Argentyna
wp.pl | dodane 2012-01-25
Obiecywali lepsze życie, a zrzucali z samolotu do oceanu
Porywali
ludzi z ulicy w biały dzień. "Mieli nas brać żywcem tylko po
to, żeby móc torturować" - wspomina jeden z uprowadzonych.
Trafiali oni do obozów koncentracyjnych, gdzie albo ginęli, albo
zostawali "transferowani" - wyrzucani z samolotów do
oceanu. Taki los spotkał 30 tys. Argentyńczyków, którzy wydali
się "podejrzani" dla własnego rządu. "Brudna wojna"
trwała w tym kraju siedem lat - od 1976 do 1983 roku.
W Ameryce Południowej lata 60. i 70. ubiegłego wieku upływały pod znakiem panicznego lęku przed "czerwoną zarazą", która zdążyła ogarnąć już Kubę. Nastroje te podsycały Stany Zjednoczone, prowadzące zimną wojnę ze Związkiem Radzieckim. Właśnie w ramach "ochrony" Latynosów przed komunizmem rządy sześciu państw regionu: Brazylii, Chile, Urugwaju, Paragwaju, Boliwii i Argentyny przez dekadę nagminnie łamały prawa człowieka w imię walki z "terroryzmem". Kampanię tę po cichu wspierały Stany Zjednoczone, które wzdrygały się na samą myśl o rozprzestrzenieniu idei marksistowskich gdziekolwiek w świecie.
W
Argentynie sytuacja polityczna była skomplikowana. Wybrany w
październiku 1973 roku na urząd prezydenta Juan
Perón
(po raz trzeci w życiu), zmarł 10 miesięcy później. W
prezydenckim fotelu zasiadła więc wiceprezydent i zarazem trzecia
żona zmarłego przywódcy, Isabel Perón. Kraj doświadczał w tym
czasie głębokiego kryzysu ekonomicznego, a w ślad za nim
społecznego. Gdy więc 24 marca 1976 roku grupa wojskowych
przeprowadziła zamach stanu, społeczeństwo odetchnęło z ulgą.
Na
czele państwa stanęli dowódcy: armii gen. Jorge Rafael Videla,
marynarki adm. Emilio Eduardo Massera i sił powietrznych bryg. Ramón
Agosti. Nie trzeba było długo czekać, by ochrona państwa przed
marksistowskimi ideałami zyskała większą wartość niż ludzkie
życie.
Po
trzech miesiącach rządów wojskowi wydali Akt Instytucjonalny. Ten
jeden dokument, wśród dziesiątek innych wydawanych codziennie w
każdym państwie, zaważył na życiu tysięcy Argentyńczyków.
Dzięki niemu to rządzący mieli praktycznie dowolnie rozstrzygać,
co i kto szkodzi "interesom narodowym". Stąd już tylko
krok do pełnoprawnej dyktatury. Jedną z jej najbardziej
przerażających odsłon były obozy koncentracyjne.
Cztery
stopnie piekła
Według
nowych władz jedynym skutecznym narzędziem kontrolowania
społeczeństwa był terror. W ciągu pierwszych miesięcy rządów
wojskowych rozwiązano setki związków zawodowych, zakazano
strajków, drastycznie ograniczono prawa pracownicze, rozwiązano
partie polityczne. Zamykano nawet lokalne nocne i palono tysiące
książek, w których były zawarte - przynajmniej według władz -
treści wywrotowe. Robotników, profesorów i nauczycieli wyrzucano z
pracy, a studentów - z uczelni.
W
ramach Narodowego Procesu Reorganizacji tysiące z nich aresztowano,
by później bezlitośnie torturować i mordować. Wszystko za murami
baz wojskowych, opuszczonych wiejskich szkół, szpitali,
niedokończonych moteli czy dawnych stacji radiowych. To właśnie
tam tworzono tajne centra zatrzymań (CCD, centros clandestionos de
detención). W praktyce były to obozy koncentracyjne, z których
mało kto wychodził żywy. W czasie rządów junty w Argentynie
funkcjonowało łącznie ponad 340 takich aresztów. Zginęło w
nich, według organizacji praw człowieka, 30 tysięcy ludzi.
