Christie Agatha Tajemnica rezydencji Chimneys

Agatha Christie



Tajemnica rezydencji „Chimneys”


Tłumaczyła Urszula Gutowska

Tytuł oryginału: The Secret of Chimneys


Mojemu siostrzeńcowi

Na pamiątką pewnego napisu

w Zamku Compton

oraz dnia spędzonego w ZOO



Rozdział pierwszy
Anthony Cade angażuje się do pracy


— Dżentelmen Joe?!

— Nie do wiary, toż to poczciwy Jimmy McGrath! Elitarna wycieczka biura podróży „Castle”, w której skład wchodziło siedem niewiast o zatroskanych twarzach oraz trzech spoconych mężczyzn, przyglądała się im z prawdziwym zainteresowaniem. Nie ulegało wątpliwości, że pan Cade spotkał starego przyjaciela. Wszyscy oni uwielbiali pana Cade’a, zachwycali się jego wysoką, szczupłą sylwetką, opaloną na brąz twarzą, wesołym sposobem bycia, lekkością, z jaką potrafił prowadzić rozmowę, co wprawiało turystów w doskonały nastrój. Ten jego przyjaciel to człowiek o powierzchowności dość dziwnej. Prawie tego samego wzrostu co pan Cade, ale krępy i zdecydowanie nie tak przystojny. Typ mężczyzny, który występuje w powieściach jako właściciel saloonu. Mimo wszystko interesujący. W końcu dlatego wyjeżdża się za granicę — żeby sobie obejrzeć te różne dziwne rzeczy, o których czyta się w książkach. Aż do dziś w Bulawayo strasznie się nudzili. Słońce prażyło niemiłosiernie, hotel nie miał wygód, nie warto było nigdzie się ruszać aż do momentu wyjazdu do Matoppos. Całe szczęście, że pan Cade zaproponował widokówki. Zaopatrzenie w widokówki było znakomite.

Anthony Cade wraz z przyjacielem odłączyli się trochę od reszty. — Co ty tu, do diabła, robisz z tą kupą babsztyli? — zapytał McGrath. — Zakładasz harem czy co?

— Harem z tymi kilkoma sztukami? — rzekł z uśmiechem Anthony. — Czy ty im się dobrze przypatrzyłeś?

— Oczywiście. I pomyślałem sobie, że musiałeś stracić wzrok.

— Wzrok mam jak zawsze idealny. Nie, to jest elitarna wycieczka biura podróży „Castle”: ja jestem tu „Castle”, lokalnym naturalnie.

— Co ci przyszło do głowy, żeby brać się za taką robotę?

— Chroniczny brak forsy. Ale możesz mi wierzyć, że bardzo mi to nie leży.

Jimmy uśmiechnął się kpiąco.

— Nigdy nie miałeś zacięcia do regularnej pracy. Anthony zignorował to oszczercze pomówienie.

— Liczę, że w niedługim czasie coś się odmieni — zauważył optymistycznie. — Zawsze tak bywa.

Jimmy roześmiał się.

— Gdy zanosi się na jakieś kłopoty, to Anthony Cade prędzej czy później musi ściągnąć je sobie na łeb, nie mam co do tego wątpliwości — powiedział.

— Masz absolutnego nosa do wynajdywania rozrób i wtedy klops. Gdzie moglibyśmy pogadać?

Anthony westchnął ciężko.

— Chcę tym gdaczącym kwokom pokazać grobowiec Rhodesa.

— Pierwszorzędnie — rzekł aprobująco Jimmy.

— Wrócą po tej wycieczce wyboistą drogą poobijane do żywego, posiniaczone, i tylko będą marzyć o łóżku, żeby lizać rany. Wtedy my zyskamy kapkę czasu na wymianę informacji.

— Dobra. Cześć, Jimmy!

Anthony dołączył do swego stada owieczek. Panna Taylor, najmłodsza w grupie i najbardziej filuterna, z miejsca go zaatakowała:

— Czy to był pana dawny przyjaciel?

— Tak. Jeden z druhów mojej nieskazitelnej młodości.

Panna Taylor zachichotała.

— To moim zdaniem bardzo przystojny mężczyzna.

— Powtórzę mu to.

— Pan jest doprawdy nieznośny! Coś podobnego! Jak on pana nazwał?

— Dżentelmen Joe.

— Właśnie. A pan ma na imię Joe?

— Przecież pani wie, że Anthony.

— A niech pana nie znam!! — zawołała kokieteryjnie panna Taylor.

Anthony do tej pory świetnie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Poza wykonywaniem niezbędnych przed podróżą czynności winien był również uspokajać zirytowanych starszych panów, których godność została narażona na szwank, dbać, by starsze panie jak najczęściej miały możność kupowania pocztówek, oraz flirtować z możliwie każdą damą przed feralną czterdziestką. To ostatnie zajęcie sprawiało mu stosunkowo najmniej kłopotu, a to dlatego, że panie z wielką werwą wychwytywały czułe aluzje z jego najniewinniejszych napomknień.

Panna Taylor znów przypuściła atak:

— No to dlaczego nazwał pana Joe’em?

— Pewno dlatego, że tak się właśnie nie nazywam.

— A dlaczego dżentelmen Joe?

— Z tego samego powodu.

— Och, proszę pana — zaprotestowała wielce stropiona panna Taylor. — Zupełnie nie ma pan racji. Nie dalej jak wczoraj wieczorem papa mówił o pana dżentelmeńskich manierach.

— To bardzo miłe ze strony pani ojca.

— Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że jest pan prawdziwym dżentelmenem.

— Czuję się zażenowany.

— Nie ma potrzeby, naprawdę tak uważam.

— Tkliwe serca bardziej się liczą niż korony królewskie — stwierdził Anthony zdawkowo, nie zastanawiając się nad znaczeniem swej wypowiedzi i marząc tylko o tym, by jak najszybciej była pora na lunch.

— Jest taki piękny wiersz… Czy dużo wierszy pan zna?

— Mogę wyrecytować w razie potrzeby: Chłopiec stal na płonącym pokładzie. A więc: „Chłopiec stał, pokład płonął, wszyscy zwiali, tylko nie on.” To wszystko, co umiem, ale jeśli pani sobie życzy, mógłbym to nieco zilustrować. „Chłopiec stał, pokład płonął” szu, szu, szu (to płomienie). „Wszyscy zwiali, tylko nie on”, biegam jak pies tam i z powrotem.

Panna Taylor ryknęła śmieciłem.

— Ojej, spójrzcie na pana Cade’a! Jest kapitalny!

— Najwyższy czas na poranną herbatę — rzekł ten energicznie. — Proszę tędy. Na następnej ulicy mamy wspaniałą kawiarnię.

— Domniemywam — powiedziała pani Caldicott tym swoim głębokim głosem — że koszt posiłku jest wliczony do wycieczki?

— Poranna herbata, proszę pani — odparł Anthony w sposób profesjonalnie uprzejmy — jest ekstra.

— To nieprzyzwoite!

— Życie bardzo często nas doświadcza — powiedział pocieszająco Anthony.

— Oczy pani Caldicott rozbłysły; zauważyła tonem człowieka skaczącego na minę:

— Podejrzewałam coś takiego i byłam na tyle przewidująca, że dziś rano przy śniadaniu odlałam trochę herbaty do dzbanka. Podgrzeję ją sobie na maszynce spirytusowej. Chodź, tatuśku.

Państwo Caldicott pożeglowali triumfalnie w stronę hotelu, a postać damy aż promieniała zadowoleniem z własnej zapobiegliwości.

— O, Boże — mruknął Anthony — ileż komicznych postaci chodzi po tym świecie.

Resztę towarzystwa skierował w stronę kawiarni. Panna Taylor nie odstępowała go ani na krok i znów wróciła do tematu:

— Dawno pan się widział z tym swoim przyjacielem?

— Przeszło siedem lat temu.

— A poznał go pan w Afryce?

— Tak, ale nie w tej części. Po raz pierwszy zobaczyłem Jimmy’ego McGratha wtedy, gdy był już związany, gotowy do pieczenia. Musi pani wiedzieć, że niektóre plemiona w interiorze uprawiają ludożerstwo. Przybyliśmy w samą porę.

— I co się stało dalej?

— Bardzo ładna mała awanturka. Paru typów załatwiliśmy, reszta wzięła nogi za pas.

— Och, jakie pan miał bogate, pełne przygód życie!

— Wiodłem żywot bardzo spokojny, zapewniam panią.

Ale panna Taylor najwyraźniej mu nie uwierzyła.

Była mniej więcej dziesiąta wieczór, gdy Anthony Cade wszedł do małego pokoiku, w którym Jimmy McGrath manipulował rozmaitymi butelkami.

— Zrób coś mocnego, James — poprosił gość. — Zaręczam ci, że ogromnie jest mi to potrzebne.

— Wierzę ci, chłopie. Ja za żadne skarby świata takiej roboty bym nie przyjął. — Daj mi inną, to w jednej chwili mnie tu nie będzie.

McGrath nalał sobie, wypił duszkiem i zabrał się do przyrządzania następnej porcji. A potem zapytał niespiesznie:

— Mówisz serio, stary?

— O czym?

— Że rzucisz w diabły tę pracę, jak będziesz miał inną?

— A bo co? Chcesz przez to powiedzieć, że dajesz mi posadę żebraka? Jak masz robotę, to czemuś sam jej nie złapał?

— Złapałem, ale za bardzo się na niej nie wyznaję i dlatego proponuję tobie.

Anthony wzmógł czujność.

— A dlaczego ci ona nie odpowiada? Przecież nie kazali ci nauczać w szkółce niedzielnej?

— Myślisz, że ktoś by zaryzykował taką ofertę?

— Ktoś, kto cię dobrze zna, na pewno nie.

— To naprawdę świetna robota, niczego złego się nie dopatruj.

— Czy może szczególnym trafem w Ameryce Południowej? Mam chętkę na Amerykę Południową. W jednej z tych republik szykuje się całkiem fajna rewolucja.

McGrath uśmiechnął się szeroko.

— Zawsze byłeś pies na rewolucje, pasuje ci wszystko, co prowadzi do porządnej rozróby.

— Czuję, że moje zdolności byłyby tam docenione. Powiadam ci, Jimmy, przydam się w każdej rewolucji, obojętnie, po której stronie bym się znalazł. Wszystko lepsze od tego nudnego, codziennego bytowania.

— Zdaje się, że o tej swojej skłonności już mi mówiłeś. Nie, nie daję ci roboty w Ameryce Południowej, tylko w Anglii.

— Anglia? Powrót bohatera do stron rodzinnych? Po siedmiu latach nie zgarną mnie chyba za te rachunki, jak myślisz, Jimmy?

— Nie sądzę. No więc słuchasz mnie dalej?

— Słucham, jak najbardziej. Niepokoi mnie tylko, dlaczego sam nie wziąłeś tej roboty.

— Powiem ci, dlaczego. Ja, Anthony, szukam złota, hen, w interiorze.

Anthony gwizdnął i spojrzał na niego uważnie.

— Zawsze przepadałeś za złotem, Jimmy, odkąd cię znam. To twoja słabość, takie specyficzne, małe hobby. Wydeptałeś nieskończoną liczbę fantastycznych ścieżek, nie ma takiego drugiego faceta.

— I w końcu złapię ślad, przekonasz się.

— No tak, każdy ma jakieś hobby. Moje to rozróba, twoje — złoto.

— Zaraz ci opowiem, co trzeba. Mam nadzieję, że wiesz wszystko o Herzoslovakii?

Anthony obrzucił go bystrym spojrzeniem.

— Herzoslovakia? — zapytał i dziwna nuta zadźwięczała w jego głosie.

— Tak. Wiesz coś o tym kraju?

Minęła dłuższa chwila, zanim Anthony udzielił odpowiedzi. Rzekł powoli:

— Tylko to, co wiedzą na ogól wszyscy. To jedno z bałkańskich państw, mam rację? Główne rzeki — nie znane. Główne pasma górskie — też nie znane, chyba sporo ich jest. Stolica Ekarest. Ludność — przeważnie bandyci. Ich hobby to mordowanie królów i robienie rewolucji. Ostatni król, Nicholas Czwarty, zamordowany około siedmiu lat temu. Od tej pory kraj jest republiką. W sumie bardzo interesujący. Mogłeś mi na początku powiedzieć, że chodzi o Herzoslovakię.

— Nie chodzi, chyba że pośrednio. Anthony spojrzał na niego bardziej ze smutkiem niż z gniewem.

— Musisz coś z tym zrobić, James. Zapisz się na kurs korespondencyjny czy co. Gdybyś w dawnych dobrych czasach wstawiał taką mowę, powieszono by cię do góry nogami i złojono skórę łub uraczono czymś równie, nieprzyjemnym.

Jimmy ciągnął dalej, nie zrażony krytyką:

— Słyszałeś kiedyś o hrabim Stylptitchu?

— To rozumiem — powiedział Anthony. — Ludzie, którzy nigdy nie mieli pojęcia o Herzoslovakii, na dźwięk tego nazwiska doznaliby olśnienia. Wielki Starzec na Bałkanach, najmądrzejszy mąż stanu naszych czasów. Najgroźniejszy łotr, który uniknął stryczka. Punkt widzenia zależy od gazety, którą weźmiesz do ręki. Ale jedno jest pewne, James, hrabia Stylptitch pozostanie w ludzkiej pamięci długo potem, kiedy my już się rozsypiemy w proch i pył. Za każdą akcją i kontrakcją na Bliskim Wschodzie stał od lat dwudziestu hrabia Stylptitch. Był dyktatorem i patriotą, i mężem stanu — lecz właściwie nikt nie wie dokładnie, kim naprawdę był, poza tym, że był królem najdoskonalszej intrygi. No więc co masz mi o nim do powiedzenia?

— Był premierem Herzoslovakii, i dlatego właśnie najpierw o nim ci wspomniałem.

— Nie masz wyczucia proporcji, Jimmy. Herzoslovakia w zestawieniu ze Stylptitchem ma znaczenie drugorzędne. Jest tylko miejscem jego urodzenia i krajem, w którym zajmuje się sprawami publicznymi. Ale myślałem, że on już nie żyje?

— I dobrze myślałeś. Umarł w Paryżu jakieś dwa miesiące temu. To, o czym mówię, zdarzyło się przed paroma laty.

— Pytanie tylko, co to jest to, o czym mi mówisz.

Jimmy przełknął docinek i przyspieszył relację:

— A więc było to tak. Przebywałem w Paryżu, dla ścisłości dodam, że działo się to przed czterema laty. Pewnego wieczoru przechadzam się samotnie w dość odludnej dzielnicy Paryża i widzę, jak sześciu francuskich chuliganów nalewa nobliwie wyglądającego starszego pana. Nie znoszę być biernym widzem, toteż błyskawicznie wdałem się w bójkę i zacząłem okładać tych drani. Śmiem twierdzić, że nigdy do tej pory nie oberwali tak solidnie. Zmiękli jak plastelina!

— Jeden zero dla ciebie, James — powiedział ciepło Anthony. — Szkoda, że moje oczy tego nie oglądały.

— Drobiazg — wyrzekł skromnie Jimmy. — Ale ten starszy facet był mi bezgranicznie wdzięczny. Na pewno był po paru kieliszkach, nie mam co do tego wątpliwości, był jednak na tyle trzeźwy, że zapisał sobie moje nazwisko i adres i nazajutrz przyszedł, żeby mi podziękować. Pokazał klasę, oczywiście. I wtedy właśnie się dowiedziałem, że uratowałem życie hrabiemu Stylptitchowi. Miał dom przy ulicy Bois.

Anthony skinął głową.

— Tak, po zamordowaniu króla Nicholasa Stylptitch przeniósł się do Paryża. Później namawiano go, żeby wrócił i został prezydentem, ale odmówił. Pozostał wierny swoim monarchistycznym ideałom, choć powiadają, że trzymał rękę na pulsie wszystkich politycznych spraw, jakie rozgrywały się na Bałkanach. Świętej pamięci hrabia Stylptitch.

— Nicholas Czwarty miał ponoć dziwaczny gust, jeśli idzie o kobiety, prawda? — zapytał nagle Jimmy.

— Tak — odparł Anthony. — I to biedakowi bokiem wyszło. Była popychadłem w jednym z paryskich music–halli, nawet by nie pasowała do morganatycznego związku. Lecz Nicholas cholernie się do niej napalał, a ona wychodziła wprost ze skóry, żeby zostać królową. Wygląda to jak bajka, ale jakoś to załatwili. Hrabia ogłosił, że ona jest księżną Popoffsky czy coś w tym sensie i że w jej żyłach płynie krew Romanowów. Nicholas wziął z nią ślub w katedrze w Ekareście, a udzieliła mu go gromada niechętnych temu przedsięwzięciu arcybiskupów, i małżonka została ukoronowana jako królowa Varaga. Nicholas żył w zgodzie ze swoimi ministrami i moim zdaniem uważał, że tylko to się liczy — nie wziął pod uwagę społeczeństwa. W Herzoslovakii ludzie są bardzo zacofani i uwielbiają arystokrację. Życzą sobie, żeby ich królowie i królowe byli z prawdziwego kruszcu. Szemrano, wyrażano głośno swoje niezadowolenie, władze bezlitośnie stłumiły bunt, po czym wybuchło prawdziwe powstanie, atak na pałac, zabójstwo króla i królowej i ogłoszenie republiki. Ta funkcjonuje po dziś dzień, ale podobno stale się tam kotłuje. Zamordowano jednego czy dwóch prezydentów po prostu po to, by zaznaczyć swoją obecność. Jednakże revenons á nos moutons*z Dotarłeś do tego, jak hrabia Stylptitch obwołał cię swoim wybawicielem.

— Tak. No dobrze, i to byłby koniec całej sprawy. Wróciłem do Afryki i nigdy więcej o tym nie myślałem, i dopiero przed dwoma tygodniami otrzymałem cudacznie wyglądającą paczkę, która podążała za mną z miejsca na miejsce, Bóg jeden wie, jak długo. Wyczytałem w gazecie, że hrabia Stylptitch umarł niedawno w Paryżu. No i ta paczka zawierała jego wspomnienia, czy jak to się nazywa. Był tam zapis mówiący, że jeśli dostarczę rękopis do pewnej firmy wydawniczej w Londynie do trzynastego października włącznie, będą zobowiązani wręczyć mi tysiąc funtów.

— Tysiąc funtów? Powiedziałeś tysiąc funtów, Jimmy?

— Tak jest, synu. Mam w Bogu nadzieję, że to żaden żart. Kursuje takie powiedzonko, że politykom ani arystokratom wierzyć nie należy. Otóż to. No i w ten sposób rękopis gonił mnie po świecie i teraz nie mam już czasu do stracenia. Mimo wszystko szkoda byłoby mi zrezygnować. Mam zaplanowaną wycieczkę do interioru i tylko o niej marzę. Druga taka okazja już mi się nie trafi.

— Niepoprawny z ciebie facet, Jimmy. Tysiąc funtów w garści warte jest więcej niż cała masa mitycznego złota.

— A jeżeli to oszustwo? Tak czy owak jestem tutaj, bilet mam załatwiony i wszystko inne, teraz do Cape Town, a potem dalej!

Anthony wstał i zapalił papierosa.

— Zaczynam rozumieć twój zamysł, James. Ty pojedziesz, tak jak zaplanowałeś, na te swoje złote polowanie, a ja mam zagarnąć dla ciebie tysiąc funtów. Ile z tego będę miał?

— Co powiesz na jedną czwartą?

— A więc proponujesz dwieście pięćdziesiąt funtów wolne od podatku?

— Zgadza się.

— Umowa stoi, ale żeby cię pognębić, oznajmiam ci, że i za stówę bym to zrobił. Pozwól, że powiem ci jeszcze i to, Jamesie McGrath, iż źle skończysz, prowadząc taką gospodarkę finansową.

— A czy to nie jest dobry interes?

— Jest, oczywiście. I przyjmuję propozycję. Na pohybel elitarnej wycieczce!

Spełnił uroczyście toast.



Rozdział drugi
Dama w kłopocie


— Tak to wygląda — powiedział Anthony wychyliwszy szklankę i odsuwając ją od siebie. — Jakim statkiem miałeś płynąć?

— „Granarth Castle”.

— Przejazd zabukowany na twoje nazwisko, będzie więc chyba lepiej, gdy podam się za Jamesa McGratha. Wyrośliśmy już dawno z paszportowej biurokracji, prawda?

— Bez znaczenia. Jesteśmy wprawdzie zupełnie do siebie niepodobni, ale na pewno opis naszych postaci na tych diabelstwach będzie identyczny. Sześć stóp wzrostu, włosy brązowe, oczy niebieskie, nos przeciętny, rysy twarzy przeciętne.

— Nie szafuj tak tą przeciętnością. Musisz wiedzieć, że „Castle” wybrało mnie spośród kilku kandydatów wyłącznie z racji przyjemnego wyglądu i dobrych manier.

Jimmy zachichotał.

— Obserwowałem dziś rano te twoje maniery.

— No i dobrze.

Anthony wstał i przeszedł się po pokoju tam i z powrotem. Zmarszczył brwi i parę minut upłynęło, zanim przemówił:

— Jimmy — rzek! w końcu. — Stylptitch umarł w Paryżu. Jaki ma więc sens przesyłanie rękopisu z Paryża do Londynu via Afryka?

Jimmy potrząsnął bezradnie głową.

— Nie wiem.

— Dlaczego nie zapakować go ładnie i nie przesłać paczki pocztą?

— Całkiem to mądrze brzmi, w pełni się z tobą zgadzam.

— Oczywiście — kontynuował Anthony — wiem doskonale, że królów i królowe oraz dostojników państwowych obowiązuje etykieta wykluczająca postępowanie najprostsze, zgodne z rozsądkiem. Stąd posłańcy królewscy i tak dalej. W średniowieczu dawałeś chłopakowi sygnet jako znak rozpoznawczy. Sezamie otwórz się. „Królewski sygnet! Droga wolna!” A zazwyczaj był to ktoś, kto zdążył już go skraść. Zawsze się zastanawiam, dlaczego żaden obrotny facet nie wpadł na pomysł skopiowania sygnetu, zrobienia z tuzina takich pierścieni, które by potem sprzedał po sto dukatów sztuka. Wygląda na to, że ludzie żyjący w średniowieczu nie odznaczali się inicjatywą.

Jimmy ziewnął.

— Moje wywody na temat średniowiecza najwyraźniej cię nudzą. Wróćmy zatem do hrabiego Stylptitcha. Z Francji do Anglii via Afryka to trasa nawet jak na dyplomatę co najmniej dziwna. Gdyby chciał tylko mieć pewność, że dostaniesz owe tysiąc funtów, mógłby ci je zapisać w testamencie. Bogu dzięki ani ty, ani ja nie jesteśmy na tyle dumni, żeby nie przyjąć spadku. Ten cały Stylptitch musiał mieć bzika.

— Naprawdę tak uważasz?

Anthony, zmarszczywszy czoło, ciągle chodził w tę i z powrotem po pokoju.

— Czy ty w ogóle to przeczytałeś? — zapytał niespodziewanie.

— Niby co?

— Rękopis. — Mój Boże, nie! Sądzisz, że mam ochotę na czytanie takich rzeczy?

Anthony uśmiechnął się.

— Tak sobie tylko pomyślałem, to wszystko. Wiesz, pamiętniki przysparzają niekiedy moc kłopotów. Różne rewelacyjne niedyskrecje i tak dalej. Ludzie, którzy przez całe życie byli milczący i zamknięci w sobie, z wielkim upodobaniem myślą o tym, że po własnej śmierci dostarczą kłopotów swoim bliźnim. Sprawia im to złośliwą satysfakcję. Jimmy, jakim człowiekiem był hrabia Stylptitch? Poznałeś go i rozmawiałeś z nim, a jesteś skądinąd wytrawnym znawcą ludzkiej natury. Czy nie zaliczyłbyś go do gatunku starych, mściwych drani?

Jimmy potrząsnął głową.

— Trudno powiedzieć. Widzisz, tej pierwszej nocy był wyraźnie na bańce, a nazajutrz już odgrywał rolę czcigodnego starszego pana o wykwintnych manierach, zasypał mnie komplementami, że nie wiedziałem, gdzie oczy podziać.

— A jak był pijany, nie powiedział nic interesującego?

Jimmy cofnął się myślami do owego momentu i po swojemu zmarszczył brwi.

— Powiedział, że wie, gdzie jest Koh–i–noor* — oznajmił Jimmy niepewnym tonem.

— Daj spokój — powiedział Anthony :— to wiemy wszyscy. Trzymają klejnot w Tower, nieprawdaż? Za grubym szkłem i żelazną kratą, a wokół stoi mnóstwo dżentelmenów w strojach historycznych i tylko patrzą, czy czegoś nie podwędzisz.

— To fakt — zgodził się Jimmy.

— Nie wygłupiaj się, stary. To, co powiedziałeś, jest bardzo ważne.

Podszedł do okna i stał tam chwilę, wyglądając na zewnątrz.

— A kto to jest ten Król Victor? — chciał wiedzieć Jpnmy. — Też jakiś bałkański monarcha?

— Nie — odparł Anthony powoli. — On nie należy do tego typu królów.

— No to co on za jeden?

Zapadła cisza, a potem Anthony rzekł:

— To kanciarz, Jimmy. Najsławniejszy w świecie złodziej klejnotów. Fantastyczny, nieprawdopodobnie odważny facet, który nikogo się nie lęka. Król Victor to jego ksywa, pod tą ksywą znany był w Paryżu. W Paryżu właśnie była kwatera główna jego gangu. Tam go złapali i wsadzili na siedem lat, za jakieś drobne przestępstwa. Nic ważnego nie mogli mu udowodnić. Wkrótce wyjdzie z ciupy albo może już wyszedł.

— Czy uważasz, że hrabia Stylptitch mógł mieć coś wspólnego z jego zapuszkowaniem? Czy dlatego ten gang napadł na niego? Akt zemsty?

— Nie mam pojęcia — powiedział Anthony. — Fakty jednak świadczą, że jest to mało prawdopodobne. O ile mi wiadomo, Król Victor nigdy nie ukradł klejnotów z korony Herzoslovakii. Ale ta cała sprawa daje sporo do myślenia, prawda? Śmierć Stylptitcha, jego pamiętniki, hałas podniesiony w prasie — wszystko to zagmatwane, lecz bardzo ciekawe. I kolejna pogłoska nawiązująca do tego, że w Herzoslovakii dowiercono się do nafty. Czuję przez skórę, James, że lada dzień ludzie zaczną się interesować tym niewielkim, mało znaczącym krajem.

— Jacy ludzie?

— Żydzi. Żółtoskórzy finansiści w wielkich biurowcach.

— Do czego ty właściwie zmierzasz?

— Wychodzę z założenia, że po co sobie ułatwić, skoro można utrudnić, to wszystko.

— Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że wręczenie rękopisu wydawcy może nastręczyć jakieś trudności?

— Nie — powiedział Anthony z ubolewaniem. — Nie przewiduję w tej kwestii żadnych problemów. Ale chciałbym cię poinformować, James, dokąd zamierzam się udać z tymi dwustu pięćdziesięcioma funtami.

— Ameryka Południowa?

— Nie, chłopie, Herzoslovakia. Udzielę poparcia republice. Bardzo prawdopodobne, że skończy się to tym, iż zostanę prezydentem.

— To ogłoś się przy okazji najważniejszym Obolovitchem i zasiądź na tronie.

— Nie, Jimmy. Królowie są na stałe. A prezydenci biorą posadę na cztery lata czy coś koło tego. Bardzo by to było zabawne, gdybym przez cztery lata porządził sobie takim państwem.

— Trzeba dodać, że królowie pracują przeciętnie o wiele mniej — wtrącił Jimmy.

— Przewiduję, że będzie mnie nęciło, by sprzeniewierzyć tę twoją część tysiąca funtów. Kiedy wrócisz obwieszony grudkami złota, nie będzie ci ta forsa potrzebna. Zainwestuję ją dla ciebie w herzoslovackich szybach naftowych. Wiesz, James, im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się podoba ten twój pomysł. Gdybyś nie wspomniał o Herzoslovakii, nawet by mi ona nie przyszła do głowy. Jeden dzień spędzę w Londynie, odbiorę łup i zaraz wsiadam do Balkan–Expressu.

— Nie musisz się tak szybko zwijać. Nie zdążyłem ci napomknąć, że chcę ci zlecić jeszcze jedno cholerne zadanie. Anthony usiadł na krześle i spojrzał na niego surowo.

— Cały czas czułem, że kryje się za tym jakaś ciemna sprawka. Zaraz wyjdzie szydło z worka.

— Absolutnie się mylisz. Chodzi o pomoc dla pewnej damy.

— Zapamiętaj sobie, James, raz na zawsze, że nie chcę mieć nic wspólnego z twoimi aferami miłosnymi, nie mieszaj mnie w to.

— To nie jest żadna afera miłosna. Nigdy tej kobiety nie widziałem. Opowiem ci wszystko od początku.

— Jeżeli mam wysłuchać jednej z tych twoich ciągnących się w nieskończoność historyjek, zrób mi jeszcze drinka.

Pan domu spełnił gościnnie prośbę Anthony’ego, po czym przystąpił do opowieści:

— Wydarzyło się to podczas mego pobytu w Ugandzie. Był tam pewien Amerykanin obcego pochodzenia, któremu uratowałem życie…

— Na twoim miejscu — przerwał Anthony — napisałbym książkę pod tytułem: Ludzie, którym uratowałem życie. To już jest drugi wypadek, o którym dziś słyszę z twoich ust.

— Oj, to nie był żaden szczególny czyn. Po prostu wyciągnąłem tego faceta z rzeki. Jak wszyscy obcy nie umiał pływać.

— Chwileczkę, czy ta historia ma coś wspólnego ze sprawą?

