207

Nie ściemniajcie i sądami nie straszcie Chcieliście komercjalizacji szpitali, a to wstęp do prywatyzacji. Po waszych reformach szpitale masowo przechodziłyby w prywatne ręce. Więc teraz sądami nie straszcie.

1. Czy Bronisław Komorowski, autor programu politycznego Platformy Obywatelskiej.... Czy Bronisław Komorowski....proszę się nie śmiać, bo mnie wasz śmiech zaraża! Proszę się uspokoić! Bronisław Komorowski właśnie że jest autorem programu Platformy i co z tego, że nie odróżnia deficytu budżetowego od długu publicznego, że twierdzi, iż Norwegia należy do Unii Europejskiej, a Polska jest w Unii płatnikiem netto, że chce wydobywać gaz z łupków metodą odkrywkową. Ten miłośnik polowań i koneser urody duńskich kobiet figuruje jako autor czy współautor programu PO. Może mu teść pomagał albo zięć, nie wiem, w każdym razie podpis jest jego własny.

2. No więc wracam do mojego przerwanego przez wasz śmiech pytania – Czy Bronisław Komorowski i jego Platforma chcieli kiedykolwiek prywatyzacji szpitali? Ależ skądże! Ależ co tam! Ależ nigdy w życiu! Wierutne kłamstwo PiS-u! Nawet pan premier się oburzył i oszczerstwu powiedział stanowcze nie! Sprawa zapowiedziana została do sądu!

3. Owszem, Platforma nigdy nie chciała prywatyzacji szpitali. Oni chcieli jedynie komercjalizacji, którą im zawetował śp. prezydent Lech Kaczyński. Komercjalizacja, prywatyzacja – ale w zasadzie jaka to różnica? Komercjalizacja szpitala polega na przekształceniu go w spółkę i podaniu regułom prawa handlowego. Chlebak, jak sama nazwa wskazuje służy żołnierzowi do noszenia amunicji, a spółka, jak sama nazwa wskazuje, jest po to, żeby osiągać zysk. Jeśli go nie osiąga, to bankrutuje i idzie z torbami, a jej majątek obejmuje syndyk i wyprzedaje, przeważnie za grosze, na zaspokojenie wierzycieli.

4. Premier Tusk oburzony tłumaczył, że wiele jest szpitali, które po przekształceniu w spółki znakomicie funkcjonują. Odpowiem jak w szmoncesie - że one znakomicie funkcjonują, to ja wierzę, ale że one leczą chorych, to ja nie wierzę. Pozostawiły sobie najlepsze, najbardziej intratne oddziały, zlikwidowały te, które przynosiły straty i funkcjonują - czemu nie? Spółka jest w dobrej kondycji, ale w jakiej kondycji są pacjenci? W jakiej kondycji są zwłaszcza ci chorzy ludzie, którzy chcieliby zostać pacjentami, ale nie mogą, bo przekształcony w spółkę szpital właśnie zlikwidował oddział dla niuch potrzebny, ale dla siebie deficytowy?

5. Szpitalom najogólniej biorąc opłaca się leczyć ludzi zdrowych, takich co to wpadną na chwilę, usunie im się jakąś przejściowa dolegliwość i wypuści. Gorzej z przewlekle, obłożnie chorymi, na przykład z cierpiącymi nowotwory czy choroby serca, których trzeba trzymać w szpitalach dla przedłużenia ich życia. Szpital, który będzie się nimi przejmował, zbankrutuje w trymiga i pójdzie pod młotek, po czym trafi w prywatne ręce.

6. Mój śp. ojciec, sterany rolniczą pracą, z płucami zniszczonymi od kurzu i pyłu, w ostatnich latach życia, co rusz potrzebował szpitala, żeby go tam choć trochę postawili na nogi. Który skomercjalizowany szpital zechce się certolić z takim starym, schorowanym rolnikiem, górnikiem czy choćby z mającym zdarte gardło nauczycielem? Zbankrutuje na takim leczeniu raz dwa.

7. Niech się Platforma zarzeka, niech pan Komorowski się zapiera i po sądach prowadza, niech pani Sawicka łzami rzewnymi się zalewa – nic z tego, przejrzeliśmy wasz plan. Komercjalizacja szpitali to miał być wstęp do prywatyzacji i do kręcenia lodów także.

Cześć pamięci Lecha Kaczyńskiego, który wam ten plan udaremnił. Janusz Wojciechowski

13 czerwca 2010 "Wolność to matka, a nie córka porządku" ktoś słusznie zauważył i słuszna jego  najsłuszniejsza racja. To tak jak teściowa. Też jest często… matką porządku. Chociaż żenimy się z córką. Dzięki czemu mamy uporządkowane życie.. I dzięki jej matce no i oczywiście córce. Jak to wyraziło się dziecko podczas pisania wypracowania:” A do kotletów była sałata, którą mamusia przyprawiła potem”(????) Tak jak uporządkowane będziemy mieli wkrótce sprawy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, bo Platforma Obywatelska, pomiędzy jedną zadumą nad powodzianami i wielką troską, a inną - równie zdumioną i zatroskaną miną, przygotowuje projekt wydzielenia potu, pardon- „ wydzielenia z MSWiA działu administracji i przeniesienia go do  kancelarii  premiera  lub nowego urzędu centralnego”(????). Z wielką troską i zadumą czekamy na utworzenie nowego urzędu centralnego. Jak to powiedział pan Janusz Korwin-Mikke w sprawie „szwendania  się” przedstawicieli władzy  po wałach przeciwpowodziowych: ”Jak przyjadą do was, żeby szwendać się po wałach, pogońcie ich kijami”!!!) Cytuję z pamięci. I też słuszna jego racja, bo przez ostatnich dwadzieścia lat nie mieli czasu zająć się wałami, a teraz są pełni troski i zadumy.. No i robią z powodzian” wała, na wałach. W tym czasie na Wałach Chrobrego w Szczecinie, gdzie  nikogo nie zalało, odbywały się jakieś uroczystości, niezwiązane z powodzianami. W Szczecinie to im się powodzi. Na kije samobije nie ma co liczyć, bo prawdopodobnie zostały wycofane ze sprzedaży, jako bardzo , ale to bardzo niebezpieczne  i stwarzające zagrożenia dla  życia zhumanizowanego człowieka, który w oparach „ praw człowieka i demokracji”, realizuje swoje człowieczeństwo, a będzie realizował jeszcze bardziej, bo pan premier Donald Tuska i cały demokratyczny rząd zamierza ogłosić  nowy program rządowy i demokratyczny, którzy z grubsza polegać będzie na tym, że będą dofinansowywane z naszych kieszeni  „Badania humanistyczne”, cokolwiek pod tą zbitką słów należy rozumieć. W każdym razie, w ramach odbiurokratyzowywania państwa, na miejsce starych gruzów, będą budowane nowe gruzy.. Tak to już jest socjalizmie, że jak się zacznie  jego biurokratyczną budowę- to nie ma jak jej zakończyć w połowie. I nigdy nie wiadomo, czy budowniczowie tego najwspanialszego ustroju świata, są jeszcze w pierwszej  połowie  jego budowy, czy może już w drugiej.. Przy czym dwie połowy zawsze pozostają równe; nie ma większej i mniejszej połowy. Chyba, że połowy ustalają socjaliści. Wtedy połowy mogą być różne. O tym należy pamiętać, gdy słyszycie, państwo że połowy ustalają socjaliści, którzy głównie umieją dzielić i odejmować. Gorzej z dodawaniem i mnożeniem. To jest podobnie jak z postępem, który jest wtedy, gdy i przód postępu idzie do przodu, zarówno i także – tył.. On wyjątkowo koniecznie musi iść do przodu, żeby nie pozostać w tyle- postępu. Przód i tył muszą zgodnie iść do przodu, a nie do tyłu, bo z tyłu zaraza „ wsteczności” i „ Średniowiecza”, a przed  nowoczesnością postępu  świetlana przyszłość przy pomocy zarazy  postępu.. Postęp w socjalizmie jest nieskończony, tak jak  rozbudowa biurokracji postępowej.. Teraz wszystko zależy od premiera; wszystko jest w jego demokratycznej gestii, czy przeniesie do swojej kancelarii dział administracji z MSWiA czy utworzy nowy urząd centralny, który zakwitnie jak przysłowiowy pierwiosnek zwiastujący nową erę rozwoju „liberalizmu „ demokratyczno- biurokratycznego.. Projekt Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej zakłada, że MSWiA zostałoby pozbawione nadzoru nad wojewodami, ale za to znów nadzorowałoby Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale już bez Agenta” Tomka”… Chociaż nie.. Agent „Tomek” pracował dla Centralnego Biura Antykorupcyjnego, gdzie nie było żadnej korupcji, nawet politycznej,  za to była wszechobecna w strukturach państwa demokratyczno- korupcyjnego, bo demokracja i prawa człowieka na stałe związane są z korupcją.. Gdzie pojawia się demokracja, zaraz za nią  pojawiają się korupcja, i trzeba dla zamulenia sytuacji powołać Centralne Biuro Antykorupcyjne nie mylić z Pełnomocnikiem ds. Walki  z Korupcją i panią Julią Piterą, która już od pół roku z okładem nie walczy z korupcją, ale biuro istnieje i ma się zupełnie  dobrze. Chodzi socjalistom o to, żeby z państwa zrobić jedno wielkie biuro centralnie zarządzane w myśl  wyobrażeń o państwie Lwa Bronsteina, ps. Trocki, który budowę państwa biurokratycznego miał w jednym socjalistycznym palcu... I jesteśmy na najlepszej do tego drodze.. I nie mieszać do tego Służby Wywiadu i Kontrwywiadu.. Bo wszystkie te służby zarządzają demokratycznym państwem, czasami tylko ich funkcjonariusze pochapią się przy korycie, napełnianym na co dzień przez nas podatników, czy tego chcemy, czy też nie.. I jeszcze im za to płacimy.. Projekt rekonstrukcji administracji i wydzielenia działu administracji centralnie sterowanej z centrum dyspozycyjnego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma poparcie wszystkich sił parlamentarnych(???) Znaczy się wszystkie te” parlamentarne siły” mają swoich ludzi w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego . I już się podzieliły wpływami, dlatego całość popierają.. To chyba jasne! Tak jak Papież Benedykt XVI mianował abp Józefa Kowalczyka nowym metropolitą gnieźnieńskim i prymasem Polski. Pierwszym metropolitą gnieźnieńskim  został w roku 1000 Radzim Gaudenty, ale do tej pory nie wiadomo, czy był  kontaktem operacyjnym ówczesnych władz, czy też nie. .Kroniki Gall Anonima i Jana Długosza nic o tym nie mówią.. W każdym razie informacja przepływała.. Jeśli chodzi o Program  Rozwoju Humanistyki, to będzie nas kosztował około 70 milionów złotych,  nie podaję w euro, bo nowy prezes Narodowego Banku   Polskiego i Centralnego, pan  profesor Marek Belka( nie mylić z profesorem Markiem Górą twórcą niezapomnianej reformy biurokratycznych ubezpieczeń) będzie złotówki bronił, jak nie przymierzając niepodległości, choć w Traktacie Lizbońskim jest zapisane i podpisane, że euro wprowadzić musimy.. Podpisał to pan Lech Kaczyński, orędownik spraw narodowych… i zwolennik wprowadzenia  w Polsce euro, choć mówił co innego.. Jak to w socjalizmie: co innego na fonii, a co innego na wizji. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod światłym kierownictwem pani profesor Dr habilitowanej Barbary Kudryckiej, dawnej europosłanki Platformy Obywatelskiej, przygotowuje  Program Rozwoju Humanistyki, bo ostatnio w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego dyskutowano wzory  do aneksów, pardon, wzory umów do aneksów, jeszcze raz pardon- wzory aneksów do umów w ramach programów „Kreator innowacyjności” oraz PATENT PLUS, nie mylić z Polską Plus, która ostatecznie poparła na powrót Jarosława Kaczyńskiego,. za wyjątkiem pana Ludwika Dorna, który poparł pana Marka Jurka i jest pomysłodawcą nowej biurokracji, pod nazwą:” Rzecznik Praw Żołnierza.”. W ramach Programu Rozwoju Humanistyki, kosztującego nas 70 mln złotych a może i więcej, bo w miarę postępującej  walki pieniędzy będzie potrzeba jeszcze więcej, i więcej-  biurokraci europejscy i tubylczy będą walczyć, badając jednocześnie  zjawiska homofonii, antysemityzmu, ksenofobii, szowinizmu i stereotypów  płciowych. Rozgorzeje walka na śmierć i życie, że przysłowiowy tradycyjny kamień na kamieniu nie pozostanie.. A jeśli do walki przyłączy się pan kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski, ze swoją koncepcją in vitro, to Sodomia i Gomoria zapewniona. Przypomnę co powiedział w tej sprawie:” Na pewno nie w stosunku do wszystkich, tylko w stosunku do tych, gdzie jest szansa na to, że rodzą się dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane.”(???) I jeszcze:” jeśli metoda zapłodnienia In vitro ma być finansowana lub współfinansowana z budżetu państwa, w ustawie muszą być zapisane kryteria zdrowotne, które zwiększają szansę na urodzenie zdrowego dziecka”(????) A jak nie ma szansy na urodzenie zdrowego dziecka? To go zabić! I  taka demokratyczna banda obecnie rządzi Polską.. Wywraca ją- i tak wywróconą dostatecznie i demokratycznie- do góry nogami.. Sobieski kochał Marysieńkę, ale ciągnęło go do Turków.. Socjaliści Platformy Obywatelskiej kochają” liberalizm” ale ciągnie ich do socjalizmu. I uświęcają Pierwszego Maja na co dzień… WJR

Dorzynania watahy ciąg dalszy Minął właśnie drugi miesiąc od katastrofy samolotu wiozącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jego żonę oraz kilkudziesięciu wysokich dygnitarzy cywilnych, wojskowych i duchownych oraz działaczy Rodzin Katyńskich. Jak wiadomo, wszyscy pasażerowie samolotu i jego załoga zginęli. Rosjanie pod przewodnictwem generała FSB Tatiany Anodiny próbują ustalić przyczyny tej katastrofy, a ustalenia te zmierzają do potwierdzenia przedstawionej już na samym początku hipotezy, że przyczyną tą był błąd pilota. Strona polska, która ze swoim suwerennym śledztwem nadal cierpliwie czeka na dokumenty, które mają przysłać jej Rosjanie, idzie krok dalej – że mianowicie przyczyną błędu pilota była „presja” jakiej piloci zostali poddani przez Dysponenta Samolotu. W każdym razie żarliwą wiarę w taki przebieg wypadków demonstruje środowisko „Gazety Wyborczej”, które zresztą już od 7 kwietnia, to znaczy - od uroczystości zorganizowanych w Katyniu przez rosyjski rząd z udziałem polskich gości z premierem Tuskiem na czele, nie może się doczekać polsko-rosyjskiego pojednania. Ciekawe, że jeszcze kilka lat temu to właśnie „Gazeta Wyborcza”, wyrażająca punkt widzenia żydowskiego lobby, nie dawała się nikomu prześcignąć w niechęci do zimnego rosyjskiego czekisty Putina – no a teraz jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu Stronnictwa Ruskiego. Nieomylny to znak, że rozmowy, jakie przeprowadził 18 sierpnia ubiegłego roku w Soczi izraelski prezydent Szymon Peres z rosyjskim prezydentem Dymitrem Miedwiediewem mogły dotyczyć nie tylko jakichś odległych obszarów i spraw, ale również – a może nawet przede wszystkim – rozwoju sytuacji w Europie Środkowej. Skoro zatem środowisko „GW” wydaje się na sto procent przekonane iż Głównym Sprawcą katastrofy w Smoleńsku był prezydent Lech Kaczyński, zaś w toczącej się aktualnie kampanii prezydenckiej nie ukrywa sympatii do pana marszałka Bronisława Komorowskiego, który z kolei wydaje się bardziej związany z razwiedką, niż którykolwiek z pozostałych kandydatów, może z wyjątkiem pana dra Andrzeja Olechowskiego – to może to zapowiadać przebudowę tubylczej sceny politycznej w kierunku pożądanym nie tylko przez strategicznych partnerów, tzn. – Naszą Złotą Panią Anielę i zimnego rosyjskiego czekistę Putina, ale również – lobby żydowskie, czyli starszych i mądrzejszych, którzy najwyraźniej wiele sobie po tym obiecują. Pierwszym, ale nie jedynym sygnałem nadchodzących przetasowań wydaje się głosowanie nad kandydaturą prof. Marka Belki na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Prof. Marek Belka był – oczywiście bez swojej wiedzy i zgody – zarejestrowany w swoim czasie przez razwiedkę aż pod dwoma operacyjnymi pseudonimami i nawet obecny premier Donald Tusk jeszcze na początku 2005 roku czynił mu gorzkie wyrzuty, że swojej przeszłości nie przedstawia w sposób jasny. Wtedy jednak prof. Belka był premierem dziwnego rządu, do którego nie przyznawało się żadne spośród parlamentarnych ugrupowań, ale którzy rządził sobie bez problemów, jak gdyby nigdy nic. Najwyraźniej musiały wspierać go jakieś Siły Wyższe, których, jak wiadomo, „nie ma”. Te same Siły Wyższe musiały dzisiaj, gdy – jak to skwapliwie i proroczo zauważył podczas zmiany watahy pan Radosław Sikorski - weszliśmy w etap „dorzynania watahy”, podsunąć panu marszałku Komorowskiemu kandydaturę pana prof. Belki na stanowisko prezesa NBP. Jak zauważył koalicyjny wprawdzie, ale dlaczegoś kandydaturze prof. Belki niechętny pan wicepremier Waldemar Pawlak, ci, którzy panu marszałku kandydaturę tę podsunęli do przeforsowania, nawet nie zadali sobie trudu, by porządnie przygotować mu papiery kandydata. Papiery może nie były dopięte na ostatni guziczek, ale za to przygotowaniom do przeforsowania kandydatury pana prof. Belki na odcinku politycznym nie tylko niczego zarzucić nie można, ale nawet ich skuteczność skłania do dalej idących wniosków. Oto bowiem początkowo niechętny kandydaturze prof. Belki przewodniczący SLD i kandydujący na prezydenta Grzegorz Napieralski, po rozmowie ze starszymi i mądrzejszymi, a konkretnie – z byłym prezydentem naszego państwa Aleksandrem Kwaśniewskim, nagle zmienił zdanie i klub SLD w podskokach kandydaturę prof. Marka Belki poparł, dzięki czemu został on wybrany na prezesa NBP. Aleksander Kwaśniewski, który do niedawna piastował coś w rodzaju posady stróża nocnego przy jakiejś żydowskiej jaczejce, badającej postępy ksenofobii i antysemityzmu w Europie, objął nową posadę szefa stowarzyszenia pod nazwą Jałtańska Strategia Europejska, należącego do ukraińskiego nababa Wiktora Pińczuka. Dobry kogut w jajku pieje, więc pochodzący z żydowskiej rodziny Wiktor Pińczuk od dawna objawiał niebywały dryg do biznesu, ale prawdziwie przepastne wyżyny otworzyły się przed nim, gdy poślubił córkę ukraińskiego prezydenta Leonida Kuczmy. Wtedy został miliarderem, obok Tatara Rinata Achmetowa najbogatszym na Ukrainie i chociaż zainicjowana przez „filantropa” Jerzego Sorosa, który włożył w ten interes 20 mln dolarów, „pomarańczowa rewolucja” nieco popsuła mu szyki, to przecież nie stracił nawet kopiejki, no a teraz, po zmianie prezydenta i rządu na Ukrainie ponownie rozwija skrzydła. Objęcie posady agenta Wiktora Pińczuka przez Aleksandra Kwaśniewskiego nie tylko wyjaśnia przyczyny, dla których obóz postępu gwałtownie zapragnął pojednania polsko-rosyjskiego, ale również rzuca światło na siłę argumentacji, której musiał ulec Grzegorz Napieralski. Może on i młody, ale przecież na tyle kumaty, żeby rozumieć, że skoro weszliśmy w etap dorzynania watah, to bezpieczniej jest słuchać starszych i mądrzejszych nawet, gdy w charakterze ich porte parole występuje Aleksander Kwaśniewski. Jałtańska strategia to nie żarty; to może być wstęp do przebudowy nie tylko tubylczej politycznej sceny, ale nawet – kawałka Europy. Więc kiedy już prof. Marek Belka szczęśliwie został wybrany na prezesa NBP, Sejm zajął się odrzuceniem sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za 2009 rok. Wcześniej sprawozdanie to odrzucił Senat, a kiedy w ciągu 14 najbliższych dni odrzuci je również pełniący obowiązki prezydenta marszałek Bronisław Komorowski, to kadencja Krajowej Rady się zakończy. Oznacza to, że na miejsce związanych z PiS Wiktora Kołodziejskiego i Barbary Bubuli, związanego z Akcją Katolicką Piotra Boronia, związanego najpierw z SLD a później – z Samoobroną Tomasza Borysiuka i związnego z Młodzieżą Wszechpolską i LPR Lecha Haydukiewicza zostaną powołane inne osoby, które – już jako nowa Krajowa Rada – będą mogły powołać nowe rady nadzorcze TVP i Polskiego Radia, które wybiorą nowych prezesów i zarządy, a tamci – dorżną wszystkie watahy jakie jeszcze pozostały w centrali i ośrodkach regionalnych. Nowa Rada zrewiduje pewnie też niektóre koncesje na nadawanie i nie jest wykluczone, że skoncentruje się na Radiu Maryja – bo zwłaszcza ono samym swoim istnieniem zakłóca ład medialny, jaki jeszcze w 1989 roku zaprojektował generał Kiszczak ze swoimi konfidentami i przy niejakim udziale pożytecznych idiotów. Wtedy zapanuje taka wolność słowa, jak za czasów Ojca Narodów Józefa Stalina. Ale bo też „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc kiedy strategiczni partnerzy przy udziale starszych i mądrzejszych, za pośrednictwem tubylczej razwiedki posługującej się swoimi konfidentami, przystępują do przebudowy tubylczej politycznej sceny przed zamierzoną przebudową tej części Europy, to nie czas na grymasy i jakieś wolnościowe fanaberie. Wprawdzie niezadowoleni już wkrótce nie będą mieli gdzie nawet pisnąć, ale „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, więc Sejm na wszelki wypadek wybrał na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich panią profesor Irenę Lipowicz. Pani prof. Lipowicz, od początku związana z „partią zagranicy”, czyli najpierw Unią Demokratyczną, a potem – Unią Wolności, sprawiała zawsze wrażenie grzecznej, wzorowej uczennicy, więc jeśli nawet na początku udawała, to consuetudo est altera natura, co się wykłada, że przyzwyczajenie jest drugą naturą i teraz też, jak przystało na grzeczną uczennicę, na pewno będzie słuchała starszych i mądrzejszych, zwłaszcza, że od 2008 roku dyrektorowała Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, która próbuje jeszcze ściślej związać Polskę i Polaków z Niemcami. Czegóż chcieć więcej – więc Senat na pewno ją zatwierdzi. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji prezes Jarosław Kaczyński pragnie już tylko zakończenia „wojny polsko-polskiej”, a w Siedlcach powiedział, co to ma konkretnie oznaczać. Konkretnie ma oznaczać koalicję PiS z PO, która akurat rządzi Siedlcami. Czy jest to jaskółka zapowiadająca wiosnę, czy raczej jakiś anachroniczny wyjątek na etapie dorzynania watah? Czy starsi i mądrzejsi go ułaskawią? SM

Uznany przez sąd kłamcą lustracyjnym nadal pracuje na UWM Ks. prof. Cyprian Rogowski, były dziekan wydziału teologi, mimo tego, że został uznany przez sądy dwóch instancji kłamcą lustracyjnym, nadal pracuje na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Fakt współpracy ks. prof. Rogowskiego ze służbami bezpieczeństwa ujawnił 19 lutego 2008 r. lokalny miesięcznik „Debata”. Paweł Warot – historyk z olsztyńskiego oddziału IPN – opisał w nim karierę TW „Kamila”, który podjął współpracę z aparatem bezpieczeństwa jako zwykły wikary (w 1982 r.), a skończył jako obiecujący naukowiec. Ksiądz Rogowski w lutym 2008 r. złożył fałszywe oświadczenie lustracyjne, twierdząc, że nigdy nie był tajnym i świadomym współpracownikiem bezpieki. Sąd Okręgowy w Olsztynie zakazał księdzu pełnienia przez trzy lata niektórych funkcji publicznych. Miesiąc temu Sąd Apelacyjny w Białymstoku podtrzymał ten wyrok.

Jednak ks. Rogowski nie został zwolniony z UWM. Został jedynie odsunięty od prowadzenia zajęć ze studentami i kierowania katedrą katechetyki na UWM. – Ks. Rogowski nie prowadzi już zajęć dydaktycznych. Ta decyzja wynika z przepisów prawa polegających na działaniu dwóch ustaw: lustracyjnej i o szkolnictwie wyższym – powiedział Gazecie Wyborczej rektor UWM prof. Józef Górniewicz.

Rektor przyznaje, że były tajny współpracownik SB został „przesunięty” na stanowisko naukowo-techniczne, gdzie będzie mógł prowadzić badania naukowe. Jednak sam oświadcza, że nie może się pogodzić z wyrokiem sądu: - Ktoś, kto próbuje walczyć o swoje dobre imię, jest karany [ksiądz sam wystąpił o zlustrowanie - red.], z drugiej strony krzywda nie dzieje się tym, którzy przyznają się do współpracy ze Służbami Bezpieczeństwa. W odpowiedzi na to stwierdzenie wydawca „Debaty” Bogdan Bachmura napisał: „Takie wypowiedzi można pominąć wstydliwym milczeniem, gdy emocje wywołane żalem za „krzywdę” kumpla pozbawiają zdolności trzeźwego myślenia. Ale nie wtedy, gdy padają z ust profesora i rektora w jednej osobie, autorytetu dla kilkudziesięciu tysięcy studentów i mieszkańców Olsztyna. Sądy nie odsuwają od sprawowania pewnych funkcji dawnych kolaborantów i donosicieli za walkę o swoje dobre imię, lecz za złożenie niezgodnego z prawdą oświadczenia lustracyjnego, co dotyczy ks. prof. Rogowskiego". Ł.A./Debata.olsztyn.pl/Gazeta.pl

Nie jego ręka, nie jego program

1. Starzy złodzieje uczą młodych - jakcię złapią za rękę, mów że to nie twoja ręka. PiS złapał za rękę Platformę, że napisała jak wół w swoim programie, że chce sprywatyzować szpitale, to Platforma mówi - nie nasz program! A Komorowski –słyszę to w tej chwili w „Kawie na ławie” - to nie jest kandydat Platformy, bo ma osobny komitet i z Platforma nie ma nic wspólnego. I nie jest za prywatyzacją szpitali, choć pod programem przewidującym prywatyzację widnieje podpis uczyniony jego własną ręką. Słyszymy jednak, że to nie była jego ręka.

2. Wyroki sądowe są niezbadane, tak jak boskie. Jeśli Ziobro musiał przepraszać oskarżonego o łapówki i molestowanie seksualne doktora G., to może i sąd nakaże Kaczyńskiemu przeprosić Komorowskiego, uznając, że on niezależny i samorządny Bronisław K., nie ma z programem Platformy nic wspólnego. Będzie to jednak wielkie oszustwo wobec wyborców. Bo Platforma chce prywatyzacji szpitali, usiłowała to zrobić, ale nie zrobiła przez veto Lecha Kaczyńskiego. A prezydent Komorowski (jeśli nie daj Boże wygra te wybory) ustawę prywatyzująca szpitale w ciemno podpisze.

3. Ale na razie wyborcy nie mogą o tym wiedzieć. Oficjalnie Komorowski nie ma z tą prywatyzacją nic wspólnego. Nie jego ręka, nie jego program! PS. Szlag mnie za chwilę trafi na Kalisza. Obrońca demokracji, cholera jasna się znalazł! Łaje, tumani, przestrasza, a Danuta Olewnik po butach chciała go całować, żeby ratował jej brata. Prezesa PKN Orlen odwoływali za pomocą aresztowania, a posła Gruszkę wykańczali przez aresztowanie jego Bogu ducha winnego asystenta, śmierć jego matki maja na sumieniu. Barcikowski, szef ABW powiedział młodemu człowiekowi, któremu złamał życie - pan nie jest dla mnie partnerem do rozmowy! A teraz moralizują bezczelnie. Przepraszam, bo się zdenerwowałem, choć z natury jestem nie spotykajnie spokojny człowiek. Janusz Wojciechowski

Komorowski - noc myśliwego Łowiecka pasja marszałka była powszechnie znana. Od chwili gdy został kandydatem PO na prezydenta, stała się tematem tabu. Zamiłowanie Bronisława Komorowskiego do polowań to jeden z największych kłopotów sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej. – Jednym z naszych celów jest pilnowanie, by nie wypłynęły zdjęcia pokazujące naszego kandydata z upolowanym zwierzęciem – przyznał w rozmowie z "Rz" polityk PO. W połowie maja pisaliśmy o protestach organizacji ekologicznych, które wezwały kandydata PO do rezygnacji z krwawego hobby. – Zabijanie zwierząt dla przyjemności uznajemy za moralnie niedopuszczalne – tłumaczył "Rz" Cezary Wyszyński z Ruchu na rzecz Zwierząt Viva. W tym samym tygodniu po Hajnowskich Dniach Muzyki Cerkiewnej i wizycie u Włodzimierza Cimoszewicza Komorowski nagle ogłosił: – Dostałem od dzieci i wnuków aparat fotograficzny z taką prośbą, bym przestał polować, a zaczął robić zwierzętom zdjęcia. Spróbuję się do tej prośby zastosować.

Wtedy zawrzało z kolei wśród myśliwych, którzy na forach internetowych nazywali Komorowskiego "zdrajcą". Ale sztab PO wie, co robi: myśliwych jest w Polsce 100 tysięcy, przeciwników około miliona. Rachunek jest prosty.

Nikt nic nie wie Kiedy postanowiliśmy sprawdzić, jak wyglądała kariera łowiecka Komorowskiego, okazało się nagle, że stała się tematem tabu. Milczą dawni towarzysze polowań, leśnicy zasłaniają się niepamięcią. Ryszard Mączyński, prezes Towarzystwa Łowieckiego Ponowa i przyjaciel Komorowskiego od strzelania nie chce żadnych wspomnień. Stwierdza tylko, że "jest lojalnym obywatelem i nie jest upoważniony, by o tych sprawach rozmawiać". Ponowa to Koło Łowieckie nr 18 w Białej Podlaskiej. Tu lubi sobie postrzelać Komorowski, choć sam należy do okręgu warszawskiego. Jeszcze w lutym jako marszałek Sejmu objął patronatem lokalną uroczystość 90-lecia Ponowy. Komorowskiego na imprezie zagadnął dziennikarz "Słowa Podlasia" i spytał przewrotnie, czy wybrał się już na polowanie na elektorat wyborczy. Marszałek usilnie starał się wszystko obrócić w żart. Zaprzeczył, po czym stwierdził, że strzela, tyle że "cienkim śrutem humoru" i "nie jest bardzo groźnym myśliwym". Wojciech Cieplak, prezes okręgu warszawskiego Polskiego Związku Łowieckiego, pytany m.in., od kiedy Bronisław Komorowski i jego syn Tadeusz są członkami związku, jakie mają trofea i broń, zasłania się ochroną danych osobowych.

Grupa wpływowa, zamknięta i bogata Polski Związek Łowiecki to stowarzyszenie ponad 2,5 tysiąca kół łowieckich. Liczy ponad 100 tys. członków. Najwięcej (25 proc.) jest emerytów i rencistów, 14 proc. to właściciele firm. To hermetyczne środowisko, o ogromnych finansach i wpływach. Ze skupu dziczyzny i organizowania polowań dla cudzoziemców koła uzyskały w ubiegłym roku ponad 84 mln zł. Składki członkowskie to kolejne 20 mln zł. Związek ma swój sąd, od decyzji którego można się odwołać do sądu powszechnego, ale tylko w przypadku wykluczenia z organizacji. Ma rzecznika dyscyplinarnego, system odznaczeń i kontroli. Tylko członkowie związku mogą legalnie polować w Lasach Państwowych należących do Skarbu Państwa. To właśnie związek administruje ośrodkami hodowli zwierzyny przy nadleśnictwach, które organizują polowania i na tym zarabiają. PZŁ to zamknięty krąg. – Nie każdy może zostać członkiem. Decyduje o tym zarząd związku – mówi jeden z myśliwych zrzeszony w PZŁ. Szefenm Naczelnej Rady Łowieckiej PZŁ jest Andrzej Gdula, były wiceszef MSW w PRL, ściągnięty do resortu przez generała Czesława Kiszczaka. Prezes zarządu PZŁ dr Lech Bloch był zarejestrowany jako wieloletni tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa "Kazimierz". W Instytucie Pamięci Narodowej zachowało się własnoręcznie podpisane przez niego zobowiązanie do współpracy. Do związku należy wielu VIP-ów: polityków, ministrów, aktorów, celebrytów.

Poseł został myśliwym Bronisław Komorowski jest myśliwym od co najmniej 20 lat. Pamięta go z tamtych czasów pracownik Wojskowego Ośrodka RekreacyjnoKondycyjnego Omulew w Czarnym Piecu na Mazurach. Omulew miał wtedy koło łowieckie, strzelać mogli tylko dygnitarze wojskowi. Rezerwat był ogrodzony, zimą dokarmiano zwierzęta. Były łatwym łupem myśliwych. – To był początek lat 90., komendantem był wtedy pułkownik Julian Borkowski. Komorowski przyjechał tu już jako cywilny wiceszef MON, dostał zgodę na odstrzał w rezerwacie od komendanta. Zabił dzika, ale nie umiał go wypatroszyć, pomagał mu chorąży – opowiada były pracownik w Omulewie. W kompleksie dzisiejszego Ośrodka Reprezentacyjnego MON w Omulewie przez lata działało koło myśliwych Dowództwa Garnizonu Warszawa, do którego należą m.in. emerytowani generałowie. Tradycją było organizowanie w ośrodku obchodów Hubertusa (Dnia Myśliwych). Dopiero Aleksander Szczygło, ówczesny szef MON, w 2007 r. zabronił tego typu imprez. Gen. Roman Polko, komandos, były szef GROM: – W wojsku, także w jednostkach specjalnych, jest bardzo dużo myśliwych, ale zawsze patrzyłem na to z niesmakiem, bo ograniczało się to do tego, żeby dawać żołnierzy do nagonek. Tak było też w Niepołomicach i Lublińcu (miejsce stacjonowania jednostek specjalnych – przyp. aut.). Jeden krowę zastrzelił przypadkiem, inny sobie w stopę strzelił. Nie podobało mi się to towarzystwo, które polowania zawsze zakrapiało suto alkoholem. Regulamin polowań zabrania polowania pod wpływem alkoholu. – To martwy zapis. Gdyby badać uczestników polowań dla dygnitarzy alkomatem, większość polowań nie mogłaby się odbyć. Przeważnie strzelania dygnitarzy odbywają się na ostrym kacu – mówi "Rz" jeden z lubelskich myśliwych. Polko zapamiętał rozmowę ze Zbigniewem Kwintalem, dowódcą pułku specjalnego komandosów: "Poluje pan? Nie? To kariery w wojsku pan nie zrobi". – To stwierdzenie dużo mówi o tym, czym jest myślistwo – dodaje Polko. Komorowski, historyk z wykształcenia, z wojskowymi czuje się jak ryba w wodzie. Przez wiele lat był szefem Sejmowej Komisji Obrony Narodowej, dwukrotnie pracował w resorcie – raz jako wiceszef, potem szef MON. Gdzie polował? – Prościej wyliczyć, gdzie Komorowski nie polował – mówi "Rz" jeden z myśliwych. Marszałka Sejmu pamiętają np. w Ośrodku Hodowli Zwierząt w Konopatach w nadleśnictwie Lidzbark. – Na polowanie zapraszało go towarzystwo leśników. Legalne, zgłoszone. Z polityków tylko on bywał – mówi Tadeusz Iskra, nadleśniczy Lidzbarka. W środowisku łowieckim opowiada się, że Komorowski lubuje się w jeleniach, bykach i kozłach (samiec sarny). – Chodzi o trofea – tłumaczy jeden z myśliwych. Za zastrzelenie kozła dewizowiec musi zapłacić nawet 20 tys. zł, za bażanta – 6 tys. zł. I tu okazuje się, jak korzystną rzeczą jest członkostwo w elitarnym Związku Łowieckim. – Zgodnie z przepisami członek PZŁ to wybraniec, który za trofeum nie płaci nic, a za mięso grosze – opowiada "Rz" aktywny myśliwy.

Gra o GROM Według generała Sławomira Petelickiego, byłego dowódcy GROM, słabość Komorowskiego do polowań dziesięć lat temu wojskowy beton, który rządził w resorcie, chciał wykorzystać do przejęcia wpływów. Zdaniem Petelickiego zamiłowanie do polowań, wspólne polowania w Omulewie zbliżyły Komorowskiego, wtedy słabego myśliwego, do ówczesnego dowódcy żandarmerii gen. Jerzego Słowińskiego. – Słowińskiego wybrano, bo był myśliwym i świetnie strzelał. Zwierzyny było w bród – mówi Petelicki. Ta znajomość, według gen. Petelickiego, miała zaprocentować już niebawem. Jak utrzymuje, właśnie dlatego gen. Słowiński miał przejąć dowództwo nad GROM, kiedy Komorowski został szefem MON. Tyle tylko, że Polko się postawił, zadzwonił do ministra Komorowskiego. Afera rozeszła się po kościach. Ówczesny szef GROM gen. Roman Polko potwierdza, że była taka sprawa. Słowiński w jednostce pytał o karabiny snajperskie, do polowań, choć żadne nakazy nie padły. Gen. Słowiński jest już na emeryturze. Prowadzi działalność konsultingową. O polowaniach z Komorowskim nie chce rozmawiać. – To było 20 lat temu. Omulew? Bzdury – ucina.

Z Palikotem do Rosji Myślistwo zbliża, cementuje przyjaźnie. To właśnie zamiłowanie do polowań jest powodem sympatii Komorowskiego do ekscentrycznego posła z Lubelszczyzny Janusza Palikota. W swoim blogu Palikot w lipcu 2007 r. pisał: "Bronka poznałem bodaj w 1994 roku podczas sylwestra w leśniczówce w Lasach Janowskich. Byliśmy potem na wielu prywatnych wyprawach i spędziliśmy razem ostatnich pięć sylwestrów". Komorowski uczył tam Palikota polowania. Gdy lubelski poseł PO poznał już tajniki sztuki myśliwskiej, wspólnie wyruszyli na łowy do Rosji. Palikot wspomina to tak: "Z tych wszystkich wydarzeń najbardziej niezwykły był nasz wspólny pobyt w Rosji i polowanie na głuszca. To było dobre 300 km od Moskwy, w marcu 1997 lub 1998. (...) To było moje pierwsze polowanie. Nie jestem urodzonym myśliwym i bardziej ciągnęło mnie do przygody i towarzystwa niż do strzelania. Wśród prawdziwych myśliwych doświadczyłem swoistego rodzaju więzi i kultury, które mają niezwykle wiele uroku. Składają się na to różne obyczaje, pieśni i... nalewki, a nawet dobra tradycyjna kiełbasa. Dawne KGB podesłało nam na wieczór jakiegoś nibysąsiada, który raczył nas wódką i próbował wyciągać na debaty polityczne. (...) I tak sobie we trójkę gaworzyliśmy, budując przyjaźń polskopostradziecką. I popijając jakimś bimbrem z soku z sosny". Polowania to w Rosji jedna z ulubionych rozrywek tzw. siłowików, czyli przedstawicieli resortów obrony i spraw wewnętrznych. Wielkim miłośnikiem i protektorem rosyjskiego łowiectwa jest sam premier Władimir Putin, który często fotografował się z obnażonym torsem i strzelbą podczas polowań na tygrysa. Palikot z uniesieniem opisuje, jak podekscytowany wrócił z rosyjskiego polowania na głuszce. Choć debiutant, to "z ptakiem na flincie". Głuszce w Polsce są pod ochroną. W Rosji wolno do nich strzelać.

Czerwoni myśliwi Lubelski poseł PO nie jest wyjątkiem wśród polityczno-myśliwskich znajomości kandydata PO na prezydenta. Jak opowiada Ryszard Hys, emerytowany leśniczy z Janowa Lubelskiego, w 2001 roku Bronisław Komorowski przyjeżdżał tam na polowania z przedstawicielami ówczesnego rządu SLD. Potwierdzają to w rozmowach z "Rz" inni leśnicy pracujący wówczas w Janowie. Komorowski polował na grubego zwierza, głównie jelenie i sarny. Organizatorem był nieżyjący już Jan Okruch, w latach 2002 – 2006 dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie (z nominacji SLD). – Gdy przyjeżdżał Komorowski, zawsze czekał na niego leśniczy ze służbowym samochodem – opowiadają leśniczy. O wspólnych polowaniach Komorowskiego z politykami SLD mówią też pracownicy nadleśnictwa w Rudniku w podkarpackim. Widywali tam też wtedy szefa Bartimpeksu Aleksandra Gudzowatego oraz znanych aktorów, m.in. Bogusława Lindę. Do tych łowów dochodziło już w czasach AWS, gdy Komorowski był jednym z liderów Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego, a także szefem Sejmowej Komisji Obrony Narodowej, a następnie szefem MON w rządzie Jerzego Buzka. – Do Rudnika na polowanie Komorowskiego ściągnął Edward Tomecki, który nadleśnictwem w Rudniku kieruje do dziś jeszcze od czasów stanu wojennego – wspomina Krzysztof Roman, wówczas pracownik leśny. W Rudniku powstał Ośrodek Hodowli Zwierzyny, by było do czego strzelać. Daniele sprowadzano nawet z Węgier. Zbudowano domek myśliwski dla polityków. Edward Tomecki odmówił "Rz" udzielenia jakichkolwiek informacji o polowaniach Komorowskiego. Uzasadnił to tym, że jest to element sfery prywatnej marszałka i nie ma związku z pełnioną przez niego funkcją publiczną.

Tajemnica helikoptera Po polowaniach w Lasach Janowskich biesiady myśliwskie z udziałem Komorowskiego organizowano w leśniczówce Władysławów, kilkanaście kilometrów od miasta. Schowana jest w głębokiej puszczy, trudno tam dotrzeć nawet z pomocą dobrego GPS. W pobliżu jest tylko kilka domów pracowników leśnych. Oni doskonale pamiętają wizyty Komorowskiego. Wspominają, że obecny marszałek Sejmu wpadał co miesiąc na kilka dni. Było to pod koniec lat 90. – Kiedy nad okolicą latał helikopter, od razu było wiadomo, że przyleciał nim Bronek – mówi nasz informator. Helikopter należał do wojska, a Komorowski był wtedy wiceministrem obrony narodowej. Korzystał wówczas z gościny Jerzego Kostka. Panowie byli zaprzyjaźnieni. Komorowski jest ojcem chrzestnym córki Kostki. Podczas jednego z pobytów Komorowskiego we Władysławowie miał miejsce wypadek. Jerzy Kostek, jeżdżąc po terenie leśniczówki samochodem terenowym, wpadł na helikopter, którym przyleciał marszałek. Uszkodzony został tylny wirnik. Sprawę badał komisariat policji z pobliskiej Dzwoli. Zarzutów nikomu nie postawiono. Jak wyglądały przygotowania do polowań? – Kiedy jesienią przez wieś jechały do leśniczówki przyczepy ze spadami jabłek z sadów, było jasne, że szykuje się polowanie z gośćmi – mówi jeden z mieszkańców Władysławowa. Co wspólnego mają jabłka z myślistwem, tłumaczy nam Ryszard Hys. – Spadów z sadów używa się, by urządzić tzw. nęcisko. Przez kilka dni rozsypuje się spady w określonym miejscu, najczęściej na polanie. Zwierzyna się przyzwyczaja, że w tym miejscu można się najeść. Jak się już przyzwyczai, przyjeżdża myśliwy, wchodzi na ambonę. Przy optyce współczesnej broni zwierzyna nie ma żadnych szans. Nie trafić w takich okolicznościach, to spudłować w stodołę.