Społeczeństwo
argentyńskie twierdziło, że nie miało pojęcia o istnieniu obozów
koncentracyjnych. Ale już w 1976 roku Amnesty International
zainteresowała się tajemniczymi zaginięciami - jednego dnia
człowiek był, pracował, funkcjonował, żył, a drugiego jakby
zapadał się pod ziemię.
Dowodu
na istnienie sieci tajnych aresztów w kraju dostarczyło dwóch
mężczyzn: Horacio Guillermo Cid de la Paz i Oscar Alfredo Gonzales.
Trzymani w "Club Atletico", jednym z największych centrum
zatrzymań w kraju, zdołali uciec w czasie transportu na
przesłuchanie do La Platy. Był 18 lutego 1979 roku. W obozach
koncentracyjnych spędzili 15 miesięcy, więc doskonale wiedzieli,
co się dzieje za ich murami. Tym, czego doświadczyli i co widzieli,
podzielili się z Amnesty International. Z ich opowieści wyłonił
się spójny obraz dyktatury, pracującej jak dobrze naoliwiona
maszyna. Każdy, kto wpadał w jej tryby, przechodził niemal taką
samą gehennę: porwanie,
przesłuchanie, obóz koncentracyjny, "transfer".
Porwanie
Stella
Maris Pereiro, porwana z domu 6 grudnia 1977 roku przez grupę
zadaniową TF3.
Marra
Elena Bugnone de Bonafini, porwana w barze 25 maja 1978 roku przez
grupę zdaniową STF.
Alfredo
Antonio Giorgi, porwany z miejsca pracy, biura INTI, 27 października
1978 roku przez grupę zadaniową STF.
Raport
AI z 1980 roku podawał te i dziesiątki innych nazwisk. Ludzie
ginęli w biały dzień, porywani na środku ulicy, w restauracjach,
autobusach, własnych domach. Za każdym razem przygotowanie do
"aresztowania" wyglądało tak samo. Najpierw wypełniano
"formularz obiektu", gdzie wpisywano dane osoby, która ma
zostać porwana. Później trafiał on na biurko szefa operacyjnego,
a ten wyznaczał grupę, która miała wykonać zadanie. Było ich
pięć: TF1 kontrolowana przez policję federalną, TF2 - przez
armię, TF3 - przez marynarkę, TF4 - przez siły powietrzne i STF -
przez służby specjalne.
"Mieli rozkaz, żeby brać nas żywcem, ale to nie wynikało z humanitarnych pobudek. Wręcz przeciwnie. Mieli nas brać żywcem tylko po to, żeby móc torturować
Guillermo Cid de la Paz i Oscar Alfredo Gonzales
Później
nie pozostawało nic innego, jak zastawić pułapkę. W operacji
brało udział kilkanaście osób: dowódca, dwóch oficerów i około
10 podoficerów. Przeważnie szli "na robotę" w cywilnych
ubraniach, ale zdarzało się, że przebierali się za żebraków,
lekarzy, domokrążców a nawet niewidomych. Ich dowódca zaznaczał
na mapie obszar, gdzie dojdzie do porwania. Posterunki policji i
patrole dostawały rozkaz, żeby nie przeszkadzać brygadzie w
wykonaniu zadania.
Funkcjonariusze
na ofiarę czatowali na dachach, w zaparkowanych samochodach, za
drzewami. Gdy wkraczała w "strefę zero", błyskawicznie
atakowali. Aresztowany nie miał prawa się ruszać. W przeciwnym
razie był zabijany na miejscu. Wszyscy jednak starali się tego
unikać - obiekt miał trafić do obozu koncentracyjnego żywy.
"Mieli
rozkaz, żeby brać nas żywcem, ale to nie wynikało z humanitarnych
pobudek. Wręcz przeciwnie. Mieli nas brać żywcem tylko po to, żeby
móc torturować" - wspominali Cid de la Paz i Gonzales w
raporcie AI.