— Niewiele, aczkolwiek, dziwna rzecz, teraz to sobie uświadamiam, ten człowiek był Herzoslovakiem. Nazywaliśmy go Dutch Pedro.

Anthony skinął głową obojętnie.

— Dla obcego każda ksywa jest dobra — zauważył. — No, ciągnij dalej, James.

— Facet należał do gatunku wdzięcznych. Chodził za mną jak pies. Pół roku później zmarł na febrę. Byłem przy nim do końca. Ostatnia rzecz, jaką zrobił umierając, to kiwnął na mnie i wyszeptał w podnieceniu mało zrozumiałym żargonem o pewnej tajemnicy — kopalni złota, tak do odebrałem. Wetknął mi do ręki ceratowy pakuneczek, który zawsze nosił na piersi. Wtedy nie poświęciłem temu wiele uwagi. Dopiero po jakimś tygodniu otworzyłem paczuszkę. Muszę przyznać, że byłem ciekaw, co zawiera. Nie sądziłem, by Dutch Pedro w ogóle się orientował, co to jest kopalnia złota — ale kto to wie, szczęście chadza różnymi drogami…

— A na samą myśl o złocie dostałeś jak zwykle palpitki — przerwał mu Anthony.

— Nigdy w życiu nie przeżyłem takiego rozczarowania. Kopalnia złota, też coś! Śmiem przypuszczać, że dla tego drania była to kopalnia złota. Masz pojęcie, co zawierała ta paczuszka? Listy od kobiety, tak, listy od kobiety, i w dodatku Angielki. Ten łajdak ją szantażował — i miał czelność mnie obarczyć tym całym świńskim kramem!

— Z przyjemnością obserwuję twoje święte oburzenie, James, ale pozwól, że ci uzmysłowię, iż obcy to zawsze obcy. Facet słusznie rozumował. Uratowałeś mu życie, a on za to przekazał ci w testamencie obfite źródło czerpania gotówki — twój szacowny, brytyjski umysł nie jest w stanie tego pojąć?

— I co ja, do diabła, mam z tym zrobić? W pierwszym odruchu chciałem spalić te szpargały. Zdałem sobie jednak sprawę, że ta nieszczęsna niewiasta, nic nie wiedząc o zniszczeniu listów, całe życie będzie drżała ze strachu, iż pewnego dnia facet znowu z tym wyskoczy. — Nie posądzałem cię o tak bujną wyobraźnię — stwierdził Anthony zapalając papierosa. — Przypuszczam, że sprawa nastręczy więcej trudności, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. A gdyby przesłać jej to pocztą?

— Podobnie jak wszystkie kobiety, nie stawiała w listach daty ani nie podawała adresu. Na jednym — w miejscu adresu — napisane było jedno dziwne słowo: „Chimneys”.

Anthony przerwał proces gaszenia zapałki, a potem rzucił ją gwałtownie, bo sparzyła mu palec. , — „Chimneys”? — zapytał. — Dziwna historia!

— Dlaczego? Coś ci o tym wiadomo?

— To jedno z szacownych domostw w Anglii, mój drogi Jamesie. Rezydencja, do której zjeżdżają na weekendy królowie i królowe, gdzie zbierają się i dyskutują dyplomaci.

— Jeszcze jeden powód, dla którego tak się cieszę, że ty zamiast mnie jedziesz do Anglii. Ty się znasz na tych wszystkich ceregielach — powiedział szczerze Jimmy. — Gość mego pokroju, wywodzący się z kanadyjskich ostępów, mógłby przy takiej okazji palnąć jakąś gafę. Ale człowiek jak ty, który uczył się w Eton i Harrow…

— Tylko w jednym z tych college’ów — sprostował skromnie Anthony.

— Ty sobie z tym poradzisz. Pytasz, dlaczego nie wyślę tych listów pocztą. Widzisz, to moim zdaniem byłoby raczej niebezpieczne. Pewne dane świadczą o tym, że pani ma zazdrosnego męża. I dajmy na to przez pomyłkę mąż otwiera paczkę. Co wówczas biedaczkę czeka? Albo też może już nie żyć — sądząc po listach, były pisane dosyć dawno. Toteż w wyniku przemyśleń doszedłem do wniosku, że jedyne wyjście, to takie, by ktoś zabrał te listy do Anglii i wręczył je tej damie osobiście.

Anthony odrzucił papierosa, podszedł do przyjaciela i poklepał go czule po ramieniu.

— Jesteś prawdziwym błędnym rycerzem, Jimmy. Kanadyjczycy z ostępów leśnych powinni być z ciebie dumni. A z tym zadaniem ty byś się uporał o wiele lepiej niż ja.

— Ale weźmiesz te listy?

— Oczywiście.

McGrath wstał z miejsca, wyciągnął z szuflady plik listów i położył je na stole.

— Oto one. Rzuć na nie okiem.

— Czy to konieczne? Wolałbym się tym nie zajmować.

— Tylko że z tego, co powiedziałeś o „Chimneys”, można wnosić, że ta dama stale tam nie przebywa. Przejrzyjmy lepiej te listy, może znajdziemy w nich jakąś wskazówkę, gdzie ona obecnie mogłaby mieszkać.

— Chyba masz rację.

Starannie wszystkie listy przewertowali, ale nie znaleźli w nich tego, na co liczyli. Anthony w zamyśleniu zaczął je układać.

— Biedne stworzenie — powiedział. — Musiała być śmiertelnie przerażona.

Jimmy skinął głową.

— Masz nadzieję ją odnaleźć? — zapytał z zaniepokojeniem.

— Nie wyjadę z Anglii, póki do niej nie dotrę. Bardzo cię ta nieznana dama obchodzi, James?

Jimmy wodził w zadumie palcem po jej podpisie.

— Piękne imię — rzekł usprawiedliwiającym tonem. — Virginia Revel.



Rozdział trzeci
Niepokój w wyższych sferach


— Oczywiście, mój drogi, oczywiście — powiedział lord Caterham.

Powtórzył już te słowa trzykrotnie, za każdym razem mając nadzieję, że położą one kres popisowi oratorskiemu i pozwolą mu się ulotnić. Ogromnie nie lubił być zmuszony do stania na stopniach, przed wejściem do ekskluzywnego klubu, którego był członkiem, i słuchania ciągnącego się w nieskończoność popisu krasomówczego szanownego George’a Lomaxa.

Clement Edward Alistair Brent, dziewiąty markiz Caterham, był dżentelmenem niewielkiego wzrostu, fatalnie ubranym, i jego wygląd stanowił absolutne zaprzeczenie powszechnego wizerunku markiza. Miał wyblakłe, niebieskie oczy, cienki, smętny nos i dość niedbale, acz nienaganne maniery.

Głównym nieszczęściem lorda Caterhama było to, że przed czterema laty przejął sukcesję po swoim bracie, markizie ósmym. Albowiem poprzedni lord Caterham był człowiekiem w całym tego słowa znaczeniu wyróżniającym się — jak Anglia długa i szeroka. Swego czasu sekretarz stanu Ministerstwa Spraw Zagranicznych odgrywał znaczącą rolę podczas narad na szczeblu imperium, a jego wiejska siedziba „Chimneys” słynęła z wielkiej gościnności. Na zręcznie sterowanych przez jego żonę, córkę księcia Perth, przyjęciach weekendowych tworzono i przetwarzano historię, i nie było

w Anglii, a nawet w Europie, co wybitniejszej osobistości, która by wcześniej czy później nie przekroczyła progu „Chimneys”.

Życie toczyło się pomyślnie. Dziewiąty markiz Caterham obdarzał wielką czcią pamięć swego brata. W kwestii ceremonii Henry był zawsze niedościgniony. Lord Caterham miał jedynie zastrzeżenia co do tego, że „Chimneys” z prywatnej, wiejskiej siedziby przemieniło się w posiadłość społeczną. Nic bardziej nie nudziło lorda Caterhama niż polityka, chyba że politycy. Stąd to jego zniecierpliwienie wobec niekończącej się mowy George’a Lomaxa. Ten krzepko zbudowany mężczyzna, George Lomax, z wyraźną skłonnością do tycia, czerwoną twarzą i wytrzeszczonymi oczami, był głęboko przekonany o własnej wielkości.

— Pojmujesz sedno sprawy, Caterham? My nie możemy, po prostu nie możemy teraz dopuścić do żadnego skandalu. Sytuacja jest nadzwyczaj delikatna.

— Zawsze bywa delikatna — nie bez nuty ironii stwierdził lord Caterham.

— Mój drogi, ja mam orientację!

— Oczywiście, oczywiście — rzekł lord, wracając do poprzedniej linii obrony.

— Jeden błąd w sprawie Herzoslovakii i jesteśmy załatwieni. Najważniejsze jest, by koncesja na ropę naftową przypadła Towarzystwu Brytyjskiemu. Chyba to rozumiesz?

— Oczywiście, oczywiście.

— W końcu tygodnia przyjeżdża książę Michael Obolovitch i dokonamy dzieła w „Chimneys”, pod pozorem polowania.

— Zamierzałem w tym tygodniu jechać za granicę — powiedział lord Caterham. — Nonsens, mój drogi, któż wybiera się za granicę na początku października?

— Mój lekarz uważa, że jestem w nie najlepszej kondycji — oznajmił Caterham, spoglądając tęsknie za odjeżdżającą taksówką.

Żadną miarą nie mógł jednak uczynić skoku do wolności, albowiem Lomax miał nieprzyjemny zwyczaj niewypuszczania ze swoich sideł osoby, z którą prowadził poważną rozmowę — niewątpliwie skutek długich doświadczeń w tej dziedzinie. W tym wypadku trzymał mocno w garści klapę płaszcza lorda Caterhama.

— Mój drogi, oświadczam ci autorytatywnie. W czasach kryzysu ogólnonarodowego, który zbliża się szybkimi krokami…

Lord Caterham aż się cały skurczył. Uświadomił sobie nagle, że wolałby wydać moc przyjęć niż słuchać George’a Lomaxa cytującego samego siebie z którejś wygłoszonej mowy. Wiedział z doświadczenia, że Lomax jest zdolny gadać tak bez przerwy dwadzieścia minut.

— No dobrze — powiedział pospiesznie. — Zgadzam się na to polowanie. Mam nadzieję, że stroną organizacyjną zajmiesz się ty.

— Mój drogi, co tu jest do organizowania? „Chimneys”, poza swoimi związkami z historią, ma fantastyczne położenie. Będę w „Abbey”, odległym stamtąd niecałe siedem mil. Nie byłoby najlepiej, gdybym mieszkał u ciebie.

— Oczywiście, że nie — zgodził się lord Caterham, nie mając wprawdzie pojęcia, dlaczego nie byłoby tak właśnie najlepiej, ale mało go to obchodziło.

— Może chciałbyś mieć pod ręką Billa Eversleigha? Przydałby ci się, sprawnie wykonuje polecenia.

— Z przyjemnością będę go widział — odparł lord Caterham wyraźnie ożywiony. — Bill to dobry strzelec, Bundle go lubi.

— Strzelanie w tym wypadku nie jest takie ważne. To tylko pretekst, w pewnym sensie.

Lord Caterham znów miał strapioną minę.

— I to byłoby wszystko. Książę, jego świta, Bill Eversleigh, Herman Isaacstein…

— Kto?

— Herman Isaacstein. Przedstawiciel syndykatu, o którym ci mówiłem.

— Syndykatu Ogólnobrytyjskiego?

— Tak. A bo co?

— Nic, nic, tak tylko zapytałem. Dziwne ci ludzie mają nazwiska.

— Przydaliby się jeszcze oczywiście z dwaj cudzoziemcy, nadaliby całej imprezie wiarygodności. Już lady Eileen zatroszczy się o to — młodzi ludzie, nastawieni raczej bezkrytycznie i nie mający o polityce zielonego pojęcia.

— Na pewno Bundle załatwi to jak należy.

— Zastanawiam się jeszcze nad jednym. — Wyglądało na to, że Lomaxowi przyszedł nagle do głowy jakiś nowy pomysł. — Pamiętasz o tej sprawie, o której ci niedawno mówiłem?

— Mówisz zawsze o tyłu sprawach…

— Daj spokój, mam na myśli tę fatalną historię — zniżył głos do tajemniczego szeptu — te pamiętniki, pamiętniki hrabiego Stylptitcha.

— Moim zdaniem nie masz racji — rzekł lord Caterham przemagając ziewanie. — Ludzie ubóstwiają skandale. Niech to diabli, sam czytam teraz wspomnienia i bardzo lubię ten gatunek.

— Nie chodzi o to, czy ludzie będą je czytać, czy nie, na pewno zresztą pochłoną pamiętniki tego typu, ale opublikowanie ich w tych okolicznościach może wszystko zniszczyć, wszystko. Naród Herzoslovakii dąży do restauracji monarchii — chcą ofiarować koronę księciu Michaelowi, który cieszy się poparciem i sympatią rządu Jego Królewskiej Mości…

— I który jest skłonny udzielić koncesji panu Ikeyowi Hermansteinowi i spółce w zamian za pożyczkę miliona albo za osadzenie go na tronie…

— Caterham, Caterham — szeptał Lomax błagalnie. — Dyskrecja, proszę cię. Nade wszystko dyskrecja!

— A sęk tkwi w tym — kontynuował lord z niejakim upodobaniem, choć na gorący apel interlokutora zniżył głos — że niektóre fragmenty pamiętników Stylptitcha mogą narobić komuś bigosu. Tyrania i złe prowadzenie się rodziny Obolovitchów, tak? Interpelacje w Izbie Lordów? Dlaczego zamieniać światłe i demokratyczne rządy na anachroniczną tyranię? Polityka dyktowana przez krwiożerczych kapitalistów. Precz z rządem. Tak to się przedstawia, nieprawdaż?

Lomax skinął głową.

— A może być jeszcze gorzej — wydyszał. — Załóżmy, tylko załóżmy, że należałoby wspomnieć o tym… o tym nieszczęsnym zniknięciu, wiesz, co mam na myśli.

Lord Caterham spojrzał na niego.

— Nie, nie wiem. O jakim zniknięciu mówisz?

— Musiałeś o tym słyszeć. To się zdarzyło, gdy oni byli w „Chimneys”. Henry był strasznie zdenerwowany. Zrujnowało mu to niemal karierę.

— Zaintrygowałeś mnie niebagatelnie — powiedział lord Caterham. — Kto zniknął, czy też co zniknęlo?

Lomax przyłożył usta do ucha lorda Caterhama. Ten ostatni odsunął gwałtownie głowę.

— Na litość boską, nie gwiżdż mi w ucho!

— Słyszałeś, co powiedziałem?

— Tak, słyszałem — odparł z ociąganiem lord. — Przypominam sobie, że w swoim czasie coś o tym słyszałem. Bardzo interesująca historia. Ciekawe, kto to zrobił. Nigdy tego nie odzyskano?

— Nie. Działaliśmy naturalnie zachowując najwyższą dyskrecję. Nie wolno było dopuścić, by wymsknęła się na zewnątrz najmniejsza nawet aluzja o stracie. Ale Stylptitch był tam wówczas. Coś musiał wiedzieć. Nie wszystko oczywiście. Posprzeczaliśmy się z nim parę razy na temat kwestii tureckiej. Może z czystej złośliwości postanowił, że cały świat dowie się o sprawie? Pomyśl o skandalu, o daleko idących konsekwencjach. Każdy zapyta: dlaczego to zostało zatuszowane?

— Oczywiście, że zapyta — potwierdził lord z widomą satysfakcją.

Lomax, którego głos rozbrzmiał teraz wysokimi tonami, postanowił wziąć się w garść.

— Muszę zachować spokój — mruknął. — Muszę zachować spokój. Ale pytam cię, mój drogi: jeśli nie miał nic złego na myśli, to dlaczego wysłał ten rękopis do Londynu tak bardzo okrężną drogą?

— To rzeczywiście dziwne. A czy te dane są absolutnie pewne?

— Jak najbardziej. Mieliśmy… hm… w Paryżu swoich agentów. Parę tygodni przed jego śmiercią pamiętniki zniknęły w sposób tajemniczy.

— Tak, wygląda na to, że coś w tym jest — powiedział lord Caterham z taką samą satysfakcją, jaką zamanifestował poprzednio.

— Wytropiliśmy, że zostały wysłane do człowieka imieniem Jimmy, czyli Jamesa McGratha, Kanadyjczyka przebywającego obecnie w Afryce.

— Afera na miarę imperium, prawda? — zapytał wesoło lord. — James McGrath przybywa tu jutro, w czwartek, statkiem „Granarth Castle”.

— I co zamierzasz dalej z tym począć?

— Musimy oczywiście od razu go dopaść, wyłuszczyć mu, czym to ewentualnie mogłoby grozić, i prosić go na wszystkie świętości, by publikację pamiętników odłożył przynajmniej na miesiąc i by przy publikowaniu kierował się… hm… rozsądkiem.

— Załóżmy, że on odpowie: „Nie, moi panowie” albo: „Niech was piekło pochłonie”, lub coś równie błyskotliwego i świadczącego o bystrości umysłu — wyraził przypuszczenie lord Caterham.

— Tego właśnie się lękam — powiedział Lomax szczerze. — I powodowany tą obawą pomyślałem sobie, że może byłoby dobrze zaprosić go do „Chimneys”. Będzie się czuł zaszczycony, gdy się dowie, że wśród gości znajduje się również książę Michael, dzięki czemu łatwiej nam będzie nim właściwie pokierować.

— Nie zamierzam go zapraszać — rzekł pospiesznie lord Caterham. — Nie mam zamiaru zadawać się z Kanadyjczykami, szczególnie z takimi, którzy mieszkają przeważnie w Afryce.

— A może uznasz, że to wspaniały chłopak, bez ogłady, ale wartościowy?

— Nie, Lomax. Nie zmienię swojego stanowiska. Niech ktoś inny weźmie na siebie ten kram.

— Pomyślałem sobie — zaczął Lomax — że w tej sytuacji bardzo by się przydała kobieta. Trochę by się jej powiedziało, ale nie za wiele, rozumiesz. Kobieta pokierowałaby sprawą delikatnie, z taktem, wyłożyłaby mu całą kwestię nie wywołując w nim gniewu. Nie znaczy to, że przeceniam rolę kobiet w polityce — Saint Stephen zamieniło się w ruinę, kompletną ruinę. Lecz kobiety w wąskim —zakresie mogą czynić cuda. Weź choćby żonę Henry’ego i to, co ona dla niego zrobiła. Marcia jest kapitalną, doskonałą, jedyną w swoim rodzaju upolitycznioną panią domu.

— Nie zamierzasz chyba zapraszać Marcii na to przyjęcie? — zapytał słabnącym głosem lord, blednąc na samo wspomnienie tej swojej koszmarnej szwagierki.

— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Ja mówię generalnie o roli kobiet. A jeśli idzie o tę sprawę, to mam na myśli młodą kobietę, czarującą, piękną, inteligentną.

— Nie Bundle? Z Bundle nie byłoby żadnego pożytku. Jeśli w ogóle jest kimś, to zacietrzewioną socjalistką, i skonałaby ze śmiechu na taką propozycję.

— Nie myślałem o lady Eileen. Twoja córka, Caterham, jest urocza, po prostu urocza, ale to jeszcze dziecko. Potrzebny nam jest ktoś o nienagannych manierach, zrównoważony, bywały w świecie. No i oczywiście silna osobowość. Moja kuzynka Virginia.

— Pani Revel? — Oblicze lorda Caterhama rozjaśniło się. Poczuł, że to przyjęcie mogłoby mu nawet sprawić radość. — Bardzo rozsądny pomysł, Lomax. Nie ma w Londynie kobiety tak czarującej jak ona.

— Dobrze się również orientuje w sprawach Herzoslovakii. Jej mąż, jak pamiętasz, pracował tam w naszej ambasadzie. A ponadto, jak słusznie zauważyłeś, to kobieta o niespotykanym wdzięku.

— Urocze stworzenie — mruknął lord Caterham.

— Wobec tego sprawa załatwiona.

Pan Lomax puścił klapę lorda Caterhama, z czego ten ostatni nie omieszkał szybko skorzystać.

— Cześć, Lomax, stronę organizacyjną bierzesz na siebie, tak?

Dał nura do taksówki. Tak dalece, jak to przystoi, by jeden szacowny, chrześcijański dżentelmen nie lubił drugiego szacownego, chrześcijańskiego dżentelmena, lord Caterham nie lubił George’a Lomaxa. Nie lubił jego nalanej, czerwonej twarzy, ciężkiego oddechu i wybałuszonych, niebieskich, zawsze poważnych oczu. Pomyślał o nadchodzącym weekendzie i westchnął. Przykra, obrzydliwa historia. Ale zaraz myśl jego pobiegła ku Virginii Revel i to go nieco podniosło na duchu. — Urocze stworzenie — powtórzył pod nosem. — Niebywale urocze.



Rozdział czwarty
Wprowadzenie do akcji uroczej lady


George Lomax udał się prosto do Whitehall. Gdy przekraczał próg urządzonego z przepychem biura, w którym załatwiał sprawy rangi państwowej, doszedł go stamtąd odgłos szurania.

Bill Eversleigh przekładał teraz z zapałem papiery, ale stojący przy oknie, wygodny fotel był jeszcze ciepły od kontaktu z ludzkim ciałem.

Bardzo sympatyczny młody człowiek z tego Billa Eversleigha. W wieku około dwudziestu pięciu lat, wysoki, o niezgrabnych ruchach, miał miłą, ale raczej brzydką twarz, dwa rzędy wspaniałych, białych zębów i brązowe, poczciwie spoglądające oczy.

— Czy Richardson wysłał raport?

— Nie, sir. Mam iść do niego w tej sprawie?

— Nieważne. Były jakieś telefony?

— Większość przyjmowała panna Oscar. Pan Isaacstein zapytywał, czy jutro w „Savoyu” zje pan z nim lunch.

— Powiedz pannie Oscar, żeby sprawdziła w kalendarzu. Jeśli nie jestem na tę godzinę umówiony, niech do niego zadzwoni, że przyjmuję zaproszenie.

— Tak jest, sir.

— Aha, Eversleigh, połącz mnie teraz z numerem… Zajrzyj do książki telefonicznej. Pani Revel, Pont Street czterysta osiemdziesiąt siedem.

— Tak, sir.

Bill chwycił książkę telefoniczną, przebiegł niewidzącym wzrokiem kolumnę pań, zamknął książkę z trzaskiem i podszedł do stojącego na biurku aparatu. Z ręką na słuchawce stał krótką chwilę, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał.

— Och, proszę pana, właśnie sobie przypomniałem. Ona ma uszkodzony telefon. Mam na myśli panią Revel. Próbowałem już się do niej dodzwonić.

George Lomax zmarszczył brwi.

— To przykre — powiedział — doprawdy bardzo przykre. — Niezdecydowanym gestem uderzał ręką w blat stołu.

— Jeżeli to coś ważnego, sir, to wezmę taksówkę i pojadę do niej. O tej porannej godzinie na pewno jest w domu.

George Lomax wahał się, rozważał w myślach problem. Bill stał wyczekująco, gotów natychmiast się poderwać, gdy padnie pozytywna odpowiedź.

— Tak, to chyba najlepsze wyjście — powiedział w końcu Lomax. — Weź więc taksówkę, jedź i zapytaj panią Revel, czy dziś o czwartej po południu będzie w domu, bo mam z nią do omówienia niezwykle ważną sprawę.

— Dobrze, sir.

Bill chwycił kapelusz i już go nie było.

Po dziesięciu minutach wysiadł z taksówki przed domem numer 487 przy Pont Street. Zadzwonił, a potem zastukał głośno kołatką. Drzwi otworzył ponury służący, którego Bill pozdrowił kiwnięciem głowy, jak dobrego znajomego.

— Dzień dobry, Chilvers, pani w domu?

— Zdaje się, sir, że właśnie zamierza wyjść.

— To ty, Bill? — dał się słyszeć głos ponad balustradą. — Poznałam cię po mocnym stukaniu. Chodź na górę i powiedz, z czym przyszedłeś.

Bill zadarł głowę i spojrzał na śmiejącą się do niego kobietę, która zawsze była w stanie doprowadzić go — i nie tylko jego — do stanu totalnego rozkojarzenia. Pobiegł, przeskakując po dwa stopnie, i zamknął w swoich silnych dłoniach wyciągnięte doń ręce Virginii Revel.

— Cześć, Virginio!

— Cześć, Bill!

Wdzięk to cecha nader swoista; setki młodych kobiet, nawet piękniejszych od Virginii, mogłoby wypowiedzieć owo „Cześć, Bill” w identycznej prawie intonacji, nie wywarłoby to jednak na nim żadnego wrażenia. Natomiast te dwa słowa, wyartykułowane przez Virginię, podziałały na Billa upajająco.

Virginia Revel skończyła właśnie dwadzieścia siedem lat. Była wysoka i fantastycznie szczupła — doprawdy, można by było napisać poemat na temat jej szczupłości, tak cudownie proporcjonalnie była zbudowana. Włosy miała brązowe — z lekkim zielonym połyskiem na tle złota. Delikatne rysy twarzy, zgrabny nos, nieco skośne, niebieskie oczy, które spod uchylonych powiek rzucały chabrowe błyski, i rozkoszne, nie dające się wręcz opisać usta — jeden ich kącik opadał ku dołowi, co w Anglii określa się mianem „podpisu Wenus”. Jej twarz była cudownie wyrazista, a ona sama promieniowała żywotnością, która przykuwała uwagę wszystkich wokół. Niezwrócenie na nią uwagi było absolutnie niemożliwe.

Zaciągnęła Billa do małego saloniku o barwach bladoróżowej, zielonej i żółtej — niczym zadziwiający kolorami krokus na łące.

— Bill, kochanie — powiedziała Virginia — czy aby Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie tęskni za tobą? Zdaje się, że oni nie potrafią się bez ciebie obejść. — Przynoszę ci wiadomość od starego. — W ten dość lekceważący sposób Bill określał swego szefa. — A przy okazji, Virginio, jeżeli zapyta, to pamiętaj, że dziś rano miałaś uszkodzony telefon.

— Ale nie miałam.

— Wiem. Powiedziałem mu jednak, że nie działał.

— Dlaczego? Wyjaśnij mi, co to ma wspólnego z Ministerstwem Spraw Zagranicznych?

Bill obrzucił ją pełnym wyrzutu spojrzeniem.

— Dzięki temu jestem u ciebie.

— Och, kochanie, jaka ze mnie idiotka! I jak to pięknie z twojej strony!

— Chilvers powiedział, że wychodzisz.

— Miałam zamiar, na Sloane Slreet. Przy tej ulicy sprzedają kapitalne, nowoczesne gorsety.

— Gorsety?

— Tak, Bill, gor–se–ty. Podkreślają linię bioder.

— Wstyd mi za ciebie, Virginio. Jak możesz opowiadać o swojej bieliźnie młodemu człowiekowi, z którym nie łączą cię więzy rodzinne? To nieskromne z twojej strony.

— Drogi Billu, biodra nie są niczym nieskromnym. Wszystkie kobiety noszą gorsety, tylko że za wszelką cenę starają się zataić ten fakt. Gorset, o którym wspomniałam, jest zrobiony z czerwonej gumy i sięga trochę powyżej kolan, tak że właściwie nie można się w nim poruszać.

— Okropne! — rzekł Bill. — Dlaczego chcesz go mieć?

— Och, to daje upust szlachetnemu uczuciu cierpienia w imię urody. Ale nie rozmawiajmy o gorsecie. Co ma mi George do przekazania?

— Pyta, czy będziesz w domu o czwartej po południu.

— Nie. Będę wtedy w Ranelagh. Cóż to za formalna wizyta? Ma wobec mnie jakieś plany, wiesz coś o tym?

— Wcale bym się nie zdziwił.

— Jeśli tak, to możesz mu powiedzieć, że wolę mężczyzn działających pod wpływem impulsu.

— Takich jak ja?

— U ciebie to nie jest impuls, Bill. To przyzwyczajenie.

— Virginio, a może byśmy…

— Nie, nie, Bill. Nigdy nie w godzinach porannych, przed lunchem. Spróbuj pomyśleć o mnie jako o zbliżającej się do wieku średniego matronie, której twoje sprawy naprawdę leżą na sercu.

— Tak cię kocham, Virginio.

— Wiem, Bill, wiem. A ja po prostu kocham być kochaną. Czy to nie straszne i nie obrzydliwe z mojej strony? Chciałabym, żeby każdy przystojny mężczyzna na świecie był we mnie zakochany.

— Większość prawdopodobnie jest — rzekł Bill ponuro.

— Przypuszczam jednak, że George się we mnie nie kocha. Myślę, że nie stać go na coś takiego jak miłość. Jest tak pochłonięty własną karierą. Co jeszcze mówił?

— Że to ogromnie ważne.

— Coraz bardziej mnie to intryguje. Przerażająco skromna jest liczba spraw, które George uznaje za ważne. Będę musiała zrezygnować z Ranelagh. Mogę tam w końcu jechać każdego innego dnia. Powiedz George’owi, że o czwartej będę na niego grzecznie czekała.

Bill spojrzał na zegarek.

— Wygląda na to, że nie warto mi wracać do biura przed lunchem. Chodź, Virginio, pójdziemy coś przekąsić. — Wybieram się na lunch w innym składzie.

— To nie ma znaczenia. Daj sobie dzisiaj wolne i chodź ze mną.

— Mogłoby być naprawdę uroczo — powiedziała z uśmiechem Virginia.

— Virginio, jesteś przez wszystkich rozpieszczana. Powiedz mi, ty mnie chyba lubisz, prawda? Bardziej niż innych?

— Uwielbiam cię, Bill. Gdybym musiała kogoś poślubić, właśnie musiała, gdyby na przykład tak jak w powieści jakiś niegodziwy mandaryn powiedział mi: „Poślub kogoś, bo w przeciwnym wypadku umrzesz w wyniku wyrafinowanych tortur”, od razu wyszłabym za ciebie, naprawdę. Poprosiłabym go: „Daj mi małego Billa”.