Z synem na dzika Z marszałkiem poluje jeden z synów, 29-letni Tadeusz Komorowski, warszawski prawnik. W grudniu 2009 r. Bronisław Komorowski na jego wesele miał upolować dzika w lasach pod Lublinem. – Był zaproszonym gościem na odstrzał – potwierdza Sylwester Wasilewski, łowczy koła Szarak w Lublinie, wizytę znanego myśliwego. – Miał zezwolenie na dwa dziki, pozyskał jednego. Zapłacił za niego, ale ile, nie pamiętam – przyznaje Wasilewski. W styczniu 2008 r. marszałek Komorowski został zaproszony wraz z synem na dziki do lasów w Huszczy koło Białej Podlaskiej przez wspomniane już wcześniej koło Ponowa. Myśliwy i dziennikarz pisma "Łowiecki Dziennik Myśliwych" Stanisław Pawluk ujawnił, że polowanie zorganizowano nielegalnie: bez wpisywania się do książki wyjść w łowisko i bez zgody nadleśniczego. Nie poinformowano też o imprezie wójtów gmin Łomazy oraz Tuczno, na których terenie polowanie się odbyło. Pytany przez dziennikarza marszałek tłumaczył się, że upewniał się przed polowaniem, czy wszystkie formalności są spełnione. – Z przykrością jednak informuję, że tego dnia na polowaniu nie oddałem żadnego strzału – odpisał Komorowski Pawlukowi. Podczas polowania zastrzelono przez przypadek psa Romana Arseniuka, który był podkładaczem z psami. Sprawę umorzono, bo Arseniuk całą winę wziął na siebie i nie rościł do nikogo pretensji. W feralnym polowaniu brał udział poza Komorowskim także Jerzy Kozłowicz, warszawski biznesmen, znajomy Józefa Oleksego. Po całej historii kłopoty ma dziś tylko Pawluk, który ją opisał. Rok temu rzecznik dyscyplinarny Polskiego Związku Łowieckiego oskarżył dziennikarza o "naruszenie dobrego imienia koła łowieckiego" i zniesławienie z art. 212 kodeksu karnego, choć proces toczy się przed sądem koleżeńskim, a nie powszechnym.

Polowania? Nie odpowiem W październiku 1994 r. Bronisław Komorowski, wtedy poseł Unii Wolności, zabierając głos w Sejmie w sprawie poselskiego projektu ustawy Prawo łowieckie, martwił się, że myśliwi wciąż są źle postrzegani w społeczeństwie, bo kojarzy się ich z czasami PRL, kiedy polować mogli tylko ludzie aparatu władzy. Z dumą mówił o sobie: – Być członkiem Polskiego Związku Łowieckiego to honor, a nie rzecz naganna. Jego wystąpienie koledzy posłowie nagrodzili oklaskami. Dziś marszałek Komorowski unika rozmowy o polowaniach. Mimo wielokrotnych próśb nie odpowiedział na pytania "Rz": m.in. od kiedy jest członkiem związku łowieckiego, jakie ma trofea i medale, czy polował w Omulewie i za granicami kraju, m.in. na Syberii na niedźwiedzie. No i kiedy zamierza zawiesić członkostwo w PZŁ, bo według naszych informacji jeszcze tego nie zrobił.

Cezary Gmyz , Izabela Kacprzak , Józef Matusz , mpw

O ubezpieczeniach w kontekście powodzi i Smoleńska W kąciku „Pro Fide, Rege & Lege” w jednym z ostatnich numerów NCZ! p. dr hab. Adam Wielomski napisał znakomity i słuszny tekst o dobrym Wujku Donaldzie sypiącym (naszymi…) pieniędzmi na pomoc dla powodzian i nie tylko – i o konsekwencjach takich działań. Potrzebne jest jednak pewne uzupełnienie. Oraz poprawka – w kwestii wypadków lotniczych. Otóż p.Adam pisze: „Wyobraźmy sobie sytuację, że poleciałem samolotem z Paryża do Madrytu. Samolot spadł i straciłem życie. Nie byłem ubezpieczony. Ile od państwa (czytaj: podatnika) dostałaby wtedy moja rodzina? Nic, zero. Dlaczego? Dlatego że moja pojedyncza śmierć nie zainteresowałaby mediów. A więc nie zainteresowałaby także Donalda Tuska. Co innego gdyby w tym samolocie było 100 obywateli polskich – wtedy moja rodzina mogłaby już wynajmować hotel na Wyspach Bahama za pieniądze obiecywane przez premiera we fleszach kamer i aparatów fotograficznych” – i ma rację co do działań III RP jako państwa. Zapomina jednak, że linie lotnicze zapłaciłyby ogromne odszkodowanie (odzyskałyby je od ubezpieczycieli albo nie…). Otóż w przypadku katastrofy Tu-154M III RP jako taka nie powinna nic płacić rodzinom – poza jakąś „chwilówką”, być może, bo poza senatorami i posłami byli tam, nieraz ubodzy, przedstawiciele Rodzin Katyńskich. Natomiast III RP jako właścicielka samolotu i dysponentka przelotu – czyli niejako linia lotnicza – powinna zapłacić takie samo ogromne odszkodowanie, jakie wypłaciłyby „Lufthansa” czy „Aerofłot”. Niezależnie od zamożności pasażerów. To, czy Kancelaria Prezydenta opłaciła ubezpieczenie, czy nie – jest bez znaczenia. Jeśli ja zawinię – a tu była oczywista wina załogi, będącej pracownikami III RP – płacę odszkodowanie. Jeśli się ubezpieczę, pokrywa to ubezpieczalnia. Ale to mnie pokrywa straty, a nie płaci ofiarom! Chyba że się dodatkowo same ubezpieczyły. A czy Kancelaria Prezydenta powinna była ubezpieczać samoloty? Oczywiście nie! Wyobraźmy sobie, że spełniło się marzenie federastów i powstał Rząd Światowy. Ma on flotyllę 20 samolotów. Czy powinien je ubezpieczyć? Rzecz jasna – nie. Jest oczywiste, że pieniądze za wypłatę odszkodowania w razie wypadku pochodzić muszą ze składek za te 20 samolotów. Te składki muszą jeszcze pokryć wydatki i zysk ubezpieczyciela. Ubezpieczyciel musi zarobić, bo inaczej by zbankrutował. I dokładnie tyle, co zarobi, plus koszty straciłby rząd Światowy, gdyby się ubezpieczył. A gdyby miał tylko jeden samolot – sytuacja się nie zmienia… I jeśli nie jest to rząd światowy, tylko „rząd” III RP, posiadającej tylko jeden samolot – też nic się nie zmienia… Z absolutną pewnością płacąc ubezpieczenie, musi się do interesu dopłacić. Firmy ubezpieczeniowe będą się tu zapluwały, bo na ubezpieczaniu maszyn i towarów państwowych robią największe pieniądze. Nawet niekoniecznie wskutek dawania łapówek urzędnikom. Urzędnicy – i na tym polega przewaga firm prywatnych nad państwowymi czy samorządowymi – się boją. Jeśli nastąpi katastrofa, a akcja nie była ubezpieczona – urzędnik ma spore przykrości. Jeśli zaś coś ubezpieczy – choćby niepotrzebnie i dwa razy za drogo – zbiera pochwały, bo „zabezpieczył”, bo dba. A wydał nie swoje pieniądze. To samo dotyczy osób prywatnych. P. Wielomski pisze: „Gdyby tłumek zobaczył, że zalało cztery miasta i 120 wsi i nikt, absolutnie nikt nie dostał państwowych (czytaj: podatnika) pieniędzy – to wszyscy by się zaraz ubezpieczyli”. Powinien zaś dopuścić również inną możliwość: „Gdyby tłumek zobaczył, że zalało cztery miasta i 120 wsi i nikt, absolutnie nikt nie dostał państwowych (czytaj: podatnika) pieniędzy – to wszyscy by zaraz zaczęli sobie odkładać na prywatny fundusik powodziowy”. Czyli zamiast płacić ubezpieczenie, odkładać rocznie po te 5 tysięcy – i jak powódź jest raz na 20 lat, to pieniążki są jak znalazł. Ktoś powie: „Przecież każdy człowiek nie wytrzyma i te pieniądze wyda”. Und hier ist der Hund begraben… Dawniej nawet najbiedniejsi ludzie odkładali sobie coś na starość lub na wypadek choroby. Albo jakiegoś wydarzenia losowego. Dziś tego nie robią. Nie dlatego, że ich nie stać – stać ich oczywiście. Tylko nie widzą takiej potrzeby! Po co odkładać na wypadek choroby, skoro w razie czego jest ubezpieczenie medyczne i ewentualnie zasiłek? Po co odkładać na starość, skoro na starość mam zapewnioną emeryturę. Po co odkładać na wypadek np. powodzi, skoro państwo przyjdzie z pomocą? W ten sposób realizowane są postulaty socjalistów: ludzie czuja się bezpieczniejsi, więc nie muszą być przezorni, Przezorność – jak każdy nieużywany organ – zanika. Realizując więc ten postulat, hodujemy (czego socjaliści w swoich ciasnych móżdżkach nie przewidzieli; oni tego nie chcieli, ale jest to nieunikniona konsekwencja) Homo sovieticusa – zupełnie nieprzezornego. Potem ten człowiek albo sam kandyduje na urząd, albo głosuje na kandydata na urząd – i przezorności wcale nie uważa za cechę potrzebną. Ba! – jest szkodliwa: przezorny odkłada i ma, a konik polny nie odkłada… i też ma, bo dostał od państwa. Ktoś może powiedzieć: skoro nie musimy ryć w ziemi w poszukiwaniu pędraków, to zanika nam zmysł węchu, który kiedyś porównywalny był z psim – no i co z tego? Otóż to z tego, że szklarnia, w której żyjemy, kiedyś się rozwali. I setki milionów ludzi, nie nauczonych przezorności, nagle będzie musiało zmierzyć się z groźną, nieprzewidywalną rzeczywistością. Do tej pory działała selekcja naturalna: przezorni przeżywali, nieprzezorni – nie. Ta selekcja zachodziła w sposób niezauważalny i gatunek ludzki powoli w coraz większym stopniu składał się z osobników przewidujących… Teraz, po nieuniknionym krachu tego sztucznego świata, ta selekcja obejmie naraz setki milionów ludzi. Gdyby umierali pojedynczo przez sto lat, nikt by tego nie zauważył… A teraz zauważymy. Choć może kilka lat bolesnych doświadczeń wystarczy, by ta naturalna cecha jakoś wróciła na swoje miejsce? JKM

Korwin liderem prawicy? Kończy się najnudniejsza chyba w historii III RP prezydencka kampania wyborcza. Najdziwniejsze w niej było to, że im bardziej wiało śmiertelną nudą z wypowiedzi dwóch głównych, w gruncie rzeczy niczym nie różniących się kandydatów – tym bardziej zacietrzewieni byli ich zwolennicy z grupy tzw. twardego elektoratu. Co ciekawe, grupą dosłownie tryskającą paranoiczną nienawiścią – vide występ strasznych dziadków z Wajdą i Bartoszewskim w roli głównej w warszawskich Łazienkach – byli tym razem zaciekli stronnicy PO. W prywatnych rozmowach niejednokrotnie zaskakiwali mnie określaniem Jarosława Kaczyńskiego mianem np. „małego Führera” oraz przekonaniem, że jeśli ów straszny polityk dojdzie do władzy, to wsadzi ich do więzienia. O policyjnych skutkach prezydentury Bronisława Komorowskiego żywo dyskutowali też wyznawcy PiS – szczerze wierzący w to, że gdy „PO przejmie pełnię władzy” to nie będzie można być pewnym dnia ani godziny. Przypominało to w sumie nie tyle wybory, co walkę dwóch gangów, które zajmują się w gruncie rzeczy tym samym rozbójniczym procederem, ale oczywiście zależy im, by to ich herszt był górą, bo dzięki temu będą mogli uczestniczyć w dzieleniu zdobyczy. Największym rozczarowaniem kampanii był dla mnie jednak Kornel Morawiecki, o którego socjalistycznym skrzywieniu wcześniej oczywiście słyszałem, jednak przysłaniał je nieco nimb odważnej konspiracyjnej przeszłości. Gdy jednak usłyszałem nieco dokładniej, jakie poglądy ma przedstawiciel „Solidarności Walczącej”, zwłaszcza jego enuncjacje o wychowaniu seksualnym, to ponownie uświadomiłem sobie, w jak ogromnym stopniu posierpniowa opozycja była konglomeratem rozmaitych socjalistów. Wybory pokazały też, że na prawo od PiS liderem jest Janusz Korwin-Mikke. Marek Jurek, który chciał osiągnąć dobry wynik, tym razem – jeśli oczywiście wierzyć sondażom – obejdzie się smakiem, co zresztą akurat nie jest dziwne, bo jego wyborcy ulegli martyrologicznym aspektom kampanii Kaczyńskiego. Tymczasem na spotkania z Korwinem przychodziły tłumy. W Krakowie, co opisujemy na str. VII ewydania, zebrało się na konwencji wyborczej 2 tys. osób – i to w większości młodych. Na spotkania z tzw. głównymi kandydatami, mimo włożonych wielkich środków i masowej propagandy, przychodziło mniej ludzi. Teraz trzeba zrobić wszystko, by tym razem wykorzystać ten rosnący potencjał i nie zmarnować entuzjazmu ludzi, którzy zagłosują na najbardziej wyśmiewanego przez establishment, najmniej pokazywanego, a jednak najbardziej poważnego i odpowiedzialnego kandydata. Sommer

Piłsudski i Dmowski po 70 latach Pozornie wydaje się, że nie ma dzisiaj nic bardziej anachronicznego i szalonego niż oglądanie dzisiejszych sporów po prawej części sceny politycznej w perspektywie sporu Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego z pierwszej połowy XX wieku. I tak, i nie. Zależy to od tego, co będziemy dziś rozumieć pod pojęciem „piłsudczyków” i „endeków”. Jeśli do problemu podejdziemy w sposób talmudyczny, to znaczy weźmiemy kwestie sporne z okresu sprzed I wojny światowej czy międzywojnia i spróbujemy je przepisać na współczesną polską rzeczywistość, to nie ma wątpliwości, że takie ahistoryczne i mechaniczne przenoszenie nie ma najmniejszego sensu. Trudno, abyśmy dziś dzielili scenę polityczną wedle kryteriów „sporu o orientację” z roku 1914 czy na tych, co są za, i tych, co są przeciw zamachowi majowemu czy wyborom brzeskim. Są to spory historyczne, które tylko w sposób marginalny hipotetycznie mogą zawadzać o nasze współczesne problemy. W roku 1939 tradycyjny konflikt polityczny pomiędzy piłsudczykami a endekami został brutalnie przerwany przez interwencję z zewnątrz. Jeśli się tam nawet jakoś toczył na emigracji, to w gruncie rzeczy był jak spór w zamrażarce – emigracja zamroziła problemy sporne z okresu międzywojennego, podczas gdy życie poszło w zupełnie innym (czerwonym) kierunku. Co innego jeśli spór ten sprowadzimy nie do historycznych problemów, lecz do konfliktu dwóch mentalności politycznych. Nie zawaham się stwierdzić, że patrząc z tej perspektywy, konflikt piłsudczyzny i dmowszczyzny nadal zachowuje aktualność. W sporze tym nie chodzi nawet o idee polityczne – ta linia konfliktu wygasła jeszcze przed wojną, gdy lewacka piłsudczyzna pepeesowska zmutowała się w sanację, która masowo przejmowała z rąk endeków „mieszczański” program społeczny, a wraz1 z nim wyborców. Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZON), to nic innego jak sanacyjna forma ruchu młodo-endeckiego. Trafnie podsumował to Stanisław Cat-Mackiewicz, pisząc o zjeździe założycielskim OZON-u, że „przy dźwiękach »Pierwszej Brygady« recytowano wersety z Dmowskiego”. Współcześni piłsudczycy także nie różnią się od spadkobierców endecji pod względem ideowym, myśli politycznej, programu. Ale mentalność dzieli obydwie strony. Mentalność polityczna to rów niemożliwy do zakopania. Tradycja endecka myślenia o polityce bliska jest tradycji konserwatywnej – dlatego ja, konserwatysta i bynajmniej nie nacjonalista, znajduję z endekami wspólny język. To tradycja zdrowego rozsądku politycznego, starannego liczenia zysków i strat, planowania, przewidywania skutków ubocznych. Przede wszystkim jednak ta koncepcja polityki opiera się nie na tym, jakbyśmy chcieli, aby świat wyglądał, lecz wychodzi od świata takiego, jakim on jest. Choć myśl endecka wywodzi się z pozytywizmu, to w gruncie rzeczy przyjmuje tomistyczną metodę poznawania rzeczywistości politycznej: najpierw zmysły dostarczają rozumowi materiału empirycznego, a potem rozum porządkuje zebrany materiał i wskazuje, jakie są realne możliwości, jakie są realne posunięcia. W tej endecko-konserwatywnej tradycji to jest właśnie najcenniejsze i ahistoryczne: oparcie polityki na realnym układzie sił, bez żadnego „chciejstwa”, bez wiary, że musimy wygrać, gdyż po naszej stronie są „racje moralne”. Cała reszta, czyli nacjonalizm, antysemityzm, zwalczanie Rusinów, demokracja czy jej potępienie – to wszystko tradycja endecka postrzegała jako elementy historyczne, zmienne. Najważniejsze było opierać się nie na tym, jakbyśmy chcieli, aby świat wyglądał, lecz wychodzić zawsze z empirycznego oglądu rzeczywistości. A empiria nie zawsze jest taka, jak byśmy chcieli, żeby była. Raz są to trzy rozbiorowe i konserwatywne mocarstwa, raz niepodległe państwo, a jeszcze innym razem narzucony nam przemocą komunizm. Ale tradycja Dmowskiego każe nigdy nie patrzeć na zastaną rzeczywistość przez pryzmat „chciejstwa”, lecz zawsze przez pryzmat rzeczywistości takiej, jaka ona jest empirycznie.

Tradycja piłsudczykowska nie tyle odrzuca ten empiryzm endecko-konserwatywny, co go nie rozumie. To tradycja neoromantyczna, gardząca realnym światem, empirią. Piłsudczyzna nigdy nie liczyła się z rzeczywistością, przeciwstawiając światu zastanemu twórczą wolę zmiany rzeczywistości. Romantyzm to wolicjonalizm, który pogardza światem zastanym, liczeniem zysków i strat, rachunkami ewentualnych empirycznych możliwości. Każdy, kto myśli w sposób tak „przyziemny”, sam siebie dyskwalifi kuje jako „zaprzaniec”, „zdrajca” lub „agent”. Kto uznaje wyższość świata zastanego nad twórczą wolą, sam siebie miałby dyskwalifikować moralnie, stając się „gorszym” patriotą lub przestając nim być w ogóle. Zadaniem polityki jest bowiem realizacja wzniosłych ideałów moralnych, a samo posiadanie racji etycznej jest ważniejsze niż dysponowanie realnymi środkami. Stąd dla piłsudczyków najważniejszy jest ruch. Jak mawiał socjalistyczny klasyk, „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”. Stąd taka waga rewolucji i powstań, które nie tyle mają przynieść namacalne rezultaty polityczne, lecz wzniecić „ducha” absolutnego idealizmu, którego wyrazicielem jest jedynie czyn skierowany przeciwko empirycznemu światu. Piłsudczyzna nie ma tego, co charakteryzuje cywilizację łacińską – szacunku dla faktów i rozumu, ceni prymat woli nad rzeczywistością. Feliks Koneczny słusznie uważał, że piłsudczyzna nie należy do cywilizacji łacińskiej, wskazując na bizantyjską. Ja bym wskazał na turańską. Przecież piłsudczycy i neopiłsudczycy zachowują się jak czambuł Tatarów. Najpierw na koniu jedzie wódz (Piłsudski czy Kaczyński), za nim na kucykach suną bezmózdzy pomocnicy, a za nimi pieszo biegnie sekciarski i rozhisteryzowany tłum wyznawców. Nie, nie zwolenników, lecz wyznawców, członków chiliastycznej sekty. Piłsudczyzna zrodziła się z antyrosyjskich powstań, a sama nabrała wschodniej mentalności. Świadomościowo jest antyrosyjska, lecz posiada mentalność ludzi Wschodu. Spór piłsudczyków z endekami jest nieredukowalny. Jak bowiem pogodzić epistemologię Akwinaty z umysłowością czambułu? Adam Wielomski

O nieznanym ludobójstwie Polaków “Rozstrzelać Polaków” to zbiór dokumentów pisanych ręką Józefa Stalina, Mikołaja Jeżowa i Henryka Jagody dotyczących rzezi popełnionej przez Sowietów w latach 1937-1938. Materiały – po raz pierwszy w dziejach polskiej historiografii – zostały przetłumaczone i opracowane przez Tomasza Sommera, który na 280 stronach pokazuje jak zaplanowano i przeprowadzono ludobójstwo. Ta dotycząca słabo zbadanych przez polskich historyków zdarzeń książka zainteresowała m.in. Filipa Memchesa (z portalu krasy.pl), którego krótki wywiad publikujemy poniżej. Filip Memches: “Ludobójstwo Polaków w Związku Sowieckim w latach 1937-1938″ – to brzmi dość sensacyjnie. Sprawa nie jest w naszym kraju znana. Jak trafiłeś na ten temat? Wszystko się zaczęło od książki “Stalin, Dwór czerwonego cara” autorstwa Simona Sebaga Montefiorego, który wprawdzie wspomina o “operacji polskiej”, ale określa ją mianem “ludobójstwa w lokalnej skali”. Zdziwiłem się, że angielski historyk pisze o czymś, o czym ja nie wiem. A przecież wydawało mi się, że znam historię na tyle, że takie rzeczy nie umknęłyby mojej uwadze. Z tym, że to nie jest tak, iż sprawa ta była zupełnie w Polsce nieznana. W roku 1993 ukazał się artykuł o tych wydarzeniach w “Karcie”. Pojawiały się też różne wzmianki tu i ówdzie. Ale tego wszystkiego było tak mało, że temat nie zaistniał w świadomości społecznej.

Czy jednak rzeczywiście można mówić o ludobójstwie – zbrodni analogicznej do holocaustu, o próbie “ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej”? Znamienne, że o ile w przypadku holocaustu nie znaleziono dotąd dokumentów zawierających rozkaz unicestwienia narodu żydowskiego, o tyle w przypadku “operacji polskiej” istnieją szczegółowe administracyjne wskazówki i szczegółowy administracyjny opis tego, co się działo. Odwrotnie jest natomiast jeśli chodzi o relacje świadków. Stanowią one zasadnicze źródło wiedzy o holocauście, podczas gdy ewidentnie ich brakuje, gdy zajmujemy się “operacją polską”. Teraz wróćmy do wspomnianych administracyjnych wskazówek. Władze sowieckie brały pod uwagę dwa czynniki: narodowość oraz kwestie polityczne. Polaków uważano za narodowość ze szczególną predylekcją do szpiegostwa, działalności dywersyjnej, szkodnictwa. W spisie ludnościowym ze stycznia 1937 roku wykazano, że ZSRR zamieszkuje nieco ponad 600 tysięcy Polaków, co jest oczywiście wartością zaniżoną, ale badajmy te realia. Jeśli potem aresztowano 150 tysięcy, to wychodzi nam 25 procent ludności polskiej. Z kolei gdy okaże się, że z tej liczby rozstrzelano 111 tysięcy, wówczas będziemy mieli 20 procent. Chyba uprawnione jest określać mianem ludobójstwa likwidację jednej piątej jakiejś grupy narodowościowej. Pomijając już to, że dane dotyczące liczby ofiar ulegną prawdopodobnie zwiększeniu.

Stalinowskie represje wobec Polaków w tamtym okresie kojarzyły się dotąd z brutalnym rozwiązaniem KPP. Dlaczego o eksterminacji innych grup ludności polskiej tak mało wiemy? Komuniści oraz – co także warto powiedzieć – księża katoliccy to najbardziej widoczne grupy. Rozwiązanie KPP było w Polsce rzeczą znaną. Komuniści zachowali o tym pamięć, mimo że pozostali sojusznikami Stalina. Nie mówiło się jednak o kontekście narodowościowym rozwiązania KPP. Z kolei księża byli w orbicie zainteresowań dyplomacji polskiej i francuskiej. W ich sprawie działali też przedstawiciele Watykanu. Ale pozostałą częścią ludności polskiej nikt się nie interesował. To były najniższe warstwy społeczne, w tym chłopstwo. Było mnóstwo analfabetów. I co jest rzeczą istotną, ginęły całe rodziny. Tak więc słuch o tych ludziach ginął.

Czy nagłośnienie ludobójstwa Polaków może mieć dziś jakieś reperkusje międzynarodowe? To jest problem Rosji, ale również i problem Polski. Bo nie zapominajmy o tym, że wielu naszych rodaków znalazło się w granicach Związku Sowieckiego tylko dlatego, że Polska zawierając z ZSRR traktat ryski cofnęła się w kierunku zachodnim od linii, którą zajęła w roku 1920. Rosja natomiast ma zasadniczy kłopot. Gdyby takie rzeczy wychodziły na jaw wcześniej, to może nie doszłoby do zbrodni, jakich Rosja dopuściła się w Czeczenii. Przecież wobec Czeczeńców zastosowano te same metody, jakie pół wieku wcześniej wobec Polaków. Rosja więc musi przyjąć do wiadomości, że wielki terror to nie były walki frakcyjne wewnątrz ruchu komunistycznego. Wielki terror to było mordowanie przede wszystkim chłopów, którzy nie chcieli się poddać kolektywizacji. A oprócz nich mordowani byli Polacy i w mniejszym stopniu przedstawiciele innych narodowości pod zarzutem szpiegostwa, działalności dywersyjnej, szkodnictwa. Piotr Zak

Pocztowy monopolista odświeży się za grube miliony Jeden z bastionów polskiego monopolizmu – Poczta Polska SA – zamierza zmienić swoje logo i „w ogóle opracować nowy system identyfikacji wizualnej”. Równocześnie spółka, której założycielem i jedynym akcjonariuszem jest skarb państwa, reprezentowany przez ministra właściwego do spraw łączności (obecnie Cezarego Grabarczyka z PO), od dawna biadoli o „trudnej sytuacji finansowej” i od przeszło dwóch lat podobno tnie koszty. Co ciekawe, mimo ustawowo zagwarantowanej pozycji wiadczeniodawcy usług o charakterze powszechnym, poczta w samym tylko 2008 roku zanotowała ponad 200 mln zł straty! Z informacji, do których dotarła „Gazeta Wyborcza”, wynika, że państwowy moloch wyda znaczne sumy pieniędzy na przerobienie 4,5 tys. samochodów, 8 tys. placówek, 50 tys. skrzynek pocztowych i wszystkich uniformów pracowniczych. Zamiast charakterystycznej żółtej trąbki na niebieskim tle, pojawi się na nich… żółta trąbka na czerwonym tle. Po co zmiana koloru? Bo poczta ma królewskie korzenie, a w obliczu nadchodzącego uwolnienia rynku (vide: realna konkurencja np. Deutsche Post, rozwinięcie skrzydeł przez raczkujące firmy prywatne) warto nawiązać do czasów Zygmunta Augusta, który swoich kurierów przyodziewał szlachetną czerwienią. Z wymogami nowoczesności zmierzą się także urzędy pocztowe. – Dziś na poczcie siedzi pani za szybką. Po zmianach ma siedzieć bez szybki – ironizuje „Wyborcza”. Jak wyliczyli dziennikarze, samo tylko zamówienie nowych ubrań może kosztować nawet 35 mln złotych. Przerobienie 8 tys. placówek to prawie 400 mln złotych. Wszystko wskazuje więc na to, że na – jak dotąd tylko widmowym – ringu zliberalizowanego rynku monopolista nie może się odnaleźć. Droga kosmetyka państwowej (czyli w retoryce socjalistów: „naszej”) firmy nie rozwiąże przecież głównej bolączki przedsiębiorstwa – słabej jakości usług, o czym niestety wielokrotnie mogli się przekonać subskrybenci prenumeraty „NCz!”… Piotr Zak

Dlaczego jestem optymistą? W „Najwyższym CZAS!”ie napisałem m.in.: Proszę nie zapominać o tych, którzy odmawiają ankieterom udziału w sondażach. A jak one są prowadzone? We czwartek okazało się, że „osoby badane” w sondażach telefonicznych, to jednak nie z góry upatrzone 1200 osób – lecz osoby losowane rzeczywiście. Przynajmniej: przez to biuro. Zadzwoniła bowiem bowiem Pani, do której z takiego biura zadzwoniono... i zadano pytanie: „Czy w nadchodzących wyborach prezydenckich zagłosuje Pani na: Bronisława Komorowskiego? Jarosława Kaczyńskiego? Grzegorza Napieralskiego? Waldemara Pawlaka? Czy Andrzeja Olechowskiego? Może Pani ewentualnie wskazać jakiegoś innego kandydata...” I to wyjaśnia dlaczego w sondażach telefonicznych uzyskuję 2-3% - a np., w sondażach internetowych – niekiedy na olbrzymiej próbce (prawie pół miliona głosów!) uzyskuję 8% ÷ 23% z reguły zajmując drugie albo trzecie miejsce. A proszę jeszcze pamiętać, że ludzie pytani przez telefon doskonale wiedzą, że ankieter zna przecież ich numer telefonu. I: kto wie czy służby specjalne sobie tego nie odnotują? Dotyczyć to może zwłaszcza moich wyborców – bo właśnie Państwo jesteście (i słusznie) przekonani, że służby specjalne pakują swoje cienkie i sprytne macki, gdzie się da. Robiąc całe bazy danych... a kto wie, do czego się komu może potem taka baza przydać? Dlatego właśnie jestem optymistą JKM

Chętnie posłałbym ich do diabła… czyli tam, gdzie oni posyłają papistów, ale skoro Kościół katolicki miłosiernie poleca Bogu w swoich modlitwach dynastię windsorską, to i mi wypada to uczynić. Modlitwa za królową nie zawiera wprost prośby o nawrócenie Jej Wysokości, bowiem w czasach gdy została w Mszale umieszczona katolicki kult na Wyspie wzbudzał wystarczająco wiele kontrowersji, by jeszcze dolewać oliwy do ognia. Modlitwę odmawia się w dni takie jak wczorajszy, gdy Elżbieta II obchodziła swoje 84. urodziny (w rzeczywistości urodziła się 21 kwietnia, ale obchody tradycyjnie mają miejsce na początku czerwca – defilady wymagają bardziej sprzyjającej aury niż kwietniowa). Nie można jednak powiedzieć, że tego dnia modły rozbrzmiewają we wszystkich katolickich świątyniach Wielkiej Brytanii i innych jej królestw *. Szkoccy katolicy na przykład – w większości zachowujący zdrowy rozsądek, a więc będący republikanami – prędzej przybiliby sobie języki do kościelnych ław, niż życzyli czegokolwiek dobrego tej familii londyńskich darmozjadów zapewniających gawiedzi rozrywkę koronacjami, defiladami, przemarszami, uroczystymi otwarciami, czy kolejnymi skandalami obyczajowymi. Tak, czy inaczej modlitwy za króla/królową zwykle odmawiane są po Mszach uroczystych. W NOM jak to w NOM – kiedy sobie celebrans zażyczy: podczas modlitwy wiernych, po ogłoszeniach parafialnych, czy po błogosławieństwie. Jednak w liturgii rzymskiej po Mszy (to ważne, że nie w trakcie, ale po Mszy), gdy formuje się procesja i celebrans intonuje wezwanie: Domine, salvum fac Reginam nostram Elizabeth, a asysta i lud odpowiadają Et exaudi nos in die, qua invocaverimus te. Następnie celebrans wezwaniem Oremus rozpoczyna następującą modlitwę: Quæsumus, omnipotens Deus, ut famulas tuus Elizabeth Regina nostra, qui tua miseratione suscepit regni gubernacula, virtutum etiam omnium percipiat incrementa; quibus decenter ornata et vitiorum monstra devitare, et ad te qui via, veritas, et vita es, cum prole regia gratiosa valeat pervenire. Per Christum Dominum nostrum. Amen. Oznacza to, że my, katolicy (a właściwie nasi współbracia w Wierze będący poddanymi Korony, a nie zaledwie gośćmi na Wyspie) proszą Pana, aby chronił Elżbietę, ich królową i wysłuchał ich, gdy się do niego uciekają. Zanoszą modły o to, by Wszechmogący Bóg swą służebnicę, a ich monarchinię, która dzięki Jego miłosierdziu została wezwana do władania tym królestwem, obdarzył łaskę wzrastania we wszelkich cnotach. Proszą, aby królowa ozdobiona owymi cnotami mogła uniknąć czynienia zła, a w czasach wojny błagają, by pozwoliły jej pokonać wrogów. Przez Chrystusa naszego Pana, proszą, by królowa i jej rodzina mogła po śmierci oglądać Boga, który jest Drogą, Prawdą i Życiem, a na koniec wyglądają wstawiennictwa Najświętszej Panienki śpiewając Salve Regina.

Ci którzy jednak chcą expressis verbis prosić o to, by Elżbieta II, dotąd przekonana protestantka, stała się królową katolicką (we właściwym rozumieniu królowania i katolickości) czynią to z pomocą słów przypisywanych św. męczennikowi Edmundowi Campionowi (jest kilka ich różnych wersji), które ten kierował do Elżbiety I, córki Henryka VIII, jako przestrogę, a do Boga jako prośbę. Brzmiały tak: „Ileż niewinnych rąk jest wnoszonych każdego dnia ku niebu za Ciebie przez tych angielskich kleryków, których przyszłe pokolenia nigdy nie umrą, i którzy za morzami nabierają sił i stosownej wiedzy, aby nigdy Tobie nie ulec, lecz zyskać dla Ciebie niebo, lub umrzeć od Twych włóczni. Dzieła naszego Towarzystwa (Jezusowego) uczynią Tobie wiadomym, że stworzyliśmy ligę – wszyscy jezuici na świecie, których dziedzictwo i liczba musi zaradzić wszelkim sprawkom Anglii – radośnie niosącą krzyż, który nam przygotowałaś. Nigdy nie utracimy nadziei na Twe nawrócenie, nawet jeśli przyjdzie nam cieszyć się Tyburn i być zadręczonymi przez Twych katów, lub sczeznąć w Twych lochach. Cena została wyznaczona, rzecz się rozpoczęła, jest z Boga, i zło mu się nie oprze. Ziarno wiary zostało zasiane, a rany zostaną uleczone. Jeśli moje dary będą odrzucone, moje starania nie znajdą uznania, a ja przebędę tysiąc mil, by Cię nawrócić i tak zostanę nagrodzony. Nie mam więcej do powiedzenia, lecz powierzam Twą sprawę i siebie samego Wszechmogącemu Bogu, który zna ludzkie serca, prosząc aby zesłał nam swoje łaski, aby widział nas pogodzonych przed dniem zapłaty, bowiem w końcu możemy być przyjaciółmi w niebie, gdy wszystkie urazy zostaną zapomniane. Amen”. Jacques Blutoir

* Elzbieta II panuje nie tylko Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, ale w całej Wspólnocie Brytyjskiej, czyli także w Kanadzie, Australii, Nowej Zelandii, na Jamajce, Barbadosie, Bahamach, Grenadzie, Papui Nowej Gwinei, Wyspach Salomona, Tuvalu, Wyspie Świętej Łucji, Wyspie Św. Wincentego i Grenadynach, w Belize, na Anitigua i Barbudzie oraz Wyspie Św. Krzysztofa i Nevis. Jest także Księżną Normandii (z której pozostały Wyspy Kanałowe: Jersey, Guernsey, Alderney, Sark i Herm), Dziedziczną Panią Wyspy Man i Najwyższym Wodzem (sic!) Wyspy Fidżi.

Murzynek Bambo w Afryce mieszka… morduje białych ten nasz koleżka. O tym, że decyzja o rozegraniu Mistrzostw Świata w Republice Południowej Afryki jest co najmniej wątpliwa, pisałem w mojej pierwszej notce na tym blogu. Już po pierwszych dniach mundialu, wszystko się potwierdza. Zaledwie po dwóch dniach mistrzostw, w doniesieniach prasowych i telewizyjnych słyszymy tylko o tratowaniu kibiców, o rannych i zabitych, o napadniętych, pobitych i okradzionych. Ofiarami napadów i kradzieży padli już między innymi dziennikarze (jednemu przystawiono pistolet do głowy), a także piłkarze z Urugwaju i Grecji. Oczywiście są to tylko przypadki, o których informują media. To co może się przytrafić dziesiątkom szarych kibiców, w większości przypadków nie wyjdzie na światło dzienne. A przez miesiąc trwania imprezy, złego może wydarzyć się bardzo dużo. Kibic i turysta może w każdej chwili wrócić do domu. Jednak dla Afrykanerów domem jest Republika Południowej Afryki, w której od 1994 roku panują reżimowe rządy Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC). Jest to organizacja, która przez dziesięciolecia była uważana za terrorystyczną (m.in. przez USA czy Wielką Brytanię) i wspierana przez międzynarodówkę komunistyczną, parała się mordowaniem białych. Dzisiaj jest partią rządzącą, która legitymizuje rasizm i dyskryminację wobec białej ludności tego kraju. Prezydentem RPA jest nijaki Jacob Zuma, który w przeszłości należał do zbrojnego skrzydła ANC – Umkhonto we Sizwe (“Włócznia Narodu”). Przywódcą tej paramilitarnej przybudówki ANC był Nelson Mandela, człowiek, który za propagowanie terroryzmu dostał w 1993 roku pokojową nagrodę Nobla. Około rok temu z Kapsztadu przed przemocą musiał uciekać 31-letni Brandon Huntley. W swoim życiu siedem razy padł ofiarą brutalnych napaści ze strony czarnych, trzy razy pchnięto go nożem. Na ulicach wielokrotnie spotykał się z rasistowskimi wyzwiskami i obelgami, tylko dlatego, że jest biały. W końcu zdecydował się na ucieczkę do Kanady i tam poprosił o azyl polityczny. Przyznanie Huntleyowi statusu uchodźcy wywołało prawdziwą burzę w RPA. Ministerstwo Spraw Zagranicznych tego kraju uznało tą sprawę za incydent, a rządząca ANC podnosiła larum, że ta decyzja jest rasistowska i godzi w czarnych. Argumentowano, że to pierwszy taki przypadek i biały nie ma prawa dostać statusu uchodźcy! Czarne gangi napadają na białych nie tylko na ulicach miast, ale wdzierają się również do domów. Rząd RPA wprowadził akcję afirmatywną, która promuje kolorowych, nawet jeżeli mają gorsze kwalifikacje. Z tego powodu wielu białych straciło pracę, a wielu innych nie może jej zdobyć. W wyniku rządowych działań “stworzono” około pół miliona Afrykanerów, którzy żyją teraz poniżej progu ubóstwa i zamieszkali w specjalnie stworzonych dzielnicach nędzy. Tylko w latach 1997 – 2002 bezrobocie wśród białej społeczności wzrosło o 106 procent. Do tego na rządowe środki przeznaczone na zwalczanie biedy, mogą liczyć tylko czarni. W konsekwencji około milion osób spośród czteromilionowej społeczności opuściło ojczyznę. W wywiadzie udzielonym Rzeczpospolitej, przedstawiciel afrykańskiej Solidarności – Kobie de Villiers powiedział, że Murzyński Afrykański Kongres Narodowy niegdyś zwalczał dyskryminację rasową a dziś, gdy rządzi, stosuje dokładnie takie same metody. Niestety, wokół całej sprawy panuje zmowa milczenia. Pamiętam jak z powodu konfliktu zbrojnego zabroniono reprezentacji Jugosławii wystartować w Mistrzostwach Europy w 1992 roku (do których się zakwalifikowała), a następnie wykluczono ją z eliminacji do Mistrzostw Świata w roku 1994 i Mistrzostw Europy w 1996. Tylko dlatego, że Serbowie bronili swojego kraju przed muzułmańskimi Bośniakami. Teraz pozwala się organizować turniej takiej rangi krajowi, w którym dochodzi do ludobójstwa, a reżimowe rządy sprawuje partia, która w prostej linii wywodzi się od organizacji terrorystycznej… (“To będzie przestępczy raj dla miejscowych. Tam ludzie mają całkiem inne poglądy, inne podejście do życia. Wierzą w to, że gwałt na małej dziewczynce wyleczy ich z HIV czy AIDS. Czarnoskórzy dążą do tego, by wyniszczyć białą rasę.” mistrz olimpijski z Sydney w rzucie młotem Szymon Ziółkowski)

Bartosz Pietrzykowski Karski o katastrofie smoleńskiej: „Rosjanie robili wszystko, by nie mieć tam polskich świadków” Rosjanie nie zgodzili się na obecność Polaków w smoleńskiej wieży kontrolnej, gdy lądował prezydencki Tupolew. Polskie władze prosiły o to miesiąc przed katastrofą. Rosjanie zabronili też posiadania broni polskim borowcom, którzy mieli zabezpieczać lotnisko, – a gdy samolot się rozbił, uzbrojeni milicjanci przeganiali ich z miejsca katastrofy. – Rosjanie robili wszystko, by nie mieć tam polskich świadków – mówi w rozmowie z „Faktem” poseł Karol Karski z PiS, który 10 kwietnia był na lotnisku Siewiernyj.