Jeśli
jednak ktoś zginął na miejscu, brygada musiała przewieźć jego
ciało do centrum zatrzymań. Tam fotografowano je i robiono odciski
palców. Zdjęcia dołączano do comiesięcznych raportów
przedstawianych prezydentowi i Pierwszemu Korpusowi Armii. Nie
wiadomo, co później działo się ze zwłokami.
Przesłuchanie
"Dla Argentyńskiej armii nawet dzieci, ciężarne kobiety, ranni i chorzy są podejrzani. Wierzą jedynie w prawdę, którą mogą ‘odkryć’ w salach tortur"- zeznawali uciekinierzy z "Club Atletico".
Tuż
po przekroczeniu progu centrum zatrzymań porwany przestawał być
Alfredo Antonio Giorgim czy Stellą Maris Pereiro. Od tej pory był
X-15, H-23, J-54. Już jako numer trafiał do "sali
operacyjnej". Tak nazywano pomieszczenie, gdzie przesłuchiwanych
poddawano wielogodzinnym torturom. "Żółte ściany pokryte
były mnóstwem plam, głównie krwi. Nie dało się oddychać, bo
nie było klimatyzacji, a smród palonego ciała, krwi, potu i
ekskrementów unosił się wszędzie" - wspominał jeden z
byłych osadzonych, który "zaliczył" pobyt w czterech
obozach.
Rozebrany
do naga więzień lądował na metalowym stole - jedynym meblu w
sali. "Przez pierwszą godzinę nie zadawali nam żadnych pytań,
tylko dźgali ościeniem.
W głowę, pachy, genitalia, odbyt, pachwiny, wargi i inne wrażliwe
części ciała. Robili to, by jak wyjaśniali, 'zmiękczyć nas i
nawiązać nić porozumienia'. Co jakiś czas polewali nas wodą,
żeby nas ocucić i byśmy w pełni odczuwali ból" - wspominali
Cid de la Paz i Gonzales.
Świeżo
upieczeni więźniowie doznawali też innych tortur: podtapiania,
wieszania za stopy, bicia w narządy rodne, posypywania ran solą,
wstrząsów elektrycznych. Nad przebiegiem tortur czuwał lekarz,
który kontrolował ciśnienie krwi i odruchy przesłuchiwanego.
Jeśli ten był w zbyt ciężkim stanie, trafiał do ambulatorium. Po
krótkim podleczeniu był gotów, by znów trafić na "salę
operacyjną". - Nie damy ci umrzeć zbyt wcześnie - mieli mówić
oprawcy swoim ofiarom.
Po
przesłuchaniu lekarz wypełniał raport:
Przesłuchujący:
"Blanco". Grupa: TF3. Przypadek: X-15. Data: 5 kwietnia
1977. Godzina wejścia: 11. Godzina wyjścia: 19. Stan: Normalny.
Przesłuchujący:
"Turco". Grupa: TF3. Przypadek: H-23. Data: 6 kwietnia
1977. Godzina wejścia: 8. Godzina wyjścia: 21. Stan: Trup.
Kaci
więzienni nie oszczędzali nawet ciężarnych kobiet. W pochwy
wsadzano im łyżki z brązu i rażono prądem o wysokim napięciu.
Jeśli mimo to nie poroniły, pozwalano im dotrzymać ciążę do
końca. Wojskowi mieli już przygotowany plan, co zrobią z nimi i
ich dziećmi.
Obóz
koncentracyjny
Na
obóz koncentracyjny składał się rząd cel, w których upychano
więźniów, jedna lub dwie "sale operacyjne", łazienki i
ambulatorium. Cele - duszne, ciemne i brudne. Dwa metry szerokości,
półtora długości, trzy wysokości. Zero klimatyzacji, okien,
światła dziennego. Korytarz, dla kontrastu, oświetlony przez całą
dobę fluorescencyjnym światłem. Temperatura: 40 do 45 stopni.
Kąpiel - raz w tygodniu.