— No to…

— Tylko że ja nie chcę za nikogo wychodzić za mąż. Ubóstwiam podły status wdowy.

— Robiłabyś identycznie to samo. Miałabyś pełną swobodę. Nie narzucałbym ci się w domu ze swoją osobą.

— Bill, ty nic nie rozumiesz. Należę do kobiet, które, jeżeli w ogóle wychodzą za mąż, to nie czynią tego z entuzjazmem.

Bill jęknął głucho.

— Któregoś dnia strzelę sobie w łeb — mruknął posępnie.

— Nie zrobisz tego, kochanie. Zaprosisz na kolację ładną dziewuszkę, tak jak to zrobiłeś dwa dni temu.

Pan Eversleigh był wyraźnie zmieszany.

— Jeżeli masz na myśli Dorothy Kirkpatrick, niech to licho, to całkiem miła babka, dobrze ustawiona. Nie widzę w tym nic złego.

— Kochanie, oczywiście, że nie ma w tym nic złego. Ubóstwiam, kiedy ty jesteś zadowolony. Ale nie udawaj, że konasz z powodu złamanego serca, to wszystko.

Bill Eversleigh odzyskiwał powoli poczucie własnej godności.

— Ty nic absolutnie nie rozumiesz, Virginio — powiedział z powagą. — Mężczyźni…

— Są poligamiczni! Wiem o tym. Czasami i ja podejrzewam siebie o podobne skłonności. Jeżeli istotnie kochasz mnie, Bill, zabierz mnie tylko na lunch.



Rozdział piąty
Pierwsza noc w Londynie


Nawet w najlepiej opracowanym planie zdarzają się luki. George Lomax popełnił jeden błąd — w swoich przygotowaniach nie uwzględnił istnienia słabego punktu. Tym słabym punktem był Bill.

Bill Eversleigh był chłopakiem bardzo sympatycznym. Dobrze grał w krykieta, w golfa, miał poprawne maniery i sympatyczny sposób bycia, lecz swoją pozycję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zawdzięczał nie tyle swoim zdolnościom, ile koneksjom. Toteż nadawał się w pełni do roboty, jaką wykonywał. A był czymś w rodzaju psa George’a. Nie plamił się pracą odpowiedzialną ani wymagającą wysiłku myślowego. Jego rola to nieodstępowanie szefa, przeprowadzanie rozmów z mało ważnymi osobami, których George nie chciał widzieć, wykonywanie różnych poleceń, krótko mówiąc, musiał być na każde zawołanie, stale pod ręką. Te wszystkie obowiązki Bill wypełniał dość skrupulatnie. Pod nieobecność George’a rozsiadał się w największym fotelu i czytał wiadomości sportowe, co z biegiem czasu stało się tradycją.

George wysyłał zazwyczaj Billa, polecając mu załatwienie różnych drobnych spraw, więc i tym razem kazał mu jechać do Union Castle i dowiedzieć się, kiedy przypływa „Granarth Castle”. Podobnie jednak jak większość młodych, wykształconych Anglików, Bill miał miły głos, ale słabą dykcję. Każdy nauczyciel retoryki stwierdziłby, że błędnie wymawia słowo „Granarth”. W jego wydaniu niewiele miało z tą nazwą wspólnego. Toteż urzędnik zrozumiał je jako „Carnfrac”.

— Wchodzi do portu w czwartek. — Tak powiedział urzędnik. Bill podziękował mu i wyszedł. Powiadomił o tej dacie George’a Lomaxa, który stosownie do tego ułożył swoje plany. Niewiele wiedział o statkach Union Castle, więc przyjął za dobrą monetę informację, że James McGrath przypływa do Anglii w czwartek.

Zatem gdy w środę znęcał się na stopniach klubu nad guzikiem lorda Caterhama, wiadomość, że poprzedniego popołudnia „Granarth Castle” rzucił kotwicę w porcie Southampton, wielce by go zdziwiła.

O drugiej po południu Anthony Cade, podróżujący pod nazwiskiem Jimmy McGrath, wysiadł z pociągu na dworcu Waterloo, przywołał taksówkę i po chwili wahania kazał się wieźć do hotelu „Blitz”.

— Dlaczego nie miałbym zapewnić sobie wygody — mruknął do siebie, przyglądając się z zainteresowaniem miastu z okien samochodu.

Minęło dokładnie czternaście lat, odkąd ostatnio przebywał w Londynie.

Wszedł do hotelu, załatwił sobie pokój, a potem wybrał się na krótki spacer wzdłuż Bulwaru. Przyjemnie mu było znaleźć się znowu w tym mieście. Wszystko oczywiście uległo zmianie. Tuż za mostem Blackfriars znajdowała się kiedyś mała restauracja, w której często jadał obiady w towarzystwie drugiego, równie poważnie myślącego chłopaka. Był wówczas socjalistą i nosił suto upięty, czerwony krawat. Jakże był młody!

Zawrócił niebawem, kierując się w stronę hotelu „Blitz”. Właśnie przechodził na drugą stronę jezdni, gdy wpadł na niego jakiś facet i Anthony o mało nie stracił równowagi. Obaj szybko się pozbierali i facet burknął słowa przeprosin, obrzucając badawczym spojrzeniem twarz Anthony’ego. Był to niski, krępy mężczyzna, typowy robotnik, ale coś w jego wyglądzie świadczyło o tym, że nie jest Anglikiem.

Anthony zmierzał w stronę hotelu, zastanawiając się, co by też mogło znaczyć owo badawcze spojrzenie mężczyzny. Prawdopodobnie nic. Mocno opalona twarz Anthony’ego była czymś niezwykłym wśród bladych londyńczyków i widocznie to przykuło uwagę faceta. Poszedł do swego pokoju i powodowany nagłym impulsem skierował się w stronę lustra i stał przed nim chwilę, studiując pilnie swe oblicze. Czy spośród wielu przyjaciół z tamtych lat — a była ich zaledwie garstka — znalazłby się ktoś, kto spotkawszy się z nim twarzą w twarz, byłby w stanie go poznać? Potrząsnął głową z powątpiewaniem.

Miał osiemnaście lat, gdy opuszczał Londyn — był jasnowłosym, lekko pucołowatym chłopakiem o bałamutnie anielskim wyrazie twarzy. Znikoma możliwość, by w wychudłym, opalonym na brąz mężczyźnie o kpiarskim błysku w oku rozpoznać tamtego chłopca.

Zadzwonił telefon przy łóżku i Anthony, podszedłszy do aparatu, ujął słuchawkę.

— Halo?

Odezwał się głos recepcjonisty:

— Pan James McGrath?

— Przy aparacie.

— Przyszedł do pana pewien dżentelmen.

Anthony’ego wprawiło to w zdumienie.

— Do mnie?

— Tak, sir. Cudzoziemiec.

— Jak się nazywa?

Zapadła cisza, po czym recepcjonista rzekł:

— Wyślę do pana boya z jego wizytówką.

Anthony odłożył słuchawkę i czekał. Po paru minutach rozległo się pukanie do drzwi i na progu pojawił się mały goniec niosący na tacy wizytówkę.

Anthony wziął ją do ręki. Na całej powierzchni wizytówki wypisane było nazwisko: Baron Lolopretjzyl.

Zrozumiał teraz w pełni chwilę milczenia recepcjonisty.

Przez jakiś czas stał wpatrzony w wizytówkę, a potem podjął decyzję:

— Wprowadź tego dżentelmena.

— Tak, sir.

Po upływie paru minut baron Lolopretjzyl wkroczył do pokoju — wysoki mężczyzna z ogromną, czarną brodą w kształcie wachlarza i wysokim czołem.

Strzelił obcasami i skłonił się.

— Panie McGrath — powiedział.

Anthony w miarę swych sił próbował naśladować jego ruchy.

— Panie baronie — powiedział. — Po czym, przesunąwszy krzesło: — Proszę, niech pan siada. Nie mam, to znaczy nie miałem przyjemności poznania pana?

— Tak jest — zgodził się baron siadając. — Moja wielka strata — dodał uprzejmie.

— Moja również — powiedział Anthony w tej samej tonacji.

— Ale teraz do rzeczy przejdźmy — zaproponował baron. — Reprezentuję w Londynie Herzoslovacką Partię Lojalistów.

— I czyni pan to wspaniale, nie ulega wątpliwości — mruknął Anthony.

Dając dowód wdzięczności za komplement, baron skłonił się nisko.

— Jest pan uprzejmy bardzo — rzekł sztywno.

— Proszę pana, nie będę przed panem niczego ukrywał. Wobec stanu zawieszenia, jaki panuje w kraju od czasu męczeńskiej śmierci świętej pamięci najłaskawszego króla Nicholasa Czwartego, nie ulega kwestii, że nastał czas restauracji monarchii.

— Amen — mruknął Anthony. — Tak, słyszę, słyszę.

— Tron obejmie Jego Wysokość książę Michael, który poparciem rządu brytyjskiego cieszy się.

— Świetnie — odrzekł Anthony. — Bardzo pan łaskaw, że mi to wszystko mówi.

— Cała sprawa zaplanowana jest, i wtedy pan przybywa, żeby robić kłopoty.

— Drogi baronie… — zaprotestował Anthony.

— Tak, tak, wiem, co mówię. Ma pan ze sobą pamiętniki zmarłego hrabiego Stylptitcha.

Utkwił w Anthonym oskarżycielski wzrok.

— A jeżeli tak, to co z tego? Co mają wspólnego pamiętniki hrabiego Stylptitcha z księciem Michaelem?

— Wywołają skandal.

— Przeważnie z pamiętnikami tak się dzieje — powiedział Anthony uspokajającym tonem.

— O wielu tajemnicach wiedział on. Jeżeli ujrzy światło dzienne choć jedna czwarta tego, Europa w wojnie może się pogrążyć.

— Zaraz, zaraz — powiedział Anthony. — Na pewno nie będzie tak źle.

— Fatalna opinia o Obolovitchu rozprzestrzeni się w zagranicznych krajach. Bo przecież tacy z Anglików demokraci!

— Mogę sobie wyobrazić — zaczął Anthony — że Obolovitch bywał czasem nieco arbitralny. Miał to we krwi. Anglicy zresztą uważają, że to charakterystyczna cecha mieszkańców Bałkanów. Nie wiem, na jakiej podstawie tak sądzą, ale fakt jest faktem.

— Pan nic nie rozumie — oświadczył baron. — Pan w ogóle nic nie rozumie. A na moich ustach jest pieczęć.

— Westchnął ciężko.

— Czego się pan właściwe obawia? — zapytał Anthony.

— Nie wiem, dopóki nie przeczytam pamiętników — wyznał szczerze baron. — Tam musi być coś. Ci wielcy dyplomaci są tacy niedyskretni. Zawsze narobią komuś bigosu, jak to się u was mówi.

— Głowę daję, proszę pana — oznajmił łagodnie Anthony — że podchodzi pan do sprawy zbyt pesymistycznie. — Wiem, jacy są wydawcy — siedzą na maszynopisach jak kura na jajach. Upłynie co najmniej rok, zanim ukaże się to w druku.

— Jest pan człowiekiem albo bardzo zakłamanym, albo łatwowiernym niezmiernie. Wszystko jest załatwione, by pamiętniki ukazały się natychmiast w niedzielnym wydaniu gazet.

— O! — Anthony był wyraźnie zaskoczony. — Ale pan przecież może wszystkiemu zaprzeczyć — powiedział w dobrej wierze.

Baron potrząsnął smętnie głową.

— Nie, nie, głupstwa pan plecie. Przejdźmy do rzeczy. Ma pan dostać tysiąc funtów, prawda? Sam pan widzi, jakie ja mam dobre informacje.

— Gratuluję lojalistom wydziału śledczego.

— Więc ja panu ofiarowuję tysiąc pięćset. Anthony popatrzył na niego, a potem potrząsnął odmownie głową.

— Obawiam się, że nic z tego — rzekł z żalem.

— Hm. No to ja panu daję dwa tysiące.

— Kusi mnie pan, baronie, kusi mnie pan. Ale ja obstaję przy tym, że to niemożliwe.

— Pana suma, proszę wymienić. — Zdaje się, że nie pojmuje pan sytuacji. Jestem skłonny wierzyć panu bez zastrzeżeń, że ma pan anielskie intencje i że te pamiętniki przyniosą szkodę. Ja jednakże wziąłem na siebie pewien obowiązek i muszę się z niego wywiązać. Rozumie pan? Nigdy na to nie pójdę, by strona przeciwna mogła mnie przekupić. To nie wchodzi w grę.

Baron słuchał z wielką uwagą. Pod koniec przemówienia Anthony’ego kiwnął głową kilka razy.

— Rozumiem. Honor Anglika, tak?

— Nie ująłbym tak tego — powiedział Anthony.

— Ale śmiem sądzić, że pomijając różnicę w sposobie wyrażania się, mamy to samo na myśli.

Baron wstał z miejsca.

— Dla honoru angielskiego ogromny mam szacunek — oznajmił. — Spróbujemy w inny sposób. Życzę panu przyjemnego dnia.

Znowu strzelił obcasami, ukłonił się i sztywno wyprostowany wymaszerował z pokoju.

Ciekawe, co on miał na myśli?” — zastanowił się Anthony. „Czy to była groźba? To się po mnie nie pokaże, żebym się zląkł starego Lollipopa*. Pasuje do niego to nazwisko. Będę go nazywał baronem Lollipopem.”

Przespacerował się parę razy tam i z powrotem po pokoju, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Do ostatniego terminu dostarczenia pamiętnika miał jeszcze przeszło tydzień. Dziś był 5 października. Anthony zamierzał wręczyć go adresatowi w ostatnim momencie. Mówiąc prawdę, płonął chęcią przeczytania tych wspomnień. Chciał to zrobić na statku, ale zmogła go gorączka i nie miał nastroju do odcyfrowywania niewyraźnego, słabo czytelnego pisma, gdyż żadna część nie była przepisana na maszynie. Teraz więc postanowił naocznie się przekonać, o co jest tyle szumu.

Ciążył na nim ponadto jeszcze inny obowiązek.

Pod wpływem impulsu sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął szukać nazwiska Revel. Było sześć osób noszących to nazwisko: Edward Henry Revel, chirurg, zamieszkały przy Harley Street; James Revel i S–ka, rymarz; Lennox Revel, rezydencja Abbotbury, Hampstead; panna Mary Revel, mieszkanka Ealing; szanowna pani Timothy’owa Revel z Pont Street numer 487; i pani Willis Revel, Cadogan Square 42. Po wyeliminowaniu rymarza i panny Mary Revel pozostały do rozwikłania cztery nazwiska — zresztą kto może zaręczyć, że właściwa pani Revel istotnie mieszka w Londynie? Zatrzasnął książkę, potrząsając głową z dezaprobatą.

— Na razie zdajmy się na przypadek — powiedział. — Coś się na pewno wyklaruje.

Szczęście ludzi typu Anthony’ego Cade’a wynika z pewnym sensie z ich wiary w to, że je posiadają. Anthony miał okazję przekonać się o tym po niespełna półgodzinie, gdy przerzucał na dole pewien ilustrowany magazyn. Natrafił tam na fotografię z imprezy organizowanej przez księżną Perth. Pod zdjęciem głównej postaci, kobiety przyodzianej w szatę Wschodu, widniał napis: „Szanowna pani Timothy’owa Revel jako Kleopatra. Przed ślubem pani Revel nosiła nazwisko Virginia Cawthron; jest córką lorda Edgbaslona.”

Anthony przyglądał się fotografii dłuższą chwilę, ściągając powoli usta, jakby miał zamiar zagwizdać. Następnie wyrwał całą stronę, złożył ją i wsunął do kieszeni. Wrócił na górę, otworzył walizkę i wyciągnął z niej pakiet listów. Wyjął z kieszeni złożoną stronicę i wsunął ją na samo dno.

Nagle jakiś dźwięk za jego plecami — odwrócił się gwałtownie. W progu stał mężczyzna, typ człowieka, który w wyobraźni Anthony’ego mógł istnieć tylko jako chórzysta opery komicznej. Ponury typ z pękatą, ordynarną gębą, cofniętym podbródkiem i złym uśmiechem.

— Co pan tu, do diabła, robi? — zapytał Anthony.

— I kto panu pozwolił tutaj wejść?

— Wchodzę, gdzie mi się podoba — odparł przybysz.

— Głos miał gardłowy, mówił z obcym akcentem, choć potoczną angielszczyzną władał poprawnie.

Znowu jakiś mieszaniec, pomyślał Anthony. — Wynoś się pan, zrozumiano? — powiedział głośno.

Oczy mężczyzny utkwione były w pliku listów, który Anthony trzymał w ręku.

— Wyniosę się dopiero wtedy, kiedy da mi pan to, po co przyszedłem.

— A po co pan przyszedł, jeśli wolno spytać?

Mężczyzna zrobił krok do przodu.

— Po pamiętniki hrabiego Stylptitcha — wysyczał.

— Nie sposób traktować pana serio — powiedział Anthony. — Jest pan zdeklarowanym łobuzem. Ma pan kapitalne zagrywki. Kto pana tu przysłał? Baron Lollipop?

— Baron?… — Mężczyzna wydobył z siebie dźwięk, na który składały się nieprzyjemnie brzmiące spółgłoski.

— Tak to pan artykułuje, no właśnie! Coś pomiędzy odgłosem płukania gardła a szczekaniem psa. Ja bym tego nie wymówił, moje struny głosowe nie są do tego przystosowane. Jestem więc zmuszony nazywać go Lollipop. To on pana tu przysłał, tak?

Przybysz gwałtownie zaprzeczył. Posunął się nawet tak daleko, że słysząc powyższe słowa splunął w sposób bardzo realistyczny. Po czym wyciągnął z kieszeni arkusz papieru i rzucił go na stół.

— Patrz pan — powiedział. — Patrz pan i drżyj pan, cholerny Angliku!

Anthony spojrzał na ów papier z niejakim zainteresowaniem, nie zamierzając jednak spełnić tego drugiego polecenia. Na kartce papieru widniał zrobiony czerwonym ołówkiem nieudolny szkic ręki.

— Przypomina to rękę — zauważył. — Ale jeśli pańskim zdaniem jest to kubistyczny obraz przedstawiający zachód słońca na Biegunie Północnym, chętnie przyznam panu rację.

— Jest to godło Towarzyszy Czerwonej Ręki. Ja jestem Towarzyszem Czerwonej Ręki.

— Co pan mówi?! — powiedział Anthony, spoglądając na niego z coraz większym zainteresowaniem. — Czy inni towarzysze są do pana podobni? Ciekawe, co by na to powiedziało Towarzystwo Eugeniczne.

Mężczyzna bruknął coś z wściekłością.

— Pies! — powiedział. — Gorzej niż pies. Płatny niewolnik zgrzybiałego monarchy. Niech pan da te pamiętniki, a włos z głowy panu nie spadnie. Braterstwo są wielce łaskawi.

— Bardzo to szlachetnie z ich strony — rzekł Anthony. — Obawiam się jednak, że zarówno pańskie, jak i ich poczynania są wynikiem nieporozumienia. Ja otrzymałem bowiem polecenie dostarczenia rękopisu nie pańskiemu sympatycznemu Towarzystwu, lecz określonej firmie wydawniczej.

— Ha! — Facet roześmiał się głośno. — Czy pan uważa, że pozwolimy panu dotrzeć żywcem do tej firmy? Dość tej durnej paplaniny. Oddaj rękopis albo strzelam!

Wyciągnął rewolwer i wymachiwał nim w powietrzu.

Lecz nie docenił Anthony’ego Cade’a. Nie przywykł widocznie do ludzi działających błyskawicznie, szybciej, niż zdążą pomyśleć. Anthony nie czekał, aż facet w niego wyceluje. Niemal z taką szybkością, z jaką tamten wyciągnął broń z kieszeni, skoczył i wytrącił mu ją z ręki. Siła ciosu była taka, że drab okręcił się w kółko, pokazując plecy swemu napastnikowi.

Szansa była zbyt wielka, by ją przegapić. Jednym dobrze wymierzonym kopniakiem wyprowadził gościa przez próg na korytarz, gdzie ten runął jak kłoda.

Anthony wyszedł za nim, ale dzielny Towarzysz Czerwonej Ręki miał już wyraźnie wszystkiego dość. Poderwał się szybko na nogi i uciekł korytarzem. Anthony nie miał zamiaru go ścigać — wrócił do swego pokoju.

Tyle, jeśli idzie o Towarzyszy Czerwonej Ręki”, stwierdził w duchu. „Wygląd malowniczy, ale nie wytrzymują akcji bezpośredniej. Ciekawe, jak się ten typ tu dostał. Jedno nie ulega teraz najmniejszej wątpliwości — nie będzie to taki łatwy orzech do zgryzienia, jak przypuszczałem. Stoczyłem już potyczkę zarówno z lojalistami, jak i z Partią Rewolucyjną. Niebawem, jak sądzę, wyślą do mnie swoich delegatów narodowcy i niezależni liberałowie. Rzecz jest bezdyskusyjna: dziś wieczorem zabiorę się za ten rękopis.”

Spojrzawszy na zegarek Anthony przekonał się, że dochodzi dziewiąta, i postanowił zjeść kolację na miejscu. Nie przewidywał już żadnych niespodziewanych wizyt, ale czuł, że powinien trwać na posterunku. Nie zamierzał dopuścić do tego, by jego walizka została ograbiona, w czasie gdy on będzie się posilał w barze na dole. Zadzwonił, poprosił o jadłospis, wybrał parę dań i zamówił butelkę chambertina. Kelner przyjął zamówienie i wycofał się.

Anthony, czekając na kolację, wydostał paczkę z rękopisem i położył ją na stole obok listów.

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł kelner pchając przed sobą mały stolik z nakryciem. Anthony skierował się w stronę kominka. Stał przy nim, plecami do pokoju, a twarzą do lustra, i zauważył, wpatrując się w lustro pilnie, bardzo dziwną rzecz.

Oczy kelnera utkwione były w rękopis. Rzuciwszy wzrokiem w prawo i lewo, widząc Anthony’ego odwróconego doń plecami, trwającego w nie zmienionej pozycji, okrążył po cichutku stół. Ręce mu drżały, zwilżał językiem wyschnięte wargi. Anthony przyjrzał mu się dokładniej. Był to wysoki mężczyzna, giętki na kelnerską modłę, mocno opalona, ruchliwa twarz. „Włoch”, pomyślał Anthony, „nie Francuz.”

W momencie krytycznym Anthony obrócił się niespodziewanie. Kelner lekko drgnął, ale udawał, że coś robi przy solniczce.

— Jak się nazywasz? — zapytał z nagła Anthony.

— Giuseppe, monsieur.

— Włoch, tak?

— Tak, monsieur.

Anthony zagadnął go w tym języku i mężczyzna odpowiedział dość płynnie. W końcu Anthony odprawił go skinieniem głowy, lecz cały czas, gdy jadł wspaniałe potrawy, zaserwowane mu przez Giuseppego, myślał intensywnie.

Czyżby się pomylił? Może zainteresowanie kelnera rękopisem było zwykłym wścibstwem? Niewykluczone, ale na wspomnienie jego nerwowego podniecenia Anthony zmienił zdanie. W każdym razie bardzo go ta sprawa zaintrygowała.

— A niech to licho porwie — powiedział sam do siebie. — Przecież nie każdy musi polować na ten przeklęty rękopis! Może mam po prostu bujną wyobraźnię?

Zjadł kolację, a gdy uprzątnięto naczynia, zabrał się do czytania pamiętników. Ponieważ nieboszczyk hrabia miał bardzo niewyraźny charakter pisma, lektura szła Anthony’emu dość powoli. Częstotliwość jego ziewnięć podejrzanie się zwiększyła. W końcu przy czwartym rozdziale dał sobie spokój.

Jak dotąd pamiętniki te były nie do zniesienia nudne, o żadnym, nawet najmniejszym skandalu nie mogło być mowy.

Zebrał listy i wraz z opakowaniem rękopisu, znajdującym się obok na stole, schował je do walizki. Następnie zamknął drzwi na klucz i jako dodatkową ochronę przystawił do nich krzesło. Na krześle postawił przyniesioną z łazienki karafkę.

Popatrzył na swoje dzieło z niejaką dumą, po czym rozebrał się i położył do łóżka. Rzucił jeszcze okiem na pamiętniki hrabiego, czując jednak, że powieki same mu się zamykają. Wsunął rękopis pod poduszkę, zgasił światło i niemal natychmiast zapadł w sen.

Po mniej więcej czterech godzinach nagle się obudził. Pod wpływem czego, nie miał pojęcia, może obudził go jakiś dźwięk, może przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa, instynkt silnie rozwinięty u ludzi o tak bujnym życiorysie.

Przez chwilę leżał nieruchomo, starając się uporządkować wrażenia. Uszu jego dobiegł ledwo słyszalny szelest i wtedy uświadomił sobie gęstniejącą ciemność między łóżkiem a oknem, na podłodze, przy walizce. Anthony gwałtownie wyskoczył z łóżka i zapalił światło. Klęcząca postać poderwała się.

To był kelner Giuseppe. W jego prawej ręce błyszczał długi, cienki nóż. Rzucił się na Anthony’ego, który zdawał już sobie sprawę z grozy sytuacji. Nie miał broni, Giuseppe zaś potrafił na pewno zrobić użytek ze swojej.

Anthony uskoczył w bok i nóż Giuseppa trafił w próżnię. W następnej minucie obaj mężczyźni w zwartym uścisku turlali się po podłodze. Anthony skoncentrował całą swą uwagę na tym, by nie puszczać prawej ręki Giuseppego, uniemożliwiając mu tym samym posłużenie się nożem. Powoli wykręcał mu rękę do tylu. W tym samym momencie poczuł, że Włoch drugą ręką ściska go za gardło, dusi go. Ale mimo to tym rozpaczliwiej wykręcał mu do tyłu prawe ramię.

Padający na podłogę nóż zadźwięczał przenikliwie. W tym samym czasie Włoch wyśliznął się giętkim ruchem z uchwytu Anthony’ego. Anthony też zerwał się na równe nogi, ale popełnił błąd, bo skoczył ku drzwiom, by odciąć Giuseppemu drogę ucieczki. Zbyt późno zauważył, że krzesło i karafka stały na tym samym miejscu.

Giuseppe wszedł przez okno i przez to samo okno teraz uciekł. W chwili, gdy Anthony skierował się ku drzwiom, Włoch wyskoczył na balkon, przeskoczył na balkon sąsiedni i zniknął w sąsiednim oknie.

Anthony wiedział, że pogoń za nim nie ma najmniejszego sensu. Droga jego odwrotu była niewątpliwie dobrze obstawiona. Anthony popadłby jedynie w dodatkowe tarapaty.

Podszedł do łóżka, sięgnął pod poduszkę i wyciągnął pamiętniki. Całe szczęście, że były tam, a nie w walizce. A potem otworzył walizkę i zajrzał do środka, by wyjąć listy.

Zaklął pod nosem.

Listów w walizce nie było.



Rozdział szósty
Szlachetna sztuka szantażu


Była dokładnie za pięć czwarta, kiedy Virginia Revel, której obecna punktualność wynikała z prostej ciekawości, wróciła do domu mieszczącego się przy Pont Street. Otworzyła drzwi kluczem i weszła do hallu, gdzie natychmiast złożył jej meldunek flegmatyczny Chilvers:

— Przepraszam panią, ale pewna… pewna osoba złożyła pani wizytę.

W pierwszej chwili Virginia nie zwróciła uwagi na subtelną frazeologię, w jaką Chilvers przystroił swoją wypowiedź.

— Pan Lomax? Gdzie on jest? W salonie?

— O nie, proszę pani, nie pan Lomax. — W głosie Chilversa dał się wyczuć ton wyrzutu. — Osoba ta… Niechętnie go wpuściłem, ale powiedział, że ma bardzo ważną sprawę… ma to związek ze świętej pamięci kapitanem. Tak zrozumiałem. Dlatego przypuszczał, że zechce go pani przyjąć. Wprowadziłem go… do gabinetu.

Virginia stała chwilę zbierając myśli. Była już wdową od ładnych paru lat, fakt zaś, że rzadko wspominała swego małżonka, niektórzy odbierali w ten sposób, iż ów pozornie beztroski styl bycia kryje wciąż krwawiącą ranę. Inni znów tłumaczyli to wręcz odwrotnie, że Virginia nigdy w istocie nie przepadała za Timem Revelem i że demonstrowanie smutku, którego nie czuła, byłoby czystą obłudą.

— Muszę zaznaczyć, madame — kontynuował Chilvers — że ten człowiek sprawia wrażenie cudzoziemca.

Ciekawość Virginii nieco się powiększyła. Jej małżonek pracował w dyplomacji i tuż przed sensacyjnym morderstwem króla i królowej Herzoslovakii byli oboje z mężem w tym kraju. Ów mężczyzna to prawdopodobnie Herzoslovak, jakiś stary sługa, który znalazł się w potrzebie.

— Dobrze zrobiłeś, Chilvers — powiedziała kiwnąwszy aprobująco głową. — Mówisz, że wprowadziłeś go do gabinetu?

Przeszła przez hali lekkim, tanecznym krokiem i otworzyła drzwi do małego pokoju sąsiadującego z jadalnią.

Gość siedział na fotelu przy kominku. Gdy weszła, uniósł się z miejsca i stał ze wzrokiem w nią utkwionym. Virginia miała doskonałą pamięć do twarzy i była absolutnie pewna, że nigdy przedtem nie widziała tego człowieka. Przybysz był ciemnowłosy, wysokiego wzrostu, dobrze zbudowany i nie ulegało kwestii, że to cudzoziemiec. Według niej jednak nie słowiańskiego pochodzenia. Określiła go w myślach jako Włocha albo Hiszpana.

