693

„Żelazna Dama” – Meryl Streep uratowała film Na ten film czekałem z niecierpliwością. Z dwóch powodów. Po pierwsze głównym bohaterem jest Margaret Thatcher, która odcisnęła swoje piętno na polityce międzynarodowej w latach 80-tych ubiegłego wieku. Tak, więc uzasadnione były oczekiwania na ukazanie w filmie nie tylko samej sylwetki Żelaznej Damy, ale niuansów polityki brytyjskiej zarówno na niwie wewnętrznej, jak i globalnych zmagań na arenie międzynarodowej w ostatniej dekadzie Zimnej Wojny. Drugim powodem jest fakt, że główną rolę odgrywa jedna z najlepszych aktorek na świecie Meryl Streep. Pewnym punktem odniesienia dla filmu „Żelazna Dama” może być obraz „Królowa” z Helen Mirren w roli głównej. Twórcy „Królowej” plastycznie ukazali specyfikę oraz pewne delikatne aspekty polityki wewnętrznej Wielkiej Brytanii, a także relacje pomiędzy rodziną królewską, a stojącym na gruncie demokracji premierem Tonym Blair’em oraz jego zapleczem politycznym. Reżyserowi „Królowej” Stephenowi Frears’owi oraz scenarzyście Peterowi Morganowi wręcz perfekcyjnie udał się balans pomiędzy ukazaniem niuansów prywatnego życia rodziny królewskiej oraz premiera Wielkiej Brytanii, a zachowaniem szacunku dla instytucji i osób ich reprezentujących. I to stanowi o sile filmu „Królowa” i jego wyjątkowości. Wracając do „Żelaznej Damy”, to sam pomysł twórców filmu, aby fabułę obrazu osadzić we współczesnych realiach, gdy Margaret Thatcher jest na zasłużonej emeryturze i z tej perspektywy ocenia polityczny dorobek swego życia wydawał się być całkiem dobrą koncepcją. Jednakże nie jest, bowiem przedstawiono byłą premier Wielkiej Brytanii, jako staruszkę, która ma halucynacje i w tychże halucynacjach rozmawia ze swoim nieżyjącym mężem Denisem. Tutaj reżyser Phyllida Lloyd przesadziła, bo wykreowała główną bohaterkę (żyjącą przecież) na podeszłą wiekiem dziwaczkę momentami ocierającą się o egzaltację, a nawet histerię. Oglądając te sceny można odczuwać duży niesmak, chociażby z tego względu, że Margaret Thatcher żyje. W tym kontekście protesty rodziny Thatcherów odnośnie tego filmu nie dziwią i wydają się być jak najbardziej zrozumiałe i usprawiedliwione. Jednakże trzeba oddać honor twórcom obrazu, że znakomitym pomysłem jest koncepcja przedstawienia Denisa Thatcher – męża Margaret, jako swoistego, nadwornego stańczyka, który przez całą polityczną drogę Żelaznej Damy mówi jej wprost (momentami w bardzo dowcipny sposób) to, czego boją się powiedzieć partyjni koledzy oraz ministrowie. Tym niemniej wszystko psuje przedstawienie Margaret Thatcher, jako zdziwaczałej staruszki. Wydaje się, że tutaj przekroczono granice dobrego smaku i szacunku dla żyjącej byłej premier. Na tej płaszczyźnie twórcom „Żelaznej Damy” nie udało się to, co znakomicie zrealizowali reżyser i scenarzysta filmu „Królowa” – zachowanie szacunku dla osób przedstawianych w obrazie. Kolejnym słabym punktem filmu jest samo ukazanie politycznej drogi oraz tła historyczno – politycznego wydarzeń na szachownicy globalnych zmagań Zimnej Wojny, których jednym z głównych bohaterów była Żelazna Dama. Ujęto je w bardzo powierzchowny, by nie rzec infantylny sposób. Zabrakło ukazania tego, co od wieków charakteryzuje brytyjski sposób prowadzenia polityki – zimną, beznamiętną kalkulację opartą o interes Wielkiej Brytanii. I tak oglądający „Żelazną Damę” zamiast otrzymać lekcję polityki realnej made in Great Britain otrzymuje zlepek prawoczłowieczych sloganów propagandowych płynących z ust głównej bohaterki. Żenujący jest fragment, gdy przedstawiono wątek konfliktu na Falklandach, który miał geostrategiczne znaczenie dla Wielkiej Brytanii. Margaret Thatcher w obecności wysokiej rangą wojskowych karmi ich PR – owymi frazesami o wolności… Zdumiewa, że twórcy omawianego filmu nie ukazali działań Żelaznej Damy w polityce międzynarodowej. Przecież ewenementem na skalę światową jest fakt, że kobieta kierowała polityką jednego z największych państw na świecie i najwięksi, czyli przywódcy USA i ZSRR musieli się z nią liczyć. Niestety nie ukazano tej płaszczyzny i sprowadzono ją do fragmentu, gdy Margaret Thatcher tańczy z Ronaldem Reaganem. Całokształt filmu ratuje nieprzeciętna kreacja Meryl Streep, która po raz kolejny udowodniła, że jest jedną z najlepszych aktorek w historii kina. Sposób, w jaki odegrała Żelazną Damę zarówno w czasach jej politycznej świetności, jak i na emeryturze musi budzić podziw dla jej kunsztu aktorskiego. Meryl Streep po prostu genialnie wcieliła się w postać Margaret Thatcher. Od sposobu poruszania się przez gestykulację i mimikę aż po sposób modulowania głosu. I to właśnie jej gra uratowała ten film i stanowi o jego sile oraz wartości. W tym miejscu należy podkreślić, że także zespół charakteryzatorów, którzy pracowali na planie filmowym zasługuje na podziw i szacunek kinomanów, bo ze swojego zadania znakomicie się wywiązali.

Reasumując: film nie spełnił pokładanych w nim nadziei i momentami jest po prostu infantylny. W przeciwieństwie do obrazu „Królowa” twórcom „Żelaznej Damy” nie udało się ukazać pewnych mechanizmów i niuansów brytyjskiej polityki. Co więcej, przekroczyli granice dobrego smaku przedstawiając Margaret Thatcher na emeryturze, jako egzaltowaną, mającą zwidy staruszkę. W tym kontekście film jest po prostu niesmaczny. Całość uratowała niesamowita gra aktorska Meryl Streep, która udowodniła, że w światowej kinematografii jest prawdziwą żelazną damą, bowiem to jej kreacja powoduje, że mimo wszystko ten film warto obejrzeć.Tomasz Formicki

„Żelazna Dama”, reżyseria: Phyllida Lloyd, scenariusz: Abi Morgan. W rolach głównych: Meryl Streep, Jim Broadbent, Olivia Colman, Roger Allam, Susan Brown, Nick Dunning. Czas trwania: 105 min. Produkcja: Wielka Brytania, Francja (2011).

Agentura sowiecka w II RP – dr Dariusz P. Kucharski Masowe szkolenia i przygotowania agentów wywiadu sowieckiego. Struktura, dążenia, zasięg, liczebność. Działalność komunistycznych organizacji w Polsce i ich cele. Udział komunistów polskich w strukturach budowanego systemu agenturalnego Związku Sowieckiego. Rozważania te mają ułatwić zrozumienie znaczenia tego problemu dla gospodarki, polityki jak i stosunków społecznych w II Rzeczypospolitej. Także unaocznić ich wpływ na dalsze polskie losy. Już w okresie rewolucji październikowej okaza­ło się, że część działaczy utożsamianych z polską le­wicą (PPS-Lewica, SDKPiL) działało w strukturach organizacyjnych władz rewolucyjnych, poczynając od urzędów, służb cywilnych po wojsko oraz służby wywiadowcze. Ich ciekawą charakterystykę zawar­to w Księgach Polaków uczestników Rewolucji Paź­dziernikowej:

„Wyróżnia się zdecydowanie grupa członków i działaczy SDKPiL i PPS-Lewicy, których internacjonalistyczne wychowanie, zdobyte w szere­gach swych partii, zadecydowało, iż sprawę rewolucji rosyjskiej traktowali od chwili jej wybuchu jako ich, polskich rewolucjonistów, własną sprawę. Tak też po­stępowali ci Polacy, którzy od lat przebywając w Ro­sji na długo przed Rewolucją Październikową związa­li swój los z partią bolszewików. Obok nich – i ci liczebnie przeważali – byli tacy, których dopiero szybko następujące po sobie wyda­rzenia rewolucyjne aktywizowały w tempie właści­wym okresom wielkich przemian i politycznie obojęt­nych wczoraj – przekształcały w bojowników o lep­sze jutro”1. Polscy działacze lewicowi od początku rewolucji wyraźnie określili się po stronie bolszewickiej. Znacz­na ich część natychmiast rozpoczęła walkę i działal­ność po tej właśnie stronie, pozostali stopniowo prze­chodzili pod te same sztandary. Grupa tych pierw­szych obejmowała ważne funkcje i nadawała ton śro­dowisku. W sposób zdecydowany tworzyli nowe re­alia, a swoim działaniem starali się obejmować śro­dowiska polskie i polonijne, w szczególności miejskie i robotnicze w Piotrogrodzie, Moskwie, Charkowie, Odessie, Kamienskoje, Kijowie2. Swoje wpływy roz­ciągali na szerokie kręgi tych środowisk. Od początku działacze ściśle przestrzegali wytycz­nych propagandy rewolucyjnej. Szybko budowano bazę informacyjną również o swoich zwolennikach. Gromadzono o nich wszystkie dane. Wymowny jest tu okólnik z 15 maja 1919 r., wystosowany z kijow­skiego KPU(b) o gromadzeniu danych o towarzysza­ch-agentach wysyłanych za front. Okólnik był skiero­wany do polskiej grupy komunistycznej:

„Prosimy Was o przestrzeganie ogólnych zasad zbierania następujących informacji o wszystkich to­warzyszach delegowanych za granicę lub do innej pracy:

1. Od którego roku jest członkiem partii?

2. Jakie obejmował posady partyjne i radzieckie oraz gdzie [je pełnił]?

3. Zawód wykonywany przed wojną.

4. Czy był członkiem innej partii lub związków poli­tycznych, jakich i gdzie?

5. Wykształcenie.

6. Znajomość literatury komunistycznej.

7. Czy posiada przygotowanie teoretyczne, jakiego rodzaju?

8. Do jakiej pracy jest rekomendowany przez grupę?

9. Kto towarzysza osobiście rekomenduje? 3”

Działacze polscy, w ramach Komitetu ds. Polskich Jeńców Wojennych (tzw. Polwojenplen), prowadzili także szeroką agitację wśród jeńców polskich. Nad­zorowali ją: Władysław Matuszewski i Sergiusz Ko­narski4. Do tej pracy byli oddelegowani m.in.: Feliks Kon, Pawieniecki, Jan Miller, Marcin Pakosz, Włady­sław Szczeciński, Jan Dziatczyk, Antoni Lebiedziński, Jan Paszkowski, Dudkowski, Józef Kozłowski, Irene­usz Sikorski, Pozner, Kazimierz Stefanowski, Bank, Słomiński, Rutkowski, Józef Podliński, Smiech, Mie­dziński, Jan Niewierowski, Jużwiako5. Nawet wśród wyrobionych politycznie żołnierzy i oficerów często udawało się im wprowadzić zamęt. Wywoływało to uzasadnione oburzenie części polskich żołnierzy i ka­dry dowódczej, która energicznie reagowała na „czer­woną, chwytliwą” propagandę6. Agitacja bolszewicka była wszechobecna. Z tego też względu zakazywano w jednostkach polskich istnie­jących na obszarze Rosji organizowania Rad Żołnier­skich. Dodatkowej siły dodawała propagandzie prze­wrotna w swoim założeniu i oddziaływaniu „Deklara­cja o samostanowieniu narodów Rosji” z 15 listopa­da 1917 roku7. Do znacznego wykrystalizowania się postaw doszło dopiero po utworzeniu 11 listopada 1918 roku zaląż­ka państwa polskiego, z Józefem Piłsudskim, jako Na­czelnikiem na czele. Organizowanie się dwóch od­rębnych państw: polskiego i sowieckiego, stworzy­ło możliwość jasnych i prostych wyborów, sympatii i poparcia. Państwa te, o dwóch całkowicie odmien­nych systemach gospodarczych, społecznych i poli­tycznych, wyzwalały inwencję w działaniu, a tworzą­cy się nowy system sowiecki nie pozwalał pozostawać obojętnym w stosunku do zachodzących zmian. Wielu funkcjonariuszy – określających się dzia­łaczami polskiej lewicy – nie było narodowości pol­skiej, lecz ze względu na miejsce urodzenia, znajo­mość języka i kultury, a także i z uwagi na braki ka­drowe i to, że funkcjonowali, jako tzw. zawodowi ko­muniści – zostało zaliczonych do grupy „polskich działaczy”. Część z nich stanowiła szczególnie odda­ną ideologicznie grupę – egzekutywę rewolucji, dzia­łającą w duchu pełnego internacjonalizmu, nie utoż­samiającą się z polskością. Widzieli dla siebie olbrzy­mią szansę kariery w aparacie władzy, a społeczność polską – zarówno w kraju, jak i pozostającą w Sowie­tach – traktowali najczęściej instrumentalnie. Dzia­łalność ich była prowadzona w różnych kierun­kach, zawsze zależnie od potrzeb systemu sowieckie­go, poczynając od ogólnych zadań i problemów nur­tujących państwo sowieckie, po działalność obejmu­jącą ludność polską, jej kulturę, religię i sprawy bie­żące. Stanowili mobilną grupę międzynarodowego aparatu, w ramach, którego funkcjonowali. Polskie środowisko komunistyczne związane z KPRP – póź­niej z KPP, KPZU i KPZB – funkcjonowało zgodnie ze statusem Komunistycznej Międzynarodówki, a do­kładniej jego 16 punktem: „wszystkie uchwały Kon­gresów Międzynarodówki Komunistycznej, jak rów­nież uchwały Komitetu Wykonawczego są obowiązu­jące dla wszystkich partii należących do M.K.”8. Od początku istnienia państwa sowieckiego, co już uwidoczniło się w czasie konfliktu zbrojnego z Pol­ską, pewna grupa działaczy pochodzących z ziem pol­skich ściśle współpracowała z władzami sowiecki­mi, prowadząc działalność agitacyjno-propagando­wo-dywersyjną i jednocześnie będąc na usługach so­wieckiego wywiadu wojskowego (Razwiedupr) oraz politycznego (CzeKa)9. Jedynie część z nich przeby­wała stale w ZSSR. Większość po okresie szkoleń, za­poznania się z dalszymi planami, opuszczała Sowie­ty i obejmowała różne placówki agitacyjno-dywer­syjne. Dla agentów prowadzono w Związku Sowiec­kim kursy wywiadowcze. Trwały one od kilku tygo­dni do pół roku. Odbywały się w specjalnie przygoto­wanych ośrodkach w kijowskim Światoszynie i w Sa­ratowie. Zajęcia obejmowały dziesięć przedmiotów, na które przeznaczano od 50 do 100 godzin: w tym na techniki fortyfikacji i wywiad wojskowy – 100 go­dzin, wywiad sztabowy – 75 godzin, wywiad kawale­ryjski – 55 godzin, lotniczy i agenturalny – po 50 go­dzin. Po kolejnych 100 godzin przeznaczano na geo­grafię danego państwa, organizację jego administra­cji i – w przypadku Polski – na naukę języka polskie­go, a także na naukę jazdy różnymi pojazdami i zasad walk ulicznych. Około 200 godzin przeznaczano na zajęcia z ogólnej taktyki. Był czas także na dokształ­canie ideologiczne10. Polskie organizacje komunistyczne, jak wspomnia­na KPRP (później KPP oraz KPZU i KPZB), pełni­ły funkcje agenturalne11. Partie komunistyczne pro­wadziły robotę agenturalno – dywersyjną na terenie Rzeczypospolitej, jak i w innych krajach. Ich działa­nia były planowane i nadzorowane przez Komintern – Międzynarodówkę Komunistyczną. Powstała w Mo­skwie i istniała od marca 1919r do 1943r. Jej zada­niem było organizować, wspierać finansowo i nadzo­rować współpracę między zagranicznymi organiza­cjami komunistycznymi. Wszystko w ramach planów władz sowieckich. W działaniu dopuszczali stosowa­nie wszelkich środków, nie stroniąc od akcji terrory­stycznych, zamachów na życie, aż po działania odwe­towe skierowane w swoich działaczy. W tym celu ist­niała tam powołana tajna sekcja wywiadowcza, skła­dająca się z oddelegowanych agentów sowieckich, ko­mórka dywersyjno-wywiadowcza – Otdieł Mieżduna­rodnych Swiaziej – OMS, czyli Oddział Łączności Mię­dzynarodowej. Jego agenci działali w pełnym zakon­spirowaniu, często nawet przed innymi aktywistami. Najczęściej „pracowali” w ramach sowieckich służb dyplomatycznych, pod których osłoną zaopatrywano grupy komunistyczne w broń, pieniądze, dokumenty, środki techniczne. Ważnymi punktami przerzutowy­mi była czeska Praga i teren Wolnego Miasta Gdań­ska. W oparciu o zorganizowaną siatkę dopuszczano się również bezpośrednich akcji terrorystycznych. Na przykład słynny agent Mieczysław Łoganowski – Po­lak z Kielc, był wysokim funkcjonariuszem wywiadu i WczK, odpowiedzialnym osobiście za wykonanie sze­regu zamachów w Polsce. Po jednej z takich akcji, tym razem „[...] po nieudanej próbie wysadzenia w powie­trze sztabu generalnego [polskiego], Łoganowskiemu przyszła do głowy jeszcze inna myśl. Marszałek Pił­sudski mieszkał wtedy w Sulejówku. Ochronę stano­wiło kilku ludzi spośród jego zwolenników. [...] Plan jego był nadzwyczaj prosty: przebrać za studentów część bojówki komunistów warszawskich. „Studenci”, więc dokonają nocnego napadu na willę Piłsudskiego w Sulejówku i zamordują Marszałka [...]”. Plan – zda­wało się – prosty i wykonalny. Jednak kierujący wów­czas sowiecką Ogólnorosyjską Nadzwyczajną Komi­sją do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem (CzeKa), Feliks Dzierżyński, stanowczo się temu sprzeciwił z obawy przed poważnymi reperkusjami międzyna­rodowymi. W konsekwencji do zamachu nie doszło12. Wielu polskich działaczy w ramach struktur Cze­Ka pełniło istotne funkcje w systemie centralnym: Bronisław Bortnowski (ps. Bronkowski), Wiacze­sław Mienżynski, Władysław Hibner, Adam Sławiń­ski, Stefan Żbikowski, Ernest Grinberg-Górski, Jó­zef Unszlicht, Zofia Unszlicht-Osińska, Franciszek Grzelszczak, Stefan Martens-Skulski, Leon Purman, a inni, jak np. Feliks i Zofia Dzierżyńscy, Julian Mar­chlewski, nadzorowali i pomagali w realizacji sowiec­kich planów, w pełni je aprobując13. Pragnąc zwięk­szyć swoją rolę i znaczenie, komuniści polscy zaczę­li uwzględniać w swoich planach polską społeczność pozostałą w Związku Sowieckim. Zwiększenie wpły­wów widzieli też w zorganizowaniu polskiej autono­mii w ramach państwa sowieckiego. Miała ona być miejscem naboru kadr dla przyszłej republiki14.

Najważniejszym organem koordynującym dzia­łalność polskich komunistów w Związku Sowiec­kim były Biura Polskie z ich główną siedzibą przy moskiewskiej centrali WKP(b). Na pozór mało waż­ne w hierarchii władzy, lecz przez bliskość z centra­lą Biura Polskie zyskiwały na znaczeniu. Przywódcy Biur Polskich już w czasie wojny rosyjsko-niemiec­kiej usilnie nalegali na to, by prowadzić działania mi­litarne przeciw Polsce, widząc w tym dla siebie drogę do władzy w przyszłej polskiej republice. Po wojen­nych niepowodzeniach komuniści polscy nadal kon­sekwentnie podejmowali agitację wśród społeczeń­stwa polskiego w Rzeczypospolitej. To wyraźnie okre­ślało ich postawę i drogę wyboru. Pragnęli globalnej rewolucji, aby zapewnić sobie władzę już w „swojej” republice i uzyskać silną pozycję pośród bolszewi­ków. Taka postawa hierarchizowała i podporządko­wywała całe polskie środowisko lewicowe ujednoli­conemu systemowi, bez prawa odstępstw od założeń płynących oraz przekazywanych z centrali sowieckiej. Miało to zapewnić lepszą kontrolę, konsolidację, pe­netrację i podległość organizacyjną najwyższej wła­dzy w Moskwie15. Aż do marca 1921 roku polscy aktywiści komuni­styczni czynnie uczestniczyli – szczególnie na ob­szarach kontrolowanych przez wojska sowieckie – w propagowaniu ideałów rewolucyjnych, korzystając z pomocy prasy, broszur, wieców, a także organizując manifestacje w zakładach pracy, szkołach, urzędach oraz w wojsku16. W okresie po 18 marca 1921 roku nadal prowadzili wzmożoną działalność agitacyjno-wywiadowczą wśród Polaków na wschodzie – w ich miejscach zamieszkania, przebywania oraz w punk­tach zbornych i punktach repatriacyjnych, w których składano wnioski o powroty do Polski. Punkty te wy­korzystywano do celów agitacyjnych. Działali tam in­tensywnie agenci sowieccy, a repatriację wykorzy­stywano, jako drogę przerzutu do Polski17. W tym czasie w ZSSR następowała rozbudowa od­działowych i rejonowych Biur Polskich (BP), któ­rych liczba sięgnęła 96. Podporządkowano je silnemu nadzorowi w ramach Wydziału Agitacji i Propagan­dy KC RKP(b). Biura Polskie, włącznie z centralnym przy KC RKP(b) w Moskwie, miały nadzorować, ko­ordynować, tworzyć i kierować nowymi organizacja­mi polskimi i ich placówkami, głównie w Kraju Rad, a także być bazą do pracy zewnętrznej. Ich samodziel­ność faktycznie była ograniczona. Biura te w rzeczy­wistości nie mogły korygować i wnosić o jakiekol­wiek zmiany w dotychczasowej polityce. Musiały sto­sować się do wytycznych, określających główną li­nię partii; posiadały rolę wykonawczą18. W latach 1921–1930 w centrali Biura Polskiego zasiadali: Fe­liks Dzierżyński, Julian Marchlewski, Adam Sławiń­ski (Kaczorowski), Julian Leński (Leszczyński), Karol Radek (Sobelsohn), Feliks Kon, Józef Unszlicht, Sta­nisław Budzyński, Stanisław Bobiński, Adam Próch­niak. Sekretarzami generalnymi tego Biura byli: w la­tach 1921–1924 Stefan Heltman, w latach 1924–1928 Zofia Dzierźyńska, w latach 1928–1930 Jan Nejman. Białoruskim Biurem Polskim kierowali: w latach 1921–1922 Jan Cieślak, w latach 1923–1925 Stefania Przedecka, a w latach 1925–1929 Piotr Wnorowski, natomiast do jego pracowników należeli: Jan Kłys, Piasko, Ładowski oraz wspomniany Sławiński. Ukra­ińskim Biurem Polskim w latach 1921–1922 kierował Bronisław Skarbek, w latach 1923–1939 Samuel Ła­zowert, a także działali w nim: Konstanty Wiszniew­ski, B. Marchewski, J. Sztein, S. Saulewicz, Józef Teo­dor i Sawicka19. Zakończenie oficjalnej repatriacji stanowiło, bo­dziec dla komunistów polskich do zintensyfikowa­nia agitacji wśród polskiej społeczności pozostającej w Związku Sowieckim. Wielu polskich komunistów i działaczy rewolucyjnych zadeklarowało się po stro­nie sowieckiej i otrzymało tam obywatelstwo. Część z nich oddała się pracy w administracji, gospodarce, wojsku, aparacie partyjnym, nie interesując się spra­wami miejscowych społeczności polskich – byli to ty­powi internacjonalisci. Grupa ta nie współpracowa­ła z ludnością polską, a wręcz traktowała ją obojęt­nie i kierowała się w swoich działaniach nadrzędno­ścią interesów sowieckich20. Większość stronników rewolucji, działaczy komunistycznych wyjechała do Polski w trakcie wspomnianej repatriacji. Tam naj­częściej działali w ramach organizowanych partii ko­munistycznych. Duża ich część, nawet tylko czasowo przebywając w Związku Sowieckim, odbywała kur­sy wojskowo-wywiadowczo-sabotażowe i szkolenia, celem kontynuowania działalności poza granicami. Stanowili oni większą część działaczy, którzy posia­dali specjalny status „zawodowych” funkcjonariuszy – tzw. funków. Za swoją „pracę” otrzymywali stałą pensję w wysokości od 200 do 450 złotych miesięcz­nie, a nawet – jak mecenas Teodor Duracz – około 1500 złotych. Otrzymywali również dodatkowe środ­ki, nie tylko finansowe, na prowadzenie swojej dzia­łalności w Polsce21. Rzeczypospolita zajmowała istotne miejsce w po­lityce wywiadowczo-agenturalno-terrorystycznej władz sowieckich. Miała na to wpływ doktryna so­wiecka nastawiona na współpracę z Niemcami, cał­kowite nieuznawanie państwa polskiego (propago­wanie hasła o okupacji Śląska i Pomorza przez Po­laków), torpedowanie planów polskich, mających na celu utworzenie silnego bloku polityczno-militarnego państw środkowoeuropejskich z Polską na czele. Pol­skie placówki dyplomatyczne w depeszach do kraju informowały o celowym antagonizowaniu i prowoko­waniu waśni narodowościowych tak w ZSSR, jak i za granicą. Pisały, że „[...] wszelkie naprężenie stosun­ków z Polską (ze strony ZSRR, a także i Niemiec) idzie na rękę radzieckiemu ‘nacjonalizmowi’ ukraińskie­mu, wrogowi nieubłaganemu dzisiejszej państwowo­ści polskiej, o czem świadczy chociażby fakt niechęt­nego w swoim czasie stosunku rządu USRR do otwar­cia konsulatu sowieckiego we Lwowie, jako wido­mej oznaki ‘uznania państwowości polskiej na tere­nie Małopolski Wschodniej’ [...]”22. Do tego dokłada­ły się jeszcze prywatne urazy i niechęć środowisk ko­munistycznych, w tym i osobista Józefa Stalina, któ­ra wynikała z położenia Polski i roli jaką odegrała w 1920 roku w zatrzymaniu pochodu bolszewików na zachód. Polskie służby, dość sprawne w działaniu, miały duże problemy z szeroko zakrojoną ingerencją agen­tów sowieckich w wewnętrzne sprawy Polski. Dzia­łalność ta zmierzała do destabilizacji państwa pol­skiego i osłabienia jego organów przez propagan­dę, wszczynanie strajków, prowokowanie zajść i bó­jek, prowadzenie inwigilacji środowisk administra­cyjnych, przemysłowych, wojskowych, werbunek do swoich struktur, aż po destrukcję i stosowanie sabo­tażu – włącznie z akcjami terrorystycznymi, jak np. wysadzenie składu na cytadeli warszawskiej, zabój­stwo ministra Bronisława Pierackiego, sabotaż na Kresach23. Agentura sowiecka działała szczególnie w najważ­niejszych miastach i ośrodkach gospodarczo-admini­stracyjnych. Wielką wagę przywiązywała do inwigi­lacji środowiska wojskowego. W tym celu, po prze­szkoleniu i przerzuceniu do Polski, agenci mieli zgła­szać swój akces do pracy w Wojsku Polskim. Zakła­dane tam placówki wywiadowcze nazywali „jaczejka­mi”. W każdej ważniejszej jednostce polskiej miała istnieć taka placówka, licząca od jednego do kilku wy­wiadowców. W 1923 roku sowieccy dywersanci byli obecni w blisko 28% polskich oddziałach, a w 1938 roku szacowano, że posiadali swój aktyw w 33% jed­nostek. Część z nich udało się zneutralizować. Działa­li także w portach morskich i zakładach o istotnej roli strategicznej oraz nowoczesnej produkcji. Byli tam pracownikami-agentami w uśpieniu, przeszkolonymi do działań sabotażowych. Zbierali i gromadzili dane o zmianach konstrukcyjnych, nowościach itp. Inni dokumentowali stan obiektów produkcyjnych, administracyjnych, drogowych, kolejowych. Werbowa­li pracowników administracji, policji, wojska, sięga­jąc nawet do ministerstw. Szczególnie duże nasycenie agentami zauważano w strefie przygranicznej, gdzie zajmowali się przerzucaniem ludzi i sprzętu, legali­zacją pobytu przybyłych z ZSSR i dywersją24. Nieste­ty, jak już wspomniano, każda z partii komunistycz­nych, działających w Polsce, była elementem pracy wywiadowczej, zresztą bardzo dobrze rozbudowanej, z większością członków, jako zawodowymi funkcjona­riuszami. Przechodzili oni wspominane już szkolenia w Związku Sowieckim, skąd byli kierowani najczę­ściej do dalszych działań agenturalnych w Rzeczypo­spolitej lub w innych krajach. Władze sowieckie „dbały” i „opiekowały się” orga­nizacjami komunistycznymi w Polsce. Każda ich ko­mórka organizacyjna była zarazem punktem agita­cyjno-terrorystycznym. Miały one prowadzić szero­ką akcję destrukcyjną, szczególnie na kresach Rze­czypospolitej, wykorzystując lub prowokując ani­mozje między miejscową ludnością. Ślady ich dzia­łalności można było dostrzec w różnych newralgicz­nych punktach Polski – także na Pomorzu i Śląsku25. Skaptowany agent sowiecki Józef Mitzenmacher vel Mieczysław Redyka vel Jan Alfred Reguła w swoim opracowaniu: Historia Komunistycznej Partii Pol­ski w świetle faktów i dokumentów, podaje, że liczba działaczy sięgała nawet kilkunastu tysięcy osób. Przy ich oddaniu i podległości centrali, była to sieć bardzo rozbudowana i niebezpieczna26. W ZSSR najintensywniejszą działalność ideolo­giczno-propagandową komuniści prowadzili w rejo­nach polskich, używając do tego także kadry obcej narodowo. Szczególny nacisk kładziono na działal­ność oświatowo-wychowawczo-ideologiczną27. Sami aktywiści oddelegowani do pracy w polskich środo­wiskach bardzo często mówili o niechęci i obcości, z jaką się spotykali. Czuli się oni poza nawiasem tych środowisk, całkowicie nieakceptowani28. Rekruta­cja działaczy spośród miejscowej ludności była na­tomiast niewielka. Najszybciej, choć w sumie rzad­ko, udawało się zyskać przychylność w środowiskach przemysłowych, głównie robotniczych, m.in. Moskwy czy Dnieprodzierżyńska. Całość tych działań miała stworzyć podstawy dla przyszłej administracji i orga­nizacji Rad w Polsce. Agitacja obejmowała oprócz społeczności polskiej żyjącej w ZSSR, również i Polaków żyjących w ojczyź­nie. Działania i propaganda komunistów w tzw. śro­dowiskach polskich byłaby niemożliwa bez zaple­cza: tak kadrowego, finansowego, jak i logistyczne­go Związku Sowieckiego. Agitacja, wywiad i sabotaż, które stanowiły podstawę działalności komunistów – tak poza granicami państwa sowieckiego, jak i w jego granicach – polegała na stałej inwigilacji społeczeń­stwa. Z jednej strony komuniści uważali ludność pol­ską za nastawioną wobec nich opozycyjnie, z drugiej natomiast spośród tej ludności chcieli zorganizować swoje zaplecze kadrowe. Inwigilacja jej odbywała się w ramach służb sowieckiego wywiadu wojskowego i cywilno-politycznego29. Każda placówka partii ko­munistycznej w powiecie na obszarze Rzeczypospoli­tej Polskiej posiadała stałą siatkę łącznikową wywia­du. Przy każdej placówce była też zorganizowana spe­cjalna grupa terrorystyczna (około 3 osób), zajmu­jąca się akcjami zbrojnymi. Zaopatrywanie i szkole­nie tych grup odbywało się w ośrodkach sowieckich na wspomnianych wyżej kursach. Sieć wywiadu so­wieckiego organizowała grupy, wręcz bandy zbroj­ne, działające czynnie ze szczególnym natężeniem na polskich kresach, najaktywniej na terenach połu­dniowo-wschodnich. Pojedyncze osoby lub większe grupy były przerzucane do Polski często przez grani­cę polsko-sowiecką w ścisłej tajemnicy. Szczególnie obawiano się ludności polskiej żyjącej w pasie przy­granicznym po obu jej stronach30. Do tych polskich wsi w pasie przygranicznym wprowadzano dla nadzo­ru i inwigilacji element komunistyczny i silną agentu­rę GPU (Państwowy Zarząd Polityczny)31. Członkowie partii – agenci, funkcjonowali w ra­mach całego systemu, jako zawodowi funkcjonariusze. Gdy zostali zdemaskowani, uciekali, bądź byli prze­rzucani do ZSSR albo do bezpiecznych i współpracu­jących z nim Niemiec, bądź na Litwę lub do Czecho­słowacji, a stamtąd dalej do Sowietów. Tu, po ruty­nowych czynnościach sprawdzających, nie mogąc już wrócić do akcji operacyjnej, zajmowali ważne stano­wiska w aparacie władzy i strukturach administracji sowieckiej32. Część agentów złapanych przez polskie władze i aresztowanych, podlegała wymianie za oso­by przetrzymywane w Związku Sowieckim – duchow­nych, działaczy społecznych, czy polskich wywiadow­ców33. Gorszy los czekał komunistów wciągniętych do współpracy z polską „dwójką”. W celu obrony, ale i zastraszania działaczy z szeregów KPP, KPZU, KPZB, funkcjonowała sowiecka komórka wytypowa­nych agentów, zajmująca się fizyczną likwidacją nie­wygodnych lub skompromitowanych ludzi partii. Po­dobne grupy działały praktycznie we wszystkich pań­stwach. Do takich „specjalnych” działaczy zaliczali się m.in. Mendel Kossoj vel Wacław Komar, Stanisław Waldenberg vel Jerzy Grabowski, Rachnil Zambrow­ski vel Rafael Wajsman, Władysław Hibner, Mieczy­sław Łoganowski, Kazimierz Kobecki34. Część aktyw­nych wywiadowców sowieckich często wyjeżdżała do Związku Sowieckiego na doszkolenie, po odbiór dy­rektyw, wytycznych oraz na tzw. wyciszenie, uspoko­jenie atmosfery wokół nich, po którym często wraca­li do nowych czynności operacyjnych35. Przymuso­wo opuszczający granice Polski (również w ramach uzgodnionych wymian polsko-sowieckich), najczę­ściej witani byli jak bohaterowie, co szczególnie na­głaśniano w prasie sowieckiej. Jeśli dotychczas nie posiadali obywatelstwa sowieckiego nadawano im je uroczyście i angażowano do pracy państwowej. Ich „spalenie się” za granicą nie przeszkadzało w dalszej działalności funkcjonowaniu w Kraju Rad. Wielu, je­śli przeżyło czystki lat trzydziestych, było zaangażo­wanych w „robotę” na ziemiach polskich podczas i po II wojnie światowej. Stalinizacja życia w Związku Sowieckim wpłynę­ła na coraz to większe zaostrzanie się wzajemnych – często i tak nie najlepszych – stosunków w akty­wie, w tym również i w środowisku polskich, komu­nistów. Wzajemne oskarżenia i donosy były codzien­ną formą walki i zwalczania się. Krzepnięcie władzy w ręku Stalina, a dodatkowo ujawniające się coraz bar­dziej fiasko planów sowietyzacji społeczności polskiej w ZSSR, napawało wrogością nie tylko do tej społecz­ności, lecz również do aktywu polskiego, któremu po­wierzono zadanie, z którego się nie wywiązał. Niepo­wodzenie operacji agitacyjno-destrukcyjnej w Polsce, przejęcie lub „spalenie się” wielu agentów sowieckich, ich często wydumana współpraca z „dwójką”36, brak postępów w pracy ideologicznej, fiasko kolektywiza­cji polskich wsi37, niemające sobie równych w ska­li sowieckiej, stały się przyczyną do przeprowadzenia przez Stalina gry, która w rzeczywistości wzmocniła jego pozycję i osłabiała potencjalnych wewnętrznych wrogów. Pokazano im, że są trybem walca sowieckie­go, który prze do przodu i niszczy wszystko na dro­dze. Jak pokazał czas, także działaczy polskich?