Dziennikarze „Faktu” dotarli do złożonych w prokuraturze zeznań funkcjonariuszy BOR, z których wynika, że rozmowy z Moskwą w sprawie przygotowania wizyty prezydenckiej delegacji trwały od połowy marca. Polska strona poprosiła Rosjan, by borowcy mogli wejść na wieżę w Smoleńsku. Rosjanie odmówili, podobnie jak nie zgodzili się, by na wieży był polski nawigator. O to z kolei wystąpił 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Odmowa Rosjan została przekazana 5 kwietnia. – Do końca śledztwa i zakończenia badania przyczyn katastrofy nie komentujemy tej sprawy – powiedział Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. Grupie borowców, którzy dotarli na lotnisko wcześniej i czekali na delegację, Rosjanie zakazali posiadania broni. Uzbrojeni w pistolety byli jedynie borowcy w tupolewie. Agenci czekający na lotnisku nie mogli nawet poruszać się w sąsiedztwie wieży. – Borowcy mówili mi jeszcze na lotnisku, że gdy spadł samolot, zostali stamtąd przegonieni przez rosyjskie specsłużby – ujawnił Karski. – Nie ma wątpliwości, że nie chcieli mieć świadków – dodał poseł, który uczestniczy w posiedzeniach sejmowych komisji ds. smoleńskiej tragedii. Wcześniej „Fakt” pisał o osobach przybyłych na lotnisko na pokładzie jaka, który wylądował tuż przed tupolewem. Po katastrofie mieli oni być przetrzymywani przez Rosjan w samolocie przez kilka godzin. MJ/Fakt.pl

Jak Komorowski ukradł strategię Obamy Bronisław Komorowski ogłosił, jak na męża stanu przystało, „nową strategię Polski wobec udziału naszych wojsk w Afganistanie”. Ogłosił ją przy okazji informacji o śmierci naszego kolejnego żołnierza, którzy zginął wczoraj w Afganistanie, w wyniku ataku Talibów. Przy okazji, niejako „po drodze”, oznajmił: „W porozumieniu z premierem jest już przygotowywana strategia naszego wyjścia z NATO – oświadczył marszałek Sejmu Bronisław Komorowski”. Żeby nikt nie miał wątpliwości, iż decyzja nie jest populistycznym hasłem, wynikającym z bolesnego faktu śmierci kolejnego, polskiego żołnierza podczas misji, ujawnił, że o strategii wycofywania się z Afganistanu rozmawiał kilka dni temu z premierem Tuskiem i podczas której ustalili obaj, że Polska będzie naciskać na NATO, aby powoli się wycofywać z tego terenu. Komorowski powiedział „”…, że występuje do rządu o przygotowanie wycofania polskich żołnierzy z tego kraju.”Nie może to oznaczać dezerterowania z pola walki, nie może to oznaczać porzucania naszych sojuszników, ale trzeba razem z NATO określić jednoznacznie terminy zakończenia naszej misji - stwierdził. Wcześniej podobną deklarację złożył premier Donald Tusk. Jak tłumaczy marszałek w rozmowie z reporterką TVN24 obaj uznali, że nowa prezydentura, to dobry czas na zmianę strategii.” Czas wdrożenia nowej strategii marszałek określił następująco: „To na pewno nie jest kwestia najbliższych miesięcy czy tygodni - podkreślił.  Połowę, roku, czyli możemy spodziewać się, ze naciski Marszałka i premiera będą nakierowane na rok 2011.. Głównymi siłami NATO w Afganistanie, są siły amerykańskie. Należy zatem rozumieć, że naciski będą kierowane głownie na USA. Tylko..o jakich naciskach i jakiej „nowej taktyce”: może być mowa, skoro: „W wywiadzie dla telewizji CBS (grudzień 2009) prezydent USA Barack Obama potwierdził, że w lipcu 2011 roku Stany Zjednoczone zamierzają rozpocząć wycofywanie wojsk z Afganistanu. W związku z tym, kierując się nie tyle do władz Kabulu i Islamabadu, ile do swoich sojuszników w NATO, amerykański prezydent wyjaśnił szczegóły nowej strategii afgańskiej Białego Domu.” Na pytanie dziennikarki TVN o związek deklaracji z wyborami, marszałek ujawnił ”Licząc, że jest duża szansa wygrania tych wyborów rozmawialiśmy z premierem, o tym, jak wykorzystać nową prezydenturę do ogłoszenia nowej strategii państwa polskiego, także w kwestii Afganistanu.” To znaczy, wyborca ma zapamiętać, tylko Komorowski wyprowadzi w 2011 polskie wioska z Afganistanu, w ramach nowej , polskiej strategii. Każdy inny kandydat, te wojska na pewno zostawi. Szczególnie po wyjściu Amerykanów. I ze szczególnym wskazaniem na kandydata Kaczyńskiego. Pan Marszałek Komorowski pomylił kolejne pojęcia: siłę nacisku z siłą tarcia.

Małgorzata Fechner Puternicka

Premier Tusk w Sandomierzu - jak kłamią media, jak kłamie władza Jak donoszą moi znajomi z Sandomierza, kilka dni temu miało tam miejsce wydarzenie, o którym milczą wszystkie media. Zastanawialiście się może, co się premieru Tusku stało w ust korale? Zaciął się przy goleniu? Zagryzł wargę mocując się z powodzią i mu tak zostało? Dostał od żony? Nie, moi państwo. Otóż pan premier ze swoją świtą postanowił się polansować na terenach powodziowych i pofotografować, żeby ładnie wypaść w gazetach. Nie przewidział jednego - że wytrzymałość nerwowa powodzian ma swoje granice. Na widok pozowania do sesji fotograficznej ludzie rzucili się na ochroniarzy i zaczęli ich po prostu lać. Jeden facet przedarł się do samego Tuska go trzasnął w zęby. O dziwo, ochrona nie strzelała ani nic, a i Tusk dyskretnie milczy o takim casus pascudeus. Wraz ze świtą zmykał chyłkiem, ścigany gniewnymi okrzykami ludzi, których powódź doprowadziła do rozpaczy, a arogancja władz - do wściekłości. "Już my was wybierzemy!", "My wam damy wybory!" Nie można się dziwić postawie mieszkańców zalanych terenów. Ci, co tam byli - nie na brzegu, ale na środku tego olbrzymiego, nowego akwenu, który rozciąga się na przestrzeni 15 kilometrów, od Sandomierza do Tarnobrzega. Wojna nie zdołałaby spowodować większych strat, chyba atomowa. Tysiące domów, które już nigdy nie będą zdatne do użytku, nawet gdyby ich właściciele mieli pieniądze na remont. Tysiące budynków gospodarczych, sklepów, zakładów, szkół, placówek służby zdrowia, urzędów, kościołów - wszystko zniszczone doszczętnie. Do wymiany będzie w nich wszystko, prócz murów, stropów i dachów. Każdy, kto budował dom, wie, że największe koszty ponosi się na etapie kładzenia instalacji i wykończeń. A co z miejscami pracy? Ci ludzie zostali bez środków do życia, bez domów, bez perspektyw, bez szans na poprawę losu. Nawet jeśli państwo im pomoże, to na pewno nie w takim zakresie, by pokryć choćby trzecią część strat. Nie będzie pracy, nie będzie szkół, przychodni, nawet cmentarzy nie będzie. Wyobraźcie sobie, gdzie pochować zmarłych członków rodziny, skoro wszystko na kilkanaście kilometrów wokół jest pod wodą? Jak odwiedzić rodzinę w szpitalu? Jak zapewnić byt dzieciom? Ci, którzy prowadzą akcję ratunkową dziwią się, że nie wybuchła jeszcze epidemia - ale do przedwczoraj było chłodno. Teraz mamy tropikalne upały. Setki tysięcy zwierząt rozkładając się, zatruwają wodę i ziemię, budynki i te sprzęty i instalacje, które ocalały. Gniją rośliny, żywność. Po wodzie pływają sprzęty wyniesione przez wodę z budynków. Do tej wody nie można zanurzyć ręki, by nie narazić się na ciężkie zakażenie, zachłyśnięcie się nią to, dosłownie, stan zagrożenia życia. Media kłamią, nie pokazując grozy sytuacji. Kłamią ręka w rękę z władzą, której wydaje się, że ma szanse ponownie oszukać naród. Telewizja nie pokazuje tych dantejskich scen, jak nie pokazała premiera przyjmującego na zęby poparcie wdzięcznego narodu. tipsi

To ma być debata?! Debatę czterech kandydatów na prezydenta obejrzałem z obowiązku, ale zirytowałem się już całkiem pozasłużbowo. Podsumowując:
1.Komorowski – mało konkretny, powierzchowny, bezzasadnie wychwalający rząd PO (dowiedziałem się np., że gazoport powstaje dzięki gabinetowi Tuska, co jest dla mnie prawdziwą rewelacją), ale też bez większych wpadek, co jak na dotychczasową kampanię Platformy jest wielkim sukcesem samo w sobie.

2.Kaczyński – stosunkowo konkretny, miał kilka autentycznie ciekawych deklaracji, jak ta o bezpłatnych studiach na kilku kierunkach czy powrocie do ustawy Wilczka. Do tego spokojny i nie dający się wyprowadzić z równowagi, mimo bezustannych prób Komorowskiego.

3.Pawlak – w większości nijaki i mdły, choć ciekawe było, jak próbował się podczepić pod lansowaną przez Kaczyńskiego koncepcję lidera regionu, zarazem starając się jakoś odróżnić.

4.Napieralski – wyjątkowo słaby, momentami groteskowy („jestem pełen dialogu”), bazujący wyłącznie na frazesach, ogólnikach i hasłach z parady równości. Moja irytacja dotyczyła jednak samej formuły debaty, która to formuła sprawiła, że wszystko sprowadziło się w zasadzie do dodatkowego czasu antenowego dla kandydatów.  

5.Kandydaci nie mogli sobie odpowiadać, a więc nie mogli ani kontrować, ani zadawać sobie nawzajem trudnych dla siebie pytań. A mieliby o co pytać.

6.Prowadzący zostali sprowadzeni do roli prompterów, wyświetlających pytania. Dla każdego były takie same, choć np. Pawlaka należało dociskać o umowę gazową z Rosją, za którą odpowiada, Kaczyńskiego np. o system emerytalny lub stosowanie daleko posuniętej prowokacji w walce z korupcją, a Komorowskiego o stosunek do służb specjalnych albo przetrzymywane w szufladzie projekty opozycji.

7.Dziennikarze nie mieli możliwości przerwania, gdy ktoś mówił nie na temat, dopytania, dociśnięcia.

8.W konsekwencji nie mogli też skorygować nieprawd i przeinaczeń (o Gazoporcie lub sądach 24-godzinnych).  

9.Nie było publiczności. Wiem, że po debacie Tusk kontra Kaczyński z 2007 roku problem publiczności w studiu jest drażliwy. Ja jednak nadal jestem zdania, które głosiłem wtedy: polityk musi umieć poradzić sobie nawet z nieprzychylną publicznością. Podczas amerykańskich debat prezydenckich publiczność jest, dopinguje, klaszcze lub gwiżdże. To jest normalne. Prezydent w demokracji też nie zawsze ma przed sobą samych zwolenników. I musi umieć sobie radzić w stresujących sytuacjach. Jak wyobrażam sobie debatę, która ma sens – w przeciwieństwie do dzisiejszej?

Po pierwsze – prowadzący ma coś do powiedzenia. Ma być świetnie przygotowany i w razie potrzeby ma kandydata dociskać, naświetlać jego krętactwa, domagać się konkretów. Idealnie jest, jeśli każdy kandydat staje oko w oko z krytycznym wobec niego dziennikarzem. Niech Komorowskiego przepytuje Ziemkiewicz albo Wildstein, a Kaczyńskiego – Żakowski albo Lis.

Po drugie – kandydaci zadają sobie nawzajem pytania. Mają też możliwość komentowania swoich wypowiedzi i wchodzenia w starcia.

Po trzecie – w studiu jest publiczność. Nie chodzi oczywiście o politycznych kiboli, ale też nie o publiczność teleturniejową, klaszczącą na rozkaz. Każdy kandydat powinien mieć możliwość sprowadzenia swoich zwolenników.

Po czwarte – każdy kandydat, oprócz pytań standardowych, dostaje też pytania przygotowane specjalnie dla niego, nawiązujące do jego doświadczeń i funkcji, które pełnił lub pełni.

Po piąte – w przedstawionych powyżej warunkach ścisłe trzymanie się zegara traci sens. Dopiero taka debata mogłaby cokolwiek wnieść. Przy czym zaznaczam, że bardzo ważną rolę mają tu do odegrania prowadzący. To oni powinni pilnować, żeby dyskusja nie sprowadziła się do roli wymiany erystycznych ciosów. Debata taka jak dziś to gigantyczne nieporozumienie. Łukasz Warzecha

Czaruś, demagog i dwóch polityków, tak można podsumować debatę czterech kandydatów na urząd Prezydenta RP.

Komorowski nieświadomie pokazał jak destrukcyjną rolę odgrywa Platforma Obywatelska w polskiej polityce. Personalne ataki na Kaczyńskiego i Napieralskiego pobrzmiewały Palikoktem i Niesiołowskim. Arogancja, przeświadczenie o własnej nieomylności, nienawiść do przeciwników politycznych. No i insynuacje.  Kto mógłby spodziewać się zarzutu, że PiS chciał prywatyzacji służby zdrowia. Marszałek dzierżył dzielnie dowody w ręku! Jednak w całej debacie najciekawsze były wypowiedzi kandydatów na temat polityki zagranicznej. Przy czym należy tu mówić raczej o rozłożeniu akcentów, bo cała czwórka użyła tego samego klucza: Unia, USA, Rosja. Komorowski zganił USA, zlekceważył Unię i podkreślił wagę stosunków z Rosją. W wypowiedzi Kaczyńskiego przykuło uwagę zróżnicowanie między krajami europejskimi sugerujące grę interesów narodowych wewnątrz Unii. Kaczyński i Pawlak podobnie nadali dużą wagę roli i pozycji Polski w regionie Europy Centralnej. Napieralski sprowadził swoją wypowiedź do wdzięcznego bla, bla. W debacie zaskoczyła ostra rywalizacja Komorowskiego z Napieralskim o głosy "postkomunistycznych" wyborców uwieńczona apelem Napieralskiego przeciw IV RP.  Może Napieralski wierzy, że to on a nie Komorowski wejdzie do drugiej tury? Chwała mu za to. Czego zabrakło w debacie? Wskazania, że choć jeden z kandydatów świadom jest trudnej sytuacji gospodarczej w Polsce, spadku dochodów podatkowych, lawinowego wzrostu zadłużenia i zagrożeń jakie niesie ze sobą ogólnoświatowy kryzys. A także choć słowa o długoterminowym kontrakcie na dostawy gazu z Rosji/Gazpromu. Ale też nikt ich o to nie spytał.

Jerzy Bielewicz

JOACHIM GAUCK NA PREZYDENTA? Odrzucenie kandydatury Joachima Gaucka, człowieka niezwykle popularnego i szanowanego w kraju i za granicą, może okazać się wielką porażką nie tylko Angeli Merkel, ale również klęską nadrzędnej idei zjednoczenia Niemiec - dekomunizacji. Czy były szef Urzędu ds. akt Stasi, pastor z dawnej NRD, Joachim Gauck ma szansę zostać prezydentem? Socjaldemokracja, Zieloni, a także współrządzący liberałowie popierają jego kandydaturę i inicjatywa chadecji z Angelą Merkel na czele, by kandydatem na prezydenta został premier Dolnej Saksonii Christian Wolff, może okazać się fiaskiem. Z moralnego punktu widzenia Gauck jest wręcz idealnym kandydatem na stanowisko głowy państwa, ale rzecz w tym, że rządząca chadecja nie wpadła na taki pomysł, bo tradycyjnie prezydentem pozostawał człowiek z partyjnego klucza, a przecież Gauck jest ponadpartyjny. Po drodze padła kandydatura kobiety, katoliczki, matki sześciorga dzieci, byłej minister ds. społecznych, a obecnie minister pracy Ursuli von der Leyen. Dwie kobiety na czele państwa? To się nie mogło udać. Pani von der Leyen jest politykiem charyzmatycznym i - dodajmy - bardzo atrakcyjną kobietą. Takiego zamieszania wokół osoby prezydenta Republiki Federalnej Niemiec jeszcze nie było w historii tego kraju. I będzie ono trwać do dnia wyborów nowego, to znaczy do 30 czerwca. Tak się składa, że w dwóch sąsiadujących ze sobą krajach odbędą się przedwczesne wybory głowy państwa, w Polsce i w Niemczech. W obu z innych powodów. W Polsce, bo 10 kwietnia tragicznie zginął w katastrofie pod Smoleńskiem Lech Kaczyński; w Niemczech, bo prezydent Horst Köhler nieoczekiwanie ustąpił po fali krytyki wywołanej jego wypowiedzią w Afganistanie. Stwierdził w niej, że Niemcy muszą wspierać swoje interesy narodowe, do których należy swobodny handel i możliwie stabilny świat, jeśli zajdzie potrzeba przy pomocy środków militarnych. Köhlerowi zarzucono chęć prowadzenia "wojny gospodarczej" i "imperialne uderzenie językiem". Uznano, że zgodnie z konstytucją prezydent ma prawo zrezygnować z pełnienia urzędu w przypadku ciężkiego kryzysu państwa lub osobistych przeżyć losowych, ale nie z tak błahego powodu jak krytyka jego zachowania czy niefortunnej wypowiedzi. Berlin próbował zatuszować tę wpadkę Köhlera; tłumaczono, że żołnierze Bundeswehry walczą w Afganistanie na podstawie mandatu ONZ także w interesie bezpieczeństwa Niemiec. Równocześnie gazeta "Frankfurter Allgemeine Zeitung", broniąc Köhlera, wskazuje na wciąż obowiązująca Białą Księgę z roku 2006, w której rząd federalny po raz pierwszy definiuje narodowe interesy Niemiec i środki do ich realizacji. Nie da się ukryć, że prezydent zabrał głos w nie swojej sprawie, przekroczył swoje konstytucyjne uprawnienia, ale powiedział prawdę, a jest ona niezwykle niewygodna dla pacyfistycznej propagandy, narzucającej światu moralną wyższość powojennych Niemiec i ich bezinteresowność w polityce międzynarodowej. Niemcy nie biorą, Niemcy dają, są państwem działającym za pomocą książeczki czekowej. Prezydent Köhler swoją wypowiedzią wyraził troskę o stan gospodarki włąsnego państwa, nękanego przez światowy kryzys finansowy, a że jest z zawodu ekonomistą, wypowiedział się jasno i zwięźle: udział żołnierzy niemieckich w działaniach wojennych w Afganistanie powinien przynieść ich krajowi korzyści gospodarcze. I zapewne przyniesie, jeśli już nie przynosi. Szczerość prezydenta, który na swoim urzędzie nie miał politycznego zaplecza, choć wywodzi się z rządzącej partii CDU, ani nie cieszył się sympatią kanclerz Angeli Merkel, dowodzi, że najwyraźniej nie czuł się dobrze w roli konstytucyjnej girlandy. W Niemczech prezydent wybierany jest przez Zgromadzenie Federalne, a nie przez naród, i jego główne zadania to podpisywanie ustaw, z prawem do ich odrzucenia, zatwierdzanie składu rządu na wniosek kanclerza i nominowanie wysokich urzędników państwowych. Ma prawo łaski, ogłasza przedwczesne wybory w sytuacji kryzysowej państwa. Niewiele, bo choć prezydent reprezentuje państwo za granicą, akredytuje i przyjmuje ambasadorów, zawiera w imieniu federacji umowy z obcymi państwami, politykę zagraniczną prowadzi rząd, gdyż w Niemczech panuje system kanclerski. Horst Köhler najwyraźniej swoją wypowiedzią w drodze powrotnej z Afganistanu i nieoczekiwaną rezygnacją nie zmieścił się w konstytucyjnych ramach i wypadł z roli autorytetu moralnego, którym prezydent bez kompetencji być powinien. Dotychczas kandydaci na prezydenta RFN byli dobierani pod kątem ich nienagannej przeszłości i wywodzili się z konkretnej partii. Jeśli w Zgromadzeniu Narodowym większość miała lewica, z góry było wiadomo, że wygra jej kandydat, nie warto było wystawiać konkurenta; i odwrotnie, jeśli przeważała chadecja, prezydentem zostawał jej człowiek.Teraz wszystko się pomieszało. Odrzucenie kandydatury Joachima Gaucka, człowieka niezwykle popularnego i szanowanego w kraju i za granicą, może okazać się wielką porażką nie tylko Angeli Merkel, ale również klęską nadrzędnej idei zjednoczenia Niemiec - dekomunizacji. Joachim Gauck dokonał wielkiego dzieła - rozprawił się z totalitarną przeszłością Niemieckiej Republiki Demokratycznej, a sposób, w jaki jego urząd dokonał analizy teczek z zasobów ministerstwa bezpieczeństwa państwowego Ericha Mielke, może posłużyć za wzór do naśladowania w krajach byłego obozu postkomunistycznego. I rzeczywiście, z doświadczeń Urzędu Gaucka korzystały i korzystają nadal podobne instytucje w Polsce, Czechach, na Słowacji czy w Rumunii. W Polsce - na co zwrócił uwagę Joachim Gauck podczas wizyty w 1999 r. - proces dekomunizacji utrudniła tzw. gruba kreska premiera Mazowieckiego. W dawnej NRD przeprowadzono weryfikację akt Stasi i w jej wyniku usunięto ze stanowisk tysiące współpracowników z aparatu sprawiedliwości, wyższych uczelni i państwowych urzędów. A jak było w Polsce, wszyscy wiemy. Instytut Pamięci Narodowej właśnie z woli parlamentu przestaje być instytucją niezależną od państwa. I od ludzi, którzy mają zabagnione życiorysy. Nie wyobrażam sobie, by w obecnych warunkach, nawet gdyby dokonano zmiany konstytucji i prezydenta RP wybierałoby Zgromadzenie Narodowe, a nie społeczeństwo, kandydatem na urząd głowy państwa zostałby prezes IPN. A już tym bardziej nie wyobrażam sobie, żeby jego kandydaturę wysunęły partie lewicowe albo nawet Platforma Obywatelska. W Niemczech wolność poglądów i zasady demokracji są wartościami nadrzędnymi i dlatego ktoś taki jak Joachim Gauck może kandydować na najwyższy urząd w państwie. Sam Gauck skomentował swoją kandydaturę następująco: nie może być tak, że urząd prezydenta jest partyjnym łupem. Byłoby dobrze, gdyby prezydent wywodził się z ludu; jego zadaniem jest w pierwszym rzędzie dodawanie ludziom odwagi i działanie na rzecz pojednania. Życzyć należy Joachimowi Gauckowi zwycięstwa w wyborach prezydenckich, bo moim zdaniem, a myślę, że nie tylko moim, jest on autentycznym autorytetem moralnym, człowiekiem wielkich zasług dla zjednoczenia Niemiec i dla dekomunizacji, w procesie której odznaczył się odwagą i determinacją, za co szanuje go cały naród. Krystyna Grzybowska

14 czerwca 2010 Podłączyć demokratów do wykrywacza kłamstw.. - i zobaczyć jak się zachowują i co jeszcze będą starli się ukryć podczas wygadywania tego, co im ślina na język przyniesie. Właśnie zorganizowali sobie, między sobą, debatę okrągłostołową, żeby sobie pobajdurzyć o tym i owym, nawet się specjalnie nie przekomarzali. Natomiast udawali wielkie zatroskanie sprawami Polski, sprawami naszej przyszłości, sprawami Polski na arenie międzynarodowej. Telewizja państwowa będąca aktualnie apolityczna jeśli chodzi  o stosunek do niej  Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, a polityczna  jeśli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość i Sojusz Lewicy Demokratycznej- zorganizowała debatę między swoimi, bo demokracja okrągłostołowa musi być zachowana i uratowana Te dwie ostatnie  nogi Okrągłego Stołu aktualnie mają wpływ na to co dzieje się w telewizji państwowej. Poprzednio miała wpływ Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Podział władzy jest zachowany, tak jak się umówili w Magdalence i podczas obrad Okrągłego Stołu. Co prawda kandydatów na prezydentów jest dziesięciu, ale w najlepszym czasie oglądalności publicznej i demokratycznej- wystąpiło czterech.. Ciekawi mnie jedna sprawa? Wszyscy kandydaci chcieli występować w towarzystwie pozostałych sześciu kandydatów, tak przynajmniej deklarowali.. No właśnie! To kto w takim razie zadecydował, że stało się inaczej? Czy jest jakiś ośrodek władzy pozatelewizyjnej? Oprócz pana Orła, związanego więzami politycznymi z Prawem i Sprawiedliwością – szefem telewizji państwowej? Zaczęło się przelewanie z pustego w próżne jak w studio telewizyjnym pojawił się” niespodziewanie” Bronisław  Komorowski, marszałek Sejmu i pełniący obowiązki prezydenta RP. Cały tydzień media trąbiły, że na debacie go nie będzie.. Wypadł sroce spod ogona- czy co? Albo lepiej- z kapelusza… Tak sobie ułożył on i jego sztab wybroczy, żeby zaskoczyć widzów niespodzianką.. Będzie, nie będzie, będzie nie będzie… Będzie! Dobrze, że jest. Teraz „dołoży” panu Jarosławowi Kaczyńskiemu- ku  radości  demokratycznych sympatyków Platformy Obywatelskiej, a ten nie zostanie dłużny i „dołoży” emocjonalnie  panu Komorowskiemu, ku radości sympatyków Prawa i Sprawiedliwości. Między wzajemnym dokładaniem sobie i nawzajem, opowiadał radośnie i demokratycznie swoje kuriozalne bajki do politycznego snu, kandydat nad kandydaty- pan Grzegorz Napieralski ze Szczecina i jednocześnie z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Wiatr od morza go tu przywiał, żeby opowiedzieć nam, jak to będzie wszystkim dawał „ za darmo” wszystko co się mu uda rozdać: i oświatę i „ służbę zdrowia” i  wszystko dla wsi i jeszcze więcej, będzie pomagał biednym, których między innymi sam stworzył podnosząc podatki, a powódź to już zatrzyma własnymi rękoma, tak mu żal tych wszystkich zapowodzionych. MA jakis plan złożony z dziewiętnastu punktów. A dlaczego nie z 21? Tylko jak rządzili ludzie z jego demokratycznej kliki- to nikt nie miał czasu zająć się wałami z zbiornikami retencyjnymi. Bo kogo między powodziami i demokratycznymi  wyborami w ogóle obchodzi los ludzi? Pozostali demokratyczni kandydaci też nie pozostali dłużni i dawać przebijać się w licytowaniu” darmochy”. Pan Komorowski chce naprawiać system edukacji, wprost nie powiedział, że ma być nadal „ darmowy”, ale proponuje darmowy Internet i odżegnuje się od prywatyzacji służby zdrowia.. Zacytował nawet fragment wystąpienia pana Jarosława Kaczyńskiego, który domagał się….. prywatyzacji służby zdrowia? Pan Bronisław Komorowski powiedział nawet, posługując się tezą Karola Marksa, że” ilość przejdzie w jakość” i jakoś to będzie, a wszystko ma być realizowane według wzoru europejskiego. Teraz pan Jarosław Kaczyński  mówi odwrotnie,  że prywatyzacji nie chce.. I jeszcze oskarża o prywatyzację pana Komorowskiego i jego demokratyczną klikę- Platformę Obywatelską. Tak naprawdę projekt Platformy Obywatelskiej nie zakłada i nie zakładał  prywatyzacji służby zdrowia. Zakładał komercjalizację nawiązując do sklepów komercyjnych z okresu świetności PRL-u. gdzie były sklepy  puste, dla mieszkańców PRL-u, i pełne dla też mieszkańców PRL-u,. ale wybranych, zgodnie z zasadą, że zawsze muszą być równi i równiejsi. W sklepach komercyjnych  towar był, ale ceny były kilkakrotnie wyższe.. W ten sposób socjalistyczna władza pragnęła oszukać rynek i mieszkańców PRL-u. Budynki służby zdrowia będą prywatne, ale Narodowy fundusz Zdrowia pozostanie i nadal będzie rozdzielał według rozdzielnika budżetowe pieniądze.. To jaka to prywatyzacja? Oczywiście budynki służby zdrowia  skomercjalizują swoi i oni podłączą się pod państwową kroplówkę.. I nadal nie będzie konkurencji i walki o klienta na rynku usług medycznych.. Będzie walka o pieniądze budżetowe odebrane wszystkim: i chorym i zdrowym do jednego worka i na jedną kupę.. Kto będzie przy kasie- ten dostanie! Reszta wynocha! Jak się słucha tego bełkotu, to wyraźnie widać, że  tak naprawdę ONI się niczym nie różnią.. Wszyscy chcą zrobić nam dobrze i jeszcze lepiej, za nasze pieniądze, przy okazji pokręcić, oszukać i zamataczyć, żebyśmy nie mogli zorientować się o co im naprawdę chodzi.. A chodzi im jedynie o władzę, żeby jak najdłużej ją nad nami sprawować, w każdej formie.. Pan Komorowski nagle chce wycofać polskie wojsko z Afganistanu, podczas gdy kilka miesięcy temu zwiększył kontyngent polski w tym kraju i zamówił nowy sprzęt dla nowych żołnierzy.. Tak sobie przedwyborczo wycofuje, podobnie było z wprowadzeniem okręgów jednomandatowych, likwidacją Senatu i obniżeniem podatków.. Bajki, bajki, i jeszcze raz bajki.. Podniecił się pan Grzegorz Napieralski, bo  Sojusz Lwicy Demokratycznej jest za wycofaniem wojsk z Afganistanu, bo 80% wyborców demokratycznych tego chce. Tylko nie powiedział milionom widzów, że SLD wprowadziło wojsko do Iraku, i Afganistanu  łamiąc przy tym Konstytucję, którą samo uchwaliło....Pan prezydent  Kwaśniewski był promotorem bezwarunkowego uczestnictwa Polski w tych  zagranicznych awanturach.. Wojna w Iraku kosztowała nas ponad 10 mld złotych, a obecna w Afganistanie kosztuje nas podatników 2 mld złotych rocznie.(???) Jeśli chodzi o In vitro to pan Kaczyński ma Wielki Program Walki z Bezpłodnością, pan Komorowski. już nie mówił, że będzie przeprowadzał In vitro” na pewno nie w stosunku do wszystkich, tylko w stosunku do tych, gdzie jest szansa na to, ze urodzą się dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane’(???). Są to sprawy skomplikowane moralnie, i trzeba dobrze się zastanowić, żeby znaleźć coś pośredniego, tak jak z aborcją..

Moralność chrześcijańska, w której jeszcze żyjemy jest jasna i prosta.. Życie człowieka powstaje w kontakcie z drugim człowiekiem odmiennej płci.. A nie szklankach i probówkach inżynierów społecznych i genetycznych.. Euforię w tym względzie zaprezentował lewicowy demokrata i człowiek nowoczesny., obywatel Grzegorz Napieralski.. Dzieci robić w próbówkach- i tyle! Nie wahać się, tym bardziej, że mamy za mało dzieci.. Najlepiej uruchomić produkcję i hodowlę dzieci.. Najbardziej rozsądnie i wstrzemięźliwie  zachował się  w tej materii pan Waldemar Pawlak. Jednak  chłopi wiedzą co to jest jeszcze konserwatyzm.. Pana Kaczyński chce zadbać o ceny na wsiach, tak jak pan Lepper- to znaczy je podnieść, przeciwko mieszkańcom miast.. I zapewnić dopływ do  wsi gotówki..(???) Zbudować skansen wiejski na dotacjach.. Wtórował mu pan Waldemar Pawlak, mówiąc, że to oni” najlepiej wyciskają brukselkę”. Ale nie powiedział skąd Bruksela ma pieniądze, które potem można wyciskać Nie pamiętam który to kandydat demokratyczny forsował pomysł,  że  na wsiach mają być szkoły wyższe(????). Za tamtej komuny mawiało się, że:” w każdej wsi- WSI”.. Teraz znowu będą szkoły wyższe na wsiach.. Edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja.. Co do edukacji, jako klucza do naszej przyszłości- wszyscy kandydaci byli zgodni.. I najlepsza jest” darmowa”. I wspieranie wszystkiego z budżetu państwa.. Panu Kaczyńskiemu wyrwało się, że powinnyśmy powrócić w gospodarce do ustawy Wilczka?? I słuszna jego racja.. Ale dlaczego do niej nie powracał mając pełnię władzy? „Patriotyzm rozwoju”,” „Nowoczesny patriotyzm”… Co to jest? ONI obrażają jeszcze resztkę zdrowego rozsądku. Demokracja równa się demagogia, krętactwo i kłamstwo. .I Jeszcze cały tydzień tych bajek.. Kto najsprawniej i najlepiej  naopowiada- ten zostanie prezydentem! Demokracja znowu zwycięży. A co z nami? WJR

SMOLEŃSK: SĄ "ODPOWIEDZI" Wiele pytań, które postawili na forach dyskusyjnych dociekliwi blogerzy (wsparci właściwie jedynym dziennikarzem na etacie, Łukaszem Warzechą i zespołem "Gazety Polskiej" wraz z "niezależną.pl") nadal nie doczekało się żadnej sensownej odpowiedzi. Wersja pierwsza, nazwijmy ją "samobójczą", jaką podsunięto z Kremla, o winie polskiej załogi i naciskach śp.Prezydenta, obowiązuje zadekretowana do dziś. Wyjaśnienia jednak stale się pojawiają, zazwyczaj karkołomne i niedorzeczne, ale jednak świadczące, że rozsądek blogerów przenika do ogółu i analitycy sowiecko-nadwiślańskiej razwiedki bacznie obserwują co się niesie po rosie. Teraz "informacja" (czytaj: dezinformacja) idzie na całego, by uwiarygodnić miejsce zdarzenia, czyli katastrofę na lotnisku w Smoleńsku, bo kilku blogerów zaczęło wskazywać coraz logiczniej na możliwość przejęcia polskiego Tupolewa i upozorowaniu runięcia samolotu, ale innego - wydmuszki. Zaczęto na forach przypominać i analizować spontaniczne wypowiedzi polskich świadków, ambasadora Bahra i dziennikarza Wiśniewskiego, którzy zwracali uwagę na "totalną" masakrę złomu, brak kawałków wyposażenia i przedmiotów oraz "przerażającą ciszę bez ofiar". Na pierwszych reportażach dostrzeżono palącą się ziemię, nie szczątki samolotu. Zwrócono uwagę na brak kokpitu po zebraniu pozostałości do kupy (http://www.fototube.pl/pix/img1/org/d41d85fe5f55c9cdd667acf71171569c.jpg); (http://www.mak.ru/russian/info/news/2010/files/tu154m_101_pic3.jpg).
 Szczegół po szczególe poukładano w całość przezierającą przez inscenizację sfastrygowaną wersję o licznych ofiarach w lesie (http://www.bibula.com/?p=22203).
 Szeptanką postów zaczęto coraz częściej pytać o Batera, gdzie się nagle zapadł? - który pierwszy zrelacjonował "na żywo", że samolot rozbił się o innej godzinie (wcześniej) i ponoć uratowały się trzy osoby. Odpowiedzi pojawiały się, pojawiają i będą się pojawiać, bo pomruk myślącej gawiedzi widać jest dla kogoś (spiskowców, mataczy?) groźny. Rosyjskie pielęgniarki przypomniały sobie, że jednak widziały więcej trupów (podrzuconych?) niż gdy gadały do kamery za pierwszym razem. Potem znajdowano rzeczy na pobojowisku i kawałki ciał, żeby zwrócić uwagę polskiemu społeczeństwu na "jedność miejsca i akcji". Karta kredytowa "po miesiącu?" zczyściła konto "Katyniaków"... Bater nagle się objawił i jako korespondent z Rosji gromko zeznaje (teraz kłamie!), że widział bardzo dużo ofiar na miejscu katastrofy. Warto zwrócić uwagę, że nikt w oficjalnych mediach świadków nie przepytuje, nie wiemy np. kiedy odkryto brak pieniędzy na koncie Przwoźnika, nie konfrontuje się wypowiedzi rodzin i znajomych z faktami, które miały miejsce itd, itp. Nie możemy oglądać spontanicznych reakcji na zadawane pytania organizatorom wylotu (rząd za bezpieczeństwo lotu odpowiadał) – a blogerzy, cóż, robić wywiadów z tymi osobami (zwłaszcza publicznymi) możliwości nie mają; mogą najwyżej węszyć, snuć wnioski i spekulować, ale dobre i to... Choćby przeliczenie i zdemaskowanie, że "mapa poglądowa" rzekomo wielkiego, głębokiego i niebezpiecznego jaru przed lotniskiem jest kartograficznie przeskalowana na użytek gawiedzi. (http://www.tvn24.pl/12690,1658989,0,2,dlaczego-nie-wiedzieli-na-jakiej-sa-wysokosci,wiadomosc.html). Czy nieustanne archiwizowanie materiałów o Smoleńsku (http://smolensk-2010.pl/2010-05-14-54-pytania-nadal-aktualne-aktualizacja-13-05-2010.html) oraz wyłapywanie i rozpowszechnianie najwnikliwszych tekstów, do których odnośniki źródłowe coraz częściej jakimś dziwnym trafem (cenzurowane?) świecą pustkami (http://antydziad.salon24.pl/404/); (http://niepolezieorzelwgwna.i8.com/antydziad.html).
 Czyżby rację miał bloger <transfokator>, że prawdę odkryjemy po uchyleniu wiek, gdy zawołał "Trumny otwierać!" ? (http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=7738&Itemid=4).
 Teraz czekajmy na wyjaśnienie (oficjalne, a jakże!), jak został (czyli nie został) samolot przechwycony, bo o jednej dodatkowej osobie w kabinie już słyszeliśmy. I o tym, że przeważnie do Rosji zabierało się na pokład "rezydenta-przewodnika" od nawigacji. Który mógł skłonić pasażerów pod jakimkolwiek pretekstem o założenie masek z gazem usypiającym i przejąć stery. Kto ma zadawać takie czy inne pytania? Choćby takie: dlaczego nie było kamer żegnających w Warszawie prezydenta? A może były? Czemu nie gadają, przemieszczeni nagle do wojskowego samolotu, liczni dziennikarze, którzy byli w pewnym sensie polisą ubezpieczeniową głównej delegacji (zwłaszcza korespondenci zagraniczni, obywatele państw zachodnich)? Liczne wykształciuchy, z którymi mam do czynienia, na pytanie, dlaczego Rosjanie wzięli, jako możliwa strona zamieszana w zamach, śledztwo "na siebie", jeśli są czyści, odpowiadają, że ze wstydu, by ukryć przed światem (przed członkami ewentualnej komisji międzynarodowej) kompromitację z powodu tak złego stanu lotniska. Dlaczego Kacapy z Kremla wolą wziąć na siebie odium podejrzeń o morderstwo niż się rumienić – oto jest kolejne pytanie? Zapewne i w tym aspekcie - wicie, rozumicie - odpowiedź usłyszymy (przyjdzie) wkrótce w formie suflerskiej ze Wschodu. Czy to już faszyzm za oknami, że tysiące Polaków gryzie się w oficjalny język i ze strachu wymownie milczy? Jest to pytanie retoryczne? Czy też wymaga jakiejś odpowiedzi? Zygmunt Korus

Strategia to "coś", co powinno być przemyślane Zapytajmy premiera, jakie były cele naszej misji w Afganistanie i czy zostały zrealizowane Z gen. Romanem Polką, byłym dowódcą jednostki specjalnej GROM, pełniącym też obowiązki szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, rozmawia Marta Ziarnik Jak skomentuje Pan wypowiedź Bronisława Komorowskiego w sprawie strategii "wyjścia z NATO"? - Mam nadzieję, że ta wypowiedź jest jedynie lapsusem słownym pana marszałka, kolejnym, mówiąc szczerze. Mam bowiem nadzieję, że Polska nie będzie występowała z NATO. Natomiast już nie chodzi tylko o wypowiedź Bronisława Komorowskiego, ale także o wypowiedź premiera Donalda Tuska. Otóż strategia to jest coś, co powinno być przemyślane. Jest to jakieś konkretne postępowanie. I nie tak dawno - bo kiedy prezydent USA Barack Obama ogłaszał strategię - ze strony rządowej słyszeliśmy o nowej strategii działania Polski w Afganistanie. Aktualnie jest ona realizowana, a polega na zwiększeniu tam naszej obecności poprzez wysłanie dodatkowych żołnierzy i wzmocnienie ich dodatkowym uzbrojeniem. To zaś, co obecnie słyszymy, całkowicie temu przeczy. Należy więc postawić sobie tutaj pytanie dotyczące tego, po co poszliśmy do Afganistanu i jakie były nasze cele. Kolejne ważne pytanie jest takie: czy ta strategia, o której teraz się mówi, jest na poważnie, czy są to jedynie wypowiedzi na użytek medialny? Moim zdaniem, wiarygodność tych wypowiedzi byłaby większa, gdyby one padały kilka miesięcy temu, a nie w kontekście zbliżających się wyborów i w momencie śmierci kolejnego naszego żołnierza. Przeczą temu, co słyszeliśmy parę miesięcy temu i podejmowanym obecnie działaniom, które polegają na wzmocnieniu naszej obecności w Afganistanie.

W czym tkwi, Pana zdaniem, problem i z czego wynika śmierć kaprala Miłosza Górki? - Po pierwsze, nie wiadomo, co my jako NATO robimy w Afganistanie, bo NATO nie ogłosiło nawet swojej własnej strategii dotyczącej sytuacji w tym kraju. Jedyna strategia, jaka została ogłoszona, to strategia amerykańska. Natomiast błąd tkwi przede wszystkim w podejściu. Uważam także tę strategię amerykańską za skazaną na porażkę, do czego chyba należałoby się przyznać. Po prostu szukanie wyjścia z tej trudnej sytuacji w Afganistanie drogą militarną to jest brnięcie w ślepą uliczkę. I kiedy wiele miesięcy temu o tym mówiłem, rząd twierdził, że trzeba zwiększać siły. Tymczasem także wielu ekspertów podkreśla, że nie tędy droga. Tej walki o serca i umysły nie da się wygrać drogą militarną. Niestety, to myślenie wciąż pokutuje. Myślę, że w tej chwili jest rzeczywiście czas refleksji, ale też musimy powiedzieć głośno, czy ta śmierć 17 polskich żołnierzy poszła na marne w tej sytuacji? To jest bardzo trudne pytanie, jednak w kontekście tej wypowiedzi warto by je panu premierowi zadać. Warto pytać o to, co myśmy do tej pory robili. Czy cele, które sobie założyliśmy, rzeczywiście osiągnęliśmy, czy też nie? Brnęliśmy w ślepą uliczkę? To przyznajmy się do tego i postępujmy w taki sposób, żeby pomóc ludności Afganistanu żyć tak, jak ona chce, a nie żeby poprzez wzmacnianie siły militarnej osiągnąć coś, co nie jest możliwe. Wojsko bowiem jest dobre do wygrywania wojny, ale nie odbuduje gospodarki i nie jest w stanie zbudować demokratycznej administracji państwowej.

Problem więc w samej misji? - Tak. Problem w tym, że wysłaliśmy żołnierzy, a tak naprawdę nie mamy wizji i zdefiniowanych celów działania. Jeżeli jednak one są, to chciałbym usłyszeć, jakie te cele były i czy to, że teraz się wycofujemy, jest następstwem tego, że zostały one zrealizowane, czy też jest to doraźne działanie, nie do końca przemyślane - jakim w mojej opinii było wycofanie się z zupełnie nie kontrowersyjnych misji ONZ, gdzie rzeczywiście Polska bardzo dobrze się w nich zapisywała.

Wróćmy jeszcze do tej nieszczęsnej wypowiedzi marszałka. Pana zdaniem, o czym ona świadczy? - Powiem w ten sposób: wtedy, kiedy mówimy o bardzo poważnej rzeczy, czyli o naszym zaangażowaniu w Afganistanie, gdy jest to powiązane ze śmiercią 17 naszych żołnierzy, to takie wypowiedzi nie mogą być działaniami ad hoc. To nie może być działanie doraźne ani działanie pod publiczkę. To powinno być przemyślane. Ja tego oczekuję - czyli konsekwentnej i przemyślanej polityki, a nie działania pod presją chwili, pod presją wyborów i presją śmierci kolejnego żołnierza. Tego typu działanie do niczego nie prowadzi. Od premiera, ministra, marszałka czy też kandydata na prezydenta oczekujemy jednak przemyślanej strategii działania. Bo w tym momencie możemy nawet szukać porównania do tego kazusu hiszpańskiego, który w istocie oznacza zwycięstwo terrorystów czy zamachowców. Gdy ginęli hiszpańscy żołnierze, zapadła decyzja o wycofaniu kontyngentu, i trzeba uczciwie powiedzieć, że ci zamachowcy odnieśli dzięki temu sukces. Jeszcze raz podkreślam: zapada decyzja o wzmocnieniu naszego kontyngentu, podpisuje to marszałek, następnie wysyłamy dodatkowe siły, minister Klich głośno mówi o tym, że nasz kontyngent będzie wzmocniony, jeśli chodzi o dozbrojenie, i nagle głośno się mówi o tym, że będziemy robić wszystko, aby z tej misji jak najszybciej się wycofać. Dziękuję za rozmowę.

