związku. Rezolutnością i wdziękiem skupiała tę uwagę na sobie, tak, że rodzice przestawali się kłócić, przynajmniej chwilowo. Za każdym razem wówczas czuła, że jest niby spoiwo sklejające tę dwójkę zapaśników, przyjmowała też całą odpowiedzialność takiej roli. Owa interakcja zrodziła potrzebę panowania nad otoczeniem, ponieważ panowanie dawało poczucie bezpieczeństwa. Narzędziem dominacji stał się humor. Connie nauczyła się wyczuwać oznaki gniewu i wrogości, a także oddalać niebezpieczeństwo rzuconym w porę żartem czy rozbrajającym uśmiechem.
Miała dwojaki powód, by negować własne uczucia: po pierwsze, myśl o ewentualnym rozstaniu rodziców była nazbyt przerażająca; po drugie, wszelkie emocje tylko by jej przeszkadzały w przedstawieniu. Wkrótce odrzucanie uczuć odbywało się automatycznie, tak samo automatycznie Connie dążyła do manipulowania i dominacji nad otaczającymi ją ludźmi. Jej płytka wesołość i ożywienie zapewne odstręczały wiele osób, lecz innych, takich jak Kenneth, którym odpowiadały wyłącznie powierzchowne związki, pociągał ów styl.
Całymi latami Connie żyła z mężczyzną, który znikał coraz częściej i na coraz dłużej, wreszcie nie wracał na noc; fakt, iż ani razu nie spytała, dokąd chodzi i co robi, jest miarą jej ogromnej zdolności negacji, a także niemniej silnego strachu. Connie nie chciała wiedzieć, nie chciała kłótni ani konfrontacji, a nade wszystko nie chciała odczuwać tamtego przerażenia z dzieciństwa, przerażenia, że różnica zdań rozbije cały świat.
Bardzo trudno przyszło jej się poddać procesowi terapii, który wymagał, by się pozbyła swojego głównego narzędzia samoobrony, humoru. Zupełnie jakby ktoś prosił, żeby przestała oddychać; w pewnym sensie wierzyła, iż bez tego zginie. Rozpaczliwe błaganie syna, aby oboje nareszcie stawili czoło bolesnej prawdzie, ledwie zdołało się przebić przez zmasowaną obronę. Connie straciła kontakt z rzeczywistością w stopniu graniczącym z autentycznym obłędem; podczas terapii bardzo długo nie chciała rozmawiać o problemach innych niż Thada — nie przyznawała, że sama je ma. Zawsze „ta silna", nie zamierzała ustąpić ze swoich pozycji bez walki. Z wolna jednak — gdy dopuściła do siebie uczucie popłochu, które wypływało na powierzchnię, zaledwie przestała żartować — zyskiwała coraz większe poczucie bezpieczeństwa. Przekonała się, iż jako osoba dorosła ma do dyspozycji zdrowsze sposoby na trudną sytuację aniżeli te nadużywane w dzieciństwie. Zaczęła zadawać pytania, konfrontować, wyrażać
własne poglądy i potrzeby. Nauczyła się większej szczerości wobec siebie i innych — nie znała takiej od wielu, wielu lat. I wreszcie mogła odzyskać poczucie humoru, które teraz wyrażało się zdrowym śmiechem z samej siebie.
Pam: trzydzieści sześć lat; dwukrotnie rozwiedziona, dwóch nastoletnich synów
Dorastałam w pełnym napięć, nieszczęśliwym domu. Ojciec rzucił matkę przed moim urodzeniem, toteż została klasyczną „samotną matką". Nikt z moich znajomych nie pochodził z rozbitej rodziny i tam gdzieśmy mieszkały — w małym mieście, bardzo mieszczańskim, do tego w latach pięćdziesiątych — dawano nam odczuć, jaką jesteśmy osobliwością.
W szkole uczyłam się pilnie i byłam bardzo ładna, więc nauczyciele mnie lubili. To bardzo pomagało. Mogłam odnosić sukcesy przynajmniej w nauce. Stałam się prawdziwym kujonem, przez całą podstawówkę same piątki od góry do dołu. W szkole średniej napięcie emocjonalne wzrosło tak bardzo, że już nie potrafiłam się skupić, więc oceny miałam gorsze; naprawdę złą uczennicą nie byłam jednak nigdy, nie śmiałam. Zawsze mi się zdawało, że sprawiam matce zawód, i bałam się przynieść jej wstyd.
Matka była sekretarką, ciężko pracowała na nasze utrzymanie i teraz zdaję sobie sprawę, że musiała umierać ze zmęczenia. Była też ogromnie dumna i, jak myślę, głęboko zawstydzona swoją sytuacją rozwódki. Kiedy odwiedzały mnie inne dzieci, czuła się niepewnie. Byłyśmy biedne, z trudem wiązałyśmy koniec z końcem, ale matka za wszelką cenę pragnęła zachować pozory. Cóż, łatwiej zachować pozory, jeżeli ludzie nie widzą mieszkania, więc nasz dom nie był, delikatnie mówiąc, przesadnie gościnny. Kiedy koleżanki zapraszały mnie na noc, matka mówiła: „Wcale cię tam nie chcą". Robiła to po części dlatego, żeby nie musieć ich z kolei zapraszać, ale, oczywiście, wtedy się tego nie domyślałam. Wierzyłam jej słowom: no cóż, pewnie kogoś takiego jak ja ludzie nie mieli ochoty oglądać.
Dorastałam w przekonaniu, że coś jest ze mną mocno nie w porządku. Nie wiedziałam dokładnie, ale to coś wiązało się z faktem, że jestem nie do przyjęcia, nie daję się kochać. W naszym domu nie było miłości, tylko obowiązek. Co najgorsze, nigdy nie mogłyśmy mówić, jakie to strasznie zakłamane tak udawać przed światem, udawać lepsze niż
132
133