Dla polskich komunistów Kraj Rad był mateczni­kiem i schronieniem. Tu powstawały plany działań. Pod względem ilościowym osób zaangażowanych w działalność systemu władzy, stanowili oni siódmą grupę narodową. Wręcz nieproporcjonalnie wyso­ki procent polskich komunistów pracował w struk­turach partyjnych Białoruskiej SRS, gdzie w 1924 roku było ich aż 10,9% stanu osobowego aparatu. Na­tomiast 5,6% było członkami CKW BSRS. Na Ukra­inie Polaków we władzach CKW USRS było aż 2,6%, a w strukturach KP(b)U zajmowali również ekspono­wane stanowiska38. W opracowaniu Polacy Związ­ku Radzieckiego, Władysław Tęgoborski (właśc. To­masz Dąbal) w oparciu o spis partyjny z 1927 roku po­dał liczbę 12 181 komunistów polskich, działających w większości w RFSRS. Z tego grona tylko 5786 zade­klarowało język polski, jako rodzimy39. Polacy i osoby poczuwające się do związków z polskością, nie garnę­li się do struktur władz sowieckich. W tzw. polskim aparacie, znaczny odsetek stanowili Żydzi, Ukraińcy, Niemcy i Białorusini40. W początku lat trzydziestych XX wieku zaczęły po­jawiać się pod adresem polskich komunistów oskar­żenia o trockizm, współpracę z polskim wywiadem oraz prowokacje. Początek zorganizowanej przeciw nim akcji dała prośba skierowana 15 maja 1929 roku do GPU o skontrolowanie prawdziwości wymienio­nych zarzutów. Był to efekt wewnętrznych rozgry­wek w łonie środowiska polskich działaczy41. Innym wydarzeniem, nadającym akcji oficjalną formę, była „Uchwała Prezydium Komitetu Wykonawczego Mię­dzynarodówki Komunistycznej”, w której mówiono o niszczeniu i dewastacji, jaka płynęła ze środowiska polskich komunistów, postrzeganych oficjalnie, jako agentów polskiego faszyzmu. „[...] Banda szpiegów i prowokatorów, która usado­wiła się w kierownictwie Komunistycznej Partii Pol­ski i z kolei rozmieszczała swoją agenturę w terenie, systematycznie wydawała wrogowi klasowemu naj­lepszych synów klasy robotniczej i po roku, dzięki organizowanym wsypom, niszczyła organizacje par­tyjne zarówno w rdzennej Polsce, jak też na Zachod­niej Białorusi i Zachodniej Ukrainie. [...] Za pośred­nictwem swych agentów defensywa polska roznieca­ła walkę frakcyjną w partii, i to zarówno w grupie Ko­strzewy-Warskiego, jak też w grupie Leńskiego-Hen­rykowskiego [...]”42. 26 stycznia 1936 roku Prezydium WKP(b) przy­jęło dyrektywę o szukaniu, tropieniu i ściganiu ob­cej agentury. Na pierwszy ogień poszło KPP, jej sa­telity, a także pozostali działacze polscy. Było to po­dyktowane fiaskiem sowieckiej polityki zmierzającej do budowania sieci agenturalnej w Polsce. 27 listo­pada 1936 roku w Sekretariacie partii przyjęto wnio­sek o odsunięciu wszystkich działaczy polskich od pełnionych urzędów, bez prawa do obejmowania ja­kichkolwiek innych43. To zapoczątkowało likwida­cję KPP, a w konsekwencji rozpoczęło szerokie ak­cje represyjne przeciwko polskim działaczom. Wszy­scy oni byli poddawani represjom, a w końcu likwi­dacji44. Wstrzymano też pomoc finansową dla orga­nizacji komunistycznych w Polsce. Aktywiści prze­stali być etatowymi funkcjonariuszami. Jako formę oczyszczenia się proponowano im wyjazd do Hiszpa­nii? Alternatywą było więzienie w Polsce, które dawa­ło szansę przeżycia czystek. W rzeczywistości, skaza­ni wyrokami sądów polskich, odbywający kary w RP, przeżyli i później – po 1944 roku – zasili szeregi władz komunistycznych w Polsce. Nieświadomi sytu­acji, chcąc złożyć wyjaśnienia, docierali do Związku Sowieckiego, a tam byli aresztowani i skazywani na śmierć. Wielu wybrało hiszpańską drogę rehabilita­cji45. Wariant ucieczki do ZSSR i samooczyszczenia się był najniebezpieczniejszy. Aktyw, ufny we władzę sowiecką, nie zdawał sobie z tego sprawy. Represjom poddano praktycznie wszystkich działaczy polskich w Sowietach, w tym także około 3 tys. przebywających tam członków KPP, z których życie straciło 69%. Re­presjom podlegały również przybyłe z nimi rodziny, tak dzieci jak i dorośli46. Represje i czystki wśród działaczy i pracowników aparatu były zauważane i odnotowywane w Polsce47. „[...] Stalin i jego poplecznicy w tej krwawej masa­krze, naprzód Jagoda i Wyszyński, a później Jeżow i Wyszyński, nie liczyli się nawet z absurdalną sy­tuacją, jaka wskutek tego powstała. Okazało się, że przeszło połowa Centralnego Komitetu Partii, człon­kowie Politbiura, większość komisarzy ludowych, prawie całe dowództwo armii, cały kierowniczy apa­rat GPU–NKWD, to ‘byli’ już od niepamiętnych cza­sów złoczyńcy, szpiedzy, truciciele, kryminaliści. Ja­każ, więc była wartość moralna tej rewolucji, którą tacy właśnie ludzie reprezentowali? Jakaż wartość idei, którą narzucili milionom ludzi i usiłowali narzu­cić pozostałej ludzkości? [...]”48. Doskonałym dopełnieniem są tu słowa twórcy sys­temu, Lenina: „Zadaniem sądu nie jest zapobieganie terrorowi. Sąd powinien terror uzasadniać w sposób pryncypial­ny, bez fałszu i upiększeń. Tylko rewolucyjne sumie­nie może decydować o jego stosowaniu”49. Komunistyczni działacze byli całkowicie dyspo­zycyjni wobec centrali w Moskwie. Wszelkie, nawet niewytłumaczalne zwroty w sowieckiej polityce ze­wnętrznej i wewnętrznej, (które były wypadkową sto­sunków z Niemcami, jak traktat w Rapallo i układ berliński, a także zainteresowanie innymi problema­mi międzynarodowymi, w które się celowo angażo­wali, by je antagonizować, jak konflikt polsko-litew­ski i niemiecko-czechosłowacki, czy stosunki między krajami środkowoeuropejskimi), były przekazywane w formie wytycznych do respektowania i realizowa­nia. Działalność ta była całkowicie podporządkowa­na decyzjom płynącym z Moskwy. Tam byli szkole­ni, stamtąd opłacani. Dla państwowości polskiej sta­nowiło to olbrzymie zagrożenie. Dlatego realna oce­na ich działań powodowała, że podlegali stałej obser­wacji, a w kręgu polskich służb byli uważani, jako ele­ment wrogi, antypaństwowy. Trudno też określić, ile szkód wyrządzili. Poczynania agentury sowieckiej, a wraz z nimi ko­munistów polskich, należy postrzegać całościowo, na płaszczyźnie ich działań zarówno w ZSSR, jak i na te­rytorium Polski. W działalność tę wpisuje się przed­miotowe traktowanie Polaków żyjących po obu stro­nach granicy, kordonu do 1939 roku, w czasie II woj­ny światowej, jak i po 1944 roku. Działania te miały wyraźnie skoordynowany i kompleksowy charakter. Dr Dariusz Piotr Kucharski

Przypisy:

1. Księga Polaków uczestników Rewolucji Październikowej 1917–1920. Biografie, pod red. A. Kochańskiego, Warszawa 1967, s. 6; W. Najdus, Polacy w rewolucji 1917 roku, Warszawa 1967, s. 29 i nast.

2. Ibidem, s. 29 i nast.; Z. Łukawski, Ludność polska w Rosji 1863–1914, Wrocław 1978, s. 81 i nast.

3. Pismo KP(b)U w sprawie działalności polskich komunistów na te­renie Ukrainy, 1919, 15 maja, Kijów, [w:] Polacy na Ukrainie. Zbiór dokumentów, cz. 1: Lata 1917–1939, t. 1, pod red. S. Stępnia, Prze­myśl 1998, dok. nr 12, s. 59.

4. Sprawozdanie sekretarza Biura Polskiego przy Komitecie Central­nym Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy Sergiusza Ko­narskiego o działalności wśród jeńców polskich na Ukrainie, 1921, 1 września, Kijów, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., cz. 1, t. 1, dok. nr 17, s. 66-72.

5. Ibidem, s. 66-72.; A. Pacholczykowa, Kon Feliks, [w:] Polski słownik biograficzny, pod red. B. Leśnodorskiego, Wrocław [et al.] 1967–1968, t. XIII, s. 439 i nast.; Księga Polaków uczestników…, op. cit., s. 7.

6. J. Dowbor-Muśnicki, Krótki szkic do historji 1-go Polskiego Kor­pusu, cz. 1, Warszawa 1918, s. 30.; List Feliksa Kona do KC KP(b)U, 1920, 20 listopada, Charków, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., dok. nr 16, s. 64-65.

7. J. Dowbor-Muśnicki, Krótki szkic do historji…, op. cit., s. 19-32.; D.R. Marples, Historia ZSRR. Od rewolucji do rozpadu Wro­cław, Warszawa, Kraków 2006, s.57.;,N. N. Burjenok, Polskoje ob­razowanije w Pietrogradie – Leningradie w 1918–1938 gg., „Sprawy Wschodnie” (Poznań) 2003, z. 2-3 (3-4), s. 91.

8. Plan działalności Centralnej Rady Związku Wojujących Bezbożni­ków Ukrainy na 1933 rok w zakresie działalności wśród mniejszości narodowych, 1932, 31 grudnia, Charków, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., dok. nr 93, s. 259;

9. R. Bender, Dzierżyński Feliks, op. cit., s. 182; Komunizm w Polsce, op. cit., s. 45 i nast.; I. I. Kostiuszko, Polskoje nacionalnoje mienszin­stwo w SSSR (1920-e gody), Moskwa 2001, s. 10.

11. Ibidem, s. 168 i nast.; M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 149 i nast.

12. P. Gontarczyk, Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy 1941–1944, Warszawa 2003, s. 34-35.; W. Lizak, Rozstrzelana Polonia. Po­lacy w ZSRR 1917–1939, Szczecin 1990, s. 23; Z. Kusiak, Unszlicht Józef, [w:] Encyklopedia „Białych Plam”, t. XVII, Radom 2006, s. 289.

13. Ibidem, s. 288 i nast.; R. Bender, Dzierżyński Feliks, op. cit., s. 181; Komunizm w Polsce, op. cit., s. 72 i nast.; A. Pepłoński, Kontr­wywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 115, 166 i nast.

14. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 161 i nast. 15. Ibi­dem, s. 165 i nast.; N. Davies, Orzeł biały, czerwona gwiazda. Wojna polsko-bolszewicka 1919–1920, wyd. 2 dodruk, Kraków 2009, s. 87.

16. W. Najdus, Polacy w rewolucji 1917 roku, op. cit., s. 46 i nast.; Księga Polaków uczestników…, op. cit., s. 418 i nast.

17. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 166; A. Pepłoński, Kontrwywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 150 i nast.

18. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 166.

19. Ibidem, s. 168; N. Davies, Orzeł biały…, op. cit., s. 89 i nast.; F. Tych, Marchlewski Julian Baltazar Józef, [w:] Polski słownik biogra­ficzny, Wrocław [et al.] 1974, t. XIX, s. 535 i nast.

20. Z. Kusiak, Unszlicht Józef, op. cit., s. 288-289.; M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 163 i nast.

21. A. Pepłoński, Kontrwywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 272 i nast.; „Biuletyn IPN” (Warszawa) 2008, nr 11-12, s. 94; P. Gontar­czyk, Polska Partia Robotnicza, op. cit., s. 44.

22. Analiza sytuacji politycznej na Ukrainie Radzieckiej przeprowa­dzona przez Konsulat Generalny RP w Charkowie, 1931, 2 czerwca, Charków, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., cz. 1, t. 1, dok. nr 77, s. 222-223.

23. P. Gontarczyk, Polska Partia Robotnicza, op. cit., s. 33-38.; S. Ka­zimierski, Oko za oko,”Kurier galicyjski”, 18 grudnia2009 – 15 stycz­nia 2010, Ivano – Frankivsk, s.30.,

25. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 169; A. Pepłoń­ski, Kontrwywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 166 i nast. 26. J. A. Reguła, Historia Komunistycznej Partii Polski w świetle faktów i do­kumentów, wyd. 3, Toruń 1994, s. 283.

27. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 162.

28. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 160 i nast.

29. A. Pepłoński, Kontrwywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 146 i nast.; D. P. Kucharski, Ludność polska w państwie rosyjskim i so­wieckim, „Grot. Zeszyty historyczne poświęcone historii wojska i walk o niepodległość” (Leszno) 2008, t. XXIX, s. 31; M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 169; Archiwum Akt Nowych, AW A-II-89/1, Organizacja wydziału wywiadowczego, k. 496-500.

30. J. J. Kasprzyk, Pieracki Bronisław Wilhelm, [w:] Encyklope­dia „Białych Plam”, t. XIV, Radom 2004, s. 125-126.; A. Pepłoński, Kontrwywiad II Rzeczypospolitej, op. cit., s. 147.

31. Sprawozdanie z objazdu okręgów Prawobrzeżnej Ukrainy sporzą­dzone przez pracownika Konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej w Kijo­wie, 1929, 10 października, Kijów, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., cz. 1, t. 1, dok. nr 66, s. 179.

32. H. Wajn, Więźniowie polityczni w Polsce w latach 1918–1939, „Z pola walki” (Warszawa) 1965, nr 4, s. 22 i nast.; M. Iwanow, Pierw­szy naród ukarany, op. cit., s. 169.

33. W. Materski, Polsko-radziecka wymiana więźniów politycznych w latach 1921–1937, „Z pola walki” (Warszawa) 1977, z. 1, s. 38 i nast.; T. Feder, Wyznania więźniów politycznych w 1923 r., wspo­mnienia, „Z pola walki” 1960, R. III, nr 3/11, s. 111 i nast.

34. P. Gontarczyk, Polska Partia Robotnicza, op. cit., s. 38-39.; L. Że­browski, Komar Wacław, [w:] Encyklopedia „Białych Plam”, Suple­ment, t. XIX, Radom 2005, s. 178-180.

35. Ibidem, s. 147 i nast.

36. Powołując się na informacje zawarte w pracy H. Pająka i S. Żo­chowskiego, Rządy zbirów 1940–1990, Lublin 1996, s. 27, 37.

37. Taką próbą było utworzenie dwóch polskich rejonów autono­micznych: Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny.

38. M. Iwanow, Pierwszy naród ukarany, op. cit., s. 158 i nast. Po­lacy w tym czasie stanowili 14-tą największą grupę narodową ZSSR.

39. Opracowanie „Polskie rejony na Ukrainie i Białorusi”, przygo­towane dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP, 1939, 3 marca, Warszawa, [w:] Polacy na Ukrainie, op. cit., cz. 1, t. 1, d. nr 123, s. 299-301.; I. I. Kostiuszko, Polskoje nacionalnoje mienszinstwo, op. cit., s. 92.

40. Z. J. Winnicki, Szkice kojdanowskie. Kojdanowsko-Polski Rejon Narodowościowy w BSSR. Uwagi o genezie oraz przesłankach funk­cjonowania. Stan badań problematyki, Wrocław 2005, s. 94.

41. J. S. Jażborowskaja, Wyrabotka stratiegii antifaszistskoj borby i riepriessirowanie jeje polskich uczastnikow, [w:] Polskaja ssyłka w Rossii XIX–XX wiekow: Riegionalnyje cientry, pod red. R. M. Wal­jejewa, I. I. Szarifżanowa, Kazań 1998, s. 258.

42. „Uchwała Prezydium Komitetu Wykonawczego Międzynarodów­ki Komunistycznej”, [w:] Tragedia Komunistycznej Partii Polski, pod red. J. Maciszewskiego, Warszawa 1989, s. 219-222. Podpisy pod nią złożyli: G. Dymitrow, D. Manuilski, M. Moskwin, Kuusinen, Florin, Ercoli.

43. J. S. Jażborowskaja, Wyrabotka stratiegii…, op. cit., s. 258 i nast.; Z. Kusiak, Unszlicht Józef, op. cit., s. 289.

44. L. Kieszczyński, Represje wobec kadry kierowniczej KPP, [w:] Tragedia Komunistycznej Partii Polski, op. cit., s. 200-212.

45. J. S. Jażborowskaja, Wyrabotka stratiegii…, op. cit., s. 260.

46. Ibidem, s. 261; L. Kieszczyński, Represje wobec kadry…, op. cit., s. 200.

47. „18 nieboszczyków”, „Na Szerokim Świecie”, nr 12 z 20 marca 1938 r., s. 3; Nowy proces polityczny w Moskwie, „Na szerokim świe­cie”, nr 23 z 5 czerwca 1938 r., s. 2.

48. W. Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939–1946, Warszawa 2007, s. 65.

49. R. Bender, Dzierżyński Feliks, op. cit., s. 183.

Źródło: Artykuł ukazał się w kwartalniku Myśl.pl, numer 17, wiosna 2010

Prezydent elekt na żaglach, Kto "pruł żagle", "odcinał linki", "dziurawił dno"? Żeglarsko-polityczne impresje z kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego na konwencji w Olsztynie oraz niedawny fotoreportaż tabloidu z krótkiego rejsu prezydenta elekta z rodziną po jeziorze Wigry mogły zaintrygować żeglarską brać, do której także należę. Do tej pory wiedzieliśmy o myśliwskich pasjach Bronisława Komorowskiego. Na zdjęciach z rejsu miłe wrażenie sprawia małżonka prezydenta elekta (niewiele kobiet żegluje), która dzielnie wypychała łódkę z szuwarów, gdy w tym czasie on sam pilnował koszyków z prowiantem; niewykluczone, że była tam i długa kiełbasa. Przyszły lokator Pałacu Prezydenckiego jest rozebrany prawie do rosołu, bez koszulki, czapki, boso, w samych tylko... Zważywszy na olbrzymi upał, jaki wtedy panował (35 stopni w cieniu), brak nakrycia głowy i czegokolwiek na grzbiecie to narażenie się na duże ryzyko porażenia słonecznego. Chciałoby się zapytać, czy gdzieś w pobliżu był lekarz. Media donoszą, że prezydent ma chorobę serca. Niebezpieczne jest także przebywanie na jachcie boso, bez odpowiedniego obuwia. Zobaczyliśmy, zatem, jak prezentuje się prezydent elekt na żaglach. Wcześniej, w czasie konwencji w Olsztynie, marszałek Komorowski, niczym stary wilk morski, snuł portowe opowieści o "wietrze historii", szybkim kursie "na motyla", docieraniu do portu pod nazwą "dobrobyt". Jednym z absolutnych autorytetów w dziedzinie żeglarstwa był Stefan Wysocki, muzyk, żeglarz, dziennikarz radiowy i telewizyjny, autor bardzo cenionych i poczytnych także dzisiaj książek o żeglarstwie. W jednej z nich, zatytułowanej właśnie "Żeglarstwo", pisał, że istnieje wielu zwolenników chodzenia boso po jachcie, ale on tego absolutnie nie poleca. Można się łatwo skaleczyć czy zranić, a to już poza przykrością osobistą, jest dużym utrudnieniem technicznym w żegludze. Chodzenie po jachcie bez butów Stefan Wysocki podsumowuje krótko: "To ujęcie sporego procentu sprawności żeglarzowi". Wyglądowi i postawie załogi jachtu Stefan Wysocki poświęcał szczególne wiele miejsca w swoich książkach. Jego marzeniem było, aby żeglarze nosili jednolite stroje: granatowe marynarki żeglarskie, białe lub szare spodnie, czapki z daszkiem, a na kurtce lub marynarce w lewej klapie emblemat klubowy. Co do butów, to obowiązkowe są tenisówki czy trampki z podeszwą dobrze trzymającą się na mokrym pokładzie. Pięknie czyta się o wszystkim, co u Stefana Wysockiego dotyczy etykiety jachtowej, czyli ustalonego i - jego zdaniem - obowiązującego żeglarzy zbioru zwyczajów i obyczajów. Warto przypomnieć, że Stefan Wysocki, którego matka była hrabianką (jej rodzina osiadła na stałe w Nicei i tam właśnie zdobywał on pierwsze szlify żeglarskie), otrzymał nienaganne wychowanie w rodzinnym domu i muzyczne wykształcenie (fortepian) w warszawskiej "Szkole Umuzykalnienia", prowadzonej przez jego ojca, także Stefana Wysockiego. Ukończył gimnazjum im. Stefana Batorego, a tuż przed wojną kurs artylerii w podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim. We wrześniu 1939 roku został ciężko ranny. Jest kawalerem orderu Virtuti Militari. Na konwencji wyborczej w Olsztynie Bronisław Komorowski mówił obrazowo: "Wieje wielki, piękny wiatr historii, marzymy dzisiaj o dopłynięciu z tym wiatrem do portu 'dobrobyt'. Jak to na żaglach, trzeba uważać, komu daje się do ręki rumpel, i patrzeć, czy nie płyną z nami ci, którzy chętnie żagle poprują, odetną linki czy przedziurawią dno, a ster złamią na każdym kamieniu. Najważniejsza jest na jachcie taka załoga, która potrafi ze sobą współpracować, a nie awanturować się". Słuszne słowa! Tak rzeczywiście powinno być. A jak opisuje postawę załogi Stefan Wysocki? Podobnie, ale jakoś inaczej. Sternik i załoga tworzą "zespół żeglujący", który wspólnie jest odpowiedzialny za cel i bezpieczeństwo rejsu. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieje zasadniczy podział kompetencji i odpowiedzialności między kapitanem a załogą. Kapitan odpowiada za wszystko, co dzieje się na jachcie, a załoga ma go słuchać. Ale, jak pisze Stefan Wysocki, jest tu pewna dodatkowa trudność: "Umiejętność takiego wydania rozkazu przez kapitana, by był on posłuchany i wykonany natychmiast - i to bez oporów wewnętrznych załogi". Tok myślenia Stefana Wysockiego, który potwierdza, że załoga musi słuchać kapitana, jest uzupełniony pewnym istotnym zastrzeżeniem. Takim mianowicie, że dowodzący na statku musi podejść do podwładnych tak, by słuchali go chętnie i z zaufaniem. Wysocki pisze: "Zaufanie jest najlepszą gwarancją szacunku dla swojego przełożonego, a zaufanie buduje się autorytetem, i to wszechstronnym. W sprawach zarówno fachowych, żeglarskich, jak i moralnych lub etycznych". Prawdziwe żeglarstwo to - jak pisał Stefan Wysocki - "sztuka o randze życia i życie o randze sztuki". Czy podobnie nie mogłoby być z polityką? W przypadku Bronisława Komorowskiego odpowiedź jest przecząca. Gdy w 2005 r. Lech Kaczyński wygrał wybory prezydenckie, ówczesny poseł PO Bronisław Komorowski skomentował ten fakt: "To fatalna wiadomość dla Polski". Przez cały okres urzędowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego poseł, a potem marszałek Sejmu Komorowski kwestionował "kapitańskie" prerogatywy prezydenta w państwie. Kto wtedy "pruł żagle", "odcinał linki", "dziurawił dno"? Dlaczego wówczas Komorowski nie chciał być częścią załogi jachtu pod nazwą "Rzeczpospolita"? Dlaczego nie szanował "kapitana jachtu", którym wtedy był Lech Kaczyński? Czy sądzi, że teraz on jako kapitan będzie szanowany? Może by i był, gdyby starał się być dowódcą całej polskiej załogi. Bo zgoda na pokładzie nie polega na wyrzuceniu za burtę połowy zespołu. Jaki kurs założył sobie prezydent elekt? Gdzie jest ten bezpieczny port pod nazwą "dobrobyt", o którym mówił na konwencji wyborczej w Olsztynie? Wojciech Reszczyński  

Komorowski do przesłuchania W najbliższym czasie do prokuratury wojskowej trafi wniosek o przesłuchanie prezydenta Bronisława Komorowskiego w związku z jego wiedzą na temat okoliczności smoleńskiej katastrofy – dowiedziała się „Gazeta Polska Codziennie”. Chcę, aby pan prezydent podzielił się z prokuraturą swoją wiedzą, o której mówi publicznie. Kilkakrotnie wskazywał na przyczyny tragedii smoleńskiej, ostatnio w TVN24. Jako pełnomocnik moich klientów występuję o jego przesłuchanie, ponieważ my nie wiemy, co naprawdę stało się 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj i dlaczego zginęli wszyscy pasażerowie Tu-154M wraz z załogą. Jeżeli prezydent Komorowski to wie, to powinien podać źródła swojej wiedzy, bo to może istotnie pomóc w rozwikłaniu przyczyn katastrofy – mówi „Codziennej” autor wniosku mec. Stefan Hambura, pełnomocnik rodzin smoleńskich. Na przesłuchanie czeka Donald Tusk – wojskowi śledczy nie odrzucili wniosku o nie. – Dostałem pismo z wojskowej prokuratury w tej sprawie – dodaje mec. Hambura. „W odpowiedzi na Pana wniosek z dnia 22 kwietnia 2011 r. (wpływ do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie w dniu 26 kwietnia 2011 r.) dotyczący dopuszczenia Pana do udziału w przesłuchaniu przez tutejszą Prokuraturę Pana Premiera Donalda Tuska, jak i poinformowania Pana o ewentualnych terminach czynności procesowych, uprzejmie informuję, iż w przypadku zaplanowania takich czynności zostanie Pan o tym fakcie poinformowany z odpowiednim wyprzedzeniem – czytamy w piśmie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Przesłuchanie miałoby dotyczyć m.in. okoliczności wyjaśniania przyczyn smoleńskiej katastrofy i raportu sporządzonego na podstawie zapisów tzw. polskich czarnych skrzynek (chodzi o skrzynki ATM), które po katastrofie zostały w Polsce, a następnie przekazano je Rosjanom. Pełnomocnik rodzin smoleńskich chce także uczestniczyć w innych czynnościach prokuratury wojskowej. – Jeżeli dojdzie do przesłuchania rosyjskich urzędników i wojskowych, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w przygotowaniu wizyty i podejmowali decyzje 10 kwietnia 2010 r. w sprawie lądowania polskiego rządowego samolotu Tu-154M, będę chciał w tym uczestniczyć. Taki sam wniosek złożę odnośnie do członków komisji Millera – dodaje mec. Hambura. Dwa lata temu mec. Hambura zawiadomił prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez premiera Donalda Tuska i prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego w związku tzw. zdradą dyplomatyczną (chodziło o oddanie przez Polskę śledztwa Rosjanom). Wówczas prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa i nie doszło do przesłuchania premiera i prezydenta elekta.Mec. Stefan Hambura

Prof. Staniszkis: Nie ma kontry ze strony opozycji - To niebezpieczny moment. Premier jest nieodpowiedzialny i arbitralny, pogubiony, niewiedzący, co robić dalej. Nieczytelna i mało dynamiczna opozycja. PSL, które coś tam mówi, ale za chwilę się ugina. I SLD, które nieco się odbuduje, ale nie na tyle by móc myśleć o władzy - mówi w rozmowie z portalem Wpolityce.pl prof. Jadwiga Staniszkis. Prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z portalem Wpolityce.pl komentuje ostatnie zmiany w sondażach, które są dość niekorzystne dla Platformy Obywatelskiej.

- Gdyby Prawo i Sprawiedliwość byłoby sprawniejszą opozycją, to byłaby zmiana trwała. Dziś PiS dla wielu ludzi brzmi radykalnie, co utrudnia przerzucenie poparcia z Platformy na tę partię. Dla wielu wyborców to jest teraz za duży skok – mówi socjolog. Zdaniem profesor, PiS powinien teraz „proponować konkretne rozwiązania, wyprzedzać problemy, a nie tylko reagować jak było w sprawie ACTA, kiedy zaangażowało się w temat dopiero, gdy stał się  gorącym politycznym kartoflem”. Jej zdaniem, podobnie sprawa wygląda, jeśli chodzi o kwestię refundacji leków czy OFE. Prof. Staniszkis podkreśla ważność sprawy emerytur.

- Trzeba wskazywać, że rozwiązaniem nie jest automatyczne podnoszenie wieku emerytalnego, ale przede wszystkim wydłużanie okresu składkowego. A więc tworzenie miejsc pracy, likwidację bezrobocia wśród młodych ludzi, zatrzymanie ich emigracji, ograniczenie szarej strefy. Tu są rezerwy poparcia dla PiS – przekonuje socjolog. Czy jej zdaniem wygra Palikot? - Nie wygra, ale może zyskiwać. Tym bardziej, że widać, iż media na niego stawiają, podgrzewają go, odsuwając się jednocześnie od Tuska – odpowiada profesor. Staniszkis nie wyklucza też koalicji Palikota z SLD, choć jej zdaniem to wątpliwe.

- Po ostatnich chorych wynurzeniach Palikota o reinkarnacji i stwierdzeniach, że aborcja to problem duszy a nie ciała, jest to  niemożliwe. Twardy i stary trzon SLD, ludzie trzeźwi jak Janik, to jest nie do przyjęcia. Ale widać, że Palikot jest lansowany, jako rzekoma alternatywa, choć w rzeczywistości jest gdzieś tam trzymany i dyspozycyjny – mówi socjolog. Prof. Staniszkis nie szczędzi gorzkich słów pod adresem premiera.

- Donald Tusk jest w mojej ocenie słaby psychicznie. Nie ma otoczenia i wsparcia. Stworzył dziwny rząd osób równie chwiejnych, słabych. Minister Boni notuje wpadkę za wpadką. To nie tylko ACTA, ale i lista leków refundowanych, którą wprowadzano bez niezbędnego systemu umożliwiającego sprawdzenie czy dana osoba jest ubezpieczona – mówi. Staniszkis dostrzega też dużą słabość opozycji, której nie sprzyjają media (nieustająca propaganda sukcesu, choć ludziom żyje się coraz trudniej). eMBe/Wpolityce.pl

Wałęsa wciąż ściga Wyszkowskiego Lech Wałęsa domaga się 30 tys. zł [czyżby synalkowie już przepuścili jego majątek? - admin] i przeprosin od legendarnego działacza opozycji Krzysztofa Wyszkowskiego. O co chodzi? O to, że współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych nazwał byłego prezydenta „agentem”.

– Mam nadzieję, że sąd badając sprawę odnoszącą się do mojej wypowiedzi sprzed niemal sześciu lat, weźmie pod uwagę obecny stan wiedzy na temat relacji Wałęsy z komunistycznymi służbami. W ostatnich latach ukazały się nowe publikacje historyczne na ten temat, a w niedługim czasie pojawią się kolejne – mówi w rozmowie z „Codzienną” Krzysztof Wyszkowski.

– No, chyba że będzie inaczej i sąd wyda wyrok, opierając się na poprzednich orzeczeniach – dodaje.

Sprawa ma już bardzo długą historię. Dotyczy wypowiedzi Wyszkowskiego z grudnia 2007 r. Wówczas powiedział on dziennikarzowi Polskiej Agencji Prasowej, że „Lech Wałęsa był agentem, brał za to duże wynagrodzenie”. Wypowiedź nagrała telewizja publiczna i wyemitowała na antenie. Były prezydent – wierny przyrzeczeniu, że nie popuści Wyszkowskiemu – wytoczył mu proces. Został on jednak zawieszony. Przed gdańskim sądem toczyła się, bowiem inna sprawa, w której Wałęsa występował przeciw działaczowi opozycji z Wybrzeża. Na początku stycznia tego roku Sąd Okręgowy w Gdańsku postanowił wznowić sprawę sprzed lat. Co się stało, że wróciła ona na wokandę? Rzecznik sądu Tomasz Adamski wyjaśnia, że pod koniec ubiegłego roku Sąd Najwyższy odmówił Wyszkowskiemu przyjęcia skargi kasacyjnej. Tym samym podtrzymał wyrok, na którego mocy były związkowiec miał przeprosić byłego prezydenta za „Bolka”. W odpowiedzi na pozew Krzysztof Wyszkowski podkreśla, że nie mógł naruszyć dóbr osobistych Wałęsy. „O naruszeniu takim można by ewentualnie mówić tylko wówczas, gdyby powód [Wałęsa – przyp. red.] konfidentem SB nigdy nie był”. Zamieszcza również obszerne fragmenty dokumentów, które mają świadczyć o współpracy byłego prezydenta ze Służbą Bezpieczeństwa. W tej sytuacji Wyszkowski uważa, że sąd powinien w ogóle oddalić powództwo Wałęsy. Argumentuje, że były prezydent sam wielokrotnie miał się przyznawać do współpracy z SB. W odpowiedzi na pozew pisze, że zrobił to np. 4 czerwca 1992 r., gdy minister spraw wewnętrznych przedstawił Sejmowi oficjalne dane o zwerbowaniu Lecha Wałęsy, jako tajnego współpracownika Służy Bezpieczeństwa o ps. Bolek. Cytuje fragment oświadczenia Wałęsy w tej sprawie dla PAP: „w grudniu 1970 r. podpisałem 3 albo 4 dokumenty”.