A jeśli to nie gafy? Jeśli Komorowski myli Wikipedię z Konstytucją, to jest to kompromitujące. W przypadku wypowiedzi na temat gazu łupkowego czy NATO sprawy są jednak poważne i wymagają wyjaśnienia Z Antonim Macierewiczem (posłem PiS), szefem Służby Kontrwywiadu Wojskowego w latach 2006-2007 i ministrem spraw wewnętrznych w latach 1991-1992, rozmawia Paweł Tunia. Bronisław Komorowski zapowiedział "przygotowywanie strategii naszego wyjścia z NATO". Uznano to za wpadkę. Kandydat na najwyższy urząd w państwie może pozwolić sobie na tego typu lapsusy? - Pan marszałek Komorowski, gdy rozpoczynał swoją rządową karierę polityczną, związany był z formacją, która bardzo ostro krytykowała stanowisko rządu Jana Olszewskiego dążące do wejścia do NATO na początku lat 90. Tych pomyłek, wpadek, błędów, wypowiedzi wskazujących na brak kompetencji jest bardzo dużo, ale w tym przypadku zastanawiam się, czy pan marszałek nie powiedział jednak tego, co naprawdę myśli. Być może było to niezręczne z punktu widzenia zewnętrznej kampanii, jaką prowadzi PO, która nie chce skonfliktować się otwarcie z NATO. Być może jednak jest taka część PO związana z różnymi środowiskami postkomunistycznymi, która tak naprawdę chciałaby się wycofać z NATO i pan marszałek trafnie oddał jej intencje. Ja bym bardzo poważnie traktował tę wypowiedź w sprawie NATO, dlatego że są takie środowiska postkomunistyczne, które bardzo zdecydowanie są przeciwne NATO i specjalnie tego nie ukrywają, a przecież pan marszałek tego nie sprostował, prostują to różni dziennikarze. Mówią, że to z pewnością gafa, ale ja nie słyszałem wypowiedzi ani sztabu, ani samego pana marszałka, który powiedziałby: przepraszam, pomyliłem się. Możliwe jest także, że rzeczywiście się pomylił. Kampania jest męcząca, skoro więc codziennie się zdarza, to mogło się zdarzyć i tym razem, ale jeśli tak jest, to jest to sprawa tak poważna i zasadnicza, że musi być wyjaśniona. To jest za poważna sprawa, on pełni obowiązki prezydenta, to nie jest człowiek, który może sobie pozwolić na nieodpowiedzialności, więc on albo jego sztab powinni to wyjaśnić.

A może w ten sposób marszałek wysyła swego rodzaju sygnał do środowisk zainteresowanych takim wariantem? - Ostatnio ukazał się duży wywiad z panem Markiem Dukaczewskim, byłym szefem WSI, który jednoznacznie powiedział, że całe WSI popierają Komorowskiego. Te związki więc są jasne, a to nie jest środowisko, które było kiedykolwiek przychylne NATO, raczej odwrotnie.

Te "wpadki" marszałka mają jakieś znaczenie z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski? - Sprawa łupków jest niesłychanie poważna. Jest to nie tylko kwestia bezpieczeństwa, ale jest to kwestia fundamentów dobrobytu. Przecież przed Polską otwiera się naprawdę wielka perspektywa możliwości rozwoju gospodarczego związanego z eksploatacją tego gigantycznego bogactwa energetycznego i my nie możemy sobie pozwolić, aby to zmarnować, tak jak zmarnowano polski przemysł, polskie stocznie i huty. W sprawie łupków też nigdy pan marszałek nie sprostował swojego stanowiska i jest to rzecz niesłychanie niepokojąca. Czy mamy rozumieć, że on podtrzymuje swoje stanowisko i że nie chce eksploatować tego bogactwa, że woli kupować gaz, by polskie pieniądze płynęły do rosyjskiego skarbca i byśmy nie korzystali z polskiego gazu? To są sprawy zasadnicze. Jeśli pan marszałek myli Wikipedię z Konstytucją, to jest to kompromitujące, ale może doradcy w odpowiednim momencie wskażą mu odpowiedni dokument. Jeśli mówi, że Norwegia należy do UE, to też można z tym jakoś sobie poradzić. Jednak w przypadku wypowiedzi na temat gazu łupkowego czy NATO to są to sprawy zasadnicze i nawet jeżeli była to pomyłka, to ona musi być sprostowana przez niego lub jego sztab, a nie przez przyjaznych mu dziennikarzy. Jeśli natomiast nie jest sprostowana, to musimy przyjąć, że wyraża to jego stanowisko jako kandydata na prezydenta i powinniśmy jako społeczeństwo się do tego ustosunkować.

Sugeruje Pan, że jest lobby, któremu wypowiedzi Komorowskiego są jak najbardziej na rękę? - Wiemy, że Gazprom rozwija wielką kampanię udowadniającą, że gaz łupkowy niszczy środowisko naturalne. Tutaj pan Komorowski dokładnie powtórzył tę samą argumentację, która jest fałszywa. Jeśli on jako wpływowa osoba w państwie rzeczywiście chciałby z tego rezygnować, miałoby to dla Polski katastrofalne konsekwencje. Powtórzyłaby się zapaść węglowa z czasów, kiedy przestawialiśmy całą energetykę na gaz, tylko dlatego żeby kupować gaz z Rosji, a zamykać polskie kopalnie i nie rozwijać technologii gazowania węgla. Teraz okazuje się, że mamy największe złoża gazowe w całej Europie i możemy w perspektywie czasu wręcz konkurować w dostawach gazu z Rosją, możemy z tego czerpać gigantyczne korzyści dla polskiego rozwoju gospodarczego i naszej pomyślności, a tutaj dowiadujemy się, że kandydat PO na prezydenta chce to zmarnować tylko dlatego, żeby Rosja zarabiała na naszych potrzebach energetycznych i odkręcała lub zakręcała nam kurek w zależności od swojej woli. Mamy prawo oczekiwać od pana marszałka wyjaśnienia tych kwestii.

Dziękuję za rozmowę.

Światłych i mądrych Polsce nie odmówię

Światłych i mądrych Polsce nie odmówię. W języku polskim będą głoszone najmądrzejsze prawa i najsprawiedliwsze ustawy, zaś Warszawa stanie się stolicą Stanów Zjednoczonych Europy.

Wizja Teresy Neumann z 15 października 1948 r.,

„Od wielu lat Bóg dawał mi wizje przyszłości i dotąd wszystko się sprawdziło. Milczałam jednak, nic nie mówiąc nikomu poza spowiednikiem, dopóki nie otrzymałam wyraźnego nakazu, aby pisać. Na dwa dni przed 15 października 1948 r. ukazał mi się prorok Eliasz wraz ze świętą Teresą od Dzieciątka Jezus i św. Janem od Krzyża. Święci ci są patronami i opiekunami Zakonu Karmelitów. Prorok Eliasz dał mi wyraźne polecenie pisania: „Posłuchaj Izraelu, to do ciebie mówi Pan. Posłuchajcie ostrzeżenia, bracia moi. Pan bowiem zdjął pieczęć milczenia z warg moich i włożył słowa swoje w usta moje. Pierwsze z tych snów jest do ciebie, Izraelu. Pan dał przez Eliasza polecenie, abym w imieniu Jego odezwała się do ciebie. Posłuchaj, Izraelu, nie zatwardzaj serca swego, albowiem mówi tobie Pan. Było milczenie przed tobą na długie lata. O, plemię niewdzięczne, któreś zabijało proroków i ukrzyżowało Syna samego Boga! Skoroście Syna Bożego słuchać nie chcieli, ani Apostołów Jego, który miał do was przemówić? Abyście nie byli już jako wygnańcy i bezdomni pośród narodów świata, dano wam wrócić na skrawek tej ziemi, którą krew Zbawiciela uświęciła i powstało państwo Izrael. Wasze stopy tułacze dotknęły Ziemi Świętej, w której jest błogosławieństwo. Obyście pojęli łaskę i znaleźli wiarę w miłości, pamiętali o Piśmie Świętym i o prorokach, a nie zatwardzali serc waszych ku wiecznej zgubie, oddając ziemi stare tajemnice.

Czy i teraz nie poznajecie jeszcze jak wierna była mowa proroków i jak spełniły się wszystkie proroctwa Jezusa Chrystusa, którego nie poznaliście i ukrzyżowaliście? Przyjdzie czas, już nie daleki, gdy odda ziemia umarłych swoich i będzie sąd nad wszystkimi plemionami i pokoleniami świata. Wtedy biada bezbożnym sługom pychy i nienawiści, których serca są zatwardziałe. Biada tym, którzy pokutować nie będą, nie nawrócą się do Pana Zbawiciela swego”. A teraz słowa wtóre, jakie kazał mi rzec Pan do wszystkich ludzi: „Idzie godzina wielka, groźna, sądu i kary. Póki macie czas posłuchajcie i porzućcie grzechy wasze, które na karę zasługują. Biada ziemi, gdy owocu pokuty zabraknie, a usta modlących się zamilkną. Nie otworzą się tym razem upusty niebieskie, jak za dni Noego, i nie popłyną wody, by zalać ziemię skalaną grzechami. Ale otworzy się ziemia, zapłonie od wulkanów, które już zagasły, i będzie drżało jej łono, aż walić się będą lądy, gdzie szumi zboże i stoją łany. Pioruny będą padały z chmur jak deszcz, aż poruszona zostanie materia nienawiści ludzkiej. Zbliża się nowy potop, nie potop tym razem wody, lecz ognia i błyskawic. Biada wam synowie, którzy czynicie nieprawość. Biada wam narody, które się zaparły Boga i podeptały Krzyż Jego, które wstydzicie się znaku Krzyża, znaku odkupienia waszego, a nie wstydzicie się zbrodni i okrucieństwa.

Biada przede wszystkim tobie Germanio. Nie pomyśleliście nigdy na szlaku waszej zbrodni, że nienawiść wasza i pycha mogły stworzyć dla was niezgłębioną czeluść w miejsce wiecznej zagłady, czeluść, której głębię wielkość waszej winy wypełnię żarem takich płomieni i taką siłą kaźni, jakiej dla innych nie będzie. Nie pomyśleliście nad tym, jaką grozą mogą na wieki zapłonąć, na hańbę waszą i karę, słowa waszej pychy. Nur fur Deutsche. Uznaliście siebie samych za nadludzi, a przez uczynki wasze staliście się gorsi niż wilki i hieny, gdy nie oszczędziliście ani żywych, ani umarłych i pohańbiliście zwłoki tych, którym wydarliście życie. Przydaliście nowe zbrodnie do starych, a krzyk pomordowanych Żydów przyłączył się do starych, wołaniem krwi, ludów zapomnianych.

Biada przede wszystkim wam Prusacy, wodzowie i nieprzyjaciele. Przyszły już dwa uderzenia wichru i upadło Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego oraz moc sroga synów Północy. A przyjdzie trzecie uderzenie, a wtedy biada i Berlinowi. Los Berlina będzie jak los Niniwy, bo gdy padnie w gruzy, nie odbuduje się już więcej. Wicher pustyni zasypał piaskiem Niniwę, choć była większa niż inne miasta starożytności. Puszcza będzie szumiała nad gruzami Berlina- miasta zbrodni i pychy. Będzie to szczęście dla ciebie, Germanio, jeżeli inny obejmie władzę nad tobą, jeżeli obmyta strumieniem krwi i łzami późnej pokuty, usłuchasz innego głosu, poznawszy w czym była twoja wina i zguba twoja. Nie ci, bowiem są wybrani, którzy się za takich uznają. Inni, którymi gardzicie w pysze, wyprzedzają was w słowie i mocy.

Biada i tobie dumny Albionie, kupczący krwią cudzą. Ciąży na tobie krzywda. Wybrałaś sobie zamiast Boga mamonę, a wzgardziłeś Prawem Moim i stolicąakiej. ZbliŜ Piotrową. Posłałeś żołnierzy i kupców w dalekie kraje dla mocy swojej i zysku swojego, a o chwałę Moją nie dbałeś. Z winy twojej nie zostały chrześcijanami całe plemiona, ani też o duszę synów własnych nie dbałeś. Skrusz się, póki czas, i nawróć się do Mnie, Pana twego, i uznaj sługę Mego nad sobą.

Biada wam, wszyscy czciciele złotego cielca, albowiem swoim uczyniliście zysk i okryliście hańbą ziemię, a lud przez krzywdzenie wydaliście na łup kłamstwa i nienawiści, który uwiedliście obietnicami wolności i zemsty. Na was to, bankierzy o zamkniętych dłoniach przez chciwość i sercach skamieniałych, spada ciężar potu i łez wyzyskiwanych, i ciężar krwi, którą przelewają niszczący się w zaślepieniu. Biada wam, gorszyciele i deprawatorzy dusz. Krótkie są dni panowania waszego. Koniec wasz będzie wśród płomieni razem z bestią, której służycie. Gdy zagrozicie Zachodowi, miecz od Wschodu na was spadnie. Ludy żółtego Goga i Magoga postawiłem na straży bezpieczeństwa Europy. Oddaliście się na służbę nienawiści, przez nienawiść będziecie ukarani. żal jest mi ludu, który cierpi, żal mi dzieci, z których uczyniliście synów kłamstwa i nieprawości. Nie zostawię ludu w waszej mocy ani nie wydam najwierniejszych na tej ziemi na skażenie. Oburzy się na gorszycieli ziemia i morze, i powstanie przeciw nim ogień i bałwany. Biada światu za zgorszenia. Znam tych, których oczy są zaślepione, a serca oszukane. Skarcę władających narzędziem, a nad narzędziem zlituję się. Miłosierdzie Moje wzejdzie nad narodem, będącym w ucisku i pohańbieniu, a ziemia wzgardzonych zobaczy światło i błogosławieństwo nad sobą. Władza bezbożnych ustanie. Na Kremlu zabłysną łacińskie krzyże, a na miejscu zburzonej cerkwi Chrystusa Zbawiciela stać będzie kościół katolicki Zbawiciela. Jak w orną ziemię, wpadnie ziarno dobra i odmieni się oblicze narodu, który tyle wycierpiał.

Błogosławieństwo Moje dam Słowianom, a Słowianie, choć wielu z nich dzisiaj błądzi, lepiej je przyjmą i obfitszy przyniosą owoc. Będą prawdziwym ludem Moim, ludem Słowa Przedwiecznego i pojmą naukę Moją, i staną się posłusznymi. Nie ci bowiem są wybrani, którzy sami się wybierają, lecz ci, którzy na wołanie Boga wstaną. Nie będą daremne łzy pokuty i modlitwy, a wierność wytrwania nie będzie bez błogosławieństwa i nagrody. Zdejmie niewolnica kajdany swoje i stanie się jako królowa. Wstawią się za nią łzy, które Matka Moja pod Krzyżem przelała, a naród, który Ją czci, nie będzie między narodami ostatni.

Światłych i mądrych Polsce nie odmówię. W języku polskim będą głoszone najmądrzejsze prawa i najsprawiedliwsze ustawy, zaś Warszawa stanie się stolicą Stanów Zjednoczonych Europy.

Polska, która pierwsza karę poniosła, choć wina jej nie była największa, prędzej niż inni się podniosła. W czym zawiniła, przez to musiała doznać kary. Ale już bliski jest koniec jej pokuty. Wytrwa przy Kościele swoim i doczeka wyzwolenia. Nieprzyjaciołom swoim krzywdy pamiętać nie będzie, dobrem za zło zapłaci. Będzie mieć chwałę między narodami i skrzydła szeroko otwarte, rozszerzy też granice swoje. Weźmie narody wierne Kościołowi w nagrodę wierności swojej. Wzejdzie, mimo klęski, znowu chwała nad Paryżem i Tokio. Hiszpania będzie krajem Serca Mojego, przez miłość ku niemu się podniesie. Italię, chociaż by krwią uroczystą spływała, czeka piękne odrodzenie duchowe. Patrzę na łzy wierności i ich pokutę. Raz jeszcze zlituję się nad światem. Topór kary odroczę i serca grzeszne życiem ożywię. Nie zostawię ziemi złym na władanie, jako sobie umyślili w sercach swoich. Mową piorunów skarcę tych, co nie słuchają mowy miłości, a dla tych, którym było za mało słów ludzkich, zabrzmi głos płomieni. Usłuchajcie więc przestrogi, grzesznicy, póki upominam, a nawrćcie się, poki oczekuję. Idzie bowiem wielki i bliski czas, kiedy ani więcej upominać, ani czekać nie będę. Nie trwóżcie się jednak wy, bojący się Boga i nieulegający podszeptom szatana w rozpaczy. Miejcie ufność we Mnie i w posłannictwie Matki Bożej, która oręduje za wami. Widzę was w ucisku i zlituję się nad wami. Broni was przed sprawiedliwością Moja krew za was przelana. Nie przeminęła ofiara moja, ale trwa i ratuje was, mimo że jej nie cenicie. Nie dość pilnie czuwacie przy ołtarzach Moich. Pamiętam o łzach, które Matka Moja przelała pod krzyżem i mam wzgląd na Jej Serce, przebite mieczem boleści. To Serce Niepokalane i Miłosierne was osłania. Przyłóżcie rękę do pługa, a będę błogosławił trudowi waszemu”. To polecił mi Pan nasz, Jezus Chrystus, abym wam przekazała, bracia moi: „Grają niewidzialne surmy Aniołów, wieją wichry, aby szkodzić ziemi, zbliża się kataklizm, jakiego nie było od dni Noego”. /Stephen Lassare – Odkryte sekrety przyszłości, Wyd. Adam, Warszawa 1992/

Tak, panie premierze! “Kłamców trzeba karać” – oznajmił premier Tusk. Zgadzam się w całej rozciągłości. Tylko czy aby premier, a raczej, w tym kontekście, przewodniczący Platformy Obywatelskiej, przemyślał swoją wypowiedź?

Kłamstwem, które ubodło Platformę, jest przypomnienie, że chciała ona prywatyzować szpitale. Między nami to nic, czego by się miała wstydzić – pod warunkiem oczywiście, że prywatyzację poprzedziłaby demonopolizacja, czyli obiecana przez PO w programie wyborczym likwidacja NFZ. Ale zaatakowana z pozycji “Polski solidarnej” PO lękliwie wycofała się z otwartego głoszenia liberalnych postulatów. O urynkowieniu ubezpieczeń zapomniała w ogóle, prywatyzację przychodni chciała zaś przeprowadzić pod maską “komercjalizacji” według formuły: nie my sprywatyzujemy, tylko samorządy, my “tylko” przekształcimy obligatoryjnie przychodnie i szpitale w spółki prawa handlowego. Zgodnie z ordynacją kandydat nie odpowiada za partię, patrząc więc na sprawę kazuistycznie, można uznać, że Bronisław Komorowski ma szansę metodą Michnika uzyskać sądowy kwit, że on osobiście nie wypowiadał się za prywatyzacją szpitali. Ten kwit będzie miał jednak znaczenie szersze: sąd, na wniosek zainteresowanych, stwierdzi, że jest kłamstwem twierdzenie, jakoby PO była partią liberalną i wolnorynkową. I tu się właśnie zgadzam – to jest kłamstwo. PO nie jest taką partią, nie ma nic wspólnego z liberalizmem, zresztą nie może mieć jako partia tzw. sfery budżetowej. Ktokolwiek nazywa PO partią wolnorynkową, liberalną, a nawet szerzej, prawicową, jako żywo jest kłamcą. Ukarać za to kłamstwo? Jestem za. Przypominam tylko, że to nie PiS pierwszy przedstawiał Platformę w ten kłamliwy sposób. Jestem i tak mniej od premiera radykalny – nie żądam kar sądowych. Kartka wyborcza wystarczy. RAZ

Nasza polska (i nie tylko) parodia demokracji Czyli – na którą marionetkę (agenta obcych interesów) głosować?

Demokracja to z definicji “rządy ludu”. Mimo jednak namolnego wmawiania mi przez media, iż mamy u nas w polskim baraku Unii demokrację, nie widzę jej ani odrobiny w życiu codziennym. Wręcz przeciwnie – w naszym baraku “lud” – a więc zwykli, szarzy ludzie tworzący naród i społeczeństwo – nie mają nic, ale to absolutnie nic do powiedzenia. Mamy jedynie do “wyboru” w zasadzie pomiędzy jednym złem (Komorowski), albo drugim, jeszcze gorszym złem (Kaczyński). Ewentualnie możemy oddać głos na nie mającego szans na zwycięstwo jakiegokolwiek innego kandydata, lub wybory zbojkotować na zasadzie niemego protestu. Nie zaglądamy w tym miejscu nawet za kulisy sceny politycznej, gdzie zapadają decyzje, a politycy tylko urządzają na scenie inscenizację udając, że debatują i że “rządzą”. Nawet zakładając, że urządzana przez polityczne marionetki inscenizacja nie jest fikcją, wybory “prezydenckie” (ale i “parlamentarne”) są u nas obecnie podwójną farsą. Po pierwsze – nie mamy już “prezydenta” a jedynie tytularnego nadzorcę polskiego baraku Unii. Polski “prezydent” nie był nawet w stanie sprzeciwić się byle komisarzowi Unii nakazującemu likwidacje polskich stoczni – i to jeszcze przed podpisaniem Traktatu Lizbońskiego. Obecnie ma on jeszcze mniejsze znaczenie. Nawet zwierzchnikiem sił zbrojnych (a raczej resztki, jaka z nich pozostała) jest on tylko teoretycznie – wojsko podlega pod dowództwo NATO. Resztkę jego “uprawnień” w każdym momencie można mu odebrać zmieniając konstytucję. Tak samo nie mamy niezawisłego polskiego “parlamentu”, gdyż nasz “sejm” podlega pod instancje wyższe – Brukselę i Traktat. Nie może więc uchwalić “nasz parlament” czegoś zgodnego z wolą większości społeczeństwa, a co byłoby sprzeczne z tzw. prawem unijnym (które jest parodią praworządności). Po drugie – tzw. demokratyczne wybory same w sobie są parodią demokracji. Zasadą demokracji jest wszak założenie, że wszyscy są równi. A demokratyczna równość powinna implikować w sobie także równość szans w startowaniu w wyborach (obojętnie – na prezydenta czy na posła). Już sam dostęp do mediów nie dla wszystkich kandydatów jest jednakowy. Ogromna większość Polaków nie ma najmniejszych szans przebić się medialnie. Jedynie “wybrańcy” losu (a raczej protegowani Grupy Trzymającej Władzę) mają takie szczęście. Nie każdy też z tych “wybrańców losu” ma jednakowe poparcie w mediach, które z reguły promują kandydatów “nakazanych” a nie tych rzeczywiście lepszych. Wyraźnie to widać obecnie w nagłaśnianiu kilku tzw. ważniejszych kandydatów a wyciszaniu czy wręcz ignorowaniu innych. Ponadto kandydaci dużych partii, nawet gdy są oni agentami obcych interesów, mają znacznie większe szanse na pomoc ich partii w zrobieniu z nich patriotów i “mężów stanu”. Mniej znany Iksiński, nawet gdy jest mądrzejszy i/lub uczciwszy, nie ma szans w konkurencji z “partyjniakami”.

Zastanówmy się teraz, kto jest w polskim baraku Grupą Trzymającą Władzę. Jak to kto, powiedzą patrioci z PiS – jasne, że to postkomunapostsowiecka, sterowana z Kremla agentura i uwłaszczeni sekretarze. Zapomina się przy tym, że jeszcze przed Magdalenką, za zgodą Gorbaczowa i w cichym porozumieniu z USA ówczesny premier “komuch” Rakowski wprowadził przepisy prywatyzacyjne, a jeszcze wcześniej tzw. spółki polonijne. Karierowicze partyjni zawczasu, porzucając ideologiczną maskę komunistów zmienili się w prozachodnich europejczyków. To oni byli motorem zmiany statusu Polski z baraku imperium wschodniego na barak imperium zachodniego. Najpóźniej w momencie oficjalnego wejścia Polski do NATO i Unii wykoszono (przy pomocy przewerbowanej w międzyczasie postkomuny i ich okrągłostołowych kolesiów) wierną nadal Rosji agenturę postsowiecką. Wprawdzie jest ona jeszcze u nas, ale jest ona bezwzględnie ścigana i tropiona przez agenturę obecnych sojuszników. Jej wpływy są zatem znikome. Zdecydowanie wbrew temu, co głosi niezwykle popularny publicysta, Stanisław Michalkiewicz. Słyszałem już dowcipy na jego temat: jeśli na skrzyżowaniu dróg równorzędnych zderzą się jadące na sygnale karetka pogotowia, radiowóz policyjny i straż pożarna to winę za wypadek (zdaniem Michalkiewicza) ponosi naturalnie rosyjska razwiedka.

Inną znaną osobą publiczną straszącą nas esbecką, rosyjską agenturą jest poseł Macierewicz. Nie zauważył on nawet, ilu zdemaskowanych byłych agentów SB robi w III RP i w Unii kariery. Szef tzw. parlamentu europejskiego – Buzek, prymas Polski – abp. Kowalczyk, czy nowy szef NBP (do niedawna dyrektor departamentu MFW) – Belka. Ten ostatni jest nawet członkiem rockefellerowskiej Komisji Trójstronnej
http://pl.wikipedia.org/wiki/Komisja_Tr%C3%B3jstronna
będącej jednym z narzędzi narzucania światu NWO. To jaki z niego jest postkomuch i agent Putina? Skoro on już od dawna jest duszą i ciałem agentem światowej żydowskiej lichwy. Po co więc wojna o teczki i o IPN – skoro zdemaskowanym agentom krzywda się nie dzieje? No, chyba że nadal są na wikcie u Putina, wtedy są rzeczywiście zwalczani.

Dalej… Czyżby postkomuna – pogrobowcy PZPR – nadal służyli Kremlowi i Putinowi? To co robiły takie ikony postkomuchów jak Kwaśniewski i Cimoszewicz w fundacji żydowskiego, należącego do światowej żydowskiej sitwy, “filantropa” Sorosa?
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467

Dziwne też, że Kaczyńscy, obaj tacy antykomuniści, u Sorosa spotykali się z postkomuchami (i z wrażą PO). Czyżby ten ich antykomunizm był tylko fasadą?

Czy to nie jest żałosna farsa? PiS-owski Don Kichot Macierewicz straszy nas postkomuchami, domaga się dekomunizacji, a jego partyjny szef z komuchami (i PO) u Sorosa dogaduje się, jak “wykluczonych” nie dopuścić do władzy! A sam postkomuch Kwaśniewski jeździ sobie na odczyty i wykłady do USA, a nie do Moskwy. Na marginesie tylko dodam, że “postkomuna” była i za NATO i za Unią i za Traktatem! Dlaczego więc ogłupia się nas i straszy postkomuną i ruską agenturą? Skoro “postkomuna” to strojąca się od lat w szatki prounijnych i prozachodnich postępowych europejczyków zachodnia agentura.

Albo taka PO… Jednym z jej ojców chrzestnych był agent SB, Olechowski. Tyle, że w międzyczasie jest on nieomal “etatowym”, pełniącym obowiązki Polaka, przedstawicielem Grupy Trzymającej Władzę (w naszym baraku) u Bilderberga. Reprezentuje “nas” też w Komisji Trójstronnej. Jest więc on ewidentnym agentem światowej, żydowskiej lichwy, a nie człowiekiem Putina. Drugim ojcem chrzestnym PO był esbek Czempiński. “Haniebna” służba w SB nie przeszkodziła jemu w robieniu kariery po tzw. transformacji. Przewerbował się on natychmiast (a może i wcześniej) i jest sercem i duszą agentem USA. Nawet order CIA otrzymał on z rąk zbrodniarza Busha. Przy tej okazji Czempińskiego przerobiono na bohatera, a USA na wspaniałomyślne państwo “darujące” Polsce 20 miliardów dolców długu. Co oni nam darowali – pytam się? Czy to Polska od nich pożyczała tę forsę, czy rządzący Polską komuniści? Oddawać powinni przecież ci, co pożyczali – a więc komuniści! A nie Polska. Dobre sobie… Darowali… Samych lichwiarskich odsetek i tak dostali z powrotem więcej, niż komuchom pożyczyli. W 1945 sprzedali nas w łapska Stalina. Potem pożyczkami wzmacniali, utrzymywali prze życiu i finansowali komunę (choć niby z komunizmem walczyli). Kto wie, może pałki ZOMO-wców i gaz łzawiący też za amerykańskie dolce komuna miała. Urban w telewizji mówił – rząd się sam wyżywi. Mordę miał wypasioną, pewny siebie, bo “wroga” Ameryka kredytami ich przy władzy podtrzymywała. A tysiące idiotów w więzieniach siedziało wierząc w pomoc z Ameryki. A Ameryka komunę utrzymywała, na koniec się z przewerbowanymi komuchami dogadała, a my nadal ich kochamy. A ile miliardów kosztował nas kupiony przez amerykańską agenturę rządzącą polskim barakiem ichni latający złom. Albo militarna pomoc w brudnych okupacyjnych wojnach, na które amerykańscy agenci rządzący polskim barakiem niedobitki naszej armii wysłali? To się nie liczy? Tak więc już po samych ojcach chrzestnych PO widać, czyja to agentura. A że teraz do Putina oczko puszczają… Taki dostali prikaz od ich mocodawców. Waszyngton zmienił taktykę podboju Rosji. Nie “tarczą” zmuszają ją do uległości, a wciągając w współpracę gospodarczą. Ileż to firm zachodnich można Putinowi zainstalować w Rosji, udając kolegę i partnera gospodarczego. A za firmami przyjdą banki, “kultura” i cała reszta. Wydawało by się, że dla uważnego obserwatora najłatwiejszą do zidentyfikowania jako agentura USA i Izraela powinna być partia PiS. Bo przecież L. Kaczyński z jego zaślepioną miłością i do USA, i do Izraela, i do żydowskich organizacji, a nawet do skrajnie syjonistycznej i antypolskiej loży żydowskiej się nie krył. A jednak ta partia uważana jest za partię jak najbardziej patriotyczną. PiS niezwykle umiejętnie gra na polskim patriotyzmie. Lech Kaczyński i PiS celowali w celebrowaniu patriotycznych rocznic, graniu na uczuciach narodowych, udawaniu dbałości o historię i tradycję polską. Miliony ludzi dały się i nadal dają się na to nabrać. Nic to, że o pomniki i muzea żydowskie dbał Kaczyński bardziej, niż o polskie (wiem, wiem, muzeum AK to jego zasługa. A gdzie muzeum KL Warschau?) Nic to, że dla Polski sojusz strategiczny z bandyckim państwem Izrael byłby wybitnie szkodliwy. Nic to, że jako jedyny polityk europejski sprzeciwił się Kaczyński potępieniu krwawej pacyfikacji przez Izrael Strefy Gazy. Nic to, że wielu Polaków z niesmakiem patrzyło na prezydenta ganiającego przy świetle menory w jarmułce po Belwederze. Czy jeszcze bardziej niesmaczne dekorowanie polskimi odznaczeniami żydowskich aktywistów.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2521

Kaczyński umiejętnie wykorzystywał zakorzenioną w Polakach niechęć do Rosji. Ale robił to po prostu świadomie nieuczciwie. Bo jak można o Katyń oskarżać Rosjan i od nich domagać się przeproszenia nas za tę zbrodnię, skoro winę za nią ponosi żydowsko-gruzińska mafia rządząca wówczas w Rosji. A nie Rosja i nie Rosjanie. To państwa-przyjaciele Kaczyńskiego, Gruzja i Izrael, powinny nas za Katyń przeprosić!

Zaślepiony był Kaczyński natomiast w jego miłości do USA. Brał on aktywny udział w inscenizowanych przez Waszyngton antyrosyjskich prowokacjach i akcjach Rosję osłabiających. A więc Gruzja, ślepe poparcie dla “amerykańskiego” Juszczenki, udział w nagonce odtrąbionej przez Condoleezze Rice przeciwko Łukaszence. To Kaczyński najbardziej zabiegał o zrobienie z Polski militarnego wasala USA. To on najbardziej zabiegał o “tarczę” i związane z tym stacjonowanie obcego wojska na polskiej ziemi. A obce wojsko na własnym terenie to symbol niekoniecznie sojusznika, a częściej okupanta. Lecha Kaczyńskiego już nie ma. Ale trudno jest wyobrazić sobie, aby jego bliźniak zdecydowanie różnił się programem politycznym od brata. Można przyjąć za raczej pewne, że będzie on kontynuatorem jego polityki. Pewne jest też, że jeśli wygra on wybory, to “uszczęśliwi” nas 11 listopada wspaniałą, patriotyczną ucztą. Będziemy hucznie i uroczyście obchodzić święto Niepodległości – przez obu Kaczyńskich (i resztę politycznej agentury nadzorującej polski barak) sprzedanej. Zapewne nadal będziemy (narzuconym nam przez rządzącą nami nieprzerwanie od 1989 roku amerykańską agenturą) sojusznikiem USA i Izraela. Być może, jako strategiczny partner żydowskiego państwa będziemy pomagać jemu w przyszłości w napadaniu na humanitarne konwoje. Będziemy nadal pomagać USA w kolejnych brudnych okupacyjnych wojnach. Ilu z nas zna prawdziwe oblicze USA, a zwłaszcza CIA? Pomijam w tym miejscu zainscenizowane przez administrację Busha z pomocą wojska i CIA największe zamachy terrorystyczne z 11/9 (WTC, Pentagon). Znalazłem inne, wstrząsające fakty o zbrodniczej działalności Centralnej Agencji Wywiadowczej. Pozwolę sobie na kilka cytatów (w oparciu o wikipedię i jeden z moich wcześniejszych tekstów). Na terenie samej USA projekt MKULTRA składał się, zgodnie z raportem ówczesnego szefa CIA, admirała Turnera, ze 149 “podprojektów”, z których co najmniej 14 związanych było z “doświadczeniami” na ludziach, dalszych 6 z doświadczeniami na nieświadomych niczego ludziach oraz 19 powiązanymi ewentualnie z “doświadczeniami” na ludziach. Badano działanie na ludzi narkotyków (głównie LSD i meskaliny), trucizn, chemikaliów, hipnozy, psychoterapii (psychomanipulacji?), wstrząsów elektrycznych, gazu, chorobotwórczych zarazek, sabotaży zbiorów płodów rolnych, sztucznie wywoływanych wstrząsów mózgu, operacji chirurgicznych. Zbrodnicze eksperymenty przeprowadzano na 44 uniwersytetach, w 12 szpitalach i 3 więzieniach, oraz w 15-tu bliżej niesprecyzowanych “obiektach badawczych”. Jest udowodnione, że wiele osób z powodu przeprowadzanych na nich eksperymentach poniosło najcięższe szkody na zdrowiu fizycznym i psychicznym. Zdarzały się też przypadki śmiertelne (afera Olsona). Uprowadzano (porywano) nawet do wykorzystywania ich w “doświadczeniach” przypadkowych ludzi, co potwierdziła później sama CIA. Znane są nawet przypadki wykorzystywania do “doświadczeń” dzieci.
http://de.wikipedia.org/wiki/MKULTRA#Aktivit.C3.A4ten

Przy czym najbardziej makabryczne jest to, że CIA do owych “projektów badawczych” wykorzystywała nawet niemieckich “lekarzy”, przeprowadzających wcześniej nieludzkie eksperymenty “medyczne” na więźniach obozów koncentracyjnych (Kurt Blome czy Walter PaulSchreiber).
http://de.wikipedia.org/wiki/MKULTRA#Beteiligung…

Całość do znalezienia tutaj:
http://fronda.pl/andrzej_szubert/blog/zanim_na_iran_spadna_pierwsze_bomby

Napisałem powyższe po to, aby ten, kto to przeczyta, idąc do urny wyborczej zastanowił się, na kogo oddać głos. Na polską rację stanu czy na obcą agenturę. Andrzej Szubert