— Pan chciał się ze mną widzieć? — zapytała. — Jestem Virginia Revel.

Minutę lub dwie mężczyzna milczał. Przyglądał się jej, jakby poddając ją skrupulatnym oględzinom. Jego sposób bycia cechowała tajona bezczelność, którą Virginia od razu wyczuła.

— Proszę mi wyjawić cel pańskiego przybycia — rzekła z nutą zniecierpliwienia.

— Pani jest panią Revel? Panią Timothy’ową Revel?

— Tak. Już to panu powiedziałam.

— No właśnie. Bardzo dobrze, że zgodziła się pani mnie przyjąć. W przeciwnym wypadku, jak wspomniałem pani lokajowi, będę zmuszony załatwić sprawę z pani mężem. Virginia spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale coś jej kazało powstrzymać się od ostrych słów, które cisnęły się jej na usta. Ograniczyła się do suchej uwagi:

— Miałby pan z tym niejakie trudności.

— Nie sądzę. Jestem bardzo uparty. Ale przejdźmy do rzeczy. Czy pani to poznaje?

Machnął jej czymś przed oczami. Virginia spojrzała na to coś bez specjalnego zainteresowania.

— Może mi pani powiedzieć, madame, co to jest?

— Wygląda na list — odparła, będąc już teraz przekonana, że ma do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu.

— I zauważyła pani chyba, do kogo jest adresowany? — zapytał wiele znaczącym tonem, wyciągając w jej stronę kopertę.

— Owszem — odparła uprzejmie. — Do kapitana O’Neilla zamieszkałego w Paryżu przy Rue de Quenelles piętnaście.

Mężczyzna szukał zachłannie w jej twarzy czegoś, czego nie znajdował.

— Niech pani przeczyta.

Virginia wzięła od niego kopertę, wyjęła list, rzuciła nań okiem i niemal natychmiast zwróciła mu kartkę papieru.

— To prywatny list, na pewno nie przeznaczony dla moich oczu.

Mężczyzna roześmiał się sardonicznie.

— Gratuluję pani znakomitego aktorstwa. Świetnie odgrywa pani swoją rolę. Mimo to jednak nie wyprze się pani chyba własnego podpisu?

— Podpisu?

Przerzuciła stronicę i oniemiała ze zdumienia. Podpis wykonany drobnym, pochyłym charakterem pisma brzmiał: Virginia Revel. Dławiąc okrzyk zdziwienia, który wyrywał jej się z gardła, wróciła do początku listu i przeczytała go uważnie od pierwszej do ostatniej linijki. Stała potem chwilę pogrążona w myślach. Treść listu określała niewątpliwie charakter wizyty.

— Co pani na to, madame? — zapytał mężczyzna. — To pani nazwisko widnieje na końcu, prawda?

— Tak — odparła Virginia. — Moje. — Ale nie mój charakter pisma, mogłaby dodać. Zamiast tego zwróciła się do gościa z promiennym uśmiechem: — Może usiądziemy — powiedziała uprzejmym tonem — i omówimy całą sprawę?

Mężczyzna wyraźnie się zmieszał. Nie spodziewał się po niej takiego zachowania. Instynkt mu podpowiadał, że ona wcale się go nie boi.

— Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób pan mnie odnalazł.

— To nie nastręczało trudności.

Wyjął z kieszeni stronę wydartą z ilustrowanego magazynu i wręczył Virginii. Anthony Cade rozpoznałby ją od razu.

Zwróciła mu tę stronicę z świadczącym o zadumie, lekkim zmarszczeniem brwi.

— Tak —: powiedziała — rzeczywiście było to łatwe.

— Jak się pani zapewne domyśla, nie jest to jedyny list. Mam również inne.

— O Boże — rzekła Virginia — wygląda na to, że byłam potwornie nierozważna.

Ponownie zauważyła, że jej lekki ton wprawił go w zdumienie. Jak na razie świetnie się bawiła.

— W każdym razie — ciągnęła, słodko się do niego uśmiechając — bardzo to uprzejme z pańskiej strony, że pofatygował się pan, by mi zwrócić te listy.

Upłynęła dłuższa chwila, zanim głos wydobył mu się z gardła: — Jestem biednym człowiekiem, proszę pani — powiedział w końcu przydając głosowi powagi.

— Co, jak ludzie powiadają, ułatwi panu niewątpliwie wstęp do królestwa niebieskiego.

— Nie stać mnie na to, żeby zwrócić pani te listy za darmo.

— Zachodzi tu poważne nieporozumienie. Te listy należą do osoby, która je pisała.

— Niby tak, proszę pani, ale w tym kraju jest takie powiedzonko: „Posiadanie stwarza korzystną sytuację prawną”. Czy w takim razie zamierzałaby się pani odwołać do pomocy prawa?

— Prawo jest surowe wobec szantażystów — przypomniała mu Virginia.

— Nie jestem frajerem, proszę pani. Czytałem te listy — pisała je kobieta do swego kochanka, drżąc ze strachu, żeby mąż o niczym się nie dowiedział. Czy pani chce, bym je pokazał pani mężowi?

— Pewnej ewentualności nie wziął pan pod uwagę. Listy te były pisane parę lat temu. Może w tym czasie owdowiałam?

Potrząsnął głową przekonany o swej racji.

— Gdyby tak było, gdyby nie miała pani powodu do obaw, nie siedzielibyśmy tutaj i nie omawiali problemu.

Virginia uśmiechnęła się.

— Jaką proponuje pan cenę? — zapytała tonem biznesmena.

— Za tysiąc funtów wręczę pani cały pakiet listów. Moje żądania są bardzo skromne, wie pani, nie lubię takich spraw…

— Ani mi się śni dawać panu tysiąc funtów — oświadczyła Virginia zdecydowanym tonem.

— Nie zamierzam się targować, proszę pani. Tysiąc funtów i listy są pani.

Virginia zastanowiła się chwilę.

— Proszę mi dać czas do namysłu. Nie będzie mi łatwo zgromadzić taką sumę.

— Może dostanę kilka funtów zaliczki, powiedzmy, pięćdziesiąt, i zgłoszę się za parę dni?

Spojrzała na zegar. Było pięć po czwartej i wydało się jej, że słyszy dzwonek.

— Dobrze — powiedziała z pośpiechem. — Niech pan przyjdzie jutro, ale o późniejszej porze. Około szóstej. — Podeszła do stojącego przy ścianie biurka, otworzyła jedną z szuflad i wyciągnęła garść banknotów. — Tu jest jakieś czterdzieści funtów. Musi panu wystarczyć.

Rzucił się chciwie na pieniądze.

— A teraz proszę już iść — rzekła Virginia.

Posłusznie opuścił pokój. Przez otwarte drzwi Virginia dostrzegła w hallu George’a Lomaxa, którego Chilvers wprowadzał właśnie na górę. Gdy trzasnęły frontowe drzwi, Virginia zawołała:

— Wejdź, George! Chilvers, bądź taki dobry i przynieś nam tutaj herbatę.

Otworzyła na oścież oba okna — i gdy George Lomax wszedł do pokoju, stała wyprostowana, oczy miała rozbiegane i rozwiane przez wiatr włosy.

— Za chwilę zamknę, George, ale musiałam wywietrzyć pokój. Zauważyłeś w hallu szantażystę?

— Kogo?

— Szantażystę, George. Szan–ta–żys–tę! Tego, który szantażuje.

— Moja droga, zachowuj się poważnie!

— Jestem jak najbardziej poważna!

— Ale kogo on tu przyszedł szantażować?

— Mnie.

— Coś ty takiego zrobiła, moja droga Virginio?

— Otóż właśnie. Tak się składa, że przynajmniej tym razem nie mam nic na sumieniu. Ten człowiek pomylił mnie z kimś innym.

— Przypuszczam, że zadzwoniłaś na policję?

— Nie. Uważasz, że powinnam była?

— Hm… — George namyślał się głęboko. — Nie, raczej nie, chyba słusznie postąpiłaś. Mogłabyś się wplątać w nieprzyjemną historię. Zażądano by na przykład, byś udowodniła…

— Bardzo by mi to odpowiadało — oświadczyła. — Strasznie bym chciała stanąć przed obliczem sądu, przekonałabym się wtedy, czy sędziowie istotnie płatają takie podłe psikusy, o jakich czyta się w książkach. Byłoby to fascynujące. Przed paroma dniami byłam na Vine Street, by się dowiedzieć o moją brylantową broszkę, którą zgubiłam; urzędował tam kapitalny, uroczy inspektor, nigdy nie spotkałam bardziej czarującego mężczyzny.

George przeczekiwał zazwyczaj wszelkie tego typu dywagacje.

— Ale co zrobiłaś z tym łajdakiem?

— No więc George… pozwoliłam mu na to.

— Na co?!

— Na szantażowanie mnie.

Na twarzy George’a odmalowało się tak bezgraniczne przerażenie, że Virginia aż przygryzła dolną wargę.

— Chcesz przez to powiedzieć, czy dobrze cię zrozumiałem, że nie wyprowadziłaś go z błędu?

Virginia kiwnęła głową, spoglądając na niego z ukosa.

— Wielkie nieba, Virginio! Ty chyba oszalałaś!

— Faktycznie, możesz odnieść takie wrażenie.

— Ale dlaczego? Na litość boską dlaczego?

— Z kilku powodów. Zacznę od tego, że robił to bardzo ładnie, to znaczy ładnie mnie szantażował… Nie cierpię przerywać artystom, którzy tak dobrze wykonują swoją pracę. A poza tym, widzisz, nikt mnie jeszcze nigdy nie szantażował…

— Mam nadzieję.

— I chciałam się przekonać, jak człowiek się czuje w takiej sytuacji.

— Na próżno staram się pojąć, o co ci chodzi.

— Wiedziałam, że mnie nie zrozumiesz.

— Nie dałaś mu chyba pieniędzy?

— Trochę drobnych — przyznała Virginia pokornym tonem.

— Ile?

— Pięćdziesiąt funtów.

— Virginio!

— Mój drogi, to zaledwie tyle, ile mnie kosztuje suknia wieczorowa. Kupno nowego doświadczenia jest tak samo ekscytujące, jak kupno nowej sukni, albo nawet bardziej.

George Lomax potrząsnął tylko głową, i w tym momencie pojawił się Chilvers z dzbankiem herbaty, co powstrzymało George’a przed wypowiedzeniem paru gorzkich słów ilustrujących stan jego uczuć. Gdy herbata stalą już na stole i zwinne palce Virginii sięgnęły po ciężki, srebrny czajniczek, znowu wróciła do tematu:

— Kierował mną jeszcze jeden motyw, George, bardziej oczywisty i świadczący o dobrych intencjach. Nas, kobiety, uważa się często za jędze, tymczasem dziś po południu wyświadczyłam innej kobiecie poważną przysługę. Ten człowiek nie zamierza z pewnością szukać innej Virginii Revel. Jest przekonany, że ma ptaszka w garści. Biedne stworzenie, kiedy pisała ten list, musiała się panicznie bać. Dla pana szantażysty byłoby to najłatwiejsze zadanie w jego życiu. Teraz, jednak, choć o tym nie wie, ma twardy orzech do zgryzienia. Wchodząc do gry z przewagą nienagannego życia, zabawię się tym łajdakiem i doprowadzę go do zguby, jak piszą w książkach. Podstęp, George, wezmę go podstępem! George wciąż potrząsał głową z niedowierzaniem.

— Nie podoba mi się to — powiedział z naciskiem. — Bardzo mi się nie podoba.

— Nie przejmuj się, kochanie. Ale nie przyszedłeś tutaj, aby rozmawiać o szantażystach. Właśnie, po co przyszedłeś? Prawidłowa odpowiedź brzmiałaby: „Żeby zobaczyć ciebie”. Z akcentem na słowie „ciebie”, ponadto znaczący uścisk dłoni, chyba że jadłbyś przypadkiem grubo posmarowaną masłem bułkę, i w takiej sytuacji musiałbyś operować tylko wzrokiem.

— Otóż to, przyszedłem, żeby cię zobaczyć — rzekł poważnie. — I cieszę się, że jesteś sama.

— Och, George, tak mnie zaskakujesz — powiedziała przełykając rodzynek.

— Chcę cię prosić o pewną przysługę. Zawsze uważałem cię za kobietę niesłychanie czarującą.

— Och, George!

— A także niesłychanie inteligentną.

— Coś takiego! Jak dobrze ten pan mnie zna!

— Moja droga, jutro przybywa do Anglii pewien młody człowiek, z którym chciałbym, żebyś się spotkała.

— W porządku, George, ale to twój gość, żeby nie było nieporozumień.

— Gdybyś zechciała, mogłabyś, a jestem o tym przekonany, wypróbować na nim swój niebywały wdzięk.

Virginia przechyliła głowę nieco na bok.

— George, kochanie, jak ci wiadomo, nie traktuję mego wdzięku profesjonalnie. Wielu ludzi darzę sympatią i wielu ludzi lubi mnie. Nie wyobrażam sobie jednak, bym z zimną krwią przystąpiła do czarowania bezbronnego cudzoziemca. To nie w moim stylu, George, stanowczo nie w moim stylu. Istnieją zawodowe kusicielki, które zrobią to lepiej ode mnie.

— To nie wchodzi w rachubę, Virginio. Ten młody człowiek, zresztą Kanadyjczyk, nazywa się McGrath…

— Kanadyjczyk szkockiego pochodzenia — wydedukowała bezbłędnie.

— … i jest prawdopodobnie zupełnie nie przyzwyczajony do przebywania w wyższych sferach Anglii. Bardzo by mi zależało, żeby ocenił wdzięk i dystynkcję prawdziwej angielskiej damy.

— To znaczy mnie?

— Otóż to.

— Dlaczego?

— Słucham?

— Pytam dlaczego? Nie reklamujesz czaru prawdziwie angielskiej damy wobec każdego kanadyjskiego przybłędy, który postawi stopę na Wyspach Brytyjskich. Co się za tym kryje, George? Mówiąc brutalnie, co ty z tego masz?

— To w żadnym razie ciebie nie dotyczy.

— Nie będę spędzać z kimś wieczoru, uwodzić kogoś, dopóki nie poznam dokładnych przyczyn tego przedsięwzięcia.

— Stosujesz bardzo oryginalną interpretację, Virginio. Ktoś mógłby pomyśleć…

— A nie mógłby? No, George, powiedz mi coś więcej na ten temat.

— Kochanie, w pewnym kraju Europy Środkowej panuje od niedawna dość napięta sytuacja. Jest rzeczą niezmiernie ważną — z przyczyn pozamaterialnej natury — by tego pana… hm… McGratha przekonać, że restauracja monarchii w Herzoslovakii jest bezwzględnym warunkiem pokoju w Europie.

— Ten fragment o pokoju w Europie to bzdura — powiedziała Virginia ze spokojem — ale ja zawsze jestem za monarchią, szczególnie jeśli idzie o naród tak malowniczy jak Herzoslovacy. Ty wprowadzisz króla na tron Herzoslovakii, tak? Kto nim będzie?

George ociągał się z odpowiedzią, zdawał sobie jednak sprawę, że się od niej nie wymiga. Rozmowa nie przebiegała tak, jak ją sobie zaplanował. Wyobrażał sobie, że Virginia okaże się posłuszną, pojętną wykonawczynią, chwytającą w lot jego aluzje i nie zadającą zbędnych pytań. Rzeczywistość okazała się całkiem inna. Virginia domagała się stanowczo informacji, tego zaś George, mając poważne zastrzeżenia co do kobiecej dyskrecji, chciał za wszelką cenę uniknąć. Omylił się. Virginia nie nadawała się do tego typu spraw. Mogła przysporzyć poważnych kłopotów. Jej relacja z rozmowy z szantażystą ogromnie go zaniepokoiła. Niezależna osóbka, która nigdy niczego nie traktuje poważnie.

— Książę Michael Obolovitch — odparł, gdyż Virginia wyraźnie czekała na odpowiedź. — Ale proszę cię, niech to zostanie między nami.

— Nie bądź niemądry, George. Moc jest już w prasie różnorodnych aluzji i artykułów wychwalających dynastię Obolovitchów, w których jest mowa o zamordowaniu Nicholasa Czwartego, jak gdyby był skrzyżowaniem świętego z bohaterem, a nie małym człowieczkiem, otumanionym przez trzeciorzędną aktorkę.

George skrzywił się. Coraz bardziej był przekonany, że licząc na pomoc Virginii, popełnił wielki błąd. Musi ją czym prędzej odsunąć od tej sprawy.

— Masz rację, droga Virginio — powiedział pospiesznie i wstał, by się z nią pożegnać. — Nie powinienem był ci tego proponować. Pragnęlibyśmy jednak, aby dominium podzielało nasz pogląd na kryzys u Herzoslovakii, a pan McGrath, jak sądzę, ma duże wpływy w kręgach dziennikarskich. Pomyślałem więc sobie, że byłoby całkiem rozsądne, gdybyś ty, jako zaciekła monarchistka, a przy tym osoba znająca kraj, spotkała się z nim.

— To ma być wytłumaczenie?

— Tak, lecz z tego widać, że on nie wzbudziłby twojego zainteresowania.

Virginia patrzyła na niego przez chwilę, po czym wybuchła śmiechem.

— George — powiedziała — jesteś kiepskim łgarzem!

— Virginio!

— Kiepskim, zdecydowanie kiepskim! Gdybym ja miała twoją zaprawę, sprokurowałabym o wiele lepszą wersję, bardziej wiarygodną. Ale ja wszystkiego się dowiem w tej kwestii, mój ty poczciwcze. Możesz być pewny. Tajemnica pana McGralha! Nie zdziwiłabym się, gdyby w czasie weekendu w „Chimneys” wpadło mi w ucho to i owo.

— W „Chimneys”? Jedziesz do „Chimneys”?

George nie potrafił ukryć zmieszania. Liczył na to, ze uda mu się w porę uprzedzić lorda Caterbama, by nie zapraszał Virginii.

— Dziś rano Bundle dzwoniła do mnie z zaprosinami — oznajmiła.

Lomax podjął ostatnią próbę:

— Będą nudy na pudy, tak mi się wydaje — rzekł.

— Nie w twoim guście, Virginio.

— Mój drogi, dlaczego nie powiesz mi prawdy i nie zaufasz mi? Nie jest jeszcze za późno.

— Powiedziałem ci prawdę — rzek! chłodno, nie patrząc na nią. — Już lepiej — pochwaliła go Virginia. — Choć nie całkiem dobrze. Głowa do góry, George, zachowam się w „Chimneys” jak należy, wypróbowując swój „niebywały wdzięk”, jak raczyłeś się wyrazić. Życie stało się nagle bardzo zajmujące. Po pierwsze, szantażysta, a potem George uwikłany w dyplomatyczne matlactwa. Czy opowie on wszystko pięknej kobiecie, która prosi z takim patosem, aby obdarzył ją zaufaniem? Nie, aż do ostatniej chwili nie odsłoni rąbka tajemnicy. Do widzenia, George. Spojrzyj na mnie czule, zanim odejdziesz! Nie? Och, George, kochanie, nie dąsaj się na mnie z tego powodu!

Gdy tylko George, stąpając ciężko, przekroczył próg frontowych drzwi, Virginia pobiegła do telefonu.

Podała numer, otrzymała połączenie i poprosiła do aparatu lady Eileen Brent.

— To ty, Bundle? Jutro przyjeżdżam do „Chimneys”. Co? Będę się nudziła? Nie, nie będę. Bundle, żadna siła mnie nie powstrzyma! Koniec, kropka!



Rozdział siódmy
Pan McGrath nie przyjmuje zaproszenia


Listy przepadły.

Uświadomiwszy sobie ten fakt, doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko pogodzić się z losem. Anthony zdawał sobie sprawę, że nie będzie ścigać Giuseppego po korytarzach hotelu ,,Blitz”. Czyn taki wywołałby wielce niepożądany rozgłos, efekt zaś byłby prawdopodobnie ten sam.

Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Giuseppe pomylił listy, znajdujące się w oddzielnym opakowaniu, z pamiętnikiem. Było więc całkiem możliwe, że kiedy dostrzeże swoją pomyłkę, ponowi próbę zdobycia pamiętnika. Na tę okoliczność Anthony zamierzał solidnie się przygotować.

Przyszło mu również do głowy, by dać dyskretne ogłoszenie w sprawie zwrotu pakietu listów. Przy założeniu, że Giuseppe jest emisariuszem Towarzyszy Czerwonej Ręki lub — co według Anthony’ego było bardziej prawdopodobne — funkcjonariuszem partii lojalistów, listy nie przedstawiały dla jego mocodawców żadnej wartości i mógłby wykorzystać szansę otrzymania niewielkiej sumki za ich zwrot.

Przemyślawszy to sobie dokładnie, Anthony wrócił do łóżka i spał snem spokojnym aż do rana. Nie przypuszczał, by Giuseppe miał ochotę na drugi skok tej samej nocy. Wstał nazajutrz z dokładnie już obmyślanym planem kampanii. Zjadł dobre śniadanie, przejrzał gazety, w których pełno było wiadomości o nowych źródłach ropy naftowej w Herzoslovakii, po czym zażądał rozmowy z dyrektorem hotelu; będąc zaś Anthonym Cade’em, który umie postawić na swoim działając z przepojoną spokojem determinacją, osiągnął to, o co prosił. Dyrektor, Francuz, człowiek o niesłychanie uprzejmym sposobie bycia, przyjął go w swoim prywatnym gabinecie.

— Czym mogę panu służyć, panie… McGrath?

— Przybyłem wczoraj po południu do pańskiego hotelu i zamówiłem kolację z dostawą do pokoju, a zaserwował mi ją kelner o imieniu Giuseppe… — przerwał.

— Owszem, mamy kelnera, który nosi to imię — przyznał obojętnie dyrektor.

— Uderzyło mnie coś w sposobie bycia tego człowieka, ale wówczas nie zastanawiałem się nad tym dłużej. W nocy natomiast obudziły mnie odgłosy skradania się. Zapaliłem światło i ujrzałem tegoż Giuseppego, jak przetrząsa moją skórzaną walizkę.

Dyrektor w jednej sekundzie przestał demonstrować obojętność.

— Pierwsze słyszę! — wykrzyknął. — Dlaczego wcześniej nikt mnie o tym nie powiadomił?

— Stoczyliśmy z kelnerem drobną potyczkę, nawiasem mówiąc, był uzbrojony, miał nóż. W efekcie on odniósł zwycięstwo, uciekając przez okno.

— Co pan potem zrobił?

— Sprawdziłem zawartość walizki.

— Co z niej zginęło?

— Nic… ważnego — powiedział wolno Anthony. Dyrektor z westchnieniem odchylił się na oparcie krzesła.

— Całe szczęście — stwierdził — Ale pozwolę sobie wyrazić pogląd, że nie bardzo rozumiem pańską postawę. Nie podniósł pan alarmu? Żeby ścigać złodzieja?

Anthony wzruszył ramionami.

— Jak już panu powiedziałem, nic cennego mi nie ukradł. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że formalnie rzecz biorąc, należałoby zawiadomić policję.

Zamilkł, a dyrektor wymamrotał bez zbytniego entuzjazmu:

— Należałoby zawiadomić policję… naturalnie.

— W każdym razie byłem absolutnie pewny, że kelner dobrze obmyślił trasę swojej ucieczki, a skoro nic nie zginęło, po co zawracać głowę policji?

Dyrektor uśmiechnął się niewyraźnie.

— Widzę, że pan rozumie, iż bynajmniej nie marzę o kontakcie z policją. Z mojego punktu widzenia ma to zawsze fatalne skutki. Jeżeli gazety dobiorą się do jakiejś sprawy, która ma związek z dużym, modnym hotelem, idą na całego, bo to się opłaca, bez względu na znikomą wagę problemu.

— Otóż właśnie — zgodził się Anthony. — Jak już panu powiedziałem, nic cennego mi nie zginęło, i w pewnym sensie jest to szczera prawda. Nic, co przedstawiałoby jakąś wartość dla złodzieja; wszedł on jednak w posiadanie czegoś, co dla mnie jest ogromnie ważne,

— Mianowicie?

— Listy, sam pan rozumie.

Wyraz boskiej wręcz dyskrecji, dostępnej tylko Francuzowi, zagościł na obliczu dyrektora

— Rozumiem — mruknął. — Doskonale rozumiem. Oczywiście, że to nie jest sprawa dla policji.

— W tej materii jesteśmy całkowicie zgodni. Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że mam szczery zamiar odzyskać te listy. W tej części świata, z której pochodzę, ludzie są przyzwyczajeni działać na własną rękę. Jedyne, czego od pana oczekują, to możliwie pełnej informacji o tym kelnerze.

— Nie widzę po lenni żadnych przeszkód — powiedział dyrektor po chwili milczenia. — Nie od razu oczywiście, lecz jeśli pofatyguje się pan do mnie za pól godziny, wszystkie dane będą do pańskiej dyspozycji.

— Dziękuję panu uprzejmie. Bardzo mi odpowiada takie rozwiązanie.

Po upływie pół godziny Anthony stawił się w gabinecie i stwierdził, ze dyrektor nie rzuca słów na wiatr. Na kartce papieru wypisane były wszystkie istotne fakty dotyczące Ginseppego.

— Zgłosił się do nas jakieś trzy miesiące temu wykwalifikowany kelner, z dużym doświadczeniem. Wszyscy byli z niego zadowoleni. Przebywał w Anglii od mniej więcej pięciu lat.

Obaj panowie przebiegli wzrokiem listę hoteli i restauracji, w których Włoch był zatrudniony. Pewien fakt wydał się Anthony’emu dość znaczący. W dwóch z wymienionych hoteli w czasie, w którym Giuseppe Manelli tam pracował, dokonano serii napadów rabunkowych, jednak na Włocha nie padł wówczas nawet cień podejrzenia. Mimo to fakt ów dawał do myślenia.

Czy Giuseppe był po prostu sprytnym złodziejem hotelowym? Czy przetrząsanie walizki Anthony’ego .wchodziło w zakres jego zwykłych czynności zawodowych? Mogło tak się zdarzyć, że w chwili gdy Anthony zapalił światło, Giuseppe miał w ręku pakiet z listami i automatycznie wsunął je do kieszeni, by mieć obie ręce wolne. W takim wypadku należałoby to uznać za najzwyczajniejszy rozbój.

Przeciwko temu przemawiało wyraźne podniecenie Włocha poprzedniego wieczoru, gdy dostrzegł leżące na stole papiery. Nie było tam pieniędzy ani żadnych innych cennych przedmiotów, które mogłyby pobudzić zachłanność pospolitego złodzieja.

Tak, Anthony był przekonany, że Giuseppe jest narzędziem w rękach jakiejś zagranicznej agentury. Dzięki informacjom, jakich dostarczył mu dyrektor, dowie się może czegoś o życiu prywatnym Włocha, co w ostatecznym rachunku pomoże mu trafić na jego ślad. Wziął tę kartkę papieru i wstał.

— Bardzo serdecznie panu dziękuję. Pytanie, przypuszczam, zupełnie zbędne: czy Giuseppe wciąż pracuje w tym hotelu?

Dyrektor uśmiechnął się.

— Jego łóżko jest nie naruszone, ale wszystkie rzeczy są. Musiał uciec zaraz po tym, jak pana zaatakował. Moim zdaniem niewielką mamy szansę na ponowne zobaczenie Giuseppego.

— Tak też i ja uważam. No, to bardzo panu dziękuję. Na razie pozostanę w pańskim hotelu.

— Życzę, by pan osiągnął swój cel, chociaż mam po temu poważne wątpliwości.

— Ja zawsze z nadzieją patrzę w przyszłość.

Pierwsze, co Anthony uczynił, to przepytał paru kelnerów, którzy przyjaźnili się z Giuseppem, ale niewiele wniosło to do sprawy. Tak jak sobie zaplanował, napisał także ogłoszenie i wysłał je do paru najbardziej poczytnych gazet. Zamierzał właśnie wyjść i udać się do restauracji, w której Giuseppe był poprzednio zatrudniony, gdy zadzwonił telefon. Anthony podniósł słuchawkę.

— Halo, kto mówi?

Matowy głos odpowiedział pytaniem:

— Czy mani przyjemność z panem McGrathem?

— Tak. Kim pan jest?

— Tu firma „Balderson i Hodgkins”. Proszę chwileczkę zaczekać. Połączę pana z panem Baldersonem.

Nasi czcigodni wydawcy”, pomyślał Anthony. „Czyżby się niepokoili? Niepotrzebnie. Jeszcze mam cały tydzień.”

Nagle wdarł mu się w ucho rześki głos:

— Halo! Czy to pan McGrath?

— Przy aparacie.

— Moje nazwisko Balderson, z firmy ,,Balderson i Hodgkins”. Co się dzieje z rękopisem?

— A co się ma dziać? — zapytał Anthony.

— Wszystko jest możliwe. Ja wiem, proszę pana, że przyjechał pan do tego kraju z Afryki Południowej. I w związku z tym nie jest pan w stanie zrozumieć sytuacji. Mogą być kłopoty z rękopisem, poważne kłopoty. Czasami żałuję, że podjęliśmy się wydania pamiętników.

— Doprawdy?

— Proszę mi wierzyć, że tak jest. Obecnie chciałbym jak najszybciej dostać je w swoje ręce, by móc sporządzić parę kopii. Wówczas, jeżeli oryginał zostanie zniszczony, cóż, niewielkie zmartwienie.

— O Boże — powiedział Anthony.

— Tak, zdaję sobie sprawę, że w pana uszach brzmi to absurdalnie. Lecz zapewniam pana, że nie docenia pan grozy sytuacji. Czynione są wysiłki, by nie dopuścić do tego, aby rękopis znalazł się w naszym biurze wydawniczym. Mówię panu zupełnie szczerze i bez przesady, że jeśli spróbuje pan osobiście dostarczyć nam ten rękopis, to ma pan jedną szansę na dziesięć dotarcia tutaj.

