wychowanie permisywne, bez kar, ze swobodą seksualną małoletnich. Już wielki prekursor filozofii europejskiej Pitagoras mówił, że życie seksualne wymaga nie tylko dojrzałości fizycznej a nade wszystko dojrzałości umysłowej i społecznej. Ustawa zakazująca stosowanie kar cielesnych pozornie służy dzieciom. W istocie w sposób podstępny godzi w rodzinę. Usuwa jeden ze środków władzy rodzicielskiej, który prawidłowo stosowany jest korzystny dla dziecka. Odejście w pedagogice od zasady, że za czyny dziecko powinno ponosić konsekwencje, aby mogło się uczyć się dobrych zachowań, jest wielkim nieporozumieniem. Ingerowanie władzy w delikatna sferę wzajemnych relacji w rodzinie, aby rodziców doprowadzić do prokuratury, budzi poważne obawy, że jest pretekstem do postawienie w stan oskarżenia normalnej rodziny, która według nich jest siedliskiem zła i faszyzmu. Czy przypadki maltretowania dzieci, szeroko ostatnio nagłaśniane w środkach masowego przekazu, miały miejsce w normalnych rodzinach czy też w wolnych związkach, wśród alkoholików i w konkubinatach ? Powstaje pytanie, dlaczego w Polsce nawet najbardziej absurdalne pomysły stworzone przez ideologów neolewicy europejskiej są tak łatwo przyjmowane? Marucha
Dowódca specpułku nie chce latać z Klichem - Myślałem o odejściu z wojska już wcześniej. Służę w armii prawie od trzydziestu lat. Na moją decyzję o dymisji wpłynęła atmosfera wokół specpułku, jaka wytworzyła się po katastrofie smoleńskiej, a którą określiłbym jako nieciekawą. A także oskarżenia wokół mojej osoby - powiedział wieczorem "Naszemu Dziennikowi" płk Ryszard Raczyński, dotychczasowy dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, tłumacząc powody złożenia dymisji. - To, co podały "Fakty", to niepełna prawda - są to dokumenty sprzed 8-10 lat dotyczące eksżołnierzy specpułku oraz obecnych jego żołnierzy. Ale dokumenty te określiłbym jako przedstawiające niewielką wagę karną - dodał. Minister obrony Bogdan Klich przyjął dymisję dowódcy 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego płk. Ryszarda Raczyńskiego. - Wyznaczyłem nowego szefa 36. specpułku - pana płk. Mirosława Jemielniaka, dotychczasowego dowódcę 8. bazy z Krakowa. Ma dwa zadania: po pierwsze wzmocnić i zapewnić lepsze warunki służby dla pilotów i personelu, a po drugie przygotować ich do przyjęcia nowych samolotów - powiedział minister Klich we wczorajszym wydaniu "Faktów" TVN. Służba Kontrwywiadu Wojskowego przedstawiła dowódcy Sił Powietrznych wniosek o ograniczenie płk. Raczyńskiemu dostępu do informacji niejawnych. - Dowódca Sił Powietrznych podjął taką decyzję. Do mnie spłynęło wypowiedzenie pana płk. Raczyńskiego z rekomendacją jego przyjęcia przez szefa sił powietrznych - wyjaśnił Klich. Pułkownik Jemielniak obejmie obowiązki 23 sierpnia. Nowy szef specpułku jest absolwentem Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie, ukończył studia podyplomowe - Zarządzanie Lotnictwem w Akademii Obrony Narodowej. Posiada klasę mistrzowską pilota wojskowego, jest pilotem doświadczalnym pierwszej klasy. Bazą w Krakowie dowodził od lutego 2008 roku. Pułkownik Ryszard Raczyński dowodził 36. specpułkiem od sierpnia 2008 roku. 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego ma za zadanie zapewnienie transportu powietrznego osobom pełniącym najwyższe funkcje: prezydentowi, premierowi, marszałkom Sejmu i Senatu, członkom rządu oraz przedstawicielom MON i najwyższych struktur wojska. Pułk przewozi też zagraniczne delegacje przebywające w Polsce. Po katastrofie w Smoleńsku formalnie w 36. specpułku jest osiem samolotów: jeden tupolew - obecnie będący w zakładzie remontowym w Samarze, cztery JAK-40, trzy M-28 Bryza, a także 12 śmigłowców: sześć Mi-8, pięć W-3 Sokół i jeden Bell 412 hp. Nie wszystkie maszyny są eksploatowane. Amb
Strach, wódka i pieniądze Z Andrzejem Wilkiem, kierownikiem Zespołu Bezpieczeństwa i Obronności Ośrodka Studiów Wschodnich, rozmawia Piotr Falkowski Zaskoczyło Pana zachowanie Rosjan po katastrofie smoleńskiej? - Po katastrofie w Smoleńsku Rosjanie zachowywali się zgodnie z sowiecką mentalnością. Myślę tu o kontrolerach lotów. Ich postępowanie było odzwierciedleniem zasad tamtejszej "starej szkoły": zniknąć, ukryć się, zaginąć.