Śmierć zbrodniarza Bolesław Bierut, właśc. Bolesław Biernacki, (ps. Janowski, Iwaniuk, Tomasz, Bieńkowski, Rutkowski), agent NKWD, krwawy komunistyczny przywódca PRL zmarł w podejrzanych okolicznościach 12 marca 1956 w Moskwie. Urodził się 18 kwietnia 1892 w Rurach Jezuickich/Brygidowskich (obecnie dzielnica Lublina. Od 1912 związany z ruchem komunistycznym, od 1918 w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski. W 1924 został aresztowany za działalność komunistyczną, następnie uniewinniony i zwolniony z więzienia, został etatowym funkcjonariuszem KPP. Od maja 1925 do maja 1926 przebywał w Moskwie na kursach partyjnych, pod pseudonimem Jan Iwaniuk. W Moskwie odbył szkolenie w zakresie zasad konspiracji, pracy wywiadowczej i sabotażowej, poznał także ścisłe kierownictwo KPP. W listopadzie 1927 ponownie znalazł się w Moskwie, gdzie uczył się w Międzynarodowej Szkole Leninowskiej, kierowanej przez Komintern. W latach 30. był aktywnym działaczem Kominternu na specjalnych misjach w Austrii, Czechosłowacji, a następnie (od 1931), w Bułgarii – skąd musiał uciekać przed aresztowaniem do Moskwy. Po powrocie w 1932 roku do Polski, od października 1932 do stycznia 1933 sprawował funkcję sekretarza komitetu KPP w Łodzi, następnie przeszedł do wydziału wojskowego KPP (będącego faktycznie przybudówką sowieckiego wywiadu wojskowego - GRU). Od stycznia do grudnia 1933 był członkiem sekretariatu KC MOPR. 11 grudnia 1933 został aresztowany i w lutym 1935 skazany za szpiegostwo na rzecz ZSRS na 7 lat więzienia, którą to karę odbywał w Rawiczu. W 1936, w czasie pobytu w więzieniu, weryfikacyjna komisja partyjna KC KPP usunęła go z partii, za "zachowanie niegodne komunisty" – które wykazał podczas śledztwa i rozprawy sądowej, ściśle współpracując z policją i prokuraturą. Po wybuchu II wojny światowej zbiegł na tereny okupowane przez Armię Czerwoną. Zrzekł się obywatelstwa polskiego i przyjął obywatelstwo sowieckie. Od października 1939 pracował w Kowlu, a następnie na budowie zorganizowanej przez Komisariat Komunikacji ZSRR (listopad 1939-czerwiec 1940). Od lata 1941 przebywał w Mińsku, jako kierownik Wydziału Żywnościowego w urzędzie miasta (wtedy niemiecka administracja), pozostając jednocześnie w kontakcie z wywiadem sowieckim. W ZSRS przyjął nazwisko Bierut od pierwszych sylab nazwisk którymi posługiwał się pełniąc swoje funkcje, w Kominternie: Bieńkowski i w GRU: Rutkowski. W lipcu 1943 został przerzucony do Polski, gdzie wszedł w skład KC PPR pod pseudonimem Bolesław Birkowski. Od stycznia 1944 przewodniczący KRN. Po objęciu przywództwa KRN, zarysował się wyraźny konflikt Bieruta z ówczesnym szefem PPR Władysławem Gomułką. W jego wyniku Bierut wysłał 10 czerwca 1944 donos do b. szefa Kominternu, Georgija Dymitrowa, w którym oskarżył kierownictwo PPR (zwłaszcza Gomułkę, oraz wspierających go Władysława Kowalskiego i Ignacego Logę), o "grupowe metody pracy (tzw. frakcyjność), bezpryncypialność, dokonywanie nieustannych zygzaków od sekciarstwa do skrajnego oportunizmu i z powrotem", żądając jednocześnie "przysłania pełnomocnika celem zrobienia porządku w KC PPR" – w efekcie  Stalin (dla którego zarzut o "frakcyjność" był gorszy od oskarżeń o "faszyzm"), znacznie pogłębił kontrolę nad skłóconym kierownictwem PPR. Od sierpnia 1944 był członkiem Biura Politycznego Komitetu Centralnego PPR]. W trakcie październikowych w 1944 roku rozmów w Moskwie jednoznacznie zadeklarował rezygnację z polskich terenów wschodnich,  zapewniając Stalina  iż: Jesteśmy tu, by w imieniu Polski żądać, by Lwów należał do Rosji”.   Winston Churchill odnotował  z najwyższym obrzydzeniem w swych wojennych pamiętnikach  przebieg rozmów 13 października z przedstawicielami PKWN: “(…) Ich przywódca, Mr. Bierut użył takich sformułowań: Przybyliśmy tu, by zażądać w imieniu Polski, żeby Lwów należał do Rosji. Taka jest wola narodu polskiego”. Czyż można było niżej upaść w antypolskim służalstwie? Bierut ściśle wcielał w życie instrukcje Stalina o zaostrzeniu  represji wobec sił niepodległościowych, realizowanych przez tworzący się aparat bezpieczeństwa PKWN, wywiad ZSRS i siły NKWD. Po I Zjeździe PPR w grudniu 1945 wszedł w skład Biura Politycznego PPR jako członek tajny (oficjalnie przedstawiano go jako bezpartyjnego szefa KRN), gdzie reprezentował tendencję skrajnie promoskiewską. W lecie 1948 roku w kierownictwie PPR doszło do konfliktu Bieruta z Gomułką, który niechętnie odnosił się do planów kolektywizacji i sankcji przeciwko Komunistycznej Partii Jugosławii. Podczas wizyty na Kremlu 15 sierpnia 1948 Stalin udzielił Bierutowi zgody na usunięcie Gomułki z życia politycznego. Na plenum KC PPR 31 sierpnia 1948 roku Bierut doprowadził do ustąpienia Gomułki, ostro atakując go w głównym przemówieniu i oskarżając o tzw. odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Potem został przywódcą PPR, od grudnia 1948 roku - PZPR. Na stanowisku tym kierował czystką w aparacie partyjnym PZPR (zwłaszcza osób powiązanych lub sympatyzujących z Gomułką), doprowadzając do zdominowania partii przez skrzydło ściśle stalinowskie Zwiększył również liczbę sowieckich doradców wojskowych w "ludowym" Wojsku Polskim i milicji, jednocześnie powołując 6 listopada 1949 marszałka ZSRS Konstantego Rokossowskiego na stanowisko ministra Obrony Narodowej i marszałka Polski.  22 lipca 1952 uchwalono Konstytucję Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, opracowaną przez specjalną komisję pod przewodnictwem Bieruta (na bieżąco wprowadzającą poprawki Stalina do tekstu ustawy, zgodnie z wzorcową konstytucją stalinowską z grudnia 1936), legalizującą komunistyczne prawodawstwo i sposób sprawowania władzy. W czasie prac nad konstytucją, Bierut wraz z Bermanem zaproponowali również zmianę hymnu narodowego i godła Polski (na socjalistyczne w formie i "ludowe" w treści), na co jednak Stalin nie wyraził zgody. Sprawując władzę, Bierut był największym w całej historii Polski zbrodniarzem, jako przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa KC PZPR był bezpośrednio odpowiedzialny za krwawe zbrodnie systemu komunistycznego w Polsce oraz  terror i prześladowania polskich działaczy niepodległościowych, osobiście nadzorując śledztwa przeciwko żołnierzom Armii Krajowej i Wojska Polskiego, a także proponując i zatwierdzając wyroki śmierci na wielu tysiącach polskich patriotów.  Były dowódca KBW gen. Włodzimierz Muś podkreślał akceptację Bieruta dla stosowania brutalnych metod śledczych, pisząc: "jego ingerencje w prowadzone śledztwa, szczegółowe studiowanie akt spraw, adnotacje czynione na marginesie protokółów przesłuchań świadczą, że natura ciągnęła wilka do lasu. [...] proponował na marginesie czynionych uwag warianty przesłuchań [...] W wariancie piątym, na przykład, przewidywano tortury. Te metody prowadzenia śledztwa były więc Bierutowi znane. Przyzwalał na nie". Był także bezpośrednio odpowiedzialny za bezprawne pozbawienie wolności i  przetrzymywanie w odosobnieniu prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego, wydając polecenie jego uwięzienia, na co wcześniej uzyskał zgodę Moskwy. Zmarł 12 marca 1956 o godz. 21.30 w Moskwie, gdzie był gościem XX Zjazdu KPZR (14-25 lutego 1956), na którym Nikita Chruszczow wygłosił tajny referat demaskujący zbrodnie stalinizmu: "O kulcie jednostki i jego następstwach". Miało to ponoć wstrząsnąć Bierutem, który przejął się możliwymi konsekwencjami referatu, co dodatkowo pogłębiło i tak niekorzystny stan jego zdrowia, jednak wątpliwości budzi fakt, iż śmierć nastąpiła w dwa tygodnie po wygłoszeniu przez Chruszczowa przemówienia. W Moskwie Bierut przeżywał zjazd bardzo osobiście. Wanda Górska, jego wieloletnia towarzyszka życia, twierdziła, że "Towarzysz Bierut referatu Chruszczowa nie aprobował, po prostu się z nim nie zgadzał". I trudno jej nie wierzyć. Jak polski Stalinek mógł przyjąć potępienie zbrodni, których sam się dopuszczał, sfingowanych procesów, wymuszonych zeznań, rehabilitacji rzekomych wrogów ludu, których w Polsce sam eliminował. 27 lutego polska delegacja na XX zjazd wracała do kraju. Wracała bez swego przywódcy, za to z tajnym referatem Chruszczowa, który towarzysz Jerzy Morawski natychmiast po powrocie do kraju kazał przetłumaczyć i wydrukować w 20 tysiącach egzemplarzy.  W Polsce ujawniony dokument spowodował trzęsienie partyjnej ziemi. Pod adresem kierownictwa płynęły "odważne" słowa krytyki i potępienia za opóźnienia i zaniechania.  Wszystko to nosiło znamiona buntu czy wręcz zamachu stanu. Jak ujawnia Jan Nowak-Jeziorański, każdego dnia startował z Warszawy specjalny samolot, którym dostarczano Bierutowi stenogramy narad, dyskusji i decyzji. Każdego dnia towarzysz Bierut z Moskwy odbywał długie narady telefoniczne z towarzyszem Bermanem w Warszawie. Nikt nie wie, o czym rozmawiali, ale można się domyślać, że Bierut pytał, czy ma do czego wracać. Przez prawie miesiąc nie ukazał się w polskiej prasie żaden komunikat o stanie zdrowia Bieruta. Dla opinii publicznej po prostu przestał istnieć. Pierwsza informacja o chorobie pojawia się dopiero 11 marca 1956 r., czyli kilka godzin przed śmiercią. Dziwną śmiercią. W relacji Wandy Górskiej "wpadł Grzybowski [płk Faustyn Grzybowski, Rosjanin, szef ochrony osobistej Bieruta] i mówi - chodźcie prędzej. Tam zastałam już profesorów Markowa i Fejgina. Jeden trzyma rękę, drugi robi jakiś zastrzyk, miny mają skupione. Wreszcie odwracają się, opadają im dosłownie ręce. Chory nie żyje. Była godzina 11 czasu moskiewskiego". W relacji syna zarówno choroba, jak i śmierć Bieruta odnotowane zostały nieco inaczej: "Na życzenie ojca w dniu 11 marca w godzinach popołudniowych odszukano mnie w hotelu i zawieziono do jego willi. Czuł się stosunkowo dobrze, ale był bardzo osłabiony... Na wstępie powiedział mi: wiesz, wczoraj o mało nie umarłem, byłem o włos od śmierci... Rozmowę naszą przerwało przybycie prof. Markowa i przeprowadzone przez niego badanie pacjenta. Byłem jego świadkiem i zapamiętałem narzekanie ojca na złe samopoczucie, jakie powoduje jeden z podawanych mu leków. Profesor zapewnił, że każe go wycofać. Jak później sprawdziłem, dyspozycji wycofania leku nie wydał... Ja zostałem o niej [śmierci ojca] powiadomiony o świcie i natychmiast przywieziony do willi". Zastanawiający jest fakt, iż do Moskwy do chorego Bieruta nie został wezwany jego osobisty lekarz dr Plockier, a także to, że dziwnym zbiegiem okoliczności ostatnimi osobami, z jakimi rozmawiał Bierut, byli Franciszek Mazur i Marian Naszkowski, którzy 11 marca pojawili się przy chorym, ale powracającym powoli do zdrowia i wybierającym się właśnie na spacer Bierucie. Według wersji opublikowanej przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego w jego "Wojnie w eterze", Bierut właśnie na spacerze, na który udał się w towarzystwie dwóch ochroniarzy, miał w pewnej chwili poprosić o zostawienie go na pół godziny bez żadnej ochrony. Gdy go znaleziono, siedzącego na parkowej ławce, już nie żył. Okoliczności śmierci Bieruta pozostają niejasne. Lekarze sowieccy z kliniki kremlowskiej, do której trafił Bierut, stwierdzili, iż dolegało mu "coś na pograniczu grypy i zapalenia płuc". Na podstawie tej nieprecyzyjnej diagnozy podjęto leczenie – zdaniem syna Bieruta przeprowadzone "nieudolnie i mało odpowiedzialnie". Bezpośrednią przyczyną zgonu, jak podano oficjalnie, był zator tętnicy płucnej. Inną przyczynę śmierci podało nazajutrz, 13 marca 1956, Polskie Radio, informując, iż zmarł na zawał serca. Snuto różne przypuszczenia co do okoliczności jego śmierci, nie wykluczając otrucia oraz samobójstwa – popełnionego rzekomo na wieść o zebraniu w Warszawie 3 marca 1956, z inicjatywy Biura Politycznego PZPR, narady centralnego aktywu partyjnego, na której potępiono politykę stalinizacji. Istnieje również hipoteza, choć niewystarczająco wiarygodna, iż Bolesław Bierut został zastrzelony przez członka Biura Politycznego KC PZPR i jednocześnie agenta sowieckiego, Franciszka Mazura, na polecenie polskich lub sowieckich mocodawców. Rozgłos w Polsce zyskała plotka, jakoby Bolesław Bierut został celowo zlikwidowany przez Rosjan, ponieważ mógł być istotną przeszkodą w procesie destalinizacji, ogłoszonym przez Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. Żadnej z tych hipotez nie udało się do tej pory potwierdzić, jednak powątpiewanie w oficjalną przyczynę śmierci było powszechne – wyrażano je nawet na spotkaniach PZPR. Po Polsce krążyły w owym czasie powiedzonka na temat podróży Bieruta do Moskwy: "pojechał w futerku, a wrócił w pudełku" czy "pojechał dumnie, a wrócił w trumnie" lub też "zjazd ciastko z Kremlem". Rzeczywistą przyczyną śmierci był najprawdopodobniej utrzymujący się od dłuższego czasu niekorzystny stan zdrowia Bieruta – co najmniej od 1955 cierpiał na postępującą miażdżycę, grypę, zapalenie płuc i chorobę nerek. Na nic zdawały się wysiłki lekarzy. "Chudy, postarzały, nawet zmalał - zanotował Włodzimierz Sokorski - jakby zapadł się w sobie. Skarżył się na chorobę, która go nie chciała opuścić. Zapalenie oskrzeli, antybiotyki, nie wytrzymuje serce, wątroba”. Po śmierci ciało Bieruta przewieziono 14 marca 1956 do Warszawy, gdzie wystawiono je na widok publiczny w gmachu KC PZPR. Na pogrzebie, który odbył się wkrótce potem, pochowano go na Powązkach (gdzie spoczywa sobie do dzisiaj, co jest skandalem), mowę żałobną wygłosił nowy I sekretarz KC PZPR Edward Ochab. Pogrzeb Bieruta w Warszawie może najcelniej skomentowała Maria Dąbrowska, zapisując w swych dziennikach pod datą 16 marca 1956 r.: "Możliwe, że śmierć wyzwala w naszym narodzie wspaniałomyślne uczucia, (...) a możliwe, że to tylko pęd sensacji, a nawet chęć zobaczenia go wreszcie umarłym i to w tajemniczych okolicznościach". Józef Światło, zbiegły na Zachód oficer MBP, określił go jako "agenta sowieckiego, pokornego, lojalnego i oddanego". Z kolei zdaniem historyka Normana Davies: "Na tle nowo powstałej galaktyki Stalin był dalej "słoneczkiem, które świeciło najjaśniejszym blaskiem". Ale w każdym z państw satelickich wprowadzono na orbitę wiele mniejszych słoneczek, lokalnych małych Stalinów. Bierut, Gottwald, Rákosi, Ulbricht, Gheorghiu-Dej, Żiwkow, Tito, Hodża – wszystko to były szkolone w Moskwie klony Stalina. Pochlebstwem byłoby nazwać ich marionetkami". Należy zgodzić się z ocena prof. Pawła Wieczorkiewicza, który napisał, iż "Bieruta oczywiście niczym usprawiedliwić się nie da. Tak jak potoczna świadomość nie zachowała w pamięci nazwisk targowiczan – realizatorów kolonialnej polityki Katarzyny Wielkiej po II rozbiorze Rzeczypospolitej – tak i on pozostanie w niej, najwyżej nawiasowo, jako przykład narodowego zaprzaństwa. Nie da się go uwolnić od odpowiedzialności za ludobójcze zbrodnie reżimu, któremu przewodził".

Wybrana literatura:

Chyliński Jan, Jaki był Bolesław Bierut. Wspomnienia syna

Garlicki Andrzej, Bolesław Bierut

Lipiński Piotr, Bolesław Niejasny

Torańska Teresa, Oni

Z. Bażyński, Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii

Norman Davies,  Europa: rozprawa historyka z historią

M. Dąbrowska, Dzienniki powojenne

J. Nowak – Jeziorański, Wojna w eterze

Godziemba

Rasa Panów czyli Menelherrenvolk Niewolnictwo w Rzymie wyglądało mniej-więcej tak: w swojej willi na Tusculanum siedział sobie Katon Starszy, sączył wino i pisał po łacinie „Historię Powszechną” - a pod Rzymem dziesięciu niewolników sadziło, zbierało i wytłaczało oliwki. Ze sprzedaży oliwy żyło tych dziesięciu niewolników wraz z rodzinami – oraz Katon z rodziną (na poziomie znacznie wyższym, niż ci niewolnicy). Nowoczesne niewolnictwo polega dokładnie na tym samym. No, z pewnymi odmianami. Przed dworcem kolejowym siedzi sobie Pijus, pije piwo, klnie kuchenną łaciną, i kawałkiem kredy pisze na murze dla potomności, co myśli o całym świecie. Natomiast dziesięciu niewolników siedzi po swoich warsztatach robiąc różne rzeczy – z czego żyją sobie i oni i Pijus. Bo zauważmy, że „niewolnik” - to człowiek, który pod przymusem musi utrzymywać swojego właściciela. Jeśli inżynier, robotnik, nauczyciel.... płavi pod przymusem podatki, które idą na zasiłek dla Pijusa Młodszego, to oni są jego niewolnikami. Sprawa jest oczywista.

Między niewolnictwem ówczesnym, a obecnym jest kilka różnic. Katon Starszy pił wino – a Pijus Młodszy: piwo. To różnica najważniejsza. Katon mógł swojego niewolnika pochwalić dobrym słowem albo czym nagrodzić – Pijus swoich niewolników wyzyskuje bezlitośnie, a gdy któryś zarobi więcej, Pijus wali go w łeb podatkiem progresywnym. Wreszcie: niewolnik w Rzymie miał jednego właściciela – menelstwo w Polsce jest kolektywnym właścicielem niewolników. Najbardziej zdumiewające jest to, że na jednego właściciela niewolników przypada – tak, jak i wtedy – dziesięciu niewolników! Ci wszak – tak, jak i wtedy, nie buntują się, tylko pokornie płacą na tę pasożytniczą klasę! To wyjaśnia, dlaczego wtedy niewolnicy się nie buntowali: po prostu uważali, że „tak widać trzeba”. Taki jest ustrój – i tyle. Podobnie dziś pracowity człowiek zarabiający 2000 zł bez protestu płaci i te 200 na utrzymanie swojego Menelherra – bo widać: tak trzeba! Niewolnik w Rzymie myślał czasem: „Czy ten Katon nie mógłby sam pozbierać trochę oliwek?” I tak samo czasami dzisiejsi niewolnicy myślą tęsknie, że może by przestać płacić bezrobotnym te zasiłki: niech te pasożyty wezmą się za jakąś uczciwą pracę. Tak sobie czasem myślą, myślą – po czym wzruszają ramionami i płacą te dwie stówy na rozwydrzonego pasożyta.

Zupełnie tak samo, jak niewolnicy w Rzymie. O jakości cywilizacji świadczy stan jej elity. Elita Rzymu, wyzyskująca niewolników, to jednak Katon, Pliniusz, Cycero... Nas wyzyskują menele spod budki z piwem. Oni nie są winni, że tacy są. To my jesteśmy winni, że tak długo tolerujemy bezczelny wyzysk ze strony nicponiów! Chyba najwyższa pora, bym zabawił się w Spartakusa – i poprowadził powstanie przeciwko menelherrom! Niech oni też popracują! Choćby przy truskawkach! To musi się udać! JKM

WSI na odsiecz Klichowi Wojskowe Służby Informacyjne nadają ton narracji w sprawie katastrofy prezydenckiego Tupolewa.

Major Michał Fiszer - chętnie i szeroko spekulujący w mediach na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego tupolewa na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj - to funkcjonariusz Wojskowych Służb Informacyjnych. - Od 1997 roku pracowałem w WSI, ale w Oddziale Łącznikowym Biura Ataszatów Wojskowych. Pracowałem tam trzy lata, z czego rok byłem obserwatorem wojskowym w Iraku i Kuwejcie - przyznał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Fiszer. "Major Michał Fiszer występujący w mediach jako były pilot to oficer Wojskowych Służb Informacyjnych. W swej karierze wielokrotnie zajmował się inwigilowaniem i inspirowaniem mediów, teraz wspiera szefa MON, Bogdana Klicha". W ten sposób luki w życiorysie jednego z ekspertów lotniczych postanowił uzupełnić konkurencyjny portal branżowy Altair.com.pl, którym kieruje Tomasz Hypki. Publikacją oburzony jest jej bohater. Nie jest tajemnicą, że mediom podsuwane są - nie zawsze bezinteresownie - tropy w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia pod Katyniem. "W dyskusjach w mediach uczestniczą zawodowi lobbyści i specjaliści od manipulowania mediami. Wielu z nich próbuje odwrócić uwagę od sytuacji w MON i Siłach Powietrznych, która doprowadziła do zapaści w szkoleniu, a w konsekwencji do kolejnych, coraz tragiczniejszych katastrof lotniczych" - twierdzi portal Altair. Z nieocenzurowanej wersji wojskowego życiorysu mjr. Michała Fiszera (obecnie jest on zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika "Lotnictwo") wynika m.in., że po zakończeniu lotów na samolotach Su-22 związał się z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Formalnie nastąpiło to w 1997 roku, ale Fiszer już wcześniej miał inwigilować media. Od 2000 r., po przejściu do rezerwy, Fiszer występował jako "niezależny ekspert", promując w mediach m.in. udział Polski w wojnie w Iraku, samoloty F-16 i umieszczenie w Polsce elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej, a obecnie samoloty szkolno-treningowe T-50. W ostatnim czasie major wielokrotnie sugerował publicznie błąd załogi tupolewa mający polegać m.in. na katastrofalnym w skutkach wprowadzeniu niewłaściwych danych do systemu ostrzegawczego TAWS (w metrach zamiast w stopach). Tezę tę miażdżąco skrytykowali piloci na innym portalu branżowym. Fiszer zaangażowany był też w obronę szefa MON. Wytyka mu się, że przekonywał na przykład, iż Bogdan Klich nie jest odpowiedzialny za stan polskiego lotnictwa wojskowego oraz śmierć ponad 100 osób w katastrofach lotniczych, do których doszło w trakcie jego kadencji. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mjr Michał Fiszer podkreślił, że zarzuty pod jego adresem to "stek bzdur". Grozi, że za szkalujące jego dobre imię publikacje autorzy będą odpowiadać przed sądem. - Twierdzenie, że kogoś inwigilowałem, to kompletna bzdura. Nigdy nie byłem oficerem operacyjnym WSI. Owszem, od 1997 roku pracowałem w WSI, ale w Oddziale Łącznikowym Biura Ataszatów Wojskowych. Pracowałem tam trzy lata, z czego rok byłem obserwatorem wojskowym w Iraku i Kuwejcie. Niczego, co dotyczy mojej przeszłości, nie ukrywam - podkreślił Fiszer. Jak dodał, śladów zarzucanej mu inwigilacji nie ma też w tzw. raporcie Macierewicza. - Po co miałbym w III RP inwigilować dziennikarzy? Nie wiem. Kimże jest też Tomasz Hypki, by ktokolwiek się nim interesował? - dodał. Jak ocenił Fiszer, publikowany przez Altair jego "nieocenzurowany życiorys" wygląda, jakby został skopiowany z Wikipedii, ale z pominięciem niektórych informacji - jak choćby o ukończeniu studiów doktoranckich w Akademii Obrony Narodowej. Podkreślił też, że nie rozumie zarzutów dotyczących rzekomej obrony ministra Bogdana Klicha. - Piszę o tym, że lotnictwo jest niedoinwestowane, że jest to wina polityków. Czy to wygląda na obronę ministra Klicha? - dodał. Jego zdaniem, także tezy o odwracaniu uwagi od rzeczywistych przyczyn katastrofy prezydenckiego Tu-154M (w chwili kiedy takowych jeszcze nie znamy), są nie na miejscu. Do sprawy nie odniósł się resort obrony. Jak podkreślił Janusz Sejmej, rzecznik ministra obrony, "trudno tu cokolwiek komentować". Skąd zatem atak personalny na Fiszera? Według niego, powodem zapewne są pieniądze. AL Altair, którego prezesem jest Tomasz Hypki, stanowi konkurencję dla Magnum-X, a wydawane przez nie czasopisma - odpowiednio "Skrzydlata Polska" i "Lotnictwo" - nie od dzisiaj mocno rywalizują ze sobą o reklamodawców. Spór już znalazł swoje odzwierciedlenie w opiniach internautów. "W Polsce są dwa zasadnicze koncerny medialne związane z tematyką militarną: AL Altair oraz Magnum-X, z czego bardziej wpływowy jest ten drugi, co więcej, ma dobre układy w ministerstwie i wojsku. Gra pomiędzy nimi toczy się o wpływy z reklam - słabszy partner (Altair) stara się zdobyć ogłoszenia firm europejskich, w tym celu nachalnie krytykuje USA i firmy stamtąd pochodzące" - czytamy na jednym z branżowych forów. Marcin Austyn

Rozważania o zamachu Kluczem do rozwiązania smoleńskiej zagadki jest zachowanie najwyższych osób w polskim państwie tuż po uzyskaniu przez nie wiadomości o katastrofie. Z kim się owi politycy kontaktowali, z kim uzgadniali decyzje, z kim się konsultowali, z kim nie – w pierwszych godzinach - „lecąc i lecąc, zmierzając i zmierzając, spiesząc i spiesząc” do Warszawy? Kto im podsunął rozwiązanie, by sprawę natychmiast oddać Rosji i by z miejsca kategorycznie wykluczyć podejrzenie, co do zamachu na polską delegację z Prezydentem na czele? Czy sami na to wpadli, czy podsunęła im to „osłona”, czy też wprost przekazali im taką propozycję „bracia Moskale”, zaznaczając, że tak będzie najbezpieczniej i najlepiej dla wszystkich? Nie podejrzewam bowiem, by taki wariant podsunęli Tuskowi i jego żałosnym kolegom udającym wielkich polityków, sojusznicy z NATO. Jestem pewien, że gdyby z tymi sojusznikami w trybie nadzwyczajnym konsultowały się polskie władze, to oni taki wariant stanowczo by odradzali, sugerując natychmiastowe powołanie międzynarodowej komisji oraz postawienie polskich sił zbrojnych w stan podwyższonej gotowości w związku z bezprecedensowym, tragicznym wydarzeniem i z zagrożeniem dla stabilności naszego kraju. Gdy powstanie kiedyś polska komisja śledcza, która zajmie się rzetelnym badaniem okoliczności związanych z katastrofą, to bezwzględnie będzie musiała przesłuchać Tuska, by dowiedzieć się, jak wyglądały kulisy podejmowania decyzji o zdaniu się 10 kwietnia 2010 r. na Moskwę. Być może na ten genialny pomysł wpadł po prostu promoskiewski od czasu współpracy z F. Siwickim Komorowski, choć wydaje mi się, że musiał to być ktoś od wielu lat związany ze służbami. Sytuacja była nadzwyczajna, więc na pewno z kimś nadzwyczajnym dokonywano błyskawicznej analizy wydarzeń. Ten ktoś mógł po prostu stwierdzić: „z dobrze poinformowanych źródeł w Rosji wiem, że to był wypadek i taką wersję dajecie do mediów; reszta później, zresztą ludzie i tak będą w ciężkim szoku, więc nie zajmą się drążeniem sprawy – jeślibyście jednak chcieli forsować inną wersję, nie ręczę z Rosję”. Jeśli zamachu dokonały rosyjskie służby, to zlecanie tymże służbom (które rządzą przecież całą Rosją) śledztwa zakrawa na jawną kpinę, ale zarazem na akt zdrady wobec polskiego narodu i zarazem akt niewyobrażalnego wprost serwilizmu wobec agresora. Rosjanom, naturalnie, nie ma co się dziwić – w ich interesie było i jest kierowanie tym śledztwem. I to właśnie ich postawa (i przed katastrofą, i po niej) dodatkowo wzmacnia tezę o zamachu. Gdyby bowiem 10 kwietnia zaszedł wypadek i Rosjanie nie mieliby kompletnie nic z nim wspólnego, to nie robiliby też absolutnie żadnych przeszkód takiemu postawieniu sprawy: „przyjedźcie, Polacy, zbadajcie, powołajcie taką komisję, jaką chcecie, weźcie ekspertów z USA, Niemiec, Wielkiej Brytanii, my zaś - w tej nadzwyczajnej sytuacji - jesteśmy do dyspozycji, pomożemy, niczego nie będziemy ruszać, też jesteśmy wstrząśnięci tą sprawą”. Nie byłoby wkręcania żarówek, zamykania pilotów Jaka-40, przeganiania fotoreporterów, tajemniczego Iła (http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-zagadkowe-odchylenie-od-kierunku-pasa-rosyjskiego-ila-76,nId,283221), wycinki drzew, niezabezpieczania terenu po wywiezieniu ciał, plombowania trumien, niezrozumiałych fragmentów w „stenogramach”, iście sowieckiej dezinformacji itd. Gdyby to był wypadek, kontrolerzy lotu zachowywaliby się zupełnie inaczej. Przede wszystkim mówiliby: 1) poczekajcie może mgła ustąpi, 2) zorganizujemy dodatkowe oświetlenie, 3) wolno was będziemy sprowadzać – uważajcie, bardzo nierówny teren w okolicy; spróbujcie nadlecieć z drugiej strony – a w ostateczności: 4) jeśli macie jakieś problemy z aparaturą pokładową lub maszyną, dokonajcie lądowania awaryjnego, my zaś już teraz wysyłamy tam, gdzie posadzicie maszynę, natychmiastową pomoc. Pomijam w tym miejscu wielokrotnie komentowane skandaliczne zachowanie polskich władz (przed katastrofą i po niej), pomijam postaci szefa BOR-u, szefa MON-u, Arabskiego itd., pomijam też dziwaczne, tchórzliwe zachowanie dziennikarzy na miejscu i działania agentury w kraju. Cele, które przyświecały Moskwie, mogły być następujące:

1) upokorzenie Polski/ zemsta za Gruzję,
2) oczyszczenie przedpola (zniknięcie PiS-u ze sceny polit. w Polsce),
3) przejęcie złóż gazu łupkowego lub zatrzymanie badań związanych z tymi złożami,
4) utworzenie marionetkowego rządu lub destabilizacja sytuacji w naszym kraju (zamieszki w Polsce jak w Kirgistanie – a nie konsolidacja wielu Polaków),
5) poszerzenie imperium (po odzyskanej Ukrainie),
6) zdobycie danych NATO,
7) sprawdzenie aktualnych zdolności bojowych NATO,
8) sprawdzenie reakcji „sojuszników” Polski,
9) manifestacja siły – przypomnienie światu, jak straszna i groźna może być znowu Rosja.

Dobry iluzjonista strzeże swoich tajemnic jak oka w głowie. Jego największe, popisowe numery polegają na tym, że wiemy, iż to „tylko sztuczki”, ale nie mamy pojęcia, jak tych sztuczek dokonał. Podobnie jest z tym, co dokonały specsłużby rosyjskie 10 kwietnia. Wiemy, że to był zamach, lecz usiłujemy dociec, w jaki sposób został przeprowadzony. FYM

13 tajemniczych katastrof W takich wypadkach zginęło wielu ważnych polityków na całym świecie. Duża część tych katastrof wydarzyła się w tajemniczych okolicznościach. Katastrofa lotnicza w Smoleńsku, w której śmierć poniosła polska elita, nie była pierwszą tego typu tragedią w historii

1939, Arvid Lindman Szwedzki premier zginął 9 grudnia 1939 roku w katastrofie samolotu Douglas DC-2. Maszyna rozbiła się na lotnisku Croydon w Londynie podczas próby startu. Przyczyną katastrofy były niekorzystne warunki atmosferyczne - samolot próbował startować w gęstej mgle.

1943, gen. Władysław Sikorski Polski premier na uchodźstwie zginął w katastrofie lotniczej 4 lipca 1943 roku, kiedy samolot  B24C Liberator wpadł do Morza Śródziemnego niedługo po stracie z Gibraltaru. Jest to jedna z najbardziej tajemniczych katastrof z uwagi na jej polityczny charakter. Według wielu hipotez, nie był to wypadek, lecz zaplanowany wcześniej zamach.

1959, Barthelemy Boganda Prezydent Republiki Środkowoafrykańskiej zginął 29 marca 1959 roku, podczas eksplozji samolotu transportowego Atlas w powietrzu nad Bangui. Do wybuchu doszło, gdy maszyna znajdowała się nad miejscowością Boukpayanga. Tajemniczej katastrofy nie wyjaśniono do dziś, ponieważ nie powołano nawet grupy dochodzeniowej, która mogłaby wyjaśnić jej przyczynę. Niektórzy dziennikarze twierdzą, że to był zamach zorganizowany przez grupę państwowych urzędników.

1961, Dag Hammarskjold Sekretarz Generalny ONZ zginął 17 października 1961 roku w katastrofie samolotu Douglas DC-6B w zambijskiej dżungli. Hammarskjold udawał się do Kongo, by wynegocjować zawieszenie broni pomiędzy siłami ONZ a wojskami Moise Tshombe. Choć śledczy ustalili, że przyczyną katastrofy były względy techniczne, to jednak do dziś pojawiają się teorie, że sekretarz generalny ONZ zginął zamachu zorganizowanym przez CIA lub tajne służby ZSRR.

1973, Wiesław Ociepka i Radko Kaska 28 lutego 1973 roku podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku Szczecin-Goleniów rozbił się rządowy An-24. Śmierć poniosło 18 osób, w tym ministrowie spraw wewnętrznych Polski i Czechosłowacji - Wiesław Ociepka i Radko Kaska. Ówczesne środki masowego przekazu praktycznie nie informowały o tym wypadku. Ograniczono się do wydrukowania bardzo ogólnikowych komunikatów. Przez lata na temat tego wypadku narosło wiele spekulacji. Pojawiały się informacje, że załoga samolotu była pijana oraz to, że jest to wynik sabotażu czechosłowackich służb specjalnych. Decyzja o podróży samolotem zapadła w ostatniej chwili. Początkowo planowano, że dygnitarze pojadą do Szczecina pociągiem. W oficjalnym komunikacie ekspertów, którzy badali wypadek, podano, że jego przyczyną była turbulencja, do której miało dojść na skutek starcia się frontów zimnego i ciepłego na małej wysokości.

1977, Dżemal Bijedić Premier Jugosławii zginął 18 stycznia 1977 roku w katastrofie samolotu Learjet w górskiej miejscowości Kreszewo podczas burzy śnieżnej. Samolot wystartował z powietrznej bazy Batajnica w Belgradzie zmierzając do Sarajewa. Jako przyczynę katastrofy podano trudne warunki pogodowe, niektórzy sugerują jednak, że był to zamach zorganizowany przez jego politycznych rywali.

1981, Jaime Roldos Aquilera Prezydent Ekwadoru zginął 24 maja 1981 roku podczas katastrofy samolotu Beech Super King Air 200 FAE-723, która miała miejsce z  powodu złej pogody. Według kolejnych ustaleń śledczych do tragedii doprowadził błąd pilota i przeciążenie maszyny. Dziennikarze śledczy twierdzą jednak, że był to nie wypadek, lecz zamach zorganizowany przez CIA.

1981, Generał Omar Torrijos Panamski przywódca zginął 31 lipca 1981, kiedy samolot Panamskich Sił Powietrznych rozbił się w podejrzanych okolicznościach. Jako powód katastrofy podano złe warunki pogodowe, jednak od lat otwarcie mówi się o tym, że był to zamach przeprowadzony przez CIA. Samolot został odnaleziony dopiero po kilku dniach przez panamskich komandosów.

1986, Samora Machel Prezydent Mozambiku oraz 33 państwowych urzędników zginęło 19 października 1986 roku, podczas katastrofy samolotu Tupolew 134-A, do której doszło w trakcie burzy w górach Lebombo w RPA. Katastrofę przeżyło 10 osób. Śledczy ustalili, że do katastrofy doprowadził błąd pilota, jednak ich raport zakwestionowały rządu Mozambiku. Współpracownicy Machela twierdza jednak, że zginął on w zamachu zorganizowanyum przez służby amerykańskie lub sowieckie.  

1988, gen. Muhammad Zia Ul- Haq Prezydent Pakistanu zginął 17 sierpnia 1988 roku w katastrofie samolotu Pakistańskich Sił Powietrznych Lockheed C-130B, który rozbił się krótko po starcie z Bahawalpur. Według świadków, samolot po poprawnym starcie zaczął opadać po czym rozbił się o ziemię i eksplodował. Od razu pojawiły się informacje, że był to zamach przeprowadzony przez zagraniczne tajne służby. Według śledczych, katastrofa samolotu była wynikiem "kryminalnego aktu".

1994, Juvenal Habyarimana i Cyprien Ntaryamira Habyarmama – prezydent Rwandy i Ntaryamira - prezydent Burundi zginęli 6 kwietnia 1994 roku, kiedy samolot Dassault Facon 50 9XR-NN został zestrzelony przez pocisk rakietowy, zbliżając się do lotniska w stolicy kraju, Kigali. Według śledztwa przeprowadzonego przez Francuzów, za zamachem stał Paul Kagame, który obecnie sprawuje urząd prezydenta Rwandy. Odrzuca on oskarżenia Francuzów, twierdząc, ze oskarżając go chcą oni przykryć sprawę swych działań w obliczu ludobójstwa w Rwandzie.

2004, Boris Trajkovski Prezydent Macedonii zginął 26 lutego 2004 w katastrofie samolotu Beechcraft Super King Air 200 Z3-BAB przy próbie lądowania w złej pogodzie, podchodząc do lotniska w Mostarze. Samolot uderzył o ziemię, po czym rozpadł się na trzy części. Niewykluczone, że do tragedii przyczyniły się błędy popełnione przez pracowników kontroli lotów.

2005, John Garang Wiceprezydent Sudanu zginął 30 lipca 2005 roku w katastrofie helikoptera, który rozbił się z powodu złej pogody w górach w południowym Sudanie. O katastrofie, w której śmierć poniosło 13 innych osób, poinformował prezydent tego kraju Omar al-Baszir. Niektóre źródła twierdzą jednak, że Garang poniósł śmierć w wyniku spisku zagranicznych służb wywiadowczych.

Marszałek i generałowie Bronisław Komorowski wiele zawdzięcza PRL-owskiej generalicji, ale i ona wiele zawdzięcza jemu. Czytaj więcej w artykule red. Pawła Siergiejczyka w 20 nr tygodnika "Nasza Polska". Bronisław Komorowski nigdy nie służył w wojsku, co nie przeszkadzało mu zajmować funkcji wiceministra, a później ministra obrony narodowej, obecnie zaś – ubiegać się o urząd prezydenta RP, który jest zarazem zwierzchnikiem Sił Zbrojnych. W życiorysie 100-procentowego cywila Komorowskiego ogromną rolę odegrali jednak generałowie z PRL-owskim rodowodem. I odgrywają nadal.

Protektorzy z WRON Wiosną 1990 r. Bronisław Komorowski wraz z Januszem Onyszkiewiczem zostali skierowani przez premiera Tadeusza Mazowieckiego do resortu obrony, gdzie mieli zostać pierwszymi cywilnymi wiceministrami. Zapomina się jednak o tym, że resort ten podlegał wówczas całkowitej kontroli gen. Wojciecha Jaruzelskiego pełniącego już funkcję prezydenta RP. Dlatego nominacje „solidarnościowych” wiceministrów tak naprawdę zależały od woli generała. Sam Komorowski po latach wspominał: „Wiem, że gen. Jaruzelski nie robił z naszego przyjścia problemu. Wiem też, że sprawdził dokładnie nasze życiorysy – i Janusza i mój aż do trzeciego pokolenia. Był świetnie przygotowany na pierwszą rozmowę, bo mnie poprosił o pozdrowienie Ojca jako partyzanta, a następnie dowódcy plutonu w 26 pułku piechoty. Jaruzelski chyba akceptował nas jako polityków, którzy dają szansę na uwiarygodnienie armii w świetle zachodzących zmian politycznych i pójdą drogą ewolucyjnych, a nie rewolucyjnych zmian” („Prawą stroną. Życie, polityka, anegdota. Z Bronisławem Komorowskim rozmawia Maria Wągrowska”, Warszawa 2005, s. 107). Onyszkiewicz i Komorowski zostali więc – o czym warto pamiętać – zastępcami gen. Floriana Siwickiego, który odszedł z ministerstwa dopiero kilka miesięcy później. Obecny marszałek Sejmu bardzo ciepło wspominał Siwickiego, który – według niego – „był bardzo miłym starszym panem. Kresowiak z Pińska, a żona ze Lwowa. Jego ojciec był przedwojennym podoficerem. Chętnie opowiadał o sobie, nie tylko o myślistwie i wędkarstwie. Było o czym rozmawiać, ale najmniej o wojsku”. Z ostatnim PRL-owskim ministrem obrony Komorowski udał się też w swoją pierwszą wizytę zagraniczną – do Norwegii, w 50. rocznicę bitwy pod Narwikiem. Nic dziwnego, że w ocenie polityka PO „Siwicki generalnie akceptował zmiany zachodzące w Polsce; i suwerenność Polski była dla niego ważna” („Prawą stroną…”, s. 109-111).

Blisko admirała Kolejnym wysokim oficerem, z którym przyszło Komorowskiemu blisko współpracować, był wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk. Ten absolwent aż trzech sowieckich uczelni (w latach 60. i 70.), a następnie dowódca Marynarki Wojennej w ostatnich latach PRL, został następcą Siwickiego na stanowisku ministra obrony. Była to połowa 1990 r., zatem ostatnie miesiące urzędowania prezydenta Jaruzelskiego, a jednak Kołodziejczyk nie tylko przetrwał swojego protektora, ale miał zasadniczy wpływ na kształt armii także za kadencji jego następcy, Lecha Wałęsy. Funkcję ministra pełnił on bowiem także w rządach Jana K. Bieleckiego i – formalnie już jako cywil – Waldemara Pawlaka. W tym pierwszym Komorowski nadal był jego zastępcą, zaś w okresie drugiego, będąc posłem UD i członkiem sejmowej Komisji Obrony Narodowej, gorąco bronił Kołodziejczyka, gdy ten popadł w konflikt z częścią generalicji popieranej przez prezydenta (sprawa tzw. obiadu drawskiego).

Politruk na nowe czasy W pierwszych rządach „solidarnościowych” obecnemu marszałkowi podlegał pion wychowawczy wojska. „Komorowskiemu wydawało się, że odpolitycznił armię, bowiem dawni politrucy złożyli legitymacje partyjne i są »bezpartyjni«. W rzeczywistości dawni gorliwi komuniści przefarbowali się, a ich nagłe »nawrócenie« wzbudza śmiech” – brutalnie oceniał Romuald Szeremietiew, następca Komorowskiego na stanowisku wiceministra (R. Szeremietiew, „W prawo marsz! O polityce i wojsku (rozmawiał Piotr Bączek)”, Warszawa 1993, s. 166). Sam Komorowski wspominał, w jaki sposób wybrał nowego szefa Departamentu Wychowania WP: „Szukałem generała, który musiał spełniać przynajmniej kilka warunków. Po pierwsze powinien być młody, jeśli nie najmłodszy. Po drugie – zależało mi na osobie, z którą mógłbym się porozumieć, a więc nie myślącej czysto »po wojskowemu«. I wreszcie, chodziło mi o osobę, która nie mogła być oskarżona o naganną w społecznym odbiorze postawę w przeszłości” (cyt. za: Ireneusz Czyżewski, „Trzęsienie ziemi w MON”, Warszawa 1993, s. 41). Tak oto szefem Departamentu został gen. Krzysztof Owczarek, w opinii Szeremietiewa „cieszący się bezgranicznym zaufaniem Komorowskiego” („W prawo marsz!...”, s. 169). Ten absolwent Akademii Wojskowo-Politycznej w ZSRR, od 1967 r. pełniący kolejne funkcje w aparacie politycznym LWP, w latach 80. był wiceszefem Zarządu Organizacyjnego w Głównym Zarządzie Politycznym, pod koniec PRL szefem Zarządu Politycznego Warszawskiego Okręgu Wojskowego (WOW) i zastępcą komendanta Wojskowej Akademii Technicznej, awansowanym na generała brygady w 1988 r. Na stanowisku powierzonym mu przez Komorowskiego utrzymał się przez dwa lata, później zaś wyjeżdżał w misjach wojskowych do Korei i Gruzji oraz był zastępcą dowódcy WOW. Służbę zakończył dopiero w 2000 r.

Pełnomocnik z PRLZ rekomendacji wiceministra Komorowskiego pochodził też ostatni pełnomocnik rządu RP ds. pobytu wojsk rosyjskich w Polsce, gen. Zdzisław Ostrowski. W latach 70. odbył on studia w Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR, czyli sławnej „Woroszyłówce”, po czym otrzymał awans generalski i kolejne nominacje na dowódcze stanowiska w różnych okręgach wojskowych. Charakterystyczne, jak marszałek Sejmu wspomina tego oficera: „Dosyć skutecznie uzgadniał z Rosjanami różne sprawy techniczne, walcząc o to, żeby nie pozostawili całkiem zdewastowanych terenów i obiektów. W nagrodę miał on złożyć meldunek pani premier Suchockiej o zakończeniu misji i tym samym o zakończeniu pobytu wojsk rosyjskich w Polsce. Ja też byłem bardzo dumny, że oto, proszę bardzo, generał III Rzeczypospolitej składa premierowi III Rzeczypospolitej meldunek o tym, że ostatni obcy żołnierz opuścił nasz kraj. Ostrowski ćwiczył ten meldunek wcześniej wiele razy. Przed uroczystością na jednym z korytarzy Urzędu Rady Ministrów, zawieszono mapę Polski. Kamery w ruchu. I Ostrowski rozpoczyna: - Melduję, Pani Premier, że terytorium Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej opuściły ostatnie oddziały armii radzieckiej! W tym momencie orientuje się, że zamiast Rzeczypospolitej powiedział Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Więc sam sobie wydaje rozkaz: - Wróć! Wraca. I: - Melduję, Pani Premier, że terytorium Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej opuściły ostatnie oddziały… Okazało się, że nie był w stanie się przełamać. Po prostu automatyzm funkcjonował. Z wielkiego święta zrobiła się anegdota” („Prawą stroną…”, s. 134-135).

Numery dwa i trzy Były szef MON Jan Parys, opisując sytuację w resorcie za rządów Suchockiej, gdy ministrem był Onyszkiewicz, a jego zastępcą Komorowski, stwierdzał: „Numerami dwa i trzy w Ministerstwie są zdymisjonowani przeze mnie generałowie Puchała i Cepak. Puchała jest autorem planu wprowadzenia stanu wojennego. Cepak był w latach 70-tych wydalony z ambasady w Londynie za szpiegostwo na rzecz PRL, zresztą jest już w bardzo zaawansowanym wieku i nie ma dostatecznych kwalifikacji, by sprostać zadaniom armii początku lat 90-tych” (Jacek Kurski, Piotr Semka, „Lewy czerwcowy”, s. 92). Uzupełniając te charakterystyki, warto zaznaczyć, że gen. Franciszek Puchała był absolwentem „Woroszyłówki”, w latach 80. kierował Zarządem Operacyjnym Sztabu Generalnego LWP, zaś w 1989 r. został zastępcą szefa Sztabu Generalnego. W okresie, o którym mowa, formalnie znajdował się w dyspozycji ministra obrony, potem został inspektorem w SG, a gdy w 1997 r. Onyszkiewicz wrócił do resortu, mianował go szefem Zespołu Głównych Inspektorów MON. Z kolei gen. Tadeusz Cepak również studiował na „Woroszyłówce” (dwukrotnie: w latach 70. i 80.), zaś cała jego kariera związana była z Zarządem II Sztabu Generalnego, czyli wywiadem wojskowym, którego był nawet wiceszefem. W latach 1990-1993 kierował Zarządem Wojskowych Spraw Zagranicznych MON, po czym przeszedł do rezerwy. Do niedawna pełnił funkcję prezesa Stowarzyszenia Kombatantów Misji Pokojowych ONZ (w latach 70. był dowódcą polskiej jednostki na Bliskim Wschodzie).

