834

Rzym odkrywa Talmud – dr E. Michael Jones Książka ta rozpoczyna się w 63 roku p.n.e., kiedy to w wyniku podboju przez Rzymian, nastąpiła likwidacja państwa żydowskiego, stając się jednocześnie początkiem emigracji Żydów. Żydowscy prorocy już dawno zapowiadali przyjście Mesjasza, w tej sytuacji większość Żydów oczekiwała, że będzie on wielkim wodzem i wybawi ich spod rzymskiego jarzma. Rzeczywiście taki Mesjasz się objawił w osobie Chrystusa, jednak jego działalność nic nie miała wspólnego z działaniami militarnymi od których wręcz się odżegnywał, był raczej prekursorem nowego systemu religijnego. Dla niektórych Żydów owo objawienie się Chrystusa jako Mesjasza było spełnieniem proroctw, jednak dla większości stanowiło ono ogromne rozczarowanie. Rozczarowanie to było tak wielkie, że przyjęcie bądź nie przyjęcie Chrystusa za Mesjasza określało Żyda. W tych warunkach drogi judaizmu i nowopowstałej sekty, nazwanej później chrześcijaństwem gwałtownie się rozeszły, a wzajemna wrogość i nieufność z biegiem czasu tylko narastała. Następny wyraźny rozdział w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich rozpoczyna się wraz z czasami wypraw krzyżowych, który rozpoczyna ludowa krucjata z 1096 roku. Celem krzyżowców była walka z niewiernymi, a ponieważ w Europie wyznawców islamu nie było, niektórzy z krzyżowców zaczęli atakować innych niewiernych – Żydów. Tym atakom sprzyjał też fakt, że Żydzi z racji uprawianej przez siebie lichwy, byli powszechnie znienawidzeni. Tutaj też mamy do czynienia z pewnym paradoksem w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich. Podczas gdy niższe warstwy chrześcijańskiego społeczeństwa prześladowały Żydów, jego warstwy wyższe – konkretnie chodzi tu o biskupów, bronili żydów, ukrywali ich, a nawet karali ich prześladowców. Mimo tego Kościół katolicki generalnie był uważany za najtrwalsze uosobienie antysemityzmu. Takim następnym punktem przełomowym, we wzajemnych stosunkach obu religii, był rok 1339, kiedy to Kościół odkrył Talmud. Dotychczas bowiem uważano, że podstawową księgą Żydów jest Tora, w której Kościół nie widział zbytniego zagrożenia. Tymczasem całkiem inaczej rzecz wyglądała z Talmudem wyrażającym wprost opinie antychrześcijańskie, jak np. to, że Chrystus był synem nierządnicy. Jedną z odpowiedzi chrześcijaństwa na owe rewelacje było wzmożenie pracy misyjnej nad nawracaniem Żydów na chrześcijaństwo, co wkrótce zaczęło przynosić coraz większe efekty. Niewątpliwie były tam także szczere nawrócenia, ale jednym ze sprzyjających temu czynników był fakt zwolnienia nawróconych Żydów z płacenia podatku pogłównego. Nawróceni Żydzi wykorzystując swoje umiejętności handlowe, zaczęli wkrótce tak dobrze prosperować, że coraz częściej zaczęto poddawać w wątpliwość ich nawrócenie. Właśnie jednym z celów powołanego Świętego Oficjum popularnie zwanego Inkwizycją, było sprawdzanie szczerości tych nawróceń. Tymczasem jednym z efektów działalności Inkwizycji, wcale nie zamierzonym, było zjednoczenie Żydów. Fala nastrojów antyżydowskich w Hiszpanii jeszcze przybrała na sile po zabójstwie inkwizytora Arbuesa w 1486 roku. Nastroje te narastały tak bardzo, że w 1492 roku z Hiszpanii wypędzono Żydów. Na dalszych stronach książka jest równie ciekawa, w czym niemała zasługa stylu autora, który z ogromną swadą porusza się po omawianym przez siebie zagadnieniu, przytaczając bardziej i mniej znane fakty z historii stosunków żydowsko-chrześcijańskich. Książka ta adresowana jest do wszystkich interesujących się tym tematem, nie tylko znawcom, ale i tym początkującym. Czytając ją Czytelnik nie nudzi się wcale, a jej niektóre fragmenty czyta się wręcz jako książkę sensacyjną.

Rzym odkrywa Talmud

E. Michael Jones – fragmenty książki „Gwiazda i Krzyż” – 2007  r.

(…) Incydent ten był pierwszą odsłoną wielkiego dramatu, jakim było odkrycie Talmudu i krucjata przeciwko niemu, ogłoszona przez Kościół. (…) Krucjata owa rozpoczęła się w roku 1236, kiedy Nicolas de Rupella, znany też jako Nicolas Donin, żydowski apostata z La Rochelle, który przeszedł na chrześcijaństwo, a następnie wstąpił do zakonu dominikanów (inne źródła utrzymują, że był franciszkaninem), został przyjęty na audiencji przez papieża Grzegorza IX i zwrócił jego uwagę na bluźnierstwa zawarte w zbiorze żydowskich pism nazywanych Talmudem. Szczere wypowiedzi i poglądy Donina były powodem wykluczenia go z synagogi. Stało się to 11 lat przed spotkaniem z papieżem, zatem Doninem mogła kierować chęć zemsty, ale mimo to doskonale rozumiał, jaka rolę w życiu Żydów odgrywa Talmud. Był on, jak twierdzi Graetz, podstawą żydowskiej cywilizacji. Roiło się w nim także od bluźnierstw – głosił on miedzy innymi, że Chrystus gotuje się teraz w piekle w kotle wypełnionym ekskrementami i że był On nieślubnym synem rzymskiego żołnierza oraz ladacznicy o imieniu Maria. Do tej chwili Talmud pozostawał całkowicie nieznany chrześcijanom, którzy, podobnie jak papież Grzegorz IX, nadal żywili złudzenia, że Żydzi kierują się wskazaniami Tory – księgami, które oni także uważali za święte. Encyklopedia Żydowska, omawiając związki Celsusa z judaizmem, podaje, że utrzymywał on, iż Jezus był nieślubnym synem żołnierza o imieniu Pantera i że był sługą w Egipcie, ale nie przebywał tam jako dziecko, jak podaje Nowy Testament, lecz jako człowiek dorosły; tam też nauczył się sztuki tajemnej. Stwierdzenia te są często identyczne z tymi, które są zawarte w Talmudzie. Według innego źródła, Żydzi nazywali Chrystusa nieślubnym synem ladacznicy, a Błogosławioną Dziewicę Maryję, wstyd powiedzieć, a nawet pomyśleć, kobietą rozpustną i nieczystą; przeklinali oboje, przeklinali też rzymską wiarę oraz wszystkich jej zwolenników i wyznawców. Odkrycia te spowodowały, że Talmud z dnia na dzień stał się głównym celem chrześcijańskiego antyjudaizmu. Kampania przeciwko Talmudowi jest cezurą wyznaczającą początek zmiany postawy Kościoła wobec Żydów. Jeremy Cohen dopatruje się w nauczaniu Kościoła dychotomii, która w istocie nie istnieje. Od czasów Grzegorza Wielkiego, kiedy Sicut Judaeis non po raz pierwszy uzyskał oficjalna kodyfikację, aż po powstanie zakonów żebraczych, nie dokonała się w tej mierze żadna istotna zmiana. Zmianie uległ natomiast sposób postrzegania Żydów przez Kościół. W oczach papiestwa zaślepieni wyznawcy Tory przeobrazili się w społecznych rewolucjonistów, a doszło do tego głównie za sprawą odkrycia Talmudu i zawartych w nim bluźnierstw. Cohen w swojej książce precyzyjnie określa źródło owej zmiany: Przez całe stulecia po śmierci Augustyna Talmud i dzieła średniowiecznych rabinów pozostawały nieznane chrześcijanom. Cohen ustawicznie przeczy więc własnym twierdzeniom, zwłaszcza zaś wówczas, kiedy pisze, że kiedy Żydzi zwrócili się do niego, prosząc o obronę, Grzegorz [IX] okazał dobrotliwość wynikającą z zapisów pierwszej papieskiej konstytucji Żydów Sicut Judaeis non (str. 109). Innymi słowy, Grzegorz, podobnie jak jego poprzednik Innocenty III, nigdy nie odstąpił od postanowień Sicut Judaeis non. Cohen utrzymuje, że papieże byli zobowiązani chronić jedynie tych [Żydów], którzy odpowiadali augustyńskiemu wzorcowi wyznawców Starego Testamentu. To nieprawda, ale kiedy dodaje, że tacy Żydzi już nie istnieli, dotyka sedna problemu. Jest to po prostu inne sformułowanie tezy, że na przestrzeni owego kluczowego stulecia dokonała się zmiana w sposobie, w jaki Kościół postrzegał Żydów.

Żaden papież nie powiedział nigdy, że ktokolwiek ma prawo krzywdzić Żydów i przymuszać ich do konwersji. Żaden z nich nie powiedział też jednak, że ochrona papieska obejmuje również zachowania i czyny, które są extra legem (poza prawem). Zresztą jak mógłby to uczynić? Wszak oznaczałoby to, że Żydzi mogą bezkarnie dopuszczać się przestępstw. Nikt nie miał prawa do podobnych uczynków. Odkrycie Talmudu wskazywało jednak, że ten rodzaj czynów i zachowań leży w samym sercu żydowskiej religii. To właśnie było genezą pełnej oburzenia reakcji Grzegorza na informacje, które ujawnił mu Donin. (…) Kiedy w roku 1239 papież Grzegorz IX potępił Talmud, jako heretyckie wypaczenie biblijnej spuścizny Żydów, najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, jak ważkie historyczne skutki pociągnie za sobą jego wystąpienie. Nie mógł przewidzieć, że daje w ten sposób początek pewnemu trendowi ideologicznemu, który będzie usprawiedliwiać wszelkie próby wyeliminowania Żydów z chrześcijańskiego świata. W stosunku do stanowiska Augustyna, który uważał, że Żydzi zajmują ważne i należne im miejsce w chrześcijańskim społeczeństwie, była to zmiana radykalna. To, że Grzegorz IX uświadomił sobie rozbieżność pomiędzy religią współczesnych mu Żydów a wyznaniem Żydów „biblijnych”, których chciał tolerować Augustyn, w połączeniu z głośno wyrażoną przez papieża opinią, że wiara w Talmud zdaje się główną przyczyną upartego trwania Żydów w niewierze, przygotowały grunt dla tych, którzy przyszli po nim. (…) Zacznijmy od tego, że jeśli Żydzi rzeczywiście czyniliby to, co według Talmudu czynili, nie byliby grupą religijną (a już z pewnością nie wyznawcami Mojżesza i Abrahama). Byliby społecznością banitów. Jeżeli zaś tak, dlaczegóż nie mieliby być traktowani jak ludzie wyjęci spod prawa? Czyż nie taka właśnie była rola państwa? Cohen potwierdza ten fakt, ale natychmiast stara się przesadą pomniejszyć wypływające z tego konsekwencje. Powiada, że Żydzi w średniowiecznej Europie opowiedzieli się za nowym systemem wierzeń i jest to prawda. Natychmiast jedna dodaje: stracili prawo bytu w obrębie chrześcijaństwa, ponieważ trzymali się starożytnego i biblijnego judaizmu.

Jeżeli Cohen chce przez to powiedzieć, że Żydów można było teraz bezkarnie krzywdzić, głęboko się myli. Jeżeli chodzi mu o to, że państwo zyskało możliwość podjęcia stosownych środków przeciwko tym, którzy działali extra legem, ma całkowitą słuszność, ale w tym przypadku państwo występowało przeciwko nim dlatego, że byli przestępcami, nie zaś dlatego, że widziało w nich Żydów. Inkwizycja nigdy nie wszczynała przeciwko nim postępowań z powodów rasowych czy religijnych. Grzegorz IX był pierwszym papieżem, który zapoznał się z treścią Talmudu. Był wstrząśnięty tym, co w nim odkrył, ale mimo to nie anulował Sicut Judaeis non ani swojego zakazu zabraniającego krzywdzenia Żydów. Zmieniła się jednak jego wiedza na temat tego, w co wierzą Żydzi, i wynikających z owej wiary postępków; poznanie Talmudu przez papieża było główną owej zmiany przyczyną. 9 czerwca 1239 roku Grzegorz IX odpowiadając na 35 zarzutów złożonych na jego ręce przez Donina, wysłał go z listem do biskupa Paryża Williama z Owernii. List ów potwierdza omówione powyżej zmiany w postrzeganiu Żydów, które były skutkiem zapoznania się z treścią Talmudu.

Jak usłyszeliśmy – pisał papież – Żydzi nie zadowalają się Starym Prawem, które Bóg przekazał Mojżeszowi na piśmie: posuwają się nawet do całkowitego jego ignorowania i utrzymują, że Bóg dał im inne Prawo, które przekazał Mojżeszowi ustnie; zowią je „Talmudem”, czyli „Nauką” (…) Zawarte w nim są rzeczy tak obelżywe i nie do opisania, że budzą wstyd w tych, którzy o nim wspominają, przerażenie zaś w tych, którzy to słyszeli.

Zgorszenie w nim zawarte było tak wielkie, że Grzegorz IX określa je mianem zbrodni. Stwierdza też, że Talmud jest główną przyczyną tego, że Żydzi trwają uparcie w niewierze. W rezultacie nakazał: w pierwszą sobotę Wielkiego Postu, rankiem, kiedy Żydzi zbierają się w synagogach, na nasze polecenie przejmiesz wszystkie księgi Żydów mieszkających w podległych ci okręgach i pilnie strzeżone, przekażesz je ojcom dominikanom i franciszkanom. Jeżeli zaś braciszkowie uznaliby je za obrażliwe, miały zostać spalone na stosie.

Odkrycie Talmudu zmieniło wiec status Żydów jako mniejszości religijnej. Do zarzutu, nieokazywania żadnego wstydu z powodu swojej winy, oraz szacunku dla świętej chrześcijańskiej wiary doszły bluźnierstwa zawarte w Talmudzie; świadczyły o tym, że wbrew temu, co dotąd sądzili chrześcijanie, Żydzi taką samą pogardą darzą też Prawo Mojżesza i proroków. Innymi słowy, zamiast przestrzegać boskich nakazów zapisanych w Torze, Żydzi stosują się do wskazań swojej starszyzny i przedkładają je nad słowo Pańskie. Religia talmudyczna była więc odrzuceniem Biblii. Talmud stwierdza, że rabini są wyżsi ponad biblijnych proroków i Żydzi winni im są posłuszeństwo posuwające się do absurdu, aż po uchylenie bądź anulowanie nakazów Prawa Mojżeszowego. Skutek tego był taki, że Żydzi zabraniali swoim dzieciom czytania Biblii, z Talmudu zaś uczynili podstawę programu kształcenia i nauczania. Przetrawienie informacji na temat Talmudu zabrało Kościołowi nieco czasu, ale papież Grzegorz IX w liście do biskupa Paryża wskazał, że zaatakowanie Talmudu zapowiada zmianę w fundamentalnym nastawieniu Kościoła do judaizmu. Trzy lata później komisja papieska pod przewodnictwem biskupa Eudes ogłosiła, że Talmud pełen jest niezliczonych błędów, nadużyć, bluźnierstw i nikczemności; tych którzy o nich opowiadają wstyd ogarnia, słuchaczy zaś przerażenie. Jego treść była na tyle wstrząsająca, że nie sposób jej tolerować w imię Boże bez szkody dla chrześcijańskiej wiary. W liście z maja 1244 roku, skierowanym do świętego Ludwika, króla Francji, następca Grzegorza IX, papież Innocenty IV zaczął wyciągać wnioski z tego, czego dowiedział się Kościół. Nikczemna perfidia Żydów nie zważa na to, że przyjęci zostali dzięki chrześcijańskiej pobożności, która z litości jeno, cierpliwie dozwala im żyć pośród chrześcijan. Zamiast tego grzechy, jakich jest źródłem, tym, którzy o nich słyszą, niewiarygodnymi się jawią, potworne zaś zdają się tym, którzy o nich opowiadają.

Tak więc bluźnierstwa zawarte w Talmudzie, a także nakaz oszukiwania niczego niepodejrzewających gojów, podważyły założenia, na podstawie których Żydzi byli tolerowani w społeczeństwie. Wymagało to zrewidowania całej umowy społecznej, która ich dotyczyła. Nakaz papieski stanowił, że wszystkie księgi żydowskie zostaną skonfiskowane w okresie Wielkiego Postu w czasie trwania szabasu, a dokładnie 3 marca 1240 roku, kiedy Żydzi będą zgromadzeni na nabożeństwach w synagogach, a następnie zostaną przekazane na przechowanie dominikanom i franciszkanom. Jeżeli po dokładnym zbadaniu, okaże się, że w istocie są one tak szkodliwe, jak utrzymywał Donin, 20 czerwca miały zostać spalone. Święty Ludwik, król Francji był równie zaniepokojony szkodami, jakie czynił Talmud, zwłaszcza zaś faktem, że stanowił on przeszkodę nie do pokonania na drodze do nawrócenia się Żydów. Zorganizował zatem debatę. W czerwcu roku 1240, wspomniany już Nicolas Donin wdał się w rozległy dyskurs z paryskim rabinem Jehielem ben Josephem. Debata prowadzona była pod auspicjami króla, a przewodniczyła jej królowa-matka Blanka Kastylijska. Jeden z żydowskich komentatorów twierdzi, że całe to wydarzenie było przejawem spadku pozycji Żydów, jaki dokonał się w tamtym stuleciu i transformacji w sposobie postrzegania ich przez chrześcijan, dla których stali się niczym więcej jak ucieleśnieniem bluźnierczej doktryny. Wnikliwsze odczytanie sprawozdań z owej debaty pozwala jednak stwierdzić, że rabin, który mimo zagwarantowania swobody wypowiedzi, miał wszelkie prawo czuć się przestraszony okolicznościami towarzyszącymi dyspucie, kiedy stanął w obliczu sytuacji, że w tak wrogim otoczeniu musi bronić żydowskich dzieł ezoterycznych, po prostu oniemiał. Od czasu powstania Talmudu, przez niemal tysiąc lat nic podobnego nigdy nie miało miejsca. Rabin Jehiel, z braku jakiegokolwiek precedensu podobnej debaty, nie wiedział po prostu, jak odpowiedzieć. Kiedy zapytano go, czy prawdą jest, że Talmud twierdzi, że Jezus został na wieczność potępiony w piekle i zanurzony we „wrzących ekskrementach”, a jego matka Maria, była ladacznicą, rabin mógł tylko odpowiedzieć, że tak, w istocie, w Talmudzie znajduje się taki fragment, ale nie odnosi się on do „tego” Jezusa i „tej” Marii. Nie każdy Ludwik urodzony we Francji jest królem – argumentował Jehiel, przydając w ten sposób nowe znaczenie słowu „hucpa”. Czyż nie zdarza się – mówił – że dwaj ludzie, którzy urodzili się w tym samym mieście, nosili to samo imię i umarli w taki sam sposób? Jest wiele podobnych przypadków.

Jeden z żydowskich historyków w zaprzeczeniach rabina Jehiela upatruje narodzin żydowskiego humoru. Chrześcijańska relacja z tej samej debaty świadczy jednak o tym, że w wypowiedziach rabina nie dostrzegano niczego śmiesznego. Odnośnie do tego Jezusa, wyznał że zrodzon był z cudzołóstwa, w piekle za karę zanurzony jest we wrzących ekskrementach, a żył za czasów Tytusa. W tym miejscu rabin dodał jednak, że ten Jezus nie jest naszym Jezusem. Nie jest jednak w stanie powiedzieć, kim był, stąd jasne się stało, że kłamał. Kiedy Donin oświadczył, że Talmud pozwala na dopuszczanie się przestępstw, w tym morderstwa, kradzieży i nietolerancji religijnej, Jehiel, który za sprawą podobnych wypowiedzi utracił wiarygodność, niewiele mógł zrobić, by te twierdzenia obalić. Talmud zakazuje też ufać chrześcijanom, poważać ich, a nawet zwracać im zagubioną własność. Rabini lepiej by uczynili, idąc śladami Majmonidesa, ale oszołomieni narkotykiem Kabały, wycofali się w nieziemski świat astrologii i demonologii, a godni szacunku wydawali się tylko ludziom biegłym w tradycyjnej wiedzy talmudycznej i nie mogli równać się z osobami wykształconymi przez dominikanów. Wielu Żydów owe straszliwe obniżenie statusu i bezpieczeństwa poczytało za znak nadejścia Mesjasza – jeden z historyków skwitował to zjawisko, nazywając je typowym wytworem umysłowości żydowskiej (…) W przypadku Żydów jest to syndrom spokojnego oczekiwania na holocaust. Ortodoksyjni rabini nie sprawdzili się jako przywódcy Żydów w trzynastowiecznym Aszkenazie to samo powtórzyło się w dwudziestowiecznej Polsce. Mając takich obrońców, jak rabin Jehiel, Talmud nie potrzebował już wrogów. Rezultatem debaty było publiczne spalenie Talmudu w Paryżu na placu de Greve. W czerwcu 1242 roku w ciągu 36 godzin płomienie strawiły ponad dziesięć tysięcy woluminów. Jakby chcąc udowodnić, że wszystko, co mówili o nich chrześcijanie, jest prawdą, grupa Żydów odwołała się od wyroku bezpośrednio do Rzymu, skarżąc się, że bez Talmudu nie mogą praktykować swojej religii. Wyznanie żydowskie utrwaliło się teraz silnie w percepcji Kościoła nie jako biblijny judaizm, ale jako heretyckie zaprzaństwo.

Decyzja, aby zwrócić Talmud żydom, wywołała w kilku dzielnicach wybuchy gniewu; doszło do aktów przemocy. Po raz kolejny – pisze żydowski komentator – Żydzi postawieni w krytycznej sytuacji, o pomoc zwrócili się do papieża. Ostatecznie w maju 1244 roku Innocenty IV, następca Grzegorza IX, ustąpił, bowiem nakazem boskim związani jesteśmy, aby ich samych oraz ich Prawo tolerować; uznaliśmy za stosowne, udzielić im odpowiedzi, że nie chcemy odbierać im ksiąg, bo skutkiem tego, Prawa byśmy ich pozbawili.

Jeden z biskupów, oburzony, że papież pozwala Żydom zatrzymać Talmud, powiedział, że żydzi okłamali papieża i byłoby najhaniebniejszą rzeczą i powodem niesławy dla Tronu Apostolskiego, gdyby księgi w przytomności wszystkich uczonych, duchownych oraz mieszkańców Paryża tak uroczyście i sprawiedliwie spalone, miałyby na rozkaz papieża zostać oddane żydowskim nauczycielom – bo taka tolerancja mogłaby wydać się aprobatą. W maju 1248 r. powiedział też, że wzmiankowane księgi nie zasługują na tolerancję. W roku 1254 Ludwik IX odnowił owo rozporządzenie i nakazał palenie Talmudu; podobnie postąpią jego dwaj następcy. Kiedy Ludwik X ponownie zezwolił Żydom na przyjeżdżanie do Francji, wyraźnie i jednoznacznie zakazał im zabierania z sobą Talmudu. Ponieważ debaty w sprawie Talmudu przy okazji ujawniły też jego treść, Kościół uznał, że jednym z jego najważniejszych zadań jest nawracanie Żydów. Zadanie to powierzono zakonom żebraczym. W roku 1242 król Aragonii Jakub I wydał prawo zmuszające Żydów do wysłuchiwania kazań zakonników, krok ten spotkał się ze znaczną aprobatą Innocentego IV, a Jakub odnowił owe zarządzenie w 1263 r. Papież Mikołaj II w 1278 r. kaznodziejstwo i misjonarstwo wśród Żydów oficjalnie uczynił częścią apostolatu zakonu dominikanów i franciszkanów. W bulli Vineam Soreth Mikołaj zalecał, by zakony żebracze przezwyciężyły upór przewrotnych Żydów (…) Tam, gdzie mieszkają gromadziły ich na nabożeństwach (…) Zapoznawały ich z doktryną ewangeliczną rozumując rozważnie i udzielając im pouczających przestróg. W czasach Innocentego IV judaizm przestał być postrzegany przez Kościół jako religia wywodząca się ze Starego Testamentu, a zamiast tego zaczęto w nim widzieć herezję. Skoro zaś judaizm został uznany za herezję, podlegał jurysdykcji Kościoła. Talmud był obrazą nie tylko dla chrześcijan, ale również dla życia religijnego Żydów, to pozwoliło papieżowi interweniować w ich sprawach. Inaczej mówiąc, papież mógł teraz ingerować w sprawy żydostwa, jeżeli w kwestiach moralnych naruszą nakazy Ewangelii, a ich właśni pasterze ich nie dopilnują, lub jeśli wymyślą herezję przeciw własnemu prawu. W rezultacie sposób rozumowania Innocentego szybko się rozpowszechnił i został przejęty przez trzynastowiecznych i czternastowiecznych kanonistów. Zdaniem Nicholasa Eymerica, dominikanina i inkwizytora, Kościół miał teraz prawo i obowiązek bronić prawdziwego judaizmu przed wewnętrzną herezją i dlatego winien skłaniać Żydów do przejścia na chrześcijaństwo. W roku 1263 odbyła się kolejna dysputa, której przedmiotem był Talmud. Tym razem odbyła się w Barcelonie. Adwersarzami byli nawrócony rabin Saul z Montpellier, znany teraz jako Pablo Christian (lub Paul Chretien), oraz rabin Mojżesz ben Nachman z Gerony. Christian nie był tuzinkowym konwertytą. Studiował literaturę żydowską pod kierunkiem rabina Eliezera ben Emanuela z Trascon i Jakuba ben Elligah Alttes z Wenecji. Kiedy jeszcze był żydem, silny wpływ na Christianiego musiał wywrzeć Zakon Braci Kaznodziejów, niemal natychmiast bowiem po przejściu na chrześcijaństwo wstąpił do zakonu dominikanów. Dysputa przebiegała w czterech odsłonach i trwała od 20 do 27 lipca 1263 roku. Zorganizował ją Raymund de Penaforte, generał zakonu dominikanów, a zarazem człowiek, który w 1236 r. namówił Grzegorza IX, aby wysłuchał, co ma mu do powiedzenia Nicolas Donin. W dużej mierze dzięki owej debacie oraz wysiłkom Raymonda głównym ośrodkiem zainteresowania Inkwizycji przestała być południowa Francja; teraz skoncentrowała ona swoją uwagę na Półwyspie Iberyjskim i tam miał swój początek drugi etap nowej antyżydowskiej polemiki. Raymond de Penaforte urodził się w pobliżu Barcelony, w niewielkiej wiosce Villafranca del Penades, między rokiem 1174 a 1180. W roku 1222 wstąpił do Zakonu Braci Kaznodziejów, a osiem lat później papież Grzegorz IX wezwał go do Rzymu i uczynił swoim spowiednikiem. Przez kolejne osiem lat Raymund pełnił ową posługę, a w roku 1238 został wielkim mistrzem zakonu dominikanów. Do roku 1500 Żydzi zniknęli z Europy zachodniej, jeśliby odpowiedzialność za to przypisać można jednemu tylko człowiekowi, byłby nim właśnie Raymund de Penaforte. Nie uciekał się nigdy do przemocy i wypędzeń; odwoływał się zawsze do ludzkiego rozumu oraz perswazji, czyli najpotężniejszych, ale i najtrudniejszych w zastosowaniu środków w arsenale kulturowych broni. To Raymund de Penaforte namówił Tomasza z Akwinu do napisania traktatu Summa Contra Gentiles, a Akwinata powiedział w nim, że konwersja musi opierać się na odwołaniu się do naturalnego rozumu, który wszyscy ludzie zmuszeni są aprobować. Według Penafortego, niewiernego trzeba nawracać kojąco, czyli poprzez apelowanie do jego rozumu, nie zaś uciekać się dostosowania siły. To właśnie Penaforte przekonał Jakuba I Aragońskiego do sprowadzenia Inkwizycji do Aragonii. Był spiritus mouens decyzji Grzegorza IX we wszystkich kwestiach, które miały związek z Żydami; on także spowodował, że papież życzliwie wysłuchał Nicholasa Donina. W roku 1250 podjął pierwsze starania w celu powołania do życia akademii studiów arabskich w Tunisie i obsadzenia jej przez dominikanów, którzy dowodzili, że dopóki nie poznają języka oraz świętych dzieł tych, których mają nadzieję nawrócić, nie będą w stanie doprowadzić do konwersji niewiernych. Ponadto niektórzy bracia byli ćwiczeni w hebrajskim, aby mogli dać odpór przewrotności i błędom Żydów. (…) Odkrycie Talmudu i zmiany, jakie to pociągnęło za sobą w świadomości chrześcijan, odmieniło też zasadniczo stosunek chrześcijaństwa do kwestii żydowskiej. Problem, dotąd postrzegany w kategoriach tolerancji religijnej, teraz stał się sprawą społecznego porządku. Chrześcijański władca mógł tolerować outsiderów, których wyznanie opierało się na błędnym, co prawda, ale szczerym w intencjach odczytaniu Starego Testamentu, nie mógł jednakże tolerować banitów i wywrotowców, którzy traktowali religię jako przykrywkę dla rewolucji społecznej. Stąd bierze się napomnienie Lulla, które kierował do tych, którzy dzierżyli miecz władzy świeckiej. Dlatego wy winni jesteście dzieciom bożym ochronę przed przestępcami i rabusiami i podpalaczami, przed żydami, poganami, heretykami, krzywoprzysięzcami i przed bezprawną przemocą (str. 232).

Innymi słowy, Żydzi, jako ludzie głoszący bezprawną przemoc, zaliczeni zostali do przestępców. Jak pisze Cohen, nie byli już dłużej Żydami Biblii, którym zagwarantowano prawo istnienia w chrześcijaństwie. I tutaj jednak Cohen niewłaściwie przedstawia stanowisko zajmowane przez Kościół. W średniowiecznym chrześcijaństwie Żydzi nigdy nie mieli żadnych praw. Tolerowano ich jako obcych z przyczyn natury teologicznej, a także dlatego, że byli ekonomicznie pożyteczni. Kiedy stało się jasne, że ich użyteczność przekreślona została zamiłowaniem do wywrotowej działalności, dano im do wyboru: albo za sprawą chrztu zmienią swoje postępowanie, albo zostaną wypędzeni. Wygnania jednak również nie sposób uważać za pogwałcenie ich praw, Żydom bowiem żadne prawa nigdy po prostu nie przysługiwały. Od chwili ujawnienia zawartości Talmudu międzywyznaniowy dialog, który w średniowieczu nigdy nie był zbyt ożywiony, teraz ograniczył się do hermeneutyki podejrzeń. Zdaniem Lulla, jedynym powodem tego, że Żyd pragnie z tobą rozmawiać, jest prawdobieństwo, iż dzięki temu osłabi twoją wiarę. Stąd, Pismo Święte i papiestwo zakazują niewykształconemu człowiekowi wdawać się |rozmowę z Żydem. Kiedy poznano szkodliwą naturę Talmudu, Kościół musiał zmierzyć się z problemem wywrotowej działalności prowadzonej przez Żydów. Przyszedł czas, aby zaaplikować im lekarstwo; była nim konwersja, a recepturą na ów medykament opiekała się na dobrej znajomości żydowskich pism. W roku 1267, w początkowym okresie, w którym dokonywało się nawrócenie Lulla, Klemens IV wydał bullę zatytułowaną Turbota Corde. Z niespokojnym sercem (stąd tytuł), Klemens IV wskazał, że I średniowiecznej Europie prozelityzm jest zjawiskiem o charakterze dwustronnym, i wyraził ubolewanie, iż niezmiernie duża liczba chrześcijan skazuje się na potępienie wieczne, bo zaprzeczają prawdom katolickiej wiary i w godny napiętnowania sposób, przechodzą na obrządek żydowski. Papież zareagował na owo zjawisko i odtąd relapsi byli traktowani jak heretycy, czyli zajęła się nimi Inkwizycja, ci zaś spośród Żydów, którzy pomogli im przejść na judaizm, podlegali karom. Przesłanie papieskie było skierowane przede wszystkim do zakonów żebraczych, które zarządzały inkwizycyjną machiną Kościoła, Nakazano im, aby przeciwko chrześcijanom, o których dowiedzą się, że popełnili tego rodzaju czyn, wszczęli postępowanie identyczne jak przejaw heretykom; Żydów jednak, jeśli okaże się, że nakłaniają chrześcijan obojga płci do praktykowania ich obmierzłego obrządku, zanim do tego dojdzie, a także i później, należy stosownie ukarać. Zarządzenie Klemensa IV było całkowicie spójne z nowym postrzeganiem talmudycznych Żydów, które ukształtowało się na przestrzeni minionych 30 lat; teraz widziano w nich wywrotowców. Ponieważ sprzeniewierzyli się własnej religii i byli jej heretykami, a ponadto zwodzili nieświadomych chrześcijan i wmawiali im, że herezja ta jest religią Starego Testamentu, zrozumiałe jest, iż coraz bardziej wchodzili w krąg zainteresowania i kompetencji Inkwizycji – instytucji, którą Kościół ustanowił właśnie w celu zwalczania herezji. Poczesną rolę odgrywała również kwestia nawróceń. Jeżeli Żyd przyjmował chrzest, zakładano, że czyni to z wolnej i nieprzymuszonej woli, a skoro tak, nie wolno mu powracać do starej wiary, niczym pies do własnych wymiocin. Gdyby jednak do tego doszło, miał być traktowany jak każdy inny heretyk, nie zaś jak poganin, którego toleruje się z racji jego niewiedzy. Teologia sakramentu chrztu stanowiła, że pozostawia on na duszy niezatarty ślad. Zatem niezbędne jest, aby zmuszać ich do wyznawania wiary, którą przyjęli pod przymusem bądź z konieczności, aby nie obrażać imienia Pańskiego i aby wiary przez siebie przyjętej nie traktowali nikczemnie i z pogardą. W taki oto sposób Żydzi kolejny raz wciągnięci zostali w tryby machiny Inkwizycji. Cohen zarzuca Innocentemu III, że działał na sposób Gracjana1, mimo że zaledwie dwa lata wcześniej opublikował tradycyjne potwierdzenie zapisów Sicut Judaeis non. (str. 261). Nie ma w tym jednak żadnej sprzeczności. Żydzi, którzy choćby w najmniejszym stopniu zgodzili się na przyjęcie chrztu, nie byli już dłużej żydami i Sicut Judaeis non do nich się nie stosował. Powracający do dawnej wiary byli heretykami, którymi winna zająć się Inkwizycja. Jeżeli uparcie trwali w apostazji, przekazywano ich w ręce władzy świeckiej i palono na stosie. Żydzi angażujący się w działalność wywrotową byli przestępcami i tak właśnie ich traktowano. Problem jednak nie zniknął; wskazuje na to uwaga Grzegorza X, następcy Klemensa IV, który w roku 1247 stwierdził z goryczą, iż Żydzi nadal uprawiają prozelityzm i nawet niektórzy chrześcijanie z urodzenia, nikczemnie przechodzą na obrządek judaistyczny. Coraz powszechniej uważano, że talmudyczni Żydzi rozmyślnie atakują chrześcijan, bo do tego właśnie nakłania ich Talmud; w rezultacie postrzegano ich jako zbiorowość, która zagraża publicznemu bezpieczeństwu. Martini współczesny mu judaizm nazwał nową religią, która nie została nam przekazana na Synaju. Usprawiedliwieniem ataku Inkwizycji na ówczesne żydostwo była teza głosząca, że rabiniczny judaizm, którego ucieleśnienie stanowi Talmud, a który właśnie stał znany Kościołowi, jest heretycki i zły. Mnisi, wierząc, że wszelka herezja zagraża porządkowi chrześcijańskiego społeczeństwa, i rozsierdzeni dowodami wrogości wobec gojów, jakich dostarczył im Talmud i które w ich przekonaniu odnosiły się również do chrześcijan, coraz częściej zaczęli dochodzić do wniosku, że w chrześcijańskim świecie nie ma miejsca dla Żydów (str. 168). Kościół, kiedy odkrył Talmud i pojął, jakie zagrożenie dla społecznego porządku stanowią Żydzi, musiał w tej sprawie przedsięwziąć odpowiednie kroki, choćby wyłącznie w celu zapobieżenia aktom przemocy, do których niechybnie musiałoby dojść, kiedy wieść o wywrotowej naturze Talmudu dotarłaby do chrześcijan. (…) Duchowe podejście do tego samego zagadnienia opiera się na miłosierdziu, czyli dążeniu, aby błądzący w ciemnościach poznali światło prawdy; jest to synonim nawrócenia. Zgodnie z tym, co głosi tytuł tego dzieła, celem napisania przez Martiniego Pugio Fidei (Sztylet Wiary) , było nawrócenie Maurów i Żydów, zwłaszcza jednak tych drugich, bowiem są oni najgorszymi wrogami Kościoła i (…) nawrócenie ich jest nawet ważniejsze od chrześcijańskiej misji względem muzułmanów. Wedle nowego, opartego na znajomości Talmudu, katolickiego postrzegania judaizmu, nie był on bynajmniej religią, ale rewolucyjną ideologią. Opowiadając się za Talmudem, Żydzi sami uniemożliwili sobie właściwe odczytanie Biblii. Zdaniem Martiniego, zawierzyli i s taft się lojalni wobec Antychrysta. W rezultacie odkupiciel, którego teraz oczekują u schyłku Rzymskiego Imperium, w rzeczywistości jest Antychrystem (Cohen, str. 179). Jeżeli tak, Kościół mógł po prostu oddać Żydów świeckiemu wymiarowi sprawiedliwości, aby prześladowano ich, jako ludzi wyjętych spod prawa. Tak się jednak nie stało, Kościół uznał bowiem, że postępkiem najbardziej miłosiernym względem Żydów będzie dążenie do ich nawrócenia. Martini przedstawia rozbudowane wyjaśnienie, dlaczego jednak do tego nie doszło: po pierwsze, Żydzi zawsze byli chciwi i bali się, że rezygnując z obietnicy doczesnej nagrody, którą obiecywał ich Zakon, sprowadzą na siebie ubóstwo. Po drugie, od kołyski byli wychowywani w nienawiści do Chrystusa i codziennie tu swoich synagogach przeklinali chrześcijaństwo i chrześcijan. To, w czym jesteśmy wychowywani, staje się naturalną częścią naszego poglądu na świat; w tym przypadku oznaczało to wypaczenie wszelkiego racjonalnego i obiektywnego osądu. Po trzecie, chrześcijaństwo jest wyznaniem trudnym, wymagającym wyrzeczeń i ofiary. W pierwszej i trzeciej sprawie Kościół nie mógł uczynić niczego. Ubóstwo i dogmaty wykraczające poza zdolność pojmowania naturalnego rozumu stanowiły część przesłania Ewangelii, której głoszenie było obowiązkiem Kościoła. Można było jednak zareagować na fakt, że Żydzi codziennie przeklinali w swoich synagogach chrześcijan i chrześcijaństwo. I uczyniono to, najpierw ujawniając treść Talmudu, a następnie publicznie go paląc. To właśnie było pierwszym krokiem na drodze do nawrócenia Żydów, Talmud bowiem stanowił największą po temu przeszkodę. Skutkiem kościelnej kampanii wymierzonej w Talmud było osiągnięcie apogeum nawróceń, które około roku 1260 wymagało już specjalnych rozporządzeń ułatwiających nowym chrześcijanom integrację z lokalną społecznością. Kampanię przeciwko Talmudowi wspierały władze świeckie, które były zdecydowane doprowadzić do segregacji Żydów, bo widziały w niej sposób na ograniczenie ich szkodliwych wpływów. Ludwik IX wcielił w życie antyżydowskie edykty Soboru Laterańskiego IV i wszystkim Żydom w królestwie nakazał noszenie koła lub owalnej łaty z żółtego mateńału, przyszytej z przodu i tyłu zwierzchniego okrycia. Miała być ona rozmiaru dłoni. Dzięki temu, niepodejrzewający niczego prosty lud nie będzie wdawał się w przypadkowe rozmowy z Żydami, przed którymi ostrzegał Rajmund Luli. Wspólne działania państwa i Kościoła stały się dla talmudycznych Żydów dotkliwym ciężarem; pełną miłości posługę mnichów poczytywali za całkowitą katastrofę i bezsprzecznie największą mizerię żydowskiego losu; właśnie w rezultacie owych wysiłków tak wielu Żydów dało się przekonać i dobrowolnie przyjęło chrześcijaństwo. Żydzi stali się absolutnymi outsiderami, a doszło do tego przede wszystkim za sprawą akcji edukacyjnych oraz kampanii na rzecz konwersji, które mnisi zaczęli prowadzić miej więcej w okresie Soboru Laterańskiego Czwartego. Cohen stwierdza, że reprezentowali sobą odwrotność bądź zaprzeczenie pożądanej postaci społecznego porządku. Mówiąc inaczej, stali się rewolucjonistami, banitami oraz wywrotowcami i pod koniec trzynastego wieku powszechnie byli tak postrzegani. Późniejsze wypędzenia, były oficjalnym potwierdzeniem owego faktu, a on z kolei był konsekwencją odkrycia i ujawnienia treści Talmudu. Fala nawróceń, towarzysząca owej zmianie paradygmatu, nie była mimo to fałszem, bowiem Żydzi sami zdawali się zgadzać z poglądem zakonników. (…) Na przestrzeni wieku trzynastego, kiedy sposób postrzegania Żydów przez chrześcijańską Europę dramatycznie się zmieniał i miejsce zaślepionego Izraelity zajął w umysłach żydowski rewolucjonista, Kościół nigdy nie odstąpił od swojego stanowiska wyrażonego w Sicut Judaeis non, i niezmiennie głosił, że Żydów nikt nie ma prawa krzywdzić. Pod koniec XIII w. papież Mikołaj IV kategorycznie zabronił nękania żydowskich mieszkańców Rzymu. Kiedy motłoch napadał Żydów, pierwszymi ich obrońcami byli biskupi Rzymu. Klemens VI przypomniał wiernym: Niech żaden chrześcijanin gwałtem nie przymusza Żydów do przyjęcia chrztu, niechaj nie czyni tego wobec niechętnych i odmawiających. (…) Niechaj też żaden chrześcijanin nie ośmieli się ich zranić bądź zabić, ani odebrać im pieniędzy, chyba że na podstawie prawomocnego wyroku rządzącego, który ma władzę ścigania przestępców (str. 133, podkr. autora). Papieska tradycja ochraniania Żydów dała o sobie znać w czasie Wielkiej Zarazy, kiedy Żydzi zostali oskarżeni o rozsiewanie dżumy i bardzo z tego powodu ucierpieli. (…)Im bardziej zbliżamy się do końca tej historii, tym częściej, wstrętną głowę, niczym hydra, unosiła wymuszona konwersja. Działo się tak zwłaszcza w Hiszapanii i do tego zagadnienia jeszcze powrócimy. Rozgoryczenie, którego była źródłem, nie chciało zaniknąć i doprowadziło do rzeczywistego wybuchu rewolucyjnej aktywności, pierwszego od czasów nieudanych powstań w starożytnej Jerozolimie. Wynaturzenia są częścią tragicznej historii, ale nie powinny przesłaniać szczerych nawróceń, będących ich zaprzeczeniem. Nie powinny one również przysłaniać faktu, że średniowieczny Kościół, mimo okrucieństw, jakich się dopuścił, niezmiennie stał na stanowisku, iż najważniejszym jego celem jest ewangelizacja, a ta zawsze wiąże się z nawróceniem. Gdyby Kościół nie zaangażował się w tak szeroką kampanię na rzecz konwersji Żydów, oddałby pole tym, którzy stali na stanowisku, że jedynym sposobem powstrzymania ich wywrotowej działalności musi być całkowita eksterminacja. W wieku XX do tego właśnie dążył neopogański ruch, znany jako narodowy socjalizm. Średniowieczni prałaci bywali może nadgorliwi, ale to niech już rozstrzygnie Bóg. W gorliwości swojej pozostali przynajmniej chrześcijanami, czego raczej nie można powiedzieć o ich następcach w XXI wieku. 6 listopada 2002 r. kardynał Kasper, przewodniczący Papieskiej Komisji do spraw Kontaktów Religijnych z Judaizmem, w przemówieniu, jakie wygłosił w Boston College, oznajmił, że Żydzi, aby zostać zbawieni, NIE muszą stać się chrześcijanami, i o ile postępują zgodnie ze swoim sumieniem i wierzą w boskie obietnice, tak jak pojmuje je ich religijna tradycja, są częścią planu Boga, który dla nas znajduje historyczne spełnienie w Jezusie Chrystusie (podkr. autora). Wiele by można powiedzieć na temat owego oświadczenia. Dobrym początkiem byłaby, jak się zdaje, bliższa analiza kwestii, kogo właściwie ma na myśli kardynał Kasper, kiedy używa słowa „nas”. Czy odnosi się ono do Innocentego III? A może do Pabla Christianiego? Ciekawe, jak oni ustosunkowaliby się do oświadczenia kardynała Kaspera. Czy odnosi się ono do św. Jana Chryzostoma? Do św. Pawła? Słowo „nas” jest pojęciem pojemnym, nie na tyle jednak, aby obejmowało jednocześnie Waltera Kaspera oraz postaci wymienione przed chwilą. Nadesłał p. PiotrX.