Wojciech Kamiński
http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl

Komentarz internauty: Wałęsa korzystając z zawiłości i niejednoznaczności prawa toczy swoją prywatną wojnę w sprawie, w której już nigdy w oczach przyzwoitych ludzi się nie oczyści!Dodajmy: i korzystając z totalnie zdemoralizowanego wymiaru sprawiedliwości. – admin

Młode wilki Kaczyńskiego dobijają w PiS socjalizm? PiS proponuje „System kanadyjski,..Dwa lata temu pomysł wprowadzenia systemu kanadyjskiego rzucił lider PSL Waldemar Pawlak... System kanadyjski był też postulowany przez Centrum im. Adama Smitha. Referendum w sprawie likwidacji, przynajmniej  częściowej socjalistycznego przymusowego systemu ubezpieczeń społecznych. Czemu nie? Pawlak, co brunatne media przemilczały proponował w tej sprawie ogólnonarodowe referendum już prawie dwa lata temu .

··Sprawa jest o tyle wielopłaszczyznowa, że może oznaczać rozbicie koalicji Platforma PSL i przedterminowe wybory. Bo kto w tej sytuacji zechce poparzyć się śmiertelnie  przy wyleniałym politycznie Tusku?

··Młode wilki Kaczyńskiego, a raczej już młode wilki Mariusza Kamińskiego przygotowują antysocjalistyczny, kontrolowany przewrót w PIS. Taką mam przynajmniej  nadzieję.  Bo aż dziwne, że konserwatywna, patriotyczna partia, a raczej obóz akceptował socjalistyczny wyzysk  ekonomiczny Polaków, poniewieranie ich przez zdegenerowaną, serwilistyczną  pasożytniczą klasę urzędników.  Nowa generacja przejmująca pod wodza sukcesora Kaczyńskiego, Mariusza Kamińskiego  władzę w PIS chce zlikwidować, lub przynajmniej znacząco ograniczyć jedno z największych socjalistycznych przekleństw świata  Zachodu , niemiecki, bismarckowski pocałunek Almanzora. Przymusowe ubezpieczenia społeczne. Mało , kto zdaje sobie sprawę, że upadek Zachodu, jaki obserwujemy w tej chwili ma swe źródło w pozbawieniu obywateli wolności ekonomicznej, pozbawieniu prawa do swobodnego  dysponowania owocami swoje pracy  poprzez bandycki system podatków i właśnie równie bandycki, niewolniczy, niemiecki system ubezpieczeń społecznych  Skrytykowałem wywiad z Mariuszem Kamińskim (CBA), jaki przeprowadził z nim Janke i Kozak, nie  za to, co w nim było, ale za to, że nic w nim nie był, nic konkretnego. Inicjatywa PIS, jego uderzenie w jądro mechanizmu socjalistycznego, lewicowego złodziejstwa napawa optymizmem.  

····Kaczyński, PiS proponuje „System kanadyjski, zwany też emeryturą obywatelską, polega na zagwarantowaniu przez państwo jednakowego świadczenia dla wszystkich obywateli, którzy płaciliby jednakową niską składkę. „....”Dwa lata temu pomysł wprowadzenia systemu kanadyjskiego rzucił lider PSL Waldemar Pawlak. Według jego szacunków składka miała wynosić 120 zł miesięcznie, co w przyszłości miało przynieść ok. 1000 zł emerytury. PSL chętnie wróciłoby do niego.

– Niestety nasz liberalny koalicjant nie chce poprzeć liberalnego pomysłu – mówi rzecznik PSL Krzysztof Kosiński. „.....”System kanadyjski był też postulowany przez Centrum im. Adama Smitha. Według projektu Centrum miałby być finansowany z podatków ogólnych, a nie składek płaconych do ZUS. Szacunkowa emerytura obywatelska miałaby wynosić 900 zł.
– To uczciwy i realistyczny system. Obecnie obowiązujący upadnie, co widzimy np. w Grecji. A sytuacja demograficzna i gospodarcza powoduje, że przez najbliższe pół wieku nie ma szans na wzrost emerytur – uważa wiceszef Centrum Andrzej Sadowski.”....(źródło)  

Pomysły Pawlaka i Centrum Adama Smitha omawiałem już na swoim blogu. Fakt, że PIS, Kaczyński, Kamiński, Wipler chcą wdrożyć liberalne  gospodarczo rozwiązania jest optymistyczny. Sprawa jest poważna, gdyż mówmy o wolności Polaków. Wolność ekonomiczna  dla Polaków, czyli niskie  podatki  i likwidacja przymusowych ubezpieczeń społecznych jest sprawą kluczową dla Polski. Tylko wolność ekonomiczna może być podstawą istnienia wolnych  obywateli, istnienia Wolnej Polaki.

··Przypomnę pomysły Pawlaka i Centrum Adama Smitha Pomysł Pawlaka „Chcesz płacić do ZUS tylko 120 zł? Jeżeli się zgodzisz, będziesz miał niską emeryturę, ale będziesz więcej zarabiał. Takie pytanie w referendum chce zadać Polakomwicepremier Waldemar Pawlak”…Pawlak chce, żeby wszyscy płacili jednakową, niewielką składkę, i to tylko do ZUS. - W zamian na starość każdy dostałby emeryturę wystarczającą na przeżycie bez pomocy opieki społecznej. Ta emerytura dla wszystkich byłaby jednakowa- mówi wicepremier. Ile mogłaby wynosić? - Powinna pozwolić godnie żyć. Na dzisiejsze warunki mogłoby to być 1200 zł.”…” Pawlak chce o referendum rozmawiać z innymi członkami rządu. Emerytury to teraz wśród członków gabinetu jeden z najgorętszych tematów. Co roku państwo dopłaca do nich ponad 40 mld zł. Na dłuższą metę budżet tego nie wytrzyma. „...(więcej)
Pomysł Centrum Adama Smitha „Wydaje się, że z wymienionych przyczyn bezrobocia, najważniejszą jest opresja podatkowa, której praca podlega. Głównym celem nowego systemu podatkowego powinno być, więc uwolnienie zasobów przedsiębiorczości i pracy. Waga tego celu powoduje, że niektóre inne cele muszą zejść na plan dalszy. Najważniejsze elementy w projekcie Centrum Adama Smitha to:
1. likwidacja składek na ZUS i wszystkich innych składek obciążających pracę,
2. likwidacja podatku PIT,
3. likwidacja podatku CIT,
4. wprowadzenie podatku od funduszu wynagrodzeń w wysokości 25%płaconego przez każdego przedsiębiorcę niezależnie od wielkości przedsiębiorstwa, który wypłaca jakiekolwiek wynagrodzenie, bez względu na jego tytuł prawny, osobom fizycznym nie prowadzącym działalności gospodarczej,
5. wprowadzenie podatku od wartości sprzedaży przedsiębiorstw prowadzących pełną rachunkowość w wysokości 1%,
6. wprowadzenie podatku od kapitału własnego przedsiębiorstw prowadzących pełną rachunkowość w wysokości 2 promili miesięcznie (2,4% rocznie),
7. wprowadzenie jednolitej stawki podatku VAT w wysokości 20% na wszystkie towary i usługi płaconego przez przedsiębiorstwa prowadzące pełną rachunkowość,
8. wprowadzenie zryczałtowanego podatku VAT dla małych przedsiębiorstw w wysokości 350 złotych miesięcznie; wprowadzenie zryczałtowanego podatku od działalności gospodarczej dla małych przedsiębiorstw w wysokości 350 złotych miesięcznie;” „...(więcej)
Zaraz zobaczymy, już dzisiaj w mediach jak zacznie wierzgać przeciwko wolnościom Polaków lewicowa Platforma z socjalistą Tuskiem na czele i co powie lewica lewacka Palikota. Mam nadzieję, że Mariusz Kamiński z młodymi wilkami PiS u rozpoczął  dobijanie socjalizmu  w obozie Wolnych Polaków. Marek Mojsiewicz
Szkoła austriacka a inwestowanie
Prezentujemy Państwu fragment niezwykle ciekawej nowości na rynku księgarskim autorstwa Marka Skousen’a:  AUSTRIACKA SZKOŁA EKONOMII dla Inwestorów. W jaki spo­sób ci egzo­tyczni Austriacy są w sta­nie uczy­nić z nas lep­szych inwe­sto­rów? W moim głę­bo­kim prze­ko­na­niu nie ma dru­giej szkoły eko­no­micz­nej, która – wła­śnie jak szkoła austriacka – ofe­ro­wa­łaby tak dogłębną, poprawną i spraw­dza­jącą się w prak­tyce teo­rię. W dzi­siej­szym peł­nym nie­prze­wi­dy­wal­no­ści i gwał­tow­nych zwro­tów świe­cie jest to nie­zwy­kle ważna cecha. Zwłasz­cza z inwe­sty­cyj­nego punktu widzenia. Mimo wszystko zaska­ku­jące może się wydać to, że posłu­gu­jący się teo­rią austriacką doradca inwe­sty­cyjny czy pro­gno­styk gieł­dowy opiera się na wie­dzy ludzi, któ­rzy sami nie mieli żad­nego doświad­cze­nia na rynku inwe­sty­cyj­nym. Zarówno tacy myśli­ciele jak Ludwig von Mises, Frie­drich von Hayek czy Joseph Schum­pe­ter, jak i inni zapo­znani aka­de­micy wie­deń­skiej szkoły eko­no­micz­nej, mieli w prak­tyce bar­dzo blade poję­cie o świe­cie giełdy i papie­rów wartościowych. To, że się­ga­jące końca XIX wieku osią­gnię­cia Austria­ków[1] stały się współ­cze­snym narzę­dziem gieł­do­wych prak­ty­ków, należy zawdzię­czać spe­cy­fice Austriac­kiej Szkoły Eko­no­mii, dostar­cza­ją­cej pre­cy­zyj­nej wie­dzy nauko­wej, która z jed­nej strony uła­twia podej­mo­wa­nie wła­ści­wych decy­zji inwe­sty­cyj­nych, a z dru­giej pomaga unik­nąć zasa­dzek i puła­pek finan­so­wych. Nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że pozna­nie zasad szkoły austriac­kiej pomoże w spo­sób zasad­ni­czy popra­wić nasze umie­jęt­no­ści inwe­sty­cyjne. Bez tej wie­dzy jeste­śmy, bowiem jak ster­nik na łodzi pozba­wio­nej steru, a to – jak wiemy – może pro­wa­dzić do licz­nych i kosz­tow­nych katastrof. Po dogłęb­nych stu­diach dzieł tych kon­ty­nen­tal­nych mędr­ców[2] dosze­dłem do wnio­sku, że naj­wię­cej sko­rzy­stamy wtedy, gdy roz­wią­żemy z ich pomocą naj­bar­dziej pod­sta­wowe pro­blemy inwe­sty­cyjne, czyli odpo­wiemy na zasad­ni­cze pytania:

- czy jeste­śmy w sta­nie prze­wi­dzieć przy­szłą cenę akcji, złota, walut zagra­nicz­nych i innych wehi­ku­łów inwestycyjnych;

- czy podą­żamy w kie­runku boomu gospo­dar­czego, depre­sji, a może cze­goś pośrodku?

- czy potra­fimy pobić rynek?

- czy ist­nieje moż­li­wość rów­no­cze­snego mini­ma­li­zo­wa­nia ryzyka i mak­sy­ma­li­zo­wa­nia ren­tow­no­ści naszego port­fela inwestycyjnego?

- w jaki spo­sób można zaro­bić na nie­do­sza­co­wa­nych i prze­sza­co­wa­nych narzę­dziach inwestycyjnych?

- jakie czyn­niki wpły­wają naj­sil­niej na pro­gnozy odno­śnie kie­run­ków poru­sza­nia się rynku finansowego?

- która z teo­rii inwe­sty­cyj­nych naj­le­piej opi­suje rze­czy­wi­stość; ana­liza fun­da­men­talna, ana­liza tech­niczna i jej wykresy czy myśle­nie kon­tra­riań­skie (na prze­kór większości)?

- jaka jest naj­lep­sza, z punktu widze­nia inwe­stora, mie­szanka (kom­bi­na­cja) narzę­dzi inwestycyjnych?

- czy złoto, sre­bro i frank fran­cu­ski to istot­nie naj­lep­sza ochrona przed zagro­że­niami inflacyjnymi?

- czy rząd jest w sta­nie sku­tecz­nie chro­nić inwe­sto­rów przed fał­sze­rzami i oszu­stami? A jeśli nie, to kto nas może przed nimi ochronić?

W austriac­kiej teo­rii eko­no­micz­nej, bez cie­nia prze­sady, możemy zna­leźć cenne i prak­tycz­nie uży­teczne odpo­wie­dzi na
wszyst­kie z posta­wio­nych powy­żej pytań, dla­tego pozna­nie jej fun­da­men­tów pomoże każ­demu z nas być lep­szym i sku­tecz­niej­szym inwestorem.

Co to takiego ta Austriacka Szkoła Ekonomii? Szkoła austriacka jest czo­ło­wym w świe­cie adwo­ka­tem eko­no­mii wol­no­ryn­ko­wej. Została zapo­cząt­ko­wana w latach 80 XIX stu­le­cia na Uni­wer­sy­te­cie Wie­deń­skim, skąd roz­prze­strze­niła się na cały świat. Mimo ogrom­nego zasięgu jest to teo­ria (szkoła) sto­sun­kowo mało znana, przy­naj­mniej w porów­na­niu do takich słyn­nych gigan­tów eko­no­micz­nych jak key­ne­sizm, któ­rego zwo­len­ni­kami są naśla­dowcy bry­tyj­skiego eko­no­mi­sty, Johna May­narda Key­nesa, mone­ta­ryzm ze zwo­len­ni­kami teo­rii mone­tar­nej zapo­cząt­ko­wa­nej przez Mil­tona Fried­mana, czy mark­sizm, a więc ruch ako­li­tów i naśla­dow­ców Karola Marksa. Na pewno jed­nak „Austriacy” są naj­bar­dziej dyna­micz­nie roz­wi­ja­jącą się szkołą eko­no­mii. Ich zasięg i wpływy wciąż rosną. Eko­no­mi­ści ame­ry­kań­scy repre­zen­tu­jący austriacką szkołę eko­no­miczną pro­wa­dzą dzia­łal­ność badaw­czą i wykła­dają na New York Uni­ver­sity, Uni­ver­sity of Geo­r­gia, Auburn Uni­ver­sity, Geo­rge Mason Uni­ver­sity, Hil­ls­dale Col­lege, Uni­ver­sity of Nevada w Las Vegas oraz w wielu innych insty­tu­cjach aka­de­mic­kich[3]. Teo­ria austriacka jest fun­da­men­tem eko­no­micz­nym dla wielu libe­ral­nych i kon­ser­wa­tyw­nych tzw. tru­stów inte­lek­tu­al­nych (think tank). Pośród nich należy wymie­nić Cato Insti­tute, Foun­da­tion for Eco­no­mic Edu­ca­tion, Man­hat­tan Insti­tute, a w szcze­gól­no­ści Mises Insti­tute. Pod sil­nym wpły­wem „Austria­ków” dzia­łają insty­tu­cje euro­pej­skie, w tym Insti­tute of Eco­no­mic Affa­irs z Lon­dynu[4]. W świe­cie giełdy i finan­sów wielu dorad­ców inwe­sty­cyj­nych, a także spe­cja­li­stów rynku papie­rów war­to­ścio­wych opiera się w swo­ich ana­li­zach na zdro­wych fun­da­men­tach dok­tryny i teo­rii ASE, pole­ga­jąc szcze­gól­nie na jej naj­sil­niej­szych stro­nach, takich jak zagad­nie­nia przed­się­bior­czo­ści, subiek­ty­wi­zmu, indy­wi­du­ali­zmu, a także ana­liza fundamentalna. Aby  lepiej zro­zu­mieć tę uni­kalną szkołę eko­no­miczną, odbę­dziemy podróż po sta­rym Wied­niu i prze­śle­dzimy, jaki wpływ na współ­cze­sną myśl eko­no­miczną miało to miej­sce, jego kli­mat i jego naj­wy­bit­niejsi przedstawiciele.

[1] Za twórcę  ASE ucho­dzi eko­no­mi­sta austriacki Carl Men­ger (1840 – 1821). W dal­szej czę­ści książki zwo­len­ni­ków Austriac­kiej Szkoły Eko­no­mii nazywa się „Austriakami”.

[2] Coraz czę­ściej szkoła austriacka jest żar­to­bli­wie nazy­wana szkołą hiszpańsko-polską. Pre­kur­so­rami ASE byli bowiem scho­la­stycy hisz­pań­scy, mnisi z Sala­manki, a fun­da­to­rami w cza­sach nowo­żyt­nych… Carl Men­ger, zało­ży­ciel ASE, uro­dził się w Nowym Sączu; naj­wy­bit­niej­szy przed­sta­wi­ciel, Ludwig von Mises (1881 – 1973), uro­dził się we Lwo­wie, rodzina Mur­raya N. Roth­barda (1926 – 1995), naj­wy­bit­niej­szego ucznia Misesa, rów­nież pocho­dziła z zachod­niej Gali­cji. O ile naj­wię­cej „Austria­ków” (sza­cuje się, że zwo­len­ni­ków tej teo­rii jest dziś od 1 miliona do 1,5 miliona) działa dzi­siaj w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, o tyle naj­więk­sze wpływy mają oni w Pol­sce, Cze­cho­sło­wa­cji, a ostat­nio także w Rumu­nii. Przy czym liczba sym­pa­ty­ków ASE w Pol­sce, sza­co­wana na ok. 10 tysięcy osób, prze­wyż­sza ich liczbę we wszyst­kich pozo­sta­łych kra­jach euro­pej­skich razem wzię­tych.  Źró­dło: Insty­tut Misesa (www.mises.pl) oraz Fijorr Publi­shing
(www.fijor.com).

[3] Pod tym wzglę­dem aka­de­micka repre­zen­ta­cja pol­skich „Austria­ków” wygląda sto­sun­kowo blado. Na pewno jed­nak czo­łowe miej­sce zaj­muje ośro­dek wro­cław­ski z prof. Witol­dem Kwa­śnic­kim, jed­nym z pio­nie­rów ASE w Pol­sce. „Austriacy” pra­cują także na uni­wer­sy­te­cie w Łodzi, w Kra­ko­wie (UJ) oraz w Bia­łym­stoku (Aka­de­mia  Pod­la­ska). Z przy­kro­ścią stwier­dzamy, że gros pol­skich aka­de­mi­ków to zwo­len­nicy teo­rii Key­nesa, którą na 20 lat przed uka­za­niem się oba­lił naj­wy­bit­niej­szy przed­sta­wi­ciel szkoły austriac­kiej, Ludwig von Mises. Nie tylko w świe­cie aka­de­mic­kim, także w mediach, a co gor­sza w men­tal­no­ści ludz­kiej domi­nuje – podob­nie jak w więk­szo­ści roz­wi­nię­tych kra­jów świata – skom­pro­mi­to­wana dok­tryna key­ne­si­zmu, któ­rej owo­cem jest seria kry­zy­sów nęka­ją­cych świa­tową gospo­darkę mniej wię­cej od 30 lat.
[4] Autor przy­ta­cza tylko naj­bar­dziej znane pla­cówki. Zazna­czam jed­nak, że Insty­tuty im. Misesa znaj­dują się obec­nie w Pra­dze, Sin­ga­pu­rze, War­sza­wie i kilku innych kra­jach.  W Bel­gii i Holan­dii wysoką renomą cie­szą się kon­fe­ren­cje Rothbard’s Sum­mer Uni­ver­sity. Nie ulega kwe­stii, że Austriacka Szkoła Eko­no­mii należy dziś do naj­szyb­ciej roz­wi­ja­ją­cych się teo­rii eko­no­micz­nych w świecie. Mark Sko­usen

Bączek pyta Cichockiego Po publikacji "Naszego Dziennika" Jak duża była skala nielegalnego procederu przypisywania numerów telefonów innym osobom w czynnościach realizowanych przez ABW wobec członków komisji weryfikacyjnej WSI? To i kilkanaście innych pytań zadał ministrowi spraw wewnętrznych, a zarazem osobie, która od 2007 r. nadzoruje służby specjalne, Piotr Bączek w specjalnym liście otwartym. Bączek był członkiem komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, a później również analitykiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego. W dwóch śledztwach prowadzonych w sprawach związanych z likwidacją WSI występował w charakterze świadka. Był przesłuchiwany, przeprowadzono rewizję w jego domu oraz kontrolę billingów telefonicznych, zarówno z telefonu komórkowego, jak i stacjonarnego. Ten ostatni nie należał jednak do niego, ale do historyka dr. Sławomira Cenckiewicza, byłego szefa komisji likwidacyjnej WSI, który w żadnym z postępowań nie był ani świadkiem, ani podejrzanym. Na wniosek ABW billingi Cenckiewicza sprawdzono, przypisując je Bączkowi. Najpierw w 2008 r., gdy ABW zażądała wykazu połączeń z aparatu historyka pod pretekstem śledztwa prowadzonego w sprawie rzekomych przecieków z komisji weryfikacyjnej, w której świadkiem był Bączek. Po raz drugi na potrzeby śledztwa Prokuratury Krajowej, a po jej likwidacji Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie w sprawie domniemanej korupcji w komisji weryfikacyjnej oraz sprzedaży aneksu z likwidacji wojskowych służb do Agory, spółki wydającej "Gazetę Wyborczą". W tym przypadku ABW przeprowadziła analizę połączeń osób mających rzekomo brać udział w tym procederze na podstawie zeznań złożonych przez byłego żołnierza WSI Leszka T. Nie wiadomo jednak, jaka była podstawa prawna wydania tych billingów. "Kto jeszcze padł ofiarą takich praktyk? Czy była to część działań ABW inwigilowania członków Komisji Weryfikacyjnej i Komisji Likwidacyjnej?" - pyta Bączek, zwracając się jednocześnie o całościową informację w sprawie działań ABW i innych służb specjalnych wobec komisji weryfikacyjnej, a w szczególności wobec jego osoby. Jak przypomina, śledztwa zostały zakończone. "Występowałem w nich wyłącznie w charakterze świadka, dlatego udzielenie tych informacji nie może już utrudnić czynności procesowych" - napisał były członek komisji weryfikacyjnej. Między innymi zwrócił się o odpowiedź na inne istotne pytanie: "Dlaczego ABW uzyskała w grudniu 2007 r. możliwość prowadzenia czynności w śledztwie Prokuratury w sprawie rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej, w sytuacji gdy służbą specjalną właściwą do spraw korupcyjnych było Centralne Biuro Antykorupcyjne, zaś ABW nie posiadała jeszcze uprawnień ustawowych w tym zakresie?". Po ujawnieniu tych faktów Sławomir Cenckiewicz zwrócił się do prokuratury o wyjaśnienie sprawdzania billingów pod innym nazwiskiem. I to w okresie, gdy pracował nad sprawozdaniem z likwidacji WSI. Zapowiedział też rozważenie podjęcia kroków prawnych. Piotr Bączek natomiast złożył zażalenie w sprawie postanowienia Prokuratury Okręgowej z października 2008 r. o wydaniu billingów. Tylko w tym przypadku zgodnie z prawem otrzymał informację, że taka decyzja była podjęta. W przypadku śledztwa dotyczącego rzekomego handlu aneksem do raportu z działalności WSI - jak wspominaliśmy - nie otrzymał nigdy żadnej informacji z prokuratury nadzorującej postępowanie. Choć zostało ono zakończone, a sprawa trafiła do sądu. Maciej Walaszczyk

Lotniczy klincz Osoba, która zastrzegła sobie anonimowość, poinformowała “Naszą Polskę” o tym, iż w marcu 2011 roku kilka związków zawodowych PLL LOT złożyło do premiera Donalda Tuska pismo powiadamiające go o trudnej sytuacji w spółce. Związkowcy podkreślali m.in., że LOT jest doprowadzany do bankructwa. “Podejmowane w ciągu ostatnich trzech lat strategiczne decyzje za rządów obecnej koalicji ostatecznie doprowadzają firmę na skraj bankructwa” – czytamy w dokumencie. Zwrócili również uwagę, że w ciągu 5 lat w spółce było aż 11 prezesów, co również może mieć wpływ na sytuację spółki. W kontekście katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku, przedstawiciele lotniczych związków zawodowych zaznaczyli, iż chcieliby zwrócić uwagę na aspekt bezpieczeństwa wykonywanych operacji lotniczych. W ich przekonaniu czynnik bezpieczeństwa “może być narażony przez nieodpowiedzialną politykę wydzielania spółek z PLL LOT SA”. Chodzi tu szczególnie o spółkę LOT AMS – tak wynika z pisma adresowanego do premiera.
- Reakcja była taka, iż kilku posłów zapytało wiceministra skarbu Zdzisława Gawlika, co on na to, a on odpowiedział, że ufa zarządowi – mówi informator "NP". Podkreślając, że w sprawach LOT-u interwencje podejmuje poseł Jerzy Polaczek. - My boimy się tego, aby nie stała się jakaś tragedia. Skutkiem tego, że zaczynamy interweniować jest to, iż LOT wyrzucił przewodniczącą związków zawodowych personelu pokładowego za kontakty z mediami. Pracownicy są wzywani do kadr, aby podpisać umowy zakazujące jakichkolwiek kontaktów z mediami – zaznacza. W sprawie pisma związków lotniczych adresowanego do premiera Donalda Tuska, uzyskaliśmy informację z Centrum Informacyjnego Rządu, iż zgodnie z właściwością zostało ono przesłane do Ministerstwa Skarbu Państwa, które w tej sprawie, jak nadmieniono, udzieliło odpowiedzi związkom. Odnośnie interpelacji posła Jerzego Polaczka, którą publikujemy, nie ma stanowiska. Kiedy pytaliśmy o to CIR, otrzymaliśmy odpowiedź, że interpelacja nie dotarła jeszcze do premiera.
Odpieranie zarzutów Skierowaliśmy również pytania, w sprawie pisma związków lotniczych, do Biura Prasowego Polskich Linii Lotniczych LOT SA. - "Wyniki finansowe za 2011 rok wskazują, iż Spółka osiągnęła znacząco lepsze rezultaty niż  w 2010 r. Kondycja finansowa PLL LOT SA w chwili obecnej jest lepsza niż w marcu 2011 roku, kiedy  związki zawodowe zwracały się do Premiera. Zgodnie z przyjętym budżetem na 2012 rok PLL LOT SA uzyska dodatni wynik finansowy z działalności operacyjnej. Stanie się tak po raz pierwszy od wielu lat" - informują "Naszą Polskę" służby prasowe LOT-u. Dodając, iż opinie związków zawodowych, w szczególności skupionych wokół przedsiębiorstwa LOT AIR Sp. z o.o. (pozostającym w stosunku konkurencji do PLL LOT SA), są nieprawdziwe i szkodzą wizerunkowi Spółki. Jak wyjaśnia Biuro Prasowe PLL LOT: - Związki zawodowe oraz LOT AIR Sp. z o.o. informują, iż zamierzają brać udział w prywatyzacji PLL LOT SA - nie wyłączając nabycia Spółki na preferencyjnych zasadach w postępowaniu upadłościowym. "Nasza Polska" zapytała również Biuro Prasowe spółki o bezpieczeństwo operacji lotniczych i wydzielanie spółek z PLL LOT SA. - Kryterium bezpieczeństwa wykonywanych operacji lotniczych jest jednym z najważniejszych w PLL LOT SA. Nie zgadzamy się, że wydzielanie spółek z PLL LOT SA stanowi jakiekolwiek naruszanie zasad bezpieczeństwa. PLL LOT SA jest w fazie restrukturyzacji, a jednym z jej elementów jest wyłączanie ze Spółki takich zadań, które nie są głównym przedmiotem działalności operacyjnej przewoźnika lotniczego. Jest to powszechnie stosowana metoda restrukturyzacji majątku i finansów Spółek. Usługi, które świadczą na naszą rzecz inne podmioty, są najwyższej, jakości. Zarzuty te rozpowszechniane z pomocą czarnego PR nie zawierają żadnych konkretów i są tylko pomówieniami - podkreślają służby prasowe LOT-u.
Kwestie techniczne W sprawie LOT-u skontaktowaliśmy się również z b. ministrem transportu w rządzie Prawa i Sprawiedliwości, posłem Jerzym Polaczkiem. - Będziemy rozpoczynać batalię, bo to nie jest prywatny problem jednej czy drugiej osoby, pracownika LOT-u, związkowca czy osoby pełniącej tam kierowniczą funkcję. Jest to problem funkcjonowania poważnego przewoźnika lotniczego w Polsce i Europie – zaznaczył parlamentarzysta. Dodając, że LOT ma przede wszystkim utrzymać wysokie kryteria związane z bezpieczeństwem, dbać o rozwój personelu, zwłaszcza tego, który bezpośrednio wykonuje tę pracę, czyli personelu pokładowego i pilotów. I przykładać odpowiednią wagę do utrzymania na dobrym poziomie technicznym flotę. Zacznijmy od kwestii technicznych. - LOT wydzielał swoje różne struktury na zewnątrz. Na przykład Catering czy ponad rok temu wydzielona została nowa spółka LOT AMS, która była przedtem bazą techniczną Polskich Linii Lotniczych i ta firma działa już na zewnątrz. To było i jest bardzo krytykowane rozwiązanie przez pilotów i środowisko pracownicze LOT-u z uwagi na to, że w ich ocenie nastąpiło znaczące obniżenie standardów technicznych – zauważa poseł. I dodaje, że nastąpiły tam znaczące redukcje personelu (ponad stu bardzo doświadczonych mechaników i inżynierów poodchodziło do różnych firm) to dodatkowo ta struktura straciła znaczną część zamówień zewnętrznych. A w przypadku relacji bezpośrednich pomiędzy LOT AMS a Polskimi Liniami Lotniczymi bardzo wielu pracowników LOT-u zwraca uwagę na to, że poprzez bardzo istotną wyprzedaż części zapasowych dla floty LOT-u firma z jednej strony poprawiała swój czynnik płynności finansowej a z drugiej strony te ograniczenia w wydatkach na usuwanie różnego rodzaju usterek powodują to, że piloci coraz częściej spotykają się z problemami na granicy tej minimalnej karty dopuszczeń na podstawie, której samolot może w ogóle realizować jakąś operację lotniczą – zauważa parlamentarzysta. Zapytaliśmy polityka o reakcję związaną z pismem, które skierowały do premiera cztery związki zawodowe.

- Jedyna rzecz, jaka się działa od marca 2011 roku, to dalsze parcie do prywatyzacji firmy. Z drugiej strony, tego rodzaju decyzje, jakie wtedy tam zapadły dotyczące likwidacji połączeń międzykontynentalnych (np. loty z Krakowa do Stanów Zjednoczonych) były traktowane z punktu widzenia biznesowego, jako krok samobójczy.
Decyzje personalne Poseł zwrócił uwagę, iż parlamentarzyści, którzy bliżej się tym zajmują, mówią o decyzjach personalnych wobec przedstawicieli organizacji związkowych, że wyglądają na przejaw osobistej zemsty za to, że niektórzy przedstawiciele strony społecznej artykułują pewne postulaty, w ocenie posła, słuszne z punktu widzenia interesów firmy i bezpieczeństwa. - W sytuacji, gdy zwolniono dyscyplinarnie po raz drugi przewodniczącą Związku Zawodowego Personelu Pokładowego panią Elwirę Niemiec, która sądownie została przywrócona do pracy na podstawie orzeczenia sądu wraz z uzasadnieniem. Ponowne zwolnienie ma znamiona osobistej zemsty. Przykro o tym mówić, bo jest to zemsta na kobiecie, która ma odwagę cywilną – podkreśla poseł PiS. Nie mam żadnych przesłanek, aby nie oceniać akurat tych działań, które artykułuje ten związek czy przedstawicielka Związku Pilotów Liniowych pani Joanna Modzelewska, inaczej jak działanie wyprzedzające w dobrze pojętym interesie firmy po to, żeby ona się po prostu nie rozpłynęła we mgle. Dlatego, że te wystąpienia mają kontekst zewnętrzny, bo pokazywane są przykłady rozwoju firm na rynku polskim, które mogły sobie poradzić czasami od chwili zakupienia dwóch, trzech samolotów i funkcjonują coraz lepiej – argumentuje poseł. Jest jeszcze jeden ważny aspekt, na który zwrócił uwagę.