Generał-minister Gdy w połowie 2000 r., po dymisji Onyszkiewicza, Komorowski – wówczas już w barwach AWS – został ministrem obrony, w resorcie było znacznie mniej wojskowych, a więcej cywilów. Tym niemniej o dwóch generałach z pewnością warto wspomnieć. Niedługo po awansie Komorowskiego prezydent Aleksander Kwaśniewski powołał nowego szefa Sztabu Generalnego WP. Został nim gen. Czesław Piątas, w latach 70. student Akademii Wojsk Pancernych Sił Zbrojnych ZSRR, a w latach 80. – „Woroszyłówki”. Pierwszy stopień generalski otrzymał jednak już 1992 r., a pod koniec tej dekady ukończył podyplomowe studia w Narodowym Uniwersytecie Obrony USA w Waszyngtonie, po czym został zastępcą szefa Sztabu Generalnego WP. Warto wspomnieć, że najwyższą funkcję wojskową pełnił nie tylko przy ministrze Komorowskim, ale i przy jego następcy Jerzym Szmajdzińskim z SLD. Odszedł zaś do rezerwy na własną prośbę na początku 2006 r., gdy nowym prezydentem został Lech Kaczyński. Ale to nie koniec jego drogi zawodowej: oto bowiem od stycznia 2008 r. jest pierwszym wiceministrem obrony u boku Bogdana Klicha z PO.

SKL w WSI Druga ważna postać w polskiej armii z czasów ministra Komorowskiego to gen. Tadeusz Rusak, szef Wojskowych Służb Informacyjnych w latach 1997-2001. Jego droga na to stanowisko była nietypowa: w latach 80. był wykładowcą w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Chemicznych w Krakowie, gdzie doszedł do stopnia podpułkownika, ale w 1990 r. na własną prośbę odszedł z wojska, by zostać… szefem krakowskiej Delegatury UOP. A ponieważ głównym „kadrowym” UOP był wówczas Jan Rokita, Rusak powszechnie uchodził za protegowanego krakowskiego posła. Ta protekcja zaprowadziła też Rusaka na fotel szefa WSI. Po zwycięstwie AWS Rokita, jeden z liderów Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, stał się bowiem ważną postacią obozu rządowego, zaś jego partyjny kolega (i jeszcze wtedy przyjaciel) Bronisław Komorowski został szefem sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Nic dziwnego, że Rusak utrzymał się w WSI przez całą kadencję parlamentu, w dodatku otrzymując w 2000 r. stopień generalski, zaś Komorowski do dziś jest zażartym obrońcą „dobrego imienia” wojskowych służb, które mu wówczas podlegały.

Powrót profesora Trzy dni po katastrofie smoleńskiej, w której zginął m.in. Aleksander Szczygło, marszałek Sejmu powołał nowego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Został nim gen. Stanisław Koziej, niewątpliwie jeden z najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie obronności, od 20 lat noszący tytuł profesora (generałem został dopiero 3 lata później, choć w armii służy od 1962 r.). Informując o swojej decyzji, Komorowski podkreślił, że nominacja dla Kozieja to ukłon wobec opozycji, gdyż był on wiceministrem obrony w rządzie PiS. To jednak nie jest cała prawda. Generał nie miał – i nie ma – żadnych związków z partią Jarosława Kaczyńskiego, natomiast zastępcą ministra Radosława Sikorskiego był niespełna 9 miesięcy, bo już w lipcu 2006 r. podał się do dymisji, którą tłumaczył brakiem akceptacji dla koncepcji zmian w dowodzeniu armią, jakie przygotował. Marszałek nie wspomniał natomiast, że Koziej jest przede wszystkim jego dobrym znajomym, i to od bardzo dawna: w latach 1993-2001 generał był wicedyrektorem i dyrektorem Departamentu Systemu Obronnego MON, a przy tym bliskim współpracownikiem ministra Komorowskiego.

Moskwa – Waszyngton – Bruksela 7 maja marszałek Sejmu powołał też nowego szefa Sztabu Generalnego. Następcą gen. Franciszka Gągora (mianowanego na tę funkcję przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego) został gen. Mieczysław Cieniuch, który – podobnie jak poprzednik – odbył podyplomowe studia na Narodowym Uniwersytecie Obrony USA w Waszyngtonie, ale w przeciwieństwie do Gągora wcześniej studiował także w Moskwie: w 1982 r. ukończył z wyróżnieniem Akademię Wojsk Pancernych ZSRR, a 10 lat później – również w wyróżnieniem – Akademię Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Od 1998 r. Cieniuch zajmował ważne stanowiska w Sztabie Generalnym WP, zaś w 2003 r. prezydent Kwaśniewski wyznaczył go na wiceszefa SG przy gen. Piątasie. W 2006 r. generał został polskim przedstawicielem wojskowym przy Komitetach Wojskowych NATO i UE w Brukseli. Po powrocie do kraju w 2009 r. otrzymał funkcję radcy ministra Klicha. Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski zapewne będzie chciał też powołać następców innych ważnych dowódców wojskowych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. W najbliższym czasie możemy zatem spodziewać się dalszych awansów generałów o podobnych życiorysach. Paweł Siergiejczyk

"Krótka smycz na IPN" - Faktycznie prezes IPN będzie malowanym prezesem, bo po wskazaniu przez Radę IPN będzie wybierany zwykłą większością głosów w Sejmie - powiedział dr Sławomir Cenckiewicz, historyk, b. pracownik IPN w rozmowie z Jackiem Sądejem. PiS od dłuższego czasu określa działania Platformy Obywatelskiej jako chęć upolitycznienia zarówno Instytutu Pamięci Narodowej, jak i funkcji prezesa tej instytucji. Jak ocenia Pan nowelizację ustawy o IPN? - Nie ulega kwestii, że jest to upolitycznienie całego Instytutu Pamięci Narodowej i jego reorganizacja, ale w takim niewłaściwym kierunku. Chodzi o sposób wyłaniania Rady i prezesa Instytutu. Radę IPN, zgodnie z tą nowelizacją ustawy, wybierają środowiska akademickie, które dotychczas były Instytutowi nieprzychylne. I to nie tylko ze względu na przeszłość komunistyczną, PZPR-owską czy agenturalną. Ale również ze względu na to, że IPN jest od 10 lat instytucją, która w nauce, w humanistyce, w historii, w historiografii polskiej robi najwięcej. To jest, w pewnym sensie, taka naturalna zawiść w stosunku do Instytutu, który ma największy budżet na badania naukowe. IPN przez te 10 lat wydał blisko tysiąc książek, czyli więcej niż wszystkie instytuty uniwersyteckie historii razem wzięte. Wielu z tych ludzi będzie miało wpływ na wybór elektorów, a później ci elektorzy będą wybierali prezesa IPN. Więc warto spojrzeć nawet i na ten aspekt proponowanych zmian. To, że niezlustrowani będą mieli wpływ na wybór elektorów, którzy następnie wybiorą prezesa, jest oczywiście skandalem. Myślę, że bardzo poważną sprawą jest także problem reorganizacji. Faktycznie prezes IPN będzie malowanym prezesem, bo po wskazaniu przez Radę IPN będzie wybierany zwykłą większością głosów w Sejmie.

- Co to będzie oznaczało? - Jednym głosem można będzie przypieczętować ten wybór, a nie tak jak kiedyś, gdy potrzeba było do tego 3/5 Sejmu. Jest to więc taka krótka polityczna smycz.
- W takim układzie zagrożona zostaje misja IPN. - Kompetencje Rady IPN, która powstaje w miejsce Kolegium, są o wiele większe niż dotychczasowego Kolegium. Czyli tak naprawdę Rada będzie nie tylko zatwierdzała, ale i wytyczała kierunki pracy merytorycznej Instytutu. Chodzi tutaj głównie o Biuro Edukacji Publicznej. To oznacza, że bez „błogosławieństwa” Rady nie będzie mogła ukazać się jakaś "kontrowersyjna" książka. Rada musi to zatwierdzić, a prezes będzie musiał wykonać to, co Rada ustali. Teraz prezes był autonomiczny w stosunku do Kolegium. On oczywiście składał sprawozdania, dyskutował...
- Ale był samodzielny... - Był samodzielny. Od niego wychodziły decyzje personalne i merytoryczne w stosunku do Biura Edukacji Publicznej, Archiwum Biura Lustracyjnego i w ograniczonym stopniu do Prokuratury IPN.
- W końcu maja nie doszło do wyboru kandydata na prezesa IPN w konkursie ogłoszonym przez Kolegium. Kandydaci nie spełnili wymagań formalnych. O jakie wymagania chodziło? - Mogę mówić za siebie, bo nie wiem, jak to było w przypadku innych kandydatów, chociaż z przekazów medialnych i wypowiedzi samej pani przewodniczącej Kolegium IPN Barbary Fedyszak-Radziejowskiej wynika, że w jednym czy dwóch przypadkach było podobnie jak u mnie. Ja rzeczywiście przedstawiłem wszystkie dokumenty poza jednym – zaświadczeniem o niekaralności. Nie dlatego, że byłem kiedykolwiek karany, tylko po prostu w związku z powodzią nie funkcjonował Krajowy Rejestr Karny i w sądzie w Gdańsku nie byłem w stanie uzyskać takiego dokumentu. Udało mi się jednak uzyskać zaświadczenie z sądu, że o stosowny dokument o niekaralności wystąpiłem i przekazałem to do Kolegium IPN.
- I to był ten brak formalny? - Ja się nie zgadzam z tą opinią, ale takie było podobno stanowisko prawników IPN. Zresztą ze strony Kolegium rozpisanie konkursu było gestem czysto symbolicznym. Sytuacja była taka, że przesłuchania kandydatów miały odbyć się dzień przed wejściem nowelizacji, czyli 26 maja. W moim przypadku chodziło o to, abym mógł przed Kolegium w czasie publicznego przesłuchania zaprezentować swój punkt widzenia na temat Instytutu i tego, jaki on powinien być. A z drugiej strony – zaprotestować przeciwko tej nowelizacji.
- Na pańskiej stronie internetowej znajduje się: „Ostateczne przedsądowe wezwanie do zaniechania naruszeń dóbr osobistych”, skierowane do prof. Andrzeja Friszkego. Przypomnijmy, iż chodziło m.in. o zaprzestanie rozpowszechniania przez prof. Friszkego nieprawdziwej informacji o tym, iż miał pan być oficerem Służby Kontrwywiadu Wojskowego lub innej służby specjalnej. Czy Friszke odniósł się już do tego wezwania? - Na razie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Czekamy wciąż na reakcję ze strony pana profesora. Termin już minął, ale mój adwokat postanowił jeszcze trochę poczekać. Postępowanie prof. Friszke jest niegodne humanisty i człowieka nauki. Na takie postępowanie nigdy nie dam przyzwolenia.

Wszystkie oblicza Marka Belki Aktywista PZPR, współpracownik wywiadu, doradca Kwaśniewskiego, sympatyk Unii Wolności, człowiek międzynarodowej finansjery. W powszechnej opinii wysunięcie kandydatury Marka Belki na prezesa NBP było ze strony Bronisława Komorowskiego gestem przedwyborczym, mającym na celu pozyskanie wyborców lewicy. To zapewne prawda, ale z pewnością nie cała. Wybory rozstrzygną się bowiem za kilka tygodni, a prezes banku centralnego – jeśli zostanie teraz wybrany – będzie urzędował przez 6 lat, zatem dłużej niż trwa kadencja prezydenta. Trudno więc uznać wybór Komorowskiego za doraźny i nieprzemyślany. Wydaje się, że jest odwrotnie: to świadoma decyzja marszałka (a z pewnością i premiera Tuska) o trwałym sojuszu ze środowiskami, których reprezentantem jest Belka.

„Cudowne dziecko” partyjnej Łodzi Kilkanaście lat temu Adam Glapiński mówił o istnieniu „generacji ’84”, którą zdefiniował jako „pokolenie komunistów, którzy w stanie wojennym mieli około trzydziestu lat. Oni nie byli obciążeni ideologicznie. Nie czytali klasyków marksizmu, nie interesowali się doświadczeniem radzieckim. Byli zapatrzeni w Zachód, jeździli na stypendia do USA, bo sami je sobie w uczelnianych komitetach PZPR przydzielali, zresztą za wiedzą i zgodą Amerykanów. Wszelki opór wobec stanu wojennego, np. w kontaktach towarzyskich na SGPiS-ie, traktowali jako wadę umysłową i niedostatek inteligencji, który każe stawiać na złego konia. Tak zostali wychowani w swych komunistycznych domach. Część z nich równolegle z sekretarzowaniem w PZPR i karierą partyjną należała też do »Solidarności«” (J. Kurski, P. Semka, „Lewy czerwcowy”, s. 106-107). Do tej definicji niemal idealnie pasuje Marek Belka (rocznik 1952). Niemal – bo Glapiński mówił o dobrze znanym mu środowisku warszawskim, natomiast obecny kandydat na prezesa NBP pochodzi z Łodzi. Ale i tam, na Wydziale Ekonomicznym Uniwersytetu Łódzkiego, w czasach Gierka i Jaruzelskiego dorastała „generacja ’84”. Jej naukowym patronem był prof. Cezary Józefiak, wówczas jeszcze członek PZPR, po 1989 r. związany z Unią Wolności. Wśród uczelnianych kolegów Belki, który uchodził za „cudowne dziecko” (ukończył studia i zaczął pracę na uczelni w wieku 21 lat, doktorat zrobił, gdy miał 26, a habilitację – 34 lata!), warto wymienić Annę Fornalczyk, Jarosława Bauca, Bogusława Grabowskiego, Jerzego Pruskiego, Jacka Saryusza-Wolskiego – późniejszych ministrów, prezesów, członków Rady Polityki Pieniężnej. Co prawda nie wszyscy należeli do partii, ale ich możliwości rozwoju – zwłaszcza wyjazdów zagranicznych – w owych czasach były nieporównanie większe niż przeciętnych Polaków.

Towarzysz „Belch” Sam Belka w latach 70. był stypendystą Fundacji Fulbrighta na Columbia University, a także Amerykańskiej Rady Towarzystw Naukowych na University of Chicago oraz London School of Economics. Możliwość zagranicznych wojaży zawdzięczał oczywiście nie tylko opinii zdolnego naukowca, ale także przynależności do PZPR, datującej się od 1973 r. Wiele lat później tak tłumaczył swoją postawę: „To nie był klasyczny wybór ideowy. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w ogóle po 1968 r. przestało być ideowo w partii. Kilka lat później wydawało się, że po marcowej atmosferze nie ma śladu. To był wczesny Gierek, okres nadziei, wielkiego optymizmu, ludzie myśleli, że idzie na dobre, kraj się otwiera. A w środowisku łódzkich ekonomistów bardzo wiele osób było w partii. A może po prostu była to w tamtych czasach dosyć oczywista droga dla człowieka aktywnego społecznie” („Polityka”, 9.02.2002 r.). Warto przypomnieć, że z zagranicznymi wojażami ludzi „generacji ’84” najczęściej wiązała się współpraca z PRL-owskim wywiadem. Tak było i w przypadku Belki. Z materiałów zachowanych w IPN wynika, że funkcjonariusze I Departamentu MSW zarejestrowali go jako swojego współpracownika pod pseudonimem „Belch” przed wyjazdem do USA w 1984 r. Podczas pobytu za oceanem Belka przekazał wywiadowi dwa opracowania ekonomiczne „o wartości porównawczej”, które uzyskał na uniwersytecie w Chicago. Poinformował też o rozmowie, jaką przeprowadziło z nim dwóch funkcjonariuszy FBI. Teczkę „Belcha” zamknięto w 1987 r. Jeszcze przed tym wywiadowczym epizodem, na początku lat 80. Marek Belka był I sekretarzem POP PZPR na swoim wydziale i to na jego ręce po 13 grudnia 1981 r. wielu towarzyszy oddawało legitymacje partyjne. Jak sam wspominał: „Gdybym nie był tym sekretarzem, tobym pewnie oddał. A tak w moje ręce legitymację oddawała Fornalczykowa, Saryusz-Wolski”.

Nadworny ekonomista prezydenta Po zmianie ustroju łódzki ekonomista poświęcił się działalności naukowej, co zaowocowało objęciem przez niego funkcji dyrektora Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN w 1993 r. Równocześnie zaczęła się jego kariera doradcy: przy Ministerstwie Finansów, Centralnym Urzędzie Planowania, Ministerstwie Przekształceń Własnościowych, w rządowej Radzie Strategii Społeczno-Ekonomicznej, której był wiceprzewodniczącym, zaś w lutym 1996 r., dzięki rekomendacji Leszka Balcerowicza, nowy prezydent Aleksander Kwaśniewski powołał Belkę na swojego doradcę ekonomicznego. Rok później, gdy z fotela wicepremiera i ministra finansów odszedł Grzegorz Kołodko, zastąpił go właśnie Belka. Urzędował zaledwie 8 miesięcy – do końca rządów Włodzimierza Cimoszewicza – by niedługo potem powrócić na stanowisko prezydenckiego doradcy, na którym spędził kolejne 3 lata. Równocześnie zasiadał w radzie nadzorczej sztandarowego banku postkomunistycznej nomenklatury: BIG Banku Gdańskiego, przekształconego później w Bank Millenium. Gdy w 2001 r. SLD szykowało się do powrotu do władzy, Belka został oficjalnym kandydatem na ministra finansów, co należy tłumaczyć cichym podziałem wpływów między Leszkiem Millerem a Kwaśniewskim. Szef SLD miał jednak z Belką same kłopoty, bo na kilka dni przed wyborami przyszły minister ujawnił swoje plany cięć budżetowych, w tym wydatków socjalnych. Prawdopodobnie te zapowiedzi kosztowały postkomunistów kilka procent głosów, a przez to brak samodzielnej większości w Sejmie i konieczność zawarcia koalicji z PSL. Ale już w lipcu 2002 r., znów po 8 miesiącach urzędowania, Belka niespodziewanie podał się do dymisji, ustępując miejsca Kołodce. Wiązano ten fakt z jego agenturalną przeszłością, ale i z narastającym konfliktem między prezydentem a premierem. Zwycięzcą tego konfliktu okazał się Kwaśniewski, który wiosną 2004 r. wymusił dymisję Millera i przejął inicjatywę w sprawie powołania jego następcy. W ten sposób nowym szefem rządu został Marek Belka.

Z notesu Barbary Labudy Lewicowy dziennikarz Robert Walenciak tak opisywał kulisy powstania tego gabinetu: „Dwa notesy były najczęściej używane, gdy Marek Belka w kwietniu kompletował swoją ekipę. Pierwszy to notatnik samego premiera – stąd pochodzą nazwiska jego najbliższych współpracowników, a także ministrów resortów gospodarczych. Na czym jak na czym, ale na finansach i gospodarce Belka zna się doskonale, więc ministrów finansów, skarbu czy infrastruktury dobrał według własnego rozeznania. Drugim był notes Barbary Labudy, minister w Kancelarii Prezydenta. Belka zna ją z czasów pracy w Kancelarii Prezydenta. Ich tymczasowe warszawskie mieszkania są w tym samym budynku. W trudnych dniach układania rządu premier schodził dwa piętra niżej, by przy herbacie przegadać państwowe sprawy. Notes Labudy zawierał nazwiska ludzi ze środowiska Unii Wolności, z organizacji pozarządowych, ekspertów” („Przegląd”, 30.08.2004 r.). Rząd Belki nie był więc – jak to się często uważa – kolejnym rządem SLD. W rzeczywistości był pozaparlamentarnym „rządem zaufania” prezydenta Kwaśniewskiego, którego marzeniem od czasów „okrągłego stołu” był sojusz „światłej” części postkomunistów ze środowiskiem Unii Wolności. Warto zauważyć, że w ekipie Belki tylko kilka resortów objęli politycy SLD, i to w wyłącznie ci, którzy uchodzili za „ludzi Kwaśniewskiego”: MSZ – Cimoszewicz, MON – Jerzy Szmajdziński, MSWiA – Ryszard Kalisz, rolnictwo – Wojciech Olejniczak. Pozostałe stanowiska premier obsadzał „bezpartyjnymi fachowcami”. Jednych znał z kręgów finansowych, jak ministra finansów Mirosława Gronickiego, który był głównym ekonomistą Banku Millenium, ministra skarbu Jacka Sochę, wieloletniego szefa Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, czy ministra infrastruktury Krzysztofa Opawskiego, wcześniej kierującego Radą Giełdy Papierów Wartościowych. Innych podpowiedziała Labuda, czyli tak naprawdę środowisko Geremka, Michnika i Kuronia. Tu sztandarową postacią był minister edukacji Mirosław Sawicki, wychowanek „drużyn walterowskich”, marcowy „komandos”, współpracownik KOR, zaś w III RP wysoki urzędnik MEN, którego premier Cimoszewicz awansował na wiceministra w tym resorcie. Zastępczynią Sawickiego w rządzie Belki została Anna Radziwiłł, była wiceminister edukacji z rządu Mazowieckiego, senator Unii Demokratycznej i przewodnicząca Rady Fundacji Batorego. Z kolei na fotel ministra zdrowia powrócił Marek Balicki, wówczas senator SdPl, wcześniej wieloletni poseł UD, zaś prezesem NFZ Belka uczynił Jerzego Millera, byłego wiceministra finansów u boku Balcerowicza (o Millerze – obecnie szefie MSWiA – pisaliśmy w poprzednim numerze „NP”). Natomiast funkcję szefa Agencji Wywiadu otrzymał Andrzej Ananicz, były wiceminister spraw zagranicznych z czasów Skubiszewskiego i Geremka.

Pechowy demokrata Te nominacje nie mogły się podobać dużej części SLD, ale ponieważ szefem partii był Krzysztof Janik, kolejny „człowiek Kwaśniewskiego”, nastroje niechętne Belce były pacyfikowane. Sytuacja zmieniła się na przełomie roku 2004/2005, gdy na kongresie SLD Janik przegrał rywalizację z Józefem Oleksym, zaś Unia Wolności postanowiła przyjąć nową nazwę: Partia Demokratyczna – demokraci.pl. Jednym z liderów „nowej” formacji został wicepremier i minister gospodarki w rządzie Belki Jerzy Hausner, demonstracyjnie występując z SLD. Niedługo potem przynależność partyjną zmienił także sam Belka, który zresztą szykował się do tego już wcześniej. Jak bowiem wspominał lider UW Władysław Frasyniuk: „Poznałem go na parę dni przed tym, gdy został premierem. Jako kandydat na szefa rządu zaproponował mi rozmowę i nagle podczas niej uzmysłowiłem sobie, że mam do czynienia z osobą, której kompletnie nie znałem, a która myśli podobnie jak ja. Uświadomiłem sobie, że Belka ma niezwykłą odwagę, bo pyta mnie – szefa partii pozaparlamentarnej – o różne rzeczy związane z rządem, problemami kraju, nawet z konkretnymi nazwiskami. Poprosił na przykład, by eksperci związani z Unią Wolności przygotowali mu pewne analizy. W pewnym momencie powiedziałem nawet: »Panie premierze, żeby była jasność, ja jestem z UW, a pan jest z SLD«. A on na to: »A tak, rzeczywiście. Ale nie mam żadnego innego środowiska, do którego mógłbym się zwrócić z przekonaniem, że szczerze i bezinteresownie powie, co należy zrobić«. Tak właśnie powiedział” („Głos Wielkopolski”, 15.04.2005 r.). Aby wykorzystać „efekt nowości” demokratów, Belka postanowił podać się do dymisji i doprowadzić do wcześniejszych wyborów parlamentarnych w czerwcu 2005 r. Towarzyszyło temu pamiętne wystąpienie premiera 3 marca w Sejmie, gdy krzyczał na posłów: „Koniec teatru politycznego, do roboty!”. Mało kto jednak pamięta, że zaraz po tej tyradzie Belka opuścił gmach parlamentu i udał się do siedziby Fundacji Batorego, gdzie oświadczył: „Od pierwszych dni działania mojego rządu formułowałem program bliski temu, co mówią inicjatorzy Partii Demokratycznej”. Ta demonstracja na niewiele jednak się zdała, gdyż prezydent odmówił przyjęcia dymisji szefa rządu i mimo wszystko postanowił trzymać się SLD, zwłaszcza że w tym czasie Oleksego zastąpił Olejniczak. Efekt był taki, iż Belka urzędował do końca października 2005 r., a we wrześniowych wyborach PD uzyskała niespełna 2,5 proc. głosów. Sam Belka startował do Sejmu z Łodzi, gdzie zdobył prawie 13 tys. głosów – mniej niż lokalni liderzy PiS i PO.

Człowiek najwyższego zaufania Po tej nieudanej przygodzie z polityką były premier wybrał karierę za granicą. Już na początku 2006 r. objął funkcję sekretarza wykonawczego Komisji Gospodarczej ONZ ds. Europy, a 3 lata później został dyrektorem Departamentu Europejskiego w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Nie były to zresztą pierwsze zagraniczne posady w życiorysie Belki. Już na początku lat 90. został konsultantem Banku Światowego, dla którego realizował projekt dotyczący badania funkcjonowania polskich przedsiębiorstw. A gdy po raz pierwszy opuścił rząd w 1997 r., szybko zdobył posadę doradcy rządu Albanii, która znalazła się wtedy w kryzysie finansowym. Z kolei po odejściu z gabinetu Millera został doradcą ds. Europy Środkowej i Wschodniej jednego z największych amerykańskich banków – JP Morgan. Natomiast od czerwca 2003 r. pełnił funkcję szefa koalicyjnej Rady Koordynacji Międzynarodowej w Iraku, a 4 miesiące później został dyrektorem ds. polityki gospodarczej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych w Iraku, odpowiedzialnym za reformę walutową, stworzenie nowego systemu bankowego i nadzór nad gospodarką. W Bagdadzie urzędował do kwietnia 2004 r., gdy został premierem rządu RP. Nawiązując do tych faktów, Ludwik Dorn stwierdził: „Postawmy pytanie, co Polska z tego miała. Nic. A firmy innych krajów – i owszem. To jest kluczowe pytanie. (…) Ponadto z ręki amerykańskiej takie funkcje w Iraku mógł otrzymać tylko ktoś, kto cieszy się najwyższym zaufaniem. Takim zaufaniem nie obdarza się za darmo. Wolałbym, żeby szefem NBP został jednak ktoś, do kogo nasi amerykańscy przyjaciele mają mniejsze zaufanie”. Dorn dodał także: „Nie chciałbym, żeby polski bank centralny był oddziałem nieformalnego bytu, jakim jest pewien układ interesów międzynarodowej finansjery” (wywiad dla portalu onet.pl, 28.05.br.). Warto w tym miejscu wspomnieć o jeszcze jednym fakcie. Otóż Marek Belka jest również członkiem Trilateral Commission (Komisji Trójstronnej) – zakulisowego gremium skupiającego wybranych członków elit politycznych i gospodarczych trzech kontynentów: Europy, Ameryki i Japonii. Powstało ono w 1973 r. z inicjatywy Davida Rockefellera i Zbigniewa Brzezińskiego, a wśród jego członków są takie postaci, jak Henry Kissinger, Jimmy Carter czy Bill Clinton. Do Polskiej Grupy Komisji Trójstronnej należeli lub należą także: Andrzej Olechowski, Janusz Palikot, były prezes Orlenu Zbigniew Wróbel, była szefowa Agory Wanda Rapaczyńska, redaktor naczelny „Polityki” Jerzy Baczyński i dominikanin o. Maciej Zięba. Komisja spotyka się co jakiś czas w innym miejscu, a jej obrady są poufne. Co ciekawe, takie spotkanie odbyło się także w Warszawie – w maju 2004 r., akurat kilka dni po tym, jak Belka został premierem. Paweł Siergiejczyk

Prąd ważny jak chleb Wszyscy jesteśmy odbiorcami prądu. W XXI wieku energia elektryczna potrzebna jest ludziom jak chleb. Chcemy jej ciągle więcej. Wszyscy musimy oszczędzać zużycie prądu w domu, biurach i w firmach, polska gospodarka jest jednak ciągle nienowoczesna, energożerna. Świat poszedł w tym kierunku, że wzrost gospodarczy wiąże się ze wzrostem zużycia energii – według szacunków w 2030 r., zużycie energii wzrośnie o 55 proc., gazu o 29 proc., produktów naftowych o 27 proc. Energia w Polsce nieznośnie drożeje, jeszcze trochę i mało kogo będzie stać na zapłacenia rachunku. Wraz ze wzrostem kosztów energii większa część społeczeństwa może zostać objęta zjawiskiem ubóstwa energetycznego, już teraz na “dzień dobry” takich rodzin mamy 629 tys. Rząd nie zrobił łaski, że zaakceptował w maju tego roku założenia do aktów prawnych wprowadzających system ochrony “odbiorców wrażliwych”, opracowanych już dawno. Mocno na to naciskało Ministerstwo Gospodarki, w końcu Rada Ministrów przyjęła opracowany w resorcie na 33 stronach dokument, który mówi o wprowadzeniu dopłat do rachunków za prąd dla najuboższych. Trudno sobie wyobrazić, że rodziny o niskich dochodach będą musiały zrezygnować z korzystania z prądu w ich domach, to przecież barbarzyństwo i niemożliwe! Prawie tak, jakby z powodu niedostatku pieniędzy zabrano komuś powietrze. Polska nie wypełnia dyrektywy Unii Europejskiej, jeśli chodzi o tzw. odbiorcę społecznie wrażliwego na podwyżki ceny prądu.

Projekt bonusu dla “wrażliwego” Zgodnie z zapisami European Regulators Group for Elektricity and Gas, termin “odbiorcy wrażliwi oznacza osobę, która ma być chroniona w relacjach z dostawcami energii, dotyczy to m.in. inwalidów, przewlekle chorych, emerytów, osób o niskich dochodach, mieszkańców obszarów wiejskich. W Norwegii przedsiębiorstwa sieciowe mają obowiązek dostarczać energię elektryczną dla odbiorców “wrażliwych”, mimo że nie płacą rachunków, w Finlandii i Szwecji w skrajnych przypadkach rachunki reguluje pomoc społeczna, we Francji stosowane są specjalne taryfy dla ubogich, we Włoszech nie wolno odcinać dostaw prądu tam, gdzie zasila on urządzenia do ratowania zdrowia... Z zapisami ERGE liczy się Urząd Regulacji Energetyki i musi się liczyć rząd. URE trzyma u nas ostatnimi siłami na wodzy ceny energii dla gospodarstw domowych i popuszcza je od czasu do czasu naciskany natarciem firm energetycznych, które uważają, że w Polsce ceny energii są śmiesznie niskie i ograniczają ich zyski. Tymczasem ceny prądu, w odniesieniu do zarobków są u na bardzo wysokie. URE odpowiada za utworzenie systemu wsparcia “dla wrażliwych”. Ten system ma przechodzić przez placówki opieki społecznej. One najlepiej powinny wiedzieć, komu i jak pomóc, chociaż nie zawsze tak jest: cichy, najbiedniejszy z biednych zbyt często bywa niezauważony. Projekt przewiduje przyznanie bonusu (ryczałtu) energetycznego ubogim odbiorcom. Osoba lub rodzina uprawniona do zasiłku stałego albo okresowego otrzymywałaby rachunek za zużycie prądu pomniejszony o kwotę tego bonusu. Jego wysokość obliczana byłaby następująco: dla osoby samotnie gospodarującej – 900 KWh darmowo prądu rocznie, dla dwóch do czterech osób 1250 KWh, więcej niż czterech – 1500 KWh. Wysokość darmowego ryczałtu ulegałaby zmianie, każdego roku w dniu 31 marca, wówczas prezes URE ogłaszałby wysokość bonusu ważnego przez następny rok dla różnych grup. Miałby się przy tym trzymać tego, że wydatki na prąd najubożsi ponosiliby mniejsze o ok. 30 proc. od tych, które płaciliby, gdyby nie mieli darmowego ryczałtu. Ośrodki pomocy społecznej nie dawałyby beneficjantom pieniędzy do ręki, ale wystawiały poszczególnym rodzinom odpowiednio niższe faktury za zużycie prądu. Budżet państwa miałby zwracać pieniądze energetyce. To wczesny i jeszcze niezatwierdzony etap prac nad założeniami ustawy.

Energetykę przejmują obce państwa Wyliczono, że na ten cel z kieszeni podatników trzeba byłoby wydać ok. 160 mln zł. Choć jeszcze nic nie jest przesądzone już w opozycji, że wzrosną koszty dla firm energetycznych, ustawili się niektórzy ich właściciele. Chodzi o trudne dla nas do sprecyzowania koszty administracyjno-informatyczne, których firmy się boją. Prawie od początku transformacji energetyka była prywatyzowana. Sprzedaż tego sektora, w rozumieniu każdego z nas, ale nie rządu, branży strategicznej dla gospodarki, budziła zawsze kontrowersje, według badań, co najmniej 65 proc. Polaków uważa, że przedsiębiorstwa energetyczne powinny zostać własnością państwa. Ale nie zostały, kolejne rządy konsekwentnie robiły swoje, walcząc o załatanie dziur budżetowych. Elektrownie, elektrociepłownie, firmy dystrybuujące energię są dziś Szwedów, Belgów, Niemców, Francuzów. Mieliśmy do czynienia ze zmianą stosunków własnościowych w tej branży pozorną, ponieważ następował proces sprzedaży udziałów polskiego skarbu państwa firmom państwowym z innych krajów, albo firmom z innych krajów kontrolowanych przez państwo. W tej chwili potrzeba wyciśnięcia z prywatyzacji 27 mld zł, skłoniła rząd do galopującego przyspieszenia prywatyzacji energetyki – spora część wymienionej, ogromnej sumy ma pochodzić z tego źródła. To już ostatnie rodowe srebro, które nam zostało. Na giełdę wchodzi holding Tauron, weszła w ub. roku jeszcze potężniejsza od Taurona - Polska Grupa Energetyczna (spadają jej notowania giełdowe, a miała być czempionem). Rok wcześniej giełda przerobiła akcje mniejszej od PGE spółki energetycznej – Enea, przy czym część pakietu akcyjnego Enei przejął szwedzki Vattenfall.

Tauron, PGE, Energa, PAK – pod młotek! W ostatnim kwartale tego roku pracownicy kolosa, jakim jest PGE – koncern ma zostać pod kontrolą państwa, ale widząc, co się dzieje, mało kto wierzy, że tak będzie za parę lat - będą mieli prawo do sprzedaży swoich akcji. W przyszłym roku minister skarbu Aleksander Grad planuje sprzedaż kolejnego pakietu akcji zarówno PGE, jak i Taurona.  Ministerstwo Skarbu Państwa zaprosiło inwestorów do negocjacji w sprawie sprzedaży 82,9 proc. spółki Energa (to dawna G –8, z którą kiedyś chciał kupić miliarder Jan Kulczyk, a  teraz z zakupu nie rezygnuje). Energetyka jest atrakcyjna dla inwestorów nawet w czasach dekoniunktury, chociaż tak narzekają, że wymaga kilkudziesięciu miliardów nakładów na modernizację i rozwój. Płaczą (i kupują polskie firmy energetyczne), że  będą musieli słono dopłacić do interesu, a pozyskiwanie pieniędzy na finansowanie w energetykę jest trudne. Narzekają, że mnóstwo środków będzie ich kosztowało inwestowanie w odnawialne źródła energii – w 2020 r. Polska musi wykazać, że 15 proc. produkowanej energii pozyskuje z OZE, do tego należy drastyczne ograniczyć emisję CO2, co w praktyce oznacza ograniczenie produkcji prądu i ciepła z węgla kamiennego i brunatnego. Przeciętny, niekombinujący i zaharowany Polak kapitału nie ma, ale na świecie jest go nadmiar. Krąży i szuka możliwości, żeby się podwoić i potroić, bo - jak wiadomo - pieniądz czyni pieniądz, toteż rząd nie jest strachu, że nie będzie miał chętnych na wielkie polskie firmy energetyczne z perspektywami na przyszłość. Wymienione wyżej firmy składają się nieraz z ponad 90 spółek, w tym elektrowni i kopalni. W zakupie Energi chce wziąć udział PGE, temu jednak sprzeciwia się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Jeszcze w tym roku rząd planuje sprzedać  wszystkie posiadane akcje skarbu państwa (50 proc., wliczając akcje załogi) Zespołu Elektrowni Pątnów – Adamów -Konin. PAK dostarcza na rynek ok. 8,5 proc. wytwarzanej w kraju energii. Firma jest drugim, co do wielkości krajowym producentem taniego prądu z węgla brunatnego. Elektrownie wchodzące w skład spółki wybudowane zostały w latach 1958–1974. Wiesława Mazur

Kronika wyprzedaży Polski (329): Socha – giełdziarz Marek Belka związany z lewicą obejmował schedę po Leszku Millerze w dwóch etapach. W kwietniu 2004 r. został powołany jako kandydat na to stanowisko przez prezydenta Kwaśniewskiego, który Millera nie znosił i niecierpliwie czekał na zejście (z rządu) okropnej, siwej millerowskiej głowy. Belka powołał rząd, wygłosił expose, ale nie uzyskał w Sejmie votum zaufania, chociaż mówił, że będzie walczył z bezrobociem „klęską klęsk i źródłem nieszczęść ludzkich”, znormalizuje funkcjonowanie służby zdrowia i zapowiedział rządy fachowców. O prywatyzacji w expose na wszelki wypadek nie pisnął, badania wykazywały, że prywatyzacja źle się kojarzy 70-80 proc. respondentów. Ale rząd musiał sprzedawać majątek publiczny, zobligował do tego Sejm i ustawa budżetowa. Zaplanowano, że z tego tytułu minister skarbu uzyska w ciągu roku 8,8 mld zł wpływów, był maj, uzyskano tylko miliard. Belka miał świadomość, że na ministra skarbu musi wybrać człowieka zdecydowanego. Sam, jako premier, w pierwszym podejściu przepadł. Przeszkodziły sprawy lustracyjne. Były minister zdrowia Mariusz Łapiński głośno rozpowiadał o współpracy Belki „ze służbami”. Miał mu o tym powiedzieć Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Janik się tego wypierał, ale mleko już się rozlało, pierwszy gabinet Belki upadł. Ponieważ żaden kandydat nie został zgłoszony przez Sejm, prezydent przyjął dymisję rządu i jednocześnie powierzył Belce sprawowanie obowiązków premiera, do czasu wyłonienia nowego gabinetu. W Sejmowych kuluarach lewica kuła żelazo, żeby Belka przeszedł, zdymisjonowany rząd Belki pracował, a Belka „kompletował” nowy rząd, to jest rząd miał gotowy, naniósł tylko w nim kosmetyczne poprawki. W ten sposób znalazł się wśród ministrów były minister skarbu Sławomir Cytrycki, ale w innej roli. W drugim kroku konstytucyjnym Sejm, z braku własnego pomysłu, kandydaturę Belki na premiera przyjął. Po miesiącu okazało się, że w teczce Belki założonej przez Służbę Bezpieczeństwa brakuje sześciu stron. Belka twierdził, że TW (tajnym współpracownikiem) nigdy był, podpisał tylko tzw. instrukcję wyjazdową przez wyjazdem do USA na stypendium w 1984 r. Cytrycki, absolwent uniwersytetu leningradzkiego, który w styczniu 2003 r. został głównym prywatyzatorem u Millera, już po trzech miesiącach na tej posadzie złożył dymisję. Belka w swoim gabinecie zrobił go członkiem Rady Ministrów i szefem Kancelarii Premiera. Cytryckiego ściągnął z Waszyngtonu, gdzie pełnił funkcję szefa misji dyplomatycznej, miał dbać o interesy polskich firm uczestniczących w odbudowie Iraku, w tym czasie - nota bene - firma Bumar przegrała przetarg na uzbrojenie armii irackiej. Wygrali – konsorcjum Anham Joint Venture pod Waszyngtonem, żeby była jasność Bumar wycenił realizację kontraktu na 425 mln dolarów, amerykańskie konsorcjum znane poprzednio, jako Nour na 259 mln dolarów. Cytrycki, tak, jak Belka związany z lewicą od młodości przyznał się do współpracy z wywiadem Peerel. Życiorys miał bogaty, w latach 80. - tych już był asystentem zastępcy sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, był też wicedyrektorem gabinetów premierów „z tamtych czasów”: Zbigniewa Messnera, Mieczysława Rakowskiego i Wojciecha Jaruzelskiego. Parasol trzymał nad nim prezydent Kwaśniewski, ciągle jeszcze w zapasach z Millerem i Cytrycki nie przesunął się po zimnym niebie prywatyzacji jak dziwaczna gwiazda, która szybko odleciała na kolejną ważną posadę. Uważano, że starł się z prezesem Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Zdzisławem Montkiewiczem popieranym przez Millera i że to był główny powód dymisji. Ministrem skarbu w obu rządach Belki (pierwszym z maja 2004 i drugim z czerwca 2004 r.) niezmiennie figurował Jacek Socha, giełdziarz, nadzorca biur maklerskich. Belka uważał, że postawił na doskonałego konia. Ależ życie gnało! Marek Belka w marcu był w Iraku, a już w maju jedenastym premierem dziesiątego rządu III RP. Belka mówił, że jechał do Iraku bez strachu i bez strachu podejmuje się nowych wyzwań, ponieważ kto dwa razy w Polsce był ministrem finansów, a on był (pierwszy raz w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza w tym rządzie zastąpił Grzegorza Kołodkę, drugi raz w rządzie Leszka Millera, tym razem Kołodko zastąpił jego), temu nic nie może wydawać się zbyt ryzykowne. Przedstawiał swoje credo, które brzmiało (także w odniesieniu do prywatyzacji): „wymierność celów, przejrzystość procedur”. Zrozumiała była przede wszystkim druga część tego zdania, że przy tzw. zmianie stosunków własnościowych nie będzie kantów. Ale kto się zastanowił, ten zaraz sam siebie pytał, czy to jest u nas w ogóle możliwe? Andrzej Krauze zamieścił w „Rzeczpospolitej” rysunek, na którym jeden ludzik pyta drugiego: „czy ty w tym rządzie jesteś ze starego zaciągu, czy z nowego rozdzielnika?”. Nie było wątpliwości, że niewiele się zmieni. Bębnić ludziom będą tylko w uszach na nowo poukładane słowa. Kim Belka w swoim życiu nie był łatwiej pewno spisać - niż tym, kim był. Pracował również w Polskiej Akademii Nauk. Właśnie w PAN poznał Jacka Sochę, który w swojej głowie miał przede wszystkim rynki kapitałowe. Jacek Socha dopiero co opuścił stanowisko przewodniczącego Komisji Papierów Wartościowych i Giełd i czuł się pełnoprawnym ministrem. Miał świadomość i o tym głośno mówił, że zapewnienie wpływów z prywatyzacji jest jego obowiązkiem. Żeby zapełnić pustą kasę zaplanował pod koniec roku sprzedaż 30 proc. akcji największego naszego detalicznego banku PKO BP. Uważał, że resort powinien wyzbyć się pakietów mniejszościowych skarbu państwa w spółkach i że należy jasno sprecyzować, jakie fragmenty gospodarki nie będą podlegały prywatyzacji, a jakie będę i tę część majątku bezwzględnie rzucić na giełdę. Zanim Socha przeszedł do Komisji Papierów Wartościowych pracował w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych. Do współpracy w KPW zaprosił go nieżyjący już Lesław Paga, twórca KPW. To był dla zainteresowań Sochy strzał w dziesiątkę. Wspinał się po drabinie kariery uporczywie. Najpierw został dyrektorem Biura Inspekcji KPW, potem przewodniczącym KPW, następnie osiągnął stanowisko przewodniczącego Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Rynek kapitałowy to jest pewnego rodzaju systemowe narządzie gospodarki rynkowej – wyjaśniał. A więc wszystko, co jest do sprywatyzowania, powinno przejść przez giełdę, która „gdy jest głęboka, przyciąga inne spółki i zwiększa swoją płynność”. Konsolidacja firm? Jak najbardziej tak, ale celem późniejszej prywatyzacji. Na pytanie, czy państwo może być dobrym właścicielem, odpowiadał, że jest właściciele pasywnym, ułomnym i że skarb państwa nigdy nie prowadził aktywnej polityki właścicielskiej. Jest to tylko administrowanie majątkiem. I tego właśnie, „dlaczego tak jest”, zwyczajny zjadacz chleba nie może pojąć. Wiesława Mazur