Wywiad z Arturem Dziamborem

Rafał Szulborski: Rozmawiam z Arturem Dziamborem, Prezesem oddziału  Gdyńsko - Słupskiego oraz Wiceprezesem Kongresu Nowej Prawicy. Jak to się stało, że zaczął Pan wspierać poglądy wolnościowe, i jak zaczęła się pańska przygoda z partią Pana Janusza Korwin-Mikke? Artur Dziambor: Można powiedzieć, że na poglądach wolnościowych się wychowałem. Kilkanaście lat temu miałem przyjemność uczestniczyć w konwencie założycielskim Stowarzyszenia KoLiber, które w tamtym czasie było bardzo zbliżone do Unii Polityki Realnej. Mam za sobą doświadczenia z członkostwa w PO i PiS, byłem również w UPRze. W 2007 roku zrezygnowałem z działalności partyjnej. Wróciłem w 2011 roku, gdy zobaczyłem, że nowa partia, którą tworzy JKM ma sens. 
Rafał Szulborski: Na czym polega pańska praca jako Wiceprezesa Nowej Prawicy i Prezesa oddziału Gdyńsko-Słupskiego? Artur Dziambor: Wiceprezesi partii mają wolną rękę w działalności, która może nam pomóc zdobyć nowych wyborców. Moim naturalnym terenem działania jest Trójmiasto, a więc ciężko pracuję, by było nas widać. Jako prezes oddziału jestem odpowiedzialny za budowanie struktur. Partia polityczna potrzebuje ludzi, którzy będą wspierać nie tylko głosem, ale przede wszystkim działaniami. Zbieram chętnych, daję im know-how, liczę na skuteczne działanie, bo tylko takie daje satysfakcję.

Rafał Szulborski: Jak jest z frekwencją na spotkaniach? Rośnie czy maleje w porównaniu z okresem, kiedy Pan zaczynał? Artur Dziambor: Zdecydowanie rośnie. Spotkania odbywają się w gronie kilkudziesięciu osób, na różne akcje przychodzi bardzo duże grono ludzi, jest bardzo wyraźny postęp. Myślę, że to jest spowodowane maksymalnym zniechęceniem polityką jaką uprawiają Tuski i Kaczyńskie. Poza tym czytelnicy i obserwatorzy działalności naszego prezesa coraz bardziej czują, że jeżeli chcą, by coś się zmieniło muszą się czynnie włączyć w walkę o te zmiany.
Rafał Szulborski: Ile czasu poświęca Pan na działania na rzecz Nowej Prawicy? Artur Dziambor: Jestem nauczycielem, chwilowo na wakacjach. Obejmując stanowisko zadeklarowałem się, że poświęcam wakacje w 100% na partię. W roku szkolnym, muszę niestety łączyć pracę zawodową z pracą dla partii, a więc czasu mam zdecydowanie mniej, choć to nie wpływa na rzeczywistą działalność - spotkania, happeningi, wystąpienia to standard, który się nie zmienia. Brak czasu wpływa bardziej na moją aktywność w internecie. Trochę cierpią przyjaciele i rodzina, ale oni już się przyzwyczaili. Wyniki mojej pracy przez te dwa miesiące można sprawdzić na moim profilu na
Rafał Szulborski: Czemu według Pana partie Pana Korwina, mimo iż od wielu lat według prezesa partii mają szanse na sukces, to ciągle odnoszą porażki? Czy jest szansa żeby to zmienić? Artur Dziambor: Ruch gospodarczej wolności i konserwatyzmu światopoglądowego, którego przedstawicielem numer 1 w Polsce jest Janusz Korwin-Mikke, jest przez media bardzo nielubiany. Ludzie decydują się głosować na podstawie emocji, a nie rozumu i to niestety powoduje rządy Kaczyńskiego, który udaje, że będzie walczył z korupcją, a później rządy Tuska, który udaje, że będzie walczył z wypaczeniami tzw. państwa policyjnego, jakie wprowadzał Kaczyński. Wyborcy nie rozumieją, że wybierają między dżumą a cholerą. Głosują na tych, których plakaty wiszą na każdym słupie i którzy są codziennie w wiadomościach. No więc nas nie ma i nie będzie tyle w wiadomościach, a na to by powiesić się na każdym słupie nie mamy i nie będziemy mieli pieniędzy, bo wydajemy własne ciężko zarabiane pieniądze, a nie państwowe, otrzymane z dotacji. Partie parlamentarne mają nad nami finansowo kolosalną przewagę, my nad nimi mamy przewagę intelektualną. Jesteśmy ideowcami skierowanymi w jedną konkretną stronę, podczas gdy w PO, PiS czy RPP są ludzie, którzy nie mają żadnej ideologii, poza parciem na utrzymanie się na stołku i pojawianiu się w telewizji.
Rafał Szulborski: Jak według Pana powinna wyglądać Nowa Prawica po odejściu Pana Janusza? Czy potrzebny jest następca, który będzie pełnił podobną rolę do Pana Korwina, czy wręcz przeciwnie, czas na rządy kilku osób? Artur Dziambor: Zapewniam Pana i czytelników, że nasz prezes nigdzie się nie wybiera, wrócimy do tematu gdy takie rozważania będą miały jakikolwiek sens. Dodam tylko, że prezesi oddziałów mają dość sporą autonomię działania, a więc można już mówić o rządach kilkunastu osób. Prezes partii jest jednym z najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych liderów politycznych w Polsce i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek zmiany na tym stanowisku.

Rafał Szulborski: Część osób z grona Pana Janusza jest krytykowanych, czy uważa Pan, że trzeba je wymienić?  Artur Dziambor: Jeszcze się taki nie urodził, co wszystkim dogodził. Krytykantów jest wielu, sam często różne poczynania krytykuję. Ale... Ale ja jestem tym, który mówi o konstruktywnej krytyce, a więc jeżeli są jakieś głosy przeciwko działalności konkretnych osób, to chciałbym, by krytyka szła od osób, które są gotowe w każdej chwili wziąć się za te same obowiązki i wykonywać je lepiej. Pana pytanie bierze się z obserwacji giełdy komentarzy jakie znajdują się pod artykułami o nas, problemem tych komentarzy jest fakt, że 99,9% z nich pochodzi od ludzi, którzy nie robią nic poza komentowaniem naszej działalności w internecie. Ja bym wolał spierać się z kimś kto dla nas bardzo dużo robi, a nie z trollami internetowymi.

Rafał Szulborski: Czy w następnych wyborach Kongres Nowej Prawicy powinien się zjednoczyć się z którąś z partii prawicowych, jak np. PJN, SP czy Prawica Rzeczpospolitej? Artur Dziambor: Zjednoczyć absolutnie nie! Współpracować, czas pokaże. Sam jestem sceptycznie nastawiony do jakichkolwiek koalicji wyborczych. Lata doświadczeń pokazały, że występy na koalicyjnych listach przyniosły nam same porażki i doprowadziły do odpływu wyborców. Jeżeli dojdzie do dyskusji o koalicjach, to ja będę tym, który powie, że jesteśmy najsilniejszą partią pozaparlamentarną, a więc to my mamy najwięcej do powiedzenia.
Rafał Szulborski: Jak wygląda lokalna współpraca z organizacjami ONR czy Młodzież MW? Artur Dziambor: Każdy region wygląda inaczej. W Pomorskim znamy się bardzo dobrze, czasem pojawiamy się na wspólnych akcjach. Są regiony, gdzie to nie działa. To władze ONRu i MW należałoby spytać jak widzą nasze relacje, bo my jesteśmy otwarci na mądre propozycje. 

Rafał Szulborski: Czy to, że 11 listopada jednoczymy się z tymi organizacjami, które często są mylone z organizacjami faszystów, nie psuje nam opinii? Artur Dziambor: My jesteśmy takimi samymi patriotami jak oni. Sprzeciwiamy się istnieniu Unii Europejskiej i naszej obecności w niej. Sprzeciwiamy się zanikowi Polskości. Różni nas podejście do gospodarki, bo w tych organizacjach często pojawiają się głosy o wspieraniu rozwiązań lewicowych. 11 Listopada to dzień, w którym wszystkie ruchy i organizacje po stronie silnej Polski, powinny być razem, by wspólnie pokazać swój sprzeciw wobec geszefciarzy, którzy sprawują kolejne rządy w Polsce.
Rafał Szulborski: Ostatnio zasłynął Pan z wywiadu udzielonego stacji telewizyjnej Fox News. Czy jednak Ron Paul byłby dobrym kandydatem dla interesów Polski? W końcu chce on ograniczyć interwencje zbrojne i udzielanie pomocy przez armię USA. Gdyby suwerenność Polski była zagrożona, to za jego prezydentury prawdopodobnie dostalibyśmy taką samą pomoc, jak od Wielkiej Brytanii i Francji w 1939r. Artur Dziambor: Ron Paul nie jest idealnym kandydatem, ale zdecydowanie najlepszym z tych, którzy funkcjonują w obiegu. Rządy Republikanów w USA są ogólnie dla nas korzystne, a więc gdy dojdzie do wyboru Obama - Romney, oczywiste jest dla nas ciche wspieranie tego drugiego. Suwerenność Polski jest zagrożona cały czas, ale nie przez Rosyjskie czołgi, tylko przez złe decyzje głupich polityków, którzy korzystają ile się da z możliwości, jakie daje im władza, narzucając na obywateli kolejne przykre obowiązki i pozwalając by Unia Europejska narzucała nam prawo. Prawdziwym zagrożeniem są grupy interesów, trzymające władzę, które gdy przyjdzie czas, będą gotowe sprzedać nas wszystkich, byleby im było lepiej. Ja natomiast chciałbym sobie polecieć na weekend do USA. Dziś nie mogę, bo muszę dostać wizę. Ron Paul uważa, że czas zakończyć istnienie systemu wizowego - nie używa ładnych słów by przekazać nam, że o tym pomyśli, a to już różnica.
Rafał Szulborski: Podczas wiosny ludów Kaddafi został obalony. Arabowie uradowani, że ich kraj zacznie przyjmować wzorce zachodnie, zabili swojego przywódcę. Teraz w Libii będzie wolny rynek. Jednak czy opłaca się to w Libii, w której każdy cent zarobiony na ropie był przeznaczony dla Libijczyków? Teraz zamiast zarabiać wszyscy, będą zarabiać nieliczni i to w większości zagraniczni potentaci naftowi. To chyba pokazuje, że całkowity wolny rynek dla jednostki nie jest tak do końca dobry? Artur Dziambor: Jest dobry dla przedsiębiorczych, mających konkretne umiejętności, albo chociaż pracowitych. Zły jest dla tych, którzy czekają aż ktoś im coś da i myślą, że im się coś należy. Będziemy mogli sprawdzić za kilka lat, jak żyje się tam ludziom, po zmianach, o których Pan wspomniał. Ja myślę, że Libijczycy nie zbiednieją, o ile mądrze pokierują zmianami.

Rafał Szulborski: Lepiej żeby nasz rodowity Orlen zarabiał niż amerykański Shell. Biedronka wypompowuje z nas duże zasoby gotówki. Jesteśmy krajem, do którego spływają produkty gorszej klasy. Czemu? Bo nie mamy własnych potentatów w niektórych dziedzinach. Artur Dziambor: No ale nic nie stoi na przeszkodzie, by tacy się pojawili, kwestia wysokości inwestycji. Ja też uważam, że lepiej by było gdyby Biedronka była Polska, no ale nie mogę ograniczać możliwości rozwijania biznesu na terenie Polski obcokrajowcom, tak samo jak oni nie powinni mi ograniczać możliwości rozwoju zawodowego w swoim kraju. Na tym polega wolny rynek, w którym granice państw nie stanowią problemu. Co innego, że przy tej prywatyzacji dochodzi do masy wypaczeń. To już wina samych prywatyzujących, którzy bardzo się postarali by w wielu dziedzinach nie było dobrze. W pewnym momencie może być jak na tym filmiku o Warszawie za 20 lat - w pewnym momencie nie będzie już, czego sprzedać, wtedy różne persony znikną z polityki, bo nie będzie, po co w niej być. Tylko czy chcemy czekać, aż Polski już nie będzie?
Rafał Szulborski: Trzeba jednak zauważyć, że zagraniczne koncerny działają na takich samych zasadach, jak polskie i sobieradzą. Artur Dziambor: Mają więcej pieniędzy, są w stanie zainwestować i wychodzić na minus przez dłuższy czas, jeżeli w perspektywie jest duży zarobek gdy się rozwinie. Mają łatwiej. Ale nie ma co narzekać - trzeba działać i się rozwijać. Coraz częściej będzie dochodziło do tego, że to my nasze interesy będziemy otwierali za granicami.

Rafał Szulborski: Ogólnie musi Pan chyba przyznać, że państwa opiekuńcze sprawdzają się bardzo dobrze w krajach skandynawskich takich jak Szwecja czy Norwegia. Nie uważa Pan, że twardy kapitalizm raczej zaszkodziłby tym państwom? Artur Dziambor: Do czasu... System w państwach opiekuńczych działa, aż w końcu stanie się całkowicie niewypłacalny i wtedy zacznie się nawoływanie do obniżania podatków, czy nawet do podatków celowych. W socjaliźmie nie pytamy się czy padnie, tylko kiedy padnie i jak długo władza jest w stanie ukrywać, że państwo bankrutuje. W Polsce taka mystyfikacja wychodzi politykom doskonale. Jabłko właśnie gnije, jak zgnije i spleśnieje, nawet mistrzowski PR nie będzie w stanie uratować tych, którzy do tego stanu doprowadzili.

Rafał Szulborski: Jedynym na razie przykładem sprawdzania się rządów wolnorynkowych jest Chile. Jednak trzeba zauważyć że bardzo duży wpływ do gospodarki Chilijskiej za rządów Pinocheta stanowiły zyski z kopalni miedzi. Allende znacjonalizował większość kopalni, czym zwiększył znacznie przychód państwa. Po dojściu do władzy Pinochet nie cofnął decyzji o nacjonalizacji całego przemysłu miedziowego w Chile i skupieniu sektora w państwowym gigancie – Codelco. Krótko mówiąc, przez cały okres sprawowania władzy przez Pinocheta, okres, który dla wielu liberałów jest doskonałym dowodem na sukcesy ultra-liberalnych reform, mamy do czynienia z państwem, które posiada pełną, także kapitałową, kontrolę nad najważniejszym sektorem gospodarki, w wielu latach generującym ponad 50% wpływów eksportowych i kilkadziesiąt procent przychodów budżetu! Mimo wzrostu gospodarczego ludziom żyło się raczej gorzej niż za rządów Allende, bo pensje spadały, a oni nie zarabiali nic z państwowych spółek. Wzrost gospodarczy generował głównie popęd i wzrost cenny miedzi. Czy to oznacza, że w ostatnim stuleciu nie ma dowodu na to że system wolnorynkowy gdziekolwiek się sprawdził? 
Artur Dziambor: Są takie dziedziny przemysłu, które powinny zawsze pozostać w rękach państwa, bo sam byt państwa od nich zależy. System wolnorynkowy jest marzeniem, do którego chcemy dążyć, tak jak dla postkomunistów idealnym modelem państwa jest pełen socjalizm. Może nie uda nam się wprowadzić w życie wszystkich proponowanych rozwiązań, ale są takie zmiany, które udałoby się wprowadzić już dziś, przy odrobinie dobrej woli i myślenia przyszłościowego, którym nasze rządy się ani trochę nie wykazują. Rafał Szulborski: Dziękuję za rozmowę.
Artur Dziambor: Dziękuję

Spory o sens Powstania Warszawskiego Kłamstwo o Powstaniu Warszawskim było jednym z fundamentów PRL– o historycznych dyskusjach wokół sierpniowego zrywu mówi Newsweek.pl wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Dariusz Gawin rozmawia Mateusz Wojtalik Dariusz Gawin: Rzeczywiście, spór o decyzję rozgorzał od pierszego momentu. Popierali ją w większości członkowie rządu w Londynie, natomiast nie brakowało publicystów i politykow, którzy byli bardzo kytyczni. Generał Władysław Anders, dowódca walczącego wtedy we włoszech II Korpusu groził nawet, że po powrocie do kraju wytoczy procesy odopowiedzialnym za wybuch powstania. Newsweek: Spór toczył się od samego początku walk? Dariusz Gawin: Tak. Ale takie spory dotyczą każdego wielkiego wydarzenia historycznego. W takich sytuacjach nigdy nie ma jednomyślności. Polemiki były tym ostrzejsze, że ówczesne międzynarodowe położenie Polski było rozpaczliwe.

Newsweek: Która strona miała przewagę w tym konflikcie? Dariusz Gawin: Polityczną i publicystyczną przewagę mieli ci, którzy uważali, że ta decyzja była słuszna. Dla większości polityków i publicystów było oczywiste, że powstanie to ostatnia, rozpaczliwa próba zachowania zagrożonej suwerenności. Wychodzili z założenia, że takie ryzyko było warte podjęcia, że należy bronić suwereności za wszelką cenę. Zdawano sobie jednak sprawę, że cena, którą trzeba było ponieść była bardzo wysoka. Generał Tadeusz Bór Komorowski, dowódca Armii Krajowej, Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych. Podjął decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego.

Newsweek: Jak wyglądała ta dyskusja w kraju? Jaki był stosunek komunistów do powstania w tamtym okresie? Dariusz Gawin: Ich stosunek do powstania był oczywiście bardzo krytyczny. Można wręcz powiedzieć, że komunistyczna ocena powstania była, obok zatajenia prawdy o zbrodni w Katyniu, jednym z kłamstw założycielskich Polski Ludowej. Trzeba pamiętać, że z ich punktu widzenia Polska Ludowa narodziła się 22 lipca 1944 r. tymczasem w dziesięć dni później wybuchło Powstanie Warszawskie. Z jednej strony mieliśmy więc komunistów instalujących swoje struktury w Lublinie pod osłoną Armii Czerwonej, a z drugej milionowe miasto, które wyraźnie opowiedziało się za rządem w Londynie.

Newsweek: W takiej sytuacji komuniści nie mogli oceniać Powstania inaczej... Dariusz Gawin: Rzeczywiście. Trzeba pamiętać, że w Warszawie w sposób jawny funkcjonowały legalne władze Państwa Polskiego, nie tylko wojskowe, ale także cywilne. Warszawa wyraźnie się za nim opowiedziała. Był to sygnał, że społeczeństwo jest niechętne komunistom i z tego punktu widzenia kłamstwo na temat powstania musiało stanowić jeden z podstawowcyh wątków ich propagandy.

Newsweek: Jednak do 1947-1948 r. dyskusja na temat powstania toczyła się w kraju całkiem intensywnie. Dariusz Gawin: Do pewnego momentu można było sporo powiedzieć o Powstaniu. Wiele pisano w Tygodniku Powszechnym czy Tygodniku Warszawskim, który został później zlikwidowany. Symboliczna była dyskusja Marii Dąbrowskiej z Janem Kottem. Dąbrowska, odwołując się do Josepha Conrada, napisała tekst o pojęciu wierności polemizując ze związanym wówczas z komunistami Kottem, który bardzo krytycznie wypowiadał się o powstaniu.

Newsweek: Jak tłumaczono bierność Armii Czerwonej, która nie pomogła powstańcom, mimo że stała po drugiej stronie Wisły? Dariusz Gawin: Dla nowej władzy był to wstydliwy epizod, powszechnie zdawano sobie bowiem sprawę, że była to decyzja czysto polityczna. Tłumacząc ją odwoływano się do argumentu militarnego. Komuniści twierdzili, że ofensywa radziecka została zatrzymana w bitwie pancernej pod Wołominem i dlatego nie można było zdobyć Warszawy z marszu. W rzeczywistości decyzję podjął Stalin, mimo że jego generałowie proponowali mu natychmiastowe kontynuowanie ofensywy.

Newsweek: Odwilż w 1956 r. przyniosła jakieś zmiany w tym zakresie? Dariusz Gawin: Rocznica powstania w 1957 r. były najbardziej uroczyście obchodzoną przed przełomem 1989 r. Powstańców żyło wtedy w Warszawie tysiące, w większości byli jeszcze młodymi ludźmi. Potrafili sami zorganizować obchody, a władze im tego nie zakazały. W PRL ustalił się specyficzny sposób mówienia o powstaniu. Szeregowi powstańcy byli bohaterami, nie wspominano oczywiście, że wielu z nich zginęło po wojnie albo siedziało w komunistycznych więzieniach. Dowódców, którzy poprowadzili ich do walki konsekwentnie przedstawiano w czarnych barwach.

Newsweek: Po 1989 r. wydawało się, że pamięć Powstania będzie troskliwie pielęgnowana. Jednak nie do końca tak było. Skąd ten brak zainteresowania powstańczą tradycja? Dariusz Gawin: Część dawnej opozycji była nastawiona przede wszystkim na dokonanie transformacji społeczno-gospodarczej. Brak większego zainteresowania przeszłością nie wynikał ze złej woli, a z przyjętych priorytetów, atmosfery panującej w latach dziewięćdziesiątych. Odbywały się oczywiście oficjalne obchody, ale nie przykadano do nich szczególnej wagi.

Newsweek: Wzrost zainteresowania tematyką powstnia wiązał się jednak również z nasilenie sporu politycznego wokół jego interpretacji. Dariusz Gawin: Rzeczywiście. Ten wzrost wpisał się w szerszy proces kształtowania pamięci zbiorowej Polaków. Do kanonu tej pamięci wszedł Rok 1920, Armia Krajowa, Państwo Podziemne, a także Powstanie Warszawskie i “Solidarność”. Niezależnie od politycznych sporów o sens decyzji pamięć o Powstaniu jest istotnym składnikiem pamięci Polaków.

Newsweek: Ta pamięć jest jednak często kontestowana. Wielu uważa, że nie należy podkreślać wagi Powstania, które ostatecznie zakończyło się przecież klęską. Dariusz Gawin: Mówienie o klęsce Powstania zakłada, że jego uczestnicy i dowódcy dziali w warunkach normalnej wojny. Tymczasem kluczowy dla zrozumienia sensu powstania jest jego kontekst. Ostatnia wojna nie była “normalną” wojną – to była wojna totalna, prowadzoną na naszych ziemiach przez totalitarne imperia. Polacy doświadczyli dwóch totalitaryzmów i obu przeciwstawiali się od samego początku. W walce z totalitaryzmami polityki nie prowadzi się ją normalnie. W takich warunkach polityka często sprowadza się do obrony najbardziej podstwawowych wartości jak godność czy prawo do wolności. W obronie tych wartości Polacy walczyli i w ich obronie wybuchło powstanie warszawskie.

Newsweek: Jednak za obronę tych wartości trzeba było ponieść ogromną cenę. Dariusz Gawin: Krytykom powstania można przytoczyć przykład Budapesztu z początku 1945 roku. Niemcy zmienili go w twierdzę, wiele tygodni bronili przed Armią Czerwoną i miasto zostało zniszczone w bardzo znacznym stopniu, zginęły dziesiątki tysięcy cywilów, dziesiątki tysięcy kobiet zostało zgwałconych. Los tego miasta jest dla nas przykładem tego co mogło stać się z Warszawą gdyby nie doszło do wybuchu Powstania. Bo przecież Niemcy nie oddaliby jej bez walki. Stolica tak czy inaczej była skazana na tragiczny los.

Newsweek: Czy, Pana zdaniem, pamięć o powstaniu będzie miała znaczenie dla następnych pokoleń Polaków? Dariusz Gawin: Pamięć o powstaniu jest żywa, zwłaszcza w młodym pokoleniu. Moim zdaniem świadczy to o tym, że będzie ona funkcjonowała także w przyszłości. Za tą pamięcią stoją autentyczne emocje ludzi, przekonanie, że niesie ona z sobą istotne dla nich wartości. Nie chodzi tylko o pamięć samego historycznego wydarzenia, które stopniowo odsuwa się w przeszłość. Najistotniejsze są wartości, które to wydarzenie symbolizuje, a najważniejszą z nich jest wolność. Jako Polacy nie potrzebujemy współczucia dla naszych cierpień albo podziwu dla naszego bohaterstwa ze strony innych narodów. Oczekujemy respektu wobec naszej historii. A powstanie to klucz do jej zrozumienia.

* Dariusz Gawin, zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego, adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN

Pan dyrektor Dariusz Gawin – czyli kłamstwo stosowane. Przeczytałem Jego wywiad dla Newsweek.pl - i trochę mną trzepnęło. Na wszelki wypadek posurfowałem, by dowiedzieć się czegoś o Autorze. V-Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego pisał pracę z angielskiej myśli konserwatywnej (m.in. p.Rogera Scrutona), ale uczestniczył w pracach „Invisible College” - założonego za pieniądze i z inicjatywy p. Jerzego Schwartza (ps. „Sosos”) pod kierunkiem śp. Bronisława Geremka. Wśród Jego tutorów ¾ to tuzy od lewicowego wywracania kota ogonem do przodu – więc odetchnąłem: człowiek po prostu trafił w towarzystwo przebiegłych cwaniaków, przekupujących zdolnych ludzi mirażami studiów na „renomowanych” ośrodkach zagranicznych. Pomyślałem, że pewno z tego wyjdzie – ale nabrałem wątpliwości, gdy dowiedziałem się, że jest redaktorem „Teologii politycznej” - pisma podobno konserwatywno-liberalnego – wszelako tak redagowanego, że prosty magister filozofii nie może z tego bełkotu nic zrozumieć. Tak właśnie marnujemy zdolnych ludzi: zamiast konstruować rakiety na księżyc zajmują się kunsztownym zestawianiem bełkotliwych fraz w niezrozumiałe zdania. W normalnym kraju poszliby do jakiejś uczciwej roboty – tu, niestety, są dofinansowywani – więc bredzą dalej. W poczuciu, że coś mówią. Że wnoszą wkład. Szkoda mi tych ludzi.

Wróćmy do rzeczy: co poruszyło mnie w wywiadzie p. Dawina? Otóż p. Gawin – uczciwie wspominając, że wielu ludzi, że śp. gen. Władysławem Andersem na czele, uważali ludzi, którzy podjęli decyzję o Powstaniu za zbrodniarzy – w gruncie rzeczy tych zbrodniarzy usprawiedliwia. Na ogół bełkocząc patriot-mową. Ale nie tylko. P. Gawin pisze np. coś, co jest zrozumiałe: „Krytykom powstania można przytoczyć przykład Budapesztu z początku 1945 roku. Niemcy zmienili go w twierdzę, wiele tygodni bronili przed Armią Czerwoną i miasto zostało zniszczone w bardzo znacznym stopniu, zginęły dziesiątki tysięcy cywilów, dziesiątki tysięcy kobiet zostało zgwałconych. Los tego miasta jest dla nas przykładem tego co mogło stać się z Warszawą gdyby nie doszło do wybuchu Powstania. Bo przecież Niemcy nie oddaliby jej bez walki. Stolica tak czy inaczej była skazana na tragiczny los”. Jednak przed tym ma rytualne pretensje do śp. Józefa W.Djugashviliego – i używa banalnego argumentu: „ Komuniści twierdzili, że ofensywa radziecka została zatrzymana w bitwie pancernej pod Wołominem i dlatego nie można było zdobyć Warszawy z marszu. W rzeczywistości decyzję podjął Stalin, mimo że jego generałowie proponowali mu natychmiastowe kontynuowanie ofensywy.” Być może p. Gawin ma jakieś informacje o zamiarach sowieckich generałów - zamiarach, o których inni nie słyszeli – jednak nie rozumiem, jak można chcieć by Sowieci zdobyli Warszawę – jeśli miałby ją wtedy czekać los Budapesztu??? W rzeczywistości to wszystko bzdura. Sowieci nie mieli najmniejszego zamiaru atakować Warszawy, gdzie o 200 m od Wisły jest wysoka skarpa, z której do atakujących można strzelać, jak do kaczek. Chcieli postąpić identycznie, jak to zrobili w Krakowie: obejść miasto skrzydłami, przeprawiając się w Modlinie i k. Magnuszewa (gdzie nawet zdobyli przyczółek). Co chyba jest dowodem tej tezy? Na szczęście w Krakowie (i w żadnym innym mieście) nie było takich narwańców, jak w Warszawie, nikt powstania nie robił – i dzięki temu Wawel, Sukiennice, Rynek, Barbakan i parędziesiąt tysięcy budynków stoi do tej pory. A w ogóle porównanie do Budapesztu jest bezczelna imputacją. Przecież – w odróżnieniu od okupowanej Warszawy, na którą szły sojusznicze wojska berlingowców – Budapeszt był stolicą Królestwa Węgier, sojusznika III Rzeszy. W dodatku po obaleniu śp. Regenta, adm. Mikołaja Horthyego, władzę na Węgrzech sprawowali „strzało-krzyżowcy”, („Nyilaskeresztesek” - taki dzisiejszy „Jobbik”, mniej-więcej) będący jawnymi marionetkami hitlerowców (proszę zobaczyć ich flagę)!! Więc palili, rabowali i gwałcili – jak to u nich w zwyczaju. Nie wierzę, że p. Gawin o tym wszystkim nie wiedział. Wiedział. Tylko zastosował metodę śp. prof.Bronisława Drogiego. Gadać kłamstwa z pozycji AŁTORYTETU – ludzie uwierzą we wszystko, co pokazane - bo ludzie dziś nie myślą krytycznie. Tak się ICH pewno kształci w tym „Niewidzialnym Kolegium” JKM

Rząd ma problem z euro Niemcy poszukują nowych krajów chętnych do przyjęcia wspólnej waluty, żeby podzielić się z nimi gigantycznym zadłużeniem eurostrefy. Polska, z punktu widzenia Berlina, doskonale nadaje się do tej roli, ale rząd się ociąga, bo wie, że euro napotka społeczny sprzeciw. I nie jest pewien, czy eurostrefa się utrzyma.

- Polska chce jak najszybciej przystąpić do unii monetarnej, ale najpierw musi uporać się z problemami strukturalnymi, które uwidoczniły się w kryzysie - oznajmił minister finansów Jacek Rostowski podczas konferencji z wicekanclerzem Niemiec Philippem Roeslerem. Dodał także, że przed Polską jest wiele do zrobienia.

- Jesteśmy absolutnie zdeterminowani, aby zlikwidować w tym roku nadmierny deficyt i wyjść z unijnej procedury nadmiernego deficytu, ale tempo spadku może być wolniejsze, niż planowano, w zależności od sytuacji w Europie - zapowiedział szef resortu finansów. W najnowszym zaktualizowanym programie konwergencji rząd zadeklarował, że w tym roku zejdzie z deficytem finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, w przyszłym roku obniży deficyt do 2,2 proc., w roku 2014 do 1,6 proc., tak aby w roku 2015 deficyt znalazł się na poziomie 0,9 proc. PKB. W sprawie przyjęcia euro również zabrał głos prezydent Bronisław Komorowski.

- Polska powinna posiadać gotowość wejścia do strefy euro jak najszybciej, ale decyzję pozytywną podejmiemy wtedy, gdy uznamy, że będzie to sprzyjało rozwojowi Polski - powiedział. Za nieprawdziwą uznał tezę, że pozostanie poza strefą euro oznacza marginalizację, przypominając, że także Wielka Brytania nie należy do eurostrefy. Prezydent zwrócił uwagę, że strefa euro jest obecnie "źródłem kłopotów Unii Europejskiej", podczas gdy Polska jest "źródłem sukcesów gospodarczych i innych".

- Wchodzić do niezdrowego organizmu jest zawsze ogromnym ryzykiem - podkreślił. Strefa euro, jak ocenił, prawdopodobnie stanie się ośrodkiem pogłębionej integracji europejskiej, o ile sama się uzdrowi.

- Polska powinna być przygotowana do euro, ale to po stronie polskiej jest wybranie momentu, kiedy uznamy, że będzie nam to służyło w wymiarze ekonomicznym, a nie psuło szyki - zaznaczył Komorowski. Polska, w jego ocenie, powinna nadal wspierać wszystkie procesy naprawcze w ramach strefy euro, ponieważ to leży w jej doraźnym i strategicznym interesie.

Dzielenie kasy i długów Niemcy naciskają na Polskę, aby przystąpiła do strefy euro już w 2015 roku - twierdzi brytyjski dziennik "The Economist". Premier Donald Tusk, według gazety, kluczy w tej sprawie, powtarzając, że "Polska przyjmie euro, gdy warunki będą odpowiednie". Tymczasem, w ocenie "The Economist" - działania podejmowane na rzecz uratowania strefy euro doprowadzą prędzej czy później do jej ściślejszej integracji. Rząd w Warszawie obawia się, że jeśli powstanie Unia dwóch prędkości, Polska może na tym stracić. Przede wszystkim osłabną polskie wpływy w Brukseli. Stanie się to akurat w momencie negocjacji nad nowym siedmioletnim budżetem UE na lata 2014-2020 - twierdzi gazeta. I przypomina w tym kontekście, że Niemcy, Wielka Brytania i Holandia są przeciwne zwiększeniu wydatków budżetowych ponad dotychczasowy poziom, zaś Francja domaga się cięć wydatków na unijne polityki, z wyjątkiem polityki rolnej.

- Polska ma przyobiecane w przyszłym budżecie 67 mld euro na fundusze strukturalne. Może się okazać, o ile "The Economist" zna kulisy negocjacji, że jeśli w kwestii euro rząd nie będzie spolegliwy, mogą nam tę kwotę znacząco zredukować pod byle pretekstem związanym z kryzysem - wyjaśnia kulisy politycznego "szantażu" dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.

- I odwrotnie, jeśli zobowiążemy się do popełnienia eurosamobójstwa w nieodległym terminie, to naszym niemieckim partnerom nie nastręczy wielkich trudności ułatwienie nam spełnienia kryteriów, jak i pozostawienie funduszy do dyspozycji - dodaje. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Berlin pilnie poszukuje kolejnych krajów, z którymi mógłby się podzielić odpowiedzialnością za długi strefy euro, a potem je skolonizować. Polska z rozwijającą się gospodarką i zasobnym sektorem bankowym doskonale nadaje się do tej roli. Ofiarą tej polityki padła już niewielka Słowacja, która przystąpiła do euro w momencie wybuchu kryzysu, i dziś partycypuje w jego kosztach. Nie dalej jak dwa tygodnie temu agencje ratingowe obniżyły temu państwu wiarygodność kredytową. W wypadku Polski w grę wchodzą dodatkowo resentymenty historyczne. Wszak jedną trzecią polskiego terytorium stanowią tereny powiązane przed wojną z niemiecką gospodarką.

Rośnie sprzeciw Według "The Economist", premier Tusk będzie zabiegał o wspólne stanowisko krajów spoza eurostrefy, aby nie dopuścić do zmarginalizowania Polski. "Polska ma dobre gospodarcze powody, aby powstrzymać się od wejścia do strefy euro tak długo jak się da. Płynny kurs waluty jest atutem w obecnym kryzysie" - kwituje gazeta. Polscy obywatele, przyjmując w referendum (w 2003 r.) traktat akcesyjny, nie zdawali sobie sprawy, że zobowiązują się tym samym do przyjęcia wspólnej europejskiej waluty. Termin przyjęcia euro nie został w traktacie wyznaczony. Mamy to uczynić, gdy spełnione zostaną określone warunki finansowe - deficyt nieprzekraczający 3 proc. PKB, dług na poziomie poniżej 60 proc., stabilny kurs walutowy oraz poziom inflacji zbliżony do średniej w strefie euro. Surowsze warunki dyscypliny budżetowej oraz kary za jej nieprzestrzeganie przewiduje pakt fiskalny, narzucony krajom strefy euro przez Niemcy, jednak zdaniem MSZ Polska nie zobowiązała się do przyjęcia paktu fiskalnego. Kryzys eurostrefy poważnie osłabił poparcie dla euro w Polsce. O ile w 2010 r. tylko niemal 40 proc. Polaków uważało, że wprowadzenie euro będzie niekorzystne dla Polski, o tyle obecnie odsetek ten wzrósł do 58 proc. - wynika z sondaży TNS OBOB z 2010 r. i TNS Polska z bieżącego roku. Z 54 do 71 wzrósł także odsetek osób, które obawiają się, że euro niekorzystnie wpłynie na ich budżety domowe. Z kolei udział procentowy osób oczekujących korzyści z przyjęcia euro spadł w tym samym czasie z 24 do 12 procent. Małgorzata Goss

Zabawa w „dobrych” i złych” komunistów Od komunistycznej propagandy do postkomunistycznego pijaru W latach 1944-1990 przez partię komunistyczną w Polsce Ludowej przewinęło się około 7 milionów członków. Oczywiście, nie wszyscy z nich byli komunistami, czyli świadomymi wyznawcami ideologii „walki klas”, która według wszelkich normalnych kryteriów była zbrodnicza. Należy pamiętać, że była to ideologia bliźniacza do nazistowskiej „walki ras”, kultywowanej głównie w hitlerowskich Niemczech, (ale nie tylko). Jednak w odróżnieniu od niej, nie jest w świecie ścigana, a szkoda, bo skala jej ofiar była wielokrotnie większa.