"Brali nas tam po ośmiu. Każdy miał jakąś minutę, żeby się umyć i wysuszyć. Mieliśmy
pięć,
sześć kawałków materiału, które służyły nam za ręczniki.
Pięć czy sześć na 100-140 ludzi" - relacjonował Horario
Gonzales. Wspominał też, że gdy strażnicy prowadzili ich do
łazienki albo ubikacji, mijali swoich oprawców. "Prawie zawsze
grali w ping-ponga". A strażnicy bili - po powrocie do cel, po
załatwieniu się, a czasami w ogóle nie pozwalali dojść do
toalety, tylko bili na korytarzu i zaganiali z powrotem do cel.
Jedzenie
- wermiszel (cienki makaron) z wodą, czasem z brudnymi
wnętrznościami zwierzęcymi, czasem trochę mąki kukurydzianej.
Brali nas tam po ośmiu. Każdy miał jakąś minutę, żeby się umyć i wysuszyć. Mieliśmy pięć, sześć kawałków materiału, które służyły nam za ręczniki. Pięć czy sześć na 100-140 ludzi
Horario Gonzales
"Czasem
zapominali nas nakarmić, czasem nie było jedzenia. Wszyscy bardzo
straciliśmy na wadze" - mówił Gonzales.
Zamkniętych
w celach więźniów strażnicy przykuwali kajdanami do ścian, a na
głowy naciągali worki. Weteranów czasem spotykał "zaszczyt"
- nie musieli nosić worków na głowach. Niektórych z nich
strażnicy wyznaczali do pracy w obozach. Sprzątali, malowali
ściany, kładli cegły, pracowali w warsztatach przy przeróbce
samochodów skradzionych więźniom przez oficerów grup zadaniowych,
tłumaczyli artykuły drukowane w obcojęzycznej prasie, kręcili
filmy propagandowe i podrabiali dokumenty. To była praktycznie
jedyna droga ucieczki przed śmiercią.
Miriam
Lewin, jedna ze 150 więźniów ocalałych z największego obozu
ESMA, tłumaczyła artykuły na temat reżimu, które ukazywały się
w prasie francuskiej i brytyjskiej. Dziennikowi "The Telegraph"
opowiedziała, jak wraz z kilkoma innymi więźniarkami dostały
zaproszenie na kolację od grupy oficerów.
- Był środek nocy, gdy nagle obudził nas strażnik: "Wstawajcie, musisz iść". Nie
wiedziałam,
czy idziemy na kolację, czy na śmierć. Moją koleżankę poprosił
do tańca facet, który dwa tygodnie wcześniej zabił jej męża -
wspominała Lewin. W tej rozmowie stwierdziła też, że przeżyła
tylko dzięki temu, że miała pracę. I że pomimo głośno
puszczanej muzyki, słyszała nieraz krzyki torturowanych za ścianą
współwięźniów.
Również
dzięki pracy w obozie ocaleli Cid de La Paz i Gonzales. "Chcieliśmy
zatrzymać się na jak najdłużej w jednym miejscu, żeby opracować
możliwość ucieczki. Wielu próbowało, ale tylko nam się udało"
- stwierdzili w raporcie AI. "Uciekliśmy przed ‘transferem’
i ‘ostatecznym rozwiązaniem’, co oznaczało śmierć dla tysięcy
naszych rodaków" - dodali.
Był środek nocy, gdy nagle obudził nas strażnik: "Wstawajcie, musisz iść". Nie wiedziałam, czy idziemy na kolację, czy na śmierć. Moją koleżankę poprosił do tańca facet, który dwa tygodnie wcześniej zabił jej męża
Miriam Lewin
Transfer,
czyli ostateczne rozwiązanie
Gdy
centra zatrzymań zapełniały się więźniami, części z nich,
zwłaszcza tym z długim stażem, strażnicy zaczęli umożliwiać
kontakt z rodzinami. Pozwalano im zadzwonić do przyjaciół czy
krewnych, niektórym nawet spotkać się z najbliższymi. Później
kolejna niespodzianka - obiecywano, że zostaną wkrótce
przeniesieni do innego, lżejszego obozu albo nawet wypuszczeni na
wolność. Muszą tylko przejść szybkie badania lekarskie, by ich
los się odmienił. Ci, którzy nie dostąpili tego zaszczytu,
zazdrościli współwięźniom. Wkrótce jednak okazało się, że
nie mieli czego.