28 maja 1992r. - Sejm przyjął uchwałę lustracyjną. 4 na 5 czerwca - "Nocna zmiana" Uchwała lustracyjna – wniesiona przez posła Janusza Korwin-Mikkego i przyjęta przez Sejm 28 maja 1992 roku uchwała, nakazująca ministrowi spraw wewnętrznych ujawnienie nazwisk posłów, senatorów, ministrów, wojewodów, sędziów i prokuratorów będących tajnymi współpracownikami UB i SB w latach 1945-1990. Za uchwałą głosowało 186 posłów (KPN, ZChN, PC, NSZZ "Solidarność", PSL-PL, PChD, UPR), przeciw 15, a 32 wstrzymało się (głównie SLD). Stała się ona osią konfliktu między zwolennikami rządu Jana Olszewskiego, a opozycją z prezydentem Lechem Wałęsą na czele. Po ujawnieniu przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza tzw. listy Macierewicza z nazwiskami osób zarejestrowanych w archiwach po byłej SB jako tajni współpracownicy UB i SB, doszło do odwołania rządu. Opozycja oskarżyła Macierewicza o wykorzystywanie listy do prowadzenia gry politycznej (na liście znalazł się m.in. Wałęsa jako TW Bolek), a zwolennicy rządu zarzucili opozycji i prezydentowi ukrywanie agenturalnej przeszłości. Trybunał Konstytucyjny w Orzeczeniu z dnia 19 czerwca 1992 r., sygn. akt U 6/92 (OTK 1992, poz. 13) stwierdził niezgodność "uchwały lustracyjnej" z:
* art. 1 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z 1952 r. (w ujęciu z 1992 r.) przez naruszenie zasady demokratycznego państwa prawnego, a w szczególności przez niezapewnienie ochrony praw osoby ludzkiej i dopuszczenie do naruszenia jej godności, powodując tym samym niezgodność z art. 23 Ustawy z dnia 23 kwietnia 1964 r. — Kodeks cywilny (Dz.U. Nr 16, poz. 93) i art. 17 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych, otwartego do podpisu w Nowym Jorku dnia 19 grudnia 1966 r. (Dz. U. z 1977 r. Nr 38, poz. 167),
* art. 1, art. 2 zdanie pierwsze oraz art. 23 ust. 4 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej przez naruszenie zasady demokratycznego państwa prawnego, i zasady demokracji przedstawicielskiej,
* art. 3 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej przez nałożenie na Ministra Spraw Wewnętrznych w drodze pozaustawowej obowiązku wkroczenia w sferę praw obywateli, a nadto przez nałożenie na Ministra Spraw Wewnętrznych obowiązku działania naruszającego obowiązujące ustawy,
* art. 12 Ustawy z dnia 6 kwietnia 1990 r. o Urzędzie Ochrony Państwa (Dz.U. Nr 30, poz. 180) oraz art. 21 Ustawy z dnia 6 kwietnia 1990 r. o Policji (Dz.U. Nr 30, poz. 179) przez nałożenie na Ministra Spraw Wewnętrznych w drodze uchwały obowiązku udzielania informacji, o których mowa w tych przepisach,
* art. 5 Ustawy z dnia 14 grudnia 1982 r. o ochronie tajemnicy państwowej i służbowej (Dz.U. Nr 40, poz. 271 z późn. zm.) przez stworzenie Ministrowi Spraw Wewnętrznych pozaustawowej podstawy kompetencyjnej zwalniającej go z obowiązku przestrzegania ustawy. Stosowanie uchwały zawieszono na mocy Obwieszczenia Prezesa Trybunału Konstytucyjnego z dnia 19 czerwca 1992 r. o zawieszeniu stosowania uchwały Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 28 maja 1992 r. (M.P. Nr 20, poz. 157) z dniem 19 czerwca 1992 r., zaś Obwieszczeniem Prezesa Trybunału Konstytucyjnego z dnia 20 października 1992 r. o utracie mocy obowiązującej uchwały Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 28 maja 1992 r. (M.P. Nr 34, poz. 245) uchylono ją 20 października 1992 r.
Wikipedia
Nocna Zmiana:
Noc z 4 na 5 czerwca 1992 roku przeszła do najnowszej historii Polski jako data mroczna. Śledzący tamte wydarzenia za pośrednictwem mediów wiedzieli już wówczas, że są one przełomowe. Debata sejmowa nad odwołaniem rządu Jana Olszewskiego i samo głosowanie wprawiły w zdziwienie wiele osób, z niedowierzaniem obserwujących, jak zawiązuje się antylustracyjna koalicja wydawałoby się przeciwnych sobie sił: postkomunistów, ludowców, znacznej części tzw. byłej opozycji demokratycznej i prezydenta Lecha Wałęsy. Ale jeszcze większe zdumienie wywołuje film Jacka Kurskiego zatytułowany "Nocna zmiana".Ukazane są w nim kulisy czerwcowego przewrotu: tajne rozmowy czołowych polityków, którzy w sejmowym gabinecie prezydenta gorączkowo ustalali, jak pozbyć się ekipy Olszewskiego i nie dopuścić do przeprowadzenia lustracji. Film "Nocna zmiana" to ważny dokument, zapis wydarzeń, których konsekwencje ponosimy do dziś. Na polskiej rzeczywistości wciąż ciąży ponury cień byłych tajnych współpracowników komunistycznych służb bezpieczeństwa. Dyskusja wokół tak zwanej listy Wildsteina, niejasności związane z teczką premiera Belki, lista Nizieńskiego zawierająca 588 nazwisk prominentnych osób, w tym polityków mogących być tajnymi współpracownikami bezpieki - to tylko kilka dowodów na to, że lustrację należało przeprowadzić już dawno. Już w 1989 roku wielu działaczy opozycji zwracało uwagę na zagrożenie, jakie niosą ze sobą komunistyczni konfidenci. Ale to, co dla części polityków było oczywistością, do świadomości ogółu społeczeństwa przebijało się z wielkim trudem. Duży udział w dezawuowaniu idei lustracji miały i mają do dziś niektóre media, wśród których prym wiedzie "Gazeta Wyborcza". Jako pierwszy ujawnienia agentów w strukturach władzy podjął się rząd Jana Olszewskiego, powołany przez Sejm pierwszej kadencji. Aby zrozumieć to, co wydarzyło się 4 czerwca 1992 roku, warto przypomnieć okoliczności powołania gabinetu Jana Olszewskiego. 27 października 1991 roku odbyły się pierwsze wolne wybory do Sejmu. Po rządach Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego strona umownie zwana solidarnościową poszła do wyborów bardzo podzielona. Taki też był skład nowego Sejmu. Największy klub - Unii Demokratycznej - liczył zaledwie 62 posłów. Drugie miejsce zajął SLD z 60 mandatami. Dalej w kolejności były: KPN (51), PSL (50), Wyborcza Akcja Katolicka (50), Porozumienie Obywatelskie Centrum (44), Kongres Liberalno-Demokratyczny (37), Porozumienie Ludowe (28) i NSZZ "Solidarność" (27). Ostatnim komitetem wyborczym, który wprowadził do Sejmu większą grupę kandydatów, była Polska Partia Przyjaciół Piwa (16 mandatów). Kilka ugrupowań uzyskało po jednym mandacie. Przez tak rozdrobniony Sejm miał zostać wyłoniony nowy rząd. Inicjatywę jego tworzenia przejął Lech Wałęsa. Pierwszą opcją, jaką przyjął, było postawienie na czele gabinetu samego prezydenta (wicepremierem miał zostać Jacek Kuroń). W rozmowie z politykiem UD prezydent miał powiedzieć: "Ja zostaję premierem, ty wicepremierem. Pierwszym wicepremierem, tak więc tak naprawdę ty jesteś premierem". Kuroń odrzucił ofertę Wałęsy. Później prezydent lansował kandydaturę Bieleckiego, co spotkało się z dużym zainteresowaniem liberałów i Donalda Tuska. Ale i ta propozycja nie miała szans. Wreszcie misję tworzenia nowego rządu Wałęsa powierzył Bronisławowi Geremkowi. Po kilku dniach bezowocnych rozmów i ten kandydat zrozumiał, że nie jest w stanie stworzyć rządu. Zanim jednak zrezygnował ostatecznie, 12 listopada w Belwederze doszło do ważnego spotkania liderów UD, KLD i PC z prezydentem. Wtedy to Jarosław Kaczyński zdecydowanie odmówił poparcia Geremka, uważając, że jego rząd byłby nie rządem przełomu, ale kontynuacji. Lecha Wałęsę denerwowały także wypowiedzi Kaczyńskiego o dekomunizacji. Doszło do ostrego sporu. Na tym spotkaniu ostatecznie rozeszły się drogi obu polityków. Tymczasem ciągle nie została rozwiązana sprawa rządu. Szef Porozumienia Centrum rozpoczął rozmowy w sprawie poparcia dla Jana Olszewskiego, zakończone wkrótce sukcesem. Przy poparciu ZChN, PC, PL, KLD i KPN oraz "Solidarności" kandydat Kaczyńskiego został wybrany na premiera. Ale już przy tworzeniu rządu dały o sobie znać różnice pomiędzy tymi ugrupowaniami. Ze względu na kwestie gospodarcze koalicję opuścił KLD, a później ze względów personalnych odeszła KPN. Po kilku jeszcze zawirowaniach i wyraźnej niechęci prezydenta udało się wyłonić rząd. W swoim exposé premier Jan Olszewski, mówiąc o priorytetach swego gabinetu, podkreślił rolę rozliczenia z PRL-owską przeszłością, nawiązania współpracy z Kościołem, zreformowania armii, policji i służb specjalnych. Odrzucił też liberalną politykę w gospodarce. Od momentu powołania, tj. od 23 grudnia 1991 r., rząd miał duże trudności z forsowaniem swojej wizji Polski. Na przeszkodzie stał nie tylko prezydent, ale i silna opozycja UD oraz SLD. Głośna w tym czasie stała się sprawa traktatu polsko-rosyjskiego i protokołu dotyczącego wycofania wojsk rosyjskich z Polski. W projekcie porozumienia znalazł się zapis dotyczący powoływania na terenach pozostawionych przez armię rosyjską spółek joint venture. Na to nie godził się rząd Olszewskiego, twierdząc, że te spółki będą przyczółkiem dla rosyjskiej agentury. Premier wysłał do przebywającego już w Moskwie prezydenta Wałęsy szyfrogram z prośbą, aby nie podpisywał takiego protokołu. Tym, co przesądziło o upadku rządu Jana Olszewskiego, było ujawnienie przez ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza teczek byłych agentów SB zasiadających w rządzie i parlamencie. Zawiązała się w tej sprawie nadzwyczajna koalicja antylustracyjna. Wielu polityków, którzy ją tworzyli, dziś jest poza sceną polityczną, ale nie wszyscy. Większość wciąż czynnie uczestniczy w życiu publicznym. W tajnej naradzie, która odbyła się 4 czerwca w sejmowym gabinecie Lecha Wałęsy, a pokazana została w dokumentalnym filmie Jacka Kurskiego, aktywnie uczestniczył młody wówczas polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego Donald Tusk. Jego zaangażowanie w przeforsowanie kandydatury na premiera wówczas 33-letniego Waldemara Pawlaka było bardzo znaczące. Koalicja antylustracyjna, aby osiągnąć cel, w swoich rachubach brała pod uwagę także głosy SLD, chociaż do tej pory wobec postkomunistów stosowano powszechny ostracyzm. Tuż po wyborach były nawet spory o to, kto ma siedzieć w sejmowych ławach obok posłów SLD. Tej nocy postkomuniści okazali się ważnym sojusznikiem "koalicji strachu" w błyskawicznej operacji antylustracyjnej. W filmie "Nocna zmiana" widzimy, jak podczas narady Donald Tusk sondował, czy SLD poprze Pawlaka.
Tusk: - Jak SLD nie skrewi, to przejdzie. A jak nie przejdzie...
Moczulski: - To wtedy przecież pan Waldek nie będzie się upierał, prawda?
Tusk: - Panowie, policzmy głosy - KPN, SLD, mała koalicja.
Moczulski: - Jeśli lewica wstrzyma się od głosowania, to nam wystarczy.
Tusk: - Według mojej wiedzy i wszystkich chyba tu obecnych SLD nie wstrzyma się, tylko będzie głosować za odwołaniem.
Moczulski: - Za odwołaniem tak, ale czy będzie głosował za Pawlakiem w ogóle?
Tusk: - Waldek, twierdziłeś, że tak. Dla SLD jest lepszy kandydat do poparcia.
Wałęsa: - Dzisiaj wysondowałem wszystkie możliwości, dziś nie przeciągniemy inaczej.
Moczulski: - Podejmujemy męską decyzję: Pawlak i koniec.
Głosy: - Zgoda, zgoda, zgoda.
Odwołanie rządu Jana Olszewskiego odbyło się niczym zamach stanu: noc, wielkie napięcie, tajne rozmowy. Warto przypomnieć sobie tamten moment, który tak mocno zaważył na losach Polski w ostatnich latach.

Rewanż za Mazowieckiego Komitety honorowe zagościły już na stałe w polskim obyczaju politycznym. I nie ma się czemu dziwić: w czasach dominacji mediów każda partia chce pokazać, że popiera ją jak najwięcej znanych twarzy i nazwisk – w dodatku im mniej kojarzonych z polityką, tym lepiej. Dlatego w sezonie wyborczym aktorzy, piosenkarze, filmowcy, muzycy, pisarze, naukowcy i sportowcy są na wagę złota. Ale to, co zorganizował sztab Bronisława Komorowskiego, przekracza wszelkie dotychczasowe normy.
Totalna mobilizacja Trzy lata temu, przed wyborami parlamentarnymi Komitet Honorowy Platformy Obywatelskiej liczył 35 osób. Przewodniczył mu Władysław Bartoszewski, który i w tym roku stał się główną postacią Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego. Tyle że ten drugi komitet liczy już 160 członków! Czyżby przez trzy lata wśród “celebrytów” niemal pięciokrotnie wzrosło poparcie dla PO? Niekoniecznie. Trzeba bowiem pamiętać, że jesteśmy przed wyborami prezydenckimi, a nie parlamentarnymi. Tutaj zwycięzca może być tylko jeden – wszyscy inni będą mniej lub bardziej przegrani. Walka toczy się o więc wszystko, a zwycięzcą będzie albo prezes PiS, albo marszałek Sejmu. A ponieważ obaj są politykami z bardzo długim stażem, na ich pojedynek należy patrzeć w perspektywie historycznej. Komorowski bowiem to nie tylko członek PO – to także (a może przede wszystkim) polityk, który swoją karierę zawdzięcza środowisku Unii Demokratycznej, zwłaszcza Tadeuszowi Mazowieckiemu, który zrobił go wiceministrem obrony, a następnie posłem. Z kolei Kaczyński był twórcą i liderem Porozumienia Centrum – formacji, która odważyła się przełamać monopol środowiska udeckiego w obozie solidarnościowym i poprzez taktyczny sojusz z Lechem Wałęsą zablokować Mazowieckiemu drogę do prezydentury. Od tych wydarzeń minęło 20 lat, ich bohaterowie sporo przez ten czas przeszli, ale po stronie udeckiej tamto upokorzenie do dziś jest dobrze pamiętane. Dobitnie świadczy o tym skład Komitetu Honorowego marszałka Sejmu i atmosfera, jaka towarzyszyła jego ogłoszeniu 16 maja w warszawskich Łazienkach. Ktoś, kto obserwował tę imprezę i jednocześnie ma dobrą pamięć, z pewnością odniósł wrażenie déjà vu. Komitet z Andrzejem Wajdą i jego żoną Krystyną Zachwatowicz, Wisławą Szymborską, Krzysztofem Pendereckim, Henrykiem Samsonowiczem, Danielem Olbrychskim, Izabellą Cywińską, Agnieszką Holland i jej siostrą Magdaleną Łazarkiewicz, Mają Komorowską, Joanną Szczepkowską, Anną Nehrebecką, Henrykiem Woźniakowskim, Janem Dworakiem i jeszcze wielu innymi – to przecież powtórka z kampanii prezydenckiej Mazowieckiego w październiku i listopadzie 1990 r. A później z kolejnych kampanii udecji, aż do wyborów europejskich w 2004 r., gdy pod apelem o poparcie listy Unii Wolności podpisało się mniej więcej to samo grono osób. Oczywiście, wielu z tych, którzy popierali Mazowieckiego i jego partię, już nie żyje. Komorowskiego nie poprą więc Geremek i Kuroń, Miłosz i Kołakowski, Turowicz i Stomma, Szczypiorski i Woroszylski, Holoubek i Szczepkowski, Lem i Edelman, Kapuściński i Międzyrzecki, Błoński i Kaczmarski – choć gdyby żyli, z pewnością by to uczynili. Ale dziś właśnie, gdy człowiek wywodzący się z UD ma realną szansę objęcia urzędu prezydenta, zwolennicy tej formalnie nieistniejącej już, ale towarzysko i mentalnie nadal żywej partii, zmobilizowali się jak przed 20 laty.

UD – reaktywacja Nic dziwnego, że w pierwszym szeregu Komitetu Honorowego stoi sam Mazowiecki, a tuż koło niego Jan Lityński, Henryk i Ludwika Wujcowie, Olga Krzyżanowska, Jacek Ambroziak, Aleksander Hall – czyli “pierwsza kadrowa” Unii Demokratycznej z początku lat 90. W dodatku na dwa dni przed galą w Łazienkach głosowanie na Komorowskiego zadeklarował w swojej gazecie sam Adam Michnik. To chyba ostatecznie przesądziło o tak gromadnym (by nie powiedzieć – stadnym) poparciu “elit” dla marszałka. Różnica między kampanią Mazowieckiego sprzed 20 lat a obecną jest tylko jedna, ale za to jakże wymowna: dziś po stronie udecji i jej faworyta stoi także Lech Wałęsa. Chyba nieprzypadkowo rzecznikiem sztabu Komorowskiego została posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska, której mąż, Jan Kidawa-Błoński (oczywiście także członek komitetu), jest znanym reżyserem filmowym. Tego gestu wobec tzw. środowisk twórczych nie należy lekceważyć. Są to bowiem środowiska bardzo wrażliwe na punkcie swoich relacji z władzą, przez którą lubią być doceniani i hołubieni. Tak było w II RP, tak było w PRL i tak samo jest w III RP. Nic dziwnego, że w Komitecie Honorowym zjawił się cały zastęp “celebrytów” – od Piotra Adamczyka, przez Andrzeja Chyrę, Andrzeja Grabowskiego, Korę Jackowską, Tomasza Karolaka, Krzysztofa Kowalewskiego, Krzysztofa Maternę, Wojciecha Pszoniaka, Andrzeja Seweryna, Urszulę Sipińską, Andrzeja Strzeleckiego, Mariusza Trelińskiego, Stanisława Tyma, po Zbigniewa Zamachowskiego. To samo, co o artystach, można zresztą powiedzieć o sportowcach, którzy równie licznie dopisali. Ale nie tylko skład komitetu przywodzi wspomnienia o wyborach z 1990 r. Nie zmienił się także język, jakiego używali zwolennicy Mazowieckiego. Wtedy słyszeliśmy o “polskim piekle”, dziś – o “wojnie domowej”, wtedy oskarżano Wałęsę o antysemityzm, dziś Kaczyńskiemu imputuje się ksenofobię. Warto przy tym zawsze przypominać komentarze do wyniku wyborów, w których Mazowiecki nieoczekiwanie przegrał z “człowiekiem znikąd” – Stanisławem Tymińskim. Czołowi zwolennicy premiera mówili wówczas, że “społeczeństwo nie dojrzało do demokracji” i że “społeczeństwem powinni się zająć psychiatrzy”. Czy po ewentualnej porażce Komorowskiego znów usłyszymy takie opinie?

Granie historią Jednak kandydat PO doskonale wie, że aby wygrać wybory, nie wystarczy być ulubieńcem udeckiego “salonu”. Poparcie “warszawki” i “krakówka” nie wystarczyło Mazowieckiemu, a 5 lat później także Kuroniowi, więc tym bardziej nie gwarantuje sukcesu teraz. Zwłaszcza że po katastrofie smoleńskiej i pogrzebie na Wawelu nastroje Polaków przesunęły się w stronę szacunku i przywiązania do narodowej tradycji i przeszłości. Komorowski poszedł więc ostro do przodu także i w tym kierunku, stąd w jego komitecie obecność takich postaci, jak wdowy po prezydencie Kaczorowskim i generale Andersie, uczestniczka zamachu na Kutscherę Maria Stypułkowska-Chojecka, prezes Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, prezes Zgrupowań Partyzanckich AK “Ponury” Zbigniew Rachtan, prezes Środowiska Pułku AK “Baszta” Wojciech Militz, przewodniczący Związku Miłośników Wołynia i Polesia Zygmunt Mogiła-Lisowski, “cichociemny” i powstaniec warszawski gen. Stefan Bałuk, wreszcie – wymieniony osobno przez Komorowskiego w Łazienkach – gen. Zdzisław Julian Starostecki, żołnierz spod Monte Cassino, po wojnie twórca rakiet Patriot w USA. Trudno powiedzieć, ilu z tych niewątpliwie zasłużonych ludzi ma pełną świadomość, kogo popiera. Zapewne duży wpływ na ich decyzję miało pokrewieństwo (tyle że bardzo dalekie) marszałka Sejmu z gen. Tadeuszem Komorowskim “Borem”, a także osobiste znajomości z politykiem PO, szczególnie z czasów, gdy był wiceministrem obrony i uczestniczył w licznych imprezach rocznicowych. Jednak obecność kilku zasłużonych postaci bynajmniej nie oznacza, że większość kombatantów – tak jak i ogół wyborców – uzna Komorowskiego za godnego dziedzica narodowych i niepodległościowych tradycji. Do tego nie wystarczy historyczne nazwisko i niby-sarmackie obyczaje. Paweł Siergiejczyk

W Afganistanie wiosło niepotrzebne Bogdan Klich rozwiązał resztki wojsk obrony terytorialnej, które najlepiej sprawdziłyby się w czasie powodzi. Obecnie klęski żywiołowe, jak powodzie i różne katastrofy, np. ekologiczne, mogą przybierać wielkie rozmiary i powodować konieczność użycia różnorodnych sił, także wojska. Jednak lepszym rozwiązaniem od wykorzystywania zawodowych wojskowych jest utworzenie sił terytorialnych - wojska tańszego, a skutecznego w obronie. Niestety, objęcie urzędu ministra obrony przez Bogdana Klicha oznaczało kres istnienia resztek wojsk obrony terytorialnej. W sytuacjach kryzysowych drogie w utrzymaniu jednostki wojsk operacyjnych (zmechanizowanych) są nieprzydatne. Sprawdzają się natomiast w akcji formacje lekkiej piechoty z wojsk obrony terytorialnej. Siły obrony terytorialnej są niezbędne do obrony kraju. Terytorium państwa, granice, ważne ośrodki administracyjne, centra przemysłowe, linie energetyczne i komunikacyjne, infrastruktura - to wszystko wymaga ochrony. Droga armia zawodowa, obecnie 100 tys. żołnierzy, nie zapewni całemu państwu ochrony. Takie wojsko, drogie w utrzymaniu, ponieważ ich wyszkolenie i uzbrojenie wymaga wielkich nakładów, jest też mało skuteczne w sytuacjach kryzysowych. Generał Bogusław Pacek ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego zapewniał telewidzów, że do walki z powodzią wysłano 4 tys. żołnierzy. W obliczu potrzeb są to siły niewystarczające. Z drugiej strony jest to chyba granica wydolności obecnych sił zbrojnych RP. Do akcji można skierować szeregowców i podoficerów, generałów i pułkowników trudno skierować do dźwigania worków z piaskiem. A mamy w armii trochę ponad 33 tys. szeregowców. Mimo ogromu zagrożeń wojsko nie było w stanie wesprzeć jednostek samorządowych i służb cywilnych w walce z powodzią. Najbardziej optymalnym wyjściem jest uformowanie wojsk obrony terytorialnej. Obrona terytorialna z racji związania z miejscem zamieszkania żołnierzy jest armią obywatelską - można ją użyć do ochrony ludności i wsparcia władz cywilnych w sytuacjach kryzysowych. Żołnierze obrony terytorialnej na co dzień w cywilu w razie potrzeby mogą być wzywani do wykonywania zadań niemilitarnych przez lokalne władze. W razie kryzysu jednostka obrony terytorialnej, w której znajdą się mieszkańcy zagrożonego terenu, podejmuje działania ochronne. Obywatele w mundurach znający teren i mieszkańców mogą działać skutecznie. Kiedy w 1997 r. powstawała Akcja Wyborcza Solidarność, jako jeden z jej organizatorów starałem się zwracać uwagę na właściwą organizację sił zbrojnych. Stworzyłem zespół programowy ds. bezpieczeństwa narodowego, który przedstawił propozycję programu w zakresie obronności Rzeczypospolitej. Władze AWS program zaakceptowały. Znalazło to odbicie w umowie koalicyjnej tworzącej rząd AWS z Unią Wolności. Zapisano postulaty "stworzenia sprawnego systemu obrony terytorialnej" oraz "rozbudowania wojsk obrony terytorialnej". Jako sekretarz stanu i pierwszy zastępca ministra obrony miałem dopilnować, aby tak się stało. Okazało się, że minister Janusz Onyszkiewicz, polityk UW, nie rozumie, do czego są potrzebne wojska OT. Trzeba było podjąć różne nieformalne działania, aby wymóc na nim zgodę na podjęcie tematu. 5 maja 1998 r. minister powołał zespół pod moim kierownictwem do opracowania koncepcji zadaniowej i strukturalno-organizacyjnej systemu obrony terytorialnej. Wykonaliśmy szereg ekspertyz i opracowań studyjnych. W sierpniu zespół przedstawił ministrowi do podpisu "Koncepcję systemu obrony terytorialnej". W grudniu 1999 r. zaprezentowałem zatwierdzoną koncepcję parlamentarnym komisjom obrony, dołączając do niej propozycje zmian legislacyjnych. Przewidywaliśmy realizację koncepcji w czterech etapach; od końca 1999 r. do 2012 roku. Za kwotę około 710 mln zł w ciągu tych lat miał powstać system obrony terytorialnej posiadający w skadrowanych jednostkach 10 tys. żołnierzy i zdolny w razie zagrożenia osiągnąć liczbę 120 tys. ludzi. Czas służby w OT miał trwać 3 miesiące - w wojskach operacyjnych 12 miesięcy. Żołnierz OT po odbyciu służby w czasie 10 lat mógł być powołany ponownie, jednak łączny czas powołań nie mógł przekroczyć 12 miesięcy. Po wyrzuceniu mnie z MON przez ministra obrony Bronisława Komorowskiego w lipcu 2001 r. tworzenie "wojska Szeremietiewa" - jak mówili niechętni OT - zaczęło kuleć. Powstało wprawdzie siedem brygad OT, ale zaczęto przebąkiwać o ich likwidacji. Doktor Grzegorz Kwaśniak z Akademii Obrony Narodowej pisał: "Idea wojsk Obrony Terytorialnej w znaczeniu tworzenia formacji ochotniczej (podobnej do tej, która jest w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych) upadła wraz z odejściem z MON-u wiceministra Romualda Szeremietiewa. A te jednostki OT, które obecnie wchodzą w skład Wojska Polskiego, niczym nie przypominają Obrony Terytorialnej, jaka istnieje np. w Szwajcarii czy Szwecji (gdzie istnieje pobór, a 99 proc. męskiej populacji odbywa przeszkolenie wojskowe, oczywiście w zupełnie innej formie niż w WP). Co więcej, jednostki te mają być powoli rozwiązywane". Rzeczywiście 30 września 2003 r. minister Jerzy Szmajdziński pod pretekstem słabej dyscypliny rozwiązał 23. Śląską Brygadę OT. Powołano batalion obrony terytorialnej. Rok później batalion rozformowano, tworząc na jego bazie oddział specjalny żandarmerii. Kolejną 2. Mińsko-Mazowiecką Brygadę Obrony Terytorialnej im. gen. dyw. Franciszka Kleeberga zlikwidował minister Radosław Sikorski. Na bazie brygady został też utworzony oddział specjalny żandarmerii. Przekształcono w bataliony OT: 1. Gdańską Brygadę Obrony Terytorialnej im. gen. Józefa Wybickiego, 22. Karpacką Brygadę Piechoty Górskiej Obrony Terytorialnej, 18. Brygadę Obrony Terytorialnej im. Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego i 14. Brygadę Obrony Terytorialnej Ziemi Przemyskiej im. Hetmana Polnego Koronnego Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. W przypadku 14. brygady jej żołnierze już w pierwszym roku istnienia jednostki brali bezpośredni udział w ratowaniu ludności cywilnej, podczas powodzi na Podkarpaciu. Brygada regularnie uczestniczyła też w kierowanych przez wojewodę podkarpackiego wspólnych ćwiczeniach z Policją Państwową i Państwową Strażą Pożarną. Objęcie urzędu ministra obrony przez Bogdana Klicha oznaczało kres istnienia wojsk obrony terytorialnej. W lipcu 2008 r. bataliony OT zostały przeformowane w zmechanizowane. Zakończyła żywot ostatnia 3. Zamojska Brygada OT. W styczniu 2008 r. brygadę przeformowano w batalion OT, a 1 lipca 2008 r. przekształcono w batalion zmechanizowany. Generał Sławomir Petelicki w artykule "Polska źle dowodzona" ("Rzeczpospolita" z 7 czerwca br.) przedstawia scenę z akcji powodziowej: "...czterech żołnierzy na łodzi kręci się wkoło, bo każdy wiosłuje w inną stronę, a mieszkańcy, których mają ratować, krzyczą: 'O rany! Oni nie umieją wiosłować! Za chwilę rozwalą nam płot!'". MON tworzy siły przeznaczone do misji zagranicznych. Żołnierze nie muszą wiedzieć, jak posługiwać się wiosłami - w Afganistanie wiosłować nie trzeba. Inaczej jest pod Sandomierzem. Tymczasem kandydat Platformy Obywatelskiej na prezydenta zamiast koncepcji współpracy między różnymi siłami ratowniczymi przedstawia nam błyskotliwe stwierdzenia, że skoro rzeka tyle razy wylewała, to ludzie powinni się do tego przyzwyczaić. Prof. Romuald Szeremietiew

Słowacja żegna epokę Fico Nasi południowi sąsiedzi w niedzielnych wyborach parlamentarnych  zadecydowali o politycznej zmianie. Wielkim przegranym jest lewicowo-populistyczno-narodowa koalicja pod wodzą dotychczasowego premiera Roberta Fico. Jego partia SMER  (kierunek)  otrzymała co prawda najwięcej głosów, ale zbyt mało, by stworzyć większościową koalicję. Nic dziwnego – dwaj dotychczasowi koalicjanci ponieśli porażkę. Narodowcy Jana Sloty z partii SNS dostali tylko 9 miejsc w nowym parlamencie (połowę mniej niż cztery lata temu), a Vladimir Meciar – “mocny  człowiek Słowacji” – wraz ze swoją partią HZDS w ogóle nie przekroczył progu wyborczego i póki co musi pożegnać się z parlamentem w Bratysławie. Prezydent Ivan Gaszparowicz co prawda zlecił Fico misję tworzenia rządu i dał mu czas do środy 24 czerwca, ale w liczącym sobie 150 miejsc parlamencie Frico i Slota mają razem tylko 71 głosów – za mało, by odtworzyć rządową koalicję. Za to pozostałe cztery prawicowe partie jakie weszły do parlamentu mają głosów 79 i na dodatek głośno deklarują, że z Fico nie chcą mieć nic wspólnego. Szczególnie po czterech latach jego zamordystycznych rządów. Ponadto w czasie kampanii media opublikowały dokumenty mogące świadczyć o tym, jak w 2002 roku lider SMER zdobywał nielegalnie fundusze na swoją kampanię. Czy Robert Fico nie zabłyśnie jakąś diabelską sztuczką i za pomocą jakiś “haków” nie skaperuje niezbędnej liczby posłów do zdobycia sejmowej parlamentarnej większości? Póki co, nic na to nie wskazuje. Można ostrożnie uznać, że na Słowacji nastąpi zmiana u steru władzy. Postać Fico można pożegnać bez większego sentymentu. Urodzony w 1964 roku prawnik zdążył jeszcze otrzeć się o komunistyczny aparat władzy. W 1987 r., jako 23-letni student wydziału prawa uniwersytetu Jana Komeńskiego w Bratysławie, zapisał się skwapliwie do Komunistycznej Partii Słowacji – części totalitarnej KPCz, która pod władzą Gustawa Husaka żelazną ręką rządziła w ówczesnej Czechosłowacji. Kariera ułatwiona przez czerwoną książeczkę partyjną trwała tylko dwa lata. Jesienią 1989 r. komunizm runął. Po latach pytany, co wtedy robił, lekceważąco odpowiadał, że „od rewolucji miał ważniejsze sprawy – pisanie swojej rozprawy doktorskiej”. Fico poczekał na swój czas do 1999 roku, kiedy zorientował się, że można zrobić karierę na krytyce liberalnej partii SDKU i założył partie SMER. W 2006 roku zdobywa władzę i rozpoczyna bardzo zręczne lawirowanie między polityką wzrostu gospodarczego i przyciągania zachodnich inwestycji, a zaspokajaniem roszczeniowych sentymentów elektoratu swojej partii. Fico ma dwie twarze. Pierwsza to oblicze polityka, który bardzo dobrze dogaduje się z zachodnimi rządami i ściąga do swego kraju atrakcyjne inwestycje. Druga to twarz przywódcy, który bez skrupułów akceptuje koalicjanta Vladimira Meciara – populistę, który w latach 90. zepchnął Słowację z drogi do Unii i NATO, zbliżając kraj do Rosji. Kolejny koalicjant Jan Slota i jego słowacka partia narodowa podkreślała zagrożenie ze strony Węgier jako protektora węgierskiej mniejszości żyjącej wzdłuż południowej granicy kraju. Paradoksalnie polityka narodowej egzaltacji została podjęta także przez węgierskich socjalistów, którzy sprawowali władzę za Dunajem równolegle do rządów ekipy Fico. Tak doszło 21 sierpnia 2009 r. do incydentu z nie wpuszczeniem prezydenta Węgier Laszlo Sólyoma na słowacką stronę. Jan Slota i jego SNS prowadzili akcję na rzecz podkreślania słowackości południowych kresów republiki, choćby poprzez stawianie symbolicznych tzw. krzyży patriarszych na terenach przy granicy z Węgrami. Całkiem niedawno Robert Fico odsłonił u stóp zamku w Bratysławie 8-metrowy pomnik Świętopełka – władcy państwa Wielkomorawskiego. Premier w sposób wyraziście demonstracyjny przeciwstawiał go Węgrom – “jako władcę, który rządził tymi ziemiami na długo zanim pojawiał się tu św.Stefan” (król węgierski, który według tradycji w ślad za węgierskim władcą Arpadem w pełni podporządkował Słowację węgierskim najeźdźcom). Wygrażanie pięścią Budapesztowi Robert Fico – podobnie jak wcześniej Vladimir Meciar  - harmonijnie łączył z wyrazistymi demonstracjami woli przyjaźni z Rosją. Firmy rosyjskie mają sporo udziałów w słowackim przemyśle naftowym. 12 kwietnia br. rosyjski przywódca fetowany był w Bratysławie na wspólnych uroczystościach w Mauzoleum ku czci Poległych Żołnierzy Armii Czerwonej na bratysławskim wzgórzu Slavin. Fico promieniał, zadowolony z gestów przyjaźni gospodarza Kremla. Wyniki wyborów pokazują, że Słowacy mieli już dosyć tej lewicowo-narodowej mieszanki, podlanej silnie rusofilskim sosem. A jak wygląda polityczna alternatywa? Najsilniejszą partią ewentualnej nowej, liberalno-konserwatywnej koalicji będzie SDKU-DP –  niegdysiejsza partia Mikulasza Dzurindy. Teraz na jej czele stoi ambitna 54-letnia polityk Iveta Radicowa, która przypomina nieco naszą Danutę Huebner czy Henrykę Bochniarz. Jest zdecydowanym liberałem w dziedzinie ekonomii, ale ostro stawia sprawę aborcji na życzenie. Szefowa SDKU-DP nie ma wątpliwości, że misja tworzenia rządu Roberta Fico nie zakończy się sukcesem i to ona wkrótce zostanie premierem. Już po wyborach w wywiadzie dla dziennika „SME” ogłosiła, że wzorem dla niej jest kanclerz Angela Melker. SDKU-DP, posiadające w parlamencie 28 foteli, aspiruje do naturalnej roli lidera koalicji. Na drugiej pozycji z 22 miejscami parlamentarnymi pojawić się może w nowej konstelacji ruch, który zaskoczył wszystkich swoim sukcesem. Chodzi oczywiście o SaS (Sloboda a Solidarita), czyli Wolność i Solidarność. Jego liderem jest dynamiczny 42-latek Richard Sulik, wychowany przez słowackich rodziców, którzy, gdy miał 12 lat, zmuszeni zostali do emigracji do RFN-u. Ukończył ekonomię na monachijskim uniwersytecie Ludwiga Maximiliana. Do kraju wrócił w 1991 roku i zajął się biznesem. W 2003 roku zabłysnął  jako doradca ówczesnego ministra finansów Ivana Miklosza, który wprowadził na Słowacji podatek liniowy. Potem był doradcą kolejnego ministra finansów już w ekipie Fico – Jana Pociatka. Co charakterystyczne dla otwarcia słowackiej polityki na ludzi stosunkowo młodych, Pociatek, gdy obejmował tekę szefa finansów, był dwa lata młodszy od Sulika i miał 36 lat. Polakom Richard Sulik może kojarzyć się z Januszem Korwin-Mikke, tyle że znacznie młodszym. Ruch SaS doskonale wykorzystał do swojej kampanii Internet i w ten sposób zdobył młody liberalny elektorat. Sam Sulik rozbłysnął pod rządami Fico jako niezwykle popularny bloger. Co znów przywodzi na myśl polityków z kręgów naszego UPR -  Sulik był przez pewien czas słowackim partnerem Declana Ganleya, gdy ten kolekcjonował we wschodniej Europie potencjalnych sojuszników. Sulik jest jednak nie tylko liberałem ekonomicznym, ale i obyczajowym. Dlatego nie kryje, że nie ma nic przeciwko liberalizacji ustaw o narkotykach i jest za legalizacją małżeństw homoseksualnych. Takie pomysły nie zachwycą zapewne ruchu chrześcijańsko-demokratycznego KDH. Ta partia słowackich katolików, o bardzo zacnych korzeniach sięgających jeszcze podziemnego kościoła w czasach komunistycznego terroru, do niedawna przypominała bardzo nasze Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Ale od pewnego czasu na jej czele stoi były komisarz europejski Jan Figiel, który przypomina nieco naszego Jerzego Buzka. Ten liberalny zwrot wypchnął z partii takich konserwatystów jak Vladimir Palko czy Frantisek Mikloszko, którzy założyli kanapową słowacką partię konserwatywną. KDH zdobyło jedynie dziewięć miejsc parlamentarnych i jej mało ambitny wynik został przyjęty przez liberalne media jako schyłek słowackiego katolicyzmu politycznego. Coś w tym chyba jest, bo proces laicyzacji Słowaków jest coraz częściej obserwowany bezradnie przez słowacki Kościół katolicki. A w 2006 roku doszło do rozpisania nowych wyborów właśnie wskutek sporu koalicji SDKU z KDH na tle kwestii  klauzuli sumienia, która pozwalałaby np. lekarzom na odmówienie wykonywania aborcji, jeśli sprzeczne jest to z ich chrześcijańskimi pryncypiami. Teraz znów dojść może do rozmów koalicyjnych wokół prawicowego bloku rządowego – SDKU ma aż 28 miejsc parlamentarnych, a KDH tylko 15 foteli. Nie wpłynie to raczej na pryncypialność lidera chadeków Jana Figla. No, chyba, że spełnią się plotki o tym, że Fico zdoła skusić polityków chadeckich do jakiejś nowej koalicji z SMER-em i SNS-em Jana Sloty. I wreszcie czwarty, ale dosyć istotny koalicjant przyszłego bloku prawicy: liberalny ruch Słowaków i Węgrów o podwójnej, słowacko-węgierskiej nazwie: “Most – Hid”. Ta partia została założona parę lat temu w skutek ostrego sporu z połowy 2009 roku o władzę w obrębie partii węgierskiej mniejszości na Słowacji MKP. Lider „Mostu” Węgier Bela Bugar przegrał wtedy walkę o władzę z Palem Csakym. Wówczas zwycięski rywal oskarżał go o naruszenie jedności Węgrów na Słowacji i lekceważenie dla walki o madziarską autonomię kulturalną na Słowacji. MKP korzystało z poparcia węgierskiej prawicy na czele z Fideszem Viktora Orbana i całkiem niedawno z ogromnymi nadziejami przyjęło zwycięstwo Fidesz w wyborach parlamentarnych na Węgrzech. Nowy rząd Orbana głosił, że słowaccy Węgrzy będą mogli występować o węgierskie obywatelstwo. W reakcji na to rząd Roberta Fico deklarował, że przyjęcie takiego statusu pociągnie za sobą utratę obywatelstwa słowackiego. Dyplomacja unijna z niepokojem obserwowała narastanie napięcia na linii Bratysława-Budapeszt. Trudno w tej sytuacji nie uznać za znamienny wybór słowackich Węgrów w niedzielnych wyborach. MKP dostała tylko 4,33 proc. głosów i nie przekroczyła progu wyborczego. Co znamienne, sukces odniosło właśnie znacznie bardziej pojednawcze od Pala Csaky’ego – ugrupowanie Beli Bugara. Jak można podejrzewać, na zmianę politycznej warty w Bratysławie nowy prawicowy rząd w Budapeszcie będzie patrzeć z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony odchodzą grający antywęgierskimi resentymentami Fico i Meciar, z drugiej poza parlamentem zostanie hołubiony przez Budapeszt ruch MKP. Ruch, na którego fundusz Budapeszt przesłał dotacje na rzecz słowackich powodzian, choć tereny zalewowe znajdowały się głownie na północy Słowacji, gdzie Węgrów zbyt wielu nie ma. Optymiści wskazują z kolei, że wejście partii “Most – Hid” do koalicji rządowej ułatwi znalezienie jakiegoś sposobu, aby rozładować napięcie na linii Budapeszt-Bratysława. Wszyscy czekają do środy 16 czerwca, kiedy kończy się wyznaczony przez prezydenta Gasparovicza Robertowi Fico czas na stworzenie gabinetu. Czy Fico się podda i odda pałeczkę ambitnej Ivecie Radicowej? Populistyczne duchy słowackiej polityki muszą póki co znaleźć sobie miejsce poza rządem. A ze schyłku Roberta Fico i Vladimira Meciara najbardziej cieszy się ta część słowackiej prasy, która nigdy nie schylała karku przed kolejnymi ekipami. Fico zabłysnął projektem prawa prasowego nakazującego redakcjom na żądanie różnych szczebli administracji państwowej drukowanie bezpłatnie ich wyjaśnień w wypadku, jeżeli uznają, że gazety niewłaściwie przedstawiły ich działania. Teraz można spodziewać się znacznie lepszego stosunku do mediów. A Słowacy – o ile Fico czymś ich nie zaskoczy – szykować się powinni na pierwszą w historii tego państwa kobietę premiera.

