Lenin wiecznie żywy z Komorowskim w tle „Lenin”, Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, to książka – legenda, a zarazem dokument niezwykłej wagi. Światowy bestseller lat trzydziestych XX wieku. To historyczny demaskatorski dokument zdzierający maskę rewolucji październikowej i odsłaniający prawdziwe oblicze jej przywódców, oraz mechanizmy ich postępowania, a jednocześnie dogłębna analiza i surowa ocena systemu komunistycznego. Uznano ją za antyradziecki paszkwil. Obok wielkiej sławy przyniosła autorowi, jako osobistemu wrogowi Lenina, groźbę represji i wieloletnie zapomnienie przez władze PRL – wycofana z bibliotek, powróciła dopiero w 1990 roku jako reprint w nakładzie zaledwie kilku tysięcy egzemplarzy. Czytelnicy musieli czekać następnych 20 lat na pierwsze powojenne wydanie tego porażającego dokumentu. Wiele szczegółów składa się na ten przejmujący portret „geniusza” rewolucji i walki klasowej, jego czynów, myśli, uczuć i jakże częstych między nimi dysonansów. Obraz rewolucji „od kuchni” zapada w pamięć tym bardziej, że jest to zapis wnikliwych obserwacji naocznego świadka wydarzeń zaledwie o sześć lat młodszego od Lenina. Należy podkreślić, iż Ossendowski był jednym z pierwszych, którzy ośmielili się uderzyć w mit, symbol, w legendę, w bożyszcze, w idola milionów biedaków całego świata, którego historia zapisała jako mordercę, stanowiącego inspirację do zbrodni ludobójstwa, dokonanych przez system sowiecki. „Lenina” należy traktować, jako wynik wieloletnich obserwacji autora, mających dzisiaj znaczenie historyczne, a nie beletrystyczne. Ferdynand Antoni Ossendowski (ur. 27 maja 1876 w Lucynie w guberni witebskiej w Rosji, zm. 3 stycznia 1945 w Żółwinie koło Milanówka) – polski pisarz, dziennikarz, podróżnik, nauczyciel akademicki, członek Akademii Francuskiej, działacz polityczny, naukowy i społeczny.
Oto kilka fragmentów zapisów „Lenina”: -„ …Antychryst przyszedł i państwo na ziemi zakłada…dwa ów Antychryst posiada oblicza: jedno Lenina, drugie Trockiego… Boże zmiłuj się ! Boże zmiłuj się nad nami ! – wzdychali chłopi…
- …Towarzysze włościanie ! Ci ludzie są zakładnikami i będą rozstrzelani, jeżeli nie wydacie swoich sąsiadów… jak to! wrzasnął dowódca oddziału – nie wiecie, że własność prywatna została zniesiona na zawsze? Wszystko jest wspólne… będę liczył do trzech. Powiadajcie kto z was brał udział w bitwie? Raz.. dwa… liczył przejezdny komisarz wyjmując z pochwy rewolwer. Trzy ! Stojący przy zakładnikach agent „czeki”przyłożył lufę rewolweru do ucha włościanina i wystrzelił. Chłop z roztrzaskaną głową runął na ziemię…
- …Jacyś ludzie bili kogoś, wlokąc go po kamieniach bruku i co chwila wybuchając bezmyślnym śmiechem. Głowa bitego człowieka tłukła się i podskakiwała na kamieniach, a za nią ciągnął się krwawy ślad… Niech żyje socjalna rewolucja ! – krzyknął Lenin – niech żyje władza Rad, robotników, żołnierzy, wieśniaków ! Ho! Ho! Ho! – odpowiedział mu tłum i biegł dalej znęcając się nad zabitym. Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwym wejrzeniem czarnych oczu. Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu godle męki. Lenin przyjrzał się mu zmrużonymi oczami i rzekł: - no i cóż ? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości ? Milczysz i nie sprzeciwiasz się ? I będziesz milczał, bo my zatwierdzamy prawdę !
- … codziennie rozstrzeliwano ludzi bez sądu, dopuszczano się prowokacji, wyłudzano pieniądze za zwolnienie z więzienia, bito aresztowanych, znęcano się w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych czasach caratu nie słyszano nigdy…
-… Lenin podniósł głowę i wesołym głosem krzyknął : Towarzysze ! Zajrzyjmy w oczy ciemiężców naszych ! Do katedry ! Lenin wkroczył do kościoła w czapce, a za nim szli komisarze, fińscy strzelcy i żołnierze i nikt nie obnażył głowy. Tłum skamieniał i ze zgrozą patrzył na bezbożników. Lenin stanął i pogardliwie spoglądał na popów, śpiewających i dymiących kadzidłami. …albowiem rzekł Chrystus, Zbawiciel nasz: „każda władza od Boga jest..” …dość tej komedii! – dobitnie rzekł Lenin. …władza pracujących nie jest od żadnego z istniejących bogów, tylko od warsztatów i pługów, z potu i krwi ! Dość tego! Nie znamy waszych bajek o bogach. Nie potrzebujemy tego opium, tego haszyszu, krępującego wolę ludu. Bogów nie ma, ani w niebie, ani na ziemi! Nigdzie ! Nigdzie ! Gdyby wasz Bóg istniał to i wtedy odstąpiłby od was – służalców carskich, pasibrzuchów, pijaków, rozpustników, ciemiężycieli pracującego ludu. Lecz nie ma Go nigdzie ! Pokarałby mnie za moje słowa, a tymczasem widzicie? Cofacie się i uchodzicie posłyszawszy prawdę ! …zatrzymał się przy jednym grobowcu i uderzył weń kolbą karabinu. Żołnierze i tłum rzucili się do rozbijania pobliskich grobowców, wywlekali trumny z zabalsamowanymi resztkami dawnych władców, otwierali je, zrywali złote przedmioty, drogie tkaniny i wlekli sztywne, zabalsamowane zwłoki po posadzce, śmiejąc się, krzycząc i dopuszczając się sprośnych, bezwstydnych żartów. Wrzućcie te lalki do Newy! – poradził Lenin, dobrotliwie patrząc na rozzuchwalony, rozbawiony tłum, niby ojciec na dzieci swawolne. Wyciągnięto ciała i trumny na plac i wleczono dalej aż do murów; wśród gwizdu, wycia, krzyku i śmiechu strącono wszystko do rzeki. Tłum z wesołymi okrzykami powracał do katedry, lecz baczny na wszystko Lenin zjawił się na krużganku. Twarz mu się śmiała. Wołał, wyciągając ręce do biegnących ku niemu ludzi: - wyrzuciliście te niepotrzebne śmiecie, te relikwie burżuazji! Pokazaliście całemu światu co myślicie o koronowanych katach!...był niezmiernie szczęśliwy. Dziś pierwszego zaraz dnia zrozumiał, że jest stworzony na wodza ludu. Wiedział do jakiego celu poprowadzi te masy ślepe z nienawiści; miał wolę nieugiętą, aby czynić to; dziś przekonał się, że potrafi wolę swoją narzucić. Wyniosły go na szczyt fali siły żywiołowe, nie będzie się nim opierał, jednak ulegając potędze mas, część tej potęgi skieruje w łożysko przez siebie przygotowane…. Śmierć burżujom !....Śmierć sługom burżuazji!... Śmierć książętom, bogaczom, generałom!... Śmierć ciemiężcom!... Nie mamy czasu do stracenia, szeregi wrogów rewolucji powinny być zdziesiątkowane – powiedział Lenin…
-… byłam w cerkwi ze swoimi wychowankami. Wierzyć się nie chce. Ach! To wprost straszne! Raptem wdzierają się żołnierze „czeki”, zaczynają wypędzać modlących się ludzi szukających ukojenia i pocieszenia. Teraz w Boże Narodzenie! Żołnierze biją ludzi, bluźnią straszliwie, strącają ze ścian obrazy, wyłamują podwoje prowadzące do ołtarza, zwlekają z jego stopni biskupa, znęcają się nad nim, później strzelają”…
Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czyli po największej tragedii narodowej wszech czasów, prezydent elekt Bronisław Komorowski rozpoczął swoje urzędowanie od bezprecedensowej decyzji usunięcia z przed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu symbolu chrześcijaństwa i celu modlitwy żałobnej narodu, Krzyża Męki Pańskiej. W ślad za tą decyzją rozpoczęła się walka z krzyżami w Polsce. W sposób podstępny, nocą, ścięto 7 metrowy krzyż papieski na krakowskich Błoniach, pod pretekstem samowoli budowlanej. W podobny sposób postąpiono na Wzgórzu Trzech Krzyży w Przemyślu, Stalowej Woli i na szczycie naszej ojczyzny tatrzańskich Rysach. Odbiór społeczny tych poczynań jest jednoznaczny: trwa walka z chrześcijaństwem. Pod Pałacem Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu, za zezwoleniem władz, w tym prezydenta Warszawy odbywały się różne sceny, łącznie z pijackimi wrzaskami, przekleństwami, bezczeszczeniem krzyża w rozmaity sposób, w tym oddawaniem na krzyż moczu. Sceny owe zostały dokładnie opisane, niestety wyłącznie w Internecie i częściowo przez „Gazetę Polską”. Krzyż posadowiono dla upamiętnienia tragedii narodowej, władzom niewygodna jest pamięć o Lechu Kaczyńskim. Zresztą krzyż ten został również usunięty, a obrońcy krzyża nazwani sektą, oszołomami etc. Pod krzyżem również polała się krew, a sprawę normalnie „zamieciono pod dywan”. Bolesne było zachowanie niektórych hierarchów Kościoła, jak np. Biskupa Pieronka, który uważał, że należy pod krzyż wezwać brygady antyterrorystyczne. Metropolia warszawska zabroniła modlitwy pod krzyżem ks. Stanisławowi Małkowskiemu, który m.in. powiedział:
- „katastrofa smoleńska to zbrodnia z zimną krwią, planowana przez wiele miesięcy przy współudziale służb rosyjskich i jakichś istotnych czynników na Zachodzie.
- Bronisław Komorowski popełnił świętokradztwo, a niektórzy duchowni są żyrantami zbrodni,
- w sprawie bitwy o krzyż hierarchia kościelna nie stanęła na wysokości zadania,
- spór o krzyż ma nie tylko wymiar polityczny, ale również cywilizacyjny i duchowy”.
W historii chrześcijaństwa nikt jeszcze wojny z Krzyżem Pańskim nie wygrał, Tusk z Komorowskim również już przegrali. Smutne w tej wojnie, iż właśnie Polska jest Królestwem Jego Matki, która patrzy na to co się dzieje zatroskana. Czy rządzący Polską i hierarchowie – urzędnicy - administratorzy Kościoła, a nie jego właściciele, nie widzą w swoim zacietrzewieniu i głupocie Jej męki, tak jak to było 2 tysiące lat temu gdy On konał, właśnie dla ich zbawienia. Faktycznie prezydentura Bronisława Komorowskiego zatacza kręgi powinowactwa z tekstami Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego; awantur o krzyż zapewne będzie jeszcze co nie miara, zakończonych pyrrusowym zwycięstwem Komorowskiego. Polacy słyszą już słowa Komorowskiego: „jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony”. Ale w międzyczasie Komorowski wydaje ossowski prykaz i staje jako żywy bolszewicki pomnik żołnierzy sowieckich AD. 2010 upamiętniający w ten zwykły bolszewicki sposób ich przegraną wojnę z naczelnikiem Państwa Polskiego Józefem Piłsudskim, który pokonał nawałnicę bolszewicko – leninowską o której wyżej. Niewątpliwie któryś z tych spoczywających w ziemi ossowskiej żołnierzy bolszewickich oddał śmiertelny strzał trafiając w głowę ks. Ignacego Skorupkę bohatera narodowego. Należy w tym miejscu przypomnieć postać tego bohaterskiego kapelana: W początku lipca 1920 roku, wobec zbliżania się wojsk bolszewickich, poprosił władze kościelne o zgodę na objęcie funkcji kapelana wojskowego. Początkowo jej nie uzyskał, dopiero dzięki poparciu biskupa polowego Wojska Polskiego Stanisława Galla został w końcu lipca kapelanem garnizonu praskiego. W koszarach i na dworcach spowiadał żołnierzy ruszających na front. Dnia 7 lub 8 sierpnia został, na własną prośbę mianowany kapelanem lotnym 1 batalionu 236 pułku piechoty Armii Ochotniczej. Batalion ten formował się w budynku szkoły im. Władysława IV na warszawskiej Pradze i składał się głównie z młodzieży gimnazjalnej i akademickiej. 13 sierpnia wymaszerował na front wraz z batalionem, który został ostatecznie włączony do 36 Pułku Piechoty Legii Akademickiej. Wieczorem batalion dotarł do wsi Ossów (powiat wołomiński), leżącej na linii frontu. 14 sierpnia 1920 roku Ignacy Skorupka zginął od postrzału kulą ekrazytową w głowę, w toczącej się pod tą wsią bitwie, będącej częścią bitwy warszawskiej. W komunikacie Sztabu Generalnego WP z 16 sierpnia opisano "bohaterską śmierć ks. kapelana Ignacego Skorupki [...], który w stule i z krzyżem w ręku przodował atakującym oddziałom". Dowódca batalionu ppor. Mieczysław Słowikowski w swych wspomnieniach napisał, że zgodził się na wzięcie udziału ks. Skorupki w ataku i że widział moment jego upadku. Inna wersja opisu tej śmierci, podana bez przytoczenia źródeł przez Władysława Poboga - Malinowskiego mówi, że Ignacy Skorupka poległ udzielając ostatniego namaszczenia żołnierzowi rannemu podczas ataku. Czy ks. kapelan Ignacy Skorupka ma w Ossowie pomnik, czy też w Polsce za prezydentury B. Komorowskiego upamiętnia się chwałę wyłącznie bolszewikom? Jakie zdanie ma na ten temat Konferencja Episkopatu Polski? W bazylice Świętego Krzyża w Warszawie w dniu Święta Niepodległości 11 listopada 2010 roku ks. prałat płk Sławomir Żarski administrator Ordynariatu Polowego Wojska Polowego wygłosił homilię. Ta głęboko patriotyczna homilia otworzyła nową kartę w dziejach dialogu państwa i Kościoła, dla Bronisława Komorowskiego, niechlubną. Prezydent uzurpuje sobie prawo do recenzowania nauczania biskupów. Według „Naszego Dziennika” prezydent Komorowski „pcha się na ambonę”. „Jak twierdzi „Nasz Dziennik” już niedługo kazania, które mają zostać wygłoszone podczas mszy św. z udziałem prezydenta RP, będą musiały zostać najpierw zweryfikowane, a może nawet napisane, przez służby prasowe Bronisława Komorowskiego. Prezydentowi nie spodobała się homilia, którą 11 listopada, w Święto Niepodległości, w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie wygłosił ksiądz prałat pułkownik Sławomir Żarski. Komorowski dał temu wyraz publicznie, podniesionym głosem wyrażając swój sprzeciw do treści homilii bezpośrednio po mszy św. Osoby będące świadkami zdarzenia są zszokowane zachowaniem prezydenta. Jak daleko głowa państwa może posunąć się w ingerencji w nauczanie głoszone przez duchownego z ambony? Na stanowisku prezydenta trzeba było dopiero Bronisława Komorowskiego, aby stwierdzić, iż bardzo daleko. Jego ambicją jest najwyraźniej, w myśl polityki józefinizmu, rozwijanej w XVIII wieku przez Józefa II Habsburga, przeprowadzenie procesu podporządkowywania Kościoła katolickiego państwu i regulowania życia religijnego swoich poddanych. 10 listopada br. w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej prezydent Komorowski pouczał Kościół, "gdzie tkwi największe zagrożenie" dla stosunków Kościół - państwo. To wcale nie w głoszących antykościelne hasła - lewicy czy środowisku Janusza Palikota - widzi to zagrożenie. - Poważne zagrożenie dostrzega gdzie indziej. W pierwszym rzędzie obserwując katastrofalne skutki działania prawicowych i przy tym katolickich fundamentalistów - mówił prezydent. - Jestem przekonany, że dla Kościoła olbrzymie zagrożenie płynie ze strony radykalizmów i fundamentalizmu różnej maści. Kościół katolicki jest Kościołem powszechnym - musi być otwarty na innych ludzi, na różne poglądy czy kultury. A każda forma wewnętrznego bądź zewnętrznego fundamentalizmu Kościołowi szkodzi. Bardzo szkodzi jego wizerunkowi, szczególnie dla młodego pokolenia. Spycha też Kościół na niewygodne pozycje (...) - pouczał Komorowski. 11 listopada prezydent wykonał następny krok. Po mszy św. w Święto Niepodległości prezydent zbeształ publicznie kapłana za treść kazania, które ten wygłosił. Eucharystia w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie była jednym z elementów obchodów rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Do zdarzenia z udziałem prezydenta Komorowskiego i administratora Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego ks. płk. Sławomira Żarskiego doszło w przejściu między prezbiterium a zakrystią w kościele Świętego Krzyża, w stosunkowo szerokim kręgu osób. Świadkami zdarzenia byli znajdujący się tam: minister obrony narodowej Bogdan Klich, księża i wojskowi, liczni wierni. Jedna z osób, która widziała całe zdarzenie, powiedziała "Naszemu Dziennikowi", że prezydent Komorowski, zwracając się do ks. Żarskiego, stwierdził, że jest zawiedziony i zaskoczony fragmentem kazania dotyczącym antywartości. - Jest ksiądz pułkownikiem, wojskowym, jak tak można - że Polska jest budowana na antywartościach - relacjonował część wypowiedzi prezydenta świadek zdarzenia. Duchowny z prezydentem w polemikę nie wchodził. Stwierdzić miał natomiast, iż prezydent chyba nie zrozumiał kazania i odesłał głowę państwa do treści homilii. Świadkowie incydentu byli zszokowani słowami Bronisława Komorowskiego, który tak wprost pozwolił sobie skrytykować treść kazania. To, że prezydent Komorowski interweniował w sprawie kazania, potwierdził minister w Kancelarii Prezydenta Sławomir Nowak. - Prezydent akurat w tej kwestii bardzo jasno się wypowiedział również zaraz po tej homilii, odbył rozmowę z tym księdzem, księdzem pułkownikiem, i wyraził swój - powiem delikatnie - sceptycyzm wobec tego rodzaju słów. Uważam, że tego rodzaju wypowiedzi, jak powiedziałem, zbudowane na nieprawdzie, polskiemu oficerowi po prostu nie przystoją - powiedział wczoraj Nowak w Radiu Zet. Dodał, że "jest kłopot z narracją i pewnymi zachowaniami księdza pułkownika". Ksiądz płk Sławomir Żarski, administrator Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego, był wymieniany jako główny kandydat na stanowisko ordynariusza polowego Wojska Polskiego, które od śmierci w katastrofie smoleńskiej ks. bp. Tadeusza Płoskiego pozostaje nieobsadzone. Sam ks. Żarski nie chce komentować swojej rozmowy z prezydentem Komorowskim. Co zabolało prezydenta? Jakie to - jak twierdzi minister Nowak "zbudowane na nieprawdzie", a może po prostu niewygodne dla prezydenta Komorowskiego - treści zawarł w swoim kazaniu ks. Żarski? Fragmenty kazania z 11 listopada były przytaczane w wielu mediach. Ksiądz Żarski z ubolewaniem stwierdzał m.in., że patriotyzm przestał być dziś w Polsce uważany za konieczny do egzystencji. We fragmencie, w którym pada słowo "antywartości", mówił: "(...) Ostatnimi laty patriotyzm jako wartość życia indywidualnego i wspólnotowego przestał być uważany za konieczny do egzystencji. Zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzeniu dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego, stała się wartością. U podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów „nowej” Polski, który powiedział, że „aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść”. Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona „antywartością”. Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie - chciwością i pazernością; miłość - nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i Narodu wiemy, że „prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela”. Każda społeczność, która swe prawa opiera na „antywartościach”, napełnia się bólem i krzywdą. Czy w czasie zeszłorocznych obchodów Święta Niepodległości ktokolwiek z nas przypuszczał, że prawo do własnej niepodległej Ojczyzny, oraz obowiązek ochrony i obrony jej niepodległości zostaną nam przypomniane krwią prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób? Kolejny raz potwierdziła się prawda, że „drogę do wolności i niepodległości krzyżami się mierzy (...)". W innym fragmencie homilii stwierdzał natomiast: "Polityka to zadanie dla ludzi wielkich duchem, wielkich intelektem, wielkich kulturą osobistą i wielkich charakterem. Zadaniom polityki są w stanie sprostać tylko ludzie wielkiej miłości do Ojczyzny, a nie polityczni „klauni” z antykościelnymi kompleksami. Przypomnę, że wszelkie nawoływanie do rasizmu i nienawiści wobec kogokolwiek nie jest politykowaniem, ale działalnością przestępczą. Takie zachowania zawsze poprzedzały krwawe akty przemocy człowieka wobec człowieka". Co takiego w tych słowach mogło wzbudzić tak stanowczą reakcję prezydenta Komorowskiego? Można tylko spekulować. Być może prezydent nie zgadza się ze stwierdzeniem, że "zadaniom polityki są w stanie sprostać tylko ludzie wielkiej miłości do Ojczyzny, a nie polityczni „klauni” z antykościelnymi kompleksami". Zwłaszcza jeśli prezydent mógł pomyśleć, iż może chodzić np. o któregoś z jego przyjaciół. A może nie zgodził się ze zdaniem, że: "U podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że „aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść”? Zwłaszcza jeśli były premier, a obecnie bliski współpracownik premiera Donalda Tuska, „podejrzewany" o to, że był bohaterem tych słów, dzień wcześniej został odznaczony przez prezydenta Komorowskiego Orderem Orła Białego. Albo może wreszcie prezydent uznał za niestosowne kolejne przypomnienie osoby Lecha Kaczyńskiego. Głowa państwa wystąpiła w roli cenzora. - Upomnienie skierowane ze strony prezydenta nosi znamiona ograniczania księży w swobodzie ich pasterskiego nauczania - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden z hierarchów. - Uczestniczę właśnie w rekolekcjach dla biskupów polskich na Jasnej Górze, które głosi biskup kielecki ks. Kazimierz Ryczan. Ich celem jest ukierunkowanie biskupów, ich posługi, a przez to wiernych, na Chrystusa, naszego Najwyższego Kapłana, Proroka, Nauczyciela, oraz na zachowanie całej Ewangelii. Rekolekcjonista przywoływał wielkie postacie ojców Narodu Wybranego, proroków i apostołów, wyprowadzał wnioski teologiczne i konsekwencje moralne oraz aktualizował je - wskazywał na odniesienia we współczesności. Ksiądz biskup, mówiąc o ukierunkowaniu, wspomniał o tym, że kaznodzieje powinni tak jak prorok odważnie głosić prawdę i dążyć konsekwentnie w tym kierunku, zejść na inną drogę. Wszyscy, którzy przychodzą na Mszę Świętą, niezależnie od stanowiska, jakie pełnią w życiu publicznym, przychodzą jako osoby wierzące i powinni przede wszystkim wykazywać posłuszeństwo Panu Bogu, Jego Słowu wypowiadanemu przez kapłana, które przemienia nasze życie i porządkuje nasze sumienia. To jest obowiązek duszpasterzy i wierzących - przyjmowanie Słowa Bożego, również jako dobra dla całego Narodu. Odnosząc się do homilii ks. prałata Sławomira Żarskiego, skrytykowanej przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, należy podkreślić, że treść tego kazania nie jest tajemnicą, każdy może do niego sięgnąć - dodaje. Przypomina, że na łamach "Naszego Dziennika" był opublikowany tekst homilii. - Nie sposób dopatrzyć się w nim czegoś niezgodnego z nauczaniem Magisterium Kościoła. Przeciwnie, wzywał on do poszanowania wartości w życiu publicznym. Upomnienie skierowane ze strony prezydenta nosi znamiona ograniczania wolności księży, ponieważ może rodzić to precedens - od tej chwili będą próby wpływania na to, żebyśmy nie mogli mówić prawdy przez kapłanów, a każde kazanie może być przedmiotem cenzury - wyjaśnia ksiądz biskup. Jego zdaniem, społeczeństwo może to odebrać jako sygnał, że skoro prezydent tak postępuje, to teraz każdy może publicznie cenzurować treść homilii, które są przecież tłumaczeniem Słowa Bożego. - Ksiądz głosi kazanie do wszystkich wiernych, aby przekazywać prawdę, a nie po to, aby przypodobać się indywidualnym gustom. Bardzo cenię ks. prałata Sławomira Żarskiego jako wielkiego przyjaciela ks. bp. Tadeusza Płoskiego, tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej, jako duszpasterza wojska, człowieka bardzo szlachetnego. Niepokojąca jest ta sytuacja, zwłaszcza że w roli cenzora występuje głowa państwa - konkluduje rozmówca „Naszego Dziennika”. "Gazeta Wyborcza" we wczorajszym wydaniu oceniła, iż szanse na to, że ks. Żarski zostanie biskupem polowym Wojska Polskiego, gwałtownie zmalały, podając jedynie, iż decydujące znaczenie w tym przypadku miała właśnie msza św. w bazylice Świętego Krzyża, gdzie "wobec najważniejszych polityków i generalicji ostro zaatakował on całą III Rzeczpospolitą". Według "GW", jeszcze 11 listopada doszło do rozmowy prezydenta Komorowskiego z szefem MON Bogdanem Klichem w sprawie kandydatury ks. Żarskiego. Prezydent miał wtedy przypomnieć, że choć o nominacji decyduje papież, to prezydent przyznaje awans generalski, który nadawany jest ordynariuszowi polowemu. O kompromitującym Komorowskiego zachowaniu wobec ks. płk. Sławomira Żarskiego "Wyborcza" milczy”./ opracowanie wg. „Naszego Dziennika” 25. XI. 2010 Artur Kowalski, współpraca Paulina Jarosińska /. Niedługo po tym, w dniu 2 grudnia 2010 Ministerstwo Obrony Narodowej wydało komunikat mówiący, że "z dniem 30 listopada 2010 ks. płk Sławomir Żarski zakończył trzyletnią kadencję na stanowisku Wikariusza Generalnego - Zastępcy Biskupa Polowego WP i zgodnie z przepisami został przeniesiony do rezerwy kadrowej". Zapewne pocieszenie, iż płk. Sławomira Żarskiego nie spotka los ks. Jerzego Popiełuszki. Komorowski naciskał na Watykan: następnego dnia po kazaniu ks. płk. Sławomira Żarskiego Bronisław Komorowski wezwał nuncjusza apostolskiego abp. Celestino Migliore. – Prezydent oświadczył, że jeżeli papież zdecyduje, by ks. Żarski został biskupem polowym, nie przyzna mu stopnia generalskiego, który ci biskupi zwyczajowo otrzymują. Wymusił na Stolicy Apostolskiej wyznaczenie odpowiadającego mu kandydata czyżby „księdza patriotę”? Prałat ks. płk Sławomir Żarski w swojej homilii powiedział m.in.: - To zastanawiające, że przebywając wśród „zmarłych żyjących w Chrystusie” można nauczyć się życia mądrego i odpowiedzialnego. Wiele kamiennych epitafiów w naszych świątyniach i na cmentarzach przypomina, że nieśmiertelną jakością ludzkiego życia jest patriotyzm. To świadczy dobrze, że nie przechodzimy obojętnie nad grobami tych, którzy wypełnili swoje życie ofiarną służbą Ojczyźnie i służyli jej swoim życiem nic ze swego nie zatrzymując dla siebie. Tak, patriotyzm, czyli umiłowanie Ojczyzny ziemskiej jest cechą mówiącą o jakości ludzkiego życia. Patriotyzm jest wartością świadczącą o jakości człowieka. Jest wartością dającą świadectwo również o jego świętości; o jego nadprzyrodzonym wymiarze. Ostatnimi laty patriotyzm jako wartość życia indywidualnego i wspólnotowego przestał być uważany za konieczny do egzystencji. Zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzenie dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego stała się wartością U podstaw III Rzeczpospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów „nowej Polski, który powiedział, że „aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść”. Propagowanie takich haseł spowodowało, że wartość została zastąpiona „antywartością”. Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem, miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość, prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem, ofiarność i poświecenie – chciwością i pazernością, miłość – nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i Narodu wiemy, że „prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela”. Każda społeczność, która swe prawa opiera na „antywartościach”, napełnia się bólem i krzywdą. Czy w czasie zeszłorocznych obchodów Święta Niepodległości ktokolwiek z nas przypuszczał, że prawo do własnej niepodległej Ojczyzny, oraz obowiązek ochrony i obrony jej niepodległości zostaną nam przypomniane krwią prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób? Kolejny raz potwierdziła się prawda, że „drogę do wolności i niepodległości krzyżami się mierzy”. Czy ktokolwiek przypuszczał u progu III Rzeczypospolitej, że aby „Polska żyła w nas” za naszego życia, to konieczne trzeba nam uczyć się miłości do Polski i Polaków? …potrzeba od dziś uczyć się patriotyzmu ! Dlatego garniemy się do Jezusa Chrystusa, garniemy się do Boga, który jest Miłością, by z Nim i od Niego nauczyć się patriotyzmu, czyli miłości do Ojczyzny ziemskiej, która jest „Bramą Niebios, dla pokoleń wędrujących przez polską ziemię ( Stefan kardynał Wyszyński, Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego ). Lekcję patriotyzmu dostali od Jezusa Apostołowie. Rodacy! Sursum corda! ( w górę serca ! ) . Jest od kogo w ojczystym domu uczyć się miłości do Ojczyzny. Jak nie wspomnieć w dniu dzisiejszym Marszałka Józefa Piłsudskiego, gorliwego i oddanego żołnierza, polityka, ale też wielkiego patriotę? Jak przejść obojętnie wobec premiera Ignacego Paderewskiego, wspaniałego pianisty, kompozytora, polityka, porywającego mówcy i jednocześnie wielkiego patrioty? Jak nie zauważyć dziś wielkich miłośników wolnej i niepodległej Polski: Romana Dmowskiego, Wincentego Witosa i wielu, wielu innych? Są ich tysiące – patriotów na miarę żołnierzy z pod Ossowa pod Radzyminem z sierpnia 1920 roku, „często mniejszych od własnego karabinu”, którzy bohaterstwem odpowiedzieli na wezwanie „Za Boga i Ojczyznę” wypowiedziane przez księdza majora Ignacego Skorupkę. Prymas Tysiąclecia, Stefan kardynał Wyszyński, kamień węgielny powojennego patriotyzmu, przez całe dziesięciolecia przypominał i nauczał nas, swoich rodaków: „Dla nas po Bogu największa miłość to Polska! Musimy po Bogu dochować wierności przede wszystkim naszej Ojczyźnie, kulturze narodowej i polskiej. (…) Stąd istnieje obowiązek obrony kultury rodzimej. (…) Mamy obowiązek chrzcić i nauczać Naród Polski, oraz upominać się o uszanowanie naszej kultury rodzimej, narodowej, abyśmy nie musieli kochać najpierw wszystkich narodów, a potem dopiero na zakończenie, czasami od święta i Polskę” ( S. Wyszyński – Prosimy – wymagamy – żądamy, Kraków 12 maja 1974 ). Miłość ku Ojczyźnie uczy męstwa. A męstwo, wiemy, broni czasu wojny, służy słabym, potrzebującym opieki czasu i pokoju. Miłość uczy roztropności, umiarkowania w wymaganiach dla siebie, uczy też wielkoduszności, gdy mamy myśleć o innych. Naród prawidłowo wychowany i wychowujący młode pokolenie wie, że bez miłości nie przygotuje młodego pokolenia do wypełnienia przyszłych zadań. Miłość ku Ojczyźnie jako wartość wychowawcza uczy tez wspaniałomyślności i daje siłę ducha na chwile trudne, gdy trzeba zapomnieć o sobie. Miłość ku Ojczyźnie uczy patrzeć daleko w przyszłość Ojczyzny i pragnie jej istnienia i pomyślności – nie tylko dziś, ale i w przyszłości. Uczy też przebaczać innym. Nauka Prymasa Tysiąclecia to nauka wielkiego biskupa i wielkiego Patrioty, która nie może leżeć w archiwum. Przyszedł czas, aby Prymas Tysiąclecia jeszcze raz przeprowadził nas przez czasy trudne! Gdyby nie miłość Prymasa Wyszyńskiego do Boga i Ojczyzny, nie byłoby Polski, nie byłoby tez Papieża Polaka. Niech nam zostanie w pamięci widok wielkiego Ojca Świętego Jana Pawła II klęczącego przed wielkim Prymasem i wielkim Patriotą Stefanem kardynałem Wyszyńskim. Jan Paweł II, syn polskiej ziemi i Kościoła Chrystusowego, w dzień po inauguracji pontyfikatu, na spotkaniu z rodakami uczył patriotyzmu. Mówił wówczas: „Miłość Ojczyzny łączy nas i musi łączyć ponad wszelkie różnice. Nie ma ona nic wspólnego z ciasnym nacjonalizmem czy szowinizmem. Jest prawem ludzkiego serca. Jest miarą ludzkiej szlachetności – miarą wypróbowaną wielokrotnie w ciągu naszej historii”. Zadaniom polityki są w stanie sprostać tylko ludzie wielkiej miłości do Ojczyzny, a nie polityczni „klauni” z antykościelnymi kompleksami. Przypominam, że wszelkie nawoływanie do rasizmu i nienawiści wobec kogokolwiek nie jest politykowaniem, ale działalnością przestępczą/Takie zachowania zawsze poprzedzały krwawe akty przemocy człowieka wobec człowieka. Żadna Polka, ani żaden Polak nie mogą być ludźmi pozbawionymi wyobraźni, szczególnie wyobraźni niepodległości i wyobraźni nieśmiertelności. Nadchodzi bowiem czas, kiedy trzeba zdać sprawę ze swego włodarzowania przed Bogiem i Narodem. Są takie decyzje, które umacniają niepodległość Polski i wolność Polaków. Ale są tez takie postawy i zachowania, słowa i decyzje, które bezpośrednio zmierzają do utraty niepodległego bytu Narodu i państwa, oraz pozbawiają człowieka łaski odkupienia. Wyobraźnia niepodległości i wyobraźnia nieśmiertelności każą wejść na drogę miłości Boga i Ojczyzny.Do narodowego skarbca wielkich nauczycieli patriotyzmu, z dniem 10 kwietnia br. dołączyło 96 wielkich Polaków, którzy z niewyjaśnionych przyczyn zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem, będąc w pielgrzymce pamięci o Katyniu. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, pan profesor Lech Kaczyński i towarzyszące mu do Katynia Osoby, kierując się wyobraźnią niepodległości, przypomnieli nam, że fundamentem miłości jest pamięć, nawet wtedy, gdy zachowanie pamięci może kosztować życie. Komunikat - „Zastępca Biskupa Polowego WP zgodnie z przepisami został przeniesiony do rezerwy kadrowej" jest wynikiem zemsty politycznej Komorowskiego na patriotycznym kapłanie. Zapewne decyzja besztania kapłana w kościele jak i późniejsza odesłania 55 – letniego kapłana na emeryturę „zgodnie z przepisami” i nie mianowania go Biskupem Polowym Wojska Polskiego zapadła dużo wcześniej w ramach walki Komorowskiego z Kościołem katolickim w Polsce. Komorowski otoczony anty – Radio – Maryjnym episkopatem, gocłowskimi, dziwiszami, , filozofami, pieronkami i pieron wie jakimi jeszcze „księżmi patriotami”, krok za krokiem wypełnia swoją godną pożałowania misję. Po Bolesławie Bierucie agencie NKWD, Wojciechu Jaruzelskim agencie „Wolskim”, Lechu Wałęsie agencie bezpieki „Bolku”, Aleksandrze Kwaśniewskim agencie bezpieki „Alku” / tfu! mój imiennik /, nastał nam Bronisław Komorowski, zwany komoruskim, godny wymienionego pocztu prezydentów. Prezydenturę rozpoczął od walki z symbolem Męki Pańskiej, zapominając w swojej rządzy władzy, o wiadomym zabarwieniu, że Królową Polski jest Matka Chrystusa Pana. Kamraci kościelni komoruskiego zwani hierarchami, to zwykli urzędnicy - administratorzy których z Kościoła Pańskiego powinno się wykurzyć natychmiast. Potem mogą sobie śpiewać „wyklęty powstań ludu ziemi”. Podpisuję się pod tym jako „oszołomska – anty-komoruska sekta” z księżmi biskupami patriotami w tle. Ks. prał. płk Sławomir Żarski (ur. 11 października 1955 w Gruszówce na Białorusi) – polski duchowny katolicki, kapelan wojskowy w stopniu pułkownika, od 10 kwietnia 2010 administrator Ordynariatu Wojskowego. Pochodzi z rodziny Piotra i Danuty z d. Jankowska. W Węgrowie ukończył szkolę podstawową oraz Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza. W roku 1974 wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Siedlcach, gdzie odbył studia filozoficzno-teologiczne. 7 czerwca 1980 z rąk Biskupa Siedleckiego Jana Mazura przyjął święcenia kapłańskie. Do 1989 roku był wikariuszem parafii pw. Niepokalanego Poczęcia w Ostrowie Lubelskim i w parafii pw. Przemienienia Pańskiego w Garwolinie. Od roku 1989 pracował jako proboszcz w parafii pw. św. Wojciecha w Tyśmienicy, gdzie dokończył dzieła budowy i wystroju kościoła parafialnego. W 1992 został oddelegowany do Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego podejmując posługę w parafii wojskowo-cywilnej pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski w Kielcach. Niedługo potem rozpoczął studia specjalistyczne w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, na wydziale prawa kanonicznego. W 1993 objął posługę proboszcza w Parafii Wojskowej pw. Matki Bożej Królowej Pokoju w Bydgoszczy oraz Dziekanem Pomorskiego Okręgu Wojskowego. W 1995, przez Ojca Świętego Jana Pawła II został mianowany "Kapelanem jego Świątobliwości" (prałatem). 16 września 2005 powołany do Rady Kapłańskiej Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. W latach 1998-2002 sprawował funkcję proboszcza w parafii wojskowej pw. św. Rafała Kalinowskiego w Warszawie-Rembertowie, a od roku 2002 został proboszczem parafii wojskowo-cywilnej pw. św. Elżbiety we Wrocławiu. W 2007 rozpoczął studia doktoranckie w Akademii Obrony Narodowej w Warszawie. 21 grudnia tego samego roku powołany do Rady Duszpasterskiej Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. 13 września 2008 został członkiem Kolegium Konsultorów Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. 15 grudnia 2009 został powołany do Rady Ekonomicznej Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. Również w 2009 został Delegatem Biskupa Polowego Wojska Polskiego ds. Duszpasterstwa Kobiet.10 kwietnia 2010 w wyniku śmierci biskupa Tadeusza Płoskiego w katastrofie polskiego samolotu Tu-154M w Smoleńsku został Administratorem Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego. Był kandydatem na biskupa polowego Wojska Polskiego[1]. W listopadzie 2010 podczas mszy św. w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie z okazji Święta Niepodległości wygłosił kazanie, w którym stwierdził, że "patriotyzm przestał być dziś w Polsce uważany za konieczny do egzystencji", a "zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzeniu dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego, stała się wartością", "u podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że „aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść", "patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie - chciwością i pazernością; miłość - nienawiścią". / Wikipedia strona zmodyfikowana 13 grudnia 2010 /. Istnieją kaznodzieje, którzy są wzorem sługi słowa uświęcającego siebie i innych przez pełnienie swej misji. Do ich grona należą bezsprzecznie :
- Piotr Skarga, polski jezuita, teolog, pisarz i kaznodzieja, czołowy polski przedstawiciel kontrreformacji, kaznodzieja nadworny Zygmunta III Wazy, rektor Kolegium Jezuitów w Wilnie, pierwszy rektor Uniwersytetu Wileńskiego.
- Hieronim Kajsiewicz (1812-1873), powstaniec listopadowy, polityk emigracyjny, zmartwychwstaniec.
- ks. prałat płk. Sławomir Żarski kaznodzieja polskiego patriotyzmu
- oo. Jerzy Pająk / któremu prezydent Krakowa prof. Jacek Majchrowski zakazał odprawienia mszy św. / w krakowskim Parku Jordana / stanowiącej dziękczynienie za beatyfikację ks. Jerzego Popiełuszki.
- ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski – duszpasterz polskich Ormian – laureat Medalu „W Hołdzie Komendantowi” walczący o prawdę ludobójstwa na Kresach
Bronisław Komorowski otwiera nową kartę w dziejach dialogu państwa i Kościoła, niestety, niechlubną. Prezydent uzurpuje sobie prawo do recenzowania nauczania biskupów. Komorowski zapraszając i rehabilitując Wojciecha Jaruzelskiego, sowieckiego janczara, członka jaczejki bolszewickiej, wymierzył policzek Narodowi Polskiemu, nam wszystkim, bezimiennym działaczom, drukarzom, kolporterom podziemnej „Solidarności”. Wojciech Jaruzelski, przyjaciel polityczny Komorowskiego, Tuska i całej antypolskiej zgrai platfomierskiej, agentów Moskwy, wewnętrznej i zewnętrznej czerezwyczajki, wchodzi na salony III Rzeczypospolitej. Wierny janczar sowieckiego imperium kryptonim „Wolski”, twórca wojny z Narodem zwanej „stanem wojennym”, dławiciel wolności Czeskiej Wiosny, kat robotników Wybrzeża w 1970 roku, kat Narodu Polskiego w roku 1981. Miał na tyle cynizmu, aby pojawić się z „przeprosinami” u rodziców zamordowanego przez siebie Bogdana Włosika. Komorowski eliminuje z pracy duszpasterskiej wybitnego duchownego, patriotę, kaznodzieję i wojskowego, podłą sztuczką wymuszając to na Stolicy Apostolskiej. To następny krok niszczenia chrześcijaństwa w Polsce przez obecnego prezydenta. Nie ma wstydu, honoru „hrabia” rezydent sowiecki zwany prezydentem Polski.
Aleksander Szumański
Czarna noc grudniowa W narodowym kalendarzu martyrologicznym grudzień zajmuje miejsce szczególne, bo w jednym tygodniu zbiegają się aż dwie tragiczne rocznice: grudniowej masakry w roku 1970 na Wybrzeżu, no i oczywiście – stanu wojennego. Klamrą spinającą obydwa wydarzenia jest oczywiście osoba generała Wojciecha Jaruzelskiego, który w 1970 roku, jako zastępca członka Biura Politycznego KC PZPR (zastępca członka – towarzysz Paluszek) i minister obrony narodowej o czymś tam musiał decydować – chociaż już wtedy pocztą pantoflową rozpowszechniane były pogłoski, jakoby przebywał w areszcie domowym, wtrącony tam przez złych nazistów – no a stan wojenny w 1981 roku już nolens volens musi autoryzować. Dla czcicieli generała Jaruzelskiego, rekrutujących się głównie oczywiście z kręgów ubecko-partyjnych, ale również – tak zwanych „narodowców” związanych z „Myślą Polską”, ten przedświąteczny tydzień grudniowy to okres trudny. W tym roku przyszedł im na szczęście w sukurs prezydent Bronisław Komorowski, przy okazji wizyty rosyjskiego prezydenta Miedwiediewa zapraszając generała Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ciekawe, czy inicjatywa zaproszenia generała wyszła od Rosjan, oczekujących na czytelny dla wszystkich symbol ponownego przyjęcia przez Polskę statusu „bliskiej zagranicy”, czy też był to ze strony prezydenta Komorowskiego wymuszony akt dziękczynienia za powierzenie mu przez Siły Wyższe operetkowego stanowiska Pierwszego Dama. Wymuszony – bo prezydentowi Komorowskiemu resztki cnotki najwyraźniej jeszcze musiały trochę przeszkadzać, skoro rehabilitację generała starał się ukryć w tak zwanym „kluczu” – że to niby naradza się ze wszystkimi byłymi prezydentami i premierami. Było to oczywiście postępowanie zgodne z regułą podaną przez Chestertona w opowiadaniu „Złamana szabla”: gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. A jeśli nie ma lasu? To mądry człowiek zasadzi las, by ukryć w nim liść. No więc zasadził las w postaci tych wszystkich prezydentów i premierów, którzy posłużyli generałowi Jaruzelskiemu za tło. Ta przezorność okazała się słuszna, bo jednak podniosło się trochę hałasów, przed którymi prezydent Komorowski teraz chowa się za parawanem „klucza”. Ale rocznice miną, obchody się skończą, hałasy ucichną zwłaszcza, że – jak powiada poeta – tymczasem na mieście inne dziś są już treście. 10 grudnia w Jachrance odbyła się konferencja zatytułowana: „Lech Kaczyński – pamięć i zobowiązanie”, będąca próbą instytucjonalizacji kultu prezydenta Kaczyńskiego, rozbudowy jego legendy i w ten zaporowy sposób zablokowania czynionych przez partię „Polska Jest Najważniejsza” prób zawłaszczenia osoby tragicznie zmarłego prezydenta. Instytucjonalizacja kultu zmierza do trwałego związania z PiS-em wszystkich rozproszonych inicjatyw nawiązujących do osoby prezydenta Kaczyńskiego i wprzęgnięcia ich w partyjny rydwan. Legenda zaś, jak to legenda – polega na przypisywaniu prezydentowi Kaczyńskiemu politycznego wizjonerstwa i cech heroicznych. Tę intencję można odczytać z opublikowanej po konferencji „Deklaracji”, w której możemy się dowiedzieć, na czym polega „aktywne kontynuowanie idei Lecha Kaczyńskiego”: „Odwołujemy się do dziedzictwa ideowego, na które składa się tożsamość narodowa oparta na pamięci historycznej, patriotyzm, silne i solidarne państwo o mocnej pozycji na arenie międzynarodowej”.
Z rzeczywistością ma to niewiele wspólnego, bo o ile prezydent Kaczyński rzeczywiście wspierał inicjatywy sprzyjające utrwaleniu pamięci historycznej i nawet przy okazji takiego wspierania zginął, to już ratyfikacja traktatu lizbońskiego jako wyraz patriotyzmu budzi poważne kontrowersje, podobnie jak nadskakiwanie banderowcom, Żydom, czy litewskim nacjonałom. Bezradność wobec rozbrajania państwa i coraz większego tempa narastania długu publicznego nie świadczyła o „silnym państwie”, podobnie jak fiasko polityki wschodniej, przypieczętowane deklaracją prezydenta Obamy z 17 września ub. roku nie świadczy o „mocnej pozycji na arenie międzynarodowej”. Od razu widać, że mamy do czynienia z próbą konstruowania legendy, a wiadomo, że legenda jest upiększoną, żeby nie powiedzieć – zafałszowaną wersją prawdy historycznej. Ale bo też nie o żadną prawdę tu chodzi, tylko o podtrzymanie, a nawet rozdmuchiwanie świętego ognia politycznych namiętności, które rzeczywiście wywołuje silny rezonans w części społeczeństwa pragnącej w coś uwierzyć, więc grunt pod krzewienie kultu prezydenta Kaczyńskiego, jako namiastki politycznego programu – bo tego dzisiaj żadna partia w Polsce mieć już nie może - jest gotowy. Płomień politycznych namiętności rozszerza się tedy z szybkością płomienia, zagarniając coraz to nowe środowiska społeczne. Ostatnio strzelił spektakularnie w górę wśród duchowieństwa katolickiego, za sprawą listu ojca Ludwika Wiśniewskiego, lubelskiego dominikanina, który opublikowała – ponoć nawet z jego inicjatywy – „Gazeta Wyborcza” oraz incydentu, jaki miał miejsce podczas rocznicowego nabożeństwa w Lublinie. Kazanie wygłaszał koncelebrujący Mszę sędziwy ksiądz Leon Pietroń, któremu w pewnym momencie o. Wiśniewski głośno przerwał żądając, by powrócił do kwestii religijnych, zamiast wdawać się w politykę. Kaznodzieja ofuknął koncelebrującego ojca Wiśniewskiego, by mu nie przeszkadzał, co zgromadzona w kościele publiczność nagrodziła hucznymi oklaskami i okrzykami. Widać, że atmosfera wiecowa przenika już na nabożeństwa, ale bo też w sytuacji, gdy wobec postępującego ubezwłasnowolnienia Polski prawdziwej polityki nikt już prowadzić nie może, polityczne namiętności koncentrują się już niemal wyłącznie w sferze deklamacji i symboli.
Ilustracją tego ubezwłasnowolnienia jest list, a właściwie suplika z jaką do swego rosyjskiego odpowiednika Jurija Czajki wystąpił Generalny Prokurator RP Andrzej Seremet, prosząc o uchylenie decyzji rosyjskiej prokuratury o unieważnieniu pierwotnych zeznań kontrolerów lotów z wieży kontrolnej lotniska Siewiernoje, pod którym 10 kwietnia rozbił się samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Ta suplika najlepiej ilustruje „suwerenność” polskiego śledztwa, które – jak to zapowiedział podczas swojej wizyty w Warszawie prezydent Dymitr Miedwiediew – nie powinno w swoich ustaleniach różnić się od ustaleń śledztwa rosyjskiego – a w każdym razie on takiej możliwości w ogóle „nie dopuszcza”. Aż strach pomyśleć co będzie, jeśli prokurator Czajka suplikę prokuratora Seremeta zlekceważy i swojej decyzji nie zmieni. Wtedy według wszelkiego prawdopodobieństwa prokurator Seremet będzie musiał zmienić swoją, no a niezależne media zaczną nas przekonywać, że tamta, rosyjska wersja, jest najprawdziwszą prawdą. W tej sytuacji trudno się dziwić, że nawet podczas spotkania premiera Tuska z rodzinami ofiar smoleńskiej katastrofy doszło do awantury, bo pyskówki między Umiłowanymi Przywódcami naszego „dziadowskiego państwa” – jak się wyraził poseł Joachim Brudziński – za co zresztą przez człowieka o zszarpanych nerwach, wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego został nazwany „ćwokiem” – są po prostu zwyczajną formą dyskursu politycznego. Zachowaniu pozorów przyzwoitości miały służyć uroczystości tak zwanego „opłatka”, jakie w Sejmie urządził marszałek Schetyna z udziałem J. Em. Kazimierza kardynała Nycza – ale nic z tego nie wyszło, bo posłowie PiS opłatek zbojkotowali, więc politycy PO przełamali się między sobą, swoimi koalicjantami z PSL, opozycjonistami z SLD i Partii „Polska jest Najważniejsza”, której powstanie sprawiło, iż PiS utraciło możliwość zablokowania zmiany konstytucji. A właśnie projekt takiej zmiany, bardzo podobny do nowelizacji z roku 1976, gdzie obok przewodniej roli PZPR w budowie socjalizmu wpisany został wieczny sojusz ze Związkiem Radzieckim, skierował do Sejmu prezydent Bronisław Komorowski. Czyż trzeba lepszej ilustracji wskazującej, że historia zatoczyła koło i nowe powraca pełne wigoru i planów na przyszłość? SM
Polacy lepiej już było czyli budżet na 2011 rok
1. W ostatni piątek Sejm przy braku zainteresowania większości mediów przyjął budżet na 2011 rok . Do opinii publicznej w zasadzie dotarła tylko jedna informacja, że deficyt tego budżetu wyniesie 40, 2 mld zł, a więc będzie o 12 mld zł od tego jaki zaplanowano w budżecie na rok 2010. Oczywiście gdyby ujawniono wszystkie wydatki budżetowe deficyt na pewno znacznie przekroczył by 50 mld zł, ale od ponad 2 lat (kiedy gwałtownie zaczęła się pogarszać sytuacja naszych finansów publicznych) ekipa Donalda Tuska przyjęła zasadę, że wirtualna księgowość jest dla opinii publicznej znacznie strawniejsza niż ta rzeczywista zgodnie ze słowami piosenki Wojciecha Młynarskiego „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Gdyby minister Rostowski nie wziął po raz kolejny garścią 4,5 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej żeby zaniżyć dotację budżetową do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, który miał być wykorzystywany dopiero około roku 2020, gdyby FUS nie musiał pożyczyć w bankach przynajmniej 5 mld zł, a zamiast tego otrzymał wystarczającą dotację budżetową to tylko z tych dwóch powodów deficyt budżetowy musiał by być wyższy o prawie 10 mld zł. Ale rząd zdecydował inaczej i dzięki temu deficyt budżetowy na papierze jest niższy o te 10 mld zł i można się wykazać postępem w jego ograniczaniu zarówno przed polską opinią publiczną, Komisją Europejską, a także rynkami finansowymi.
2. Ale problem budżetu na rok 2011 to nie tylko zaniżony deficyt ale także nierealne przyjęty niski poziom inflacji w wysokości 2,3%. Jeżeli dokonuje się podwyżek stawek podatku VAT, podatku akcyzowego co nieuchronnie oznacza wzrost cen detalicznych ale i zaopatrzeniowych. Jeżeli rosną ceny energii elektrycznej, paliw płynnych ,gazu to niechybnie będą rosły dodatkowo koszty wytwarzania a w konsekwencji ceny, a więc inflacja musi być wyższa niż w roku obecnym. Ale minister wprowadził regułę wydatkową polegającą na tym, że wydatki mogą rosnąć tylko o poziom inflacji +1% więc zaniżenie poziomu inflacji pozwoliło mu na wyraźne zmniejszenie wydatków budżetowych Podobnie zapisanie w budżecie, że poziom bezrobocia na koniec 2011 roku wyniesie tylko 9,9% w sytuacji kiedy na koniec tego roku przekroczy on 12%, pozwoliło zaniżyć wydatki Funduszu Pracy i zmniejszyć je wyraźnie poniżej wpływów jakie pochodzą ze składek naliczanych od wynagrodzeń pracowników. Zresztą w roku 2011 po raz pierwszy od wielu lat środki, które powinny być przeznaczane na aktywne formy zwalczania bezrobocia bo pochodzą ze składek przeznaczanych na ten cel, zostały zabrane przez ministra finansów i przeznaczone na inne cele. Środki na aktywne formy zwalczania bezrobocia zostały tak zaniżone, że powiatowe urzędy pracy będą dysponowały zaledwie 1/3 tego co mogły wydać na ten cel w 2010 roku. W tej sytuacji obniżenie poziomu bezrobocia o ponad 2 punkty procentowe nie będzie możliwe bez pieniędzy z Funduszu Pracy.
3. Ale ten budżet to także zamrożenie płac pracowników sfery budżetowej (oprócz plac nauczycieli, które mają wzrosnąć o 7%) oraz 10% redukcja zatrudnienia w tej sferze. Ponieważ wiele instytucji z tej sfery zapewniło sobie wyłączenie ze zwolnień to w pozostałych zwolnienia będą 20%. Dotyczyć to będzie skarbowości, pracowników instytucji ubezpieczeniowych, urzędów wojewódzkich i jednostek z nimi powiązanych. Jeżeli dołożymy do tego skutki cenowe wynikające ze wzrostu stawek podatku VAT w tym w szczególności na żywność nieprzetworzoną i przetworzoną, podatku akcyzowego, a także wzrost cen energii i paliw, to najsłabsze grupy społeczne będą tymi, które poniosą największe konsekwencje takiego kształtu budżetu państwa na rok 2011. Mimo, że okres świąteczny i noworoczny powinien skłaniać do optymizmu to zawartość budżetu na rok następny najlepiej oddaje stwierdzenie "Polacy lepiej już było". Takie życzenia świąteczno-noworoczne składa nam wszystkim rządząca od 3 lat Platforma i koalicyjny PSL.