- Jest to firma, której piloci wykonują usługi na rzecz rządu. Rozumiem, że chyba sam rząd powinien być zainteresowany tym, aby tę sytuację zawodową ustabilizować, po to, aby ci ludzie mogli przychodzić do pracy bez tych obciążeń, stresu i niepewności.
Kto ma głos? Poprosiliśmy również posła o ocenę częstych zmian w zarządzie spółki (11 prezesów w ciągu 5 lat). - Znaczna ilość zmian zarządu, też przyczyniła się na pewno do takiej sytuacji, jaka jest obecnie. Nastąpiły procesy, w których spółka jest zarządzana w sposób niezgodny z elementarnym ładem korporacyjnym. Jeśli struktura organizacyjna jest podporządkowana temu, że firmą kieruje prezes i dwóch jego zaufanych, którzy pełnią funkcję prokurentów. De facto wypełniają kluczowe funkcje zarządzania podmiotem, a poza tym jest kilka fasadowych stanowisk w zarządzie po to tylko, żeby były - to jest to sytuacja, o której minister skarbu wie od dawna i toleruje ją – relacjonuje poseł PiS. - Sytuacja w firmie, w której systematycznie następują redukcje, w której zabranie głosu w sprawach przyszłości firmy może stanowić punkt do zwolnienia pracownika, to, że są jakiekolwiek wystąpienia w panujących okolicznościach, jest świadectwem cywilnej odwagi – stwierdza poseł. I dodaje: - Piloci LOT-u mają zakaz wypowiadania się dla prasy pod rygorem dyscyplinarnym. To w końcu, kto w tych sprawach ma zabierać głos, bo są to struktury, które funkcjonują na bazie ustawy o związkach zawodowych. W jego przekonaniu nie chodzi o to, że ma być jednolity głos. - Tego nie oczekuję, ale jeśli ktoś występuje w sprawach firmy, prowadząc polemikę z takim czy innym prezesem, to oczekuję działań chroniących dobre standardy pracy, działań ograniczających skalę wypływu środków na zewnątrz, oczekuję utrzymania standardów bezpieczeństwa w dobrze pojętym interesie pasażerów. Nie są to chyba kwestie, za które w Polsce należy karać, nasyłając prokuratorów lub dyscyplinarnie zwalniać. Monarchii nie ustanowiliśmy w spółce LOT - konkluduje parlamentarzysta.
Wyjaśnienia LOT-u W sprawie zwolnienia przewodniczącej Związku Zawodowego Personelu Pokładowego Elwiry Niemiec, zakazu wypowiedzi w mediach przez pracowników, redukcji etatów oraz likwidacji połączeń międzykontynentalnych, czyli spraw, o których rozmawialiśmy z Posłem Jerzym Polaczkiem, zapytaliśmy również Biuro Prasowe PLL LOT SA. Z informacji, jakich nam udzielono, wynika, iż spółka rozwiązała umowę o pracę z panią przewodniczącą Związku Zawodowego Personelu Pokładowego, ponieważ jej działania zagrażały podstawowym interesom PLL LOT SA. I sprawa ta jest obecnie przedmiotem postępowania sądowego. Służby prasowe LOT-u poinformowały "Naszą Polskę”, że "zasady możliwości swobodnej wypowiedzi pracowników PLL LOT SA nie są inne niż w jakimkolwiek innym podmiocie prowadzącym działalność gospodarczą". Tajemnice przedsiębiorstwa nie mogą być ujawniane osobom trzecim, a pracownicy, jak podkreślono, powinni dbać o dobre imię firmy pracodawcy. Jeżeli chodzi o redukcję etatów, to z informacji, jakich udzieliły służby prasowe spółki, wynika, iż w ostatnim czasie nie było znaczącej redukcji. - Ostatnia restrukturyzacja kadrowa odbyła się w PLL LOT SA w latach 2009-2010 roku. Obecnie mamy do czynienia w Spółce z naturalnym ruchem kadrowym i programem dobrowolnych odejść przedemerytalnych. W Spółce trwa restrukturyzacja - na dzień dzisiejszych nie planujemy jednak  istotnych zwolnień pracowniczych - zaznaczono. Jeżeli chodzi o likwidację połączeń międzykontynentalnych, to Biuro Prasowe spółki zaznaczyło, że rozkład połączeń to jeden z najważniejszych elementów strategii LOT-u. - Decyzja o likwidacji niektórych połączeń międzykontynentalnych jest zawsze poprzedzona bardzo dokładną analizą rentowności tych połączeń. Bieżąco również analizuje się możliwość zwiększania siatki realizowanych połączeń. Powtarzanie obiegowych opinii przez osoby nieznające rynku usług świadczonych przez przewoźnika lotniczego – nie ma w tym zakresie dla nas żadnego znaczenia - podkreślono. Jacek Sądej
31 stycznia 2012 r. poseł Jerzy Polaczek (PiS) złożył interpelację poselską w sprawie wybranych zagadnień w funkcjonowaniu PLL LOT SA. Poprosił premiera Donalda Tuska o udzielenie wyjaśnień w następujących kwestiach:

- Dlaczego rząd, którym Pan kieruje, godzi się na szykany w stosunku do osób ze środowisk związków zawodowych z PLL LOT SA w postaci zwolnień dyscyplinarnych, zmuszania do wycofania się z udziału w prywatyzacji pracowniczej poprzez m.in. obligowanie działaczy związkowych do podpisania umowy o zakazie konkurencji oraz wykluczanie z negocjacji Zakładowego Układu Zbiorowego Pracy, zakładania spraw sądowych cywilnych i karnych z powodu kontaktów z mediami? Przykładem tego jest choćby kolejne dyscyplinarne zwolnienie Przewodniczącej Związku Zawodowego Personelu Pokładowego PLL LOT Pani Elwiry Niemiec, które nastąpiło pomimo wygranego procesu przez ww. osobę z Zarządem PLL LOT (wyrok SR dla Miasta st. Warszawy z 12 grudnia 2011 r., sygn. Akt VIIP 1455/09), którego efektem było przywrócenie do pracy.
- Dlaczego pracownikom nakazuje się podpisywanie oświadczeń o poufności, w których jest zakaz przekazywania informacji narażających PLL LOT SA na odpowiedzialność karną? Czy intencją rządu Pana Premiera jest wyjaśnianie nieprawidłowości, czy też ich tuszowanie?
- Dlaczego Minister Skarbu sprawujący nadzór właścicielski na PLL LOT SA godzi się na podwyżki wynagrodzeń dla Prezesa w PLL LOT SA do kwoty prawie?100.000 zł miesięcznie, a dla pozostałych członków zarządu ok. 80. 000 zł miesięcznie w dobie kryzysu?
- Dlaczego Skarb Państwa dopuszcza do wyprzedaży majątku PLL LOT SA po cenach niższych niż rynkowe – głównie w zakresie nieruchomości m.in. terenów Cateringu, Cargo, działki ok. 11 ha przy ul. 17-go Stycznia?
- Dlaczego inicjatywę pracowników PLL LOT SA w postaci utworzonej spółki LOT AIR Sp. z o.o. Zarząd PLL LOT SA tępi, traktując, jako działalność konkurencyjną, mimo że w preambule spółka ta ma zapisaną pomoc wobec PLL LOT SA?
- Ile środków wydał Zarząd PLL LOT SA na obsługę prawną zewnętrznych kancelarii prawnych na działania przeciwko związkom zawodowym w latach 2009-2011, mimo że ma własny dział prawny?
- Co dzieje się z samolotem B 767, którym lądował kapitan Tadeusz Wrona? Ile kosztuje jego remont i czy będzie on nadal użytkowany, czy też zostanie przeznaczony do kasacji z uwagi na fakt, że jego remont przewyższa jego wartość wbrew temu, co publicznie mówił Prezes PLL LOT SA Pan Marcin Piróg?
- Ile osób zostało zwolnionych z bazy technicznej LOT AMS w czasie ostatniego 1,5 roku? Dlaczego baza nie jest w stanie obsłużyć w terminie floty PLL LOT SA? Jacek Sądej

15 lutego 2012 "Albo d...pa, albo twarz" - powiedziała o diecie i dbaniu o linię pani Magda Gessler, znana restauratorka i znawczyni kuchni z domu Ikonowicz. Jest siostrą pana Piotra Ikonowicza z Polskiej Partii Socjalistycznej, a tatą jest pan Mirosław Ikonowicz, wieloletni korespondent Polskiej Agencji Prasowej w Sofii, Madrycie. Hawanie.

W latach 80 pani Magdalena  Ikonowicz wyszła  za Volkharta Mullera, korespondenta” Der Spiegel” w Madrycie. Po jego śmierci wróciła do Polski i wyszła za Piotra Gesslera. Z rodziny znanych restauratorów warszawskich.. Obecnie ma partnera w osobie pana Waldemara Kozerawskiego. Jej ojcem chrzestnym był pan Ryszard Kapuściński, dziś już nieżyjący, ale jeszcze żyją sprawy za nim się ciągnące związane z działalnością agenturalną.. Sam zaczytywałem się kiedyś w „Cesarzu” pana Ryszarda, jeszcze na studiach, podobał mi się sposób pisania pana Ryszarda, jako reportażysty.. Nie sądziłem wtedy, że pan Ryszard po prostu wykonywał robotę ideologiczną  popierając te wszystkie ruchy socjalistyczne w  ówczesnej Afryce.. Po prostu człowiek był za młody i za mało wiedział o życiu, a o polityce – w szczególności.. Panu Ryszardowi nie podobali się cesarze, ani królowie.. Podobały mu się  rewolucje socjalistyczne kończące się dyktaturami proletariatu.. Tak jak państwowej policji dzisiaj nie podoba się pan  Krzysztof Rutkowski, który pokrzyżował plany państwowej policji w sprawie dziecka - Magdy, zmarłej być może w  okolicznościach nieszczęśliwego wypadku- plany przeciągania tej sprawy idącej w miesiące, a może i lata i udowadniania, że sprawa  nabiera już pozytywnych treści  i jest coraz bliższa rozwiązania.. Pan Krzysztof  Rutkowski - detektyw bez licencji - bez żadnych ceregieli sprawę wyjaśnił i pogrzebał pomysły państwowej policji przedłużania  i smakowania śledztwa, które ciągnęłoby się przy udziale medialnego  wsparcia zapewniając „obywatelom” przed telewizorami codzienną dawkę dreszczyku emocji.. Taki powiedzmy ksiądz Mateusz, z serialu „Ojciec Mateusz” nie posiada  żadnej licencji i popatrzcie państwo ile spraw wyjaśnił.. Kto wie, co by wyjaśnił, gdyby licencję miał? Tak jak  tych 600 detektywów  w całej Polsce.. Prywatny detektyw- to brzmi obrazoburczo.. Strach w państwowej policji pomyśleć, co by się stało, gdyby naprawdę mogli się pojawić samozwańczy” obywatele” prywatni, którzy mogliby bawić się w prowadzenie poszukiwania morderców, przestępców  i różnych rzezimieszków  spod  ciemnej gwiazdy.. Okazałoby się, ż państwowa policja, której funkcjonariusze głównie kierują się perspektywą wcześniejszej emerytury i  pracą w drogówce, pracą w policyjnym biurze najlepiej przy ściąganiu mandatów od kierowców, albo na stanowisku rzecznika policyjnegoponieśliby sromotną klęskę wobec  prywatnej przedsiębiorczości  w policji.. I taki Ojciec Mateusz, nieposiadający licencji detektywa, może ścigać przestępców, tak jak na Dzikim Zachodzie każdy mógł zgłosić się po wyznaczoną nagrodę w poszukiwaniu żywego lub martwego przestępcy.. I jakoś znajdowali się chętni do tej roboty, i wcale państwowa policja nie była do tego potrzebna.. Nie wiem, czy połowa funkcjonariuszy nie siedzi dzisiaj  w policyjnych  biurach przerzucając stery papierów i popijając herbatę lub kawę i zastanawiając się czy wypić dzisiaj kawę, czy herbatę.. A my podatnicy za to  siedzenie - płacimy.. I jakoś nikt nie nazywa Ojca Mateusza, Panem Mateuszem, tak jak Ojca Rydzyka- Panem Ryzykiem.. Dla pana Stefana Niesiołowskiego, nie jest on żadnym ojcem.. Tak jak dla mnie pan Stefan nie jest  żadnym politykiem o zszarganych nerwach, tyko zwykłym najemnikiem politycznym.. Detektyw Krzysztof Rutkowski oczywiście jest detektywem z prawdziwego zdarzenia, chociaż nie ma państwowej licencji, bo mu ją państwo zabrało, ale umiejętności nadal posiada.. I po nagrodę w wysokości 160 000 złotych wystąpił, tak jak każdy mógł to zrobić, też nie posiadając państwowej  licencji detektywa.. Dlaczego tylko propaganda i media atakują Krzysztofa Rutkowskiego? Czy tylko, dlatego, że kiedyś był związany z Samoobroną? Czy może, dlatego, że jest 100 razy sprawniejszy, jako detektyw, niż cała państwowa policja? No, może nie cała.. Szybko i sprawnie sprawę wyjaśnić- A nie przeciągać latami w nieskończoność.. Pan Mateusz każdą sprawę kryminalną, zamiast zajmować się Bogiem i owczarnią, wyjaśnia w jednym odcinku telewizyjnym.. Bez licencji, dyskretnie pomagając państwowej policji, która oczywiście jest najlepsza, przy niewielkiej pomocy   pana Mateusza, bo tak naprawdę ten telewizyjny „ojciec” to właśnie „pan, a  nie „ojciec„ Tyle, że nosi sutannę, szalejąc na rowerze po Sandomierzu.. Ciekawe, czy ma Kartę Pływacką, pardon - Kartę Rowerową..? Czy może jeżdżąc na rowerze niesie ze sobą treści ekologiczne? Mniej, CO2.. Chociaż pocąc się też wydziela, CO2. Może nawet więcej niż silnik.. Powinny tę sprawę zbadać państwowe instytuty, za pieniądze rządowe, a jak za państwowe pieniądze, to wyjaśnią je tak, jak rząd sobie  życzy wychodząc naprzeciw oczekiwaniom ekologicznym nie tylko władz Polski, ale całej ekologicznej społeczności międzynarodowej.. Bo żyjemy w czasach wielkich ideologii- w tym ideologii ekologicznej. Krajowa Izba Gospodarcza właśnie zauważyła, że  pakiet klimatyczny podpisany przez premiera Donalda Tuska w 2008 roku będzie dla Polski i Polaków bardzo kosztowny.. Wszystkie utopie oczywiście są kosztowne, a socjalizm zawsze  buduje się na stertach z ludzkich ciał - jak zauważyła Ayn Rand.. W ciągu najbliższych trzech lat mamy wydać na ograniczenie emocji - pardon emisji CO2 i  modernizację infrastruktury energetycznej- 5 miliardów złotych(???).  W tym czasie oceany, jeziora i rzeki, który wydzielają 90 i kilka procent całości CO2 nadal będą  go wydzielały. Tak jak  1,5 miliarda Chińczyków  i 1,2 miliarda  mieszkańców Indii. CO2 jest oczywiście pozytywny, bo potrzebny jest on roślinom do życia, a rośliny- nam.. Bo CO- to gaz trujący, dopóki nie przekształci się, w CO2.. Przyroda sama się reguluje, i człowiek nie ma nic do tego, bo nie jest wstanie.. No, niech spróbuje zatrzymać trąbę powietrzną, wybuch wulkanu, czy trzęsienie Ziemi.. Zobaczymy jak mu się to uda.. Ale 200 miliardów euro na walkę z globalnym ociepleniem w Europie - to jest suma, dla której warto stworzyć utopijną ideologię.. W 2030 roku mamy z wydatkami dojść do 22 miliardów złotych.. Zdaniem Krajowej Izby Gospodarczej wydatki na redukcję CO2 spowodują utratę przez Polskę 800 tysięcy miejsc pracy oraz likwidację 10 sektorów przemysłu, głównie produkcji metali, przemysłu chemicznego, papierniczego  i górnictwa. W czyim interesie nastąpi likwidacja części przemysłu ciężkiego  w Polsce? Wygląda na to, że niemieckiego.. Niemcy sobie poradzą, bo są bogate.. A Polacy? Będziemy mieli mercedesy… Do umycia! Ekologia- wielokrotnie o tym pisałem- to instrument polityczny! A jeśli chodzi o twarz? Niektórzy mają takie twarze, że można byłoby z powodzeniem na nich siedzieć.. A to, na czym siedzieliby- wykorzystać, jako twarz.. Nieprawdaż? WJR

Święty Janicki Można odnieść wrażenie, że Jego Ekscelencja Jenerał Marian Janicki, szef Biura Ochrony Rządu, zostanie niedługo kanonizowany przez Jego Świątobliwość Bronisława Komorowskiego. - Nie ma to tamto "subito santo!" - mówią o Janickim postulatorzy jego procesu: premier Donald Tusk i minister Jacek Cichocki. Na przeszkodzie nie stoi raczej także advocatus diaboli, w którego wcielić miała się Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Ta najpierw stwierdziła masę nieprawidłowości przy ochronie osób z tragicznego lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r., a następnie, jako podejrzanego zawezwała grzesznego zastępcę św. Janickiego - generała Pawła Bielawnego. A więc za bezpieczeństwo prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie odpowiadał w żadnym wypadku szef BOR, tylko... jego zastępca. Janicki zresztą przyznał już 10 dni po katastrofie, że nie wiedział, kto leci tym samolotem. Nie wiedział! Więc nie znał zapewne planu ochrony prezydenta. Trzeba pamiętać, że BOR zabezpieczał także wizytę premiera Tuska w Smoleńsku z dnia 7 kwietnia, więc być może nie starczyło Janickiemu sił na zapoznanie się z planem lotu śp. Prezydenta RP. A więc nie jego wina. Człowiek ma swoją wytrzymałość. Zawinili za to zmarli w Smoleńsku funkcjonariusze BOR. Prawdomówny gen. Janicki, który pierwsze szlify na swojej drodze ku świętości zdobywał przy Lechu Wałęsie i Mieczysławie Wachowskim, zapewnił, że nieprawidłowości wykazane przez prokuraturę uderzają w zmarłych 10 kwietnia funkcjonariuszy, a nie w niego. Wskazał tu także na płk. Jarosława Florczaka, który nie wszystko robił, jak trzeba. I tylko ktoś o skrajnie złej woli, jak były szef BOR za rządów bardzo grzesznego PiS, płk. Tomasz Grudziński mógł mieć czelność zarzucić Janickiemu, że "Chowanie się za tragicznie zmarłymi funkcjonariuszami, którzy nie mieli żadnego wpływu na plan ochrony, a właściwie jej niezapewnienie na miejscu, w Smoleńsku, świadczy o całkowitym braku klasy Janickiego". - To po prostu podłe - bluźnił Grudziński. Warto też przestrzec wiernych przed fałszywymi prorokami, których przepowiednie sprawdzają się, ale zapewne stoi za tym zły duch. Diaboliczny "Nasz Dziennik" już 25 listopada 2011 r. dotarł do informatora (funkcjonariusza BOR), który przewidział, że "jeżeli prokuratura postawi zarzuty kierownictwu BOR, to Janicki odpowiedzialnym uczyni swego zastępcę gen. Pawła Bielawnego". Ależ Belzebub mąci, żeby tylko oczernić sancte Janickiego. Jenerał jeszcze nie został świętym, ale na razie wyniesiono go do stopnia generała dywizji, co uczynił papież Komorowski (tuż po katastrofie smoleńskiej, więc chyba w nagrodę...). Teraz trzeba jeszcze przekonać vox populi do uznania świętości kandydata na ołtarze III Rzeczypospolitej, ale to już należy do chóru anielskiego w postaci takich mediów, jak TVN czy "Gazeta Wyborcza". Robert Wit Wyrostkiewicz

Zawracanie kijem rent i emerytur Można byłoby pracować dłużej, ale gdzie? Pracy ubywa, bezrobocie rośnie, cisza o tworzeniu nowych miejsc pracy, osoby wieku 60+ nie będą miały żadnych szans... Jakie będą renty i emerytury za kilka lat? Wygodniej o tym byłoby nie myśleć, ale się nie da. Mówimy w domach o tegorocznej waloryzacji, opinie są różne, dyskutuje się nad forsowanym przez rząd zrównaniem wieku emerytalnego u kobiet i mężczyzn i jego podniesieniu do 67 lat. Kobietom rząd chce dosolić o siedem lat dłuższą pracę, mężczyznom o dwa. Co tu mówić, jest trwoga. Już w przyszłym roku oszczędności dla budżetu z tego tytułu miałyby wynieść 8 mld zł, to dopiero początek. Co roku trzeba będzie pracować o trzy miesiące dłużej, w roku 2046 budżet zaoszczędziłby na wypłatach ponad 80 mld zł (1 proc. produktu krajowego brutto) – wyliczył Instytut Badań Strukturalnych? Zatrzymajmy się nad tym, co nastąpi za parę dni – od marca – 9 mln emerytów i rencistów otrzyma zwaloryzowane świadczenia. Kwotowo. Będzie to waloryzacja jednakowa dla wszystkich, niezależnie od tego, jak długo pracowali i ile zarabiali.
Kwotowo – tylko w tym roku Wysokość waloryzacji - 71 zł brutto. Opozycja i związki zawodowe domagały się waloryzacji wyższej, przynajmniej w wysokości 85 zł brutto, propozycja przepadła. Do tej pory obowiązywała waloryzacja procentowa, oparta o przyjęty, podany przez Główny Urząd Statystyczny, procent inflacji oraz 20-proc. wzrost płac. Waloryzacja oparta o te składniki byłaby w tym roku wysoka, ponieważ inflacja poszybowała, (kto pobiera wyższą emeryturę, otrzymałby tym więcej). Rząd na waloryzacji kwotowej zyska. Według danych GUS opublikowanych 13 stycznia br., wzrost cen towarów i usług konsumpcyjnych w ujęciu rocznym (grudzień 2011 r. do grudnia 2010 r.) wynosił 4,6 proc. W samym grudniu inflacja podskoczyła o 0,4 proc., mocno wzrosły m.in. ceny żywności - o 0,9 proc., (w ciągu roku o 4,6 proc.), opłaty związane z transportem (0,9 proc.) czy ze zdrowiem (o 1,6 proc.). Jak wiadomo, prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę waloryzacyjną kwotową, ale zaraz odesłał ją do sprawdzenia przez Trybunał Konstytucyjny. Ten rząd wiele zapowiada, a potem okazuje się, że z tego wychodzi klapa. Tym razem prezydent razem z premierem nie chcieli popełnić falstartu, zawczasu zasięgnęli języka, czy przegrają, i dowiedzieli się, że atutem konstytucyjności noweli ws. waloryzacji może być ewentualnie jej doraźność. Premier pospiesznie wycofał się, więc z obietnic w exposé, że waloryzacja kwotowa będzie obowiązywała przez cztery lata, zresztą ma na głowie inną – o wiele ważniejszą emerycką sprawę - przepchnięcie przez Sejm ustawy o wydłużeniu i zrównaniu wieku emerytalnego. Prawo i Sprawiedliwość jest temu przeciwne, Sojusz Lewicy Demokratycznej zbiera podpisy, żeby odbyło się referendum, Polskie Stronnictwo Ludowe proponuje, by kobiety mające dzieci na emeryturę mogły przechodzić wcześniej. Rząd wie swoje, projekt musi przejść.
Czy dłuższa praca się opłaca? Między prezydentem a premierem Donaldem Tuskiem zaczyna się znana z rządów SLD “szorstka przyjaźń” (podobno jeszcze bardziej szorstka niż była między prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim a Leszkiem Millerem). Platforma Obywatelska szybko traci, tak jak kiedyś SLD. Komorowski upozowany jest na dobrego, Tusk na wilczego. Premier coraz częściej coś palnie, a potem to, co obiecywał albo to, co mówił, okazuje się niedorzecznością (tzw. wpadek nie brakuje i prezydentowi). Trudno wytłumaczyć, dlaczego mamy tyle zmyłek prezydencko-premierowskich, przecież za nasze pieniądze pracują dla nich całe sztaby prawników, ale widać obaj panowie historycy są od tych sztabów mądrzejsi, tak są mądrzy, że potem mamy kompromitację. Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan uważa na przykład, że TK mógłby uznać tegoroczną zmianę sposobu waloryzacji za niekonstytucyjną, choćby, dlatego, że łamie zasadę: ile odłożyłeś – tyle dostajesz. Pracownicy mogliby się zacząć zastanawiać, czy rzeczywiście dłuższa praca się opłaca?
Mam 60 lat – szukam pracy... Nie ma i nie będzie na świadczenia wystarczających pieniędzy, czy będziemy pracować tak jak dotychczas, czy dłużej. System ubezpieczeń społecznych m.in. z powodu niekorzystnej demografii się wali. Słyszymy, że w Brukseli zastanawiają się, czy aby wiek odchodzenia z rynku pracy kobiet i mężczyzn nie powinien wzrosnąć do siedemdziesiątki... Kiepskie perspektywy na odpoczynek przed pożegnaniem się z tym światem. Dodajmy do tego, że na razie żaden kraj w Europie, poza Szwecją, nie przedłużył aż tak bardzo wieku przechodzenia na emeryturę, jak proponuje rząd Tuska. Możemy być forpocztą i przykładem, jeśli okaże się, że Tusk strzelił w dziesiątkę. Oszczędności dla budżetu mogą się okazać jeszcze wyższe niż wstępnie policzono, ponieważ seniorzy z powodu rachitycznej służby zdrowia i braku pieniędzy na lekarstwa powymierali. Emerytur i rent nie trzeba będzie im wypłacać. Wystarczyło, że po sześćdziesiątce stracili pracę, głodne to było, chore, przepędzane z zadłużonych szpitali. Szczęśliwość emerycką w przyszłości dla staruszków zachwalała Agnieszka Chłoń-Dominiczak, była wiceszefowa resortu pracy i polityki społecznej w TVN24. Jej wizję przedstawiła, rozmawiając z prezenterką telewizyjną i dziennikarką Justyną Pochanke. Według byłej wiceminister, kobiety, pracując do 67 roku życia, dostawałyby emerytury dwa razy wyższe niż dzisiaj. Tak, tak – pani redaktor – zapewniała - dłuższa o siedem lat praca wiele da. Zresztą, co za sprawa, proces ma być powolny, przecież wiadomo, że wiek emerytalny ma rosnąć jeden miesiąc na kwartał, ostateczne wydłużenie nastąpi w 2042 r., to szmat czasu.
Emeryckie kominy Premier, celowo zacinając się, że niby go temat tak wzrusza, mówił o najniższych emeryturach. Chce ubogim pomóc, właśnie wydłużając wiek, w którym będą mogli przejść na emerytury, na zasadzie: dłużej pracujesz, żniwo zbierzesz obfitsze. Jednakże, gdzie tu spójność: tegoroczna waloryzacja kwotowa temu przeczy. Być może 67-latkowie będą mogli dorabiać do świadczeń, ile chcą, ale musi zostać zachowana zasada, że na emerytury przechodzi się w wieku zgrzybiałym. Wyjaśniając waloryzację kwotową, cóż, jednym Tusk zabierze, drugim ociupinę doda. Przedstawiciele rządu słowem się nie zająkną o emeryckich kominach. Emeryturach po kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. Tusk zaręcza, że na tegorocznej waloryzacji świadczeń rząd nie zaoszczędzi, odwrotnie, chce być dla emerytów i rencistów hojny. Waloryzacja kwotowa minimalnie spłaszcza wysokość świadczeń. Z tego ubogi emeryt ma się cieszyć. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby rząd, który – ciągle słyszymy – tak wspaniale rządzi, że doprowadził kraj do gospodarczego lotu – rzeczywiście podwyższył świadczenia, nie jednorazowo, ale na stałe – o 100, a nawet (bo czemu nie?) 300 zł. W 2013 r. zapowiada waloryzację procentową, uwzględniającą tylko czynnik inflacyjny - dla zamożniejszych emerytów, biedniejsi natomiast mieliby waloryzację uzależnioną zarówno od inflacji, jak i 20 proc. wzrostu płac. Kiedy dokładnie policzono, okazało się, że na tegorocznej waloryzacji stracą wszyscy, których emerytura brutto (bez odliczenia podatku) jest wyższa od 1480 zł. Czy ci, którzy mają złotówkę więcej, byliby już uważani za “zamożnych”?

Procentowa – dla dodatków Zajrzyjmy do tabelek, z których można wyczytać, ilu emerytów dostaje w lutym br. ile pieniędzy (brutto) w charakterze świadczeń: do 700 zł - 1 proc., od 1000 do 1200 zł - 11 proc., od 1200 do 1400 zł – 13,9 proc., od 1400 do 1600 zł – 13,7 proc. (zdecydowana większość tej grupy na waloryzacji kwotowej traci), od 1600 – 1800 zł – 11,6 proc. (tracą), od 1800 do 2000 zł - 9,2 proc. (tracą), od 2000 do 2600 zł – 15,4 proc. (tracą), od 2600 do 3000 zł – 4,7 (tracą). Wyższych świadczeń nie podajemy, bo – mówiąc szczerze - tych świadczeniobiorców “Nasza Polska” specjalnie nie żałuje, a to z tego powodu, że na chleb, póki bardzo nie zdrożał, na razie im wystarczy. Waloryzacja “po nowemu”, tj. kwotowa, obejmuje renty rodzinne, socjalne, rolnicze, z tytułu niezdolności do pracy, świadczenia przedemerytalne. Jednak dodatki do świadczeń będą waloryzowane “po staremu”, czyli przy zastosowaniu waloryzacji procentowej. O wskaźnik 104,8 wzrośnie dodatek pielęgnacyjny, dla sierot, kombatancki, za tajne nauczanie, świadczenia dla osób deportowanych do pracy przymusowej i więzionych. Procentową waloryzację dostaną żołnierze zastępczej służby wojskowej przymusowo zatrudniani w Peerelu w kopalniach, kamieniołomach, zakładach rud uranowych. Waloryzacja procentowa (4,8 proc.) ma mieć wpływ na obliczenie zmniejszenia świadczeń, w przypadku, gdy rencista lub emeryt pracuje i osiąga dochody. Wiesława Mazur

ZAMACH W Polsce dwa miliony obywateli choruje na cukrzycę. Ilu z tych chorych umrze w 2012 roku skutkiem zapisów dotyczących leczenia diabetyków w ustawie refundacyjnej obowiązującej od początku b.r.? Cukrzyca stanowi chorobę przewlekłą nieuleczalną. Jej przebieg zagraża życiu chorych, lub skazuje na ciężkie kalectwa – ślepotę, amputację kończyny – kończyn, zawał serca, wylew krwi do mózgu i wiele innych ciężkich chorób. Można tę chorobę i jej skutki sprecyzować w skrócie – albo nagła śmierć na skutek niedocukrzenia mózgu (hipoglikemii), albo śpiączka cukrzycowa na skutek przecukrzenia (hiperglikemii), z której pacjent zwykle się nie obudzi, albo trwałe okrutne kalectwa i stałe zagrożenia zawałem serca, wylewem krwi do mózgu. Chory na cukrzycę leczony w sposób właściwy, kontrolujący przebieg swojej choroby może przeżyć długie lata bez powikłań cukrzycowych. Poza terapią lekową, lub insulinową pacjent jest zobowiązany do pomocy lekarzowi poprzez stałe monitorowanie stężenia glukozy w ustroju przy pomocy glukometru. Glukometr jest urządzeniem skomplikowanym, ale o nie wielkich „kieszonkowych” rozmiarach, prosty w obsłudze nawet dla niepełnosprawnych pacjentów. Pomiar stężenia glukozy odbywa się przy pomocy specjalnych pasków, które wprowadzone w odpowiedni otwór glukometru i nasycone kropelką krwi przekazują w przeciągu kilku sekund wynik pomiaru. Chory jest zorientowany w parametrach pomiaru i w przypadku obniżonych wskazań doraźnie spożywa np. dwie kostki cukru, których spożycie powoduje natychmiastowy wzrost poziomu glukozy. Przy podwyższonych wskazaniach wartości glukozy podaje sobie insulinę (samodzielnie) i spożywa lekki posiłek. Pacjenci leczeni insuliną zastępuję w ten sposób nieczynne wysepki wytwarzające insulinę w trzustce u zdrowego człowieka. Niejednokrotnie taki pomiar stężenia glukozy wymaga dziennie ok. 8-10 pasków. Zważywszy, iż w opakowaniu znajduję 50 pasków pomiary wystarczą na ok. 5 dni. Chory potrzebuje wówczas 6 opakowań pasków miesięcznie. Na polskim rynku znajduje się wiele glukometrów różnych firm, w tym np. firmy Bayer, co wcale nie oznacza prawidłowych wskazań glukometru tej firmy. Na polskim rynku zalecanym i sprawdzonym glukometrem jest Accu-Chec Actiwe, do którego paseczki do grudnia 2011 były na receptę bezpłatne, lub opakowanie kosztowało ok. 3 zł. Większość glukometrów na polskim rynku posiada wskazania fałszywa – zaniżone, lub zawyżone. Doświadczeni chorzy zwykle początkowo posiadali dwa glukometry i odrzucali ten z fałszywymi wskazaniami. Od stycznia 2012 ceny paseczków Accu - Chec – Active wynoszą 55,00 zł za opakowanie. Paseczki innych firm kosztują ok. 30,00 zł za opakowanie, lub więcej. Są też glukometry z fałszywymi wskazaniami, do których paseczki kosztują ok. 35,00 zł. W czasie posiedzenia sejmowej Komisji Zdrowia Bartosz Arłukowicz wydawał złą ocenę dla niektórych glukometrów, chwaląc inne, aby po kilku dniach diametralnie zmienić ocenę. Kpina, dezinformacja, współdziałanie rządu z koncernami farmaceutycznymi połączone z ordynarnym kłamstwem w tym zamachem na życie i zdrowie osób chorych na cukrzycę. Kogo stać na kupno paseczków do glukometrów, przy podwyżce wszystkich cen leków.Do końca roku 2011 recepty na leki chorych na cukrzycę wydawali również lekarze rodzinni, teraz się boją, kierują do specjalistów, a tam w gabinetach rojno, czas oczekiwania do specjalisty do czerwca 2012. „Ubezpieczone” poradnie diabetologiczne można odwiedzić za opłatą 50,00 zł z czasem oczekiwania na wizytę cztery miesiące.Do lekarzy specjalistów tłumy pacjentów po zaświadczenie, iż cierpią na chorobę przewlekłą, a NFZ nie będzie takich wizyt refundować, ponieważ nie jest to porada medyczna. Od 1 lipca 2012 będzie jeszcze gorzej, nawet w gabinetach prywatnych – stowarzyszenia lekarskie proklamują strajk ogólnopolski polegający na niewznowieniu umów z NFZ, które wygasają z dniem 30 czerwca 2012. Ilu cukrzyków już zmarło, a ilu umrze do końca roku 2012? Ale Tuska interesują paseczki - ale sondażowe! Całość można ująć jednym słowem zamach na życie dwóch milionów Polaków. Aleszumm

Smoleńsk: niewidzialna kolumna prezydenta Na lotnisku w Smoleńsku nie było kolumny aut z samochodem pancernym dla prezydenta – wynika z relacji świadków, stenogramów rozmów wieży i nagrań filmowych. Nie było pirotechnika, który miał sprawdzić auta, i funkcjonariusza przyjmującego delegację, który o braku kolumny powinien zawiadomić szefa BOR, ten zaś ministra spraw wewnętrznych i administracji. Zapytaliśmy Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga, czy z ustaleń śledczych wynika, że kolumna była podstawiona. Otrzymaliśmy odpowiedź Renaty Mazur, rzecznika prasowego tej prokuratury: „Uprzejmie informuję, iż na obecnym etapie śledztwa nie jest możliwe udzielenie żądanych informacji. Wiązałoby się to z ujawnieniem materiałów śledztwa, na co nie ma zgody referenta sprawy”. Także mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik prasowy BOR, zasłonił się tajemnicą, gdy pytaliśmy go o kolumnę aut: „Odpowiedź na zadane pytania nie jest możliwa, ponieważ dotyczy danych z zakresu wykonywanych czynności ochronnych, jak również form i metod stosowanych przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu – a te zostały określone w decyzji ministra spraw wewnętrznych i administracji, opatrzonej klauzulą tajności” – napisał rzecznik Biura.

Dlaczego ten prosty fakt został owiany tajemnicą? Niewidzialne mercedes, vany, busy i autokary Prokuratura i BOR milczą na temat kolumny samochodowej. Z relacji, do jakich udało się dotrzeć „GP”, wynika, że gdy polski Tu-154M 101 rozbijał się pod Smoleńskiem, na płycie Siewiernego nie było ani pancernego mercedesa klasy S, jaki według szefa BOR gen. Mariana Janickiego miał tam być podstawiony, ani aut dla pozostałych członków delegacji. Jeśli takie będą ostateczne ustalenia prokuratury, oznacza to, że członkowie delegacji zostali całkowicie pozbawieni ochrony. Tak jakby ktoś założył, że nie będzie ona nikomu potrzebna.

– Gdyby na Siewiernym oczekiwała na prezydenta RP kolumna samochodowa, byłaby podstawiona, co najmniej godzinę przed planowanym przylotem, m.in. dlatego, że pirotechnik BOR ma obowiązek sprawdzić auta. Byłaby ona ustawiona na brzegu płyty lub na przylegającym parkingu, kierunkiem do jazdy w stronę przewidzianego miejsca postoju tupolewa i (tak jest zazwyczaj) w szyku przewidzianym w protokole dyplomatycznym – mówi „GP” płk Tomasz Grudziński, były zastępca szefa BOR ds. ochronnych za rządów PiS i były pracownik BBN z czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Ani na płycie Siewiernego, ani na parkingu przy lotnisku nikt z pytanych przez nas i wypowiadających się w mediach osób – w tym dziennikarzy, którzy przylecieli godzinę przed planowanym lądowaniem tupolewa – nie widział kolumny. Były jedynie auta polskich dyplomatów z Rosji i te należące do rosyjskich służb. Jeśli kolumna byłaby przygotowana – jak twierdzi szef BOR – musiałaby być bardzo zakonspirowana. Na filmie Mgła widać, że pojazdów przewidzianych w protokole dyplomatycznym nie ma na żadnym z dwóch parkingów znajdujących się przed szlabanem oddzielający je od płyty lotniska. Na jednym, po prawej stronie, widać trzy samochody osobowe. Po lewej stoi prawdopodobnie (widać to niewyraźnie) karetka pogotowia ratunkowego i pięć aut, przy których znajduje się duża grupa osób w rosyjskich czapkach wojskowych.

