189

Strzały z Czerwonego Bagna To nie była czysta gra polskiego podziemia. Przez 70 lat panowało wokół niej milczenie. Czy dziś można usprawiedliwić współpracę polskich partyzantów z Niemcami przeciwko sowieckiej okupacji? Z dr. Rafałem Wnukiem, historykiem i współautorem książki „Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem wrzesień 1939 – czerwiec 1941” rozmawia Andrzej Fedorowicz Focus Historia: Książka „Czerwone Bagno” ukazuje się 5 lat po śmierci profesora Tomasza Strzembosza, który dotarł do ludzi zaangażowanych w antysowiecką partyzantkę. Dlaczego została opublikowana tak późno? Rafał Wnuk: Profesor Strzembosz już w 1980 roku natknął się na informacje dotyczące antysowieckiej partyzantki na Augustowszczyźnie w latach 1939–1941. Wiedząc, że może oprzeć się jedynie na wspomnieniach ludzi – wtedy nie mógł jeszcze przewidzieć, że w 1990 roku otworzą się archiwa na Wschodzie – zebrał olbrzymią ilość relacji uczestników i świadków tego, jak działała polska partyzantka na ziemiach pod okupacją sowiecką. Na podstawie tych materiałów planował napisanie trzech książek. Za jego życia ukazała się tylko jedna: „Antysowiecka partyzantka i konspiracja nad Biebrzą X 1939 – VI 1941”. „Czerwone Bagno” o partyzantce w Puszczy Augustowskiej miało być trzecią częścią tryptyku. Niestety, profesor pod koniec życia zaczął tracić wzrok i nie zdążył napisać tej książki. Rok po jego śmierci wdowa po Tomaszu Strzemboszu, pani Maryla, przekazała mi jego archiwum i poprosiła o dokończenie dzieła. Natomiast z napisania drugiej książki, dotyczącej organizacji konspiracyjnej Bataliony Śmierci Strzelców Kresowych, profesor Strzembosz zrezygnował.

Dlaczego? Profesor natknął się na przekazy, które zmieniły jego sposób widzenia spraw, o których pisał. Jednak relacje te otrzymał z zakazem ich publikowania.

Czego mogły one dotyczyć? Bataliony Śmierci Strzelców Kresowych były bardzo ważną organizacją na Białostocczyźnie pod okupacją sowiecką. Wiele jednak wskazuje na to, że szybko zostały podporządkowane niemieckiemu wywiadowi – Abwehrze. Czy była to gra wywiadów między polską konspiracją a Niemcami, czy doszło do wciągnięcia w krąg zdrady ważnych osób z podziemia – tego nie wiemy. Natomiast współpraca dwóch lokalnych polskich organizacji wojskowych z Niemcami przeciw Sowietom była na tym terenie faktem. I o tym jest również mowa w „Czerwonym Bagnie”.

Jak profesor Strzembosz mógł zdobyć takie informacje? To, co robił on na Augustowszczyźnie w latach 80., miało półkonspiracyjny charakter. Nie tylko nie mógł się afiszować ze swoimi badaniami wobec władz, ale także wobec miejscowych. Lokalna społeczność o bardzo wielu rzeczach z czasów wojny wiedziała, ale przez dziesiątki lat panowała tam całkowita zmowa milczenia. Profesor opowiadał mi pewną historię z początku swoich badań. Jeden z informatorów powiedział mu: „Gdyby pan przyszedł i zaczął zadawać takie pytania 20 lat temu, toby dziś leżał pan w Czerwonym Bagnie”. Z czasem profesor zaprzyjaźnił się ze swoimi informatorami, odpisywał na ich listy, wracał do nich. Ludzie (wielu z nich już nie żyje) zaczęli powierzać mu swoje tajemnice. Ale nie jest to historia, która wszystkim się spodoba.

Cofnijmy się do września 1939. Na mocy układu Ribbentrop–Mołotow Białostocczyzna, w tym część Suwalszczyzny i Augustowszczyzny, ma zostać zajęta przez Armię Czerwoną. Niemcy zatrzymują swoje wojska przed Puszczą Augustowską już 15 września. Ale Stalin się spóźnia. Pierwsze oddziały Armii Czerwonej docierają na te tereny dopiero po tygodniu… Tak, to było niesamowite. Niemcy znajdowali się pod Lwowem, a Augustów był wciąż wolnym miastem. To umożliwiło polskim oddziałom wycofanie się na tereny Puszczy Augustowskiej, która stała się w pewnym momencie miejscem dużej koncentracji wojsk. Oczywiście dowódcy nie wiedzieli, jaka była sytuacja strategiczna na froncie, ale prowadząc dobre rozpoznanie, mogli podejmować decyzje, co dalej robić. Czy przedostać się na Litwę, która była w tym czasie niepodległym państwem, i stamtąd starać się przedostać do Francji, czy iść na pomoc walczącej Warszawie, czy też rozwiązać oddziały i rozpocząć walkę partyzancką.

W tym czasie w Puszczy Augustowskiej pojawia się ppłk Jerzy Dąmbrowski, legendarny „Łupaszka” [nie mylić z mjr. Zygmuntem Szendzielarzem, który przejął ten pseudonim w dowód uznania dla Dąmbrowskiego – przyp. red.]. W czasie wojny polsko-bolszewickiej prowadził walkę partyzancką przeciw Armii Czerwonej na tych terenach. Jego zastępcą jest major Henryk Dobrzanski, późniejszy „Hubal”. Czy to oni są pierwszymi partyzantami, którzy z terenu puszczy rozpoczną działania przeciw sowieckiej okupacji? Nie wiemy do końca, jakie zadanie miał odział ppłk.Dąmbrowskiego [pisownia nazwiska prawidłowa – przyp. red.] we wrześniu 1939 r. Jego celem nie były bezpośrednie starcia z Armią Czerwoną. 110. Rezerwowy Pułk Ułanów, którym dowodził Dąmbrowski, nie wszedł np. do Grodna w czasie ataku sowieckiego, ale pozostał na jego obrzeżach. Wiele wskazuje na to, że zadaniem pułku było pełnienie roli awangardy. Miał iść na czele polskich oddziałów, sprawdzać, którędy można pójść dalej. To nie przypadek, że wszystkie wojska, które szły za oddziałem Dąmbrowskiego, przeszły na Litwę, a on się cofnął i pozostał na terenie Augustowszczyzny. 21 września 1939 roku podpułkownik ruszył ze swoim oddziałem w stronę Polski centralnej. Chciał pomóc walczącej Warszawie poprzez działalność dywersyjną na tyłach Niemców. 28 września w Janowie koło Kolna zastała ich wiadomość o kapitulacji stolicy. Wtedy Dąmbrowski rozwiązał swój pułk i rozpoczął tworzenie formacji partyzanckiej, w której uczestnictwo miało już charakter dobrowolny.

Wtedy te doszło do konfliktu między nim a jego zastępcą, majorem Dobrzańskim. O co poszło? Hubal chciał iść na teren Generalnej Guberni i walczyć z Niemcami, co zresztą zrobił. Dąmbrowski postanowił zostać na pograniczu polsko-litewskim. Nie był to, jak pokazywała historiografia PRL-u, konflikt między walecznym „Hubalem” a kapitulantem Dąmbrowskim, lecz różnica zdań co do miejsca i sposobu kontynuowania walki.

Bataliony Śmierci Strzelców Kresowych Nazywane także Podlaskimi Batalionami Śmierci. Działały w okolicach Brańska, Bielska Podlaskiego i Wysokiego Mazowieckiego od jesieni 1939 roku, prowadząc bardzo aktywną działalność zbrojną przeciw władzy sowieckiej. Patrole bojowe BŚSK likwidowały agentów NKWD i donosicieli oraz przedstawicieli terenowej administracji sowieckiej. W czerwcu 1940 roku w walce z NKWD przebiły się zbrojnie przez granicę na Bugu. Założycielem Batalionów był porucznik Witold Konieczny, wysłannik generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza, twórcy Służby Zwycięstwu Polski (w 1940 roku przemianowanej na Związek Walki Zbrojnej). Na przełomie 1939 i 1940 roku BŚSK rozpoczęły współpracę wywiadowczą z Niemcami przeciw ZSRR. W maju 1941 roku zerwały kontakt z Niemcami i scaliły się z ZWZ. Partyzanci z Batalionów jako pierwsi nawiązali kontakt z dowodzonymi przez ppłk. Jerzego Dąmbrowskiego oddziałami z Czerwonego Bagna

3 października 1939 roku w londyńskim „The Times” ukazuje się notatka, w której korespondent tej gazety na Litwie opisuje, jak oddziały partyzanckie „pułkownika Dombrowskiego” sprawiają kłopoty sowieckim wojskom, okupującym prowincję białostocką i wileńską. Niszczą mosty, przecinają druty telegraficzne, napadają na lokalne centra nowej administracji, a nawet staczają potyczki z oddziałami Armii Czerwonej. Czy to możliwe, że Dąmbrowski rozpoczął walkę wcześniej niż major „Hubal”, uważany dotąd za pierwszego partyzanta po wrześniu 1939 roku? Trudno powiedzieć, na ile korespondent „Timesa” opisywał działalność partyzancką, a na ile regularne działania 110. pułku dowodzonego przez podpułkownika Dąmbrowskiego, który po wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny Rzeczypospolitej miał szereg starć z oddziałami sowieckimi oraz komunistycznymi milicjami. Myślę, że wiele różnych wątków zlało się tu w jedną całość. Tym bardziej że na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, w samej Puszczy Augustowskiej, pojawiła się zdumiewająca liczba inicjatyw partyzanckich podejmowanych przez ludzi o nazwisku Dąbrowski. Wiemy o co najmniej pięciu takich dowódcach. Ale dla miejscowej ludności najważniejsza była legenda partyzanta Dąmbrowskiego – „Łupaszki”, funkcjonująca od czasów wojny polsko-bolszewickiej. Wszystkie czyny przypisywano właśnie jemu. Do jego oddziału zgłaszali się Kozacy, ludzie walczący kiedyś w białoruskiej armii generała Bułak- -Bałahowicza i inni, na których działała magia tego nazwiska. W tych wszystkich Dąbrowskich-Dąmbrowskich-Dombrowskich nie mogła się połapać nie tylko miejscowa ludność, ale też NKWD, które wiele razy ogłaszało, że schwytało już Dąmbrowskiego „Łupaszkę”, ale za każdym razem okazywało się, że to nie ten. Zadaniem partyzantów „Łupaszki” nie była bezpośrednia walka z Armią Czerwoną. Założenia były inne i wynikały z sytuacji strategicznej. W tamtym czasie dowódcy spodziewali się, że dojdzie do ofensywy przeciwko III Rzeszy ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. Po klęsce Hitlera polskie ziemie zajęte przez ZSRR miały zostać wyzwolone w wyniku narodowego powstania. Podpułkownik Dąmbrowski przygotowywał się na ten moment (nikt wtedy nie przypuszczał, że niemiecki blitzkrieg jest możliwy do powtórzenia także na Zachodzie). Około 2 miesięcy tworzył więc bazy, w których zbierał ludzi i broń. Mogło dochodzić do pojedynczych potyczek z oddziałami Armii Czerwonej czy NKWD, ale miały one raczej charakter przypadkowy bądź podejmowane były w samoobronie.

Baza partyzantów stało się tytułowe Czerwone Bagno. Co to za miejsce? Czemu jest tak ważne? To samo serce puszczy. Aby naprawdę zrozumieć, czym jest Czerwone Bagno, trzeba tam pojechać. To rejon dostępny tylko dla tych, którzy wiedzą, jak się w nim poruszać. A przy tym miejsce, w którym można utrzymać się przez wiele miesięcy, nie będąc dla nikogo widocznym. Obławy w takim terenie są mało skuteczne. Wiedzieli już o tym powstańcy styczniowi w 1863 roku, którzy mieli tam swoje bazy. Można powiedzieć, że Czerwone Bagno odgrywało taką rolę dla polskiej partyzantki jak góry w Afganistanie dla talibów. Jednocześnie na Czerwonym Bagnie ukrywały się setki ludzi, którzy zbiegli tam w obawie przed sowieckimi represjami. Część z nich później wróciła do domów, ale np. policjanci czy funkcjonariusze państwowi pozostali, bo wiedzieli, że władze sowieckie wydały już na nich wyrok. Niektórzy zasilili partyzantkę Dąmbrowskiego. Trzeba też pamiętać, że mieszkańcy puszczańskich osad to niepokojowo nastawieni mieszczanie z Krakowa. Często byli to potomkowie drobnej szlachty zagrodowej, którzy potrafili doskonale posługiwać się bronią. Istniejącą koło Czerwonego Bagna osadę Nowy Świat nazywano „białostocką Syberią” dlatego, że po powrocie z zesłania byli więźniowie dostawali nakaz osiedlenia się właśnie w tym miejscu. Była to więc społeczność rządząca się swoimi prawami, anarchistyczna, nad którą ani Sowieci, ani później Niemcy nie potrafili zapanować. To oczywiście bardzo sprzyjało konspiracji i partyzantce. Jest jeszcze jeden element – Puszcza Augustowska znajdowała się w pobliżu trzech granic: z Litwą, III Rzeszą i Generalną Gubernią. A były to granice bardzo ruchliwe. Przemycano przez nie nie tylko towary, ale także ludzi. Czerwone Bagno oraz Puszcza Augustowska pełniły więc także rolę „stacji przesiadkowej”.

Pod koniec 1939 roku podpułkownik Dąmbrowski przedostaje się na Litwę. Miejsce jego oddziału zajmuje zupełnie nowa organizacja konspiracyjna. Jak do tego doszło? Na początku listopada 1939 roku „Łupaszka” z częścią oddziału przekroczył granicę litewską. Był wtedy osłabiony i ciężko chory, ale bezpośrednich motywów jego działań nie znamy. Może doszedł do wniosku, że jego misja już się skończyła? Może chciał przedostać się z Litwy do Francji i tam walczyć jako oficer w regularnej armii? Na pewno zostawił na Czerwonym Bagnie przeszkolonych ludzi z siecią kontaktów. Czy stali się oni zalążkiem późniejszej organizacji, czy zostali przez nią wchłonięci – tego nie wiemy. Wiadomo jedynie, że od wiosny 1940 roku teren Puszczy Augustowskiej kontroluje duża organizacja: Polska Armia Wyzwolenia (PAW), w której są też ludzie z oddziału „Łupaszki”. Obejmuje swoim zasięgiem cały powiat augustowski, Augustów, Grajewo oraz dużą część powiatu białostockiego. Podstawową jednostką partyzancką w PAW jest szóstka, podobnie jak u Dąmbrowskiego, co by wskazywało na pokrewieństwo tych organizacji. Partyzantka PAW na wiosnę 1940 roku liczy już minimum 500 członków, czyli tyle, ile powiatowe organizacje ZWZ w Generalnej Guberni osiągały dopiero w 1943 roku. I co ważne – była to od razu konspiracja zbrojna.

Kim byli ludzie, którzy działali w tej konspiracji? Przede wszystkim mowa o bardzo młodych ludziach. Mieczysław Borkowski „Ataman” , syn właściciela piwiarni z Augustowa, który rozpoczął werbunek do PAW, skończył w 1939 r. 19 lat. Ale miał już kontakty z organizacjami konspiracyjnymi z Białegostoku i to on odbierał przysięgę wojskową od osób, które wstępowały do organizacji. Po wrześniu 1939 r. to właśnie tacy ludzie zajęli się zbieraniem broni, ukrytej w dołach torfowych w Puszczy Augustowskiej przez wycofujące się polskie oddziały. Jeździli po lesie na rowerach, zabierali po trzy karabiny z amunicją – jeden pod pachę, dwa przywiązywali do ramy – i przewozili je w umówione miejsce. Pierwszy komendant PAW Edward Stankiewicz „Dawer” objął tę funkcję w wieku 21 lat. Wybrali go komendanci rejonów, ludzie często starsi od niego i bardziej doświadczeni. Ale w ekstremalnych okupacyjnych warunkach bardziej niż wiek liczyła się gotowość do ryzyka, szybkie podejmowanie decyzji, zdolności przywódcze oraz odporność na stres . Dzięki tym cechom partyzanci PAW potrafili wyjść cało z dużych opresji.

Na przykład jakich? Antek Połubiński „Piorun” został aresztowany przez NKWD wiosną 1940 roku, kiedy był jeszcze uczniem liceum. Przesłuchującym go opowiedział historyjkę, że na wieży kościoła w Bargłowie jest schowana broń. Połubiński był synem kościelnego, znał tam wszystkie zakamarki. Kiedy tylko przyjechał do kościoła w eskorcie trzech enkawudzistów i czterech czerwonoarmistów, pokazał im drabinę, po której wchodziło się na wieżę i poprosił o zdjęcie kajdanek. Wszedł po niej razem z dwoma uzbrojonymi mężczyznami i gdy tylko znalazł się na górze, wytrącił jednemu z nich latarkę, a sam po sznurze od dzwonu zjechał na dół. Dzwony rozdzwoniły się i eskorta stała na dole, przy głównym wejściu, całkowicie zdezorientowana, a w tym czasie „Piorun” uciekł przez niewidoczne z zewnątrz ani od środka kościoła drzwi od zakrystii. Od tej pory ukrywał się na Czerwonym Bagnie, lecząc przez wiele tygodni poranione przez linę ręce.

19-letni Połubiński został wkrótce komendantem PAW. Jak to się stało? We wrześniu 1940 roku razem z Edwardem Stankiewiczem „Dawerem” i kilkoma innymi partyzantami przebywał we wsi Dręstwo pod Rajgrodem. Nocowali w domu dziewczyny „Dawera” Jadwigi Kuklińskiej, gdy doszło do tragicznej dla niego obławy. Edward i Jadwiga byli rówieśnikami, znali się od dziecka i uczyli w tej samej klasie szkoły w Bargłowie. Z czasem znajomość przerodziła się w uczucie – przed wojną razem chodzili na urządzane w szkole zabawy. Niestety, znajomość ta skończyła się w dramatycznych okolicznościach. W nocy do wsi dotarła czterema samochodami grupa operacyjna NKWD. „Piorun” wyrwał się z obławy, ciężko ranny „Dawer” zmarł. Jego ciało NKWD zabrało do Augustowa. Aresztowało też siostrę Stankiewicza Narcyzę. Wywołano ją z lekcji w augustowskim gimnazjum i pod eskortą dwóch uzbrojonych strażników zaprowadzono do siedziby NKWD. Narcyza zresztą dobrze znała to miejsce, gdyż siedziba sowieckiej służby bezpieczeństwa mieściła się w cukierni „U Turka”, bardzo popularnej w Augustowie i nazywanej tak dlatego, że jej właścicielem był Bośniak Cahil Dulab. Areszt był w sali, w której jeszcze niewiele ponad rok temu Narcyza umawiała się z koleżankami na ciastka. Stąd w Augustowie pod sowiecką okupacją powiedzenie „Iść na ciastka do Turka” oznaczało tyle, co w Warszawie „Pojechać na Szucha” [była tam siedziba gestapo – przyp. red.]. Po śmierci Edwarda Stankiewicza, brata Narcyzy, nowym komendantem PAW został Antoni Połubiński „Piorun”.

Co się stało z Narcyzą Stankiewicz i Jadwigą Kuklińską? Po obławie niemal cała rodzina Kuklińskich została aresztowana i przewieziona do więzienia w Grodnie. Jadwiga przeżyła okupację. Narcyza Stankiewicz po aresztowaniu została skazana na 5 lat łagru za współpracę z polskim podziemiem. Najpierw przebywała w więzieniu w Grodnie, a potem w Brześciu. Uciekła po zbombardowaniu więzienia przez Niemców w pierwszym dniu ataku III Rzeszy na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku. Wróciła do domu, ale rodziny nie zastała. Kilka dni wcześniej jej rodzice i czwórka rodzeństwa zostali deportowani do Kraju Krasnojarskiego, skąd wrócili dopiero w 1946 roku. Narcyza spotkała się z Jadwigą w 2000 roku, miały wtedy obie po około 80 lat. Spisała jej relację z obławy, aby poznać szczegóły śmierci brata.

Podpułkownik Jerzy Dąmbrowski „Łupaszka” Najsławniejszy partyzant Augustowszczyzny urodził się w 1889 roku w Suwałkach. Służył w armii carskiej, a w 1918 roku po odzyskaniu niepodległości przez Polskę wraz z bratem Władysławem Dąmbrowskim zorganizował ochotniczy szwadron kawalerii, który następnie przemienił się w Pułk Ułanów Wileńskich. Oddział ten bronił Wilna przed ofensywą bolszewicką, a po wycofaniu się w stronę Grodna jego członkowie rozpoczęli walkę partyzancką przeciwko Armii Czerwonej. Mimo niewielkich sił oddział dowodzony przez braci Dąmbrowskich poruszał się swobodnie między siłami nieprzyjaciela, staczając wiele zwycięskich potyczek. Była to najsłynniejsza formacja partyzancka wojny polsko-bolszewickiej. Służyło w niej wiele znanych później osób, jak Stanisław Cat-Mackiewicz czy książę Włodzimierz Czetwertyński. We wrześniu 1939 roku 50-letni wówczas ppłk Jerzy Dąmbrowski objął dowództwo 110. Rezerwowego Pułku Ułanów, wchodzącego w skład Brygady Rezerwowej Kawalerii „Wołkowysk”, ścierając się kilkakrotnie z wojskami sowieckimi na Grodzieńszczyźnie. Po odłączeniu się od Brygady i rozwiązaniu oddziału prowadził z częścią podkomendnych działalność partyzancką na terenie Puszczy Augustowskiej i Czerwonego Bagna. W listopadzie 1939 roku ciężko chory na zapalenie płuc został przez swoich żołnierzy przewieziony na Litwę. Tam rozpoznano go i internowano w więzieniu w Kownie. Po zajęciu Litwy przez ZSRR wiosną 1940 r. został ujęty przez NKWD i osadzony w obozie w Starobielsku. Z powodu swoich zasług w wojnie z bolszewikami „Łupaszka” został skazany na karę śmierci i stracony w więzieniu w Mińsku w grudniu 1940 roku

Partyzanci PAW dokonywali zamachów na zdrajców, którzy aktywnie wspierali sowiecką władzę. Ile było takich akcji? Udokumentowanych jest około 30 zamachów. Likwidowano tych, którzy zagrażali bezpośrednio konspiracji – milicjantów i informatorów NKWD. Partyzanci rozpędzali zabawy urządzane w czasie sowieckich świąt, walczono na symbole. W Bargłowie np. zastrzelono działacza partyjnego, który postanowił zniszczyć krzyż poświęcony bojownikom z Polskiej Organizacji Wojskowej. Władze sowieckie oczywiście zdawały sobie sprawę z faktu, że na terenie Czerwonego Bagna działa konspiracja zbrojna. Dlatego na przełomie czerwca i lipca 1940 roku przeprowadziły przy udziale NKWD i Armii Czerwonej wielką operację oczyszczania bagien nadbiebrzańskich i Puszczy Augustowskiej. Rosjanie chcieli zniszczyć partyzantkę nie tylko dlatego, że zagrażała ich władzy na tym terenie, ale też ze względów strategicznych. Po tym, jak Hitler błyskawicznie pokonał trzy państwa: Francję, Belgię i Holandię – kalkulacje Stalina, że dojdzie do długotrwałego klinczu na Zachodzie i osłabienia Niemiec, okazały się fałszywe. Sowieci zrozumieli, że teraz III Rzesza może obrócić się bezpośrednio przeciwko nim, i zaczęli przygotowywać się do wojny. Najpierw trzeba było oczyścić pas przygraniczny, także w tym celu, by zbudować tam umocnienia tzw. linii Mołotowa. Oznaczało to kolejną, czwartą już wywózkę ludności z Augustowszczyzny w głąb Rosji oraz akcje przeciw partyzantom. Wtedy też ZSRR zajął Litwę, Łotwę i Estonię.

W listopadzie 1940 r., wycofując się przed kolejną obławą z Czerwonego Bagna, partyzanci z Polskiej Armii Wyzwolenia, w tym komendant Obwodu Augustów PAW Antoni Połubiński „Piorun”, przekraczają granice z III Rzeszą. Nie zostają jednak rozbrojeni przez Niemców, ale potraktowani niemal jak sojusznicy i zaproszeni na rozmowy. Czy wtedy doszło do nawiązania pierwszych kontaktów z Abwehrą? Pierwsze oddziały zostały zatrzymane na granicy niemiecko-sowieckiej prawdopodobnie już w czerwcu lub lipcu 1940 roku, po poprzedniej obławie. Tam partyzantów postawiono przed szatańską alternatywą: praca na rzecz Niemców lub przekazanie w ręce NKWD. Tak doszło do rozpoczęcia współpracy w Abwehrą. Później poszło już gładko. Po przejściu granicy w listopadzie 1940 r. partyzanci PAW zostali przewiezieni do Suwałk i ulokowani w rozrzuconych po mieście kwaterach. Kierownictwo PAW poinformowało wysłannika ZWZ z Warszawy, że posiada takie kontakty. Kiedy dowództwo Związku dowiedziało się o tym, wysłało na Augustowszczyznę kurierów z jednym tylko zadaniem: dostarczenia rozkazu o natychmiastowym zaprzestaniu kontaktów z Niemcami lub rozwiązaniu organizacji. Nigdy jednak do tego nie doszło.

Dlaczego? Kluczowa jest tu postać Petra Diaczenki . Ukrainiec, w 1919 roku był adiutantem Petlury, walczył przeciwko bolszewikom jako sojusznik Polski. W 1921 roku wraz z innymi żołnierzami Ukraińskiej Armii Ludowej był internowany w Polsce, po czym pozostał tu i zaciągnął się do WP jako oficer kontraktowy. Skończył Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie i otrzymał przydział do Suwalskiej Brygady Kawalerii. Jako podpułkownik Diaczenko był na tych terenach postacią znaną. Jego syn chodził do szkoły w Augustowie z dziećmi tych, którzy później zakładali antysowiecką konspirację. Diaczenko znał tereny, ludzi, rozumiał ich mentalność. A jednocześnie wszystko wskazuje na to, że już od 1937 roku pracował dla Abwehry. Diaczenko był przede wszystkim ukraińskim patriotą, niezwykle konsekwentnym w dążeniu do niepodległości swojego kraju. Gdy szanse na nią dawała polityka Piłsudskiego, związał się z nim. Gdy po śmierci Marszałka nastąpił odwrót od jego polityki federacji narodów Europy Wschodniej w stronę Polski nacjonalistycznej, Diaczenko postanowił szukać sojuszników w Niemczech. Po wydostaniu go z internowania na Litwie przez Abwehrę został organizatorem siatki wywiadowczej na Grodzieńszczyźnie i Augustowszczyźnie, nowym pograniczu niemiecko-sowieckim, na którym wkrótce miała wybuchnąć wojna.

„Wywieźć całą Augustowszczyznę i zasiedlić ją Białorusinami” Aktywność partyzantki PAW latem i jesienią 1940 r. była tak intensywna, że przedstawiciele władz lokalnych zaczęli apelować o pomoc. 16 października 1940 r. Komitet Obwodowy Komunistycznej Partii Białorusi w Białymstoku przesłał do władz centralnych BSRS pismo, w którym donosił: „Sytuacja, w jakiej znajduje się rejon augustowski zmusza nas do zwrócenia się do was. Rejon nasz jest przygranicznym rejonem i strach myśleć, jak bardzo nasycony jest wszelkim łajdactwem i jego sympatykami, to fakt. Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych, są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucanie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy Armii Czerwonej w Domu Kultury w Rajgrodzie. Zabójstwa kilku oficerów, przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawą z nieuzbrojonymi leśnikami. Jednego z leśników, spotkanego w lesie, zmusili siłą do wypicia litra samogonu i wypuściwszy żywcem, zaczęli do niego strzelać. Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu”.

Jak wywiązał się z tego zadania? Polskim partyzantom udało się przechwycić dokumenty sowieckiego inżyniera, odpowiedzialnego za budowę umocnień linii Mołotowa. Zostały one przekazane Niemcom. Wkład PAW w dostarczenie wywiadowi III Rzeszy ważnych informacji przed planowanym atakiem na ZSRR mógł być więc bardzo realny. Fakt współpracy polskiego podziemia z Abwehrą na terenach zajętych przez Związek Radziecki był na Augustowszczyźnie znany. Całe wioski czy środowiska o tym wiedziały. Wiele osób twierdziło, że rozmawiało z podpułkownikiem Diaczenką. Sam komendant Antoni Połubiński i część jego podkomendnych zimę 1940/41 spędzili po niemieckiej stronie granicy. Kiedy jednak 15 marca 1941 roku doszło do przerzucenia ich na stronę sowiecką, „Piorun” został aresztowany przez NKWD, a pozbawiona głowy organizacja przestała działać.

Książka „Czerwone Bagno” kończy się w połowie 1941 roku. Czy wiemy, jakie były dalsze losy antysowieckiej partyzantki? Antoni Połubiński „Piorun” i Stanisław Cieślukowski, który wpadł, niosąc radiostację dla siatki szpiegowskiej Abwehry w Grodnie, trafili do więzienia NKWD na Łubiance i tam byli przesłuchiwani. Kiedy jednak doszło do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, przyszedł do nich gen. Żukow i zaproponował udział w walce przeciwko Niemcom. Zgodzili się, zostali przeszkoleni i zrzuceni na spadochronach w okolicach Augustowa. Po „Piorunie” ślad zaginął. Natomiast Cieślukowski po zrzuceniu skontaktował się z Armią Krajową, był wybitnym partyzantem, walczył w AK przeciwko Niemcom, a później do 1947 roku przeciw komunistom w organizacji Wolność i Niepodległość. Inny z augustowskich partyzantów, którzy przeszli przez Łubiankę, został twórcą Batalionów Chłopskich na Augustowszczyźnie. Jeszcze inny został komendantem niemieckiego więzienia, a w 1944 r., gdy nadchodziła Armia Czerwona, wypuścił więźniów i poszedł z nimi do lasu, by stać się dowódcą tego oddziału

Puszcza Augustowska i Czerwone Bagno Puszcza Augustowska należała do największych kompleksów leśnych Rzeczypospolitej. Stanowiła doskonałą bazę do walk partyzanckich, wykorzystywaną już w czasach powstania styczniowego 1863 roku, a także wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919–1920. Po wrześniu 1939 roku większa część puszczy znalazła się na terenach zajętych przez ZSRR. Puszcza poprzez pas podmokłych terenów szerokości 25 kilometrów, leżących wzdłuż Kanału Augustowskiego, łączy się z wielkimi Bagnami Biebrzańskimi, wśród których najbardziej niedostępny rejon stanowi rezerwat Czerwone Bagno. Ten położony między jeziorem Tajno, osadą Grzędy, Kanałem Woźnawiejskim, Biebrzą i Kanałem Augustowskim obszar ma powierzchnię ok. 12 tysięcy hektarów i większa jego część jest dostępna wyłącznie zimą, gdy bagna zamarzają. W latach 1939–1941 wioski i miejscowości z okolic Czerwonego Bagna i Puszczy Augustowskiej, takie jak Balinka, Białobrzegi, Biernatki, Brzozówka, Czarna Wieś, Dębowo, Dolistowo, Grzędy, Kopytkowo, Kosiły, Kozłówka, Kuligi, Łabętnik, Netta, Nowiny Bargłowskie, Pieńczykowo, Polkowo, Pruska, Solistówka, Sołki, Turczyn, Tajno Stare, Rajgród i Żrobki, były kontrolowane przez partyzantów

Czy powtórne wejście Armii Czerwonej i NKWD na Białostocczyznę oznaczało rozpoczęcie kolejnego aktu działalności antysowieckiej partyzantki na tym terenie? Partyzanci, którzy tam działali, nie wyszli z lasu. Akcji „Burza” na Białostocczyźnie nie przeprowadzono, więc oddziały przetrwały bez większych strat do 1945 roku. Po wojnie panowała na tych terenach faktyczna dwuwładza. Partyzanci rządzili we wsiach, regularne walki z Urzędem Bezpieczeństwa i NKWD trwały do 1946 roku. Obława augustowska, największa operacja NKWD przeprowadzona po 1945 roku na ziemiach polskich, była zemstą za antysowiecką partyzantkę na tych terenach. Wywieziono wówczas prawie 600 osób, po których ślad zaginął. Prawdopodobnie zostali zlikwidowani i pochowani w okolicach Grodna. Od 1947 roku funkcjonariusze UB obsesyjnie wręcz szukali członków siatki Diaczenki. On sam był już w tym czasie w Niemczech, skąd potem wyjechał do USA. Wcześniej nawiązał współpracę z wywiadem amerykańskim i brytyjskim. Oddziały partyzanckie w Augustowskiem i na Białostocczyźnie przetrwały do 1950 roku, ale miały już tylko charakter grup samoobrony. Strzelali, kiedy do nich strzelano. Ostatni oficer polskiego podziemia, działający w rejonie Łomży i Grajewa, Stanisław Marchewka „Ryba”, został zabity we własnym bunkrze dopiero w 1957 roku.

Podpułkownik Petro Diaczenko Uważany na Ukrainie za bohatera narodowego Petro Diaczenko w latach 1917–1920 walczył przeciwko wojskom bolszewickim w kozackich oddziałach konnych. Jako oficer Ukraińskiej Armii Ludowej, która wspierała polskie wojska w bojach przeciwko Armii Czerwonej, brał udział w wyprawie kijowskiej. Po zakończeniu działań wojennych pozostał w Polsce, gdzie był internowany w obozach w Tarnowie i Przemyślu. Od 1928 roku służył jako oficer kontraktowy w Wojsku Polskim. W latach 30. nawiązał kontakt z niemieckim wywiadem. We wrześniu 1939 roku Diaczenko otrzymał przydział do Rezerwowej Brygady Kawalerii „Wołkowysk” (tej samej, w której służył ppłk Jerzy Dąmbrowski). Brał udział w bitwie o Grodno, a następnie, po przedostaniu się jego oddziału na Litwę, został internowany w obozie w Birksztanach, skąd zwolniono go w wyniku interwencji władz niemieckich. Od 1940 roku Diaczenko kierował z Suwałk siatką wywiadowczą Abwehry, działającej na terenie od Grodna i Wilna po Augustów. Próbował budować niemiecko-ukraińsko-polskie porozumienie przeciwko ZSRR. W maju 1945 roku oddział Diaczenki został otoczony na terenie Alp austriackich przez Armię Czerwoną. Po ciężkich walkach, ok. 30 procentom żołnierzy, w tym dowódcy, udało się wyrwać z okrążenia na Zachód, gdzie poddali się armii amerykańskiej. Ze względu na swoje doświadczenie i szpiegowskie kontakty Diaczenko był cennym nabytkiem dla służb wywiadowczych USA i Wielkiej Brytanii. Po wojnie zamieszkał w Monachium, skąd następnie wyjechał do USA. Zmarł w 1965 roku w Waszyngtonie Z dr. Rafałem Wnukiem rozmawiał Andrzej Fedorowicz

Szukanie kozła ofiarnego Z profesorem Januszem Tazbirem o polskich traumach narodowych i sarmackich reakcjach na klęski rozmawia Tomasz Diatłowicki Rozmawiamy kilka dni po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, w której zginęła duża część naszej klasy politycznej... Tak, to wydarzenie tragiczne. Zwłaszcza jeżeli pomyśleć, że np. w Argentynie reprezentacji piłkarskiej nie wolno latać jednym samolotem.

Czy tę tragedię można porównać do jakiejś innej katastrofy w historii Polski? Nie, nie można. Czegoś takiego jeszcze nie było. W naszej historii nie było zabójstw władców poza zabiciem prezydenta Narutowicza. W 1620 r. niejaki Michał Piekarski targnął się na Zygmunta III, ale to mu zupełnie nie wyszło. Wcześniej w 1514 r. ktoś strzelał do stojącego w oknie Wawelu Zygmunta Starego, ale z takiej odległości trafić było nie sposób. Chodziło raczej o wyrażenie niezadowolenia z królewskich rządów. Istniało też przypuszczenie, że kiedy porwano Stanisława Augusta Poniatowskiego, chciano go potem zabić. Ale to nieprawda, chciano go uprowadzić do Częstochowy i tam wymóc na nim abdykację.
Jak kiedyś celebrowaliśmy klęski, w jaki sposób się z nich podnosiliśmy? Gdzie znajdowano optymizm, który pozwalał na nowo przywdziać zbroję i ruszyć do boju? Były różne klęski. Czymś wstrząsającym była wspomniana próba zamachu na Zygmunta III czy nieudane porwanie Stanisława Augusta. Te wydarzenia odbiły się rychło wielkim echem w całym kraju. Nie było wtedy telefonów, telewizji, ale szlachta – jak ustalił przed laty profesor Andrzej Zajączkowski – komunikowała się na zasadzie sąsiedztwa – to znaczy nawzajem się znała, odwiedzała i spotykała na sejmikach, w kole rycerskim, w trybunale sądowym. Zamach na Zygmunta III Wazę wzbudził panikę, bo to miało miejsce niebawem po klęsce pod Cecorą. Pogłoski o zamachu w miarę rozchodzenia się traciły na ścisłości i wiarygodności. Wieść niosła więc, że na życie króla targnął się oddział Tatarów i że ich zagony są już pod Warszawą.

Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Cecora, gdzie Warszawa? No właśnie.

W jaki sposób rozchodziły się wieści, również te tragiczne, w dawnej Rzeczypospolitej? Poczta od XVI wieku działała dość dobrze, na linii Kraków – Wenecja list dochodził w ciągu 15–16 dni, na linii Kraków – Wilno w ciągu 7 dni. Normalnie ludzie przekazywali sobie informacje ustnie. W sytuacjach nagłych posługiwano się specjalnymi posłańcami, którzy wielokrotnie zmieniali wierzchowce. Taki jeździec na rumaku, zmieniając konie, mógł w ciągu trzech dni pokonać nawet 600 kilometrów. Ważną siatkę komunikacyjną tworzyli Żydzi i ambony. Zagłoba w „Potopie” powiada: „musiała przez Żydów wieść tutaj przyjść [o kapitulacji przed Szwedami po Ujściem – J.T.], bo oni zawsze wszystko najpierwsi wiedzą i taka między nimi korespondencja, że jak któren rano kichnie w Wielkopolsce, to już wieczorem mówią mu na Żmudzi i na Ukrainie: »Na zdrowie«”. Mało kto wie, że od początku XVIII w., kiedy szlachcic zawierał umowę z arendarzem o zapłatę za dzierżawienie karczmy, równocześnie zobowiązywał go do przekazywania wszystkich nowin, jakie usłyszał od przyjezdnych. W ten sposób szlachcic miał dostęp do wiadomości z szerokiego świata. Trzeba pamiętać, że było to uwarunkowane stanowo, to znaczy szlachta, zamożne mieszczaństwo dowiadywało się więcej i szybciej. Do chłopstwa informacje docierały wolniej.