Zbigniew Kuźmiuk
KOCIOŁ PUTINA „Co się stało z premierem Donaldem Tuskiem, którego zawsze uważano za wzór powściągliwości i zdrowego rozsądku wśród polskich polityków?" – pyta dzisiejsza "Komsomolskaja Prawda" i podsuwa czytelnikom intrygującą odpowiedź: „Czyżby tak przestraszył się kolejnych oskarżeń pod swoim adresem ze strony brata zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego - Jarosława?" W tym samym czasie inna rosyjska gazeta - "Izwiestija" zauważyła że "na gruncie smoleńskiej tragedii w Polsce powstały najbardziej nieprawdopodobne wersje spiskowe". By nie pozostawiać wątpliwości, kto rozpowszechnia szkodliwe teorie gazeta precyzuje: "Do wyborców aktywnie próbuje je donieść partia Prawo i Sprawiedliwość, której lider Jarosław Kaczyński stracił brata-bliźniaka. Rządzącą Platformę Obywatelską oskarża on otwarcie o zdradę interesów narodowych". W rosyjskich warunkach, tego rodzaju wystąpienia najważniejszych ośrodków propagandy ("Komsomolskaja Prawda" jest tubą Putina, „Izwiestia” organem Gazpromu) nie są oczywiście dziełem przypadku ani wynikiem dziennikarskiej refleksji, zaś zawarty w artykułach przekaz powinien być odebrany jako stanowisko Kremla. Również dlatego, że znajdujemy w nim te wszystkie elementy, które od wielu miesięcy wyznaczają strategię działania władz rosyjskich wobec grupy rządzącej. Warto na słowa umieszczone w rosyjskich gazetach zwrócić uwagę, bo ich ciężar znacząco zaważył na skuteczności działań zmierzających do pułapki smoleńskiej oraz sposobie prowadzenia „polskiego śledztwa” w sprawie katastrofy. Nie jest to strategia nazbyt skomplikowana, a o jej podstawach pisałem już wielokrotnie. Nieczęsto jednak się zdarza, by Rosjanie w sposób tak spektakularny wskazywali na zasadniczy składnik wielopiętrowej konstrukcji, na której opiera się władza układu rządzącego Polską. Zbudowano go od dnia przegranych przez PO wyborów parlamentarnych, w roku 2005, po porażce Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. To wówczas, podstawowym czynnikiem integrującym środowisko Platformy stała się nienawiść do wszystkiego co związane z partią Kaczyńskich. Ludzie PO żyjący w ideowej pustce musieli znaleźć formułę, która pozwoliłaby im dotrzeć do społeczeństwa. Ponieważ nie byli w stanie przedstawić koncepcji pozytywnej, pozostało odwołanie się do negatywnych skojarzeń i najniższych instynktów, tworzenie fałszywych obrazów, irracjonalnych fobii i lęków. Na nich zbudowano „pozycję startową” Platformy Obywatelskiej, wmawiając społeczeństwu, że wybór Tuska i spółki uchroni Polaków przed straszliwą katastrofą „kaczyzmu”. Okres rządów PiS - głównie dzięki pracy ośrodków propagandy, upłynął na pogłębieniu tych lęków. Pojawił się również nowy, groźny dla establishmentu element, wywołany obnażeniem i częściową likwidacją układu środowiskowego WSI. Wielu polityków PO, biznesmenów, dziennikarzy i ludzi życia publicznego odczuło zagrożenie możliwością ujawnienia ich kontaktów i interesów prowadzonych pod dyktando wojskowej bezpieki. Naturalną reakcją był kolejny wybuch kampanii nienawiści, pomówień i kłamstw. Wkrótce też, nagromadzenie pod szyldem Platformy wszelkiego rodzaju renegatów, frustratów oraz „skrzywdzonej” rządami PiS-u agentury uczyniło z tego środowiska prawdziwy skansen agresywnych, twardogłowych typów złączonych wspólną nienawiścią i żądzą odwetu. Zwiastunem późniejszych działań były słowa politycznego reprezentanta tego środowiska - Bronisława Komorowskiego z kwietnia 2007 roku, gdy padła wyraźna zapowiedź: „po zmianie władzy rozliczymy za raport o WSI”. Zwycięstwo wyborcze z roku 2007 otworzyło przed obecnym układem drogę do zagarnięcia jak największych obszarów władzy. Rosja powitała je słowami przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Rady FR senatora Michaiła Margielowa: „Problemów w stosunkach rosyjsko-polskich przy Jarosławie Kaczyńskim nagromadziło się wiele, a ich likwidacja będzie wymagać czasu”. Fakt, iż aneksję rozpoczęto od służb specjalnych wskazuje na rzeczywiste mechanizmy rządzące III RP. Szybko postępująca bondaryzacja sprawiła, iż model funkcjonowania służb specjalnych – jako „zbrojnego ramienia” grupy rządzącej oraz wspornika gwarantującego nienaruszalność jej interesów stał się „podstawą programową” ekipy Donalda Tuska. Jednocześnie zadbano o przywrócenie wpływów „rosyjskiego peryskopu” - ludzi zlikwidowanych WSI oraz reaktywację układu stworzonego przez to środowisko. Oparcie koncepcji istnienia Platformy na antynomii do PiS-u i nienawiści do uosabiających ideę IV RP braci Kaczyńskich, musiało prowadzić do świadomego niszczenia i dezintegracji struktur państwa, do zrywania więzów społecznych , brutalizacji języka politycznego, tworzenia trwałych i coraz głębszych podziałów, do walki z prawdą historyczną i propagowania zachowań antypaństwowych i amoralnych. Forsowano każdą brednię i niegodziwość, byle zbudować nieprzekraczalny mur między Polakami. Walczono ze wszystkim, co mogło się kojarzyć z ideą budowania silnego i suwerennego państwa. Czy Rosja mogła nie wykorzystać tej sytuacji? Bezpośrednim obrazem zabójczej koncepcji były ciągłe ataki na osobę Lecha Kaczyńskiego, ignorowanie jego pozycji i projektów politycznych, spory o reprezentacje i stanowiska. Towarzysząca im medialna kampania oszczerstw i nienawiści wzbudzała w Polakach najniższe instynkty i generowała antypaństwowe postawy. Jej kwintesencją będą ponownie słowa Bronisława Komorowskiego z 13 listopada 2009 roku: „ Póki jest ten prezydent, nie da się dobrze rządzić” i wypowiedziane na trzy miesiące przed smoleńską tragedią życzenie „chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego”. Na czym więc putinowska Rosja mogła oprzeć strategię podporządkowania III RP, jeśli nie na grze antypisowską histerią i na kogo mogła postawić, jeśli nie na marionetki owładnięte nienawiścią do Prezydenta? Co mocniej mogło zintegrować interesy płk Putina z intencjami grupy rządzącej, niż obawa przed skuteczną polityką Lecha Kaczyńskiego i lęk przed utratą władzy na rzecz PiS-u? Wykorzystanie gotowego schematu, na którym opierało się życie publiczne „elit” III RP było najprostszym i wręcz genialnym posunięciem kremlowskich strategów. Rozgrywanie przez Rosję politycznych antynomii i sporów pozwoliło na rozbicie najważniejszych dla Polaków uroczystości katyńskich i doprowadziło do zamknięcia w jednym samolocie – pułapce osób, których działalność i wizja Polski stały na przeszkodzie zamysłom Kremla, mogły je opóźnić lub zniweczyć. Konsekwencja tej strategii była szczególnie widoczna po katastrofie smoleńskiej, gdy polskojęzyczne ośrodki propagandy przyjęły wszystkie dezinformacyjne tezy Moskwy i bez wahania sięgnęły po paraliżującą retorykę kłamstw. Bez trudności wmówiono Polakom, jakoby prawda o śmierci naszych rodaków miała być groźna dla spokoju społecznego, zagrażać „debacie publicznej”, nieść zło i konflikty. Uprawnioną i konieczną w każdej demokracji krytykę rządzących sprowadzono do „złych emocji”, „gry tragedią” lub przekraczania „cienkiej, czerwonej linii”. To, co w każdym państwie należy do zakresu niezbywalnych praw obywateli nazwano „politycznym awanturnictwem” i okrzyknięto zagrożeniem dla spokoju społecznego. Zatryumfowały kazuistyczne tezy, jakoby żądanie wyjaśnienia tragedii miało prowadzić do „wojny” i „pogorszenia stosunków z Rosją”, było „błędną strategią” i „eskalacją konfliktów” ,a domaganie się prawdy stwarzało zagrożenia dla państwa lub stanowiło przejaw „politycznych obsesji”. Przeciwstawianie „mądrej” polityki PO „awanturnictwu” Kaczyńskich było aż nadto widocznym motywem rosyjskiej propagandy. Po wyborze Komorowskiego na prezydenta szef komisji spraw zagranicznych rosyjskiej Dumy Konstantin Kosaczow mógł powiedzieć: „Z Polską, gdzie prezydentem jest pan Komorowski, a rządem kieruje pan (Donald) Tusk, będzie się nam udawać, jak sądzę, znajdować punkty styczne i porozumienie znacznie bardziej konsekwentnie i konstruktywnie niż działo się to dotychczas w warunkach stałego współzawodnictwa prezydenta i rządu.” Rosja nie zaprzestała gry antypisowską kartą. Wszystkie brednie rozpowszechniane przez polityków PO i tzw. media znajdują swoje korzenie w rosyjskich inspiracjach. Już 22 kwietnia br. deputowany do Dumy Państwowej Siergiej Markow wyraził w "Komsomolskiej Prawdzie" obawę że „Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdyby zdecydował się kandydować, pomogłaby fala współczucia w związku ze śmiercią brata”. Dlatego Markow uznał, że „katastrofa pod Smoleńskiem i tragedia katyńska będą wykorzystane w kampanii wyborczej, co po raz kolejny nastroi zwykłych Polaków przeciwko Rosji i ochłodzi dwustronne relacje”. O rusofobii Kaczyńskiego ostrzegała w maju "Wremia Nowostiej”, gdy w relacji z inauguracji kampanii wyborczej lidera PiS napisano, iż „stronnicy Jarosława Kaczyńskiego znów krytykują Rosję”. Nie zabrakło też oceny działań sztabu wyborczego: "wizerunek nieprzejednanego i konfliktowego Jarosława Kaczyńskiego jego sztab w pocie czoła próbuje zmienić, a jako początkową datę metamorfozy patrona podaje tragedię 10 kwietnia.” We wrześniu ta sama "Wriemia Nowostiej" upewniła „polskich przyjaciół”, że "opozycja upolitycznia tragedię pod Smoleńskiem". Zdaniem gazety, za "rozważaniami lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego na temat przyczyn katastrofy Tu-154M kryją się polityczne pobudki i emocje". Poinformowano również, że "działania rządu Polski po tragedii Jarosław Kaczyński określił jako skandal, pełną kapitulację i serwilizm wobec Moskwy". Gdy toczył się spór o obecność krzyża na Krakowskim Przedmieściu, "Wriemia Nowostiej" natychmiast wyjaśniły jego genezę - ”Katastrofa smoleńska podzieliła Polaków na dwa wrogie obozy: jedni chcą położenia kresu dochodzącej do szaleństwa permanentnej żałoby, inni podgrzewają rozbieżności, wykorzystując do tego religijne symbole”. Powołanie przez PiS parlamentarnego zespołu ds. zbadania tragedii z 10 kwietnia również spotkało się z odpowiednią wykładnią rosyjskiej prasy, skwapliwie wykorzystaną przez zwolenników Platformy: "Opozycjoniści nawet stworzyli samodzielną komisję parlamentarną do zbadania przyczyn katastrofy. Przypomina ona raczej sektę" - pisała "Wriemia Nowostiej" dodając, że "kultywowana jest teoria spisku Warszawy i Moskwy, na którego czele jakoby stoją premierzy Donald Tusk i Władimir Putin". Dlatego – zdaniem gazety - „opozycja w postaci partii Prawo i Sprawiedliwość, której liderem jest brat-bliźniak zmarłego prezydenta Jarosław Kaczyński, już wydała swój werdykt, obarczając winą za katastrofę obecną siłę rządzącą - Platformę Obywatelską i czołowych polityków". Jeśli Rosja, po raz kolejny sięga dziś po „polskie podziały” i otwarcie kpi z Tuska, iż „przestraszył się oskarżeń Jarosława Kaczyńskiego” – czyni to w przeświadczeniu, że argument ten zostanie odebrany jako przypomnienie o groźbie powrotu „kaczyzmu” i znajdzie pełne zrozumienie wśród establishmentu III RP. Rozgrywanie lęków grupy rządzącej przychodzi tym łatwiej, że dotyczy środowiska, które swój stan posiadania zawdzięcza szerzeniu nienawiści wobec braci Kaczyńskich i współpracy z rosyjskim reżimem. Płk Putin ma prawo tak sądzić, bo prowadzona przez niego piekielna gra pozwalała dotychczas skutecznie mieszać w polskim kotle. Ścios
Bal na Titanicu Emerytury. Rząd ogłosił (na stronach „Gazety Wyborczej”), że porozumiał się z Komisją Europejską w sprawie odliczania kosztów reformy emerytalnej od długu publicznego. Jak w Radiu Erewań. Nie porozumiał się, tylko umówił na rozmowy później, i nie odliczania kosztów reformy emerytalnej, tylko udawania, że długu nie ma.
Pani Malinowska wzięła kredyt w banku na zakup nowych mebli do swojego mieszkania. Przy okazji – skoro wybrała się już na zakupy – kupiła jeszcze nowe buty, garsonkę i markowe perfumy. Gdy wieczorem zajrzała w rachunki, oblał ją zimny pot. – Mój Boże, ile ja dzisiaj wydałam – zauważyła. I zaczęła gorączkowo zastanawiać się, co teraz zrobić. Przecież nie będzie miała z czego zwracać zaciągniętych długów. Bank Malinowskiej wiedział, że ma „lekką rękę”, więc nie miała szans na nowy kredyt. – Co robić? Co robić? – chodziła wokół stołu w kuchni. – Wiem – krzyknęła. – Będę przed bankiem udawała, że pożyczyłam mniej niż wydałam, to powinno zadziałać – pomyślała. Nie zadziałało. Bank nie dał się nabrać, bo ma czarno na białym, ile jego klienci pożyczają i ile wydają. Pani Malinowska wpadła w kłopoty. Te zawsze się pojawiają, gdy ktoś wydaje więcej, niż zarabia. Malinowska powinna była ciąć swoje wydatki (żeby zaoszczędzić na spłatę zadłużenia), albo więcej pracować (by mieć z czego zadłużenie spłacać). To, co nie udało się Malinowskiej, w życie wprowadza polski rząd. Mamy potworne długi, a rząd nie wykazuje się inicjatywą, by ten stan rzeczy zmienić. Przeciwnie – zaciąga kolejne. Ekonomiści biją na alarm, ale minister finansów i premier są na te ostrzeżenia głusi. Zbliżamy się jednak do progu, po przekroczeniu którego grozi nam tzw. procedura nadmiernego deficytu, czego konsekwencją będzie m.in. wstrzymanie pieniędzy, jakie płyną do Polski z Brukseli. Na to rząd nie może sobie pozwolić, bo zatrzymanie wszystkich inwestycji byłoby szkodliwe wizerunkowo i generowałoby straty w gospodarce. Minister finansów chodził zapewne wokół swojego biurka i – jak pani Malinowska w swojej kuchni – gorączkowo myślał: Co robić? Co robić? – Wiem, przekonam Brukselę, że pożyczyłem mniej, niż wydałem, to powinno zadziałać. I zadziałało. Komisja Europejska (KE) zgodziła się na to, żeby udawać, że mamy mniejszy dług, niż rzeczywiście mamy. Szczegóły będzie trzeba omówić później, ale Manuel Barroso – szef KE – obiecał, że nie nałoży na nas procedury nadmiernego deficytu, czyli, innymi słowy, kary za niepilnowanie finansów publicznych. Pieniądze dalej będą płynęły z Brukseli, a rząd PO–PSL będzie mógł dalej przecinać wstęgi otwierające nowe inwestycje i mówić, że już niedługo wstąpimy do strefy euro. Dodatkowo minister Rostowski może zmienić definicję długu publicznego i w ten sposób go zmniejszyć, okłamując przy okazji społeczeństwo. Mąż Malinowskiej dał się nabrać, gdy ze łzami w oczach przekonywała, że wydała niewiele i nie rozumie, skąd te monity z banku. Co prawda, w statystykach europejskich nasz dług będzie wynosił 60 proc., a w statystykach naszych może 35 proc., a może 43 proc., ale oprócz totalnego spadku zaufania zagranicznych inwestorów wobec Polski nic się nie stanie. Na pewno nie będzie trzeba wprowadzać reform, bo to grozi przegranymi wyborami. Progi ostrożnościowe i procedura nadmiernego deficytu to ostrzeżenie, że gospodarka zaraz roztrzaska się o górę lodową. Rząd, zamiast reformować finanse, ciąć wydatki i dbać o wzrost dochodów, przekonuje pasażerów, że nie powinni się martwić, przeciwnie, powinni się cieszyć i bawić, póki gra orkiestra. Bo po pierwsze to, co widzą za burtą, to złudzenie, i góra lodowa jest jeszcze daleko, a po drugie wcale nie płyniemy aż tak szybko, jak mogłoby się wydawać. Bal na Titanicu trwa.Tomasz Rożek
Tu-154 – 800 metrów kłamstwa Ponad pół roku temu, w czerwcu, napisałem notki pod tytułem “Samolot NIE spadał. LĄDOWALI” oraz “Fałszywa NDB – copy & paste w stenogramach“. W notkach tych zawarłem swoją amatorską “analizę” ostatnich sekund lotu Tu-154 i postawiłem tezę, że było to ŚWIADOME i POPRAWNE podejście do lądowania, w miejscu w którym piloci (wg wszelkich dostępnych im – niestety SFAŁSZOWANYCH – danych) spodziewali się progu pasa startowego. Napisałem to 6 miesięcy temu, więc tym bardziej cieszy mnie, że obecnie ogłaszane analizy tworzone przez ludzi o znacznie większym doświadczeniu w zakresie lotnictwa (w tym m.in. zawodowy wojskowy, zajmujący się przez wiele lat naprowadzaniem statków powietrznych, biorący udział w wysłuchaniu publicznym w PE przed kilkoma dniami) W PEŁNI WSPÓŁBRZMIĄ z moją opinią i wskazują na dokładnie taki sam schemat zdarzeń. Teraz po 6 miesiącach mamy już do dyspozycji więcej danych, więc i analizy można daleko uściślić. Film przedstawiający analizę wygłoszoną podczas wysłuchania w PE można obejrzeć tutaj:
http://niezalezna.pl/artykul/smolensk_ekspercka_analiza/42287/1
Super precyzyjna analiza autorstwa tej samej osoby, z uwzględnieniem wszelkich szczegółów i dokładnością rzędu metrów znajduje się tutaj:
http://ndb2010.wordpress.com/2010/11/28/swiadomosc-odleglosci-od-pasa-startowego-zalogi-
rzadowego-tu-154m
Analiza ta ma z moją czerwcową notatką wiele cech wspólnych (a raczej: po prostu jest z nią w pełni zgodna), dodaje do niej o wiele większą dokładność oraz dwa fakty, których ja w swojej notatce nie uwzględniłem (bo ich po prostu nie dostrzegłem), a z kolei ja niniejszym chcę dodać do tej analizy i swojej pierwotnej notatki dwa kolejne spostrzeżenia. I w tej końcowej postaci można uznać, że powstaje PEŁNY, SPÓJNY i KOMPLETNY obraz ostatnich kilometrów lotu Tu-154, całkowicie wyjaśniający PRZYCZYNĘ katastrofy. O tym poniżej. Co nadal pozostaje do wyjaśnienia to to, czy samolot rzeczywiście mógł ulec tak totalnej destrukcji czy też ktoś dopełnił dzieła zniszczenia, oraz to czyje (oprócz rosyjskich, bo to w świetle zebranych już informacji NIE ULEGA wątpliwości) ręce jeszcze w tym maczały palce. OK, więc co już wiemy?
1. Jest rzeczą BEZSPORNĄ, że kontroler lotów ŚWIADOMIE podawał fałszywą odległość od pasa startowego (a także kurs i wysokość), przesuniętą o blisko kilometr (a dokładniej 800 metrów). ŚWIADOMIE, bo ta jego “pomyłka” PERFEKCYJNIE współbrzmi z innymi fałszywymi danymi (np. lokalizacją i długością sygnału NDB), o czym poniżej. Jeśli więc “omyłka” kontrolera idealnie współgra z innymi błędnymi danymi, to nie mogła ona wynikać z niedokładności sprzętu, pijaństwa, zaniedbania czy czegokolwiek innego, bo taka przypadkowa zbieżność jest po prostu niemożliwa. A skąd wiemy o podawaniu błędnej odległości? Z BARDZO PROSTYCH wyliczeń wynikający z prędkości samolotu. O 10:34:22 ze stenogramu dowiadujemy się, że załączony zostaje AUTOMAT. Raport MAK doprecyzowuje (czym zresztą STRZELA SOBIE W STOPĘ), że automat jest aktywny m.in w kanale POPRZECZNYM, tj. w funkcji CIĄGU. Automat ciągu UTRZYMUJE STAŁĄ PRĘDKOŚĆ (z tolerancją +/- 10 km/h) modulując odpowiednio ciąg silników. O godz. 10:38:49 dowiadujemy się ze stenogramu, że prędkość wynosi 280 (2-8-0) km/h, co jest typową (książkową wręcz) prędkością podejścia do lądowania. Ponieważ automat kontroluje ciąg, prędkość ta POZOSTAJE STAŁA do chwili wyłączenia kanału poprzecznego automatu, co wg stenogramu następuje dopiero o 10:40:56-59 (jeden z trzech sygnałów 400 Hz ABSU, każdy z nich sygnalizujący wyłączenie jednego z trzech kanałów). Spójrzmy teraz w stenogramy, np. w miejsce gdy kontroler podaje: “2 na kursie i ścieżce”, co oznacza, że samolot ma się znajdować dwa kilometry od pasa. Ma to miejsce o godz. 10:40:38,7. O godz. 10:40:56-58 (a więc środek o 10:40:57) w kabinie słychać natomiast sygnał bliższej radiolatarni (NDB), która – jak wiadomo – znajduje się 1,1 km od pasa. Z prostego wyliczenia wynika więc, że między czasem gdy kontroler podał odległość 2 km a wystąpieniem sygnału bliższej NDB (1,1 km) minęło 18,3 sekundy, a samolot rzekomo przeleciał w tym czasie 900 metrów. 900 metrów / 18,3 sekundy = 49,18 m/s czyli… 177 km/h co jest prędkością NIEMOŻLIWĄ. Minimalna prędkość Tu-154 to 225 km/h, a przy prędkości tak znacznie niższej jak 177 km/h (czyli 50 km/h mniejszej) nastąpiłoby NATYCHMIASTOWE PRZEPADNIĘCIE, czyli upadek JAK KAMIEŃ W WODĘ. Jakie jest więc wytłumaczenie? Tylko jedno: samolot nie mógł lecieć z prędkością NIEMOŻLIWĄ, niezgodną z prawami fizyki i danymi technicznymi Tu-154M, przy której ZANIKA siła nośna. Jak już wiemy, miał aktywny automat ciągu, który utrzymywał prędkość 280 km/h (+/- 10 km/h wg dokumentacji Tu-154) i z taką właśnie prędkością leciał. A przy tej prędkości (ok. 290 km/h ze względu na siłę i kierunek wiatru = 80,55 m/s) w czasie 18,3 sekundy musiał przelecieć…. 18,3 * 88,55 = 1620,5 metrów, tj. 720 metrów WIĘCEJ niż wynika ze stenogramów (prędkość przyjmujemy orientacyjnie +/- 10 km/h, więc i ewentualna różnica kilkudziesięciu metrów jest możliwa). W chwili wypowiadania więc przez kontrolera sentencji “dwa na kursie i ścieżce” samolot był więc niemal 2,8 (a nie 2) km od pasa. I podobnie na innych odcinkach. O godz. 10:41:05,4 samolot gubi ogon 700 metrów od pasa startowego (tam też zostaje uszkodzona czarna skrzynka i urywa się zapis), a więc do tego punktu od godz. 10:40:38,7 (w której kontroler podaje odległość 2 km od pasa) leci 26,7 sekundy. 2 km – 700 m = 1300 metrów / 26,7 sekund = 48,68 m/s = 175 km/h, jak już wspomnieliśmy prędkość NIEMOŻLIWA dla Tu-154 (którego prędkość minimalna to 225 km/h), 50 km/h poniżej prędkości przeciągnięcia. Automat ciągu utrzymywał prędkość 280-290 km/h, a więc samolot w tym czasie W RZECZYWISTOŚCI przeleciał 80,55 m/s * 26,7 s = 2,1 km, a że ogon odpadł ok. 700 metrów od pasa więc w sumie mamy odległość 2,8 km, a więc nadal – wykazaną już – różnicę 800 metrów. I tak dalej. Z *CAŁĄ PEWNOŚCIĄ* można więc powtórzyć jak na wstępie, że kontroler podawał załodze odległość przesuniętą w ostatniej fazie lotu o 800 metrów. O tym co świadczy, że robił to świadomie, w dalszej części notki. Tu wspomnę tylko, że właśnie te nieszczęsne ok. 800 metrów to miejsce gdzie Tupolew zetknął się z ziemią – TAM WŁAŚNIE SPODZIEWALI SIĘ PASA I TAM LĄDOWALI.
2. Kolejny element nie tylko potwierdza, że świadomie (i wszelkimi metodami) wprowadzono pilota w błąd o 800 metrów, ale dowodzi także, że SFAŁSZOWANO STENOGRAMY. Mowa o sygnale markera bliższej NDB, jego lokalizacji i długości. Otóż sygnał radiowy MARKERA radiolatarni ma kształt odwróconego STOŻKA, wąskiego przy antenie i rozszerzającego się ku górze. Jest to sygnał MOCNO KIERUNKOWY, wysyłany PIONOWO W GÓRĘ. Wyobraźcie sobie lejek – jest wąski przy dolnej “szyjce” a jego średnica rozszerza się w górę. Samolot alarmuje o wykryciu sygnału MARKERA radiolatarni W CZASIE JEGO WYKRYWANIA, a więc długość tego czasu jest zależna od tego jak długo samolot przez ten stożek przelatuje. Ergo, im samolot WYŻEJ tym sygnał trwa dłużej bo stożek ma większą średnicę. Dlatego właśnie sygnał dalszej NDB (nad którą samolot przelatywał na wysokości ponad 400 metrów) trwa aż 7,8 sekundy, podczas gdy sygnał bliższej NDB – gdy samolot jest znacznie niżej – trwa 2,1 sekundy.
W stenogramach sygnał markera bliższej NDB występuje o 10:40:56 – 10:40:58,1, a więc – jak wspomniałem – trwa 2,1 sekundy. Jednocześnie MAK stwierdza, że samolot przelatując nad bliższą NDB był tak nisko, że skosił jej antenę. JEST TO NIEMOŻLIWE. 2,1 sekundy przy prędkości 290 km/h (80,55 m/s) to 170 metrów – taką średnicę musiał mieć stożek sygnału bliższej NDB by sygnał trwał 2,1 sekundy. Taką średnicę mógł mieć TYLKO na wysokości rzędu 80 metrów, a nie kilkunastu! Co to oznacza? Po pierwsze, że samolot odebrał sygnał markera bliższej NDB DUŻO WCZEŚNIEJ niż występuje to w stenogramach, gdy był na wysokości ponad 80 metrów. A to potwierdza tezę o FAŁSZYWEJ bliższej NDB (np. mobilnej umieszczonej na ciężarówce), którą to tezę potwierdza również Wosztyl (pilot Jaka) podając w swoich zeznaniach, że sygnały markerów bliższej i dalszej NDB występowały podczas jego lądowania w odległości około 4,5 km od siebie, a nie ~5,2 km jak wg karty podejścia. Mamy więc znów różnicę rzędu 700-800 metrów, “dziwnym trafem” tożsamą z błędnymi danymi kontrolera lotów. A więc kontrolerowi owe 800 metrów różnicy nie wzięło się jednak przypadkiem, czy z powodu słabego refleksu.Wróćmy jednak do wynikającej z długości trwania (2,1 sek) sygnału markera wysokości lotu, tj. ~ 80 metrów. Rzut oka na stenogramy wystarczy by zorientować się, że jest to czas 10:40:48,7 – 10:40:51,2, a więc DOKŁADNIE chwila w której drugi pilot najpierw mówi “W normie” (co jest sekwencją zwykle wypowiadaną nad punktem decyzji) a zaraz potem “Odchodzimy”, co (jak napisałem już pół roku temu w swojej pierwszej notce) moim zdaniem albo w rzeczywistości brzmiało “Podchodzimy” (choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to przewidziany procedurą termin, i że raczej nie jest używany bo jest bardzo mylący z racji podobieństwa do “Odchodzimy”) albo zostało tam przeklejone (być może w miejsce komendy kapitana statku “Lądujemy”) z innego, późniejszego fragmentu lotu, np. gdy samolot znalazł się poniżej pułapu chmur i spostrzeżono że lotnisko jest prawie kilometr dalej. Bo kto by odchodził jeśli 0,9 sekundy wcześniej jest “w normie”? Przyjmuję więc na obecną chwilę te dwie możliwości, i powoli – acz coraz silniej – skłaniam się ku tej drugiej, tj. manipulacji stenogramem. Skoro paliwa w trakcie lotu może przybywać (i to ponad tonę) zamiast ubywać, to i wypowiedzi załogi mogły się “przemieścić”. A więc to właśnie wtedy piloci znajdowali się na wysokości decyzji, właśnie wtedy usłyszeli sygnał bliższej NDB (co potwierdziło im, że są na kursie i ścieżce), zapewne też wtedy ujrzeli światła APMów (o czym dalej) i zadecydowali o LĄDOWANIU. Umieściliśmy sygnał markera NDB w tym miejscu na podstawie długości jego trwania (2,1 s), a więc wynikającej z niego wysokości (80 metrów). Ale żeby być w 100 procentach pewni, możemy to jeszcze dodatkowo zweryfikować poprzez wyliczenie RZECZYWISTEJ odległości od pasa jaką samolot miał w tamtej chwili. 10:40:50 (wysokość 80 metrów) to 15,4 sekundy przed miejscem oderwania ogona (ok. 700 metrów przed pasem). 15,4 sekundy przy prędkości 80,55 m/s (290 km/h) to 1200 metrów, plus 700 metrów (odległość uderzenia w ziemię od pasa) daje w sumie 1900 metrów, ZNÓW o te same, magiczne 800 metrów więcej, bo prawdziwa bliższa NDB znajduje się 1100 metrów od pasa. Znów to samo przesunięcie. Czy więc NDB przejechała? TAK, WŁAŚNIE TAK. Dokładnie o tyle samo o ile załogę zmylał kontroler. I ostatnie porównanie: jeśli sygnał markera bliższej NDB odebrany został gdy samolot był na wysokości 80 metrów, tj. o 10:40:50, to od dalszej NDB (której środek sygnału zarejestrowano o 10:39:54) leciał 56 sekund. Wg zdjęć satelitarnych dalsza NDB znajduje się w odległości około 6,3 km od pasa. 6,3 – 1,9 (wyliczona akapit wyżej lokalizacja fałszywej bliższej NDB) = ok. 4,4 km. Właśnie TYLE (około 4,5 km) wynosiła odległość między radiolatarniami zaobserwowana przez pilotów JAKa i podana w ich zeznaniach, zamiast spodziewanych ~ 5,2 km. 56 sekund * 80,55 m/s (prędkość Tupolewa) = ok. 4,5 km. Znów wszystko PERFEKCYJNIE pasuje i znów różnica oscyluje wokół magicznych 800 metrów. WSZYSTKO zgadza się PERFEKCYJNIE. Wniosek z tego wszystkiego jeszcze jeden: stenogramy MUSIAŁY zostać SFAŁSZOWANE. Sygnał markera NDB *musiał* zostać PRZEKLEJONY, bo w miejscu w którym się znajduje NIE MÓGŁ mieć takiego czasu trwania (2,1 s). Tupolew mógł rzeczywiście ściąć maszt prawdziwej bliższej NDB bo w tym punkcie rzeczywiście już prawie przyziemiał (spodziewając się 300-400 metrów dalej progu pasa), ale to NIE JEJ sygnał słyszał, i NIE W TYM MIEJSCU. W tym miejscu dodaję wyjaśnienie, bo ewidentnie większość osób nie rozróżnia sygnału NDB od sygnału MARKERA. Otóż, sygnał NDB to fale nadawane BEZKIERUNKOWO, to jest we wszystkie strony, służące do odebrania przez RADIOKOMPAS samolotu w celu ustalenia KURSU na radiolatarnię. Natomiast sygnał MARKERAto sygnał MOCNO UKIERUNKOWANY, PIONOWO W GÓRĘ NAD RADIOLATARNIĄ. Służy on do poinformowania załogi, że WŁAŚNIE PRZELATUJE NAD RADIOLATARNIĄ. To właśnie ten sygnał markera jest sygnalizowany dźwiękiem alarmu w stenogramach. Sygnał nawigacyjny NDB nie ma żadnego alarmu, on po prostu jest używany przez radiokompas do pokazywania kierunku na radiolatarnię prowadzącą. Żeby sobie to wyobrazić proszę wykonać prosty eksperyment z latarką (która też wysyła światło UKIERUNKOWANE, do przodu). Jeśli zapalimy ją przy samej ścianie to koło świetlne na ścianie będzie małe, o średnicy takiej samej jak latarka. W miarę jak oddalamy latarkę od ściany, krąg świetlny się POWIĘKSZA. Dokładnie tak samo jest z falami radiowymi MARKERA NDB. Jest to po prostu zjawisko fizyczne – nawet fale nadawane kierunkowo w miarę odległości stopniowo rozchodzą się. Mam nadzieję, że teraz różnica i charakterystyka sygnału MARKERA jest bardziej zrozumiała. Dodam jeszcze, że obecność MARKERÓW zarówno w dalszej jak i bliższej prowadzącej została POTWIERDZONA w Raporcie MAK. Grupa 4 punkt b opisuje wyposażenie lotniska, które zostało sprawdzone w ramach przygotowania lotniska do przyjęcia delegacji i wśród sprawdzonego sprzętu literalnie wymienione są OBIE RADIOLATARNIE WRAZ Z MARKERAMI.