Nowy skład parlamentu Słowacji (Národná rada Slovenskej republiky):

1. SMER SD – 34,79% – 62 mandaty

2. SDKU DS – 15,42% – 28 mandatów

3. SaS  -12,14% – 22 mandaty

4. KDH -8,52% – 15 mandatów

5. Most-HíD – 8,12% – 14 mandatów

6. SNS -5,07% -9 mandatów

Semka

Marzenie o dwururce Są autorzy i teksty wprawiające felietonistę w zakłopotanie. Bo jak tu robić żarty z czegoś, co samo jest niezamierzoną kpiną. A jeśli to coś nazywa się komentarz, zamieszczone jest na pierwszej stronie opiniotwórczego dziennika i podpisane przez jego realnego szefa (formalnie pierwszego zastępcę)? Pozostawałoby tylko cytować. No, ale cóż, powinność felietonisty… Może więc Jarosław Kurski na pierwszej stronie “Gazety Wyborczej” postanowił zrobić sobie jaja ze swoich czytelników i przelicytować swojego nominalnego szefa? Trudno przecież uwierzyć, że w tak małym poważaniu mieć może inteligencję swoich czytelników, aby karmić ich tak prymitywną propagandą. Oddajmy głos Jarosławowi Kurskiemu: “W SLDowsko-PiSowskim scenariuszu wszystko już było rozpisane na role. Przez parę dni TVP używała sobie na marszałku Komorowskim za to że nie chce przyjść na debatę w arbitralnej formule”. “Arbitralna formuła” to identyczne traktowanie kandydatów reprezentujących znajdujące się w Sejmie partie. Propozycja ich debaty – rutyna w krajach demokratycznych – to, zdaniem Kurskiego pułapka na kandydata PO. Została zorganizowana, aby “pokazywać pusty fotel i faryzejsko ubolewać” – bezlitośnie demaskuje TVP wiceMichnik. A tu jego kandydat dokonał genialnego posunięcia i… pojawił się w telewizji. Tym samym rozprawił się z przekonanym o swoim sukcesie towarzystwem. “A tu przyszedł gajowy z dwururką i wszystkich pogonił”. Że też Kurski nie boi się procesu. Przecież Komorowski był bez dwururki i nikogo nie gonił. WiceMichnika niosły jednak marzenia i oczyma duszy widział… Możemy sobie wyobrazić, co widział. Na tej samej stronie, w czołówkowym artykule na tematy gospodarcze wyeksponowane zostało pytanie dezyderat: “Czy nowy prezes NBP posprząta po PiS?”. Z tekstu wynika niedwuznacznie, że chodzi o eliminację osób, które mianował poprzedni prezes Sławomir Skrzypek, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Kwestie kompetencji nie mają znaczenia. Ludzi napiętnowanych nominacjami PiS należy eksterminować. Najlepiej za pomocą dwururki. Bronisław Wildstein

Fugas chrustas Dowcip jest dobry, kiedy śmieją się z niego słuchacze, a nie opowiadający. Podobnie z propagandą; mają w nią wierzyć ci, do których jest kierowana, a nie ci, którzy ją robią. W ostatnich dniach kampanii wyborczej stronnicy Bronisława Komorowskiego chyba o tej oczywistej prawdzie zapomnieli. „Gazeta Wyborcza” upaja się sukcesem swego idola, bo pojawił się na debacie, na której zapowiadał, że go nie będzie. Zaskoczył rywali, popsuł im szyki! PiS i SLD już witały się gąską, a tu przyszedł „gajowy z dwururką” i pogonił ich z lasu − cieszy się Jarosław Kurski. I chyba tylko on. Wszyscy inni widzą, że kandydat PO prostu przestraszył się zapowiedzi szefów TVP, że będą pokazywać pusty fotel i odliczać w ciszy czas po każdym skierowanym do niego pytaniu; a i bez tego przecież stale traci poparcie. Piszę te słowa, zanim sztab Komorowskiego podjął decyzję, czy pozywa PiS do sądu, czy nie. Ale domyślam się, że Jarosław Kurski ma już przygotowane do publikacji dwa wstępniaki. Jeśli pozwą, zachwyci się, że Komorowski twardy jest, słowa na wiatr nie rzuca, powiedział, że pozwie, potem, że nie pozwie, i pozwał; brawo! Jeśli nie pozwą, zachwyci się, że Komorowski nieźle nastraszył PiS, że naprawdę pozwie, a nie pozywając, dokonał po prostu mistrzowskiego posunięcia; a Jarosław Kaczyński miał taką przerażoną minę, że ha-ha-ha, brawo! Tak się zdobywa dziennikarską wiarygodność. Zdobywa się ją także świeżo skolonizowany przez „Polskę jasną” „Wprost” (czy może raczej już „Polityka light”). Zgodnie z zapowiedzią nowego naczelnego, iż pismo nie będzie się angażować partyjnie, najnowszy numer utrzymany jest w poetyce biuletynu wyborczego PO. Piszę „zgodnie”, bo kto choć raz przeczytał felieton Tomasza Lisa albo wysłuchał jego tyrady wie doskonale, że nieprzejednanego tępienia PiS i „pisowców” nie uważa on bynajmniej za zaangażowanie partyjne, ale za zaangażowanie obywatelskie. To wybór moralny: stanąć po stronie cywilizacji i postępu przeciw zaściankowi i kompleksom, po stronie politycznego rozumu przeciwko ciemnocie, i w ogóle za dobrem, przeciwko złu. Nie ma to nic wspólnego z polityką, to służba najwyższym wartościom, wedle najlepszych wzorów Michnika i Bartoszewskiego. Szczególnie ciekawy objaw „nowej bezstronności” tygodnika stanowi otrąbiony jako przełomowe wydarzenie polityczne wywiad z Januszem Palikotem, który ogłasza triumfalnie, że wszystkich nas nabrał. Wszyscy uwierzyliśmy, że się zmienił, a on nagle mówi, że wcale się nie zmienił, dalej jest, jaki był! Ha-ha! A to nas zaskoczył! I jak przebiegle skompromitował przemianę Kaczyńskiego! No, po prostu, ostatecznie go pogrążył! Zachwyt „Wprost” Palikotem i Palikota samym sobą byłby może bardziej uzasadniony, gdyby udało się znaleźć choć jedną osobę, która bodaj na chwilę potraktowała zmianę fryzury i bredzenie platformerskiego pajaca, iż jest drugim Księdzem Robakiem, Konradem, Chrystusem i Panią Walewską (coś pomyliłem? Nieważne, równie dobrze mógłby się ogłosić i nią) jako cokolwiek więcej niż kolejną żenuę. A, podobno Bronisław Komorowski pytał, czy on to on. Więc to ten jedyny nabrany? Ale i tu wątpię, bo Komorowski zagrał zdziwienie równie przekonująco, jak w pamiętnej scenie ze „Zmienników” − „ojej, pękł mi pasek klinowy, co ja teraz zrobię…” Wielbiciele Barei wiedzą, co mam na myśli, inni niech się wstydzą i zarepetują czym prędzej klasyka, to też będą wiedzieć. Sławomir Nowak również jest zachwycony sobą, kierowaną przez siebie kampanią i kolejnego sukcesu kandydata, który w czasie debaty pomylił tylko artykuł 68 Konstytucji RP z art. 70 i nazwał sądy 24-godzinne sądami 48-godzinnymi. Jak na niego, to prawie nic, tym bardziej, że liczba 48 gdzieś tam się w procedurach karnych też pojawia, więc kandydat prawie się nie pomylił. No i sam Komorowski też jest zachwycony, że tak zręcznie zamienił wtopę o skąpych Poznaniakach w sukces, opowiadając im „po poznańsku”, że jeśli unikniemy II tury, zaoszczędzimy 100 milionów. A ileż byśmy zaoszczędzili, w ogóle kasując urząd, który, zdaniem człowieka sterującego wyborczym awatarem, służy tylko radosnemu kontemplowaniu pałacowego żyrandola? W tymże Poznaniu ekipa z „Naszości” oczekiwała na p.o. kandydata pod wejściem z pluszowym kaszalotem. Tego rodzaju wygłupy, czy też, z angielska, happeningi, stanowią dla polityka dobre ćwiczenie w umiejętności szybkiej, błyskotliwej riposty, ale Komorowski takich ćwiczeń nie potrzebuje, bo, jak wielokrotnie dowiódł, w bon-motach i tak jest znakomity. Posłał więc do przepędzenia żartownisiów policję, a gdy ta nie znalazła podstaw prawnych do usunięcia ich na zadowalającą p.o. odległość, umknął przed kaszalotem tylnym wyjściem. Jutro Jarosław Kurski napisze wstępniak o jego kolejnym miażdżącym zwycięstwie. Trzeba się nacieszyć póki czas, bo w poniedziałek, jak się zdaje, powodów do radości nie będzie Rafał A. Ziemkiewicz

Nie jest źle Sołtys w radiowej Jedynce (znowu po paru dniach), sołtys w RMF-ie... czy nie za mało sołtysa w mediach? Za mało, za mało. Rozglądam się, czy czasem nie idzie on ulicą. Najlepszym rozwiązaniem byłoby urządzenie reality show „Żywot Bronisława” i kamery pokazywałyby całodobowo, co robi kandydat WSI, z kim się spotyka, co je, co ogląda, co czyta i co akurat ma do powiedzenia o NATO, o ZOMO, ewentualnie o „panu Kaczyńskim”. G. Miecugow, który złapał wiatr w żagle w III RP, gdy poprowadził pierwszą edycję Big Brothera mógłby zająć się takim nowym programem, zwłaszcza że byłaby to inwestycja na przyszłość dla wielu przyjaciół gajowego, no i medialny precedens. Inwestycja by to była bez przetargu, tak jak te związane z budowami pod Euro 2012, jak odkrył J. Korwin-Mikke. Po co zresztą przetargi, gdy wszystko można załatwić w rodzinie – a przecież rodzina najważniejsza, zwłaszcza ta w tradycyjnym, sycylijskim rozumieniu. Ale skoro już o rodzinie mowa i o WSI, to właśnie pojawił się ciekawy spór, gdyż, jak donosi „Nasz Dziennik” za portalem Agencji Lotniczej „Altair” (Major WSI wspiera Bogdana Klicha Mjr Michał Fiszer występujący w mediach jako były pilot, to oficer Wojskowych Służb Informacyjnych. W swej karierze wielokrotnie zajmował się inwigilowaniem i inspirowaniem mediów, teraz wspiera szefa MON, Bogdana Klicha. Wokół wyjaśnienia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia pod Smoleńskiem trwa rozgrywka medialna, w której podsuwane są różne fałszywe tropy. W dyskusjach w mediach uczestniczą zawodowi lobbyści i specjaliści od manipulowania mediami. Wielu z nich próbuje odwrócić uwagę od sytuacji w MON i Siłach Powietrznych, która doprowadziła do zapaści w szkoleniu, a w konsekwencji do kolejnych, coraz tragiczniejszych katastrof lotniczych (121 ofiar MON Bogdana Klicha). Dotarliśmy do nieocenzurowanej wersji wojskowego życiorysu mjr. Michała Fiszera, znanego w mediach jako były pilot i ekspert lotniczy. Wynika z niego, że Fiszer po zakończeniu, z powodu problemów ze zdrowiem, latania na samolotach Su-22 związał się z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Formalnie do WSI (Oddziału Łącznikowego Biura Ataszatów Wojskowych) został włączony w 1997. Jednak już wcześniej zajmował się inwigilowaniem mediów, w tym przede wszystkim środowiska związanego z miesięcznikiem Skrzydlata Polska. WSI były zainteresowane środowiskiem skupionym wokół Skrzydlatej Polski ze względu na osobę twórcy Agencji Lotniczej Altair – Tomasza Hypkiego. Hypki był działaczem opozycyjnym w czasach PRL, jednym z założycieli Niezależnego Zrzeszenia Studentów we wrześniu 1980, szefem jego sekcji wydawniczej (http://www.mpw.pw.edu.pl/pdf/stycz7.pdf, s.22-23), działaczem podziemnym w stanie wojennym. W latach 1989-1991 prezes Doświadczalnych Warsztatów Lotniczych Konstrukcji Kompozytowych (wytwórni szybowców i komponentów kompozytowych do samolotów), założyciel i przewodniczący Stowarzyszenia Lotniczego Bractwo Podwójnej Mewy, w 1990 członek-założyciel Krajowej Rady Lotnictwa (od 1998 w zarządzie), w 1992 członek-założyciel Stowarzyszenia Polskiego Przemysłu Lotniczego, od 1993 ekspert w Polskim Lobby Przemysłowym im. E. Kwiatkowskiego (http://www.encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=Tomasz_Marian_Hypki). Obecnie Hypki jest wiceprzewodniczącym Klubu NZS PW, integrującego byłych członków Zrzeszenia. Michał Fiszer we wrześniu 1981 wstąpił do WOSL w Dęblinie, od 1985 pilot 8 plmb, szef rozpoznania powietrznego eskadry, a następnie pułku, od grudnia 1992 do grudnia 1993 w misji wojskowej w byłej Jugosławii, był też obserwatorem ONZ UNIKOM w Iraku i Kuwejcie, od 1995 w DWLiOP jako analityk w Oddziale Rozpoznania. Po oficjalnym przejściu do rezerwy, co nastąpiło w 2000, mjr Fiszer występował jako niezależny ekspert, promując w popularnych mediach m.in. udział Polski w wojnie w Iraku, samoloty F-16, czy umieszczenie w Polsce elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej, a obecnie samoloty szkolno-treningowe T-50. Po zakończeniu współpracy ze Skrzydlatą Polską, mjr Fiszer przeniósł się do miesięcznika Lotnictwo (obecnie z-ca redaktora naczelnego), publikował też w tygodniku Najwyższy CZAS!, a teraz jest komentatorem lotniczym tygodnika ANGORA. W komentarzach i wywiadach stara się odwracać uwagę od rzeczywistych przyczyn katastrofy Tu-154M, głosząc nie mające żadnego pokrycia w faktach teorie o awarii silnika lub instalacji elektrycznej, czy pomyłce w ustawieniu systemu TAWS wskutek wprowadzenia danych w metrach a nie stopach. W wywiadzie dla tygodnika Wprost stwierdził, że Bogdan Klich nie ponosi odpowiedzialności za stan polskiego lotnictwa wojskowego i śmierć ponad 100 osób w katastrofach lotniczych za jego kadencji. – Tym się różnię od pana Hypkiego, że nie dokonuję takich ocen – powiedział Fiszer)

mjr M. Fiszer to człowiek związany z WSI (WSI na odsiecz Klichowi Major Michał Fiszer - chętnie i szeroko spekulujący w mediach na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego tupolewa na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj - to funkcjonariusz Wojskowych Służb Informacyjnych. - Od 1997 roku pracowałem w WSI, ale w Oddziale Łącznikowym Biura Ataszatów Wojskowych. Pracowałem tam trzy lata, z czego rok byłem obserwatorem wojskowym w Iraku i Kuwejcie - przyznał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Fiszer. "Major Michał Fiszer występujący w mediach jako były pilot to oficer Wojskowych Służb Informacyjnych. W swej karierze wielokrotnie zajmował się inwigilowaniem i inspirowaniem mediów, teraz wspiera szefa MON, Bogdana Klicha". W ten sposób luki w życiorysie jednego z ekspertów lotniczych postanowił uzupełnić konkurencyjny portal branżowy Altair.com.pl, którym kieruje Tomasz Hypki. Publikacją oburzony jest jej bohater. Nie jest tajemnicą, że mediom podsuwane są - nie zawsze bezinteresownie - tropy w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia pod Katyniem. "W dyskusjach w mediach uczestniczą zawodowi lobbyści i specjaliści od manipulowania mediami. Wielu z nich próbuje odwrócić uwagę od sytuacji w MON i Siłach Powietrznych, która doprowadziła do zapaści w szkoleniu, a w konsekwencji do kolejnych, coraz tragiczniejszych katastrof lotniczych" - twierdzi portal Altair. Z nieocenzurowanej wersji wojskowego życiorysu mjr. Michała Fiszera (obecnie jest on zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika "Lotnictwo") wynika m.in., że po zakończeniu lotów na samolotach Su-22 związał się z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Formalnie nastąpiło to w 1997 roku, ale Fiszer już wcześniej miał inwigilować media. Od 2000 r., po przejściu do rezerwy, Fiszer występował jako "niezależny ekspert", promując w mediach m.in. udział Polski w wojnie w Iraku, samoloty F-16 i umieszczenie w Polsce elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej, a obecnie samoloty szkolno-treningowe T-50. W ostatnim czasie major wielokrotnie sugerował publicznie błąd załogi tupolewa mający polegać m.in. na katastrofalnym w skutkach wprowadzeniu niewłaściwych danych do systemu ostrzegawczego TAWS (w metrach zamiast w stopach). Tezę tę miażdżąco skrytykowali piloci na innym portalu branżowym. Fiszer zaangażowany był też w obronę szefa MON. Wytyka mu się, że przekonywał na przykład, iż Bogdan Klich nie jest odpowiedzialny za stan polskiego lotnictwa wojskowego oraz śmierć ponad 100 osób w katastrofach lotniczych, do których doszło w trakcie jego kadencji. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mjr Michał Fiszer podkreślił, że zarzuty pod jego adresem to "stek bzdur". Grozi, że za szkalujące jego dobre imię publikacje autorzy będą odpowiadać przed sądem. - Twierdzenie, że kogoś inwigilowałem, to kompletna bzdura. Nigdy nie byłem oficerem operacyjnym WSI. Owszem, od 1997 roku pracowałem w WSI, ale w Oddziale Łącznikowym Biura Ataszatów Wojskowych. Pracowałem tam trzy lata, z czego rok byłem obserwatorem wojskowym w Iraku i Kuwejcie. Niczego, co dotyczy mojej przeszłości, nie ukrywam - podkreślił Fiszer. Jak dodał, śladów zarzucanej mu inwigilacji nie ma też w tzw. raporcie Macierewicza. - Po co miałbym w III RP inwigilować dziennikarzy? Nie wiem. Kimże jest też Tomasz Hypki, by ktokolwiek się nim interesował? - dodał. Jak ocenił Fiszer, publikowany przez Altair jego "nieocenzurowany życiorys" wygląda, jakby został skopiowany z Wikipedii, ale z pominięciem niektórych informacji - jak choćby o ukończeniu studiów doktoranckich w Akademii Obrony Narodowej. Podkreślił też, że nie rozumie zarzutów dotyczących rzekomej obrony ministra Bogdana Klicha. - Piszę o tym, że lotnictwo jest niedoinwestowane, że jest to wina polityków. Czy to wygląda na obronę ministra Klicha? - dodał. Jego zdaniem, także tezy o odwracaniu uwagi od rzeczywistych przyczyn katastrofy prezydenckiego Tu-154M (w chwili kiedy takowych jeszcze nie znamy), są nie na miejscu. Do sprawy nie odniósł się resort obrony. Jak podkreślił Janusz Sejmej, rzecznik ministra obrony, "trudno tu cokolwiek komentować". Skąd zatem atak personalny na Fiszera? Według niego, powodem zapewne są pieniądze. AL Altair, którego prezesem jest Tomasz Hypki, stanowi konkurencję dla Magnum-X, a wydawane przez nie czasopisma - odpowiednio "Skrzydlata Polska" i "Lotnictwo" - nie od dzisiaj mocno rywalizują ze sobą o reklamodawców. Spór już znalazł swoje odzwierciedlenie w opiniach internautów. "W Polsce są dwa zasadnicze koncerny medialne związane z tematyką militarną: AL Altair oraz Magnum-X, z czego bardziej wpływowy jest ten drugi, co więcej, ma dobre układy w ministerstwie i wojsku. Gra pomiędzy nimi toczy się o wpływy z reklam - słabszy partner (Altair) stara się zdobyć ogłoszenia firm europejskich, w tym celu nachalnie krytykuje USA i firmy stamtąd pochodzące" - czytamy na jednym z branżowych forów.
Marcin Austyn).
Agencja „Altair” z kolei związana z innym brylującym w mediach ekspertem T. Hypkim, tak portretuje Fiszera: „Po zakończeniu współpracy zeSkrzydlatą Polską, mjr Fiszer przeniósł się do miesięcznika Lotnictwo (obecnie z-ca redaktora naczelnego), publikował też w tygodnikuNajwyższy CZAS!, a teraz jest komentatorem lotniczym tygodnikaANGORA. W komentarzach i wywiadach stara się odwracać uwagę od rzeczywistych przyczyn katastrofy Tu-154M,głosząc nie mające żadnego pokrycia w faktach teorie o awarii silnika lub instalacji elektrycznej, czy pomyłce w ustawieniu systemu TAWS wskutek wprowadzenia danych w metrach a nie stopach. W wywiadzie dla tygodnika Wprost stwierdził, że Bogdan Klich nie ponosi odpowiedzialności za stan polskiego lotnictwa wojskowego i śmierć ponad 100 osób w katastrofach lotniczych za jego kadencji. – Tym się różnię od pana Hypkiego, że nie dokonuję takich ocen – powiedział Fiszer.”[podkr. - F.Y.M.] Wyglądałoby więc na to, że mamy jakąś klasyczną poddywanową walkę buldogów, tak jakby sypały się oficjalne scenariusze dotyczące smoleńskiej katastrofy, bo przecież, jak niedawno stwierdziła „Gazeta Polska”, Hypki - ten od „winy załogi” - bronił WSI przed PiS-em i straszliwym A. Macierewiczem (SMOLEŃSKIE KŁAMSTWO WSI Raport rosyjskiej komisji, która winą za katastrofę w Smoleńsku obarcza polskich pilotów, poprzedziła akcja medialna w Polsce, podobna do tej sprzed prowokacji wobec Komisji Weryfikacyjnej WSI. Uaktywnili się dziennikarze, byli współpracownicy wojskowych służb, wymienieni w raporcie o WSI, i eksperci wojskowi. Przekonywali, że hipoteza o zamachu jest absurdalna i obciążyli winą pilotów, wpisując się w teorie wygłoszone potem przez rosyjską komisję.

 

Cały wysiłek rosyjskiego śledztwa skierowano na udowodnienie, że za katastrofę odpowiada załoga, a nie jest ona wynikiem błędnego naprowadzenia samolotu i być może eksplozji, które rosyjska komisja i prokuratura chcą ukryć. Nawet tego nie badano. Przerażające jest to, że polskie media, poza wyjątkami, przeszły do porządku dziennego nad tymi kłamstwami smoleńskimi. A od narodowej tragedii, niebywałej w historii Polski, mija zaledwie półtora miesiąca.

Gdzie są asy śledcze? Tak zwane media opiniotwórcze nie zajmują się tropieniem prawdy o katastrofie, lecz tym, by rosyjska wersja katastrofy stała się obowiązującą. Gdzie są te dziennikarskie asy śledcze, laureaci nagrody Grand Press i innych prestiżowych wyróżnień, którzy dotarliby do świadków katastrofy, pracowników lotniska w Smoleńsku? Którzy szukaliby śladów na miejscu tragedii, dociskali Rosjan i rząd Tuska w sprawie powołania międzynarodowej komisji śledczej z udziałem przedstawicieli NATO, zadawali pytania w sprawie podejrzanego palenia ubrań ofiar z nakazu rosyjskiej prokuratury, nieprzeprowadzenia sekcji zwłok, niezbadania szczątków Tu-154, którzy rozwialiby wątpliwości – czy doszło na pokładzie do eksplozji? Którzy nieustępliwie, tak jak potrafili nieraz, wytykaliby Rosjanom zawłaszczenie śledztwa, w tym czarnych skrzynek polskiego samolotu rządowego, a także wytknęli ewidentne kłamstwa? Którzy na konferencji MAK w Moskwie zapytaliby szefową komisji Tatianę Anodinę o prowadzącego to śledztwo w Rosji prokuratora Jurija Czajkę, który zajmował się śledztwami m.in. w sprawie Chodorkowskiego, Politkowskiej czy Litwinienki? Skoro nie dostrzegł związku miedzy tymi zgonami, czy mógł dostrzec, że polski Tu-154 rozbił się nie z winy polskiego pilota? Polskich redakcji, które potrafiły wydawać krocie na wielomiesięczne niebezpieczne misje dziennikarzy w Iraku, Afganistanie, wysłały korespondentów po tragedii Word Trade Center, nie stać było na wielokrotnie skromniejsze wydatki dla śledczych, których wysłałyby do Smoleńska, by przeprowadzili własne śledztwo, choćby po to, by wykluczyć tzw. teorie spiskowe.

Tak działają służby Przed ogłoszeniem przez rosyjską komisję lotniczą wstępnego raportu pojawiły się w polskich mediach przecieki (kontrolowane) od rosyjskiego prokuratora ośmieszające polskich pilotów. „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł „Rosyjscy eksperci: pilot szukał ziemi wzrokiem”. „Polska. The Times” – wypowiedź płk. Piotra Łukaszewicza, według którego pilota Tu-154 zmyliło nietypowe ukształtowanie terenu – dolina przed pasem startowym. A „Rzeczpospolita” – artykuł Pawła Reszki, też wpisujący się w rosyjskie tezy („doświadczenie pilotów nie rzuca na kolana”). Tak powstawał medialny obraz pilotów Tu-154 jako niedouczonych, niedoświadczonych „kamikadze”. Zastanawiające, że niedouczeni są akurat ci, którzy pilotują samoloty z bardzo ważnymi osobami w państwie na pokładzie (casę pod Mirosławcem, Tu-154M do Smoleńska). Wraz z atakami naszych mediów na polskich pilotów pojawiła się też informacja, że analizą poziomu stresu załogi Tu-154 zajmie się psycholog z Polski, który specjalnie w tym celu poleciał do Moskwy odsłuchać rozmowy z kokpitu. Jego opinia rozstrzygnie, czy były „naciski” na pilotów, choć wcześniej oficjalnie podano, że ich nie było. Można podejrzewać, że opublikowanie artykułów obciążających pilotów i wypowiedzi tzw. ekspertów nie obyło się bez czyjejś inspiracji. To typowe działanie służb z układu postsowieckiego. Podobna akcja medialna miała miejsce przed wszczęciem śledztwa w sprawie rzekomego handlu Aneksem WSI przez członków Komisji Weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, oskarżenia o łapówkarstwo Romualda Szeremietiewa, gdy był wiceministrem MON za czasów, kiedy kierował resortem Bronisław Komorowski, czy prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego, gdy układ potrzebował pretekstu, by zdjąć go ze stanowiska. Doniesienia medialne miały przygotować „odpowiedni” grunt i wyrobić w społeczeństwie opinię – wygodną dla służb i kierowanych przez nie marionetek.

Eksperci z kręgu WSI 27 kwietnia w dzienniku „Fakt” ukazał się artykuł „Winni jednak piloci? Musimy poznać prawdę o tej tragedii!”, w którym wypowiadają się m.in. Andrzej Kiński z „Nowej Techniki Wojskowej” i Tomasz Hypki ze „Skrzydlatej Polski”. Według Kińskiego atak lub zamach to „hipotezy z kosmosu!”. – Mnie hipotezy dotyczące zamachu, ataku elektromagnetycznego, nie interesują – stwierdził Kiński, który jest wymieniony w aneksie nr 16 Raportu o WSI wśród osób „współpracujących niejawnie z żołnierzami WSI w zakresie działań wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych RP” jako współpracownik o pseudonimie „Skryba”. Podczas prac Komisji Weryfikacyjnej ujawniono wiele przypadków wywierania przez żołnierzy WSI wpływu na środowisko dziennikarzy. Oficerowie WSI podejmowali wobec dziennikarzy działania inspirujące, których zasadniczym celem było kreowanie określonego obrazu danego zdarzenia bądź zjawiska. Według Raportu, Andrzej Kiński monitorował środowisko dziennikarskie. Na łamach miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa” zamieszczał materiały prasowe, mające charakter lobbingu związanego z kontraktem na kołowe transportery opancerzone (KTO) „Rosomak”, podkreślał tylko pozytywne wyniki testów na KTO, nie uwzględniał wad technicznych sprzętu. Dziś podkreśla tezy w sprawie katastrofy smoleńskiej uwalniające Rosjan ad hoc od podejrzeń o dokonanie zamachu. Także inny wymieniony w raporcie WSI dziennikarz – Grzegorz Hołdanowicz, redaktor naczelny miesięcznika branżowego „Raport”, zajmującego się problemami wojskowości i obronności, wymieniony w aneksie nr 16 – stwierdził: „błędne podanie parametrów ciśnienia mogłoby zakłócić działanie systemu TAWS” („Nasz Dziennik”, 26 kwietnia 2010 r.). Hołdanowicz jest kojarzony z pseudonimem „Dromader”. Według Raportu o WSI „Dromader”, podobnie jak Skryba, w tekstach publikowanych w prasie wojskowej angażował się w promowanie oferty firmy Patria Vehicles na KTO.

Naciskali „niemądrzy” politycy Kolejny ekspert – Tomasz Hypki – w ww. artykule w „Fakcie” stwierdził: – Przyczyną katastrofy była wina załogi i jej przeszkolenie. W takich warunkach atmosferycznych nie powinni w ogóle podchodzić do lądowania. W piśmie „Raport” Tomasz Hypki opublikował artykuł „Na zachodzie bez zmian. W Polsce wraca stare?”, w którym napisał m.in.: „Niewiele brakowało, by rząd PiS zniszczył Bumar, delegując do jego władz niekompetentne osoby z klucza partyjnego i niszcząc jego otoczenie, w tym struktury MON i służby specjalne (…). Co gorsza, wyciekały z niego ważne dane i dokumenty. Członkowie zarządu otwarcie przekazywali informacje zatrudnionym w mediach kolegom”. Według Hypkiego winnym złej sytuacji Bumaru było PiS. „Teraz zaś to Bumar jest celem. Atakują go wynajęci dziennikarze pod najbardziej absurdalnymi pretekstami” – pisał we wspomnianym artykule. Hypki zapomniał, że Tomasz Szatkowski, który był z nadania PiS w Bumarze, jako jedyny miał odwagę złożyć zawiadomienie do prokuratury o nieprawidłowościach mających miejsce w tym koncernie. Hypki nie chciał też pamiętać o bananowych interesach ludzi z WSI w Bumarze na nielegalnym handlu bronią, sprzedawaniu jej terrorystom, skandalicznym braku zabezpieczenia i kradzieży elementów Tafiosa (unikalnej polskiej technologii wojskowej do wykrywania skażeń, którą próbowali wywieźć za granicę, bez wiedzy autorów konstruktorów i MON, ludzie związani z WSI i Bumarem). Dziś Hypki, pełniący funkcję sekretarza Krajowej Rady Lotnictwa, wpisuje się w chór Tatiany Anodiny, przewodniczącej MAK [Międzynarodowego Komitetu Lotniczego]. W wypowiedzi dla Wirtualnej Polski Hypki mówi: „Dopóki nie zmądrzeją politycy odpowiedzialni za swoje zachowania na pokładzie tych samolotów, trzeba pilotów po prostu przed nimi chronić”. Hypki już wie, że pilotów zmusił do lądowania „niemądry” prezydent lub ktoś z jego „niemądrego” otoczenia. Uwierzył sugestiom członków rosyjskiej komisji z polskimi atrapami w tle.

Cel: utrudnić poznanie prawdy Konferencja MAK rozpoczęła się od stwierdzenia, że polska załoga nie trenowała na symulatorze i miała niewiele wylatanych godzin na Tu-154. Przekaz był oczywisty. Przewodnicząca Anodina przyczyniła się do wzmocnienia teorii ekspertów z kręgu WSI, promowanych przez niektórych dziennikarzy w różnych mediach. Stwierdziła, że według zapisów czarnych skrzynek, w kabinie pilotów słychać było dwa dodatkowe głosy. Natychmiast ten „news” podano na samej górze portalu Gazeta.pl.

Skłonności niektórych mediów do wpisywania się w teorie bliskie rosyjskiej komisji zauważył bloger z salonu24.pl, Free Your Mind. Warto zacytować jego kilka spostrzeżeń. „Nie sądziłem, że »Rzeczpospolita« dołączy się do lansowania rosyjskiej wersji tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. P. Reszka (ten od sprawy rzekomego handlowania aneksem do raportu o likwidacji WSI, demistyfikowania »pisowskiego« SKW, tropienia »przestępstw« Macierewicza etc.) na temat domniemanych przyczyn katastrofy smoleńskiej, ale i wczytuje się w nią z uwagą posowiecka komisja zajmująca się katastrofami lotniczymi (MAK), która swoją wersję wydarzeń najwyraźniej na tym artykule oparła. (…) W przyjazny dialog wchodzą ze sobą sojusznicze służby, no bo nie podejrzewam, by Reszka z czapki wziął te dane, którymi sypie w swoim śledczym artykule, tylko raczej jakiś poczciwiec w mundurze najpewniej jeszcze »ludowego wojska polskiego«, podzielił się bezcenną wiedzą. Ta wiedza bywa bezcenna zwłaszcza wtedy, gdy pochodzi ze sprawdzonych, sowieckich źródeł, wtedy bowiem, gdy zostanie upubliczniona, inne sowieckie instytucje mogą się na nią powoływać na zasadzie klasycznego, sowieckiego błędnego koła, które nigdy, ale to nigdy nie prowadzi do prawdy. (…) Zastanawia mnie, jak wielką determinację w uwiarygodnienie rosyjskich kłamstw wkładają ludzie piszący po polsku do polskich mediów”. Cechą charakterystyczną tej kampanii medialnej jest pojawianie się opinii „ekspertów”, „przecieków” ze śledztwa i innych informacji, które mają utrudnić zbudowanie logicznej i spójnej prawdy o katastrofie. Wpisały się one jak ulał w ustalenia MAK. Jak widać niektórzy dziennikarze i agenci wpływu w niektórych mediach byli dobrze poinformowani. Tylko patrzeć, jak – przypadkiem w ostatnim tygodniu kampanii prezydenckiej – w niektórych polskich mediach pojawią się „newsy”, że komisja rosyjska opublikuje lada chwila komunikat, że już nie ma przeszkód „etycznych” (które według MAK istnieją obecnie), by podać do wiadomości publicznej, kto wdarł się do kabiny i rozkazał niedouczonym i niedoświadczonym pilotom lądować. Okaże się ani chybi, że to Lech Kaczyński albo ktoś z najbliższych mu osób.

Co komisja przemilczała Komisja skupiła się na nagonce na polskich pilotów, lecz ani słowa nie powiedziała na konferencji o wynikach przesłuchań kontrolerów z wieży w Smoleńsku, braku oświetlenia pasa startowego i drogi przed pasem, ani o zagadkowym rozkawałkowaniu samolotu lecącego kilka metrów nad ziemią z minimalną prędkością. Wykluczyła zamach terrorystyczny oraz awarię silnika. Niestety, na konferencji nie padło pytanie, na jakiej podstawie komisja to wykluczyła. Gdyby konferencja, szczególnie ważna dla polskich mediów, odbyła się – jak należało oczekiwać – w Polsce i gdyby o niej poinformowano redakcje polskie (nie tylko wybrane), ważne pytania na pewno by padły. Ale być może chodziło właśnie o to, bo nie padły, dlatego zorganizowano to właśnie tak… Żaden z dziennikarzy nie zapytał, czy były robione analizy chromatografem i spektrometrem na obecność substancji śladowych materiałów wybuchowych, przewodnicząca Anodina też nie zająknęła się na ten temat ani słowem. Podobnie przemilczała, że samolot do piątej sekundy przed tragedią leciał według wskazań autopilota (wspomniano o tym mimochodem w materiałach dla dziennikarzy, uznając za wątek mało istotny, by o nim mówić, zwłaszcza że mogłoby paść jakieś niewygodne pytanie). Można domyśleć się, dlaczego przemilczano tę kwestię – bo wskazuje na atak satelitarny meconingiem (piszemy o tym w artykule głównym). Jak przekonywano na konferencji, lotnisko w Smoleńsku było dobrze przygotowane na przyjęcie prezydenckiego tupolewa, a jego załoga dostała wszystkie niezbędne wytyczne. Z ustaleń członków komisji wynika też, że piloci mieli informację na temat sytuacji meteorologicznej na lotnisku, czyli gęstej mgły. Ale nie powiedziano, dlaczego nie zamknięto lotniska i dlaczego wieża nie zabroniła lądowania polskiemu samolotowi, skoro chwilę wcześniej zabroniła lądować samolotowi Ił-76. Ciekawe, że rosyjska strona sama przyznała wcześniej, że podczas wizyty Putina i Tuska w Katyniu 7 kwietnia ściągnięto na smoleńskie lotnisko system nawigacji ILS ułatwiający lądowania w nawet bardzo trudnych warunkach, a potem go usunięto. Tymczasem na konferencji, gdy zapytał o to dziennikarz BBC, Anodina przerwała Edmundowi Klichowi, który chciał odpowiadać, słowami „Ja odpowiem, pan Klich może mówić później” i stwierdziła, że sprzęt jest taki sam, nic nie zostało zabrane.

Kłamstwo szyte grubymi nićmi Skoro wszystko jest jasne – zawinił pilot Protasiuk i prezydent Kaczyński, który go zmusił do lądowania – dlaczego rodziny ofiar nakłaniano do podpisania zgody na zniszczenie ubrań, teren katastrofy zrównano spychaczami, złożono wniosek do sądu wojskowego w Warszawie o zniszczenie rzeczy osobistych ofiar w trosce o rzekomą „epidemię” (czyżby zamierzano rozrzucić te rzeczy w przedszkolach, na dworcach, supermarketach itp.?), polskich lekarzy i obserwatorów wyłączono z uczestnictwa w sekcjach zwłok, zadbano, by przysłanych z Moskwy trumien nie otwierać, wycięto drzewa na miejscu katastrofy? Teraz do kompletu – jak można sądzić – w rosyjskiej hucie zostanie przetopiony wrak prezydenckiego Tu-154. Na naszych oczach niszczy się dowody, zaciera ślady i na to przyzwala polski rząd z Donaldem Tuskiem na czele, a śledczy opowiadają bajki o złym szkoleniu pilotów, rzekomo niebezpiecznych telefonach komórkowych itp. historyjki. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski), więc też do świętych nie należy. Jak z kolei przypomina „Fakt” (Rosjanie chowali do trumien nagie ciała Brzmi jak horror, ale to niestety porażająca prawda. W Moskwie niektóre ciała ofiar smoleńskiej katastrofy Rosjanie włożyli do trumien bez ubrań Ubierano tylko te zwłoki, dla których rodziny przywiozły ubrania. Ale nie wszyscy w tych dramatycznych chwilach o tym pamiętali. Tak zeznali polskim śledczym nasi lekarze, którzy byli w Rosji i to wszystko widzieli. Polscy lekarze sądowi asystowali w Moskwie przy wkładaniu ciał do trumien i ich zamykaniu. Potem trumny samolotami przewieziono do Polski. „Chowane w ubraniach były tylko te ciała, których bliscy dostarczyli stroje” – takie zeznania przed prokuratorami złożyli lekarze z warszawskiego uniwersytetu medycznego i biegli lekarze sądowi z Centralnego Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Policji. Ci, którzy ubrań nie przywieźli, dostali trumny z gołymi ciałami. – Polskie władze od samego początku powinny być przy każdym kroku z rodzinami i zapewniać im wszelką pomoc. Rodziny ofiar nie zawsze były na miejscu, gdy zamykano trumny. Poza tym ci ludzie byli przecież w szoku. A władze wciąż powtarzały, że  wszystkie kwestie związane z pochówkiem zostaną załatwione – mówi Faktowi mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin ofiar ). - choć mówił o tym już parokrotnie mec. R. Rogulski - część ofiar tejże katastrofy składano do trumien bez okrycia, co jakoś szczególnie nie interesuje polskojęzycznych mediów, choć jest to skandal nie z tej ziemi po raz kolejny świadczący o wołającej o pomstę do nieba tępocie obecnego rządu. W radiowej Jedynce tymczasem w serwisie o ósmej A. Klewiado podnieconym głosem czyta, że zapewne białowieski żubr zupełnie spontanicznie i nieoczekiwanie poprze gajowego. Abstrahując od siły tego żubrowego głosu (ilekroć żubr startował w wyborach prezydenckich, to skala jego poparcia była dość skromna), to moim zdaniem byłoby to znakomite uzupełnienie po poparciu charyzmatycznego sołtysa ze strony charyzmatycznego Jaruzela. Mielibyśmy też jasność, co do wyborów, czy popieramy Polskę, czy promoskiewską neokomunę. A propos wyborów – wczoraj już słyszałem w Jedynce „uliczną sondę” dotyczącą tego, że „wielu Polaków” nie wie, na kogo będzie głosować ani nawet, czy pójdzie do wyborów. Nie jest to przypadek, bo przecież zaniżanie frekwencji może jedynie wzmocnić gajowego, a tu przecież wszyscy w sycylijskiej rodzinie czekają na zwycięstwo nowego ojca chrzestnego, a gen. Dukaczewski, jak wiemy, chłodzi już szampana. A propos starych, ale jarych generałów – we wczorajszej Jedynce pojawił się sterany życiem, ale wciąż pełen wigoru M. Barański, tenże sam, co w mundurze czytał serwisy w „Dzienniku” za stanu wojennego, a potem tzn. po „obaleniu komunizmu”, produkował się jak diabli w gadzinówce J. Urbana. No i Barański, jak się dowiedziałem, wydał właśnie książkę, którą nie wiedzieć czemu, nie interesują się żadne media, a „już prawie nakład wyczerpany, bo rozchodzi się jakby w drugim obiegu” (no kto by pomyślał, prawda?, to pewnie w związku z tym planowanym ustawowo gonieniem tych, co mają symbole komunistyczne rozpowszechniać). Barański, jak pisałem wczoraj w komentarzu u rekontry, stwierdził, że gdyby się spotkał ze św. Piotrem, to ten ostatni by powiedział: „Chodź, przynajmniej nie kłamałeś”, ale zachodziłem w głowę, po jakiego gwinta takiego gościa z kurzu otrzepali propagandyści Jedynki i wpuścili przed mikrofon. Wprawdzie prowadzący wywiad stwierdził, że książka Barańskiego demistyfikuje „Solidarność”, ale to było za mało. Wreszcie się wyjaśniło – Barański stwierdził, że nie wierzy w żadną przemianę J. Kaczyńskiego. No i nareszcie odetchnąłem z ulgą, bo już mi się wydawało, że nie rozumiem mądrości etapu i nie znam zakłamanych neopeerelowskich mediów na wylot. FYM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
884570 207
N 207 02 Glowinski
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1996 t2 n2 s203 207
207 422344592
farmakopea polska vi lista surowcw rolinnych 207
0 DzU 03 207 2016 v
[GPM 207] Polski Szybowiec Treningowy SZD 16 Gil
207
sprawko 207
207 SYNTEZA
5 (207)
Peugeot 207 SW 1
187 SC DS300 R PEUGEOT 207 A 06 XX
207
kosslyn, rosenberg psychologia mózg człowiek świat str 207 246
Wyznaczanie składowej poziomej natężenia pola magnetycznego ziemskiego, 207, fiza207
Wyznaczanie składowej poziomej natężenia pola magnetycznego ziemskiego, 207, fiza207

więcej podobnych podstron