– Liczba aut i ich ustawienie świadczą, że nie należą do kolumny, żaden nie jest vanem, czyli samochodem ochronnym (powinny być, co najmniej dwa), ani samochodem głównym, jakim miał być mercedes klasy S dla prezydenta, pojazd charakterystyczny, łatwy do odróżnienia – mówi płk Tomasz Grudziński. Według protokołu dyplomatycznego MSZ, 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku w Smoleńsku powinna być podstawiona kolumna samochodowa w składzie: samochód pilotujący, samochód protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany, samochód VIP pary prezydenckiej, samochód VIP dla byłego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, samochód ambasadora RP, który miał przewozić ambasadora Jerzego Bahra i szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka, M-bus (12-osobowy) dla członków delegacji oficjalnej, M-bus dla członków Rodzin Katyńskich, autobus dla członków delegacji oficjalnej, parlamentarzystów i osób towarzyszących oraz dwa autobusy dla pozostałych członków polskiej delegacji.

– Oprócz przewidzianych w protokole dyplomatycznym pojazdów powinny być też dwa lub trzy samochody ochronne, które nie zawsze umieszcza się w protokole. Łącznie z dwoma lub trzema samochodami ochronnymi na przylot polskiego samolotu powinno oczekiwać 11 lub 12 pojazdów oraz rosyjski samochód zamykający kolumnę. Na pewno był on przewidziany, mógł jednak nie wjeżdżać na płytę lotniska, lecz czekać przy bramie, by włączyć się, gdy już wszyscy przejadą. To jest niezbędne minimum, ale przypuszczam, że było przewidziane więcej aut ze względu na duży skład delegacji – mówi „GP” płk Tomasz Grudziński.

Tajemnica Iła-76 Według stenogramu rozmów z wieży smoleńskiego lotniska, samochody, podobnie jak ochrona rosyjska dla polskiej delegacji, miały znajdować się w samolocie Ił-76, który jednak z niewyjaśnionych powodów nie wylądował. Piloci w ostatniej chwili poderwali maszynę i odlecieli. Odpis korespondencji pokładowej zamieszczony na stronach MSWiA (załącznik nr 8) zawiera nagranie z wieży na lotnisku Smoleńsk Północny zarejestrowane na taśmie magnetofonowej. W stenogramie jest stwierdzenie płk. Nikołaja Krasnokutskiego: „Według planu, o, teraz Jak-40 wylądował, to znaczy delegacja dziennikarzy. Ił siedemdziesiąty szósty, ten nasz Frołow, teraz jest na podejściu, tam będą samochody prezydenta. O dziesiątej trzydzieści lądowanie głównego prezydenta”. Krasnokutski mówił to o godz. 5:22:14 czasu rosyjskiego (7:22:14 czasu polskiego). Gen. Janicki, szef BOR, powiedział w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” (nr z 30 czerwca 2011r.): „Podczas przygotowań do uroczystości w Katyniu strona rosyjska zadeklarowała, że do obsługi polskiego prezydenta będą użyte te same pojazdy i ci sami ochroniarze, którzy trzy dni wcześniej zajmowali się premierem Donaldem Tuskiem. (...) Funkcjonariusze ochrony zostali po wizycie premiera w Smoleńsku, podobnie jak samochody z kolumny, które przewoziły premiera i miały przewozić prezydenta”. Jeśli Ił-76 miał na pokładzie samochody z kolumny, oznaczałoby to, że gen. Marian Janicki publicznie skłamał. Ale zakładając nawet, że Ił-76 miałby przylecieć nie z samochodami, ale po samochody wykorzystane podczas wizyty – jak wynika ze słów szefa BOR, – z jakiego powodu przyleciał przed tupolewem i tak wcześnie rano, skoro odlot polskiej delegacji był zaplanowany na godz. 18?

– Stałem 50 m od miejsca, gdzie lądował Ił-76. Wszedł równo na pas, kołami niemal dotykał już płyty lotniska, ale w ostatniej chwili piloci zwiększyli moc silników i pochylając maszynę na prawy bok, odlecieli – mówi nasz redakcyjny kolega Piotr Ferenc-Chudy, który przyleciał do Smoleńska Jakiem-40. Na str. 60. Białej Księgi opracowanej przez zespół Antoniego Macierewicza widnieje zapis: „Z transkrypcji rozmów prowadzonych na stanowisku kontroli lotów na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj (załącznik nr 28) wynika, że w ostatniej chwili (około godziny przed przylotem Tu-154M nr 101) strona rosyjska podjęła decyzję o odesłaniu na inne lotnisko statku powietrznego Ił-76”. Skoro wieża odesłała Iła-76, w którym – jak twierdzą Rosjanie – były samochody kolumny prezydenckiej, dlaczego zezwoliła na podejście do lądowania załodze polskiej maszyny – i to w gęstej mgle? Jaki był sens lądowania, jeśli blisko sto osób nie miało zapewnionego transportu do Katynia? I kolejne pytanie: gdzie były dwa M-busy i trzy autokary, bo przecież nie w rosyjskim samolocie? Jeśli Ił-76 miał na pokładzie kolumnę samochodów i z niejasnych powodów został odesłany, odpowiedzialny za wizytę na terenie Rosji Tomasz Turowski i Centrum Operacji Powietrznych powinni podjąć działania, by natychmiast wyjaśnić tę sytuację oraz powiadomić BOR, MSZ, MSWiA i premiera, że prezydent został całkiem pozbawiony ochrony. Kolejny problem. Jeśli auta kolumny leciały Iłem-76, kiedy miałyby być sprawdzone pod względem pirotechnicznym? Takie badanie trwa dość długo, ale przede wszystkim – kto miałby to zrobić, skoro na lotnisku nie było pirotechnika, ponieważ w tym czasie przebywał na cmentarzu w Katyniu? Ten pirotechnik, major Krzysztof P. ps. „Pikuś”, został po katastrofie wyróżniony tytułem „pirotechnik roku”. Jeżeli pirotechnik byłby obecny na lotnisku – a powinien być – to miał obowiązek przekazać szefowi BOR, że nie może nic sprawdzić, bo nie ma samochodów.

Relacje świadków – Gdy wylądowaliśmy o godz. 7:15, nigdzie wkoło nie widziałem kolumny samochodów, a wówczas jeszcze nie było mgły. Także gdy wyjeżdżaliśmy z lotniska ok. godz. 8, po odprawie paszportowej, nie widziałem, by na lotnisku, aż do końca pasa, stała kolumna aut przewidziana w protokole, a widoczność była dobra. Na parkingu przy płycie lotniska stały jakieś rosyjskie auta, m.in. wołga i bus – chyba karetka pogotowia – mówi Piotr Ferenc-Chudy. Jedyna relacja, jaką znamy, w której mowa jest o kolumnie aut, to słowa Gerarda K., kierowcy polskiego ambasadora w Moskwie, opublikowane przez tygodnik „Newsweek”. Twierdzi on, że 10 kwietnia 2010 r., gdy czekał z ambasadorem na przylot rządowego Tu-154, „na płycie lotniska była też kolumna prezydencka, którą zabezpieczali Rosjanie z Federalnej Służby Ochrony. (…) Nagle widzę, jak z lewej strony rusza rząd samochodów z kolumny prezydenckiej. Są dokładnie przed nami, 30–40 m. Nagle kolumna się zatrzymuje, z samochodów wysiadają ludzie z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony i nasłuchują”. Czy Gerard K. widział kolumnę z samochodem pancernym, czy auta rosyjskiej milicji, FSB czy rosyjskich dygnitarzy – z jego słów jasno nie wynika, bo nie precyzuje on, ile aut widział i czy był wśród nich mercedes klasy S lub vany. Marcin Wierzchowski z Kancelarii Prezydenta, który również był wtedy na płycie lotniska, określa tę samą sytuację tak: „Oczekiwaliśmy na tak zwanym miejscu postojowym. (…) Wsiedliśmy do samochodu ambasadora Bahra, zobaczyliśmy, jak ochrona rosyjska, która stała jakieś piętnaście metrów od nas, ruszyła przez płytę lotniska w stronę miejsca, gdzie – teraz już wiemy – była katastrofa. My pojechaliśmy za nimi” (książka „Mgła”, s. 129–130). Potem, odpowiadając na pytania Antoniego Macierewicza, przewodniczącego zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej: „Ile to było samochodów?”, Marcin Wierzchowski odpowiedział: „Nie wiem, mogło być pięć, mogły być cztery”. Nie była to więc kolumna, bo ta musiałaby liczyć kilkanaście pojazdów.

– Prawdopodobnie Gerard K. zobaczył nie kolumnę, lecz samochody, które widać stojące przed szlabanem na filmie „Mgła” – mówi płk Grudziński. Ciekawe, że w różnych relacjach ze Smoleńska wypowiadali się liczni świadkowie, nawet dzieci, ale nie natrafiliśmy na relacje kierowców kolumny przewidzianej dla delegacji prezydenckiej.

– Obawiam się, że nie było tam podstawionej kolumny samochodów. Swoją opinię opieram na tym, co widziałem na zdjęciach i filmach, oraz na relacjach świadków. Co więcej, 10 kwietnia 2010 r. rano, gdy miał lądować polski Tu-154, nikt nie wiedział, gdzie jest kolumna, dlaczego jej jeszcze nie ma, choć powinna już być podstawiona, dlaczego nie ma ochrony rosyjskiej – podkreśla płk Grudziński. – Gdyby na płycie był funkcjonariusz BOR, widziałby, że nie ma aut dla delegacji. Wtedy powinien pójść lub zadzwonić do Rosjan albo skontaktować się z przedstawicielami ambasady polskiej, prosząc o interwencję. To powinno spowodować lawinę pytań – dlaczego nie ma kolumny samochodowej. Czy dlatego, że była na pokładzie samolotu rosyjskiego? A jeśli tak, dlaczego ił nie wylądował? Czy dlatego, że była mgła i został odesłany na inne lądowisko? Mając tę wiedzę i świadomość, że zbliża się czas lądowania samolotu z prezydentem, funkcjonariusz BOR powinien zadzwonić do gen. Janickiego, ten do szefa MSWiA, a minister do premiera lub bezpośrednio do prezydenta, i wówczas plan wizyty mógłby ulec zmianie – dodaje płk Grudziński.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Łukasza Warzechy przegląd wydarzeń ostatnich dni. Minister tygodnia, deklaracja tygodnia, głup tygodnia Minister tygodnia Że Joanna Mucha jest fachowcem wybitnym, któremu można by w  rządzie powierzyć właściwie każde zadanie – to już wiemy od Donalda Tuska. Joanna Mucha mogłaby być ministrem finansów, ministrem obrony albo ministrem spraw zagranicznych, ale że akurat potrzeba było uzupełnić lukę na froncie sportowym, więc tam trafiła. Za nią do Centralnego Ośrodka Sportu trafił jej fryzjer, także wybitny fachowiec, co również zostało potwierdzone przez pana premiera. Podobno Donald Tusk sam od czasu do czasu wpada do pana Marka do COS podciąć włosy i bardzo mu pasuje, że pan Marek jest teraz pod ręką, w Warszawie. Mogliśmy się już wiele razy przekonać, jak znakomitą profesjonalistką jest Joanna Mucha także w dziedzinie sportowej. Najnowsze świadectwo swojego profesjonalizmu pani minister objawiła przed meczem o Superpuchar. Zadała mianowicie publicznie pytanie, kto wybrał drużyny, mające rozegrać mecz na Stadionie Narodowym. Może powinna była zadzwonić do swojego fryzjera. Pan Marek na pewno by wiedział. Tak czy owak, problem rozwiązał się sam, ponieważ meczu i tak dziś nie ma. Stadion za półtora miliarda złotych jest niegotowy. Ale to właściwie nie problem. Stadion Narodowy autorstwa światłej ekipy Tuska i tak będzie przede wszystkim biurowcem, a mecze będą się na nim odbywać ot tak, czasem, przy okazji. Skoro już to boisko w środku biurowca jest… Może sobie krawaciarze na przerwie czasem wyjdą haratnąć w gałę.

Deklaracja tygodnia Jarosław Kaczyński jest absolutnie niezawodny. Mając na podorędziu najwdzięczniejszy temat, potrafi skomentować go w taki sposób, że poprawia nastrój nawet przygnębionemu ostatnio Igorowi Ostachowiczowi.

W sprawie półrocznej Magdy, która zepchnęła na margines kwestie budżetu Polski i Unii Europejskiej, ratowania Grecji, problemów z gazem i odwołania wiceszefa BOR, prezes PiS zabrał także głos. Ale za to jak! Tu przytaczam in extenso całą wypowiedź, aby nie być posądzonym o jej zafałszowanie: „Czytając różnego rodzaju opracowania IPN natrafiłem na projekty śledztw przygotowywane Służbę Bezpieczeństwa. Jakieś ulotki, napisy na murach. I rzeczywiście są dziesiątki punktów, szerokie działania, rzetelnie przygotowywane. Trzeba się cieszyć, że SB nie ma, ale niestety policja nie potrafiła przejąć tych metod. Tamci byli skuteczni”.Jeżeli za tym porównaniem policji w III RP do SB stał jakiś wizerunkowy zamysł, to jest on tak głęboko ukryty, że na razie nie był go w stanie rozszyfrować żaden znawca polityki. Chyba, że PiS walczy o nową grupę wyborców – emerytowanych fachowców ze Służby Bezpieczeństwa.

Głup tygodnia LOT ogłosił wewnętrzną instrukcję, zgodnie, z którą personelowi latającemu nie wolno by było nosić widocznych symboli religijnych. W praktyce oznacza to tyle, że zakazany byłby np. mały krzyżyk na szyi. Jeżeli gdziekolwiek na świecie pojawiały się podobne regulacje, zawsze dziwnym trafem uderzały wyłącznie w chrześcijan.

Rzecznik LOT-u już się w tej sprawie wypowiedział, koncertowo rżnąc głupa. Stwierdził, że to akcja „czarnego piaru” i wyjaśnił, jaki był cel stworzenia takiej instrukcji: „Pokład samolotu jest szczególnym terenem. Przewozimy coraz więcej ludzi różnych kultur. Mogą pojawić się różne, czasami agresywne reakcje [na symbole religijne]”. Owszem, znam osoby z innych kultur – bo na pewno nie z naszej – które reagują agresją na widok krzyża, na razie tylko werbalną lub legislacyjną: Magdalena Środa, Dominik Taras, Janusz Palikot, Wanda Nowicka. Jeśli jednak ktoś z powodu krzyżyka na szyi stewardessy miałby dostać w samolocie szału, to powinien raczej spędzać czas w zakładzie zamkniętym, a nie w podróżach. Ewentualnie wchodzą w grę egzorcyzmy.Dziennik Łukasza Warzechy

Paweł Graś, PrymitywnyOszust czy pospolity złodziej? Rzecznik rządu, za pomocą kłamstw i oszczerstw usiłuje bronić straconych spraw w tym łgarstw minister sportu. A Rolnik orze jak może! Mógłby ktoś pomyśleć, że tak poważne zarzuty wobec Pawła Grasia nawiązują do jego "cieciowania u Niemca". Nic bardziej mylnego! Z "rozwoju" tamtej sprawy - w tym z bezczynności prokuratury - wyraźnie wynika, że obecny premier nie tylko akceptuje, ale i promuje tego typu zachowania. Więc należy sobie dać z tym spokój... na razie. Może kiedyś premierowi "się zmieni" - jak zmienił mu się pogląd na "płacenie niepotrzebnego haraczu na państwowe media" a teraz, nagle "okazało się", że ma to być obywatelski obowiązek i to nie tylko, by uniknąć wstydu przed całą Europą - jak głoszą idiotyczne reklamy nawołujące do płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Po takich ludziach, jak premier, nie spodziewam się jednak na tyle trwałego otrzeźwienia, by wreszcie zaczęli przyznawać, że szkodzenie państwu i jednoczesne pobieranie pensji urzędniczej, to zwykłe oszustwo i złodziejstwo! A mówić o tym trzeba. Tym bardziej, dlatego, że pani minister od sportu potrafiła powoływać się na fakt składania przysięgi urzędniczej, tylko po to by bronić wypłaty premii prywatnej osobie a jeszcze nigdy nie słyszałem z POdobnych ust, powoływania się na przysięgę, by bronić interesu państwa polskiego! Nie inaczej było dzisiaj rano, gdy rzecznik rządu Paweł Graś, w Radiowej Trójce, rzucał oszczerstwa na opozycję i za pomocą kłamstw próbował bronić panią minister sportu i turystyki, której praktycznie każdy kolejny medialny występ obnażał jej brak kompetencji do pełnienia jakiejkolwiek funkcji urzędniczej a co dopiero do zasiadania na fotelu ministra... No, gdyby cała sprawa ograniczała się tylko do zasiadania na fotelu, to jeszcze może, może... Od czasu do czasu przysiadłby się do niej premier i... Być może słupki popularności by rosły. Ale niestety, prawda jest naga a Mucha, ani ubrana, ani naga, to i tak tej prawdy (o sobie) nie jest w stanie ukryć. I nie sądzę by mógł w tym pomóc nowy spin doktor, przyjęty przez Donalda Tuska do tzw. Rady Gospodarczej przy premierze a mowa o Jacku Santorskim, psychologu biznesu. Najlepiej chyba tę nominację skomentowała dzisiaj w radiu TOK FM Renata, Kim, która, jak zwykle "plotąc trzy po trzy" powiedziała:

"... To dobrze, że ktoś taki pokaże rządowi, jak nie popełniać błędów, gdy się nie chce informować społeczeństwa o pewnych sprawach...”. Inaczej mówiąc, pani Renata, Kim bardzo się cieszy, że rządowi, który już i tak dysponuje całym specjalnym departamentem propagandy, przybył kolejny PR-owiec, który pomoże okłamywać obywateli i ukrywać niewygodne dla rządu fakty! Wracając jednak do dzisiejszego występu rzecznika rządu... Paweł Graś, w kontekście zarówno stanu przygotowań do Euro 2012 i stanu realizacji budowy Stadionu Narodowego a głównie w temacie "tajemniczej" umowy byłego już prezesa NCS Rafała Kaplera, ogłosił wszem i wobec, że to wszystko to wina poprzedników, czyli jak można się domyślać, PiS-u i Kaczyńskich:

"to wszystko zastaliśmy po poprzednikach!..., po PiS odziedziczyliśmy spaloną ziemię!" A przecież, gdyby głupota w główce Pawła Grasia, nie kroczyła w parze z bezczelnością, to i on sam szybciutko dowiedziałby się, jaka jest prawda. Nie trudno znaleźć informacje o tym, że Rafała Kaplera zatrudniał minister Drzewiecki, najpierw w  Spółce PL. 2012 (od lutego 2008) a później (od sierpnia 2008) w Narodowym Centrum Sportu. Jak można się domyślać, najpierw kontrakty i premie w nich opisane odnosiły się do efektów pracy a gdy już było wiadome, że wszelkie terminy i zobowiązania raczej nie będą dotrzymane, to - już za czasów ministra Adama Giersza - szybciutko kontrakty te zostały "nieznacznie", jak twierdzi m.in. obecna minister sportu, zmienione:

"premie będą wypłacone po turnieju Euro 2012, a kwoty wynikają z kontraktów menedżerskich zawartych jeszcze za czasów, kiedy ministrem sportu był Mirosław Drzewiecki. Kontrakty nieznacznie zmienił minister Adam Giersz - i zgodnie z nimi wypłata pieniędzy jest uzależniona od czasu przepracowanego w spółce, a nie od efektów pracy.

- Mirosław Drzewiecki podpisał ten kontrakt i dwa aneksy i niestety to, co podpisał pan minister straciło ważność. Kontrakty niestety są tajne. Kwoty zostały ujawnione przeze mnie i podstawa wypłacenia z tych kwot też jest znana. Tylko tyle mogę powiedzieć. Kontrakty są niestety tajne. Jeśli okaże się, że jest jakiś przepis prawny, który pozwoli mi je ujawnić, to na pewno to zrobię - mówiła w RMF FM Joanna Mucha." A gdyby Paweł Graś wiedział także o tym, że:

"Rafał Kapler to były już szef Narodowego Centrum sportu Sp.z o.o. powołany na prezesa 6 sierpnia 2008 roku. Centrum działa na podstawie ustawy z 7 wrzesnia 2007 r. o przygotowaniu finałowego turnieju Mistrzostw EURO 2012 oraz umowy z 23 grudnia 2008 r. o powierzeniu spółce celowej zadań związanych z przygotowaniem i wykonaniem przedsięwzięcia Euro 2012 zawartej pomiedzy Spółką a Skarbem Państwa reprezentowanym przez Ministra Sportu i Turystyki. Celem powołanego Centrum było nadzorowanie budowy Stadionu Narodowego oraz kompleksu inwestycji do organizacji Euro 2012... i w perspektywie zarządzanie stadionem w imieniu Skarbu Państwa." to zupełnie przestałby kompromitować się swoimi kłamliwymi wypowiedziami. Przecież nawet tylko z powyższego wynika, że wszystko, co istotne "urodziło się" za czasów rządów Platformy Obywatelskiej. Jednocześnie zauwazyć można, że rząd Donalda Tuska, zamiast kilka lat temu - widząc już wyraźnie, że będą opóźnienia w realizacji planów budowy Stadionu Narodowego - podjąć niezbędne kroki dla poprawy sytuacji, zajął się jedynie tym, by zaangażowani w projekt ludzie nie stracili olbrzymich premii a których otrzymanie gwarantowały im podpisane kontrakty. Nic dziwnego, że wypłatę tych premii najpierw zwiazaną z efektami pracy zmieniono, uzależniając jedynie od przepracowanego na rzecz Spółki czasu! Nieprawdziwe są także wieści o olbrzymich, kilkusetmilionowych oszczędnościach, jakie to niby zawdzięcza Skarb Państwa działaniom Spółki i jej menadżerów! Z wszystkich dotychczasowych oficjalnych wypowiedzi oraz ze sprawozdania złożonego przed Sejmem jasno wynika, że i owszem 300 milionów złotych "zaoszczędzono", ale tylko w momencie otwarcia ofert przetargowych i wybrania najtańszej oferty (ok 1 220 mln zł), którą zresztą bardzo szybko - i to na wniosek Spółki a nie Wykonawcy - zwiększono (do ok. 1 500 mln zł). Innych dowodów na "oszczędności" NIE MA, panie P.Graś, P.Olszewski, R.Kapler i pani J. Mucho!!! A dodać jeszcze trzeba, że 40 tys. metrów kwadratowych powierzchni komercyjnych na razie nie nadaje się do żadnej działalności i kłamstwem jest mówienie, że te powierzchnie już zarabiają olbrzymie pieniądze! No i co powiedzieć jeszcze o otoczeniu Stadionu Narodowego, łącznie z przyległymi ulicami, które w ramach kontraktu miało być gruntownie zmienione oraz o "portfelu" zamówień na imprezy po Euro 2012, skoro ten portfel jest pusty a odchodzący prezes miał zadbać by był pełny??? Co do pana Rafała Kaplera, to dziwne wydaje mi się również to jego ciągłe zapewnianie o tym, jak on się poświęca dla sprawy? Pamiętam, że jak pierwszy raz minister Drzewiecki go przedstawiał, to podkreślał wtedy jego zaangażowanie i poświęcenie... Gdyż przechodząc do Spółki PL. 2012 rezygnował z dwa razy większych wynagrodzeń w poprzednim miejscu pracy. Okazało się, że również przechodząc z tej Spółki  do NCS-u, padł ten sam argument:

"Na stanowisko został powołany w sierpniu 2008 roku. - Przechodząc do NCS, zgodziłem się na dwukrotnie niższe wynagrodzenie niż w poprzedniej pracy. Koledzy mówili: "Kapler zwariował" - opowiadał w TVN. 24. Ale Kapler nie wspomniał ani słowa o tym, w jakim tempie rosła jego pensja. Początkowo prezes NCS zarabiał miesięcznie 5,8 tys. zł na rękę. W 2010 roku jego średnie miesięczne wynagrodzenie brutto wynosiło już 18,1 tys. zł. A w 2011 roku pobierał miesięcznie już 26 tys. zł brutto.

... Kapler dostawał trzynastkę - dwukrotność miesięcznych zarobków. Do tego dochodziły nagrody: np. w 2010 roku - 62,5 tys. zł netto, a w 2011 - 52 tys. zł na rękę."

www.mowimyjak.pl/fakty/kto-jest-kim/kim-jest-rafal-kapler-ile-lat-zarzadzal-narodowym-centrum-sportu,49_37937.html

Rafał Kapler to były już szef Narodowego Centrum Sportu Sp. z o.o. powołany na szefa 6 sierpnia 2008 roku. Centrum działa na podstawie ustawy z 7 września 2007 r. o przygotowaniu finałowego turnieju Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej UEFA EURO 2012 oraz umowy z 23 grudnia 2008 r.o powierzeniu spółce celowej zadań związanych z przygotowaniem i wykonaniem przedsięwzięcia Euro 2012 zawartej pomiędzy Spółką a Skarbem Państwa, reprezentowanym przez Ministra Sportu i Turystyki I w tym miejscu - NA RAZIE!!! - należy zwrócić uwagę na dość istotny fakt:

Ministrowie się zmieniają a Monika Rolnik (Dziewczyna od Drzewka) - nie!!!

kataryna.salon24.pl/344644,dziewczyna-od-drzewka-i-obce-wywiady

Zastanówmy się - w kontekście wszystkich tych spraw - jaką rolę przez te lata spełniała kiedyś prawa ręka ministra Drzewieckiego a obecna Dyrektor Generalny w Ministerstwie Sportu i Rekreacji, odpowiedzialna między innymi za:

"1) planowanie pracy Ministerstwa;
2) nadzorowanie prac związanych z konstruowaniem i realizacją budżetu Ministerstwa;
3) nadzorowanie postępowań z zakresu zamówień publicznych, w tym podpisywania umów;"

msport.gov.pl/kierownictwo/281-Dyrektor-Generalny

Jak długo pytanie to pozostanie bez odpowiedzi?... Może na dzisiejszym spotkaniu sejmowej komisji sportu, ktoś spróbuje na nie odpowiedzieć? 1normalnyczlowiek

"Wygląda na to, że przygotowania do sowieckiej interwencji militarnej w Polsce zostały zakończone." - Fundacja Margaret Thatcher odtajniła dokumenty z okresu Sierpnia'80 Fundacja Margaret Thatcher odtajniła opatrzone klauzulą najwyższej tajności dokumenty z okresu, kiedy Żelazna Dama była premierem Wielkiej Brytanii. Pośród nich znajduje się korespondencja dotycząca Polski z okresu Sierpnia '80. Fundacja Margaret Thatcher odtajniła opatrzone klauzulą najwyższej tajności dokumenty z okresu, kiedy Żelazna Dama była premierem Wielkiej Brytanii. Pośród nich znajduje się korespondencja dotycząca Polski z okresu Sierpnia '80. Są to listy i opinie zachodnich mężów związane ze stanem wojennym. Nie jest to korespondencja kompletna, ale z tej, którą opublikowano wynika, że Polska w tamtym okresie była w centrum zainteresowania zachodu i USA, a ich mężowie stanu na bieżąco śledzili sutuację i w Polsce i w związku Radzieckim. Nie zawsze byli w swoich ocenach jednomyślni. Dokumenty te rzucają nowe światło w sprawie interwencji zbrojnej ZSRR.

Powstaje pytanie, czy w  związku z tym proces w sprawie wpowadzenia stanu wojennego w Polsce ruszy na nowo? Korespondencję tę w ślad za Gazetą Wyborczą publikujemy poniżej:

"Droga Margaret, Ostatnie wydarzenia w Polsce to sprawa tak wielkiej wagi, że prosiłbym bardzo o Twoją osobistą ich ocenę - a ja podzielę się swoją z Tobą. Ponieważ chodzi o kraj sporych rozmiarów, który znajduje się w samym centrum Europy i jest ważnym członkiem komunistycznego systemu, to, co się w nim obecnie dzieje, może mieć poważne konsekwencje dla relacji Zachodu z całym tym regionem, a w dalszej przyszłości - być może dla całego bloku sowieckiego. Według mnie powinniśmy wobec tego teraz okazać wsparcie dla działań Polaków, którzy pragną zmiany w swoim kraju (...). Ale jednocześnie też zaznaczyć, że to Polacy sami muszą rozwiązywać swoje problemy, co oznacza, że wstrzymamy się ze wszelkimi bezpośrednimi interwencjami. Z wyrazami szacunku, Jimmy Carter"

3 września 1980, Margaret Thatcher do Jimmy'ego Cartera o strajkach w Polsce:

"Szanowny Panie Prezydencie, Bardzo dziękuję za list z 27 sierpnia. Przeczytałam go z wielką uwagą i zainteresowaniem. (...) Wydaje się, że ustępstwa, które stoczniowcom i górnikom udało się wywalczyć od władzy - tak samo jak sposób, w jaki zostały one wywalczone - mogą mieć potencjalnie ogromne konsekwencje nie tylko dla Polski, ale i całego bloku sowieckiego. (...) Przyznaję, że do jakiegoś czasu martwiła nas sytuacja ekonomiczna Polski i jej rosnący dług wobec Zachodu. Spodziewamy się, że Polacy wkrótce wystąpią o dodatkową pomoc... Czekam na Twoje sugestie odnośnie tego, w jaki sposób Zachód może pomóc Polsce tak, aby ta pomoc trafiła do ludzi, a nie szła na ratowanie upadającego systemu. Musimy także próbować unikać podejrzeń o interweniowanie. (...) My dalej będziemy podkreślać, że ta sprawa powinna zostać rozwiązana przez Polaków. Rząd PRL powiedział nam - tak samo jak oświadczył to Wam - że docenia takie podejście. Z wyrazami szacunku, Margaret Thatcher"

 7 października 1980, Jimmy Carter do Margaret Thatcher:

"Droga Margaret, (...) Sytuacja w Polsce się powoli uspokaja. (...) Problemem jest teraz Związek Sowiecki, który ostatnie wydarzenia postrzega, jako zagrożenie dla swoich interesów w tej części Europy. Ostatnie komentarze Kremla na temat Polski świadczą o tym, że staje się on coraz bardziej zaniepokojony. Oboje wiemy, że Sowieci raczej są niechętni idei przeprowadzenia interwencji militarnej. Oboje jednak wiemy, że nie cofną się też oni przed niczym - w tym interwencją zbrojną - jeżeli tylko będzie to konieczne dla utrzymania Polski w swojej orbicie wpływów". 

20 października 1980, Margaret Thatcher do Jimmy'ego Cartera:

"Szanowny Panie Prezydencie, (...) Zgadzam się, że sytuacja w Polsce jest nadal bardzo delikatna, a władze są w rozsypce. (...) Podobnie jak Wy, obserwujemy dokładnie częstsze ruchy wojsk radzieckich na granicy na zachodnich granicach Związku Radzieckiego. Według nas nie mają one charakteru realizowania interwencji zbrojnej, ale sądzimy, że szybko mogłyby się w takie przekształcić, gdyby zaszła taka potrzeba. (...) Choć o ewentualnej interwencji powinniśmy wiedzieć kilka dni wcześniej, to na reakcję nie będziemy mieli więcej niż parę dni. Dlatego już teraz powinniśmy być gotowi do reakcji, gdyby okazało się, że interwencja sowiecka w Polsce jest nieunikniona. Nasi przedstawiciele rozmawiają w tej chwili na ten temat z przedstawicielami Francji i Niemiec".

Grudzień 1980: dojdzie czy nie dojdzie do inwazji na Polskę?

7 grudnia 1980, Jimmy Carter do Margaret Thatcher:

"Droga Margaret, Wygląda na to, że przygotowania do sowieckiej interwencji militarnej w Polsce zostały zakończone. Jesteśmy też w posiadaniu dowodów na to, że Związek Radziecki postanowił wkroczyć do Polski ze swoimi siłami zbrojnymi... Taka interwencja może być już teraz nie do uniknięcia. Do tego dojdą zapewne masowe aresztowania w Polsce przez tamtejsze służby bezpieczeństwa. Nie jesteśmy przekonani, że na pewno do tego dojdzie, ale szanse na to są bardzo duże. Dlatego sądzę, że kraje zachodnie powinny podjąć wszelkie możliwe kroki, aby wpłynąć na Związek Radziecki i zapobiec wkroczeniu sił sowieckich do Polski".

8 grudnia 1980, Margaret Thatcher do Jimmy'ego Cartera:

"Szanowny Panie Prezydencie, (...) To wszystko wykracza poza nasz własny osąd. Mimo to poprosiłam naszych ekspertów, aby porównali nasze informacje z waszymi. (...) Jeżeli chodzi o nasze stanowisko względem ZSRR, to - jak wiesz - uczyniliśmy je jasnym zarówno na poziomie narodowym jak i w oświadczeniu wydanym po ostatnim spotkaniu Rady Europejskiej. Peter Carrington (sekretarz generalny NATO - red.) wezwał do siebie 3 grudnia sowieckiego ministra spraw zagranicznych, aby podkreślić nasze stanowisko i wymusić na Związku Radzieckim obietnicę respektowania swoich zobowiązań międzynarodowych. (...) Zaczęliśmy także rozważać kwestię upoważnienia Naczelnego Dowódcy Połączonych Sił Zbrojnych NATO do podjęcia natychmiastowych akcji w razie inwazji na Polskę".

10 grudnia 1980, CIA o planach ZSRR inwazji na Polskę:

"Rządy państw zachodnioeuropejskich nie są przekonane, że sowiecka inwazja na Polskę jest pewna. Zatem martwią się, aby ich reakcja na to zagrożenie nie okazała się przesadzona lub przedwczesna. Mimo to niektóre kraje, głównie Francja, naciskają, aby zacząć rozmawiać na poziomie ogólnoeuropejskim i NATO o możliwych reakcjach Zachodu na taką inwazję. (...) Europa Zachodnia nie ma zamiaru akceptować z góry wszystkich rozwiązań zaproponowanych przez Stany Zjednoczone. O ile ma nadzieję stworzyć zjednoczony front z USA, to jednocześnie chce, aby to jej propozycje miały priorytet, jako że Polska to problem europejski".