Jakie wydarzenia polityczne w I Rzeczypospolitej budziły największą trwogę? Jeżeli chodzi o pierwsze bitwy w początkach powstania Chmielnickiego, to wrażenie odniesionych w nim klęsk było ogromne. To był szok. Kiedy przyszły pierwsze wiadomości o porażkach, nastąpiła gwałtowna ucieczka szlachty i bogatszego mieszczaństwa z terenów zagrożonych na północ, m.in. do Gdańska. Po pierwsze dlatego, że miano nadzieję, że Kozacy tam nie dojdą, a po drugie dlatego, że Gdańsk był dobrze ufortyfikowany. Tak dobrze, że podczas najazdu Szwedów w 1655 roku Gdańsk nie został zdobyty. Inny przykład wydarzenia, które miało wielki rozgłos, to bitwa pod Legnicą, kiedy zginął książę i kwiat rycerstwa śląskiego. Na pewno wtedy wybuchła panika. Nawiedzające Polskę czambuły tatarskie budziły powszechny strach. Ale wbrew naszej propagandzie, to nie my zatrzymaliśmy mongolską nawałnicę. Oni po prostu musieli wrócić do siebie na wybory nowego chana.
Czy znamy jakies przekazy pisemne, drukowane, o wielkich klęskach i związanej z tym świadomości ówczesnych Polaków? Było ich mnóstwo. Na ogół po klęsce pisało się, że Pan Bóg nas jednak w cudowny sposób wydźwignął i uratował. Piotr Skarga, kaznodzieja Zygmunta III, twierdził, że tylko wierność Kościołowi może uchronić nas przed upadkiem.
Czy w stanach narodowego uniesienia zakłamywano wydarzenia, nazywając np. przegrana bitwę wygrana lub nierozstrzygniętą? Raczej minimalizowano porażki. Jeszcze raz warto wspomnieć Sienkiewicza, który bagatelizował nasze przegrane, a rozdmuchiwał nawet najmniejsze zwycięstwa. Według mnie największym szokiem było to, co ja nazywam polską wojną dwunastoletnią 1648–1660. Zaczęła się zaraz po wojnie trzydziestoletniej, a zakończyła się pokojem oliwskim i doprowadziła do znacznego zmniejszenia terytorium Rzeczypospolitej. Szlachta czuła się przedtem niepokonana. Uważała Rzeczpospolitą za potęgę militarną i lekceważyła sobie Szwecję jako państwo małe i ubogie. Od najazdu szwedzkiego, jak wiadomo, zaczyna się u nas gwałtowny wzrost nietolerancji, który doprowadził w 1658 roku do wygnania arian. Mało kto pamięta, że wypędzono ich „na ofiarę Bogu”, żeby się pozbyć najgorszych bluźnierców. To znaczy nie z tego powodu, że jakoby przez braci polskich przegraliśmy militarnie, tylko dlatego, że z woli Opatrzności doznaliśmy klęski, ponieważ oni swą fałszywą wiarą bluźnili Stwórcy. Pisano później: „Dlaczegoż nam się nie powodzi w wojnie z Rosją czy Kozakami, przecież złożyliśmy taką ofiarę, wypędziliśmy arian, krew z krwi i kość z kości szlacheckiej. Czy to Panu Bogu nie wystarczy?”. Nieprawda zatem, że arianom wytykano tylko zdradę na rzecz Szwedów. Oskarżano ich o bluźnierstwo: negowanie boskości Chrystusa.
Ale przecież pojawiały sie oskarżenia arian o zdradę. Rzeczywiście były takie oskarżenia w pisemkach propagandowych. Pisał je ksiądz Cichowski, który był kaznodzieją nadwornym, pisali inni. Najczęściej twierdzono ogólnie, że to dysydenci są wszystkiemu winni. Kiedy szlachta wracała pod sztandar Jana Kazimierza, to mówiono, że przywraca się te i te godności „miłym i zawsze nam wiernym”. To była formuła urzędowa. Jak wiadomo, oni nie zawsze byli wierni królowi. Znaną sprawą jest przecież, że w oblężeniu Częstochowy brało udział parę chorągwi polskich. Szlachta w 1655 roku w większości albo zachowywała się biernie, albo brała stronę Karola Gustawa. Odwrócono się od niego dopiero wtedy, gdy wojska szwedzkie zaczęły dopuszczać się masowych grabieży i gwałtów. Szlachta chciała, żeby wszystko odbyło się w majestacie prawa, to znaczy król powinien zwołać sejm, który zdetronizowałby Jana Kazimierza i obrał Karola Gustawa monarchą. Plan ten popierała część wyższego duchowieństwa. Karol Gustaw tak tego jednak nie rozegrał. Rzeczpospolita przez cały wiek XVII nigdy nie skrzyżowała szabli z katolikami. Ostatnia była bitwa pod Byczyną, potem najechali nas luterańscy Szwedzi, kalwińscy Siedmiogrodzianie, prawosławni Rosjanie. Pojawiła się więc taka teza, że my, katolicy, jesteśmy obrońcami prawdziwej wiary, a zdradzają nas dysydenci religijni, chociaż Radziejowski, który ściągnął Szwedów, był prawowiernym katolikiem. W XX wieku różnowierców nazwano by V kolumną. Potop był straszliwym wstrząsem. Skutki gospodarcze jakoś częściowo odrobiono, ale ślady w mentalności pozostały. Szlachta straciła poczucie bezpieczeństwa. Może dlatego tuż po Żółtych Wodach i Piławcach (pierwsze klęski podczas powstania Chmielnickiego) wychodzi broszura Łukasza Opalińskiego, mówiącego, że Polska jest taką potęgą, której nikt nie da rady Trochę tak jak w 1939 roku pojawiła się broszura jednego z naszych dyplomatów, w której czytamy, że Polska jest 7. potęgą świata i nikt na nas na pewno się nie porwie.

Dodawano sobie otuchy taka tromtadracja. Jak szybko po traumie wszystko wracało na stare tory i Polacy brali sie za łby? Polskie wojny domowe epoki sarmackiej zwykło sie uważać za wyjątkowe katastrofy. O momentach wojny domowej można mówić według mnie w przypadku rokoszu Zebrzydowskiego, rokoszu Lubomirskiego i konfederacji barskiej, która była ostatnim rokoszem szlacheckim, a zarazem pierwszym powstaniem narodowym. Po ich stłumieniu szlachta strasznie jęczała, że okropne represje jakoby na nią spadają, ale to nie była prawda: kilkanaście osób wsadzono do więzienia, i to na krótko. Dopiero konfederacja barska zakończyła się nieszczęśliwie dla uczestników, bo carat zesłał ich na Syberię. Wyraziłem kiedyś opinię, że gdyby następowały krwawe represje wobec rokoszan, gdyby spadały głowy, jak to bywało za Ludwika XIII, za sprawą Richelieu, to nie trzeba by było wieszać twórców targowicy, bo baliby się do niej przystąpić.
Czyli unikaliśmy w I Rzeczypospolitej jakoś większych nieszczęść i tragedii w wymiarze polityki wewnętrznej. Potem jednak dochodzi do katastrofy rozbiorów. Pan profesor pisał, ze pierwszego rozbioru Polacy jakby nie zauważyli. Pierwszego rozbioru nie traktowano jako czegoś szczególnego, było to kolejne okrojenie terytorium Rzeczypospolitej. Królowie mieli obowiązek, zawarty w artykułach henrykowskich, że będą się starać odzyskać utracone ziemie. I – o ironio losu! – musiał to także podpisać i podpisał Stanisław August Poniatowski. Tak więc po pierwszym rozbiorze istniała jeszcze nadzieja. W historii Polski – powtarzam – prawdziwym wstrząsem był najazd szwedzki, a potem drugi rozbiór i naturalnie trzeci.

Czy w czasie potopu lub po potopie szwedzkim były jakieś samooskarżenia? Tak. Wydano trzy tomy pism politycznych z okresu 1648–1668. Między innymi znajduje się tam przypuszczenie jezuity Chądzyńskiego, że klęski, jakie spadły na Polskę, to kara za ucisk chłopów. Liczne też są ataki na króla Jana Kazimierza.

Katastrofa może być nie tylko klęska polityczna czy militarna, ale tez na przykład epidemia. Czy znamy reakcje na śmierć przychodząca z tej strony? Tak, ale ówcześni ludzie byli do tego przyzwyczajeni. Kiedy Walawender sporządzał „Kronikę klęsk elementarnych” – chodziło właśnie o epidemie różnego rodzaju – to z kronik miejskich, z diariuszy, z pamiętników musiał pracowicie wyłuskiwać informacje o jakiejś epidemii. Stosunek do tych spraw widać na przykład w „Dziejopisie (kronice) miasta Żywca” Komonieckiego, gdzie tak jak pisało się zwykle, że w tym i w tym roku zbiory były marne, tak on pisał „ a w tym roku była zaraza”. Traktował to jako rzecz naturalną. Zaraza była czymś wpisanym w porządek rzeczy, natomiast zwycięstwa i klęski wojenne przypisywane były łasce lub niełasce bożej.
Jest taki schemat, że przychodzi dżuma i następuje pobudzenie nastrojów religijnych. Czy u nas miało miejsce coś takiego? Ale u nas nie było dżumy, były inne choroby. Ta wielka dżuma z połowy XIV wieku, która wyludniła połowę Europy, nie wiadomo dlaczego nie dotarła do Europy Środkowo-Wschodniej, wręcz przeciwnie, nastąpił przyrost naturalny. Pamiętać też należy, że w dawnych czasach miano bardzo niefrasobliwy stosunek do liczb i łatwo dopisywano zera. Olgierd Górka wskazał, że dawne statystyki są pełne wymysłów. Przykładem może być podawana liczebność czambułów tatarskich liczona w dziesiątkach tysięcy. Górka był w czasie pierwszej wojny światowej oficerem sztabowym i sporządzał relacje, sam uczestnicząc w praktykach zawyżania liczby jeńców czy też zabitych wrogów.

Jaki był ogólnie stosunek szlachty do śmierci? Śmierć za ojczyznę była oczywiście czymś chlubnym i sławionym, ale wizja Sarmaty, który zawsze i wszędzie był gotów polec w obronie ojczyzny, jest nieprawdziwa. Niechęć do nadstawiania karku była jedną z przyczyn tak łatwego podpisania aktów kapitulacji pod Ujściem i w Kiejdanach w 1655 r. Szlachta chciała, żeby dano jej spokój, a kiedy okazało się, że Szwedzi nie przestrzegają granic posiadłości szlacheckich, grabią, palą i gwałcą, dopiero wtedy uznała, że trzeba chwytać za broń i walczyć. Oni bali się śmierci i wcale się tak nie kwapili na pole bitwy. Informacje po bitwie wygranej czy przegranej roznosili sami żołnierze. Kiedy uznali, że bitwa jest wygrana, wielu ze swoim pocztem powracało do domu. To było nieszczęście, nad którym ubolewał nasz ówczesny sztab i sam król. Wracający roznosili albo przesadne wieści o klęsce, albo o zwycięstwie. Nie bardzo ich obchodziło, co się dzieje na innych frontach. Szlachta twierdziła, że nie potrzeba jej nowych ziem, bo Polska wtedy, w XVI, XVII wieku, była już naprawdę duża. To, czego szlachta najbardziej się bała, to zbyt wielka siła militarna w rękach króla. Kiedy Władysław IV chciał ruszyć w 1646 roku na Turcję, co było planem dość fantasmagoryjnym, szlachta pisała wprost, że jeżeli król przegra, to nastąpi okupacja turecka, a co to by znaczyło, oni dobrze wiedzieli, bo jeździli przez podbite przez Wysoką Portę tereny z poselstwami do Stambułu. Natomiast jeśli król by wygrał, to obawiano się, że ze zwycięską armią zaprowadzi absolutum dominium. Wobec tego postawa „nie ruszać się i pilnować swoich spraw” była powszechna. Szlachta uważała za naturalne, że każdy szanujący się król chce wprowadzić silną władzę. I tak jak obowiązkiem króla jest do tego dążyć, tak obowiązkiem szlachty jest mu w tym przeszkadzać. Bano się też, szczególnie w dobie powstań kozackich, buntów chłopskich, ale co ciekawe, one wybuchły na terenach niepolskich etnicznie.

Szlachta ginęła także w walkach wewnętrznych. Tak, zajazdy były częste, bo lubiano załatwiać szlacheckie porachunki we własnym gronie. Niedawno wznowiono książkę Władysława Łozińskiego „Prawem i lewem”, gdzie widać jak szlachta dochodziła swych praw na własną rękę. Przypomina to „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. Don Corleone sam wymierza sprawiedliwość, obywa się bez policji. Jedną z najkrwawszych wojen w XVII wieku był rokosz Lubomirskiego 1667–1668. Wtedy wyrżnięto w pień stojące po stronie króla pułki Czarnieckiego, które tak dzielnie stawały w latach najazdu szwedzkiego. To była naprawdę bratobójcza rzeź. Natomiast znany rokosz Zebrzydowskiego nie pociągnął za sobą wielu ofiar. Rokoszy było wiele i nie były one czymś nadzwyczajnym. Nie uważano ich za jakąś szczególną tragedię. Kiedy Piłsudski w 1926 roku chciał uczynić Stanisława Estreichera prezydentem, ten miał nieszczęście ogłosić w dzienniku „Czas” artykuł pod tytułem „Rokosz”, którym to mianem określił przewrót majowy. Marszałek śmiertelnie się za to obraził. Swoistymi rokoszami były częste konfederacje wojskowe – a chodziło zwykle o niezapłacony żołd – które z tego powodu po wojnie nie chciały się rozejść. Przykładem stosunków, jakie panowały, może być zwycięska wojna z Rosją w roku 1634. Albrycht Stanisław Radziwiłł pisał, że kiedy wojsko wracało z tej wyprawy, zachowywało się tak strasznie, że: „niebożęta woleliby nawet przegraną wojnę od takiego zwycięskiego powrotu”. Dodać trzeba, że jeżeli ktoś podczas rokoszu lub konfederacji barskiej stał po jednej stronie, to druga strona grabiła mu majątek.

Więc nawet jeżeli całe państwo nie prowadziło wojny, to stale obcowano z gwałtowną śmiercią. Już Łukasz Górnicki pisał w XVI wieku, że zna takiego, co pół setki ludzi zabił i swobodnie sobie chodzi. Bójki i sięganie po szable przy różnych okazjach to nie było nic niezwykłego. Życie w I Rzeczypospolitej łatwo było stracić. Ale co ciekawe, cudzoziemcy sławili bezpieczeństwo podróży po Polsce, aczkolwiek pisano, żeby lepiej nie podróżować w sobotę, bo wówczas pijani chłopi zalegają gościńce i mogą być niebezpieczni.

Polska na skutek rozbiorów traci niepodległość i powstaje oryginalna reakcja na tę klęskę, mianowicie mesjanizm. Zawarte jest w niej rozpoznanie przyczyn katastrofy dziejowej, a także nadzieja na odmianę losu. Nadzieja ta – jak pamiętamy – nie jest specjalnie realistyczna i nie jest pacyfistyczna. Kolejne pokolenia idą w przegrany bój. W Polsce nie było w XIX wieku żadnego nurtu pacyfistycznego, bo go nie mogło być. Mickiewicz wyraźnie napisał :„O wojnę powszechną za wolność ludów! Prosimy Cię, Panie”.

I upatrujemy szansy w ogólnoeuropejskiej katastrofie. Tak, wiązano nadzieję z powszechną rzezią. Zdaje mi się, że nie doceniamy tego, czego sami byliśmy świadkami. Dopiero u schyłku XX wieku po raz pierwszy w dziejach nowożytnej Europy nastąpiła zmiana granic politycznych bez straszliwego rozlewu krwi. A jeżeli chodzi o mesjanizm – ja uważam ten pogląd za obłędny. Nawet jeżeli uznać go za wyraz rozpaczy z powodu utraty niepodległości, przegranego powstania i marnych widoków na przyszłość, to trudno go zaakceptować. Ale trzeba pamiętać, że patrioci polscy po poniesionej klęsce byli wtedy w stanie szoku. Cokolwiek powiedzielibyśmy o Królestwie Polskim, była to namiastka państwowości. Warszawa nie była wtedy bardziej zależna od Petersburga niż za czasów Księstwa Warszawskiego od Paryża. Upadek powstania listopadowego to była nie tylko utrata własnego rządu, autonomii, Uniwersytetu Warszawskiego, ale i cios w tak zwane ziemie zabrane. Został zlikwidowany Uniwersytet Wileński, Liceum Krzemienieckie, nastąpiły konfiskaty majątków, zsyłki. To było pierwsze źródło szoku. Drugim było niedoczekanie się na pomoc Francuzów. I wreszcie trzecia sprawa, którą wyraźnie widać w pamiętnikach emigrantów. To byli ludzie z dworków, małych miasteczek, którzy doznali wstrząsu w spotkaniu z bardziej zaawansowaną cywilizacją urbanistyczną. Dla nich Paryż był prawdziwym molochem. I w tej trudnej sytuacji znaleźli pociechę w przekonaniu o wyjątkowości losu polskiego, w wyobrażeniu o swojej szczególnej misji, jaką mają odegrać w losach świata.

Co tu kryć, to Polacy mieli zbawić ludzkość. „Księgi Narodu Polskiego i Pielgrzymstwa Polskiego” są podszyte wyraźną ksenofobią.

Charakterystyczne, że była to pierwsza publikacja Instytutu Literackiego Jerzego Giedroycia, wydana jeszcze w Rzymie. Widać, że jak trwoga, to wracamy do przekonania o naszej wyjątkowości. Dla pełnego obrazu stanu ducha i umysłów trzeba wspomnieć o szarlatanie Andrzeju Towiańskim, który uwiódł poważną część naszych emigracyjnych elit.

A kto spełniał rolę naszego kozła ofiarnego? W myśl tego, że klęska jest zawsze sierotą, a zwycięstwo ma wielu ojców, w czasie potopu szwedzkiego, jak wspomniałem, kozłem ofiarnym stali się arianie ze względu na „bluźnierczą” wiarę. W XVIII w. ta rola przypadła magnaterii. A przecież bez jej oświeconej części nie doszłoby do reform. W XIX stuleciu z kolei winy spycha się również na szlachtę. Nasze położenie geograficzne także bywało takim kozłem, bo niepowodzenia tłumaczono istnieniem zaborczych sąsiadów. Ale jakie państwo miało kiedykolwiek dobrych sąsiadów?

Ale rzadko się chyba zdarza, żeby sąsiedzi rozebrali państwo do inmetu? Historia Polski mogłaby się potoczyć jeszcze gorzej, niż się potoczyła. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby już w roku 1772 do rozbioru przystąpili wszyscy trzej sąsiedzi. Przeszlibyśmy do historii z piętnem kraju, który na skutek własnych win stracił niepodległość. Natomiast kiedy ginęliśmy pod koniec XVIII wieku, było to już po dziele Sejmu Wielkiego, po dwóch zrywach zbrojnych, które świadczyły, że chcemy bronić niepodległości. Po trzecim rozbiorze niewola trwała 123 lata. Żadne powstanie nie mogło się udać, dopóki zaborcy się nie pokłócą. Ale jako naród przetrwaliśmy. A co by się stało, gdyby po rozbiorze roku 1939 stan ten utrzymał się dłużej. Naprawdę nie wiadomo, co zostałoby z Polaków. Na szczęście dla nas nie minęły dwa lata i Niemcy pobili się z Sowietami. Nie jesteśmy więc najnieszczęśliwszym narodem.

A jak reagowaliśmy na XX-wieczne porażki? Po wrześniowej klęsce, mam na myśli niemiecki Blitzkrieg, powszechne było uczucie wstydu. Ale kiedy Francja skapitulowała po jeszcze krótszej kampanii, ono ustąpiło, choć gorszono się np. ucieczką – z jeszcze walczącego kraju – Naczelnego Wodza. Pamiętano, że w roku 1938 marszałek Rydz-Śmigły wypowiadał się przeciwko pochowaniu Stanisława Augusta Poniatowskiego na Wawelu. Uważał, że król, jak każdy szanujący się przywódca w jego sytuacji, powinien zginąć w walce. Nie minął rok, kiedy Marian Hemar napisał wiersz: „Gdy przed panem/ na rumuńskim moście/ strażnik szlaban szeroko otworzył/ po raz wtóry w tę noc/ siwą głowę pod Cecorą/ Żółkiewski położył”. Gdy Marszałek to przeczytał, dostał zawału serca. Z kolei w 1945 roku raczej nie było powszechnego szoku, bo wielu liczyło na wybuch trzeciej wojny światowej, a inni cieszyli się, że żyją. Pytałem kiedyś profesora Aleksandra Gieysztora, pracownika Biura Informacji i Propagandy AK, dlaczego w gazetach podziemnych nie pisano otwarcie, że na skutek porozumienia mocarstw znaleźliśmy się w sowieckiej strefie wpływów i nie ma co liczyć na szybką zmianę. Odpowiedział, że nie chciano odbierać ludziom resztek nadziei.

Zdecydowano, żeby pochować prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Małżonką na Wawelu. Kiedy Wawel zyskał rangę narodowego panteonu w patriotycznej świadomości Polaków? To jest dość późna sprawa. Kraków faktycznie, bo nie formalnie, przestał być stolicą w początkach XVII wieku. Miastem rezydencjalnym królów stała się Warszawa. Wawel był dwukrotnie niszczony przez Szwedów i popadał w ruinę. Po rozbiorach, do roku 1807 i w latach 1846– –1905, kwaterowały tam wojska austriackie. Na przełomie XIX/XX wieku ze zbiórek publicznych pozyskiwano środki na remonty i renowacje. Cały naród składał się na przywrócenie świetności tego miejsca. Do dziś na Wawelu są tabliczki upamiętniające co hojniejszych darczyńców. Wawel – jako miejsce szczególne – wypromowała głównie XIX-wieczna poezja patriotyczna. Nie doceniamy roli tego stulecia, które przewartościowało nasze spojrzenie na przeszłość narodową. W tym stuleciu Wawel – podobnie jak Jasna Góra – stał się celem narodowych pielgrzymek nie tylko z zaboru austriackiego, ale i z całej Polski. Tak jak Kreml jest wpisany w dzieje Rosji, jak Wersal zrósł się z historią Francji, tak Wawel stał się symbolem „złotego wieku” Rzeczypospolitej

Czy dawniej były jakieś kontrowersje związane z pochówkami na Wawelu? Oczywiście! Znana jest sprawa pochówku marszałka Piłsudskiego, na który nie chciał się zgodzić kardynał Sapieha. W gazetach rządowych ukazywały się nawet artykuły, które wzywały do zamknięcia kardynała w Berezie Kartuskiej. Trzeba pamiętać, że wówczas rząd polski nie bał się Kościoła. Czy wie pan, ile majątków kościelnych, które przeszły w posiadanie zaborców, Kościół odzyskał w dwudziestoleciu międzywojennym? Żadnego. Wszystko przejęło państwo.

Czego dotyczyły zastrzeżenia Kościoła wobec Marszałka? Były zastrzeżenia co do jego prawowierności w związku z jego przejściem na kalwinizm. Marszałek dopiero po śmierci pierwszej żony powrócił na łono katolicyzmu.

Stosunkowo późno, bo dopiero w 1927 r., doczekał się pochówku na Wawelu Juliusz Słowacki. Kościół również był temu niechętny. Tak, sprowadzenie poety na Wawel przeforsował marszałek Piłsudski, który był wielkim admiratorem poezji autora „Beniowskiego”. Znane jest zdanie Marszałka nakazujące złożenie prochów poety w krypcie, w którym padły słowa: „bo królom był równy”.

Jak na tle narodowych traum I i II Rzeczypospolitej wygląda katastrofa pod Smoleńskiem? To niebywała tragedia. Niechętnie jednak przyjmuję do wiadomości sformułowanie, że zginęła elita. To moim zdaniem była – tylko i aż – warstwa rządząca. Rację miał pewien współczesny historyk, który pisał, że ostatnią elitę z prawdziwego zdarzenia mieliśmy w XVI wieku – odpowiedzialną za losy kraju, wykształconą i umiejącą przewidywać przyszłość.

16 maja 2010 MIast bronić wolności, rząd wprowadza niewolnictwo.. bo jak pisał śp. Friedrich August von Hayek w swojej „Drodze do zniewolenia” wszelki socjalizm prowadzi nieuchronnie do utraty wolności, stanowi też historyczne tło totalitaryzmu”. Jak napisano na okładce książki:” „Droga do zniewolenia”, na równi z Rokiem 1984 Orwella, stanowi ostrzeżenie przed tyranią grożącą naszej cywilizacji. Hayek, w odróżnieniu od Orwella, nie poprzestaje jednak na opisie i ostrzeżeniach. Pokazuje co stanowi źródło niebezpieczeństwa i jak można go uniknąć.”„Droga do zniewolenia”- to rok 1944… „Rok 1984”- to rok 1953.. To genialny Orwell zauważył, że:” polityka została wymyślona po to, aby kłamstwo brzmiało jak prawda”(!!!!) To on pierwszy zauważył, że:” Jeśli ktoś chce rządzić nieprzerwanie , musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”(!!!!). I Jeszcze:” wojnę prowadzi się nie po to by ją wygrać, ale po to, aby nieustannie trwała”(!!!). I demokratyczne władze prowadzą permanentną wojnę przeciw własnemu narodowi.. W myśl zaleceń Lwa Trockiego-Bronsteina o permanentnej rewolucji.. Utrzymywaniu mas w ciągłym napięciu.. A ponieważ Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi rządzą trockiści.. To wiele wyjaśnia.. Jak pisał duchowy przywódca rządzących, Bronstein-Trocki:” W kraju, gdzie jedynym pracodawcą jest państwo, opozycja oznacza powolną śmierć głodową. Starą zasadę: kto nie pracuje, ten nie je, zastąpiono nową: kto nie jest posłuszny, ten nie je”(!!!!)(„ Rok 1937”). Ta „stara zasada”- to , czego nie wyjaśnia  Trocki, to słowa Św. Pawła, który to kiedyś był Szawłem.. Państwo się rozrasta i obejmuje coraz więcej.. Naszej wolności i odpowiedzialności. Przymusza nas do wielu rzeczy i odbiera to kiedyś było nasze, a teraz już nie jest.. Na przykład dzieci. Dopiero co Platforma Obywatelska przepchnęła ustawę o odbieraniu dzieci rodzicom przez pracowników państwowej  bezpieki socjalnej, przepychając bolszewicką ustawę o odbieraniu dzieci, pod nazwą przemocy w rodzinie.. Jeszcze jedna sprawa nie ostygła, że tak powiem totalitarnie i po bolszewicku, a już następna. Nowelizacja ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej i kodeksu pracy przewidują, że pracujące kobiety będą musiały obowiązkowo wykonywać badania cytologiczne i mammograficzne(????) A dlaczego tylko pracujące???? Wszystkie powinny się badać permanentnie; jak rewolucja trockistowska  to na całego.. Badać, badać i jeszcze raz badać.. Badać na wszystko, co może przydarzyć się człowiekowi, robić tysiące badań, zakupić tysiące urządzeń, wydać miliony złotych i niech się całość kręci. I niech będą miliony, ale serce będzie biło jedno.. Jak u komunisty Majakowskiego, który już tego wszystkiego miał dość i samo się potraktował  bójczo. Wszystkich zmusić do wszystkiego, niech niewolnicy socjalizmu mają zajęcie, a biurokracja pełne ręce roboty.. Pełne ręce- niepotrzebnej nikomu roboty, potrzebnej jedynie biurokracji pasożytującej i władającej naszym życiem, zdrowiem, i odpowiedzialnością.. Platforma Obywatelska nie jest liberalna- Platforma Obywatelska jest zamordystyczna.!! Najpierw pokupowali „ darmowe” autobusy mammograficzne do badania „ za darmo”, taki rodzaj promocji, a po odszczekaniu, pardon- odczekaniu i przekonaniu o celowości tych badań- wprowadzają obowiązkowość. Ciągle ta sama metoda.. Najpierw otumaniają „ darmochą”, co nie jest wcale darmowe, tylko płatne inaczej, poprzez biurokrację Narodowego Funduszu Zdrowia, który nie jest narodowy, lecz  biurokratyczny- a potem wprowadzają obowiązkowo.. Bo nie może być tak, że każdy idzie sobie robi badania kiedy chce i u kogo chce.. Nie, tak być nie może! Bo państwo totalitarne wie lepiej, kto, gdzie i  co ma robić.. I nie będzie można pracować, jak się nie ma badań totalitarnych, pardon- cytologicznych i mammograficznych- obowiązkowo. Bo badania mammograficzne i cytologiczne – to wielki państwowy obowiązek, to hołd złożony państwu przez posłuszeństwo, a tak naprawdę to hołd złożony cnocie prze występek.. Występek państwowy! I pomyśleć, że Pan Bóg dał każdemu z nas naturalne prawo do pracy.. Człowiek to prawo gwałci na wszystkie antychrześcijańskie strony.. Módl się i pracuj.. Zamienione na.. Zrób badania cytologie i mammograficzne, a  pozwolimy ci pracować.. Bo” jeśli ktoś chce rządzić nieprzerwanie musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”.. I burzą! Demokratyczni poddani, którzy w demokratycznych wyborach wybierają sobie jedynie nadzorców gwałcących demokratycznie ich prawa naturalne , zawzięcie wierzą, że to wszystko dla nich „ za darmo” i dla ich dobra. Właśnie dla ich dobra i dla bezpieczeństwa! Te dwa słowa to słowa klucze do ludzkiej świadomości..

Dobro i bezpieczeństwo bardzo dobrze się kojarzy.. Zdemokratyzowana ludność łatwo bierze się na lep  dobra i bezpieczeństwa.. ale bezpieczeństwo kłóci się z wolnością.. A dobro ze złem. Są na przeciwstawnych biegunach. Bo istnieje, i dobro i zło.. W demokratycznym państwie prawnym zadbano, żeby istniało tylko dobro.. Zło jest marginalne, i wypływa ze środowiska, w którym kształtuje się człowiek(???)… Bo ten rodzi się z natury dobry.. To jest ta fałszywa ideologiczna świadomość narzucana systematycznie i permanentnie.. Bo rewolucja bolszewicko trockistowska permanentnie drąży naszą świadomość i  wciska się do dusz.. Oczywiście do tych -co dusze jeszcze mają.. A i tak będzie za jakiś  demokratyczny czas, bo im więcej demokracji tym więcej socjalizmu totalitarnego,  że jak pisywał Lenin:” Całe społeczeństwo będzie jednym wielkim biurem i fabryką z równą normą pracy i płacy”(!!!!).)(Rok 1917). No może nie z równą płacą i normą, ale wielkim jednym biurem – z pewnością.. Wybrani nadzorcy, za grube pieniądze- będą zarządzali naszą wolnością, odpowiedzialnością i mówili nam co mamy robić i jak żyć.. Zinformatyzowane społeczeństwo niewolników biurokratycznego socjalizmu przed nami.. Ale już  w zaawansowanym trakcie.. Już propaganda medialna prowadzi kolejną  agitację  i  realizuje organizatorską swoją rolę, dodajmy leninowską, bo to ten typ spod czerwonej gwiazdy wymyślił organizatorską rolę prasy, bo nie miał jeszcze wtedy telewizji, narzędzia- skalpelu do wiercenia w świadomości ludzkiej-  propaganda medialna prowadzi agitację w sprawie leczenia zębów(???). Polacy – na tle całej Unii Europejskiej- w  sprawie chodzenia do dentysty pozostają- według propagandy organizatorskiej- na szarym końcu państw przodujących w postępie permanentnego leczenia zębów. Najbardziej nie nadążają emeryci, bo ONI mają najbardziej popsute zęby.. Jak nie zaczną leczyć emerytur, pardon- zębów po dobroci, to  demokratyczne państwo prawa pozabiera im emerytury, które im dało jako świadczenia, a nie jako rekompensatę, za przepracowane lata.. Emerytura co innego- świadczenie z łaski państwa – co innego.. A łaska państwa na pstrym koniu jeździ.. Wygląda mi na  to, że w demokratycznym państwie prawym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości jeśli chodzi także o zęby, będzie za jakiś czas wprowadzony obowiązek przeglądu stanu uzębienia..(???). Na początek.. Dla dzieci, potem dla młodzieży i dorosłych , a na końcu dla emerytów..

 Że nie? A obowiązkowy przegląd stanu samochodów, badania mammograficzne i cytologiczne, obowiązek posyłania  dzieci do państwowych szkół, przymus wożenia gaśnicy, kamizelki , fotelika, apteczki, czy przymus zapinania pasów niebezpieczeństwa   w prywatnych samochodach? I setki innych rzeczy przymuszających nas do budowy socjalistycznego społeczeństwa totalitarnego urzeczywistniającego zasady zupełnej niesprawiedliwości.. I jeszcze jacyś „ pożyteczni idioci”( termin też wymyślony przez Lenina, dla określenia  znanych osób, które służyłyby budowie społeczeństwa totalitarnego)  twierdzą,  że” obywatele” ( obywatel jest własnością państwa w socjalizmie biurokratycznym), że  powinni myć zęby po każdym posiłku(???). A dlaczego nie co godzinę? Doczekamy czasów, że każdy z nas, „ obywatel” będzie musiał  nosić przy sobie pastę i szczoteczkę o zębów, tak jak woreczki foliowe  na kupy dla psów.. A w samochodach jak najszybciej obowiązkowo.. Obok apteczki dla psów, pardon- apteczki z przeterminowanymi lekami.. Bo kto o zdrowych zmysłach pilnuje, żeby  leki były aktualizowane.? Jak ma na głowie pasy niebezpieczeństwa, fotelik, kamizelkę i trójkąt.. A swoją drogą  obowiązkowe apteczki dla psów też by się przydały.. Zawsze można byłoby pomóc ukochanemu czworonogowi, gdyby ten przypadkiem zasłabł.. Po umyciu zębów- na przykład.. To Mao mawiał, że „ tygrys nie myje zębów i żyje”(????). Czy nie może być normalnie, żeby państwo przestało zajmować się naszymi zębami i tysiącami innych rzeczy, które są nasze indywidualne, a nie państwa- zbiorowe.... Ale nie byłoby to wtedy państwo totalitarne- lecz wolnościowe.. Do tego socjaliści nie dopuszczą.. Ma być niewolnictwo i już! Bo socjalizm oparty jest na niewolnictwie.. I na chłopach pańszczyźnianych socjalizmu biurokratycznego.. Bo socjaliści nie niszczą swoich wrogów obecnie- ONI ich zmieniają.. Gmerają w nadbudowie, czyli świadomości.. I nie używają słowa „ socjalizm”. Ale na wszystko przyjdzie czas.. WJR

A więc naprawdę wojna Od kilkunastu dni noszę się z zamiarem napisania na Salonie24 czegoś w rodzaju minimanifestu. Powinienem chyba wyjaśnić, dlaczego moje polityczne oceny stały się dość jednoznaczne. Zdarza mi się zresztą dostawać od moich czytelników mejle z wyrazami zdziwienia: kiedyś był pan tak krytyczny wobec PiS, a teraz stał się pan pisowskim dziennikarzem (jak wiadomo, pojęcie „pisowskiego dziennikarza” jest używane w charakterze obelgi oraz stanowi słowo wytrych, które ostatecznie rozstrzyga kwestię jakiejkolwiek dyskusji lub polemiki – z „pisowskimi dziennikarzami” po prostu się nie polemizuje). Taki tekst mam zamiar napisać, kiedy tylko znajdę się przed swoim domowym komputerem. Zdopingowało mnie do tego zwolnienie Igora Jankego z Tok FM, która dowodzi, że jedna ze stron politycznego konfliktu nie widzi możliwości kompromisu i współistnienia nawet z kimś tak umiarkowanym jak Igor. Tymczasem jednak przypomnę tylko jak o swoim radiu mówiła w rozmowie z Robertem Mazurkiem jego redaktor naczelna Ewa Wanat: Jak ważna jest dla pani słuchaczy identyfikacja ideowa? Co to znaczy? Inni ludzie słuchają TOK FM, a inni Radia Maryja. Rozumiem, że chce pan teraz dokonać takiego demagogicznego zrównania, że TOK FM to Radio Maryja a rebours. To przecież oczywiste. Nie, to nie jest oczywiste. No dobrze, to trochę krzywdzące. Dla Radia Maryja oczywiście, ale z grubsza to porównanie jest jasne. Zauważył pan kiedyś, by do Radia Maryja zapraszano dziennikarzy z innych mediów czy polityków z innej opcji niż PiS czy LPR? Przyznam ze wstydem, że nie słucham Radia Maryja, ale w telewizji Trwam widziałem posłów PO od gospodarki. A do nas przychodzą politycy wszystkich możliwych opcji i publicyści z różnych mediów. I panuje równowaga poglądów? Nie, wcale się nie upieram, ale w Radiu Maryja innych poglądów nie ma wcale, więc porównywanie obu tych stacji jest nie na miejscu. Rozumiem, że jest efektowne i łatwe… Łatwe, bo prawdziwe. Nieprawdziwe i głupie po prostu.” Nie wiem, jak teraz będzie z zapraszaniem gości spoza głównego nurtu poglądów radia Tok FM. Podobno każda moja wizyta w którymś z programów wywołuje także żywiołowe protesty jego słuchaczy, więc być może i ja przestanę tam bywać. Tymczasem miałem właśnie szczęście odwiedzić Kryptę Srebrnych Dzwonów i przystanąć przed sarkofagiem prezydenckiej pary, bardzo pięknym i prostym. Sarkofag Józefa Piłsudskiego spoczywa w pewnej odległości, więc nie sądzę, żeby państwo Kaczyńscy przeszkadzali Marszałkowi, o co podobno obawiał się jakiś jego potomek. Zresztą Lech Kaczyński z poglądów był mocno piłsudczykowski, więc mowy o konflikcie być nie może. Było wcześnie, 9 rano, na Wawelu jeszcze pustawo, co dodatkowo potęgowało wrażenie. Schodząc potem ze wzgórza słyszałem rozmowę telefoniczną jakiejś młodej dziewczyny, która szła obok mnie i relacjonowała swojemu chłopakowi własną wizytę w krypcie u Prezydenta. Była autentycznie przejęta, co mnie zaskoczyło. Może więc naprawdę coś się zmieniło? Warzycha

Kat Rzeszowszczyzny bez kary? Po wojnie, jako szef UB w Nisku i Krośnie katował AK-owców i wydawał ich na pewną śmierć w ręce NKWD, którego był agentem. Od 11 lat organa sprawiedliwości wolnej Polski nie mogą (a raczej nie chcą) osądzić Stanisława Supruniuka. Zamiast tego krwawy ubek działa w różnych lewackich stowarzyszeniach, nawołując do obalenia kapitalizmu w Polsce i na świecie oraz zastąpienia go komunistyczną dyktaturą na wzór Kuby. Obwieszony orderami, kpi sobie z sądów i swoich ofiar. Od 1999 r. kat Rzeszowszczyzny mógł się nawet pochwalić Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, wręczonym mu przez Kwaśniewskiego. "Prezydent wszystkich Polaków" wręczając Supruniukowi (i innym odznaczonym) krzyż w Pałacu Namiestnikowskim, mówił: "Jesteście wzorem odwagi i patriotyzmu, przykładem dla młodego pokolenia". Postkomunistyczna "Trybuna" cytowała słowa głowy państwa: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi Wam: dziękuję". Po ujawnieniu skandalu Kancelaria Prezydenta RP napisała: "Przedłożony wniosek [Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych - spadkobiercy ZBoWiD-u; po 1989 r. Supruniuk odpowiadał w nim za "kontakty międzynarodowe" - TMP] przedstawiał zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu, które uzasadniały przyznanie orderu tej klasy. Możliwość odebrania orderu istnieje wtedy, jeżeli przyznający go został wprowadzony w błąd lub jeśli odznaczony popełnił czyn niegodny orderu lub odznaczenia. Przesądzić o tym może prawomocny wyrok sądu". Kwaśniewski w końcu zreflektował się i odebrał ubekowi krzyż. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. O Supruniuku zrobiło się głośno, a ofiary rozpoznały w nim swojego kata (na dźwięk jego nazwiska do dziś dostają białej gorączki). Do Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu wpłynął wniosek o ściganie Supruniuka za zbrodnie przeciwko Narodowi Polskiemu. Podobnie było ze śledczym Głównego Zarządu Informacji Mikołajem Kulikiem, którego sprawa wypłynęła na szersze wody po tym, jak oskarżył o kłamstwo historyka, prof. Jerzego Poksińskiego. Proces Kulika nie zakończył się, gdyż ubol przeniósł się na tamten świat.