— Nie sądzę — rzekł Anthony.— Tam gdzie chcę dotrzeć, zawsze docieram.

— Kryją się za tym bardzo niebezpieczni ludzie. Przed miesiącem sam bym w to nie uwierzył. Powiadam panu, chciano nas przekupić, próbowano prośby i groźby, dopadał nas to jeden nicpoń, to drugi i już w ogóle nie wiedzieliśmy, na jakim świecie żyjemy. Moja rada, niech pan nie próbuje przynosić nam rękopisu. Jeden z naszych pracowników wpadnie do pana do hotelu i weźmie paczkę.

— A jak wiadoma szajka go załatwi? — spytał Anthony.

— To odpowiadać za to będziemy my, a nie pan. Pan oddał rękopis naszemu pracownikowi. Czek na… hm… tysiąc funtów, jaki jesteśmy zobowiązani panu wręczyć, otrzyma pan nie wcześniej niż w następną środę, zgodnie z warunkami umowy zawartej z wykonawcami testamentu świętej pamięci… hm… autora, wie pan, kogo mam na myśli, ale jeśli pan nalega, prześlę panu przez posłańca pieniądze z mojego konta.

Anthony zastanawiał się minutę lub dwie. Zamierzał zatrzymać pamiętniki aż do ostatniego dnia, bo chciał naocznie się przekonać, o co tyle szumu. Uświadamiał sobie jednak siłę argumentów wydawcy.

— No dobrze — powiedział z lekkim westchnieniem. — Zrobimy tak, jak pan proponuje. Proszę przysłać swego człowieka. I jeśli nie ma pan nie przeciwko temu, to wolałbym dostać ten czek, bo w następną środę może mnie już nie być w Anglii.

— Oczywiście, proszę pana. Jutro rano nasz pracownik stawi się w pańskim hotelu. Będzie rozsądniej, jeśli nie przyjdzie bezpośrednio z wydawnictwa. Nasz pan Holmes mieszka na południu Londynu. Zamiast do biura wstąpi najpierw do pana i da panu na piśmie potwierdzenie odbioru paczki. Radzę, żeby dziś wieczór umieścił pan jej atrapę w sejfie dyrektora. Pańscy wrogowie dowiedzą się o tym, co powstrzyma ich przed napaścią na pana apartament.

— Słusznie, postąpię w myśl pana wskazówek. Anthony, głęboko zamyślony, odłożył słuchawkę.

Niebawem znowu podjął działania mające na celu zdobywanie wieści o ryzykancie Giuseppem. ‘Zawiódł się jednak na całej linii. Włoch pracował wprawdzie we wzmiankowanej restauracji, ale nikt nic nie wiedział ani o jego życiu prywatnym, ani o środowisku, w jakim się obracał.

— Dostanę cię, draniu — mruczał Anthony przez zęby. — Dostanę cię. To tylko kwestia czasu.

Jego druga noc w Londynie upłynęła nadzwyczaj spokojnie.

Nazajutrz o godzinie dziewiątej dostarczono mu do pokoju bilet wizytowy pana Holmesa, pracownika firmy wydawniczej „Balderson i Hodgkins”, po czym zjawił się na górze sam pan Holmes. Niewysoki blondyn o łagodnym sposobie bycia. Anthony wręczył mu rękopis, a w zamian otrzymał czek opiewający na tysiąc funtów. Pan Holmes włożył rękopis do przyniesionej ze sobą małej, brązowej torby, życzył Anthony’emu miłego dnia i wyszedł. Wszystko potoczyło się bez zakłóceń.

— A może zamordują go po drodze? — mruknął pod nosem Anthony wyglądając bezmyślnie przez okno. — Ciekawe, bardzo ciekawe.

Włożył czek do koperty, napisał na kartce kilka linijek, dołączył ją do czeku i dokładnie kopertę zakleil. Jimmy, gdy spotkali się w Bulawayo, był raczej przy forsie i dał mu całkiem pokaźną zaliczkę, której Anthony do tej pory prawie nie naruszył.

— Jedna sprawa z głowy, ale druga nie — powiedział do siebie. — Jak na razie spartaczyłem robotę. Lecz klamka jeszcze nie zapadła. W stosownym przebraniu udam się teraz na Pont Street.

Spakował rzeczy, zszedł na dół i zapłacił rachunek, następnie polecił, by zaniesiono jego bagaż do taksówki.

Opłaciwszy sowicie wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, aczkolwiek większość z nich niczym się nie przyczyniła do zapewnienia mu komfortu, już, już miał odjechać, gdy zobaczył małego boya zbiegającego po stopniach z listem do niego.

— Właśnie nadszedł w tej sekundzie, sir. Anthony z westchnieniem wysupłał jeszcze jednego szylinga. Taksówka stęknęła ciężko i skoczyła do przodu ze straszliwym zgrzytem biegów, Anthony zaś otworzył kopertę.

Był to doprawdy interesujący dokument. Anthony musiał go przeczytać czterokrotnie, zanim zrozumiał, o co w nim chodzi. Po przełożeniu go na język potoczny (list nie był pisany językiem potocznym, tylko owym specyficznym, zagmatwanym stylem, typowym dla pism wychodzących spod pióra oficjeli) pojął, że wyrażano w tym piśmie pogląd, iż pan McGrath przybywa z Afryki Południowej do Anglii dziś, we czwartek, że nawiązywano mętnie do pamiętników hrabiego Stylptitcha i proszono pana McGratha, aby przed poufną rozmową z panem George’em Loinaxem i innymi osobami, o których znaczeniu wspomniano mgliście, nic w kwestii pamiętników nie przedsiębrał. List ów zawierał także jasno sprecyzowane zaproszenie do „Chimneys” na dzień następny, piątek, gdzie pan McGrath miał być gościem lorda Caterhama.

Tajemnicze przesianie, zupełnie niezrozumiałe, wprawiło Anthony’ego w dobry humor.

— Poczciwa stara Anglia — burknął z czułością. — Dwa dni po czasie, jak zwykle. Szkoda. Nie mogę jechać do „Chimneys” pod nie swoim nazwiskiem. Ciekawe, czy jest tam w pobliżu jakiś hotelik? Pan Anthony Cade mógłby się tam zatrzymać bez zwracania niczyjej uwagi. Wychylił się z okna wozu i polecił taksówkarzowi jechać w innym kierunku, co ten skwitował pogardliwym chrząknięciom.

Taksówka zatrzymała się przed jednym z najbardziej ponurych londyńskich zajazdów. Opłata za przejazd dostosowana była jednak do rangi hotelu, sprzed którego wyruszyli.

Wynająwszy pokój na nazwisko Cade, Anthony przeszedł do obskurnego hallu, wyjął papier listowy z napisem „Hotel Blitz” i nakreślił szybko parę zdań.

Wyjaśnił, ze przybył do Anglii w ubiegły wtorek, że przekazał wiadomy rękopis firmie wydawniczej „Balderson i Hodgkins”, że bardzo żałuje, iż nie może przyjąć zaproszenia lorda Calcrhama, albowiem opuszcza właśnie Anglie. Podpisał list: ,,Z poważaniem, James McCrath”.

— A teraz — powiedział przyklejając znaczek na kopercie — do dzieła! Znika James McGrath, a pojawia się Anthony Cade.



Rozdział ósmy
Trup

W tenże czwartek po południu Virginia Revel grała w Ranelagh w tenisa. Całą powrotną drogę na Pont Street przebyła rozpierając się wygodnie w długiej, luksusowej limuzynie, lekki uśmiech błąkał się na jej ustach, gdy rozmyślała o czekającej ją rozmowie. Mogło się oczywiście okazać, że szantażysta się nie zjawi, ale Virginia była niemal pewna jego ponownej wizyty. Starała się przecież wywrzeć wrażenie, że będzie łatwym łupem. Cóż, może tym razem trochę go zaskoczy!

Gdy wóz zajechał przed dom, nie wysiadła, zwróciła się do szofera:

— Jak się czuje twoja żona, Walton? Zapomniałam cię zapytać.

— Chyba lepiej, dziękuję, madame. Lekarz obiecał, że około wpół do siódmej wpadnie. Czy samochód będzie pani dziś jeszcze potrzebny?

Virginia zastanowiła się chwilę.

— Wybieram się na weekend. Wyjadę o szóstej czterdzieści z Dworca Paddington, ale nie będę cię potrzebować, wezmę taksówkę. Porozmawiaj z lekarzem. Jeśli orzeknie, że przyda się twojej żonie wyjazd na weekend, zabierz ją gdzieś. Pokryję wszelkie koszty.

Przerwała niecierpliwym ruchem głowy litanię podziękowań, wbiegła po schodkach, sięgnęła do torebki po klucz, przypomniała sobie, że nie wzięła go, wychodząc z domu, i szybko zadzwoniła do drzwi. Nie było zrazu odpowiedzi i, gdy tak czekała, jakiś miody mężczyzna wszedł po stopniach na górę. Był nędznie ubrany, a w ręku trzymał plik ulotek. Wyciągnął jedną w stronę Virginii — napis na niej był wyraźnie widoczny: Dlaczego służyłem swojemu krajowi? W lewej ręce miał puszkę.

— Nie będę w ciągu jednego dnia kupować aż dwóch tych koszmarnych poematów — powiedziała Virginia błagalnym tonem. — Rano już kupiłam. Naprawdę, słowo honoru.

Młody człowiek odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Virginia mu zawtórowała. Obrzucając go niedbałym spojrzeniem, pomyślała sobie, że ma o wiele przyjemniejszy wygląd niż przeciętni londyńscy bezrobotni. Spodobała się jej opalona na brąz twarz nieznajomego oraz bijąca z całej jego postaci męskość. Posunęła się nawet tak daleko, iż pomyślała, że chętnie zatrudniłaby go u siebie.

W tym jednak momencie drzwi się otworzyły i Virginia w jednej chwili zapomniała o problemie bezrobocia, gdyż ku jej zdziwieniu drzwi otworzyła pokojówka Elise.

— Gdzie Chilvers? — zapytała ostro, gdy tylko przekroczyła próg hallu.

— Pojechał, madame, razem z innym.

— Jakimi innymi? Dokąd pojechał?

— Do Datchet, madame, do wiejskiego domu, tak jak było w pani depeszy.

— W mojej depeszy? — spytała Virginia kompletnie zbita z tropu.

— To pani nie wysłała depeszy? Nie ma mowy o żadnej pomyłce. Nadeszła jakąś godzinę temu.

— Żadnej depeszy nie nadawałam. Co w niej było?

— Leży chyba jeszcze na stoliku.

Elise odeszła wskazując palcem kierunek, a po chwili wróciła niosąc z triumfem depeszę.

— Voilà, madame!

Telegram zaadresowany był do Chilversa i brzmiał jak następuje: „Weź domowników i jedźcie zaraz do domu wiejskiego, przygotujcie przyjęcie weekendowe. Złapcie pociąg o 5.49.”

Nie było w tym nic dziwnego, zawiadomienia podobnej treści wysyłała dość często, ilekroć przyszło jej do głowy urządzić przyjęcie w swoim położonym nad rzeką bungalowie. Ściągała tam zawsze całą służbę, zostawiając jakąś starszą kobietę na straży londyńskiego domu. Toteż telegram nie był dla Chilversa żadnym zaskoczeniem i jako wytrawny służący wykonał ściśle polecenia Virginii.

— Co się tyczy mnie, ja zostałam — wyjaśniła Elise — bo madame będzie mnie potrzebować przy pakowaniu.

— To jakiś idiotyczny kawał! — wykrzyknęła Virginia, ciskając ze złością depeszę na podłogę. — Dobrze przecież wiesz, Elise, że wybieram się do „Chimneys”. Dziś rano ci o tym powiedziałam.

— Myślałam, że pani zmieniła zdanie. Czasem to się pani zdarza, prawda, madame?

Virginia skwitowała uśmiechem ów zawierający źdźbło prawdy zarzut. Zachodziła w głowę, jaki też mógł być powód tego zadziwiającego psikusa. Elise wysunęła pewne przypuszczenie:

— Mon Dieu! — zawołała załamując ręce. — A jeśli to dzieło złoczyńców, złodziei?! Wysyłają lipny telegram, pozbywają się z domu wszystkich jego mieszkańców i dokonują rabunku!

— Możliwe — zgodziła się Virginia, choć w głosie jej brzmiało powątpiewanie.

— Tak, tak, proszę pani, tak właśnie musiało być. Codziennie czyta się w gazetach o takich wypadkach. Madame, niech pani zaraz zadzwoni na policję, natychmiast, nim oni przyjdą i poderżną nam gardła.

— Nie podniecaj się tak, Elise. O szóstej po południu nikt nam gardła nie będzie podrzynał.

— Madame, błagam panią, niech mi pani pozwoli, polecę i złapię jakiegoś policjanta, teraz, od razu!

— Po co, na litość boską? Nie bądź głupia, Elise. Idź na górę i spakuj moje rzeczy przed wyjazdem do „Chimneys”, jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś. Tę nową wieczorową suknię, białe crêpe marocain i oczywiście czarną aksamitną, czarny aksamit nosi się w sferach politycznych, prawda?

— Madame wygląda zachwycająco w eau de nil satin — zasugerowała Elise. I tym razem wykazała się profesjonalizmem.

— Nie, nie wezmę tej sukni. Pospiesz się, Elise, bądź taka dobra. Mamy bardzo mało czasu. Zadepeszuję do Chilversa w Datchet, a jak wyjdziemy, pogadam z policjantem, żeby rzucił okiem na dom. Nie rób min, Elise. jeżeli lak się wszystkiego boisz, to co by było, gdyby nagle z jakiegoś ciemnego kąta wyskoczył człowiek i dopadł cię z nożem w ręku?

Elise pofolgowała sobie, wydając przeraźliwy pisk, i w błyskawicznym odwrocie pobiegła schodami na górę, oglądając się nerwowo w trakcie ucieczki.

Virginia wykrzywiła się na widok tej rejterady i przeszedłszy przez hali skierowała się do małego gabinetu, gdzie był telefon. Pomysł Elise, żeby zadzwonić na policję, uznała za trafny i postanowiła niezwłocznie wprowadzić go w czyn.

Otworzyła drzwi gabinetu i podeszła do aparatu. I zamarła z ręką na słuchawce. Na fotelu siedział mężczyzna ze zwieszonymi bezwładnie ramionami. W tej pełnej emocji chwili zupełnie zapomniała o zapowiedzianych odwiedzinach. Szantażysta przyszedł prawdopodobnie wcześniej i czekając na nią zasnął.

Zbliżyła się do fotela z lekko figlarnym uśmieszkiem na ustach. Ale ów uśmieszek momentalnie zniknął.

Mężczyzna nie spał. Był martwy.

Od razu to pojęła, wyczuła instynktownie, zanim jeszcze jej wzrok spoczął na małym, lśniącym rewolwerze, który leżał na podłodze, na ledwo widocznym otworze tuż nad sercem człowieka, otworze z ciemną obwódką, oraz na okropnie opadającej szczęce.

Jakiś czas stała w milczeniu, z rękami wspartymi na biodrach. Wśród panującej wokół ciszy usłyszała zbiegającą ze schodów Elise.

— Madame! Madame!

— Tak, o co chodzi?

— Virginia podbiegła do drzwi. Powodowana instynktem chciała zataić przed Elise to, co się wydarzyło, przynajmniej na razie. Pokojówka na pewno wpadłaby w histerię, a jej przede wszystkim potrzebny był spokój i cisza, by mogła sobie dokładnie przemyśleć ostatnie wydarzenia.

— Madame, czy nie byłoby dobrze, gdybym zabezpieczyła drzwi łańcuchem? Ci złoczyńcy lada chwila mogą się pojawić.

— Owszem, czemu nie. Rób, co uważasz za stosowne. Usłyszała brzęk łańcucha, potem kroki Elise biegnącej na górę, i z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi.

Popatrzyła na mężczyznę w fotelu, potem na telefon. Było jak najbardziej oczywiste: musi natychmiast zadzwonić na policję.

Ale wciąż nie dzwoniła. Stała nieruchomo, sparaliżowana lękiem, i moc sprzecznych ze sobą podejrzeń przychodziło jej do głowy. Fałszywy telegram! Czy ma z tym coś wspólnego? Załóżmy, że Elise nie było w domu. Ona, Virginia, weszłaby oczywiście, zazwyczaj miała przy sobie klucz, i znalazłaby się sam na sam z zamordowanym człowiekiem, któremu tak niedawno pozwoliła na szantaż. Naturalnie motyw swego postępowania mogłaby wyjaśnić; im dłużej zastanawiała się jednak nad tym motywem, tym bardziej stawał się dla niej mglisty. Pamiętała przecież, że George nie usiłował nawet udawać, iż jej wierzy. Czy inni też by nie uwierzyli? Te listy… oczywiście, ona ich nie pisała, ale czy byłoby łatwo to udowodnić?

Przyłożyła do czoła splecione mocno dłonie. — Muszę to przemyśleć — powiedziała. — Muszę to wszystko sobie przemyśleć.

Kto wpuścił tego człowieka? Z pewnością nie Elise. Gdyby to zrobiła, od razu powiadomiłaby o tym Virginię. Im dłużej Virginia myślała, tym cała sprawa stawała się w jej odczuciu bardziej tajemnicza. Jedno nie ulegało kwestii — trzeba zawiadomić policję.

Wyciągnęła rękę w stronę telefonu i nagle pomyślała o George’u. Mężczyzna — to było jej teraz najbardziej potrzebne — zrównoważony, nie poddający się emocjom człowiek, który widzi zjawiska we właściwych proporcjach i wytyczy dla niej najwłaściwszą drogę postępowania.

Potrząsnęła jednak głową. Nie George. Pierwsze, o czym on pomyśli, to jego własna pozycja. Nie będzie chciał być wmieszany w coś takiego. George absolutnie się nie nadaje.

Twarz jej się rozjaśniła. Bill, oczywiście! Bez zbędnych wahań zatelefonowała do Billa.

Poinformowano ją, że Bill przed godziną pojechał do ,,Chimneys”.

— Niech to szlag! — krzyknęła Virginia rzucając słuchawkę. Koszmarna historia — być sam na sam z trupem i nie mieć do kogo słowa przemówić!

I w tej właśnie chwili zadzwonił dzwonek u drzwi.

Virginia aż podskoczyła. Po minucie dzwonek odezwał się znowu. Wiedziała, że Elise pakuje na górze rzeczy i nie może słyszeć dzwonka.

Wyszła do hallu, odpięła łańcuch, odsunęła wszystkie rygle, jakie Elise uruchomiła w swej nadgorliwości. Zrobiła głęboki wdech i otworzyła drzwi. Na stopniach stał ów młody bezrobotny.

Napięte nerwy puściły i Virginia, odetchnąwszy z ulgą, poszła na całego.

— Proszę wejść — powiedziała. — Zdaje się, że będę miała pracę dla pana.

Zaprowadziła go do jadalni, podsunęła mu krzesło, sama usiadła naprzeciw i zaczęła wpatrywać się w niego w wielkim skupieniu.

— Przepraszam — zaczęła — pan jest… to znaczy…

— Po Etonie i Oxfordzie — odparł młody mężczyzna. — O to chciała mnie pani zapytać, prawda?

— Coś w tym rodzaju — przyznała Virginia.

— Źle ląduję w życiu głównie dlatego, że nie potrafię się zmusić do podjęcia żadnej regularnej pracy. Ale mam nadzieję, że pani mi takiej nie oferuje.

Przez chwilę uśmiech zagościł na twarzy Virginii.

— To praca bardzo nieregularna.

— Wspaniale — rzekł młody mężczyzna tonem pełnym satysfakcji.

Virginia zaś oceniła przychylnie jego opaloną twarz i szczupłą, wysportowaną sylwetkę.

— Widzi pan — rzekła. — Znalazłam się niejako w tarapatach, a większość moich przyjaciół zalicza się, że tak powiem… do wyższych sfer. Oni zawsze mają coś do stracenia.

— Ja nie mam. Niech pani mówi dalej. Co za kłopoty?

— W pokoju obok jest trup — powiedziała Virginia. — Został zamordowany, a ja nie wiem, co z tym fantem zrobić.

Wyrzuciła z siebie te słowa z taką szczerością, na jaką tylko dziecko byłoby stać. Sposób, w jaki młody przybysz przyjął to oświadczenie, zaimponował Virginii — mężczyzna bardzo urósł w jej oczach. Jak gdyby podobne wieści dane mu było codziennie otrzymywać.

— Świetnie — oznajmił z entuzjazmem. — Cale życie marzyłem o tym, by popracować trochę w charakterze detektywa–amatora. Dokonamy oględzin zwłok, czy też najpierw poda mi pani garść faktów?

— Chyba najpierw fakty. — Milczała jakiś czas, zastanawiając się nad najbardziej zwięzłą relacją, po czym spokojnie i rzeczowo przedstawiła przebieg wydarzeń.

— Ten człowiek przyszedł do mnie wczoraj po raz pierwszy. Miał ze sobą plik listów… listów miłosnych, podpisanych moim imieniem i nazwiskiem…

— Których jednak pani nie pisała — dokończył ze spokojem młody mężczyzna.

Virginia spojrzała na niego z niejakim zdziwieniem.

— Skąd pan wie?

— Och, wydedukowałem. Ale proszę mówić dalej.

— Zaczął mnie szantażować i… nie wiem, czy pan to zrozumie… i ja na to poszłam.

Popatrzyła na niego błagalnie, — on zaś uspokajająco skinął głową.

— Oczywiście, że rozumiem. Chciała się pani przekonać, jak się człowiek czuje w takiej sytuacji.

— Bardzo mądrze pan to ujął. Właśnie o to mi chodziło.

— Bo ja jestem mądry — rzekł skromnie młody człowiek. — Ale proszę sobie uświadomić, że niewiele osób zrozumie pani punkt widzenia. Większość ludzi, niestety, cechuje brak wyobraźni.

— Tak też i ja sądzę. Powiedziałam temu typowi, żeby przyszedł dziś o szóstej. Po powrocie do domu z Ranelagh stwierdziłam, że w wyniku otrzymania fałszywego telegramu cała służba z wyjątkiem mojej pokojówki opuściła domostwo. Po czym weszłam do gabinetu i zastałam tam tego człowieka z kulą w piersi.

— Kto go wpuścił?

— Nie mam pojęcia. Gdyby wpuściła go moja pokojówka, na pewno by mi o tym powiedziała.

— Czy ona wie, co się stało?

— Nic jej jeszcze nie mówiłam.

Młody mężczyzna kiwnął głowa i wstał.

— A teraz oględziny zwłok — oznajmił energicznie. — Ponadto powiem pani taką rzecz: na ogół zawsze jest lepiej mówić prawdę. Jedno kłamstwo pociąga za sobą stek kłamstw, a trwanie w ciągłym kłamstwie jest potwornie nudne.

— Więc radzi mi pan zadzwonić na policję?

— Raczej tak Najpierw jednak obejrzmy sobie faceta.

Wyszli z pokoju. Na progu Virginia stanęła i obejrzała się na niego.

— A propos — rzekła — nie powiedział mi pan, jak się nazywa.

— Jak się nazywam? Nazywam się Anthony Cade.



Rozdział dziewiąty
Anthony pozbywa się zwłok


Anthony podążał za Virginią, uśmiechając się pod nosem. Wypadki przybrały niespodziewany obrót. Lecz gdy pochylił się nad postacią w fotelu, twarz mu spochmurniała.

— On jest jeszcze ciepły — powiedział ostro. — Zastrzelono go przed niespełna półgodziną.

— Tuż przed moim powrotem?

— Właśnie.

Anthony stał wyprostowany, ze ściągniętymi ponuro brwiami. I zadał pytanie, którego sens nie od razu dotarł do Virginii:

— Pani pokojówka nie była oczywiście w tym pokoju?

— Nie.

— A czy wiedziała, że pani tam weszła?

— No… tak. Stanęłam w drzwiach, by zamienić z nią kilka słów.

— Po znalezieniu przez panią ciała?

— Tak.

— I nic jej pani nie powiedziała?

— Co by to pomogło? Pomyślałam sobie, że zacznie histeryzować — to Francuzka, wie pan, łatwo ulega emocjom — a ja uważałam, że najlepiej będzie, jak to wszystko sama spokojnie rozważę.

Anthony skinął głową w milczeniu.

— Pana zdaniem źle się stało, tak?

— Owszem, niefortunny układ, pani Revel. Gdyby pani oraz jej pokojówka natrafiły na denata natychmiast po pani powrocie, bardzo by to całą sprawę uprościło. Nie ulegałoby wtedy kwestii, że mężczyzna został zabity przed pani powrotem do domu.

— A więc teraz ktoś może powiedzieć, że został zabity po… Rozumiem.

Anthony obserwował, jak Virginią w lot chwyta jego myśl, co potwierdzało pierwsze wrażenie, jakie odniósł, gdy rozmawiała z nim stojącym na schodach przed drzwiami. Oprócz urody cechowała ją odwaga i była niewątpliwie mądra.

Virginia tak była pochłonięta problemem, jaki Anthony jej uzmysłowił, że nawet nie zastanowił jej fakt, iż ów obcy mężczyzna posłużył się jej nazwiskiem.

— Ciekawe, dlaczego Elise nie usłyszała wystrzału? — mruknęła.

Anthony wskazał na otwarte okno — w przejeżdżającym właśnie aucie strzelił gaźnik.

— Otóż to. W Londynie nikt nie zwraca uwagi na strzały.

Virginią z lekkim drżeniem obróciła się w stronę fotela, na którym spoczywało ciało.

— Przypomina trochę Włocha — zauważyła.

— Bo to Włoch — powiedział Anthony. — Mógłbym jeszcze dodać, że był z zawodu kelnerem. Szantaż uprawiał poza godzinami pracy. A imię jego brzmiało prawdopodobnie Giuseppe.

— Wielkie nieba! — wykrzyknęła Virginią. — Czy mam do czynienia z Sherlockiem Holmesem?

— Nie — odparł z żalem. — Obawiam się, że z miernym amatorem. Wkrótce wszystko pani opowiem. Więc mówi pani, że ten człowiek pokazał pani kilka listów i żądał pieniędzy. Dała mu je pani? — Owszem.

— Ile?

— Czterdzieści funtów.

— Niedobrze — orzekł Anthony, nie wykazując jednak nadmiernego zdziwienia. — Proszę mi pokazać ten telegram.

Virginia wzięła depeszę ze stołu i wręczyła mu ją. Twarz Anthony’ego, gdy przyglądał się świstkowi papieru, stawała się coraz bardziej ponura.

— O co chodzi? — zapytała.

Wyciągnął ku niej depeszę, wskazując w milczeniu źródło swego niepokoju.

— Barnes — rzekł. — A tego popołudnia była pani w Ranelagh. Kto zaręczy, że sama pani nie nadała tej depeszy?

Virginię zamurowało. Czuła się jak w siatce, która coraz bardziej zaciska się wokół niej. Anthony zmuszał ją, by stanęła oko w oko z faktami majaczącymi mętnie w jej świadomości.

Wyjął chustkę, owinął nią rękę i podniósł z podłogi rewolwer.

— My, parający się kryminalistyką, musimy zachowywać wielką ostrożność — rzekł tonem usprawiedliwienia. — Pani rozumie, odciski palców.

Virginia dostrzegła nagle, że Anthony jakby cały zesztywniał. Gdy odezwał się, głos miał zmieniony. Szorstki, nieprzyjemny.

— Czy widziała pani już kiedyś ten rewolwer?

— Nie — odparła ze zdziwieniem.

— Jest pani tego pewna?

— Najzupełniej.

— Ma pani własny rewolwer?

— Nie.

— Czy kiedykolwiek pani miała?

— Nie, nigdy.

— Jest pani tego pewna?

— Najzupełniej.

Wpatrywał się w nią chwilę skupionym wzrokiem, a Virginia patrzyła ha niego, zdumiona brzmieniem jego głosu.

Po pewnym czasie odetchnął z ulgą i odprężył się.

— Dziwna historia — powiedział. — Jak pani się na to zapatruje?

Podał jej rewolwer. Był mały, zgrabny, prawie jak zabawka, ale zdolny do wykonania śmiercionośnego aktu. Wygrawerowane było na nim imię Virginia.

— To niemożliwe! — krzyknęła.

Jej zdziwienie było tak szczere, że Anthony’emu nie pozostawało nic innego, jak jej uwierzyć.

— Proszę usiąść — powiedział spokojnie. — Sprawa ta ma więcej aspektów, niż to się z początku mogło zdawać. A więc, przystępując do rzeczy, jaka jest pani hipoteza? Są tylko dwie możliwości. Istnieje oczywiście druga Virginia, ta od listów. Mogła tego typa jakoś wytropić, zastrzelić, porzucić rewolwer, zabrać listy i wynieść się. Wersja całkiem możliwa, prawda?

— Też tak uważam — odpowiedziała z ociąganiem Virginia.

— Druga wersja jest znacznie bardziej interesująca. Ktokolwiek chciał zabić Giuseppego, zamierzał jednocześnie rzucić podejrzenie na panią — i kto wie, czy to nie było głównym jego celem. Mógł dosięgnąć faceta w obojętnie jakim miejscu, ale on czy oni podjęli ogromny wysiłek, pokonali niebywałe trudności, by dopaść go właśnie tutaj, i kimkolwiek ci ludzie są, wiedzą o pani wszystko, o pani domu w Datchet, o pani układach ze służbą i o tym, że tego popołudnia przebywała pani w Ranelagh. Pytanie może się wydawać absurdalne, ale czy pani ma wrogów? — Ależ skąd, w każdym razie nie tego typu.

— Teraz pytanie, co dalej robić — rzeki Anthony.