12 grudnia 1980, notatka Zbigniewa Brzezińskiego do Jimmy'ego Cartera o szczycie Moskwa-Warszawa:

"Sądzę, że mamy w miarę dobre pojęcie na temat tego, co wydarzyło się w Moskwie dzięki relacji polskiego dyplomaty, który był tam obecny. Podsumowując, na początku grudnia Kania był przekonany, że dobrze radzi sobie z polską sytuacją i że udało mu się przekonać Sowietów, że nie zagrożenia, że powtórzy się sytuacja z Czechosłowacji. Dlatego tak bardzo zaskoczyło go zaproszenie na szczyt do Moskwy. Na samym szczycie zajęto się kwestią, czy "Poska potrzebowała pomocy z zewnątrz" w formie interwencji militarnej. Kania był temu zdecydowanie przeciwny, utrzymując, że jego partia poradzi sobie z problemem samodzielnie. (...) Powyższe doniesienia zdają się potwierdzać to, co już wiemy: interwencja militarna została już przygotowana. Nie zapadła tylko decyzja o tym, kiedy z nią ruszyć. To może oznaczać, że możemy jeszcze zrobić coś, by jej zapobiec".

19 grudnia 1980, notatka Zbigniewa Brzezińskiego dla Jimmy'ego Cartera o odłożeniu sowieckiej inwazji na Polskę:

"To samo tajne źródło, które wcześniej dostarczało nam informacji o planach ZSRR, teraz donosi nam, że sowiecka inwazja na Polskę została odłożona - zostanie przeprowadzona w bliżej nieokreślonej przyszłości. Głównym powodem takiej decyzji, według naszych źródeł, była skuteczność działań Zachodu, który przekonał Kreml, że (na ewentualną inwazję - red.) zareaguje "masowymi" sankcjami politycznymi i ekonomicznymi". Przed stanem wojennym: "Komunizm nie pasuje do Polaków"

1 stycznia 1981, roczne podsumowanie sytuacji w Polsce brytyjskiej ambasady w Warszawie:

"Polska ma za sobą wstrząsający rok. Pewien wybuch niezadowolenia był oczekiwany od dawna. Ale nikt, nawet sam Lech Wałęsa, nie mógł przewidzieć, co przeniósł ten ostatni rok. Jego Solidarność planowała jakieś strajki na grudzień 1980 roku. Ale - jak sam powiedział jednemu z moim pracowników w lutym zeszłego roku - o ile wierzył, że Polska będzie mieć kiedyś wolne związki zawodowe, to nie sądził, aby miało to nastąpić za jego życia (a ma 37 lat). Jak przyglądamy się temu z większej perspektywy, przypominamy sobie, że Stalin kiedyś miał powiedzieć, że komunizm nie pasuje do Polaków. Miał rację i być może w tym właśnie tkwi sedno sprawy".

3 kwietnia 1981, notatka Sekretarza Stanu USA Aleksandra Haiga do amerykańskiej ambasady w Londynie:

"Otrzymujemy sygnały, że Związek Sowiecki poważnie planuje wysłanie w krótkim czasie części swoich wojsk do Polski. Niektóre oddziały mogłyby być gotowe do wkroczenia już w następnych 24-48 godzinach. Ale nie wiadomo ciągle, czy miałoby się to odbyć w ramach inwazji na Polskę czy tylko wzmocnienia ochrony sowieckich placówek w Polsce.

Zakładamy, że Związek Radziecki jest gotowy przeprowadzić inwazję, w razie gdyby Solidarność rzeczywiście miała zrealizować swoją groźbę strajku generalnego. Ponieważ zainteresowanie ZSRR Polską się nie zmniejsza w związku z działaniami Solidarności, sądzimy, że wojska sowieckie zakładają, że sytuacja wewnętrzna Polski może się nagle dramatycznie pogorszyć, w związku z czym starają się być gotowe".

4 kwietnia 1981, telegram Sekretarza Stanu USA Aleksandra Haiga do Sekretarza Generalnego NATO, Petera Carringtona:

"Postanowiłem zgodnie z wcześniejszym planem udać się do Europy Środkowej. Uprzedzam tylko, że w razie pogłębienia się kryzysu w Polsce, natychmiast wracam do Waszyngtonu. Po powrocie do Stanów Zjednoczonym odbędę konsultacje z prezydentem i wiceprezydentem ws. Polski, a następnie udam się do Brukseli na kryzysowe spotkanie Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego".

13 grudnia 1981: stan wojenny. "Czekają nas trudne decyzje"

22 grudnia 1981, Rada Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych do prezydenta Ronalda Reagana:

"Do tej pory rząd USA uczynił albo uczyni następujące kroki przeciwko Polsce:

- Wstrzyma rozpatrywanie wniosku Polski o przyznanie jej 740 mln dolarów dotacji rolniczych.

- Wstrzyma dostawy proszkowanego mleka i masła o wartości 75 mln dolarów.

- Zawiesi wznowienie wartej 25 mln dolarów linii kredytowej EX-IM Bank dla Polski.

Planuje się także wysłanie pisma do generała Jaruzelskiego".

22 grudnia 1981, Margaret Thatcher do Ronalda Reagana:

"Drogi Ronie, Dziękuję za Twoją wiadomość z 19 grudnia. To była duża pomoc przeczytać Twoją własną ocenę tej złożonej i trudnej sytuacji w Polsce. Zgadzam się, że kierunek, w jakim zmierzają sprawy w Polsce, stawia nas przed koniecznością podjęcia trudnych decyzji. Kluczowe jest, aby odpowiedź Zachodu była zarówno stanowcza, jak i skoordynowana. Szczegółowa dyskusja, która się toczy na ten temat w Brukseli, powinna odpowiedzieć na pytania, jakie mamy opcje do wyboru, ale i tak musimy pozostać w stałym kontakcie. Podobnie jak Wy my również musimy dostosowywać nasze oficjalne stanowisko do zmieniającej się sytuacji w Polsce. Sama dzisiaj skorzystałam z okazji i podczas przemówienia w Izbie Gmin zaznaczyłam stanowczo, że będziemy potępiać zatrzymania i strzelanie do ludzi w Polsce. Zawsze Twoja, Margaret PS. I Wesołych Świąt" (napisane odręcznie przez brytyjską premier - red.)

1982: Zachód debatuje nad tym, co zrobić z Polską

13 stycznia 1982, Ronald Reagan do Margaret Thatcher:

"Droga Margaret, (...) Wśród naszych dyplomatów trwają obecnie konsultacje na temat tego, jaka będzie najodpowiedniejsza reakcja na wydarzenia w Polsce. Te konsultacje i decyzje indywidualnych rządów powinny pomóc nam podjąć decyzję o tym, jakie środki w tej sytuacji zastosować. (...) Oddany Ci, Ronald Reagan"

29 stycznia1982, Alexander Haig do Ronalda Reagana:

"Spędziłem właśnie półtorej godziny z Panią Thatcher i kilka członkami jej gabinetu. W czasie naszej rozmowy z niezwykłą dla siebie gwałtownością podniosła ona dwie kwestie: eksterytorialnego zasięgu sankcji, które już nałożyliśmy (na Polskę - red.) oraz pogłosek, że rozważamy jeszcze ostrzejsze ruchy, w tym możliwość ogłoszenia Polski bankrutem w związku z jej długami. Zwróciła mi uwagę, że bez względu na zapatrywania Ameryki koszt tych sankcji będzie ponosić Europa, a nie - USA".

 2 lipca 1982, Ronald Reagan do Margaret Thatcher:

"Droga Margaret, (...) Nie chcę w żadnym razie, abyś myślała, że podjęliśmy tę decyzję (o nałożeniu sankcji na Polskę - red.) bez świadomości, że będzie ona bardzo bolesna. Musisz jednak zrozumieć, że wynikała ona z mojego przekonania, że to, co dzieje się teraz w Polsce, ma wymiar nie tylko ludzkiej tragedii, ale i historyczny - to test dla nas, czy potrafimy zmusić Sowietów do zapłacenia wyższej ceny za podbicie połowy Europy. Na Zachodzie nie mamy poważniejszego problemu niż ten. Wiem, Margaret, że jesteś tego samego zdania, co ja w kwestii, że musimy przekonać sowieckie i polskie władze do wznowienia procesu reform. Sama mówiłaś o tym w sposób niezwykle przekonujący o tragedii, która spadła na Polaków; obserwowałem z podziwem i szacunkiem, jak zdecydowanie stanęłaś po stronie tego nieszczęśliwego narodu. Mając to na względzie na pewno Ty i ja możemy - a nawet musimy - wspólnie pracować nad tym, aby przywrócić władzom sowieckim i polskim zdrowy rozsądek. (...) Jestem gotów w każdym momencie znieść sankcje dla Polski, jak tylko proces demokratyzacji w tym kraju się rozpocznie. Z serdecznymi pozdrowieniami,

Oddany Ci, Ron"

12 listopada 1982, Ronald Reagan do Margaret Thatcher o rewizji programu sankcji ekonomicznych dla Polski:

"Droga Margaret, (...) Musimy opracować bezpieczny, realistyczny, trwały i wspólny projekt działań wobec Wschodu w kwestiach gospodarczych. Jesteśmy to winni naszym własnym obywatelom, którzy ponoszą koszty utrzymania sił zbrojnych, które chronią nas przed Związkiem Radzieckim. Jesteśmy to winni także obywatelom Polski, których cierpienia związane z wprowadzeniem stanu wojennego uświadomiły nam wszystkim represyjną i agresywną naturę sowieckiego systemu. (...) Oddany Ci, Ron" (wik)

Twoje Wiadomości

Jak Belka MFW pożyczał?

1. Po prawie dwumiesięcznych staraniach wczoraj odbyło się specjalne posiedzenie komisji finansów publicznych poświęcone pożyczce, jakiej ma udzielić Narodowy Bank Polski Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Klub Prawa i Sprawiedliwości wnioskował do Marszałka Sejmu, aby sprawa ta mogła zostać omówiona na plenarnym posiedzeniu Sejmu, ale Platforma jak widać nie chce, aby wszyscy posłowie, a także opinia publiczna zostali poinformowani o szczegółach tego przedsięwzięcia i dlatego sprawa została zepchnięta na posiedzenie komisji. Przybył na to posiedzenie, a jakże Prezes NBP Marek Belka i okazał się gorącym zwolennikiem pożyczania naszych rezerw walutowych bankrutującym krajom południa Europy za pośrednictwem MFW.

2. W swoim wystąpieniu w imieniu klubu Prawa i Sprawiedliwości zgłosiłem wątpliwości w następujących sprawach: politycznym charakterze tego przedsięwzięcia, nadwyrężeniu stanu naszych rezerw walutowych, sprzecznościom pomiędzy korzystaniem przez Polskę z elastycznej linii kredytowej z MFW i jednoczesnym udzieleniu pożyczki funduszowi, wreszcie zagrożeniom zwrotu pożyczonych pieniędzy. Sam Prezes Belka przyznał, że decyzja w spawie pożyczki dla MFW ma przede wszystkim charakter polityczny, ale nie był w stanie wyjaśnić jak się ma ona do niezależności banku centralnego. Poinformował, że minister finansów zwrócił się do zarządu NBP w dniu 16 stycznia tego roku z prośbą o udzielenie MFW pożyczki z naszych rezerw dewizowych w wysokości 6,27 mld euro, jednak nie potrafił wyjaśnić na podstawie czyjej decyzji Premier Tusk zadeklarował możliwość udzielenia takiej pożyczki już na posiedzeniu Rady Europejskiej w dniach 8-9 grudnia 2011 roku.

3. Prezes Belka poinformował także, że nasze rezerwy walutowe wprawdzie nie pozwalają nam pokryć krótkoterminowego zagranicznego zadłużenia Polski i w związku z tym powinny być wyższe, ale jednocześnie nic się nie stanie jak je zmniejszymy o 6 mld euro. Tłumaczył także, że umowa pożyczkowa zostanie tak skonstruowana, że będziemy mogli te środki wycofać z MFW, jeżeli tylko byśmy mieli sami kłopoty finansowe, ale w związku z tym oprocentowanie tych środków będzie niskie. Padły nawet sugestie, że może być nawet niższe niż 0,1 pkt. procentowego. Wprost także stwierdził, że jeżeli w związku z tą pożyczką NBP poniesie jakieś straty, to w następnym roku będzie miał mniejszy zysk i minister finansów powinien zdawać sobie sprawę, że wtedy mniej środków wpłaci do budżetu (95% zysku NBP jest wpłacane do budżetu państwa i jest jego przychodem a więc służy zmniejszeniu deficytu budżetowego).

4. W sprawie elastycznej linii kredytowej sugerował, że nie powinniśmy jej łączyć z pożyczką dla MFW. Z linii kredytowej powinniśmy się cieszyć, ponieważ tylko jeszcze Meksyk korzysta z podobnego dobrodziejstwa, a zapłacone do tej pory 600 mln zł tylko za gotowość korzystania z tych pieniędzy nie jest przesadną ceną za możliwość dostępu do 30 mld USD potencjalnego kredytu. Dla niego nie ma sprzeczności pomiędzy blokowaniem przez MFW dla Polski kwoty 30 mld USD i jednoczesną koniecznością pożyczenia MFW ponad 6 mld euro. Wreszcie sprawa bezpieczeństwa pożyczanych pieniędzy nie powinna powodować żadnych wątpliwości, bo MFW ma najwyższy rating i odzyskuje pożyczone pieniądze przed wszystkimi innymi wierzycielami. Na wątpliwość, że do tej pory MFW na taką skalę jeszcze nigdy nie pożyczał bankrutom i w związku z tym możemy stracić pożyczone pieniądze, sugerował, że ryzyko takie rozwoju sytuacji jest niewielkie.

5. Generalnie można było odnieść wrażenie, że Prezes chce pożyczać nasze rezerwy dewizowe jeszcze chętniej niż minister finansów i nie przeszkadza mu nawet to, że podjął w tej sprawie decyzję następczą, po tym jak taką pożyczkę dla MFW miesiąc wcześniej zadeklarował Premier Tusk. Być może ten entuzjazm Prezesa Belki dla pożyczania MFW wynika z jego sentymentu do wcześniejszego pracodawcy (Belka był dyrektorem MFW na Europę ŚrodkowoWschodnią), albo też nie chce narażać się Premierowi Tuskowi, który prawie dwa lata temu po konsultacjach z byłym Prezydentem Kwaśniewskim, zdecydował się sięgnąć po kadry dla NBP do środowiska SLD. Zbigniew Kuźmiuk

Kłamstwo przepustką do awansów w PKBWL Minister transportu Sławomir Nowak powołał Macieja Laska na szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Jak ocenił, Lasek to "merytoryczny, kompetentny ekspert?. Inną opinię o nowym szefie PKBWL ma szef parlamentarnego zespołu badającego katastrofę Antoni Macierewicz, który w rozmowie ze Stefczyk.info przypomina kompromitujące działania i zaniechania, jako członka komisji Jerzego Millera. Pan przewodniczący Lasek odgrywał zasadniczą rolę w działalności zespołu pana Millera, a także wcześniej w zespole ekspertów pana Klicha. Jest osobą, która podpisała list wskazujący na zasadnicze zaniechania pana płk. Klicha. Doprowadziły one do tego, że nie można było zbadać wraku samolotu, że polscy eksperci nie mogli wykonać swoich podstawowych obowiązków. Równocześnie jest osobą, która wzięła na siebie odpowiedzialność za to, że w odczycie czarnych skrzynek fałszywie przypisano panu gen. Błasikowi słowa obarczające go odpowiedzialnością za rzekome naciski na pilotów. Słowa, których żadna ekspertyza laboratoryjna panu generałowi nie przypisała. Zrobił to właśnie pan Lasek - wraz z kolegami - na własną rękę. Mimo że ekspertyza nie identyfikowała pana generała Blasika! Pan Lasek nie poczuł się do odpowiedzialności, by chociażby powiedzieć „przepraszam”. Podobnie jak w żaden sposób nie zareagował na fakt, iż minister Miller podczas wystąpienia zarówno Sejmie, jak i w Senacie Rzeczypospolitej przekazywał parlamentarzystom nieprawdziwe stanowisko, jakoby polscy eksperci badali wrak samolotu. Pan Lasek przy tym był i milczał, wiedząc dobrze, iż takiego badania nie było. Przywołuję te dwie kwestie dla scharakteryzowania postawy pana przewodniczącego Laska podczas badania tragedii smoleńskiej i żeby zapytać ministra Nowaka oraz pana premiera: czy rzeczywiście kłamstwo smoleńskie ma być główną przepustką do awansów w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych? Wydaje się, że takie działanie jest sprzeczne z podstawowym interesem państwa polskiego i utrwala patologiczny stan rzeczy w tej tak ważnej strukturze dla bezpieczeństwa lotów w Polsce. Paweł Supernak

Koncesja pod kredyt lombardowy Z Jerzym Bielewiczem, ekspertem w sprawach finansowych, prezesem Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek", rozmawia Małgorzata Goss
Czy bank może udzielić kredytu na ponad 16 mln zł spółce o kapitale własnym 100 tys. złotych? Czy taka spółka posiada zdolność kredytową w takim zakresie? - Dla oceny zdolności kredytowej przez bank decydujący jest kapitał własny. To oczywiste, że spółka o kapitale własnym niespełna 100 tys. zł nie posiada zdolności kredytowej do otrzymania kredytu na 16 mln złotych. Przy ocenie zdolności kredytowej bank może też dodatkowo brać pod uwagę pokrycie kredytu w przepływach gotówkowych danej spółki. W tym wypadku jednak nie ma podstaw do uznania rzeczywistych wpływów z czynszu, skoro płacą sobie nawzajem spółki wzajemnie powiązane. Ten układ spółek nie ma zdolności kredytowej. To kreowanie wirtualnych pieniędzy mających uwiarygodnić zdolność kredytową spółki krzak. Bankier powinien przy ocenie wiarygodności kredytowej zachowywać neutralność, mając na uwadze, że obraca pieniędzmi klientów. Niestety, u nas zdarza się, że bankier wchodzi w rolę biznesmena, robiąc interesy cudzymi pieniędzmi. Takie właśnie praktyki wywołały światowy kryzys finansowy.
Może spółka, która płaci ów wysoki czynsz drugiej powiązanej spółce, posiada stałe zewnętrzne przychody? - Tego nie można wykluczyć, ale to nie wystarcza do uznania zdolności kredytowej tej pierwszej spółki, a to ona występuje o kredyt, a nie jej kontrahent wynajmujący od niej studio. Ona występuje tu w charakterze spółki krzak, a może nawet spółki słup, za którą kryje się ktoś inny.
Załóżmy, że spółka bez zdolności kredytowej ma pomysł na pewny biznes i potrzebuje tylko wsparcia kredytowego. Czy może uzyskać kredyt?- Nie, zdolność kredytowa spółki jest podstawowym warunkiem otrzymania kredytu. Drugi warunek to zabezpieczenie kredytu, ale to już nie ma nic wspólnego ze zdolnością kredytową. Jeśli spółka posiada zdolność kredytową i występuje o kredyt, bank żąda zabezpieczenia kredytu, zazwyczaj w podwójnej wysokości kwoty kredytu. Może to być np. ustanowienie hipoteki na nieruchomości. W tym wypadku nieruchomość powinna mieć wartość ok. 30 mln złotych.
Bank w promesie udzielenia kredytu uzależnił przyznanie kredytu od uzyskania przez spółkę koncesji na nadawanie na platformie cyfrowej i zażądał nie zabezpieczenia hipoteką, lecz weksla własnego in blanco oraz cesji z lokaty na kwotę trochę wyższą niż kwota kredytu, tj. na 16,667 mln złotych. Zgodził się przy tym rozważyć przed podpisaniem umowy kredytowej, aby cesja z lokaty została zastąpiona hipoteką na nieruchomości. - Stąd wniosek, że bank wycenia wartość koncesji na nadawanie na multipleksie, na co najmniej 22 mln złotych. A weksel in blanco oznacza, że bank będzie mógł w każdej chwili przejąć aktywa spółki wraz z koncesją. Zastrzeżenie ewentualnej zamiany cesji z lokaty na zabezpieczenie hipoteką na nieruchomości to czysty wybieg, który ma chronić wydającego promesę pracownika banku przed zarzutem niedotrzymania procedur bankowych. Cesja z lokaty miała w pełni pokrywać kwotę kredytu (16,6 mln), tymczasem zabezpieczenie hipoteczne nie pokrywa kwoty kredytu. Nieruchomość wyceniona na 13,7 mln jest obciążona na 3 mln zł wobec innego banku, a więc hipoteka na niej jest warta pomiędzy10 a 11 mln złotych.
Skąd kwota 22 mln zł, jako wycena koncesji przez bank? - Zakładając, że bank wymaga podwójnego zabezpieczenia kredytu (2 razy 16,5 mln daje 33 mln zł), odejmujemy od tego wartość zabezpieczenia w postaci wartości netto hipoteki na nieruchomości (ok. 10 mln zł) i mamy wycenę koncesji w kwocie 22 mln złotych. Zabezpieczenie w postaci weksla in blanco bank zamierza utrzymać. Pewne jest, że przed podpisaniem umowy kredytu bank zechce się dodatkowo zabezpieczyć na prawie majątkowym do koncesji, aby w chwili niewypłacalności firmy i przejęcia jej majątku na podstawie weksla i innych zabezpieczeń móc sprzedać koncesję dalej. Oczywiście są to rozważania teoretyczne, do których uprawnia nasz stan wiedzy. To wszystko potwierdza, że mamy do czynienia z firmą słupem, za którą stoi ktoś inny. To może nasuwać podejrzenie, że w tym wypadku wchodzi w grę próba wyłudzenia koncesji. Przewodniczący KRRiT, który jest urzędnikiem państwowym, w razie podejrzenia, że wnioskodawca jest osobą podstawioną, ma obowiązek z urzędu wystąpić do prokuratury. To rutyna. Jeśli tego nie zrobił, to prokuratura powinna się tym zainteresować z urzędu w związku z podejrzeniem korupcji.
Jak Pan ocenia rolę banku? - Bardzo źle, ponieważ cała struktura finansowa opisana przez panią jest w zasadzie kredytem lombardowym (tj. udzielonym wyłącznie pod zabezpieczenie, bez kapitałów własnych i zdolności kredytowej), a prawo bankowe zabrania bankom udzielania kredytów lombardowych. Tylko w lombardzie pożyczkę dostaje się za pierścionek. Dziękuję za rozmowę.

Stadion specjalnej troski Stadion Narodowy nie jest zwykłym obiektem budowlanym ani normalną firmą czy instytucją. To strzelisty akt polityki sportowej, biało-czerwony pępek Europy, pomnik wzniesiony na gruzach PRL i IV RP, perła w koronie dokonań Platformy, oczko w głowie premiera piłkarza.
Stan wyjątkowy Za rządów Donalda Tuska przygotowania do Euro 2012 są traktowane wyjątkowo. Nie szczędzono na nie grosza ani sił. Rzucono na front prac najlepszych spośród zaufanych. Dzieło powierzono pieczy samego Mira Drzewieckiego, skarbnika Platformy. Ten wybrał supermenedżerów i uwolnił ich pensje z okowów ustawy kominowej. Dbał też, jak mógł, o swoich wybrańców. Ich nagrody były stale przedmiotem gorszących sporów, bo zawistnicy z opozycji wytykali ministrowi rozrzutność. Ojczyzna zresztą też nie doceniła zasług Mira. Kiedy wybuchła afera hazardowa, musiał opuścić rząd i udać się do Ameryki. Wspominał jednak nasz „dziki kraj”, a myśli jego krążyły nad Narodowym, gdzie tyrali jego chłopcy. Nie mieli oni, co prawda pojęcia o budownictwie, ale za to znali się na PR-ze. Potrafili przekonywać, że nieskończone jest skończone, koszt jest zyskiem, a nagroda karą.
Parada Oszustów (PO) Chłopcy Mira dobrze radzili sobie w trudnej sztuce stwarzania pozorów. Kiedy mieli już wiele miesięcy opóźnienia w budowie, wciąż zapewniali, że stadion będzie gotowy na czas. Byli tak dobrzy w swoim fachu, że wierzył im nawet sam premier piłkarz, a tego – jak wiadomo – wykiwać niełatwo. Rok temu na uroczystym zawieszeniu wiechy na stadionie premier nie miał wątpliwości, że zostanie on ukończony w terminie. „Chciałbym bardzo podziękować wszystkim tym, którzy są zaangażowani w ten projekt. Stadion ten będzie pomnikiem waszej chwały” – zapewniał. Prości budowlańcy pukali się jednak w czoło i mówili, że tylko cud mógłby sprawić, by stadion był na czas. Jeszcze wiosną władze i superfachowcy zapewniali, że latem odbędą się na stadionie mecze i masowe widowiska. Na otwarcie miały być gwiazdy i orgia świateł. Przygotowywano imponujące imprezy, na których miały być pełne trybuny. Na początku maja Rafał Kapler zapewniał, że żadna impreza nie jest zagrożona. Gdy zaraz potem wyszło na jaw, że budowa ma skandaliczne opóźnienie, gospodarską wizytę na stadionie złożył sam premier. Oczekiwano wtedy, że pozbędzie się krętaczy i nieudaczników, ale on okazał się miłosierny. Ograniczył się do wyznaczenia nowego nieprzekraczalnego terminu oddania obiektu – 30 listopada. Został on dotrzymany tak jak poprzednie. Dzięki temu pierwszą imprezą sportową na Narodowym zamiast meczu o Superpuchar był pasjonujący bieg z minister Muchą w roli głównej.
Tadeusz Święchowicz

Ciepła posadka dla Janickiego Minister Paweł Graś przygotowuje dla gen. Mariana Janickiego, szefa BOR, posadę w PKN Orlen, dowiedziała się nieoficjalnie „Gazeta Polska”. – Janickiego prędzej czy później czeka dymisja i prawdopodobnie zarzuty prokuratorskie. Zwłaszcza, gdy „Jastrząb” – jak nazywa się w środowisku funkcjonariuszy BOR Pawła B., zastępcę Janickiego – zacznie sypać. Graś szykuje, więc dla kolegi miękkie lądowanie – twierdzą w rozmowie z „GP” funkcjonariusze BOR. Opowiadają oni, że rzecznik rządu premiera Tuska, Paweł Graś, często odwiedza Janickiego. – Graś przyjeżdża nawet dwa razy w tygodniu – mówi osoba, która z racji pełnionej funkcji widzi ludzi, którzy odwiedzają generała w biurze. Zażyłość Grasia i Janickiego nie jest w BOR tajemnicą. Janicki nawet miał się przechwalać, że awans na szefa BOR zawdzięcza właśnie Pawłowi Grasiowi.

– Gen. Paweł B., któremu prokuratura postawiła zarzuty w związku z tragedią smoleńską, nie weźmie na siebie całej odpowiedzialności, bo oznaczałoby to koniec jego kariery i odejście w niesławie – bo nie ochronił życia prezydenta Polski i Pierwszej Damy oraz życia byłego prezydenta RP na uchodźstwie. Tym bardziej, że Janicki i Paweł B. nie są w wielkiej zażyłości, to taka przyjaźń służbowa – uważają informatorzy „GP” z Biura. Gen. Paweł B. – przypomnijmy – został zdymisjonowany i usłyszał zarzuty niedopełnienia obowiązków w trakcie m.in. przygotowań do wizyty Lecha Kaczyńskiego, a także poświadczenia nieprawdy.

Ludzie „Jastrzębia” Wiceszef BOR gen. Paweł B. to były szef ochrony Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy pełnił on funkcję prezydenta RP.

– Szefowie wydziałów i oddziałów w BOR są jeszcze z rozdania za czasów Kwaśniewskiego. To ludzie „Jastrzębia” – mówią funkcjonariusze BOR. M. in. szefem wydziału zajmującego się ochroną delegacji zagranicznych, które przyjeżdżają do Polski, jest syn jednego z bohaterów afery starachowickiej, byłego posła SLD i wiceministra MSWiA, Zbigniewa Sobotki. Sobotka junior był ochroniarzem prezydenta Kwaśniewskiego. Ale choć dostał się do Biura dzięki protekcji, okazało się, że jest dobrym fachowcem. – Awans na szefa wydziału mu się należał – podkreślają. Gen. Paweł B. (awansował na stopień generalski już po katastrofie smoleńskiej) to doświadczony funkcjonariusz.

– Często latał do Afganistanu, zazwyczaj wtedy, gdy szef ochrony nie radził sobie z grupą. Był takim straszakiem. Kiedyś „zwiózł” karnie chłopaka do kraju, gdy narozrabiał na misji. Ale ani Janicki, ani B. nie ukarali go, a nawet został wysłany na kurs oficerski – mówią funkcjonariusze. Opowiadają, że upiekło się też kilku kierowcom z BOR, którzy w 2011 r. przyjechali na spotkanie ministrów unijnych w Gdańsku służbowymi samochodami pod wpływem alkoholu. – Co prawda za karę odsunięto ich „na winkle”, ale nie powiadomiono prokuratury – mówią nasi informatorzy.

– Gen. Paweł B. kilka dni przed wylotem prezydenta Komorowskiego z wizytą do Chin w grudniu 2011 r. poleciał osobiście z chłopakiem z garaży zabezpieczyć rekonesans przed wizytą głowy państwa. Prawdopodobnie, dlatego zabrał tego chłopaka, bo on wcześniej był tam na placówce i znał miejscowe bazary, gdzie można kupić tanią chińską elektronikę. Po powrocie pod samolot prezydencki podjechała limuzyna i załadowano pełen bagażnik samochodu – opowiadają inni funkcjonariusze. Ich zdaniem, tak jak za czasów gen. Grzegorza Mozgawy, poprzednika gen. Janickiego, tolerowane są różne wybryki funkcjonariuszy.

– Np. funkcjonariusza, wobec którego prowadzono postępowanie wewnętrzne w związku z podejrzeniem o kradzież kamizelki kuloodpornej, gen. B. nie ukarał. Awansowano go nawet na szefa jednego z wydziałów BOR. Upiekło się też funkcjonariuszowi, którego nakryli Amerykanie na kradzieży w sklepie na terenie bazy w Afganistanie. Inny funkcjonariusz sfałszował przepustkę do bazy (tzw. badge). Też nie został wyrzucony. Takich przykładów jest więcej – mówią funkcjonariusze.

Od Sobotki do Tuska Obecny układ w BOR to pokłosie układów z PRL. Gen. Marian Janicki był w latach 2001–2005 zastępcą ds. logistyki ówczesnego szefa BOR, gen. Grzegorza Mozgawy. Mozgawa zaś to protegowany Zbigniewa Sobotki i Krzysztofa Janika, prominentnych polityków lewicy. Sobotka, nawet, gdy postawiono mu zarzuty prokuratorskie w słynnej aferze starachowickiej, miał przyznaną ochronę BOR, która woziła go na rozprawy do Kielc. Major BOR, wieloletni ochroniarz Sobotki, byłby zapewne wartościowym świadkiem w aferze starachowickiej, bo niejedno widział i słyszał, ale niestety znaleziono go w grudniu 2004 r. w motelu pod Kozienicami z raną postrzałową głowy. Czym gen. Marian Janicki, zaufany nie tylko gen. Grzegorza Mozgawy, ale i „kapciowego” byłego prezydenta Lecha Wałęsy, Mieczysława Wachowskiego, zdobył zaufanie premiera Tuska, że mianował go szefem BOR? Premier – warto podkreślić – awansował Janickiego, mimo że prokuratura prowadziła postępowanie dotyczące nieprawidłowości w przetargach, za które generał był odpowiedzialny. Premier Tusk nie poczekał nawet, aż prokuratura zakończy sprawę.

– Marian zawsze potrafił wkraść się w łaski polityków, kiedyś SLD, dziś PO – mówi znajomy gen. Janickiego z BOR.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Iran, Izrael a sprawa polska Wyobraźmy sobie dwa państwa. Jedno państwo, w którym pewna religia ma status państwowej, lecz reprezentanci mniejszości religijnych mają zagwarantowane kilka miejsc w parlamencie. Państwo, w którym prezydent składa życzenia świąteczne przedstawicielom innej religii, oraz zaprasza przywódcę tej religii na oficjalną wizytę w swoim państwie. Co więcej, państwo w którym dominująca narodowość osiąga niewiele ponad 50% ludności, a mimo to mniejszości nie są prześladowane, wypędzane ze swoich domów oraz ziem, ogradzane szczelnym murem, lub po prostu – likwidowane. Co jednak niezwykle istotne, państwo, które od wielu lat nie prowadzi wojen z sąsiadami, nie prowadzi też polityki zmierzającej do wydarcia obcych ziem kosztem cierpienia zamieszkujących je ludów? Teraz wyobraźmy sobie drugie państwo. Państwo, w którym wyznawcy innych religii, niż dominująca nie mają szans na pełnienie wielu urzędów publicznych, a w telewizji nie brakuje programów perfidnie wyszydzających wyznawców innej wiary. Państwo, którego prezydent nawet nie pomyśli o złożeniu życzeń świątecznych przedstawicielom mniejszości religijnych, choćby, dlatego, że spotkałby się z nienawiścią swojego własnego społeczeństwa. Państwo, gdzie mniejszości narodowe pozbawione są wielu podstawowych praw, wypędzane są ze swoich domów i ziem, ogradzane murem, a stworzone dla nich getta są na dodatek solidnie bombardowane, bez liczenia się ze stratami wśród kobiet i dzieci. Co bardzo istotne, państwo, które co kilka lat prowadzi rozmaite operacje wojenne, których celem bywa często wydarcie nowych ziem tubylcom nieskorym do ich opuszczenia? Czytelnik być może domyślił się już dawno, iż w pierwszym wypadku chodzi mi o Iran, w drugim zaś o Izrael. Jednak, jeśli szanowny czytelnik przejrzy serwisy informacyjne lub strony różnych mediów, to dowie się, iż Iran jest rzekomo bandyckim państwem, zaś Izrael broni swoich interesów oraz zwalcza terroryzm, przy okazji będąc bastionem Zachodu na Bliskim Wschodzie. Dziwnym trafem, nikt nie zadaje sobie oczywistego pytania o potrzebę posiadania w tym obcym nam kulturowo regionie takiego „bastionu”. Ale oczywiście przeciwko wszelkim „bastionom” islamskim w Europie ci sami publicyści będą głośno protestować, wieszcząc – mniej lub bardziej oficjalnie – wojnę cywilizacji, niczym komuniści wieszczyli wojnę klas, a naziści wojnę ras. Bastion Zachodu na Bliskim Wschodzie – Tak, bastion Islamu na Zachodzie – Nie. Hipokryzja? Hipokryzja.