OPRAWCA Z SLD Kim jest Stanisław Supruniuk? Pochodzi z Podlasia. Gdy wybuchła wojna, nie miał skończonej szkoły powszechnej (później komunistyczni mocodawcy, doceniając jego służalczość i inteligencję, pomogli mu nadrobić braki). W latach 1942 - 1943 był nauczycielem w sowieckiej szkole (czy wtedy zwerbowało go NKWD?).
Późniejszy okres jego działalności znamy z papierów ZBoWiD-u, który wymieniał "zasługi" Supruniuka:
1) przynależność do partyzantki sowieckiej (gen. Iwana Gregorowicza w okolicach Pińska), a potem Armii Ludowej (nazwane przez ZBoWiD "działalnością w ruchu oporu"), od lipca 1943 do sierpnia 1944,
2) służbę w LWP, październik 1944 - maj 1945,
3) walkę zbrojną o utrwalanie władzy ludowej, maj 1945 - kwiecień 1949.
Doprecyzujmy, kiedy zbliżał się radziecki front, oddział gen. Gregorowicza przeniósł się na Lubelszczyznę. Wyłoniono z niego trzy grupy: Leona Kasmana, do zadań specjalnych i oddział kadrowy, do którego przydzielono Supruniuka. "Zasługi" te stały się podstawą do przyznania Supruniukowi (w 1976 r.) uprawnień kombatanckich. Podczas uroczystej dekoracji w Pałacu Prezydenckim ubol nie miał już jednak tych uprawnień (czyżby prezydenckie służby nie wiedziały o tym?). W 1993 r. odebrał je, rządzony wówczas przez antykomunistów, Urząd ds. Kombatantów (dwa lata później NSA odrzucił skargę ubeka). Gdy do władzy doszedł SLD, urząd zmienił swój stosunek do utrwalacza. W końcu to "swojak" ze ZboWiD-u... Supruniuk został stałym bywalcem urzędowych korytarzy, opowiadając wszem i wobec historie swoich heroicznych czynów. Celu częstych wizyt nie krył, a nawet się z nim obnosił - chciał owe uprawnienia kombatanckie odzyskać. Tego jednak nie udało mu się załatwić (czasem trudno obejść kwestie formalne; ustawa kombatancka nie przewiduje uprawnień dla utrwalaczy), ale uzyskał więcej - zrozumienie i wsparcie (w końcu swój swego kryje). Jeszcze częściej zaczął się pojawiać w urzędzie, kiedy rządy ponownie objął SLD z ministrem Janem Turskim na czele. Nie tylko Kwaśniewski docenił zasługi oprawcy.

NIENAWIDZIŁ POLAKÓW O czym Supruniuk oficjalnie nie mówił? Ano o tym, że po wkroczeniu "wyzwolicielskiej" Armii Czerwonej należał do najbardziej gorliwych funkcjonariuszy "ludowej" władzy na Rzeszowszczyźnie. Z ramienia Sowietów organizował w Nisku najpierw MO, a potem Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, którego został szefem (następnie przeniesiono go na to samo stanowisko do Krosna). Swój krwawy plon rozpoczął już we wrześniu 1944 r., kiedy w ścisłej współpracy z NKWD aresztował kilkudziesięciu żołnierzy AK z oddziału Franciszka Przysiężniaka (ze względu na swój ojcowski stosunek do miejscowej ludności nazywanego "Ojcem Janem"). Następnie 70 z nich przekazał NKWD - zostali wywiezieni w głąb ZSRS. Taki los spotkał m.in. Stefana Sęka. Po przesłuchaniach Supruniuka trafił do obozu w Burowiczi. Co piąty wywieziony tam Polak pozostał na zawsze na "nieludzkiej ziemi". Sęk miał szczęście - wrócił schorowany po półtora roku. To jedna z wielu "zasług w służbie państwu i społeczeństwu" Supruniuka, tyle tylko, że nie polskiemu, ale sowieckiemu. "Przyszłe pokolenia" na pewno docenią ten "wzór odwagi i patriotyzmu". Na sumieniu (jeśli takie w ogóle ów utrwalacz posiada), Supruniuk ma również wielu innych "bandytów". Na jego rozkaz aresztowano żonę Przysiężniaka. Kobietę, która była w siódmym miesiącu ciąży, ubecy wywieźli do lasu i zamordowali strzałem w plecy. 29 października 1944 r. aresztował, skatował i też przekazał NKWD Tadeusza Sochę, uczestnika akcji "Burza", szefa Kedywu Armii Krajowej obwodu Nisko - Stalowa Wola. Sochę skazano następnie na osiem lat więzienia, ale dość niski (jak na ówczesne warunki) wyrok i tak nic nie znaczył, gdyż AK-owiec został zamordowany strzałem w tył głowy (razem z nim zginęło czterech członków komendy obwodu AK).
- Supruniuk nienawidził Polaków i Armii Krajowej. To bestia, szatan w ludzkiej skórze. Humer przy nim był aniołem - wspominał pułkownik Skarbmir Socha, brat Tadeusza Sochy, żołnierz AK, który w ubeckiej katowni w Nisku spędził po wojnie pół roku, a po "badaniach" Supruniuka dostał pourazowej padaczki, w III RP autor książki "Czerwona śmierć, czyli narodziny PRL-u" i oskarżyciel posiłkowy w procesie swojego oprawcy. Tak więc Supruniuk nie tylko wydawał Sowietom ludzi walczących o wolną Polskę, ale przedtem "przygotowywał" ich osobiście do wyjazdu "na białe niedźwiedzie". Jego ofiary pamiętają, że na przesłuchania potrafił wzywać... 50 razy dziennie. Bił pałkami, rzemieniami lub kolbą karabinu. Wzorem i za przyzwoleniem szefa to samo robili jego podwładni. Na tym nie koniec. Supruniuk nie tylko katował złapanych przez siebie "bandytów", ale naciskał na Sąd Garnizonowy w Przemyślu, żeby wydawał surowsze wyroki (na tych, których nie udało mu się wysłać do Sowietów, choć dodać trzeba, że czasem miał pretensje do Sowietów, że zabierają mu ludzi - chciał mieć wyniki, które idą tylko na jego konto). Władzę posiadał niemal absolutną, był faktycznym panem życia i śmierci na Rzeszowszczyźnie. Nie byłoby to możliwe bez sowieckich "pleców".

Z MORDERCY DYPLOMATA W listopadzie 1944 r. Supruniuk podjął kolejną dużą akcję przeciw "bandom" - jego ludzie przeprowadzili pacyfikację Ulanowa i Prędzela, aresztując 171 AK-owców i sympatyków rządu RP w Londynie, którzy następnie zostali wywiezieni na Syberię. Niepodległościowe podziemie w Nisku i Krośnie (niezależnie od siebie) wydało na Supruniuka wyrok śmierci. Podjęte próby zamachów - w ramach akcji o kryptonimie "Morderca" - nie powiodły się jednak (w jednym z nich ubol został ranny w rękę).
Na początku 1947 r. biuro personalne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, w trosce o bezpieczeństwo Supruniuka, przeniosło go do Gdyni, na stanowisko zastępcy, a potem szefa miejscowej bezpieki. Tam dalej utrwalał władzę ludową, likwidując niepodległościowe organizacje, m.in. Ruch Oporu Armii Krajowej i Polską Armię Podziemną. To kolejne jego "zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu", za które "Ojczyzna mówi: dziękuję". W latach 50., w uznaniu zasług, został skierowany do Centralnej Szkoły Partyjnej im. Marchlewskiego, którą ukończył w 1954 r. Otworzyło mu to drogę do dalszej kariery, tym razem w komunistycznej dyplomacji. Po rocznej pracy w MSZ Supruniuk wyjechał na zagraniczne placówki. W latach 1955-58 i 1973-75 był kierownikiem wydziału konsularnego ambasady PRL w Berlinie, a w latach 1965-70 na tym samym, strategicznym stanowisku "spółdzielni »ucho«" w Pradze. W drugiej połowie lat 70. wrócił do Berlina, by zostać tam pierwszym sekretarzem Misji Wojskowej PRL. Awansował do stopnia pułkownika.

67 KOMUNISTYCZNYCH ZBRODNI W czerwcu 2000 r. Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu skierowała akt oskarżenia przeciwko Supruniukowi do Sądu Rejonowego w Nisku. Zebrane akta liczyły ponad tysiąc stron. Wydawało się, że przy tak ogromnej dokumentacji nie będzie kłopotów z pociągnięciem ubeka do odpowiedzialności. Sprawa jednak praktycznie stanęła w miejscu, kiedy prezydent Kwaśniewski (jak widać - czuwał nad Supruniukiem) przydzielił do jej "obserwacji" swojego prawnika Ryszarda Kalisza. W rezultacie sąd w ogóle odmówił rozpatrywania sprawy. Powstało pytanie: co dalej? Ostatecznie Sąd Najwyższy przekazał papiery do sądu w Warszawie. Uzasadnienie brzmiało: "z uwagi na dobro wymiaru sprawiedliwości". To "dobro" pomogłoby może w przesłuchaniu oskarżonego, który mieszka w Warszawie (ekskluzywny ubecki blok przy ul. Koszykowej), ale już na pewno nie jego ofiar, mieszkających w Nisku, Krośnie, Rudniku i Łodzi. Zabieg był jednak przemyślany. W rzeczonym sądzie rejonowym (Wydział V) na rozpoznanie czekało wówczas kilka tysięcy spraw. Supruniuk mógł spać spokojnie. Na wszelki wypadek przedłożył jednak papiery, mówiące m.in. o nadciśnieniu tętniczym i zaawansowanej chorobie wieńcowej. Biegły sądowy orzekł, że może on uczestniczyć w rozprawach zaledwie trzy godziny w tygodniu, a po każdej godzinie należy zarządzić 10-minutową przerwę. W każdej chwili proces mógł zostać przerwany, jeśli tylko oskarżony poczułby się gorzej. Zdrowiem jego ofiar, a dziś świadków oskarżenia, oczywiście nikt się nie zainteresował. Szanse osądzenia emerytowanego pułkownika bezpieki odżyły, gdy śledztwo przejął rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej (wcześniej prokuratura nie chciała przekazać sprawy IPN-owi). Akt oskarżenia przeciwko Supruniukowi trafił do Sądu Rejonowego dla Miasta Stołecznego Warszawy. W 17 tomach akt udokumentowano, że popełnił 67 komunistycznych zbrodni. Wszystkie dotyczą znęcania się nad aresztowanymi członkami niepodległościowego podziemia. Za popełnione przestępstwa ubolowi grozi do 10 lat więzienia. W październiku 2004 r. media informowały, że wkrótce rozpocznie się proces kata Rzeszowszczyzny. I choć w końcu rzeczywiście się rozpoczął, trwa bez żadnego rozstrzygnięcia do dziś. Rozprawy, które odbywają się bardzo rzadko, są odraczane z powodu... złego stanu zdrowia oskarżonego. Tadeusz M. Płużański

Czy wolna Polska skaże w końcu krwawego prokuratora Kazimierza Graffa? Kazimierz Graff, zastępca naczelnego prokuratora wojskowego Stanisława Zarakowskiego, winny wielu zbrodni sądowych na żołnierzach AK i działaczach niepodległościowych, w III RP pozostaje bezkarny. Do tej pory jedynym sukcesem niepodległej Polski było odebranie mu 4 tys. zł wojskowej emerytury Instytut Pamięci Narodowej postawił Graffa przed sądem za prześladowanie dwóch wysokich oficerów WP – płk. Stefana Biernackiego i kmdr. Wacława Krzywca - komendanta ORP "Błyskawica", wobec których bezprawnie przedłużył areszt w 1951 r. Pogwałcenie stalinowskiego prawa polegało na tym, że pod nakazami podpisał się ex post - kilka dni po upływie terminu aresztowania obu oficerów. Zamiast zostać zwolnieni, byli dalej poddawani UB-owskiej machinie zbrodni. Ale Graff i bezpieka wiedzieli, co robią. Aresztowanie i przesłuchanie Biernackiego i Krzywca miało związek z przygotowywanym procesem gen. Stanisława Tatara i innych wojskowych, oskarżonych w sfingowanym procesie o szpiegostwo na rzecz obcych wywiadów i tworzenie spisku w wojsku. Pod dyktando UB sądy wydały wyroki śmierci, w najlepszym wypadku dożywotniego więzienia. Płk Stefan Biernacki i kmdr Wacław Krzywiec mieli szczęście - obaj odzyskali wolność w czasie "odwilży" 1956 r. Pierwszy został redaktorem w PWN, drugi na skutek tortur zmarł wkrótce po zwolnieniu.

Rzeczpospolita - państwo prawa? Oskarżenie IPN na nic jednak się zdało. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Graffa, uzasadniając, że taki wyrok "nie może dziwić, bo Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawa i tym obecne czasy różnią się od lat 50", a skazanie byłego stalinowskiego prokuratora nie miałoby sensu, gdyż system, w którym służył, "osądziła już historia". Szczęśliwie innego zdania był Sąd Najwyższy, który uznał, że sąd I instancji zbyt szybko i zbyt pobieżnie przeszedł do porządku nad realiami stalinizmu. Sędzia SN Antoni Kapłon tłumaczył skierowanie sprawy do ponownego rozpoznania: - Kazimierz G. twierdził, że podpisał przedłużenie aresztu, bo przesłuchiwany się przyznał. Ale oskarżony powinien był zauważyć, że przedłużał areszt wobec osoby przesłuchiwanej wielokrotnie, o różnych porach dnia i nocy. Z bogatej praktyki radzieckich służb wojskowych - z której czerpały wtedy także służby polskie - wiadomo, że osoba przesłuchiwana w ten sposób może podpisać każde zeznanie. Ostatecznie ściganie Graffa zakończyło się jednak fiaskiem. Dwa sądy: Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie, do którego sprawa wróciła, a następnie Sąd Najwyższy, który rozpatrywał zażalenie prokuratorów IPN, nie dopatrzyły się w działalności Graffa przestępstwa. Uznano, że działał zgodnie z ówczesnym prawem. Czyli represje wobec wrogów "ludu" - zamykanie w więzieniach, brutalne śledztwa, wyroki wieloletniego więzienia, w tym śmierci - były czymś normalnym. Przeciwko Graffowi w wolnej Polsce toczyło się jeszcze jedno postępowanie. IPN-owski akt oskarżenia również dotyczył bezzasadnego aresztowania - tym razem innego niepodległościowca - żołnierza antykomunistycznego podziemia (Ruch Oporu Armii Krajowej i Narodowe Zjednoczenie Wojskowe) Stanisława Figurskiego. Kazimierz Graff usankcjonował przetrzymywanie go w wiezieniu dopiero po miesiącu. W tym czasie śledczy zmusili Figurskiego, aby przyznał się do próby obalenia przemocą ustroju państwa polskiego oraz napadów rabunkowych z bronią w ręku. Ten sam Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie nie dopatrzył się w postępowaniu Graffa "znamion czynu zabronionego", a Sąd Najwyższy ostatecznie zawyrokował: niewinny.

Kula za antysemityzm Te dwie sprawy sądowe Kazimierza Graffa to kropla w morzu jego zbrodni. Swoje krwawe żniwo późniejszy zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego rozpoczął na początku 1946 r., kiedy jako wiceprokurator pracował w Wydziale do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. Wydziały doraźne były chyba najbardziej krwawymi sądami w powojennej Polsce. Ze względu na ilość zasądzonych i wykonanych wyroków, śmiało można je nazwać komunistycznymi trybunałami śmierci. Skazywały przeciwników politycznych, nawet nie próbując zachować elementarnych zasad stalinowskiego prawa (sprawy prowadzono w trybie przyspieszonym, bez postępowania dowodowego, prawa do obrony i odwołania). I tak 26 lutego 1946 r. na sesji wyjazdowej siedleckiego wydziału doraźnego w Sokołowie Podlaskim Kazimierz Graff oskarżał 15 żołnierzy AK, żądając dla nich kary śmierci i podżegając skład sędziowski do wydania takich wyroków. W ten sposób 10 AK-owców dostało KS. Żeby tego było mało - już następnego dnia Graff wydał rozkaz ich rozstrzelania tak, aby nie zdążyli przypadkiem złożyć prośby o ułaskawienie. Skazany wówczas na 10 lat Leonard Gierowski zapamiętał, że Graff był w sądzie agresywny i napastliwy. Nie pozwolił rzecz jasna, by oskarżeni mieli obrońców. Koledze Gierowskiego - Romanowi Bielińskiemu powiedział, że "dostanie kulę w łeb" (co rzeczywiście się stało). Powód? Bieliński przed wybuchem wojny studiował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie - jak zaznaczył Graff - szerzył się antysemityzm. Co krwawy, stalinowski prokurator mógł wiedzieć o stosunkach panujących na przedwojennej polskiej uczelni? Otóż sam studiował prawo na UW. Już wówczas był zaangażowany politycznie: działał w Komunistycznym Związku Młodzieży "Życie" i z jego ramienia, w latach 1937-38, przewodniczył Warszawskiemu Akademickiemu Komitetowi Antygettowemu. Siedlecki sąd "na kółkach" (razem z prokuratorem Graffem) zawitał nie tylko do Sokołowa Podlaskiego, ale również do innych okolicznych miejscowości, m.in. Ostrowi Mazowieckiej. Za każdym razem niósł ze sobą obfite żniwo śmierci (w Ostrowi skazał na KS 12 osób). Z dokumentów zachowanych w tzw. archiwum Bieruta wiadomo, że 6 kwietnia 1946 r. Graff uczestniczył w wykonaniu egzekucji na Henryku Dąbrowskim, Włodzimierzu Łukawskim, Tadeuszu Matejkowskim, Władysławie Mizierskim, Janie Adamiaku i Janie Mościborskim. Sądy doraźne działały od lutego do czerwca 1946 r., orzekając w całej Polsce 364 wyroki śmierci, z tego 334 zostały wykonane.

"Przysłali mi z Warszawy Kazimierza Graffa" Kazimierz Graff urodził się rok przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości - 11 listopada 1917 r. w Warszawie. Był najmłodszym z trzech synów kupca Maurycego i nauczycielki Gustawy z Simonbergów. Rodzinie świetnie się powodziło - miała piękne mieszkanie w kamienicy w centrum Warszawy - w Al. Jerozolimskich pod numerem 93. W 1935 r. Kazimierz ukończył elitarne gimnazjum im. Mikołaja Reja, a zaraz przed wybuchem wojny wspomniane prawo na warszawskim uniwersytecie. Tam miał poznać innych bohaterów komunizmu - Hankę Szapiro-Sawicką, Janka Krasickiego i... swoją przyszłą żonę.
We wrześniu 1939 r. zaciągnął się do 44. Pułku Piechoty w Równem. Przed Sowietami uciekł do Lwowa, gdzie imał się różnych zawodów - był m.in. inspektorem domów akademickich Państwowego Instytutu Medycznego i administratorem w Państwowym Instytucie Krajoznawczym. W końcu nastąpił wymarzony dla Graffa dzień - po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej wstąpił do Armii Czerwonej, by później znaleźć się w szeregach LWP. Jako dowódca kompanii samodzielnej rusznic 3. pp. walczył pod Lenino. We wrześniu 1944 r. został ciężko ranny w walkach na warszawskiej Pradze. W prokuraturze wojskowej rozpoczął pracę w 1945 r. (dobrowolnie; do przełożonych pisał, że znalazł swoje miejsce w życiu). Podobno był inteligentny i dowcipny. Po serii morderstw sądowych w siedleckiem Kazimierz Graff awansował - w czerwcu 1946 r. został majorem. Już w grudniu został głównym oskarżycielem w sprawie poakowskiej organizacji zbrojnej - Konspiracyjnego Wojska Polskiego, dowodzonego przez legendarnego kpt. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca". Dla dowódcy i jego żołnierzy domagał się wielokrotnych kar śmierci, które zostały następnie wykonane. "Warszyca" rozstrzelano 17 lutego 1947 r., na kilka dni przed wejściem w życie amnestii. Nie wiadomo, dlaczego tej sprawy nie dołączono w 2001 r. do aktu oskarżenia przeciwko Graffowi!? W sprawie "Warszyca" oskarżał również prokurator Czesław Łapiński (wcześniej "ciężko pracował" w innym Wydziale do Spraw Doraźnych - w Białymstoku, a następnie oskarżał "grupę szpiegowską" rotmistrza Witolda Pileckiego). Kilka lat temu dał się namówić na rozmowę o "tamtych tragicznych sprawach": - Łódź i okolice to był mój teren, jako szefa tamtejszej prokuratury wojskowej. Na tym terenie działał Sojczyński, który po wojnie nie złożył broni, tylko brał udział w bratobójczych walkach, mordował bezbronną ludność, przedstawicieli władzy, pepeerowców. Kiedy aresztowano "Warszyca", ludzie odetchnęli. Do pomocy w procesie przysłali mi z Warszawy Kazimierza Graffa mimo, że wcale o taką pomoc nie prosiłem. Widać chcieli, żeby sprawę poprowadził ktoś zaufany. Grupę Sojczyńskiego podzieliliśmy między siebie na pół. Graff "obsługiwał" tych od góry, ja mniejsze przewinienia i wnosiłem o kary od pięciu do dziesięciu lat więzienia.

"To nie ja mordowałem, tylko oni" W wolnej Polsce, poprzedniczka IPN - Główna Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu ustaliła, że skazanie Stanisława Sojczyńskiego było morderstwem sądowym. Konspiracyjne Wojsko Polskie zostało uznane za jednostkę walczącą o niepodległość kraju przeciwko sowieckiemu zniewoleniu. Kazimierz Graff odmówił rozmowy o procesie "Warszyca.
- Wyjeżdżam na dłużej - oświadczył. - Wszystko znajdzie pan w aktach. Nie mam nic do dodania.
- A zarzut o morderstwo sądowe? - To tylko sugestia. Kiedyś były inne oceny, teraz są inne.
- Dla Stanisława Sojczyńskiego domagał się pan kilku kar śmierci... - Może to dużo, a może mało. Sprawę ocenią historycy.
- Niczego pan nie żałuje? - Udziału w procesie "Warszyca" nie. Żałuję tylko, że w ogóle były takie sprawy, że mordowano ludzi.
- Nie czuje się pan winny morderstwa? - ... Po chwili słychać ściszony głos żony. Podpowiada, co Graff ma mówić. - Morderstwo? Przecież to nie ja mordowałem, tylko oni.
- Kto? - Przepraszam, ale muszę już kończyć. - Kiedy przesłuchiwaliśmy Graffa w 1997 r., twierdził, że nie pamięta procesu "Warszyca". Niewiele brakowało, aby zapomniał, że w ogóle pracował w sądownictwie - usłyszeliśmy przed laty w łódzkiej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która prowadziła dochodzenie w sprawie zabójstwa Stanisława Sojczyńskiego. Za "Warszyca" Graff dostaje kolejny awans - we wrześniu 1949 r. zostaje zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego Stanisława Zarako-Zarakowskiego.

Bez słowa "przepraszam" Żona Kazimierza Graffa, Alicja - w czasach stalinowskich wicedyrektor Departamentu III Generalnej Prokuratury, w 1953 r. podpisała się pod pismem do naczelnika więzienia na Rakowieckiej, informującym o terminie wykonania wyroku śmierci na generale Auguście Emilu Fieldorfie "Nilu". Podobnie, jak w przypadku "Warszyca", był to mord sądowy. Kiedy po latach rodzina bohatera Polski Podziemnej napisała do niej list z prośbą o wyjaśnienie okoliczności śmierci gen. Fieldorfa, Graff nie odpisała. Do dziś nie odpowiedziała na pytanie: jak zginął legendarny szef Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej, ani na żadne inne pytanie o swoją przeszłość i rolę w stalinowskim systemie bezprawia. Nie zdobyła się na słowo "przepraszam". Alicja Graff była zaangażowana nie tylko w morderstwo na gen. Fieldorfie. Nadzorowała również sprawę aresztowanego przez bezpiekę płk. Wacława Kostka-Biernackiego, zaufanego Józefa Piłsudskiego jeszcze z czasów legionowych. W piśmie z 19 listopada 1953 r. Graff wymieniała zarzuty wobec Biernackiego: "Od 1931 r. do 31 sierpnia 1939 r. w związku z wykonywaniem urzędu wojewody nowogródzkiego i poleskiego na terenie tych województw realizował politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej. (...) Nadzorował znajdujący się na podległym mu terenie obóz w Berezie Kartuskiej, będący zorganizowanym ośrodkiem wyniszczania działaczy ruchu robotniczego". Dalej pani prokurator przywołała suche liczby: "Początek kary dnia 9.XI.1945 r., koniec kary 9.XI.1955 r. (...) pozostało do odbycia 2 lata więzienia [10 kwietnia 1953 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał Wacława Kostka-Biernackiego na karę śmierci, zamienioną potem na 10 lat więzienia, z zaliczeniem aresztu śledczego - TMP]". Następnie Graff opisywała zachowanie i stan zdrowia więźnia: "Opinia Naczelnika Więzienia z września 1953 r. - negatywna. Z orzeczenia Komisji Lekarskiej z dnia 1.IX.1953 r. wynika, że skazany cierpi na przewlekły zniekształcający gościec stawowy, miażdżycę uogólnioną, zwyrodnienie miażdżycowe mięśnia sercowego, rozedmę płuc, padaczkę oraz że wskazana jest [przekreślone długopisem słowa: przedterminowe zwolnienie - TMP] przerwa na okres 1 roku z uwagi na chorobę przewlekłą, stale pogarszającą się". Płk Wacław Kostek-Biernacki zmarł w maju 1957 r., niecałe dwa lata po odbyciu całej, 10-letniej kary w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Żyłby dłużej, gdyby nie mozolna praca "oficerów" śledczych. Miał tylko to szczęście, że śmierć dosięgła go na wolności.

Polityczne mielizny Funkcję zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego Kazimierz Graff pełnił do listopada 1951 r. Następnie, do 1968 r., kierował Prokuraturą Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Był znany z tego, że nagle, jako wysłannik wyższych czynników, pojawiał się na rozprawach sądowych. W trakcie jednego z takich procesów miejscowy prokurator po konsultacjach z nim oraz "korespondencji" przy użyciu podawanych pod stołem karteczek wniósł o jak najszybsze zakończenie rozprawy. Gdy sąd doszedł do wniosku, że sprawę należy jednak kontynuować, "płk Graff dał otwarcie wyraz niezadowoleniu z tej decyzji sądu, uciekając się nawet do osobistych uszczypliwych uwag". Kazimierz Graff zasłynął jako współautor aktu oskarżenia w sprawie wspomnianego już generała Tatara i innych oficerów WP, mającej wykryć "imperialistyczny spisek w wojsku". Pismo powstało na polecenie Bieruta. Zmarły kilka lat temu historyk wojskowości Jerzy Poksiński napisał, że akt oskarżenia "był dokumentem politycznym. Stanowił wykładnię merytoryczną i metodologiczną dla niższych szczebli machiny represyjnej państwa. Z tego względu przygotowaniem i zawartymi w nim treściami były zainteresowane najwyższe czynniki w państwie". Najwyższe czynniki w osobach Bieruta i Bermana nie zaakceptowały jednak tez oskarżycielskich, uznając, że zawierają zbyt wiele "mielizn politycznych", a niektóre fragmenty określono wręcz jako naiwne. Nad następną wersją oskarżenia pracowali już ludzie z departamentu śledczego MBP - Anatol Fejgin i Józef Goldberg-Różański. Po 1968 r., na fali antysemickich czystek, Kazimierz Graff został usunięty z prokuratury wojskowej i dwa lata później rozpoczął praktykę adwokacką. W 1997 r., na wniosek rodziny jednego ze straconych, został skreślony z listy adwokatów. Płk Kazimierz Graff od lat mieszka w centrum Warszawy, a ze względu na swoje "zasługi" do niedawna dostawał od państwa 4 tys. emerytury. Niemałe pieniądze za "służbę krajowi" otrzymywała również (prawdopodobnie otrzymuje do dziś) jego żona Alicja. Tadeusz M. Płużański

Dlaczego Komorowski przegra?

Andrzej Wajda: To wojna domowa. (...) Mamy przyjaciół w TVN, wspiera nas też druga prywatna telewizja.

Władysław Bartoszewski: Póki sił, do ostatniego tchu będę głosił potrzebę powołania Komorowskiego (na prezydenta), aby Polska nie zeszła w opinii świata na miejsce między Grecją a Bułgarią i Rumunią pod względem stabilizacji, zaufania, szacunku, możliwości.

Bronisław Komorowski: Na pewno nie jesteś (Donald Tusk - przyp. moje) z Poznania, ani z Krakowa, ani tym bardziej nie jesteś Szkotem, skoro robisz taki cenny prezent (szalik - przyp. moje). W warszawskich Łazienkach Wajda otworzył karty. Poparcie TVN, zapewne Polsatu, wojna domowa - czy Państwo to rozumiecie? Szczególnie rozbawiła mnie "wojna" - kto ją po 10 kwietnia rozpoczął i na czym ona polega? Na atakach Kutza, Niesiołowskiego, Nowaka, Bartoszewskiego i Wajdy? Komorowski palnął gafę, po której - jeśli zostanie nagłośniona - może mieć problem z większym poparciem w Poznaniu i Krakowie. Chciał pewnie zabłysnąć, że w tych miastach są centusie. W kampanii wyborczej tak doświadczony polityk, pompowany przez media, nie może robić takich wpadek. Na pewno wielu, którzy nie opowiedzieli się po żadnej ze stron, ma wrażenie, że takie błędy powinien robić Kaczyński i jego sztab. Bo PiS zawsze był punktowany z każdego słowa i pomyłki. Dziś wydaje się, że przeciwnik Komorowskiego wyciągnął wnioski i otoczył się sprawnymi politykami, Komorowski zaś ciągle atakuje i miewa zbyt dużo wpadek (nieudana prezentacja strony internetowej, słowa o polskiej obecności w Moskwie 400 lat temu). W najnowszym sondażu Homo Homini dla "Polskiego Radia" PiS traci niecałe 5 % do rywala. To również konsekwencja ostatnich dni - kiedy ludzie Komorowskiego atakują Kaczyńskiego, a ten nie ma ochoty wdawać się w wojenki. Szczere słowa, szczególnie Wajdy, wizerunku agresywnego nie poprawią.  Sztab PO powinien też odpowiedzieć na pytanie, czy pracuje w mieszkaniu dziennikarki "Gazety Wyborczej" - Anny Bikont. Niedawno pisała o tym "Rzeczpospolita". GW1990

A więc wojna!... „Z dniem dzisiejszym wszystkie spory wchodzą na plan pierwszy! A szczególnie emocje!” Tako rzecze Andrzej Wajda. Zdobywca Oskara za całokształt. W tym całokształcie mieliśmy także film o tym, jak polski ułan we wrześniu 1939 r. tnie szablą niemiecką lufę czołgową. Tzn. usiłuje ją przeciąć. Przypomnijmy tegorocznym maturzystom, że dzieło to, które musiało niechybnie zapaść w pamięć oskarowemu żiri, nosiło nazwę „Lotna”. Spadkobiercami tej głupiej bohaterszczyzny, którą w filmie naszego mistrza reprezentuje ów ułan z szabelką, są oczywiście ci, którzy popierają Kaczyńskiego. Nieodpowiedzialne dzieci gotowe podpalić Europę, żeby pokazać Ruskim. Dlatego mistrz popiera namiestnika. By żyło się lepiej. By w Polsce w końcu zapanował spokój. Najlepiej cmentarny… A zatem Bronisław Komorowski uformował swój komitet poparcia. Prawdziwa dywizja, prawie że kościuszkowska. Ciekawe czy formowana w Sielcach nad Oką czy w naszych rodzimych Siedlcach. (A może w Natolinie lub Puławach?) Kto wie, może po latach dowiemy się, że jej skład, podobnie jak Targowica i manifest lipcowy, przygotowany został w Moskwie podczas obchodów dnia Pabiedy?

- Więc dowodzi gienierał Jaruzelski!? – zapytał się prezydent M. - Tak jest towarzyszu prezydencie, Jaruzelski! – odparł po wojskowemu marszałek K. - Haraszo!

A odcinek kulturalny kto zapewnia? Kto będzie te teatrzyki robił, wiecie, śpiewy i takie tam?– dopytuje się prezydent M. - No, na czele oczywiście mistrz Andrzej Wajda, ten od „Katynia”… - Da, da?
- Poza tym np. Kora Jackowska, liderka takiego znanego kiedyś zespołu rokowego. Powiedziała, że da mi wszystko… - zarumienił się marszałek K. - Da, da?
- Jest i Szczepkowska, ta co upadek komunizmu ogłaszała w 1989 r. Będzie miała okazję się zrehabilitować i powiedzieć do kamery coś mądrzejszego – ciągnął marszałek K. - Da, da? - Jest i Marek Majewski, więc będą śmieszne wierszyki o głupim Kaczyńskim, że to frustrat i psychiczny. - Ha ha ha ha ha!!!!! – zaśmiał się rubasznie prezydent M. – To śmieszne jest! Ha ha ha ha!!!
- Ale Towarzyszu prezydencie, mam też prawdziwy hit! - Dawajcie Komorowski! – zaciekawił się prezydent. - Po naszej stronie sam Piotr Adamczyk! Jan Paweł II i Chopin jednocześnie!!! - Genialne Komorowski! Genialne! Wiedziałem, że na Was można liczyć. To nie to, co ten fircyk od Angeli, ten Tusk… Wy to prawdziwy mołodiec! Następnym razem to ja dam wam medal. Order Lenina od razu dostaniecie. Albo nie! Bohatera Związku Sowieckiego! O tak, będziecie  w stołówce  obsługiwani poza kolejnością.
Marszałkowi K. łza wzruszenia spełzła po policzku… Kto wie, może kiedyś IPN, lub coś co z niego pozostanie, udostępni nam stenogram podobnej rozmowy na szczycie. Zaciekawiła mnie lista poparcia dla marszałka, którą zamieściło radio zwane dla niepoznaki „informacyjnym”. To że są na niej znani krajowi aktorzy i reżyserzy nie dziwi. Ale Irena Anders (też notabene aktorka)? Czyżby służby PRL zainicjowały nie tylko ślub Jasienicy z podstawioną  agentką, ale też…?  Chyba popełniłem myślozbrodnię!  Ale od powyższej kwestii bardziej interesuje mnie co innego. Rozumiem, że zacnemu gronu z dywizji kościuszkowskiej, które stanęło murem za Komorowskim nie chce się „babrać” w przeszłości marszałka. Że ani kwestia popierania przez niego WSI, ani udział w prowokacji wymierzonej w dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, która mogła skończyć się jego samobójstwem, ani utrącenie Romualda Szeremietiewa z funkcji ministerialnej przy pomocy WSI właśnie, nie interesują honorowych dawców poparcia. Wszak trzeba by zadać sobie trochę trudu, poszperać, poczytać, wejść na znienawidzony od kilku dni Salon24 i odnaleźć teksty np. Aleksandra Ściosa. No, lektura tych tekstów też mogłaby zmęczyć co poniektórych popieraczy, bo to artykuły zbyt długie, bez obrazków i jeszcze momentami z trudną nomenklaturą pojęciową. Buzia zmęczyłaby się od ciągłego ruszania przy czytaniu. Lepiej pośmiać się z wierszyków Marka Majewskiego o frustracie Kaczyńskim. To o wiele ciekawsze i zabawniejsze. Rozumiem, nie chce się czytać, a zatem drążyć trudnego tematu w celu poznania prawdy o naszym kandydacie. Ale czy zacnemu gronu nie przeszkadza poparcie dla Komorowskiego wyrażone przez Towarzysza Generała? Tego samego, którego bojkotowali po 13 grudnia pamiętnego roku. Tego samego, który uczestniczył w strzelaniu do  Polaków w grudniu 70 r., o których to wydarzeniach pan Wajda także wspominał w innym swoim filmie. Tu nie potrzeba żadnych elaboratów, długich tekstów obarczonych jeszcze większymi przypisami. Wystarczy sięgnąć do własnej pamięci. Pod warunkiem, że się jej wcześniej nie wykastrowało… Łukasz Kołak

“Smoleńskgate” - Surowa zawartość czarnej skrzynki, magnetyczne nagranie danych i głosu aż do napisania raportu to jest kilka kroków… niektóre rzeczy mogą ulec zagubieniu… Po drugie, jakiekolwiek magnetyczne nagranie może być zmienione, a najłatwiej to po prostu wyciąć, dźwiękowcy potrafią przecież dokonać zmian – powiedział “Naszej Polsce” Hans Dodel, oficer Bundeswehry, specjalista od systemów nawigacji satelitarnej i walki elektronicznej. - Samolot Tu-154M, którym lecieli prezydenci Kaczyński i Kaczorowski, wyposażony był w niezawodny system TAWS i nowoczesną elektronikę pokładową, dlatego twierdzę, że mógł z powodzeniem wylądować pomimo mgły. W mediach powiela się skandaliczny mit, że Smoleńsk jest czarną dziurą w świecie nawigacji lotniczej. To nieprawda. Lotniska rosyjskie były wyjątkowo dokładnie nanoszone przez amerykański system TAWS – stwierdził w rozmowie z “Naszą Polską” Marek Strassenburg-Kleciak odpowiedzialny za analizy strategiczne i rozwój systemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker. – TAWS może zawieść jedynie zaatakowany techniką (zakłócenia sygnału GPS) jak np. meaconing (zakłócania sygnału GPS – dop. redakcji), jednak wtedy trzeba rozpatrywać celową awarię systemu – dodał Kleciak. W katastrofie rządowego samolotu zginęło 96 osób – prezydent Lech Kaczyński z małżonką, parlamentarzyści, najwyżsi dowódcy wojska, duchowni, przedstawiciele rodzin polskich obywateli pomordowanych przed 70 laty w Katyniu, osoby towarzyszące delegacji, oficerowie BOR i załoga samolotu. Pomimo obietnic polskiego rządu do dzisiaj nie ustalona została nawet godzina katastrofy. Śledztwo pozwolono prowadzić Rosjanom. Nie otrzymaliśmy najważniejszych w tej sprawie dwóch czarnych skrzynek. A polska prokuratura wojskowa może jedynie na podstawie informacji w CNN oraz BBC dochodzić prawdy. Czemu zatem jako przyczyny katastrofy eliminuje się ewentualny błąd Rosjan? To zresztą nie jedyna zagadka. Można wskazać kłamstwa, które padły w tej sprawie. Można ujawnić zaniedbania w przygotowywaniu lotu. Lista niewiadomych jest przerażająco długa. Warto przedstawić ją chronologicznie, bowiem zarówno przed podróżą, jak i po katastrofie pojawiają się zastanawiające wypowiedzi i sytuacji.