— Mamy dwie możliwości. A: zadzwonić na policję, opowiedzieć całą historię, przekonać ich o pani nienagannej reputacji i życiu bez skazy. B: próbować z moim udziałem pozbyć się skutecznie ciała. Moje osobiste skłonności sprzyjają planowi B. Zawsze chciałem się przekonać, czy byłbym na tyle przebiegły, by ukryć zbrodnię, choć mam idiotyczną awersję do przelewu krwi. Ogólnie jednak rzecz biorąc uważam, że plan A jest najrozsądniejszy. Ale trzeba trochę okroić scenariusz. Telefon na policję et cetera, lecz usuniemy rewolwer i będące przedmiotem szantażu listy, jeżeli denat ma je wciąż przy sobie.

Anthony przeszukał szybko kieszenie nieboszczyka.

— Oczyszczono go dokumentnie — oświadczył.

— Nie ma dosłownie nic. A o te listy będą się brali za łby. O, a co to? Dziura w podszewce? Ktoś coś złapał, szarpnął gwałtownie i został tylko skrawek papieru.

Mówiąc te słowa rozprostował skrawek i podniósł do światła. Virginia stanęła obok.

— Szkoda, że tylko tyle — wymamrotał Anthony.

— „Chimneys”, jedenasta czterdzieści pięć, czwartek. Wygląda jak termin spotkania.

— „Chimneys”! — zawołała Virginia.:— Niebywale!

— Niebywałe? Za wysokie progi dla faceta niskiej kondycji, prawda?

— Dziś wieczór jadę do „Chimneys”. Przynajmniej miałam jechać.

Anthony zwrócił nagle głowę w jej stronę.

— Co? Proszę to powtórzyć.

— Dziś wieczór miałam zamiar jechać do „Chimneys” — powiedziała Virginia jeszcze raz.

Anthony wybałuszył na nią oczy.

— Zaczynam rozumieć. Mogę się naturalnie mylić, ale coś w tym jest. Czy ktoś nie usiłował wyperswadować pani wyjazdu do „Chimneys”?

— Tak, mój kuzyn George Lomax — odparła z uśmiechem. — Lecz nie podejrzewam raczej George’a o morderstwo.

Na twarzy Anthony’ego nie było uśmiechu. Pogrążony był w głębokiej zadumie.

— Jeśli zadzwoni pani na policję, to o wyjeździe do „Chimneys” nie ma mowy — ani dziś, ani nawet jutro. A ja chciałbym, żeby pani się tam udała. Przypuszczam, że to popsuje szyki naszym nie znanym przyjaciołom. Czy gotowa jest pani złożyć swój los w moje ręce?

— Oznacza to plan B, tak?

— Tak. Pierwsza rzecz, to musi pani pozbyć się z domu pokojówki. Da się to zrobić?

— Bez trudu. — Virginia wyszła do hallu i zawołała z dołu: — Elise! Elise!

— Słucham madame?

Uszu Anthony’ego dobiegła szybka rozmowa, po czym drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły. Virginia wróciła do pokoju.

— Poszła. Posłałam ją po pewien specjalny rodzaj perfum i powiedziałam, że ten sklep jest otwarty do ósmej. Oczywiście, że będzie zamknięty. A ona ma już nie wracać, tylko jechać do „Chimneys” najbliższym pociągiem.

— Dobrze — pochwalił ją Anthony. — Możemy teraz przystąpić do usuwania zwłok. Istnieje metoda, która wytrzymała próbę czasu, ale muszę przedtem zapytać panią, czy jest w tym domu jakiś kufer.

— Naturalnie, że jest. Chodźmy do sutereny i tam pan wybierze odpowiedni egzemplarz. W suterenie było kufrów do wyboru, do koloru. Anthony wybrał solidny, we właściwych wymiarach.

— Ta część przedsięwzięcia należy do mnie — powiedział z dużym taktem. — Proszę iść na górę i być w pogotowiu.

Virginia zastosowała się do polecenia. Wyskoczyła ze swoich tenisowych łaszków i włożyła miękki, brązowy strój podróżny, przepiękny pomarańczowy kapelusz i zeszła do czekającego już w hallu Anthony’ego, przy którym stał porządnie przewiązany sznurkiem kufer.

— Chętnie bym pani opowiedział historię swojego życia — oświadczył — ale obawiam się, że czeka nas bardzo pracowity wieczór. A oto co powinna pani teraz zrobić: wezwać taksówkę i umieścić w niej swój bagaż łącznie z kufrem. Jechać na dworzec Paddington, złożyć kufer w przechowalni bagażu. Ja będę na peronie. Przechodząc obok mnie, proszę upuścić kwit z przechowalni. Podniosę go i niby podam pani, bo w rzeczywistości zostanie przy mnie. Niech pani jedzie do „Chimneys”, a resztę zostawi mnie.

— To bardzo miłe z pańskiej strony — powiedziała.

— Natomiast okropnie niemiłe z mojej, że obarczam zupełnie obcego człowieka trupem w kufrze.

— Odpowiada mi to — rzucił Anthony nonszalancko.

— Gdyby był tu jeden z moich przyjaciół, Jimmy McGrath, nie omieszkałby pani powiedzieć, że ja przepadam za tego typu przygodami.

Virginia utkwiła w nim pytający wzrok.

— Jakie nazwisko pan wymienił? Jimmy McGrath? Anthony spojrzał na nią równie przenikliwie.

— Tak. A bo co? Mówi ono coś pani?

— Tak… Ktoś bardzo niedawno wypowiedział to nazwisko… — Umilkła niezdecydowana, a po chwili ciągnęła: — Panie Cade, muszę z panem porozmawiać. Niech pan jedzie ze mną do „Chimneys”.

— Wkrótce się zobaczymy, obiecuję to pani. A teraz konspirator A wychodzi ukradkiem drzwiami od tyłu. Konspirator B natomiast, w aureoli chwały, przekracza próg drzwi frontowych i zmierza do taksówki.

Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Anthony wsiadł do następnej taksówki, zjawił się na peronie i we właściwym czasie podniósł kwit bagażowy. Po czym udał się po swojego używanego morrisa, którego nabył tegoż dnia we wcześniejszych godzinach, przewidując, że może mu się przydać w jego planach.

Wrócił tym wozem na dworzec Paddington, wręczył kwit strażnikowi, który wyciągnął kufer z przechowalni, on zaś z całym spokojem umieścił ten kufer na tylnym siedzeniu. I odjechał.

— Celem jego teraz było wydostanie się z Londynu. Przez Notting Hill, Shepherd’s Bush, w dół Goldhawk Road, potem przez Brentford i Hounslow, aż wyjechał na szosę łączącą Hounslow ze Staines. Była to szosa ogromnie ruchliwa, samochody jeździły nią bez przerwy. Odróżnienie śladów butów czy opon było wykluczone. Po pewnym czasie Anthony zatrzymał auto. Pierwsze, co zrobił po wyjściu, z wozu, to zamazał błotem tablicę rejestracyjną. Odczekał i złapał moment, gdy ruch na szosie ustał na chwilę, otworzył kufer, wyciągnął zeń ciało Włocha i ułożył je sprytnie w dole za poboczem, w łuku zakrętu, tak by światła przejeżdżających samochodów nie wychwyciły zwłok.

Następnie wsiadł do wozu i odjechał. Cała ta czynność zajęła mu półtorej minuty. Zrobił objazd, skręcił na prawo i wracał teraz do Londynu szosą wiodącą przez Burnham Beeches. Tam znowu się zatrzymał, upatrzył sobie najwyższe drzewo i z całym spokojem wspiął się na nie. Był to nie lada wyczyn, nawet jak na Anthony’ego. Do jednej z szczytowych gałęzi, tuż koło pnia, przymocował małą, brązową paczuszkę.

— Kapitalny sposób pozbycia się broni — powiedział do siebie z przechwałką w głosie. — Każdy szuka na ziemi albo bagruje zbiorniki wodne. Ale niewielu jest w Anglii ludzi, którzy wdrapaliby się na takie drzewo.

Potem — — z powrotem do Londynu i na dworzec Paddington. Zostawił tu kufer, tym razem w innej przechowalni, od strony peronów, którymi pociągi wjeżdżają na dworzec. Pomyślał z tęsknotą o czymś takim jak stek wołowy, soczyste, drobno posiekane jarzyny i do tego ogromne ilości frytek. Spojrzawszy jednak na zegarek pokręcił smętnie głową. Napoił morrisa benzyną i wyruszył w drogę ponownie. Tym razem na północ.

Dochodziło wpół do dwunastej, gdy pozwolił samochodowi odpocząć na poboczu szosy przylegającej do parku „Chinmeys”. Zegar w oddali wybił głośno trzy kwadranse.

Jedenasta czterdzieści pięć — godzina wypisana na skrawku papieru. Anthony wszedł na taras i obserwował dom. Pogrążony był w ciemności i wszędzie panował spokój.

— Ci politycy wcześnie chodzą spać — mruknął pod nosem.

I nagle jakiś dźwięk wraził mu się w uszy — odgłos strzału. Obrócił się dokoła błyskawicznie. Dźwięk dobiegał, z wnętrza domu — nie ulegało dla niego wątpliwości. Odczekał minutę, ale wszędzie panowała martwa cisza. Podszedł wreszcie do jednych z wielu oszklonych drzwi wychodzących na taras — wydawało mu się bowiem, że gdzieś z tej strony rozległ się ów strzał, który go zaalarmował. Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Naciskał również klamki innych drzwi, nasłuchując pilnie. Lecz ani jeden dźwięk nic zmącił ciszy. Doszedł w końcu do przekonania, że ten strzał musiał być wytworem jego wyobraźni albo też się pomylił — i to jakiś kłusownik strzelał w lesie. Odwrócił się i skierował swe kroki do parku — był niezadowolony i nurtował go dziwny niepokój,

Obejrzał się na dom i w tym momencie w jednym z okien na pierwszym piętrze mignęło światło. Po chwili pojawiło się znowu, a następnie cały dom pogrążył się ponownie w ciemności.



Rozdział dziesiąty
„Chimneys”


Inspektor Badgworthy siedzi w swoim gabinecie. Godzina ósma trzydzieści rano. Wysoki, tęgi mężczyzna o ciężkich, równo odmierzanych ruchach. W chwilach wzmożonego zawodowego napięcia ma trudności w oddychaniu. Asystuje mu posterunkowy Johnson, nowicjusz w policji, o wyglądzie nic opierzonego kurczaka.

Stojący na biurku telefon zadzwonił ostro i inspektor podniósł słuchawkę z charakterystyczną dla niego złowieszczą powagą.

— Tak. Posterunek policji Market Basing. Przy telefonie inspektor Badgworlhy. Co?!

Niewielka zmiana w sposobie bycia inspektora. Tak samo jak on góruje nad Johnsonem, inni górują nad inspektorem Badgworthym.

— Słucham, szanowny panie. Przepraszam, szanowny panie. Niedokładnie usłyszałem, co pan był łaskaw powiedzieć.

Długa przerwa, w czasie której inspektor słucha uważnie. Różne uczucia malują się na jego zazwyczaj beznamiętnym obliczu, w końcu kładzie słuchawkę po krótkim: „Tak jest, szanowny panie”.

Zwraca się do Johnsona, który aż napęczniał w przeczuciu wagi wydarzeń:

— Od jego lordowskiej mości… w „Chimneys”… morderstwo.

— Morderstwo — powtórzył Johnson, będąc pod stosownym do chwili wrażeniem.

— Morderstwo, otóż to — powiedział inspektor z ogromną satysfakcją.

— No tak… dawno nie mieliśmy tu żadnego morderstwa, przynajmniej ja nic o tym nie wiem, od czasu kiedy Tom Pearse zastrzelił swoją ukochaną.

— A w dodatku to wcale nie było morderstwo, tylko pijaństwo — powiedział inspektor, wyraźnie deprecjonując znaczenie tego faktu.

— Tak, nie zawisł za to na szubienicy — zgodził się ponuro Johnson. Ale tym razem rzecz jest konkretna, prawda, sir?

— Jak najbardziej, Johnson. Jeden z gości lorda, zagraniczny dżentelmen, dostał kulkę. Były otwarte drzwi na taras i ślady stóp na zewnątrz.

— Jeśli to naprawdę cudzoziemiec, to wielka szkoda — oświadczył Johnson z żalem.

Fakl ów jego zdaniem odrealniał w pewnym sensie morderstwo. Johnson uważał, że cudzoziemcy sami się wystawiają na strzały.

— Jego lordowska mość jest bardzo wzburzony — kontynuował inspektor. — Wpadniemy do doktora Cartwrighta i weźmiemy go ze sobą. Dobrze by było, żeby nikt nic starł tych śladów stóp.

Badgworthy był w siódmym niebie. Morderstwo! W „Chimneys”! Inspektor Badgworlhy prowadzi śledztwo! Policja wpadła na trop! Sensacyjne aresztowanie. Awans i sława wyżej wzmiankowanego inspektora.

— Właśnie — rzekł do siebie inspektor Badgworthy.

— Jeżeli tylko Scotland Yard się nic wtrąci…

Ta myśl wpędziła go w depresję. Albowiem w tych okolicznościach taka ewentualność była wielce prawdopodobna. Zatrzymali się przed domem doktora Cartwrighta, człowieka stosunkowo młodego, który okazał wielkie zainteresowanie sprawą. Jego reakcja pokrywała się niemal całkowicie z reakcją Johnsona.

— Coś podobnego! — wykrzyknął. — Od czasu Toma Pearse’a nie mieliśmy tu żadnego morderstwa.

Trójka mężczyzn wsiadła do małego wozu doktora i ruszyli ostro w stronę „Chimneys”. Gdy przejeżdżali koło zajazdu „Wesoły Krykiecista”, doktor zwrócił uwagę na stojącego w drzwiach człowieka.

— Cudzoziemiec — stwierdził. — Nawet całkiem przystojny facet. Ciekawe, od jak dawna tu mieszka i co tu robi. Nigdy go nie widziałem. Musiał przyjechać wczoraj wieczór.

— Ale nie pociągiem — powiedział Johnson.

Brat Johnsona pracował na najbliższej stacji jako bagażowy i stąd Johnson był świetnie zorientowany, kto przyjechał, czy też kto wyjechał.

— A kto wczoraj przyjechał, by udać się do „Chimneys”? — zapytał inspektor.

— Lady Eileen, przybyła o piętnastej czterdzieści, wraz z nią dwaj panowie, jeden Amerykanin, a drugi wojskowy, młody chłopak, wszyscy bez służby. Jego lordowska mość przyjechał z cudzoziemskim dżentelmenem — prawdopodobnie tym, który został zastrzelony — o godzinie siedemnastej czterdzieści, i ze służącym tego cudzoziemskiego dżentelmena. Pan Eversleigh przybył tym samym pociągiem. Pani Revel o dziewiętnastej dwadzieścia pięć; tym samym pociągiem przyjechał jeszcze inny dżentelmen, o cudzoziemskim wyglądzie, łysy, z haczykowatym nosem. Pokojówka pani Revel przybyła o dwudziestej pięćdziesiąt sześć…

Johnson przerwał zadyszany.

— A nikt nie przyjechał do „Krykiecisty”?

Policjant potrząsnął głową przecząco.

— Wobec tego ten facet przyjechał samochodem — powiedział inspektor. — Johnson, pamiętaj, w drodze powrotnej przesłuchaj właściciela zajazdu. Musimy wszystko wiedzieć o każdym obcym przybyszu. Tamten dżentelmen był mocno opalony. Niewykluczone, że także zagranicznik.

Inspektor kiwał głową, a wzrok miał niebywale przenikliwy, co miało świadczyć, że należy do typu ludzi szczególnie czujnych, którzy w żadnych okolicznościach nie dadzą się zaskoczyć.

Samochód minął bramę parku „Chimneys”. Opis tego historycznego miejsca można znaleźć w każdym przewodniku. A także w trzecim numerze Pałaców historycznych Anglii, cena 21 szylingów. We czwartki z Middlingham przyjeżdżają autobusami ludzie i zwiedzają te części rezydencji, które są udostępnione publiczności. Wobec tych wszystkich ułatwień opis „Chimneys” wydaje się zupełnie zbyteczny.

W drzwiach przywitał ich siwowłosy kamerdyner o doskonałych wręcz manierach. — Nie przywykliśmy — zdawał się mówić całą swoją postacią — by w murach tego domu ktoś popełnił morderstwo. Przyszły na nas złe dni. Musimy uporać się z tym nieszczęściem, zachowując absolutny spokój, i za wszelką cenę sprawiać wrażenie, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło.

— Jego lordowska mość — powiedział kamerdyner — oczekuje panów. Tędy, bardzo proszę. Zaprowadził ich do małego, przytulnego pokoju, który stanowił schronienie lorda Caterhama przed panującą wszędzie bombastycznością, i zameldował:

— Policja wraz z doktorem Cartwrightem.

Lord Caterham chodził tam i z powrotem, w najwyższym stopniu zemocjonowany. — No, inspektor! Nareszcie pan się pojawił. Jestem panu bardzo wdzięczny. Jak się pan ma, doktorze? To jest piekielna historia, moi panowie. Piekielna historia!

I lord Caterham, gdy tak stał wyprostowany i gestem szaleńca czochrał dłonią czuprynę, w wyniku czego dzieliła się na poszczególne kępki, mniej niż zazwyczaj przypominał członka Izby Lordów.

— Gdzie jest ciało? — zapytał lekarz krótko i z profesjonalną rzeczowością.

Lord obrócił się i odnosiło się wrażenie, iż fakt, że ktoś zadał mu bezpośrednio pytanie, podziałał na niego kojąco.

— W sali obrad… tam gdzie je znaleziono… Nie ruszałem zwłok… Chyba słusznie postąpiłem?

— Oczywiście, lordzie — rzekł inspektor tonem aprobaty. Wyjął notes i ołówek. — A kto znalazł ciało? Pan?

— O Boże, nie — odparł lord Caterham. — Nie sądzi pan chyba, że wstaję o tak nieludzko wczesnej godzinie? Służąca natknęła się na zwłoki. Musiała wrzasnąć wniebogłosy. Ale ja tego nie słyszałem. Przyszli do mnie z tą wieścią, ja oczywiście wstałem i zszedłem na dół, no i zobaczyłem…

— Zidentyfikował pan zwłoki, był to ktoś z pańskich gości, tak?

— Tak, inspektorze.

— Nazwisko?

To tak proste pytanie wyraźnie wyprowadziło lorda z równowagi. Otworzył usta raz i drugi, zamknął je. W końcu zapytał słabym głosem:

— Ma pan na myśli… ma pan na myśli, jak on się nazywał?

— Tak, milordzie.

— Hm — mruknął lord Caterham, rozglądając się na wszystkie strony, jak gdyby oczekiwał natchnienia. — Nazywał się… chyba tak… tak, na pewno tak… hrabia Stanislaus.

Lord Caterham zaczął się tak dziwnie zachowywać, że inspektor przerwał notowanie i utkwił w nim zdumiony wzrok. Lecz w tym momencie zdarzyło się coś, co zaambarasowany par powitał z wielkim zadowoleniem.

— Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła dziewczyna. Wysoka, smukła, ciemnowłosa, atrakcyjna, o nieco chłopięcej urodzie i nadzwyczaj zdecydowanym sposobie bycia. Była to lady Eileen Brent, zwana powszechnie Bundle, najstarsza córka lorda Caterhama. Skinęła głową obecnym i zwróciła się bezpośrednio do ojca:

— Dorwałam go — oświadczyła.

Był moment, że inspektor zaczął przypuszczać, iż młoda lady przyłapała mordercę na gorącym uczynku, natychmiast jednak zrozumiał, że ma ona na myśli coś zupełnie innego.

Lord Caterham wydał pełne ulgi westchnienie.

— Dobra robota. Co powiedział?

— Zaraz tu będzie. Musimy zachować „jak najdalej idącą dyskrecję”.

Ojciec wydał odgłos świadczący o zaniepokojeniu.

— George Lomax może wygadywać niestworzone rzeczy. Jak on się tu zjawi, ja umywam ręce od wszystkiego.

Ta perspektywa sprawiła lordowi wyraźną przyjemność.

— A więc zamordowany nazywał się hrabia Stanislaus? — rzucił pytanie doktor.

Ojciec i córka wymienili znaczące spojrzenie, po czym ten pierwszy rzekł z godnością: — Tak. Już to powiedziałem.

— Zapytałem, bo poprzednio nie był pan tego taki pewny — wyjaśnił Cartwright. Oczy mu podejrzanie rozbłysły i lord Caterham spojrzał na niego z wyrzutem.

— Zaprowadzę panów do sali obrad — powiedział dość ostro.

Podążyli za nim, inspektor zamykał pochód, obrzucając wszystko po drodze błyskawicznym spojrzeniem, jak gdyby liczył na to, że w ramie obrazu lub za drzwiami znajdzie rozwiązanie zagadki.

Lord Caterham wyjął klucz z kieszeni, otworzył zamek i gwałtownym ruchem pchnął drzwi. Weszli do dużego pokoju wyłożonego dębową boazerią, z trojgiem oszklonych drzwi wychodzących na taras. Na środku stał duży, prostokątny stół, sporo dębowych skrzyń, piękne, stare krzesła. Na ścianach portrety tak zmarłych, jak i żyjących Caterhamów, a także osób nie z rodziny.

Po lewej stronie, blisko ściany, gdzieś w połowie drogi między drzwiami wejściowymi a oszklonymi, mężczyzna leżał na wznak, z rozrzuconymi ramionami.

Doktor Cartwright ukląkł przy zwłokach. Inspektor na odmianę pomaszerował rączo do oszklonych drzwi i uważnie przyjrzał się wszystkim trojgu. Środkowe były przymknięte, ale nie zamknięte. Na schodkach zewnętrznych widniały ślady stóp — jedne wiodły do drzwi, drugie w stronę przeciwną.

— Jasna sprawa — powiedział inspektor kiwnąwszy głową. — Lecz ślady stóp powinny być również w pokoju. Na parkiecie byłyby świetnie widoczne…

— Zaraz to panom wytłumaczę — przerwała Bundle. — Dziś rano służąca wypastowała pół podłogi, zanim zauważyła ciało. Rozumiecie, panowie, gdy przyszła do tego pokoju, było jeszcze całkiem ciemno. Od razu podeszła do oszklonych drzwi, rozsunęła zasłony i zabrała się za podłogę, no i oczywiście nie spostrzegła zwłok, które z tamtej strony pokoju zasłaniał stół. Zobaczyła ciało dopiero wtedy, gdy niemal się o nie potknęła.

Inspektor kiwał ze zrozumieniem głową.

— No tak — powiedział lord Caterham, który już się rwał do ucieczki. — Zostawiam tu pana, inspektorze. Jeśli będzie mnie pan… hm… potrzebował, znajdzie mnie pan. Niebawem przyjeżdża z „Wyvern Abbey” pan George Lomax, a on znacznie więcej ode mnie będzie mógł panu wyjaśnić. To jego sprawa. Nic więcej panu nie powiem. On to zrobi osobiście.

Lord Caterham dokonał błyskawicznego wycofania się — nie czekając na odpowiedź.

— Nieładnie ze strony Lomaxa — narzekał. — Tak mnie w to wrobił! Co takiego, Tredwell?

Siwowłosy kamerdyner wyprężył się z szacunkiem.

— Pozwoliłem sobie, milordzie, zarządzić śniadanie, gdy tylko będzie pan wolny. Wszystko jest w jadalni przygotowane.

— Absolutnie sobie nie wyobrażam, bym mógł coś przełknąć — powiedział ponuro lord Caterham, kierując kroki w stronę jadalni. — Absolutnie.

Bundle wsunęła mu rękę pod ramię i oboje przekroczyli próg jadalni. Na kredensie stało dziesięć ciężkich, srebrnych waz, które dzięki pomysłowemu urządzeniu długo trzymały temperaturę.

— Omlet — powiedział lord podnosząc kolejno każdą pokrywę. — Jajka na bekonie, cynaderki, drób, ryba, szynka, bażant na zimno. Nic z tych rzeczy mi nie odpowiada, Tredwell. Powiedz kucharzowi, żeby ugotował mi jajko bez skorupki!

— Tak jest, milordzie.

Tredwell wyszedł. Lord Caterham z roztargnioną miną radził sobie skutecznie z nakładaniem na talerz obfitej ilości cynaderek, bekonu, nalał kawy do filiżanki, po czym usiadł przy stole. Bundle była już całkowicie zaabsorbowana kopiatym talerzem jajecznicy na bekonie.

— Jestem cholernie głodna — powiedziała z pełną buzią jedzenia. — Widocznie z tych nerwów.

— Tobie to odpowiada — rzekł z wyrzutem ojciec.

— Wy młodzi lubicie takie ekscytujące sytuacje. Ale ja jestem człowiekiem słabego zdrowia. Unikać wszelkich zmartwień, powtarza zawsze sir Abner Willis, unikać zmartwień. Łatwo to powiedzieć komuś, kto siedzi w swoim gabinecie przy Harley Street. Jakże ja mam się nie martwić, skoro ten osioł Lomax wpakował mnie w takie tarapaty. Powinienem był wtedy być bardziej stanowczy. Nie ustępować na krok.

Smętnie potrząsnąwszy głową wstał i ukrajał sobie kawałek szynki.

— Tymczasem to on wykazał się stanowczością — zauważyła wesoło Bundle. — Mówił przez telefon bardzo chaotycznie. Zjawi się tu za parę minut i będzie plótł trzy po trzy na temat dyskrecji i zatuszowania sprawy.

Lord Caterham jęknął głucho wobec takiej perspektywy.

— Czy on był już na nogach? — zapytał.

— Tak — odparła Bundle. — Powiedział, że od siódmej dyktował listy i memoranda.

— Ma się czym chwalić — burknął ojciec. — Te osoby publiczne to ogromnie egoistyczny gatunek. Zmuszają swoje nieszczęsne sekretarki do wstawania o nieprawdopodobnej wręcz porze po to tylko, by dyktować im różne bzdury. Gdyby uchwalono ustawę zmuszającą ich do pozostawania w łóżku do godziny jedenastej, cóż by to było za błogosławieństwo dla narodu! Nie miałbym nic przeciwko nim, gdyby nie ględzili o takich banialukach. Lomax mówi zawsze o mojej „pozycji”. Jak gdybym miał takową. Kto w dzisiejszych czasach chce być parem?

— Nikt — odrzekła Bundle. — Każdy woli być właścicielem dobrze prosperującej knajpy.

Pojawił się milczący Tredwell niosąc w małej, srebrnej miseczce dwa ugotowane bez skorupki jajka, które umieścił na stole przed lordem.

— Co to takiego? — zapytał ten ostatni, patrząc na jajka z lekkim obrzydzeniem.

— Ugotowane we wrzątku jajka bez skorupki, milordzie.

— Nie cierpię takich jajek — oświadczył Caterham zrzędzącym tonem. — Są mdłe. Nie mogę nawet na nie patrzeć. Zabierz je szybko, Tredwell.

— Tak jest, milordzie.

Tredwell wraz z jajkami zniknęli równie bezszelestnie, jak się pojawili.

— Bogu niech będą dzięki, że nikt w tym domu nie wstaje tak wcześnie — powiedział z gorliwością lord Caterham. — Gdyby ktoś miał ten zwyczaj, musielibyśmy go tego oduczyć. — Westchnął ciężko.

— Ciekawe, kto go zamordował? — zadała pytanie Bundle. — I dlaczego?

— Chwała Bogu to nie nasza sprawa — powiedział lord. — Policja się tym zajmie. Nie sądzę jednak, by Badgworthy był w stanie cokolwiek wykryć. Ja osobiście przypuszczam, że kryje się za tym Nosystein.

— Co to takiego?

— Ogólnobrytyjskie konsorcjum.

— Dlaczego pan Isaacstein miałby go zamordować, skoro tu przyjechał, by się z nim spotkać?

— Wielkie finanse — powiedział wymijająco lord. — A to mi uświadamia, że nie powinienem być zdziwiony, gdyby Isaacstein okazał się rannym ptaszkiem. Lada chwila może się tu zwalić. Takie są miejskie obyczaje. Niezależnie od zamożności ludzie są w stanie zdążyć na pociąg odchodzący o dziewiątej siedemnaście.

Przez otwarte okno dal się słyszeć warkot jadącego z dużą szybkością auta.

— Lomax! — krzyknęła Bundle.

Ojciec wraz z córką wychylili się z okna i pomachali właścicielowi wozu, który zajechał właśnie przed wejście.

— Wchodź, mój drogi, wchodź! — zawołał lord Caterham przełykając w pośpiechu szynkę.

George nie miał zamiaru ładować się przez okno. Znikł więc w drzwiach od frontu i pojawił się prowadzony uroczyście przez Tredwella, który natychmiast się ulotnił.

— Zjesz z nami śniadanie? — zapytał lord Caterham, ściskając mu dłoń. — Co powiesz na cynaderki?

George odsunął ze zniecierpliwieniem ważkę z cynaderkami.

— Strasznie nieszczęście, coś okropnego, koszmar!

— Faktycznie. Może rybki?

— Nie, nie. To musi być zatuszowane, za wszelką cenę!

Jak Bundle przewidziała, George zaczął pleść trzy po trzy.

— Rozumiem twoje uczucia — powiedział ciepło lord. — Spróbuj jajecznicy na bekonie albo trochę ryby.

— Wypadek, którego skutków nie sposób przewidzieć! Klęska narodowa! Zagrożone koncesje!

— Powoli, powoli — rzekł lord. — Nabierz sobie jedzonka. Tego ci potrzeba, żebyś miał siłę wziąć się w garść. Może jajeczka bez skorupek? Gdzie one są, przed chwilą tu były?

— Nie chcę żadnego jedzenia — powiedział George. — Jadłem śniadanie, a nawet gdybym nie jadł, nic bym teraz nie mógł przełknąć. Musimy zastanowić się, co robić. Nic jeszcze nikomu nie powiedzieliście?

