KOLORY
Wydaje mi się pełno kolorów. Idę po tęczy do Chin. Wszystko się dzieje. Może nawet okazać się niedługo, że śni się. Idę i otwieram drzwi, a w każdym pokoju są inne meble i inna pogoda, wieje innego koloru wiatr. Całe noce spędziłam na wstawaniu, zapalaniu i gaszeniu światła. Gdy już na chwilę udawało mi się zasnąć snem głupim jak piasek, śniły mi się telefony, które po chwili śnienia zaczynały dzwonić naprawdę. Zgadzały się nawet dzwoniące osoby. Dzwoniły do mnie na komórkę z moich snów. Żyłam w poczuciu postępującej elektryczności. Buchał skądś namacalny prawie smród, w którego poszukiwaniu czołgałam się po domu. Wreszcie znalazłam w bocznej kieszeni lodówki pogrążone w gwałtownej entropii martwe serduszka kurze. Dziwiłam się, że nie mają oczu i nóżek i nie roją się w plastikowym woreczku. Poszłam wyrzucić śmieci i zatrzasnęłam się na podwórku. Gwałtowne kontakty z przyrodą. Śliska wilgotna ciemność. Grzebałam w ciemnym błocie w poszukiwaniu jakichś kamieni do rzucania w okno i znajdowałam tylko gołębie gówna, podobne kształtem, ale zupełnie nieprzydatne. Kot wijący się w atakach rui i sikający żywym moczem do zlewu. Egzamin, na którym między jednym a drugim napadem ponurego zawiesistego milczenia powiedziałam: Hezjod urodził się w Beocji, i czułam się jak swoja własna parodia.
Jadę do miasta rodzinnego celem pogrzebu. Wysiadamy na głównym, my, piernikowa babcia w wypiekach, oficerkach i berecie i mężczyzna z poskręcanym jak faworek dzieckiem wracającym z ferii w Rabce, którego oczy przypominają wielką, mętnobłękitną loterię. Nie ma nawet jeszcze świtu. Pogrążone w wodzie małe, sfingowane jakby miasto. Rzeczka pełna butelek po szampanie i wódce. Woda w morzu jest jasnozielona jak na obrazkach, na brzegu leżą opakowania po petardach. Pada nieskończony deszcz i kwiaty trzeba kłaść wokół grobu. Wszyscy mówią: I jak tam?, a ja chcę ich zabić. Wieczorem idziemy do lokalu dla betonpunków. Jem po drodze zimny kotlet ze stypy. Potem wracamy do Warszawy. Na kulturze antycznej robimy sobie warcaby z papierków, trzy warcaby fioletowe i trzy warcaby białe. Partia nie jest udana, bo jest za mało pól i wszystkie pionki to królówki. Jest mi tak smutno, że oglądam „Randkę w ciemno”. Najbardziej przygnębia mnie runda, w której potencjalni partnerzy podczas testu zgodności charakterów muszą odpowiedzieć na pytanie „ryby czy grzyby?”.
Dekoracje zmieniają się. Występuję jako statystka w teledysku. Wszystko mnie boli od nadmiernego makijażu, szczególnie eyeliner. Siedzimy przy stoliku z dwoma mężczyznami imitującymi cinkciarzy. Inna dziewczyna w eyelinerze mówi do mnie: – Nie siadaj z nimi do stolika, to zwykli alfonsi i żigolaki. Czuję się wtedy podle. Sama najbardziej identyfikuję się z tą najmniejszą bohaterką „Dziewczyn do wzięcia”. Potem dosiada się do nas nadpobudliwa para, ona wokalistka B52's, on wczesny Zdzisław Maklakiewicz. Jest kelnerka, ale ma stopy trzy numery za duże w stosunku do butów. Stylistka mówi, żeby jej obciąć palce. W klopie leżą dwa klipsy-niebieskie motyle. Wszystkiego jest tak dużo, 256 odcieni.
Przekrój, nr 08/2004