Kto przygotowywał lot? Za feralny rejs Tupolewa odpowiadała zapewne Kancelaria Premiera, MON, MSZ, ale także oczywiście osoby w Kancelarii Prezydenta. Jak ustaliła – jako pierwsza – “Nasza Polska” lista pasażerów TU-154M była dostępna w Internecie na kilka dni przed odlotem. – Dostałam ją od młodych dziennikarzy, którzy prosili mnie o radę, z kim przeprowadzić ewentualnie wywiady. Ta lista pasażerów krążyła po prostu, ot tak, już od kilku dni, z mejli na mejle – powiedziała nam 10 kwietnia red. Anna Pietraszek. O szczegółach lotu wiedziała polska Służba Kontrwywiadu Wojskowego, która – jak ustaliła “Rzeczpospolita” – bieżąco otrzymywała informacje o położeniu prezydenckiego samolotu w drodze do Smoleńska. Zapytaliśmy SKW, jak to możliwe, że dopuściła do wysłania najwyższych władz w państwie, generalicji Wojska Polskiego oraz szefów najważniejszych instytucji jednym samolotem z lat 70.? – Uprzejmie informujemy, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie udziela informacji na temat podejmowanych działań – odpowiedział “Naszej Polsce” płk Krzysztof Dusza, dyrektor Gabinetu Szefa SKW. Trzeba dodać, że polskie wojskowe służby specjalne podlegają nie tylko ministrowi obrony narodowej Bogdanowi Klichowi, który nota bene figurował na pierwotnej liście pasażerów, o czym – znów jako pierwsi – informowaliśmy na portalu NaszaPolska.pl. Ich zwierzchnikiem jest premier, czyli Donald Tusk. Kto jeszcze odpowiadał za przygotowanie lotu? Przedstawiciele rządu, politycy, generałowie wskazują przemiennie na MON i Kancelarię Premiera. – Organizatorem była Kancelaria Prezydenta RP – odpowiedziała “Naszej Polsce” Beata Żmijewska, radca Szefa KPRM z Centrum Informacyjnego Rządu. Dlaczego minister Klich zrezygnował z lotu do Smoleńska wraz z prezydentem? Zapytaliśmy o to służby prasowe MON. Do dnia zamykania numeru nie otrzymaliśmy odpowiedzi na to pytanie. Wyjaśniliśmy także, że pierwotnie prezydent Kaczyński planował podróż do Smoleńska pociągiem, razem z rodzinami katyńskimi. Kto i dlaczego mu to odradził?

TAWS Do katastrofy doszło z powodu zbyt niskiej trajektorii lotu. Jednak dlaczego namiary z wieży kontrolnej rosyjskiego lotniska, przyrządy pokładowe, a zwłaszcza system TAWS nie uchronił naszej delegacji od śmierci? Przy katastrofach lotniczych, według specjalistów, nigdy nie ma jednego powodu rozbicia samolotu. Najczęściej nakłada się na siebie około siedmiu błędów. Tymczasem od 2005 r. nigdy dotąd nie doszło do katastrofy samolotu wyposażonego w supernowoczesny system nawigacji Terrain Awareness and Warning System (TAWS), bowiem od tego roku system ten obligatoryjnie montowany jest na wszystkich nowo wyprodukowanych samolotach linii komercyjnych. Początkowo sugerowano przedwczesną awarię TAWS, jednak już w trakcie śledztwa ogłoszono, że system działał poprawnie do końca. Następnie w mediach pojawiły się komentarze suponujące niedokładność map w systemie TAWS starego i małego lotniska wojskowego w Smoleńsku, jednak – według naszych ustaleń – TAWS zawiera bardzo dokładne mapy świata ze szczególnym pietyzmem uwzględniające właśnie rosyjskie lotniska wojskowe uznawane za strategiczne z powodu zagrożenia wojskowego. – TAWS, korzystający z ustalenia własnej pozycji przy pomocy sygnałów GPS w połączeniu z radiowym pomiarem wysokości, informuje o położeniu samolotu bardzo precyzyjnie. Jest niezawodny – powiedział nam Marek Strassenburg-Kleciak. Istnieją dwa sposoby zaatakowania od zewnątrz systemów opierających się na obliczaniu własnej pozycji na podstawie sygnału GPS (np. TAWS). Mowa o technice “meaconing”, polegającej na przesunięciu sygnału nadawanego z satelity oraz “spoofing”, czyli zwiększeniu mocy i sfałszowaniu sygnału satelitarnego. Jednak oba te sposoby potwierdzałyby jedynie tezę o celowym spowodowaniu katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem. Eksperci unijni od dawna wskazywali na te słabe punkty nawigacji GPS. W Unii Europejskiej wdrażany jest program NavWar mający zapobiegać takim atakom. System ma być uruchomiony w 2018 roku.

ABW uprawdopodobnia szokujący film Wydaje się, że najbardziej dramatycznym materiałem dotyczącym rozbicia się Tu-154M jest amatorski film nakręcony tuż po katastrofie. Słaba jakoś obrazu – nagranego telefonem komórkowym – pozwala dostrzec kilka osób chodzących wokół zgliszczy. Rejestrator dźwięków wychwycił huk palb (nie ma pewności, czy były to strzały z broni, czy spowodowane wysoką temperaturą wybuchy amunicji w uzbrojeniu pracowników BOR-u). Według internautów na filmie słychać m.in. następujące słowa: (…) 00:47s UCHADZI TUDA 00:50s UBIJAJ TUDA 00:51s BOŻE MÓJ, BOŻE – zawołanie 00:53s STRELAJ 00: 54s CO JEST? – głos starszego mężczyzny 00:55s słychać przeładowanie broni 00:57s strzał. (…) Materiał wzięła pod uwagę Wojskowa Prokuratura Okręgowa z Warszawy badająca sprawę. 27 kwietnia Agencja Bezpieczeństwa wewnętrznego sporządziła dla prokuratury analizę filmu, z której wynika, że “W trakcie badań nie znaleziono dowodów na dokonywanie ingerencji w ciągłość zapisów (…)”. Obraz filmowy sugeruje, że osoby, które przeżyły katastrofę były dobijane strzałem z broni palnej. Należy w tym momencie wziąć pod uwagę informację, jaką na początku posiadali dziennikarze, informując, że trzy osoby przeżyły katastrofę. Czy były to osoby, które potem zastrzelono, pozbywając się świadków? Na to pytanie również nie znamy odpowiedzi. Przeciwnicy autentyczności filmu lub jego interpretacji wskazującej na dobijanie pasażerów argumentują, że profesjonalne służby bezpieczeństwa, jak Federalna Służba Bezpieczeństwa (dawna KGB), które mogłyby organizować zamach, nie dopuściłyby do tak amatorskiej likwidacji pasażerów. Tymczasem warto wziąć pod uwagę pewną hipotezę. Mobilne przenośne radiolatarnie ze Smoleńska można było zainstalować w miejscu fałszującym umiejscowienie pasa do lądowania tak, aby po wyłączeniu stacjonarnego oświetlenia nowy – wirtualny pas był przesunięty np. 70 metrów w lewo i około 1000 metrów “do przodu”. Złe ustawienie mobilnych radiolatarni mogło być spowodowane nie celowym zamiarem, ale błędem strony rosyjskiej, jednak trudno podejrzewać, że ktoś do takiego błędu dzisiaj się przyzna. W każdym razie, według niektórych publicystów, umiejętności polskiego pilota mogły być tak duże, że – próbując poderwać tupolewa raz jeszcze w górę – rozbił się w innym miejscu niż przewidywali zamachowcy. To tłumaczyć ma pospiesznie wykonywane strzały. Być może to przesadzona hipoteza, jednak czy ktoś bierze ją pod uwagę, aby przynajmniej ją zweryfikować? Dziennikarzom udało się jedynie udowodnić, że lampy i żarówki w stacjonarnym oświetleniu lotniska w Smoleńsku były wymieniane dopiero 8 godzin po tragedii przez rosyjskich wojskowych i milicjantów. Akcję “modernizacji” oświetlenia lotniska sfotografował białoruski dziennikarz Siergiej Serebro i opublikował na swoim blogu.

Zgliszcza jak po bombie? Zdjęcia katastrof lotniczych z udziałem Tu-154 ukazują rozbite samoloty w podobnym stanie zachowania jak polski Tu-154M. Jednak tamte leciały na 200 metrach wysokości lub z prędkością 175 km/h. Nawet wtedy śmiertelność wśród pasażerów nie wynosiła 100 proc. Rządowy tupolew z prezydentem Kaczyńskim leciał nad samą ziemią z prędkością minimalną. Niektórzy świadkowie katastrofy mówili, że widzieli wybuch jeszcze przed zderzeniem Tu-154M z drzewami i ziemią. W przypadku polskiej katastrofy większość konstrukcji została rozrzucona na obszarze 700-800 metrów, a tylko 24 z 96 ofiar udało się zidentyfikować bezpośrednio przez rodziny. Trudno też dać wiarę Sergiejowi Szojgu, rosyjskiemu ministrowi obrony cywilnej, który oświadczył, że większość ciał została spalona. Przy niewielkiej ilości paliwa pod koniec lotu oraz po analizie zdjęć nawet rosyjski wicepremier Sergiej Iwanow musiał przyznać, że nie było dużego pożaru. Jednak pod uwagę należy wziąć fakt, że przed upadkiem Tu-154M był obrócony o 180 stopni, co zdaniem niektórych ekspertów mogło tłumaczyć dotkliwsze rozbicie samolotu. Pozostajemy więc z kolejnymi pytaniami bez odpowiedzi.

Kłamstwa rosyjskiego kontrolera Obecnie można podejrzewać, że wszystko, co powiedzą rosyjscy kontrolerzy lotów, będzie tylko zgrabnie ułożonymi zeznaniami pod tezę, że katastrofa była jedynie tragicznym wypadkiem spowodowanym przez polskiego pilota. Na szczęście zanim obsługę wierzy kontrolnej w Smoleńsku zatrzymała siłą (sic!) rosyjska milicja, rosyjski portal life.ru zdążył dotrzeć do Pawła Plusnina, kontrolera lotów z lotniska pod Smoleńskiem, który jako ostatni rozmawiał z polską załogą. To, co wtedy powiedział Plusnin, jest arcyważnym dowodem w sprawie wskazującym jednoznacznie na kłamstwa ze strony rosyjskiego kontrolera lotów. – Oni powinni podawać KWIT (wysokość), ale go nie przekazywali – mówił Paweł Plusnin. Na pytanie, dlaczego piloci nie podali tej informacji, odpowiedział, że “słabo znali język rosyjski”. Pomijając fakt, że nawigator, czekając na tej rangi delegację, powinien porozumiewać się w jeżyku angielskim, trzeba pamiętać, o czym zaświadczają polscy koledzy pilota Protasiuka pilotującego Tu-154M, że znał on świetnie rosyjski. A więc Plusnin najprawdopodobniej kłamał.

Rosyjska łapa na śledztwie Na pomysł powołania międzynarodowej komisji śledczej ds. katastrofy rzecznik rządu Paweł Graś odpowiedział w dość przerażający sposób: “Nie bardzo wiadomo, co nowego mieliby wprowadzić zagraniczni eksperci do zrozumienia przyczyn katastrofy”. Dla opisania stanu rzeczy i możliwości polskich prokuratorów należy przytoczyć dwie wypowiedzi. W imieniu prokuratury wojskowej płk Ireneusz Szeląg powiedział: “Mimo że braliśmy udział w czynnościach procesowych w Smoleńsku, to stanowią one dowody w postępowaniu karnym prowadzonym przez stronę rosyjską i bez jej zgody nie możemy upubliczniać ich treści”. Za to prokurator generalny Andrzej Seremet stwierdził, że “gospodarzem” śledztwa jest rosyjska prokuratura i to w jej dyspozycji są wszelkie dowody rzeczowe. I trudno do końca winić Rosjan o zawłaszczenie śledztwa i dowodów, ponieważ polski rząd nie wystąpił do strony rosyjskiej z prośbą o przejęcie dochodzenia. Jak informują liczni eksperci prawa i praktyki lotniczej, istniała możliwość skorzystania z konwencji z Chicago lub zawarcie porozumienia polsko-rosyjskiego ws. katastrofy smoleńskiej tak, abyśmy byli gospodarzem śledztwa. Gabinet Tuska nie uznał jednak tego za konieczne i wciąż podkreślał wiarę w dobre chęci Rosjan i gesty współczucia wyrażone przez Putina i Miedwiediewa, które miały zostać uznane za rękojmie prawidłowego przeprowadzenia dochodzenia. Gdyby strona polska zdobyła się na próbę przejęcia śledztwa, Rosjanie musieliby zaczekać z wydobyciem czarnych skrzynek do momentu przylotu naszych ekspertów. Hans Dodel w rozmowie z “Naszą Polską” potwierdził, że zawartość czarnych skrzynek można nagrać na nowo. Otwiera się je i analizuje zawsze w obecności ekspertów z międzynarodowych linii lotniczych. Takie są zasady od samego początku stosowania czarnych skrzynek w lotnictwie. Fakt, że nie dopuszczono nikogo “postronnego” do ich pierwszej analizy, wygląda na zacieranie śladów. Mało tego, pozwolono, aby Rosjanie zabezpieczyli inne dowody. Pamiętać należy, że samolotem leciał prezydent RP, szef BBN, prezesi IPN i NBP… Zawartość ich telefonów, laptopów i innych urządzeń mogła bez wątpienia stanowić łakomy kąsek dla obcych służb specjalnych, zwłaszcza rosyjskich. Trudno zaś dać wiarę stronie rosyjskiej, że żadne z tego typu urządzeń nie ocalało, bowiem zdjęcia z miejsca katastrofy pokazują bardziej delikatne przedmioty, które zachowały się niemal w całości. Od początku śledztwa polski rząd bez przerwy chwalił ekspertów pracujących w Rosji nad badaniem przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Tymczasem Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, przerywając prorosyjską laudację, powiedział w końcu o “braku jakiekolwiek pomocy ze strony rządu”. Mówił też, że był zmuszany do współpracy z prokuratorami. – Nie mieliśmy żadnego wsparcia. Na moją prośbę do ministra Bogdana Klicha, że nie mam jeszcze tłumacza, dostałem odpowiedź: “o co pan robi tam od trzech dni? To pan powinien go sobie załatwić”. Dalej pan minister Klich, powołując się na swoje rozporządzenie, zmuszał mnie wprost do współpracy z polską prokuraturą. Kiedy mówiłem: “panie ministrze, ja nie mogę współpracować z prokuraturą, bo strona rosyjska ma do mnie pretensje”, odpowiadał: “ja tego nie przyjmuję do wiadomości” – relacjonował Edmund Klich. – Zasady są jasne. Projekt raportu (o przyczynach katastrofy) przygotowuje strona rosyjska, a my mamy 60 dni na odpowiedź i to wszystko. Oni mogą te nasze uwagi uznać albo nie – dodał. Warto też zapamiętać inne zdanie szefa państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych: – Ja wiem, jaki jest tego wszystkiego cel i kto robi larum. Ludzie, którzy są odpowiedzialni za tę katastrofę, chcą zwalić wszystko na pilotów…

Winą obarczyć pilota! Nie trzeba było długo czekać, by to się sprawdziło. Pierwsza odpaliła dziennikarskie race “Gazeta Wyborcza”, która po ataku na pogrzeb prezydenta na Wawelu insynuowała, że to Lech Kaczyński zmusił pilota do lądowania. Oczywiście winę ponosiliby więc zarówno prezydent, jak i lotnik, który miał ulec żądaniom zwierzchnika sił zbrojnych. Oczywiście “GW” nie podała żadnych poważnych argumentów za taką rekonstrukcją zdarzeń. W sukurs organowi michnikowszczyzny przyszła stacja TVN24, która 28 kwietnia “dowiedziała się nieoficjalnie”, że urządzenia ostrzegawcze Tu-154M działały. Piloci mieli 30 sekund – tyle trwał sygnał ostrzegawczy przed gwałtownym zbliżaniem się do ziemi. Według ustaleń TVN24, mowa o systemie EGPWS (Enhanced Ground Proximity Warning System). Jest to urządzenie, które ostrzega przed zbliżaniem się do ziemi i sugeruje, że jest jeszcze czas na poderwanie maszyny do góry. Dźwięk ostrzegawczy jest słyszalny na rejestratorze umieszczonym na jednej z czarnych skrzynek. Jeśli to prawda, to piloci popełnili ogromny błąd – poinformowała telewizja TVN24. Tymczasem eksperci, jak Piotr Abraszek z miesięcznika “Nowa Technika Wojskowa”, podważają zasadność zarzutów stacji. “Nasza Polska” o skomentowanie rewelacji TVN24 poprosiła ekspertów z zagranicy. – Fakt, że urządzenia ostrzegawcze Tu-154M działały, nie przesądza o winie pilota, a na pewno nie wyklucza tezy o zamachu na elektronikę samolotu. EGPWS włącza się na pewnej wysokości nad poziomem terenu, przy której pilot przygotowuje się do lądowania, więc jest dla niego oczywiste, że taki sygnał usłyszy. Jeśli wysoce prawdopodobny atak elektroniczny zmanipulował wskazania wysokości, to pilot zamiast spodziewanego pasa startowego zobaczył ziemię – usłyszeliśmy od ekspertów.

Komu zależało? Badając sprawę tragicznej katastrofy Tu-154M, należy antycypować pomyłkę polskiego pilota, złe warunki atmosferyczne, awarię urządzeń pokładowych i naziemnych, błędy rosyjskich kontrolerów lotów, a także zaniedbania polskich służb specjalnych, resortów… a w końcu również możliwość zamachu. Czy władze rosyjskie byłyby do tego zdolne? A czy nie były zdolne truć prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki dioksynami? Czy zabójstwa Aleksandra Litwinienki czy Anny Politkowskiej to taka odległa przeszłość? Pytanie, czy istniały realne powody, by taką operację FSB miała przeprowadzić. Należy też odważnie zapytać o ewentualną możliwość zorganizowania zamachu przez polskie służby, takie jak byłe Wojskowe Służby Informacyjne. Pamiętajmy, że prezydent Lech Kaczyński i Aleksander Szczygło szef BBN znali treść aneksu do raportu o WSI, w którym miały znajdować się m.in. materiały obciążające kandydata do fotelu prezydenta Bronisława Komorowskiego (autor niniejszego artykułu jako pierwszy dziennikarz ujawnił “Protokół przesłuchania świadka” Bronisława Komorowskiego zeznającego w prokuraturze nt. aneksu do raportu o WSI, co nadało bieg tzw. aferze aneksowej – dop. redakcja “NP”). W tym świetle można zadać pytanie o cel przeszukania przez ABW mieszkania Zbigniewa Wassermanna, który mógł posiadać niezwykle cenną wiedzę dotyczącą afery hazardowej, w którą uwikłani są główni politycy PO. Podobnie Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, niewątpliwie dysponował wiedzą niebywale niewygodną dla wielu ważnych polityków w kraju. Czy to wszystko miało związek z katastrofą Tu-154M? Cisza nad pytaniami o Smoleńsk jest bardzo wymowna. Na koniec warto przypomnieć incydent z wizyty Lecha Kaczyńskiego w Gruzji, kiedy to kolumna, w której jechali prezydenci Polski i Gruzji, została ostrzelana. Wówczas marszałek Komorowski zauważył jedynie, że będzie to miało negatywny wpływ na relacje polsko-rosyjskie, a całość zajścia skwitował haniebnym zdaniem: “Jaka wizyta, taki zamach”. Dzisiaj, w odniesieniu do katastrofy pod Smoleńskiem, ironiczne słowa Komorowskiego nabierają być może nowego sensu. - Uzależnienie śledztwa polskiej prokuratury od przekazywania dowodów przez stronę rosyjską i sprowadzenie działań członków komisji badania wypadków lotniczych do recenzentów pracy ich rosyjskich partnerów świadczy, delikatnie mówiąc, o braku wiary w możliwość nawiązania z Moskwą równoprawnych stosunków. To kompromitacja dla władz niepodległego państwa – powiedział “Naszej Polsce” Michał Likowski, ekspert lotniczy i dziennikarz “Skrzydlatej Polski”. Poczucie zniesmaczenia oddaniem śledztwa Rosjanom jakie podziela większość Polaków próbował nieudolnie studzić premier Tusk w sejmie oraz ministrowie Klich i Cichocki. W sprawie afery, którą nazwaliśmy “Smoleńskgate” pojawia się tak dużo pytań, a zwłaszcza dowodów na kłamstwa, uchybienia i “zasypywanie” śledztwa przez stronę rosyjską i polską, że trudno całościowo objąć i skomentować dezinformacje i kłamstwa, które serwują politycy i media w czym celuje stacja TVN i “Gazeta Wyborcza”. Dlatego tym razem poruszymy kilka wybranych kwestii, które niech posłużą za obrazki starań rządu, aby katastrofy Tu-154 nie wyjaśnić. Tusk zasypuje śledztwo Na czele polskiej komisji ds. katastrofy stanął Edmund Klich, doświadczony ekspert i przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Jednak po oświadczeniu, że rząd nie pomaga w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, a Rosjanie blokują dostęp do informacji ekipa Tuska szybko zamieniła Edmunda Klicha na Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych. Od tej pory dochodzenie idzie wspaniale… Miller był specjalistą na wszelkich stanowiskach. Pracował w samorządzie, ministerstwie finansów, rolnictwie, dowodził też NFZ, a Tusk namaścił go na ministra MSWiA. Teraz został szefem komisji ds. katastrofy, chociaż w odróżnieniu od Edmunda Klicha pan Miller wie pewnie tyle o katastrofach lotniczych co kot napłakał. Co ustalił rząd i polska prokuratura wojskowa? O czym z duma poinformował Tusk Polaków? Przede wszystkim powiedział, a właściwie skłamał, że śledztwo prowadzą Rosjanie, ponieważ takie jest prawo. Otóż nie. “Nasza Polska” pisała już, że tzw. konwencja chicagowska, na którą do znudzenia powołują się politycy PO daje możliwości większego udziału w tym przypadku strony polskiej. Na bazie tej konwencji Polska mogła sama zabezpieczać miejsce i wszelkie przedmioty należące do ofiar katastrofy (zwłaszcza telefony, laptopy, nośniki pamięci, dokumenty). Wszystko jednak “przytulili” Rosjanie, a warto podkreślić, że telefony prezydenta, generałów i ministrów były zaawansowane technologicznie, miały dostęp do Internetu, do poczty mailowej, mogły zawierać w sobie skany dokumentów i dokumenty w plikach tekstowych oraz informacje poufne, tajne lub wrażliwe ze względu na bezpieczeństwo państwa. Czy FSB, czy każdy inny wywiad na świecie, nie skopiowałby takich danych? Odpowiedź jest prosta. Dzięki zaufaniu Tuska do strony rosyjskiej wywiad naszego wschodniego sąsiada dysponuje już bez wątpienia tymi materiałami. Nie mam co do tego wątpliwości. Mało kto zauważył, że śledztwo nie jest prowadzone zgodnie z literą konwencji z Chicago. Dokument ten zabrania przekazywania przez gospodarza śledztwa czarnych skrzynek, a jedną z nich, najmniej istotną, otrzymała Polska. A więc jeśli tu strona rosyjska złamała konwencję, nie ma powodów by sądzić, że nie mogłaby w całości odstąpić od konwencji. Zwłaszcza, że dokument ten dotyczy lotnictwa cywilnego, a Tu-154M należał do floty wojskowej podległej MON. Jednak o przekazanie Polsce śledztwa władze w naszym kraju po prostu nie wystąpiły. Tusk podczas konferencji w Sejmie przekonywał, że strona Rosyjska udostępnia nam wszystko co może i jest bardzo wrażliwa na nasze prośby. Tymczasem najważniejsze dowody w sprawie: zapis czarnych skrzynek, wyniki obdukcji ofiar, protokoły przesłuchań, a nawet zarekwirowane dziennikarzom filmy i zdjęcia, to wszystko do dzisiaj nie zostało Polsce przekazane, a nie zapominajmy, że nie mówimy o katastrofie szybowca z aeroklubu, ale katastrofie, w której zginął prezydent Polski wraz z dowództwem wojska polskiego i najważniejszymi osobami w państwie. Póki co Rosjanie od miesiąca odczytują czarne skrzynki i informują, że po odczytaniu rozpoczną procedurę czyszczenia szumów… Pozostaje pytanie, dlaczego odczyt czarnej skrzynki, którą jak pisaliśmy powołując sie na zdanie ekspertów, można w każdej chwili sfałszować, trwa tak wyjątkowo długo? Nie trapi to Pawła Grasia, rzecznika rządu oraz ministra Klicha, którzy nie widzą sensu w powoływaniu międzynarodowej komisji do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Oczywiście “udział osób trzecich”, czyli zamach, jest hipotezą najmniej podnoszoną i najchętniej wyszydzaną. W wypowiedzi dla “Naszej Polski” dosadnie skomentował to Michał Likowski ze “Skrzydlatej Polski”: “Kwestia zamachu nie została w ogóle podniesiona, nie tylko przez polityków, urzędników, ale nawet wiodące media. Tymczasem w takich krajach jak USA, Rosja czy Wielka Brytania, w przypadku dużych katastrof, nie tylko lotniczych, pierwszym badanym tropem, jest podejrzenie o zamach. Nie twierdzę, że katastrofa prezydenckiego Tu-154M była taką zbrodnią, jednak brak otwartego podniesienia takiej możliwości wpisuje się w ciąg działań polskich władz, cechujących się – trudno mi znaleźć inne słowa – swoistym strachem w stosunku do wschodniego sąsiada. Podobnie zresztą jak w przypadku nie zwrócenia się do krajów NATO o pomoc w dochodzeniu przyczyn katastrofy.” Ciąg dalszy zamieszania z TAWS Na początku odium zła spadło na przestarzały samolot z lat 70. Nie brano pod uwagę, że samolot posiadał m.in. supernowoczesny system nawigacji satelitarnej i ostrzegania TAWS, który od roku 2005 montowany jest powszechnie w samolotach i jeszcze nigdy (!) nie zawiódł. Od tego czasu nigdy nie rozbił się samolot wyposażony w ten system. Strona rosyjska oświadczyła, że TAWS działał do końca. Jednak według Hans Dodel, niemiecki ekspert, oficer Bundeswehry i autor książki “Satellitennavigation” w rozmowie z “Nasza Polską” informował, że system można zakłócić np. przez zamachowców z odległości do 100 km od urządzenia. Zwracała na to uwagę już wcześniej UE, ale nikt nie wziął na poważnie takiej możliwości. W ostatnich dniach pojawiły się dwie manipulacje dotyczące TAWS. Znaleźli się eksperci, którzy poinformowali za pośrednictwem mediów o braku danych w TAWS mało znanego i wojskowego lotniska w Smoleńsku. – To nieprawda. Trzeba rozróżnić TAWS cywilny i wojskowy. Polski samolot należał do floty wojskowej. Te bazy danych bardzo precyzyjnie uwzględniały lotniska wojskowe, zwłaszcza w Rosji – powiedział nam Marek Strassenburg-Kleciak odpowiedzialny za analizy strategiczne i rozwój systemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker. – Poza tym system jest aktualizowany przez szczegółowe zdjęcia satelitarne, które nanoszą strukturę całej ziemi. Mówienie o tym, że Smoleńsk był czarna dziurą w tej bazie danych to tak, jakby zrobić zdjęcie twarzy i oświadczyć, że mamy twarz, ale nie ma na niej wiadomości o nosie – dodał Kleciak. Coraz częściej, pomimo oświadczenia o sprawności TAWS do końca lotu, podnosi się możliwość uszkodzenia systemu przed rozbiciem. Sprawę będą wyjaśniać (szkoda, że dopiero teraz) amerykańscy eksperci z firmy Avionics. – Cały system zmieściłby się w skrzynce wielkości paczki po zapałkach. Z powodów bezpieczeństwa i trwałości jest on wbudowany w dużo większy format, ponieważ układy scalone są tak wysoko wyspecjalizowane, że musza przetrwać temperaturę – 80 stopni i + 180. Do tego musza przetrwać katastrofę samolotu zderzającego się z ziemią z prędkością 200 km/h i działać dalej poprawnie! – powiedział nam Kleciak. Jednak wszystkie hipotezy zdają się być dobre, byle nie mówić o zaniedbaniach w przygotowaniu lotu i ewentualnym zamachu. TVN splagiatował “Naszą Polskę” “Nasza Polska” już dzień po katastrofie dotarła do listy pasażerów Tu-154M, która krążyła po dziennikarskich mailach. Za naszym portalem NaszaPolska.PL informacje powieliło kilkaset stron internetowych, a wiadomość o liście przedrukowała za nami “Gazeta Polska”. Publikowaliśmy następnie kompletna listę pasażerów pytając Służbę Kontrwywiadu Wojskowego dlaczego tak ważny dokument nie był przynajmniej poufny? SKW odpowiedziała, że… nie odpowie. Pytaliśmy MON, co spowodowało, że minister Klich (nr 5 na ujawnionej przez nas liście pasażerów) zrezygnował w ostatniej chwili z lotu. Do dzisiaj nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Tymczasem TVN24 “dotarła do informacji”, czyli do listy dawno przez nas opublikowanej i jedynym wnioskiem dziennikarzy pro “peowskiej” stacji telewizyjnej było ustalenie, że za skład listy odpowiadała kancelaria prezydenta. A więc dalej chodzi jedynie o obwinianie prezydenta, pilota, w najgorszym wypadku sprzętu. A dlaczego TVN nie dodał, że za bezpieczeństwo lotu odpowiadał rząd, wojsko i służby specjalne? Czy tylko dlatego, żeby odpowiedzialność za katastrofę przenieść z ekipy Tuska na śp. Lecha Kaczyńskiego? Archeolodzy po czasie Minister Kancelarii Premiera Michał Boni zapowiedział, że archeolodzy UMCS z Poznania pojadą do Smoleńska, by prowadzić badania na miejscu katastrofy prezydenckiego Tu-154M. Uczelnia od razu oświadczyła, że nic o tym nie wie, a Boni wyjaśnił, że to jednak PAN będzie prowadziła akcję a z UMCS pojedzie jeden wolontariusz, to należy przyjrzeć się skandalicznej sytuacji związanej z nie zabezpieczeniem przez Polskę terenu katastrofy. Pomijając kłamstwa po rozbiciu rządowego tupolewa o rzekomym zniszczeniu wszystkich cennych przedmiotów jak telefony, laptopy itp. (zdjęcia wraku uwidaczniały nie zniszczone bardziej kruche przedmioty) i fakt, że do tych materiałów od początku miała dostęp strona rosyjska (czytaj FSB), należy uświadomić sobie, że jeszcze niedawno polscy dziennikarze oraz Polacy odwiedzający miejsce tragedii informowali, że las pod lotniskiem w Smoleńsku nie jest zabezpieczony. Widziano tam ludność lokalną, która do reklamówek zbierała osobiste rzeczy ofiar. Dziennikarze bez problemu dochodzili do porozrzucanych szczątków samolotu. Co na to pełniący funkcję prezydenta Bronisław Komorowski? – Nie dostrzegłem przejawu braku szacunku ze strony rosyjskiej, jeśli chodzi o dochowanie staranności (przy zabezpieczaniu miejsca katastrofy – dop. redakcji) – stwierdził podczas konferencji marszałek Sejmu. Dopiero dzisiaj, 6 maja, miejsce ma zacząć patrolować rosyjska milicja. Jednak misja archeologów nadal ma sens. Użycie detektorów metali pozwala odszukać w trawie czy w ziemi najmniejsze części samolotu i nie tylko. Przy użyciu sondy wysokoczęstotliwościowej wykrywaczy metali można z powodzeniem odszukać np. zagubioną kartę SIM, która może zawierać ważne dane dla bezpieczeństwa państwa, a która dotąd być może nie została odnaleziona przez Rosjan. Niestety, polski rząd zaczyna o tym myśleć miesiąc po katastrofie. Robert Wit Wyrostkiewicz

Gomułka współsprawcą kłamstwa katyńskiego W roku 1967 dowiedziałem się od znajomych mających dojścia do tajemnic partyjnych, że Nikita Chruszczow w czasach sprawowania swej władzy na Kremlu proponował Władysławowi Gomułce wspólne ogłoszenie prawdy o Katyniu. Argumentował, że jest to zbrodnia Stalina i Berii, obydwaj zostali za swe zbrodnie potępieni przez Partię, zaś Lawrenti Beria skazany przez sowiecki sąd na karę śmierci. Po co zapierać się przed całym światem, że to zrobili Niemcy, kiedy można bez żadnych strat propagandowych ogłosić światu prawdę? Gomułka jednak odrzucił tę propozycję Chruszczowa, argumentując, iż i tak w PRL mamy wciąż nastroje antysowieckie, a ogłoszenie prawdy o Katyniu jeszcze bardziej te nastroje zaogni. Wobec tego Chruszczow wycofał się ze swego pomysłu: "Nie - to nie". W tym czasie byłem już poza szeregami partyjnymi, ponieważ w roku 1966 roku podczas obchodów Milenium chrześcijaństwa w Polsce wydalono mnie z PZPR za krytyczny stosunek wobec kampanii antykościelnej. Mimo to wielu mych partyjnych kolegów miało do mnie przyjazny stosunek i dzieliło się różnymi ploteczkami, gdyż sami uznawali tak ostrą kampanię antykościelną za błąd. By sprawdzić prawdziwość owej plotki zapytałem o to swego ojca - Romana Zambrowskiego, który przez długie lata jako członek Biura Politycznego i sekretarz KC był współpracownikiem Gomułki aż do dymisji z obydwu stanowisk podjętej z własnej inicjatywy w marcu 1963 roku. Ojciec powiedział, że to jest plotka wyssana z palca, wszak był zbyt blisko Gomułki, by żadna wieść do niego nie dotarła. Brzmiało to przekonywająco, więc uznałem rzecz za wyjaśnioną. Aliści po kilku latach - już po obaleniu Gomułki w wyniku krwawych rozruchów ma Wybrzeżu w grudniu 1970 roku - przy jakiejś sposobności ojciec powiedział mi, że uzyskał potwierdzenie owej plotki o propozycji Chruszczowa od osób, które były obecne przy tej rozmowie. Ojciec wymienił nawet nazwiska tych osób, ale dziś już ich nie pamiętam. Za rządów Edwarda Gierka warunki bytowania ojca (w 1968 roku oskarżanego o przewodzenie siłom antysocjalistycznym) poprawiły się o tyle, że najpierw w konspiracji nawet przed najbliższą rodziną zaczął prowadzić dziennik, a następnie już na wpół konspiracyjnie zaczął spisywać pamiętniki. Niestety umarł, gdy doprowadził je na przedpola Lenino. Przed śmiercią w lecznicy powiedział mi, że szkoda mu trzeciej części pamiętników, poświęconych PRL, których już nie napisze. Po jego śmierci na prośbę wielu osób, które prosiły mnie, bym niejako w zastępstwie ojca spisał z pamięci różne jego opowieści, napisałem dla "Zapisu" obszerny artykuł "Chozjain" i "Gospodarz" (tu wyjaśnię, że "Chozjain" mówiono na Kremlu o Stalinie, zaś "Gospodarz" o Bolesławie Bierucie w "Białym Domu", czyli w siedzibie KC PZPR). Tam też dosłownie w kilku zdaniach opisałem sprawę rozmowy Chruszczowa z Gomułką o Katyniu. Artykuł nie ukazał się, ponieważ w myśl wskazówek Jacka Kuronia powiedziano mi, iż tekst nie nadaje się do druku, bo mam "drewniane pióro". Gdy w roku 1982 siedziałem w obozie internowanych w więzieniu w Białołęce, tekst ten ukazał się w piśmie podziemnym "Przegląd", drukowanym przez Wydawnictwo im. Konstytucji 3 maja. Dziś to już brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Wobec tego wracam do owej sprawy, ponieważ nikt ze świadków zdarzenia go nie nagłośnił, zaś protokołu z rozmowy zapewne nie sporządzono. Jestem więc jedynym - choć pośrednim - świadkiem ważnego wydarzenia. Uważam, że powinienem podzielić się z rodakami wiedzą w tej materii, tym bardziej, że i mój wujek Janek - podporucznik WP, w cywilu lekarz ginekolog, spoczywa z kulą w potylicy w lesie katyńskim. Antoni Zambrowski

Wybielanie zbrodniarza W lutowym numerze miesięcznika “Focus-Historia” (nr 2/2010) zamieszczono obszerny zbiór materiałów poświęconych postaci Władysława Gomułki “Wiesława”. Bezpośrednią przyczyną tej publikacji jest 105. rocznica jego urodzin. Redaktorzy piszą o nim expressis verbis: “Postać I sekretarza KC PZPR wciąż budzi wiele emocji – jedni uważają go za narodowego bohatera, inni zaś za człowieka, który pogrzebał narodowe marzenia o lepszej Polsce. Są i tacy, dla których Wiesław jest wyłącznie obiektem kpin. Prawda o tym polityku wymyka się jednoznacznym opiniom”. Jako świadek tamtej epoki odnoszę wrażenie, że autorów słów, iż prawda o tow. Wiesławie wymyka się jednoznacznym opiniom, zawodzi pamięć lub znajomość naszej historii najnowszej. Świadczą o tym potknięcia redakcyjne, m.in. mylna sugestia, iż robotniczy bunt na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku rozpoczął się w Szczecinie, choć powszechnie wiadomo, że ośrodkiem buntu od samego początku był Gdańsk Takich potknięć jest więcej, ale najważniejsza jest ewidentna próba wybielenia komunistycznego przywódcy, który w pamięci narodowej pozostał zbrodniarzem, gdyż nie zawahał się rozkazać strzelania do robotników domagających się przestrzegania ich praw. Piosenka z tamtych czasów stawia wyraźnie kropkę nad i: “Pożałował chleba dla polskiego rodu – czołgów nie żałował, bo je miał ze Wschodu”.