— Nikomu. Wiemy tylko my z Bundle. I lokalna policja. I doktor Cartwright. I oczywiście cała służba.

George jęknął przeciągłe.

— Weź się w kupę, drogi chłopcze — powiedział po przyjacielsku lord Caterham. — Nawiasem mówiąc, wolałbym, żebyś coś zjadł. Chyba nie myślisz, że można by ukryć zwłoki? Musi się odbyć pogrzeb i tak dalej. Niestety, tak to się przedstawia.

George nagle jakby odzyskał spokój.

— Masz rację, Caterham. Powiadasz, że wezwałeś lokalną policję? To nie wystarczy. Musi być Battle*.

— Walka, morderstwo i nagła śmierć? — dopytywał się lord Caterham z malującym się na twarzy zdumieniem.

— Nie, nie, źle mnie zrozumiałeś, Caterham. Mam na myśli inspektora Battle ze Scotland Yardu. Człowiek niebywale dyskretny. Współpracował z nami podczas tej żałosnej afery z funduszem partii.

— A co to było? — Lord Caterham przejawił niejakie zainteresowanie.

Wzrok George’a spoczął na Bundle, do połowy wychylonej z okna, i Lomax w samą porę przypomniał sobie o dyskrecji. Wstał.

— Nie wolno nam tracić czasu. Muszę natychmiast wysłać kilka telegramów.

— Napisz treść, a Bundle nada je przez telefon.

George wyciągnął wieczne pióro i potem z niewiarygodną szybkością pisa} coś. Tekst pierwszej depeszy wręczył Bundle, która przeczytała go z wielkim zaciekawieniem.

— Boże, cóż to za nazwisko! — zawołała. — Baron jaki?

— Baron Lolopretjzyl. Bundle zamrugała powiekami.

— Ja już chwyciłam, ale poczta będzie miała z tym kłopot.

George pisał dalej. Następnie, wręczywszy kartki Bundle, zwrócił się do pana domu:

— Najmądrzej postąpisz, Caterham…

— Tak? — wtrącił z obawą lord.

— … jeśli zostawisz to wszystko mnie.

— Oczywiście — potwierdził lord skwapliwie. — Tak też sobie myślałem. Policjantów i doktora Cartwrighta znajdziesz w sali obrad. Również… hm… ciało. Lomax, mój drogi, cale „Chimneys” stawiam do twojej dyspozycji. Rób, co uważasz za właściwe…

I już znikał dyskretnie za jednymi z dalszych drzwi. Bundle ze smętnym uśmiechem obserwowała ten jego odwrót.

— Wyślę zaraz te depesze — powiedziała. — Trafi pan do sali obrad?

— Tak, dziękuję, lady Eileen.

George szybkim krokiem wyszedł z pokoju.



Rozdział jedenasty
Przybywa inspektor Battle


Z takim zapałem zastosował się lord Caterham do rady George’a, że cały ranek spędził na obchodzie swojego majątku. Jedynie męka głodu skierowała jego kroki w stronę domu. Również i to, że uświadomił sobie, iż do tej pory najgorsze na pewno już minęło.

Wśliznął się chyłkiem do domu przez małe, boczne drzwi. A potem przemknął ukradkiem do swego gabinetu. Pochlebił sobie w duchu, że nikt nie zauważył jego wejścia, ale tu się pomylił. Czujnemu Tredwellowi nic nie ujdzie uwagi. Pojawił się w progu.

— Proszę mi wybaczyć, milordzie.

— Co jest, Tredwell?

— Pan Lomax pragnie pana widzieć, jak tylko pan wróci — czeka w bibliotece.

Tą delikatną aluzją Tredwell dal do zrozumienia, że lord Caterham, jeżeli takie ma życzenie, może jeszcze nie wrócić.

Lord wstał z westchnieniem.

— Prędzej czy później i tak tego nie uniknę. W bibliotece, powiadasz?

— Tak jest, milordzie.

Wciąż wzdychając lord Caterham przemierzył wielkie przestrzenie swego rodowego domostwa i doszedł w końcu do drzwi biblioteki. Były zamknięte. Nacisnął klamkę, ktoś je od wewnątrz otworzył, uchylił i w szparze ukazało się podejrzliwe oblicze George’a Lomaxa. Na widok lorda wyraz jego twarzy uległ zmianie.

— A, Caterham, wejdź. Zastanawialiśmy się właśnie, co się z tobą stało.

Wchodząc pokornie boczkiem, lord Caterham mamrotał coś niewyraźnie o doglądaniu majątku i świadczeniach na rzecz dzierżawców. W pokoju znajdowały się jeszcze dwie osoby. Pierwsza to pułkownik Melrose, okręgowy komisarz policji. Drugą osobą był mężczyzna w średnim wieku, krępej budowy, z twarzą tak dokładnie pozbawioną wyrazu, że aż nie do wiary.

— Inspektor Battle przybył przed godziną — wyjaśnił George. — Przeprowadził wnikliwą rozmowę z inspektorem Badgworthym, spotkał się z doktorem Cartwrightem. Teraz chce parę danych od nas.

Lord Caterham przywitał się z pułkownikiem Melrose, który przedstawił mu inspektora Battle, po czym wszyscy usiedli.

— Nie potrzebuję chyba pana uprzedzać, inspektorze — zaczął George — że w tej sprawie należy zachować jak najdalej idącą dyskrecję.

Inspektor skinął głową zdawkowo, co lordowi przypadło raczej do gustu.

— Naturalnie, panie Lomax. Ale przed nami żadnych przemilczeń. Rozumiem, że nieboszczyk nazywał się Stanislaus, hrabia Stanislaus, przynajmniej pod takim nazwiskiem znała go służba. A jakie było jego prawdziwe nazwisko?

— Książę Herzoslovakii Michael.

Oczy Battle’a odrobinę się powiększyły, ale poza tym nie dał nic po sobie poznać.

— A jeśli mogę zapytać, w jakim celu tutaj przybył? Czyżby wyłącznie w rozrywkowym?

— Nie tylko, Battle. Ale to ścisła tajemnica.

— Rzecz jasna, proszę pana.

— Pułkowniku Melrose?

— Oczywiście.

— No więc książę Michael miał tutaj w trybie pilnym spotkać się z panem Hermanem Isaacsteinem. Chodziło o omówienie warunków pożyczki.

— Jak one brzmiały?

— Nie znam szczegółów. W istocie nie doszło do rozmowy na ten temat. W wypadku gdyby książę zasiadł na tronie, zobowiązałby się do przyznania niektórych koncesji naftowych tym towarzystwom, które wchodzą w zakres zainteresowań pana Isaacsteina. Rząd brytyjski gotów był poprzeć aspiracje tronowe księcia Michaela z racji jego wyraźnie probrytyjskich sympatii.

— Tak — powiedział inspektor Battle. — To mi już powinno wystarczyć. Księciu Michaelowi zależało na pieniądzach, panu Isaacsteinowi na nafcie, a rząd brytyjski chciał odegrać rolę dobrego wujaszka. Jeszcze jedno pytanie. Czy ktoś poza tym zabiegał o te koncesje?

— Przypuszczani, że grupa amerykańskich finansistów czyniła próby u Jego Wysokości.

— Które spełzły na niczym, tak? Lecz George nie dał się sprowokować.

— Książę Michael miał zdecydowanie probrytyjskie nastawienie — powtórzył.

Inspektor Battle nie naciskał więcej w tej kwestii.

— Przejdźmy teraz, lordzie Caterham, do wydarzeń z dnia wczorajszego. Spotkał się pan z księciem Michaelem w mieście i razem przyjechaliście panowie tutaj. Księciu towarzyszył lokaj, Herzoslovak, Boris Anchou—koff, natomiast jego koniuszy, kapitan Andrassy, pozostał w Londynie. Po przybyciu na miejsce książę oświadczył, ze jest bardzo zmęczony, i oddalił się do przygotowanego dlań apartamentu. Obiad podano mu tam, toteż nie miał okazji spotkać nikogo spośród uczestników weekendowego przyjęcia. Zgadza się?

— Co do joty.

— Dziś rano około siódmej czterdzieści pięć pokojówka natknęła się na ciało. Na podstawie badań doktor Cartwright orzekł, że śmierć nastąpiła wskutek strzału oddanego z rewolweru. Broni nie odnaleziono i nikt w całym domu nie słyszał rzekomo huku strzału. Ponadto zegarek denata został podczas jego upadku rozbity i wskazówki zatrzymały się na godzinie piętnaście po jedenastej, określając niezbicie porę dokonania zbrodni. A więc o której godzinie udali się państwo wczoraj na spoczynek?

— Wcześnie. Coś szwankowało w całym przedsięwzięciu, rozumie pan, inspektorze, co mam na myśli. Poszliśmy na górę mniej więcej o wpół do jedenastej.

— Dziękuję. A teraz poproszę pana, milordzie, by zechciał mi pan scharakteryzować wszystkie przebywające w tym domu osoby.

— Proszę mi wybaczyć, ale sądziłem, że człowiek, który tego dokonał, przyszedł z zewnątrz.

Inspektor Battle uśmiechnął się.

— Tak też i ja uważam. Tak uważam. Niemniej muszę wiedzieć, kto w tym czasie znajdował się w domu. Rutynowe przesłuchanie, pan rozumie.

— No więc książę Michael i jego lokaj, pan Herman Isaacstein. Wszystko pan o nim wie. I jeszcze pan Eversleigh…

— Który jest zatrudniony w moim departamencie — wtrącił George protekcjonalnym tonem.

— I który znał prawdziwy powód goszczenia tutaj księcia Michaela?

— Nie, tego bym nie powiedział — odrzekł z wahaniem George. — Niewątpliwie czul pismo nosem, nie uznałem jednak za wskazane obdarzać go aż takim zaufaniem.

— Rozumiem. Niech pan mówi dalej, milordzie.

— Aha, jeszcze pan Hiram Fish.

— Kto to jest?

— Pan Fish jest Amerykaninem. Przywiózł list polecający od pana Luciusa Gotta. Słyszał pan o Luciusie Gotcie?

Inspektor skinął z uśmiechem głową. Któż by nie słyszał o Luciusie Gotcie, multimilionerze?

— Był ogromnie ciekaw moich pierwszych edycji. Kolekcja pana Gotta jest oczywiście niezrównana, ale ja też mam kilka prawdziwych skarbów. Ten pan Fish to istny entuzjasta. Pan Lomax sugerował, żebym specjalnie zaprosił na ten weekend jeszcze parę osób, aby wyglądało bardziej naturalnie. Skorzystałem z okazji i ściągnąłem tu pana Fisha. To tyle, jeśli idzie o panów. Co zaś tyczy się pań, to jest tu tylko pani Revel, i przypuszczam, że przywiozła ze sobą pokojówkę albo coś w tym sensie. Jeszcze moja córka, no i rzecz jasna dzieci, ich niańki, guwernantki oraz służba.

Lord Caterham przerwał wyliczanie, nabierając w płuca haust powietrza.

— Dziękuję — powiedział detektyw. — Zwykłe, rutynowe pytania, niemniej potrzebne.

— Nie ulega chyba wątpliwości — powiedział George posępnie — że morderca wszedł przez oszklone drzwi.

Battle milczał chwilę, nim, z namysłem, udzielił odpowiedzi:

— Ślady stóp prowadzą do tych drzwi i z powrotem. Wczoraj wieczorem o jedenastej czterdzieści przed bramą parku zatrzymał się jakiś samochód. O godzinie dwunastej do zajazdu „Wesoły Krykiecista” przyjechał autem młody mężczyzna i zajął jeden z pokoi. Wystawił na korytarz buty do wyczyszczenia — były przemoknięte i zabłocone, jak gdyby chodził w parku po sięgającej łydek trawie.

George pochylił się do przodu z malującym się na twarzy zaciekawieniem.

— A czy można te buty porównać ze śladami?

— Już to zostało zrobione.

— I co?

— Pasują jak ulał.

— To przesądza sprawę! — zawołał George. — Mamy mordercę. Ten młody człowiek, no właśnie, jak on się nazywa?

— W zajeździe podał nazwisko Anthony Cade.

— Więc tego Anthony’ego Cade’a trzeba natychmiast złapać i aresztować.

— Nie trzeba go łapać — oznajmił inspektor Battle.

— Dlaczego?

— Bo wciąż mieszka w tym hotelu.

— Co?!

— Interesujące, prawda?

Pułkownik spojrzał przenikliwie na inspektora.

— Co pan o tym sądzi, Battle? Proszę się wypowiedzieć.

— Mogę tylko powtórzyć, że przypadek jest bardzo interesujący. To wszystko. Młody człowiek, który powinien wziąć nogi za pas i uciec gdzie pieprz rośnie, nie bierze nóg za pas i nie ucieka gdzie pieprz rośnie. Jest na miejscu i daje nam możliwość porównania swoich butów ze śladami.

— I co pan na to?

— Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. A taki stan umysłu ogromnie doskwiera.

— Czy pan sobie wyobraża… — zaczął pułkownik Melrose, ale przerwał słyszące delikatne pukanie.

George podszedł do drzwi. Tredwell, cierpiąc w duchu z powodu tego, że sytuacja zmusza go do tak pokornego stukania, stał z godnością w progu, a potem zwrócił się do swego pana:

— Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale jakiś dżentelmen chce się z panem widzieć w sprawie pilnej i nie cierpiącej zwłoki, związanej, jak przypuszczam, z tragedią, jaka się dziś rano wydarzyła.

— Jak się ten facet nazywa? — zapytał raptem Battle.

— Anthony Cade, lecz twierdzi, że jego nazwisko nic nikomu nie powie.

Wyglądało na to, że owo nazwisko przemówiło do wszystkich czterech znajdujących się w pokoju panów. Byli zdumieni, choć każdy w różnym stopniu.

Lord Caterham zachichotał:

— Zaczyna mnie to w końcu bawić. Dawaj go tu, Tredwell. Dawaj go tu natychmiast!



Rozdział dwunasty
Opowieść Anthony’ego


— Pan Anthony Cade — zaanonsował Tredwell.

— Ów podejrzany obcy mężczyzna z wiejskiego zajazdu — dorzucił Anthony wchodząc.

Z rzadkim u obcych wyczuciem skierował swe kroki w stronę lorda Caterhama. Oszacował jednocześnie w myślach trzech pozostałych mężczyzn: l — Scotland Yard, 2 — miejscowy dygnitarz, prawdopodobnie okręgowy komisarz policji, 3 — dociekliwy dżentelmen na krawędzi apopleksji, niewykluczone, że związany z rządem.

— Chciałbym przeprosić — mówił Anthony pod adresem lorda Caterhama — za wdarcie się tu niemal przemocą. Ale aż huczy od plotek w „Wesołym Psie”, czy jak ten tutejszy zajazd się nazywa, że w pańskim domu popełniono morderstwo, a ponieważ ja mogę rzucić na tę sprawę trochę światła, więc postanowiłem przyjść.

Dobrą chwilę nikt nie przemówił ani słowa. Inspektor Battle — bo będąc człowiekiem o ogromnym doświadczeniu wiedział, że nieskończenie lepiej jest pozwolić ludziom mówić, jeśli już są do tego skłonni, pułkownik Melrose — bo z natury był człowiekiem milczącym, George — ponieważ przywykł, że zawczasu go o czymś takim uprzedzano, lord Caterham zaś — gdyż nie miał najmniejszego pojęcia, co powiedzieć. Jednakże milczenie pozostałych trzech panów, a także fakt, że słowa przybysza skierowane były bezpośrednio do niego, zmusił tegoż do zabrania głosu:

— Hm… no tak… no tak… — bąkał nerwowo. — Czy nie zechciałby pan… hm… usiąść?

— Dziękuję — rzekł Anthony.

George odchrząknął złowieszczo.

— Taaa… Co pan miał na myśli mówiąc, że może pan rzucić trochę światła…?

— To mianowicie — odparł — ze ubiegłej nocy około godziny za piętnaście dwunasta wkroczyłem na teren posiadłości lorda Caterhama — co, jak mam nadzieję, zostanie mi wybaczone — i słyszałem strzał. Mogę w każdym razie dokładnie określić czas popełnienia zbrodni.

Rozejrzał się dokoła, popatrzył po kolei na trzech panów, zatrzymując wzrok na inspektorze Battle, którego obojętny wyraz twarzy nie uszedł jego uwagi.

— Ale wydaje się, że nic nowego panom nie oznajmiłem — dodał uprzejmie.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Właśnie to: dziś rano włożyłem półbuty. A później, kiedy poprosiłem, by przyniesiono mi moje trzewiki, okazało się, że ich nie ma. Pewien młody, przystojny inspektor pofatygował się po nie. Toteż kiedy skojarzyłem sobie jedno z drugim, natychmiast pospieszyłem tutaj, by w miarę możności obronić swoje dobre imię.

— Bardzo rozsądne posunięcie — rzekł Battle zdawkowo.

Oczy Anthony’ego lekko rozbłysły.

— Wysoko oceniam pańską powściągliwość, inspektorze… Bo mam przyjemność z inspektorem, prawda?

Tu wtrącił się lord Caterham. Ten Anthony zaczynał mu się podobać. — Inspektor Battle ze Scotland Yardu, pułkownik Melrose, nasz komisarz okręgowy, i pan Lomax.

Anthony spojrzał szybko na George’a.

— Pan George Lomax?

— Tak.

— Wobec tego miałem zaszczyt otrzymać od pana wczoraj list.

George wytrzeszczył na niego oczy.

— Nie sądzę — rzekł lodowatym tonem.

Wiele by jednak dał za to, żeby panna Oscar tutaj była. Panna Oscar pisała mu wszystkie listy i zawsze pamiętała, do kogo są adresowane i jaka jest ich treść. Wielcy ludzie jego pokroju nie są w stanie zapamiętać wszystkich tych nudnych szczegółów.

— Zdaje mi się, panie Cade — powiedział — że nosił się pan z zamiarem wyjaśnienia nam, że tak powiem, co ubiegłej nocy, za piętnaście dwunasta, robił pan na tym terenie!

A z jego tonu można było odczytać: cokolwiek powiesz, i tak w to nie uwierzymy.

— Właśnie, co pan tu robił? — zapytał z ożywieniem lord Caterham.

— Tak — zaczął Anthony głosem pełnym ubolewania. — Będzie to niestety dość długa opowieść. — Wyciągnął papierośnicę. — Mogę zapalić?

Lord skinął głową przyzwalająco, Anthony zapalił papierosa i zebrał siły przed czekającą go ciężką próbą.

Był w pełni świadom niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł. W ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin został wmieszany w dwa morderstwa. Jego poczynań związanych z pierwszym nie można by żadną miarą połączyć z drugim. Po rozważnym usunięciu zwłok i tym samym pokrzyżowaniu planów organom sprawiedliwości pojawił się na scenie, na której dokonano drugiej zbrodni, i to akurat w momencie jej dokonywania. Doskonała okazja dla młodego człowieka szukającego guza.

Nawet jak na Amerykę Południową, pomyślał Anthony, to po prostu rzecz niebywała!

Już zadecydował, jaką przyjmie metodę. Będzie mówił prawdę — w jednym wypadku stosując drobne odstępstwo, w drugim — tuszując poważnie to i owo.

— Wszystko się zaczęło — mówił Anthony — około trzech tygodni temu, w Bulawayo. Pan Lomax wie oczywiście, gdzie to jest… ta wysunięta placówka imperium. „Co my wiemy o Anglii, jeśli znamy tylko Anglię?” i tak dalej. Rozmawiałem właśnie z moim przyjacielem, niejakim Jamesem McGrathem…

Wymówił wolno to nazwisko, utkwiwszy w George’u zamyślony wzrok. George podskoczył jak oparzony i ledwo się pohamował, by nie krzyknąć.

— Wynikiem naszej rozmowy był mój przyjazd do Anglii, gdzie miałem do spełnienia pewną misję dla pana McGratha, który osobiście nie mógł się stawić. Ponieważ bilet był zabukowany na jego nazwisko, odbyłem tę podróż jako James McGrath. Nie wiem, do jakiego rodzaju wykroczeń to się zalicza — mam nadzieję, że pan inspektor poinformuje mnie o tym i jeśli uzna za stosowne, zapakuje mnie na parę miesięcy do ciupy.

— Proszę trzymać się tematu, jeśli łaska — powiedział Battle, ale na krótką chwilę w jego oczach zapaliły się ogienki.

— Po przybyciu do Londynu zamieszkałem w hotelu „Blitz”, oczywiście jako James McGrath. Moja misja polegała na tym, że pewnej firmie wydawniczej miałem dostarczyć pewien rękopis, ale prawie natychmiast zgłosiły się do mnie delegacje reprezentujące dwie partie polityczne pewnego królestwa. Metody jednej były absolutnie zgodne z konstytucją, drugiej — wprost przeciwnie. Obydwie delegacje załatwiłem odmownie. Lecz to nie był koniec moich kłopotów. Tej nocy włamano się do mojego pokoju, a sprawcą włamania okazał się jeden z kelnerów hotelu „Blitz”.

— Przypuszczalnie nie zgłosił pan tego faktu policji?

— Ma pan rację. Nie zgłosiłem. Widzi pan, nic mi nie zginęło. Natomiast opowiedziałem wszystko dyrektorowi hotelu, który potwierdzi prawdziwość moich słów, powie panom również, że rzeczony kelner w środku nocy dał drapaka. Nazajutrz wydawcy zatelefonowali z propozycją, że jeden z pracowników firmy zgłosi się do mnie po odbiór rękopisu. Zgodziłem się i na drugi dzień rano sprawa została zgodnie z planem załatwiona. A ponieważ nikt się do mnie więcej nie zgłaszał, uznałem, że rękopis dotarł bezpiecznie do wydawnictwa. Wczoraj, wciąż jako James McGrath, otrzymałem list od pana Lomaxa…

Anthony urwał. Bawiło go to już setnie. George zaczął się głupio wykręcać:

— Przypominam sobie — mamrotał. — Taką mam liczną korespondencję. Trudno wymagać, żebym znał wszystkie nazwiska. Ale moim zdaniem… — George podniósł nieco głos w poczuciu swej moralnej nieugiętości — … ale uważam tę maskaradę… to podszywanie się pod kogoś innego za w najwyższym stopniu niewłaściwe. Sądzę, nie ulega dla mnie żadnej kwestii, że w bardzo poważnym stopniu naruszył pan prawo.

— W tym liście — kontynuował Anthony niewzruszenie — pan Lomax czynił kilka sugestii co do znajdującego się w moim posiadaniu rękopisu. Był nawet na tyle uprzejmy, że w imieniu lorda Caterhama zaprosił mnie tutaj na weekendowe przyjęcie.

— Rad cię widzę, mój drogi — powiedział arystokrata. — Lepiej później niż wcale, prawda?

George skrzywił się pod jego adresem. Inspektor Battle utkwił w Anthonym nieruchome spojrzenie.

— Czy to ma tłumaczyć pańską tu obecność ubiegłej nocy? — zapytał.

— Oczywiście, że nie — odparł Anthony z ożywieniem. — Jeśli jestem zaproszony do czyjejś wiejskiej posiadłości, to nie będę przecież późną nocą forsował muru, przemierzał parku, naciskał klamek u drzwi. Podjechałbym przed front domu, zadzwonił, wytarł nogi w wycieraczkę. Ale do rzeczy. Odpisałem panu Lomaxowi, że rękopis nie znajduje się już w moim posiadaniu, wobec czego muszę niestety, z prawdziwym żalem, odmówić lordowi Caterhamowi, który raczył mnie do siebie zaprosić. Po wysłaniu listu przypomniałem sobie jednak pewną rzecz, która umknęła mojej pamięci… — Nie dokończył. Poruszy zaraz temat wielce delikatnej natury. — Muszę tu wspomnieć, że w czasie zmagań z kelnerem Giuseppem wyrwałem mu skrawek papieru z umieszczonym nań napisem. Wtedy nic mi jeszcze nie mówił, ale zachowałem ów skrawek, i potem nazwa „Chimneys” wydała mi się znajoma. Wyjąłem kartkę, rzuciłem na nią okiem. Było tak, jak przypuszczałem. Oto, panowie, ten skrawek papieru, proszę przekonać się na własne oczy. Napis brzmi: „Chimneys, czwartek, godzina dwudziesta trzecia czterdzieści pięć”. Battle przyjrzał się kartce uważnie.

— Oczywiście — ciągnął Anthony — słowo „Chimneys” może nie mieć z tym domem nic wspólnego. Ale może i mieć. I niewątpliwie ten Giuseppe to kawał szubrawca i rabuś. Więc umyśliłem sobie, że przyjadę tu wczoraj wieczór samochodem, przekonam się, że wszystko w porządku, zamieszkam w miejscowym hotelu, a nazajutrz rano zatelefonuję do lorda Caterhama i powiem mu, żeby miał się na baczności, gdyż w ciągu tego weekendu może się przydarzyć jakieś nieszczęście.

— No właśnie — powiedział lord Caterham życzliwym tonem. — No właśnie.

— Przybyłem tu jednak za późno, zabrakło mi trochę czasu. Dlatego zatrzymałem wóz, przelazłem przez mur i pobiegłem parkiem w stronę domu. Gdy znalazłem się na tarasie, cały dom był pogrążony w ciemności, a wokół panowała martwa cisza. Miałem już wracać, gdy usłyszałem strzał. Wydawało mi się, że rozległ się wewnątrz domu, więc podszedłem szybko do oszklonych drzwi. Były jednak zamknięte i żaden odgłos z domu nie docierał. Poczekałem chwilę, ale wszystko dokoła tonęło w grobowej ciszy, toteż doszedłem do wniosku, że musiałem się pomylić, że prawdopodobnie strzelił gdzieś kłusownik — w określonych okolicznościach konkluzja całkiem logiczna, pomyślałem.

— Całkiem logiczna — powtórzył machinalnie inspektor Battle.

— Pojechałem do hotelu, przespałem się i rano usłyszałem tę wiadomość. Zdaję sobie naturalnie sprawę, że w tej sytuacji stałem się osobnikiem podejrzanym, toteż stawiłem się tutaj, by całą historię państwu opowiedzieć, żywiąc nadzieję, iż nie zakończy się ona zatrzaśnięciem się kajdanków na przegubach moich dłoni.

Zapadło milczenie. Pułkownik Melrose spojrzał kątem oka na inspektora Battle’a.

— Pańska opowieść wygląda dość przekonująco — zauważył.

— Tak — zgodził się Battle. — Nie zrobimy dziś chyba użytku z kajdanków.

— Ma pan jeszcze jakieś pytania, inspektorze?

— Jednego chciałbym się dowiedzieć. Co to był za rękopis?

Spojrzał na George’a, który ociągając się wydusił z siebie:

— Pamiętniki zmarłego hrabiego Stylptitcha. Rozumie pan…

— Nie musi pan nic dodawać — powiedział Battle.

— Wszystko świetnie rozumiem. — Zwrócił się do Anthony’ego: — Czy pan wie, kim był ten zastrzelony człowiek?

— W „Wesołym Psie” mówiono, że to hrabia Stanislaus czy coś takiego.

— Proszę mu powiedzieć — rzekł krótko Battle do George’a Lomaxa.

George wyraźnie się do tego nie kwapił, ale nie miał innego wyjścia.

— Dżentelmenem, który przebywał tu incognito, jako hrabia Stanislaus, był Jego Wysokość książę Michael z Herzoslovakii.

Anthony gwizdnął przeciągle.

— Diabelnie niezręczna sytuacja — zauważył.

Inspektor Battle, który pilnie obserwował Anthony’ego, chrząknął krótko, jak gdyby coś niepomiernie go usatysfakcjonowało, po czym raptownie zerwał się na równe nogi.

— Chciałbym zadać jeszcze parę pytań panu Cade’owi — powiedział. — Jeżeli można, zabrałbym go do sali obrad.

— Oczywiście, oczywiście — rzekł lord Caterham.

— Niech go pan zabiera, dokąd pan chce. Anthony wraz z detektywem wyszli.

Ciało już usunięto, poza ciemną plamą na podłodze nic nie wskazywało na to, że rozegrała się tu tragedia. Słońce wpadało przez troje oszklonych drzwi, napełniając pokój światłem, uwypuklając bujne barwy starego malarstwa. Anthony rozejrzał się dokoła z podziwem.

— Bardzo ładnie — skomentował. — Prawdziwa stara Anglia.

— Jak się panu wydaje, czy właśnie w tym pokoju oddano strzał? — zapytał inspektor ignorując słowa pochwały.

— Zaraz zobaczę.

Anthony otworzył drzwi, wyszedł na taras i ogarnął wzrokiem dom.

— Tak, w tym na pewno — odparł. — Pokój jest częściowo usytuowany w wykuszu i zajmuje cały róg domu. Gdyby strzał padł gdzie indziej, odgłos dotarłby do mnie z lewej strony, a tak usłyszałem go nieco z tyłu i raczej z prawa. Dlatego przyszedł mi na myśl kłusownik. Pokój jest na samym końcu skrzydła budynku, jak pan widzi. — Wszedł do środka i zapytał nagle, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie ten fakt: — Ale dlaczego pan pyta? Przecież pan wie, gdzie popełniono zbrodnię?

— Och! — westchnął inspektor. — My nigdy nie wiemy tyle, ile chcielibyśmy wiedzieć. Tak, on tutaj został zastrzelony, istotnie. Pan coś wspomniał o naciskaniu klamek tych oszklonych drzwi, prawda?

— Tak, były zamknięte od wewnątrz.

— Ile klamek pan naciskał?

— Wszystkie trzy.

— Jest pan tego pewien?

— Mam taki zwyczaj, że jestem pewny tego, co mówię. Dlaczego pan pyta?

— Śmieszna rzecz — powiedział inspektor.

— Jaka śmieszna rzecz?