PPR – Partia Podstępnych Pasożytów Partia komunistyczna w swej masie składała się z „aparatu”, czyli funkcjonariuszy wszystkich szczebli – od najniższych aż po Biuro Polityczne. Aparatczycy byli opłacani ze środków państwowych – tak, państwowych, a nie partyjnych – albowiem partia była zbiorowym pasożytem żerującym przez 45 lat na organizmie społecznym, który niemiłosiernie doiła, nie troszcząc się zbytnio o los i warunki poddanych, czyli de facto nowoczesnych niewolników. Masy członkowskie były tylko tłem dla aparatczyków, ich zasłoną dymną, w których imieniu (i na ich konto) podejmowano wszelkie decyzje. W dodatku bardzo wielu szeregowych członków wciągano w szeregi swoistym „przymusem”, kusząc ich awansami, odznaczeniami, przydziałami, talonami. Ich ideologia nie interesowała, prawdę mówiąc, nie rozumieli jej, ale wystarczało, aby posłusznie słuchali wielogodzinnych „kazań” na okolicznościowych spędach i w odpowiednich momentach bili brawo. „Spontanicznie”, ma się rozumieć. Swoistą cechą minionego ustroju był „centralizm demokratyczny”, w którym wszelkie ciała wybierano odgórnie i przekazywano ich składy do łaskawego oddolnego „wybrania”. Sprawdzony i skuteczny wzór narzucili im Sowieci. Strach przed „bijącym sercem partii”, czyli wszechwładną w okresie stalinowskim bezpieką (a później niewiele mniej groźną esbecją) powodował, że łatwo było kierować wszelkimi odruchami, jak na przykład „dobrowolnymi” czynami partyjnymi, uczestnictwem w pochodach 1-majowych, posłuszeństwem ocierającym się o służalczość itp. Partia komunistyczna w Polsce, od samego początku, (gdy nazywała się jeszcze PPR), była zgrają podstępnych, pozbawionych wszelkich skrupułów pasożytów żerujących na umęczonym wojną i okupacją społeczeństwie.

Czyny i odpowiedzialność, czyli jak źli stają się „dobrymi” O ile trudno mówić o zbiorowej odpowiedzialności szeregowych członków partii za minione 45-lecie (lub jego część), to sprawa z odpowiedzialnością etatowych funkcjonariuszy wszystkich szczebli jest całkowicie jasna. Byli i są oni winni temu wszystkiemu, co działo się z Polską w latach 1944-1989 i odpowiadają za negatywne skutki, których konsekwencje ciągną się do dziś. Zresztą, za tamto prawie półwiecze płacić będą jeszcze następne pokolenia. Po 1989 roku byłoby czymś naturalnym, gdyby doszło do uczciwej politycznej, materialnej i prawnej dekomunizacji. W końcu ludzie spadali ze schodów nie sami, lecz byli z nich spychani; okradały nas nie krasnoludki, ale decyzje o grabieży, jej formach i zakresie podejmowały instancje partyjne; prawo komunistyczne, jakie pozostawiono nam w stanie prawie nienaruszonym po 1989 roku, pozwalało przecież skazywać zbrodniarzy i złodziei bez żadnych szczególnych wygibasów. A jednak, nic się nie stało. Dlaczego? To na dłuższą opowieść, tu skupmy się na zjawisku umiejętnie sączonej propagandy (dziś „nowocześnie” pijarem zwanej), że tak naprawdę komunizmu w Polsce nigdy nie było, zatem nie mogło też być i komunistów. Aleksander Kwaśniewski, b. minister komunistycznego rządu, zastrzegał się publicznie, że on nigdy nie spotkał w Polsce żadnego komunisty. Józef Oleksy, b. sekretarz KW PZPR w Białej Podlaskiej, opowiadał z cynicznym uśmieszkiem, że jego rola sprowadzała się do przekładania jakichś papierków na biurku. Podobnie inni towarzysze, którzy nagle zapadli na nieuleczalną amnezję. Ale mamy też takich, którzy z całkowitą swobodą wypowiadają się w mediach o „prawach człowieka”, „tolerancji”, „państwie prawa” itp., jakby zapomnieli, kiedy i dlaczego tego w Polsce nie było. Przykładem może być osobnik, słusznie zwany „tęczowym Rysiem”. I coraz więcej jest takich, którzy obłudnie przekonują, jakoby „walczyli” o zmiany 1989 roku. Ostatnio wprost mówił o tym Włodzimierz Cimoszewicz, b. członek PZPR, syn pułkownika Informacji Wojskowej… Szczególnym zabiegiem socjotechnicznym i psycholingwistycznym jest rozróżnianie „dobrych” i „złych” komunistów. Tych drugich jest znacznie mniej i w dodatku… coraz mniej. Pamiętam pogrzeb choćby tow. Józefa Cyrankiewicza (tego, który w Poznaniu w 1956 roku ręce chciał ucinać! – za to, że podnosiły się na „władzę ludową”) czy tow. Mieczysława F. Rakowskiego, coraz częściej obdarzanego mylącym przymiotnikiem „liberał” (liberalny komunista to taki sam absurd, jak liberalny nazista, a chodzi przecież tylko o ilościowe różnice w czynieniu zła, to przecież żadna nowa jakość). Wylewano nad ich trumnami krokodyle łzy, jakby to były ikony postępu i wszelkiej dobroci. Dziś najbardziej znani „dobrzy” komuniści to gen. Wojciech Jaruzelski i gen. Czesław Kiszczak. Pewna osoba publiczna, głosem swego medium wyniosła ich nawet do poziomu „ludzi honoru”, czyli wywyższeni zostali ponad ludzi normalnych, przede wszystkim ponad antykomunistów. Co więcej, ci ostatni określeni zostali mianem „zoologicznych”, czyli zwierzęcych! Ot, po prostu ludzkie bydło, mówiąc językiem talmudycznym, a z takimi się przecież nie dyskutuje.

Gomułka: „dobry” czy zły”? Do miana „dobrych” komunistów zaliczany jest w nawet naukowych propagitkach i na różnych forach internetowych tow. Władysław Gomułka, „Pierwszy Sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Taki miał bizantyjsko brzmiący tytuł (do 1948 r. nieco krótszy, bo była tzw. Polska Partia Robotnicza). Gomułka jest dobrym przykładem, aby pokazać, jak funkcjonowali towarzysze z górnej półki, albowiem uchodzi on po dziś dzień za komunistę ascetycznego, oszczędnego, a przez to nieco bliższego klasie robotniczej, którą jakoby miał reprezentować i w której imieniu sprawował despotyczną władzę. Tow. Gomułka nigdy nie był samodzielnym „właścicielem” Polski Ludowej. Stał za nim sam Józef Stalin, a po 1956 r., gdy powrócił na komunistyczny tron, kolejni władcy Kremla. Był przede wszystkim Sowietem z krwi i kości. Tak, Sowietem. Już przed II w. św. jako dorosły „towarzysz” odbył stosowne szkolenie w Moskwie, w „Międzynarodowej Szkole Leninowskiej Międzynarodówki Komunistycznej”, która była kuźnią kadr dla internacjonalistycznych, najbardziej zaufanych agentów. Otrzymał tam pseudonim „Kowalski” i już na zawsze trafił do centralnej kartoteki NKWD. Po wybuchu II w. św. Gomułka znalazł się w „sowieckim” Lwowie, ciesząc się, że nareszcie mieszka w upragnionym raju na ziemi. Gdy inni Polacy szli do sowieckich więzień i wyjeżdżali na Sybir, Gomułka wraz z żoną (Liwą Szoken – później znaną jako Zofia Gomułkowa) otrzymał ciepłą posadkę i ochoczo przyjął obywatelstwo kraju, który wspólnie z III Rzeszą Niemiecką najechał na Polskę, aby zniszczyć ją raz na zawsze. W czasie okupacji, pełniąc najwyższe partyjne funkcje (jako przywódca konspiracyjnej PPR), utrzymywał się na przyzwoitym poziomie materialnym. Nie były to jednak fundusze partyjne – sam po wojnie przyznał, że jego partia, z najwyższym kierownictwem włącznie, żyła po prostu z… napadów rabunkowych, zwanych po partyjnemu „eksami”. Z rozbrajającą, godną pospolitego gangstera szczerością przyznał, że funkcjonariusze partyjni i pracownicy aparatu GL musieli przecież z czegoś żyć. Liwa Szoken (Zofia Gomułkowa) nie siedziała bezczynnie przy mężu, bowiem konspirowała, ale w sposób bardzo specyficzny. Ujawnił to po wojnie inny funkcjonariusz partyjny, Jan Wesołowski. Relacjonując jej rolę w redagowaniu organu PPR „Głos Warszawy”, wspominał: „Odbywało się to mówiąc nawiasem w dosyć śmiesznych warunkach, bośmy się umawiali w takim przyzwoitym i uczęszczanym ustępie na ul. Foksal, gdzie niby szelest papierków był uzasadniony i podawaliśmy sobie przez przegródkę pomiędzy tymi komórkami, czy ja Zofii gotowe rzeczy, które były jej potrzebne, czy też ona mnie materiały”. Jeszcze bardziej uzasadnione byłoby używanie zużytego papieru toaletowego oraz stosowanie „zasłony dymnej i hukowej” w postaci pepeerowskich bąków.

Terror i eksterminacja Najważniejsze jest to, że „za pierwszego Gomułki” (1944-1948) zginęło wielokrotnie więcej ludzi (zamordowanych w więzieniach, aresztach, obławach, pacyfikacjach) niż za panowania wszystkich jego następców, aż do 1989 r. I to on rozpoczął masowo wsadzać do więzień nie tylko czynnych „wrogów ustroju”, ale też podejrzanych i nieprawomyślnych. Wtedy istniało na polskich ziemiach prawie 200 obozów koncentracyjnych i obozów pracy, w których warunki były zbliżone do tych, jakie panowały w obozach niemieckich. Pełnię władzy miało NKWD. Sfałszowano referendum w 1946 r. oraz „wybory” w 1947 r., legalizując w ten sposób przed zakłamanym Zachodem sowiecką okupację. Rozbudowano wszechwładną bezpiekę. Gomułka był człowiekiem bezwzględnym, okrutnym i mściwym. Skłonny był też stosować drastyczne metody ludobójstwa, o czym świadczy incydent na tzw. majowym Plenum KC PPR w 1945 r., gdy płk Stefan Kilanowicz vel Grzegorz Korczyński (wówczas szef WUBP w Gdańsku) zgłosił postulat budowy krematoriów do palenia „Niemców” (a Niemcem mógł wówczas zostać każdy, kto miał czarne spodnie, buty, „obco” brzmiące nazwisko itd.). Gomułka się na to oburzył, ale tylko dlatego, że uznał to za gestapowskie metody. Czyli, gdyby nie wojenna przeszłość, krematoria nie byłyby takie złe i można byłoby wrogów klasowych po prostu spalić? Korczyński – mimo takich pomysłów – nie stracił swej pozycji. Przeciwnie, awansował do centrali MBP i otrzymał stopień generała! Tak oto „dobry” komunista promował komunistę jeszcze „lepszego”.

Św. Franciszek nie był dla nich wzorem Legendy krążą o rzekomym „ubóstwie” pierwszych komunistów oraz o tym, że dopiero w epoce tow. Edwarda Gierka nastąpiło pewne rozpasanie i zachłyśnięcie się materializmem (ale nie dialektycznym). Są to legendy całkowicie nieprawdziwe. Wprawdzie w epoce, gdy koniak był napojem klasy robotniczej (pitym wyłącznie ustami jego przywódców), życie w zbytku i ostentacyjne epatowanie bogactwem przez komunistycznych przywódców nie było dobrze widziane, to jednak towarzysze nie żałowali sobie, czerpiąc z dostatniego życia pełnymi garściami, podczas gdy „lud pracujący miast i wsi” nie miał wyjścia i musiał zaciskać pasa, straszony krwiożerczymi kapitalistami, którzy chcą napaść i obedrzeć ich z resztek dobytku. Mieli do dyspozycji nawet zakamuflowane domy publiczne i „pomoce domowe”, na etatach poszczególnych ministerstw, które zaspokajały popędy spracowanych funkcjonariuszy. Trzeba przyznać, że sowieccy mocodawcy dbali o zaspokajanie potrzeb Gomułki i jego otoczenia. Ówcześni właściciele Polski Ludowej wakacje spędzali w Liwadii na Krymie, w ośrodkach zastrzeżonych wyłącznie dla najwyższej nomenklatury kremlowskiej. I tak np. w 1946 r. Gomułka wraz z Liwą Szoken zakwaterowani zostali w „Pawilonie Gościnnym”, wmieszkaniu ośmiopokojowym! Było ono odpowiednio wyposażone w meble i dywany najwyższej jakości. Żywność sprowadzana była z Moskwy, poddawano ją badaniom laboratoryjnym. Cała obsługa i kadra kucharska składała się z etatowych pracowników NKWD. Wycieczki poza niedostępny dla zwykłych śmiertelników obiekt konwojowane były przez uzbrojoną po zęby ochronę NKWD (w tym motocyklistów), aby im włos z głowy nie spadł nawet przypadkiem. Walki wewnętrzne w PPR w 1948 r. spowodowały, że agent sowiecki Bolesław Bierut odsunął na boczny tor agenta sowieckiego Władysława Gomułkę. Oczywiście, za zgodą Moskwy. Były to rutynowe zagrania. Stalin, jako władca z krwi i kości, stosował metodę: dziel i rządź. Panuje niesłuszne przekonanie, że Gomułka trafił do prawdziwego więzienia, może nawet był męczony i torturowany za to, że był „polskim” komunistą. Wprawdzie jego wizja Polski Ludowej była nieco inna niż na przykład Bieruta, ale istoty rzeczy to nie zmienia. Jednak odsunięcie go od władzy spowodowało, że uzyskał status prawie męczennika i tego, który chciał dobrze, w każdym razie lepiej niż inni. Z taką opinią powrócił do władzy w październiku 1956 r., gdy władza się nieco zachwiała i potrzebowała nieco „świeżej” krwi. A jak było naprawdę? Gomułka, jako były gensek (sekretarz generalny kompartii, partii komunistycznej), przebywał w odosobnieniu od sierpnia 1951 r. do grudnia 1954 r., czyli zaledwie 4,5 roku, a nie cały czas 1948-1956. Nie było to jednak typowe więzienie stalinowskie, jakich w Polsce było wówczas pełno. Gomułka przebywał w Miedzeszynie, pod nadzorem MBP, w luksusowych (jak na odosobnienie, sam nazywał to „izolacją”) warunkach, mając do dyspozycji kilkunastometrowy pokój oraz specjalne, wyszukane pożywienie. Zobaczmy, jakie miał menu: „płatki owsiane, jajka”; „bułka z masłem i serem białym”; „bułka z masłem i szynką, herbata”; „rosół z lanymi kluskami, ryż z masłem, cielęcina, herbata z cytryną”. Jednak gdy raz nie otrzymał delikatnej bułki paryskiej, a w zamian chleb z kantyny oficerskiej MBP, to jeść go nie chciał, a obsługę wyzwał od szubrawców. Do dyspozycji miał oczywiście sztab lekarzy, nieograniczone spacery, lektury (te nie były nieograniczone, trzymano się linii partii), kąpiele i dowolne zmiany bielizny. W tym samym czasie więźniowie polityczni jedli brukiew, śmierdzące dorsze, kwaśny, niedopieczony „chleb” zawierający wszelkie odpadki i rujnujący zdrowie. W celach o powierzchni pokoju mieszkalnego Gomułki latami przebywało po kilkanaście osób! Badania lekarskie były rzadkie i pobieżne, chorzy nie mieli prawa do właściwych lekarstw, albowiem, jak im mówiono, „przyjechaliście tu na wyzdychanie!”. I faktycznie, śmiertelność była straszliwa, ale kto się tym przejmował? W miarę umacniania się jedynie słusznego ustroju, eliminacji faktycznych i potencjalnych przeciwników, komuniści w Polsce obrastali w piórka, korzystając z uroków życia. Nie było żadnej „żelaznej kurtyny” – oni i ich dzieci jeździli za zachodnią granicę (w tym do krytykowanej Ameryki), dostawali „przydział” dewiz po kursie niższym niż śmieszny, z czasem zaczęli wysyłać potomstwo na studia i stypendia do najbogatszych krajów. I oczywiście gromadzili pospiesznie dobra materialne, zatracając początkowy wstyd i pozorną skromność. Dziś nowa kadra, z „ostatniego” pokolenia władców Polski Ludowej nie narzeka na swój los, opływając we wszelkie dostatki. Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz czy Leszek Miller to milionerzy, którzy ciężką „pracą” w partii i dla partii osiągnęli status materialny nieprzystępny dla ich dawnych poddanych. Są na pierwszej linii frontu walki „o postęp i tolerancję”, zupełnie tak samo, jak ich poprzednicy: Gomułka i Bierut, Berman i Światło, Fejgin i Różański. Im nie są straszne głodowe emerytury, które mają być płacone z łaski po 67 roku życia. Mając odpowiednie zaplecze medialne i bezpieczeństwo zapewnione ze strony „państwa prawa” (które sami dla siebie stworzyli, przy pomocy „pożytecznych idiotów”, którzy przeforsowali „grubą kreskę”), szydzą z nas na co dzień, prowadząc nas rzekomo do Jewropy.Leszek Żebrowski

Żydowski morderca sądowy Stefan Michnik: Czułem zadowolenie, wydając wyroki na wrogów. Stefan Michnik jest ostatnim żyjącym stalinowskim sędzią wojskowym wymienionym w słynnym już Raporcie Komisji Mazura, powołanej w 1956 r. do zbadania odpowiedzialności pracowników Głównego Zarządu Informacji, Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Najwyższego Sądu Wojskowego za łamanie prawa w okresie stalinowskim. "Prawnicze" dokonania 27-letniego kapitana, w ocenie komisji, stanowiły podstawę do wyciągnięcia wobec niego konsekwencji służbowych. Po ponad 50 latach Stefan Michnik może stanąć przed polskim sądem, odpowiadając za wszystkie swoje czyny, nie tylko te z dalece niepełnego Raportu Komisji Mazura. Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie podjął decyzję o jego aresztowaniu, co umożliwi wszczęcie starań o ekstradycję sędziego do Polski. Ewentualna, choć mało prawdopodobna, zgoda władz szwedzkich na wydanie go polskim organom ścigania doprowadzić może do procesu i skazania sędziego za jego osobisty udział w procesach politycznych lat 50., w tym także za orzekanie wyroków śmierci, których skutkiem było zabijanie niewinnych ludzi. Zapewne - podobnie jak w każdym poprzednim przypadku, gdy podejmowano starania o postawienie w stan oskarżenia któregoś z prawników komunistycznych - rozpęta się wokół tej kwestii ożywiona dyskusja. Głosy zwolenników osądzenia sędziów i prokuratorów stalinowskich wypowiadane w imię wierności dla elementarnych zasad sprawiedliwości zostaną zagłuszone prawdopodobnie i tym razem przez - z pozoru neutralny i spontaniczny - szum medialny. Jego celem jest przekonanie społeczeństwa o bezzasadności ścigania sędziwych już dziś ludzi orzekających wyroki zgodnie z ówczesnym prawem. Nie zabraknie też prób przekonywania, że rozliczanie osób winnych popełnienia przestępstw w systemie komunistycznym jest de facto działaniem politycznym, mającym odwrócić uwagę Polaków od problemów dnia codziennego. W nurt dyskusji włączają się czasem sami oficerowie komunistycznego wymiaru sprawiedliwości, usiłujący przekonać wszystkich do wiary w antysemickie pobudki podejmowanych wobec nich działań ekstradycyjnych. W przypadku Stefana Michnika twierdzi się nawet, że rzeczywistym powodem jego problemów z polskim wymiarem sprawiedliwości jest polityczna walka ze znanym organem prasowym jego przyrodniego brata. W tle publicznej dyskusji rozgrywają się spory prawne o legalność Polski Ludowej i stanowionego w niej zbrodniczego prawa, o instytucji niezawisłości sędziowskiej, w końcu o stanie zdrowia oskarżonego i możliwościach zapewnienia mu właściwej opieki medycznej na czas śledztwa i procesu.
Pod pseudonimem "Kazimierczak" Sam Michnik mieszka tymczasem pod Uppsalą w Szwecji. Urodził się w 1929 r. w Drohobyczu. Jego ojczym Ozjasz Szechter był aktywnym działaczem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po wojnie został kierownikiem Wydziału Prasowego Centralnej Rady Związków Zawodowych i zastępcą redaktora naczelnego "Głosu Pracy". Matka - Helena Michnik - uczyła kadetów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pisała stalinowskie podręczniki do historii. Przesiąknięty ideą komunistyczną Stefan bardzo wcześnie włączył się w działalność polityczną. W 1947 r. wstąpił do PPR, a rok później był już sekretarzem koła Związku Młodzieży Polskiej w elektrowni warszawskiej. Rekomendowany przez partię 28 sierpnia 1949 r. wstąpił ochotniczo do Oficerskiej Szkoły Prawniczej w Jeleniej Górze kształcącej nowe kadry, mające zastąpić prawników wykształconych przed wojną i pracujących w wymiarze sprawiedliwości II RP. Należał do najlepszych studentów. W charakterystykach służbowych podkreślano jego pilność w nauce przedmiotów kierunkowych i ideologiczne przywiązanie do "władzy ludowej", wyrażane w aktywnej pracy członka egzekutywy Oddziałowej Organizacji Partyjnej PZPR. W trakcie nauki nawiązał kontakt z Informacją Wojskową. 13 marca 1950 r. przed werbującym go oficerem przyjął pseudonim "Kazimierczak", a na osobiście sporządzonym zobowiązaniu do współpracy napisał: "Ja, Stefan Michnik (.) zobowiązuję się do współpracy z Organami Informacji Odrodzonego Wojska Polskiego, mając na celu wykrycie szpiegów, sabotażystów, dywersantów i wszelkiego rodzaju innego wrogiego elementu działającego na szkodę Wojska Polskiego i ustroju Polski Ludowej". Odtąd zasłyszane i zapisane przez "Kazimierczaka" wypowiedzi i zachowania innych podchorążych szkoły były znane Informacji Wojskowej. Zasługi informatora były początkowo wynagradzane tylko finansowo. Szybko uznano jednak, że jego zdolności w zakresie pracy agenturalnej są daleko większe. Jeszcze w tym samym roku "Kazimierczak" awansowany został z informatora na rezydenta. Po 18-miesięcznej nauce w Oficerskiej Szkole Prawniczej Stefana Michnika wyznaczono na stanowisko asesora w największym i orzekającym największą liczbę kar śmierci - Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie. Sądził tam w procesach politycznych i równolegle pilnie wykonywał zlecone mu obowiązki rezydenta Informacji Wojskowej. Pisał donosy na innych sędziów WSR w Warszawie, dopatrując się w ich orzecznictwie zbytniej pobłażliwości w orzekaniu kar wobec przeciwników politycznych. Jedną z częściej opisywanych przez niego osób był jego bezpośredni przełożony, szef WSR w Warszawie ppłk Mieczysław Widaj. Niezależnie od sporządzania własnoręcznych raportów nadzorował pracę podległych sobie informatorów: "Chętkiego", "Czarucha", "Romańskiego", "Szycha", "Zborowskiego" i "Żywca".
Bezwiedne narzędzie terroru Swoje pierwsze podpisy pod wyrokami skazującymi złożył w połowie kwietnia 1951 roku. Wierność komunizmowi i oddanie walce o "władzę ludową" spowodowało, że niespełna pół roku od rozpoczęcia pracy w sądzie młodego asesora wytypowano do udziału w składach orzekających w procesach odpryskowych grupy gen. Stanisława Tatara, płk. Mariana Utnika i płk. Stanisława Nowickiego "TUN". U boku doświadczonych, starszych wiekiem sędziów 22-latek składał w latach 1951-1953 podpisy pod wyrokami śmierci wobec: mjr. Jerzego Lewandowskiego, mjr. Zefiryna Machali, Karola Sęka, Stanisława Okunińskiego, Tadeusza Moniuszki, Józefa Marcinowskiego, Henryka Gutowskiego, płk. Maksymiliana Chojeckiego, Huberta Cieślaka i Felicji Wolff. Na podstawie podpisanych przez niego wyroków śmierci strzałem w tył głowy zamordowano: mjr. Zefiryna Machallę, Józefa Marcinkowskiego, Stanisława Okunińskiego i Karola Sęka. Po raz ostatni zetknął się ze śmiercią 10 października 1953 r., gdy osobiście uczestniczył przy egzekucji w więzieniu na Mokotowie cichociemnego rtm. Andrzeja Rudolfa Czaykowskiego, ps. "Garda". Wyroków Michnika z karami wieloletniego więzienia nikt dotąd nie policzył. Jesienią 1953 r. objął stanowisko kierownika gabinetu Katedry Nauk Wojskowo-Prawniczych Akademii Wojskowo-Politycznej im. F. Dzierżyńskiego w Warszawie, a następnie instruktora Wydziału Szkolenia Oddziału I Organizacji i Planowania Zarządu Sądownictwa Wojskowego. Zanim w lipcu 1957 r. został przeniesiony do rezerwy, publicznie wyraził swój stosunek do niedawnych obowiązków sędziego wojskowego: "Używano nas - młodych sędziów - do rozpoznawania tych spraw, dlatego że nas łatwo można było dostosować do sytemu, używać jako bezwiedne narzędzie terroru w stosunku do niewinnych ludzi. Nam wtedy imponowało powiedzenie o zaostrzającej się walce klasowej i nieprawdę powie ten, kto by twierdził, że wtedy z niechęcią rozpatrywał sprawy. Ja wiem, że raczej ludzie garnęli się do tych spraw, sam muszę przyznać, że kiedy dostałem pierwszy raz poważną sprawę, to nosiłem ją przy sobie i starałem się, żeby mi tej sprawy nie odebrano". Mimo niewątpliwych zasług dla PRL, w 1968 r. wypomniano mu jego żydowskie pochodzenie. Zmuszony do emigracji, osiadł w Szwecji, gdzie dzięki współpracy z paryską "Kulturą" i Radiem "Wolna Europa" pisał już zupełnie inny fragment swego bogatego życiorysu. "Czułem zadowolenie, wydając wyroki na wrogów" - mówił Stefan Michnik w 1999 r. dziennikarzowi szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter". "Wierzyłem, że służę swojemu krajowi. Dzisiaj widzę, że zostałem oszukany.".
Oprawcy mają się dobrze. W kraju i za granicą żyje do dziś kilkudziesięciu sędziów i prokuratorów stalinowskich pobierających emerytury wielokrotnie większe od emerytur i rent skazywanych przez siebie ofiar. Każdego roku z tego grona odchodzi kolejna osoba, wobec której wymiar sprawiedliwości III RP okazał się bezsilny. Tylko w ostatnim czasie zmarli: były przełożony Michnika - ppłk Mieczysław Widaj, i kobieta uznawana za symbol stalinowskiego bezprawia - Helena Wolińska (Fajga Mindla Danielak). Niewiele brakowało, aby pierwszy z nich pochowany został z honorami wojskowymi w Warszawie. Jedynie medialne nagłośnienie tego faktu zapobiegło sytuacji, w której żołnierze kompanii honorowej Wojska Polskiego oddaliby salwę honorową nad trumną sędziego wojskowego, mającego na sumieniu ponad 100, w większości wykonanych, wyroków śmierci. Niezwykłe okoliczności towarzyszyły także pogrzebowi Heleny Wolińskiej w Wielkiej Brytanii. Uroczystość na cmentarzu w Oksfordzie odbyła się dwa dni wcześniej, niż zapowiadano, a w ostatniej drodze stalinowskiej prokurator towarzyszyła jedynie rodzina i nieliczna grupa zaprzyjaźnionych z nią osób, w tym światowej sławy filozof Leszek Kołakowski. W 2009 r. Telewizja Polska przystąpiła do ekranizacji powieści "Syberiada polska" autorstwa Zbigniewa Dominy - byłego prokuratora stalinowskiego uczestniczącego 7 sierpnia 1952 r. w egzekucji polskich oficerów płk. Bernarda Adameckiego, płk. Józefa Jungrawa, płk. Augusta Menczaka, ppłk. Stanisława Michowskiego, ppłk. Władysława Minakowskiego i ppłk. Szczepana Ścibiora (zob. www.spala24.pl). Czy kolejnym medialnym przedsięwzięciem telewizji publicznej będzie ekranizacja wspomnień Stefana Michnika?
Krzysztof Szwagrzyk

Dlaczego ludzie tego nie rozumieją? Wtedy zaczynasz widzieć to, czego nie widać: o ile bezpieczniej byłoby z prywatną ochroną; o ile sprawiedliwiej, gdyby sprywatyzować sądy; o ile życzliwiej, gdyby ludzkie serce było szkolone przez osobiste doświadczenia, a nie biurokrację rządową. Nawet teraz ludzie za całkiem normalne uważają demonstrowanie swojego przywiązania do ideologii socjalistycznej ― na przyjęciach, w restauracjach podających znakomite jedzenie i siedząc sobie wygodnie w najwspanialszych apartamentach i domach, jakimi mogła cieszyć się ludzkość. Tak, bycie socjalistą jest nadal modne, a nawet ― w niektórych artystycznych i akademickich kręgach ― społecznie wymagane. Nikt się nie wzdrygnie. Ktoś otwarcie pogratuluje ci twojego idealizmu. Podobnie możesz zawsze liczyć na to, że zgodzą się z tobą, gdy potępisz niegodziwości Walmartu i Microsoftu. Czyż nie jest to znaczące? Socjalizm (ta prawdziwa wersja) załamał się prawie 20 lat temu ― złe reżimy założone w oparciu o zasady Marksa, obalone wolą ludzi. Po tym wydarzeniu widzieliśmy, jak niegdyś rozpadające się społeczeństwa wróciły do życia i stały się znacznym źródłem światowego bogactwa. Rozwinął się handel. Rewolucja technologiczna dokonuje cudów z dnia na dzień, tuż pod naszymi nosami. Polepszył się los milionów ludzi i ta grupa cały czas się powiększa. Jest to w całości zasługa wolnego rynku, który ma moc twórczą niedocenianą nawet przez swoich najbardziej żarliwych zwolenników. Co więcej, aby to wykazać, niepotrzebne jest przywoływanie upadku socjalizmu. Socjalizm zawodzi od starożytności. Po napisaniu przez Misesa książki Socjalizm (1922) zrozumieliśmy, że powodem tego jest ekonomiczna niemożliwość wyłonienia się porządku społecznego bez istnienia prywatnej własności środków produkcji. Nikt nigdy nie obalił jego twierdzenia.

Nawet teraz jednak, po tym wszystkim, profesorowie stają przed swoimi studentami i potępiają niegodziwości kapitalizmu. Antykapitalizm jest tematem najlepiej sprzedających się książek. Politycy paradują, mówiąc nam o wspaniałych rzeczach, jakie zrobi rząd, gdy oni przejmą stery. Natomiast za wszystkie złe rzeczy, które przytrafiają się w życiu, nawet te bezpośrednio spowodowane przez rząd (opóźnienia linii lotniczych, kryzys na rynku nieruchomości, nigdy niekończący się kryzys w szkolnictwie publicznym, brak opieki zdrowotnej dla każdego), obwinia się gospodarkę rynkową. Weźmy następujący przykład: administracja Busha znacjonalizowała usługi zapewniania bezpieczeństwa na pokładzie samolotów pasażerskich po 11 września i prawie nikt nie zapytał, czy to konieczne. Rezultatem był niesamowity bałagan, który może dostrzec każdy pasażer, ponieważ opóźnienia gonią opóźnienia, a upokorzenie stało się nieodłączną częścią podróży powietrznej. Kogo się za to wini? Przeczytajcie listy do redakcji. Przeczytajcie góry tekstów napisanych w tej sprawie przez dziennikarzy. Winę zwala się na prywatne linie lotnicze. Rozwiązanie jest następujące: więcej regulacji, więcej nacjonalizacji. Dlaczego tak się dzieje? Istnieją tutaj dwa główne czynniki. Pierwszym jest ludzkie niepowodzenie w zrozumieniu ekonomii i jej wyjaśnień przyczyn i skutków w społeczeństwie. Drugim jest brak wyobraźni, który jest wzmacniany przez taką ignorancję. Jeśli nie wiesz, co jest przyczyną, czego w społeczeństwie, nie jest możliwe, abyś zdał sobie sprawę z odpowiednich rozwiązań albo wyobraził sobie, w jaki sposób świat funkcjonowałby bez państwa. Braki w edukacji mogą być przezwyciężone. Myśleć w kategoriach ekonomicznych oznacza zrozumieć, iż bogactwo nie jest jakimś łutem szczęścia czy wypadkiem historii. Nie spada z nieba jak deszcz. Jest to produkt ludzkiej kreatywności w środowisku wolności. Wolności do posiadania, do zawierania umów, do oszczędzania, do inwestowania, do zrzeszania się i do handlu ― to są klucze do pomyślności. Gdzie bylibyśmy bez nich? W stanie natury, co oznacza dramatycznie zredukowaną populację, ukrywającą się w jaskiniach i żywiącą się tym, co można upolować i znaleźć. To jest świat, w jakim znajdowały się istoty ludzkie, dopóki czegoś z tym nie zrobiliśmy. To jest również świat, do którego możemy wrócić, jeśli jakiś rząd zdoła całkowicie odebrać wolność i prawa własności. Wydaje się to proste, ale nie pojmują tego szerokie rzesze wykształconej opinii publicznej. Problem polega na nieumiejętności zrozumienia, że rzadkość to dominująca cecha świata i że potrzebujemy systemu, który będzie racjonalnie alokował zasoby do społecznie optymalnych celów. Jest tylko jeden system, który może to robić i nie jest to centralne planowanie, ale wolnorynkowy system cenowy. Rządy zaburzają system cenowy na przeróżne sposoby. Subsydia powodują zwarcie w liniach systemu ocen sytuacji na rynku. Wprowadzenie zakazu produkcji pewnych produktów powoduje przewagę mniej pożądanych dóbr i usług nad bardziej pożądanymi. Inne regulacje spowalniają koła handlu, niszczą marzenia przedsiębiorców i krzyżują plany konsumentów oraz inwestorów. Oprócz tego jest jeszcze najbardziej zwodnicza forma manipulacji cenami: monetarne rządy Rezerwy Federalnej. Im bardziej rozbudowany rząd, tym bardziej obniżają się nasze standardy życia. Jako cywilizacja mamy szczęście, że postęp wolnej przedsiębiorczości zazwyczaj przewyższa regres dokonywany przez rząd, ponieważ gdyby tak nie było, to stawalibyśmy się każdego roku biedniejsi ― nie tylko w wartościach względnych, ale także biedniejsi w kategoriach bezwzględnych. Rynek jest mądry, a rząd jest głupi i od tych cech w całości zależy nasza sytuacja gospodarcza. Druga część naszego zadania edukacyjnego ― wyobrażenie sobie, jak funkcjonowałby świat oparty o wolny rynek ― jest znacznie trudniejsza. Murray Rothbard zauważył kiedyś, że jeśli rząd byłby jedynym producentem butów, większość ludzi nie byłaby zdolna wyobrazić sobie, w jaki sposób mógłby wyprodukować je rynek. Jak rynek mógłby dostosować się do wszystkich rozmiarów? Czy nie byłoby marnotrawstwem produkować różne style dla każdego gustu? Co z oszukanymi butami i producentami niskiej jakości? No i buty są zapewne zbyt ważnym dobrem, by pozostawiać go na pastwę zmienności anarchii rynkowej. Jest tak dziś z wieloma kwestiami, takimi jak pomoc społeczna. Jeden z pierwszych zarzutów wysuwanych przeciw idei społeczeństwa rynkowego jest taki, że ucierpią na tym biedni i nie będą mieli nikogo, kto się nimi zajmie. Można odpowiedzieć, iż poradzą sobie z tym prywatne organizacje charytatywne. Rozglądamy się jednak i widzimy tylko prywatne organizacje charytatywne zajmujące się względnie niewielkimi zadaniami. Ten sektor po prostu nie jest na tyle duży, aby przejąć zadania od rządu. Tutaj właśnie potrzeba wyobraźni. Problem polega na tym, że tego typu usługi zapewniane przez rząd wyparły te prywatne i zredukowały prywatny sektor do wielkości mniejszej, niż byłoby to na wolnym rynku. W XIX w. przed erą państwa dobrobytu organizacje charytatywne były przedsięwzięciami o ogromnej skali, porównywalnymi do dużych sektorów przemysłowych. Rozwijały się zależnie od potrzeb. Były zapewniane głównie przez kościoły w formie datków, a ich funkcjonowanie wspierała etyka: każdy przeznaczał część budżetu domowego dla sektora charytatywnego. Siostra zakonna, taka jak Matka Cabrini, mogła zarządzać charytatywnym imperium. Później w erze postępowej ideologia zmieniła się. Działalność charytatywną zaczęto uważać za dobro publiczne, coś, co musiało być sprofesjonalizowane. Państwo zaczęło wkraczać na terytorium wcześniej zarezerwowane dla sektora prywatnego. W miarę jak państwo dobrobytu rosło w ciągu XX wieku, komparatywny rozmiar sektora prywatnego zmniejszał się. Chociaż u nas jest z tym źle, to jeszcze nic w porównaniu do Europy, kontynentu, na którym narodziła się dobroczynność. Dzisiaj niewielu Europejczyków przeznacza jakieś grosze na działalność charytatywną, ponieważ wszyscy wierzą, że jest to zadanie rządu. Poza tym, po odliczeniu wysokich podatków i wysokich cen niewiele zostaje na dobroczynność. Podobnie jest w każdej innej dziedzinie zmonopolizowanej przez rząd. Dopóki FedEx i UPS nie wykorzystały pewnej luki prawnej, ludzie nie mogli sobie wyobrazić, w jaki sposób sektor prywatny może dostarczać pocztę. Istnieje dziś wiele takich martwych punktów w dziedzinie zapewniania sprawiedliwości i bezpieczeństwa, edukacji, opiece medycznej, polityce monetarnej i usługach menniczych. Ludzie są zdumieni, słysząc sugestię, że wszystko to powinien zapewniać rynek, ale dzieje się tak, bo wymaga to eksperymentów myślowych i odrobiny wyobraźni. Gdy zrozumiesz ekonomię, rzeczywistość, którą wszyscy widzą, nabiera nowego znaczenia. Walmart nie jest pariasem, ale wspaniałym osiągnięciem cywilizacji, instytucją, która wreszcie odstawiła na bok strach, który przenikał całą historię ludzkości: strach, że skończy się jedzenie. W rzeczywistości nawet najmniejsze produkty olśniewają, gdy zrozumie się złożoność ich procesu produkcji i tego, w jaki sposób rynek koordynuje to wszystko w stronę polepszenia losu ludzkości. Osiągniecia rynku nagle dają się wyraźnie dostrzec dookoła ciebie. Wtedy zaczynasz widzieć to, czego nie widać: o ile bezpieczniejsi bylibyśmy z prywatną ochroną, o ile lepsze byłoby społeczeństwo, gdyby sprywatyzować wymiar sprawiedliwości, o ile więcej współczucia mielibyśmy, gdyby ludzkie serce było szkolone przez osobiste doświadczenia, a nie biurokrację rządową. Na czym polega więc różnica? Socjaliści i zwolennicy wolnych rynków obserwują te same fakty, ale osoba posiadająca wiedzę ekonomiczną rozumie ich znaczenie oraz implikacje. To właśnie ta odrobina edukacji sprawia różnicę. Dlatego właśnie nie możemy nie doceniać zasadniczej roli nauczania ekonomii. Fakty zawsze będą po naszej stronie. Jednakże mądrości trzeba uczyć. Uzyskanie powszechnego w naszej kulturze zrozumienia wolności i jej implikacji nigdy nie było ważniejsze.