www.mak.ru/russian/russian.html Tłumaczenie: www.naszdziennik.pl/index.php
3. Reflektory APM. Jak wiemy ze stenogramów, pilot został poinformowany o bramce z APMów zarówno przez kontrolera lotów, jak i przez pilotów JAKa. Dla niezorientowanych, APMy to takie wielkie i bardzo silne reflektory (o mocy tysięcy Watów), używane jako punkty orientacyjne. Wosztyl poinformował Tutkę, że z APMów zrobiono bramkę, na próg pasa, i że stoją 200 metrów od progu.Skoro więc zarówno Wosztyl jak i kontroler poinformowali pilotów Tu-154 o APMach, to musiały tam być. Nie wyłączono ich, bo ich brak skonsternowałby pilotów i mógłby wpłynąć na decyzję o rezygnacji z lądowania (były to zapewnie JEDYNE widoczne elementy naziemne). A w wersji tłumaczenia dla przeciwników teorii zamachu: nie wyłączono ich bo byłoby to działanie CELOWE, zagrażające samolotowi (a przecież w ich mniemaniu nikt zamachu nie planował). A więc tam były. I BYŁY WIDOCZNE. Żarówki halogenowe świateł przeciwmgłowych samochodu (o mocy 60 Watt i średnicy lustra 10 cm) w mlecznej mgle ograniczającej widoczność do kilku metrów widoczne są w postaci rozmytych łun światła z kilkudziesięciu metrów (i po to są w samochodach by to inni kierowcy je widzieli, bo widoczności we mgle to one wcale nie poprawiają). Reflektory APM o średnicy metra do półtora i mocy tysięcy Watów widoczne są (także w dzień, w gęstej mgle, z pewnej wysokości) z odległości paru kilometrów – jako rozmyte, blade plamy światła, ale SĄ. Zresztą gdyby ich nie było widać, piloci z pewnością wspomnieliby o tym choćby słowem w sytuacji gdy byłyby to ich JEDYNE naziemne punkty orientacyjne. Nie wspomnieli. Jeśli więc były i były widoczne to jedynym sensownym rozwiązaniem jest to, że były W ZŁYM MIEJSCU, bo gdyby były widoczne w dobrym miejscu to Tupolew kierując się na nie (wskazujące próg pasa) miałby nie tylko dobrą wysokość, ale i kurs, a piloci natychmiast zorientowaliby się, że kontroler podaje nieprawidłową odległość a sygnał NDB występuje w złym miejscu (co jest już de facto UDOWODNIONE). Nie zorientowali się, więc wniosek jest tylko jeden: APMy rozstawione zostały w FAŁSZYWEJ lokalizacji, zsynchronizowanej z pozycją fałszywej NDB i błędnymi danymi podawanymi przez kontrolera lotów. Słowa Wosztyla że “APMy *rozstawili*” sugerują, że były to reflektory mobilne, na ciężarówkach, więc wielkiego problemu z przejechaniem o 800 metrów po lądowaniu JAKa nie było. I jeszcze krótki komentarz dla domorosłych ekspertów, którzy obsłuchali się w telewizorni jakim to karygodnym złamaniem regulaminu jest lądowanie bez widoczności ziemi. Otóż BZDURA, moi panowie. Nie chodzi o widoczność ZIEMI jako takiej, ale ELEMENTÓW NAZIEMNYCH mogących w pewny i wystarczająco precyzyjny sposób lokalizować pas startowy. I takim elementem MOŻE BYĆ naziemne oświetlenie. Gdyby – jak piszecie – to widoczność samej ziemi była nieodzownym wymogiem, żaden samolot nie mógłby lądować W NOCY, kiedy również NIE WIDAĆ bezpośrednio ziemi ani pasa, a jedynie OŚWIETLENIE go wskazujące. Chyba słyszeliście jednak, że nocne lądowania są STANDARDEM, także na lotniskach bez precyzyjnych systemów typu ILS. Można więc przyjąć, że widząc dostatecznie wyraźnie bramkę APMów piloci znajdowali się w sytuacji analogicznej jak podczas lądowania NOCNEGO na lotnisku bez ILS. I w takim wypadku regulaminu NIE ZŁAMALI oraz minimów NIE PRZEKROCZYLIbo MIELI kontakt wzrokowy z obiektami na ziemi wskazującymi położenie pasa. W tym miejscu mamy już więc TRZY sposoby oszukania pilotów co do ich położenia. Pozostają nam nadal jeszcze trzy inne źródła informacji jakimi dysponuje pilot w celu ustalenia lokalizacji: wysokościomierze, GPS oraz TAWS.
4. Zacznijmy od wysokościomierzy. Otóż ten problem NIE WYSTĘPUJE! Piloci lądowali, a więc ŚWIADOMIE obniżali lot do punktu, w którym według otrzymanych przez nich od kontrolera, z systemu NDB oraz wzrokowo (APMy) danych MIAŁ być próg pasa. Śmiem twierdzić, że po uwzględnieniu omówionych powyżej PRAWDZIWYCH danych o odległości oraz faktycznej lokalizacji NDB, ich ścieżka schodzenia była wręcz KSIĄŻKOWA, tylko…. okazało się, że pasa tam nie było. Po prostu zostali oszukani, że pas jest 800 metrów bliżej niż w rzeczywistości. Myśląc, że są 800 metrów bliżej pasa niż byli, zniżali się DO ZERA, bo LĄDOWALI. I wylądowali owe 800 metrów przed pasem, kolejne kilkaset metrów szczątki poleciały po ziemi. Natomiast co do tempa utraty wysokości widocznego w stenogramach, jest ono ewidentnie SFAŁSZOWANE, jest kolejnym copy&paste. Podawane przez nawigatora kolejne wysokości ZAGĘSZCZONO, dając tym samym WRAŻENIE ogromnego tempa schodzenia. O takim zagęszczeniu świadczy najlepiej to, że w stenogramach nawigator…. zaczyna mówić kolejną wysokość zanim jeszcze doszedł do połowy mówienia poprzedniej, którą również mówi do końca. Istny dwugłos. Wolne miejsce po “ściśnięciu” pozostałych wysokości być może zapełniono “rozciągając” czas lotu na pułapie 100 metrów, który w stenogramach trwa aż 8 sekund (tj. prawie 650 metrów lotu), a nawigator powtarza wysokość “100″ TRZYKROTNIE.
Podsumowując niniejszy punkt, w zniżaniu ze 100 do 20 metrów nie ma NIC dziwnego jeśli przyjmie się, że było to ŚWIADOME lądowanie w miejscu, w którym wg wszystkich dostępnych pilotowi informacji miał być pas startowy. Tempo zniżania zaś jest fałszywe, zmanipulowane, tak jak zmanipulowana (przeklejona w inne miejsce) jest lokalizacja/czas sygnału bliższej NDB (co na podstawie długości jego trwania można stwierdzić ze 100% pewnością. Faktyczne tempo zniżania (prędkość pionowa) przy uwzględnieniu PRAWDZIWYCH danych wynosi w granicach 5-6 m/s. Skoki szybkości wynikające ze stenogramów są NIEMOŻLIWE, gdyż spowodowałyby natychmiastowe wyłączenie autopilota, co nie miało miejsca gdyż w stenogramach w tym czasie NIE MA sygnału jego wyłączenia – następuje on dopiero na wysokości 20 metrów.
5. Odbiornik GPS. Wspomniany przeze mnie na wstępie autor analizy wygłoszonej w PE zakłada, że współrzędne GPS samolotu na jego odbiorniku mogły być zakłócane lub być wadliwie wyświetlane w wyniku usterki. Oczywiście jest to możliwe, ale czemu nie przyjąć PROSTSZEGO rozwiązania? Otóż ostatnio podane zostało do publicznej wiadomości, że załoga Tu-154 otrzymała 10.04. INNE dane lotniska (kartę podejścia) niż piloci lecący 7.04, zawierające BŁĘDNE WSPÓŁRZĘDNE PASA STARTOWEGO! W świetle tych informacji nasuwa się bardzo prosty i logiczny wniosek: otóż z odbiornikiem GPS samolotu NIE BYŁO ŻADNYCH PROBLEMÓW, nie był on zakłócany i pokazywał POPRAWNE DANE! A te POPRAWNE dane po prostu PASOWAŁY do błędnych współrzędnych pasa w karcie podejścia, do błędnej odległości podawanej przez kontrolera lotów, do błędnej lokalizacji fałszywej NDB oraz do błędnej lokalizacji reflektorów APM. Różnica we WSZYSTKICH przypadkach wynosiła…. 800 metrów.
6. System TAWS. Stwierdzone zostało już, że lotniska Siewiernyj NIE MA na mapach systemu TAWS. W takim wypadku alarmuje on o niebezpiecznym zbliżaniu do ziemi nawet wtedy gdy samolot NORMALNIE ląduje na pasie startowym, bo system TAWS po prostu NIE WIE, że w tym miejscu jest lotnisko i dysponuje jedynie danymi topograficznymi TERENU (ukształtowanie, wysokość). Lądując więc na lotnisku nie umieszczonym w danych TAWS załoga ma jedynie dwie możliwości: WYŁĄCZYĆ system lub IGNOROWAĆ jego alerty. W tym przypadku wybrano to drugie i po prostu IGNOROWANO alarmy systemu, gdy WSZYSTKIE inne dane (a także prawdopodobnie wizualny kontakt z reflektorami APM) pasowały do siebie i wskazywały lokalizację pasa. I tym sposobem doszliśmy do końca i skompletowaliśmy wszystkie dostępne pilotowi dane w sposób spójny, logiczny i (po podstawieniu PRAWDZIWYCH wartości) pasujący do siebie wprost idealnie, w przeciwieństwie do tego co znajduje się w stenogramach, a co nie trzyma się kupy, praw fizyki, technicznej specyfikacji Tu-154 oraz zdrowego rozsądku.
Reasumując:
- z banalnie prostych wyliczeń wynikających z prędkości wynika w sposób 100% pewny, że kontroler podawał załodze BŁĘDNE dane co do położenia. Błąd rzędu 300 metrów w rejonie dalszej NDB (ok. 6,3 kilometra od pasa) stopniowo rósł do 800 metrów na ostatnich kilku kilometrach
- z prostego faktu (udokumentowanego w stenogramach) że Tu-154 ostatnie kilometry leciał na automacie ciągu utrzymującym stałą prędkość a w chwili jego ustawienia (co jest również udokumentowane w stenogramach) prędkość ta wynosiła 280 km/h (z tolerancją do 10 km/h akceptowaną przez system autopilota oraz ze względu na prędkość i kierunek wiatru) wynika ze 100% pewnością, że podawane w stenogramach informacje i ich czasy są ABSURDALNE. Tak samo absurdalna jest wynikająca z nich prędkość, na niektórych etapach wynosząca poniżej 180 km/h, tj. dobre 50 km/h mniej niż MINIMALNA prędkości Tu-154, poniżej której następuje przeciągnięcie i przepadnięcie. Jest to ewidentny dowód zarówno na – wspomniane już – fałszywe dane podawane przez kontrolera, jak i na manipulację samych stenogramów
- z czasu długości trwania sygnału MARKERA bliższej NDB (2,1 sekundy) w sposób BEZSPORNY wynika, że miejsce w którym występuje on w stenogramie jest NIEMOŻLIWE, a co za tym idzie, że stenogram został ZMANIPULOWANY, a sygnał ten został PRZEKLEJONY z innego miejsca. Proste przeliczenie średnicy stożka sygnału markera wskazuje, że długość sygnału 2,1 sekundy odpowiada wysokości ponad 80 metrów, którą samolot miał o 800 metrów wcześniej, dokładnie w chwili gdy padły słowa “W normie” i “(P)odchodzimy”. W miejscu w którym w stenogramach występuje sygnał bliższego markera samolot miał wysokość znacznie mniejszą, rzędu KILKUNASTU METRÓW (co potwierdził MAK w informacji, że samolot ściął wtedy maszt radiolatarni), a sygnał ten musiałby przy takiej wysokości trwać znacznie krócej. Różnica odległości samolotu od pasa wynikająca z wysokości obliczonej z czasu trwania sygnału w stosunku do odległości w której znajduje się prawdziwa NDB wynosi 800 metrów, DOKŁADNIE TYLE SAMO ile wynosił błąd danych podawanych przez kontrolera lotów
- wskazania odbiornika GPS samolotu wcale nie musiały być błędne lub zakłócane. Jak ostatnio podano, załoga otrzymała karty podejścia z BŁĘDNYMI współrzędnymi pasa startowego. Szczegółów tego błędu nie podano, ale założę się, że wynosi on… 800 metrów. W takim wypadku POPRAWNE współrzędne na odbiorniku GPS idealnie PASOWAŁY do innych danych i DODATKOWO ZMYLIŁY załogę (a raczej utwierdziły ją w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, a pas jest 800 metrów bliżej niż w rzeczywistości)
- wysokościomierz pokazywał poprawne dane i był to wysokościomierz BAROMETRYCZNY. O tym, że załoga korzystała z BARO a nie z radiowego DOBITNIE świadczy fakt, że gdy nawigator odczytuje wysokość “70″ w tle słychać sygnał ostrzegawczy radiowysokościomierza o niebezpiecznej wysokości (ustawiony przez załogę na 100 metrów o godz. 10:10:07 (“Nastawniki RW” – “100 metrów“). Różnica (wynikająca z ukształtowania terenu) wynosiła więc 30 metrów, a odczyt następował z wysokościomierza barycznego. Odczyt był normalny i ŚWIADOMY, do zera, bo było to LĄDOWANIE, a więc prowadzenie samolotu do PRZYZIEMIENIA w miejscu, gdzie wg wszelkich danych miał być pas. Dlatego w samolocie panowała cisza i spokój.
- reflektory APM najprawdopodobniej były przez załogę widziane i były jednym z ważniejszych powodów podjęcia decyzji o lądowaniu. Bramka stanowiła wyraźny punkt wskazujący początek pasa i stwarzała warunki podobne do lądowania NOCNEGO na lotnisku bez precyzyjnych instrumentów naprowadzających. Załoga dysponowała dokładnymi informacjami o umiejscowieniu reflektorów APM, podanymi przez pilotów JAKa (“Bramkę z APMów zrobili, dwieście metrów od początku pasa“) oraz zgodnym potwierdzeniem od kontrolera (“APMy z lewej, prawej, na początek pasa“). Miejsce w którym zostały zauważone odpowiadało błędnym danym podawanym przez kontrolera, sygnałowi fałszywej bliższej NDB, oraz (błędnym) współrzędnym początku pasa w karcie podejścia zweryfikowanym z (prawdziwymi) współrzędnymi pozycji samolotu pokazywanymi przez jego odbiornik GPS. Nie było NICZEGO co mogłoby wzbudzić jakąkolwiek nieufność pilotów.
- alarmy systemu TAWS zostały przez załogę zignorowane ponieważ lotniska nie ma na jego cyfrowych mapach, a więc system alarmowałby także w przypadku poprawnego lądowania na prawdziwym pasie, nie wiedząc, że jest tam lotnisko.
Jak widać, manipulacja była KOMPLETNA I CAŁKOWICIE SPÓJNA, a WSZYSTKIE dostępne pilotom dane (kontroler, NDB, karta podejścia) wskazywały, że pas znajdował się 800 metrów bliżej niż w rzeczywistości. Zapewne widząc dodatkowo w tym miejscu światła APMów, załoga została UPEWNIONA, że precyzyjnie na pas prowadzą ją nie tylko wszystkie dane, ale także KONTAKT WZROKOWY. Trudno w tej sytuacji oczekiwać od pilotów nieufności czy zawahania. Oczywiście, ktoś zaraz stwierdzi, że piloci wiozący takich pasażerów powinni być jeszcze bardziej nieufni i zakładać, że reflektory APM mogą być ustawione w błędnym miejscu, a kontroler jest pijany i refleks zawodzi go o 800 metrów. Tyle że ich dodatkowo o poprawności położenia zapewniały (błędne, ale skąd mieli to wiedzieć) współrzędne pasa w karcie podejścia (które nawet w zestawieniu z POPRAWNYMI wskazaniami odbiornika GPS prowadziły samolot na CFIT) oraz sygnał bliższej NDB. Nieufności wobec TAKIEGO ZESTAWU danych nie można oczekiwać od nikogo. Jak zresztą wymagać od pilota choćby cienia podejrzenia zamachu ZANIM wydarzył się po raz pierwszy w historii gdy nawet PO TYM FAKCIE, znając już tak wiele kontrowersji i skandali wokół śledztwa oraz tak ewidentnych FAŁSZERSTW jak wymienione w tej notce (możliwe do wyliczenia przez pierwszoklasistę z podstawową znajomością tabliczki mnożenia), nadal PARĘ MILIONÓW POLAKÓW nie chce wierzyć w możliwość zamachu i woli ufać nie trzymającym się kupy bajkom o pilotującym samolot generale Błasiku, czy samobójczych zapędach pilotów lądujących bez widoczności czegokolwiek i wbrew kontroli lotów. To dopiero jest teoria spiskowa! Gdyby od pilotów wymagać zakładania możliwości zamachu pomimo zgodności wszystkich danych (także z GPSem) to musieliby W OGÓLE PRZESTAĆ latać do Rosji, bo przecież nawet przy doskonałej widoczności ktoś mógłby rozlać na pasie olej silnikowy uniemożliwiający wyhamowanie, lub rozpiąć kolczatkę albo rozsypać szkło mogące porozrywać opony… Możliwości są nieskończone. Czas kończyć już tę długą notkę, na zakończenie jeszcze tylko krótkie uwagi:
1) Notka jest długa, ale opisane w niej działania w gruncie rzeczy BANALNE. Wszystko co zrobiono to podawanie błędnych danych przez kontrolera, dostarczenie polskiej stronie błędnych kart podejścia, oraz przejechanie o 800 metrów ciężarówek z mobilną NDB oraz reflektorami. Tylko tyle! Jeden oficer pilnujący kontrolera, wyposażony w telefon, z którego wydał polecenie przemieszczenia się ciężarówek. Jak widać, nie potrzeba było meaconingu, broni magnetycznej, laserów, i innej skomplikowanej technikiprzy której sowiecki człowiek czasem się gubi.
2) Do powyższych działań trzeba dopisać jeszcze to co było warunkiem KONIECZNYM i NIEODZOWNYM możliwości zmylenia pilotów: MGŁĘ. Gdyby widzieli ziemię to NIC nie byłoby w stanie ich zmylić. Mgła z pewnością była w dużej części naturalna, lecz musiała zostać dodatkowo “wzbogacona” – zapewne dlatego tak nagle się pojawiła i jeszcze szybciej zniknęła, a jej pokrycie było tak niewielkie, że paręnaście kilometrów dalej w Katyniu ludzie podziwiali błękit nieba i poranne słońce. Ale i tutaj nie przesadzałbym z podnoszeniem larum nad skalą komplikacji przedsięwzięcia. Każdy może sobie obejrzeć na YouTube jak działa przenośny generator super gęstego, przypominającego mgłę dymu, TMC-65, urządzenie mobilne zamontowane “na pace” ruskiej ciężarówki. Zakładając więc ten dodatkowy wariant, skala komplikacji rośnie nam z potrzeby wykonania przez oficera nadzorującego akcję dwóch do TRZECH połączeń telefonicznych do żołnierzy kierujących odpowiednimi ciężarówkami. Jeśli w czyimś wyobrażeniu przerasta to możliwości operacyjne GRU to gratuluję optymizmu.
3) Jak wspomniałem na wstępie, powyższe rozważania opisują jedynie to co spowodowało uderzenie Tupolewa o ziemię ~ 700 metrów od pasa. Nadal nie wiemy nic o tym czy samolot mógł ulec tak potężnej desktrukcji (żadnemu z Tupolewów, które uległy katastrofom przed ani po 10.04 się to “nie udało” nawet w części) czy też może ktoś musiał mu w tej mgle pomóc, nie wiemy czy mogło natychmiast zginąć wszystkie 96 osób czy może trzaski na filmie 1:24 były jednak strzałami, nie wiemy również czy Rosjanie nie mieli w całej sprawie pomocy z naszej strony Buga, choć to co dzieje się ze śledztwem i skala dezinformacji medialnej zdają się same dawać na to odpowiedź, bo nie ma skutku bez przyczyny. Ale i tak wiemy już BARDZO dużo. I będziemy wiedzieć więcej. Nawet bez rzetelnego polskiego śledztwa, bez pomocy UE i USA. Jeśli aż tyle ustalili niezależni badacze i blogerzy, to teraz z (choćby prywatną) pomocą kilku(nastu?) ekspertów od lotnictwa z Wielkiej Brytanii i USA może to być tylko łatwiejsze. Może pomogą oni zastąpić śp. ministra Wróbla, który swoich prac nad wyjaśnieniem katastrofy nie zdążył rozwinąć i dokończyć, z powodu “tragicznego zbiegu okoliczności”. P.S. Chętnie podyskutuję także ze sceptykami, ale TYLKO jeśli będą to komentarze MERYTORYCZNE. Na przykład, jeśli ktoś nie zgadza się z informacją o fałszywej lokalizacji bliższej NDB ze względu na długość zarejestrowanego jej sygnału, liczę że wpierw w sposób merytoryczny wykazane mi zostaną błędy moich kalkulacji. Tak samo z wyliczeniami prędkości czy jej stałej wartości ze względu na automat ciągu. I tak dalej. Tylko wtedy podejmę dyskusję. Trolli i lemingów spamujących na zlecenie i bez żadnej logiki będę ignorować, a najbardziej upierdliwych – banować. Eye of the Beholder
Czy UE oraz eksperci z państw unijnych włączą się w śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem? Posłowie do Parlamentu Europejskiego Ryszard Legutko oraz Tomasz Poręba (PiS / EKR) złożyli dwa zapytania pisemne w formie interpelacji do Komisji Europejskiej. Pierwsze z nich dotyczy możliwości wykorzystania zapisów Rozporządzenia 996/2010 w sprawie badania wypadków i incydentów w lotnictwie cywilnym do włączenia Europejskiej Agencji Bezpieczeństwa Lotniczego oraz ekspertów z innych państw członkowskich w prowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. W drugim autorzy pytają Komisję, czy zamierza nawiązać formalną współpracę z Rosją, pozwalającą na korzystanie z zapisów ww. rozporządzenia w przyszłości. Przyjęte przez Parlament Europejski i Radę 20 października 2010 rozporządzenie zakłada możliwość zwrócenia się przez państwo członkowskie o pomoc Europejskiej Agencji Bezpieczeństwa Lotniczego oraz organów ds. badania zdarzeń lotniczych z innych państw członkowskich UE przy śledztwach w sprawie wypadków, w których brał udział samolot z danego państwa lub w którym zginęli jego obywatele. Umożliwia również dostęp do wykazu inspektorów, zasobów i wyposażenia innych krajów UE, udostępnionych w ramach Europejskiej Sieci Organów ds. Badania Zdarzeń Lotniczych, z których pomocy i doświadczeń w razie potrzeby dane państwo może skorzystać. O możliwości wykorzystania zapisów rozporządzenia nr 996/2010 mówiło wielu uczestników wysłuchania publicznego, zorganizowanego 7 grudnia 2010 roku przez delegację PiS / EKR w Parlamencie Europejskim. „Prosimy Komisję Europejską o potwierdzenie, że jeżeli polski rząd zwróci się o międzynarodową pomoc określoną w tym rozporządzeniu, natychmiast ją otrzyma. W związku z coraz większą ilością pytań dotyczących przyczyn Katastrofy Smoleńskiej oraz z rosnącą liczbą wątpliwości co do rzetelności prowadzenia śledztwa przez obie strony, niezbędne jest przekazanie dochodzenia w ręce bezstronnej i obiektywnej organizacji, posiadającej ogromne doświadczenie w wyjaśnianiu przyczyn wypadków lotniczych. Taką nadzieję wyraziły obecne na organizowanym przez nas wysłuchaniu rodziny ofiar katastrofy, o to też prosiło ponad 330 tysięcy Polaków, którzy podpisali się pod petycją w tej sprawie. Mam nadzieję, że polskie władze niezwłocznie skorzystają z możliwości, jaką dają im niedawno przyjęte unijne przepisy.” – mówił Tomasz Poręba. Od momentu przekazania zapytania przez służby Parlamentu, Komisja Europejska będzie miała 6 tygodni na udzielenie odpowiedzi na piśmie.
Wbrew narodowi Za rok o tej porze przypadnie 30. rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Piszę jak inni – “wprowadzenia”, bo tak się utarło. Niektórzy mówią – “ogłoszenia” stanu wojennego, choć nikt go nie ogłaszał przed wprowadzeniem, łamiąc przy tym, jak to komuniści, nawet własne prawa. Do tej pory nie nazwano tego gwałtu na narodzie polskim – zbrodnią (jedną z wielu, jakie komuniści popełnili na polskim społeczeństwie). Zdradziecka pacyfikacja narodu polskiego, wprowadzona rękami polskich komunistów, nie została uczciwie osądzona. Nie ukarano sprawców zbrodni, której istota polegała na zdławieniu rodzącej się wolności, tak długo oczekiwanej przez zniewolony po wojnie naród i przetrąceniu jego moralnego kręgosłupa, i to na wiele lat. Czy w 30. rocznicę stanu wojennego Jaruzelski otrzyma Order Orła Białego? Wszystko jest możliwe, jeżeli padło już prezydenckie hasło, że trzeba wreszcie “wyjść z tego grajdoła”. Czy od teraz mamy przestać pamiętać o ofiarach stanu wojennego, o straconych w beznadziejny sposób ośmiu latach, które były czasem kompletnej stagnacji? Czy mamy zrezygnować z rozliczenia tamtego okresu? I czy mamy tak postąpić tylko dlatego, że tamten czas okazał się dla wielu byłych opozycjonistów łaskawy, zapewnił im stabilizację, a nawet zaszczyty. Czy dziś, podkreślając dobrą wolę dawnych oprawców, należy im już tylko dziękować? Zło stanu wojennego nadal rzutuje na teraźniejszość. Wypchano za granicę ponad milion młodych, aktywnych Polaków, z których większość już nie wróciła do kraju, podobnie jak ich dzieci. Przez 21 lat III RP nie dokonano ani pełnej lustracji, ani dekomunizacji. W żaden sposób nie podsumowano tych, którzy komunistyczną utopię podtrzymywali myślą, mową i uczynkiem. Zła nie nazwano złem, tylko dziejową okolicznością, a nawet “racją stanu”. Komunizm przeszedł w fazę postkomunizmu, a do beneficjentów PRL-u dołączyli nowi. Dobrze, że nad “stanem wojennym” ślęczą jeszcze historycy. Najnowsza książka Tadeusza Ruzikowskiego z IPN-u “Stan wojenny w Warszawie i województwie stołecznym 1981-1983” zawiera setki nazwisk opozycjonistów, działaczy “Solidarności” oraz innych demokratycznych organizacji. Oczywiście zwracają uwagę głośne, medialne nazwiska. Niemała część z tych ludzi pełni dziś ważne i odpowiedzialne funkcje w państwie. Skończyli swoją walkę, tak jakby Polska była już w pełni bezpieczna, zasobna i sprawiedliwa. W niemałej liczbie są też nazwiska ludzi, którzy bezgranicznie służyli komunie. Im też dziś wiedzie się dobrze, a może nawet lepiej, bo nie musieli szargać sobie zdrowia i nerwów, tylko trzymali się mocno tej samej władzy, której zawsze byli wierni, a ona, znowu mocna, dziękuje im dziś za lojalność. Są też i ci, którzy dawniej wspierali komunę, a potem “demokratyczne przemiany”, by zawsze powiewać na wietrze. Najbardziej żal tych, do których nawet historycy nie potrafią dotrzeć. Anonimowych, zapomnianych uczestników tajnego kolportażu, manifestacji, biernego oporu, ludzi sumienia i przyzwoitości. Bez tego bezimiennego tłumu podniesionego z kolan, po słowach Jana Pawła II w 1979 roku, a potem w roku 1983, nie byłoby żadnych zmian na lepsze. Mielibyśmy ten sam system, tę samą cywilizację, jaka panuje w kraju, z którym elity okrągłostołowe chcą dziś budować pojednanie i współpracę. Jak powiedział prezydent Miedwiediew, gość prezydenta Komorowskiego, najpierw muszą się porozumieć przywódcy, aby potem mogły się porozumieć narody. Polski prezydent mógł odwrócić tę fałszywą kolejność. A skoro tak lubi różne zwiszenrufy, mógłby przypomnieć czasy, kiedy to przywódcy polscy i radzieccy w PRL-u, na powitanie i pożegnanie, całowali się w usta. Polska, tak często nazywana “młodą demokracją”, szczególnie przez tych, którzy jej historii dostatecznie nie poznali, być może ma niedoskonałe jeszcze instytucje obywatelskie, ale nie są to instytucje fasadowe, jak u naszego “wielkiego sąsiada”. Prawdziwe pojednanie buduje się na prawdzie, a utrwala się dzięki zwykłym ludziom, których status obywatelski jest ten sam albo bardzo do siebie zbliżony. Zatem chodzi tu o współpracę (gospodarczą), a gesty są fasadą. Jeden z nich, najważniejszy, poddany jest teraz wielkiej próbie. Ten, który zapoczątkował ogłoszenia “pojednania” polsko-rosyjskiego. Dzień katastrofy smoleńskiej. Dla Jaruzelskiego, wywołującego wojnę z narodem w 1981 roku, Związek Radziecki był “wielkim alibi”. Do dziś twierdzi, że “uchronił” Polskę przez radziecką inwazją, choć dokumenty sowieckie wyraźnie temu przeczą. “Porządek” w Polsce zrobił sam. Wbrew narodowi. Wojciech Reszczyński
Szczegóły drastyczne, ale niedokładne Z Zuzanną Kurtyką, żoną prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Janusza Kurtyki, który zginął w katastrofie smoleńskiej, prezesem Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010, rozmawia Mariusz Kamieniecki Mecenasowi Rafałowi Rogalskiemu zarzucono, że wprowadza w błąd opinię publiczną, podając w wątpliwość, że w krypcie na Wawelu spoczywa ciało prezydenta Kaczyńskiego.