Próba wybielenia komunistycznego przywódcy Do roli biografa Gomułki redakcja miesięcznika wyznaczyła Jerzego Diatłowickiego – znanego dziennikarza z kręgu ideowego “Gazety Wyborczej”. Na samym wstępie wysuwa on tezę, że dwukrotne rządy Gomułki w Polsce Ludowej różniły się ideologicznie od rządów Bieruta, Gierka i Jaruzelskiego. Autor nie uzasadnia swej tezy, więc możemy jedynie zgadywać, że chodzi mu o bardziej niezależny kurs podczas jego rządów wobec Kremla. Jest to jednak popularny na lewicy zabieg propagandowy. Podczas tzw. pierwszej gomułkowszczyzny w latach 1944 – 1948 na rzecz legendy Gomułki oddziałała “odwilż”, spowodowana przyjazdem do kraju b. premiera rządu emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka. Stalin zobowiązał się wobec mocarstw zachodnich, że mimo obecności wojsk sowieckich w Polsce zapewni Polakom wolny wybór pomiędzy polskimi komunistami a PSL. Jak to u Stalina było w zwyczaju – słowa nie dotrzymał. Komuniści sfałszowali wyniki referendum, a następnie wyborów do Sejmu, Mikołajczyk musiał salwować się ucieczką na Zachód. Beneficjantem pamięci o względnie liberalnych czasach powojennych został Gomułka – w owym czasie zawzięty wróg Mikołajczyka. Sugestie atoli o niezależnym od Kremla kursie gomułkowskiej PPR – to propagandowa legenda. Gwarantem pozorów niezależności Polski w owym czasie był Stanisław Mikołajczyk. Inna rzecz, że obowiązujący w PPR kurs nie zależał wyłącznie od jej sekretarza generalnego. W kierownictwie PPR w owym czasie panowała dwuwładza, gdyż większym zaufaniem Kremla cieszył się Bolesław Bierut, formalnie bezpartyjny prezydent Polski Ludowej, który jeździł do Moskwy po instrukcje. W 1948 roku on też dokonał pałacowego zamachu stanu i stanął na czele PPR. Powodem była wypowiedź Gomułki dezawuująca ideowe tradycje przedwojennej KPP, rozwiązanej wszak przez stalinowskie kierownictwo III Międzynarodówki. “Wiesław” sądził, iż postępuje racjonalnie, gdyż głosił syntezę klasowych tradycji KPP oraz niepodległościowych i patriotycznych tradycji PPS w nowej, połączonej monopartii. Odpowiedzią był jednak bunt sprzeciwu dawnych weteranów KPP. Ekipie Bieruta, złożonej z byłych KPP-owców, traktujących z religijną wręcz czcią swą dawną partię, udał się wyjątkowy wręcz manewr: oskarżając Gomułkę o prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie, uzyskali oni u Stalina zgodę na rehabilitację KPP jako partii leninowsko-stalinowskiej, prawidłowo łączącej treści klasowe i narodowe. Bałamutnie przedstawia Jerzy Diatłowicki warunki uwięzienia Gomułki w willi MBP w Miedzeszynie, podkreślając, iż nie było to więzienie. Formalnie tak, ale siedział on w ciągu kilku lat w pokoju przerobionym na celę-pojedynkę, zaś jego żona Zofia w piwnicy. Siedziałem w swym życiu w czterech różnych więzieniach i w każdym warunki były zupełnie inne, więc po co tu dzielenie włosa na czworo. Powrót “Wiesława” na szczyty władzy nastąpił w roku 1956 dzięki śmierci Bolesława Bieruta w Moskwie. Na jego miejsce wybrano Edwarda Ochaba, ale nie miał on tak mocnej pozycji w aparacie partyjnym, co zmarły “Gospodarz”. W kierownictwie partyjnym zwalczały się dwie orientacje: ciesząca się poparciem ambasady sowieckiej koteria “natolińska” o orientacji neostalinowskiej i konserwatywnej. Jej przedstawiciele – członkowie KC Bolesław Rumiński oraz Wiktor Kłosiewicz wysunęli propozycje powrotu Gomułki do władz partyjnych. W przytoczonej przez miesięcznik “Focus” wypowiedzi Artura Starewicza podkreśla on swoje zasługi w torowaniu Gomułce drogi do władzy, przemilczając znacznie bardziej skuteczny wkład innych działaczy. Pikanterii do wspomnień Artura Starewicza dodaje okoliczność, iż zaznacza on swój zdecydowany dystans wobec “liberalnej”, proreformatorskiej koterii tzw. puławian, z którą wiążą go historycy tego okresu. Przeciągnięcie Gomułki na stronę liberalnej i reformatorskiej koterii (zasady organizacyjne partii komunistycznej wykluczały podział członków na grupy ideowe, tym bardziej frakcje) można uznać za zasługę Romana Zambrowskiego. Był on bliskim współpracownikiem Gomułki w latach 1944 – 1948, wraz z Bierutem obalił go w 1948, ale w 1956 roku spotkał się z nim i wysoko ocenił jego proreformatorską postawę. Według relacji Edwarda Ochaba złożonej Teresie Torańskiej, Roman Zambrowski oraz premier Józef Cyrankiewicz zaagitowali większość kierownictwa partyjnego za powrotem Gomułki do władzy, a następnie Roman Zambrowski namówił Edwarda Ochaba, by ustąpił swe stanowisko Gomułce. Co też Ochab uczynił, miast komunistycznym zwyczajem oskarżyć Zambrowskiego o antypartyjną działalność (Jean Paul Sartre w głośnym artykule “Widmo Stalina” stwierdził, że Edward Ochab swym szlachetnym czynem uratował Polskę przed wojną domową na kształt wydarzeń węgierskich). Zaskoczeni nie uzgodnioną z Kremlem roszadą na szczycie władzy, Sowieci podjęli interwencję zbrojną, uruchamiając swe dywizje pancerne stacjonujące w Polsce oraz flotę wojenną. Władysław Gomułka jednak nie ugiął się przed szantażem, a zyskał poparcie setek tysięcy studentów i robotników, przede wszystkim w Warszawie. W dodatku Polaków poparli wpływowi w obozie komuniści chińscy oraz komuniści jugosłowiańscy z prezydentem Josipem Brozem “Titem” na czele. Było to poparcie na wagę złota. Na VIII październikowym plenum KC po raz pierwszy w dziejach sowieckiego bloku w tajnym głosowaniu zatwierdzono zgłoszoną przez Gomułkę propozycję składu Biura Politycznego. Przedtem Gomułka wygłosił znakomite przemówienie programowe, wbrew temu co twierdzi J. Diatłowicki, napisane przez niego samego bez współudziału Władysława Bieńkowskiego (w grudniu 1970 roku Rozgłośnia Polska RWE na polecenie Jana Nowaka-Jeziorańskiego odczytywała całe to przemówienie Gomułki, konfrontując dawne przyrzeczenia Wiesława z jego traktowaniem zbuntowanych robotników Wybrzeża). 24 października 1956 roku odbył się pod Pałacem Kultury wielki wiec poparcia dla Gomułki. Gomułka na przekór woli zebranych wezwał do zakończenia wiecowania. Po rozwiązaniu wiecu atoli tłumy młodzieży nadal manifestowały, domagając się odesłania marszałka Konstantego Rokossowskiego do Moskwy oraz uwolnienia z internowania ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Co też Gomułka uczynił. Wdzięczny Prymas, świadom trudnej sytuacji Polski, poparł wezwanie Gomułki do głosowania bez skreśleń podczas styczniowych wyborów do Sejmu.
Niestety, Gomułka sprawił zawód narodowi, rezygnując z przyrzeczonych reform społecznych i gospodarczych. Stopniowo odbierał zdobycze październikowego przełomu, podporządkował politykę wewnętrzną i zagraniczną wytycznym Kremla. Na cztery wiatry rozpędził Radę Ekonomiczną, złożoną z największych w Polsce autorytetów naukowych o światowej sławie. Z jej dorobku skorzystał Janos Kadar, wprowadzając na Węgrzech reformy rynkowe i dzięki nim – “gulaszowy socjalizm”. W lecie 1962 roku pielęgniarki zorganizowały manifestację protestacyjną pod Ministerstwem Zdrowia na ul. Miodowej w Warszawie, upominając się o płace umożliwiające normalne warunki życiowe. W 1964 zrozpaczeni ingerencjami cenzury naukowcy i literaci wystosowali głośny list 34 do premiera Józefa Cyrankiewicza. W 1966 Gomułka podjął kompromitującą go w oczach milionów wiernych konfrontację z Episkopatem na tle listu polskich biskupów do biskupów niemieckich (Biskupi nie kwestionowali polskich granic na Odrze i Nysie. Przy sposobności sprostuję, że – wbrew temu co sugeruje J. Diatłowicki – Gomułka nie musiał agitować Stalina za przesunięciem Polski na zachód. Taki program rekompensaty za Kresy Wschodnie wysunęli w 1943 roku polscy komuniści w Rosji, przede wszystkim Alfred Lampe, na łamach “Nowych Widnokręgów”). W 1968 roku w imię przyjaźni ze Związkiem Rad zdjęto ze sceny Teatru Narodowego dramat narodowego wieszcza “Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka, a po protestach studentów i literatów rozpętano w myśl sowieckich wskazówek antysemicką kampanię, okrywając Polskę hańbą w świecie. Ostatecznie zmiótł go ze sceny politycznej grudniowy protest robotników Wybrzeża, gdy zaproponował podwyżkę cen żywności tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1970 roku. Obok obszernego życiorysu Gomułki pióra red. J. Diatłowickiego redakcja miesięcznika zamieściła również ciekawą relację Marii Turlejskiej o jej rozmowach z Gomułką w jego willi w Konstancinie w 1980 roku. W sumie odbyła około dwudziestu parogodzinnych rozmów. Spisała je dopiero z pamięci już po jego śmierci w 1986 roku. Jest to cenny dokument, umożliwiający wgląd w jego życie wewnętrzne. Dla mnie najbardziej uderzającym momentem był jego pełen nienawiści stosunek do Bolesława Bieruta, którego oskarżał o kolaborację z Niemcami w czasie pobytu w latach 1941-43 w Mińsku Białoruskim. Bierut pracował wtedy na odpowiedzialnym stanowisku w niemieckim urzędzie i działał tak na zlecenie sowieckich służb specjalnych. Szczególne zaufanie, jakim cieszył się Bolesław Bierut w oczach Kremla, miało źródła w tym właśnie epizodzie z jego biografii. O wadze przywiązywanej do bezpieczeństwa jego osoby świadczy okoliczność, że gdy został wezwany przez KC PPR do Warszawy, to do granic Generalnego Gubernatorstwa konwojował go specjalny sowiecki oddział partyzancki (świadkiem tego zdarzenia był m.in. za młodu muzykolog Bohdan Pilarski – były poseł na Sejm). Mimo to Gomułka w swych rozmowach zaperzał się do tego stopnia, że pomawiał “Gospodarza” o współpracę z okupantem hitlerowskim bez sowieckiej sankcji. Jednocześnie miał pretensje do Bieruta i jego współpracowników o swoje uwięzienie, nie dopuszczając do głowy ich zasług w tym względzie. Przecież PRL nie była niepodległa i decyzje w sprawie uwięzienia Gomułki podejmowano na Kremlu. Gdyby nie opór Bieruta i jego ludzi, Gomułkę mógł spotkać los Laszlo Rajka i Rudolfa Slansky’ego. Sam przyznawał, iż nie był torturowany, co było wyjątkiem w owych czasach. Marszałek Konstanty Rokossowski na zlecenie z Moskwy wielokrotnie naciskał na “Gospodarza”, by sprawę Gomułki przekazał z rąk “nieudolnych” bezpieczniaków w ręce sprawniejszej Informacji Wojskowej. “Gospodarz” nie ugiął się pod naciskami i tym uratował Gomułce życie. Wspomnienie Marii Turlejskiej dokumentuje też istotny rys w postawie Gomułki: cały czas uważał, że Polakom powodzi się zbyt dobrze. Wynikało to z biedy, w której wyrósł za młodu. Na początku lat 60. pracowałem w Centralnym Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych z prof. Ignacym Haendlem. Był on przyrodnim bratem okręgowca KPP, który go prosił, by go zastąpił w konspiracyjnym spotkaniu z Władysławem Gomułką. Ignacy Haendel był wtedy studentem lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza i działaczem PPS-owskiej młodzieżówki, a zatem osobą zupełnie legalną, zaś jego brat jako komunista ścigany był przez policję. Gomułka mimo rozpoczynającej się zimy przybył na spotkanie ubrany w pepegi pomalowane na czarno oraz w marynarkę. Zamiast szalika miał na szyi ręcznik. Po takich przeżyciach tow. Wiesław każdego mógł mieć za przysłowiowego burżuja. W swych rozmowach z Marią Turlejską dawał wyraz nie tylko przeświadczeniu, że Polacy żyją zbyt bogato, ponad stan, ale i że są wyjątkowo niedobrym, bo niesfornym narodem. Na tle dorabianej mu legendy o jego patriotyzmie są to wypowiedzi wręcz szokujące. U krakowskich “stańczyków” wyczytał tezy o magnaterii polskiej, która doprowadziła do rozbiorów i upadku I Rzeczypospolitej. Dorobił do tego tezę o polskiej burżuazji, która zmarnowała II Rzeczypospolitą, zaś w chwili robotniczego protestu na Wybrzeżu uzupełnił to tezą o klasie robotniczej, która również chce zguby państwa polskiego. Istotnie – dla ratowania swego samowładztwa – zwrócił się do Kremla z prośbą o interwencję zbrojną. Na szczęście Moskwa wolała rozwiązanie polityczne: zamianę Gomułki na Edwarda Gierka.
Nie ma co się dziwić, że dziś opinię Gomułce jako polskiemu patriocie wystawia inny “zbawca Ojczyzny” na moskiewskie zlecenie – gen. Wojciech Jaruzelski, wywiad z którym zamieszcza “Focus – Historia”. Redakcja miesięcznika buduje mu legendę i w innej dziedzinie: Gomułka nie był ponoć władcą okrutnym i nie małpował sowieckiego okrucieństwa. Tak brzmi cytat z wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego na ten temat. Chciałoby się zapytać: do kogo ta mowa? Sam przesiedziałem prawie półtora roku w latach 1968-69 za nie popełnione zbrodnie, wymyślone w Biurze Śledczym MSW. Siedziałem w jednym pawilonie w więzieniu w Barczewie z Januszem Szpotańskim, skazanym na trzy lata za śpiewaną na towarzyskich przyjęciach szopkę “Cisi i gęgacze”. On podsumował rządy Gomułki dobitnie: “Do socjalizmu droga Polaków poprzez więzienia wiedzie z pustaków”. Najbardziej kompromitujące w tym względzie było jego stanowisko w sprawie mordu w Katyniu. Nikita Chruszczow proponował mu ujawnienie prawdy o mordzie NKWD na wniosek Berii, ale tow. Wiesław odrzucił tę propozycję nadal upierając się przy starym kłamstwie o niemieckim sprawstwie. Wskutek tego przez jego zamiłowanie do propagandowych łgarstw przez następne lata komunistycznych rządów w PRL ludzie siedzieli w więzieniach za próbę zdemaskowania (nawet w kameralnych wymiarach) katyńskiego kłamstwa. Sam siedziałem w więzieniu w Barczewie z rosyjskim Żydem Lwem Nikulinem wykładającym rosyjski w Radomiu, którego skazano za prawdę o Katyniu w prywatnym liście do brata.
Warto tu zaznaczyć, że nazbyt wielu naszych współwięźniów to byli ludzie niewinni, skazani przez sędziów ulegających odgórnym naciskom. Redaktorzy miesięcznika “Focus” tak zaangażowali się w apologię Gomułki, że zapomnieli nie tylko o tysiącach więźniów politycznych, ale o dziesiątkach tysięcy skazanych za odnotowane statystycznie nadużycia gospodarcze, o ludziach skazanych na rozkaz Gomułki na śmierć za wykryte u nich manko. Dodajmy, że takich nadużyć by nie było, gdyby tow. Wiesław nie powstrzymał reform gospodarczych w kierunku urynkowienia “księżycowej gospodarki planowej”. Podczas swego pierwszego pobytu w więzieniu właśnie za rządów Gomułki napatrzyłem się na ludzką krzywdę, na łamanie praworządności nie tylko w sprawach politycznych, ale i w sprawach gospodarczych. Ludzie tłumaczyli mi, że zarzucane im nadużycia wielokrotnie istnieją jedynie na papierze, w statystycznej sprawozdawczości. Do Gomułki to nie docierało i domagał się od organów ścigania zaostrzenia represji. Tak było w każdej dziedzinie, której się tknął w swej wszechwładzy. “Zbawca Ojczyzny” z 1956 roku żegnany był wobec tego w grudniu 1970 z uczuciem ulgi i radości. Kolejna sprawa – to opisywany z przymrużeniem oka konserwatyzm w sprawach obyczajowych. Jest to jednak dowód jego wyjątkowej obłudy. Jerzy Morawski wolał podać się do dymisji ze swych stanowisk na szczytach władzy partyjnej (był członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC), powołując się na względy obyczajowe, by nie podać “Szefowi” przyczyn politycznych swej dymisji (ożenił się z byłą żoną kolegi i Gomułka uznał to za wystarczający powód do dymisji). Ten partyjny Savonarola zwalczał dekolty w telewizji, a sam przez długie lata żył ze swoją sekretarką. Innych za taki “grzech” pogoniłby do Komisji Kontroli Partyjnej, albo zmusił do dymisji, jak gen. Zygmunta Duszyńskiego, ale sam był ponad wyznaczane przez siebie kryteria moralności. Jest to oczywiście drobiazg w porównaniu z trupami pod stocznią w Gdyni, ale świadczy o potwornej dwulicowości komunistycznego przywódcy. Okres rządów Gomułki – to lata narastającej wojny z Kościołem katolickim. Szerokie rzesze katolików odebrały przemiany październikowe 1956 roku jako krok w kierunku normalizacji stosunków z Kościołem. Niestety i w tej dziedzinie Gomułka się wycofał ze swych przyrzeczeń, gdy tylko umocnił się na swym stanowisku. Zadufany w swą siłę, raz po raz prowokował szerokie rzesze katolików – chłopów i robotników do burzliwych protestów przeciwko antykościelnej polityce władz. Już w 1957 roku ZOMO-wcy z Golędzinowa pacyfikując chorych na gruźlicę pacjentów sanatorium im. Feliksa Dzierżyńskiego w Otwocku koło Warszawy, użyli przeciwko nim pałek i gazu łzawiącego. Pacjenci zawinili tym, że bronili swej kaplicy w sanatorium. Później były zamieszki w Przemyślu po zamknięciu szkoły organistów oraz rozruchy w Nowej Hucie w obronie krzyża. Ofiary jego reżymu już są wynoszone na ołtarze, jak dziekan żmigrodzki, ks. Władysław Findysz, prawdziwy męczennik za wiarę, a przecież to dopiero początek obrachunku z jego reżymem. Wysłał w 1966 roku ZOMO-wców przeciwko peregrynującemu obrazowi Pani Jasnogórskiej, nie dziwota, że długo już nie porządził. Dziw natomiast, że lewica ma tyle jeszcze czelności, by upominać się o jego dobre imię. Antoni Zambrowski

17 maja 2010 Skakając w przepaść nie potrzeba trampoliny.. Pan Donald Tusk otrzymał niemiecką  nagrodę im. Karola Wielkiego. A wiecie państwo za co premier Donald Tusk otrzymał nagrodę im. Karola Wielkiego, wielkiego, bo zjednoczył Europę w duchu chrześcijańskim? Za to, że buduje „Europę obywateli”. Tylko, że Karol Wielki nie budował Europy obywateli i miał w nosie państwo obywatelskie, bo był królem.. Królestwo, a państwo obywatelskie- to dwie różne koncepcje państwa. Karol Wielki to rok 800, a państwo obywatelskie – to rok 1789..  Demokracja obywatelska naruszyła  monarchiczną Europę podczas krwawej Rewolucji Antyfrancuskiej. Ponieważ wtedy monarchie były jeszcze mocne, rozprawiono się z państwem obywatelskim, kładącym podwaliny pod socjalizm, po  ostatecznym upadku Napoleona..  I tak to przetrwało do 1914 roku, kiedy ostatecznie demokracja  i państwo obywatelskie zatriumfowało. Rządzy monarchów zostały de facto- zlikwidowane.. Istnieją jeszcze w niektórych krajach europejskich w formie operetkowej.. Królowie panują , ale nie rządzą.. Demokraci socjalni zawłaszczyli wielkie imię Karola Wielkiego.. Nawet do Traktatu Lizbońskiego ustanawiającego Unię Europejską nie wpisali nic o chrześcijaństwie. Może i dobrze. .Mieszać Pana Boga do tego Wielkiego Socjalizmu., który budują na naszych oczach (???). Znowu mi się przytrafiło obejrzeć fragment produkcyjniaka, emitowanego w państwowej telewizji „ misyjnej” pt. „Ojciec Mateusz”. Pan Artur Żmijewski, jako ksiądz katolicki zajmuje się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych(???). Czego to  nie było w ostatnim odcinku” misyjnym”, którego twórcami  są panowie Maciej Dejczer i Andrzej Kostenko.. Kiedyś taki produkcyjniak zawierał jedną, no może dwie kwestie lewicowe, które należy przemycić masom do masowej świadomości… A we wczorajszym odcinku? Nie mogłem się połapać, że aż takie potrzeby propagandowe ma lewica i nagromadziła tyle „ aktualnych” myśli, mających wpłynąć na zmianę świadomości. Bo walka o świadomość ludzi trwa. Niech sobie nikt nie myśli, że została porzucona.. I jak twierdził Lenin:” Największą ze sztuk jest film”(!!!). I telewizja „misyjna” daje pieniądze na coś tak ponuropropagandowego. Naciąganego do granic nieprzyzwoitości.. Nie ma  w filmie rzeczywistości.. Jest rzeczywistość podstawiona. Bo po co komu potrzebna jest w III Rzeczpospolitej prawda? Tak jak w Polskiej Rzeczpospolitej  LUdowej…łóżka (???) Skąd łóżka? Bo przypomniał mi się następujący dowcip: W Polsce Ludowej zaprzestano produkcji łóżek. Dlaczego? To proste: - chłopi śpią na sianie, - robotnicy śpią na zebraniach, - studenci śpią na wykładach, - wróg nie śpi, - partia czuwa. Wobec  tego, komu i na co potrzebne są łóżka? W „misyjnym” serialu był Jakub Gold,  Żyd, który został zamordowany, miał być burmistrzem Sandomierza, stawiał na ekologię i miał  być emanacją praw mniejszości. Gold to po polsku złoto. Do Sandomierza przyjechała ładna pani, która już gdzieś w Polsce pracowała w samorządzie , a teraz wróciła z zagranicy i staje w szranki wyborcze.. Jej program to budowa parku krajobrazowego(???) i nacisk na segregowanie odpadów(???). Przeszkadzają w tym projekcie, jakiś biznesmen i developerzy. Jakoś sprawa zostaje załatwiona po linii i na bazie.. W późniejszej części już nie przeszkadzają. Będzie Park Krajobrazowy i  lepsza segregacja śmieci.. Był też jakiś neonazista, ale nie był to były szef państwowej telewizji, pan Piotr Farfał.. Ten zresztą był byłym’ neonazistą”, a poza tym nie jest już szefem państwowej telewizji, telewizji” misyjnej”. Policja Obywatelska chroni piękną panią, bo ta ma program ekologiczny, ale niestety , po okolicy grasuje jakiś” neonazista” i on  jej może zagrozić.. O ile pamiętam neonaziści i oryginalni naziści byli jak najbardziej ekologami; przecież za rządów Adolfa Hitlera wprowadzono wiele  decyzji dotyczących ochrony zwierząt, jak na przykład przewóz zwierząt w wagonach bydlęcych, gdzie obowiązywały rygorystyczne przepisy dotyczące postojów i opieki nad zwierzętami.. Bardzo zwierzęta kochał Goering! W Berlinie utworzył nawet wielki  obszar ekologiczny dla zwierząt. Bardzo kochał psy! Gorzej z ludźmi.. Z ludzi najbardziej kochał Niemców.. Narody słowiańskie mniej, a najmniej – Żydów.. To jego sławne powiedzenie brzmiało mniej więcej tak:” O tym, kto jest Żydem , decyduję ja”(!!!!) Chodziło o wieczne kłótnie w SS i SA na  tle narodowościowym.. Jest też o przemycaniu siły roboczej zza wschodniej granicy, w „nieludzkich warunkach” i o „ nielegalnym” zatrudnianiu, tych przemyconych w „ nieludzkich warunkach”. Przedsiębiorca się przyznał, że robił źle, ale tłumaczył się, że koszty ma za  duże(???). Koszty za duże? Ależ skąd?  Koszty są w Polsce  za małe.. Trzeba jeszcze podnieść podatek ZUS, żeby ZUS zbankrutował później, a nie wcześniej.. Bo emerytury są zagrożone.. A dlaczego nie mają być zagrożone jak sam przymus składek jest zagrożeniem i cała ta utopia, że wszyscy  na starość będą szczęśliwi na państwowych emeryturach.. Jak mogą być szczęśliwi, jak już dawno  pieniędzy wpłacających tam  latami- nie ma. Są za to piękne pałace zusowskie wyposażone  i marmurowane.. I wielkie dotacje z budżetu państwa, z roku na rok rosnące.. ZUS jest bankrutem, a ten wredny przedsiębiorca , nie dość, że blokuje budowę parku Krajobrazowego, jeszcze sprowadza ludzi zza granicy i omija płacenie ZUS-u! Toż to oczywiście skandal… Ale przeprosił, pobił się w piersi i…. Ciekawe jak sobie teraz poradził z kosztami pracowniczymi? Jak zatrudnił nowych pracowników „legalnie”... Nie ma o tym w scenariuszu ani słowa.. Władysław Gomułka będąc w Pekinie, pyta Mao Tse-Tunga: - A ilu macie ludzi przeciwnych waszym rządom? - Nasi eksperci obliczają ich na 30 milionów. - To tak jak u nas - odpowiedział Gomułka. Była jeszcze ciekawa rozmowa pomiędzy profesorem żydowskim, który przyjechał na pogrzeb syna, a księdzem katolickim..- Arturem Żmijewskim.. Ustalili wspólnie,  że ich religie wywodzą się z jednego pnia.. Nie było  dokładnie, czy chodziło o judaizm rabiniczny czy może o biblijny.. Bo chrześcijaństwo jest religią objawioną, a judaizm rabiniczny - spisaną przez rabinów.. No i sprawa Chrystusa. No i była scena, gdy kandydatka na burmistrza wyszła na spacer z psem i spotyka księdza , Artura Żmijewskiego... Ksiądz głaszcze delikatnie psa, na co właścicielka, kandydatka na burmistrza, mówi:” Pies wyczuwa dobrego człowieka”(???). Znana teza wymyślona przez socjalistów ekologicznych.. Kocha zwierzęta – dobry człowiek, nie kocha - zły! A co z nazistami, którzy kochali zwierzęta? Byli dobrzy - czy źli? O „neonaziście” wspomniano, że coś tam złego  wydarzyło się w tureckim barze.. I to jest telewizja misyjna.. Jaką misję realizuje? Misję ogłupiania i narzucania jedynie słusznych poglądów, okraszonych kłamstwami i sugestiami? Czy aktorzy grający w takim obleśnym produkcyjniaku, mają tego świadomość w czym biorą udział? Ale są za to pieniądze i sława.. Za urabianie świadomości dobrze płacą! Bo „ największą ze sztuk jest film”. Tak twierdził towarzysz Lenin. WJR

Sprzedam Polskę - msp.gov.pl Minister skarbu zamieścił w tygodniku "The Economist" ogłoszenie o sprzedaży ponad 670 polskich spółek z ponad 40 sektorów gospodarki Pod ręką Platformy Obywatelskiej Polska od trzech lat żyje z wyprzedaży majątku poprzednich pokoleń i zaciągania długów na koszt przyszłych. Ekonomiści biją na alarm: sprzedaż strategicznych sektorów gospodarki na rzecz zagranicznych inwestorów nie zasypie dziury budżetowej, za to zwiększy finansowy drenaż Polski i narazi nasz kraj na "wrogie przejęcie". Prywatyzowanie w kryzysie jest nieracjonalne m.in. dlatego, że firmy prywatne mają teraz znacznie gorszy dostęp do kapitału niż państwa, które są w ocenie rynków bardziej wiarygodnym partnerem w czasach kryzysu. Gorączkowo szukając pieniędzy na łatanie dziur budżetowych, rząd sprzedaje, co się da, bez względu na to, czy prywatyzacja firmy ma uzasadnienie gospodarcze, czy też nie ma. Wpływy ze sprzedaży majątku państwowego zaplanowano w tym roku na 25 mld zł, ale minister Aleksander Grad licytuje w górę, utrzymując, że sięgną nawet 30 mld złotych. Miliard w górę czy w dół nie zmienia jednak obrazu sytuacji: mimo totalnej wyprzedaży majątku rząd nie zdoła ograniczyć dziury budżetowej do zaplanowanych rozmiarów, czyli 52 mld złotych. - Szacujemy, że już dziś rzeczywisty deficyt budżetu wynosi 90 mld złotych. Pod koniec roku dług publiczny sięgnie 780-800 mld zł - ocenia główny ekonomista SKOK Janusz Szewczak. - Prywatyzacyjny rozmach rządu doszedł do punktu, gdy trzeba powiedzieć - nie! Ludzie są zgorszeni beztroską, z jaką rząd wyprzedaje majątek publiczny budowany przez pokolenia - mówi poseł Gabriela Masłowska (PiS), ekonomistka. Po giełdowym debiucie PZU, za sprawą którego udział Skarbu Państwa w naszej największej ubezpieczeniowej spółce spadł z ponad 50 proc. do 46 proc., rząd przymierza się do sprzedaży zakładów wielkiej syntezy chemicznej. Pod młotek pójdą Zakłady Azotowe Puławy i Zakłady Chemiczne Police. W ostatnich dniach Ministerstwo Skarbu Państwa wystosowało zaproszenie do składania ofert. W obu spółkach rząd zamierza pozbyć się na rzecz inwestora strategicznego większościowych pakietów akcji. Niewykluczone, że jeden nabywca przejmie oba przedsiębiorstwa lub sprywatyzowane zostanie jedno z nich. To tzw. druga grupa chemiczna. Po niej przyjdzie kolej na pierwszą grupę, tj. Ciech, Zakłady Azotowe w Tarnowie (ZAT) i Zakłady Azotowe w Kędzierzynie (ZAK), których w pierwszym podejściu nie udało się sprywatyzować. Niemiecka grupa PCC, która miała wyłączność na negocjacje kupna ZAK i ZAT, zaoferowała tak niekorzystne warunki zapłaty, że strona polska zmuszona była zamknąć ten etap bez rozstrzygnięcia. Do sprzedaży przeznaczona jest energetyka. Rząd chce zbyć udziały w największych grupach energetycznych - PGE i Tauron. Dotąd była mowa o zachowaniu w rękach Skarbu Państwa strategicznych pakietów akcji, ale minister Aleksander Grad wycofuje się rakiem z tych obietnic. Według ostatnich informacji, w Tauronie ma być sprzedane nie 20 proc., a... 52 proc. akcji. W ręce inwestora trafi też w całości grupa energetyczna Enea. To drugie podejście do prywatyzacji, w pierwszym - prowadzonym w dołku kryzysu - nie wyłoniono nabywcy. Na sprzedaż trafi też pakiet 13 proc. akcji w koncernie naftowym LOTOS, 10 proc. akcji w KGHM "Polska Miedź", mniejszościowe pakiety w spółkach paliwowych, część spółek związanych z sektorem obronnym, firmy farmaceutyczne oraz dalsze 65 proc. akcji lubelskiej kopalni węgla kamiennego Bogdanka, która zadebiutowała na giełdzie w połowie ubiegłego roku. Do końca roku ma rozpocząć się sprzedaż warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych - najważniejszej instytucji infrastruktury rynku kapitałowego. Akcje giełdy mają zadebiutować na jej własnym parkiecie. W ubiegłym roku w ostatniej chwili udało się powstrzymać ministra Grada przed wyjątkowo niekorzystną dla gospodarki i samej giełdy sprzedażą GPW inwestorowi branżowemu - niemieckiej Deutsche Boerse.
- Rząd sprzedaje strategiczne dziedziny gospodarki, nie bacząc na kryzys, bo jedyne, co go zaprząta, to narastające kłopoty z płynnością budżetu. Ten gabinet kompletnie nie rozumie, w jakim kierunku rozwija się sytuacja na świecie, i źle nas pozycjonuje - uważa Jerzy Bielewicz, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". - Katastrofa finansowa Grecji to zaledwie czubek góry lodowej, zwiastun kolejnej fali globalnego kryzysu finansowego, który tym razem uderzy najsilniej w Europę, grożąc jej rozpadem - ostrzega finansista.
- Na razie trwa cisza przez burzą, ale musimy mieć świadomość, że brak gruntownej reformy globalnego systemu finansowego spycha świat w kierunku konfliktu. W takiej chwili finanse, obronność, energetyka - to dziedziny, które rządy innych państw mocno dzierżą w ręku - podkreśla Bielewicz. Zwraca też uwagę, że prywatyzowanie w kryzysie jest nieracjonalne także z tego powodu, że firmy prywatne, w tym największe korporacje, mają obecnie znacznie gorszy dostęp do kapitału niż państwa, które są w ocenie rynków bardziej wiarygodnym partnerem w czasach kryzysu. - Kredyt korporacyjny obecnie nie istnieje, z wyjątkiem Azji. Banki, w obawie przed stratami, nie chcą pożyczać wielkim korporacjom, a jeśli oferują kredyt, to na bardzo wysoki procent. Tymczasem polskie obligacje rządowe są oprocentowane na poziomie 5 proc., dostęp do kapitału jest więc dla sektora państwowego łatwiejszy - ocenia Bielewicz. - Wejście na giełdę to jednorazowy zastrzyk kapitału, potem prywatny inwestor musi drożej płacić, gdy pożycza na rynkach finansowych - zauważa.

Drenaż kapitału i rynku pracy - Prywatyzacja na rzecz zagranicznych inwestorów wypycha miejsca pracy z Polski - zwraca uwagę inny finansista związany z Narodowym Bankiem Polskim. Jak tłumaczy, gdy zagraniczny inwestor nabywa akcje w polskiej spółce, dokonując wymiany miliardów środków walutowych na złote, podbija tym samym kurs złotego, czyniąc nasz eksport mniej opłacalnym. Dlatego rezultatem masowej prywatyzacji z udziałem kapitału zagranicznego jest zjawisko przesuwania się miejsc pracy z Polski za granicę. - Zamieniamy aktywa kapitałowe, które dawałyby nam wieloletnie dochody w kraju, na jednorazową konsumpcję. I to ma być interes? - pyta retorycznie. O ile prywatyzacja na rzecz kapitału zagranicznego niesie negatywne konsekwencje, to prywatyzacja w warunkach kryzysu jest - zdaniem naszego rozmówcy - szkodliwa w dwójnasób.
- Kryzys ma to do siebie, że powoduje zasysanie środków z peryferii globalnych korporacji do centrali, a więc w kierunku odwrotnym niż w czasach prosperity, gdy kapitał dokonuje ekspansji i inwestuje za granicą - wyjaśnia. Oznacza to, że środki finansowe wypracowane w polskich spółkach z chwilą wejścia zagranicznego inwestora strategicznego będą transferowane za granicę poprzez wypłatę zysków, ucieczkę przed podatkami, stosowanie cen transferowych etc. Szczególnie jaskrawo proceder ten widoczny jest w spółkach o charakterze finansowym, tj. bankach i firmach ubezpieczeniowych - np. ING w kryzysie dokonało wielomiliardowej lokaty w zagranicznym banku-matce, jeden z banków wypłacił akcjonariuszom dywidendę przekraczającą zysk itp. Z kolei ceny transferowe to sposób na wyprowadzanie zysków przez zagraniczne sieci supermarketów i firmy, których produkty cechuje wysoki "wsad importowy".
Premier Donald Tusk i minister Aleksander Grad upatrują "cudownego lekarstwa" w prywatyzacji poprzez giełdę, gdy miejsce zagranicznego inwestora strategicznego zajmuje mniej lub bardziej rozproszony akcjonariat. Wygląda jednak na to, że pokusa drenażu finansowego bynajmniej nie omija spółek giełdowych, tyle że beneficjent się zmienia.
- Spółki o rozproszonym akcjonariacie stają się de facto własnością menedżerów, a akcjonariusze pozostają bez wpływu na zarządzanie. Na przykład włoski UniCredit kontrolowany jest przez kilka fundacji posiadających większe pakiety akcji, a te fundacje kontroluje... zarząd - tłumaczy Bielewicz.
- Amerykańskie banki, które zdefraudowały ogromne pieniądze i zostały wzięte na garnuszek podatników, to przecież... spółki giełdowe - przypomina. Dowodem na to, że menedżerowie firm giełdowych stają się quasi-właścicielami, są np. astronomiczne wynagrodzenia zarządów, niezależne od wyników firmy. - Jak wyliczono w Stanach Zjednoczonych, dochody głównych menedżerów Goldman Sachs przekraczają kwoty dywidend na rzecz akcjonariuszy - podaje przykład.
- Twierdzenie, jakoby prywatyzacja w każdym wypadku gwarantowała szybszy wzrost, jest gołosłowne - twierdzi dr Gabriela Masłowska, ekonomistka, poseł PiS. - Dowodem jest szybki rozwój krajów Dalekiego Wschodu, które - w przeciwieństwie do Polski - odrzuciły plan totalnej prywatyzacji zalecany przez tzw. Konsensus Waszyngtoński [ultraliberalny program gospodarczy MFW i BŚ dla krajów słabo rozwiniętych przedstawiony w 1989 r. - przyp. red.].

Prywatyzacja to nie panaceum
- Najpierw warto zapytać rząd, gdzie się podziało ponad 100 mld zł z dotychczasowej prywatyzacji prowadzonej od początku transformacji. Czy dzięki wyprzedaży tego majątku mamy wyższe emerytury? Czy za te pieniądze zbudowano autostrady? Czy Polacy stali się właścicielami fabryk? Czy budżet ma wyższe wpływy podatkowe? - pyta retorycznie Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. - Powiedzmy wreszcie otwarcie: to była od początku koncepcja pozbawiona perspektywy, ograniczona do doraźnego zatykania luk w finansach publicznych dochodami z wyprzedaży majątku pokoleń - zaznacza.
- Totalna prywatyzacja nie jest panaceum na problemy gospodarcze, przeciwnie - w wielu wypadkach może zaszkodzić - twierdzi Jerzy Bielewicz. Każda dziedzina gospodarki wymaga - jego zdaniem - odrębnej strategii, jeśli chodzi o status własnościowy.
- Po co sprzedawać energetykę inwestorom zagranicznym? Wiadomo, że środki na niezbędne inwestycje będą pozyskiwać na polskim rynku przez zawyżanie cen energii, co narazi polską gospodarkę na utratę konkurencyjności. Po co pozbywać się kontroli nad PZU, PKO BP czy GPW? Inwestorzy przejmują dochodowe spółki finansowe po to, by z nich czerpać zyski, a nie dokładać. Na Zachodzie zaledwie 20 proc. tego sektora znajduje się w rękach zagranicznych, gdy tymczasem w Polsce - 70 proc. - zwraca uwagę Bielewicz.
Małgorzata Goss

Minimanifest Pod moim poprzednim, krótkim wpisem pojawiło się kilka komentarzy, których autorzy stwierdzili, że poparłem jednoznacznie Jarosława Kaczyńskiego. To uświadomiło mi, że faktycznie powinienem zdefiniować i objaśnić moje obecne stanowisko. Postaram się to zrobić w możliwie przejrzystej formie. Proszę tego nie traktować jako jakiegoś fundamentalnego manifestu politycznego. Raczej jako mój prywatny minimanifest, który – jak sądzę – jestem winny swoim Czytelnikom.

I. Nie zmienia się moje generalne stanowisko – jedyne, jak sądzę, przystające szanującemu się publicyście: mam swoje poglądy na poszczególne zagadnienia, które to poglądy są dla mnie ważniejsze niż osobiste sympatie i antypatie wobec poszczególnych polityków. Posłużę się przykładem: Radosław Sikorski. Spotykam wiele osób, które ze zdziwieniem konstatują, że ze zwolennika stałem się jednym z najostrzejszych krytyków obecnego szefa MSZ. Ja sam jestem w stanie dość dokładnie prześledzić proces zmiany mojej opinii na jego temat. Pamiętam doskonale kilka sytuacji, gdy zabrzmiał dzwonek ostrzegawczy, sygnalizując, że nadzieje, jakie wiązałem z uczestnictwem Sikorskiego w polskim życiu publicznym, mogą być częściowo albo całkowicie chybione. Z czasem stało się dla mnie jasne, że Sikorski to wielka pomyłka. Moja opinia na temat sposobu realizacji polskiej racji stanu – czy też racji stanu w ogóle – jest niezmienna. Ponieważ uważam, że Sikorski racji stanu nie realizuje, jestem wobec niego bardzo krytyczny.

II. Ważność poszczególnych zagadnień zmienia się wraz z kontekstem. W czasie, gdy państwo funkcjonuje dobrze i ogólna sytuacja – w tym międzynarodowa – jest korzystna, można skupić się i spierać o sprawy ważne, ale jednak w moim przekonaniu drugorzędne, takie jak detale ordynacji podatkowej czy uprawnienia poszczególnych służb specjalnych. Innymi słowy – w dobrej sytuacji może być czas na grillowanie i ustalanie w szczegółach, kiedy można grilla rozpalać oraz jakie podpałki powinny być dopuszczone do obrotu. Kiedy jednak sytuacja staje się zła, relatywnie ważniejsze stają się kwestie fundamentalne: suwerenność państwa, sprawność jego podstawowych mechanizmów, bezpieczeństwo zewnętrzne. (Nie można wykluczyć, że sytuacja może się pogorszyć właśnie dlatego, iż któryś z rządów skupiał się na grillowaniu zamiast przeciwdziałać zawczasu niekorzystnym, strategicznym zmianom.) W mojej ocenie sytuacja uległa głębokiemu pogorszeniu w planie strategicznym w ciągu ostatnich dwóch lat, przy czym kluczowy był rok 2008 – moment rosyjskiego ataku na Gruzję i bezradny schyłek prezydentury Busha. Kwestie, o które można było się zażarcie spierać w roku 2005, dzisiaj wydają mi się mniej ważne.