Llewellyn H. Rockwell Jr. Tłumaczenie: Paweł Kot

Koncesyjne fory Do Prokuratury Generalnej wpłynęło zawiadomienie w sprawie uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa przez szefową Departamentu Koncesyjnego KRRiT w toku postępowania o przyznanie koncesji na MUX-1. Zawiadomienie do prokuratury związane z postępowaniem o przyznanie koncesji na multipleksie pierwszym złożyła Fundacja Lux Veritatis. Wczoraj do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta trafił wniosek o ściganie karne szefowej Departamentu Koncesyjnego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Agnieszki Ogrodowczyk. Poprzednie zawiadomienie obejmowało członków KRRiT, niektórych jej funkcjonariuszy oraz szefów spółek aplikujących o przyznanie koncesji, którzy podali we wnioskach koncesyjnych fałszywe informacje.

– Złożyliśmy zawiadomienie w biurze podawczym Prokuratury Generalnej – mówi „Naszemu Dziennikowi” Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis. Fundacja zarzuca szefowej Departamentu Koncesyjnego, że jako funkcjonariusz publiczny nadużyła władzy, działając na korzyść jednego z wnioskodawców procesu koncesyjnego, ze szkodą dla pozostałych uczestników postępowania i interesów Skarbu Państwa (art. 231 par. 1 kodeksu karnego).

W zawiadomieniu Fundacja wnioskuje także, by prokuratura sprawdziła, czy nie doszło w tym wypadku do przestępstwa łapownictwa biernego po stronie dyrektor departamentu, czyli przyjęcia korzyści majątkowej lub osobistej, albo jej obietnicy w związku z pełnieniem funkcji publicznej (art. 231 par. 3 kodeksu karnego). – Nadgorliwość szefowej departamentu wobec jednego z uczestników postępowania była działaniem wbrew przepisom i niczym nieuzasadnionym – twierdzi Kochanowicz. Kluczowym dowodem w sprawie jest pismo, jakie dyrektor Agnieszka Ogrodowczyk skierowała w imieniu KRRiT 31 marca 2011 r. do jednego z uczestników postępowania koncesyjnego, spółki STAVKA, która potem stała się beneficjentem postępowania, uzyskując koncesję na MUX-1. W piśmie szefowa Departamentu Koncesyjnego KRRiT wezwała spółkę do przedłożenia bankowej promesy kredytowej oraz dokumentu wskazującego posiadane zabezpieczenie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że spółka STAVKA nigdy nie deklarowała, że złoży promesę kredytową. We wniosku koncesyjnym złożonym 3 marca 2011 r. zobowiązała się do przedłożenia gwarancji bankowych BGŻ, a nie promesy kredytowej. Jeśli więc urzędnik KRRiT zdecydował się wystosować wezwanie, powinien wezwać do przedłożenia tychże gwarancji BGŻ. Tego jednak nie zrobił. Ogrodowczyk poprosiła natomiast o promesę kredytową wraz z zabezpieczeniem. I dokumenty te, o dziwo, otrzymała, bo dziwnym trafem dokładnie tego samego dnia – 31 marca 2011 r. – STAVKA otrzymała promesę udzielenia kredytu na 16,5 mln zł wystawioną przez BRE Bank, pod warunkiem zabezpieczenia kredytu przez spółkę. – Skąd o tej warunkowej promesie wiedziała dyrektor Departamentu Koncesyjnego Krajowej Rady? – pyta Lidia Kochanowicz występująca w tej sprawie jako pełnomocnik Fundacji Lux Veritatis. Z pewnością dyrektor Agnieszka Ogrodowczyk nie mogła dowiedzieć się tego z dokumentów wniosku koncesyjnego, bo w nich o promesie z żadnego banku nie było mowy. Czy zatem porozumiewała się ze spółką w czasie przetargu koncesyjnego drogą pozaurzędową, łamiąc obowiązującą funkcjonariusza państwowego zasadę bezstronności? Na to pytanie powinna odpowiedzieć prokuratura.

Bezinteresowne łamanie procedur? Kolejny wątek doniesienia do prokuratury to domniemanie faktyczne korupcji biernej po stronie urzędnika. Wynika z faktu, że wystosowanie przez Ogrodowczyk wezwania do dostarczenia wspomnianych dokumentów finansowych było nie tylko dziwną nadgorliwością z jej strony i dowodem „wiedzy pozaurzędowej”, ale przede wszystkim było sprzeczne z obowiązującymi przepisami. Otóż rozporządzenie KRRiT z 2007 r. wyraźnie zabrania urzędnikom Rady uzupełniania danych finansowych zawartych we wniosku koncesyjnym. Jeśli dane są niekompletne – wniosek pozostawia się bez rozpoznania. Dlaczego zatem dyrektor Ogrodowczyk zdecydowała się w interesie jednego wnioskodawcy złamać procedurę? Co lub kto ją do tego przekonał i jakie przedstawił argumenty? Wyjaśnienie tej sprawy to kolejne zadanie dla prokuratury.

„Nasz Dziennik” zwrócił się do KRRiT z prośbą o ustosunkowanie się do zarzutów zawartych w doniesieniu. – Pani dyrektor Agnieszka Ogrodowczyk do czasu podjęcia decyzji przez prokuraturę nie będzie komentować tej sprawy – odpowiedziała nam pełniąca obowiązki rzecznik KRRiT Monika Bąk. Zdaniem Fundacji Lux Veritatis, wniosek koncesyjny spółki STAVKA powinien być już na wstępnym etapie oddalony bez rozpatrzenia przez Krajową Radę. I to nie dlatego, że zawierał niekompletne dane finansowe, ale dlatego że takowych w ogóle nie zawierał. Załączona do wniosku przez spółkę „Oferta współpracy w zakresie udzielenia gwarancji bankowych BGŻ” opatrzona datą 3 marca 2011 r. (dzień później upływał ostateczny termin składania wniosków) nie może być uznana za dokument poświadczający finansowanie, ponieważ nie zawiera warunków spłaty kredytu i stopy oprocentowania. A według rozporządzenia KRRiT są to informacje niezbędne. Co więcej, wspomniana oferta w ogóle nie może być uznana za „dokument”, bo… nikt jej nie podpisał. Zwrócił na to uwagę jeden z sędziów Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który badał sprawę. Jest to, zdaniem Fundacji, wyłącznie reklamówka BGŻ, skierowana imiennie do klienta, a nie dokument finansowy. O wyjaśnienie charakteru prawnego tego „papierka” Fundacja Lux Veritatis zwróciła się niedawno do Komisji Nadzoru Finansowego. Co spowodowało, że urzędnik KRRiT uznała ów świstek papieru za gwarancję finansową ze strony banku i na tej podstawie zadecydowała, że wniosek koncesyjny został przez STAVKĘ złożony prawidłowo?

Kredyt za lokatę i weksel in blanco Bilans przeoczeń Rady, udawanej lub rzeczywistej niekompetencji, nadgorliwych działań jej funkcjonariuszy i pozaprawnych, nie wiadomo czym powodowanych, gestów życzliwości wobec jednego z uczestników postępowania koncesyjnego doprowadziły do tego, że bezcenną koncesję na nadawanie na multipleksie pierwszym uzyskała spółka, której cały majątek stanowiła faktycznie… owa koncesja. Na ten pozorny paradoks zwrócił uwagę sędzia Andrzej Wieczorek, który do wyroku korzystnego dla KRRiT (w pierwszej instancji) złożył zdanie odrębne. Pani Agnieszka Ogrodowczyk miała bezpośredni i istotny wpływ na wynik rozstrzygnięcia postępowania o rozszerzenie koncesji – wskazuje Fundacja Lux Veritatis w zawiadomieniu do prokuratury. Na marginesie warto dodać, że tempo, w jakim BRE Bank rozpatrywał wniosek kredytowy STAVKI, budzi najwyższe zdumienie. W piątek, 25 marca, spółka „z ulicy”, nieznana bankowi, składa wniosek o kredyt na niebagatelną kwotę 16,5 mln złotych. W środę, 30 marca – bank otwiera jej rachunek, którego wcześniej tam nie miała, a już w czwartek, 31 marca, bank wystawia warunkową promesę kredytową na 16,5 mln złotych. Proces rozpatrywania wniosku pod względem formalnoprawnym, a więc weryfikacja danych, analiza zdolności kredytowej, wydanie decyzji przez komitet kredytowy, wystawienie promesy i jej przekazanie do adresata zajęły bankowi zaledwie pięć dni. BRE Bank uznał, że spółka, której kapitały własne wynoszą zaledwie 91 tys. 133 zł i 34 grosze, która nie zatrudnia żadnego pracownika, a poprzedni rok zamknęła stratą netto w wysokości minus 3,8 tys. zł i której roczne przychody nie przekraczają 135-150 tys. zł, posiada zdolność kredytową na sumę 16,5 mln złotych. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że menedżerowie BRE Banku są tacy nieroztropni. Otóż bank zaznaczył w promesie kredytowej, że zostaje ona przyznana pod warunkiem ustanowienia zabezpieczenia w postaci cesji z lokaty w takiej samej kwocie jak kredyt – 16,5 mln zł, a ponadto wystawienia przez spółkę weksla in blanco. Pytanie, po co STAVKA występowałaby o kredyt i podpisywała weksle in blanco, gdyby miała na lokacie 16,5 mln zł i mogła te pieniądze przekazać bankowi w drodze cesji, nie mówiąc już o wykazaniu ich we wniosku koncesyjnym? Jeśli nie miała takiej lokaty, warunkowa promesa nie miała wartości finansowej. Jeśli zaś przedstawiła bankowi dokument w postaci cesji z lokaty, zachodzi pytanie – czyja to była lokata?

Od ubogiej spółki do TVN Spółka STAVKA w żaden sposób nie była w stanie finansowo i programowo podjąć działalności telewizyjnej. Przydzielając koncesję tej spółce, KRRiT podjęła błędną decyzję – ocenił w zdaniu odrębnym sędzia Wieczorek. Tak też zweryfikowały tę decyzję późniejsze fakty.

„Stavka nie uzyskała finansowania zewnętrznego, po rozpoczęciu nadawania nadawała programy kilkadziesiąt godzin miesięcznie, a w grudniu 2011 r. TVN S.A. przejął ponad 50 proc. udziałów w spółce” – czytamy w zdaniu odrębnym. Decyzja o przyznaniu koncesji STAVCE doprowadziła, zatem do ominięcia prawa, które wymaga od koncesjonariusza posiadania znacznych środków finansowych, jak również do ominięcia zasady pluralizmu w mediach, ponieważ koncesja na MUX-1 trafiła de facto w ręce TVN, która otrzymała już wcześniej kilka koncesji na innym multipleksie cyfrowym naziemnym. Prokuratura powinna w sposób skrupulatny wyjaśnić, czy ten efekt osiągnięto za sprawą przypadkowych niedociągnięć i sprzyjającego zbiegu okoliczności, czy też mamy do czynienia z aferą na miarę afery Rywina.

Małgorzata Goss

Czasy cwaniaków Premier powinien podać się do dymisji - usłyszeliśmy od jednego z wiceministrów

Serial pt. „Amber Gold” rozkręca się na dobre, występują w nim m.in. premier Donald Tusk i jego syn Michał Tusk, budząc refleksje nad pochodzeniem kapitału i dochodzeniem do dużych pieniędzy w Polsce oraz nad polskim prawem, które nie chroni finansów polskich obywateli. Przykładów z ostatnich dni i tygodni jest więcej, że nastały czasy dla cwaniaków. Tym razem władze z jakichś powodów strzeliły sobie w stopę. Są hipotezy, że być może celowo i że nie tylko opozycja, ale i niektórzy „swoi” Tuska z Platformy mają dość i chcą się go pozbyć. - Gdyby miał honor powinien podać się do dymisji – usłyszeliśmy od jednego z wiceministrów. Premier długo się nie pojawiał publicznie, kiedy w końcu zdecydował się wziąć udział w konferencji prasowej i postawiono mu takie pytanie, odpowiedział wymijająco, skupiając się na tym, że oddziela funkcję premiera od funkcji ojca, a niektóre pytania dziennikarzy uważa za nieprzyzwoite.

Sponsor filmu o Wałęsie Serial oglądany w telewizji i opisywany w gazetach, w tym w „Gazecie Wyborczej”, w której przez kilka lat pracował młody Tusk, bez przerwy ma nowe odsłony. Nie wykluczone, że zanim ten artykuł ukaże się w „Naszej Polsce” będą następne rewelacje. Dodajmy, że „GW” zatrudniająca Michała Tuska doskonale zarobiła za umieszczanie na swoich łamach reklam Amber Gold. Firma oferowała wysokie oprocentowanie, znacznie przekraczające oprocentowanie lokat w bankach. Działała przestępczo – uważa na pewno więcej niż pół Polski, prokuratura jednak ciągle się tego nie doszukuje, a premier Tusk wymyślił termin „przestępczości legalnej”. Można powiedzieć, właśnie ona szaleje u nas od ponad dwudziestu lat! Tysiące klientów Amber Gold wpadło w panikę, ponieważ wiele wskazuje, że na skutek „przestępczości legalnej” utracili oszczędności całego życia. Amber Gold była długo hołubiona, została nawet oficjalnym sponsorem filmu o Lechu Wałęsie i „Solidarności” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Wpłaciła na realizację tego filmu spore pieniądze i miała jeszcze coś dorzucić, ale mleko się rozlało, pieniądze wyparowały. Jaki sponsor filmu, taki jego bohater filmu – wypowiadają się internauci. „Fakt” napisał, że Amber Gold szczodrze sypała pieniędzmi na prawo i lewo, przeznaczyła 120 tys. zł na małpy z ogrodu zoologicznego w Gdańsku i jeszcze więcej – w ramach darowizny celowej – na budowę lwiarni.

Krętacz zdalnie sterowany? Podobnych firm, jak Amber Gold, należących do tzw. shadow banking, działa u nas co najmniej kilkanaście. Ktoś na górze przypomniał sobie, że Amber Gold nie składa w ogóle sprawozdań finansowych (nikt automatycznie nie wykreślił jej za to z rejestru, chociaż to powinno nastąpić) i że w końcu należałoby nagłośnić ostrzeżenie Komisji Nadzoru Finansowego, że spółka znajduje się na jej czarnej liście. Niektórzy twierdzą, że akcja została starannie przygotowana wcześniej, być może również z udziałem właściciela firmy, młodego krętacza po liceum ekonomicznym, Marcina Plichty, poprzednio Stefańskiego, który wraz z żoną, jej dziadkiem i matką w 2008 r. mieszkali w biedadomku pod Gdańskiem i nagle zaczął obracać milionami. Plichta wali teraz w syna Tuska jak w bęben. Firmę założył w 2009 r. z kapitałem założycielskim 5 tys. zł. Czyżby rzeczywiście cały czas działał wyłącznie na własną rękę?

Zamiar likwidacji Amber Gold Sp. z o.o. Spółka rzekomo inwestowała pieniądze klientów w złoto. Część z nich zarobiła. Pieniądze wypłacono w terminie. Chcieli zarobić jeszcze więcej, powtórzyli ryzykowne inwestycje, nieraz dokładając do swojego własnego kapitału pieniądze pożyczone, namówili na „złote lokaty” rodziny i znajomych, a tu szlaban, pieniędzy nie ma. Kilka dni temu podano w komunikacie, że Amber Gold Sp. z o.o. zostanie zlikwidowana, niedwuznacznie sugerując, że firmę przyduszono do tego kolanami. Wszystkie oddziały spółki zostały zamknięte. Klienci wokół nich krążą jak ćmy. Większość dopiero teraz dowiedziała się, że na właścicielu firmy ciąży kilka prawomocnych wyroków, wszystkie wydane zostały w zawieszeniu. Likwidacja to nie upadłość, firma wtedy ma pieniądze, gdyby się skończyły nie byłoby z czego spłacać zobowiązań i rozpocząłby się proces upadłości, która – twierdzą eksperci – grozi Amber Gold wkrótce. Właścicielowi likwidowanej spółki nic nie można zrobić, nie można go na przykład zmusić do ujawnienia własnego majątku. Natomiast gdy dochodzi do upadłości, do firmy wkracza syndyk, wszystko staje się jawne. Syndyk sprzedaje majątek i zaspakaja wierzycieli w takim stopniu, w jakim jest to możliwe, w tym wariancie klienci Amber Gold dostaliby niewiele albo nic. Poza tym upadłość może trwać latami...

Synku, nie idź tą drogą... Syn premiera Tuska, który związał się z Plichtą, też podobno wiedział o nim i Amber Gold tylko piąte przez dziesiąte. Jego ojciec srożył się, że ktoś mógł pomyśleć, że ostrzegał przed nim syna, mając wiadomości od podlegających mu służb. Uważa to za podłość. - Nigdy nie wykorzystywałem swojej wysokiej pozycji dla rodziny w żadnej sprawie – oświadczył. - O właścicielu Amber Gold można było przecież przeczytać w gazetach. A eksperci uważają, że dzieci osób na takich stanowiskach jak Tusk powinny się znajdować pod dyskretną obserwacją. Służby powinny raportować premierowi o poczynaniach potomka, zwłaszcza, gdy syn premiera rozpoczyna współpracę z podejrzanymi ludźmi, a tak było w przypadku Michała Tuska. Jest tych służb u nas dostatek. Polska należy do krajów o najwyższej liczbie podsłuchów w Europie: kogo i po co tak masowo się podsłuchuje, jeśli „służb” nie bardzo interesują wielomilionowe interesy firm, przed którymi KNF ostrzega banki specjalnym pismem? Młody Tusk przyznaje, że wiedział o jednym wyroku karnym Plichty, pojęcia jednak nie miał, że Amber Gold, właścicielka OLT Express, w której się zatrudnił, działa na tak niejasnych zasadach.

Młody Tusk jest zbyt szczery Aż głupio sugerować, że o tych niejasnościach nie wiedział także Donald Tusk, bo co to byłby za premier? Prawdopodobnie, więc wiedział. Premier mówił, że syn otrzymał od niego ojcowska radę, żeby od człowieka o złej reputacji trzymał się z daleka.

- Mimo mojego ostrzeżenia dalej tam pracował, poszedł własną drogą. Jestem z niego dumny. Premier oświadczył, że odkąd jego dzieci osiągnęły wiek dorosły, stanowią o sobie same, on nad nimi nie trzyma i nie będzie trzymał parasola. Dodał, że syn jest szczery, zbyt szczery, ale ma do niego pełne zaufanie, jako ojciec. A pomijając ten wątek: jak to jest, że prokuratura, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zaczęły naprawdę poważnie zajmować się Amber Gold dopiero wtedy, kiedy firma zebrała na rynku od tysięcy ludzi blisko 80 mln zł. Trwało to nie przez chwilę, ale prawie trzy lata. Można przypuszczać, że syn Tuska, a może jeszcze ktoś inny, został ostrzeżony przed Plichtą, dlaczego my nie?

Spółki dwie, całkiem inne, nazwa identyczna Okazało się, że w marcu tego roku, ponad dwa miesiące przed kłopotami Amber Gold niewypłacaniem pieniędzy należnych klientom, Marcin i Katarzyna Plichtowie założyli Amber Gold Spółkę Akcyjną. Wyjęli ze „starej” Amber Gold Sp. z o.o. 50 mln zł w charakterze pożyczki, obejmując za te pieniądze akcje na okaziciela w Amber Gold SA. Mówi się sporo o sfałszowaniu kwitów przelewu i o tym, że tych milionów już nie ma, a oni wyjaśniają, że pożyczkę spłacili. Z czego? – dziwi się nie tylko „Gazeta Wyborcza” i podkreśla, że Amber Gold Sp. z o.o. i Amber Gold SA, w której Plichtowie objęli akcje, to są dwa zupełnie różne podmioty. Klienci wpłacali pieniądze do Amber Gold Sp. z o.o., a od zasobów Amber Gold SA im wara. Dawni nauczyciele Plichty z liceum mówią, że był uczniem, od którego to oni powinni się uczyć, a nie on od nich, chłopak miał zawsze głowę na karku. Amber Gold Sp. z o.o., według biznesmena – mówił o tym publicznie - pieniądze wypłacać ma z czego i firma chce to robić, ale technicznie wypłaty uniemożliwiono. Komunikat o likwidacji spółki (z o.o.) zawiera uwagę, że klientom należą się wszystkie wpłacone do spółki środki wraz z odsetkami. Przekleństwa poszkodowanych kierowane są ze zdwojoną siłą nie tylko wobec Plichtów, których podejrzewają o kuglarstwo (udają, że nie mogą wypłacać środków, a to nieprawda), ale i do władz.

PST żony Plichty Jeśli władze przyczyniły się do niewypłacalności Amber Gold, niech nam zrekompensują straty, to ich obowiązek. Kancelarie prawne wystąpią z pozwami indywidualnymi i zbiorowymi, nie tylko przeciwko Amber Gold, ale i skarbowi państwa. Ile osób ze „złotymi lokatami” wiedziało, że za fałszerstwa i oszustwa Stefański, potem Plichta dostał wyroki? Niewiele. A dostał m.in. rok w zawieszeniu za przywłaszczenie mienia, sześć miesięcy w zawieszeniu na trzy lata za wyłudzenie kredytów, cztery lata w zawieszeniu za ponowne przywłaszczenie mienia, dziesięć miesięcy w zawieszeniu na dwa lata znów za to samo, dwa lata za jakąś inną machloję w zwieszeniu na pięć lat. Tylko raz siedział w areszcie, czuł się w nim, jak mówił, obrzydliwie. Plichta tylko częściowo albo w ogóle nie naprawiał wyrządzonych szkód, ale w biznesie ciągle mógł działać, po prostu rozkwitł w Amber Gold. Wymyślił pobudzającą lokatę w kruszec, umiał zjednywać sobie dużymi pieniędzmi ludzi na wysokich stołkach, duchownych. Do wściekłości na takich jak Plichta i na polskie prawo doprowadza pokrzywdzonych przez Amber Gold wiadomość, że Katarzyna Plichta, żona właściciela likwidowanej firmy, zarejestrowała właśnie nową spółkę pod nazwą PST SA. Ona została jej prezesem, on zasiadł w radzie nadzorczej (chociaż prawo zabrania uczestniczenia w takim gremium osobie skazanej prawomocnym wyrokiem).

Bąk zabrzmiał w trzcinie Spółka PST ma siedzibę pod tym samym adresem co Amber Gold w Gdańsku, zamierza działać na rozlicznych polach od wydawania gazet i książek, przez konserwację maszyn, sprzedaż dywanów, farmaceutyków, do sprzątania budynków. Mało tego, do klientów dotarła wiadomość, że Plichtowie wzięli w dzierżawę zespół pałacowo–parkowy w gminie Pruszcz, pod Gdańskiem. W restaurację obiektu według wskazań konserwatora zabytków zobowiązali się włożyć kilka milionów. Interesowali się kupnem luksusowego jachtu. Bezczelność i skandal – jęczą pokrzywdzeni, którzy zainwestowali w „złote lokaty”. Może za tą bezczelnością też się coś kryje – podejrzewają. W jaki sposób syn premiera trafił pod skrzydła Marcina Plichty? Ano podobno sam się pod nie wepchnął. Poznał go osobiście. W ankiecie podał, że jest bezrobotny, bez wykształcenia i chce układać siatkę lotów oraz podnosić wizerunek OLT Express, która – przypomnijmy – należała do Amber Gold. Młody Tusk wysyłał maile z adresu et42@wp.pl, Przedstawiany był, jako Józef Bąk. Złośliwie można powiedzieć, że nieźle zabrzmiał ojcu w trzcinie.

„Milcz, aż sprawa nie zgaśnie...” Umowę z OLT Express młody Tusk podpisał 15 marca br. i jej dotąd nie wypowiedział.

- Głupio zrobiłem – wyjaśnia. Do dziennikarzy „Wprost” powiedział: „napiszcie, że jestem debilem...”. Premier, według słów syna, prosił go, żeby z nikim się nie spotykał, nic nie mówił, nie odzywał się, aż sprawa przycichnie, zgaśnie. Nie usłuchał. Plichta poinformował, że dla OTL Express Michał Tusk „chciał dać swoją twarz”, przyszedł do nich z własnego wyboru, nikt go do tego nie namawiał, mówił, że pracą w „Gazecie Wyborczej” już się wypalił. Jednocześnie pracował w spółce samorządowo-rządowej Porty Lotnicze w Gdańsku, jako specjalista ds. analiz ekonomicznych i marketingu, współpracując z prywatną OLT Express, choć w grę wchodziła podobno sprzeczność interesów. Stowarzyszenie „Stop Korupcji” złożyło do Prokuratury Rejonowej w Gdańsku zawiadomienie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa przez syna premiera - Michała Tuska z art. 296, a także 296a kodeksu karnego za narażanie na szkodę majątku spółki Porty Lotnicze w Gdańsku, gdyż mogło dojść do przekazywania informacji handlowych prywatnej OLT Express. Ostatni przelew z OLT Express na konto młodego Tuska zgodnie z wystawioną fakturą, której realizacji się domagał, opiewała na sumę 5950 zł plus VAT. Młody Tusk łączył pracę dziennikarską z prowadzeniem usług PR dla OLT Express. W „Gazecie Wyborczej” („Magazynie Trójmiejskim”) ukazał się wywiad z dyrektorem OTL Jarosławem Frankowskim. Trzydziestoletni Tusk poinformował dziennikarza, „Wprost”, że on sam zadawał pytania i wymyślał na nie odpowiedzi w imieniu Frankowskiego, a pod artykułem podpisał się jego kolega z redakcji.

Czy będzie komisja śledcza? Joanna Senyszyn, eurodeputowana z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej, napisała na blogu w Onecie, że premier wychował pierworodnego na cwaniaczka. SLD zwrócił się do prezydium Sejmu w sprawie powołania komisji śledczej, która zajęłaby się działaniami sądów i prokuratury dotyczących spółki Amber Gold. Lider tej partii Leszek Miller oświadczył, że nie można przejść do porządku nad działaniem organów sprawiedliwości. Poseł Prawa i Sprawiedliwości Marcin Mastalerek w sprawie Amber Gold oraz współpracy Michała Tuska z OLT Express skierował interpelację do premiera, wyjaśnił, że zdecydował się na to, ponieważ nie otrzymał od niego odpowiedzi na wcześniej przesłanych 45 pytań. Podczas konferencji prasowej Donald Tusk sprawiał wrażenie, że o pytaniach od posła PiS w ogóle nie miał pojęcia.

Uwierzyli w... reklamy Więcej się teraz mówi o obu Tuskach niż o pokrzywdzonych klientach Amber Gold. Dorównują tylko wrzawą medialną 28-letnim Plichtom. Stefan Niesiołowski z Platformy specjalnie klientów tych państwa nie żałuje. Sami sobie są winni – stwierdził. Prof. Leszek Balcerowicz powiedział, że każdy powinien być odpowiedzialny za swoje decyzje. Tymczasem wiedza u nas o rynku finansowym jest niemal żadna. Kilka osób, uważających się pokrzywdzonych przez Amber Gold, z którymi rozmawialiśmy, powiedziało, że zainwestowali pieniądze, ponieważ uwierzyli w... reklamy. Były one wszędzie. Na rynku w Poznaniu podczas Euro 2012 reklama Amber Gold oklejała całą kamienicę. Na reklamach widniał napis, że lokaty w tej firmie są bezpieczne - wyjaśniała jedna z klientek, wypłakując oczy. Inna parsknęła na nas, że nie jest antysemitką, zawsze wierzyła „Gazecie Wyborczej”, którą kupuje i czyta. Właśnie z niej dowiedziała się o możliwości lokowania w złoto na wysoki procent. Dodała jednak, że na zamieszczonych reklamach powinna znaleźć się informacja, choćby drobnym drukiem, że rząd nie gwarantuje ich bezpieczeństwa, rząd, więc jest nieuczciwy. Wiesława Mazur

Ryzyko jest zawsze, tym nie mniej warto wiedzieć, że niżej podane firmy (jest ich więcej niż wymienione) świadczące usługi finansowe nie podlegają nadzorowi państwowemu. Komisja Nadzoru Finansowego zgłosiła ostrzeżenia publiczne wobec następujących spółek:

1. Finroyal FRL Capital Limited

2. Flexworld Inc.

3. Perfect Money Finance Corp. z siedzibą w Panamie

4. Weksel Bank, Aida System Sp. z o.o. z siedzibą w Konstantynowie Łódzkim

5. Amber Gold Sp. z o.o. z siedzibą w Gdańsku

6. GoGo20 Poland

7. DOBRALOKATA Sp. z o.o.

8. Pozabankowe Centrum Finansowe Sp. z o.o.

9. P.H.U. PROMOTOR z siedzibą we Wrocławiu

10. Care&Cash Sp. z o.o. z siedzibą we Wrocławiu

11. KASOMAT.PL SA, Wrocław

12. Lex-Security, Mysłowice

13. Centrum Inwestycyjno - Oddłużeniowe sp. z o.o. Stargard Szczeciński

14. Socket Resources GmbH reprezentowana na terytorium RP przez Marka Jachowicza; biuro operacyjne w Polsce - Warszawa

15. IPI CAPITAL S.A. z siedzibą w Warszawie

16. NOVA NEW Sp. z o.o. z siedzibą w Katowicach

Powierzając środki finansowe firmom bez licencji, KNF nie wolno kierować się przede wszystkim perspektywą wysokich zysków. Jednak z drugiej strony trudno się dziwić inwestycjom w Amber Gold, jeżeli bankowe depozyty nie chronią oszczędności Polaków. Po uwzględnieniu inflacji i podatku Belki przynoszą straty. W.M.

Platforma „morduje” IPN

1. Wczoraj w mediach wybuchła informacja, że przedsiębiorstwo Ruch S.A w ostatnich dniach sprzedało teren i budynek przy ulicy Towarowej w Warszawie prywatnej firmie GHN sp. z o. o. (Najprawdopodobniej nabytych w celach developerskich), w której swą siedzibę ma centrala Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. IPN powstał na postawie ustawy z grudnia 1998 roku i jako nowo powołana państwowa osoba prawna, powinien zostać wyposażony w nieruchomości niezbędne do swej działalności. Ponieważ Skarb Państwa w roku 1999 taką nieruchomością nie dysponował, zobowiązał spółkę Ruch S.A aby przekazała w użytkowanie IPN-owi nieruchomość przy ulicy Towarowej, natomiast sama spółka miała otrzymać od Skarbu Państwa, nieruchomość zamienną na mocy porozumienia podpisanego między nimi 5 października 2000 roku.

2. IPN w kolejnych latach zainwestował ze swojego budżetu w użyczony budynek przynajmniej 17 mln zł (głównie w sieć informatyczną i w urządzenia w specjalistycznych archiwach) i dużej części tych urządzeń w przypadku konieczności przeprowadzki, nie da się już wykorzystać w innych budynkach. Sytuacja IPN-u uległa gwałtownemu pogorszeniu w 2010 roku, kiedy minister Skarbu Państwa zdecydował się sprzedać prawie 57% akcji Ruch S.A (całość posiadanego pakietu akcji) na rzecz Lurena Investments sp. z o. o., co spowodowało, że Ruch S.A. stał się w pełni prywatną firmą i prawie natychmiast czynsz dla IPN-u gwałtownie zaczął rosnąć. Od 2011 roku IPN starał się u ministra finansów o to, aby mógł umieścić w budżecie środki na wykup tego budynku (został on wyceniony na 30 mln zł netto, a w wycenie nowy właściciel uwzględnił wcześniejsze nakłady inwestycyjne IPN-u), ale niestety ani minister finansów ani większość koalicyjna w Sejmie nie była tym zainteresowana.

3. Przyglądałem się tym staraniom IPN-u z bliska w pracach nad budżetem państwa na 2012 rok w komisji finansów publicznych. Otóż IPN jest państwową osobą prawną, która projekt budżetu przygotowuje samodzielnie i w związku z tym prezes IPN umieścił wydatek w wysokości 10 mln zł (pierwsza rata) na zakup budynku od Ruch S.A., Tłumacząc, że jest ostatnia okazja, bo prywatny właściciel może odsprzedać budynek i teren z nim związany developerom. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w sejmowej komisji finansów publicznych budżet IPN-u stał się obiektem gwałtownych ataków posłów Platformy i Ruchu Palikota (posłowie SLD atakowali go od zawsze). W wyniku tej nagonki prezes IPN zaproponował autopoprawkę w wyniku, której budżet tej instytucji został zmniejszony o kilkanaście milionów złotych, ale i to było mało. Ostentacyjnie na wniosek posłów Platformy wykreślono z tego budżetu nie tylko wspomniane 10 mld zł na pierwszą ratę wykupu budynku, ale także kolejne kilkanaście milionów złotych. Ostatecznie budżet IPN -u na 2012 rok został zmniejszony przez większość koalicyjną Platforma - PSL wspomaganą przez posłów Ruchu Palikota i SLD aż o blisko 36,5 mln zł i była to największa redukcja budżetu spośród wszystkich instytucji przygotowujących swoje projekty budżetów samodzielnie (jest ich wszystkich kilkanaście).

4. Teraz przychodzi ponieść tego skutki. Nie dość, że w przypadku konieczności przeniesienia centrali IPN do jakiegoś innego budynku, oznacza to paraliż działalności tej instytucji na długie miesiące, to jak wszystko na to wskazuje utraci on bezpowrotnie dotychczas poniesione nakłady inwestycyjne (wspomniane 17 mln zł). Oprócz tego nowy właściciel Ruch S.A. wystąpił do sądu z pozwem o zasądzenie od Skarbu Państwa i IPN-u, kwoty 41,7 mln zł tytułem wynagrodzenia za korzystanie przez IPN z budynku przy ulicy Towarowej od 31 maja 2002 do 31 maja 2012 roku, wraz z ustawowymi odsetkami. Ten pozew jest konsekwencją niezrealizowania przez Skarb Państwa porozumienia z Ruchem z października 2000 roku. Wygląda na to, że Platforma jest gotowa zaakceptować straty Skarbu Państwa rzędu 70 mln zł (nakłady inwestycyjne 17 mln zł i ponad 40 mln zł wynagrodzenia za korzystanie z budynku z odsetkami ustawowymi za 10 lat), aby tylko IPN spowolnił albo wręcz zamroził swoją działalność. SLD nie udało się zlikwidować IPN-u, choć miał na to dużą ochotę w latach 2001-2005 ale wygląda na to, że Platformie może się to udać. Kuźmiuk

Czy Tusk myśli o przyszłości Polski? Pytaniem retorycznym jest to postawione w tytule. Wszyscy przecież widzimy jak bardzo premier troszczy się o obecną Polskę i jak bardzo się stara "by żyło się lepiej" również w przyszłości. Tylko, komu będzie się lepiej żyło? Bo chyba nie Polakom! Dzisiejsza prasa a za nią portale internetowe informują o tym, że "z danych Narodowego Spisu Powszechnego wynika, że w końcu marca ub. roku za granicą przebywało 2 mln Polaków, z czego 11 proc. (ponad 220 tys.) stanowiły dzieci w wieku do lat 14. Ekonomista i demograf prof. Krystyna Iglicka, rektor Uczelni Łazarskiego szacuje, że dziś jest już ich 300 tys, czyli o 35 proc. więcej". Nie wiem czy ktoś zauważył, ale emigracja i tragicznie niski przyrost naturalny są największymi problemami Polski. Gospodarkę można odbudowywać, sport unowocześniać, ale demografii nie da się od tak poprawić. Bo jak niby to zrobić? Według danych GUS z ostatniego Spisu Powszechnego (2011 rok) w Polsce jest 37,2mln stałych rezydentów, (czyli 1,3mln ludzi od więcej niż roku nie było w kraju). Jak informuje Prof. Iglicka kolejne 800-900tys. pracuje na stałe za granicą, ale jeszcze nie zdecydowało czy zwiąże swoją przyszłość z tymi krajami - dane z wywiadu udzielonego przez Panią Profesor na początku 2012 roku). Jak się okazuje wśród emigrantów jest też 300 tysięcy dzieci poniżej 14 roku życia! To oznacza prawdziwą tragedię dla kraju. Zwróćmy jeszcze uwagę na skale urodzeń i zgonów. W 2011 roku urodziło się niecałe 390 tysięcy dzieci, a zmarło około 370 tysięcy ludzi. Można powiedzieć, że mamy wyż! Jak to media lansują "baby boom". Tyle tylko, że te dzieci to potomkowie par urodzonych w wyżu przełomu lat 70 i 80 XX wieku (pamiętamy jak to choćby w stanie wojennym dużo ludzi się rodziło...bo wyłączano prąd?). Dane o urodzeniach z tamtego okresu oscylowały w granicach nawet 600 tysięcy rocznie. Czyli dziś jasno i wyraźnie trzeba stwierdzić - nie ma naturalnej zastępowalności pokoleń. Co istotne nie ma jej od 1989 roku, ale kolejne Gabinety niewiele w tej sprawie robiły. Dopiero lata 2005-2007 przyniosły pewną poprawę (Rząd PiS-LPR i Samoobrony znał dane o skali urodzeń i zgonów w latach 2003-04, a wtedy po raz pierwszy w niepodległej Polsce urodziło się mniej osób niż zmarło). Wprowadzono więc wyśmiane przez media "becikowe". Zmniejszono podatki. Dano nawet większe ulgi na dzieci. I widać było poprawę. W kolejnych latach liczba urodzeń zaczęła przewyższać liczbę zgonów. Oczywiście wyniki i tak były niesatysfakcjonujące, ale nikt nie zaprzeczy - było lepiej. Nastał jednak rok 2007 i początek władzy Donalda Tuska. Obiecywano "drugą Irlandię", "powroty emigrantów" itd. Po 5 latach rządów tego człowieka już wiemy (a raczej co bardziej światłe lemingi wiedzą! Bo inteligentni wiedzieli od początku), że były to zwykłe kłamstwa. Nie mamy "drugiej Irlandii", a Polacy nie wracają, ale uciekają z kraju jeszcze szybciej niż po wejściu Polski do UE! Mimo to taniec chocholi Tuska i kumpli trwa w najlepsze! Afera goni aferę. Podatki rosną. Ulgi na dzieci znikają (w tym "becikowe"). A Rostowski nadal opowiada dyrdymały o "zielonej wyspie". Lemingi nadal wierzą! No bo ktoś na PO głosował jesienią 2011 roku. Sondaże też nadal są bardzo korzystne dla Tuska. Widzę, że zaczynam się nakręcać więc wrócę do demografii. Perspektywy dla Polski są pod tym względem tragiczne. Obecny "rząd" przewiduje, że w 2035 roku będzie nas 36 milionów (ja uważam inaczej. Nas w 2012 roku jest 36 milionów! A w 2035 roku -idąc za przewidywaniami prof. Iglickiej- będzie nas 30 milionów albo i mniej). Zauważmy, że pokolenie potężnego wyżu z lat powojennych (urodzeni po 1946 roku) za kilka lat zacznie wymierać. To przecież naturalna kolej rzeczy. Wystarczy popatrzeć na średnią długość życia w naszym kraju (jakieś 76 lat) i mamy odpowiedź! Za lat 10 rocznie umierać będzie nawet ponad 500 tysięcy osób. A ile się będzie rodzić? Patrząc na pokolenie lat 80 i 90, które w dużej ilości żyje na emigracji i sam fakt, że jest ono o wiele mniejsze od tego powojennego, to możemy być pewni, że skala urodzeń będzie mniejsza niż 200 tysięcy rocznie. Ubywać nas będzie mniej więcej od 2021 roku po około 300 tysięcy w ciągu 12 miesięcy. Oczywiście o ile nic się nie zmieni. Bo przecież nasz "rząd" może zacząć sprowadzać imigrantów np. muzułmanów czy Wietnamczyków. Pytanie tylko czy ci imigranci będą chcieli tutaj żyć? Kto wie? Może dla nich pieniądze się znajdą! Jest też druga opcja. Mianowicie ludność może zachować się tak jak po wojnie - ratować przed wymarciem. Dzięki temu wzrośnie bardzo mocno skala urodzeń. Patrząc jednak na Niemcy gdzie w 2011 roku urodziło się 650 tysięcy dzieci, a zmarło 800 tysięcy osób ( i ten trend jest już od kilkudziesięciu lat taki sam). Ciężko liczyć na takie "cuda". Co nam więc pozostaje? Możemy siedzieć, narzekać i patrzeć jak Ojczyzna przestaje istnieć (wymiera). Możemy zacząć działać tak jak wiosną działali opozycjoniści walczący poprzez głodówki o historię w szkołach średnich. Możemy wreszcie zmienić Rząd! Tylko, że za 3 lata to już może być za późno... . Na dzień dzisiejszy proponuje zacząć naciskać na władzę, żeby zaczęła prowadzić politykę prorodzinną. My jako Polacy nie mamy innego wyboru. Pozostaje na dzień dzisiejszy tylko to. Zapewne dopiero po wyborach będziemy mogli zacząć budować wymarzoną Ojczyznę! Ale jeszcze raz napiszę... czy 3 lata to nie za dużo! Matti

Płużański: Chcą zlikwidować niewygodną instytucję Całego IPN nie da się przejąć i spacyfikować. Jedyne, więc, co Platformie zostanie, to dążenie docelowo do likwidacji tej placówki - mówi portalowi Stefczyk.info historyk i publicysta Tadeusz Płużański. Stefczyk.info: Spółka Ruch S.A. poinformowała ostatnio o sprzedaży siedziby zajmowanej, na co dzień przez IPN. Rzecznik Instytutu mówi, że instytucji grozi paraliż. Jak Pan to ocenia? Tadeusz Płużański, historyk, szef działu Opinie w "Super Expressie": Trudno się nie zgodzić z optyką rzecznika Andrzeja Arseniuka. To jest działanie, które wprost prowadzi do paraliżu prac Instytutu. Można powiedzieć, że to jest zawoalowana metoda ograniczenia działalności tej placówki, a być może nawet jej likwidacji. To kolejny krok wobec IPN ze strony rządzących, mający na celu skasowanie jego działalności. W każdej kadencji budżet IPN jest ograniczany, środki systematycznie są obcinane. Obecnie dochodzą problemy z siedzibą przy ul. Towarowej i zagrożenie przeprowadzką, więc mamy sytuację dramatyczną. To pokazuje, że działania Platformy wobec IPN niewiele się różnią od działań SLD. Tyle tylko, że Sojusz mówi, wprost, że tę wstrętną instytucję trzeba zlikwidować. PO robi to samo w sposób zakamuflowany. Cel jednak jest taki sam. Niewygodną instytucję chcą zlikwidować.