- Uważam, że wątpliwości pana mecenasa Rogalskiego mogą być w pełni uzasadnione. Sądzę natomiast, że jego wypowiedzi próbuje się zmodyfikować, żeby nie powiedzieć – zmanipulować. Chodzi o to, że część ciała pana prezydenta Kaczyńskiego na pewno się znajduje w trumnie, pytanie tylko, czy są tam wyłącznie szczątki prezydenta. To i inne pytania ciągle będą powracać, a wynika to z coraz większych nieścisłości, jakie znajdujemy w dokumentacji identyfikacyjnej zarówno prokuratorskiej, jak i medycznej dotyczącej ofiar katastrofy smoleńskiej. Sądzę, że bez dokładnych badań sekcyjnych ludzi, którzy zginęli, sprawa ta nigdy się nie zakończy.
Ekshumacje są zatem konieczne? - Jest jeszcze za wcześnie, żeby kategorycznie się wypowiadać na ten temat. Jednak w sytuacji, kiedy już wiemy, jak wiele rzeczy pomylono w całej tej procedurze, a przypomnę tylko, że pomylono np. numery ciał przypisane do badań genetycznych, kiedy pojawiają się kolejne wątpliwości wynikające chociażby z przesłanej przez Rosjan dokumentacji – to takie ekshumacje powinny być zarządzone odgórnie przez prokuraturę prowadzącą śledztwo. Powinno to dotyczyć wszystkich ofiar.
W piątkowej “Gazecie Wyborczej” pojawił się opis dotyczący ciała prezydenta Kaczyńskiego, z przywołaniem tajnych materiałów Biura Ochrony Rządu. - Jak pisze “Gazeta Wyborcza”, zarówno filmy, jak i zdjęcia mają klauzulę “ściśle tajne”, podobnie zresztą jak raporty oficerów BOR, którzy rzekomo przekazali te dokumenty gazecie. W tej sytuacji zasadne jest, po pierwsze, pytanie, na jakiej zasadzie się to odbywało, czy “Gazeta Wyborcza” ma status jakiejś super- czy nadprokuratury, czy jakiejś innej instytucji z prawem do materiałów ściśle tajnych? Może również tym oficerom należałoby wytoczyć proces o naruszenie zasad postępowania? Kto odpowie mi na pytanie, czy te raporty można bezkarnie przekazywać dziennikarzom, skoro mają one pieczęć “ściśle tajne”? Po drugie, szczegóły bardzo drastyczne chyba nie dość dokładnie są przytaczane przez “Gazetę Wyborczą”. Na światło dzienne wyciągane są fragmenty prawdopodobnie opinii wspomnianych już BOR-owców. Skoro jednak gazeta pisze, że ciało prezydenta Kaczyńskiego było pozbawione ubrania, jak zresztą większość ciał ofiar, to zastanawiające, na jakiej zasadzie w Moskwie przeprowadzano ich identyfikację właśnie na podstawie ubrań, które nosiły na sobie numery odpowiadające numerom ciał. W tej sytuacji proces rozbierania ciał musiał być dokonany wcześniej przez jakieś służby i ktoś te ubrania poszeregował adekwatnie do numerów ciał ofiar. Zastanawiające jest również to, skąd w tak małym mieście jak Smoleńsk niemal natychmiast po katastrofie udało się zorganizować blisko sto jednakowych trumien.
W materiale zarzuca się kłamstwo posłowi Joachimowi Brudzińskiemu, który miał twierdzić, że ciało Lecha Kaczyńskiego znajdowało się w błocie… - Oczywiście, że to, co mówi poseł, jest prawdą, bo tam obok wraku samolotu było tylko błoto. Zatem podawanie, że ktoś kłamie, i niewyjaśnianie tego wątku do końca, szczegółowo, jest właśnie próbą manipulowania przekazem medialnym, próbą, powiedziałabym, bardzo prymitywną. To tylko jeden z przykładów, że informacje “Gazety Wyborczej” są tendencyjne.
“Nasz Dziennik” o sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego pisał już cztery miesiące temu… Niestety, często się zdarza, że inne gazety korzystają z naszych materiałów, podając je po jakimś czasie jako własne informacje. - Myślę, że warto byłoby się zastanowić nad mechanizmami, które zatrzymałyby ten proces, bo jest to ewidentne nadużycie. Jednakże jest to już wewnętrzna sprawa mediów, jak ten problem rozwiązać, a także jakie znaleźć formy obrony przed posługiwaniem się efektami pracy innych. Myślę, że nie bez znaczenia byłaby tu ingerencja Rady Etyki Mediów. Rozmawiam z dziennikarzami z różnych mediów i z przykrością muszę stwierdzić, że często odnoszę wrażenie, że nie czytają oni tego, co piszą ich koledzy po piórze. Świadczą o tym chociażby pytania, które obnażają brak wiedzy na dany temat. Mamy zatem do czynienia z negatywnym zjawiskiem, które nie służy rozwojowi mediów, a już na pewno nie przybliża czytelników do sedna sprawy.
Kiedy opublikowaliśmy rozmowę z lekarzem, który przeprowadził sekcję zwłok prezydenta, obrażano nas, nazywając nekrofilami. Teraz z otwartą przyłbicą pasożytuje się na tym materiale. - Myślę, że czytelnicy “Gazety Wyborczej” nie czytają “Naszego Dziennika”, a szkoda. Nie są zatem w stanie zorientować się, że takie czy inne tematy były już wcześniej przez państwa gazetę podejmowane. Powiedzmy sobie wprost: jest to zupełnie inna grupa ludzi. Również trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że polityka, jaką prowadzi “Gazeta Wyborcza”, nie ma nic wspólnego z obiektywnym pokazywaniem faktów. Jest to tylko komentarz do rzeczywistości, który ma być zaakceptowany przez określoną grupę adresatów. Są to rzeczy podawane niejako na tacy i tak jest to odbierane. Złe praktyki powinny być napiętnowane jako niegodne zawodu dziennikarza, który często sprowadzany jest do rangi zawodu polityka, gdzie z założenia kłamstwo uważane jest za jeden z mechanizmów sprawowania władzy. Moim zdaniem, takie zjawiska w świecie dziennikarskim nie powinny mieć miejsca. Dziękuję za rozmowę.
Czy Krzysztof Kolumb był Polakiem? Poniżej prezentujemy poszerzoną analizę informacji, którą podawaliśmy w artykule “Krzysztof Kolumb był Polakiem, a nie Włochem” – sensacyjna hipoteza portugalskiego badacza. Na przełomie listopada i grudnia bieżącego roku w polskich mediach pojawiły się informacje o portugalskim profesorze Manuelu Rosie z Uniwersytetu Duke w USA i ogłoszonej niedawno przez niego ciekawej teorii na temat pochodzenia Krzysztofa Kolumba. Zgodnie z nią, oficjalny odkrywca Ameryki miał polskie pochodzenie, a konkretnie był synem króla polskiego i węgierskiego Władysława Warneńczyka. Teoria owa opiera się na krążącym już w średniowieczu podaniu, zgodnie z którym król ów nie poniósł śmierci w bitwie, od której wziął się jego pośmiertny przydomek, ale opuścił jej pole nierozpoznany i udał się do Hiszpanii bądź Portugalii, gdzie prowadził życie prostego człeka, według niektórych wersyj – pustelnika. Opierało się owo podanie na dwóch przesłankach. Po pierwsze – po bitwie nie znaleziono ciała króla. Po drugie – królewska głowa prezentowana przez Turków była zupełnie niepodobna do głowy żywego Władysława. Inne były rysy twarzy, inny kolor włosów. Tłumaczono to niepodobieństwo zabiegami konserwacyjnymi, ale bynajmniej nie wszystkich przekonano. Hipoteza o polskim pochodzeniu Kolumba też nie jest całkiem nowa. Jej półpubliczne sformułowanie przydarzyło się również mojej skromnej osobie, kiedy to w pracy pisemnej na miejskim etapie olimpiady historycznej w roku szkolnym 1991/1992, zasugerowałem, że Krzysztof Kolumb i Jan z Kolna, półlegendarny żeglarz w służbie duńskiej, który miał dopłynąć do wybrzeży Labradoru kilka lat przed dotarciem Hiszpanów do Nowego Świata, to jedna i ta sama osoba. Jednocześnie przyjąłem za Joachimem Lelewelem, że ten drugi był Polakiem. Argumentem za utożsamieniem tych dwóch żeglarzy był dla mnie zapis ich nazwisk w tekstach hiszpańskich, w których figurują odpowiednio jako Cristóbal de Colón i Juan de Colón. Teorię o tożsamości obydwu odkrywców głosiło zresztą wielu autorów, z tym, że nie łączyli jej zazwyczaj z hipotezą o polskości Jana z Kolna. Portugalski uczony nie wymyślił więc nic nowego, ale połączył krążące od wieków opowieści w jedną w miarę spójną całość. Ma ona do tego tę zaletę, że jest weryfikowalna. Dzięki osiągnięciom współczesnej nauki możemy przeprowadzić testy DNA, które z prawdopodobieństwem bliskim pewności potwierdzą ją lub zanegują. Nie dysponujemy co prawda szczątkami Władysława Warneńczyka, ale mamy oboje jego rodziców oraz dwóch braci. Mamy też szczątki Krzysztofa Kolumba znajdujące się w katedrze w Sewilli. Co więcej, zwłoki odkrywcy zostały już przebadane pod względem kodu genetycznego przy okazji rozstrzygania sporu dotyczącego miejsca jego pochówku. Badania da się więc przeprowadzić i warto to zrobić. Wbrew pozorom fantastyczności, scenariusz portugalskiego uczonego nie jest bowiem całkowicie nierealny. Oczywiście nie czynią go niemożliwym pogłoski o rzekomym homoseksualizmie króla Władysława. Po pierwsze – są one oparte na bardzo wątłych przesłankach, a konkretnie na wzmiance Długosza o paskudnym nałogu króla. Interpretacja tego zdania jako świadectwa homoseksualizmu monarchy jest niczym innym jak tylko gejowskim mitem. Można bowiem interpretować tę notatkę na wiele innych sposobów. Mógł być na przykład nałogowym onanistą, mógł być zwykłym erotomanem – jak jego bratankowie Jan i Fryderyk (obydwaj prawdopodobnie zmarli na kiłę); mógł też być ekshibicjonistą – jak jego stryjeczny wnuk Ludwik. Jest też całkiem prawdopodobne, że mogło chodzić o sprawy zupełnie nieseksualnej natury. Wiadomo skądinąd, że król Władysław namiętnie parał się magią i wróżbiarstwem. Zachował się nawet jego grymuar, eufemistycznie zwany modlitewnikiem. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że okultystyczne pasje mogły zostać przez pobożnego kanonika nazwane paskudnym nałogiem. Co naprawdę miał on na myśli, pozostanie tajemnicą. Po drugie – nawet gdyby rzeczywiście król był homoseksualistą, nie wyklucza to sporadycznych kontaktów heteroseksualnych i spłodzenia syna. Warto zastanowić się nad możliwymi konsekwencjami ewentualnej prawdziwości tej teorii. Najpierw trzeba wyjaśnić charakter hipotetycznej polskości Kolumba. Władysław III był Polakiem w sensie kulturowym i państwowym, ale nie etnicznym ani tym bardziej genetycznym, był bowiem synem Litwina i Rusinki. Swoim ewentualnym synom, których matka była najprawdopodobniej Portugalką, nie przekazał polskości kulturowej. Można bowiem przypuszczać, że wychowywani byli oni na Portugalczyków. Mógł im natomiast przekazać polskość w sensie państwowym, o ile jego związek z ich matką miał charakter legalnego małżeństwa. W takim przypadku byli oni po prostu polskimi królewiczami. A w sytuacji, w której do dziś istnieje linia książąt de Veragua, legalnych potomków Krzysztofa Kolumba po mieczu, rzecz staje się naprawdę ciekawa. Dotąd było tak, że Polska, jako bodaj jedyny kraj w Europie, nie miała mocnych pretendentów do tronu. Wettynowie, zapisani w Konstytucji Trzeciego Maja, mają prawa słabe, gdyż po pierwsze – konstytucja ta została prawnie zniesiona, po drugie zaś – sami się ich zrzekli, natomiast inne rody, z używającymi polskiej tytulatury Romanowami włącznie, jeszcze słabsze, wręcz zerowe. Jeśli jednak Krzysztof Kolumb był legalnym synem Władysława III, to książęta Veragua mają bardzo mocne prawa do tronu polskiego. Aż tyle i tylko tyle. Nie są „Królami z Prawa”, jak dziedzice tronu francuskiego, bo w odróżnieniu od tego ostatniego tron polski nie jest ani nigdy nie był absolutnie dziedziczny w linii starszeństwa. Od samego początku zdarzały się wstąpienia na tron młodszych braci z pominięciem starszych, abdykacje, układy i testamenty, a od śmierci Władysława Jagiełły obowiązywała elekcja, choć przez pierwszy wiek z okładem jeszcze nie wolna. Nie mogą więc potomkowie Krzysztofa Kolumba dołączyć do swojej tytulatury arystokratycznej słów „z Bożej Łaski Król Polski…”, a co najwyżej „Dziedzic Korony Polskiej”. Żeby być Królem Polski, trzeba zostać wybranym i koronowanym. Oczywiście żadne polskie tytuły nie będą im przysługiwać, jeśli Kolumb był tylko naturalnym, nie zaś legalnym synem Warneńczyka. Tej legalności natomiast najprawdopodobniej w żaden sposób stwierdzić się dziś nie da. W związku z tym prawa książąt Veragua do polskiego tronu będą co najwyżej nieco mocniejsze od praw Wettynów. Znaczenie prawne biologicznego pokrewieństwa z Jagiellonami jest więc niewielkie, ale symboliczne może być spore. Gdyby książę de Veragua zdecydował się stanąć na czele ruchu monarchistycznego w Polsce, bardzo by to ów ruch wzmocniło. Zdaję sobie sprawę, że może on egzystować i bez pretendenta, ale nie posiadając takowego, ma małe szanse na stanie się masowym i zyskanie realnego wpływu na życie polityczne kraju, a w dalszej konsekwencji na zmianę ustroju. Dlatego ważną sprawą jest przeprowadzenie wspomnianych badań genetycznych, gdyż ich wyniki mogą znacząco wpłynąć na dalsze losy naszej ojczyzny. Artur Rumpel
Mordercy generała „Nila” Generał August Emil Fieldorf „Nil” został aresztowany 10 listopada 1950 roku. Najpierw trafił do aresztu śledczego MBP przy ulicy Koszykowej, potem do więzienia na Rakowieckiej, gdzie spędził ponad dwa lata. Został zamordowany 24 lutego 1953 roku. Po 50 latach trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, kto ponosi największą odpowiedzialność za śmierć generała? Pracował na to cały sztab ludzi – przywódcy komunistycznej partii i państwa, kierownictwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, prokuratorzy, sędziowie, oficerowie śledczy. Wszyscy chcieli śmierci niebezpiecznego wroga politycznego – człowieka cieszącego się powszechnym autorytetem, legendy Państwa Podziemnego. W czasie wojny szef „Kedywu” Komendy Głównej Armii Krajowej, zastępca ostatniego dowódcy AK generała Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”, twórca konspiracyjnej organizacji „Nie” (Niepodległość). W 1945 roku przypadkowo wpadł w ręce NKWD. Wywieziony na Ural, przez dwa lata pracował w sowieckich łagrach. Po powrocie ujawnił się – chciał wrócić do służby w wojsku, aby znaleźć środki na utrzymanie rodziny. Generała zadenuncjował jego przełożony z kampanii wrześniowej generał Gustaw Paszkiewicz. W grudniu 1945 roku Paszkiewicz stanął na czele Wojewódzkiego Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, który rozpracowywał AK na Białostocczyźnie.
Czego nie pokryła Wolińska i inne kłopoty z dokumentami Pierwszą rewizję po aresztowaniu generała 10 listopada 1950 roku przeprowadził kpt. Lutosław Stypczyński, w obecności innych śledczych – Zygmunta Krasińskiego i Władysława Fabiszewskiego (wszyscy pracowali w Departamencie III MBP – walka z podziemiem). Jeszcze tego samego dnia Stypczyński rozpoczął przesłuchiwanie „Nila”. 17 listopada por. Zygmunt Krasiński zwrócił się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej o zastosowanie tymczasowego aresztowania generała. 21 listopada nakaz taki wydała prokurator NPW ppłk Helena Wolińska. Uczyniła to ze znacznym opóźnieniem, po 11 dniach od zatrzymania „Nila”. „Odmówiłam pokrycia tego bezprawnego pozbawienia wolności” – napisała Wolińska w zażaleniu do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, który 18 stycznia br. postanowił ją aresztować. Fakt, że nie „pokryła” ona okresu uwięzienia Fieldorfa od 10 do 21 listopada ma być argumentem na jej obronę. Zarzuty dotyczą jednak czego innego. Decyzja prokurator Wolińskiej była bezprawna, bo nie została poparta żadnymi dowodami winy osadzonego. Drugi raz Wolińska złamała prawo, przedłużając areszt „Nilowi” – znów nie opisała czynu, który był mu zarzucany. Swój wniosek wydała 15 lutego 1951 roku, podobnie, jak poprzednio ex post, gdyż poprzedni obowiązywał do 9 lutego. Przychylili się do niego przedstawiciele Sądu Rejonowego w Warszawie: płk Aleksander Zarecki, mjr Mieczysław Widaj, mjr Zygmunt Wizelberg. W uzasadnieniu nakazu aresztowania Wolińskiej sąd napisał, że w wyniku jej działalności „generał Fieldorf był bezprawnie pozbawiony wolności od dnia 21 listopada 1950 roku do dnia 9 maja 1951 roku”. 13 grudnia 1950 roku, na rozkaz dyrektora Departamentu Śledczego MBP, płk. Józefa Różańskiego, „Nil” został osadzony w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Śledztwo, za zgodą naczelnika Wydziału Śledczego MBP ppłk. Ludwika Serkowskiego, przejął ppor. Kazimierz Górski. Intensywne przesłuchania (w sumie było ich 15) prowadził od 21 grudnia 1950 roku do 14 lipca 1951 roku. Górski ma dziś 73 lata, mieszka na warszawskim Mokotowie. W rozmowie w listopadzie ub.r. twierdził, że nie stosował żadnego nacisku w śledztwie, zapisywał tylko zeznania generała: To był człowiek na wysokim poziomie, bardzo inteligentny. Charakter śledztwa nie zależał ode mnie, wykonywałem tylko rozkazy przełożonych. Dziś żałuję, że musiałem w tym wszystkim uczestniczyć. Kazimierz Górski nie tylko przesłuchiwał Fieldorfa, ale również sporządził kłamliwy akt oskarżenia. Zarzucił generałowi wydawanie rozkazów likwidowania, względnie rozpracowywania, przy współpracy z Niemcami, komórek PPR, oddziałów GL i AL oraz partyzantki radzieckiej. Mimo niebagatelnej roli w sprawie „Nila”, Górski nigdy nie stanął przed sądem. Prof. Witold Kulesza, dyrektor byłej Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, tłumaczy: Badanie zbrodni stalinowskich w Polsce nastręcza wiele trudności. Podstawowy problem stanowią dokumenty, na które trzeba czekać nawet 18 miesięcy, część jest opatrzona klauzulą – tajne. Dlatego część stalinowców nadal nie stanęła przed sądem. Mam nadzieję, że Górskiego pociągnie do odpowiedzialności nasza kontynuatorka – Główna Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która będzie działała w ramach Instytutu Pamięci Narodowej. Przygotowany przez Kazimierza Górskiego akt oskarżenia zatwierdził wicedyrektor departamentu śledczego MBP Wiktor Leszkowicz, a podpisał (22 X 1951) wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL Benjamin Wajsblech. Prokurator Wajsblech prowadził też ostatnie przesłuchanie Fieldorfa w dniu 25 lipca 1951 roku. Kilka miesięcy później oskarżał generała przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie. W raporcie komisji, powołanej w 1956 roku „dla zbadania przejawów łamania praworządności przez pracowników Generalnej Prokuratury i Prokuratury m. st. Warszawy” czytamy: „Spośród prokuratorów zatrudnionych w Departamencie Specjalnym (departament sprawował nadzór nad śledztwami prowadzonymi przez MBP i Wydziałami Specjalnymi w prokuraturach wojewódzkich – red.) w sposób szczególnie negatywny wyróżnił się Benjamin Wajsblech. Wykazując dużą gorliwość w wykonywaniu często niepraworządnych poleceń kierownictwa oraz bezkompromisowość i bezwzględność wobec aresztowanych, obrońców, a nawet i świadków, zyskał sobie u Podlaskiego (Henryk Podlaski, zastępca Prokuratora Generalnego PRL – red.) opinię jednego z najlepszych i najbardziej zaufanych prokuratorów. Opinia ta przyczyniła się do powierzenia Wajsblechowi nadzoru nad tego rodzaju sprawami, w których osiągnięcie pozytywnego wyniku dla oskarżenia w dużej mierze zależało od stosowania niedozwolonych metod w śledztwie”. Wajsblechowi zarzucono:
bezpodstawne aresztowania podejrzanych i przetrzymywanie ich w areszcie mimo braku uzasadnionych przyczyn,
usuwanie z akt śledztw protokołów zeznań korzystnych dla oskarżonych,
sztuczne rozdzielanie spraw, które powinny być rozpatrywane łącznie,
psychiczne i fizyczne upokarzanie i maltretowanie osób przesłuchiwanych, które podawały, że zachowanie Wajsblecha było nieraz gorsze niż oficerów śledczych. W wyniku ustaleń komisji, w 1957 roku został zwolniony z prokuratury. Zła opinia nie przeszkodziła mu jednak zostać radcą prawnym. Zdaniem prokuratorów Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu to właśnie Benjamin Wajsblech odpowiada za treść aktu oskarżenia przeciw generałowi Fieldorfowi. Właściwie mógłby odpowiadać, bo zmarł w 1991 roku.
Przedwojenna komunistka 23 października 1951 roku Władysław Dymant, wicedyrektor Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej, przesłał tajne pismo na ręce prezesa Sądu Wojewódzkiego m. st. Warszawy Ilii Rubinowa, wnosząc o prowadzenie rozprawy przy drzwiach zamkniętych. 16 kwietnia 1952 roku, po kilkugodzinnym procesie sąd w składzie: przewodniczący Maria Gurowska, ławnicy Michał Szymański i Bolesław Malinowski i protokolant H. Grądzka postanowił: „Fieldorfa Augusta Emila uznać winnym czynów zarzucanych mu aktem oskarżenia i za to na zasadzie art. 1 pkt. 1 dekretu PKWN z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy skazać go na karę śmierci”. Generał miał występować przeciwko „(…) bojownikom o wolność i wyzwolenie społeczne. Udowodnione materiałami sprawy morderstwa około 1000 antyfaszystów, tylko w części obrazują faktyczne zbrodnie, które obciążają skazanego”. Maria Gurowska do końca życia (zmarła pod zmienionym nazwiskiem Górowska w styczniu 1998 roku, kiedy rozpoczął się proces o popełnione przez nią „zabójstwo sądowe”) twierdziła, że wyrok śmierci na generała był słuszny. W 1995 roku napisała do ministra sprawiedliwości, że Emil Fieldorf, jako komendant „Kedywu” podpisywał rozkazy mordowania bezbronnych ludzi. Karę wymierzała w oparciu o dowody, na podstawie obowiązującego wówczas prawa. Sąd III RP uznał, że Gurowska działała bezprawnie, z pełną świadomością, że Fieldorf zostanie stracony. Na szczególną uwagę zasługuje opinia składu sędziowskiego, skierowana do Sądu Najwyższego: „Skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. Skazany wykazał wielkie natężenie woli przestępczej. (…) Zdaniem sądu nie istnieje możliwości resocjalizacji skazanego”. Gurowska, przedwojenna komunistka, członek PPR i AL, od 1951 roku była sędzią Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Należała do sekcji tajnej – grona sędziów, wyznaczonych przez wiceministra MBP Romana Romkowskiego do wydawania wyroków na polskich patriotów. W latach 1950-54 tajne sekcje osądziły 506 spraw.
Po drugiej stronie W sekcji tajnej pracowali również sędziowie: Emil Merz, Igor Andrejew i Gustaw Auscaler. 20 października 1952 roku w imieniu Sądu Najwyższego podtrzymali wyrok śmierci wobec Fieldorfa. Igor Andrejew współtworzył uchwalony w 1969 roku kodeks karny. Jego podręczniki do niedawna widniały w spisie lektur na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego, był cytowany w specjalistycznych publikacjach naukowych. Studenci na ogół nie łączą Andrejewa ze sprawą Fieldorfa. Uważają, że to zasłużony dla prawa profesor. W 1988 roku Uniwersytet Warszawski opublikował XVI tom „Studia Iuridica”, dla „uczczenia pracy naukowej Igora Andrejewa”. Profesorowie nie wiedzieli wówczas o jego roli w skazaniu generała Fieldorfa. Kiedy w 1989 roku sprawa wyszła na jaw, Andrejewa wykluczono ze składu Rady Naukowej Instytutu Prawa Karnego, a kilka miesięcy później z Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Karnego. Zmarł cztery lata temu. Nie żyje również sędzia Emil Merz. Gustaw Auscaler w 1968 roku wyjechał do Izraela. Od kilku lat jest poszukiwany przez Interpol międzynarodowym listem gończym. W świetle prawa żaden z nich nie był sędzią – nie spełniali wymaganych kryteriów zawodowych. Gustaw Auscaler nie skończył nawet studiów. Z prawnego punktu widzenia wyrok na generała Fieldorfa był dziełem ludzi przypadkowych, ale spełniających odpowiednie kryteria polityczne – uważa profesor Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. W Izraelu mieszka jeszcze Jerzy Mering, obrońca „Nila” z urzędu. W trakcie śledztwa miał powiedzieć do Janiny Fieldorf, żony generała: „Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że nie jest po naszej stronie”.
Władze śledcze nie biją Oskarżycielem przed Sądem Najwyższym była wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL Paulina Kern. Podobnie jak Helena Wolińska wyjechała potem do Wielkiej Brytanii, gdzie zmarła w 1980 roku. W Departamencie Specjalnym Kernowa pracowała od września 1950 do października 1951 roku. Cytowany już raport komisji z 1957 roku, stwierdza, że nagminnie łamała prawo: „(…) w dniu 30 listopada 1950 roku w toku toczącej się rozprawy sądowej odbywającej się w więzieniu przeciwko Eugeniuszowi Grzybowskiemu sprzeciwiła się wezwaniu na rozprawę świadków powołanych przez oskarżonego, a w szczególności świadka Ejmego, motywując to trudnościami w doprowadzeniu na rozprawę, mimo że świadek ten przebywał w tymże więzieniu. Świadek ten, będąc zwierzchnikiem Grzybowskiego, mógł najbardziej wiarygodnie naświetlić działalność organizacyjną oskarżonego”. Paulina Kern nie uznała również faktu, że Grzybowski odwołał wszystkie zeznania złożone w śledztwie i oświadczył, że zostały na nim wymuszone. „W swoim wystąpieniu oskarżycielskim zarzuciła Grzybowskiemu prowokację i szkalowanie organów MBP – jeśli chodzi o stosowanie «niewłaściwych metod śledztwa» – co znalazło nawet swój wyraz w wyroku skazującym go na karę śmierci”. Komisja przywołuje też sprawę Władysława Cisowskiego. „W lipcu 1951 roku (…) dokonując końcowego przesłuchania, nie umieściła w protokole wyjaśnień podejrzanego o torturowaniu go w toku śledztwa, a przeciwnie, oświadczyła mu, że «władze śledcze Polski Ludowej nie biją». Odmówiła również Cisowskiemu zapoznania go z całością materiałów śledztwa”. Paulina Kern nadzorowała ostatni etap śledztwa w sprawie „Startu” – ekspozytury, utworzonej przy delegacie rządu RP na kraj. W procesie, który odbył się na jesieni 1951 roku zapadły trzy wyroki śmierci. Po przeprowadzeniu ostatnich przesłuchań, 6 grudnia 1951 Kernowa zatwierdziła akt oskarżenia. „Jak się okazało ostatecznie, sprawa ta oparta była na wymuszonych i sztucznie dobranych dowodach. Bezkrytyczny nadzór i zatwierdzenie aktu oskarżenia opartego na tego rodzaju dowodach w poważnym stopniu dyskwalifikują Kernową jako prokuratora”. Komisja wnioskowała: „Zwolnić z pracy w Prokuraturze PRL, gdyż stawiane jej zarzuty wskazują na to, iż nie daje ona gwarancji należytego spełniania funkcji prokuratora”.