III. Jak zapewne niektórzy pamiętają, napisałem – także w Salonie24 – wiele bardzo krytycznych tekstów o PiS oraz obu braciach Kaczyńskich. Ze zwolennikami tej partii toczyłem tutaj zażarte spory. Tłumaczyłem, że zdrową zasadą, którą w mojej opinii powinni się kierować szanujący się publicyści, jest patrzenie władzy na ręce. Każdej władzy. Kto bowiem ma władzę, ten bierze odpowiedzialność i powinien być szczególnie twardo rozliczany. Mam nadzieję, że z dzisiejszej perspektywy wielu moich ówczesnych oponentów będzie gotowych przyznać, że tej zasadzie jestem wierny. Nie oznacza to oczywiście, że nie należy się przyglądać także partiom opozycyjnym – zwłaszcza najbardziej znaczącym. W latach 2005-2007 była to Platforma, dzisiaj PiS. Trzeba jednak pamiętać, że to nie opozycja bierze odpowiedzialność za stan państwa. A w każdym razie nie głównie, bo przecież w określonej konfiguracji parlamentarnej opozycja jest w stanie choćby częściowo sabotować działania rządu. W latach 2005-2007 swoją szansę miał PiS. Moim zdaniem politycy tej partii nie potrafili jej odpowiednio wykorzystać. Popełnili mnóstwo błędów, także wizerunkowych, które zresztą dzisiaj się na nich mszczą. Tak było np. z prawnym umocowaniem CBA, którego cała sprawność i determinacja w ściganiu korupcji opierała się na osobie szefa. Zmiana szefa wystarczyła, żeby wybić tej instytucji zęby. Z dzisiejszej perspektywy muszę jednak także przyznać, że w porażkach PiS znaczną rolę odegrały te media, których przedstawiciele nie kierują się przytoczonymi przez mnie wyżej zasadami i którzy nie są w stanie, nie chcą lub nie mogą przykładać równej miary do każdej formacji politycznej, która jest odpowiedzialna za sprawowanie w danym momencie władzy. Od roku 2007 swoją szansę ma Platforma, która była mi bliska ze względu na oficjalnie głoszone poglądy gospodarcze oraz postulat ograniczenia roli państwa. W moim przekonaniu – którego nie zmieniłem – państwo ograniczone nie musi wcale oznaczać państwa słabego i wycofanego. Po ponad dwóch latach rządów stwierdzam jednak, że PO swoją szansę zmarnowała w stopniu znacznie większym niż PiS swoją. Nie tylko zawiodła całkowicie nadzieje na stworzenie nowego obszaru wolności przy jednoczesnym usprawnieniu mechanizmów państwa, ale zrobiła coś znacznie gorszego: osłabiła pozycję państwa polskiego w wymiarze międzynarodowym i wewnętrznym. W momencie największego pogorszenia strategicznej koniunktury od 1989 roku, przyczyniła się dodatkowo do obniżenia rangi Polski i sprawności mechanizmów wewnętrznych aparatu państwowego. Stosunki z Rosją, Niemcami, pozycja w UE, stosunki z USA, nieprzemyślane, nieprzygotowane i mechaniczne wycofanie się państwa ze wszystkich problematycznych obszarów i zrzucenie odpowiedzialności za nie na samorządy lub „autonomiczne” urzędy (np. prokuratora generalnego), zepchnięcie walki z korupcją na daleki plan, rozmontowanie z czysto koniunkturalnych powodów, w ścisłej współpracy z Salonem, IPN oraz de facto zniszczenie CBA z powodów partyjnych, wreszcie porażająca nieudolność w kwestiach tak kluczowych jak służba zdrowia, wojsko czy policja, a w ostatnim czasie skandaliczny sposób postępowania w sprawie smoleńskiej katastrofy – wszystko to sprawia, że moja ocena czasu rządów PO musi być bardziej krytyczna niż ocena rządów PiS. Niezależnie od tego, że z tą ostatnia partią różnią mnie poglądy na pożądany poziom zaangażowania państwa w gospodarkę czy sferę socjalną. W polityce trudno się spodziewać altruizmu i abstrahowania od korzyści, jakie z danego działania może odnieść partia i jej lider. Rzecz w tym, żeby te korzyści były jak najbardziej spójne z korzyściami, jakie z tego działania odnosi państwo. W tej konkurencji oceniam dziś, że PiS zwycięża z Platformą, i to o kilka długości. PiS, przy wszystkich wadach tego ugrupowania,  mogę obecnie uważać za partię propaństwową, Platformy niestety nie.

IV. Jest wreszcie kwestia metod walki politycznej, politycznej praktyki i gry wizerunkowej. PiS można było tu zarzucić bardzo wiele. Jednak – po pierwsze – to nie PiS sprawuje dzisiaj władzę i – po drugie – poziom, do jakiego Platforma wywindowała znaczenie formy kosztem treści jest bezprecedensowy. Jeśli deklaruję dzisiaj, że trwa prawdziwa wojna, a nie normalna walka polityczna, jak sugerował jeden z komentujących mój poprzedni wpis, to z powodu politycznej pozycji osób takich jak Janusz Palikot, Stefan Niesiołowski, z powodu politycznego zaangażowania „Gazety Wyborczej”, z powodu praktycznego zawieszenia od roku 2009 kohabitacji rządu z prezydentem i sposobu, w jaki traktowana była i jest opozycja.

V. Oceniam kandydatów na prezydenta pod kątem ich osobowości, wiedzy na temat ich poglądów na państwo i miejsce Polski w świecie, dorobku politycznego, przekonania o uczciwości oraz – co szczególnie dzisiaj ważne – zachowania równowagi politycznej. Uważam, że nie jest zdrowa sytuacja, w której całość władzy bierze jedna partia. To oczywiście odnosi się również do lat 2005-2007, czyli czasów rządów PiS. Jednak obawa przed takim stanem rzeczy jest proporcjonalna do oceny danej formacji politycznej. Jest jasne, że moja bardzo krytyczna ocena Platformy musi oznaczać, iż wzięcie całej władzy przez tę formację uznaję za szczególnie niebezpieczne i niekorzystne dla kraju. Zwłaszcza w sytuacji, gdy inne mechanizmy kontrolne, normalnie pełniące w demokracji rolę tonującą – przede wszystkim wymiar sprawiedliwości, ale także media, a przynajmniej ich znaczna i wpływowa część – działają fatalnie, a jakoś kadr jest tam żenująco niska.

VI. Zakładam – bo przecież moje oceny sumują się do ogólnego wniosku – że Jarosław Kaczyński będzie lepszym prezydentem niż Bronisław Komorowski. A już z całą pewnością będzie lepszym prezydentem w obecnych okolicznościach. Jeśli zawiedzie lub jeśli będę miał powody, aby go na tym urzędzie krytykować – o ile oczywiście wygra – z całą pewnością będę tak czynił. Żadnemu politykowi nigdy nie przyrzekałem wierności i nie zamierzam tego robić. Szczęśliwie nie muszę. Teraz piszę i mówię tak jak widać, ponieważ takie są okoliczności. To one się zmieniły, nie ja. Warzycha

Pytania do kandydata Komorowskiego

1. W jakich okolicznościach podczas internowania w roku 1982 poznał późniejszego współpracownika WSI o pseudonimie „Tomaszewski”(stomatolog leczący internowanych) i jak długo trwała ta znajomość?

2. Czy prawdą jest, że w latach 1991-92, gdy był wiceministrem ON powierzył WS „Tomaszewski” dużą kwotę pieniędzy (260 tys. DM), aby ten wpłacił je do tzw. „Banku Palucha” za pośrednictwem płk. Janusza Rudzińskiego i skąd pochodziły środki przeznaczone na tę lokatę?

3. Czy odzyskaniem tych pieniędzy, za pośrednictwem WS „Tomaszewski” zajmował się Kontrwywiad WSI?  (Raport w Weryfikacji WSI str.77 i nast.)

4. Czy prawdą jest, że będąc wiceministrem ON, po pierwszej turze wyborów prezydenckich w roku 1990 informował Krzysztofa Wyszkowskiego, że otrzymał od WSW szczegółowe informacje w sprawie zawartości tzw. „czarnej teczki” Stana Tymińskiego – czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB?  Jakiego rodzaju informacje otrzymał wówczas od służb wojskowych?

5. Na czyją prośbę lub polecenie działał w roku 1992, gdy zwrócił się do dr. Andrzeja Grajewskiego (późniejszego szefa Kolegium IPN) z propozycją, by ten podjął się opracowywania na rzecz WSI analiz na temat zewnętrznych zagrożeń państwa? Jak wynika z Raportu z Weryfikacji WSI, oficerowie tej służby zamierzali wykorzystać Grajewskiego także do typowania i werbunku dziennikarzy.

6. Z jakich powodów na początku lat 90 zdecydowano o wynajęciu przez Departament Wychowania MON (podległy wiceministrowi Komorowskiemu) budynku przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie na salon sprzedaży mercedesów firmy Sobiesława Zasady oraz o zakupie samochodów tej marki na potrzeby armii? Transakcję nadzorował gen. Adam Tylus, który po otrzymaniu szlifów generalskich odszedł z wojska i został dyrektorem biura obsługi zamówień publicznych i specjalnych w firmie Sobiesław Zasada Centrum S.A.. Firma ta współpracowała z Fundacją Pro Civili. W dokumentach informacyjnych Fundacji „Pro Civili” z 1998 roku, podpisanych przez Krzysztofa Werelicha wymienia się wśród dostawców różnych towarów firmy Sobiesław Zasada Centrum SA., Volvo Poland i Pati Soft sp. z o.o., a wśród „odbiorców strategicznych” Ministerstwo Obrony Narodowej.  Następnie Tylus został zastępcą prezesa firmy Ster-Projekt i Ster-Projekt Technologie C4I, zajmującej się projektowaniem i wdrażaniem systemów dowodzenia i kierowania, przeznaczonych dla wojska. Jednocześnie był stałym doradcą sejmowej Komisji Obrony Narodowej, której przewodniczył Bronisław Komorowski. Jak informowała prasa „zdaniem Bronisława Komorowskiego, przewodniczącego komisji, regulamin Sejmu nie zabrania być doradcą osobie, która zasiada w zarządzie firmy, oferującej wojsku sprzęt i usługi.”

7. Co zdecydowało o zatrudnieniu gen. Adama Tylusa jako doradcy w gabinecie politycznym ministra MON Komorowskiego oraz powierzeniu mu roli stałego doradcy sejmowej Komisji Obrony Narodowej, której przewodniczył Bronisław Komorowski?

8. Co zdecydowało, że w roku 1991 awansował byłego szefa Zarządu WSW WOPK płk. Lucjana Jaworskiego na stanowisko szefa Kontrwywiadu Wojskowego? W latach 80. płk. Jaworski, odznaczał się szczególną gorliwością w zwalczaniu opozycji, niszczył prasę podziemną, ścigał współpracujących z opozycją filmowców, tropił „obce pochodzenie” członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek jego działań w więzieniu znalazła się min. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką „Wiadomości”. Po nominacji na szefa KW, płk. Jaworski w latach 1991-93 prowadził działania operacyjne, skierowane przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej oraz przeciwko rządowi Jana Olszewskiego. Nadzorował również SOR „Szpak” – dotyczącą rozpracowania Radosława Sikorskiego.

9. Czy w latach 1990 – 93, jako wiceminister ON odpowiedzialny za nadzór nad kontrwywiadem wojskowym wiedział o działaniach płk. Jaworskiego w ramach SOR „Szpak” dotyczącą Radosława Sikorskiego oraz o działaniach operacyjnych podejmowanych przez WSI  przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej?

10. Czy będąc ministrem ON w roku 2001 znał właściciela firmy Auto-Hit Krzysztofa Strykiera – dealera Fiata z Tychów, dzierżawcę wilii położonej w miejscowości Władysławów 24 km od Janowa Lubelskiego i czy przez wiele lat bywał na polowaniach w tej miejscowości wraz z rodziną i znajomymi?

11. Czy prawdą jest, że za czasu ministrowania Komorowskiego, MON zakupiło 48 samochodów Fiatów Seicento od firmy Fiat Auto Poland z przeznaczeniem dla Żandarmerii Wojskowej oraz 10 Fiatów bezpośrednio od firmy Auto-Hit ?

12. Jaka była przyczyna usunięcia ze stanowiska dyrektora Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON Krzysztofa Borowiaka w roku 2001 i czy fakt ten ma związek z rozpoczęciem (w budynkach Wojskowej Akademii Technicznej) działalności prywatnej Szkoły Wyższej Warszawskiej, założonej przez Fundację Rozwoju Edukacji i Techniki, która okazała się biznesem kierowanym przez oficerów WSI. (Raport z Weryfikacji WSI rozdział 10. „Działalność oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej”)

13. Czy prawdą jest, że w 2001 roku dyrektor Krzysztof Borowiak  zwracał uwagę ministrowi Komorowskiemu na kryminogenną prywatyzację WAT, dokonywaną rękoma członków władz tej uczelni, na co  Komorowski miał nie reagować?

14 .Jaki przebieg miała i czym się zakończyła reforma szkolnictwa wojskowego, dokonywana pod kierunkiem protegowanego ministra Komorowskiego, radcy w jego gabinecie  – gen. Bogusława Smólskiego?

15. Czy prawdą jest, że zlecił Wojskowym Służbom Informacyjnym prowadzenie działań operacyjnych wobec R. Szeremietiewa i Z. Farmusa?  (Życie Warszawy” -07.05.2004.-. – „Zleciłem WSI objęcie działaniami Zbigniewa F. (asystenta wiceministra) i Romualda Sz. – mówi były szef MON Komorowski.) i jakie były racjonalne powody podjęcia tej decyzji?

16. Z jakich przyczyn, w roku 2001 po zdymisjonowaniu Romualda Szeremietiewa posadę stracił płk Janusz Zwoliński dyrektor Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych MON, któremu bezpośrednio podlegała kontrola nad przetargami, a na stanowisku tym zastąpił go oficer szkolony w Moskwie płk Paweł Nowak – protegowany Komorowskiego?

17. Co zdecydowało że, po nominacji płk. Nowaka podjęto natychmiast procedurę przetargową na zakup transportera kołowego (KTO) i rakiety przeciwpancernej, choć wcześniej minister Komorowski nie chciał wyrazić zgody na przetarg?  W roku 2004 oskarżono Nowaka i jego podwładnych o spowodowanie niemal 10 mln zł szkody, w związku z tzw. „aferą bakszyszową”. Sąd Okręgowy uniewinnił wszystkich podsądnych, nie dopatrując się w ich działaniach przestępstwa. W roku 2007 Sąd Najwyższy uchylił wyrok uniewinniający Nowaka z zarzutów w sprawie nieprawidłowości przy realizacji umowy na pociski przeciwpancerne dla polskiej armii. Gen. Nowak ma też zarzuty w śledztwie w sprawie nieprawidłowości przy zakupie kołowego transportera opancerzonego. Wojskowa prokuratura zarzucała mu niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień.

18. W jaki sposób, podpisując w 2001 roku umowę zakupu wojskowych samolotów transportowych CASA (za 211 mln. dolarów) od hiszpańskiego koncernu EADS zabezpieczył kwestię serwisowania tych maszyn w Polsce? W zamian za zamówienie spółki EADS CASA i Avia System Group kupiły wówczas większościowy pakiet PZL Warszawa-Okęcie. Miało tam powstać centrum serwisowe dla samolotów. Centrum to nigdy nie powstało, a samoloty musiały wszystkie przeglądy i naprawy przechodzić w Hiszpanii, co zwiększało koszty eksploatacji i ryzyko użytkowania maszyn. 25.02.2008 r., po katastrofie CASY (w której zginęło 20 oficerów WP) Prokuratura Wojskowa wszczęła śledztwo, w trakcie którego badano czy nie doszło do korupcji przy zakupie samolotów oraz kwestie związane z wyborem dostawcy, zawarciem umowy i jej aneksowaniem. Jak zakończyło się śledztwo w tej sprawie?

19. Dlaczego zakupu samolotów CASA dokonano bez zastosowania procedury przetargowej ?

20. Czy prawdą jest, że w roku 2001, gdy był ministrem ON doszło do największej zapaści finansowej w wojsku polskim  po 1989 roku?

21. Czy prawdą jest, że to wówczas wydatki majątkowe wynosiły 9,5% budżetu MON, zabrakło pieniędzy na żołd dla żołnierzy, kolejka kadry oficerskiej czekającej na mieszkanie wzrosła do 17 tys. osób., a eksport uzbrojenia spadł do 20 mln dolarów rocznie?

22. Czy prawdą jest, że w roku 2001 kwota 89 mln złotych, przeznaczona na zakontraktowanie nowoczesnych systemów bezpiecznego lądowania, z powodu kłopotów z negocjowaniem offsetu została niewykorzystana i zwrócona do państwowej kasy, a tym samym nie zrealizowano umowy offsetowej i nie wykonano zobowiązań wobec NATO?

23. Czy we wrześniu 2001 roku podjął decyzję o przekazaniu kwoty 50 mln zł na rzecz jednej z nowo powstałych spółek, z przeznaczeniem  na zakup amfibii dla wojsk lądowych? Jakiej spółce zostały przekazane te fundusze i czy zostały zwrócone wojsku? Od kiedy spółka ta istniała na rynku i jakie miała doświadczenie na rynku związanym z zaopatrywaniem wojska w skomplikowany sprzęt, jakim jest amfibia?  Jakie zabezpieczenia finansowe przedstawiała ta spółka?

24. Z jaki przyczyn, w ostatnich dniach urzędowania na stanowisku ministra ON  w październiku 2001 r. wydał rozporządzenie o drastycznym obniżeniu zarobków żołnierzy jednostki GROM (miesiąc po atakach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton) ?Na skutej tej decyzji, w lutym 2003 r. odeszło z GROM 40 doskonale wyszkolonych żołnierzy (połowa składu jednostki). Koszt wyszkolenia jednego komandosa z tej jednostki to dwa miliony złotych. Osiągnięcie takiego poziomu wyszkolenia zajmuje 5 – 6 lat. Na emeryturę odeszli wówczas żołnierze w wieku 34 – 38 lat.

25. Jakie były koszty tej decyzji dla budżetu MON i czy miała ona związek z naciskami generałów ze Sztabu Generalnego WP?

26. Dlaczego w roku 2001 nie unieważnił decyzji poprzedniego ministra ON  o sprzedaży gruntów Wojskowego Instytutu Medycznego do firmy Euro-Medical Lilianny Wejchert (byłej żony współwłaściciela ITI) – choć wskazywano na szkodliwość tej decyzji? W 2007 roku „Gazeta Polska” pisała: „w wyprowadzeniu gruntu do Euro-Medicalu brał udział jego[Komorowskiego] zaufany człowiek, wieloletni pracownik Agencji Mienia Wojskowego Krzysztof B. – szef kampanii Komorowskiego do parlamentu w 2001. Według dokumentów, do których dotarła „GP”, B. przejmował w imieniu AMW działkę przy ul. Szaserów w Warszawie od Stołecznego Zarządu Infrastruktury MON.”

27. Jakie związki łączyły Komorowskiego z Krzysztofem Bucholskim, radnym Platformy Obywatelskiej  w warszawskiej Białołęce, szefem kampanii parlamentarnej Komorowskiego w roku 2001, a następnie szefem warszawskiego oddziału Agencji Mienia Wojskowego, aresztowanym w lutym 2007 pod zarzutem korupcji?  W sprawie zatrzymano 17 osób: urzędników AMW, w tym Bucholskiego, oraz przedsiębiorców. Wszyscy otrzymali zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, a Bucholski ponadto o jej kierowanie
28. Czy zna płk. Henryka D –  byłego logistyka w 3. Warszawskiej Brygadzie Rakietowej, oskarżonego w roku 2002 przez Prokuraturę Wojskową o korupcję, jaka miała miejsce w jednostce wojskowej na Bemowie i z tego powodu wydalonego z wojska ?
29. Czy to z poręczenia Komorowskiego Henryk D. – jeden z głównych podejrzanych  w aferze korupcyjnej w AMW w 2007 roku został dyrektorem terenowego oddziału Agencji Mienia Wojskowego w Warszawie?

30. Czy wiedział, że w 2004 roku płk. Aleksander L. przedstawiając się jako rzecznik prywatnych interesów Bronisława Komorowskiego oferował dziennikarzowi Leszkowi Misiakowi informacje o wypadku syna Komorowskiego Piotra, potrąconego w Warszawie przez auto znanego biznesmena? Czy jest mu wiadome: skąd Aleksander L. posiadał szczegółową wiedzę  o kulisach  zdarzenia, skoro nie informowały o nim media?

31. Skąd posiadał niejawną wiedzę na temat procesu tworzenia nowych służb Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego, gdy w wypowiedzi dla „Trybuny” w dniu 02.02.2007 roku stwierdził: „Poza tym tam się ciągle odbywa nabór nowych ludzi. Częściowo sa to pewnie agenci ze starych służb. A reszta to pewnie studenci, harcerze itp. Zanim te służby będą w stanie działać skutecznie, upłynie 10, 15, a może 20 lat” ? Twierdzenie to jest zbieżne z tezą zawartą w sporządzonym rok później tzw. raporcie płk. Grzegorza Reszki, o którym informowały media w dniu 20.02.2008 roku. Przekaz ten zawierał uwagę: „w SKW zatrudnieni zostali też dawni harcerze i działacze partii, z którymi związany był Macierewicz.”

32.  Czy prawdą jest, że we wrześniu 2007 roku spotkał się z Jerzym G. – byłym oficerem WSI, obecnie  prezesem warszawskiej spółki zajmującej się systemami telekomunikacyjnymi? Czy Jerzy G oferował mu zakup aneksu do raportu i czy jest mu wiadome, że rozmówca nagrał treść tej rozmowy? Jak podaje Leszek Szymowski w artykule „Polityczna prowokacja” – „Najwyższy Czas” nr.25 (966) z 20 czerwca 2009r: „ ABW wszczęła przeciwko Jerzemu G. śledztwo dotyczące jego udziału w nielegalnym handlu bronią oraz przeszukała jego mieszkanie i biuro, poszukując nagrania rozmowy z Komorowskim. Ponieważ nagrania nie znaleziono, sprawa stanęła w miejscu”.

33. Dlaczego, w  październiku 2007 roku, mając możliwość złożenia wyjaśnień i ustosunkowania się do treści aneksu odmówił stawienia się przed Komisją Weryfikacyjną WSI ?

34. Czy spotykając się z płk. Aleksandrem L. miał wiedzę, że ten były szef kontrwywiadu WSW jest rozpracowywany przez ABW na okoliczność kontaktów z wywiadem rosyjskim?

35. Dlaczego przez ponad dwa tygodnie ukrywał fakt spotkań z oficerami byłej WSI, którzy ofiarowali mu zdobycie i dostarczenie tajnego aneksu do raportu o WSI?

36. Dlaczego natychmiast nie powiadomił organów ścigania lub którejś ze  służb specjalnych, choć oficerowie ci mieli mu też oferować dowody na domniemaną korupcję w komisji weryfikacyjnej? Zgodnie z art. 304 § 2 k.p.k.: „Instytucje państwowe i samorządowe, które w związku ze swą działalnością dowiedziały się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu, są obowiązane niezwłocznie zawiadomić o tym prokuratora lub Policję (...)”.

37. Dlaczego, pełniąc obowiązki marszałka Sejmu przystał na propozycję płk. Aleksandra L. nielegalnego uzyskania informacji stanowiących tajemnicę państwową  i umówił się z nim w kwestii dalszych kontaktów?

W dniu 27.07.2008r., składając zeznania w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds. 26/07 Bronisław Komorowski pod rygorem odpowiedzialności karnej zeznał: „Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją. Umówiliśmy się, że on odezwie się, gdy będzie miał możliwość dotarcia do tych dokumentów”. Tym samym - pod pozorem zdobycia dowodów popełnienia przestępstwa przekroczył swoje uprawnienia  i mógł naruszyć  normę art. 231 § 1 kk, zastępując powołane do tego służby i organy państwowe, takie jak prokuratura lub Policja. Mógł także nakłaniać do popełnienia przestępstwa z art. 265 § 1 kk (gdyż dalsza część aneksu do raportu o WSI miała dopiero zostać zdobyta przez płk. Aleksandra L. i mu przekazana), działając przy tym na szkodę interesu publicznego, jaką spowodowałoby ujawnienie tajemnicy państwowej, czym mógł  wyczerpać znamiona art. 18 § 1 i 2 kk.

38. Z jakimi jeszcze oficerami WSW/WSI (poza płk. Aleksandrem L. i płk. Leszkiem Tobiaszem) spotykał się w okresie od października do grudnia 2007 roku?

39. Czy jest mu wiadome, by jego wieloletni współpracownik z czasów, gdy był ministrem obrony narodowej gen. Józef Buczyński spotykał się z byłymi oficerami WSI w sprawie aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI ?

40. Czy spotkania te były realizowane na polecenie Komorowskiego?

41. Z jakiego powodu nie zawiadomił "o prowokacyjnych działaniach oficerów WSI" ówczesnego szefa komisji weryfikacyjnej premiera Jana Olszewskiego?

42. Z jakiego powodu w lutym 2008 roku stwierdził: „muszę zobaczyć aneks przed publikacją” i jakimi informacjami, potencjalnie zawartymi w aneksie był osobiście zainteresowany? (wypowiedź Komorowskiego dla prasy z 05.02.2008r.)

43. Dlaczego w dniu 27.07.2008r., składając zeznania w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie syg. akt PR-IV-X-Ds. 26/07 zataił istotną informację mogącą świadczyć, że działając wspólnie i w porozumieniu z Krzysztofem Bondarykiem (Szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego), Grzegorzem Reszką (p.o. Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego), Pawłem Grasiem (zastępcą przewodniczącego sejmowej komisji ds. Służb Specjalnych) oraz płk. Leszkiem Tobiaszem (negatywnie zweryfikowanym oficerem b. Wojskowych Służb Informacyjnych) mógł starać się zdyskredytować członków Komisji Weryfikacyjnej kierując na nich podejrzenie o przestępstwo korupcji? Jak zeznał płk.Leszek Tobiasz, na początku listopada 2007 r. doszło do jego spotkania z w/w osobami, a na  spotkaniu poczyniono ustalenia w zakresie postępowania z członkami Komisji Weryfikacyjnej. Biorąc pod uwagę dalsze zdarzenia w zakresie szeroko zakrojonych działań wobec członków Komisji i jej pracowników można stwierdzić, iż poczynione ustalenia były realizowane przy udziale płk. Leszka Tobiasza, jako jedynego świadka w śledztwie w sprawie domniemanej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. Poseł Paweł Graś oraz płk Leszek Tobiasz (jak wynika z informacji prasowych) zeznali, iż takie spotkanie miało miejsce. Fakt ten nie pojawił się natomiast w zeznaniach Bronisława Komorowskiego.

44. Dlaczego w swoich zeznaniach w dniu 27.07.2008r., złożonych w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds. 26/07 zataił informację o rzeczywistych kontaktach płk Leszka Tobiasza z ABW twierdząc, iż płk Tobiasz stawił się do dyspozycji ABW w grudniu 2007 r., natomiast sam płk. Tobiasz oraz poseł Paweł Graś twierdzą, iż pierwsze spotkanie z ABW miało miejsce na początku listopada 2007 r.? Jak donosiła prasa  („Nasz Dziennik, 13 października 2008 r., nr 240) z zeznań płk Leszka Tobiasza wynika, iż spotykał się z Bronisławem Komorowskim ponad miesiąc wcześniej niż podawał to marszałek.

45. Dlaczego w swoich zeznaniach w dniu 27.07.2008r., złożonych w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds.26/07 podał nieprawdziwą informację w kwestii terminu i okoliczności poznania płk Leszka Tobiasza zeznając: „po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem” podczas gdy posłanka Jadwiga Zakrzewska zaprzeczyła tej informacji ?

46. Dlaczego w swoich zeznaniach w dniu 27.07.2008r., złożonych w Prokuraturze Krajowej w Warszawie w sprawie sygnatura akt PR-IV-X-Ds. 26/07 pod rygorem odpowiedzialności karnej zeznał: „nazwisko Wojciecha Sumlińskiego kojarzę jedynie z prasy. Nie znam go osobiście”, podczas gdy w listopadzie 2008 roku Wojciech Sumliński składając wyjaśnienia przed sejmową komisją ds. służb specjalnych oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem ich rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civili?

47. Czy może potwierdzić lub zaprzeczyć, że w roku 2007 spotykał się z dziennikarzem Wojciechem Sumlińskim, a tematem ich rozmowy była m.in. działalność  Fundacji Pro Civili ?

48. Dlaczego, podczas wywiadu dla programu I PR w dniu 1.08.2008 roku, odpowiadając na pytanie o treść zeznań w Prokuraturze Krajowej i znajomość z Wojciechem Sumlińskim stwierdził nieprawdę mówiąc: „o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych.”?

49. Czy prawdą jest, że podczas spotkania z płk. Leszkiem Tobiaszem jesienią 2007 roku obiecywał rozmówcy, że po zeznaniach obciążających Wojciecha Sumlińskiego pomoże mu załatwić posadę attache wojskowego w Tadżykistanie, a po skończeniu tej rozmowy płk. Tobiasz został przewieziony do siedziby ABW służbowym samochodem Agencji oddanym do dyspozycji jej szefostwa i złożył tam zeznania?

50. Czy po objęciu stanowiska p.o. prezydenta zapoznał się z treścią Uzupełnienia nr 1 do Raportu Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej, tj. tzw. aneksu do raportu o WSI ? Aleksander Ścios

Broniąc złotego - bronimy suwerenności Polski Na forum Unii Europejskiej powinniśmy zabiegać o wyłączenie naszego kraju z obowiązku przyjęcia wspólnej waluty euro. Należy dążyć do uzyskania klauzuli opt-out, takiej samej, jaką posiadają obecnie dwa kraje członkowskie UE: Dania i Wielka Brytania. Jeżeli przyszły polski rząd natrafiłby na opór Komisji Europejskiej w tym zakresie, to należałoby odwołać się do referendum, w którym Polacy zadecydowaliby, czy chcą pozostać przy złotym czy chcą waluty euro. Jestem zdecydowaną przeciwniczką członkostwa Polski w strefie euro. Ewentualna likwidacja złotego i wprowadzenie euro oznaczałoby de facto likwidację polskiego państwa i co byłoby tego konsekwencją, całkowitą utratę suwerenności przez nasz kraj. Suwerenność Polski nie jest na sprzedaż. Na poparcie swego stanowiska przytoczę kilka argumentów:

1. Własna waluta narodowa i własny bank centralny to jedne z ostatnich atrybutów suwerenności Polski. Wchodząc do Unii Europejskiej, Polska w znacznym stopniu ograniczyła już zakres swojej suwerenności. Pogłębianie tego procesu mogłoby być niebezpieczne dla integralności gospodarczej i społecznej naszego kraju.
2. Nie wszystkie kraje starej Unii przyjęły euro. Dania, Szwecja i Wielka Brytania zachowały swe waluty narodowe.
3. Duńczycy i Szwedzi odrzucili euro w referendum.
4. Nie ma żadnych procedur wyjścia ze strefy euro.
5. Likwidacja złotego to likwidacja polskiego państwa, będziemy wtedy tylko regionem, landem lub inaczej mówiąc - województwem w państwie unijnym.
6. Euro to projekt polityczny mający na celu budowę państwa unijnego i realizację koncepcji tzw. europeizmu, co potwierdza np. prezydent Czech Vaclav Klaus w swojej książce "Czym jest europeizm".
7. Prezydent Lech Kaczyński domagał się wielokrotnie referendum w sprawie wejścia Polski do strefy euro, gdyż własna waluta to ogromnie ważny atrybut suwerenności.
8. Strefa euro jest strefą bardzo wolnego wzrostu gospodarczego. W latach 1999-2009 średnie tempo wzrostu PKB wynosiło w strefie euro tylko 1,5 proc. i było niższe niż w przypadku wielu innych krajów, które zachowały waluty narodowe (np. USA 2,16 proc., Szwecja 2,15 proc., Korea Pd. 4,82 proc.).
9. Aż 69 proc. Francuzów żałuje wymiany franków na euro - wynika z sondażu instytutu badań opinii publicznej przeprowadzonego dla tygodnika "Paris Match" w kwietniu 2010 roku. Gdyby zaś w Niemczech było referendum w sprawie euro, to jak wskazują badania socjologiczne, Niemcy woleliby markę niemiecką.
10. Jeśli wejdziemy do strefy euro, to utracimy możliwość prowadzenia własnej polityki pieniężnej i przekażemy nasze kompetencje w tym zakresie Europejskiemu Bankowi Centralnemu z siedzibą we Frankfurcie.
11. Obecny kryzys strefy euro obnażył jej słabość. Problemy budżetowe Grecji mogą się rozprzestrzenić na pozostałe kraje, szczególnie chodzi tu o tzw. kraje peryferyjne, m.in. Portugalię, Hiszpanię czy Irlandię.

Kompromitacja Tuska i Rostowskiego - tzw. mapa drogowa do strefy euro Plany wprowadzenia Polski do strefy euro autorstwa premiera Donalda Tuska i ministra finansów Jacka Rostowskiego były od samego początku nierealne. Już w 2007 r. było wiadomo, że Polska nie była w stanie nawet spełnić warunków traktatu z Maastricht w tak krótkim czasie. Podawanie więc dat 2011, 2012 było jedynie zabiegiem propagandowym i narażającym nas na śmieszność w oczach światowej opinii publicznej. Można uznać za zwykłą hipokryzję wypowiedzi z ostatnich dni pana Rostowskiego o konieczności zawrócenia z szybkiego wejścia Polski do strefy euro. Nawet oficjalnie przedstawiciele rządu pana Tuska przyznają, że tzw. mapa drogowa do strefy euro jest już nieaktualna. Huczne zapowiedzi o wprowadzeniu euro w Polsce są jedną wielką porażką obecnego rządu i jego kompromitacją. Trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że obecna postawa panów Tuska i Rostowskiego ma charakter kapitulancki i szkodliwy dla naszego kraju. Domaganie się wchodzenia Polski do strefy euro godzi w suwerenność naszego państwa. Takie osoby powinny być też jak najszybciej pozbawione swych funkcji kierowniczych w aparacie władzy. Najlepiej byłoby dla nas, by obaj panowie już dziś podali się do dymisji i nie ośmieszali naszego kraju na zewnątrz.
Suwerenność monetarna Polski dźwignią rozwoju gospodarczego

1. Własny bank centralny i własna polityka pieniężna to ważne instrumenty stymulowania procesów gospodarczych:
- za czasów premiera Olszewskiego w 1992 r. prowadzono politykę pieniężną powstrzymującą aprecjację złotego, co było dobre dla polskiego eksportu;
- umiejętnie prowadzona polityka pieniężna może pobudzać wzrost PKB, gdy PKB spada poniżej poziomu potencjalnego z jednej strony, i równoważyć wzrost PKB, gdy nasila się presja inflacyjna z drugiej, np. Irlandia czy Hiszpania utraciły instrumenty pieniężne hamowania cen przy boomie budowlanym - są one zdane na łaskę EBC w tym zakresie;
- mamy przykłady, gdy polityka pieniężna NBP była prowadzona efektywnie, np. lata 2005-2007. Obniżano wówczas stopy, podczas gdy większość banków centralnych, w tym EBC, stopy podwyższał, co wspierało szybki wzrost PKB w naszym kraju powyżej 6 procent. Prezes Leszek Balcerowicz chciał naśladować EBC i gdyby go posłuchano, wzrost PKB w Polsce byłby wolniejszy. Za kadencji zaś śp. prezesa Sławomira Skrzypka umiejętnie prowadzona polityka pieniężna pozwoliła łagodniej dla gospodarki przejść ostatni kryzys finansowy;
- posiadając własne stopy procentowe, możemy stymulować wzrost nakładów inwestycyjnych, co będzie sprzyjało tworzeniu miejsc pracy w Polsce;
- NBP, prowadząc operacje otwartego rynku, stymuluje rozwój krajowego rynku pieniężnego i kapitałowego (przedmiotem tych operacji są np. polskie bony skarbowe i obligacje). Z jednej strony bank centralny zwiększa płynność krajowego rynku pieniężnego i banków komercyjnych, a z drugiej ułatwia obsługę długu publicznego;
- NBP może rozważyć w przyszłości operacje otwartego rynku na krajowych obligacjach korporacyjnych i akcjach polskich spółek. Podobne operacje już od dawna wykonują kraje azjatyckie, np. Bank Japonii. Oto w dobie ostatniego kryzysu finansowego ministerstwo finansów Japonii zwróciło się do zarządu Banku Japonii z prośbą o rozpatrzenie możliwości poszerzenia programu zakupu obligacji korporacyjnych japońskich spółek. Rząd chciał, aby w ten sposób bank centralny wspomógł gospodarkę poprzez bardziej aktywne niż dotychczas dostarczanie potrzebnych dla jej rozwoju funduszy. W czasie posiedzenia zarządu Bank Japonii przedstawił szczegółowy plan zakupu papierów dłużnych japońskich przedsiębiorstw na sumę ponad 4 bln jenów. Członkowie zarządu Banku Japonii przemyśleli tę propozycję i zgodzili się na nią! Ten przykład pokazuje, jak powinna przebiegać współpraca między rządem a bankiem centralnym dla dobra kraju. Można również dostrzec, że bank centralny może podejmować działania zmierzające do bezpośredniego finansowania przedsiębiorstw. A jak my, Polacy, możemy wykorzystać możliwości posiadania przez nasz kraj własnego banku centralnego i własnej waluty? Oto w dniu 25 stycznia 2010 r. prezes Grupy Lotos Paweł Olechnowicz wypowiadał się o ewentualnym inwestorze branżowym dla spółki. - Myślę, że to nieodzowne [inwestor branżowy], ale Skarb Państwa będzie o tym decydował - powiedział dziennikarzom Olechnowicz. Dodał, że konieczne jest pozyskanie finansowania na rozwój firmy. Zaś wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski powiedział PAP, że ministerstwo nadal szuka inwestora branżowego dla Lotosu, mimo zrealizowanej sprzedaży 10,8 proc. akcji spółki inwestorom finansowym, a zejście poniżej 51 proc. w akcjonariacie jest możliwe jeszcze w 2010 roku. Można zapytać panów Tuska i Grada, czy jeśli do Lotosu wejdzie inwestor branżowy z zagranicy, to Lotos trafi w ręce obce! Do czego nam to potrzebne? Czyż nie byłoby lepiej, gdyby Ministerstwo Finansów Rzeczypospolitej Polskiej zwróciło się do zarządu Narodowego Banku Polskiego z prośbą o rozpatrzenie możliwości rozpoczęcia programu zakupu obligacji korporacyjnych polskich spółek (w tym Lotosu)? Japończycy za wszelką cenę nie chcą dopuścić do przejęcia swoich przedsiębiorstw przez zagranicznych inwestorów strategicznych. Wolą, aby akcjonariusze japońskiego przedsiębiorstwa X nie musieli sprzedawać pakietu większościowego zagranicznemu inwestorowi w celu pozyskania kapitału. I dlatego też Bank Japonii będzie kupował papiery dłużne tego przedsiębiorstwa X i w ten sposób przedsiębiorstwo to będzie pozyskiwało potrzebny kapitał;
- NBP posiada rezerwy walutowe, którymi może w przyszłości wpływać na kurs walutowy (z jednej strony mogą one posłużyć do obrony kursu złotego względem walut obcych, a z drugiej mogą wpływać, by złoty się nadmiernie nie umacniał, robiły to np. kraje azjatyckie: Japonia, Tajwan, Korea Pd., a teraz Chiny. Oczywiście trzeba w tym celu zmierzać do powiększenia rezerw walutowych naszego banku centralnego;
- NBP mógłby być w przyszłości włączony w strategię proeksportową polskiej gospodarki, co mogłoby istotnie zwiększyć poziom rezerw walutowych naszego kraju;
- NBP w sytuacjach kryzysowych może podjąć działania niestandardowe - ratunkowe dla naszej gospodarki, było tak np. w 1997 r., gdy podjęto działanie mające na celu zahamowanie importu towarów konsumpcyjnych. NBP przyjmował wtedy depozyty od gospodarstw domowych, by powstrzymać nadmierną kreację kredytów konsumpcyjnych przez banki komercyjne;
- NBP posiada rezerwy obowiązkowe - może ściągać nadwyżkę pieniądza z banków i wpływa na ich apetyt na ryzyko. Reguluje tym samym płynność banków i dostosowuje ją do potrzeb kredytowych polskiej gospodarki;
- z chwilą wejścia do strefy euro wszystkie te instrumenty wpływania na krajową gospodarkę i system bankowy Polska straci na rzecz EBC!
2. Dzięki polskiemu złotemu trudniejszy jest wyciek polskich oszczędności za granicę naszego kraju:
- np. osoby rozważające lokowanie oszczędności w bankach poza Polską biorą pod uwagę ryzyko walutowe, czego by nie robili, gdyby nie było złotego - prawdopodobnie szybszy byłby wyciek krajowych oszczędności za granicę;
- OFE muszą lokować składki głównie w naszym kraju, a nie za granicą. Gdyby doszło do likwidacji złotego, OFE nie miałyby przeszkód w lokowaniu składek poza granicami Polski - warto zatem utrzymać limit 5 proc. inwestycji zagranicznych.
3. Dzięki pozostawaniu poza strefą euro możemy prowadzić bardziej elastyczną politykę budżetową:
- np. teraz możemy czasami podwyższyć poziom deficytu powyżej 3 proc., a z chwilą gdy wejdziemy do strefy euro, takie podwyższanie grozi sankcjami i karami finansowymi ze strony Komisji Europejskiej. Zasadniczo warto prowadzić rozważną politykę budżetową, ale czasami, chcąc złagodzić skutki spowolnienia gospodarki, warto nieco zwiększyć deficyt nawet powyżej 3 proc., by potem, gdy kryzys minie, znów powrócić do niższego deficytu. Tak często postępowały kraje azjatyckie, np. Tajwan. Co ciekawe, w dobie obecnego kryzysu większość krajów strefy euro, które tak bardzo pilnują, aby nie zwiększać poziomu deficytu powyżej 3 proc. PKB praktycznie ma dziś deficyt znacznie przewyższający poziom 3 proc. PKB (w 2009 r. deficyt budżetowy dla strefy euro wyniósł 6,1 proc.).