W tym momencie należy sobie zadać pytanie, czym motywują swoje stanowisko owi publicyści, czym podpierają swoją miłość do Izraela i nienawiść do Iranu. W zasadzie głównym zarzutem wobec Iranu jest… podejrzenie, że dąży do uzyskania bomby jądrowej, co nawet, jeśli ma miejsce, nie jest niczym bulwersującym biorąc pod uwagę fakt, że taką broń masowego rażenia posiadają państwa Iranowi zarówno bliskie jak Pakistan, Indie, Rosja, jak i wrogie, z Izraelem na czele. Nic zaś nie da się zarzucić więcej Iranowi, może jedynie brak „prawdziwej demokracji”, co byłoby dziwnym zarzutem wziąwszy pod uwagę, że o ile w Iranie funkcjonują mechanizmy – specyficznej bo specyficznej, ale jednak – demokracji, to już trudno mówić o jakichkolwiek podstawach takiego ustroju np. w Arabii Saudyjskiej, która cieszy się brakiem zainteresowania antyislamskich publicystów, pomimo iż wyznawcy innych religii prześladowani są przez fanatycznych wahabitów rządzących saudyjską monarchią. Gdzie, więc ta troska o prawa człowieka? Hipokryzja? Hipokryzja po raz drugi. Iran jest znienawidzony, gdyż stoi po przeciwnej stronie, co ukochany przez wielu Izrael, oraz nie mniej kochane Stany Zjednoczone. W głowach wielu osobistości dziennikarskiego światka nie mieści się w głowie, że Waszyngton gdzieś może nie mieć racji, a jego „troska o demokrację” ma obecnie charakter czysto propagandowy. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wystarczy spojrzeć na troskliwy stosunek do wspomnianych wcześniej Saudyjczyków. Ameryka odgrywa dla tych publicystów (oraz podążających za nimi polityków) rolę świętej krowy, co można wytłumaczyć m.in. podziwem Stanów Zjednoczonych wyniesionym z czasów PRL-u, oraz paniczną rusofobią, zgodnie, z którą tylko sojusz z Ameryką pozwoli Polsce wyjść z rosyjskich kleszczy. Nie tak dawny tekst Tomasza Sakiewicza o tym świadczy.1 Zdaniem redaktora „Gazety Polskiej” tylko sojusz z Ameryką zapewni Polsce świetlaną przyszłość. Ton, w jakim Sakiewicz pisze swój artykuł doskonale przypomina propagandowe artykuły na rzecz sojuszu ze Związkiem Sowieckim, pisane przez komunistycznych dziennikarzy w czasach PRL-u. „Ojczyzna demokracji” zastąpiła jednak „ojczyznę proletariatu”. Bezrefleksyjna miłość do Ameryki miesza się jednak z czymś niezwykle dla Polski bezsensownym i szkodliwym, a więc z filosemityzmem. Jest to postawa, w której ludzie starają się być bardziej żydowscy od samych Żydów, zaś ludzie niepałający wobec nich specjalnym entuzjazmem wobec oskarżani są o chory „antysemityzm” (na marginesie trzeba zaznaczyć, iż to pojęcie jest dość dziwne w sytuacji, kiedy zdecydowaną większość Semitów stanowią Arabowie, zaś wśród Żydów wielu nie ma etnicznie zbyt wiele wspólnego ze starożytnymi Hebrajczykami). Wszelkie zaś dobrodziejstwa oraz pieszczotliwe gesty, jakie mogą zaznać środowiska żydowskie od Polaków, uznawane są tutaj za realizację polskiej racji stanu. Brak sensownych wyjaśnień, czemu. Specjalizuje się w tym wszystkim zwłaszcza publicysta Frondy, Łukasz Adamski, prezentujący skrajny filosemityzm wymieszany z neokonserwatyzmem.2 W swoich artykułach Adamski gotowy zawsze i wszędzie bronić Izraela (atakując jednocześnie „bandycki” Iran), doznaje chyba wręcz podniecenia z faktu, iż Lech Kaczyński palił z rabinem chanukowe świeczki, i zapewne już myśli o tym jak umotywować, że odkrycie gazu łupkowego nad Wisłą, jest darem niebios za konsekwentne wspieranie Żydów przez polskie elity polityczne. Mówiąc zaś całkiem serio, dziwnym wydaje się palenie świeczek chanukowych przez prezydenta w sytuacji, gdy znacznie liczniejsze polskie mniejszości religijne (np. prawosławni, czy luteranie) nie zostały dawno uhonorowane w podobny sposób. Samego Adamskiego można podsumować, jako ignoranta, którego życiową misją jest składanie hołdów dziękczynnych Izraelowi, tak jak by przyszłość tego państwa determinowała przyszłość Polski. Najlepiej, aby ów publicysta wstąpił do armii izraelskiej i poszedł na pierwszy front w imię obrony „bastionu Zachodu na Bliskim Wschodzie”. Tymczasem, rzeczywistość przedstawia się zgoła inaczej. Mądre porzekadło mówi, że nie powinno szukać się przyjaciół wśród dalekich państw, zaś wrogów wśród sąsiadów. Wielu polityków i publicystów woli jednak na odwrót – szukać przyjaciół wśród egzotycznych nam geopolitycznie państw (jak Izrael), zaś wrogów wśród sąsiadów (jak Rosja). Co znaczy „egzotycznych”? Uważamy za takie, państwa, dla których nasza niepodległość nie jest czymś szczególnie istotnym. Takim państwem w okresie międzywojennym była Wielka Brytania, toteż trudno się dziwić, iż w momencie próby zawiodła, jako sojusznik. Dziś takim państwem egzotycznym stają się dla nas coraz słabsze Stany Zjednoczone, (co nie znaczy, iż należałoby przyjąć postawę antyamerykańską), na pewno zaś jest nim niewielki Izrael, z którym nie łączą nas żadne interesy geopolityczne. Egzotycznymi państwami nie są zaś te położone w naszym regionie. Bliski Wschód naszym regionem nie jest, zaś Polska nie ma potencjału, aby być graczem rangi światowej, (co najwyżej europejskiej). Stąd angażowanie się ponad miarę w innych regionach świata jest dla nas bezsensowne. Nie mając pewności jak ułożą się przyszłe stosunki geopolityczne na Bliskim Wschodzie (a nawet widząc pogarszającą się sytuację Izraela, już niemal całkowicie okrążonego przez wrogie sobie siły), wielu polskich polityków i publicystów wciąż twardo wyraża poparcie dla Izraela i jego polityki. Jest to o tyle niebezpieczne, że możemy zostać uwikłani w krwawy konflikt, a także, dlatego, iż zrażamy tym samym państwa wrogie Izraelowi, lecz Polsce dość obojętne, czy nawet życzliwe. Niczym szczególnym jest dla polskich polityków fakt, że broniąc się przed amerykańsko-izraelskimi planami agresji, Iran został zmuszony do powzięcia kroków, które przyniosły podwyżkę cen benzyny, także w Polsce. Tylko, więc czekać, a dzięki nagonce na Iran ceny ropy wzrosną do 10zł za litr, co może przynajmniej spowoduje upadek obecnego rządu. Tyle z tego byłoby dobrego. Oby jego następcy kierowali się polskim, a nie amerykańskim bądź izraelskim interesem państwowym. Oznacza to, iż nie powinniśmy angażować się po żadnej ze stron w bliskowschodnim konflikcie, a powinno nas interesować głównie to, aby ceny ropy nie wzrosły. Wspierane Izraela na pewno temu nie służy. Ich wojny nie są naszymi. MK

1 T. Sakiewicz, Sakiewicz o geopolitycznej rewolucji: http://niezalezna.pl/22966-sakiewicz-o-geopolitycznej-rewolucji

2 Ł. Adamski, Czeka nas fala czerwonego antysemityzmu: http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/adamski:_czeka_nas_fala_czerwonego_antysemityzmu_14940/

"Jekaterynburg" straszy Pod koniec 2011 roku przez prawie dobę istniało zagrożenie wybuchem jądrowym o sile porównywalnej z katastrofą w Czarnobylu - donoszą rosyjskie media Do pożaru na atomowym okręcie podwodnym "Jekaterynburg" doszło 29 grudnia po południu. Według oficjalnych informacji, przyczyną było zapalenie się drewnianego rusztowania zbudowanego na czas remontu w stoczni Roslakowo pod Murmańskiem. Nad miasteczkiem unosiła się ogromna czarna chmura dymu, ale ewakuacji ludności nie zarządzono. Statek pokryty jest specjalną powłoką z materiału przypominającego gumę, mającą pochłaniać sygnały wysyłane przez hydrodetektory. To właśnie to poszycie zajęło się błyskawicznie ogniem i pożar zagroził całej jednostce. Po kilkunastu godzinach udało się go jednak ugasić, a okręt czeka długotrwała naprawa. Wkrótce po wybuchu pożaru władze wojskowe zapewniły, że na czas remontu wygaszono reaktory atomowe i wyniesiono pociski balistyczne z głowicami jądrowymi. Tygodnik "Kommiersant-Włast" twierdzi, że było inaczej. Uzbrojenie powinno być usunięte, ale według informatorów gazety wcale tak się nie stało i, co gorsza, jest to dość częste zaniedbanie środków ostrożności w rosyjskiej flocie wojennej. Przyczyną są kłopoty organizacyjne. Uzbrojone w głowice jądrowe rakiety trzeba wyjmować i przenosić zgodnie ze specjalnymi procedurami dla zapewnienia ich bezpieczeństwa, co trwa nawet dwa tygodnie. "Kommiersant-Włast”, jako jeden z argumentów poza świadectwami znających sprawę źródeł wskazuje na bardzo szybką ewakuację "Jekaterynburga" już po pożarze, pomimo że miał on ogromne otwory pozostałe po remoncie i akcji gaśniczej. Gazeta sądzi, że chodziło o jak najszybsze znalezienie się atomowego ładunku w zamkniętej bazie Floty Północnej. Na uzbrojenie okrętów podwodnych klasy "Delfin", do których należy K-84 "Jekaterynburg", składają się elementy zarówno broni atomowej, jak i konwencjonalnej. Przede wszystkim 16 międzykontynentalnych rakiet R-29RMU2 "Siniewa" (błękit) z głowicami nuklearnymi. Mają zasięg do 11,5 tys. kilometrów. Żeby tyle przelecieć, potrzeba kilkaset kilogramów paliwa rakietowego. Składa się ono z substancji bardzo łatwopalnych i toksycznych. Do tego standardowo każda takieta ma cztery (a może być ich nawet dziesięć) głowice z gotowym do wybuchu ładunkiem jądrowym. Niewiele pomoże informacja, że w wyrzutniach podobno nie było kompletu rakiet. Do tego dochodzi 12 wyrzutni torped. Nie wiadomo, ile było samych torped. Część znajdowała się w wyrzutniach, (chociaż niekoniecznie wszystkich), a część w magazynie amunicji. Każda torpeda to 300 kg materiałów wybuchowych, ale niektóre mogły też mieć głowice jądrowe. Wreszcie dwa reaktory atomowe typu WM-4SG o mocy po 90 MW - jedna dziesiąta mocy typowego rosyjskiego reaktora w cywilnej elektrowni atomowej. W każdym znajduje się 350 kg substancji silnie promieniotwórczych, w tym 70 kg uranu 235U. W 2011 roku "Jekaterynburg" był podobno bardzo zapracowany. Używano go do kilku ważnych prób z nowymi konstrukcjami rakiet balistycznych. Jednak pod koniec lata lub wczesną jesienią miał ulec awarii. Doszło do lekkiego uszkodzenia w części dziobowej. Postanowiono wykorzystać zimę na naprawę. Jednostka znalazła się w doku wojennej stoczni remontowej w Roslakowie. To małe osiedle położone pomiędzy Murmańskiem a główną bazą Floty Północnej w Siewieromorsku. Ta ostatnia miejscowość jest zamkniętą dla obcych strefą wojskową, w której mieszka 50 tys. osób. Roslakowo liczy tylko 9 tys. mieszkańców, ale sąsiedni Murmańsk już 300 tysięcy. Wszystko w odległości kilkunastu kilometrów od miejsca remontu. Dokerzy zajęli się okrętem, a załoga miała odpoczywać. I to kulturalnie, bo nawet sprowadzono dla nich popularną grupę rockową "Czaj-F" z... Jekaterynburga. Tylko że naprawa wymagała rozcięcia metodą spawalniczą kadłuba w celu dostania się do głębszych warstw osłony okrętu. Operację rozpoczęto 29 grudnia rano. Na pokładzie znajdowało się 60 członków załogi z dowódcą kpt. Igorem Stiepanienko. Ogień powstał o 15.15. Iskra albo kropla stopionego metalu padła na drewno rusztowania. Wprawdzie powinno ono być metalowe, ale tu także często nagina się wymogi bezpieczeństwa i stosuje lżejszy, a przez to łatwiejszy w montażu materiał. Pożar gaszono kilkanaście godzin z ziemi, wody i powietrza. Problem w tym, że ogień był i na zewnątrz, i w środku - między warstwami osłony - w trudno dostępnych miejscach. Poza tym znajdowało się tam mnóstwo urządzeń z rozmaitymi materiałami palnymi, które należy gasić różnymi metodami, a prowadzący akcję stracili orientację, co i gdzie właściwie płonie. Wkrótce płomienie znalazły się obok torped, 40 m od rakiet i 100 m od reaktorów. Marynarze z narażeniem życia wyciągali torpedy z wyrzutni. Z ogromnym trudem wykonywali ręcznie operację, którą przez kilka godzin wykonują przeznaczone do tego systemy elektrohydrauliczne. Te jednak nie działały, bo zasilanie zostało wyłączone automatycznie przez zabezpieczenia pożarowe. A ogień stawał się coraz większy i do wieczora osiągnął według świadków wysokość 20 metrów. Rozważano już nawet zatopienie okrętu, ale byłaby to trudna i ryzykowna operacja, z uwagi choćby na materiały radioaktywne na pokładzie. Ostatecznie przy pomocy przybyłych z Moskwy specjalistów pożar dogaszono już 30 grudnia około południa. Według oficjalnych danych, 7 marynarzy i 2 strażaków zatruło się dymem, mieszkańcy okolicznych miejscowości mówią jednak o 15 ofiarach, w tym z ciężkimi oparzeniami oraz odmrożeniami. Dodajmy, że w rejonie Murmańska cały czas trwała noc polarna z temperaturami poniżej minus 10 st. C. Władze w tajemnicy wprowadziły na terenie obwodu murmańskiego podwyższony stopień ochrony radiacyjnej, przerwano też żeglugę w całej Zatoce Kolskiej. Konsekwencje zapalenia się i wybuchu uzbrojenia na "Jekaterynburgu" są niewyobrażalne. Gdyby ogień dosięgnął choćby jednej torpedy, wszelka akcja ratownicza czy gaśnicza nie miałaby już sensu. Wybuch torpedy w wyrzutni oznaczałby zniszczenie wszystkiego wokół, w tym niemal pewną śmierć kilkuset ludzi zaangażowanych w gaszenie pożaru. Jeśli zabezpieczenia rakiet balistycznych i reaktorów nie wytrzymałyby uderzenia, to pożar paliwa rakietowego i wyciek substancji radioaktywnej spowodowałby gigantyczne skażenie i konieczność natychmiastowej ewakuacji prawie pół miliona ludzi, co w warunkach nocy polarnej byłoby zadaniem nadzwyczaj trudnym. Jeśli, czego też nie można wykluczyć, doszłoby do wybuchu jądrowego, to mielibyśmy do czynienia z tragedią porównywalną z Czarnobylem. Wprawdzie konstrukcja głowic jądrowych zapobiega niezamierzonemu zainicjowaniu reakcji łańcuchowej, ale nie jest wcale pewne, że w sytuacji pożaru w eksplozji paliwa nie wytworzy się masa krytyczna zgromadzonych w głowicy izotopów uranu i plutonu. Na szczęście tak się nie stało, chociaż śmiertelne zagrożenie wisiało nad rosyjską Północą przez prawie dobę. Obecnie jednostka jest remontowana. Wicepremier Dmitrij Rogozin informował niedawno, że naprawa potrwa aż dwa lata (wcześniej szacowano ją na pół roku) i będzie kosztować pół miliarda rubli (ponad 50 mln zł). Piotr Falkowski

Zatrzymajmy Hunów Europy "Mam poczucie bardzo logicznej kontynuacji od totalitaryzmu komunistycznego, poprzez rewizjonizm, który w Polsce był bardzo silny, do lewicowości propagowanej obecnie w Europie. W dziedzinie światopoglądowej jego hasłem wywoławczym jest m.in. poprawność polityczna" – mówi prof. Anna Pawełczyńska, socjolog kultury, w rozmowie z Józefem Darskim. Jak stworzyć na miejsce dawnej inteligencji, wymordowanej przez okupantów sowieckich i niemieckich oraz dobitej za PRL-u, nową warstwę – myślącą w kategoriach dobra wspólnego, zdolną do wskazywania celów narodowi i pokierowania nim – skoro kształcenie kontrolują ludzie, którzy starają się zniszczyć naszą tożsamość i wprowadzić powszechną amnezję, co zresztą spotyka się z masowym poparciem wyborców? Ci ludzie kontrolują zresztą także awanse społeczne, a najlepszą gwarancją kariery stało się posiadanie umiejętności pełzania, bezmyślność i podłość. Myślę, że wykończył nas zbrodniarz Jaruzelski, zniszczył powszechny entuzjazm społeczeństwa, które było przygotowane lepiej niż wiele innych narodów Europy do przejęcia władzy od komunistów. W konsekwencji okrągłego stołu nastąpiło pozorne porozumienie, które polegało na przechwyceniu władzy przez kontynuatorów komunizmu, ich uwłaszczeniu i przygotowaniu struktury nowego, pseudodemokratycznego ustroju. Zawłaszczenie dorobku Solidarności przez jedną grupę ludzi, występujących pod nazwą rewizjonistów, kontynuujących komunizm, stanowiło faktycznie przejęcie przez nich władzy. Społeczeństwo potraktowało to, jako dowód na nieskuteczność i bezsensowność wszelkich żywiołowych i naturalnych działań wspólnych na rzecz narodu, szeroko rozumianej rodziny, grupy sąsiedzkiej i wspólnej przyszłości bronionej przez własne samorządne państwo. Uderzenie wymierzono w sieć powiązań, które chroniły i wspierały ludzi działających dla dobra wspólnego.
Jest znacznie większa szansa stworzenia nowej warstwy, która odgrywałaby rolę dawnej inteligencji, spośród ludzi mniej wykształconych, ponieważ ci, którzy uzyskali pozory wykształcenia wyższego, są trudniejsi do odzyskania niż osoby kierujące się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Uczelnie wyższe są na razie stracone dla krzewienia idei społeczeństwa opartego na wartościach tradycyjnych, musimy, więc uczyć logicznego myślenia za pomocą internetu i prasy. „GP” mogłaby mieć rubrykę, gdzie dawano by zadanie do przeanalizowania, np. kwestię demografii:

jakie wydarzenia/decyzje prowadzą do redukcji narodu do 15 mln w końcu XXI w. i co trzeba zrobić i w jakich dziedzinach życia, żeby uruchomić trend wzrostowy. W ten sposób pokażemy, że ważne zjawiska społeczne są funkcją całego ustroju państwowego, a nie zdarzeniem bez związku z czymkolwiek. Inny rodzaj elit potrzebny jest na wewnętrzny użytek polski, jeśli założymy, że będziemy istnieć, jako grupa państwowo-narodowa, a inny w sytuacji sprowadzenia nas pod naciskiem międzynarodowym do roli wykonawców zadań stawianych nam przez władzę spoza Polski. W drugim wariancie musimy liczyć się z narastaniem emigracji ludzi najlepiej wykształconych i wykwalifikowanych, trzeba, więc tworzyć jak najsilniejszą łączność między społecznością w granicach Polski, prawdopodobnie gorzej wykształconą, a emigrantami, którzy nie powinni się rozpłynąć i asymilować do innych narodów. W erze komunikacji internetowej powinna rosnąć elita polska, która wspiera się niezależnie od punktu zamieszkania. Widziałabym tu wzorzec racjonalnego działania w narodzie żydowskim, który zdołał przetrwać bez własnego państwa 2 tys. lat.
To jest program na 20 lat, a po tak długim okresie rządów różnych Tusków żaden naród się nie podniesie. Jest obawa, że się nie podniesiemy, ale do końca trzeba walczyć, nawet o sprawę, która wygląda na przegraną. Jeśli kilka procent ludzi wykształcimy, będą oni zarzewiem, które da możliwość ocalenia polskości społeczeństwa w długiej perspektywie czasowej. Każda służąca temu inicjatywa powiększa szanse, że się znajdzie grupa przywódcza gotowa do podjęcia wyzwania. Tchórzostwo w III RP jest gorsze niż w PRL. Młode pokolenie jest przede wszystkim lokajskie, a charakter ma się w genach. Komunizm degeneruje trwale całą populację, a mamy jeszcze dodatkowych 20 lat deprawacji III RP. To frajerstwo się narażać, trzeba się płaszczyć i korzystać – taki jest najpopularniejszy wzorzec zachowań w naszym społeczeństwie. Tak, ponieważ szanse na sukcesy materialne są większe niż za komuny. Żeby mieć odwagę, trzeba być dojrzałym emocjonalnie. Potrzebne jest powiązanie uczuciowe między ludźmi, bo ono wzmacnia odwagę. Jeśli nikogo nie kochamy, nie mamy powodu, by narażać się w jego obronie. Kultura internetowa tworzy człowieka, który nie musi kochać nikogo. Czy możemy przywrócić krążenie elit, skoro one mają władzę i większość ludzi w Polsce ich popiera, większość chce spokoju, woli, żeby porządek wprowadzili inni, bo to nie będzie wymagało od nich ryzyka samodzielnej walki z systemem kłamstwa. Do władzy doszła elita, która wykazuje coraz więcej cech totalitarnych. Pojawiają się one zarówno w kierowaniu polityką międzynarodową, jak i w działaniach ekonomicznych i propagandowych. Pozorna demokracja, czyli wygrana w wyborach, jest wynikiem dezinformacji, kłamliwych zapowiedzi i fałszowania informacji. Wybory nie są, więc rezultatem świadomych decyzji głosujących. Ulepszono totalitarne metody stawiania społeczeństwa w sytuacji, w której wybór jest zupełnie nieświadomy i często sprzeczny z interesami dokonujących go. Należy tworzyć nowy model inteligenta, który potrafi wyrzec się samochodu, ale panuje intelektualnie nad zdarzeniami, jakie ich doświadcza. Drugim etapem będzie tworzenie wspólnot, które to panowanie stawiają wyżej w systemie wartości niż sukcesy osiągane przez analfabetów. W czasach moich rodziców pewnych ludzi się w domu nie przyjmowało. Arystokrata nie przyjmował arystokraty, który się ześwinił, a robotnik robotnika, który okazał się niesolidarny i nielojalny. Tworzyły się wspólnoty wartości, czyli ludzi, którzy myślą i dyskutują samodzielnie, mają poczucie przewagi moralnej i intelektualnej. Trzeba tworzyć opinię publiczną w grupach otwartych wyłącznie dla ludzi uczciwych. W swojej książce „Istota narodowej tożsamości” pisze Pani o desancie wschodnim, który był przeznaczony nie tylko do zajęcia najwyższych stanowisk w państwie, ale miał także stworzyć średni aparat, który pilnowałby, żeby społeczeństwo nie wychodziło poza nakreślone ramy. Jacy to byli ludzie? Skąd oni się wzięli? W okresie międzywojennym tworzono wyspecjalizowane grupy do indoktrynowania zarówno narodu rosyjskiego, jak i do eksportowania ideologii na Zachód, do infiltracji i ubezwłasnowolnienia narodów, sparaliżowania państw i obsadzenia stanowisk strategicznych. Dzięki nim można było mieć kontrolę i wpływ na funkcjonowanie wszelkich instytucji państwowych. Rosja długo przygotowywała się do okupacji Polski. System indoktrynacyjny zaczął działać w 1940 r., gdy pierwsza fala desantu pojawiła się we wschodniej Polsce, i to była mieszanka NKWD i kadr politycznowychowawczych. Wydaje mi się, że w 1944 r. desant składał się zarówno z ludzi, którzy chcieli lub musieli uciekać przed okupantem hitlerowskim, jak też z pochodzących z Kresów, a więc z mieszanki różnych narodów. Można mówić tylko o przewadze jakiejś narodowości w grupie desantowej. W pierwszym okresie jej najwyższe szczeble – w UB i wojsku – zajmowali Rosjanie. Z I Armią weszła do Polski ta mieszanka, w której przeważali ludzie wywodzący się z Komunistycznej Partii Polski narodowości żydowskiej, białoruskiej i ukraińskiej. Problem w tym, że dzieci i wnukowie desantu wschodniego dziedziczą status po swoich dziadkach i ojcach, i w obronie przekazanych pozycji walczą dalej przeciwko polskości, starają się zniszczyć przeszłość, tradycję i naszą godność, zastępując historię jakimś matriksem, by nas nic z czasami przed rokiem 1956 nie łączyło. Dziedziczą status materialny i w większości korzystają z inwestycji, jakich dokonali rodzice w ich wykształcenie, natomiast ich życiowe wybory są już sprawą indywidualną. Wydaje mi się, że dzieci tego desantu oraz osób, które się doń przyłączyły i czerpiąc korzyści z przyspieszonego awansu społecznego, stały się jego przedłużeniem, przejęły w jakiejś części system propagandy wypracowany w Związku Sowieckim. Jeżeli stratedzy kłamstwa przejęli od dziadków i ojców z desantu wschodniego metody działania mające zniszczyć polską tożsamość narodową, to, dlaczego im tak na tym zależy. Dlaczego się do nas nie przyłączą, skoro się już zadomowili i wrośli w Polskę? Mam poczucie bardzo logicznej kontynuacji od totalitaryzmu komunistycznego, poprzez rewizjonizm, który w Polsce był bardzo silny, do lewicowości propagowanej obecnie w Europie. W dziedzinie światopoglądowej jego hasłem wywoławczym jest m.in. poprawność polityczna. Być może propaganda i ideologia jest tylko jedną z metod działania. Wydaje się, że ideologia komunizmu światowego przekształciła się w mieszaninę nielicznych już haseł komunistycznych, nazwijmy je drapieżnymi, oraz sfery gospodarczo-finansowej. Dla nowego, liberalnego totalitaryzmu człowiek, dla którego dobra miano wywłaszczać ludzi bogatych, przestał być ważny, natomiast ważni stali się sami wywłaszczyciele, którzy mogą bezkarnie operować wszystkimi dobrami i pomnażać je dowolnymi metodami. Ludzi biednych, jako adresatów tej ideologii zastąpiły elity zachodnioeuropejskie, ludzie bogaci, egoistyczni, którzy pozwalają sobie na wszystko, na co mają ochotę, pod hasłem rewizjonizmu moralnego, który uzasadnia relatywizm. Najpierw opracowano papierowy model człowieka komunizmu. Został on obalony i na jego miejsce, poprzez przejście przez rewizjonizm, został wymóżdżony przez ludzi źle wykształconych, nierozumiejących różnorodności kultur, wzorzec robota. Nie mówię: wymyślony, bo w myśli jest coś twórczego. To, co jest istotą życia człowieka, czego człowiek potrzebuje do szczęścia, a więc i wspólnoty i zdrowej przyrody, to wszystko zostało zastąpione kłamstwem, podobnie jak kłamstwo leżało u podstaw komunizmu (odbieramy bogatym, by dać biednym). Tu stworzono kłamstwo braku różnic, w którym myślenie przestało być dorobkiem indywidualnym. Wydaje się, że operowanie narzuconymi hasłami uniemożliwia samodzielność myślenia nie tylko Polakom, ale też innym narodom. Odchodzi się od przymusu fizycznego, a rozwija coraz bardziej przymus ekonomiczny i światopoglądowy. W tej sytuacji walka o kontynuację kultury polskiej nie jest jedynie walką o sprawy narodowe, ale także o zachowanie kultury europejskiej, którą niszczą współcześni Hunowie. Walka o władzę w Polsce jest jednoznaczna z walką o wpływy we wspólnocie europejskiej, która jest ideą wspaniałą, ale całkowicie zniekształconą przez ludzi niekompetentnych albo właśnie kompetentnych, lecz świadomie tę ideę wypaczających, wykorzystujących ją do własnych celów. Józef Darski

Stadion specjalnej troski Stadion Narodowy nie jest zwykłym obiektem budowlanym ani normalną firmą czy instytucją. To strzelisty akt polityki sportowej, biało-czerwony pępek Europy, pomnik wzniesiony na gruzach PRL i IV RP, perła w koronie dokonań Platformy, oczko w głowie premiera piłkarza.
Stan wyjątkowy Za rządów Donalda Tuska przygotowania do Euro 2012 są traktowane wyjątkowo. Nie szczędzono na nie grosza ani sił. Rzucono na front prac najlepszych spośród zaufanych. Dzieło powierzono pieczy samego Mira Drzewieckiego, skarbnika Platformy. Ten wybrał supermenedżerów i uwolnił ich pensje z okowów ustawy kominowej. Dbał też, jak mógł, o swoich wybrańców. Ich nagrody były stale przedmiotem gorszących sporów, bo zawistnicy z opozycji wytykali ministrowi rozrzutność. Ojczyzna zresztą też nie doceniła zasług Mira. Kiedy wybuchła afera hazardowa, musiał opuścić rząd i udać się do Ameryki. Wspominał jednak nasz „dziki kraj”, a myśli jego krążyły nad Narodowym, gdzie tyrali jego chłopcy. Nie mieli oni co prawda pojęcia o budownictwie, ale za to znali się na PR-ze. Potrafili przekonywać, że nieskończone jest skończone, koszt jest zyskiem, a nagroda karą.
Parada Oszustów (PO) Chłopcy Mira dobrze radzili sobie w trudnej sztuce stwarzania pozorów. Kiedy mieli już wiele miesięcy opóźnienia w budowie, wciąż zapewniali, że stadion będzie gotowy na czas. Byli tak dobrzy w swoim fachu, że wierzył im nawet sam premier piłkarz, a tego – jak wiadomo – wykiwać niełatwo. Rok temu na uroczystym zawieszeniu wiechy na stadionie premier nie miał wątpliwości, że zostanie on ukończony w terminie. „Chciałbym bardzo podziękować wszystkim tym, którzy są zaangażowani w ten projekt. Stadion ten będzie pomnikiem waszej chwały” – zapewniał. Prości budowlańcy pukali się jednak w czoło i mówili, że tylko cud mógłby sprawić, by stadion był na czas. Jeszcze wiosną władze i superfachowcy zapewniali, że latem odbędą się na stadionie mecze i masowe widowiska. Na otwarcie miały być gwiazdy i orgia świateł. Przygotowywano imponujące imprezy, na których miały być pełne trybuny. Na początku maja Rafał Kapler zapewniał, że żadna impreza nie jest zagrożona. Gdy zaraz potem wyszło na jaw, że budowa ma skandaliczne opóźnienie, gospodarską wizytę na stadionie złożył sam premier. Oczekiwano wtedy, że pozbędzie się krętaczy i nieudaczników, ale on okazał się miłosierny. Ograniczył się do wyznaczenia nowego nieprzekraczalnego terminu oddania obiektu – 30 listopada. Został on dotrzymany tak jak poprzednie. Dzięki temu pierwszą imprezą sportową na Narodowym zamiast meczu o Superpuchar był pasjonujący bieg z minister Muchą w roli głównej.
Tadeusz Święchowicz

Dorota Kania: jaką rolę grał Tobiasz? Nie żyje płk Leszek Tobiasz, główny świadek w tzw. aferze marszałkowej, która miała swój początek pięć lat temu w gabinecie posła PO Bronisława Komorowskiego. To właśnie do niego zgłosił się pułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych z informacją, że w komisji weryfikacyjnej WSI ma kwitnąć korupcja, a na czarnym rynku jest do kupienia ściśle tajny aneks z raportu z weryfikacji WSI. Komorowski był zainteresowany treścią aneksu i podjął z płk. Tobiaszem rozmowy na ten temat. Sprawa rzekomej korupcji w komisji od samego początku wyglądała na prowokację i tak w rzeczywistości było. Do dziś żadna z osób, która w niej uczestniczyła, nie poniosła najmniejszych konsekwencji. Cel prowokacji był jeden – postawić zarzuty Antoniemu Macierewiczowi, szefowi Komisji Weryfikacyjnej, i jej członkom, co ostatecznie się nie udało. Ta sprawa pokazuje słabość państwa, które nie chciało wyjaśnić kulis prowokacji. Mało tego – posłużyło się instytucjami powołanymi do przestrzegania prawa, by ścigać przeciwników politycznych. Dorota Kania

Czekamy na odpowiedź... Cała Polska czeka na odpowiedź: „Gdzie się podziało 1500 milionów?” Ten koszmarny „Stadion Narodowy” według różnych wycen powinien kosztować 500 – 600 milionów – a na razie mowa jest o dwóch miliardach. Zanim skończą, dobije pewno do 2500 milionów. Oczywiście nie dostaniemy odpowiedzi do lipca – bo nikt nie chce zakłócać EURO 2012 – ale natychmiast po wakacjach powstanie na pewno Sejmowa Komisja d/s Afery „Euro 2012” - bo przecież ta banda kradła nie tylko przy budowie Stadionu, ale i np. autostrad (podobnie jak Stadion – opóźnionych...). A by mogli nakraść się i ci w powiatacj i w gminach - wymyślono "Orliki". Ale kawałek odpowiedzi - konkretnie: 1/3000 - już mamy. Jeden facet dostanie za ciężką pracę, poza pensją, 570.000 zł. Przy czym On sam zarzeka się, że dostanie mniej. To pewne – i wcale nie chodzi o podatek. Chodzi o to, że gdy daje się komuś taką fuchę, to połowa forsy idzie dla tego, kto ją nadał. A on z kolei dzieli się ze swoimi zwierzchnikami. Capo di tutti capi też musi z czegoś żyć. I nie zapominajmy o słowach pewnego generała SS, który w wywiadzie dla „NIE” powiedział: „Tak, macie rację: za każdą większą aferą stoją służby specjalne; ale nigdy tego nie wykryjecie, bo gdyby to groziło, służby uciekną się do kłamstw, pomówień, szantażów – a w ostateczności do fizycznej likwidacji”. Są odważni? JKM

Narodowy Program Walki z Biedą Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju był Lech Wałęsa, z jego inicjatywy odbyła się konferencja poświęcona walce z biedą. Każdy z jej uczestników z biedy się wydobył - a nietrudno było zauważyć, że proces wydobywania się z biedy w każdym przypadku przebiegał równolegle z rozwojem kariery politycznej. Nietrudno było w tej sytuacji nakreślić narodowy program walki z biedą. Wystarczyłoby w tym celu mianować każdego posłem, albo jeszcze lepiej - ministrem - oczywiście na jakiś krótki czas - i jeśli ktoś nawet w tych okolicznościach nie potrafiłby wydobyć się z biedy, to nieomylny to znak, że sam Pan Bóg nie chce, by był bogaty. I oto ostatnie dni potwierdziły słuszność takiego programu. Pan Rafał Kapler, odchodząc ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, zainkasował premię w wysokości - powiadają - 570 tys. złotych. Nie jest to może dużo, ale mamy kryzys, więc to nie czas na grymasy, a poza tym taka suma pozwala przynajmniej na rozpoczęcie wydobywania się z biedy tym bardziej, że na bardzo biednego nie trafiło. Pani Minister Mucha to, co innego. Kiedy odejdzie ze stanowiska ministra sportu - o czym już się przebąkuje - to też dostanie odprawę, może nawet jeszcze większą, niż pan Kapler? Wśród przyszłych kandydatów na stanowisko ministra sportu wymieniany jest poseł Raś, a więc i on ma szansę na wydobycie się z biedy. A kiedy Platforma Obywatelska straci zewnętrzne znamiona władzy i stanowiska zostaną porozdzielane między dzisiejszych uczestników opozycji, to i oni będą mieli szansę wydobycia się z biedy. To właśnie jest sprawiedliwość dziejowa, zwana również społeczną. W imię tej sprawiedliwości premier Tusk zamierza podnieść podatki - ale nie ma ofiar, których nie warto by ponieść dla sprawiedliwości - szczególnie tej społecznej. Zatem poniesiecie? - Poniesiemy! SM

Odręczne notatki o cięciu wraku Do końca lutego ma potrwać tłumaczenie rosyjskiej dokumentacji przysłanej do Polski w związku z wnioskiem o pomoc prawną w sprawie niszczenia wraku Tu-154M. Jeden z tomów akt sporządzony jest pismem odręcznym. Sposób potraktowania wraku samolotu Tu-154M, który jest jednym z głównych dowodów w śledztwie smoleńskim, wywołuje oburzenie środowisk prawniczych. Cięcie poszczególnych części płatowca, co utrudnia jego odtworzenie, skandaliczny sposób zabezpieczenia pod brezentem, gdzie materiał ulega stopniowej korozji – to tylko część zarzutów, jakie są formułowane pod adresem strony rosyjskiej. Śledztwo w tej sprawie wszczęto w grudniu 2010 r. po zawiadomieniu pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej – mec. Rafała Rogalskiego o przestępstwie niszczenia dowodów przez Rosjan. W grudniu 2011 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi postępowanie, otrzymała odpowiedź ze strony rosyjskiej na pytanie dotyczące fragmentacji Tu-154M. Od tej chwili trwa jej tłumaczenie. – Do końca lutego przetłumaczone materiały powinny wpłynąć do prokuratury od tłumacza – informuje Monika Lewandowska, rzecznik prokuratury. Dodaje, że w pierwszej kolejności prokurator zapozna się z nimi, a potem będzie decydował, jakie podjąć działania. Prokurator zapewnia, że czas tłumaczenia materiału nie jest długi, zważywszy na to, iż obejmuje on ponad tom z dokumentacją sporządzoną pismem odręcznym. Prawnicy rewelacji raczej się nie spodziewają. Mecenas Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego w śledztwie smoleńskim, zastrzega, że do chwili ujawnienia przetłumaczonych informacji trudno cokolwiek powiedzieć.