W Pana ocenie uda się to zrobić? Środowisko wokół IPN nie jest już na tyle silne, by obronić Instytut?

Liczę na to, że IPN uda się obronić. To jest przecież jedyna w tej chwili instytucja państwowa, która tak silnie broni prawdziwej historii Polski i Polaków oraz odkrywa nieznane karty. Instytut prowadzi śledztwa, archiwizuje wszelkie dane oraz prowadzi niezwykle ważną działalność edukacyjną. Likwidacja placówki byłaby niezwykle silnym ciosem w historię. Mam nadzieję, że Instytut się obroni. Nie zgodzę się jednak z opinią, że IPN to silne środowisko, które samo sobie poradzi. Tam jest wiele cennych osób, które walczą o prawdę historyczną. Jednak rządzący nie zamierzają uwzględniać tej grupy. Takie odnoszę wrażenie.

Co może pomóc? Wydaje się, że badania na Łączce, prowadzone przez IPN, mogą być ważnym elementem w grze o IPN. One są dobrym znakiem i ważne, że Instytut rozpoczął te prace. Dobrze się stało, że wszyscy, którzy są władni w tej sprawie, wydali zgodę na rozpoczęcie badań. Ta sprawa stała się głośna. Ona się nie podoba, ale można mieć nadzieję, że to będzie miało pozytywne skutki dla Instytutu. To pokazuje, że IPN pracuje nad ważnymi sprawami.

IPN to kolejna instytucja publiczna, którą Platforma rozkłada na łopatki. Co to mówi o naturze obecnej władzy? Odnoszę wrażenie, że Platforma jest zainteresowana instytucjami publicznymi jedynie po to, by nimi zarządzać. IPN nie jest instytucją, którą można łatwo spacyfikować. Widzę w Instytucie szereg niedobrych trendów, tam są osoby, które chcą sparaliżować tę placówkę. To się nasiliło po 10 kwietnia 2010 roku. Do głosu doszły środowiska, którym nie zależy specjalnie na działalności tej placówki. Takie osoby często piastują kierownicze stanowiska. Próby zawłaszczenia tej instytucji już były widoczne, jednak całej instytucji nie da się przejąć i spacyfikować. Jedyne, więc, co Platformie zostanie, to dążenie docelowo do likwidacji tej placówki. Rozmawiał saż

PiS wzmocnił ochronę Kaczyńskiego w obawie o....Samobójstwo? Wyborcza pisze „Prezes PiS Jarosław Kaczyński z prywatnej ochrony korzysta, od co najmniej dwóch lat. Płaci za to partia. I to dużo. - Dotarliśmy do faktur, z których wynika, że miesiąc pracy ochroniarzy wynajętych przez Prawo i Sprawiedliwość może kosztować nawet ponad 100 tys. zł - pisze "Newsweek". Tygodnik podaje, że prezesa i jego warszawski dom ochraniają pracownicy GROM Group.”.....”Dlaczego usług ochroniarzy były tak kosztowne? "Newsweek" pisze, że w cenę wliczono m.in. podnajem budki znajdującej się na posesji sąsiadującej z willą Kaczyńskiego. Barak stał się siedzibą ekipy chroniącej dom prezesa. - Budka wygląda jak punkt obserwacyjny - zamiast szyb ma wstawione lustra weneckie „....(źródło)

Zamach Smoleński, komando seryjnego samobójcy, podobne do tego grasującego na Litwie to nie przelewki. Należy się cieszyć, że PiS poszedł po rozum do głowy. Być może zbyt późno. Reżimowe media podają daty rozpoczęcia wzmocnionej ochrony Kaczyńskiego, z których wynika, że nastąpiło tuż po Zamachu Smoleńskim. Warto przypomnieć, że Jarosław Kaczyński też miał lecieć razem z Bratem do Smoleńska. Jan Olszewski tak to wspomina „Obawiałem się, że w katastrofie mogli zginąć obaj bracia Kaczyńscy.... (więcej) .

Do tego dochodzi morderstwo na tle politycznym, jakiego dopuścił się były członek Platformy, w którym faktycznym celem był Kaczyński Seryjne samobójstwa, jakie dotknęły później polityków najlepiej świadczą, że słusznie wzmocniono ochronę Kaczyńskiego. Ciekawe, że reżimowe media nie dziwią się, że opozycyjna partia musi wydawać krocie na ochronę swojego lidera, niczym w jakiś skorumpowanym, prymitywnym bambusolandzie. Rymkiewicz nazwał Kaczyńskiego najwybitniejszym mężem stanu od czasu Piłsudskiego. Jest kluczowym, ba głównym i najważniejszym obecnie politykiem w Polsce. Tuska wymienianą kogoś innego i poza lekkim zawirowaniem po kilku miesiącach nikt o nim nie będzie pamiętał. Kaczyński zbudował jedyną w Europie zorganizowaną, faktyczną anty oligarchiczną opozycję w Europie. Proszę sobie tylko wyobrazić jak wyglądałaby Polska teraz, gdyby Jarosław Kaczyński wsiadł wtedy, tak jak zamierzał do samolotu lecącego do Smoleńska. Ziobro, Kurski, Michał Kamiński, Kluzik Rostkowska razem z ich „masterem „ Palikotem rozerwaliby PiS na szczepy, a o jego ochłapami bawiły by się nawet nie brytany, ale zwykłe rozszczekane kundle z reżimowych mediów. Jeszce długo, nawet po pomyślnym przeprowadzeniu sukcesji w Obozie patriotycznym Kaczyński, jako gwarant i polityczny patriarcha będzie Polsce potrzebny. Pozostaje pytanie, dlaczego właśnie teraz, kiedy nędza spowodowana okupacja II Komuny coraz bardziej zaczyna wypychać Polaków na ulice media próbują sprowokować PiS, aby zdjął ochronę Kaczyńskiego? Osobiście radziłbym jeszcze wzmocnić ochronę kilku politykom PiS, w tym Kamińskiemu (CBA), oczywiście, aby ochronić go przed …. samobójstwem. W końcu II Komuna wciąż żywa. Marek Mojsiewicz

Od innowacji do pogoni za rentą Firmy sektora technologicznego coraz częściej są bardziej zainteresowane zdobywaniem patentów, aniżeli najlepszym zaspokajaniem potrzeb konsumentów. Istnienie patentów sprawia, że mogą przetrwać jedynie dzięki wykorzystywaniu rządowych przywilejów. Często uważa się, że sektor technologiczny jest najmniej uregulowany i dlatego był najbardziej produktywny w ciągu ostatnich dekad. Weźmy bardzo znany przypadek Billa Gatesa, który w ogóle nie interesował się polityką. Jak napisałWilliam F. Shugart w czasopiśmie „Freeman”: „Na początku Microsoft próbował ignorować potężne siły polityczne, które zbierały się przeciwko firmie i założywszy siedzibę w Redmont w stanie Waszyngton skupiał się na swoich głównych przedsięwzięciach”. Oczywiście, Departament Sprawiedliwości sprawił, że Bill Gates stanął na baczność. Chociaż Mark Zuckerberg mówi, że nie lubi głosować, to od czasu zatrudnienia Sheryl Sandberg, która pracowała w administracji Clintona, zwiększyły się kontakty Facebooka z politykami i sam prezydent Obama zajrzał do biura tej firmy. Wieści o sprzedaży patentów AOL Microsoftowi przypominają nam o tym, że znaczne siły rządowe angażują się w nabijanie kiesy wielkich firm z branży technologicznej. Nie chodzi tylko o korporacyjne slogany, ciekawe stanowiska pracy czy ekskluzywne kawiarnie w Dolinie Krzemowej. Bataliony prawników wyspecjalizowanych we własności intelektualnej (IP ― Intellectual Property) stale pilnują rządowych barier i przywilejów monopolowych, które blokują idee i tworzą z powietrza wartość korporacyjną. AOL jest uważany za do tego stopnia staroświecki, że dzieciaki pokładają się ze śmiechu, gdy zobaczą kogoś z adresem poczty elektronicznej zakończonym na aol.com. W 2001 roku dawny gigant medialny Time Warner połączył się z American Online (AOL), dostawcą Internetu i usług hostingowych ― odbyło się to za gigantyczną sumę 111 mld USD. Jednakże osiem lat później dyrektor wykonawczy Time Warner Jeff Bewkes ogłosił, że kończy się małżeństwo AOL i Time Warner. W zeszłym roku AOL kupił „Huffington Post” za 315 mln USD, czyli podobno za pięciokrotną wartość przychodów: wielokrotności zysków nie podano, ponieważ zysków w ogóle nie było. Microsoftowi ciążył jednak miliard dolarów, a AOL miał 800 patentów, których nie potrzebował; zawarto umowę, która spodobała się akcjonariuszom AOL. Ten przypadek nie był jednak wyjątkiem. Jak pisze Steve Lohr w „New York Times”:

Wygórowana cena ― 1,3 miliona USD za patent ― odzwierciedla kluczową rolę, jaką w coraz większym stopniu odgrywają patenty w strategiach biznesowych i prawnych największych firm sektora technologicznego, takich jak Microsoft, Apple, Google, Samsung i HTC. Patenty, które można zastosować przy produkcji smartfonów i tabletów, używających prawie tej samej technologii, wraz z rozwojem rynku stają się cenionymi aktywami i niebezpieczną bronią. Firmy walczą na rynku i w sądach na całym świecie, gdzie prawie codziennie zgłasza się zastrzeżenia patentowe i kontrpozwy. Umowa między firmami AOL i Microsoft jest przedłużeniem gorącego rynku patentowego. W kwietniu 2011 r. Novell za 450 mln USD sprzedał 880 patentów konsorcjum firm, w którego skład weszły Microsoft i Apple. Dwa miesiąca później za 4,5 mld USD Apple, RIM, Sony i inne firmy zakupiły 6 000 patentów od Nortel Networks. W sierpniu 2011 r. Google zapłacił 12,5 mld USD za Motorola Mobility i jej 17 000 patentów. RealNetworks sprzedał Intelowi 190 patentów i 170 zgłoszeń patentowych za 120 mln USD w styczniu bieżącego roku. W zeszłym miesiącu za nieujawnioną kwotę Facebook zakupił 750 patentów od IBM — krótko po tym, jak gigantowi sieci społecznościowych został wytoczony proces patentowy przez Yahoo. David J. Kappos, dyrektor amerykańskiego urzędu patentowego, mówi „New York Timesowi”, że takie bitwy prawne nie są niczym nowym. Nieważne, czy chodzi o silniki parowe, czy o samochody — jeżeli otwierają się duże rynki, to rozpoczynają się wojny patentowe. Stephan Kinsella pisze, że są to wielkie sumy pieniędzy podążające za czymś, co:

Nie jest w ogóle własnością, a po prostu ogólnym pojęciem łączącym odległe, w większości sztuczne, prawa pozytywne stworzone z niczego przez legislatywę ― „uznane prawa wynikające z jakiegoś typu intelektualnej twórczości, albo związane z ideami”. Większość ludzi uważa patenty za prawa wyłączności produkcji, użytkowania lub sprzedaży wynalazków, ale jak wskazuje Kinsella prawo patentowe w rzeczywistości wyłącza innych z tworzenia, używania lub sprzedawania tego wynalazku. W przeszłości było tak, że wyspecjalizowani posiadacze patentów, znani również, jako trolle, wykupywali patenty z nadzieją pozyskania pieniędzy od dużych firm z sektora technologicznego ― w sądzie lub poza nim. Teraz jednak wielkie przedsiębiorstwa toczą bitwy prawne między sobą. „Te duże firmy raczej wykorzystują patenty do uzyskania przewagi komparatywnej, niż traktują je, jako aktywa finansowe” — mówi „New York Timesowi” Colleen Chien, adiunkt w Santa Clara University School.

Czy Microsoft ze swoimi dwudziestoma tysiącami patentów należy, więc do sektora technologicznego, czy też stał się największym trollem na świecie, czającym się, by wykorzystać możliwość pobicia innych firm technicznych na drodze prawnej? Oczywiście cała idea prawa patentowego ma wspomagać innowacyjność. Kto poświęcałby czas i umiejętności, wymyślając jakiekolwiek nowe wynalazki, jeśli pomysł mógłby być szybko ukradziony, a wynalazca nie miałby zapewnionych korzyści? Uważa się, zatem, że społeczeństwo korzysta na prawie patentowym, ponieważ większa ilość wynalazków oznacza większe bogactwo. Kinsella wskazuje, że ta utylitarystyczna argumentacja ponosi klęskę. Bogactwo społeczeństwa, nawet, jeśli dałoby się je zmierzyć, nie może usprawiedliwiać naruszenia praw jednej grupy dla korzyści innej. Badania nie wykazały jednak żadnego zysku netto z innowacji powstałych za sprawą prawa patentowego. Kinsella sugeruje, że:

Być może byłoby nawet więcej innowacji bez praw patentowych; może byłoby dostępnych więcej pieniędzy na badania i rozwój (B+R), jeżeli nie wydawano by ich na patenty i procesy sądowe. Możliwe, że firmy miałyby nawet większą motywację do wprowadzania innowacji, jeśli nie mogłyby polegać na prawie dwudziestoletnim monopolu. Zamiast pobudzać innowacje IP wydaje się kłębowiskiem spraw sądowych. David C. Drummond, dyrektor ds. prawnych Google, ocenia na przykład, że współczesny smartfon może podlegać 250 000 potencjalnym zastrzeżeniom patentowym.

W studium opublikowanym w 2008 r. James E. Bessen i Michael J. Meurer — profesorowie z Boston University School of Law — doszli do wniosku, iż koszty procesowe były dwukrotnie wyższe niż uzyskane korzyści w dziedzinach oprogramowania i telekomunikacji, gdzie „zastrzeżenia są często do tego stopnia szerokie i niejasne, że nie sposób przewidzieć, czego dotoczą patenty”. Profesor Chen przyznaje, iż „system patentowy sprawia, że innowacje są droższe”, ale uważa, że nie przykłada się należytej uwagi do korzyści, mówiąc:

„W takim przypadku jak AOL sprzedaż patentów pozwala przetrwać przedsiębiorstwu i daje szanse na stworzenie innowacji w innym obszarze”. Firmy, które wcześniej, aby osiągnąć zysk, gwałtownie poszukiwały innowacji, stały się obecnie poszukiwaczami renty, wykorzystującymi przywilej udzielany przez państwo, aby uzyskać fundusze potrzebne do współzawodnictwa na sali sądowej, a nie na rynku. Chociaż rząd może utrzymywać przy życiu takie firmy jak AOL, konsumenci ostatecznie z pewnością poniosą stratę. Doug French Tłumaczenie: Paweł Kot

Janusz Szewczak: Oto nasz polski dom wariatów. Czy może być jeszcze gorzej? Tak. Mógłby wybuchnąć pożar Na razie z całej afery Amber Gold aresztowany został jedynie samolot linii OLT Express i to na lotnisku im. L. Wałęsy w Gdańsku, gdzie nadal pracuje M. Tusk, który ciągle jest bardzo wkurzony za przelew od tej firmy. Choć wygląda na to, że Amber Gold więcej wydał na ZOO, niż na eksperta lotniczego - syna premiera. Prokuratura Gdańska ma ponoć gigantyczny dylemat czy znalezione 57 kg złota w domu pana P., to złoto firmy Amber Gold czy też może klientów tego parabanku. Premier dużego państwa europejskiego mówi, że nic nie wiedział, a wicepremier, że wiedział o sprawie od kilku lat. Min. Sprawiedliwości, prawdziwy filozof, po zbadaniu sprawy zapewnia, że szef Amber Gold ma już na koncie tylko 4 wyroki, a państwo ustawia tylko znaki ostrzegawcze. Sędziowie zaś będą odpowiadać przed Bogiem i historią – bo zawiódł tylko człowiek. Gorączka złota trwa w najlepsze. Poseł PO P. Olszewski pęka ze śmiechu na myśl o powołaniu komisji śledczej, PSL nie mówi tak, nie mówi nie. Poprzedni przewodniczący komisji śledczej z PO, M. Sekuła, który skutecznie przemawiał do pustych krzeseł, właśnie poszedł w ministry, wesprzeć J.V.Rostowskiego. Może ten wsparcia potrzebuje, skoro podległe mu służby skarbowe nie dostrzegły, że Amber Gold przez wiele lat nie płacił podatków i nie przedstawiał sprawozdań ani innych dokumentów. Amber Gold na razie wyceniono na 80 mln zł. strat dla klientów, ale niektórzy mówią, że pralnia mogła obsłużyć 2 mld zł. W tym samym czasie tunel wzdłuż Wisły zwany przez Warszawiaków „przekrętem”, zatopiony skutecznie przez budowniczych metra może kosztować Polaków nawet 1 mld zł. Prezydent Warszawy H. Gronkiewicz-Waltz sprowadza Warszawiaków na ziemię „nie panikujmy – nikt nie zginął”. Amber Gold to mały pikuś przy kosztach i skali sparaliżowania stolicy. Dyrektor portu lotniczego w Gdańsku, choć podobno sam polecił młodego Tuska lotniczej odnodze Amber Gold, nie widzi konfliktu interesów i potrzeby podania się do dymisji. Sam zaś ekspert lotniczy M.Tusk samokrytycznie uznał się za debila. To wszystko dzieje się w cieniu przywrócenia monarchii w Polsce z Bronisławem I. Złotoustym na czele, którą proponuje inny wybitny poseł PO specjalista od odmowy sprzedaży prezerwatyw przez aptekarzy. Rzecznik prasowy opozycji oświadcza publicznie, że jest w konfrontacji z kotem prezesa, a premier D. Tusk wyjaśnia nam, że najgroźniejsi są legalni oszuści, tworząc całkowicie nowy termin prawniczy. Minister Finansów chce, by szatniarze i babcie klozetowe miały kasy fiskalne, choć służby skarbowe w Gdańsku w sprawie Amber Gold całkiem zaspały. Dziś dopiero dowiadujemy się, do czego w Polsce służy samolot – jak sama nazwa wskazuje do przewożenia pieniędzy do Hamburga. Żeby było jeszcze śmieszniej, na czołowego eksperta w sprawie Amber Gold i parabanków wyrasta obok byłego członka Rady Nadzorczej FOZZ i WGI D. Rosatiego, S. Sierakowski, redaktor z Lewackiej Krytyki Politycznej, ten sam, który gościł niemieckie lewackie bojówki, które miały nam Polakom „umilić” Święto Niepodległości. Wszystko zgodnie z hasłem prawda i wiarygodność całą dobę – tyle, że inaczej. Gazeta Polska właśnie poinformowała opinię publiczną, że dwaj bliscy współpracownicy Premiera, bankowcy z jego wielce profesjonalnej Rady Gospodarczej J. K. Bielecki i D. Filar w tej czy innej formie znali lub nawet współpracowali swego czasu z jednym z dyrektorów Amber Gold. To prawdziwy czeski film, ukazujący nam obywatelom jak polskie państwo zdaje egzamin w sprawie Amber Gold i nie tylko. To popis cynizmu, bezkarności, bezsilności, powszechnego wszechogarniającego kłamstwa, układów. Przed naszymi oczami jawi się obraz państwa absurdów i patologii. W tym szaleństwie jest metoda, zgodnie z zasadą: pójdź złoto do złota. Zawsze też może być gorzej. Pożar w domu wariatów może być jeszcze groźniejszy.

Janusz Szewczak

A Kaczyński wciąż milczy agresywnie Trzeba zmienić prawo. Dość agresywnego milczenia w życiu publicznym!

1. Afera Amber G. (w związku z wkroczeniem prokuratury nie należy już pisać Amber Gold)... no więc afera Amber G. w całej krasie się rozwija, premier jako ojciec konferencje zwołuje i wzrusza, Gowin się tłumaczy, jednego dnia sąd niewinny, drugiego jednak winien, tam Seremet żąda wyjaśnień, tu kurator zawinił, tam prokurator – a Kaczyński milczy! Powiedział coś (podobno) o rzeczniku prasowym i o kocie, a o Amber G. ani słowa! Politycy PO nie mogą już znieść tego milczenia, tym bardziej, że Jarosław Kaczyński nie dość,że milczy, to w dodatku milczy agresywnie. Okudżawa śpiewał w piosence o niebieskim trolejbusie, że przecież naprawdę w milczeniu jest sens, jest dobro w milczeniu, ale w milczeniu Kaczyńskiego, jak powszechnie wiadomo, jest przecież agresja i złość.

2. Wczoraj posłanka PO Kidawa-Błońska postawiła diagnozę, że Jarosław Kaczyński milczy, bo nie ma argumentów. I to jest chyba trafienie w sedno sprawy. W aferze Amber G. Jarosław Kaczyński rzeczywiście nie ma na swoja obronę żadnych argumentów. Uczciwie trzeba przecież przyznać, że jako lider rządzącej w państwie opozycji nie zrobił nic, żeby powstrzymać tę aferę i uchronić społeczeństwo i państwo przed działalnością oszustów. Nie dopilnował podległych sobie służb specjalnych, nie zmobilizował zależnej od siebie prokuratury, nie wpłynął na zawisłe od jego opozycyjnej władzy sądy. Jedyne, co zrobił, to skłonił do działania stworzoną niegdyś przez siebie i swój rząd Komisję Nadzoru Finansowego, żeby ta zawczasu doniosła do prokuratury na Amber G., ale prokuratorskiego śledztwa już nie dopilnował. Zaniedbania są tak poważne i oczywiste, że nie pozostaje nic innego, niż tylko milczeć agresywnie.

3. Co innego premier opozycyjnego rządu Donald Tusk. Ten, choć nie ma wpływu na działalność służb specjalnych, choć nie dysponuje instrumentami wpływu na policje, prokuraturę czy sądy – coś próbował jednak zrobić. Zaangażował się do tego stopnia, że nawet własnego syna posłał między oszustów, kto wie, czy wręcz nie między gangsterów, żeby lepiej rozeznać sytuację. To była niebezpieczna misja, wskazująca, że w sprawach państwowych premier opozycyjnego rządu jest gotów do największych poświęceń, nawet kosztem najbliższej rodziny. Tego poświęcenia za grosz nie ma lider rządzącej opozycji.

4. Wiele się mówi o zwalczaniu agresji i nienawiści w polityce, wyciąga się różne agresywne wypowiedzi – jakieś bydło, jakieś wypatroszenie, jakieś dorzynanie watah. Nikt jednak nie zwrócił dotychczas uwagi na agresywność przejawiającą się w milczeniu, która jest nawet gorsza, bo prowokuje oburzonych tym milczeniem adwersarzy. A członkowie PO, jak pokazał niedawno poseł Niesiołowski, czy wcześniej inny działacz PO w Łodzi – w stan wzburzenia wprawiają się łatwo.

5. Myślę, ze należałoby poważnie pomyśleć o spenalizowaniu przestępstwa agresywnego milczenia. Paragraf pierwszy - kto milczy, w sytuacji gdy może może atakować, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. Paragraf drugi – jeśli sprawca czynu opisanego w paragrafie pierwszym milczy agresywnie, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat pięciu. Jarosław Kaczyński ma, co prawda immunitet, ale z jego uchyleniem w obecnym Sejmie nie powinno być kłopotów. Dość agresywnego milczenia w życiu publicznym! Janusz Wojciechowski

Staniszkis: W sprawie Amber Gold media zastępują organy państwa Jeżeli założymy, że była to piramida finansowa albo działanie, w którym od początku prezes Marcin P. wiedział, że nie będzie w stanie wywiązać się z umów, kluczowym czynnikiem powodzenia takich planów było zaufanie. To ono przyciąga klientów. I tutaj leży główna wina Michała Tuska - mówi FAKTOWI Jadwiga Staniszkis FAKT: W jednym z wywiadów powiedziała pani, że "prawo jest w Polsce plasteliną do lepienia interesów". To smutny opis stanu naszego państwa. Jadwiga Staniszkis: To było widoczne od początku transformacji i zawsze wiązało się z traktowaniem prawa jako lewara formowania kapitału, wyjątkowo słabego przy postkomunistycznym rozwoju. Tak było przy decyzjach pozwalających na wydrenowanie państwa i społeczeństwa z dewiz przez zasady polityki kursowej. Tak było przy kolejnych quasi aferach, jak sprawie rubla transferowego. Tworzono możliwości działania w pewnych lukach prawnych. Po 1997 roku tak zaczęły działać fundacje czy agencje dysponujące mieniem publicznym, ale mające prawo transferowania go na rynek i właściwie utraty nad nim kontroli w majestacie prawa. W sprawie Amber Gold istotne są także inne elementy. Jeżeli założymy, że była to piramida finansowa albo działanie, w którym od początku prezes Marcin P. wiedział, że nie będzie w stanie wywiązać się z umów, kluczowym czynnikiem powodzenia takich planów było zaufanie. To ono przyciąga klientów. I tutaj leży główna wina Michała Tuska. Zatrudniając się w spółce powiązanej z Amber Gold, zwiększał to zaufanie swoim nazwiskiem.

Trudno chyba mówić o tym, że syn premiera zwiększał zaufanie do interesów P. skoro o jego zatrudnieniu nie wiedział nikt aż do czasu, gdy upadły linie OLT Express. Wtedy jednak już żadne zaufanie klientów P. nie mogło pomóc. No nie wiem, bo jednak młody Tusk występował tam jako pracownik public relations. Ale nie tylko on. Także samorządowe władze Gdańska, użyczając P. bardzo wartościowych nieruchomości w samym centrum starówki, tworzyły to wrażenie zaufania. Pytanie dlaczego? Jak to się stało, że tak długo miał on nad sobą parasol ochronny? Być może – to jest moja hipoteza – jakąś rolę odegrały tu służby, które dawały mu biznesowe fory. Czy przypadkiem rola służb w naszym państwie nie polega na tym, że działają pośrednio określając, który gracz ma większe szanse na sukces na rynku? Ciągle pozostaje przecież niejasne, skąd P. w ogóle miał takie pieniądze. Przecież ta jego pierwsza afera to było szukanie biednych ludzi. Oszukał ich na 150 tysięcy złotych, a tutaj nagle przeskoczył do milionów. Skąd je miał? Pojawia się w tle problem prania brudnych pieniędzy. I kolejny problem – jest zawiadomienie banku BGŻ w tej sprawie już w czerwcu, a w lipcu prezydent Gdańska Paweł Adamowicz mówi o P. per "nowy Wałęsa". Jak to jest możliwe? Najłagodniejszym wytłumaczeniem jest brak przepływu informacji między strukturami państwa. Ale może jednak trzeba mówić o specjalnej ochronie? A jeśli mamy do czynienia z praniem brudnych pieniędzy to pytanie, jaki to był kapitał – krajowy czy zagraniczny? Czy P. oszukał także tych, którzy powierzyli mu te operacje? Może stąd to nagłe cięcie? Pamiętajmy, że to nie nastąpiło w efekcie informacji Komisji Nadzoru Finansowego. Że coś się stało najpierw z OLT Express, a potem w konsekwencji z Amber Gold. Tu pojawiają się następne pytania polityczne: czy przez to, że zakładnikiem tej sytuacji jest Michał Tusk nie chodziło przypadkiem o wpływ polityczny poprzez kanały kapitałowe. Może przez twierdzenie, że przekazał on P. jakieś tajemnice handlowe chodziło o skompromitowanie syna szefa rządu? Albo o uderzenie w samego premiera? Albo o jakąś rozgrywkę mającą na celu pokazanie tego układu gdańskiego. Jeżeli na te pytania się nie odpowie, trudno będzie zrozumieć co się wydarzyło. Najgorsze jednak, że każdy z tych wariantów wydarzeń kompromituje państwo.

Gdzie szukać przyczyn tych wydarzeń? Czy na pewno tej "plastelinie do robienia interesów", czyli złym prawie? Ta sprawa to również głębsze zjawisko pewnej kultury politycznej. Wiele razy pojawiały się zarzuty wobec najbliższego otoczenia premiera: a to niedopatrzenie obowiązków, a to naruszanie procedur. Nie było nigdy żadnych konsekwencji. To buduje klimat bezkarności, który przyczynił się do zaangażowania się syna premiera w interes Marcina P. Przecież w normalnym państwie premier musiałby w takiej sytuacji ponieść jakąś odpowiedzialność polityczną. A w Polsce nie ponosi. To kolejny element, który buduje klimat panujący w państwie rządzonym przez Platformę. Przykładów jest wiele. A to rządzony przez Jacka Karnowskiego – sprawnego samorządowca, ale będącego w trakcie prześwietlania przez organy ścigania – Sopot zamieniany jest przez Donalda Tuska w nieformalną stolicę polskiej prezydencji. A to burmistrz Helu, który wraca do pracy, choć ma zarzuty karne. To pokazuje klimat i tworzy parasol ochronny nad pewnymi "świętymi krowami". W tym przypadku wszystko było pompowane przez kreowanie pana P. na bohatera Pomorza, do ostatniej chwili. Przecież wszyscy wiedzieli przynajmniej o jednym jego wyroku. Wystarczyło egzekwować istniejące prawo – gdyby prokuratura czy KRS działały zgodnie z nim, nie byłoby pewnie sprawy. Ale kryzys państwa u nas polega i na niejawnej roli służb, i lekceważeniu procedur od góry do dołu.

Politycy traktują je jak szatniarz z filmu Barei: "Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi". Naginanie procedur i prawa jest praktycznie bezkarne. Bo wzór idzie z góry. To się wiąże z głębszym problemem. W warunkach słabego państwa, sytuacje nadzwyczajne, w których nie stosuje się procedur, tworzą wrażenie kontrolowania sytuacji przez władzę. Ale dla mnie władza to jest zdolność rządzenia, rozwiązywania długofalowych problemów. Tego typu władzy rząd Tuska i on sam nie mają. Tym bardziej, więc eksponują tę władzę osobistą, działają w sferze nieunormowanej i nie szanują istniejącego prawa, a także unikają tworzenia nowych procedur. Marcin P. to jest mały element wielkiego kryzysu państwa dotyczącego szerokiego obszaru zjawisk.

Przez kilka lat swojego premierowania Donald Tusk przyzwyczaił nas, że działa akcyjnie. Wyszła sprawa dopalaczy – to bierzemy się za ten rynek. Potem hazard, tzw. kastracja pedofilów. Teraz przy Amber Gold też pewnie będziemy mieli jakąś specustawę. Zamiast tworzyć spójny system prawa niszczymy go. Nie możemy się już sami zdecydować czy lepiej więcej wolności czy regulacji i wszechobecnego państwa. Przede wszystkim tworzymy pozory. Bo albo prawo nie jest egzekwowane albo nie rozwiązuje problemów. Np. nie ma środków na kuracje dla pedofilów, walka z tym zjawiskiem to gra pozorów. Rząd Tuska działa także przez odsuwanie problemów. Kryzys finansów publicznych, demografia czy sytuacja na rynku pracy wymagają realnej polityki gospodarczej. To próbuje robić cała zachodnia Europa i Azja. A rząd u nas zyskuje na reformie emerytalnej dwa lata niepłacenia. Co to rozwiązuje? Nic. Problemu rynku pracy nie rozwiązuje. Urzędniczki, które na emeryturę pójdą dwa lata później będą przez ten czas blokowały miejsca pracy dla lepiej wykształconych młodych. Nasz brak recesji wynika nie z działań rządu, a istnienia czynników zewnętrznych i naszej szarej strefy. To nie jest rozwój, to się zresztą zaraz skończy. Widać w tym wszystkim bezradność premiera, który znowu dla tymczasowych korzyści może pójść w kierunku pseudorozwiązań.

Kwintesencją tego chorego systemu jest kompletna nieporadność opozycji. Rolę opozycji w sprawie Amber Gold wzięły na siebie media i widać wyraźnie, że jak długo one pociągną temat, tak długo będzie się nim zajmować państwo. Uważam, że media zachowują się fantastycznie. Wy zastępujecie nie tylko opozycję – zastępujecie większość organów państwa. I to jest także porażające, bo media mają granice działania. Opozycja mogłaby zrobić więcej. Polityk powinien mieć w sobie wizję, którą chce realizować zawsze. Co to znaczy, że wystąpi z jakąś propozycją jesienią? To pokazuje, że szuflady są puste. W zoligarchizowanych partiach czeka się na komendę z góry. Poszczególni politycy nie mają autoryzacji, więc nie występują. Niewykluczone, że inne partie są kartelem obrośniętym tym układem, który chronił także pana P. FAKT

Na wezwanie "Wyborczej", zamieszczamy przeprosiny "Naszego Dziennika". W środku - bardzo cenne sformułowania Bezczeszczenie narodowej flagi w studiu TVN - tutejszy establishment wkłada nasze biało-czerwone barwy w psie kupy Paweł Smoleński wzywa na łamach "Gazety Wyborczej" media niezależne - w tym imiennie portal wPolityce.pl - do poinformowania o przeprosinach, jakie zamieścić musiał "Nasz Dziennik", a które dotyczą publikacji na temat telewizji TVN. Smoleński pisze:

(...) skoro się stało i organ przeprasza - rad byłbym bardzo, gdyby informację o przeprosinach "Naszego Dziennika" wobec TVN zamieścili na swoich blogach, portalach i gdzie tylko mogą np.: europoseł Wojciechowski Janusz, europoseł Czarnecki Stefan, bracia Karnowscy i ich portal Wpolityce.pl (osobliwie Adamski Łukasz, Wasiukiewicz Jerzy, poseł PiS Mastalerek Marcin oraz inni, równie płodni na każdy temat, autorzy tegoż medium), "Fronda" Terlikowskiego Tomasza, itp., itd. No, chyba, że strach przed dyrektorem i jego organem blokuje relacjonowanie sądowych wyroków.

Czasami wierzę w cuda, więc mam nadzieję, że tym razem coś takiego się wydarzy; wyżej wymienieni wraz z kolegami zamieszczą treść przeprosin. Alleluja i do przodu. My się wyroków naszych polskich sądów oczywiście nie boimy, bo wiemy jak z mocno ideologicznej tkanki bywają one - niestety coraz częściej - utkane.  Więc zamieszczamy przeprosiny "Naszego Dziennika" -  także ze względu na przywołane w nich, wartościowe i cenne określenia dotyczące mediów III RP:

Ewa Sołowiej - redaktor naczelny "Naszego Dziennika", oraz Spess Sp. z o. o. w Warszawie - wydawca "Naszego Dziennika", przepraszają TVN Spółkę Akcyjną za sformułowania zawarte w publikacjach zamieszczanych na łamach "Naszego Dziennika" w lipcu 2007 r., którymi naruszyliśmy dobre imię TVN. Oświadczamy, że wycofujemy użyte wówczas pod adresem TVN sformułowania, w których nazwaliśmy TVN24 telewizją "paszkwilancką", zarzuciliśmy, że TVN24 dopuszcza się "antypatriotycznych wystąpień" oraz, że TVN "jest wrogiem polskiego patriotyzmu". Zdając sobie sprawę, że do wzmiankowanych publikacji doszło w następstwie uchybienia zasadom etyki dziennikarskiej, wyrażamy z tego powodu ubolewanie. Niniejsze publikujemy w następstwie przegranego procesu sądowego. Ewa Sołowiej - redaktor naczelny "Naszego Dziennika", Spess Sp. z o. o. - wydawca "Naszego Dziennika

Smoleński - odnosząc się do meritum sprawy - stwierdza:

Telewizja TVN wywołuje we mnie uczucia mieszane. Czasami lubię ją, a czasami nie; gdybym mieszkał na Islandii lubiłbym (i nie) islandzkie kanały komercyjne (publiczne zresztą też), podobnie, jak na Nowej Kaledonii, albo wyspach Bora Bora. Lecz do głowy by mi nie przyszło, by nazywać TVN wrogiem polskiego patriotyzmu. Tym bardziej paszkwilanckim. Dlaczego? Bo to nieprawda. Najzwyczajniej. Nam, przyznajemy się, do głowy by przyszło. Nawet gdyby inne zdanie miało tysiąc sędziów wychowanych na lekturze "Wyborczej". Redaktor "Wyborczej" dodaje:

(...)  przeprosiny przez organ Rydzyka to afront dla archetypu samego aktu przeprosin. Mnie tam przeprosiny od Rydzyka nie byłyby potrzebne, bo dyrektor nie jest w stanie mnie obrazić; niektórzy dyrektorzy i ich organ po prostu obrazić nie mogą, choćby stawali na uszach. A to bardzo podobnie jak u nas z sądami - niektóre sądy i ich organy (albo odwrotnie) nie są w stanie zafałszować rzeczywistości, choćby stawały na uszach. Bo prawda ma swój wewnętrzny blask - "Veritatis Splendor". Sil

Ważny wyrok sądowy. Gdyby sąd uznał Watykan za pracodawcę księży, to wszystkich katolików na świecie trzeba by uznać za pracowników Stolicy Apostolskiej Stolicy Apostolskiej nie można uważać za pracodawcę księży pracujących w Stanach Zjednoczonych – orzekł sąd federalny w Oregonie, oddalając wniosek o obciążenie Watykanu odpowiedzialnością karną i finansową za przestępstwa popełniane przez duchownych Sąd rozpatrywał sprawę irlandzkiego księdza Andrew Ronana, który pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku utrzymywał homoseksualne relacje najpierw z alumnami seminarium w Irlandii, a potem po karnym przeniesieniu go do Stanów Zjednoczonych, z uczniami kościelnych szkół średnich w Chicago i Potrlandzie. Ks. Ronan porzucił kapłaństwo i zmarł przed 30 laty. Jeden z molestowanych przez niego nastolatków domaga się odszkodowania od Watykanu, twierdząc, że ze względu na hierarchiczną strukturę Kościoła to właśnie Stolica Apostolska była pracodawcą księdza przestępcy. Radio Watykańskie przytacza wypowiedź Jeffreya Lena, prawnika reprezentującego interesy Watykanu, który uważa, że wczorajsze orzeczenie sądu federalnego w Oregonie można uznać za precedensowe. Po raz pierwszy, bowiem amerykański sąd tak dokładnie rozważył relacje, jakie łączą kapłana ze Stolicą Apostolską i jednoznacznie orzekł, że nie ma żadnych faktycznych podstaw, by mówić w tym wypadku o zatrudnieniu kapłana przez Watykan. W uzasadnieniu sędzia Michael Mosman oświadczył, że rozpatrując ten przypadek rozważył szereg analogicznych sytuacji w realiach Stanów Zjednoczonych. Przeanalizował między innymi działalność amerykańskich izb adwokackich, których uprawnienia względem adwokatów wydają się być podobne do tych, które Stolica Apostolska ma względem księży. Izba adwokacka może adwokata karać czy pozbawiać uprawnień, ale go nie zatrudnia ani nie zwalnia z pracy. Zdaniem sędziego Mosmana, gdyby sąd uznał Stolicę Apostolską za pracodawcę księży, to konsekwentnie również wszystkich katolików na świecie trzeba by traktować, jako pracowników Watykanu - informuje Radio Watykańskie. Amerykańskie media postrzegają wczorajsze orzeczenie sądu w Oregonie, jako wielki sukces Watykanu. Dzięki temu bezprecedensowemu wyrokowi Watykan nie będzie musiał odwoływać do immunitetu papieża. Wyrok nie kończy oczywiście problemów amerykańskiego Kościoła. Do tej pory odszkodowania, jakie Kościół w Stanach Zjednoczonych wypłacił faktycznym bądź domniemanym ofiarom rozwiązłości seksualnej wśród duchownych przekroczyły już 2 mld dolarów. Radio Watykańskie

I właśnie, dlatego TV TRWAM nie ma prawa dostać miejsca na multipleksie! Jeżeli tylko widz ma wybór, to z tego wyboru korzysta. Jak podaje WP.pl za Dziennikiem Gazetą Prawną do cyfrowej telewizji naziemnej, która oficjalnie ma wystartować za rok dostęp ma już 30 proc. polskich gospodarstw domowych: 300 takich osób objęła monitoringiem firma badawcza Nielsen Audience Measurement. Wyniki są, co najmniej zaskakujące. Rzeczywiście zaskakujące, bowiem z badań tych wynika, że:

wśród cyfrowych odbiorców dramatycznie spada oglądalność największych kanałów. Zamiast 31 proc. jak w tradycyjnym odbiorze Polsat ma tylko 18,5-proc. udział. Podobnie dramatycznie wyglądają dane dotyczące TVP. Oglądalność Jedynki, zamiast 24 proc., spada do 12,9 proc. Wyjątkiem jest TVN (…).