Egzekucja Wykonanie wyroku wyznaczono na 24 lutego 1953 roku. Alicja Graff, wicedyrektor Departamentu III Generalnej Prokuratury pisała do naczelnika więzienia: „Proszę o wydanie niezbędnych zarządzeń do wykonania egzekucji”. Jej mąż, Kazimierz Graff oskarżał m.in. legendarnego dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, rozstrzelanego 17 lutego 1947 roku. Państwo Graff mieszkają do dziś w Warszawie. Żyje również prokurator Witold Gatner, który nadzorował egzekucję Fieldorfa. Razem z naczelnikiem więzienia Alojzym Grabickim i lekarzem Maksymilianem Kasztelańskim podpisali ostatnie zarządzenie w sprawie „Nila”, swego rodzaju nekrolog generała: „O g. 15 doprowadzono skazanego Augusta Emila Fieldorfa na miejsce stracenia. Prokurator odczytał sentencję wyroku Sądu Najwyższego z dnia 20 października 1952 r. Wydziału IV Sądu Wojewódzkiego dla m. st. Warszawy z 16 kwietnia 52 r. oraz decyzję Rady Państwa z 3 lutego 53 r. o nieskorzystaniu z prawa łaski w stosunku do Augusta Emila Fieldorfa, po czym zarządził wykonanie wyroku. Wykonawca przystąpił do wykonania. Wyrok wykonano przez powieszenie. Po stwierdzeniu zgonu przez lekarza więziennego Prokurator ogłosił, że wyrok został wykonany. Zakończono i podpisano o godz. 15. 25″. Tego samego dnia, w godzinach przedpołudniowych, w więzieniu była córka „Nila” Maria Fieldorf. Pytała o stan zdrowia ojca… Tadeusz M. Płużański
Komorowski ,Tusk i Sikorski podparli Łukaszenkę Umizgiwanie się do Rosji ,i pompatyczna wiernopoddańcza otoczka wizyty Miedwiediewa pokazały Łukaszence ,że Polska przestała się liczyć na Wschodzie . Na pewno to przekonanie zostało umocnione asystowaniem Sikorskiego każdemu nowemu ministrowi spraw zagranicznych Niemiec w ich wizytach na Ukrainie i na Białorusi. Tylko silna, aktywna, uprawiająca politykę jagiellońską Polska, związana sojuszami politycznymi z Ukraina ,Krajami Bałtyckimi i innymi państwami środkowoeuropejskimi może być liczącym sie partnerem dla Łukaszenki. Ktoś musi mu dać gwarancje nietykalności Łukaszence w zamian za oddanie władzy i przyłączeni Białorusi do Unii Europejskiej i NATO. Tym kimś powinna być Polska. Ale Polska teraz prowadzi niesamodzielną, pruska politykę zagraniczną, jej gwarancje czy obietnice są bezwartościowe. Polska powinna jasno postawić sprawę w stosunku do Rosji. Państwa Jagiellońskie, w tym Polska nie zgodzą się aby którekolwiek z nich dostało się pod kontrolę Moskwy. Białoruś jest obok Ukrainy i Litwy takim państwem jagiellońskim. Nie powinniśmy izolować Łukaszenki, a tym bardziej mieszkańców Białorusi. Powinniśmy zrezygnować ze wsparcia polskich organizacji politycznych, a za to zdecydowanie wspierać opozycję białoruską, jak najszerzej otworzyć granicę dla Białorusinów chcących pracować, zakładać biznesy, czy studiować w Polsce. Również na forum Unii Polska powinna zapewnić sobie wsparcie dla swoich strategicznych interesów. I szukać sojuszników aby to sobie zapewnić. Unii musi zagwarantować Polsce, że Rosja nie przyłączy Białorusi, że Białoruś zostanie przyjęta do Unii natychmiast, gdy tylko wyrazi taką wolę. Oraz polskie gwarancje nietykalności dla Łukaszenki będą honorowane przez Unie. Łukaszenko nie miałby wyjścia. Silna Polska mogłaby zapewnić bezpieczeństwo i wsparcie tym członkom elity białoruskiej , którzy obaliliby, Łukaszenkę na przykład drodze zamachu stanu. Warunkiem jest jednak Polska prowadząca politykę jagiellońską Lecha Kaczyńskiego , oparta na ścisłym sojuszu z Ukraina , którego pomysłodawcą był Lech Kaczyński oraz wsparta Blokiem Środkowoeuropejskim. Pruska, zorientowana na Niemcy polityka Tuska, Sikorskiego i Komorowskiego faktycznie zmusza Łukaszenkę do utrzymania władzy. Polityka pruska Platformy jest już tak oczywista, że Pochanke zmuszona była Tuska i Platformę tłumaczyć. Powiedziała , że Polska musi na kimś się oprzeć , czytaj podporządkować, w Europie. A Niemcy są takie silne. Tak więc za chwile ruszy machina propagandowa wychwalająca zalety bycia niemieckim politycznym , gospodarczym i intelektualnym protektoratem. Marek Mojsiewicz
Inteligencja ropiejąca Nawet papier toaletowy wie, że aby żyć, trzeba się rozwijać. A cóż dopiero człowiek, którego dobry Bóg obdarzył rozumem. Tradycyjnie inteligentny inaczej Janusz Korwin-Mikke rozwinął się na łamach "SE", analizując przyczyny wysokich cen benzyny w Polsce. I ujawnił, że sprawcą drożyzny jest śp. Lech Kaczyński! Tragicznie zmarły prezydent sprowadził na Polskę wiele nieszczęść: niezależne od myślenia media, konflikt z Rosją, a na koniec nieszczęsnego Bronisława Komorowskiego. Okazuje się, że zdaniem użytecznego konserwatysty JKM załatwił nam też drogie paliwo Wczesny Tusk ostrzegał po przegranych wyborach prezydenckich, że za Kaczyńskich benzyna będzie kosztowała 5 zł. Rządzący zza grobu PiS dopiął swego i za litr etyliny mamy dziś owe 5 zł. Jak to się stało, wyjaśnia Korwin-Mikke. Otóż Kaczyński zmusił Orlen do zakupu litewskiej rafinerii w Możejkach w 2006 roku. Większość podejrzewała, że nie chciał dopuścić do przejęcia jej przez Rosjan, myślał o wzmocnieniu pozycji Polski na Litwie. Otóż nie! Zdaniem JKM Kaczyński wiedział, że tylko droga ropa daje ogromne przychody państwu. Wzbogaca zatem rządzących krwiopijców. Powołując się na opinię publicysty Krzysztofa Mazura, przekonuje, że "gdyby Rosnieft czy Lukoil kupiły Możejki, to mając własną tanią ropę, mogłyby sprzedawać ją Litwinom i Polakom tanio". Rozumowanie proste jak konstrukcja cepa i teorii spływającej wody po powodzi autorstwa Komorowskiego. Geniusz myśli gospodarczej JKM musiał czerpać wiedzę z podręczników ekonomii politycznej socjalizmu. Przekonywano w nich, że wysokość cen zależy nie od rynku, ale kosztów produkcji. Masz tanią ropę, produkujesz tanią benzynę, co potwierdza ropiejąca inteligencja. Według Korwina, sprzedając Rosjanom Możejki oraz cały Orlen z Petrochemią, napełnialibyśmy bak samochodu za kilkanaście rubli. Mieszkania ogrzewałaby tania rosyjska ropa, zastępując drogi rosyjski gaz. Ta presja zmusiłaby Gazprom do obniżki cen. Uzyskalibyśmy więc także tani gaz, który pozwoliłby produkować tanie nawozy sztuczne. Dzięki temu nasze nawozy zalałyby światowe rynki. Tanie nawozy to dużo taniej żywności. Świat uwolniłby się od plagi głodu, a czerwony sztandar znów załopotałby nad światem wolnym od wyzysku i drożyzny. Rosja ma również tani uran, z którego chce produkować tanią energię w Kaliningradzie. Po co polsko-litewska elektrownia w Ignalinie? Przecież to drogi prąd z drogiego uranu! Dzieci głodującej Afryki i postępowi publicyści wołają: chcemy taniej żywności na tanich nawozach z taniego rosyjskiego gazu! Polacy, zerwijcie ze zbrodniczą polityką Lecha Kaczyńskiego! Oddajcie Możejki, nie utrudniajcie Moskwie produkcji tanich paliw! Po upadku Sowietów użyteczni idioci i użyteczni konserwatyści trwają na posterunku, gotowi służyć postkolonialnym interesom Rosji. Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/marek-krol-inteligencja-ropiejaca_164...
Drugiego Majdanu nie było i nie będzie Dlaczego tyle miejsca poświęcamy Białorusi? Czyżby przejaw „białorusofilii”? Otóż Białoruś nie tylko jest naszym sąsiadem, ale łączą nas z nią bardzo silne więzy krwi, a we wspólnej historii nie ma zaszłości, które psuły by krew któremuś z narodów. Po drugie – Białoruś jest sztandarowym przykładem, jak biedne przecież na starcie państwo, dzięki zdecydowanemu odrzuceniu żydowskiej „myśli ekonomicznej” oraz zainstalowania u siebie kryminalistów-banksterów, wyraźnie idzie do przodu, przeganiając europejską Polskę i nie mając znaczących długów. Taki kraj, jak Białoruś, napawa nas nadzieją, że może i Polacy kiedyś się obudzą. Może jeszcze stopień ich zażydzenia nie przekroczył punktu krytycznego, spoza którego nie ma odwrotu? Admin
Scenariusz był i jest prosty – jeszcze przed zakończeniem wyborów ogłasza się, że będą sfałszowane, potem przygotowuje się „protest” polegający na próbie wtargnięcia do budynków państwowych, w tym przypadku siedziby centralnej komisji wyborczej lub parlamentu. Natychmiast po ogłoszeniu wstępnych wyników zadymiarze wychodzą na ulice i „w imię wolności i demokracji” zaczynają rozróbę, pod sztandarami Unii Europejskiej, żeby było godnie i z usłużnymi mediami pod bokiem. Wiadomo, że władza broniąca porządku użyje siły, a więc ktoś będzie poturbowany, i o to właśnie chodzi. Najlepiej też, żeby była krew, a już najbardziej pożądane byłoby, gdyby ktoś zginął. Wtedy – oburzony świat zaprotestuje, wywrze się nacisk na władzę i może nawet zmusi się ją do ustąpienia. Tak wygląda każdy scenariusz tzw. kolorowej rewolucji. Udało się na Ukrainie i w Gruzji, ale nie udaje się na Białorusi. Dlaczego się nie udaje? Bo, po pierwsze, żadna poważna siła społeczna nie popiera takiego scenariusza. Na Ukrainie byli to oligarchowie, którzy opłacili konkretnych kandydatów, na Białorusi tego nie ma. Po drugie, w ogromnej większości naród białoruski nie życzy sobie radykalnych zmian pod sztandarem USA czy UE. Przykłady poprzednich „rewolucji demokratycznych” są odstraszające. Bieda, chaos, awantury i złodziejstwo – taki jest obraz krajów, które „wybrały demokrację”. Życie na Białorusi jest o wiele łatwiejsze niż na Ukrainie, nikt nie rozkrada kraju, nikt nie stoi nad państwem i nikt trzyma rządu, prezydenta i premiera w kieszeni. Białoruś jest państwem, w którym nie zastosowano ani terapii wstrząsowej, ani oligarchicznego kapitalizmu. Wybrano drogę ewolucyjnych, ostrożnych zmian, pod kontrolą państwa. Efekty tej polityki są zaskakująco korzystne. Każdy, kto był na Białorusi i pojechał tam nieuprzedzony – widział kraj spokojny, zadbany, bez patologii widocznej na ulicy, kraj ludzi żyjących stabilnie i w miarę dostatnio. Ale właśnie dlatego Białoruś denerwuje możnych tego świata – najpierw Amerykanów, którzy w okresie rządów Busha wręcz żądali od państw takich jak Polska czy Litwa radykalnych działań w ramach „krucjaty wolności”. Teraz robi to Unia Europejska i po części Rosja. Mimo to Łukaszenka trwa, bo tak chce większość mieszkańców tego kraju (także 90 proc. żyjących tam Polaków). I nie zmienią tego groteskowi przywódcy „opozycji demokratycznej”, których stanęło do boju z baćką aż dziewięciu! Żaden z nich nie jest poważnym rywalem Łukaszenki, nie budzą nawet minimalnego zaufania społecznego, mają opinię sługusów Zachodu, awanturników i zadymiarzy, a większość z nich nawet wyglądem budzi śmiech. Są dobrzy na koncertach rockowych (muzycy rockowi to esencja antyłukaszenkowskiej opozycji), ale nikt poważny nie oddałby władzy w ich ręce. Polska oficjalna polityka nadal jest zaprogramowana na robienie zamieszania i zadymy w sąsiednim kraju. Działa opłacana przez polskiego podatnika kuriozalna, prawie nie oglądana przez nikogo – stacja Biełast TV z nawiedzoną zawodową rewolucjonistką na czele; czołowe media nadal z premedytacją kłamią i manipulują mówiąc o sytuacji na Białorusi; nadal utrzymywany jest skandaliczny zakaz wjazdu do Polski działaczy legalnego Związku Polaków na Białorusi i podtrzymywana fikcja istnienia tzw. prawdziwego ZPB. Można zadać pytanie – jakie są korzyści dla naszego kraju z racji prowadzenia takiej polityki? Ja widzę same porażki i kompromitacje. Czas już chyba z tym skończyć. Czy mamy nadal, przez najbliższe pięć lat, wmawiać ludziom na Białorusi, że nie wiedzą co czynią nie chcąc żyć w krainie szczęśliwości, jaką jest liberalna demokracja? Dajmy spokój Białorusiom, niech sami decydują o swoim losie, nie bawmy się w wyzwolicieli i zbawców, bo naprawdę nie mamy im niczego do zaproponowania. Jan Engelgard
Jeszcze o otruciu Litwinienki Sztandarowy przykład na zbrodniczość gangu Putina okazuje się być jedną z kolejnych operacji fałszywej flagi – admin. Podrzucono mi artykuł Wayne Madsena z listopada 2006. Dzięki uprzejmości RomanaK , który tekst ten przetłumaczył, zamieszczam niniejszym polskie tłumaczenie owego tekstu.
Wayne Madsen – Polonium identyfikuje morderców szpiega Czy to Polonium jakiego użyto do zabicia Litwinienki może pomóc w identyfikacji zabójcy lub też zabójców? Coraz więcej dowodów świadczy że zatrucie radioaktywnym środkiem byłego agenta KGB i FSB i krytyka Kremla Alexandra Litvinienki, było wynikiem anty-Putinowskiego spisku kryminalnego syndykatu osadzonego w Wielkiej Brytanii, Izraelu, na Ukrainie i w Polsce, w celu skompromitowania rządu Rosji. Podejrzenia dotyczące roli przegonionego z Rosji syndykatu rosyjskich Żydów w zbrodni otrucia Litwinienki , któremu przewodzi ścigany prawem Borys Bieriezowski, wypłyneły zaraz po tym, kiedy były rosyjski premier Jegor Gajdar ciężko się rozchorował po zjedzeniu śniadania na konferencji w Dublinie – Irlandia. Irlandzkie prawo bankowe z pełną tajemnicą kont uczyniło ją ulubionym miejscem mafii rosyjskiego żydostwa. Nagła choroba Gajdara nastąpiła zaledwie dzień po śmierci Litwinienki w londyńskim szpitalu w wyniku radioaktywnego zatrucie Polonium –210, śmiertelnie groźnym izotopem. Radioaktywne ślady zostały później odkryte w różnych miejscach wokół Londynu, włącznie z biurami Bieriezowskiego na West End. Gajdara natychmiast przetransportowano z Dublina do szpitala w Moskwie, gdzie otrzymał on telefon od Putina z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Krytyka Putina przez mafiosów w Izraelu, Anglii, Moskwie i innych krajach skupiła się na oskarżaniu rosyjskiego przywódcy o otrucie Litwinienki i próbę otrucia Gajdara. Mimo, że rząd rosyjski od razu oskarżył oponentów rządu Putina o opróbę spowodowania napięcia pomiędzy Moskwą a Zachodem, jego argumenty okazywały się mieć sens, kiedy wziąć pod uwagę materiał- jaki użyto, czyli Polonium 210. Experci od wywiadu wskazują na fakt, ze Polonium zostało odkryte przez Marię Skłodowską Curie w 1897 roku i nazwane zostało przez nią imieniem jej ojczyzny Polski ( Polonia po łacinie,) jako wyrażenie jej protestu i poparcia dla dążeń niepodległościowych Polski przeciwko jej zaborcom Rosji, Prusom i Austrii. Zanim Putim przejął Youkos Oil od zbrodniczego syndykatu rosyjskich Żydów, mieli oni plany budowy rosyjsko-niemieckiego rurociągu przez Polskę. Ale kiedy Polskę przejął zespół neokonów dowodzony przez bliźniaczych braci Kaczyńskich, którzy objęli stanowiska i prezydenta i premiera, Polska nie tylko rozpoczęła polowania na tzw. eks- komunistów, ale stała się bazą operacyjną działań przeciwko Putinowi dla przegonionych z Rosji rosyjskich Żydów – gangsterow i takichże samych oligarchów. Mianowany ministrem obrony narodowej Polski, były agent-rezydent American Enterprise Institut Radek Sikorski, jest ożeniony z członkiem redakcji Washington Post i wiodacą neokońską dziennikarką Anną Applebaum, również zażartą krytykantką Putina (wespół z szeregiem tzw. liberałów, włącznie z ambasadorem Clintona w UN, Richardem Holbrookie). Kiedy Putin podjął z byłym kanclerzem Niemiec Gerhardem Schroederem wspólną decyzję ominięcia Polsk i budowy rosyjsko-niemieckiego gazociągu po dnie Bałtyku, Sikorski uruchomił gwałtowny atak na Rosję i Niemcy. Porównując kontrakt na gazociąg do układu Ribbentrop-Mołotow z 1938 roku, który podzielił Europę Wschodnią, w tym Polskę, pomiędzy nazistowskie Niemcy i Związek Sowiecki. Sikorski poprosił nową kanclerz Niemiec Angelę Merkel o anulowanie kontraktu, ale ta po prostu zdecydowanie odmowiła.
Wiadomo jest , że Litwinienko pracował nad tzw. ”niesprecyzowanymi zagadnieniami energetycznymi” w Londynie. Wiemy również, że był on podwójnym rosyjsko-izraelskim agentem. Są meldunki, że przekazywał on dokumenty utajnione w Youkos przegonionych rosyjskim Żydom oligarchom w Tel-Avivie. Podwójni agenci są podwójnie zagrożeni – zwłaszcza ze strony przeciwko której występują. Mordercy Litwinienki użyli polonium – tak nazwane przez Marię Skłodowską Curie w poparciu polskiej niepodległości. Może oznaczać to – że zabójców z największym prawdopodobieństwem należy raczej szukać w Warszawie – w kręgach wywiadu polskiego – tej straszliwie zainfekowanej i zrośnietej z rosyjskimi Żydami mafii szpiegowskiego aparatu… niż na Kremlu.
http://www.rosjapl.info/forum/viewtopic.php?p=23837
Od siebie dodam – zbyt wiele operacji „pod obcą flagą” wykonywały CIA, Mossad i inne zachodnie wywiady, zwalając winę na innych. Tak było z zamachami z 11/9. Z drugiej strony KGB/FSB to prawdziwi zawodowcy. Gdyby chcieli zlikwidować Litwinienkę w sposób niepodpadający, na pewno by potrafili to zrobić. Maile ujawnione przez wikileaks jednoznacznie wskazują, że Rosja chciała zapobiec zamachowi. Brytyjski wywiad zapewnił stronę rosyjską, że trzyma rękę na pulsie i do zamachu nie dopuści. A jednak zamachu dokonano. Radek Sikorski ma obywatelstwo brytyjskie…
Poliszynel http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Jarosław Kaczyński: „Nie rozpoznałem brata w Polsce”
11 kwietnia 2010 Prezes PiS Jarosław Kaczyński, który przybył w sobotę wieczorem na miejsce katastrofy samolotu TU-154 do Smoleńska, dokonał identyfikacji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii Kaczyńskiej.
Poinformował o tym PAP poseł PiS Maks Kraczkowski, który razem z J. Kaczyńskim i przedstawicielami władz partii udał się na miejsce tragedii. 11 kwietnia 2010 samolot z trumną z ciałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego wylądował Wojskowym Lotnisku na Okęciu. Na płycie lotniska odbyła się uroczystość z udziałem rodziny i najwyższych władz państwowych. Po uroczystościach trumnę z ciałem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego przewieziono do pałacu prezydenckiego.
20 grudnia 2010 Jarosław Kaczyński, prezes PiS: - „…Nie ukrywam, że o ile rozpoznałem ciało mojego śp. brata na lotnisku (w Smoleńsku), i tu nie miałem wątpliwości, podałem zresztą charakterystyczne cechy i one zostały potwierdzone - bliznę na ręce po ciężkim złamaniu - o tyle, kiedy już widziałem ciało przywiezione do Polski w trumnie, to go nie rozpoznałem. Tutaj to był człowiek, który w ogóle nie przypominał mojego brata. Mówiono mi, że to on…” Jarosław Kaczyński zidentyfikował ciało brata w Smoleńsku, a więc kolejna identyfikacja zwłok Lecha Kaczyńskiego nie była konieczna. Przypomnę, Rosjanie wykonali sekcję zwłok Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, otwarcie zalutowanej trumny w Polsce nie było konieczne, o ile mamy jakiekolwiek zaufanie do Rosjan. W jakim celu została ponownie otwarta w Polsce trumna ze zwłokami Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego? Ponowne otwarcie trumny ze zwłokami Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego to podważenie wiarygodności badań, sekcji zwłok które wykonali Rosjanie w obecności gen. Parulskiego. Rosjanie nie życzyli sobie aby otwierać trumny z ciałami ofiar rządowego Tupolewa, Minister Zdrowia Ewa Kopacz bezprawnie zakazała otwierania trumien z ciałami ofiar katastrofy, choć polskie prawo na to zezwala. Znowu okazuje się że polskie prawo działa w sposób bardzo wybiórczy. Rodzinom ofiar katastrofy TU-154M zabroniono otwierania trumien sprowadzonych do Polski, ale Jarosław Kaczyński mógł zobaczyć ponownie zwłoki swojego brata Lecha Kaczyńskiego po sprowadzeniu ich do Polski, czyli trumna ze zwłokami Lecha Kaczyńskiego została otworzona w Polsce. Kiedy i w jakich okolicznościach w Polsce widział ponownie zwłoki Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Jarosław Kaczyński? Czy poza otwarciem trumny z ciałem Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego były otwierane ( nieoficjalnie ) inne trumny z ciałami pozostałych ofiar katastrofy rządowego Tupolewa? Jarosław Kaczyński twierdzi że z Polsce nie rozpoznał ciała brata, zwłoki które widział w Polsce nie przypominały zwłok Lecha Kaczyńskiego, a więc w takim przypadku wskazana byłaby ekshumacja pary prezydenckiej i przeprowadzenie badań genetycznych, po to aby była stuprocentowa pewność że na Wawelu w Krakowie została pochowana para prezydencka a nie szczątki osób trzecich. Podczas sekcji zwłok Prezydenta Lecha Kaczyńskiego był obecny między innymi gen. Krzysztof Parulski. Dziś po raz kolejny pojawiła się informacja że podczas sekcji zwłok na stole sekcyjnym były szczątki osób trzecich ( generała ). Reasumując: nie ma pewności kto spoczywa w sarkofagu prezydenckim, nie ma pewności kto spoczywa w poszczególnych kilkudziesięciu trumnach. "Mówiono o nas, żeśmy zwariowali..." „...Prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział w poniedziałek, że nie rozpoznał ciała swojego brata Lecha Kaczyńskiego po przywiezieniu go do Polski. Zaznaczył, że ani on, ani córka zmarłego prezydenta Marta, nie podjęli decyzji ws. ewentualnej ekshumacji ciała...” "Prezydent nie był generałem" - Mam podstawy - ale takie są w Polsce przepisy, że nie mogę głośno o tym mówić - żeby uznać, że w trakcie sekcji przeprowadzonej w Smoleńsku nie wszystkie części ciała, które tam były, należały do prezydenta Rzeczypospolitej - powiedział prezes PiS. Jak dodał, "z całą pewnością prezydent nie był generałem i nie nosił generalskich mundurów; to jest poza jakąkolwiek wątpliwością..." żródło: Interia, "Mówiono o nas, żeśmy zwariowali..." Pluszak's blog
Kaczyński: W Smoleńsku to był brat. W Polsce nie poznałem ciała W Smoleńsku Jarosław Kaczyński rozpoznał ciało brata po charakterystycznej bliźnie. Ale ciało, które przywieziono do Polski, takiej blizny według szefa PiS nie miało. - To był człowiek, który w ogóle nie przypominał mojego brata - powiedział Jarosław Kaczyński. Jeszcze nie zdecydował, czy chce ekshumacji zwłok prezydenta. - Nie ukrywam, że o ile rozpoznałem ciało świętej pamięci brata na lotnisku, i tu nie miałem wątpliwości, podałem zresztą charakterystyczne cechy, i one zostały potwierdzone, tzn. bliznę na ręce po ciężkim złamaniu ręki, o tyle, kiedy już widziałem ciało przywiezione do Polski w trumnie, tego nie rozpoznałem - powiedział Jarosław Kaczyński na konferencji prasowej. - To był człowiek, który w ogóle nie przypominał mojego brata - dodał.
"Mówiono mi, że to on" - Mówiono mi że to on - tyle w tej chwili mogę powiedzieć - stwierdził Kaczyński. Wspomniał także, że podczas okazania mu ciała brata w Smoleńsku w celu identyfikacji, obok szczątków Lecha Kaczyńskiego leżały także inne, nie należące do prezydenta.- Mam podstawy, ale takie są w Polsce przepisy, że nie mogę głośno o tym mówić, żeby uznać, że w trakcie sekcji, tej przeprowadzonej w Smoleńsku, powiedzmy sobie, nie wszystkie części ciała, które tam były, należały do prezydenta Rzeczypospolitej. Z całą pewnością prezydent nie był generałem i nie nosił generalskich mundurów - stwierdził Jarosław Kaczyński.
Czy będzie ekshumacja zwłok prezydenta? Prezes PiS nie przesądził jeszcze, czy będzie wnosił o ekshumację zwłok swojego brata. - Decyzji w tej sprawie ani ja, ani moja bratanica, jeszcze nie podjęliśmy - stwierdził Jarosław Kaczyński. W ostatnim czasie wątpliwości co do tego, czy ciało przywiezione z Rosji odebrała właściwa rodzina, wyrazili bliscy wicemarszałka Senatu, Krzysztofa Putry. Mówiła o nich wdowa po pośle PiS Przemysławie Gosiewskim, Beata. - Rodzina marszałka Putry była w Moskwie i zapamiętała numer ciała ojca, ale okazało się, że w dokumentacji, która przyszła z Moskwy, jest inny numer. Pytanie, czy są pomylone numery, czy są pomylone ciała, czy jeszcze coś innego, np. w jednej trumnie przypadkiem są fragmenty ciał różnych osób - powiedziała Gosiewska. Także reprezentujący m.in. Jarosława Kaczyńskiego mecenas Rafał Rogalski wyrażał wątpliwości co do tego, czy na Wawelu pochowano ciało Lecha Kaczyńskiego.
Prokuratura: Nie mamy takich wątpliwości Wątpliwości w tej sprawie nie ma natomiast prokuratura. - Z materiałów śledztwa wynika, iż w krypcie na Wawelu zostali pochowani Lech Kaczyński oraz jego małżonka. Prowadząca postępowanie Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, w oparciu o zgromadzony dotychczas materiał dowodowy, nie ma w tym zakresie żadnych wątpliwości. Pojawienie się w przestrzeni medialnej tego typu informacji jest zdumiewające, nie oparte na żadnym obiektywnym dowodzie procesowym - napisała w czwartkowym komunikacie prokuratura.