Kompromitacja zwolenników szybkiego wejścia Polski do strefy euro W dobie obecnych kłopotów budżetowych krajów strefy euro coraz więcej ekonomistów mówi o potrzebie wstrzymania pędu Polski do strefy. Jednocześnie można odnotować, że nastąpiła kompromitacja części ekonomistów, którzy wymieniali same korzyści tego członkostwa i podżegali do jak najszybszej likwidacji polskiej waluty. Do nich należeli m.in. Ryszard Petru (główny ekonomista BPH), Jan Winiecki (obecny członek Rady Polityki Pieniężnej wybrany przez Senat głosami PO i PSL) czy Wiesława Przybylska-Kapuścińska (z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu). Szczególnie te dwie ostatnie osoby w sposób ohydny (w przypadku Winieckiego) czy lekceważący (w przypadku Przybylskiej-Kapuścińskiej) wypowiadały się o osobach wątpiących w sensowność członkostwa Polski w strefie euro. Jan Winiecki w artykule "Tylko ekonomiczni analfabeci nie chcą euro" opublikowanym na łamach "Dziennika" 29 października 2008 roku twierdzi, że: "W strefie euro być należy. Euro to są same korzyści. Trudno znaleźć jakiekolwiek niekorzystne zjawiska, jakie miałyby wystąpić w związku z przyjęciem europejskiej waluty. Kryzys finansowy dostarcza tylko dodatkowych argumentów". Z kolei Przybylska-Kapuścińska w artykule ,,Euro na cenzurowanym - perspektywy wprowadzenia wspólnej waluty w Polsce", opublikowanym w "Zeszytach Naukowych" nr 451 Uniwersytetu Szczecińskiego w 2007 r., pisze m.in. tak: "Wejście Polski do strefy euro akceptuje 60% społeczeństwa, natomiast przeciwnych jest 5%" (s. 64). Dalej pisze, iż "należy stwierdzić, że po przyjęciu euro tożsamość narodowa Polaków nie ucierpiałaby, gdyż weszłaby na wyższy poziom - z krajowego na europejski. Podobna sytuacja miała miejsce już raz, gdy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej". Ponadto autorka uważa, że: "Niepokojącym zjawiskiem jest fakt, że jako jedyne państwo członkowskie UE nie określiliśmy przybliżonej choćby daty wejścia do strefy euro. Przedstawiciele UE komentowali ten fakt w sposób dla nas niekorzystny, ale słuszny. Największy kraj spośród nowych członków przyjął 'postawę strusia', chowając głowę w piasek".

Analitycy finansowi o ewentualnym przyjęciu europejskiej waluty Inne poglądy niż te przytoczone w poprzednim punkcie wyrażają coraz liczniejsi analitycy finansowi. Oto wypowiedzi niektórych z nich na temat ewentualnego członkostwa Polski w strefie euro:
1. Analityk giełdowy Wojciech Białek pisze w swoim blogu, odpowiadając na jedno z pytań, że w odniesieniu do sprawy wejścia Polski do strefy euro (...) trudna do zważenia jest długoterminowa strata narzędzia suwerenności z jednej strony i ewentualne średnioterminowe korzyści gospodarcze". Czyli pewny jest koszt (ograniczenie suwerenności Polski) + ewentualne średnioterminowe (a nie długoterminowe) korzyści.
2. Z kolei Dariusz Pilch, analityk walutowy, pisze: ,,Pierwszym i najważniejszym skutkiem będzie pożegnanie się z polskim złotym. Dla wielu Polaków ma to wymiar emocjonalny. Wielu obywateli nie chce zastąpienia złotego, ponieważ jest on jednym z symboli wyróżniających nas na tle Europy i podkreślających naszą narodowość. Patrząc z kolei z bardziej ekonomicznego punktu widzenia, spora część Polaków boi się reakcji sprzedawców. Istnieje bowiem spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej część z nich wykorzysta moment przeliczania cen na walutę europejską i 'zaokrąglając' je do pełnych centów po przeliczeniu de facto je podniesie. Podwyżki nominalnie mogą być niewielkie, jednak procentowo, szczególnie w przypadku tańszych towarów, może okazać się, że wzrosty są znaczące. Będzie jednak inny, dużo poważniejszy skutek przyjęcia wspólnej waluty. Polska będzie musiała się podporządkować polityce monetarnej prowadzonej przez Europejski Bank Centralny. Odbierze to Narodowemu Bankowi Polskiemu narzędzie do walki z krajową inflacją, gdyż to od EBC będzie zależała wysokość stóp procentowych w Polsce.
3. Michał Dybuła, główny ekonomista jednego z banków, stwierdza: "Zbyt szybkie przyjęcie euro, przed przeprowadzeniem koniecznych reform strukturalnych, może owocować wyraźnym wzrostem inflacji". Dalej zauważa: "Polska gospodarka nie jest jeszcze przygotowana do wejścia do strefy euro. Nie chodzi tu tylko o niskie PKB na mieszkańca czy brak elastyczności rynku pracy, ale także niedoinwestowanie sektora energetycznego czy braku efektywnej infrastruktury przemysłowej. Samo wejście do strefy euro wcale nie musi oznaczać szybszego tempa wzrostu gospodarczego, a przykładem mogą być Portugalia i Włochy". "Warto by było poczekać do momentu, gdy nasz poziom PKB na mieszkańca wg parytetu siły nabywczej, względny poziom cen będą na poziomie co najmniej 75-80% dla strefy euro. Przy rozsądnym scenariuszu ekonomicznym różnic w dynamice PKB w okolicach 3,0% na naszą korzyść, tę drogę udało by się przejść w ciągu 10 lat, czyli w 2018 r.". Analityk BNP Paribas dodał, że ma pewne obawy dotyczące możliwości spełnienia przez Polskę kryteriów z Maastricht oraz tempa "doganiania" krajów Europy Zachodniej. Dybuła jest bowiem pesymistą i oczekuje wyraźnego spowolnienia wzrostu gospodarczego oraz utrzymania się wysokiej inflacji co najmniej do roku 2010.
4. Analityk giełdowy Sławomir Kłusek w jednym z komentarzy na łamach "Parkietu" pisze z kolei: "Jestem, z uwagi na ogromną samoistną wartość i praktyczne zalety suwerenności Polski, zadeklarowanym przeciwnikiem likwidacji złotego i przekazania kompetencji NBP w ręce EBC, ale byłoby oczywiście rzeczą nieuczciwą, gdybym nie dostrzegał silnego dotychczas powiązania indeksu WIG 20 z indeksem quasi-państwa, zwanego popularnie Eurolandem".
Polska powinna żądać od UE klauzul wyłączających ją z obowiązku przyjęcia euro Na podstawie przytoczonych wypowiedzi niezależnych analityków widzimy więc, że niechęć do członkostwa Polski w strefie euro narasta. Potwierdzają to też ostatnie sondaże opinii społecznej, z których wynika, że liczba przeciwników euro jest większa niż liczba jego zwolenników (np. badania CBOS z 10 maja 2010 r. wskazują, że przeciwnych jest 49 proc. badanych, zaś zwolenników 41 proc.). Ważne, aby przyszłe pokolenia Polaków - elity polityczne i gospodarcze, miały świadomość, jak ważnym atrybutem suwerenności finansowej naszego kraju jest fakt posiadania przez Polskę własnej waluty i banku centralnego. Moim zdaniem, należy zabiegać na forum Unii Europejskiej o wyłączenie naszego kraju z obowiązku przyjęcia wspólnej waluty euro, czyli dążyć do uzyskania klauzuli opt-out, takiej samej, jaką posiadają obecnie dwa kraje członkowskie UE: Dania i Wielka Brytania. Jeżeli przyszły polski rząd natrafiłby na opór Komisji Europejskiej w tym zakresie, to należałoby odwołać się do referendum, w którym Polacy zadecydowaliby, czy chcą pozostać przy złotym czy chcą waluty euro. Gdyby w referendum Polacy zdecydowali się pozostać przy złotym, polski rząd miałby silny mandat, by konsekwentnie domagać się dla Polski klauzuli opt-out. Dr Gabriela Masłowska

W Briańsku Tu-154 byłby bezpieczny Rosjanie nie chcieli się zgodzić, by samoloty przywożące przywódców polskich na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej lądowały w Smoleńsku. Proponowali lepiej wyposażone lotnisko w Briańsku. Polacy się uparli. Jak powiedział "Gazecie" urzędnik biorący udział w polsko-rosyjskich rozmowach organizacyjnych przed obchodami rocznicowymi, Rosjanie ostrzegali, że nie mogą dać pełnej gwarancji bezpieczeństwa ciężkim maszynom lądującym w wyposażonym w prymitywny system naprowadzania samolotów na pas startowy porcie lotniczym Siewiernyj w Smoleńsku. Proponowali międzynarodowy port lotniczy w Briańsku położony około 250 km od Katynia. Jednak jak zapewnił nas nasz rozmówca, prowadzący rozmowy Andrzej Kremer, wiceminister spraw zagranicznych, oraz Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (obaj zginęli w katastrofie samolotu prezydenckiego), zarzucali gospodarzom, że chcą tylko utrudnić Polakom dostęp do Katynia, i nakłonili Rosjan do wyrażenia zgody na lądowanie w Smoleńsku. Tę informację potwierdziło nam niezależnie od siebie dwóch przedstawicieli strony polskiej. Jeden z nich ocenił nawet: - Niepotrzebnie zmusiliśmy Rosjan do zgody na przyjęcie samolotu w Smoleńsku. - Port lotniczy w Briańsku ma znacznie lepszy system naprowadzania lądujących tam samolotów. W smoleńskim Siewiernym są tylko radiolatarnie, które nie pozwalają pilotowi na precyzyjne określenie kursu. A Briańsk ma system SP-80M. On, jak pisze się w gazetach, "automatycznie" naprowadza samolot na pas, czyli sygnalizuje pilotowi każde najmniejsze odchylenie od kursu i glisady, to jest właściwego toru zniżenia - powiedział "Gazecie" jeden z najlepszych rosyjskich pilotów oblatywaczy oraz specjalista od wyjaśniania przyczyn katastrof lotniczych. - Mówiłem już wcześniej czytelnikom waszej gazety, że piloci prezydenckiego Tu-154 w zasadzie zawsze lądowali tylko na tak wyposażonych lotniskach. Moim zdaniem w Briańsku bez problemów siedliby nawet przy widoczności praktycznie zerowej - dodał ekspert. Rosjanie w poprzednich latach godzili się na lądowanie samolotów przywódców polskich na Siewiernym. Kiedyś, co niedawno opisywała Jolanta Kwaśniewska, o mało nie doszło tam do katastrofy maszyny jej męża, która z trudem wyhamowała przed samym końcowym skrajem pasa startowego. Jednak i później samoloty przewożące VIP-ów z Polski otrzymywały zgodę na lądowanie w Smoleńsku. Czemu więc tym razem Rosjanie nie chcieli wydać takiej zgody? - Czy po tym, jak jesienią zeszłego roku Siewiernyj stał się lotniskiem cywilno-wojskowym, armia zabrała stąd na przykład jakieś urządzenia? - zapytaliśmy Aleksandra Koronczina, głównego energetyka lotniska smoleńskiego. - Tego nie wiem. Myślę jednak, że ta sprawa interesuje działającą przy Międzypaństwowej Komisji Lotniczej komisję badającą przyczyny katastrofy samolotu prezydenta Polski. Z odpowiedzią na to pytanie musimy poczekać na ogłoszenie wyników jej prac - odpowiedział Koronczin. Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski powiedział "Gazecie", że gdy rozmawiał ze śp. ministrem Kremerem na temat lotu delegacji do Smoleńska, nigdy nie pojawił się temat zmiany lotniska. Przypomina: - Tam już w przeszłości lądowały polskie samoloty, więc sprawa wydawała się oczywista. Dodał też, że "powątpiewa", aby postulat zmiany lotniska znalazł się w jakiejś dokumentacji.Wacław Radziwinowicz

Są kolejni winni katastrofy w Smoleńsku Gazeta Wyborcza: Rosjanie nie chcieli się zgodzić, by samoloty przywożące przywódców polskich na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej lądowały w Smoleńsku. Proponowali lepiej wyposażone lotnisko w Briańsku. Polacy się uparli. Jak powiedział "Gazecie" urzędnik biorący udział w polsko-rosyjskich rozmowach organizacyjnych przed obchodami rocznicowymi, Rosjanie ostrzegali, że nie mogą dać pełnej gwarancji bezpieczeństwa ciężkim maszynom lądującym w wyposażonym w prymitywny system naprowadzania samolotów na pas startowy porcie lotniczym Siewiernyj w Smoleńsku. Proponowali międzynarodowy port lotniczy w Briańsku położony około 250 km od Katynia. Jednak jak zapewnił nas nasz rozmówca, prowadzący rozmowy Andrzej Kremer, wiceminister spraw zagranicznych, oraz Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (obaj zginęli w katastrofie samolotu prezydenckiego), zarzucali gospodarzom, że chcą tylko utrudnić Polakom dostęp do Katynia, i nakłonili Rosjan do wyrażenia zgody na lądowanie w Smoleńsku. (...) Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski powiedział "Gazecie", że gdy rozmawiał ze śp. ministrem Kremerem na temat lotu delegacji do Smoleńska, nigdy nie pojawił się temat zmiany lotniska. Przypomina: - Tam już w przeszłości lądowały polskie samoloty, więc sprawa wydawała się oczywista. Dodał też, że "powątpiewa", aby postulat zmiany lotniska znalazł się w jakiejś dokumentacji. Grono odpowiedzialnych za smoleńską katastrofę powiększa się, dziwnym trafem wszyscy najbardziej podejrzani już nie żyją, nie będą się więc mogli wypowiedzieć i podważyć tak pięknie kleconej narracji o śmierci na życzenie polskiej delegacji. Rosjanie robili co mogli, ale Polacy się uparli, i co zrobisz? Najpierw uparł się prezydent, który zaprosił za dużo za wysoko postawionych osób do swojego samolotu. Gdyby tego nie zrobił, gdyby mu się nie zachciało w Katyniu samych VIP-ów, to VIP-y by do dzisiaj żyły. Ale prezydent się uparł i wsadził do jednego samolotu razem z VIP-ami, także całe dowództwo armii, a Minister Obrony Narodowej i Kancelaria Premiera choć o tym wiedziały, nic nie mogły zrobić. Bo ten się uparł. Potem uparli się Przewoźnik i Kremer, którzy zmusili Rosjan do lądowania w Smoleńsku. A przecież Rosjanie przekonywali, prosili, proponowali lepsze i bezpieczniejsze lotnisko, ale ci się uparli, nie zważając na ostrzeżenia, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Do wyjaśnienia pozostaje czy uparli się z własnej woli, czy ten upór wymusił na nich prezydent, który przecież znany był z tego, że nie tylko się upierał, ale i wymuszał. No a na końcu uparł się Protasiuk. Uparł się, żeby lądować, choć przecież rosyjscy kontrolerzy mu uprzejmie zasugerowali lądowanie na lotnisku oddalonym 250 km od Katynia i całkowicie nieprzygotowanym do przyjęcia polskiej delegacji. Ale ten się uparł. Niewykluczone, że ten upór został na nim wymuszony przez prezydenta, trwają ustalenia, choć chyba niepotrzebne, bo wszyscy wiemy jaki uparty, brutalny i przebiegły był prezydent, nie ma wątpliwości, że naciskał, nie ma też raczej wątpliwości, że w swojej przebiegłości naciskał tak, żeby na czarnych skrzynkach nie został ślad po tych naciskach. Może naciskał na migi, albo przekazując rozkaz na kartce, może naciskał poza zasięgiem mikrofonów, albo po prostu samą swoją obecnością, bo i takie hipotezy się pojawiały. Nie możemy też zapominać o pomniejszych winnych, czyli tych wszystkich VIP-ach, którym się zachciało sms-ować, a ich włączone komórki być może zakłóciły urządzenia pokładowe samolotu, które - co wiemy z oficjalnych oświadczeń - pracowały do końca prawidłowo, mimo być może poważnych zakłóceń wywoływanych przez komórki pasażerów. Jak widać lista potencjalnych sprawców katastrofy jest dość długa, ale raczej zamknięta, bo tożsama z listą pasażerów feralnego lotu. Morderca był wśród nich, i choć Rosjanie robili wszystko, żeby zapobiec katastrofie, nie mogli zatrzymać samobójczej misji. Teraz pozostaje tylko bardziej jednoznacznie wskazać winnego. Do Moskwy leci właśnie psycholog, który odsłucha czarne skrzynki i oceni jak wielkiej presji był poddany pilot i jak bardzo przyczyniła się ona do katastrofy. Skoro presji - najwyraźniej - nie ma w zarejestrowanych na czarnej skrzynce słowach, trzeba jej szukać w psyche pilota. Gdzieś się w końcu znaleźć musi. A jak już psycholog ją znajdzie, czy nie od rzeczy byłoby przebadać także tych dzielnych rosyjskich urzędników, którym Przewoźnik i Kremer uniemożliwili zapobieżenie katastrofie? No i koniecznie rosyjskich kontrolerów lotów, niech opowiedzą pod jaką presją oni byli. Śmiało, bo jak czytamy w artykule Gazety, dokumentów potwierdzających cokolwiek raczej nie ma, można więc snuć dowolne narracje, byle jak najbliżej prezydenta. A ja się czuję w tym wszystkim coraz bardziej zagubiona. Bo chciałabym się wreszcie dowiedzieć, dlaczego kilka godzin po katastrofie Szojgu publicznie zapewniał Putina, że polski samolot zniknął z radarów 10 minut po tym jak leżał rozwalony w smoleńskim lesie. Dzisiaj już wiemy, że to było kłamstwo, jedno z wielu, ale że padło  publicznie i na najwyższym rosyjskim szczeblu, dobrze byłoby sprawdzić co miało przykryć. Ale rozumiem, że na takie wątpliwości nie ma miejsca, bo cała Polska szuka winnego na liście pokładowej feralnego lotu. Trwa testowanie kolejnych hipotez, jak daleko można się posunąć w zrzuceniu całej winy na ofiary. Pod tą najnowszą żaden urzędnik nie chce się z nazwiska podpisać, czemu się trudno dziwić, plotki musi więc firmować własnym nazwiskiem Wacław Radziwinowicz, dziennikarz. Kataryna

Wojna zaczęła się w Łazienkach Sławny reżyser, natchniony, w Łazienkowskim Pałacu ogłosił, że jest wojna. Wróg opanował już Wawel, dziś pod Warszawą zatknął sztandary, jutro do szturmu uderzy.

1. W Łazienkach Królewskich wystartował Honorowy Komitetu Poparcia Bronisława Komorowskiego. Wystartował z niespodziewanym hukiem, choć zaczęło się spokojnie. Przy kandydacie na prezydenta stanęły prawie dwie setki znakomitych osobiści ze wszelkich możliwych salonów, od polityki po kabaret. Byli nawet – jak śpiewał Wysocki – „dwa znakomych artista kino i odin futbolist iz Spartaka” Z tym, że "futbolist" był akurat nie ze Spartaka, ale z ławki rezerwowych Realu Madryt. Ze wspaniałych tych osobistości niektóre zaznaczyły swoje poparcie w sposób szczególny.

2. Wyróżnił się przede wszystkim premier Tusk, który podarował kandydatowi szalik. Niczym krzyżackie nagie miecze został on przyjęty przez kandydata na znak zwycięstwa. Pan Komorowski wyraził przy tym przekonanie, że premier na szczęście nie jest z Poznania, ani z Krakowa, bo wtedy zapewne figę z makiem by dostał, a nie szalik. Nawet członkini Komitetu Honorowego Kora przyznała, że poczuła się najlepiej w obliczu aluzji do krakowskiego sknerstwa. Tak sobie myślę, że Komorowski sporo krakowskich głosów utopił w Wiśle tą wypowiedzią. O Poznaniu nawet nie wspominam, bo tam dopiero co zwyciężył Lech, a za miesiąc z pewnością wygra Jarosław.

3. Rozbawił zebranych satyryk Marek Majewski, który w zgrabnej, wierszowanej formie, uczynił aluzję, że charyzma konkurencyjnego kandydata wynika z psychopatycznych cech osobowości. Zrobiło się naprawdę dowcipnie, serdecznie i miło. Kulturalna kampania. Aż tu nagle, niczym dzwon Zygmunta, zabrzmiał głos Wajdy. Sławny reżyser, natchniony, wprawiwszy w zdumienie premiera Tuska i wielu innych zebranych,  w Łazienkowskim Pałacu ogłosił, że jest wojna. Wróg opanował już Wawel, którego on wespół z Gazetą Wyborczą obronić nie zdołał, teraz PiS, niczym niegdyś Hiszpan pod Grenadą, dziś pod Warszawą zatknął sztandary, jutro do szturmu uderzy. 

4. Jak wojna, to wojna. Okudżawa śpiewał – Kagda woron stał krużit, nada wsiem na front idit. Każda wojna ma swoich bohaterów. Wsparty na lasce, niczym Sowiński w okopach Woli, stanął obok swojego marszałka generał Bartoszewski i resztką sił zaatakował wroga na odlew aluzjami do jego starokawalerstwa i braku rodziny. Obśmiał też jego sympatię do zwierząt futerkowych. No bo kto to słyszał, żeby takie zwierzę futerkowe trzymać w domu. Marszałek, jako myśliwy, też lubi zwierzęta futerkowe, ale upolowane i już obdarte z futerka.  

5. No cóż, gdyby nie żałoba, PiS, który pod miastem zatknął sztandary, mógłby już zastawiać ucztę i kąpać się w winie. Z takimi generałami, na tej wojnie, którą ogłosił w Łazienkach wielki Wajda, Marszałka Komorowskiego niechybna czeka klęska. Ale za to jaka piękna! PS. Widzieliście państwo rysunek Krauzego w „Rzeczpospolitej” , zatytułowany - Honorowy Komitet Poparcia Myśliwego? Na hakach wisiała upolowana zwierzyna.... Janusz Wojciechowski

Unia Demokratyczna: reaktywacja! Każdemu zdarza się czasem palnąć coś głupiego. Osoby publiczne mają ku temu więcej szans od innych. Ale talent, jaki w dziedzinie gaf, wpadek, nietaktów i braku wyczucia wykazuje Bronisław Komorowski, jest po prostu niewiarygodny. Do wyborów jeszcze miesiąc z drobnym hakiem, ale już dziś można powiedzieć, że Platformersów chyba porąbało, żeby wystawiać do wyborów człowieka, przy którym przysłowiowy słoń w składzie porcelany może uchodzić za wzór wyrobienia. Gdyby rozmowa p.o. prezydenta z Grzegorzem Miecugowem krótko po katastrofie, jeszcze w czasie trwania żałoby, nie miała miejsca w niszowej TVN24, tylko przed szerszym audytorium, palnięcie, że "polityka nie rządzi się współczuciem" (w odpowiedzi na sugestię, że PO powinna być powściągliwa w obsadzaniu stanowisk po ofiarach katastrofy) zakończyłoby kampanię tak samo, jak sławne podanie przez Wałęsę nogi Kwaśniewskiemu. Po takiej wpadce w sztabie kandydata powinny się rozdzwonić wszystkie możliwe alarmy, a on sam winien być wzięty na natychmiastowe szkolenie w powstrzymywaniu się od gadania na głos wszystkiego, co akurat ślina na język przyniesie. Ale gdzie tam, nie minęło wiele, a podpisując ustawę o IPN, wyjaśnił Komorowski, że "gdyby Lech Kaczyński chciał ją odesłać do Trybunału, to by to zrobił", choć jako Marszałek Sejmu wie najlepiej, iż ustawę tę przekazał śp. prezydentowi w przeddzień tragedii. A zaraz potem na wiadomość, że miejsce katastrofy pozostaje niezabezpieczone i rzeczy osobiste ofiar (a także, jak się potem okazało, szczątki ludzkie i ważne części samolotu) walają się w błocie, oznajmił p.o. prezydenta, by nie rozbić wielkiego problemu "z tego, że oto gdzieś znaleziono kawałek ubrania". Cytat Media tradycyjnie lizusowskie względem PO stają na uszach, żeby tuszować kolejne tryknięcia swego ulubieńca, choć nieszczęsne "irasiad" Kaczyńskiego młóciły miesiącami. Ale w  nieskończoność się to udawać nie może. Ale to był dopiero początek. Każdy potencjalny sukces umiejętnie zamienia "drogi Bronek" we wpadkę. Pojechał do Moskwy - wystarczało nic nie robić, stać, reprezentować i zbierać punkty - przyszło mu do głowy zażartować, że ostatni raz Polacy defilowali tu 400 lat temu. Rosjanie na jego szczęście postanowili udać, że nie zauważyli, ale gdyby zauważyli, skandal byłby straszliwy. Podsunięto mu pomysł, marketingowo znakomity, zwołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego - ośmieszył się, pokazując, że wiedzę o tym, co zwołuje, zaczerpnął z wikipedii. Dostał od Tuska jego pamiątkowy szaliczek - dowcipnie obraził przed kamerami "centusiów" z Krakowa i Poznania, tak zupełnie bez sensu, bo mu akurat przyszedł świetny żart do głowy. Media tradycyjnie lizusowskie względem PO stają na uszach, żeby tuszować kolejne tryknięcia swego ulubieńca, choć nieszczęsne "irasiad" Kaczyńskiego młóciły miesiącami. Ale w nieskończoność się to udawać nie może. Tym bardziej, że na niezgrabność kandydata nakłada się fuszerka jego, pożal się Boże, sztabu. Nie wiadomo, co gorsze, gdy Komorowski mówi sam, czy gdy w jego imieniu mówią inni. Szef sztabu z "kandydatem specjalnej troski", kolega-wicemarszałek z "rozwódką" Martą Kaczyńską, nie wspominając już o  Bartoszewskim - którego kolejne wyborcze wystąpienia sprawiają, że hasłem przewodnim tej kampanii staje się "zabierz dziadkowi mikrofon". Cytat Jest to oczywiście postępowanie krańcowo niegodne, odrażające - wziąć czcigodnego nestora, i dla politycznego skonsumowania jego wspaniałego życiorysu podpuszczać go do wygadywania haniebnych, kompromitujących go obelg. Elementarna przyzwoitość nakazywałaby spuścić zasłonę milczenia na skutki oczywistej w tym wieku demencji i powstrzymać się od ich nagłaśniania.

I właśnie postępowanie komitetu p.o. prezydenta i kandydata na prezydenta PO z "człowiekiem roku" "Gazety Wyborczej" jest kluczem do zrozumienia, co się dzieje. Jest to oczywiście postępowanie krańcowo niegodne, odrażające - wziąć czcigodnego nestora, i dla politycznego skonsumowania jego wspaniałego życiorysu podpuszczać go do wygadywania haniebnych, kompromitujących go obelg. Elementarna przyzwoitość nakazywałaby spuścić zasłonę milczenia na skutki oczywistej w tym wieku demencji i powstrzymać się od ich nagłaśniania. Jeśli coś zasługuje w tych wyborach na miano "politycznej nekrofilii", to właśnie takie cyniczne granie zasłużonym staruszkiem. Ale to nie pierwszy taki wypadek - czyż nie identycznie eksploatowano do ostatniego tchu Marka Edelmana? Proszę sprawdzić, jak cynicznie wykorzystywano go propagandowo w ostatnich latach życia. Otóż bowiem sabat w warszawskich Łazienkach, który miał pokazać Komorowskiego jako polityka łagodnego i dążącego do pojednania, a pokazał go jako zakładnika stada agresywnych oszołomów (widzieć minę Tuska, gdy drugi oszalały z nienawiści starzec, Wajda, ogłaszał "wojnę domową" - po prostu bezcenne) był imprezą już nie Platformy Obywatelskiej, ale wprost - nieboszczki Unii Demokratycznej. I pokazał wszystko to, co sprawiło, że ta partia w swych kolejnych wcieleniach została przez Polaków zmieciona ze sceny politycznej. Cytat Nie wiem, czy lider PO już sobie z tego zdaje sprawę (sądząc po wspomnianej minie, tak) ale w Pałacu na Wodzie zobaczył koniec swojej formacji, może jeszcze nieprędki, ale nieuchronny. Unia Wolności, z której uciekł, wbijając nóż w plecy Geremkowi, dopada go teraz i dusi w  miłosnym uścisku. Nie wiem, czy lider PO już sobie z tego zdaje sprawę (sądząc po wspomnianej minie, tak) ale w Pałacu na Wodzie zobaczył koniec swojej formacji, może jeszcze nieprędki, ale nieuchronny. Unia Wolności, z której uciekł, wbijając nóż w plecy Geremkowi, dopada go teraz i dusi w miłosnym uścisku. Lepiej by było dla niego, gdyby wszystkie te "autorytety moralne" popierały kogokolwiek innego. Ale salon nie ma nikogo innego. A ponieważ autentycznie kipi od nienawiści do Kaczyńskiego i trzęsie się ze strachu przed nim, będzie popierać Platformę z całych sił, tak, jak umie, będzie ją popierać tak mocno i długo, aż przekona wszystkich, że PO to kolejna reinkarnacja udecji - kolejna partia nadętych, zarozumiałych mędrków, szczerze gardząca ciemnym motłochem, za który uważa 90 procent społeczeństwa. Tusku, musisz... Rafał A. Ziemkiewicz

"Chcę żyć w państwie normalnym, a nie bandyckim" "Państwo pod różnymi pozorami rabuje nas obywateli. Każe płacić podatki, część pieniędzy jest marnowana, inna rozkradana. Chcę z tym skończyć". Taki - w skrócie - program zaprezentował kandydat na prezydenta Janusz Korwin-Mikke, lider partii Wolność i Praworządność. Kandydat zaprezentował się w "Sygnałach Dnia", jako eurosceptyk. Jest zdecydowanym przeciwnikiem wspólnej europejskiej waluty. Jego zdaniem, trzeba starać się osłabiać Unię Europejską, żeby miała mniejszy wpływ na Polskę. Bo wystąpić z Unii nie da się. USA czy Chiny nie potrzebowały Unii, żeby stać się potęgami gospodarczymi - uzasadnia. Janusz Korwin-Mikke jest bardzo krytyczny wobec polityki gospodarczej prowadzonej w Polsce zarówno przez ten rząd jak i poprzednie. - Większość ministrów finansów III Rzeczypospolitej powinna wylądować w więzieniu - twierdzi. - Ja jestem jedynym kandydatem, który mówi, że ten ustrój jest zły - dodaje. Korwin-Mikke uzasadniał, że Polacy są okradani przez państwo, bo płacą zbyt wysokie podatki, które potem i tak sa marnowana. Kandydat jest zdecydowanym przeciwnikiem opłat na rzecz zahamowania efektu cieplarnianego. Jego zdaniem to głupota, żeby marnować na ten cel państwowe fundusze.

Krzysztof Grzesiowski: Kandydat na prezydenta Rzeczpospolitej, pan Janusz Korwin-Mikke, w Sygnałach. Dzień dobry, witamy. Janusz Korwin-Mikke: Dzień dobry państwu.

K.G.: Lider partii Wolność i Praworządność. Ostatnio na konferencji prasowej trochę zamienił pan się miejscami z dziennikarzami, tak? Krótko mówiąc, zadał pan te pytania, których się pan spodziewał ze strony dziennikarzy i sam pan na nie odpowiedział J.K.-M.: Nie wiem, o czym pan mówi.

K.G.: Po co kandyduję? I odpowiedział pan, że żeby wygrać, jeśli się da... J.K.-M.: Oczywiście.

K.G.: ...i czy jest szansa na zwycięstwo, krótko mówiąc, że niewielkie, ale im trudniej, tym bardziej... J.K.-M.: Lubię, tak jest.

K.G.: ...lubię tę zabawę. Dobrze. „Ale można jednak żyć w normalnym kraju – powiada pan – i to jest jeden z celów kampanii: udowodnienie tego” J.K.-M.: Tak jest.

K.G.: Co to znaczy „w normalnym kraju”? J.K.-M.: Normalny kraj to jest taki, w którym człowiek żyje za własne pieniądze, w którym bandyci nie rabują człowieka z pieniędzy, a przez bandytów rozumiem również państwo, które... wszystkie mafie, łącznie w Polsce, nie okradają człowieka tak jak okrada państwo. Przy czym robi rzeczy niesamowite. Przecież widzą państwo, że jeśli rośnie cena energii elektrycznej, to dlatego, że pod pretekstem walki z globalnym ociepleniem podnosi się cenę energii i tutaj politycy biorą sobie solidne łapówki za walkę z globalnym ociepleniem, którego zresztą, między nami mówiąc, nie ma specjalnie, a jeśli nawet jest, to jest przyjemne, a nie szkodliwe. Czy ceny benzyny, które rosną nieustannie, gdzie też w ramach walki z globalnym ociepleniem... Przecież benzyna kosztuje w tej chwili jakieś 1,25 zł, cała reszta tak zwanej ceny benzyny to są podatki, które ci bandyci rabują od obywateli. To są emerytury, gdzie ci ludzie brali od ludzi pod przymusem ogromne składki, a teraz chcą się wymigać od płacenia tych składek – a to wiek emerytalny nam podnieść do 70 czy 90 lat. To jest państwo bandyckie i ja chcę żyć w normalnym państwie, a nie rządzonym przez bandytów.

K.G.: No dobrze, ale co taki normalny obywatel, taki jak ja pan czy ja, możemy zrobić wtedy, kiedy dowiadujemy się, że cena prądu idzie w górę, cena benzyny idzie w górę? J.K.-M.: To nie cena idzie w górę, tylko rząd podnosi podatki. I trzeba po prostu postawić na przykład na kandydata na prezydenta, który będzie wetował tego typu podnoszenia podatków.

K.G.: No a skąd państwo ma czerpać pieniądze w takim razie, jeśli nie z podatków? J.K.-M.: Jak to? Ale czy państwo ma naprawdę walczyć z globalnym ociepleniem? Przecież to są gigantyczne pieniądze. Proszę pana, jeżeli nam grożą, że jeżeli będzie globalne ocieplenie, to temperatura się podniesie nawet o dwa stopnie, to znaczy, że w Warszawie będzie taka temperatura jak w Wiedniu. Czy pan się czuje zagrożony czymś takim? Bo ja nie. Ja przeciwnie – nawet chcę, żeby była temperatura o dwa stopnie wyższa, a może i o trzy. Ale to jest po prostu pretekst. Równie dobrze... Teraz już się nie mówi w Brukseli o walce z globalnym ociepleniem, mówi się o walce ze zmianami klimatu, bo okazuje się, że tego ocieplenia może w ogóle nie ma. Im chodzi o to, żeby z czymś walczyć i mieć pieniądze na tę walkę. I przepraszam, mówię otwarcie, to nie są złodzieje, bo złodziej kradnie i się wstydzi. To są bandyci, którzy zabierają pieniądze pod przymusem, bo przecież pan ani ja dobrowolnie ich nie płacimy, pod przymusem zabierają nam te pieniądze i część marnują i część rozkradają. I o to chodzi. Ja chcę żyć w normalnym państwie, w którym podatki idą na wojsko, więcej niż teraz, na policję. Ale to wszystko to jest 10% budżetu. Cała resztą są to pieniądze, które niepotrzebnie idą przez Warszawę i są w Warszawie na ulicy Wiejskiej rozkradane.

K.G.: Ale dostajemy jeszcze inne pieniądze, np. z Unii Europejskiej. J.K.-M.: Oh, to są w porównaniu z gospodarką europejską groszowe w ogóle interesy, bo dla państwa to są duże pieniądze, ale dla gospodarki krajowej, która jest znacznie większa niż państwowa przecież, prawda, to są w ogóle grosze, a w zamian za to Unia ingeruje na każdym krok i przeszkadza nam żyć.

K.G.: Coś za coś. J.K.-M.: No tak, ale po co, pytam się. Ameryka, o ile wiem, rozwinęła się bardzo szybko bez pomocy z Unii Europejskiej. Chiny rozwijają się bez pomocy Unii Europejskiej, prawda? Malezja, Korea Południowa, wszystkie się rozwijają. A w Unii jest stagnacja. Przecież czołowy kraj Unii – Niemcy – ma tempo rozwoju ujemne, od 15 lat ma ujemne tempo rozwoju praktycznie. Jak ma czasami +1, to jest to wyjątek, bo to jest efekt tych idiotycznych socjalnych praw, tych unijnych rozporządzeń. Trzeba z tym skończyć, musimy wrócić do normalności.

K.G.: Tak się składa, że za godzinę w tym studiu będzie minister finansów Jacek Rostowski. Na pewno padnie pytanie o euro i w tym właśnie kontekście chciałem pana zapytać. J.K.-M.: Mogę powiedzieć jedną rzecz za Cyrylem Northcote Parkinsonem, który powiedział tak: „Gdyby księgowy dowolnej spółki lub spółdzielni tak prowadził interesy swojej firmy, jak prowadzą je ministrowie finansów krajów demokratycznych, to żaden z nich nie uniknąłby kryminału”. Ja mówię od razu  – ogromna większość ministrów finansów III Rzeczpospolitej powinna wylądować w więzieniu. I powiedzmy to sobie jasno i otwarcie. I jeśli mi pan powiada o euro, to oczywiście, że nie należy go przyjmować. Dzisiaj tak już uważa większość ludzi. Ale przecież gdzie są ci ludzie, którzy nam tłumaczyli, że musimy wejść do strefy euro, to nam to da jakieś niesamowite korzyści.  Popatrzmy na Słowację, która weszła do strefy euro, na Grecję, ona jest w strefie euro i co jej to dało? Co jej to dało? Dostanie to 110 miliardów euro i za chwilę je znowuż przeputa.