I jeszcze taka ciekawostka:

(…) zsumowane wyniki trzech stacji nadających lekką rozrywkę w stylu disco polo (Eska TV, Polo TV oraz ATM Rozrywka) są w najważniejszej grupie wiekowej 16-49 lat wyższe niż oglądalność TVP1 (…) I właśnie, dlatego TV Trwam nie ma prawa otrzymać miejsca na multipleksie. Te proste i czytelne informacje pokazują, bowiem, że jeżeli tylko widz ma wybór, to z tego wyboru korzysta. I dlatego tego wyboru Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie może po prostu dać polskiemu widzowi. W tej chwili w obronie telewizji Trwam udało się ponoć zebrać już 2,5 miliona podpisów. Gdyby te podpisy przełożyć na liczbę widzów to niejedna telewizja chciałaby mieć widownię w takiej liczbie. Oczywiście to się tak nie przekłada i nie przełoży, ale już sama liczba zebranych podpisów budzi szacunek, u niektórych respekt, a u innych strach. Te 2,5 miliona podpisów to przecież również potencjalny elektorat wyborczy. 2,5 miliona to tyle głosów ile PSL i SLD otrzymały razem w ostatnich wyborach parlamentarnych! A więc jest to dla obecnego układu ogromne zagrożenie. Wpuszczenie na multipleks Trwam spowodowałoby, że zostałby zachwiany obecny „ład medialny”. Że widz mógłby skorzystać z szerszej oferty i swoje zainteresowanie skierować z mediów lewicowo-liberalnych na stację katolicką, konserwatywną i w której mógłby zobaczyć nieco inny obrazek niż ten, który jest mu serwowany obecnie. Nagle mogłoby się okazać, że taki widz, który ma dzieci wcale nie jest tak bardzo zainteresowany oglądaniem w porannym paśmie kilku nimfomanek, które w „Pytaniu na śniadaniu” rozprawiają o zaletach masturbacji. Mogłoby się też okazać, że „Zwierzak na żywo” nie będzie w stanie zgromadzić przed telewizorami takiej widowni jak obecnie, kiedy to wolna konkurencja na rynku medialnym jest ciągle koncesjonowana i kontrolowana. Oczywiście nie jest powiedziane, że Trwam rzeczywiście byłaby w stanie zgarnąć szerokie rzesze widowni, ale przecież decydenci nie mogą sobie pozwolić na ryzyko. Badania pokazują, że skoro widz woli lekką i łatwą muzyczkę typu disco polo, a nie artystów lansowanych przez TVP-y i Polskie Radia to może się również okazać, że może polubić inny przekaz niż ten, jaki mu serwują „Wiadomości” czy „Fakty”. Dlatego nie spodziewałbym się, że Dworak i s-ka tak szybko pękną. Że setki tysięcy podpisów w obronie Trwam potraktują, jako demokratyczny werdykt, któremu muszą się poddać. Nie mam złudzeń, że jakieś wrażenie zrobi na nich zapowiadana na 29 września ogólnopolska demonstracja w obronie Trwam. Za dużo mają, bowiem do stracenia.

Jerzy Wasiukiewicz

Gdzie jest złoto Amber Gold? Marcin P. odsyła do warszawskiej spółki, ta stanowczo zaprzecza Jak dowiedziała się "Rzeczpospolita", kolejne sztabki złota spółki Amber Gold mogą być zdeponowane w spółce Inwestycje Alternatywne Profit z Warszawy. Tak miał zeznać Marcin P. w gdańskiej prokuraturze. Potwierdza to jego adwokat, prawnik Amber Gold oraz członek rady nadzorczej spółki Łukasz Daszuta. Podobno płatność za kruszec jest uregulowana, jednak spółka P. nie zdążyła go odebrać przed burzliwymi wydarzeniami ostatnich dni. Prokuratura nie ujawnia treści wyjaśnień Marcina P. Właściciel firmy Amber Gold deklarował, że jest w posiadaniu 100-110 kg złota, jednak podczas przeszukań ABW znaleziono jedynie 57 kilogramów. W sejfie spółki znajdowały się też kilogram platyny i srebra oraz milion zł w gotówce.

„Rz" ustaliła, że dowodem na prawdziwość zeznań Marcina P. dotyczących zdeponowania kruszcu w warszawskiej spółce są faktury, jakie ABW znalazła w Gdańsku. Jak na razie śledczy sprawdzają czy nie zostały one sfałszowane. Profit to licencjonowany pośrednik m.in. renomowanej mennicy Pamp w Szwajcarii, partnerem spółki jest także Narodowy Bank Polski. Firma na stronie internetowej informuje, że „prowadzi również doradztwo finansowe w zakresie inwestowania w złoto dewizowe i monetarne". Profit powstała w 2008 r. – wcześniej prowadziła działalność jako  Express M - podaje "Rz" i przypomina, że z zapytaniem o to czy Amber Gold jest klientem Inwestycje Alternatywne Profit, zwracała się do spółki jeszcze zanim firma Marcina P. zaczęła mieć problemy. Zarząd nie odpowiedział wówczas na zapytanie, zasłaniając się tajemnicą handlową. Marcin P., który sam nie miał pozwolenia prezesa Narodowego Banku Polskiego na obrót kruszcami, twierdził wielokrotnie, że kupował złoto właśnie w IAP. Tymczasem członek zarządu firmy Inwestycje Alternatywne Profit Filip Fertner stanowczo zaprzecza. Sprawą odnalezienia złota Amber Gold zainteresowanych jest tysiące oszukanych klientów. Do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku wpłynęło od nich już 812 zawiadomień o przestępstwie na 52,5 mln zł. Rzeczpospolita

Dziwna cisza zapadła tuż po zakończeniu wizyty Cyryla. Zamiast radości - jakieś powszechne poczucie

Niby wszystko w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat się zmieniło, ale jeden nawyk pozostał niezmienny: pojawiające się cyklicznie histeryczne pragnienie jedności. Pragnienie, by choć czasem wszyscy złapali się za ręce, i  wspólnie wypowiedzieli wojnę Złu. Taka rodzima wersja zaratusztrianizmu. Marzenie, by Ahura Mazda (Pan Mądrości) wreszcie pokonał Angra Mainju (Złego Ducha). To pragnienie jest tak obezwładniające, że budzi agresję wobec tych, co choćby stoją z boku. I nawet umiarkowane z natury umysły zaczynają rozglądać się, kto tu się nie cieszy, i kto zasługuje na kopniaka. I tak - na kanwie Przesłania Kościoła i Cerkwi - nawet Piotr Gursztyn uznał za stosowne określić nie-entuzjastów mianem "troglodytów" i "matołów", wrzucając do jednego worka anonimowe bluzgi z sieci z wyważonymi opiniami publicystycznymi. Powstał prawdziwie prezydencki bigos. Samowyniesienie godne Unii Wolności, a kto wie, może nawet jeszcze bardziej wzniosłej Unii Demokratycznej? Jak to jest, że nawet umysły nawykłe do analizy w tym konkretnym wypadku nie widzą rzeczy oczywistej: że Przesłanie ma w tle sprawę Smoleńska, a na wszelką wzmiankę w tej sprawie reagują tak nerwowo, by nie rzec: brutalnie? Ciekawa zagadka. Może w ogniu gorących polskich sporów pragnienie momentu zero, gdy wszyscy lubią wszystkich jest tak silne, obezwładniające, że blokuje hamulce? A przecież, szanując intencje naszych biskupów i szanując naszych biskupów, mamy prawo mówić, i będziemy mówili: pojednanie polsko-rosyjskie, którego elementem składowym jest Przesłanie, jest projektem nie tylko duchowym, ale przede wszystkim elementem projektu politycznego, który z kolei na kilometr pachnie większą operacją. Trzeba zawiesić całe polskie doświadczenie historyczno-polityczne, by uważać takie postawienie sprawy wyłącznie za wyraz złej woli. Będziemy, więc o tym kontekście mówili, a nawet więcej: musimy o tym mówić, bo przecież biskupi nie mogą zajmować się perspektywą polityczną, perspektywą niezbędną w kontaktach z myślącym dekadami i kontrolującym tak wiele państwem rosyjskim. Mówić o tym - to rola świeckich. Dziwna cisza zapadła zresztą już 24 godziny po zakończeniu wizyty Cyryla. Zamiast radości, która powinna towarzyszyć temu wielkiemu, historycznemu wydarzeniu - jakieś powszechne poczucie wyczerpania i wypalenia. Tak jakby wszyscy dali z siebie w ciągu tych 2 dni tyle, tyle spięli muskułów, że muszą teraz odpocząć. Przy okazji warto też zadać pytanie: jaki jest właściwie dalszy cel politycznego - nie duchowego - pojednania z Rosją? Mamy uznać, że Rosja nie stanowi już dla Polski zagrożenia, i w przewidywalnej przyszłości stanowiła nie będzie? Na jakiej podstawie? Czy mamy jakieś dowody trwałej przemiany polityki rosyjskiej - a więc polityki partnera znacznie silniejszego? Pojednania, które się udały - a więc przede wszystkim niemiecko-francuskie, w jakiejś mierze polsko-niemieckie, miały solidną podstawę: żaden z partnerów nie mógł być podejrzewany o kontynuowanie polityki agresywnej ani dziś, ani jutro. Co więcej, partner historycznie silniejszy i agresywniejszy wykonał wcześniej pracę domową tak solidnie, że można było mówić o jego głębokiej przemianie. W przypadku Rosji warunki te nie zostały spełnione. Im bardziej bezkrytycznie i bezrefleksyjnie entuzjaści pojednania nadymają się dziś hurraoptymizmem, tym trudniej będzie im jutro wrócić na ziemię, by patrzeć Kremlowi na ręce. I może o to przede wszystkim w tym chodzi. Jacek Karnowski

IPN w tarapatach. "W mojej ocenie bezczynność ministra Jacka Rostowskiego kosztowała dotąd budżet państwa blisko 22 miliony złotych" Kłopoty IPN z budynkiem jego centrali w Warszawie, o których pisałem już na początku tego roku, weszły w nową fazę. Ruch S.A. sprzedał bowiem właśnie siedzibę Instytutu firmie, która – jak się należy spodziewać – zażąda wkrótce opuszczenia budynku by wybudować na jego gruzach kolejną piękną wieżę ze stali i szkła. Dwunastoletnie dzieje obecności IPN w gmachu przy Towarowej to smutny przyczynek do historii (nie) funkcjonowania państwa polskiego, a w szczególności Ministerstwa Skarbu oraz – w ostatniej fazie – Ministerstwa Finansów. O szczegółach ostatnich wydarzeń opowiada komunikat rzecznika prasowego IPN, który załączam poniżej. Od siebie dodam, że w mojej ocenie bezczynność ministra Jacka Rostowskiego kosztowała dotąd budżet państwa blisko 22 miliony złotych (kwota ta obejmuje wydatki poniesione dotąd na adaptacje budynku oraz tegoroczny czynsz), a będzie kosztowała jeszcze więcej… W dniu 20 sierpnia 2012 r. Prezes Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu otrzymał pismo informujące, że firma RUCH S.A. sprzedała zajmowaną przez Centralę IPN nieruchomość przy ul. Towarowej 28 firmie GHN sp. z o.o. Tym samym niemożliwe stało się nabycie tej nieruchomości przez Skarb Państwa. Będzie to także oznaczać konieczność opuszczenia dotychczasowej siedziby przez centralę Instytutu Pamięci Narodowej. Zgodnie z przepisami ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami minister właściwy do spraw Skarbu Państwa obowiązany jest wyposażyć nowo powoływaną państwową osobę prawną w nieruchomości niezbędne do jej działalności (art. 51 i art. 60 u.g.n.). W związku z tym po utworzeniu IPN nieruchomość przy ul. Towarowej 28, będąca własnością RUCH S.A., została przekazana w użytkowanie Instytutu. Na mocy zawartego w dniu 5 października 2000 r. porozumienia między Skarbem Państwa a firmą RUCH S.A. (do 2010 roku większość udziałów w spółce posiadał Skarb Państwa), RUCH SA miał otrzymać nieruchomość zamienną. Porozumienie to nie zostało zrealizowane przez Skarb Państwa do 2012 r., gdy zostało wypowiedziane przez firmę RUCH SA. Spółka przedstawiła Skarbowi Państwa ofertę zakupu nieruchomości przy ul. Towarowej 28 za kwotę 30 mln zł netto. Wycena uwzględniała poniesione przez Skarb Państwa znaczące nakłady na dostosowanie obiektu dla potrzeb IPN (ponad 17 mln zł.). Instytut, na skutek znaczącego ograniczenia jego budżetu na rok 2012 w toku prac parlamentarnych (o 36 457 tys. zł, w tym środki przeznaczone na zakup nieruchomości wpisane do projektu ustawy budżetowej w skutek sugestii Ministerstwa Skarbu Państwa) nie był w stanie zakupić tej nieruchomości z własnych środków. W dniu 22 lutego 2012 r. Prezes IPN wystąpił do Ministra Finansów o uruchomienie środków z rezerwy celowej budżetu państwa, z przeznaczeniem na zakup nieruchomości przy ul. Towarowej 28. Na prośbę Ministerstwa Finansów IPN uzyskał od RUCH S.A. zgodę na rozłożenie płatności na dwa lata, a także zadeklarował możliwość wydatkowania 5 mln zł z własnego budżetu na rok 2012. Pomimo to, przez ponad 4 miesiące nie wpłynęła odpowiedź Ministra Finansów na wniosek Prezesa IPN. Dopiero po kilkakrotnych interwencjach u Prezesa Rady Ministrów, w dniu 5 lipca 2012 r. Ministerstwo Finansów poinformowało, że ewentualne środki na wykup budynku mogą pojawić się w II półroczu br., w razie niewykorzystania ich przez innych dysponentów. W dniu 26 czerwca 2012 r. spółka RUCH S.A. złożyła pozew o zasądzenie od Skarbu Państwa – Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu kwoty 41 693 tys. zł tytułem wynagrodzenia za korzystanie przez IPN z nieruchomości przy ul. Towarowej 28 w okresie od 31 maja 2002 do 31 maja 2012, wraz z ustawowymi odsetkami. Pozew ten jest także konsekwencją niezrealizowania przez Skarb Państwa porozumienia z 5 października 2000 r., a także nieuwzględnienia przez Ministra Finansów wniosku o uruchomienie środków z rezerwy celowej budżetu państwa. W przypadku nierozwiązania tej sytuacji w najbliższym czasie, realne jest niebezpieczeństwo całkowitego sparaliżowania pracy IPN po upływie terminu wypowiedzenia umowy najmu przez nabywcę obiektu, a co za tym idzie uniemożliwienie Instytutowi wykonywania ustawowych obowiązków, w tym także prac świadczonych na rzecz innych organów państwa. Nie jest możliwe przeniesienie części realizowanych w budynku przy ul. Towarowej 28 funkcji (magazyn akt tajnych, bezpieczne systemy teleinformatyczne) do wynajmowanych pomieszczeń. Tymczasem Minister Skarbu Państwa poinformował IPN, że nie dysponuje na terenie Warszawy nieruchomością odpowiadającą potrzebom IPN. W najbliższym czasie Instytut Pamięci Narodowej przygotuje, w oparciu o posiadaną dokumentację, raport przedstawiający losy nieruchomości przy ul. Towarowej 28 na przestrzeni lat 2000-2012. Zostanie on przekazany Prezesowi Najwyższej Izby Kontroli, a także Przewodniczącym odpowiednich komisji Sejmu i Senatu. Andrzej Arseniuk

Zniszczenie Kaczyńskiego jest na razie dla nich ważniejsze niż obrona gejów czy walka o szeroki dostęp do aborcji Naprawdę nie sądziłem, że doczekam czasu, gdy „Gazeta Wyborcza” i reszta lewicowych autorytetów będzie ciepło się wypowiadać nie tylko na temat abp. Józefa Michalika, który uosabia przecież wszystko co najgorsze w „moheryźmie”, ale również poprze całą swoją mocą homofobiczny i ciemnogrodzki dokument kościelny. A jednak mieliśmy z tym do czynienia. Abstrahując już od całej dyskusji wokół tego porozumienia z punktu widzenia kwestii Kremla czy Smoleńska, trzeba przyznać, że po raz kolejny Jarosław Kaczyński odniósł spektakularny sukces powodując, że antyklerykałowie poparli najbardziej klerykalny z dokumentów.

„Dzisiaj nasze narody stanęły wobec nowych wyzwań. Pod pretekstem zachowania zasady świeckości lub obrony wolności kwestionuje się podstawowe zasady moralne oparte na Dekalogu. Promuje się aborcję, eutanazję, związki osób jednej płci, które usiłuje się przedstawić jako jedną z form małżeństwa, propaguje się konsumpcjonistyczny styl życia, odrzuca się tradycyjne wartości i usuwa z przestrzeni publicznej symbole religijne”- czytamy w najmocniejszej części przesłania. Dawno nie czytaliśmy dobitniejszej krytyki cywilizacji śmierci w tak lapidarnej formie. Hierarchowie naszego Kościoła i Kościoła naszych wschodnich braci w wierze w sposób jednoznaczny potępili wszystkie dogmaty, które są paliwem dla środowiska „Gazety Wyborczej” i jej prymitywnej kreacji z Biłgoraja. Polityk, którego nazwiska nie chcę więcej wymieniać dobrze o tym wie i przez cały okres wizyty Cyryla I w typowy dla siebie sposób atakował przesłanie hierarchów. Ostatecznie swój szał wyraził, kompromitującym każdego przyzwoitego człowieka, fotomontażem Jarosława Kaczyńskiego z kotem jako Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, który umieścił na swoim blogu. Szał lidera partii, która w swoich szeregach ma byłego współpracownika mordercy ks. Jerzego jest porównywalny tylko do dotkniętych kontaktem ze Złym, którzy boją się panicznie dewocjonaliów. Inaczej wygląda jednak reakcja zaplecza ideologicznego ikony współczesnej walki z Panem Jezusem.  Najlepiej to wyraził sam guru III RP, który zabrał głos w sprawie pojednania, robiąc to w prawdziwie paradny sposób.

„Skoro w oświadczeniu czytamy o "szczerym dialogu", "umacnianiu tolerancji" i "poszanowaniu niezbywalnej godności każdego człowieka", to wolno wierzyć, że na dialog i szacunek zasługują nie tylko katolicy i prawosławni, ale także inni "inaczej myślący", także liberałowie i socjaldemokraci, także ateiści i geje””- napisał Adam Michnik, który po raz kolejny wcielił się w zaklinacza deszczu. Zestawiając fragment dokumentu podpisanego przez duchownych w felietonem Michnika można naprawdę odnieść wrażenia, że redaktor naczelny „GW” nie wie o czym pisze. Trudno podejrzewać jednak, że Michnik nie zrozumiał przesłania hierarchów, którzy jasno mówią: nie dla liberalizmu, nie dla cywilizacji śmierci, nie dla tolerancjonizmu. On dobrze wie, że porozumienie katolicko-prawosławne jest niebezpieczne dla piewców liberalizmu, jednak zostawia sobie walkę z nim na później. Teraz ważne jest uderzenie w Jarosława Kaczyńskiego, który (choć na ten temat PiS się oficjalnie nie wypowiadał) podobno jest już konflikcie z całym Episkopatem. Znakomicie to pokazał ostatni tekst we „Wprost” Cezarego Michalskiego, który roztacza wizję końca sojuszu Kościoła z „sektą smoleńską”. Nawet ten lewacki neofita jest nad wyraz łagodny w uderzaniu w Kościół za jego antyliberalizm. W normalnych okolicznościach Michalski i jego kompanii nie zostawiliby na Cyrylu suchej nitki. Jednoznaczne poparcie przez liberałów i lewicę przesłania podpisanego przez abp. Michalika i Cyryla I, które jest oparte na walce z dogmatami dzisiejszych liberałów z Czerskiej pokazało, że wrogiem numer wciąż pozostaje Jarosław Kaczyński. I będzie on wrogiem dopóki nie zniknie ze sceny politycznej. Nawet walka z aborcją i obrona przywilejów dla gejów może poczekać. To naprawdę znamienna sytuacja. Łukasz Adamski

Niewielka nadzieja na sprawiedliwość Nie było żadnych ćwiczeń, po wale jeździły uzbrojone patrole, które, jak nam przekazano, miały rozkaz strzelać w razie naszej niesubordynacji czy prób ucieczki - opowiada w rozmowie z portalem Stefczyk.Info Andrzej Adamczyk, powołany w 1982 roku na "ćwiczenia wojskowe". Stefczyk.Info: Przed sądem wojskowym mają stanąć generałowie PRL-u, Siwicki, Ciastoń i Sasin. Chodzi o bezprawne powołanie w stanie wojennym działaczy "Solidarności" na ćwiczenia wojskowe. Jak wyglądała rzeczywistość tamtych czasów? W 1982 roku w październiku została zdelegalizowana „Solidarność”. Władze podziemne wzywały do strajków, w obozach internowania zwalniano już miejsca, stąd kolejna fala internowań nie wchodziła w rachubę, zwłaszcza, że cały czas propaganda mówiła, że w kraju jest spokojnie, nic się nie dzieje, a ludzie ze wszystkim się pogodzili. Wtedy w sztabie generalnym Wojska Polskiego oraz w Służbach Bezpieczeństwa wymyślono, że należy powołać ludzi do wojska; do rezerwy. W październiku stwierdzono, że będą pobierać do wojska. Najpierw była lista krajowa, która oczywiście tak jak poprzednie listy internowanych 13 grudnia, miała mnóstwo błędów, wypaczeń i była nieaktualna. Później w poszczególnych komendach wojewódzkich zostały zrobione listy z nazwiskami, jakich ludzi należy powołać. Zajmowała się tym WSW, która dostawała listy od Służb Bezpieczeństwa i kierowała tych ludzi do odpowiednich komisji, które nazywały się komisjami uzupełnień. Do niektórych z nas przychodzili ludzie w mundurach milicyjnych i przynosili wezwania do wojska. Były one na określony czas: na 90 dni, tak jak w moim przypadku lub na czas nieokreślony, jedynie z datą stawienia się w jednostce. Takich obozów było dziesięć. W tej chwili toczą się śledztwa w sprawach innych obozów, a kwestia Chełmna zostało ono zakończone i postawiony został akt oskarżenia dla generałów Ciastonia, Siwickiego i Sasina.

Jak wyglądały te ćwiczenia? Czy były to normalne manewry wojskowe? Broń Boże! Oprócz tego, żeśmy dostali mundury, to nie było żadnych pagonów ani niczego w tym stylu. Nie było też mowy o żadnej broni – jedyną bronią, jaką otrzymaliśmy, były łopaty. Przerzucono nas na poligon wodny, który się nazywał Kempa Panieńska, cztery km od Chełmna, gdzie równaliśmy brzegi Wisły. Wyglądało to tak, że równaliśmy łopatami ten brzeg, nocą przychodziła fala, która podmywała naszą pracę i wszystko trzeba było wykonywać od nowa. Nie było żadnych ćwiczeń, po wale jeździły uzbrojone patrole, które, jak nam przekazano, miały rozkaz strzelać w razie naszej niesubordynacji czy prób ucieczki. Poza tym odbywały się ciągłe przesłuchania, a paru ludzi, bodajże z Lęborka i Słupska, zostało aresztowanych.

Jak na te ćwiczenia reagowali ludzie, którzy byli na nie powołani? Część z ludzi zniosła to, a część, niestety, zapłaciła za to najwyższą cenę. Jeden z naszych kolegów, Henryk Załoga, który uciekł z tego obozu, poinformował ludzi, a ci przysyłali nam paczki, za co jestem do dzisiaj wdzięczny. I właśnie ten Załoga w ciągu 27 lat miał trzydzieści operacji, trzydziestej pierwszej już nie przeżył. Zmarł kilka lat temu. To wszystko było związane z przeziębieniem organizmu, co z pewnością miało związek z ciężką i bezsensowną pracą na „ćwiczeniach wojskowych”. Dlatego na pewno ćwiczenia nie należały do luksusów…

Czy dzisiejsza decyzja, stawiająca przed sąd wojskowy odpowiedzialnych za tamte decyzje, daje panu nadzieję? Liczy pan jeszcze na sprawiedliwość w tej kwestii? Chciałoby się powiedzieć: Nareszcie! Ale z drugiej strony mam niewielką nadzieję, że sprawiedliwość zatriumfuje. Sam fakt postawienia generałów przed sąd wojskowy jest w pewnym stopniu oddaniem nam sprawiedliwości. Natomiast nie sądzę, żeby ci ludzie mieli zostać skazani i pójść do więzienia. not. sv

Czekamy na kolejną przykrywkę O tym, że Amber Gold to oszustwo i piramida finansowa było wiadomo od 2 lat, jednak służby + organy polityczne odpaliły run klientów na tę firmę dopiero jak skończyło się EURO 2012. Teraz sprawa wygasa, a przykryć kłopoty jakoś trzeba Odpalenie w lipcu przez ABW, KNF i PO afery Amber Gold odpalających trochę zaskoczyło. Myślę, że rzecz miała się wylać na całego dopiero po zamknięciu Igrzysk Olimpijskich i zdominować wrzesień. Jednak reakcja łańcuchowa była szybsza, bo w sposób wyraźny włączył się PSL, który prawdopodobnie mszcząc się za zamieszanie z ELEWAREM swoimi kanałami przypomniał opinii publicznej o roli młodego Tuska, jako przydupasa biznesowego "uczciwego oszusta" Plichty (taki termin usłyszałem w TVN24 w kontekście wcześniejszych umorzeń prokuratorskich). Juz chyba nikt nie ma wątpliwości, że co prawda afera jest autentyczna, ale Małgosia Pietkun mogła by sobie pisać o tym dalej na berdyczów, (co robiła od 2010 r.) gdyby niewidzialna ręka mafijnego rynku nie wcisnęła odpowiedniego przycisku. Niestety, mamy koniec sierpnia, Polacy jeszcze nie zdążyli na dobre wrócic do domu z wakacji, jeszcze nie zdążyli policzyć swoich finansów i odebrać zawiadomień o podwyżkach gazu, ciepłej wody, prądu (niepotrzebne skreślić a potrzebne dodać) a już temat wygasa. Wszyscy rzygamy już wałkowanym Bursztynowym Złotem, bo nawet średnio rozwinięty troglodyta wychowywany w kojcu Gazetki Wyborczej orientuje się, że całe to zamieszanie będzie jak zwykle psu na budę i skończy sie dokładnie niczym - i w zakresie odzyskania kasy i w zakresie odpowiedzialności winnych. AB jest jak niegdyś Cezary Pazura, otwierasz lodówkę - a tam on. Ileż można jeszcze się tym podniecać? Kilka dni? To niebezpieczna sytuacja dla rządzących, którzy lepiej niż ktokolwiek wiedzą jak strasznie śmierdzącym kałem robi bokami UE i jakie trupy (nomen omen) finansowe zaraz wyjdą i zaatakują polskich obywateli. Jeśli nie będzie długo oczekiwana wojna IRAN-Reszta Świata, lub nie wybuchnie gdzieś straszna bomba (Mossad, bowiem wprawdzie nie ma skrupułów, ale jest niestety nieprzewidywalny) wywołująca kolejny huk w mediach, to jeszcze szary zjadacz makaronu czterojajecznego zacznie się niepotrzebnie interesować tym, co nie powinien i wkurwiać na tych, co mają być zawsze fajni. Dlatego jestem przekonany, że jeśli nie dotrwają do jakiejś zadymy międzynarodowej, (na którą nie mają wpływu) to we wrześniu czeka nas kolejna Afera-Przykrywka, którą będą żyć usłużnie media i którą mają żyć Polacy. Niestety, nie dysponuję taką wiedzą jak Bondaryk, Bielecki, Dukaczewski, Schetyna i reszta naszych właścicieli, więc trudno to przewidzieć. Byc może nastapi jakieś spektakularne strącenie upadłego anioła (tak by był łoskot wspaniały) - na co wskazuje charakter Donalda Tuska, który, jak wszyscy wiedzą nie jest skłonny wybaczać najmniejszych podsrywanek, a za przesłanie zdechłej ryby jego synusiowi po prostu MUSI się zemścić - lub też zostanie ujawniony jakiś kolejny, nielegalny skarbczyk, po to byśmy wszyscy widzieli, że rząd dobry tylko biznesmeni kradną. Kto wie, może seryjny samobójca znów da znać, albo padną jakieś krwawe strzały. Oczywiście na mniejszą skalę może być jakiś wyskok jednego czy drugiego celebryty, przyłapanie "Grodzkiej" z penisem w ręku, którego mieć przecież nie "powinna" lub też jakaś inna draka podwórkowa rozdymaniona na cały świat dzięki Michnikowi, Morozowskiemu czy Lisowi. Tuszę jednak, że takie lajtowe tematy zastępcze w stylu In Vitro czy Ubezpieczenie Społeczne Księży mogą nie wystarczyć. No coś spektakularengo się musi zdarzyć i już, bo system bankowy jest przed tąpnięciem, (przy którym AG to niewinne igraszki) i trzeba się jeszcze nachapać odwróconą hipoteką, a podatek katastralny czeka w cuglach, bo gminy już popierdują i przytupują z braku tej kasy, którą jeszcze mają staruszki. Dodatkowo znów nadchodzi 11 Listopada i nie można dopuścić, by społeczeństwo poszło na tę datę z głowami rozpalonymi rzeczami ważnymi. Jeszcze by był niekontrolowany przewrót, albo nowe wybory. A pamietajmy, że i PiS póki, co nie dojrzał do przejęcia władzy, (co byłoby dla całego towarzystwa najlepszym z najgorszych, gdyż "Smoleńsk" i tak już pozamiatany). Jeśli okupanci parlamentu jeszcze się nie naradzili w tej sprawie, to szybko muszą to zrobić. Czekamy. ŁŁ

MS: Sąd chce dyscyplinarki dla dwóch kuratorów ze sprawy Marcina P. Prezes Sądu Okręgowego w  Gdańsku zwrócił się w środę do Rzecznika Dyscyplinarnego dla Kuratorów Zawodowych z wnioskiem o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec dwóch kuratorów sądowych dozorujących Marcina P. - poinformował resort sprawiedliwości. Według rzeczniczki ministerstwa Patrycji Loose w pracy tych kuratorów stwierdzono "rażące uchybienia w dozorze skazanego Marcina P. w okresie warunkowego zawieszenia kary więzienia".

Wnioski o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego dotyczą kuratorów zawodowych Zespołu Kuratorskiej Służby Sadowej przy Sądzie Rejonowym Gdańsk-Południe w Gdańsku oraz przy Sądzie Rejonowym w Malborku. Tydzień temu minister Jarosław Gowin informował, że ma zastrzeżenia do prawidłowości i rzetelności dozoru sprawowanego przez kuratorską służbę sądową nad Marcinem P. gdy chodzi o weryfikację wykonania przez skazanego obowiązku naprawienia szkody orzeczonego w dwóch wyrokach skazujących dotyczących spółki Multikasa. 16 sierpnia resort złożył do Prokuratora Okręgowego w Gdańsku zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez jednego z kuratorów sądowych, polegającego na podaniu niezgodnych z prawdą informacji na temat wykonania przez skazanego obowiązku naprawienia szkody, co stanowi poświadczenie przez funkcjonariusza publicznego nieprawdy. Prasa pisała, że kurator miał potwierdzić, iż P. wypłacił należne pieniądze pięciuset osobom, podczas gdy miał on wypłacić je pięciu osobom.

Afera zatacza coraz szersze kręgi Wcześniej poinformowano, że rzecznik dyscyplinarny Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku wszczął postępowanie wyjaśniające wobec prokurator z Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz, która wcześniej zajmowała się działalnością Amber Gold z zawiadomienia Komisji Nadzoru Finansowego, złożonego w 2009 r. Pełniąca obowiązki rzecznika Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku Barbara Sworobowicz poinformowała w środę, że postępowanie jest wyjaśniające i prowadzone jest w sprawie ewentualnych nieprawidłowości w postępowaniu przygotowawczym prowadzonym przez prokuraturę rejonową Gdańsk - Wrzeszcz w 2009 r. Wyjaśniła, że prokuratura początkowo odmówiła wszczęcia postępowania w sprawie Amber Gold z zawiadomienia Komisji Nadzoru Finansowego złożonego w 2009 r., a potem umorzyła to postępowanie. Tłumaczyła, że postępowanie wobec prokurator jest na etapie wyjaśniającym, w czasie którego "mają być ustalone wszystkie okoliczności konieczne do oceny, czy zachowanie w tym postępowaniu nosi znamiona przewinienia dyscyplinarnego". We wtorek prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku złożył natomiast do zastępcy rzecznika dyscyplinarnego wniosek o podjęcie czynności dyscyplinarnych ws. sędziego zajmującego się jedną ze spraw karnych prezesa Amber Gold Marcina P. Chodzi o sędziego Sądu Rejonowego w Malborku. Dodała, że jest to efekt przeprowadzonego postępowania wyjaśniającego, "w którym ustalono rażącą przewlekłość postępowania wykonawczego w sprawie skazanego Marcina P.".

Sprawa Amber Gold Amber Gold to firma inwestująca w złoto i inne kruszce, działająca od 2009 r. Klientów kusiła wysokim oprocentowaniem inwestycji - przekraczającym nawet 10 proc. w skali roku, które znacznie przewyższało oprocentowanie lokat bankowych. 13 sierpnia Amber Gold ogłosiła decyzję o likwidacji. Około 7 tys. klientów parabanku miało powierzyć spółce ok. 80 mln zł. Prezesowi Amber Gold Marcinowi P. w piątek prokuratura postawiła sześć zarzutów. INTERIA.PL/PAP

Chore gadanie o chorej „służbie zdrowia”. Najbardziej niebezpiecznym odłamem socjalistów w Polsce są PiSowcy. Co prawda WCzc.Jarosław Kaczyński, z urodzenia i przekonań centrowiec, trzyma ich w ryzach – ale gdy Go zabraknie... Przyjdzie Ziobro – i wyrówna Jednym z takich zawziętych ideologów socjalizmu jest p.prof. Jerzy Żyżyński. Jak ktoś chce pływać po oceanach bełkotu, to może zajrzeć tutaj:

http://realnieoekonomii.nowyekran.pl/post/71593,kompromitacje-polskiego-panstwa-2-ochrona-zdrowia

gdzie p. Profesor pisze – w Swoim mniemaniu - „Realnie o Ekonomii”. W rzeczywistości jest tam tylko wyrzekanie na złe działanie „służby zdrowia” z tezą, że „pieniądze muszą się znaleźć” - co jest, rzecz jasna, całkiem nierealistycznym postulatem – bo nikt jeszcze nie wymyślił banknotu z poziomo ułożona „ósemką”. P. Paweł, który zwrócił mi uwagę na elukubracje p. Profesora bezbłędnie wybrał z nich najistotniejszy fragment:

"Oczywiście publiczna służba zdrowia nie ma nic wspólnego z socjalizmem, jest to po prostu racjonalna, pragmatyczna realizacja postulatu, wedle którego zdrowie jest dobrem publicznym, czyli powszechnym, a system opieki zdrowotnej ma działać pro publico bono, czyli dla dobra wspólnego, powszechnego – to pojęcie wymyślili starożytni Rzymianie, a nie żadni socjaliści. System republikański też realizuje zasadę pro publico bono – jakby nie wszyscy zdają sobie sprawę, z tego, że słowo rzeczpospolita to spolszczenie od republika, a to od łacińskiego właśnie res publica – rzecz powszechna, wspólna." Otóż p. Żyżyński nie zdaje sobie sprawy, ze wszystkie wady „służby zdrowia” wynikają właśnie z tego, że moje prywatne zdrowie jest uważane za „dobro publiczne”. Jeśli jest to „dobro publiczne” to już nie ja o nim decyduję – tylko teoretycznie Ogół – a w praktyce jakiś urzędnik. I to właśnie, dlatego taki urzędnik albo wydaje na leczenie chorego za dużo, (bo dał się oszukać spółce lekarz – pacjent) albo, przeciwnie: daje za mało, bo jest przekonany, ze lekarz z pacjentem chcą okraść Skarb Państwa. Bo na ogół rzeczywiście chcą okraść. Bo jak coś jest „wspólne”, to każdy chce z tego „dobra wspólnego” wyszarpać jak najwięcej. Boli mnie mały palec – i chcę z tej okazji pojechać na koszt państwa do Ciechocinka... a dlaczego nie? Jak za darmo?!? Cytuję: „Przez całe miesiące oglądaliśmy spektakl targów o refundację leków. Spektakl żenujący, którego kompromitujący charakter wynikał z wielu złych pomysłów, wśród nich szczególnie niemądrego, że refundacja przysługuje tylko wtedy, gdy lekarz przepisał lek według wskazań rejestracyjnych”. Chodzi o to, że zdarzają się sytuacje, w których lek na serce pomaga również na wątrobę – a NFZ nie pozwala go refundować! Nie pozwala, bo w 90% przypadków chodzi o lek dla kogoś nieubezpieczonego, który lekarz z litości lub za łapówkę wypisuje „na ciocię-emerytkę”. Ale w 10% wypadków jest to lek potrzebny ubezpieczonemu. Ale NFZ wszystkich traktuje, jak złodziei – bo jak ma ich odróżnić? Ostatni akapit tego tekstu brzmi:

„Oczywiście muszę dodać, że w racjonalnym systemie opieki medycznej musi być też miejsce na prywatną praktykę, indywidualne ceny i jakąś namiastkę rynku - tam, gdzie mogą znaleźć swoją realizację pewne atrybuty rynku: gdzie jest możliwość wyboru, działa konkurencja i nie ma istotnego problemu asymetrii informacyjnej. Prywatne i publiczne mogą się znakomicie uzupełniać, pod warunkiem, że system zostanie dobrze skonstruowany”. Otóż jest to niemożliwe.

Jeśli połowa ludzi jest ubezpieczona, to państwo do ich leczenia dopłaca. W wyniku tego koszt leczenia idzie w górę. Np. w USA po wprowadzaniuu „Blue Cross”u i „Medicaid”u w ciągu 20 lat ceny usług wzrosły (już zuwzględnieniem inflacji) 10-krotnie!!!! Jak nie płacę nic (lub pokrywam np. 10% kosztów leczenia) to wybieram drogie usługi i szastam pieniędzmi ile się da (i na ile NFZ pozwoli). Ja na swoje leczenie wydaję tyle samo: koszty wzrosły 10-krotnie – ale ja płacę 10%. Wszelako nieubezpieczony też musi teraz płacić 10 razy więcej. Właśnie, dlatego w USA ludzi nieubezpieczonych nie stać na leczenie. Tych systemów nie można połączyć. Albo czysta komuna, gdzie zdrowie jest dobrem wspólnym, a lekarze opłacani, jak lekarz cesarza Chin: za każdy dzień, kiedy pacjent jest zdrowy – albo wolny rynek.