Kaczyński: W kabarecie można wszystko Kaczyński był też pytany - w związku z poniedziałkowym artykułem w gazecie "Komsomolskaja Prawda" - czy czuje, że miał wpływ na to, jak premier Donald Tusk skomentował wstępny projekt raportu MAK ws. katastrofy smoleńskiej. - W kabarecie można wszystko. Można mówić także, że premier Tusk robi to, co robi, ze strachu przede mną - odparł prezes PiS.- Sądzę, że premier Tusk zobaczył, że po prostu brnie w taką kompromitację, która może go bardzo ciężko kosztować. A to, że myśmy nie ulegli terrorowi, także terrorowi medialnemu, i broniliśmy podstawowych zasad przyzwoitości, godności narodowej i honoru, na pewno miało tutaj pewne znaczenie - powiedział prezes PiS. - Przypomnę, o nas mówiono, żeśmy zwariowali (...) Przyczyną tych diagnoz było to, że zajmowaliśmy się Smoleńskiem. Kto miał rację? Kto tutaj zwariował a może komu strach zalał oczy i mózg? - pytał na konferencji prasowej. mig
Kolejna manipulacja Gazety Wyborczej i Ernesta Skalskiego Ręce opadają ale taka jest prawda żyjemy w kompletnym matriksie... Trzy cytaty: Jarosław Kaczyński wczoraj na konferencji prasowej: „Ja mam podstawy, ale takie są w Polsce przepisy, że nie mogę głośno o tym mówić, żeby uznać, że w trakcie sekcji tej przeprowadzonej w Smoleńsku, powiedzmy sobie, nie wszystkie części ciała, które tam były, należały do Prezydenta Rzeczypospolitej. Z całą pewnością prezydent nie był generałem i nie nosił generalskich mundurów; i to jest jakby poza jakąkolwiek wątpliwością. Nie ukrywam, że o ile rozpoznałem ciało mojego śp. brata na lotnisku, i tu nie miałem wątpliwości, podałem zresztą charakterystyczne cechy i one zostały potwierdzone, znaczy bliznę na ręce po po takim ciężkim złamaniu ręki, o tyle, kiedy już widziałem ciało przywiezione do Polski w trumnie, to go nie rozpoznałem. Tutaj był to człowiek, który w ogóle nie przypominał mojego brata. Mówiono mi, że to on, tyle mogę w tej chwili powiedzieć, decyzji żadnej w tej sprawie ani córka ani ja nie podjęliśmy." JK mówi o bliźnie jak i fragmentach munduru ale w kontekście rozpoznania a SMOLEŃSKU, nie w Polsce.
Gazeta Wyborcza w zajawce artykułu: "W Smoleńsku Jarosław Kaczyński rozpoznał ciało brata po charakterystycznej bliźnie. Ale ciało, które przywieziono do Polski, takiej blizny według szefa PiS nie miało. - To był człowiek, który w ogóle nie przypominał mojego brata - powiedział Jarosław Kaczyński. Jeszcze nie zdecydował, czy chce ekshumacji zwłok prezydenta." LINK I żeby było weselej wideo z pełną wypowiedzią Jarosława Kaczyńskiego podaje….. Wyborcza! LINK
Oczywiście sprawę podchwyciły zaprzyjaźnione media a kilku znanych polityków wywnioskowało, że na Wawelu pochowany jest, zamiast Prezydenta jakiś generał... nietoperz's blog
Wajda i Wałęsa, czyli prawda ekranu Trudno wyobrazić sobie ciekawszego bohatera filmu czy literatury niż Lech Wałęsa. Jego początki przypominają bablowskiego Benię Krzyka, który urodził się w nędzy, ale gdyby do nieba i ziemi przytwierdzone były uchwyty, to mógłby je do siebie przyciągnąć. Z tą różnicą, że Wałęsa jest żarliwym katolikiem.
Młody robotnik buntuje się przeciw totalitarnemu systemowi, ale zostaje złamany. Ulega, choć pewnie, powodowany chłopskim sprytem, sądzi, że to on rozgrywa SB. Wyplątuje się ze współpracy, staje na czele strajków sierpniowych i wielkiego ruchu “Solidarność”. Wspólna sprawa to dla niego również interes osobisty, jest przecież w swoim odczuciu wcieleniem polskiego ludu. W walce o najwyższą stawkę gra ze wszystkimi, nie uznaje żadnych lojalności, ale nie wyrzeka się zasadniczego celu i w efekcie odgrywa kluczową rolę w obaleniu komunizmu. Chce sprawować niepodzielną władzę w niepodległym państwie. Zostaje wybrany na prezydenta, aby otoczyć się szemranym dworem i skompromitować ze szczętem siebie samego, a przy okazji w dużym stopniu idee “Solidarności”. Z politycznego niebytu wyciągają go dawni wrogowie, którzy stanowią establishment niepodległego państwa i dla swoich doraźnych politycznych interesów wynoszą go na piedestał. Ci, którzy chcą dokopać się do prawdy o nim, są prześladowani. Czy może być bardziej fascynująca historia? Andrzej Wajda jest reżyserem świetnym. Dlaczego jednak, gdy podejmuje się robienia filmu o Wałęsie, wiemy, że będzie to wyłącznie hagiografia? Ano dlatego, że Wajda jest częścią establishmentu i robi film na zamówienie. Trzeba mu zresztą przyznać niezwykłą intuicję. Zawsze trafia we właściwe zapotrzebowanie. Nawet “Katyń” zrobił w momencie historyczno-moralnego wzmożenia, które było efektem szoku spowodowanego aferą Rywina. Pozostaje nam więc tylko się łudzić, że talent Wajdy zerwie się z uwięzi. Tak było z Siergiejem Eisensteinem, który robiąc na zamówienie Stalina film o jego bohaterze Iwanie Groźnym, potrafił przekroczyć propagandę scenariusza. Choć w wypadku Wajdy to mało prawdopodobne. Wildstein
Cała Rosja wytrzeszczyła na nas oczy Cała Rosja, od Murmańska aż do Soczi I po Sybir, hen, gdzie tajga jest tunguska Swe cziornyje wytrzeszczyła na nas oczi Zadziwiona wypowiedzią pana Tuska Premier Tusk zapomniał nagle te zaklęcia Czułe słowa i ten czuły gest niedźwiedzia I powiedział - raport MAK nie do przyjęcia! Nie żartuję! Mówię serio! Tak powiedział! Jak to - nie jest do przyjęcia? Myślę sobie Macierewicz mógł tak mówić lub Fotyga Ale oni chorzy są na rusofobię Za to premier - to jest przecież inna liga! PiS wiadomo - to spiskowa wersja dziejów wszędzie wietrzy zdradę, zamach, spisek, zbrodnię Ale premier - proszę drogich dobrodziejów Jakże premier mógł powiedzieć tak niegodnie? Jeszcze jeden problem, droga publiczności Skąd pan premier zna lotnictwo znakomicie? Choć pracował kiedyś on na wysokości Lecz to było na kominie, nie w kokpicie! No a przecież pasowałoby nam wszystko Wina była Prezydenta od początku Zła załoga, zły samolot, mgła, lotnisko... Nie - lotnisko jest rosyjskie, więc w porządku!Trzeba Rosję więc przeprosić nam niezwłocznie Kto w nią wątpi, ten jest z nienawiści chory I w rosyjskie śledztwo wierzyć jak w wyrocznię Tak jak wierzyć nam kazano do tej pory wojciechowski
OFE CENZURUJĄ JUŻ NAWET BIELECKIEGO Pamiętacie Państwo, jak kila dni temu wszystkie portale były pełne informacji o tym, że w przyszłym tygodniu Rada Gospodarcza przy Premierze przedstawi swoje propozycje w sprawie OFE? Dziś przewodniczący Rady – Jan Krzysztof Bielecki – opublikował na temat OFE artykuł. Twierdzi w nim, że:
„Obecny system emerytalny nie spełnia oczekiwań (…) W obliczu napięć w gospodarce światowej po kryzysie nie zapobiegnie niskim emeryturom i narastaniu spirali długu. Nadweręża solidarność międzypokoleniową i zdolność Polski do kontynuowania modernizacji. Wbrew początkowym założeniom system się nie bilansuje i nie jest neutralny dla finansów publicznych. Deficyt całego sektora emerytalno-rentowego wyniesie w przyszłym roku 90 miliardów złotych, z czego ok. 24 miliardy to transfery do OFE bez uwzględnienia odsetek, na co trzeba zaciągnąć dług. Po latach przekonywania samych siebie i innych, że jesteśmy światowym liderem w reformie emerytalnej, te liczby wywołują szok i odruch sprzeciwu (…) Błędy ustawodawcy przy wyznaczaniu parametrów funkcjonowania OFE sprawiły, że podczas gdy luka w systemie emerytalnym pogłębiała się, właściciele funduszy zarabiali niezłe pieniądze. Wraz ze wzrostem zysków i aktywów OFE stały się bardzo efektywną grupą nacisku, kultywującą wśród swoich członków wizję tego, że są w lepszym, bo niepaństwowym, systemie. Ta promocja egoizmu pokoleniowego adresowana do „młodych” wytworzyła wśród wielu z nich przekonanie, że odpowiedzialność za pokolenie ich rodziców i dziadków należy wyłącznie do jakiegoś mitycznego „państwa” – tak jakby środki będące w dyspozycji państwa pochodziły z kosmosu, a nie z podatków. Z tych podatków coraz większa część idzie na obsługę obligacji w portfelach OFE. Dlatego właśnie próba oddzielenia kwestii OFE od finansów publicznych jest nie do obrony. Tym bardziej że oczekiwania młodego pokolenia i pokolenia ich dziadków wobec państwa są z natury rzeczy trochę odmienne. Młodzi chcą, żeby państwo budowało infrastrukturę dla wzrostu gospodarczego i konkurencyjności, ci starsi bardziej się martwią o stan służby zdrowia i wielkość emerytury. Starsi uczestnicy OFE pewnie woleliby, żeby te inwestowały ostrożnie w polskie aktywa, ich dzieci gotowe byłyby zezwolić „swoim” OFE inwestować bardziej agresywnie poza Polską. Tylko dlaczego kraj o niskich oszczędnościach i małym kapitale miałby go eksportować w czasach, gdy inne państwa starają się swój kapitał maksymalnie chronić? Twarde liczby, jakie ostatnio zademonstrowała Rada Gospodarcza, utrudniają „zamulanie” dyskusji. Rada przedstawiła sześć podstawowych scenariuszy zmian, a mimo to część ekspertów nadal uważa, że jest to próba skoku na kasę i zamach na oszczędności przyszłych emerytów przez polityków niezdolnych do podejmowania trudnych decyzji. Tymczasem przyszli emeryci to dzisiejsi oraz jutrzejsi podatnicy i bez solidarności pokoleniowej (a więc zaniechania przeciwstawiania młodych z OFE starym z ZUS) nie można zbudować harmonii społecznej. Te 14 milionów klientów OFE to dzieci i wnuki konkretnych ludzi, dzisiejszych i jutrzejszych emerytów. A z powodu ciągłego deficytu w systemie emerytalnym oszczędności tych 14 milionów zapisanych do OFE już wkrótce będą równe długowi, jaki będą musieli spłacać jako podatnicy. Także dlatego, że wbrew zapowiedziom OFE wcale nie okazały się maszynką do pomnażania pieniędzy przyszłych emerytów. (…) Transfery przekazane OFE wraz z odsetkami od obligacji, które mają w portfelu, wyniosły przez tych dziesięć lat ok. 220 mld zł, natomiast ich aktywa osiągnęły 215 mld. W tym samym czasie OFE pobrały w sumie 13 mld zł w prowizjach i opłatach. (…) Ustawa emerytalna z 1999 roku jest klasycznym przykładem reformy wprowadzanej przez zaskoczenie – działań podejmowanych w dobrej wierze, ale ze świadomością, że nie można powiedzieć o nich całej prawdy, i że zostawia się następcom dzieło niedokończone. Przekaz, który utrwalił się przez dziesięć lat, był taki, że Polska znalazła rozwiązanie problemu starzejących się społeczeństw Zachodu. Że znaleziono system, który uzdrowi finanse publiczne i zapewni ludziom „godziwe” emerytury. A prawda była taka, że istotą reformy z 1999 roku było znaczne obniżenie emerytur nowego portfela. Dzisiejsze wyliczenia pokazują też, że ze względu na zaniedbania i „błędy konstrukcyjne” II filaru nie zbilansuje się jeszcze przez kilkadziesiąt lat. A emerytura, którą nowy system oferuje, miałaby, przy optymistycznych założeniach, oscylować wokół… 30 procent ostatniego wynagrodzenia! Dzisiaj to ponad 60 procent. (…)” (OFE potrzebują zmian System emerytalno-rentowy miał być rozwiązaniem „raz na zawsze”. Dziś wymaga głębokiej modyfikacji – pisze szef Rady Gospodarczej przy premierze Obecny system emerytalny nie spełnia oczekiwań, jakie towarzyszyły jego tworzeniu 11 lat temu. W obliczu napięć w gospodarce światowej po kryzysie nie zapobiegnie niskim emeryturom i narastaniu spirali długu. Nadweręża solidarność międzypokoleniową i zdolność Polski do kontynuowania modernizacji. Dlatego potrzeba nowego, całościowego podejścia do systemu emerytalno-rentowego, opartego na zrównoważeniu potrzeb wzrostu, oszczędzania i demografii oraz na przejrzystym dla obywateli porozumieniu międzypokoleniowym.
Zmiany są konieczne Dyskusja o OFE i systemie emerytalno-rentowym staje się bardziej merytoryczna. Choć zajęło to sporo czasu, fakty i twarde liczby dotyczące funkcjonowania systemu 11 lat po jego wprowadzeniu przebijają się do opinii publicznej. Te fakty są trudne. Wbrew początkowym założeniom system się nie bilansuje i nie jest neutralny dla finansów publicznych. To, co miało być rozwiązaniem raz na zawsze, wymaga dalszej głębokiej modyfikacji. Deficyt całego sektora emerytalno-rentowego wyniesie w przyszłym roku 90 miliardów złotych, z czego ok. 24 miliardy to transfery do OFE bez uwzględnienia odsetek, na co trzeba zaciągnąć dług. Po latach przekonywania samych siebie i innych, że jesteśmy światowym liderem w reformie emerytalnej, te liczby wywołują szok i odruch sprzeciwu. Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba się cofnąć do 1999 roku. Motywem wprowadzenia reformy emerytalnej była świadomość części elit politycznych i gospodarczych, że z powodu negatywnych trendów demograficznych i bieżących potrzeb rozwojowych stary system emerytalny jest nie do utrzymania w horyzoncie średnio- i długookresowym. Rozsądną alternatywą, na którą się zdecydowano, było ograniczenie przyszłych emerytur przez wprowadzenie systemu zdefiniowanej składki zamiast zdefiniowanego świadczenia. Ale żeby złagodzić nieuchronny spadek emerytur, postanowiono podzielić składkę emerytalną na część państwową i kapitałową, którą państwo powierzyło do zarządzania funduszom emerytalnym. Rozwiązanie to oparte było na modelu chilijskim z lat 80., ale wprowadzone również w Szwecji w podobnym czasie co w Polsce. Podejmowana próba oddzielenia kwestii OFE od finansów publicznych jest dziś nie do obrony Ponieważ w obu krajach zdecydowano się pozostawić składkę na tym samym poziomie, fakt, że jej część była przekazywana do zarządzania przez OFE, natychmiast wytworzył lukę w I filarze wypłacającym obecne emerytury. Autorom reformy w Polsce wydawało się wtedy, że tę lukę – początkowo niewielką – spokojnie zasypie się dochodami z prywatyzacji oraz działaniami ograniczającymi koszty całego systemu emerytalno-rentowego, takimi jak eliminacja przywilejów emerytalnych dla całych grup zawodowych. O konieczności podniesienia wieku emerytalnego nie mówiło się zbyt wiele. Zadowolenie z reformy i entuzjazm co do jej spodziewanych efektów sprawiły, że bardzo szybko stracono te kwestie z oczu.
Konsensus był podstawą A tymczasem wystarczyło przyjrzeć się systemowi szwedzkiemu, by zrozumieć, że istniały dwa kluczowe warunki powodzenia tego modelu. Warunkiem politycznym był konsensus między głównymi siłami społecznymi i zrozumienie przez całe społeczeństwo, że reforma opiera się na kontrakcie międzypokoleniowym na dziesiątki lat naprzód. Warunkiem ekonomicznym było znalezienie mechanizmu przejściowego wypełniającego lukę w składce od początku istnienia systemu, tak aby nie trzeba było zaciągać długu na pokrycie części idącej do OFE. Zamożni Szwedzi ustanowili składkę na poziomie 2,5 procent, my, kraj biedniejszy – 7,3 procent. My nie mieliśmy silnego buforu, Szwedzi od razu stworzyli fundusz o aktywach blisko 60 miliardów euro. Mało tego, wprowadzili automatyczny mechanizm bilansujący system każdego roku, dostosowujący bieżące emerytury do aktywów zgromadzonych w II filarze i zmieniającej się demografii. Mieli jasność, że system emerytalny powinien być neutralny dla finansów publicznych. W Polsce ta świadomość była, ale okazało się, że przyjęte założenia zbilansowania systemu w ciągu pięciu – siedmiu lat okazały się nierealistyczne już w pierwszych latach z powodu wielu zaniechanych działań niezbędnych do powodzenia reformy. Ale nikt nie bił głośno na alarm, że 7,3 procent składki odprowadzonej do OFE jest pokrywane z coraz większej emisji długu. Reklamy z emerytami wypoczywającymi pod palmami i intensywna rywalizacja OFE o klientów dodatkowo przysłaniały wysokie koszty funkcjonowania systemu i brak prawdziwej konkurencji jakością zarządzania aktywami.Te błędy ustawodawcy przy wyznaczaniu parametrów funkcjonowania OFE sprawiły, że podczas gdy luka w systemie emerytalnym pogłębiała się, właściciele funduszy zarabiali niezłe pieniądze. Wraz ze wzrostem zysków i aktywów OFE stały się bardzo efektywną grupą nacisku, kultywującą wśród swoich członków wizję tego, że są w lepszym, bo niepaństwowym, systemie. Ta promocja egoizmu pokoleniowego adresowana do „młodych” wytworzyła wśród wielu z nich przekonanie, że odpowiedzialność za pokolenie ich rodziców i dziadków należy wyłącznie do jakiegoś mitycznego „państwa” – tak jakby środki będące w dyspozycji państwa pochodziły z kosmosu, a nie z podatków. Z tych podatków coraz większa część idzie na obsługę obligacji w portfelach OFE.
Kredyt bez strachu Dlatego właśnie próba oddzielenia kwestii OFE od finansów publicznych jest nie do obrony. Tym bardziej że oczekiwania młodego pokolenia i pokolenia ich dziadków wobec państwa są z natury rzeczy trochę odmienne. Młodzi chcą, żeby państwo budowało infrastrukturę dla wzrostu gospodarczego i konkurencyjności, ci starsi bardziej się martwią o stan służby zdrowia i wielkość emerytury. Starsi uczestnicy OFE pewnie woleliby, żeby te inwestowały ostrożnie w polskie aktywa, ich dzieci gotowe byłyby zezwolić „swoim” OFE inwestować bardziej agresywnie poza Polską. Tylko dlaczego kraj o niskich oszczędnościach i małym kapitale miałby go eksportować w czasach, gdy inne państwa starają się swój kapitał maksymalnie chronić? Co wtedy ze słusznym argumentem, że OFE są motorem polskiej gospodarki i filarem rynku kapitałowego? A oszczędności krajowe i kapitał są nam potrzebne, bo nie chcemy zrezygnować z ambicji, by podnosić szybko stopę życiową w Polsce. Ta chęć poprawy życia i tak osłabia skłonność do dodatkowego oszczędzania na starość. Stąd dług wzrasta wszędzie – wśród gospodarstw domowych, w samorządach i firmach. Dostęp do finansowania z Unii powoduje klimat sprzyjający zadłużaniu się i pewnie dlatego nie budzi w nas strachu to, że zaciągamy też dług na przyszłe emerytury. Że podjęliśmy na masową skalę ryzyko kredytów hipotecznych w obcych walutach, aby móc pożyczyć więcej.
Gdzie jest solidarność? Twarde liczby, jakie ostatnio zademonstrowała Rada Gospodarcza, utrudniają „zamulanie” dyskusji. Rada przedstawiła sześć podstawowych scenariuszy zmian, a mimo to część ekspertów nadal uważa, że jest to próba skoku na kasę i zamach na oszczędności przyszłych emerytów przez polityków niezdolnych do podejmowania trudnych decyzji. Tymczasem przyszli emeryci to dzisiejsi oraz jutrzejsi podatnicy i bez solidarności pokoleniowej (a więc zaniechania przeciwstawiania młodych z OFE starym z ZUS) nie można zbudować harmonii społecznej. Te 14 milionów klientów OFE to dzieci i wnuki konkretnych ludzi, dzisiejszych i jutrzejszych emerytów. A z powodu ciągłego deficytu w systemie emerytalnym oszczędności tych 14 milionów zapisanych do OFE już wkrótce będą równe długowi, jaki będą musieli spłacać jako podatnicy. Także dlatego, że wbrew zapowiedziom OFE wcale nie okazały się maszynką do pomnażania pieniędzy przyszłych emerytów. Nawet ich zwolennicy przyznają, że zwrot z kapitału, jaki inwestują w imieniu swoich klientów, jest rozczarowujący ze względu na narzucone im reguły i wysokość pobieranych przez nie opłat. Efekt z punktu widzenia finansów publicznych jest oczywisty – transfery przekazane OFE wraz z odsetkami od obligacji, które mają w portfelu, wyniosły przez tych dziesięć lat ok. 220 mld zł, natomiast ich aktywa osiągnęły 215 mld. W tym samym czasie OFE pobrały w sumie 13 mld zł w prowizjach i opłatach.
Błędy konstrukcyjne Powrót do polityki w dyskusji o przyszłości systemu emerytalnego jest nieuchronny pod warunkiem, że będzie ona oparta na liczbach i faktach. Pojawiające się hasło „wara od mojej emerytury” to ostro wyrażone przekonanie, że w 1999 roku państwo dało gwarancję, że nigdy, bez względu na okoliczności, nie dokona zmiany w systemie emerytalnym. Obietnica taka nie tylko nigdy nie padła, ale też byłaby z gruntu niewykonalna i nieracjonalna. Niestety, niektórzy obrońcy status quo chętnie się tym argumentem posługują. Dlaczego nie dostrzegają, że w wielu krajach, które wprowadziły podobny do naszego system emerytalny (Argentyna, Chile, państwa bałtyckie, Szwecja, Irlandia i Węgry), rządy zdecydowały się na jego głęboką modyfikację lub wręcz likwidację? I jak zwolennicy utrzymania systemu za wszelką cenę wyobrażają sobie zabezpieczenie go przed ingerencjami w przyszłości? Dziś mówimy o aktywach w OFE rzędu 214 mld zł, a za dziesięć lat to może być 500 mld, zatem pokusa będzie większa. Ustawa emerytalna z 1999 roku jest w tym kontekście klasycznym przykładem reformy wprowadzanej przez zaskoczenie – działań podejmowanych w dobrej wierze, ale ze świadomością, że nie można powiedzieć o nich całej prawdy, i że zostawia się następcom dzieło niedokończone. Przekaz, który utrwalił się przez dziesięć lat, był taki, że Polska znalazła rozwiązanie problemu starzejących się społeczeństw Zachodu. Że znaleziono system, który uzdrowi finanse publiczne i zapewni ludziom „godziwe” emerytury. A prawda była taka, że istotą reformy z 1999 roku było znaczne obniżenie emerytur nowego portfela. Dzisiejsze wyliczenia pokazują też, że ze względu na zaniedbania i „błędy konstrukcyjne” II filaru nie zbilansuje się jeszcze przez kilkadziesiąt lat. A emerytura, którą nowy system oferuje, miałaby, przy optymistycznych założeniach, oscylować wokół… 30 procent ostatniego wynagrodzenia! Dzisiaj to ponad 60 procent. A zatem zarówno politycy, jak i obywatele zostali reformą z 1999 roku zobowiązani do dodatkowego oszczędzania i cięcia wydatków na skalę, z jakiej po prostu nie zdawali sobie sprawy. Dziś wiemy, że wielu z tych rzeczy nie zrobiono (wczesne emerytury zlikwidowały dopiero Platforma i PSL) przy równoczesnym wypłacaniu dodatkowych pieniędzy dla silnych grup nacisku.