Więźniowie
wytypowani do transferu do innego obozu, z lżejszym rygorem i
warunkami życia, gdzie mieli pracować i mogliby spotykać się z
rodzinami, musieli oddać wszystko, co posiadali, łącznie z
odzieżą. - Tam dostaniecie nowe ubrania - przekonywano ich. Przed
podróżą dostawali zastrzyk z Pentothalu (środka uspokajającego),
żeby "nie denerwowali się". Rozebrani do naga, wchodzili
na pokład samolotu. Nikt nigdy ich później nie widział.
"Nigdy
nie zapomnimy wyrazów twarzy naszych kamratów, gdy stali w
kolejkach do ‘transferu’ i nie pozwalano im zabrać ze sobą
nawet szmacianej lalki czy samochodu-zabawki z kawałka chleba, które
robili sami, by dać w prezencie swoim dzieciom" - stwierdzili w
raporcie AI Cid de La Paz i Gonzales.
Ci,
którzy pozostali w obozie nie mogli przestać się dziwić. Skoro
ich kamratów przenoszono do lżejszego obozu, dlaczego nie zabierano
kobiet w ciąży? Przecież po badaniu lekarskim były skreślane z
listy przeznaczonych do transferu? Dlaczego transportowanym dawano
zastrzyki? Dlaczego zabierano im wszystko, co mieli i mówiono: tam,
gdzie się udajecie, nie będzie wam to już potrzebne? W końcu
odkryli przerażającą prawdę. Transfery, które miały być
"lotami nowego życia", w rzeczywistości były "lotami
śmierci" - więźniów zrzucano z wysokości kilku kilometrów
do rzeki albo oceanu.
Sergeant
Ibanez, strażnik z Camp de Mayo, zeznał, że miesięcznie
przeprowadzał trzy do czterech takich "transferów".
Oszczędzano
tylko tych, którzy mogli się jeszcze na coś przydać, zwłaszcza
ciężarne kobiety. Im pozwalano urodzić, a po około dwóch
tygodniach od porodu i tak wyznaczano do "transferu". Ich
dzieci trafiały do bezdzietnych rodzin wojskowych. Szacuje się, że
w ten sposób do adopcji trafiło 500-700 noworodków.
Otruty
dzikus
Na
miejscu wielu spośród dawnych obozów stanęły pomniki, powstały
muzea, miejsca pamięci. By przyszłe pokolenia "nie popełniły
tych samych błędów", jak mówiła Miram Lewin tuż przed
otwarciem muzeum pamięci w dawnym obozie ESMA. Póki co jednak
obecne pokolenia nie rozliczyły się z przeszłości. Wielu oprawców
jest na wolności i być może nigdy nie zostaną ukarani za to, co
zgotowali swoim rodakom. Najlepszym tego dowodem była śmierć
Héctora Febresa, Dzikusa.
Febres
był oficerem straży przybrzeżnej i katem z obozu ESMA. Nazywano go
Dzikusem, bo stosował barbarzyńskie metody przesłuchań. Miał być
pierwszym skazanym po 2003 roku, gdy prezydent Néstor Kirchner
zniósł amnestię dla zbrodniarzy z lat 1976-1983, obowiązującą
przez 20 lat po zakończeniu "brudnej wojny". Obiecywał,
że ujawni wiele nazwisk swoich kolegów "po fachu". Nie
ujawnił. Cztery dni przed ostatnią rozprawą znaleziono go martwego
w celi. Został otruty cyjankiem.
Aneta
Wawrzyńczak, Wirtualna Polska
http://konflikty.wp.pl/title,Obiecywali-lepsze-zycie-a-zrzucali-z-samolotu-do-oceanu,wid,14192160,wiadomosc.html