Tertium non datur. JKM

Czy wyśmiewając Grodzkie nie reklamowałem transwestytyzmu? W d***kracji obowiązuje zasada: nieważne, co piszą – byle z nazwiskiem. Dlatego też i ja czasem mówię coś dla efektu – bo gdy mówię rzeczy rozsądne, to nikt mnie nie słucha. Niektórzy dziennikarze mówią: „E – po co go zapraszać? I tak zaraz powie, że trzeba obniżyć podatki i wszystko będzie OK”. Natomiast, gdy się coś powie o Grodzkiem, to ma się powodzenie. A poza tym większość ludzi podziela pogląd, że Grodzkie funkcjonuje wyłącznie, jako dziwadło – więc i plusy sobie zaskarbiam. Niestety, ta zasada działa dobrze tylko wtedy, gdy się z niej robi świadomy użytek. W pozostałych przypadkach działa wybiórczo – w tym sensie, że pieniądz gorszy wypiera lepszy. Na przykład narkomania. Dopóki się o niej mówiło, co najwyżej przyciszonym głosem, jak o dżumie – narkomanii nie było. Gdy rządy wzięły się za „walkę z narkomanią”, a dziennikarze zaczęli o tym pisać – reklama zrobiła swoje. Narkomania stała się modna – niemal tak samo jak przynależność do „opozycji demokratycznej” za śp. Edwarda Frankofila. I nie potrzebuje już żadnej reklamy. Reklamę zapewniają dealerom narkotykowym dziennikarze. Za darmo. Piszą, że ta i ta gwiazda popu zmarła z przedawkowania narkotyków, ostrzegają, że zażywanie narkotyków grozi śmiercią… i każdy normalny człowiek wyciąga z tego najprostszy wniosek: upojenie narkotykowe musi być czymś wspaniałym, skoro idole kultury wolą heroinę niż najdroższe koniaki. Trans narkotykowy musi być upajający, skoro ludzie gotowi są zapłacić za to swoim życiem. I po obejrzeniu takiego kawałka w telewizji lecą szukać jakiegoś dealera. Obecnie trwa w telewizji darmowa reklama pedofilii. I znów to samo: normalny człowiek, któremu do głowy by nie przyszło, by realizować w praktyce jakiekolwiek pedofilskie fantazje – zaczyna uważać, że jest zacofany: skoro wszyscy to robią, to i ja chyba powinienem spróbować? I pedofilia zaczyna się szerzyć – jak narkomania. Jeszcze trochę działalności TVN i innych firm reklamujących pedofilię, a strach będzie wypuścić dziecko na ulicę. Tak przy okazji: wiadomo, że kobieta jest bardziej ponętna w ubraniu niż nago. Nagość zasadniczo nie jest erotyczna – chyba, że obiekt zachowuje się prowokująco. Z niepokojem zauważam, więc, że jeszcze 20 lat temu praktycznie wszystkie dzieciaki do czterech-pięciu lat biegały w Polsce po plażach nago. I nikomu to nie przeszkadzało. W tym roku zaobserwowałem – udało mi się złapać pięć dni słońca na Helu – że nawet roczne szkraby poubierane są w majteczki, a dziewczynki nawet w „biustonosze”! Nic nie może bardziej cieszyć oka pedofila! Stary dowcip mówi o dwóch pedofilach z ławeczki popatrujących na dziewięcio-dziesięcioletnie dziewczynki w krótkich spódniczkach biegające po placu zabaw za kółkiem. Posapują z zadowolenia – a jeden mówi: „Widzisz tę w niebieskiej spódniczce? Cudo – nie?”. „Kochany – to nic; żebyś ty ją widział pięć lat temu!”. Zakładając takiej paroletniej panience majteczki i „biustonosz”, pokazujemy, że ma ona tam do ukrycia coś, co może zainteresować pedofila. Robi to z niej obiekt seksualny. Rodzice w swej naiwności zupełnie nie zdają sobie z tego sprawy. Natomiast doskonale zdają sobie z tego sprawę cwani dziennikarze. I dlatego nieustannie reklamują np. katastrofę smoleńską. I nie jest ważne, że komentują to słowami: „PiS oszalał”. Osiągają tym samym prosty efekt: „Skoro były premier twierdzi, że to był zamach – i telewizja tyle o tym mówi – to trzeba to traktować serio!”. I im bardziej głupi żurnaliści atakują za to WCzc. Jarosława Kaczyńskiego i WCzc. Antoniego Macierewicza – tym bardziej rośnie popularność tych polityków. A wiecie Państwo, jak się poluje na głupią mysz? Bierzemy deseczkę. Wbijamy w nią żyletkę. Na jednym końcu żyletki kładziemy kawałek sera, na drugim – kawałek szynki. Przychodzi głupia mysz i patrzy: „Tu szyneczka – tu serek… Tu szyneczka – tu serek…”. I kręcąc głową, przecina sobie szyję. A na mądrą mysz? Na mądrą mysz wystarczy sama żyletka. Przychodzi mysz – i MYŚLI: „Tu nie ma szynki – tu nie ma serka… Tu nie ma szynki – tu nie ma serka…”. Otóż głupi dziennikarze atakują Jarosława Kaczyńskiego za oszołomstwo – a JE Donalda Tuska za zaprzaństwo – w przekonaniu, że ich zwalczają. Natomiast mądrzy dziennikarze robią to samo, ale z dokładnie przeciwnych powodów. Chodzi o to, by zareklamować pp.Kaczyńskiego i Tuska. A potem atakując Kaczyńskiego, utwierdzić zwolenników Tuska, że choć ich idol kryje złodziei i bezpieczniaków, to nie ma rady – trzeba na niego zagłosować! Bo Kaczyński jest przecież groźny. A atakując Donalda Tuska, utwierdza się zwolenników Kaczyńskiego, że choć ich idol wygaduje jawne głupoty i kryje nieudaczników, to nie ma wyboru – trzeba na niego zagłosować, bo jak nie, to POpaprańcy całą Polskę rozkradną i wyprzedadzą federastom. To działa znakomicie. Tak znakomicie, że zaczynam się zastanawiać, czy wyśmiewając to Grodzkie, w gruncie rzeczy nie reklamowałem transwestytyzmu i transgenderyzmu? Na szczęście przekonać kogoś, by obciął sobie to i owo, pewno można – ale trudność wymawiania słów „transwestytyzm” i „transgenderyzm” każdego potrafi odstręczyć. Z tym, że – przypominam – Grodzkie niczego sobie nie obcinało. Więc o czym właściwie rozmawiać? Zwykły agenttranswestyta… I oburzenie, że atakuję biedną niewiastę, która popłakuje cichutko w kąciku, jest dziwne. Powiedzmy, że p. Ryszard Bęgowski od dziecka marzył, by być Murzynem. Więc kupił sobie kędzierzawą perukę i codziennie rano – zamiast malować usta i oczy – maluje się cały na czarno. Po czym zmienia nazwisko na OKyem Nye M’Ruga i jako Murzyn – na fali sympatii dla mniejszości rasowych – wchodzi do Sejmu. To co – nie miałbym prawa z tego się natrząsać? I uważać go za oszusta, który wyłudził mandat poselski? A czym to się różni?

JKM

Tradycję powstańczą należy zwalczać Wydawać się mogło, że w poprzednich latach powiedziano na temat Powstania Warszawskiego wszystko – za i przeciw. Przy okazji kolejnej rocznicy dyskusja rozgorzała na nowo, pobudzając mózgi do czerwoności. Czasem zdarzały się głosy takiego rodzaju: po co w kółko temat „walcować”, skoro wszyscy już wystrzelali się ze wszystkich argumentów, a samo wydarzenie miało miejsce 68 lat temu i spór jest historyczny? Pogląd ten uważam za niesłuszny. Oczywiście, są pewne tematy historyczne, które nie mają żadnego odniesienia do rzeczywistości. Są jednak i takie, gdzie historyczne miejsca i osoby stanowią wyłącznie pretekst do rozważań jak najbardziej bieżących. Dzieje się tak wtedy, gdy pewne idee i zachowania polityczne powtarzają się na przestrzeni dziejów, występując pod innymi nazwami i z udziałem innych osób. To przypadek Powstania Warszawskiego, które wpisuje się w długą tradycję myślenia o polityce. Źródła tej tradycji można już znaleźć w Konfederacji Barskiej, ale w całej pełni ujawniła się w XIX stuleciu. To wtedy, wraz z romantyzmem, ugruntowała się koncepcja patriotyzmu opierająca się na bezmyślnym i irracjonalnym parciu do walki zbrojnej, do wywoływania powstania, gdzie się da, jak się da, bez oglądania się na tak „błahe szczegóły” jak układ sił międzynarodowych czy stosunek sił własnych do zaborców. Powstanie Listopadowe (1830) i Styczniowe (1863) to przejawy tej tradycji, acz najbardziej skrajny jej wyraz to Powstanie Krakowskie (1846), gdy zbuntowane miasto – dysponujące mniej niż tysiącem uzbrojonych powstańców – wypowiedziało równocześnie wojnę Rosji, Austrii i Prusom. Potem kontynuacją była Rewolucja 1905 roku, gdy romantyczna metapolityka zmieszała się z czystej krwi socjalizmem. Dalej z tradycji tej wyrosło Powstanie Warszawskie. Czyli Powstanie Warszawskie wpisuje się w pewien ciąg: romantyczni insurekcjoniści – piłsudczycy – sanacja – powstańcy. Na samym końcu tej tradycji znajdują się Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz. I za każdym razem pojawia się też ten specyficzny ton moralnego terroru: nie chcesz wziąć udziału w naszej rewolucji niepodległościowej? A więc nie jesteś prawdziwym patriotą, a więc jesteś kolaborantem, zdrajcą, narodowym zaprzańcem. I prawie za każdym razem ogół dał się sterroryzować tego typu szantażem. I dlatego właśnie, zamiast dać irracjonalnemu wybuchowi zdechnąć, kierownictwo Powstania Listopadowego uchwyciły elity Kongresówki, Powstania Styczniowego obóz „białych”, a do Powstania Warszawskiego poszły tysiące statecznych mieszczan, podświadomie przekonanych, że bój ten nie ma najmniejszego sensu. Na tym właśnie polega wielkość Romana Dmowskiego. To był geniusz polityczny, któremu udało się dwukrotnie zatrzymać naród idący na rzeź: w 1905 i w 1914 roku, gdy Józef Piłsudski zamierzał wywołać dwa powstania, przechodzące w rewolucje. Zdaje się, że do podobnej rzezi Polaków prowadziło w 1981 roku kierownictwo „Solidarności” i uratował nas przed masakrą – broniący komunistycznego państwa – gen. Jaruzelski. Każdy sukces romantyczno-insurekcyjnej polityki był katastrofą. Powstanie Listopadowe położyło kres niepodległości Królestwa Polskiego, które zostało włączone do Rosji; Powstanie Styczniowe położyło kres marzeniu Aleksandra Wielopolskiego o autonomii; Powstanie Warszawskie unicestwiło stolicę naszego państwa. Co ciekawe, Polacy normalnieją politycznie dopiero wtedy, gdy dostaną straszliwe razy, gdy nie mogą mieć wątpliwości, że klęska była totalna. Po drakońskich represjach po roku 1863 przyszedł pozytywizm i zaczęły się złote czasy polskiego kapitalizmu. To wtedy nastąpiło uprzemysłowienie ziem polskich, a Polacy skierowali swoją energię z kolejnych spisków i insurekcji ku czemuś pożytecznemu. Po hekatombie Powstania Warszawskiego przez kilkadziesiąt lat znów był spokój, acz komunistyczny system uniemożliwiał twórcze wykorzystanie energii w kierunku rozwoju gospodarczego. I za każdym razem gdy odejdzie pokolenie, które oberwało po tylnej części ciała, pojawia się następne – rewolucyjne i radykalne – które koniecznie musi wywołać jakąś bezmyślną rebelię przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy. Nie twierdzę, rzecz jasna, że nie należy czasem próbować zmienić świata, ale trzeba to robić z głową i po racjonalnym namyśle. To jest coś, co dla polskich romantyków jest nie do zaakceptowania. Liczy się „czyn”, a nie refleksja nad jego aplikacją. Jak wspomniałem, dziś ta tradycja insurekcyjno-romantyczno-powstańcza ucieleśnia się w PiS. To jest właśnie ten Testament Lecha Kaczyńskiego, który usiłuje negować Jan Filip Libicki. Niestety, ten Testament istnieje, choć Zmarły Prezydent nie jest jego rzeczywistym autorem. Copyrighty przysługują Adamowi Mickiewiczowi i Juliuszowi Słowackiemu. To w ich patriotycznej poezji została sformułowana wizja bezkompromisowej i bezmyślnej walki do końca, do ostatniego człowieka, bez oglądania się na szanse i okoliczności. Dzisiejsi apologeci Powstania Warszawskiego, świadomie czy nieświadomie, wpisują się w narrację świata głoszoną przez Jarosława Kaczyńskiego. Pamiętacie Państwo słynny wyjazd Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi? Całe to „niepodległościowe” wymachiwanie szabelką i lancą zakończoną orzełkiem przed frontem rosyjskich czołgów? To jest właśnie najczystszy romantyzm polityczny. Ci nasi „niepodległościowcy” dalej wierzą, że „Polska jest Chrystusem narodów”, że trzeba „walczyć za wolność naszą i waszą”. Insurekcjoniści nie uczą się na swoich błędach, bowiem czczą klęski. Gloria victis – oto istota rzeczy. Tu nie chodzi o to, aby wygrać, ale aby zginąć w walce. Chodzi o to, aby przegrać i budować martyrologię. Mówiąc wprost: w Polsce aby zostać bohaterem, trzeba zginąć, najlepiej bezsensownie i głupio. Nie czci się tu zwycięzców, lecz wiecznie przegranych. Mało kto pamięta o Powstaniu Wielkopolskim. Dlaczego? Bo było zwycięskie. Właśnie dlatego tradycję powstańczą należy zwalczać, gdyż „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Adam Wielomski

ŻYĆ GODNIE – CZY LUKSUSOWO? Po moim artykule o „Służbie zdrowia” w Wielkiej Brytanii odezwała się p. Marzena Dudek-Gastol – obywatelka polska, ale ŻYJĄCA (jak twierdzi) GODNIE właśnie tam. Poziom życia i opieki medycznej jest tam znacznie wyższy niż w Polsce. P. MDG leczyła tam siebie, swoją córkę i swoją matkę – więc wie. Otóż ja twierdzę, że NHS działa źle – a opieram się nie tylko na swoim pojedynczym doświadczeniu – ale na raporcie Królewskiej Komisji, powołanej, by zbadać działanie NHS. Oczywiście ten raport skupia się na tym, co jest w NHS złe, a nie na tym, co jest dobre. Np. utkwił mi w pamięci przypadek kobiety, która przyszła rodzić, siedziała w poczekalni – i nóżka (!) dziecka była już na zewnątrz, a pies z kulawą nogą się nią nie zainteresował. Co prawda przypadek to rzadki – i było to nie w Anglii, tylko w Szkocji... Ale ja wcale nie bronię polskiej służby zdrowia!! Oczywiście, że działa ona znacznie gorzej od brytyjskiej. Co prawda parę razy zdarzyło mi się, że w Polsce zostałem obsłużony doskonale – ale p. MDG była w Wlk. Brytanii obsłużona jeszcze doskonalej. Kwestia szczęścia... No, i tego, że Anglia to kraj znacznie jeszcze od Polski bogatszy. Przejdźmy do rzeczy. P. MDG pisze: „Powie Pan, Panie Mikke, że ktoś na tym korzysta... Oczywiście, że tak – ale ja patrzę z mojego małego światka ogromnej EGOISTKI; moja córka żyje, ma się dobrze i NAS STAĆ NA JEJ LECZENIE”. Otóż p. MDG się myli: Jej nie stać na takie leczenie – to podatnika brytyjskiego stać na to, by dopłacać do leczenia Jej i Jej córki! Dalej: przed tygodniem pokazałem, że p. MK, która napisała poprzedni list, nie była w ogóle leczona – tylko badana, wbrew swojej woli, jak krowa.. Teraz p. MDG poucza mnie: „Porównywanie ludzi do krów, co najmniej nie przystoi osobie z pana wykształceniem (..). Już pomijam fakt, że coś takiego nazywa się PROFILAKTYKA, i jest dużo tańsze niż leczenie, gdy choroba jest w pełni rozwinięta”. Otóż porównuję i będę porównywał: jeśli ja muszę sr*ć na rozkaz i donosić kał do analizy – to jestem traktowany jak bydlę, a nie jak człowiek. W Polsce zresztą podobnie – różnica jest taka, że w Anglii obora jest bardzo luksusowa, a krowa dobrze leczona i pielęgnowana. Ale to jest życie WYGODNE – natomiast całkowicie NIEGODNE człowieka. W ogóle zresztą – o czym pisałem – ostatnio zwrot „Godne życie” używany jest dziwnie: dawniej „godnie” żył człowiek, który przymierał głodem, ale nie wziął od nikogo jałmużny; dziś „godnym” nazywa się życie na koszt innych – byle na wysokim poziomie!!! Pani myli się: wprawdzie istotnie taniej jest zapobiegać chorobie, niż ją leczyć – ale znacznie, znacznie drożej jest przebadać 100.000 ludzi, niż leczyć 100, którzy by zachorowali... Nie dajmy się mamić ludziom, którzy po prostu chcą zarabiać na zdrowych, badając ich POD PRZYMUSEM „na wszelki wypadek”. Na zakończenie p. MDG pisze: „Wolę zostać przedmiotem i bydlęciem w Anglii, jak to P. Mikke powiedział – niż widzieć tę bandę złodziei w rządzie”. Otóż: banda złodziei jest w rządzie i tu, i tam (na budowie Stadionu Olimpijskiego w Londynie ukradziono chyba więcej niż na budowie Narodowego w W-wie – na ten sam trick: „Partnerstwo Publiczno-Prywatne”....) – tyle że tam jest znacznie więcej do rozkradzenia. Natomiast ja ani tu, ani tam nie chcę być traktowany jak przedmiot, niewolnik, bydlę czy małe dziecko. To w dużej mierze kwestia płci. Kobiety lubią być traktowane jak luksusowe niewolnice. Nie wszystkie – zgoda. Gorzej, że nie tylko kobiety... JKM

Bezczelne obwinianie ofiar - Amber Gold i nie tylko Jedną z najbardziej parszywych cech współczesnej publicystyki i propagandy jest nagminne zwalanie winy na ofiary klęsk, katastrof i przestępstw. Na przykład powiedzenie: "znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie" sugeruje, że to nie tyle bandyta był winien, ile napadnięty, bo wszedł zbójowi w drogę. Proszę sobie przypomnieć, jak po tragedii smoleńskiej zasypano nas lawiną kłamstw: mówiono, że piloci popełnili błąd, że prezydent Lech Kaczyński zmuszał ich do lądowania, albo że obecny w kabinie gen. Błasik był pijany i wywierał nacisk na załogę. Wszystkie te kłamstwa po kolei upadały, ale natychmiast wymyślano nowe tego samego rodzaju. Winni mieli być ci, co zginęli i tylko oni. Obecnie, w mniej tragicznych okolicznościach, mamy podobny schemat: Upadła firma Amber Gold i jej odnoga - linie lotnicze OLT. Tysiące ludzi straciło oszczędności, inni tylko bilety lotnicze. I oto od dłuższego czasu próbuje się z nich zrobić idiotów, chciwców, co zawierzyli piramidzie finansowej. I nie robią tego tylko tuby propagandowe w rodzaju "Gazety Wyborczej". W ostatnim numerze 'Najwyższego Czasu" /nr 35-36/2012/ na stronie 6 mamy krótką notatkę zatytułowaną "Głupi i pazerni", która informuje o przygotowywanym w imieniu pokrzywdzonych przez Amber Gold pozwie zbiorowym przeciw skarbowi państwa. Redakcja "NCz!" opatrzyła ją komentarzem:

"Wielu klientów okazało się pazernymi głupcami, a ponoć chcącemu nie dzieje się krzywda, ale skoro się tam sfrajerowało, to może uda sie wydrzeć forsę od państwa? Czyli naciągnąć nas wszystkich?". Ja przepraszam - czy tą niezwykłą pazernością ma być oczekiwanie 13% rocznego zysku w firmie inwestującej w złoto, w czasie gdy cena tego kruszcu wzrosła od 2009 dwukrotnie? Dla porównania, lokaty bankowe mogą dać 7-10%. Czy głupotą było zawierzenie firmie którą reklamowała i którą popierała cała gdańska elita związana z PO, Wajda, abp Gocłowski, prezydent Gdańska i która zatrudniała nawet syna premiera Tuska? Owszem, teraz mówi się, iż już w grudniu 2009 KNF składała zawiadomienie do prokuratury, ale skąd zwykli ciułacze mogli o tym wiedzieć? Przez dwa i pół roku sprawie nie nadawano biegu, a media milczały. Parasol ochronny był szczelny. Premier Tusk ostrzegał, jak mówi. swego syna, ale zwykłych ludzi już nie. Miał ich gdzieś. W dodatku wiele wskazuje na to, że upadek Amber Gold nie był zwykłym załamaniem się piramidy finansowej, ale elementem wojny podjazdowej wymierzonej w Tuska. W mojej przedwczorajszej notce "Michał Tuska stał się zgubą Amber Gold" /TUTAJ/ pisałam:

"Mam jednak wrażenie, że gdyby nad firmą nadal utrzymywano parasol ochronny, to mogłaby jeszcze funkcjonować z rok, a może dłużej, a razem z nią linie lotnicze OLT. Tak szybki jej upadek był celowo sprowokowany. Dlaczego? (...) Marcin P. w wywiadzie dla "GPC" mówi, że w połowie maja br. dziennikarz "Rzeczpospolitej" ostrzegał go,że "będzie gorąco", a jeden z kontrahentów pisał do niego, ze przyjdą "smutni panowie". Na początku czerwca ABW zaczęła odwiedzać lokale firmy. Zdobyła też listę klientów, których lokaty kończą się w 2013 i odwiedzała ich. Według portalu Interia: "dopiero w połowie lipca delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Gdańsku sporządziła plan śledztwa.". Również dopiero ostatnio KNF nacisnęła banki i spowodowała, że te wymówiły Amber Gold prowadzenie kont. Takie posunięcie każdą firmę doprowadzi do upadku. Pozew przeciw skarbowi państwa wydaje się całkiem zasadny. To przecież instytucje państwowe przez dwa i pól roku lekceważyły swoje obowiązki, a potem ktoś "przełożył wajchę", ABW i KNF nagle się uaktywniły i spowodowały błyskawiczną upadłość Amber Gold. Obciążanie winą za to ciułaczy, którzy powierzyli tej firmie swoje oszczędności i mówienie, że "chcącemu nie dzieje się krzywda" - to czysta bezczelność. Elig-emerytka

I nikomu nie wolno się z tego śmiać Trudno powiedzieć jak to jest z władzą i poczuciem humoru. Tak w ogóle ale i teraz. Ci, co pamiętają PRL wiedzą, że nie było chyba lepszego okresu dla inteligentnego żartu. I, jak się zdawało, gorszego czasu dla jego autorów. O ile dali się poznać i złapać. Był taki dowcip o oficerze armii czerwonej, który jadąc pociągiem słuchał jak współpasażerowi opowiadają sobie polityczne dowcipy. W końcu zapytał czy i on może. Pasażerowie, nie bez obaw, przytaknęli a on, oczywiście w formie żartu, zapytał czy wiedzą kto budował Kanał Białomorski. Gdy ci przyznali, że nie, wyjaśnił.

- Jeden brzeg sypali ci, co opowiadali polityczne dowcipy a drugi ci, co ich słuchali. W III RP rzecz wydaje się zupełnie egzotyczna a poczucie humoru, choć apolityczne pewnie nigdy nie było i nie będzie, nie stanowi żadnej podstawy, by czuć się przez „system” zagrożonym. I pewnie mało kto chciałby przejmować się losem choćby Janusza Rewińskiego. Bo zawsze można mu zarzucić bardziej poważne przewiny niż tak czy inaczej zabarwione poczucie humoru. Może nie powinienem, ale przejąłem się znalezioną „w polityce” informacją na temat innego speca od niepoważnego spojrzenia na sprawy poważne. Z pozoru patrzącego na te sprawy z jak najbardziej odpowiedniej strony a zatem mającego prawo czuć się bezpiecznie. Tym bardziej, że mającego przy tym pod bokiem kolegę, który nie jeden raz dał się poznać jako osoba stronnicza, pozbawiona w tej stronniczości najmniejszej choćby subtelności i potrafiąca przy tym posunąć się do granic określonych prawem a nawet poza nie. Chodzi o TVN-owski duet trefnisiów w osobach Szymona Majewskiego i Jakuba Wojewódzkiego. Gdyby tak na logikę spróbować zgadnąć, który z owych panów może mieć kłopoty z pracą w stacji, nie siedzący w temacie bez wątpienia wskazaliby na pana Kubę. Wszak to on ma sprawę za sprawą a każda z paragrafu, który byłby powodem do wstydu dla potencjalnego pracodawcy. Jednak pan Kuba trzyma się mocno a pracy musi szukać ten drugi. Rzecz wyjaśnia pan Edward Miszczak, który w stacji jest jakimś capo di tutti capi.

„lemingi nie chcą, żeby się specjalnie śmiano z Platformy Obywatelskiej” a „Majewski nie ukrywał swoich rozterek politycznych. - Wiem, że powinna być partia, jak PO, która pcha nas ku Europie. Ale jest też miejsce dla PiS, który pamięta, dba o tradycje, historię. Mam rozdarta naturę - mówił w maju i zapewniał, że żarty dla niego kończą się tam gdzie giną ludzie, więc żartować z katastrofy smoleńskiej nie zamierza.”* Oczywiście nie twierdze, że w tym przypadku miesza obecna władza zdominowana przez Tuska i PO. Raczej skłonny byłbym sądzić, że ów pan Miszczak jest jak sławetny Jajec z „Pułkownika Kwiatkowskiego”, który z całych sił wzbogaca bandycką ofertę nowego systemu, dla niepoznaki zwanego „demokracją ludową” swą osobistą nadgorliwością. Wywalenie Majewskiego, który, inaczej niż Kuba Wojewódzka, ma niewłaściwe poczucie humoru i najwidoczniej za mało politycznie słusznej wazeliny we krwi, to zapewne efekt takiego współczesnego „ukąszenia heglowskiego”, które dotyka Miszczaka i jemu podobnych. Prawdę mówiąc nie ma chyba nic bardziej żałosnego od władzy, którą trzeba podpierać zamykając gęby żartownisiom. Zakazywanie publikacji poetom, eseistom czy publicystom, kreślenie szpalt gazet i akapitów w książkach jest podłe ale złowrogie. Ganianki za dowcipnisiami są bez wyjątku żałosne. Tu przypomina się mój „rzeczywisty koniec komuny”, gdy dowiedziałem się o „Pomarańczowej Alternatywie” i furii, z jaka komuna na nią reagowała. Choćby sławna wypowiedź „krasnali” „A potem SB-cy zatrzymali mnie, podpaskę i kolegę” czy opis akcji Wojsk Ochrony Pogranicza, które podpuszczone przez SB łapały po Karkonoszach „uzbrojone grupy podejmujące próby przekroczenia granicy z Czechosłowacją”. WOP-iści sumienie spisywali zdobytą broń w rodzaju „drewnianych pukawek, sztuk trzy, korkowców, sztuk jedna” a dowódca apelował do Frydrycha „proszę pana jak major majora, niech zaapeluje pan by się poddali” by usłyszeć „nic z tego, nie popełnię błędu Petaina i nie poddam armii, która jest zdolna do walki” Nie wiem czy mamy do czynienia z początkiem końca czy też Majewski jest tylko ofiarą indywidualnej nadgorliwości. Ale jasnym jest, że są tematy, na które trzeba uważać, jeśli chce się mieć spokój w swym pełnym stabilizacji i często paru kredytów życiu. Pamiętając że „I nikomu nie wolno się z tego śmiać”

** http://wpolityce.pl/wydarzenia/34543-edward-miszczak-dyrektor-tvn-szczerze-przyznaje-ze-w-stacji-nie-wolno-smiac-sie-z-platformy-lemingi-tego-nie-chca Rosemann

Gdzie jest prawo? Gdzie podziała się sprawiedliwość? Istnieją takie miejsca na tym łez padole, w których kara wymierzana jest w sposób niezwykle precyzyjny. W niektórych krajach arabskich obowiązuje prawo szariatu, które złodzieja karze odcięciem jednej dłoni. Cięcie następuje w stawie nadgarstkowym. Nie łokciowym, kolanowym, nie w pachwinie. Powtórzenie przez delikwenta niecnego uczynku powoduje odcięcie drugiej – ostatniej – dłoni. Mówiąc krótko, złodziejska recydywa w golfa na pewno już sobie nie POgra. A jak jest u nas? Ostrze wymierzające sprawiedliwe kary w III RP poszczycić się może precyzją północnokoreańskich rakiet dalekiego zasięgu Unha-3. Pewni jesteśmy tylko tego, że trafi toto „gdzieś”. Doprecyzowując - „gdzieś na planecie Ziemia”.

Sprawa pierwsza - Marcin Stefański – według szariatu ucięcie dłoni lewej 19 letni biznesmen Marcin Stefański założył tak zwane Multikasy. Klienci opłacali w nich rachunki za prąd i inne media za mniejszą prowizję, niż na poczcie lub banku. W pewnym momencie interes upadł a pieniądze klientów zostały w złodziejskich rękach. Biznesmen został skazany prawomocnym wyrokiem na rok i 10 miesięcy więzienia. Miał spłacić długi oszukanym klientom. Do tej pory tego nie zrobił. Prócz wspomnianego wyroku jego konto obciążały również trzy inne; m.in. za wyłudzenia kredytów. Mimo nakazów sądowych standardy życiowe pana Marcina S. nie uległy pogorszeniu. Pomysł na biznes Stefańskiego był dość prosty. Tak opisuje go jeden z ówczesnych wspólników,

- Wszystko wyglądało podobnie – zakładany interes szybko był likwidowany, zostawały długi i wezwania od komorników. Proste?

Sprawa druga – Marcin Plichta - według szariatu ucięcie dłoni prawej – ostatniej W międzyczasie Stefański stał się Plichtą. W 2009 roku 25 letni - już jako Marcin P. - założył parabank Amber Gold, błyskawicznie zdobywając klientów, mamiąc ich perspektywą szybkich zarobków. Na rozkręcenie tego typu biznesu potrzebne były miliony. Skąd Plichta zyskał takie fundusze, skoro jeszcze niedawno nie był w stanie oddawać kilkusetzłotowych kwot? Ten fakt nie dziwił żadnych służb bankowych, fiskalnych, policji. Dlaczego? To największa tajemnica. A filozofia biznesowa pana ze spółgłoską po imieniu pozostała niezmieniona tzn. zakładany interes szybko jest likwidowany, zostają długi i wezwania od komorników. W tle były jeszcze tanie linie lotnicze, służące podobno do transportu finansowego „urobku”. Po dziewięciu latach bujnego życia „biznesowego” Stefańskiego/Plichty*, szariatowy kat nie miałby już co mu odcinać. A w III RP facet zatrudnia syna premiera i cieszy się zdrowiem wszystkich członków. Bez komentarza.

Sprawa trzecia – Waldemar Gronowski Piekarz z Legnicy. Przekazywał chleb, który nie został sprzedany dla biednych i bezdomnych. Pomagał Międzyparafialnej Stołówce Charytatywnej. Codziennie trafiało do niej nawet 200 chlebów. Biedni i bezdomni legniczanie codziennie oprócz zupy dostawali bochenek chleba.

- Wydawało mi się, że to doskonałe wyjście. Nie wyobrażam sobie, bym mógł wyrzucić chleb, to nie jest popękana dachówka czy brud zebrany miotłą – mówi pan Waldemar. Po kontroli piekarni Urząd Skarbowy w Legnicy uznał, iż za darowany chleb piekarz powinien odprowadzać podatki, w tym podatek VAT. Naliczono mu przeszło 200 tys. zł i na poczet tych należności zajęto konto firmy, gdzie było 45 tys. zł. Jak widać odpowiednie służby zadziałały szybko i bardzo sprawnie złapały groźnego przestępcę.

- Przepisy są, jakie są, i należy je stosować, więc jeżeli ktoś prowadząc taką działalność – zresztą szlachetną – nie stosuje przepisów podatkowych, to naraża się na konsekwencje. – powiedział Rzecznik Urzędu Kontroli Skarbowej we Wrocławiu.

- Jeśli nie zmieni się decyzja urzędników, będę musiał zamknąć interes i zwolnić pracowników – mówił rozgoryczony Waldemar Gronowski. Lecz pomimo kłopotów nie przestał pomagać biednym. Nadal dostarczał chleb do Międzyparafialnej Stołówki Charytatywnej w Legnicy. W Legnicy Stefański/Plichta* byłby bez szans ze swoim przekrętem.

Epilog Pamiętajmy, że teoretycznie możemy posłać za kratki oszusta, który ukradł wszystkie nasze oszczędności wykorzystując do tego celu techniki PR oraz nasza naiwność. Pamiętajmy też, że może on dzielić celę z miłosiernym Samarytaninem, który widząc naszą biedę podarował nam kromkę chleba. Gdzie jest prawo? Gdzie podziała się sprawiedliwość? Enik Nochal

Ruska twarz "Bul" Komorowskiego Naczelny 'intelektualista' POlski wpadł na nowy pomysł który powinien być komentowany raczej w kabaretach niż publicystycznie - samodzielne stworzenie przez Polskę systemu obrony przeciwrakietowej. Niestety, abstrahując od śmieszności tego pomysłu, potencjalnie niesie on poważne zagrożenia dla naszego kraju, co musi spotkać się z odpowiedzią. Żeby dostrzec absurdalność pomysłu 'Bula' trzeba zadać sobie dwa pytania: o wymagania techniczne i finansowe takiego przedsięwzięcia oraz o konsekwencje polityczne w skali międzynarodowej które mogą z niego wynikać. Tak się składa, że jedynym krajem który ma obecnie technologiczne możliwości stworzenia efektywnej tarczy przeciw rakietom średniego i krótkiego zasięgu - a więc tym które najbardziej Polsce zagrażają - są Stany Zjednoczone. Taka tarcza, a właściwie tarcze, są obecnie używane na okrętach wojennych AEGIS i służą do ochrony przemieszczających się dużych formacji US Navy. Co prawda podobna tarcza powstała również w Izraelu ale jest ona oparta na komponentach amerykańskich którymi Izrael nie może dysponować. Tak więc pytanie o to czy Polska ma technologiczne możliwości skonstruowania tarczy przeciwrakietowej jest w rzeczywistości pytaniem o to czy Stany Zjednoczone udostępnią nam takie technologie. I tutaj musze "Bula" zmartwić - niech na to nie liczy. Stany Zjednoczone nie udostępniają najnowocześniejszych systemów broni nikomu, nawet sojusznikom. Wyjątek uczyniony w tym przypadku dla Izraela jest bardzo specyficzny i nie będzie powtórzony w przypadku Polski czy Francji. Kolejną przeszkodą dla budowy samodzielnego systemu obrony przeciwrakietowej jest jego koszt. Dla przykładu, jedna wyrzutnia nowej wersji rakiet SM-3 koniecznych do efektywnej obrony przed rakietami średniego zasięgu kosztuje 25 milionów dolarów. Skuteczny system wymagałby kilkadziesiąt takich wyrzutni. Do tego trzeba też doliczyć koszty dodatkowego sprzętu i instalacji, które w praktyce podwoją ten koszt. A to przecież zapewni tylko ochronę przed rakietami średniego zasięgu wystrzeliwanymi z terytorium Rosji. A co z rakietami krótkiego zasięgu w Kaliningradzie? Odpowiedzieć na to łatwo - kilka lat temu Stany Zjednoczone rozpoczęły prace nad takim systemem w oparciu of modernizowane baterie Patriot oferując włączenie do współpracy między innymi Francusko-Niemiecki koncern EADS. Kiedy okazało się, że koszt takiego systemu to minimum 4.2 miliarda dolarów, ze współpracy zrezygnowały Niemcy. To tyle w temacie możliwości finansowego udźwignięcia pomysłu "Bula" przez nasz kraj, jak też chęci partycypowania naszych niemieckich i francuskich sojuszników w kosztach takiego przedsięwzięcia. Na koniec trzeba sobie postawić pytanie o sens geopolityczny tej kuriozalnej inicjatywy. Jest oczywistym, że biorąc pod uwagę technologiczne i finansowe możliwości Polski jest ona bezsensowna. Gdyby ten pomysł zalęgł się w głowie "Bula" to można by to wyjaśnić jego POziomem "intelektu". Ale biorąc pod uwagę lotność umysłu strażnika żyrandola jest bardziej prawdopodobne, że ma on źródło w jego doradcach. Ci zaś znani są ze swoich wschodnich sympatii. Rodzi się więc pytanie czy aby Polska tarcza przeciwrakietowa nie będzie budowana na bazie wątpliwej jakości rosyjskich systemów S-400 za pieniądze z kredytu rosyjskiego. Bo o to czy taka "tarcza" mogłaby nas uchronić przed rakietami z Kaliningradu nie ma sensu pytać.Co ciekawe, POlskie spojrzenie na geopolityczna pozycję naszego kraju będzie można wkrótce łatwo zweryfikować. Ministerstwo Obrony Narodowej ogłosiło dzisiaj, że jest pilna potrzeba wymiany starych samolotów Su-22 na nowe maszyny. Niestety brana jest też pod uwagę możliwość remontowania starych gratów; alternatywnie zakupu nowych F-16. Pierwszej propozycji nie ma co komentować bo w następstwie tragedii smoleńskiej dobrze wiemy czym kończą się remonty samolotów w Rosji. Druga opcja jest bardzo dobra ale wyjątkowo kosztowna. O dziwo, nikt w ministerstwie nie pomyślał o wykorzystaniu amerykańskich rezerw wojskowych do tego celu. W tej rezerwie jest wiele samolotów F-16 w wersji C/D, nieco gorszej od obecnie użytkowanej przez nasze lotnictwo ale o niebo lepszej niż wszystkie rosyjskie samoloty jakie są na naszym wyposażeniu. Jest więcej niż prawdopodobne, że Stany Zjednoczone udostępniłyby nieodpłatnie wystarczającą ilość tych maszyn do zastąpienia WSZYSTKICH rosyjskich samolotów użytkowanych przez nasze lotnictwo. Niedawna zgoda na nieodpłatnie przekazanie Grecji 400 czołgów M1 Abrams z rezerwy jest najlepszym przykładem dobrej woli Ameryki w tym zakresie. Zobaczymy co zrobi Ministerstwo Obrony Narodowej - PO czynach ich POznacie. Dr Robert Tomkowicz

Giganci skrótu myślowego Ze skojarzeniami powstającymi w ludzkim umyśle to jest tajemnicza sprawa, chyba analogicznie jak ze zjawiskiem „deja vu” – człowiek nigdy nie jest pewien, skąd mu przyszło do głowy i dlaczego akurat to właśnie, a nie inne. Owszem, skojarzenie często można wytłumaczyć podobieństwem sytuacji czy osoby, ale przecież podobnych okoliczności i ludzi jest zwykle dużo więcej niż ta konfiguracja, co notorycznie nam się nasuwa w związku z jakimś konkretnym przypadkiem. Ja już dawno zrezygnowałem z wysiłków dochodzenia, dlaczego tak a nie inaczej kojarzy mi się ktokolwiek, bo szkoda zachodu, a korzyść faktycznie żadna. No, bo nic mi z tego przyjdzie, że poznam mechanizm lub źródło, skoro nie jest w ludzkiej mocy oprzeć się skojarzeniu. Jeśli generał Kiszczak kojarzy się komuś z człowiekiem honoru, a poseł Palikot z Winstonem Churchillem, to nie ma co z tym walczyć. Siła wyższa. Zatem i wczoraj, kiedy przeczytałem w Gazecie Wyborczej (nieocenionej pod względem egzegezy poczynań prezydenta Bronisława Komorowskiego), że pomysł głowy naszego państwa, abyśmy sobie sami, bez żadnej łaski zbudowali tarczę antyrakietową, był skrótem myślowym, to od razu wiedziałem, co mi się skojarzy. A konkretnie, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Koziej się wyraził, że skrótem myślowym prezydenta była sama tarcza antyrakietowa.