– Ale nie ma co ukrywać – wszyscy widzieli, że nikt z tym wrakiem delikatnie się nie obchodził – zaznacza. Powołuje się na materiał filmowy programu “Misja specjalna” przedstawiający cięcie tupolewa przez rosyjskie służby. – Zdjęcia, na jakich uwieczniono te działania, nie pochodziły z listopada ani z marca 2011 r., tylko były robione świeżo po katastrofie. Ewidentnie tak się nie traktuje dowodu rzeczowego. Cokolwiek Rosjanie by teraz nie napisali, fakty są takie, że zasługiwał on na szacunek – podkreśla mecenas. Przypuszcza, że do końca lutego poznamy zapewne opowieść próbującą usprawiedliwić czy rzucić inne światło na te działania. – Ale szczerze mówiąc, gdyby mnie poproszono o stworzenie takiej fantastycznej wersji, miałbym kłopot. Jestem zaciekawiony, w jaki sposób będzie można takie barbarzyństwo dowodowe – bo tak to można nazwać – a z drugiej strony jawną głupotę i pewnego rodzaju niechęć do tych dowodów uzasadnić w taki sposób, który byłby akceptowalny przez opinię publiczną – zauważa. Wskazuje, że można by to tłumaczyć niechęcią do wszystkiego, co polskie, “ale na taką szczerość ze strony rosyjskiej by nie liczył”. Zdaniem posła Stanisława Piotrowicza (Prawo i Sprawiedliwość) z zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 r., sposób potraktowania wraku od samego początku jest rzeczą skandaliczną. – Po pierwsze, wszystkie przedmioty znalezione na miejscu jakiegokolwiek badanego przez prokuraturę zdarzenia są w szczególny sposób chronione przed zniekształceniami i pozbawieniem śladów fizykochemicznych. To wszystko jest szalenie ważne – mówi Piotrowicz. Zaznacza, że możemy czasami obserwować, jak technicy kryminalistyki zabezpieczają jakiekolwiek ślady i postępują z wyjątkową starannością. – Łącznie z tym, że mają rękawiczki nie dla ochrony osobistej, ale dlatego, żeby nie nanosić linii daktyloskopijnych, a także substancji chemicznych, które zazwyczaj znajdują się na rękach. Nie mówiąc już o jakimkolwiek rozdrabianiu czy zniekształcaniu dowodu rzeczowego – mówi poseł. W Smoleńsku natomiast, jak zaznacza, mieliśmy możność zaobserwowania brutalnego postępowania z materiałami dowodowym. Tymczasem, jego zdaniem, w prawidłowo prowadzonym śledztwie dotyczącym katastrofy lotniczej robi się wszystko, żeby poskładać maszynę w całość. – W tym przypadku mieliśmy do czynienia wręcz z odwrotną praktyką, z kawałkowaniem wielu bardzo istotnych rzeczy – zaznacza. Piotrowski przyznaje, że nie spodziewa się po odpowiedzi rosyjskiej żadnych rewelacji. – Rosjanie mają przecież skłonność do tego, żeby nigdy nie przyznawać się do żadnego błędu. W tej sprawie mieliśmy do czynienia z dowodami, które wręcz kompromitowały stronę rosyjską. Nigdy nie usłyszeliśmy słowa: tak rzeczywiście, te nieprawidłowości w działaniu obsługi wieży kontrolnej na lotnisku smoleńskim, która źle naprowadzała samolot, w jakimś stopniu nas obciążają – kwituje parlamentarzysta. Jacek Dytkowski

Niemcy rzucają wyzwanie. Z samolotów spadną miliony ulotek. Wiece w polskich miastach, w tym w Szczecinie, samoloty zrzucające miliony ulotek popierających roszczenia potomków niemieckich “wypędzonych”. Takie akcje szykuje na wiosnę w Polsce nowa niemiecka organizacja z Berlina. W kilku polskich miastach, między innymi Szczecinie, Niemcy będą prowadzić tzw. “kampanie uświadamiające”.

“Późna sprawiedliwość: niemieccy wypędzeni otrzymują z powrotem swoją własność”. E-mail z takim nagłówkiem dotarł do naszej redakcji. Jest napisany po polsku.

Rudi Pavelka: szef Ziomkostwa Śląskiego żąda przeprosin za wypędzenia

Zawiera zaproszenie na konferencję prasową, organizowaną w pi- ątek, 17 lutego w Berlinie przez Eigentuemerbund Ost (Związek Właścicieli – Wschód), założony w styczniu 2012 roku. W emailu jest też informacja, że wiosną niemiecka organizacja planuje przeprowadzenie w Polsce „kampanii uświadamiającej”.

„Od maja będą rozdawane polskim gospodarstwom domowym miliony ulotek, które będą informować o polskich zbrodniach na niemieckich cywilach i polskich naruszeniach prawa międzynarodowego. Jednocześnie planowane są publiczne manifestacje. Pierwsze stacje akcji to Goerlitz (Zgorzelec – dop. red.), Stettin (Szczecin), Breslau (Wrocław) i Oppel (Opole)” – czytamy w tej dziwnej korespondencji. Akcje „uświadamiające”, jak wynika z listu, to przedsięwzięcia towarzyszące pozwom niemieckich „wypędzonych” przeciwko Polsce i Czechom. Dzięki nim Niemcy mają móc odzyskać swoje mienie, „zrabowane po drugiej wojnie światowej”. Proces prawny przeprowadzony ma być przez „znanych adwokatów i specjalistów prawa międzynarodowego”, którzy rzekomo pomogli Związkowi znaleźć w styczniu 2012 roku luki w prawie międzynarodowym – i zabezpieczony finansowo „przez inwestora”. Trafiliśmy do nadawcy emaila. To Lars Seidensticker, prezes EBO e. V. To on podniósł słuchawkę, gdy zadzwoniliśmy na podany w emailu numer w Berlinie. Jak nam powiedział, podobne zaproszenia rozesłał na 120 adresów w Polsce, głównie do polskich mediów. Ponadto takie same zaproszenia otrzymały media i politycy niemieccy.

– Polska to przecież katolicki kraj. Liczę, więc na to, że znajdziemy w Polsce wiele osób, które wesprą nas w walce z tą oczywistą niesprawiedliwością – powiedział nam Lars Seidensticker. 35-letni Niemiec jest bohaterem reportażu wyemitowanego przez szwajcarską stację telewizyjną SF. Link do materiału filmowego jest na stronie www.eigentumost.de. Przedstawia wizytę Seidenstickera w Otmuchowie na Śląsku, dokąd pojechał osobiście upomnieć się o dom babci, wysiedlonej (na mocy decyzji aliantów – dop. red.) w 1946 roku. W tym scenę, w której Niemiec chodzi po polskim miasteczku z przypiętym napisem, że jego dziadkowie, wywłaszczeni przez Polaków, nie byli winni wojnie i nie popełnili żadnej zbrodni.

– Choć mieszkają tu teraz Polacy, kamienie mówią tu wciąż po niemiecku – mówi Seidensticker w reportażu. Nam powiedział, że po ewentualnym odzyskaniu babcinego spadku, nie zamierza wypędzać obecnych polskich lokatorów.

– Chodzi tylko o sprawiedliwość, z niej nie może wynikać kolejna niesprawiedliwość – tłumaczy.

– A gdzie tkwi ta prawa luka, która ma być podstawą roszczeń? – dociekaliśmy. – Przed procesem nie mogę zdradzać szczegółów. Ale tkwią one w „Klein-Gutachten”, która też jest na naszej stronie – wyjawił niemiecki prezes. „Klein-Gutachten”, publikowana na stronie EBO e. V. to potoczna nazwa eksperyyzy prawnej, sporządzonej przez prof. dr. Eckart Klein na zlecenie niemieckiego Bundestagu.

http://www.gs24.pl/

Dziennik gajowego Maruchy

Polska tonie w morzu urzędników. Co z tym zrobić? Urzędników w aparacie administracji było ponad 400 tysięcy, obecnie jest blisko 550 tysięcy, a już niedługo może być ich milion! Pomimo wielkich deklaracji, jeszcze z 2007 roku, rządowi Donalda Tuska całkowicie nie udało się przeprowadzić żadnej reformy związanej z gigantycznym przyrostem urzędniczego zatrudnienia. Zaczynając drugą kadencję, już nie mówił o odchudzeniu, a hasło „tanie państwo” zniknęło bezpowrotnie. Dziś szczytem ambicji rządu na drugą kadencję jest powrót do stanu z 2007 roku, czyli sprzed rządów PO-PSL.

Armia wyborców 30 września zeszłego roku w administracji państwowej wraz z obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi (ZUS, KRUS, NFZ) pracowało 538 tysięcy urzędników ze średnią pensją 4283 zł (średnia pensja w całej gospodarce wyniosła 3493 zł). Gdy PO obejmowała władzę, zatrudnienie w administracji wynosiło ok. 440 tysięcy urzędników z pensją 3288 zł. W ciągu jednej kadencji zatrudnienie wzrosło, więc o ok. 100 tysięcy osób (wzrost o 23%), a średnie urzędnicze wynagrodzenie – o tysiąc złotych (wzrost o 30%). I to w latach podobno kryzysowych, gdy przyzwolenie społeczne na oszczędności na tej grupie zawodowej zdecydowanie było najwyższe. Ale te dodatkowe 100 tysięcy zatrudnionych to potężna armia wyborców. A pozostali też z pewnością doceniają podwyżkę w ciągu zaledwie jednej kadencji o tysiąc złotych i średnią pensję znacznie przekraczającą rynkową. Nie można również zapomnieć o licznych przywilejach, z których najważniejsze to: trzynaste pensje, miła atmosfera w pracy (żaden zatrudniony w sektorze prywatnym nie może sobie pozwolić na jawne ignorowanie odwiedzających go klientów z zewnątrz), poczucie realnej władzy i na koniec – niestety smutne, ale prawdziwe – przestrzeganie kodeksu pracy. Nie ma, co udawać, że przedsiębiorcy prywatni przestrzegają całego kodeksu pracy i wszystkich przepisów BHP. Nie robią tego nie tylko ze względu na oszczędności, ale również, dlatego, że tego nie da się przestrzegać. Normy ustalane w przepisach BHP są często wyśrubowane, właśnie pod państwo (między innymi szczegółowe rozporządzenia, na czym można siedzieć, ile metrów kwadratowych przynależy pracownikowi biurowemu itp. – wystarczy pójść do pierwszej lepszej korporacji z dużym biurem typu open space, by zobaczyć, że nijak przepisy mają się do rzeczywistości).40-godzinny tydzień pracy to wymysł chyba również pod pracowników administracji publicznej, bo trudno znaleźć pracownika u pracodawcy prywatnego, który by nie doświadczył „darmowych” nadgodzin. Także praca na państwowym jest dziś czymś szczególnie pożądanym przez młodych absolwentów. Nie, dlatego, że jest ciekawsza, ale dlatego że jest łatwiejsza, spokojniejsza i przede wszystkim (po pewnym czasie) lepiej płatna od tego, co może zaoferować sektor prywatny. Pracownicy zatrudnieni w administracji państwowej nie podlegają żadnej weryfikacji rynkowej. Oni podlegają weryfikacji przez swoich przełożonych, którzy wszak nie z własnej kieszeni ich wynagradzają. A przecież większość z nas chce być lubiana, więc tacy urzędnicy sami swoim podwładnym chętnie podnoszą wynagrodzenia na tyle, na ile tylko mogą. A że dotychczas rządząca partia chętnie finansuje te zachcianki urzędnicze, toteż i pensje rosną. A gdy forsy w budżecie brakuje, to zawsze znajdą się instytucje finansowe gotowe pożyczyć trochę środków na te urzędnicze uposażenia. A jeżeli i tego będzie mało, to zawsze można podnieść VAT o jeden punkt procentowy. Gdyby liczyć, ile nas kosztują urzędnicze pensje, to przyjmując średnią za pierwsze trzy kwartały i mnożąc ją przez liczbę urzędników, otrzymujemy ok. 2,3 miliarda złotych miesięcznie. Ale przecież pensja brutto to nie jedyne koszty, jakie ponosi podatnik, bo jeszcze są koszty po stronie pracodawcy. Od pensji 4283 zł to dodatkowe 790 złotych, zatem łączny koszt wynosi 2,7 miliarda zł miesięcznie, czyli 32 miliardy rocznie. Niemało, ale wbrew pozorom też niedużo, jeżeli wziąć pod uwagę, że państwo polskie wyda w 2011 roku ok. 670 miliardów złotych. Okaże się, że urzędnicze pensje to zaledwie 5% całych wydatków państwa. Ciężko znaleźć prywatną firmę, w której zaledwie 5% wszystkich kosztów stanowiłyby wydatki administracyjne. Tylko, że trudno też znaleźć prywatną firmę, która ma pod przymusem zapewnione finansowanie od wszystkich, dosłownie wszystkich ludzi w Polsce, którzy choćby oddychają. A gdyby ktoś uchylał się od uczestnictwa w tym finansowaniu, to zawsze można posłać odpowiednie służby, które przywrócą porządek. Poza tym duża część z tych 670 miliardów idzie na kolejne wynagrodzenia – tym razem: nauczycieli, lekarzy, pielęgniarek, wojskowych, policji, strażaków. Więc tak naprawdę koszty funkcjonowania tego państwa będą znacznie wyższe. Tylko o ile jest jakiś pożytek z nauczycieli czy strażaków, to sami urzędnicy nie zajmują się tworzeniem żadnej wartości dodanej – oni zajmują się tylko wydawaniem pieniędzy. Wprawdzie zaraz się mogą odezwać głosy uniourzędników, że oni nie marnują pieniędzy, bo załatwiają dotacje z Unii. Ale na te dotacje też ktoś musiał się złożyć i z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Polska jeszcze długo z Unii nie wyciągnie tyle, ile już nas to kosztowało. Dziś wydaje się, że nie ma woli politycznej, żeby przynajmniej o te sto tysięcy urzędników odchudzić naszą drogą administrację. W końcu jakby nie patrzeć, są to liczni wyborcy, często uzależnieni od lokalnej władzy (większość wzrostu administracji wystąpiła w samorządach, głównie w urzędach marszałkowskich, które rozpasane unijną forsą potrafią nawet wyciągnąć dotację do… urzędniczych pensji). Trudno oczekiwać, żeby premier nagle zakrzyknął: „Sto tysięcy na bruk, ale już!”, bo to nie tylko nie poskutkuje, ale spowoduje jeszcze utratę głosów pewnej grupy wyborców.

Odciąć od finansowania Pomysły na ukrócenie rozrostu urzędników są różne, nawet z posłaniem urzędników na wcześniejszą emeryturę. Wydaje się, że koncepcja ta nie jest aż tak bardzo nierozsądna. Zamiast płacić urzędnikom za przeszkadzanie innym w pracy, można im płacić za nicnierobienie. Pożytek z nicnierobienia jest większy niż z przeszkadzania. A i koszty emerytury są prawie trzykrotnie niższe (średnia emerytura to ok. 1800 zł brutto). Wydaje się, więc, że oszczędność (a niech nawet urzędnicy dostają 2 tysiące zł emerytury) z wywalenia połowy urzędników wyniosłaby ok. 10 miliardów złotych rocznie. Teoretycznie same plusy. Tylko, że wtedy państwo straciłoby całą swoją powagę wobec pozostałych pracowników. Bo jak wytłumaczyć przeciętnemu Kowalskiemu, że człowiek, który poświęcił całą swoją zawodową karierę (często w dobrej wierze, z troski o funkcjonowanie mitycznego państwa) marnotrawieniu wysiłku i pracy innych ludzi, ma w nagrodę otrzymać długie wakacje na koszt podatnika? I kto da gwarancję, że na jego miejsce nie zostaną zatrudnieni nowi urzędnicy? Wtedy ten przeciętny Kowalski nie tylko musiałby na barkach dalej dźwigać nowych urzędników, ale jeszcze dodatkowych emerytów-urzędników, nie mówiąc o tym, że taki wcześniejszy emeryt miałby niezły ubaw – najpierw wydawał i trwonił pieniądze innych, a potem dostał za to nagrodę. Jedyny racjonalny pomysł na zmniejszenie liczby urzędników to odciąć ich od finansowania. Zwykli urzędnicy wykonują polecenia płynące z góry, z różnych ustaw i rozporządzeń. A te są narzucane przez aktualny rząd (tak się jakoś złożyło, że władza ustawodawcza i wykonawcza w Polsce jest zawsze w jednym ręku). Ten daje tyle pieniędzy, na ile mu starcza. Gdyby miał ich mniej, to byłoby mniej urzędników. Kapiąca forsa unijna jeszcze tylko spotęgowała istniejący stan rzeczy. Rządy się zmieniają, a urzędników nie ubywa – wręcz przeciwnie. Wiara w to, że jakikolwiek rząd to zmieni, jest dużą naiwnością. Na ten moment wniosek jest smutny: urzędników jest dużo i mniej nie będzie, bo nie widać znikąd światełka w tunelu. Wprawdzie jeszcze niedawno wydawało się, że kryzys finansowy odrobinę zmieni obecną sytuację, ale jak widać, poprzez dalsze podnoszenie podatków rząd znajdzie pieniądze na dodatkowe obłaskawienie urzędniczej kasty. Kto za to zapłaci? Od 1 lutego składka rentowa rośnie o 33%. Marek Langalis

„Kim jest Schäuble że obraża Grecję” – Prezydent Grecji Wg ministra Finansów Niemiec Wolfganga Schäuble: „Grecja może przenieść swoje wybory i zainstalować technokratyczny rząd, który nie zawiera polityków takich jak Venizelos i Samaras, podobnie do sytuacji we Włoszech” Dzisiejszy Financial Times dalej podgrzewa napięcie Niemiecko-Greckie umieszczając na pierwszej stronie wytłuszczone pytanie Prezydenta Grecji, 82-letniego weterana greckiego antyniemieckiego ruchu oporu, Karolosa Papouliasa: „Kim jest Schäuble że obraża Grecję?”. Była to odpowiedz na antydemokratyczne pomysły niemieckiego ministra finansów, wśród których do najdziwniejszych należała propozycja utworzenia bezpartyjnego rządu greckiego na wzór tego we Włoszech jak i przesunięcia wyborów w Grecji! Tak w Grecji nie w Niemczech. Wg FT i Bloomberga Papoulias powiedział wprost do greckiej generalicji: „Nie zgadzam się obrażanie mojego kraju przez pana Schäuble […] Nie zgadzam się, jako Grek. Kim jest Schäuble, że obraża Grecję? Kim są Holendrzy? Kim są Finowie? Zawsze broniliśmy nie tylko wolności naszego kraju, ale wolność całej Europy ". Prezydent Papoulias zresztą, w geście solidarności z rodakami, postanowił, że będzie pracował za darmo, rezygnując ze swojego rocznego wynagrodzenia w wysokości €300 tyś. Podobnie we wczorajszym FT w artykule Tony Barber „Greeks direct cries of pain at Germany” rozpoczyna relację tym, że w jednej z greckich gazet Kanclerz Niemiec przedstawiona jest w nazistowskim mundurze, a pod zdjęciem tytuł “Memorandum macht frei”. Kończąc zaś przypomina, że na relacjach Niemiecko-Greckich nadal są niezabliźnione rany nie rozliczenia się Niemiec ze zbrodni w Grecji, o czym świadczy fakt, że nawet w sytuacji, kiedy w 1957 r. „administrator” Salonik Maximilian Merten został w Grecji skazany na 25 lat więzienia to zaraz został uwolniony, gdyż było to warunkiem podpisania umowy gospodarczej z Niemcami. Jak jest podane w książce „After the war was over.Reconstructing the family, nation, and state in Greece, 1943-1960” nastąpiło to na mocy tajnego aneksu (ujawnionego w 1990 r.) umowy gospodarczej z 13 listopada 1958 r. Problem poruszony jest zresztą głębszy, gdyż na mocy porozumienia z 1952 r. i roku 1956 około 900 przypadków zbrodni wojennych zostało przekazanych do ścigania przez niemiecki wymiar sprawiedliwości który uznał przekazanie tych spraw jako ich zamknięcie (s.295). Nic dziwnego że w takiej atmosferze nierozliczonych spraw dążenie do ratowania pieniędzy inwestorów środkami podatników prowadzi do rozniecania konfliktów narodowych.

Sprzyja temu unikanie procesu demokratycznego jak oddziaływania na jego wyniki poprzez wspieranie „właściwych” z punktu widzenia bogatszych krajów polityków. Kiedy w zeszłym miesiącu niemiecka partia rządząca oficjalnie ogłosiła, że w tegorocznych wyborach będzie wspierać reelekcję prezydenta Sarkozego we Francji, w Europie zapanował popłoch? Niemniej okazało się, że to nie była pomyłka gdyż wg Financial Times’a „Kanclerz wydaje się niewzruszona: uważa taką transgraniczną akwizycję i kooperację jako normalną w nowej, zintegrowanej Europie.” Jak jednak zauważa cytowany Ulrike Guérot z Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych "wybory we Francji są istotne dla Niemiec" jednocześnie dodaje, że niemiecki przywódca nie powinien ograniczać swoje jedynie do Francji: "Uważam, że Merkel powinna jechać do Grecji", gdyż obecnie "Gramy Grecją przeciwko Niemcom? Nie powinno tak być.” Podczas gdy śledząc wypowiedzi medialne prasy niemieckiej od miesięcy trudno nie dojść do konkluzji, że może właśnie na tym polega owa „gra”? We Wpisie w Wall Street Journal “German Impatience With Greece Puts Merkel in a Corner” wprost zawarta jest przestroga przed zbyt ultymatywnym stawianiem sprawy dalszego uczestnictwa Grecji w strefie euro. Gdyż wszelkiego typu twarde stanowiska utrudniają późniejsze znalezienie innego optymalniejszego rozwiązania. Z tej perspektywy Thomas J. Sargent może się znacząco mylić, że doświadczenia tworzenia władzy centralnej w USA na przełomie XVIII/XIX wieku mogą być przydatne dla obecnej Europy, gdyż obecna „gra” staje się bardziej niemieckocentryczna. Przestroga przed zbyt ultymatywnym stawianiem sprawy względem Grecji w strefie euro w świetle analizy FT nie do końca właściwie odczytuje politykę europejską. Gdyż jest prawdą, że wszelkiego typu twarde stanowiska utrudniają późniejsze znalezienie konsensusu, ale jedynie, gdy się do niego dąży. A nie zamierza np. przetestować możliwość bardziej bezpośredniego sprawowania kontroli nad krajem peryferyjnym, kiedy bardziej właściwe staje się wysłanie własnego gubernatora. Z analizowanych właśnie uzgodnień wynika, że Grecy muszą się przygotować na kolejne drastyczne cięcia w sektorze publicznym (redukcja zatrudnienia w sektorze publicznym o 150 tys. osób do 2015 roku), ale nie tylko. Płaca minimalna ma zostać zredukowana o 22 proc., do 590 euro miesięcznie, a w przypadku ludzi w wieku poniżej 25 lat jeszcze ostrzej. A płace w sektorze prywatnym mają zostać zamrożone do czasu, aż stopa bezrobocia, która wynosi 19 proc., spadnie do 10 proc. Przewidziano też kuriozum obcięcia o 15 proc. emerytur wypłacanych przez fundusze emerytalne banków, towarzystwa telefonicznego i przedsiębiorstwa energetycznego, co musi budzić niepokój. Czy nie oznacza to, że szykujące się do przejęcia prywatyzowanych przedsiębiorstw koncerny zagraniczne już obecnie chcą zaoszczędzić na wydatkach emerytalnych w przyszłości? Współbrzmi z tym krytyka zawarta w artykule FT Kerin Hope i Joshua Chaffin „Thousands protest in Athens over cuts” mówiąca o brakach we wdrożeniu prywatyzacji na skalę €50 mld. (“Evangelos Venizelos, the finance minister, came under attack at the Brussels meeting not only on the budget cuts but over Greece’s sustained failure to deliver on structural and fiscal reforms, from improving tax collection to implementing a €50bn privatisation plan[!cm], according to Athens media.”) Przy jednoczesnym dążeniu do ograniczenia nakładów na dokapitalizowanie banków, z której konieczności już się obecnie zdaje sprawę. Nie jest również do końca jasne, w jaki sposób obniżki świadczeń finansowanych przez fundusze emerytalne przełożą się na oszczędności budżetowe i to w wysokości €600 mln, o czym napisano w artykule WSJ „Greek Finance Minister Heads to Brussels; Loan Talks Stall”. Niemniej w sytuacji, kiedy deficyt pierwotny (primary deficyt) w Grecji wynosi zaledwie 2,6% i w przyszłym roku ma zniknąć, oznacza, że dyskusja o olbrzymim deficycie finansów publicznych tego kraju jest jedynie spowodowana obsługą jego długu. A w chwili zawieszenia płatności kraj może teoretycznie „zignorować” rynki kapitałowe, gdyż nie musi się zadłużać na bieżąco. Podobnie jest z bilansem płatniczym, o ile jest on olbrzymi obecnie to po zawieszeniu obsługi długu jest równy jedynie wysokości importowanej ropy naftowej (w 1/3 sprowadzanej z Iranu, który w obecnej sytuacji nie ma pozycji, aby nie chcieć tych zakupów kredytować), nie wchodząc nawet głębiej w prywatne rozrachunki na rynku kapitałowym. W świetle greckich protestów do elit politycznych Europy coraz bardziej dociera, że rozwiązanie problemu w dotychczasowy sposób się nie uda. Zwłaszcza, że zaproponowana metoda poprzez ograniczenia budżetowe jest błędna gdyż istotą kryzysu jest deficyt na rachunku bilansu płatniczego. I właśnie niekończąca się „grecka tragedia” jest przyczyną z powodu, której nie spotykają się przywódcy Eurostrefy w celu zatwierdzenia ostatnich ustaleń rozważając czy kryzys w Grecji nie wymknął się spod kontroli i czy inne rozwiązania, niż dotychczasowe bezpośrednie zmuszanie Greków do oszczędności, nie są wygodniejszym politycznie rozwiązaniem. Dlatego rozważane inne opcje mają sens przynajmniej dla Grecji. My w swoim własnym interesie powinniśmy wspierać solidarnościowe działania, aby podjęto konieczne decyzje przy jak najmniejszym dla Greków koszcie społecznym i to jak najwcześniej. Biorąc też pod uwagę, że coraz częściej sojusznicy Niemiec z II wojny światowej mają się lepiej, podczas gdy przeciwnicy gorzej. I nawet starać się, aby czasem nie dano Grekom pokazowej nauczki, aby inni się nie ważyli w przyszłości na kontestowanie decyzji Merkozego lub innego oświeconego gremium. Cezary Mech

Ateny bankrutują Rośnie ryzyko ogłoszenia niewypłacalności Aten. To efekt odłożenia przez eurogrupę decyzji w sprawie przyznania Grecji nowego pakietu pomocowego Parlament Europejski krytykuje antyspołeczne cięcia narzucone Grecji, a z drugiej strony sfery przemysłowe Unii nie chcą już dłużej finansować bankruta. Może się okazać, że Grecja, mimo przyjęcia planu oszczędnościowego, nie otrzyma już dalszej pomocy na spłacanie długów.

- Grecja czyni nadludzkie wysiłki, by spełnić wymagania oszczędnościowe. Ludzie nie zniosą dalszych wyrzeczeń - powiedział grecki minister ds. obrony cywilnej Kristos Paputsis w reakcji na odwołanie przez eurogrupę wczorajszego spotkania, na którym miało dojść do uruchomienia pakietu pomocowego dla Grecji na spłatę długów.

- Grecja nie spełniła jeszcze wszystkich warunków - powiedział szef eurogrupy Jean-Claude Juncker, ogłaszając decyzję o odłożeniu posiedzenia eurogrupy do najbliższego poniedziałku. Zapowiedział, że spotkanie eurogrupy zastąpi telekonferencja z udziałem ministrów eurostrefy na temat "szczegółów technicznych porozumienia". Juncker wyjaśnił, że przyjęcie przez grecki parlament kolejnego pakietu oszczędnościowego to nie wszystko. Konieczne jest jeszcze złożenie pisemnego zobowiązania do jego realizacji przez liderów partii współrządzących Grecją. I wskazanie przez rząd w Atenach źródeł dodatkowych oszczędności na kwotę 325 mln euro w celu zlikwidowania dziury budżetowej w tym roku. Nie jest jeszcze gotowa analiza greckiego długu publicznego, która odpowie na pytanie, jak doprowadzić do obniżenia zadłużenia Grecji ze 160 proc. PKB obecnie do 120 PKB w 2020 r., a więc do poziomu z chwili wybuchu kryzysu greckiego. Fakt zlecenia takiej analizy świadczy o tym, że w Unii rosną wątpliwości, czy Grecja jest w ogóle w stanie kiedykolwiek spłacić długi i czy przyznawanie jej kolejnego pakietu pomocowego na ich spłatę ma sens. Według dziennika "Financial Times", odłożenie decyzji o uruchomieniu pakietu dla Grecji zwiększa ryzyko ogłoszenia przez to państwo niewypłacalności, co może nastąpić już w marcu. Na ten miesiąc przypada, bowiem termin zapadalności greckich obligacji na sumę 14,5 mld euro.

- Grecja jest dla Unii zbyt dużym obciążeniem. Powinna opuścić Unię lub zostać z niej wyrzucona - ocenił bardzo wpływowy w Niemczech szef koncernu Bosch Franz Fehrenbach. Unia mogłaby, jego zdaniem, złagodzić Grecji konsekwencje wykluczenia przez przyznanie pomocy strukturalnej. Kilka dni temu grecki minister gospodarki Michalis Chrisochoidis powiedział, że to unijne subwencje, wydawane na konsumpcję zamiast na nowe technologie i bazę produkcyjną, zniszczyły Grecję. - Przez dwa dziesięciolecia w Unii zniszczyliśmy naszą bazę produkcyjną, możliwości eksportowe i staliśmy się importerem - wyjaśnił. Przyjęcie przez Grecję euro pogłębiło, jego zdaniem, ten proces. Od tego czasu zaczęła ona żyć całkowicie na kredyt, co doprowadziło do astronomicznego zadłużenia tego małego kraju.

Narzucone Grecji przez tzw. trojkę (przedstawicieli UE, MFW i EBC) drastyczne cięcia spotkały się z ostrą krytyką ze strony liderów frakcji parlamentarnych Parlamentu Europejskiego. Lider socjalistów Hannes Svoboda ocenił, że utrudnią one tylko walkę z deficytem, ponieważ nie towarzyszą im stymulatory wzrostu gospodarczego. Svoboda zarzucił trojce brak legitymacji demokratycznej oraz stosowanie wobec Grecji szantażu. I zażądał, aby swoje działania wytłumaczyła przed Parlamentem Europejskim. Zaznaczył, że w tej sprawie jest konsensus z innymi ugrupowaniami politycznymi. Zdaniem lidera chadeków Josepha Daula, nie można wymagać od Greków kolejnej redukcji pensji. - Należy się zastanowić nad innymi środkami, bo inaczej idziemy prosto pod ścianę - ostrzegł chadecki deputowany. Współprzewodnicząca Zielonych Rebecca Haras wytknęła Niemcom brak zrozumienia dla sytuacji Greków. Socjaliści przypomnieli, że Niemcom po II wojnie światowej inne państwa, w tym Grecja, anulowały długi wojenne i pozwoliły korzystać z planu Marshalla. Także lider liberałów Guy Verhofstadt przyznał, że porozumienie z trojką, które sprowadza się do podnoszenia podatków i obniżania wynagrodzeń, nie rozwiązuje problemu Grecji. Komisarz UE ds. walutowych Olli Rehn wyraził nadzieję, że decyzja w sprawie drugiego pakietu na spłatę długów Grecji wartego 130 mld euro zostanie podjęta jak najszybciej i ostrzegł, że niekontrolowane bankructwo tego kraju miałoby "drastyczne konsekwencje dla europejskiej gospodarki i dla najbiedniejszej części społeczeństwa greckiego". Małgorzata Goss


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Art 4Tunel pod Martw Wis id 693 Nieznany
692 693
693
693
693
693
693
693
Art 4Tunel pod Martw Wis id 693 Nieznany
ADM691,693,800
ustawa o wdrozeniu niektorych przepisow unii europejskiej w zakresie rownego traktowania 693 0
693 3
693 Kod ramki szablon
Nuestro Circulo 693 LONDON CLASSIC 2015 5 de diciembre de 2015
693 2
693 1
693 Wniesienie przedsiębiorstwa osoby cywilnej do spółki jawnej

więcej podobnych podstron