Zarządzanie kryzysowe Rząd premiera Donalda Tuska ma perspektywę rządzenia dłużej niż kilka lat i dlatego, w mojej opinii, powinien szukać wiarygodnych rozwiązań systemowych. Ale ma też bardzo trudne zadanie tu i teraz. Jest nim przeprowadzenie kraju przez turbulencję na rynkach finansowych wywołaną kryzysem i ogromnym zadłużeniem niektórych państw Unii Europejskiej. Jak mówił premier Tusk na konferencji prasowej z okazji trzeciej rocznicy koalicji PO – PSL, rząd balansuje pomiędzy potrzebą utrzymania finansów publicznych pod kontrolą a kontynuowaniem wydatków na modernizację kraju. Problemy Grecji, Irlandii czy Węgier pokazują, że nie można przyjmować za pewnik, że zawsze uda się sfinansować deficyt na rynku po kosztach, które nie wpędzą kraju w pułapkę zadłużenia. Napięcia w Unii Europejskiej są olbrzymie i skłamałby ten, kto powie, że wie, jak losy projektu europejskiego się potoczą. Dlatego tak ważne jest ograniczenie potrzeb pożyczkowych w następnych dwóch latach. Musimy mieć jasność, że jesteśmy nadal na etapie zarządzania kryzysowego ze względu na to, co się dzieje w gospodarce światowej. Kluczowe zadanie to utrzymanie jak najniższych kosztów finansowania na rynku, szukanie oszczędności oraz wspieranie inwestycji, aby uniknąć efektu domina w przypadku bankructwa kolejnych europejskich gospodarek. Stąd potrzeba rozsądnej modyfikacji systemu już teraz. Równocześnie rząd, wzorem innych krajów, takich jak Szwecja czy Chile, powinien powołać pełnomocnika odpowiedzialnego za rzetelne przeanalizowanie całości systemu zabezpieczeń społecznych i przedstawienie w ciągu kilku miesięcy drobiazgowego raportu. Taki raport zarówno ukazałby stan faktyczny, jak i przedstawił scenariusze długoterminowego zrównoważenia całego systemu emerytalno-rentowego opartego na porozumieniu międzypokoleniowym oraz równowadze między potrzebami rozwojowymi i ideą sprawiedliwości społecznej. Jan Krzysztof Bielecki). Nie wierzyłem, jak o tym artykule usłyszałem. Rzepa opublikował ten artykuł na stronach zielonych i to na stronie 5, a portale internetowe, i to te „specjalistyczne”, w ogóle go nie zauważyły! Choć kilka dni wcześniej wszystkie go oczekiwały. Czyżby nie spodobały się konkluzje??? Zastanawia mnie tylko dlaczego JKB pisze, że „nikt nie bił głośno na alarm, że 7,3 procent składki odprowadzonej do OFE jest pokrywane z coraz większej emisji długu”? Myśmy bili. Ale nikt nas nie słuchał. Ale może z pokorą przyznamy, że Dzierżawski, Sadowski, Jabłoński, Gwiazdowski to po prostu nikt. Ale nie ma sprawy – bo sądząc po reakcji mediów na artykuł JKB dziś nie będą słuchali jego. Kto nie jest z OFE ten jest „oszołom”. Ba rację ma Pan Premier Bielecki: „OFE stały się bardzo efektywną grupą nacisku”. A z miesiąca na miesiąc (wraz z kolejnymi „składkami”) stają się coraz bardziej efektywną i coraz bardziej bezczelną grupa nacisku, o czym dziś Pan Jan Krzysztof miał okazję się przekonać! Gwiazdowski
21 grudnia 2010 "Piekło jest puste. Wszystkie diabły są tutaj" (Szekspir). No może jeszcze nie wszystkie. .Część może jeszcze została w piekle- o którym się prawie nie mówi- nawet na kazaniach. A stare powiedzenie, o którym się też już nie mówi, mówi, że: hulaj dusza piekła nie ma”.. No i nie wszyscy mają dusze.. Niektórym dusze wędrują z miejsca na miejsce.. Jeden facet wstał rano i pomyślał:” Wstałem rano i pierwsze co zobaczyłem w porannych wiadomościach TV, to portret pamięciowy jakiegoś gwałciciela. Był niesamowicie podobny do mnie. Boję się wyjść z domu”. Ja nie widziałem tego portretu pamięciowego i nie jestem gwałcicielem, ale też boję się wyjść z domu.. ”-Dziesięć lat rządów Donalda Tuska z obecną polityką gospodarczą wygeneruje 400 miliardów dolarów nowych długów, co oznacza, że pożyczymy osiem razy więcej niż Gierek”- ostrzega pan profesor Krzysztof Rybiński, były wiceszef Narodowego Banku Polskiego. Obecnym szefem Narodowego Banku Polskiego, jest obecnie pan profesor Marek Belka, który nie widzi belki w oku, ani premiera Donalda Tuska, ani w naszej gospodarce.. Może dlatego, że sam jest belką… No i wprowadził swojego czasu tzw. belkowe, czyli podatek od naszych oszczędności.. „Polska musi zniknąć - i zniknie”- twierdził Hans von Seeckt - twórca Reichswery, które to zdanie znalazłem na stronie 123 książki ”Wolniewicz – zadnie własne”.. No i zniknęła na jakiś czas..Tak jak znika częściowo od 3 stycznia, fabryka odzieży, między innymi dżinsów Lee i Wrangler - firma VF Polska należąca do VF Corporation- zapowiedziała że zwolni około 1100 osób (!!!). Za wielkie koszty prowadzenia firmy..Nie tylko w Łodzi. A kto te koszty tworzy? Czy czasami nie nasz socjalistyczny rząd, który ma nieposkromiony apetyt na jednym końcu, i jeszcze większy – na drugim..? Rosną ceny prądu, rosną ceny wody, rosną ceny podatku VAT. .Naród ubożeje, choć w supermarketach widać co innego.. Tak jak arystokraci francuscy oddający się orgiom seksualnym przed pójściem na szafot.. Wydawałoby się, że z radości- oddawali się, bo zbliżał się niechybny koniec. .Miała zatriumfować demokracja.. No i w końcu zatriumfowała.. Większość idących na bruk- to kobiety.. Powiatowy Urząd Pracy ma im zapewnić…. pomoc psychologa(???) A socjologa? Pomoc psychologa powinno się zapewnić rządzącym nami zgrywusom. Przecież pan Donald Tusk, jako dawny liberał, a obecnie socjalista- jak się patrzy, doskonale wie, że każda podwyżka podatków generuje bezrobocie i poszerza- i tak już szeroką szarą strefę, tak naprawdę strefę wolności. Ale właśnie tej strefy najbardziej nienawidzą socjaliści, bo oni najbardziej nienawidzą wolności człowieka- jego przyrodzonego prawa.. Więc systematycznie wolność mu odbierają.. I mimo to, tzw nowoczesna cywilizacja utrzymuje tłumy darmozjadów.. Wożących się na plecach pracujących ludzi, którzy właśnie idą na bruk. Bo ich praca nie opłaca się pracodawcy. Nie opłaca się pracodawcy, ale musi opłacać się rządowi. A ponieważ firma za mało opłacała się rządowi - to musi zniknąć.. Koszty, koszty i jeszcze raz koszty.. To jest klucz do istnienia firmy! W tym czasie pan Andrzej Seremet, prokurator generalny, rozesłał listy do prokuratorów apelacyjnych, by większą wagę przywiązywali do spraw dotyczących krzywdzenia zwierząt, w tym szczególnie ryb.. Bo prokuratorzy jakoś nie kwapią się do karania tych co nad rybami się „ znęcają” przenosząc je w nylonowych siatkach, od czego ryby cierpią i się stresują.. Oczywiście ryby są najważniejsze w demokratycznym państwie praw urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Jakoś fakt, że rząd nam funduje zgubne warunki funkcjonowania w życiu gospodarczym- pana prokuratora generalnego nie obchodzą.. Obchodzą go natomiast warunki przenoszenia ryb.. Już widzę oczyma wyobraźni te tabuny tajniaków, którzy inwigilują kupujących ryby w supermarketach, bo ktoś o tych sprawach musi donosić i je zgłaszać do prokuratury, wobec tych co próbują donosić zakupione ryby do domu, w warunkach urągających zdrowemu rozsądkowi. Bo to wielki światowy skandal, żeby przenosić ryby w nylonowych siatkach. Powinno je się przenosić w kołyskach wyłożonych jedwabiem... I fragmentami wygodnych , puchowych poduszek.. No tak, ale żeby zrobić puchową poduszkę, należy obskubać gęś.. Tylko patrzeć jak prokuratura będzie ścigała tych wszystkich, którzy robią poduszki. .Zresztą nie wiem, czy w ogóle wolno robić obecnie poduszki z drobiowego puchu.. Sztuczne poduszki na pewno- a te według przestarzałych ,antyzwierzęcych przepisów - już chyba nie! Sztuczna poduszka - zanieczyszczone środowisko.. Ale to jakoś nie przeszkadza obrońcom środowiska... Bo w futrach już chodzić nie wolno dawno.. Bo obleją farbą. Czerwoną o kolorze pogłębionej czerwieni.. Obrońcy zwierząt już o to zadbają, tym bardziej , że są ustawowo stroną w tym sporze.. Ja , właściciel zwierzęcia, już nie jestem stroną.. Niby zwierze jest moje, ale stroną są obrońcy praw zwierząt.. Bardzo ciekawy zawijas prawny.. I przy okazji odebranie prawa do własności nad zwierzęciem.. Na razie ścigać” znęcających” się nad rybami będzie straż miejska zaczajona za rogiem supermarketu..Być może zaczną się pierwsze konfiskaty ryb, które potem straż miejska będzie wypuszczać do stawów, tak jak pani Małgorzata Foremniak, w jednym z odcinków produkcyjniaka - „Na dobre i na złe”.. Taki odcinek może posłużyć instruktażowo.. Bo trzeba też prawidłowo wypuszczać karpia do stawu.. Nie można tak sobie wrzucać, chociaż on tak i tak zdechnie.. Przepraszam- umrze! Właśnie „polscy naukowcy” uznali, że najmniej stresującym sposobem transportu karpia ze sklepu do domu jest plastikowy koszyk bez wody(??) Bo ryba oddycha przez skórę i nie stresuje się.. Bo chodzi o to, żeby ryba się nie stresował, ale człowiek może się stresować, jak idzie z taką rybą i boi się, czy go złapią, jak taką rybę niesie i nie wie, czy ta ryba się stresuje .Przydałby się taki stresomat, coś w rodzaju alkomatu, żeby móc sprawdzić, czy ryba się naprawdę nie stresuje.. Takie urządzenie powinni mieć strażnicy miejscy i wiejscy, bo na wsiach też ludzie noszą ryby nieprawidłowo. Ze sklepów... Tak jak jeździli na rowerach nieprawidłowo. Ale już nie jeżdżą, bo minister Ziobro skonfiskował im dziesięć tysięcy rowerów, bo tyle zamknął do więzień sprawców przestępstw. rowerowych.. W ramach walki z przestępczością.. Jedyną winą jeżdżących na rowerach, było to, że wracali na nim z wiejskiej karczmy.. Nikomu nie robiąc krzywdy! Ale mogli zrobić, więc zamknięto ich profilaktycznie..Tak samo można zamykać tych wszystkich którzy jedzą ryby.. Bo nie wiadomo jak je przenosili ze sklepów.. Profilaktycznie. Bo przecież – jak mówił towarzysz Beria- nie ma ludzi niewinnych, są tylko źle przesłuchani.. A przecież w myśl obowiązujący przepisów- na pewno wszyscy jesteśmy winni.. Tylko trzeba znaleźć odpowiedni paragraf.. Szafy są pełne przepisów- tylko wystarczy po nie sięgnąć.. I wynikają z dobrych chęci ustawodawców.. ustawodawców przecież wiadomo, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.. A że nie ma piekła? No i jest puste.. BO wszystkie diabły są już na Ziemi. WJR
Strach w oczach TUSKA Strach Tuska przed odpowiedzialnością konstytucyjną sprawił, że wielki brat Władimir Putin przestaje być wielkim bratem a przyjaźń polsko – rosyjska zaowocuje jedynie wymianą młodzieży nie zaś planowana wymianą handlową. No i stało się. Tusk przemówił konkretami na wyniki postępowania MAK-u w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy Smoleńskiej. Przemówił wówczas gdy strona rosyjska wskazała na ewidentne zaniedbania strony polskiej które legły u postaw przyczyn tej katastrofy. W kilku ostatnich dniach nawet Schetyna złagodził swoje wypowiedzi w sprawie powołania Komisji Śledczej mającej zająć się zbadaniem przyczyn zbrodni smoleńskiej. Było to zastanawiające, jednak po wypowiedzi Tuska wiemy już o co chodzi. Chodzi o to by owa komisja tak zamotała sprawę aby nie można było już niczego dowieść. Jak znam życie PO doprowadzi do powołania Komisji, na jej czele stanie podobny do Sekuły partyjny aparatczyk i zamknie posiedzenie Komisji stworzonym przez siebie raportem. To jest metoda Polityków Obłudy na kłopoty których sama jest twórca Zwracam uwagę na kilka faktów które nie pozwoliły na to by zainteresować opinię światową na tyle skutecznie by powołać niezależną Międzynarodową Komisje Ekspertów ds. zbadania przyczyn tej katastrofy. Pierwszym z nich był brak jakiejkolwiek pomocy ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy organizowaniu wyjazdu Antoniego Macierewicza ( bądź co bądź posła RP ) i Anny Fotygi do USA którego celem było nagłośnienie sprawy w Kongresie USA. Pomimo braku tej pomocy udało się zwrócić uwagę administracji amerykańskiej w tej kwestii czego skutkiem ( dziwne, że nie skomentowały tego polskie media ) było poruszenie tematu katastrofy przez z Prezydenta USA w rozmowie z Komorowskim w Białym Domu jak i zasygnalizowanie celu wizyty Antoniego Macierewicza i Anny Fotygi w amerykańskich mediach. Kolejnym faktem było wysłuchanie na forum Parlamentu Europejskiego rodzin ofiar katastrofy. Tragi farsą tego wydarzenia była nieobecność Buzka, który wybrał się akurat w tym dniu na wykład do Wielkiej Brytanii. Ta nieobecność nabiera szczególnego symbolu wobec spotkania Buzka z matką oskarżanego przez rosyjskie władze o defraudacje Chodorkowskiego. Na słowa których użył podczas tej rozmowy cyt ” Jesteśmy z Panią solidarni. Mamy nadzieję, że w środę będziemy mieli do czynienia z prawdziwą sprawiedliwością dla Michaiła Chodorkowskiego - powiedział przewodniczący Parlamentu Europejskiego, o czym poinformowano w komunikacie.” nie stać go było wobec rodzin ofiar zbrodni smoleńskiej. Polskiemu rządowi reprezentowanemu przez Tuska nie zależy na wyjaśnieniu prawdy o zbrodni smoleńskiej z jednej podstawowej przyczyny. Ta prawda uniemożliwia sprawowanie władzy w demokratycznym kraju. Ona wręcz wyklucza na zawsze osoby pokroju Tuska z życia publicznego. Mam gorącą nadzieję, że już wkrótce społeczeństwo wystawi Tuskowi oraz jego najbliższemu politycznemu otoczeniu rachunek za postawę niegodną obywateli Rzeczpospolitej Keraj
Wystąpienia na konferencji w Jachrance cz. 5 Zyta Gilowska "Był romantycznym realistą" Kontynuuję zamieszczanie transkrypcji wystąpień w Jachrance. Jednym z prelegentów na konferencji "Lech Kaczyński - pamięć i zobowiązanie" którzy mówili o idei Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i o tym, jakie z niej wynika przesłanie dla nas była pani profesor Zyta Gilowska.
(Nasza pełna relacja z konferencji w Jachrance (audio, foto i video): http://www.blogpress.pl/node/6842 )
" Od tej koszmarnej katastrofy, która zmieniła w Polsce wszystko, zastanawiamy się, jaki był Prezydent Lech Kaczyński. Niektórzy posypywali sobie głowy popiołem, inni na szczęście nie musieli tego robić, ale rzeczywiście osobowość niebywale złożona. Ja się też zastanawiałam, bo przecież wielokrotnie słyszeliśmy, że to był socjalista. Jakiś nonsens dla mnie. O mnie się mówi, że jestem liberałem, też przesada. A rozmawiało nam się znakomicie. I współpracowało się zawsze znakomicie. To znaczy, że te etykietki nie były wystarczająco finezyjne, a generalnie nie były odpowiednie. Kiedy się zastanawiam nad poglądami Leszka Kaczyńskiego, nad Leszkiem Kaczyńskim jako osobą, dochodzę do wniosku, że był romantycznym realistą. Romantyczny realista. Bardzo polskie. Miał bardzo romantyczne wyobrażenia o państwie, o Polakach, o narodzie, o naszej przyszłości. Ale był realistyczny w swoich diagnozach i w swoich dociekaniach aż do bólu. Pan Prezydent Kaczyński nieustannie zbierał się z ekspertami, nieustannie konsultował, naradzał się, debatował, naradzał się, debatował. To było właściwie bez końca. Był skłonny rozmawiać z każdym na każdy temat i w trudzie, w znoju, spokojnie, przyjaźnie, poszukiwać dobrych rozwiązań. Co ciekawe, od tragicznej śmierci prezydenta Kaczyńskiego ten dialog ustał. Jest cisza. Im gorzej nam się wiedzie, im gorsze informacje docierają do nas z Europy i ze świata, tym intensywniej milczymy. Nie wiem, udajemy, że nie ma sprawy? Z całą pewnością nie jest to milczenie, które by aprobował Prezydent Lech Kaczyński. Z całą pewnością Prezydent Lech Kaczyński zwoływałby ekspertów, specjalistów, byłych ministrów, obecnych ministrów, i dopytywał się, co można zrobić, jak się właściwie sprawy mają. Jak się sprawy mają, bo przecież wiadomo, że rzeczywistości nie zamilczymy. Zresztą my akurat nie chcemy zamilczeć rzeczywistości, nie po to się zebraliśmy, żeby milczeć, tylko żeby się zastanowić, jak się sprawy mają. Milczeć to sobie możemy w pojedynkę. Zebraliśmy się po to, żeby się zastanowić, jak się sprawy mają. Otóż w odniesieniu do kwestii związanych z możliwością finansowania przez państwo polskie jego podstawowych zadań, pomyślności państwa polskiego, zdolności państwa polskiego do zapewnienia obrony obywatelom, bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, sprawy nie mają się najlepiej. A mówiąc bardziej szczegółowo, mają się następująco. Po pierwsze, w latach 2008-2010, to jest przez trzy lata kalendarzowe, jakoś tak udało się rządzącym zwiększyć pewien parametr, który nazywa się deficyt sektora finansów publicznych, liczony w relacji do PKB, 5-krotnie. Pięciokrotnie. Zresztą w ujęciu absolutnym w miliardach również ponad 5 razy. W tym samym czasie w trzech latach 2008-2010 dług publiczny państwa polskiego, mówię o długu publicznym tylko, wzrósł o 60%. Z 500 do 800 prawie miliardów złotych. To jest rekord. Rekord niestety bardzo smutny. I nie jest prawdą, jak twierdzą niektórzy komentatorzy, a także rządzący, że wzrost długu publicznego jest efektem wysiłku inwestycyjnego, zwłaszcza jednostek samorządu terytorialnego, które muszą się zadłużać, żeby wykorzystać środki unijne, żeby budować różne niezbędne urządzenia komunalne. Akurat dług jednostek samorządu terytorialnego stanowi około 7% państwowego długu publicznego ogółem, a reszta tego długu to jest już dorobek tego rządu i agend rządowych. Co ciekawe, część tych niedoborów i część tego długu rząd intensywnie ukrywa poza oficjalnymi rachunkami, m.in. ten znany casus, w Krajowym Funduszu Drogowym. To się oczywiście nie ukryje, liczniki biją, w Brukseli Komisja Europejska liczy wszystko. Co ciekawe tym bardziej, ten proces narastania deficytu w sektorze finansów publicznych i narastania państwowego długu publicznego zaczął się prawie natychmiast po wyborach. Już w 2008 roku, w roku jeszcze dobrym, z punktu widzenia procesów gospodarczych roku wzrostowym, w roku, w którym tempo wzrostu PKB wynosiło 4,9%, czyli prawie 5%, już w tym 2008 roku państwowy dług publiczny wzrósł o 70 mld złotych. tj, uwaga!, o więcej niż wzrósł państwowy dług publiczny przez całe dwa poprzednie lata. Całe dwa poprzednie lata, też zresztą dobre. To zaniepokoiło bardzo pana Prezydenta Kaczyńskiego, w tej sprawie zwoływał narady, poczynając od początku 2009 roku, jeszcze w trakcie debaty budżetowej na rok 2009, ponieważ pierwsza myśl, jaka przychodziła do głowy, kiedy się zastanawiano nad przyczynami tak radykalnego wzmożenia procesu zadłużania się państwa, narastania deficytu, pierwsza myśl, jaka przychodziła do głowy to taka, że coś tutaj nie pasuje, gdzie te pieniądze się podziały? Zresztą są i tacy, którzy do dzisiaj zastanawiają się, gdzie się podziały te pieniądze. Obecnie nasz rząd usilnie, aczkolwiek ze zmiennym szczęściem, zabiega w Brukseli o zgodę na to, żeby nie wszystkie wydatki były traktowane jako wydatki, niektóre żeby były traktowane jako transfery w obrębie sektora finansów publicznych i, jako takie transfery, nie byłyby wliczane do sektora finansów publicznych. Zabiegi dotyczą głównie przekazywanych via ZUS z budżetu państwa środków kompensującym OFE należną im część składki, która to część pozostaje w ZUS-ie, tak zwane transfery do OFE. Otóż pozwolę sobie przypomnieć, że w 2007 roku, kiedy to rzekomo byliśmy niesłychanie rozrzutni, deficyt sektora finansów publicznych był tak niski, że gdyby wówczas obowiązywały zasady, o które obecnie zabiega rząd, to polski sektor finansów publicznych liczony według procedur unijnych miałby po prostu nadwyżkę. Że już nie wspomnę o tym, że w chwili, kiedy oddawaliśmy władzę, w budżecie państwa była faktycznie nadwyżka. Było po prostu więcej pieniędzy, pomimo że niektóre długi spłaciliśmy awansem już za 2008 rok. Mimo to, i nad tym się zastanawialiśmy z panem Prezydentem Kaczyńskim już na początku 2009 roku, pojawiły się głosy, że zapewne te niedobory i te trudności z dopięciem państwowej kasy są efektem faktu, że poprzedni rząd beztrosko poobniżał różne podatki i składki. Wtedy na początku 2009 roku nie było jeszcze mocnych informacji statystycznych jak się te sprawy mają, chociaż było przeświadczenie i wyniki najrozmaitszych teoretycznych analiz, które wskazywały, że przeciwnie, obniżenie podatków i składek sprzyja Polsce i dynamizuje procesy rozwoju gospodarczego, ale mocnych argumentów, dowodów statystycznych ex-post jeszcze nie było. Teraz można powiedzieć, żeby się po prostu przestali męczyć co poniektórzy, szukając przyczyn własnej nieudolności w wydarzeniach sprzed trzech czy czterech lat. Niech się nie mordują po prostu. W samych latach 2008 i 2009, czyli przez dwa lata, już zakończone, policzone dokładnie, rząd zebrał z głównych podatków o 74 mld złotych więcej niż zebrał rząd poprzedni w 2007 roku. To było niecałe 30 mld więcej z podatków w 2008 roku, i 15, 6 mld złotych więcej z głównych podatków w 2009 roku. Razem, gdy skumulować te zwiększone wpływy, daje to kwotę 74 mld złotych. Nie nastąpiła więc rzekoma utrata wpływów podatkowych z powodu nierozsądnej, nierozważnej, nieroztropnej polityki, której efektem było m.in. uchwalenie w 2006 roku przepisów zmniejszających obciążenia podatkiem dochodowym od osób fizycznych w trzech taktach. Dodatkowo w żadnym z lat 2008, 2009 i, jak prognozy wskazują, w 2010 nie nastąpiły i nie nastąpią procesy, których efektem był radykalny spadek wpływu ze składek na ubezpieczenie społeczne. Wpływy ze składek na ubezpieczenie społeczne i w 2008 i w 2010 były i są coraz wyższe. Coraz wyższe, wyższe niż były w latach 2006 i 2007. Nie mają zatem uzasadnienia pretensje jakoby obniżenie składki rentowej, istotnie znaczne, z 13% podstawy oskładkowania do 6% obniżyło wpływy z tego tytułu o 30 mld złotych. W jaki sposób? To obliczenia z kosmosu. Z kosmosu po prostu. Skoro zatem wpływy były, i z podstawowych podatków dochodowych, i z podatków od towarów i usług, i wpływy ze składek społecznych również utrzymywały się na rozsądnym poziomie, aczkolwiek z mniejszą dynamiką, zważywszy na fakt, iż nastąpiło pewne spowolnienie gospodarcze, to pytanie dlaczego tak radykalnie rosną deficyty i tak radykalnie narasta państwowy dług publiczny? To pytanie pan Prezydent Lech Kaczyński stawiał na przełomie 2008 i 2009 roku i praktycznie przez cały 2009 rok poszukiwaliśmy odpowiedzi, bo ta która przychodziła nam najczęściej do głowy odrzucana była jako zbyt trywialna i banalna, wygląda na to jednak, że to była odpowiedź prawdziwa. Brzmi ona następująco: w latach 2008-2009 a więc przez dwa lata, wydatki sektora finansów publicznych wzrosły o 100 mld. W 2010 roku wedle wszelkich prognoz i analiz osób, które potrafią takie prognozy i analizy wykonywać, wydatki wzrosną o dalsze 120 mld. To oznacza, że przez trzy lata, 2008, 2009, 2010 wydatki polskiego sektora finansów publicznych wzrosły o 140 mld złotych tj. o prawie 30%. Jest to rozrzutność ponad dwu i półkrotnie wyższa niż przejawiał to poprzedni rząd, który działał w warunkach komfortowych, bo wysokiego wzrostu gospodarczego. Ponad dwu i półkrotnie wyższa rozrzutność. Ale to podobno oznacza oszczędności, a rozrzutni byli poprzednicy. Mamy więc do czynienia z bardzo ciekawą techniką sprawowania władzy, jest ona interesująca. My naturalnie znamy tę technikę, bo myśmy się jej przysłuchiwali, byliśmy jej przedmiotem, obiektem różnych zapałów. Mianowicie, co innego się mówi, a co innego się robi. I tak w istocie jest teraz. Rząd nieustannie opowiadając o oszczędnościach równocześnie forsuje wzrost wydatków. Ten wzrost wydatków o 140 mld złotych więcej w tym roku, niż było w roku 2007, oznacza, że w istocie rząd zastosował specyficzny program stymulacyjny, jeden z najkosztowniejszych w Europie, sięgający 10% PKB. Za tak kosztowny program, jeden z kosztowniejszych w Europie, rząd kupił czas i opinię pogromcy kryzysu. Musimy o tym wiedzieć, musimy być tego świadomi, i musimy wreszcie być świadomi niebezpieczeństw, jakie się wiążą z taką polityką. Niebezpieczeństwo pierwsze dotyczy potrzeby nieustannego pożyczania dodatkowych środków finansowych na światowych rynkach finansowych, gdzie Polska pożycza coraz drożej, polskie 10-letnie obligacje skarbowe osiągały w ubiegłym tygodniu rentowności 6,2%. To są rentowności wyższe niż rentowności obligacji skarbowych rządu Hiszpanii, który zdaniem wielu komentatorów jest mocno narażony na ryzyko utraty swobodnego dostępu do płynności finansowej. O Hiszpanii rozważa się w całej Europie, przypadek Hiszpanii jest przedmiotem analiz, krótko-, średnio- , długoterminowych; o Polsce cisza, a przecież my za pożyczane pieniądze płacimy już więcej niż Hiszpania. Czy nie jest to zajęcie ryzykowne? To jest zajęcie ryzykowne. Tym bardziej, że kontaktujemy się z rynkami finansowymi, to jest nieodzowne, konieczne i oczywiste w każdym państwie, w takich czasach jak obecne, kiedy mamy do czynienia z integracją europejską, globalizacją, a także transformacją systemów gospodarczych, ale pamiętajmy, że długi zaciągane przez Polskę to nie są długi, które zaciąga państwo, to nie jest tylko państwowy dług publiczny, to są także długi prywatne. I ujmując polskie zadłużenie, łącznie publiczne i prywatne, musimy mieć świadomość, że przekroczyło ono 200 mld EURO, z tego 50 mld EURO to jest zadłużenie krótkoterminowe, a więc zadłużenie, które ma siłą rzeczy silniejszy związek z rynkami finansowymi, z zawirowaniami na tych rynkach, a także z wahaniami relacji kursowych. Innymi słowy, niekorzystne zjawiska w polskich finansach zaczynają się nieco ryzykownie, zbyt ryzykownie, i wreszcie nieco niebezpiecznie kumulować. Jakiego rodzaju antidotum rząd poszukuje? Rząd przede wszystkim przyszykował sobie liczne instrumenty usuwania z widoku niekorzystnych cząstkowych deficytów. To akurat wszyscy wiedzą, rząd upycha, mówiąc kolokwialnie, po kątach rozmaite długi, więcej także, rząd korzysta z pewnych rezerw o charakterze strategicznym, np. z funduszy rezerwy demograficznej, ale teraz pojawił się kolejny element – rząd szykuje sobie instrumenty przy pomocy których będzie mu łatwiej panować nad rynkiem, nawet rząd znowelizował ustawę o BGK, czyniąc z tej instytucji coś w rodzaju oberbanku albo nadbanku, instytucji sytuującej się poza tym ładem instytucjonalnym, jaki jest na polskim rynku bankowym. Bardzo niebezpieczne przedsięwzięcia, instrumenty, które nie muszą być dla nas korzystne i mogą nam przynieść niedobre rezultaty. W tym wszystkim rząd nie komunikuje się, to trzeba uczciwie powiedzieć, z obywatelami w żadnej formie dostępnej w demokratycznym państwie. Dialog, który tak kochał Prezydent Lech Kaczyński, ten dialog zamarł, dialogu nie ma. Ja zajmuję się zawodowo finansami publicznymi, to jest mój zawód, moje hobby, główne moje zajęcie od dwudziestu lat, i przyznaję państwu, że gdyby nie fakt, iż wykazuję się tu pewnym uporem oraz mam pewne przygotowanie, nie umiałabym się zorientować się w tym, co się w Polsce dzieje, korzystając z informacji powszechnie dostępnych. To jest po prostu niemożliwe. Jeśli można jakoś nazwać ten system, tę konwencję, w której jesteśmy informowani o tym, co się w Polsce dzieje, to mi się właściwie kojarzy wyłącznie ze słowami poetyckiej piosenki, gdzie jest mowa o zabełtaniu błękitu w głowie. Nie chce mi się za bardzo wierzyć, żeby nam było tak łatwo zabełtać błękit w głowie, bo tam była mowa o zegarmistrzu światła purpurowym, to jest poważne bardzo urządzenie, to nie jest kilku facetów, którzy chcą koniecznie utrzymać się przy władzy. Więc myślę, że tak łatwo się nie damy. Bez wątpienia po posusze, jaką był realny socjalizm vel komunizm vel nie wiem jak to nazwać, jesteśmy bardzo wrażliwy na różnego rodzaju reklamy, ale przecież musimy się wreszcie oprzeć, ponieważ stosuje się wobec nas w kwestii finansów państwa polskiego, perspektyw rozwoju państwa polskiego sposoby, których używają producenci margaryny i sprzedawcy używanych samochodów. O ile z margaryny można zrezygnować i kupić masło, samochodem też nie trzeba jeździć, to przecież nie można zrezygnować z państwa. Moim zdaniem nie można. Państwo jest domem dla narodu, jest naszym dobrem wspólnym, tak zawsze uważał Prezydent Lech Kaczyński, ja też tak uważam. Jest naszym najważniejszym dobrem wspólnym. Klaskać łatwo, weźmy się do roboty. Dbajmy o ten nasz dom. Naród bez domu jest bezdomny. Bezdomne narody oglądamy, i teraz i swój w przeszłości. Jesteśmy w takim razie zobowiązani, ze względu na pamięć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ze względu na pamięć o licznych naszych wielkich Polakach, którzy odeszli od nas, zginęli, często przelewając krew, i mieli na względzie ten fakt, iż państwo jest domem dla narodu, ze względu na pamięć o tych wszystkich ludziach, którzy byli przed nami i przyjdą po nas, musimy, ja się czuję zobowiązana, formować diagnozę naszego państwa, ponieważ wiadomo, że bez diagnozy nie ma terapii. Nie ma możliwości, żeby naprawiać, jak nie wiemy, co jest popsute. Wiele spraw w naszym państwie nie działa, ale nie wszystko. Są obywatele chętni do pracy, wykształceni, jest milionowa, wielomilionowa armia młodzieży, także wykształcona, jest mnóstwo do zrobienia , dziurawe drogi, krzywe chodniki, są ręce do pracy, jest praca. Niech to będzie początek". Margotte's blog
Czytam Czuchnowskiego i czuję bezsilność Autorski przegląd prasy „Spierajmy się o przyczyny tej katastrofy. Szukajmy winnych. Ale zostawmy w spokoju ciała tych, których połączyła ta śmierć. Obojętnie, gdzie spoczywają” – pisze Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej”. Dziennikarz przypomina, co stało się pod Smoleńskiem. „Niewyobrażalne kłębowisko błota, części samolotu, gałęzi drzew i kawałków ludzkich ciał wyciąganych przez ekipy ratunkowe. Nikt nie powinien tego oglądać. Ci, co widzieli, nigdy nie zapomną. Słucham ostatnich wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i jego pełnomocnika o tym, czy na Wawelu naprawdę spoczywa ciało Lecha Kaczyńskiego, a jeśli nawet tak, to czy może w trumnie jest jakaś część (noga?), która do prezydenta nie należy. Słucham zapowiedzi ekshumacji tych i innych zwłok, wygłaszanych przez pogrążone w bólu rodziny, którym ktoś musi chyba podsuwać tą straszną myśl o zamienionych ciałach i pomylonych szczątkach. Słucham i czuję bezsilność. Spierajmy się o przyczyny tej katastrofy. Szukajmy winnych. Ale zostawmy w spokoju ciała tych, których połączyła ta śmierć” – pisze Czuchnowski.
A ja czytam to, co pisze Czuchnowski i czuję bezsilność. Bo ten sam dziennikarz kilka dni temu opublikował na drugiej stronie „Gazety Wyborczej” tekst, który mną wstrząsnął. Wtedy powstrzymałem się, by o tym pisać. Tekst ten opisywał w szczegółach, jak wyglądało ciało Lecha Kaczyńskiego. Gdzie leżała jaka część zwłok prezydenta. Wtedy nie mogłem w to uwierzyć, że „Gazeta” to publikuje. Nie mogłem uwierzyć w to, że Czuchnowski i jego redaktorzy nie pomyśleli ani przez moment, co – czytając to – będą czuli najbliżsi Lecha Kaczyńskiego. Co będą czuły rodzinny innych ofiar czytając te drobiazgowe opisy. Moim zdaniem było to przekroczenie wszelkich zasad etycznych. Chciałem napisać o tym od razu, ale wtedy się powstrzymałem. Pomyślałem, że także ze względu na rodziny ofiar, lepiej to przemilczeć i już. Ale teraz czytam, to co napisał Czuchnowski dzisiaj. I czuję bezsilność. Janke