Jak w rosyjskiej armii pojmowana jest dyscyplina wojskowa? - Między Polską a Rosją istnieją zasadnicze różnice cywilizacyjne. Cała rosyjska armia, w tym siły powietrzne, to ludzie o zdecydowanie innej mentalności, na którą trzeba patrzeć przez pryzmat pewnej egzotyki. Bliżej im do krajów, jak Chiny i Indie, bliżej im do Azji niż do Europy. Weźmy np. ich rozumienie obowiązkowości. Relacje podwładny - przełożony sprowadzają się do organicznego strachu z jednej strony i pogardy z drugiej. To zresztą nie jest dorobek czasów sowieckich; tak jest od kiedy Rosja istnieje, a przynajmniej od Iwana Groźnego.
W tym kontekście najczęściej mówi się o alkoholu... - No właśnie. Podejście do alkoholu jest tam zupełnie inne. Dużo piją różne nacje, nie tylko - jak to się czasami mówi - słowiańskie. Ale w przypadku Rosji należy mówić o różnicy jakościowej. Rosjanin nie zastanawia się, czy może coś wykonać pod wpływem alkoholu. Jeśli żołnierz nie wykona rozkazu, będzie za to ukarany, jeśli natomiast go wykona, to nie jest istotne, jaką miał wtedy przytomność umysłu. Nikt się tam o to nie pyta.
Nie wpływa to na stan wyszkolenia i gotowości bojowej żołnierzy? - W kwestiach technicznych to akurat jest bardzo podobnie jak u nas czy na Zachodzie. Procedury wojskowe ćwiczy się w celu wyrobienia nawyków, odruchów bezwarunkowych, które decydują o podejmowanych działaniach, bo przecież w warunkach bojowych nie ma czasu na myślenie. Więc Rosjanie, tak jak i wszyscy, muszą uczyć się na pamięć regulaminów, których zresztą jest u nich wyjątkowo dużo, a wiele z nich stworzono chyba tylko po to, aby je obchodzić - to też tamtejsza specyfika.
Biorąc pod uwagę różnice w mentalności, możliwa jest efektywna współpraca, np. w ramach Partnerstwa dla Pokoju? - Bywają problemy. Na przykład z angielskim. Cóż powiedzieć? Jeśli chcemy się z nimi dogadać, uczmy się rosyjskiego i nie wymagajmy od nich zbyt wiele... Oczywiście są sektory rosyjskiego resortu obrony, gdzie ze znajomością języków obcych nie ma żadnych problemów, ale widać uważa się, że poza tymi szczególnymi rodzajami służby nie jest to potrzebne, i nikt nie przejmuje się problemami, jakie pojawiają się np. na jakimś zagranicznym lotnisku.
Mówienie o zapaści rosyjskich sił powietrznych jest uprawnione? - Zaobserwowaliśmy to jakąś dekadę temu. Wtedy cała rosyjska armia była w stanie kompletnego rozkładu, a musiała stawić czoła czeczeńskiemu wyzwaniu. Była to armia kraju upadającego, totalnie niedofinansowana, zdemoralizowana. Z niewielkich pieniędzy zapisanych w budżecie wojsko dostawało realnie połowę, a czasami ledwie 25 procent. Sytuacja ta zmieniła się mniej więcej od 2002 r. i dzisiaj można mówić o wychodzeniu z tej zapaści. Życzyłbym sobie, żeby nasze Siły Powietrzne były w tak "kryzysowej" sytuacji. Postępuje wzrost wydatków, istnieje zresztą zapis ustawowy gwarantujący odpowiedni poziom finansowania sektora obronnego. Nalot pilotów samolotów jednostek strategicznych wzrósł kilkakrotnie, co oczywiście wydatnie podniosło ich zdolność bojową. Teraz można ten poziom określić jako średnia kraju cywilizowanego.
Nakłady finansowe przekładają się na wyszkolenie rosyjskich pilotów? - Oczywiście w Rosji są piloci i "piloci". Prawdziwi mistrzowie, ale też tacy, którym się tylko wydaje, że coś potrafią. Czasem się zdarza, że zatrudniony w liniach cywilnych były pilot wojskowy kieruje samolotem tak, jakby miał na pokładzie kartofle, a nie ludzi. Tak dzieje się często w lotach krajowych. Mimo to cieszą się dużym wzięciem, np. w krajach Trzeciego Świata, jako najemnicy. Ale tam procedury bezpieczeństwa, z jakimi mamy do czynienia w krajach zachodnich, albo nie istnieją, albo nie są traktowane poważnie. Jednocześnie z usług takich firm, jak "Volga-Dnepr", eksploatującej ciężkie samoloty transportowe, korzysta wiele różnych struktur, łącznie z NATO. Obecnie to rozwiązanie jest po prostu najtańsze i nie trzeba inwestować w rozwój własnych struktur tego typu. Dlatego partnerzy godzą się na różne "odmienności", np. na problemy w porozumieniu z Rosjanami czy na "zaginięcie" od czasu do czasu jakichś części podczas transportu do Afganistanu - jak to się stało z podzespołami do naszych rosomaków. Dziękuję za rozmowę.