K.G.: Czyli rozumiem euro nie, ale wracając do Unii, mamy pozostać... J.K.-M.: Znaczy w tej chwili już z Unii praktycznie nie można wystąpić, bo od 1 grudnia jesteśmy w państwie, które się nazywa Unia Europejska, i wystąpienie jest prawie równie trudne jak wystąpienie Mazowsza z Polski. Natomiast trzeba starać się osłabiać Unię Europejską, żeby stała się... żeby to państwo miało mniejsze możliwości ingerencji w swoje prowincje, czyli w Polskę w tym momencie. Bo jednak powiedzmy jasno – jaka jest ta Platforma, taka jest, bo mogłaby zrobić naprawdę reformy, no, twierdzi, że nie może, bo PSL przecież jej przeszkadza. No dobrze, ale przecież my idziemy jakoś do przodu. A Unia wisi nam z tyłu, całe te Niemcy, Francja, przecież to jest ruina, a nie gospodarka. Deutsche Wirtschaft jest w tej chwili takim samym pośmiewiskiem jak przed wojną było Polnische Wirtschaft.

K.G.: Polnische Wirtschaft, tak. Powiada pan o tym, że potrzeba jest debaty między kandydatami. Pana sztab wyborczy zaapelował do sztabu Bronisława Komorowskiego o takie spotkanie, o wymianę poglądów... J.K.-M.: No właśnie, żeby wyjaśnić, co to jest prawdziwy liberalizm. Liberalizm to nie jest przecież wolność do rozkradania obywateli, tylko liberalizm o wolność gospodarczą. I co zrobiła Platforma? Nic nie zrobiła. Czytałem wywiad pana Andrzeja Sadowskiego, wiceprezesa Centrum Adama Smitha, który mówi, że Węgry w ciągu 3 dni zrobiły więcej reform gospodarczych niż Platforma przez 3 lata.

K.G.: Ale czy to jedyna osoba, z którą chciałby pan skonfrontować poglądy? J.K.-M.: Nie no, z większością można, a z niektórymi jest to, przyzna pan, dosyć trudne, no bo jeżeli pojawia się socjalista i po tym, co się stało w Grecji, socjalista jeszcze będzie bredził o prawach pracy, o...

K.G.: Ale kogo ma pan na myśli, mówiąc socjalista? J.K.-M.: Jakiś tam Ziętek, Kaczyński czy inny tam pan Napieralski. Przecież to PiS mówi głównie o prawach ludzi pracy i tak dalej. To jest właśnie to, co stało się w Grecji. Zamiast żeby pieniądze szły na inwestycje, żeby zostawały w kieszeniach ludzi, to państwo je brało i rozdawało ludziom pracy. No i ludzie pracy rozkradli te pieniądze i państwo jest zrujnowane.

K.G.: A czyją postawą podczas tej kampanii jest pan najbardziej zaskoczony? J.K.-M.: Nie wiem, nie śledzę tej kampanii, nie mam telewizji, znaczy mam telewizor, ale prawie go nie oglądam, tak że nie patrzę, co mówią inni, natomiast mam odbicia tego wszystkiego, czytam przecież wszystko, co mi nadsyłają. I szczerze mówiąc, ta kampania jest bardzo niemrawa, ponieważ ci wszyscy ludzie oni mówią to samo. Ja jestem właściwie jedynym kandydatem, który mówi, że ten cały ustrój jest zły, bo proszę dobrze zrozumieć – ja nie mówię, że trzeba zamienić jednego na drugiego, tam na Korwina-Mikke zamienić czy zamienić PSL na SLD. Cała ta banda czworga, czyli PSL, SLD, PO i PiS, oni mówią to samo. Oni się umówili przecież już przy Okrągłym Stole, te wszystkie partie, które podpisały porozumienie Okrągłego Stołu, one się umówiły, że będą budowały ten eurosocjalizm, no i skutki tego widać. Ja mówię otwarcie: ten ustrój jest zły, trzeba zmienić... trzeba na przykład zagwarantować ludziom emerytury, a one nie są zagwarantowane, trzeba zagwarantować sprawiedliwość, która ma jakoś działać. No, system sprawiedliwości, pan sobie nie zdaje sprawy, jak ludzie cierpią z powodu tego, że nie działa system sądownictwa.

K.G.: Po raz czwarty pan podejmuje próbę zdobycia fotela prezydenckiego. J.K.-M.: Tak jest. Nixon robił też to cztery razy, za czwartym wygrał.

K.G.: O ile dobrze pamiętam, zawsze mówi pan o tym samym i to jest, w cudzysłowie oczywiście, „kupowane”, no ale potem efekt jest taki jaki jest. I pan się nie zraża? J.K.-M.: Efekt jest taki jaki jest, dlatego że, widzi pan, ja jestem w tych Sygnałach Dnia...

K.G.: W 2005 było „Mam tego dość!”, takie hasło, tak? J.K.-M.: Ja jestem w tych Sygnałach Dnia, wie pan, mniej więcej raz na pięć lat, jak są wybory...

K.G.: No, chyba częściej. J.K.-M.: No to raz na cztery niech będzie, raz na cztery, natomiast całe te partie reżimowe, ci wszyscy przedstawiciele tych złodziei, którzy okradają Polskę, oni są u was trzy razy dziennie, prawda? I teraz jest pytanie. Wiadomo, że doktor Goebbels powiedział wyraźnie, że na to, żeby kłamstwo stało się prawdą, trzeba je powtórzyć sto razy. Otóż wy pomagacie szerzyć to kłamstwo sto razy i potem ludzie w to wierzą. A mnie słyszą raz na pięć lat, no, raz na cztery, jak pan mówi. Dobrze, niech panu będzie.

K.G.: Zatem mając świadomość tego, o czym pan mówił na początku, że żeby wygrać, jeśli się da, rozumiem, że cały czas pan wierzy, że jeśli się da, to (...) J.K.-M.: Mnie się wydaje, że ludzie teraz widzą, że rozwiązanie nie jest na lewo od PO, tylko na prawo od PO, że trzeba pójść dalej w tych reformach. Zresztą myślę, że gdybyśmy my byli w tej chwili w sytuacji PSL-u, a pan wie, że w sondażach mam znacznie lepsze notowania niż pan Waldemar Pawlak, jeśli my byśmy byli w tej chwili  na miejscu PSL-u, to byśmy zmuszali PO do pójścia bardziej w kierunku wolności gospodarczej, a nie PSL, który hamuje te zmiany. Więc myślę, że pan Donald Tusk akurat byłby z tego zadowolony. Nie mówię, że wszyscy w jego partii, bo w tej jego partii to wie pan, tam są bardzo różni ludzie, głównie to aferałowie, jacyś tam bezpieczniacy, takie rzeczy, natomiast... I to oni trzymają go w szachu. Przecież niech pan sobie przypomni – w sierpniu... znaczy w lipcu chyba ubiegłego roku jego ekscelencja Donald Tusk powiedział wyraźnie, że jeżeli Aleksander Grad nie przeprowadzi prywatyzacji tych stoczni, to go zwolni. I co? Zwolnił go? Nie zwolnił, bo służby specjalne mu nie pozwoliły. Bo pan Grad realizował polecenia służb specjalnych i służby specjalne nie mogły sobie pozwolić na to, żeby ich człowiek został wyrzucony za to, co mu kazali. I to pokazuje, o co chodzi w tym państwie. Dlatego też gdybyśmy rzeczywiście mogli mieć wpływ na politykę, gdyby Polską rządziły normalne jakieś układy, to byśmy żyli w bardziej normalnym państwie.

K.G.: Dziękuję bardzo za rozmowę i dziękuję za wizytę. Pan Janusz Korwin-Mikke, kandydat na prezydenta Rzeczpospolitej, był gościem Sygnałów Dnia. J.K.-M.: Dziękuję bardzo.

Nieopublikowany wywiad z prezydentem Lechem Kaczyńskim Fragmenty nigdy nie publikowanego do tej pory wywiadu prezydenta Lecha Kaczyńskiego dla redakcji “Acanów”. Rozmowa odbyła się 27 lipca 2009 r. Prezydent poprosił o odłożenie autoryzacji do czasu po wyborach w 2010 roku.

Moja wizja polityki Andrzej Nowak: Jak Pan Prezydent ocenia relacje między światem mediów i polityką? Lech Kaczyński: – (…) Problem w relacji między mediami a politykami polega na czymś, co nie jest zresztą specyficzne dla Polski tylko, ale ma charakter zjawiska ogólnoświatowego. To jest problem coraz marniejszego statusu polityka. Zarobki polityków porównywane są do średniej krajowej. Zarobki menedżerów czy dziennikarzy – raczej nie. Młody zdolny człowiek, który staje przed wyborem życiowej drogi i waha się między karierą w polityce, biznesie i dziennikarstwie – ma najwięcej powodów, by nie wybrać drogi polityka. To jest selekcja w znacznym stopniu negatywna. Gdzie indziej może zarobić więcej, a w polityce dodatkowo narażony jest na ogromny nacisk kontroli medialnej nad swoim życiem, nawet osobistym. Od tego nacisku jako menedżer czy dziennikarz byłby wolny. Prowadzi to do konsekwencji tak niemiłych dla każdego rządu jak konieczność organizowania “łapanki” na stanowiska wiceministrów. Trzeba często brać w tej sytuacji ludzi niedoświadczonych.

Przychodzą osoby, które gotowe są zapłacić tę cenę w zamian za korzyści, jakie daje im poczucie prestiżu czy władzy, ale może przyjdą też do polityki ludzie ideowi, gotowi do służby publicznej? - Ludzie służby w warunkach stabilizacji trafiają się rzadko. Poza tym ludzi służby potrzebuje nie tylko polityka. Wielu z nich w sposób demonstracyjny unika polityki i wybierze raczej służbę cywilną, dyplomację czy służby specjalne. Dam przykład. Przed chwilą podpisałem nominację na stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta dla Władysława Stasiaka. Przez długie lata podkreślał on, że nie jest politykiem. To pierwszy rocznik absolwentów Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, potem mój współpracownik z NIK, potem jeszcze wiceprezydent Warszawy. Nie chciał, jak wielu innych ludzi gotowych do służby publicznej, by przylgnęło do niego piętno polityka. Tak, piętno, bo media, w szczególności tabloidy, tworzą obraz polityków jako zapijaczonej, skorumpowanej, uprzywilejowanej bandy. Polska klasa polityczna jest zapewne grzeszna, jak większość przeciętnych ludzi, ale nie jest specjalnie uprzywilejowana, za to poddana jest totalnej kontroli medialnej. Trzeba być rzeczywiście nałogowcem polityki, żeby się na nią zdecydować. Ja akurat jestem prawdziwym narkomanem polityki i dzień 8 czerwca 2000 roku, kiedy do polityki wróciłem, wspominam jako jeden z najszczęśliwszych w moim życiu. No, ale na świecie narkomanów, w każdym razie narkomanów polityki, nie jest tak wielu. Problem zdegradowania polityki, statusu polityków, przy wielkim udziale mediów, pozostaje jednak bardzo poważny. (…)

Jakie Pan Prezydent wskazałby największe sukcesy swojej dotychczasowej, blisko już czteroletniej pracy na tym stanowisku? - To, że nie ma już WSI. To, że udało się w latach 2005-2007 uniknąć większych konfliktów społecznych. Otwarcie perspektyw na Wschód. Wreszcie wynegocjowanie ostatecznej treści traktatu lizbońskiego. Nie jestem entuzjastą tego traktatu, ale uważam zasadniczą poprawę jego ostatecznych zapisów za bardzo ważne dla Polski osiągnięcie. Niestety, muszę dodać, było ono bardzo brutalnie negowane przez część “dziennikarzy IV RP”, którzy opisali wynik tych negocjacji i samo przyjęcie traktatu jako klęskę. To bardzo mnie boli. W czasie decydujących negocjacji w Lizbonie, w październiku 2007 roku, byli tacy, którzy chcieli, żebym wyjechał, żebyśmy się sami wymanewrowali z europejskiej polityki – żeby inni porozumieli się bez Polski. Warto przypomnieć, że tzw. pierwiastek, którego nie udało się wynegocjować, był tylko jednym z 14 polskich postulatów. Na krótko przed decydującymi rozmowami uznaliśmy, że wysunięcie postulatu “pierwiastka” w obliczaniu siły głosów poszczególnych państw Unii jest posunięciem czysto taktycznym. Sami przeciwko 26 państwom nie mieliśmy żadnych szans, żeby to przeforsować. O wiele ważniejszą sprawą było przedłużenie tzw. mechanizmu Joaniny, a przede wszystkim korzystnego dla nas systemu nicejskiego do 2017 roku – a w międzyczasie wiele jeszcze może się zdarzyć – aniżeli walka o “pierwiastek”, który nas wzmacniał w stosunku do 5 państw, a osłabiał w stosunku do 21. Wreszcie ostatnią sprawą, o której bym wspomniał, była interwencja w sprawie obsadzenia przez arcybiskupa Wielgusa warszawskiej metropolii.  [No to mamy jasność w tej sprawie. Stąd te oklaski. - admin]

Czy Pan Prezydent widzi możliwość dotarcia z przekazem patriotycznym, wspólnotowym do nowego pokolenia, które zdaje się oddalać coraz bardziej od poczucia wspólnoty, od rozumienia jej historyczno-kulturowego sensu? - W tej chwili to jest ogromnie skomplikowane. Falowanie społecznych nastrojów jest niezwykle trudno przewidywalne. Po zaspokojeniu innych potrzeb, bardziej materialnych i indywidualnych, mam nadzieję, iż przyjdzie czas na zaspokojenie potrzeby tożsamości i znaczenia swojej wspólnoty. Staram się sprzyjać temu wszystkiemu, co w zdrowy sposób budzi takie właśnie potrzeby. Temu przecież służy dobrze Muzeum Powstania Warszawskiego, temu służy prowadzona przeze mnie polityka odznaczeniowa, hucznie obchodzone – często zapomniane dotąd – rocznice ważnych wydarzeń z naszej, zwłaszcza XX-wiecznej historii. W tej chwili mam nadzieję, że arcybiskup Kazimierz Nycz pozwoli mi zorganizować odpowiednio wielkie obchody 25. rocznicy męczeńskiej śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Staram się wykorzystać każdą dobrą okazję, by Polakom przypomnieć, skąd się bierze nasza wolność i nasza tożsamość. Moim problemem nie jest to, żeby coś wymyślić, tylko to, żeby ze swoimi inicjatywami przebić się przez swoisty medialny wulkan kłamstw na temat mojej prezydentury. Mój wybór z 2005 roku został przez znaczną część dysponującej mediami elity III RP uznany za “nieprawomocny” – i tak pozostaje do dziś. Przeciw tej walce znacznej części mediów ze wszystkimi niemal istotnymi aspektami polityki, jaką staram się prowadzić, nie mam innego sposobu, jak tylko próbować docierać konsekwencją swoich działań do obywateli.

Marucha

Jarosław Kaczyński dla Salon24: Czas porozumienia  - Igor Janke: Panie premierze, co się w Polsce stało przez ten miesiąc? - Jarosław Kaczyński: Zobaczyliśmy to wszystko, co w społeczeństwie jest dobre. Co było zawsze, ale co tym razem zostało pokazane bardzo mocno na zewnątrz. Tym czymś jest poczucie wspólnoty. Jest szansa na to, by sporne sprawy teraz zostały załatwione dzięki porozumieniu. Mam nadzieję, że my wszyscy tej szansy na porozumienie nie zmarnujemy.

- IJ: Czy ta tragedia uruchomiła w społeczeństwie inne oczekiwania, inne dążenia? - JK: Na pewno jest bardzo potężne dążenie do prawdy. Prawdy jako wartości. Wielu ludzi teraz doceniło wartości, które na co dzień w życiu publicznym nie były specjalnie eksponowane. Sądzę też, że zmieniły się postawy w bardzo dużej części społeczeństwa. To kapitał społecznego dobra. Kluczowe jest pytanie, czy potrafimy coś na nim zbudować?

 - Toyah: Myślę, że to, co się stało - mimo całego zawartego w tej katastrofie nieszczęścia - stanowi cenę, którą musieliśmy zapłacić właśnie dla Polski. Czy myśli Pan, że możemy traktować to nieszczęście z 10 kwietnia jako - paradoksalnie właśnie - szansę dla Polski? - JK: Nie jestem zwolennikiem odwoływania się do takiej wersji polskiej historii, w której szczególną rolę odgrywa ofiara. Wolę, by ofiar nie składano. Gdybym tylko mógł cofnąć czas to bym go cofnął. Teraz ważne jest pytanie o przyszłość. O to, co z tego wyniknie dla Polski dobrego.

- Dlaczego zdecydował się Pan w tej sytuacji kandydować w wyborach? - Czułem, że mam taki obowiązek. Nie chcę się odwoływać do relacji z bratem. Wszystkie sprawy osobiste, rodzinne, oddzielam. Teraz rozmawiam jako kandydat na prezydenta. Doszedłem do wniosku, wraz z moimi politycznymi przyjaciółmi, że w tej sytuacji jest szansa dla kraju. Jaka to szansa? By z tego pozytywnego odruchu społecznego, odruchu jedności, który powstał po 10 kwietnia, wyniknęło coś, co zmieni jakość naszego życia publicznego. Będzie w nim więcej współpracy. A przez to zmieni się jakość innych dziedzin życia. Na lepsze zmieni się codzienne życie Polaków. 

- Radosław Krawczyk: Co zrobić, żeby ludzie aktywniej angażowali się w budowę państwa. Jak doprowadzić do tego, by obywatele czuli się bardziej odpowiedzialni za państwo, co zrobić, by postawy propaństwowe stały się bardziej powszechne? - Państwo jest wartością moralną. Nie jest tylko organizacją, zespołem przepisów, procedur i ludzi. Teraz jest podstawa, aby wzmocnić jego jakość, aby umocnić to, co jest instytucjonalną częścią państwa. To są procesy niełatwe, subtelne, ale wydaje mi się, że możemy w ciągu najbliższych lat zrobić wiele, by tak się stało. Możemy zrobić wiele w interesie naszej przyszłości. Przyszłości młodego pokolenia.

- Ufka: Część wyborców obawia się powtórki wojny na górze. Czy ma pan pomysł na współpracę z rządem, czy musimy czekać na wybory parlamentarne? - Uważam, że w tej chwili warunki do współpracy z rządem wynikające ze społecznego nastroju są znacznie lepsze, niż były dotychczas. Jeśli w wyniku wyborów nie powstanie układ monopolistyczny, powinno to doprowadzić do sytuacji, w której różne punkty widzenia zostaną uwzględnione. Powinno być możliwe zawarcie kompromisów, które pozwolą wyjść z różnych niemożliwości.

- IJ: Kompromis zakłada to, że dwie strony z czegoś rezygnują. Czy gdyby pan wygrał wybory i stanął naprzeciw rządu Donalda Tuska, byłby pan w stanie iść na kompromis w różnych sprawach, wobec tego, co pan do tej pory deklarował, co chciał pan robić. - JK: Tak. Tylko, że kompromis musi mieć pewne społeczne poparcie. Nie może być zawarty na zasadzie, że politycy dogadują się ponad społeczeństwem, albo co gorsza  wbrew niemu. Uważam, że teraz w społeczeństwie jest większa potrzeba kompromisu. I musimy do niego dążyć. Ważne jest to, by rozmowy polityczne do tego prowadziły. By ten nastrój społeczny zmienił się w zdolność do uznania argumentów drugiej strony i znalezienia wyjścia z tych wszystkich sytuacji, w których doszło do blokady. A takich miejsc jest sporo.

-IJ: Gdzie pan widzi te pola, na których jest szansa na porozumienie się z rządem Donalda Tuska? - JK: Musimy wspólnie doprowadzić do tego, by państwo było w stanie podjąć wielkie wyzwania. Jest potrzeba wzmocnienia państwa jako naszej wspólnej wartości i jako instytucji, która rozwiązuje problemy. Musimy się zgodzić, że taka potrzeba istnieje. A dalej są już tylko problemy do rozwiązania.

- IJ: Jakie ma być to państwo? - JK: Trzeba połączyć nowoczesność z tradycją. Polska musi być państwem nowoczesnym, bo nie ma miejsca dla innej Polski we współczesnej Europie. Jednocześnie musi to być państwo mocne przez to wszystko, co buduje tradycja. Konieczny jest szacunek dla naszej historii, naszego języka, naszego dorobku kulturalnego. Powinniśmy zmierzać ku modelowi, który jest bardzo nowoczesny, a jednocześnie jest bardzo mocno zakorzeniony. Powinniśmy dążyć do takiego modelu gospodarczo-społecznego, w którym Polska jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania tworzy się u nas produkty i usługi wymagające najnowocześniejszych technologii, nasza kultura jest ceniona w świecie, a jednocześnie pamiętamy o naszej historii o tradycji, o wartościach, które budowały nasz naród. Jestem przekonany, że można to skutecznie pogodzić.

IJ: A jakie są te problemy, co do rozwiązania których moglibyście się porozumieć? JK: . Polska gospodarka musi się rozwijać szybciej. Podstawowym motorem rozwoju jest ludzka inicjatywa i przedsiębiorczość. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, co należy zrobić, by tę przedsiębiorczość odblokować. Musimy wykorzystać środki europejskie. Przed nami zadanie budowy porządnych dróg i autostrad oraz modernizacja koleij. W tej sprawie powinniśmy się porozumieć, by odblokować procedury. Polska klasa polityczna - mówię tu bez podziału na partie - nie jest odpowiednio zintegrowana, by pewne decyzje podejmować szybko i działać zdecydowanie. Takie porozumienie jest potrzebne i zapewne może mieć silne społeczne poparcie. Przykładem jest problem służby zdrowia. Mieliśmy dwie różne koncepcje i trzeba o tym porozmawiać. Nikt w Polsce nie zakazuje tworzenia prywatnych szpitali. Sporo ich już powstało, dobrze funkcjonują i pewnie będą powstawać kolejne. Jednocześnie na świecie jest silna tendencja do tworzenia społecznej służby zdrowia. W Stanach Zjednoczonych, gdzie do niedawna społeczna służba zdrowia była tematem tabu, teraz wydaje się na nią gigantyczne pieniądze. Mam nadzieję, że w tej kwestii odejdziemy od podejścia doktrynalnego. Musimy też dostrzec, że w Polsce jest wiele rodzin w trudnej sytuacji. To problem, który trzeba rozwiązać. Nie możemy się godzić na tak rażącą niesprawiedliwość. Jeśli dzieci w Polsce będą dorastać w dobrych warunkach, mieć zapewnioną edukację i bezpieczeństwo materialne, Polska cywilizacyjnie będzie się rozwijać. Pamiętajmy o rozwoju wsi, o budowie mieszkań, o oświacie i rozwoju nauki. To wszystko powinno stać się przedmiotem rozmowy o Polsce.

- Chevalier: Czy jako prezydent RP, na skalę możliwości Prezydenta, tj. poprzez inicjatywy ustawodawcze, weto, inicjowanie dyskusji publicznej dążyłby pan do zachowania, umocnienia oraz doinwestowania (również poprzez podwyżkę składki zdrowotnej, gdyby było to konieczne) publicznej służby zdrowia oraz do uchronienia jej przed komercjalizacją w wersji proponowanej przez rząd PO? - JK: Obecny czas daje wielką szansę, byśmy się porozumieli w tych kwestiach. Mam od dwóch miesięcy smutną okazję obserwować pracę szpitala publicznego. Zawsze szanowałem pracę pielęgniarek i lekarzy, ale teraz szanuję ich pracę jeszcze bardziej. Widzę, że tam w szpitalu leczą się zarówno osoby zamożne jak i osoby naprawdę biedne. I uważam, że jedni i drudzy mają prawo do publicznej opieki zdrowotnej. To jest wielka zaleta publicznej służby zdrowia, że nie dzieli ludzi na biednych i bogatych. Ten argument powinien być wzięty pod uwagę. Stałem na czele rządu, który umiał obniżyć podatki i doprowadzić do wzrostu dochodów. Wiem, że nawet z trudnymi problematami można sobie poradzić.

- Ale jak? - JK: Kampania prezydencka może być dobrym momentem na rozpoczęcie poważnej rozmowy o tak istotnej sprawie. Ale trzeba do tej dyskusji wciągnąć obywateli i środowiska medyczne, wszystkich którym zależy na rozwiązaniu tego problemu. To powinno być jednym z pierwszych zadań przyszłego prezydenta. Wypracować kompromis dotyczący realnej i akceptowalnej przez wszystkich reformy służby zdrowia. Uważam, że możemy teraz skorzystać z szansy, by się w tak trudnych sprawach porozumieć. Do tej pory było to bardzo trudne.

- IJ: Do tej pory konkurencyjne obozy wzajemnie się blokowały i rzeczywiście nic się nie dało zrobić wspólnie. - JK: Tak było. Teraz jest szansa, by to odmienić.

- IJ: Rozumiem, że gdyby został pan prezydentem i przyszedł do pana premier Donald Tusk z propozycją przeprowadzenia pewnych bolesnych cięć, pan nie mówiłby na dzień dobry: „nie”? - JK: Nie mówiłbym na dzień dobry „nie”. Z cięciami jednak trzeba uważać. Bo nie można polskich problemów społecznych rozwiązywać na zasadzie, że ci, którzy mają mieć mniej, będą mieć jeszcze mniej. Ale to nie oznacza, że nie należy oszczędzać. W Polsce w ciągu ostatnich 20 lat były takie momenty, kiedy można było przyjmować rozmaite rozwiązania, niezależnie od różnic politycznych. Myślę o reformach z początku lat 90. Były niebywale bolesne, ale zostały przeprowadzone. Nie oceniam ich teraz, tylko stwierdzam fakt. Jednym z elementów tej nowej sytuacji jest fakt, że dawne spory tracą na znaczeniu. Nie można oczywiście ich unieważnić, ale dziś musimy na nie spojrzeć inaczej. Pewne rzeczy, które się zdarzyły, są faktem i już tego nie zmienimy. Teraz jest czas, żeby myśleć o przyszłości. Jest ku temu dobry moment. To nasze zobowiązanie wobec przyszłych pokoleń. Różnice polityczne nie mogą dłużej blokować budowy nowoczesnego kraju. Bo łączy nas Polska, a Polska jest najważniejsza.

-Chevalier: Czy podjąłby Pan działania na rzecz upowszechnienia wychowania przedszkolnego, zgodnie z propozycjami ZNP, by państwo Polskie dążyło do zapewnienia każdemu dziecku możliwości wychowania przedszkolnego w przedszkolach publicznych, oraz zgodnie z propozycjami programowymi PiS-u, by rząd kierował do gmin subwencje na utrzymanie przedszkoli. - JK: Subwencje są konieczne. Jeżeli rodzice chcą wysyłać dziecko do przedszkola to powinni mieć do tego nie tylko prawo ale i możliwości. Córki mojej bratanicy Marty niebywale chciały być w przedszkolu. Starsza się bardzo martwiła, że zaraz zaczną się wakacje i nie będzie już zajęć. Natomiast jeśli rodzice są zwolennikami tradycyjnego modelu rodziny, to trzeba to uszanować.

- Chevalier: Czy byłby Pan za, czy przeciw planom wprowadzenia powszechnej odpłatności za studia wyższe na uczelniach publicznych; i byłby Pan za, czy przeciw, proponowanym przez obecny rząd zmianom w szkolnictwie wyższym, jak uznaniowe kierowanie środków finansowych do szkół wyższych poprzez tzw. kontrakty, wyróżnienie w dofinansowaniu niektórych uczelni (tzw. Krajowych Naukowych Ośrodków Wiodących), kosztem innych, zwłaszcza uczelni w mniejszych miastach, likwidacji stypendiów naukowych. - JK: jestem za bezpłatnymi studiami. To wynika z Konstytucji i musi być respektowane. Uważam przy tym za bardzo dobre dla kraju, że przez ostatnie dwadzieścia lat tak znacznie wzrosła liczba młodych ludzi, którzy studiują. To nas rozwija, buduje przyszłość polskiego kapitalizmu. Niebywale ważne jest oparcie gospodarki o wiedzę. Wykształceni młodzi ludzie to szansa na bogatą i nowoczesną Polskę. Trzeba im pomóc zdobywać dyplomy i to zarówno młodym z dużych miast, jak i mniejszych ośrodków. Sprawiedliwy, nowoczesny system stypendialny musi wspierać nie tylko najzdolniejszych, ale i tych, których na edukację na poziomie wyższym zwyczajnie nie stać. Chodzi także o stypendia na studia na uczelniach prywatnych czy płatne studia na uczelniach państwowych.

- IJ: Jak? - JK: Wiemy, że wielu młodych ludzi wyjeżdża za granicę. Musimy sprawić, by to nie były decyzje nieprzemyślane, by młodzi zadawali sobie pytanie: co lepsze – wyjazd na długo, czy szukanie dla siebie miejsca w kraju. Wyjazdy mogą być niezwykle pożyteczne, można wtedy uczyć się języków, poznawać różne kultury. Jednak dla młodych jedno musi być jasne – to, że ich własne państwo stwarza dobre możliwości rozwoju i dostatniego życia. To jest zadanie do wykonania dla rządzących.

- IJ: Wyobraźmy sobie, że zostaje pan prezydentem. Spotyka się pan z Donaldem Tuskiem. Jakie są pierwsze, najważniejsze problemy, które musicie rozwiązać. Mamy wielkie zadłużenie… - JK: Sprawa zadłużenia jest bardzo ważna. Na pewno zapytałbym o to premiera. Ale nie wiem, czy teraz jest moment, by wchodzić w takie szczegóły - rysować teraz scenariusze konkretnych rozmów byłoby przesadą i mógłbym zostać posądzony o nadmierną pewność siebie.

- IJ: Ale ludzie mają dokonać wyboru. I mają prawo wiedzieć, co zrobi kandydat A, i co zrobi kandydat B gdy zostanie prezydentem. - JK: Z mojej strony padnie propozycja, byśmy tę nowa sytuację społeczną, która się zrodziła wykorzystali do kompromisowego wyjścia z paru sfer niemożności. Nawet gdyby to były trudne rozmowy, mam przekonanie, że protokół zbieżności okazałby się znacznie dłuższy niż protokół rozbieżności.

- Kataryna, która oddała swoje pytania innym, stawia taką tezę: Znajduje się Pan w sytuacji patowej. Jeśli wygra Pan wybory, stanie się Pan dla Platformy pretekstem do zaniechania reform a w nadchodzących wyborach parlamentarnych głównym argumentem za oddaniem jej władzy wystarczającej do zneutralizowania Pańskiego weta. PiSowi pozbawionemu liderów może być trudno nawiązać walkę i Platforma może rzeczywiście wygrać na tyle wysoko, że Pańskie weto przestanie mieć znaczenie bo będzie je w stanie odrzucać. Miałby Pan więc przed sobą 5 lat nieustannego zwarcia z rządem, i ostrzał mediów jeszcze większy niż miał Pana brat. Z drugiej strony, jeśli Pan przegra, Platforma zyska pełnię władzy, i nawet jeśli PiS wygra wybory parlamentarne (co dzisiaj trudno sobie wyobrazić ale za rok jest przecież możliwe bo Platforma będzie miała rok na pokazanie, że na nic jej nie stać, nawet z własnym prezydentem) i uda mu się zbudować koalicję rządową, to raczej nie taką, która wystarczy do obalanie prezydenckiego weta, którego prezydent Komorowski by z pewnością używał przeciwko rządowi PiS. Czy istnieje jakiś w miarę realny scenariusz pańskiego zwycięstwa, które będzie mógł Pan spożytkować? - JK: Hm… jestem jednak większym optymistą niż Pani Kataryna. Ten sposób myślenia wypływa z modelu, który funkcjonował dotychczas. Dziś moim pierwszoplanowym celem jest zmiana tego stanu.

Trzy osoby zadały podobne pytania:

- Leszek. Sopot: W sierpniu 2010 r. odbędą się obchody 30 rocznicy powstania "Solidarności". Na tych obchodach miał być śp. prezydent RP Lech Kaczyński. "Solidarność" oficjalnie udzieliła panu poparcia i z tej racji weźmie pan w obchodach udział. Czy podczas nich powtórzy pan swoje słowa wypowiedziane w Stoczni Gdańskiej w 2007 r., że ci, którzy nie są w PiS i pana nie popierają stoją tam, gdzie stało ZOMO? A może żałuje pan wypowiedzianych wówczas słów skierowanych do tych, którzy walczyli o "Solidarność" ale dziś nie popierają pana partii?

- Stary: Czy Polska, w której znaczna część obywateli jest przez prezydenta uważanaza wrogo do niej nastawionych, bo nie podziela jego poglądów, może być silna?

- Parakalein: Najpowszechniejsze zarzuty pod Pana adresem to te, które mówią o podzieleniu Polaków - "Tam gdzie stało ZOMO". Katastrofa pod Smoleńskiem i tragiczna śmierć Pana brata, moim zdaniem, uczyniła Pana dysponentem decydującego głosu potrzebnego do ewentualnego pojednania Polaków, tego pojednania, o którym zaczęto mówić widząc reakcje Polaków po tragedii. Wczoraj wypowiedział się Pan w kwestii pojednania z narodem rosyjskim - o tym też wiele mówiono po 10 kwietnia . Czy  zamierza Pan się odnieść do kwestii "pojednania narodowego"? Czy jest ono potrzebne i możliwe? Jak wg Pana powinno wyglądać?  - Jarosław Kaczyński: To pojednanie nastąpiło po tragedii. Teraz jest kwestia tego, jak je wykorzystamy. A co do moich słów…Mówiłem już o tym na Kongresie Prawa i Sprawiedliwości w 2009 roku. Ta sprawa jest dla mnie zamknięta. Wyobrażam sobie, że teraz wspólnym celem staną się sprawy związane z budową nowoczesnego państwa. Jeśli nam się to uda, będzie to nasz olbrzymi dorobek dla przyszłych pokoleń. A jeśli chodzi o budowę nowych stosunków z Rosjanami – to przecież nasz wspólny interes. Ale podstawą do tego musi być prawda i wzajemny szacunek naszych dwóch narodów.

- Consolamentum: Prof. Krasnodębski w głośnym tekście „Już nie przeszkadza” nazwał prezydenta Lecha Kaczyńskiego „konserwatywnym socjalistą”, „socjalnym konserwatystą” A co Pan w kwestiach społeczno-ekonomicznych i kulturowych rozumie przez „Polskę solidarną”? Co konkretnie miałaby ona znaczyć w trakcie Pana ewentualnej prezydentury? - JK: To, co w ostatnich tygodniach zobaczyliśmy na ulicach Warszawy i innych polskich miast to jest powrót do tego nastroju, jaki ja i moje pokolenie pamiętamy sprzed trzydziestu lat, z czasów Sierpnia’80. Nastroju, który pozwalał na połączenie rzeczy wydawałoby się niepołączalnych. My dzisiaj często o tym zapominamy. Patrzymy na tamte wydarzenia przez perspektywę stanu wojennego i 13 grudnia. Proszę pamiętać, że ruch Solidarności był ruchem bardzo wielu ludzi. Było tam milion członków Polskiej Zjednoczonej Partii robotniczej. Kiedy razem z Janem Olszewskim zakładaliśmy punkt konsultacyjny na ulicy Bednarskiej w Warszawie, to bardzo duża część tego tłum, który zaczął tam wtedy walić, to byli członkowie PZPR. A tam się działy rzeczy, które wydawały się wcześniej niesłychane trudne. Ja KOR-owiec, Jan Olszewski ze starej opozycji, a tam były grupy które przyjeżdżały z jakiejś fabryki i mówiły: my wszyscy jesteśmy z PZPR! Razem z nimi tworzyliśmy Solidarności, a właściwie Wolne Związki Zawodowe. Wtedy to było możliwe. I teraz też jest taki moment. Uważam, że niedawne podziały dzisiaj przestają być takie istotne.

- Rolex: Ostatnie miesiące udowodniły ponad wszelką wątpliwość, że Polska potrzebuje głębokiej, radykalnej i gruntownej dekomunizacji (desowietyzacji). Czy pańskie ugrupowanie ma nową (dostosowaną do nowych okoliczności) „mapę drogową” takiego procesu? - JK: Czasem stykam się ze środowiskami, które bardzo intensywnie przezywają problemy lat 90. Albo nawet wcześniejszych. Ja tych ludzi rozumiem. Ale uważam, ze powinniśmy się dziś zajmować problemami drugiego dziesięciolecia XXI wieku. Nie ma wątpliwości gdzie ja byłem w latach 90., ale czas leci i trzeba rozwiązywać nowe problemy.

- Ufka: Czy otworzy pan Pałac Prezydencki na środowiska inne niż PiS? - JK: Te środowiska , które mnie dziś popierają, to nie tylko Prawo i Sprawiedliwość. Jestem otwarty. Jeżeli to co się w Polsce stało, będzie owocowało tym, na co liczę, wtedy będą przesłanki do tego, by Pałac otworzyć jeszcze dużo szerzej, także na tych, którzy mnie wcześniej nie popierali. Czy tak będzie? Myślę, ze są ku temu poważne przesłanki.

- Rybitzky: Czy otworzy pan bardziej Prawo i Sprawiedliwość, także na młodych ludzi? - JK: W grupie wyborców do 25. roku życia poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości rośnie najbardziej. Zaskakujące, prawda? Ale to mnie najbardziej cieszy!

- IJ: Komu złoży pan polityczną ofertę , powrotu czy współpracy? - JK: Myślę, że to jest czas, kiedy wiele osób wróci. Otrzymałem już poparcie ze strony Polski Plus.

- IJ: Czy złoży pan jaką ofertę Markowi Jurkowi, wyciągnie rękę do Ludwika Dorna? - JK: Jestem otwarty na współpracę. Powiedziałem to Jerzemu Polaczkowi, zresztą zawsze byliśmy z nim w dobrych relacjach. Nawet jeśli kiedyś nas coś różniło, to dziś już tego nie pamiętam.

- IJ: Czy zdecyduje się Pan na debatę z Bronisławem Komorowskim przed pierwszą turą? - JK: Niczego nie wykluczam, ale to zależy od formuły. Na pewno trzeba będzie porozmawiać o Polsce.

- Rybitzky: Czy PiS jest gotowy na funkcjonowanie bez pana przewodnictwa w razie pana zwycięstwa w wyborach? - JK: Prawo i Sprawiedliwość i tak wcześniej czy później będzie musiało wybrać kogoś po mnie. Zakładałem, że nastąpi to w 2014 roku. Ale być może dojdzie do tego wcześniej - zadecydują wyborcy.

- IJ: Pan wolałby, by które środowiska dominowały? - JK: Niczego nie będę narzucał. Wybór nowych przywódców jest miarą dojrzałości partii.

- IJ: Nie wskaże pan następcy? - JK: Nie będę nikogo wskazywał. Nie będę nikomu mówił, kogo ma wybrać. To będzie demokratyczna decyzja. Dziękuję


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(170 189) 11 Główne Etapy Historii Retoryki
188 189
4 (189)
1 (189)
ppsa art  189 informacje o jednostce
189
Nihongo gramatyka, 189, Rentaikei + MONO/KOTO/NO
B 189
189
Poradnik klimatyczny, Poradnik chłodnictwo 189 193, 4
189 PRZEPISÓW SIOSTRY MARII TW MARTEL
189
188 i 189, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
189[1] 1 308 2 inf serw 12 2003
CarinaE 109 189
czynnosc prawna niewazna a art 189 kpc
projekt 189 niedziela 01 DMR 2011
189

więcej podobnych podstron