No, więc automatycznie pomyślałem sobie wtedy o bohaterze powieści „Dwanaście krzeseł” Hipolicie Matwiejewiczu Worobianinowie. I zgodnie z moją praktyką niedoszukiwania się przyczyn takiego stanu rzeczy, nie zawracałem sobie głowy dlaczego. Po prostu, taka jest prawda, że obecny prezydent z reguły kojarzy mi się z „Kisą” Worobianinowem. Oczywiście bywa, że przychodzą mi do łba jeszcze inne skojarzenia, gdyż natura bogato wyposażyła prezydenta Komorowskiego w przypadłości prowokujące do wyszukiwania analogii z literatury pięknej. Jednak w mojej podświadomości dominuje zdecydowanie Kisa z „Dwunastu krzeseł”. Nic więc za to nie mogę, że gdy przeczytałem słowa Kozieja o tym skrócie myślowym Komorowskiego, natychmiast przypomniała mi się scena, gdy hochsztapler Ostap Bender przedstawiał tego pazernego nieudacznika Kisę: - „Gigant myśli, ojciec rosyjskiej demokracji i osoba zbliżona do imperatora”. W tym miejscu powinienem był pójść za ciosem i pokusić się o parafrazę, ale w cudnej mowie Bendera tkwi taki potencjał skojarzeń i parafrazy, że przemogłem wrodzony egoizm i zostawiam pole do popisu gościom tego bloga, niech każdy sobie dopowie (albo i dopisze w komentarzu – bardzo proszę!) analogię do bohatera naszej bajki. Bowiem kiedy ja czytam, iż słowa prezydenta Komorowskiego o budowie tarczy antyrakietowej to jedynie skrót myślowy i nieporozumienie; że on tylko „chciał wskazać, który z priorytetów MON miał dla niego największe znaczenie”, to już widzę bezczelny uśmiech jakiegoś Ostapa Bendera naszej rzeczywistości. W czasie kryzysu finansowego i monstrualnego zadłużenia kraju prezydent wpada na pomysł modernizacji obrony antyrakietowej za 15 miliardów. Bagatela. Co więcej wbrew własnym niedawnym zapewnieniom, że w obecnej konfiguracji europejskiej nie ma zagrożenia zewnętrznego. Dziwnym trafem dzieje się to także w chwili, gdy olbrzymie kłopoty przeżywa zbrojeniówka, szczególnie sztandarowa grupa Bumar, z dawien dawna powiązana dziwnymi konszachtami z postsowieckimi wojskowymi służbami, do których głowa państwa ma szczególną skłonność i upodobanie. I teraz to towarzystwo będzie realizowało piętnastomiliardowy projekt w systemie „ściśle tajne łamane przez poufne”. Polski Ostap Bender znalazł klucz do pokoju, w którym leżą pieniądze, a Kisa skwapliwie się podłączył. Przy czym trzeba szczerze przyznać, że w dziedzinie skrótu myślowego wśród polityków prezydent Komorowski – chociaż także gigant – nie jest jednakże aktualnym mistrzem Polski. Tutaj prym wiedzie premier Donald Tusk, który ustanowił rekord wszechczasów w skrócie myślowym, właściwie nie do pobicia. Zresztą również w kontekście tarczy, tylko że antykorupcyjnej. Skrót Tuska polegał na tym, że nasz szczery przywódca ogłaszając w swoim czasie istnienie państwowej tarczy antykorupcyjnej, miał na myśli dobrą wolę służb państwa. Nękany procesami i namolnie indagowany o bliższe szczegóły w końcu wykrztusił z siebie, że z tą tarczą chodziło mu o to, aby „służby koncentrowały się wokół pozytywnej pracy”. Mówiąc po ludzku premier Tusk chciał stworzyć tarczę antykorupcyjną dobrej woli. A ponieważ to pierwsza tego typu tarcza na świecie, więc nie ma wątpliwości, że w konkurencji skrótu myślowego Donald Tusk nie ma sobie równych nie tylko w Polsce. Nomenklatura wojskowa wydaje się być jakimś talizmanem lub fetyszem dla polityków Platformy Obywatelskiej, gdyż każdy nowy chachmęt czy przekręt natychmiast mianują tarczą, ofensywą lub strategią. Niedawno bo w ubiegłym roku, już na drugi dzień po wyborach premier dostrzegł poważne zagrożenie kryzysem i w związku z tym ogłosił, że musimy pracować aż do śmierci, bo do tego sprowadza się podwyższenie Polakom wieku emerytalnego w obecnych warunkach. W rozwinięciu ten skrót wygląda następująco: ustawowe zapewnienie, że Polacy będą tyrać do oporu – podwyższenie ratingu Polski – rząd Tuska zaciąga nowe kredyty ze śpiewem na ustach – Donald Tusk odchodzi od nas na obiecana posadę zagraniczną – do nas przychodzi kryzys i zrównuje wszystko z ziemią. I co powiecie na to, że Gazeta Wyborcza natychmiast oznajmiła, iż „Donald Tusk szykuje tarczę na kryzys”? Świadczy to dobitnie, że partia Tuska cierpi na tajemniczy kompleks tarczy jako takiej, nie może się bez wyimaginowanej tarczy obejść i wręcz wszędzie chciałaby nam zainstalować jakąś tarczę. Choćby atrapę. Ostatnio z okazji zaplątania młodego Tuska w aferę Amber Gold, stary Tusk obiecał po raz kolejny, że państwo zda poprawkę z egzaminu, który właśnie oblało. Oczywiście nic z tego nie wyniknie poza przekraczeniem kolejnych granic w skrótach myślowych. Ale widzi mi się, że niedługo usłyszymy o jakiejś nowej cudownej broni Platformy Obywatelskiej. Tarcza antynepotyczna? Seaman

“Zasuszanie” IPN Opinię publiczną obiegła informacja o sprzedaży przez RUCH budynku przy ulicy Towarowej 28, który jest siedzibą Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Wiadomo, że obecne władze i zaprzyjaźnione z nimi środowiska postkomunistyczne od wielu już lat starają się utrudnić działalność Instytutu. Wystarczy przypomnieć nowelizację ustawy o IPN, na skutek której po śmierci prof. Janusza Kurtyki Instytut przez wiele miesięcy nie miał legalnie wybranego prezesa, niedawny atak na pion śledczy czy wreszcie teraz utratę głównej siedziby Instytutu. IPN, posiadając w swoich zasobach również tajne dokumenty, działa na zasadach specjalnych, w jego siedzibie zachowane są też szczególne procedury ostrożności, np. stworzono specjalną sieć teleinformatyczną chroniącą tajemnicę państwową. Zatem siedziby IPN nie da się tak po prostu z dnia na dzień przenieść. Potrzebne są olbrzymie nakłady na remont i adaptację nowego budynku. Wcześniej państwo na remont budynku przy Towarowej 28 poniosło ogromne nakłady w wysokości 17 mln złotych. Dlaczego zatem minister finansów nie znalazł środków, by wykupić budynek, w który zainwestowano tyle środków? Dlaczego przy prywatyzacji RUCH nie zabezpieczono interesu publicznego, np. poprzez wydzielenie i przejęcie budynku przy Towarowej? Ktoś powie – przypadek, błąd. Oczywiście taką diagnozę można by postawić, gdyby nie cały szereg wcześniejszych działań mających osłabić IPN.

Zemsta za “Bolka”? Zaraz po przejęciu władzy przez rząd PO – PSL rozpoczął się frontalny atak medialny na Instytut i prezesa Janusza Kurtykę (w szczególności organizowany przez “Gazetę Wyborczą”). Histeria osiągnęła swój szczyt po publikacji książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka “SB a Lech Wałęsa”. Niektórzy obserwatorzy twierdzili wówczas, że został wręcz wydany wyrok na IPN. Z powodów wizerunkowych nie zdecydowano się na jego likwidację, lecz na zmianę ustawy, która miała uniemożliwić reelekcję profesora Kurtyki, a także miała realnie uzależniać przyszłego prezesa od doraźnej większości sejmowej (związane to jest z uproszczoną formułą odwoływania prezesa). Wybór Łukasza Kamińskiego na prezesa Instytutu, dokonany pod rządami nowej ustawy, nie spotkał się jednak z pełną aprobatą środowisk gazetowyborczych. Przede wszystkim źle widziano brak szeroko zakrojonych czystek w Instytucie, wymierzonych w ludzi, których uznawano za czarne owce. Mimo różnorakich trudności historycy prowadzili regularne badania, w pionie śledczym toczyły się też procesy, m.in. przeciwko autorom stanu wojennego itd. Wszystko to nie komponowało się z “narracją historyczną” tych, którzy uznawali, że droga generała Jaruzelskiego i jemu podobnych była tylko jednym ze sposobów na normalne funkcjonowanie obywateli w czasach PRL. Z wielkim niepokojem obserwowano też badania naukowe na temat czasów nam najbliższych, szczególnie tych dotyczących Okrągłego Stołu. Niedługo potem kraj obiegła wieść o próbie likwidacji pionu śledczego IPN, który ciągle “niepokoi” starych towarzyszy, w tym różnych zbrodniarzy komunistycznych. To, że niektórzy prokuratorzy IPN poważnie przejęli się prawem o nieprzedawnieniu zbrodni komunistycznych, było źle odczytywane przez środowiska pookrągłostołowe. Próba likwidacji pionu śledczego była związana nie tylko z kwestiami prawnymi. Chociaż różnorakie śledztwa niejednokrotnie nie kończyły się wyrokami sądowymi, to zebrane przez prokuratorów zeznania (dodajmy – składane pod rygorem prawnym) mają nieocenioną wartość historyczną. Dla prawdziwościowego opisu zbrodni komunistycznych jest to materiał wręcz bezcenny, dla ludzi uwikłanych w system komunistyczny – kwestia bardzo niewygodna. Zatem sprzedanie siedziby IPN doskonale wpisuje się w logikę paraliżowania Instytutu. Ową blokadę mogłem obserwować naocznie jako członek Kolegium IPN po śmierci prof. Janusza Kurtyki, kiedy to na skutek różnorakich “zaniedbań” doprowadzono do całkowitego uwiądu i paraliżu wydawniczego (pełniącym obowiązki prezesem był wówczas dr Franciszek Gryciuk), dodajmy, sytuacji nie do pomyślenia w czasach prezesury prof. Kurtyki.

Zaplanowany demontaż Uwadze postronnych obserwatorów uchodziły inne pomysły mające na celu zablokowanie materiałów archiwalnych przechowywanych i opracowanych przez IPN. Hasło przeniesienia zbiorów dawnych służb specjalnych do Archiwum Akt Nowych po to, aby w pełni “otworzyć” archiwa IPN, zmierzało do ich zamknięcia. Pomijając brak kompetencji archiwistów spoza IPN w kwestii posługiwania się zbiorami służb specjalnych, przenosiny takie musiałyby się łączyć z ogromnym bałaganem, ciągnącą się w nieskończoność inwentaryzacją, a więc ostatecznie z długotrwałą blokadą dostępności do tych zbiorów. Zatem ci wszyscy, którzy nawoływali do pełnego otwarcia archiwów IPN (gwoli ścisłości – archiwa te cały czas są otwarte), tak naprawdę mieli na celu ich zamknięcie. Biorąc pod uwagę powyższy opis, zupełnie inaczej możemy spojrzeć na decyzje, które zapadły w sprawie losów głównej siedziby IPN przy Towarowej 28. Można żywić przekonanie, że chodzi tu nie o przypadkowe zaniedbanie, ale o zaplanowaną destrukcję. Jest rzeczą oczywistą, że bez siedziby nastąpi paraliż działań Instytutu. IPN nie będzie mógł nawet udostępnić zbiorów w procedurze wydawania poświadczeń uprawniających do dostępu do informacji niejawnych (dodajmy – procedurze prowadzonej przez obecne służby specjalne). Zablokowanie procedur lustracyjnych, utrudnienia w pracach naukowych – to tylko część skutków wspomnianych decyzji. Instytut zmuszony do szukania nowej siedziby nie będzie miał czasu zajmować się “głupotami” w postaci tropienia powiązań komunistycznych różnych ludzi. Po jakimś czasie ktoś z rządzących polityków powie, że z uwagi na fakt niewykonywania obowiązków ustawowych IPN musi mieć zredukowany budżet. Proces paraliżu i “zasuszania” Instytutu będzie więc postępować. Prof. Mieczysław Ryba

IPN w regresie Opozycja chce od premiera informacji na temat sytuacji Instytutu Pamięci Narodowej. Czy pozbawiony centrali IPN będzie w stanie realizować swoje ustawowe obowiązki? Po sprzedaży przez spółkę RUCH biurowca mieszczącego centralę i archiwa IPN Ministerstwo Skarbu Państwa odpiera zarzuty, twierdząc, że zapewnienie odpowiedniego lokalu Instytutowi nie leży w jego kompetencjach. – Minister Skarbu Państwa nie miał możliwości wyposażenia państwowych jednostek organizacyjnych w nieruchomości niezbędne do ich działalności – stwierdza rzecznik resortu Magdalena Kobos. Dodaje, że zapewnić nieruchomość powinien organ, który decyduje o utworzeniu takiej jednostki, a do tej kategorii należy IPN, i starosta, w tym przypadku prezydent stolicy. Zgodnie z umową między RUCH a MSP spółka miała otrzymać nieruchomość zamienną przy ul. Marszałkowskiej. Przekazano ją w 2002 r. do dyspozycji stolicy, a SP nie uczestniczył w dalszych negocjacjach. Z kolei władze stolicy informują, że RUCH nie chciał innych, proponowanych mu w zamian nieruchomości. Poza tym miasto nie ma obowiązku zapewnić siedziby każdej jednostce. – W tej chwili jest ponad 20 instytucji, które czekają na wskazanie nieruchomości – mówi dyrektor stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko. – W miarę pozyskiwania nieruchomości – całych budynków lub lokali – przekazujemy je do MSP. Nie my decydujemy o kolejności przyznawania lokali – zaznacza. Bajko powiedział, że RUCH nie chciał nieruchomości przy ul. Marszałkowskiej ze względu na roszczenia. Bez sukcesu zakończyło się także negocjowane przekazanie innych budynków. Według zapewnień Kobos, w lutym IPN miał informacje o możliwych nowych lokalach, ale żadna z tych nieruchomości nie zyskała akceptacji Instytutu. IPN akcentuje jednak, że nie każdy budynek nadaje się na archiwum ze względu m.in. na wymogi szczególnych zabezpieczeń funkcjonowania magazynu akt tajnych. IPN starał się o przyznanie środków budżetowych na wykup budynku przy ul. Towarowej. RUCH wycenił nieruchomość na 30 mln złotych. Ale podczas prac nad budżetem koalicja nie przyznała IPN odpowiednich funduszy. Nie udało się również uruchomić rezerwy budżetowej. Ministerstwo Finansów tłumaczy, że nie ma takich środków. “Prezes IPN został poinformowany, że w celu zrealizowania tego wydatku musi dokonać wewnętrznych przesunięć i oszczędności. Jednocześnie poinformowany został, że w budżecie nie ma rezerw, z których mógłby zostać sfinansowany ten wydatek” – napisał resort w komunikacie w reakcji na zarzuty IPN, że ministerstwo nie reagowało na ofertę zakupu na raty. “Należy podkreślić, iż budżet IPN w ustawie budżetowej na rok 2012 wynosi 223,2 mln zł, a na przestrzeni ostatnich 10 lat wzrósł o 170 proc. IPN powinien zatem przygotować plan naprawczy, który pozwoliłby na zabezpieczenie wydatków IPN, w tym realizację niezbędnej inwestycji” – twierdzi Ministerstwo Finansów. Prawo i Sprawiedliwość uważa, że brak rozwiązania tej sprawy to wina premiera i podległych mu ministerstw. Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak zaznacza, że IPN jest instytucją udaną i potrzebną. Błaszczak uważa, że Platforma robi ukłon w stronę SLD, który od dawna postulował likwidację IPN. Poseł Zbigniew Kuźmiuk (PiS) powiedział, że po sprzedaży siedziby IPN dojdzie do “utraty poważnych pieniędzy publicznych”. W jego ocenie, cała operacja z tym związana może kosztować Skarb Państwa około 70 mln zł, wliczając w to 17 mln zł na przystosowanie budynku do specjalnych potrzeb.

Zenon Baranowski

Nieznośna lekkość sądu - błąd w pałacu sprawiedliwości Sądy mylą się straszliwie. Ilu Bogu ducha winnych ludzi ogląda świat zza krat? Ilu ich jeszcze tam trafi?

1. My tu roztrząsamy, czy sędzia prawidłowo czy nieprawidłowo zarejestrował w Gdańsku spółkę – a co powiedzieć o tym?

Wiadomość z sieci: Wtorek, 21 Sierpnia 2012 Polska Koniec gehenny Czesława Kowalczyka niesłusznie oskarżonego o zabójstwo. Gdański Sąd Okręgowy uniewinnił mężczyznę, który w areszcie przesiedział 12 lat i 3 miesiące. Wyrok dożywotniego więzienia za zabójstwo instruktora jazdy konnej Adama K., Kowalczyk usłyszał w 2003 r. Po apelacji sąd w 2008 r. skazał go na 25 lat więzienia. Ten wyrok został uchylony i sąd okręgowy po raz trzeci wszczął proces. Uniewinnienie było możliwe dzięki zmianie wyjaśnień przez współoskarżonego o zabójstwo Adama S. Ten wyjawił, że Kowalczyk nie ma nic wspólnego ze zbrodnią. Adam S. wskazał, że za zastrzelenie instruktora jazdy konnej, Adama K., odpowiedzialni są dwaj inni mężczyźni. Pierwotnie prokuratura oskarżyła Kowalczyka o udział w przestępstwie, m.in. na podstawie zeznań partnerki zabitego Iwony C., która była bezpośrednim świadkiem zabójstwa. Kobieta wycofała się potem jednak z tych twierdzeń. Mariusz N. zlecił zabójstwo Adama K. z zazdrości, że jego partnerka Iwona C. związała się instruktorem jazdy konnej.

2. Współoskarżony pomówił - to skazali chłopa na dożywocie, bez żadnych innych, jak widać dowodów. Po dwunastu latach współoskarżonemu się odwidziało, pomówienie odwołał – to go wypuścili - temu panu już dziękujemy. Współoskarżony pomówił dwóch innych sprawców, teraz ich się zamknie, za 12 lat może się znowu okaże, że też wskazał nie tych, co trzeba. Pomówienie jednego człowieka wystarczyło, żeby drugiego człowieka skazać na 12 lat. Żadne inne dowody nie są potrzebne. Nieznośna lekkość sądu zapanowała w polskim wymiarze sprawiedliwości. A przecież to nie jakaś młódź orzekała, tylko sąd okręgowy, apelacyjny, a kasację rozpoznawał Sąd Najwyższy. Żadnemu nie przeszkadzało skazanie człowieka na podstawie jednego pomówienia. Żadnemu! Ciekawe, czy gdyby ten współoskarżony, któremu sad tak łatwo uwierzył i skazał człowieka na dożywocie, czy gdyby ten współoskarżony pomówił sędziego o wzięcie łapówki – tez by mu bez żadnych innych dowodów uwierzyli?

3. To nie pierwsza taka historia w okręgu gdańskim. Kilka lat temu skazali człowieka za zabójstwo dziecka. Siedział 4 lata, aż prawdziwy zabójca zabił drugie dziecko i przyznał się do tego pierwszego. Gdyby nie nieznośna lekkość oskarżania i sądu, gdyby ta lekkość nie skierowała śledztwa i procesu na fałszywe tory – to drugie dziecko zapewne by żyło.

4. Wkrótce napiszę jeszcze raz o Janie Ptaszyńskim z Białegostoku, którego skazali na dożywocie bez żadnych dowodów, bez żadnego pomówienia. Napiszę o Grzegorzu Wiecha, młodym chłopcu z Kielc, który ukrywa się w jakiejś norze przed więzieniem – skazali go na 7 lat za rozbój, z pomówienia jednego recydywisty, który raz pomawiał, raz odwoływał. Sąd okręgowy bez mrugnięcia powieką skazał chłopaczynę na 5 lat, apelacyjny jeszcze dwa mu dołożył. Żadnych dowodów – tylko pomówienie recydywisty, który chciał tym pomówieniem uzyskać złagodzenie swojej kary.

Ciekawe, czy gdyby ten recydywista sędziego pomówił, też by mu zdjęli immunitet i skazali?

5. Dziś chodzisz sobie człowieku do pracy, na wakacje jedziesz, z dziećmi się bawisz - a jutro możesz siedzieć. Sprawiedliwości nie trzeba wiele, wystarczy ze ktoś cię wskaże... Chyba wiem, jak to zmienić, jak zmniejszyć ryzyko takich strasznych błędów. Pierwsza rzecz, to rozszerzenie prawa do kasacji. Będę wracał do tego tematu...

Janusz Wojciechowski

23 sierpnia 2012 "Największym zagrożeniem dla wolności jest potrzeba bezpieczeństwa”- twierdził Alexis de Tocquville. No i mamy coraz większe bezpieczeństwo. A coraz mniej wolności.. Czego to socjaliści nie wymyślą, żeby nas zamknąć w więzieniu bezpieczeństwa. Do roku 2017 zlikwidują używanie fosforanów- takie są zapowiedzi zgodne z wytycznymi Unii Europejskiej.. Chyba będą likwidować wszystkie zakłady produkujące fosforany.. Tak jak cukrownie, kopalnie czy stocznie. Spowodują bezrobocie, z którym będą walczyć organizując szkolenia, z których nic nie będzie wynikać oprócz zmarnowanych pieniędzy- bo już rząd przekazał kolejnych 500 milionów naszych złotych na” walkę z bezrobociem”.. Boże! ONI nigdy nie zatrzymają tego marnotrawstwa.. To jest jakieś kompletne szaleństwo.! Odkryli niedawno „ ekolodzy”, że fosforany zatruwają nasze organizmy, a wpływając do morza zatruwają morza i oceany. .Zupełnie jak dezodoranty powodujące dziurę ozonową. .Kto by pomyślał, że dezodorant, którym się psikamy pod pachami potrafi zrobić dziurę ozonową- przebić atmosferę i stratosferę.. Dziwne, że uzasadniacze dziury ozonowej nie zwracają uwagi że gazy, które wydziela człowiek nie będący’ ekologiem”- też mogą przebić atmosferę.. Gazy człowiecze też powinny być pod kontrolą.. Może nawet społeczną.. Bo to jest sprawa społeczna.. Te tysiące metrów sześciennych-- zresztą kto to zliczy.. Zaraz się przecież rozchodzą. Może można byłoby te gazy jakoś pożytecznie wykorzystać.. Wolność i bezpieczeństwo.. Albo wolność- albo bezpieczeństwo. To tak jak ktoś słusznie zauważył jeśli chodzi o damski biust. Czy to jest ozdoba- czy może ciężar.? Bo jak ozdoba -to czemu kobiety nie noszą go odkrytego., a jak ciężar- to dlaczego nie noszą go na plecach.. Niekoniecznie w plecaku.. Bo na przykład zapanowało całkowite bezpieczeństwo gdy wycofano z Biblioteki Aleksandryjskiej- Protokoły Mędrców Syjonu- tę słynną fałszywkę Ochrany. Nareszcie jest bezpiecznie. .Przynajmniej w Bibliotece Aleksandryjskiej.. Ale jak usunąć te fałszywki z prywatnych domów? A jak to są fałszywki- to kto ma orginał? Wartość to nie to samo co cena.. Bezpiecznie też czuje się pan Paweł Piskorski, były prezydent Warszawy.. Ożenił się z wnuczką pana Szymona Szurmieja, dyrektora Państwowego Teatru Żydowskiego... No i bezpiecznie czują się zniedołężniali staruszkowie, którzy coraz liczniej trafiają do szpitali. Wystarczy jakiś czas nie dawać mu pić, staruszek się odwodni- i można spokojnie wzywać pogotowie. Odwodniony staruszek trafia do szpitala, a odwodnione dzieci, pardon - a kochające dzieci które mu to robią- jadą sobie na wczasy.. „Poza nie dawaniem wody nagminne jest nie dawanie leków. To bardzo częsty proceder, plaga okresu wakacyjnego”- twierdzi jedna z pielęgniarek z Częstochowy. „Gdy ojciec, babcia czy ciocia mają już być wypisani, wpada ktoś z krewnych, podkarmia, żeby wywołać biegunkę. Mają wtedy jeszcze kilka dni do przodu”(???) I czy w takich warunkach określonej świadomości trudno będzie wprowadzić eutanazję w interesie firm ubezpieczeniowych, które już nie będą musiały płacić za leczenie, a ZUS nie będzie musiał wypłacać emerytur? W czasie wakacji w częstochowskim szpitalu oddział wewnętrzny wypełniony jest ludźmi po osiemdziesiątce, których nie ma kto zabrać do domu. Podobnie jest w innych szpitalach w całej Polsce. Szpitale prowadzą własne śledztwa i zgłaszają całą rzecz na policję, żeby móc odnaleźć rodzinę. W Legnicy na przykład twierdzą, że mieli w tym roku 654 takie przypadki, podrzucenia starszych ludzi do szpitali. Niektórzy tylko podjeżdżali pod szpital, zostawiając starszą osobę, nie zostawiając żadnego numeru telefonu, żeby tylko nikt się z nimi nie kontaktował w tej sprawie. Pozbywają się problemu na wakacje.. To ile takich przypadków jest w całym kraju? Oni są wolni- a człowiek po osiemdziesiątce- bezpieczny.. Bo bezpieczeństwo jest najważniejsze.. I to tylko w imię swobodnych wakacji.. Strach pomyśleć co mogłoby się stać w przypadku poważniejszej spraw- na przykład szybszego otrzymania spadku.. Jeśli nawet personel ma numer telefonu do osoby odpowiedzialnej, to trzeba wielokrotnie wydzwaniać, aż nareszcie ktoś starszą osobę odbierze. A jak usłyszy, że dzwonią z państwowego szpitala- często wyłączają telefon.. Nieraz cały proceder zwrotu staruszka trwa kilka tygodni(????) Zdarza się nawet, że staruszek odwożony jest do domu, w umówionym czasie, musi być zabierany z powrotem do szpitala, bo w domu nie ma nikogo, drzwi są zamknięte i nie ma z kim rozmawiać. Co się z ludźmi porobiło przez ostatnie lata? Puszczają hamulce moralne.. Ja sobie nie przypominam z przeszłości takiej plagi pozbywania się starszych ludzi.. takiego zwyrodnienia. Ciekawe byłyby statystki ze wszystkich państwowych szpitali w całym kraju.. Może Ministerstwo Zdrowia wypowiedziałoby się publicznie - ustami pani Gołąbek, córki byłego senatora Gołąbka - jaka jest sytuacja na tym odcinku? Na pewno sytuacja byłaby inna, gdyby szpitale były sprywatyzowane i działały, jako prywatne w systemie konkurencji leczniczej.. Właściciel nie pozwoliłby sobie na tego typu praktyki.. Zwyrodniałe córki i synowie musieliby zapłacić za przechowywanie starców.. A zresztą, dlaczego policja nie prowadzi śledztw w sprawie świadomego odwodniania i świadomego nie podawania leków starszym ludziom? Przecież jest to zagrożenie życia i stwarzanie sytuacji niebezpiecznych dla ludzi.. Żeby tylko wybrać się na wakacje.. A co by ci ludzie zrobili, do czego by się posunęli- gdyby w grę wchodziły pieniądze albo władza, sława i pieniądze? Ale na pewno będzie bezpieczniej przy jedzeniu, jak socjalistyczna władza orwellowska powoła -uwaga! - Policję Żywności (???) Bo takie chodzą słuchy.. Nie, nie, nie chodzi o Policję Myśli- tę władza powoła później jak upowszechnią się Skanery Myśli, przynajmniej tak jak alkomaty, które na razie nie są obowiązkowe na stanie kierowców.. Ale będą- tak jak przymusowa wymiana opon mózgowych na zimę.. Pardon- oczywiście samochodowych. Na lato. Bez jesieni i wiosny- na razie. Mózgowe później, przynajmniej tym niepokornym.. No cóż, jak napisało dziecko dla humoru zeszytów..” Cesarz Franciszek Józef oprócz kobiet klepał również konie, podczas gdy inni klepali biedę”.. Totalitaryzm rozwija się w najlepsze i założę się, że gdyby przeprowadzić sondę na ulicy w sprawie powołania Policji Żywności, demokratyczna większość odpowie, że jest potrzebna, bo będzie nam wszystkim bezpieczniej w sprawie żywności.. Na pewno będzie bezpieczniej a już najbezpieczniej jak przestaniemy jeść w ogóle.. Tak jak z tym koniem na Syberii, gdzie radzieccy naukowcy próbowali odzwyczaić konia jeść.. I eksperyment by się udał - ale…. koń zdechł. I to robią budując totalitaryzm przy pomocy propagandy, urabiając i wmawiając na chama, że to bezpieczeństwo jest dla nas dobre.. Życie bez ryzyka jest najlepsze- najlepiej żyć statycznie siedząc pod drzewem.. Chociaż drzewo może się przewrócić- i będzie strasznie niebezpiecznie.. Pod gołym niebem też jest niebezpiecznie, bo Słońce.. Na bezludnej wyspie położonej z dala od morza też jest niebezpiecznie.. Zawsze wyspa może pęknąć na pół.. Tym bardziej, że topią się lody i tylko patrzeć jak nas woda zaleje.. Na razie zalewa nas krew- przynajmniej tych, co jeszcze myślą i nie boja się skanerów myśli. „Największym zagrożeniem dla wolności jest potrzeba bezpieczeństwa”.. I to jest cała prawda, która nie jest nikomu do niczego potrzebna.. Potrzebny jest demokratyczny totalitaryzm! WJR

Socjalistyczna propaganda Euro 2012 Euro 2012, czyli propagandy socjalistycznej ciąg dalszy. Ostatnio możemy w mediach usłyszeć wiele na temat sukcesu, jaki osiągneła Polska przy okazji organizacji Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Lecz czy na pewno jest to sukces wolnych ludzi? Czy może kolejny etap w drodze do zniewolenia ludzkiego umysłu? Co to jest liberalizm? Na początku musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wolny człowiek może popierać organizację przez państwo imprez sportowych. Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest sięgnięcie do definicji klasycznego liberalizmu, czyli nurtu, z którego wywodzą się wszystkie wolnościowe szkoły ekonomii. Odwołam się tutaj do roli państwa w wolnej gospodarce, którą już w XVIII wieku zawarł w swojej książce „Bogactwo narodów” Adam Smith:

1. Obrona obywateli przed agresją ze strony obywateli innych państw, czyli utrzymywanie wojska. Bezpieczeństwo zewnętrzne.

2. Obrona obywateli przed zagrożeniami wolności i własności ze strony obywateli tego samego państwa, czyli utrzymywanie policji. Bezpieczeństwo wewnętrzne.

3. Utworzenie prawa i systemu sądownictwa, dzięki którym możliwe będzie rozstrzyganie sporów między obywatelami.

4. Z czwartym zadaniem państwa jest pewien problem, bowiem Smith określił je bardzo ogólnie. Ale możemy tu sięgnąć chociażby po książkę „Wolny wybór” Friedmana i szybko sprecyzować czwarte zadanie państwa do zajmowania się rzeczami, którymi zająć się nie mogą prywatne jednostki np. budowanie dróg. Tak, więc widzimy, iż wolnościowa szkoła ekonomii jasno określa żelazne zadanie państwa. A czy organizacja Euro 2012 wpisuje się w któryś z wymienionych powyżej punktów? Nie! I właśnie, dlatego mamy problem.

Jak wyglądałoby Euro 2012 zorganizowane na wolnym rynku? Odpowiedź na to pytanie wykaże, iż w żaden sposób nie możemy zakwalifikować Euro 2012 do zadań, którymi powinno zajmować się państwo określonych w czwartym punkcie. Przypomnijmy, iż były to zadania, które z różnych powodów nie mogli wykonywać obywatele, a były one konieczne do sprawnego funkcjonowania państwa. Poniżej na prostym przykładzie pokażę, iż wolny rynek z łatwością mógłby zająć się organizacją Euro 2012. W systemie wolnorynkowym Euro 2012 zostałoby zorganizowane przez podmioty prywatne, a nie państwowe. Mogłoby to wyglądać w sposób następujący: Nowak ma działkę w centrum Warszawy, na której zamierza zbudować stadion. Nowak dogaduje się z właścicielami stadionów lub działki, na których przyszłe stadiony mają być wybudowane. Dajmy na to z Kowalskim z Wrocławia, Kaczmarkiem z Gdańska, firmą y z Poznania, firmą x z Kijowa itd. Wszystkich łączy wspólny cel zorganizowania w Polsce i na Ukrainie Mistrzostw Europy 2012. Wszystkie wyżej wymienione podmioty zakładają spółkę i składają wniosek do UEFA o przyznanie organizacji tej imprezy.

Dlaczego Euro 2012 było wielką propagandą socjalizmu? Na początek odpowiedzmy sobie na pytanie: Skąd państwo ma pieniądze na swoje wydatki? Oczywiście z podatków pobieranych pod przymusem od swoich obywateli. Tak więc za czyje pieniądze zostały zorganizowane Proletariackie Igrzyska Ludu Pracującego Miast i Wsi ? Oczywiście z pieniędzy wypracowanych przez podatnika. Załóżmy nawet, że część podatników zapłaciłaby za to dobrodziejstwo miłościwe nam panujących z własnej woli. Ale co z tymi, którzy nie chcą aby ich ciężko zarobione pieniądze zostały wydane na Mistrzostwa Piłki Kopanej? Ano ich się oczywiście nikt o zdanie nie pyta. Oczywiście nie byłoby w tym nic dziwnego, bowiem w naszym socjalistycznym kraju państwo łupi obywateli na różne dziwne cele np. Na pomoc dla biednych, „ponieważ dobrzy socjaliści biednym pomagają. Na ,,bezpłatną” służbę zdrowia, ponieważ gdyby dobrzy socjaliści jej nie utworzyli to nic, tylko ludzi czeka śmierć pod płotem. Ale zabieranie ludziom pieniędzy tylko, dlatego, że paru facetów chce sobie pokopać piłkę? Oczywiście mówię od razu, że nie mam nic do facetów, którzy chcą sobie pokopać piłkę. Ale dlaczego podatnicy mają im za to płacić? Powiedzmy sobie szczerze, że piłka nożna to najpopularniejsza dyscyplina sportowa na świecie i chyba może się sama utrzymać. Dlaczego więc państwo ma zajmować się budową stadionów, tworzeniem różnego rodzaju związków sportowych itp.? Odpowiedź jest prosta: ponieważ można się dzięki temu nakraść do woli. Na koniec powiem, dlaczego my wolnościowcy nie możemy się na tego typu złodziejskie procedery godzić. Organizowanie Euro 2012 spełniło swoje zasadnicze zadanie czyli przyczyniło się do rozrostu roli państwa w Polsce. Media zalewają nas informacjami jak to wszyscy Polacy „szaleją z radości” itd. Sytuacja ta wydaje mi się, co najmniej dziwna bowiem, rzadko się zdarza aby okradziony człowiek był z tego powodu zadowolony. A tu nie jeden człowiek a miliony okradzionych nie tylko są zadowoleni, ale jak donoszą media wręcz ,,szaleją z radości”. Dla mnie, jako wolnościowca jest to smutna wiadomość, która informuje mnie, że socjalizm w umysłach Polaków jest zdecydowanie przodującą ideologią. Damian Kubiak

Czyja Polska? Ścibor–Mazowieckiego? Niby od czasu „transformacji” wszystko w Polsce się zmieniło, ale bez zmian pozostaje jej zasadniczy mechanizm, dzięki któremu władzom III RP nadal udaje się ukrywać przed opinią publiczną fakt, że żyjemy w PRL-bis. Ten mechanizm polega na tym, że system, w którym władzę sprawują agenci SB i „wojskówki” wraz z „zaufanymi ludźmi KGB” i wszelkiego pochodzenia „macherami z zaplecza”, przyjmuje maskę patriotyzmu walczącego o wolność i niepodległość. Metoda wprowadzona przez NKWD i UB już w 1944 r. funkcjonuje i przynosi sukcesy do dzisiaj. Jej konkretne zastosowania to np. Bolesław Bierut podtrzymujący ręce kapłana podczas święta Bożego Ciała i udział Donalda Tuska w rekolekcjach prowadzonych przez byłego sekretarza papieża Jana Pawła II. To mechanizm, według którego NKWD przerobiła byłych działaczy ONR-Falanga na aktyw Stowarzyszenia PAX, a UB spośród powstańców warszawskich werbowała agentów do tropienia swoich kolegów. To ten mechanizm, według którego Bronisław Komorowski i Donald Tusk wykorzystują dla siebie te same twarze, których – jako zasłony dla własnych manipulacji – używali Jaruzelski z Kiszczakiem. Np. twarz generała Zbigniewa Ścibor-Rylskiego, o którym Ryszard Szkopowski w artykule „Zagubiony Generał” napisał: W pewnym momencie (nie miałem jeszcze wiedzy o dokumentach IPN) zaintrygowało mnie, jaki jest powód, że Generał występuje jako pierwszoplanowy kombatant, podczas gdy istnieje Światowy Związek Żołnierzy AK. Otóż Ścibor-Rylski stał się prezesem Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawskich. Wszystko staje się oczywiste, gdy czytamy: „ZPW jest organizacją (…) apolityczną, zrzeszającą byłych żołnierzy Powstania Warszawskiego 1944 r. (…) oraz żołnierzy I Armii Wojska Polskiego walczących we wrześniu 1944 r. na przyczółkach, jako żołnierzy jednej wielkiej bitwy”. Pan Ścibor-Rylski zapomniał już, że spisał szatański cyrograf z władzą o apolityczności kombatantów. Czy ma zatem prawo powtarzać prezydentowi i uczestnikom: „Bracia moi najmilsi, życzę, abyśmy mogli spotkać się w przyszłym roku wszyscy, jak teraz, tu i z tą samą władzą”? Mój przyjaciel odznaczany krzyżem Virtuti Militari usłyszał podobne słowa, z tych samych ust, również w roku prezydentury A. Kwaśniewskiego. Żołnierzem tej samej nieustającej „wielkiej bitwy” o przetrwanie Peerelu w III RP jest nieco młodszy kombatant polskiego sowietyzmu – Tadeusz Mazowiecki. Ta „maskirowka”, w której stalinowskiego propagandystę, „dobrze znającego metody pracy SB”, przerobiono na „pierwszego niekomunistycznego premiera PRL”, i jej kontynuacja w postaci „doradztwa” sprawowanego przy prezydencie Bronisławie Komorowskim, jest może jednym z najbardziej znamiennych przykładów dominacji Układu nad Polskim Państwem i samoświadomością Polaków. W jaki sposób jest to człowiek nadal nieznany; wciąż czekający na swojego biografa, mimo że w archiwach IPN dokopano się o nim wielu rewelacji? Tego zasłużonego aktywistę PRL, służącego najpierw Franciszkowi Mazurowi – mordercy patriotów, później Zenonowi Kliszce – kierującemu dywersją wobec Kościoła, w końcu awansującego na bliskiego współpracownika Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka, wmówiono ludziom Solidarności jako bezkompromisowego bojownika o szlachetnym sercu! To bardzo podobna „kombinacja operacyjna” jak ze Ściborem-Rylskim, innym „konstruktywnym opozycjonistą”, umocowanym wśród powstańców warszawskich. I powstańcy, i ludzie Solidarności byli i pozostają niedoinformowani. Żyją najczęściej w ubóstwie, przytłoczeni mozołem życia codziennego, pozostają w propagandowej niewoli michnikowszczyzny i są bezbronni wobec tych, którzy kontrolując narzędzia przetrwania pamięci o ich walce, narzucają jej swoje interesy. Odpowiadając na tytułowe pytanie, czy III RP to Polska Ścibora i Mazowieckiego, trzeba stwierdzić, że – wbrew pozorom – tak nie jest. Ci biedni ludzie to tylko kukły starające się o utrzymanie swojej przeszłości w tajemnicy. III RP za sprawą komunistycznych służb specjalnych, które od 1989 r. za pomocą pieniędzy i agentury wytwarzały partie polityczne i ich kadry, jest nadal bardziej państwem Jaruzelskiego i Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Millera i Oleksego niż tych kukieł wraz z całym teatrzykiem, w którym zostały obsadzone. Krzysztof Wyszkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(120) leonowiczBukala KS nr 4id 834
834 iN @veRAGE5
Organisationsbuch der NSDAP (1943, 834 Seiten)
01.Intro, 834 kolumny płyną
834
834
834
834
13.OUTRO, 834 kolumny płyną
834
834
(120) leonowiczBukala KS nr 4id 834
834 iN @veRAGE5
834
concert 834 p
202 RM 834 Service schematics v1 0
834 5th Avenue Penthouse for Billionaire

więcej podobnych podstron