— Kiedy rano stwierdzono popełnienie zbrodni, środkowe drzwi nie były zamknięte, nawet na klamkę, otóż to.

— Fiu, fiu, fiu! — Anthony usiadł na ławeczce w wykuszu i wyjął papierośnicę. — To bomba. Trzeba więc spojrzeć na to pod całkiem innym kątem. Mamy taką alternatywę. Albo książę został zabity przez kogoś przebywającego w tym domu i ten ktoś po moim odejściu otworzył drzwi, żeby wyglądało, iż zbrodnię popełnił człowiek z zewnątrz, albo też, nie owijając w bawełnę, ja kłamię. Śmiem przypuszczać, że pan się skłania do drugiej możliwości, ale słowo honoru, że nie ma pan racji.

— Powiem panu tylko tyle, że nikt nie ma prawa opuścić tego domu, dopóki nie zakończę sprawy — oświadczył ponuro inspektor Battle.

Anthony .obrzucił go bystrym spojrzeniem. —’— Od jak dawna pan podejrzewa, że to dzieło kogoś z domowników?

Battle uśmiechnął się.

— Cały czas miałem takie odczucie. Pana osoba zbyt jaskrawo rzucała się w oczy, jeżeli mogę to tak ująć. Moje wątpliwości zaczęły się w chwili, gdy się okazało, że to ślady pańskich butów.

— Brawo dla Scotland Yardu! — powiedział wesoło Anthony.

W tym jednak momencie, kiedy Battle najwyraźniej wykluczył osobę Anthony’ego z udziału w zbrodni, ten ostatni uświadomił sobie, że teraz bardziej niż kiedykolwiek musi się mieć na baczności. Inspektor Battle był oficerem o wnikliwym umyśle. Nie było z nim żartów.

— Stało się to tam, prawda? — zapytał Anthony wskazując głową ciemną plamę na podłodze.

— Tak.

— Zastrzelono go z rewolweru?

— Tak, nie wiemy tylko jeszcze, z jakiego, póki podczas sekcji zwłok nie wyłuskają pocisku. — Jeszcze go nie wyjęli?

— Nie.

— Żadnych innych poszlak?

— No, mamy to.

Metodą niemal kuglarza inspektor wyczarował pół arkusika papieru. I znowu kątem oka — udając, że tego nie czyni — obserwował badawczo Anthony’ego.

Lecz Anthony nie okazał śladu zmieszania czy też zdziwienia, rozpoznając rysunek na tym skrawku.

— O, znowu Towarzysze Czerwonej Ręki. Jeżeli zamierzają rozrzucać to w charakterze ulotek, powinni zrobić sobie odbitki. Sporządzanie każdego egzemplarza oddzielnie to potwornie nudna robota. Gdzie tę kartkę znaleziono?

— Pod zwłokami. Już pan to kiedyś widział?

Anthony opowiedział szczegółowo o swoim przelotnym kontakcie z owym obywatelsko–duchowym stowarzyszeniem.

— Nasuwa się myśl, że Towarzysze go zabili.

— Dopuszcza pan taką możliwość, sir?

— To by współgrało z głoszoną przez nich propagandą. Ale jak uczy doświadczenie, ci, co głośno krzyczą o krwi, nigdy tak naprawdę nie mieli do czynienia z jej przelewaniem. Co wcale nie oznacza, że nie są odważni. Ponadto to ludzie bardzo malowniczy. Nie wyobrażam sobie żadnego z Towarzyszy jako czcigodnego gościa wiejskiej rezydencji. Zresztą kto to wie…

— Całkiem słusznie, panie Cade. Kto to wie. Anthony z miną nagle rozbawioną powiedział:

— Przednia myśl! Otwarte drzwi, ślady stóp, podejrzany obcy człowiek w miejscowym hoteliku. Mogę jednak pana zapewnić, drogi inspektorze, że kimkolwiek jestem, to jestem, lecz w żadnym razie agentem Czerwonej Ręki.

Inspektor uśmiechnął się nieznacznie. A potem zagrał swoją ostatnią kartą:

— Nie ma pan żadnych obiekcji, żeby obejrzeć ciało? — wypalił niespodziewanie.

— Absolutnie żadnych — odparł Anthony.

Battle wyjął z kieszeni klucz i idąc przodem wzdłuż korytarza zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i otworzył je. Był to jeden z małych saloników. Zwłoki leżały na stole, przykryte prześcieradłem.

Inspektor zaczekał, aż Anthony stanie obok niego, i wówczas nagłym szarpnięciem ściągnął prześcieradło.

Oczy mu rozbłysły, gdy Anthony drgnął i z ust jego wyrwał się zduszony okrzyk zdziwienia.

— A więc rozpoznaje go pan? — zapytał głosem, w którym starał się wyciszyć nutę triumfu.

— Tak, miałem okazję go poznać — rzekł Anthony biorąc się w garść. — Ale nie jako księcia Michaela Obolovitcha. Powiedział, że przybywa z polecenia wydawnictwa „Balderson i Hodgkins” i że nazywa się Holmes.



Rozdział trzynasty
Gość z Ameryki


Inspektor Battle przykrył z powrotem ciało prześcieradłem — wyglądał jak człowiek zbity nieco z tropu, któremu nie wypalił najpewniejszy chwyt.

Anthony stał obok z rękami w kieszeniach, pogrążony w zadumie.

— A więc to miał na myśli stary Lollipop mówiąc: „spróbujemy w inny sposób” — mruknął do siebie.

— Mówił pan coś? — spytał inspektor.

— Nie, nic takiego. Proszę mi wybaczyć roztargnienie. Widzi pan, mnie, a właściwie mego przyjaciela Jimmy’ego McGratha bardzo sprytnie pozbawiono tysiąca funtów.

— Tysiąc funtów to okrągła sumka — stwierdził Battle.

— Niby to niewiele, ale zgadzam się z panem, że sumka jest okrągła. Na samą myśl o tym dostaję szału. Jak ostatni cymbał sam mu oddałem ten rękopis. Strasznie przykre uczucie, inspektorze, naprawdę strasznie przykre.

Detektyw milczał.

— No tak — powiedział Anthony — co się stało, to się nie odstanie, ale może nie wszystko jeszcze jest stracone. Między dniem dzisiejszym a środą muszę przechwycić wspominki tego poczciwego starucha Stylptitcha i po kłopocie.

— Przejdźmy znowu, jeśli pan pozwoli, do sali obrad — rzekł inspektor. — Chciałbym zwrócić pańską uwagę na jeszcze jedną drobną rzecz.

W sali obrad detektyw pomaszerował od razu do środkowych drzwi.

— Tak sobie myślę, wie pan… Właśnie te drzwi z trudem się otwierają, z dużym trudem. Mógł się pan pomylić twierdząc, że były zamknięte. Mogły być tylko zatrzaśnięte. Tak, jestem niemal pewien, że pan się pomylił.

Anthony spojrzał na niego badawczo.

— A jeśli panu powiem, że ja jestem absolutnie pewien, iż się nie pomyliłem?

— Nie sądzi pan, by to było możliwe? — zapytał Battle patrząc na niego surowo.

— No dobrze, chcąc sprawić panu przyjemność, inspektorze, odpowiem twierdząco.

Battle uśmiechnął się zadowolony.

— Ma pan szybki refleks. I nie będzie pan miał żadnych obiekcji, by w odpowiednim momencie równie beztrosko udzielić takiej odpowiedzi?

— Żadnych. Ja…

Przerwał, bo Battle chwycił go mocno za ramię. Potem pochylił się do przodu, nadsłuchując. Gestem ręki nakazując Anthony’emu ciszę, podszedł na palcach, bezszelestnie, do drzwi i gwałtownym ruchem otworzył je na oścież.

Na progu stał wysoki mężczyzna — miał czarne włosy z pedantycznie rozdzielonym przedziałkiem pośrodku, porcelanowoniebieskie oczy o wybitnie niewinnym wyrazie i dużą, łagodną twarz.

— Przepraszam, panowie — powiedział powoli, cedząc słowa, z wyraźnym transatlantyckim akcentem. — Czy wolno obejrzeć miejsce popełnienia zbrodni? Domyślam się, że obaj panowie są ze Scotland Yardu?

— Ja, niestety, nie mam tego zaszczytu — rzekł Anthony. — Ale ten dżentelmen to inspektor Battle ze Scotland Yardu.

— Doprawdy? — upewnił się Amerykanin, sprawiając wrażenie wielce zainteresowanego. — Miło mi pana poznać. Ja się nazywam Hiram Fish i pochodzę z Nowego Jorku.

— A co życzyłby pan sobie, zobaczyć? — zapytał detektyw.

Amerykanin wszedł ostrożnie do pokoju i z ogromnym zaciekawieniem spojrzał na ciemną plamę na podłodze.

— Interesuje mnie zbrodnia, to jedno z moich hobby. Napisałem artykuł do pewnego naszego tygodnika pod tytułem Degeneracja i przestępczość.

Co mówiąc omiatał wzrokiem pokój, jak gdyby notował sobie w myślach każdy jego szczegół. Odrobinę dłużej zatrzymał spojrzenie na oszklonych drzwiach.

— Ciało — powiedział inspektor Battle, konstatując fakt oczywisty — zostało usunięte.

— Jasna rzecz — rzekł pan Fish. Jego oczy błądziły po wyłożonych boazerią ścianach. — Widzę tu, panowie, kilka pięknych obrazów. Holbein, dwa Van Dycki i jeśli się nie mylę, Velasquez. Interesuję się malarstwem, podobnie jak pierwszymi edycjami. Lord Caterham był taki uprzejmy, że zaprosił mnie do siebie właśnie po to, bym obejrzał jego kolekcję.

Westchnął ledwie słyszalnie.

— Rozumiem, że teraz to nie wchodzi w grę. I chyba goście postąpiliby najsłuszniej, gdyby natychmiast wrócili do miasta.

— Na razie jest to niemożliwe, proszę pana — powiedział inspektor Battle. — Przed przesłuchaniem nikomu nie wolno opuścić tego domu.

— Co pan mówi? A kiedy odbędzie się to przesłuchanie?

— Może jutro, a może dopiero w poniedziałek. Musimy zarządzić sekcję zwłok, skontaktować się z koronerem.

— Rozumiem — powiedział pan Fish. — Znajdujemy się w określonej sytuacji, chociaż trzeba przyznać, że weekend będzie raczej smętny.

Battlet skierował się ku drzwiom.

— Lepiej wynieśmy się stąd — rzekł. — Ten pokój trzymamy teraz pod kluczem.

Poczekał, aż pozostała dwójka przekroczy próg, następnie włożył klucz do zamka i przekręcił.

— Zdaje mi się — zaczął pan Fish — że panowie szukacie odcisków palców.

— Możliwe —’powiedział lakonicznie inspektor.

— Ze swej strony chciałbym dodać, że w nocy takiej jak wczorajsza intruz powinien zostawić ślady stóp na podłodze.

— W pokoju nie było, tylko na zewnątrz, mnóstwo.

— Moje — wyjaśnił wesoło Anthony.

Pan Fish omiótł go spojrzeniem swoich niewinnych oczu.

— Młody człowieku — rzekł — pan mnie zadziwia.

Doszli do rogu, skręcili i znaleźli się w dużym, przestronnym hallu — podobnie jak sala obrad wyłożonym starą, dębową boazerią — z obszerną galerią u góry. W końcu tego hallu zamajaczyły dwie postacie.

— Oho — powiedział pan Fish. — Nasz uroczy gospodarz.

Określenie tyczące lorda Caterhama było tak absurdalne, że Anthony musiał odwrócić głowę, by ukryć uśmiech.

— A towarzyszy mu — ciągnął Amerykanin — pewna lady, której nazwiska wczoraj wieczór nie dosłyszałem. Jest inteligentna, bardzo inteligentna.

Obok lorda Caterhama stała Virginia Revel. Anthony przewidywał, że dojdzie do takiego spotkania. Nie wiedział, jak się zachować. Niech Virginia przejmie ster w swoje ręce. Choć nie wątpił w przytomność jej umysłu, nie miał jednak zielonego pojęcia, jaką przyjmie metodę postępowania. Krótko jednak trwał w tej niewiedzy.

— No proszę, pan Cade — powiedziała. Wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Więc mimo wszystko zdecydował się pan przyjechać!

— Droga pani, nie wiedziałem, że pan Cade jest z panią zaprzyjaźniony — powiedział lord Caterham.

— Jest moim starym przyjacielem — oznajmiła Virginia uśmiechając się do Anthony’ego, a w oczach jej pojawił się złośliwy ognik. — Spotkałam go wczoraj przypadkowo i powiedziałam mu, że dziś tutaj będę.

Anthony błyskawicznie przejął pałeczkę.

— Tłumaczyłem pani Revel — mówił — że nie mogłem przyjąć pańskiego uprzejmego zaproszenia, gdyż było skierowane do kogoś całkiem innego. I nie potrafiłbym podstępem narzucać panu swojej osoby.

— Dobrze, już dobrze, mój drogi — powiedział lord Caterham. — Co było, to nie jest. Poślę kogoś do „Krykiecisty” po pana bagaż.

— Bardzo to milo z pańskiej strony, milordzie, ale…

— Nonsens, musi pan być w „Chimneys”. Ten „Krykiecista” to podła dziura, tak mi się wydaje.

— Oczywiście, że powinien pan być z nami — rzekła ciepło Virginia.

Anthony spostrzegł, że stosunek do niego zmienił się radykalnie. Ta kobieta wiele dla niego zrobiła. Dzięki niej .przestał być zagadkowym przybyszem. Miała tak mocną pozycję w środowisku, nie do podważenia, że każdy człowiek, którego polecała, był automatycznie akceptowany. Pomyślał o ukrytym na drzewie w Burnham Beeches rewolwerze i uśmiechnął się w duchu.

— Poślę kogoś po pana manatki — powiedział lord Caterham do Anthony’ego. — Przypuszczam, że w tej sytuacji polowanie się nie odbędzie. Szkoda. Ale nie nią rady. Nie wiem tylko, co, u diabła, począć z tym Isaacsteinem. Fatalnie się składa.

Zdeprymowany par westchnął ciężko.

— Wobec tego sprawa załatwiona — powiedziała Virginia. — Wykaże pan swoją wielką tu przydatność, zabierając mnie nad jezioro. Panuje tam niebiański spokój, daleko jest od miejsca zbrodni i tak dalej. To potworne przeżycie dla lorda Caterhama, że zbrodni dokonano w jego domu. Ale to wina George’a. On urządza to weekendowe przyjęcie, jak .panu wiadomo.

— Och jej! — westchnął lord Caterham. — Nie powinienem był ulec George’owi.

Przybrał pozę silnego człowieka, który wyjątkowo okazał słabość.

— Przed George’em nie sposób się obronić — orzekła Virginia. — Trzyma człowieka mocno i żadną miarą nie można się uwolnić od jego uchwytu. Mam zamiar opatentować pomysł doczepianej klapy marynarki.

— Byłoby wspaniale! — powiedział, chichocząc, pan domu. — Rad jestem, że przybył pan do nas, Cade. Potrzebuję wsparcia.

— Wysoko sobie cenię pańską uprzejmość, lordzie Caterham — powiedział Anthony. — Tym bardziej — dodał — że jestem tak podejrzanym indywiduum. Ale mój pobyt tutaj jest na rękę panu Battle.

— W jakim sensie? — zapytał detektyw.

— Łatwiej jest mieć mnie na oku — wyjaśnił grzecznie Anthony.

A z szybkiego mrugnięcia powiek inspektora wywnioskował, że trafił w dziesiątkę.



Rozdział czternasty
Mówiący głównie o polityce i finansach


Poza owym mrugnięciem powiekami inspektor Battle wykazywał kamienny spokój. Jeżeli nawet zdziwił go fakt, że Virginia i Anthony się znają, nie dał tego po sobie poznać. Stał wraz z lordem Caterhamem i obserwował tych dwoje wychodzących do ogrodu. Pan Fish również odprowadzał ich wzrokiem.

— Miły młody człowiek — powiedział lord.

— Pani Revel musiała się ucieszyć, że spotkała starego przyjaciela — mruknął Amerykanin. — Znają się, jak sądzę, już dość długo, prawda?

— Na to wygląda — powiedział lord Caterham.

— Nigdy jednak nie słyszałem, by wspomniała o nim choć raz. O właśnie, inspektorze, pan Lomax pytał o pana. Jest w błękitnym pokoju.

— Dziękuję, milordzie. Zaraz tam idę.

Battle bez trudu odnalazł drogę do błękitnego pokoju. Zdążył się już zaznajomić z topografią domu.

— No, jest pan nareszcie — powiedział Lomax. Chodził niecierpliwie od jednego końca dywanu do drugiego. W pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba — wysoki mężczyzna siedzący na fotelu przy kominku. Ubrany był w nienaganny, angielski strój myśliwski, który mimo wszystko dziwnie na nim leżał. Miał tłustą, żółtą twarz i czarne oczy, tak przenikające na wskroś jak oczy kobry. Nos miał z pokaźnym garbkiem, a jego ogromna, kwadratowa szczęka świadczyła o sile.

— Proszę wejść, inspektorze — powiedział Lomax, wyraźnie zirytowany. — I zamknąć drzwi za sobą. To jest pan Herman Isaacstein.

Battle skłonił z szacunkiem głowę.

O panu Isaacsteinie wiedział wszystko i — choć wielki finansista siedział w milczeniu, podczas gdy Lomax chodził tam i z powrotem i usta mu się nie zamykały — inspektor nie miał wątpliwości, kto dysponuje tu największą władzą.

— Możemy teraz porozmawiać swobodniej — powiedział Lomax. — Przy lordzie Caterhamie i pułkowniku Melrose wolałem zbyt wiele nie mówić. Rozumie pan, inspektorze? Te sprawy nie mogą nabrać rozgłosu.

— Tak już niestety jest — rzekł Battle — że tym bardziej właśnie stają się głośne.

Na tłustej, żółtej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął.

— I co pan myśli o tym młodym człowieku, o Anthonym Cadzie? — zapytał George. — Podtrzymuje pan, że jest niewinny?

Battle wzruszył nieznacznie ramionami.

— To, co mówi, brzmi uczciwie. Część jego relacji można zweryfikować. Jego słowa o przyczynie obecności tutaj ubiegłej nocy można by przyjąć za dobrą monetę. Zadepeszuję oczywiście do Afryki Południowej, by dowiedzieć się czegoś o jego przeszłości.

— Uważa pan, że jest poza wszelkimi podejrzeniami?

Battle uniósł swoją dużą, kwadratową dłoń.

— Nie tak szybko! Tego nie powiedziałem.

— Jaka jest pańska wersja wydarzeń, inspektorze? — odezwał się po raz pierwszy Isaacstein.

Miał głęboki i dźwięczny głos, w pewnym sensie ujmujący. W latach młodości bardzo mu to na pewno pomagało podczas różnych konferencji. — Na to jest grubo za wcześnie, proszę pana. Nie odpowiedziałem sobie jeszcze na podstawowe pytanie.

— Jak ono brzmi?

— Zawsze tak samo. Motyw. Komu śmierć księcia Michaela przyniosłaby korzyść? Nim cokolwiek podejmiemy, musimy mieć odpowiedź na to właśnie pytanie.

— Rewolucyjna partia Herzoslovakii… — zaczął George.

Inspektor Battle przerwał mu machnięciem ręki, co niewiele miało wspólnego z typową dla niego, pełną rewerencji postawą.

— — To nie dzieło Towarzyszy Czerwonej Ręki, jeżeli ich pan ma na myśli, sir.

— A kartka z namalowaną czerwoną ręką?

— Specjalnie podrzucona, by skierować na nich podejrzenie.

George poczuł się nieco urażony.

— Nie rozumiem doprawdy, inspektorze, jak można twierdzić to z taką pewnością.

— Daję słowo, panie Lomax, że my o Towarzyszach Czerwonej Ręki wiemy wszystko. Mamy ich na oku, od kiedy książę Michael wylądował w Anglii. Tego typu działania stanowią podstawę naszej pracy. Nie pozwolilibyśmy im zbliżyć się do niego nawet na milę.

— Zgadzam się z inspektorem Battle’em — powiedział Isaacstein. — Trzeba skierować wzrok w inną stronę.

— Widzi pan — zaczął Battle, ośmielony udzielonym mu poparciem — my w tej sprawie mamy bardzo mało danych. O ile nie wiemy, kto zyskuje na jego śmierci, to wiemy, kto na niej traci.

— To znaczy? — zapytał Isaacstein. Spojrzenie jego czarnych oczu wpiło się w twarz

Battle’a. Jeszcze bardziej teraz przypominały inspektorowi ślepia kobry.

— Pan oraz pan Lomax, nie mówiąc już o Herzoslovackiej Partii Lojalistów… Jeśli wybaczy mi pan określenie, sir, to znaleźliście się panowie w podbramkowej sytuacji.

— Istotnie, inspektorze — potwierdził George wstrząśnięty do głębi.

— Dalej, inspektorze — powiedział Isaacstein. — Sytuację podbramkową można bardzo dokładnie określić. A pan jest człowiekiem inteligentnym.

— Zamierzaliście mieć króla. I straciliście króla, właśnie tak! — Strzelił tymi swoimi grubymi palcami. — Musicie szybko znaleźć innego kandydata. A to wcale nie jest takie proste. Nie, ja nie chcę znać szczegółów waszego planu, prowizoryczny zarys mi wystarczy, ale, jak rozumiem, to jest duży interes, tak?

Isaacstein skłonił powoli głowę.

— Bardzo duży.

— Nasuwa mi się zatem drugie pytanie. Kto jest kolejnym następcą tronu Herzoslovakii?

Spojrzenia Lomaxa i Isaacsteina skrzyżowały się. Ten ostatni odpowiedział z niejakim oporem i sporą dozą wahania:

— Kolejnym następcą… byłby… tak… według wszelkiego prawdopodobieństwa książę Nicholas.

— Aha! — rzekł Battle. — A co to za książę?

— Kuzyn księcia Michaela.

— Aha! Proszę mi zatem wszystko opowiedzieć o księciu Nicholasie, przede wszystkim, gdzie on się teraz znajduje.

— Niewiele o nim wiemy — odparł Lomax. — W młodości wyznawał dziwaczne ideały, związał się z socjalistami i republikanami, działał w sposób wysoce nie licujący z jego pozycją. Wydalono go z Oxfordu za jakiś, jak przypuszczam, dziki wybryk. Przed dwoma laty gruchnęła wieść, że zmarł w Kongo, ale to były plotki. Przed paroma miesiącami pojawił się na horyzoncie, kiedy rozeszła się fama o odnowieniu monarchii.

— Doprawdy? — spytał inspektor. — A gdzie on się pojawił?

— W Ameryce.

— W Ameryce? — Battle odwrócił się w stronę Isaacsteina, rzucając jedno krótkie słowo: — Nafta?

Finansista skinął głową.

— Twierdził, że jeśli Herzoslovacy zechcą mieć króla, będą woleli jego niż księcia Michaela, gdyż on sympatyzuje z nowoczesnymi, światłymi prądami, zwracał uwagę na swoje wcześniejsze, demokratyczne poglądy, na sympatię dla ideałów republikanów. W zamian za poparcie finansowe był gotów udzielić koncesji pewnym grupom amerykańskich finansistów.

Inspektor Battle do tego stopnia zapomniał o typowej dla niego obojętności, że dał sobie folgę i przeciągle gwizdnął.

— To ci dopiero — mruknął. — A tymczasem lojaliści poparli księcia Michaela. I wydawało się niemal pewne, że wygra. No i wtedy to się wydarzyło.

— Nie przypuszcza pan chyba… — zaczął George.

— To był duży interes — powiedział Battle. — Tak twierdzi pan Isaacstein. A skoro on uważa, że interes jest duży, to jest duży.

— Często używa się niegodziwych metod — powiedział Isaacstein ze spokojem. — Jak na razie Wall Street wygrywa. Ale nie skończyli jeszcze ze mną. Inspektorze .Battle, jeśli chce pan przysłużyć się swojemu krajowi, niech pan odnajdzie zabójcę księcia Michaela.

— Jedno wydaje mi się ogromnie podejrzane — wtrącił George. — Dlaczego nie przyjechał wczoraj razem z księciem jego koniuszy, kapitan Andrassy.

— Dowiadywałem się w tej kwestii — odparł Battle.

— To całkiem proste. Został w mieście, by w imieniu księcia Michaela umówić go z pewną panią na następny weekend. Baron miałby mu za złe takie sprawy, uważa, że w obecnej sytuacji byłoby to wielce nieroztropne, toteż Jego Wysokość musiał działać potajemnie. Miał skłonności, jeżeli mogę się tak wyrazić, do… raczej hulaszczego trybu życia.

— Niestety tak — powiedział głuchym głosem George. — Niestety tak.

— Jest jeszcze jedna rzecz, którą moim zdaniem należy wziąć pod uwagę — powiedział Battle z niejakim ociąganiem. — Przypuszcza się, że Król Victor jest w Anglii.

— Król Victor?

Lomax ze zmarszczonym czołem szukał czegoś w pamięci.

— Ten znany francuski przestępca, sir. Otrzymaliśmy ostrzeżenie z Sûreté w Paryżu.

— Rzeczywiście — powiedział Lomax. — Teraz sobie przypominam. Złodziej biżuterii, prawda? No cóż, to jest człowiek…

Nagle przerwał. Isaacstein, który ze ściągniętymi brwiami i roztargnioną miną stał przy kominku, trochę za późno podniósł wzrok i nie zauważył ostrzegawczego spojrzenia, jakie inspektor Battle przesłał George’owi. Lecz jako człowiek wyczulony na wibracje, świadom był narastającego napięcia.

— Nie będę ci już potrzebny, Lomax? — zapytał.

— Nie, dziękuję.

— Czy nie zburzy to pańskich planów, inspektorze Battle, jeśli powrócę do Londynu?

— Niestety tak — odparł uprzejmie inspektor. — Widzi pan, jeśli pan odjedzie, inni też będą chcieli pójść w pańskie ślady. A to jest wykluczone. — Rozumiem.

Wielki finansista opuścił pokój zamykając za sobą drzwi.

— Fantastyczny facet z tego Isaacsteina — mruknął George od niechcenia.

— Ogromnie wpływowa osobistość — dodał inspektor Battle.

George znowu zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju.

— To, co pan powiedział, bardzo mnie zaniepokoiło — rzekł. — Król Victor! Myślałem, że on jest w więzieniu.

— Wyszedł przed paroma miesiącami. Francuska policja zamierzała deptać mu po piętach, ale on był chytrzejszy i wymknął się im. Rzadko się spotyka faceta z takim tupetem. Z jakichś względów Francuzi przypuszczają, że jest teraz w Anglii, i dali nam o tym znać.

— A co on by miał w Anglii do roboty?

— To już proszę samemu sobie na to odpowiedzieć — rzekł znacząco inspektor.

— Pan uważa…? Ma pan na myśli…? Tak, zna pan tę historię, oczywiście, tak, tak, wiem, że pan zna. W owym czasie nie pracowałem naturalnie, ale dowiedziałem się o tym od poprzedniego lorda Caterhama. Niebywała katastrofa.

— Koh–i–noor — powiedział z zadumą Battle.

— Sza, inspektorze! — George rozejrzał się z lękiem dokoła. — Tylko proszę bez wymieniania nazw! Tak będzie bezpieczniej. A jeśli musi pan już o tym mówić, to jako o sprawie ,,K”.

Z twarzy inspektora znów nic nie można było wyczytać.

— Czy łączy pan osobę Króla Victora z tą zbrodnią? — zapytał Lomax.

— Zakładam taką możliwość, to wszystko. Jeśli cofnie się pan myślą o kilka lat, przypomni pan sobie, że istniały cztery miejsca, gdzie.—., pewien królewski— gość mógł ukryć klejnot. Jednym z tych miejsc było „Chimneys”. Król Victor został aresztowany w Paryżu trzy dni po… że się tak wyrażę, zniknięciu „K”. Zawsześmy się łudzili, że pewnego dnia facet zaprowadzi nas do tego klejnotu.

— Przecież „Chimneys” było sto razy przetrząśnięte od podłogi do sufitu.

— Owszem — zgodził się Battle z przemądrzałą miną. — Ale żadne poszukiwanie nie da wyniku, jeśli się nie wie, gdzie szukać. Istnieje na razie tylko domniemanie, że Król Victor przybył tutaj w poszukiwaniu wiadomej rzeczy, zdziwił się, zastawszy tu księcia Michaela, i zastrzelił go.

— Całkiem możliwe — rzekł George. — Najbardziej prawdopodobne rozwiązanie zagadki.

— Ja bym tak daleko się nie posuwał. Tylko możliwe, nic ponadto.

— Dlaczego?

— Ponieważ Król Victor nie znosi mokrej roboty — powiedział poważnie Battle.

— Ojej, człowiek taki jak on… niebezpieczny kryminalista…

Inspektor potrząsnął głową, absolutnie nie przekonany.

— Kryminaliści, panie Lomax, działają zawsze w sposób dla nich typowy. To dziwne. Mimo wszystko jednak…

— Tak?

— Chciałbym zadać parę pytań służącemu księcia. Celowo zostawiłem go sobie na sam koniec. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, poprosiłbym go tutaj.

George wyraził zgodę. Inspektor zadzwonił. Tredwell stanął w drzwiach na ten sygnał, po czym oddalił się z poleceniami inspektora.

Wrócił niebawem wraz z wysokim, jasnowłosym mężczyzną o wystających kościach policzkowych, głęboko osadzonych, niebieskich oczach i obojętnym wyrazie twarzy — w tej dyscyplinie mógł śmiało konkurować z inspektorem Battle’em.

— Boris Anchoukoff?

— Tak.

— Był pan lokajem księcia Michaela?

— Tak, byłem lokajem Jego Wysokości.

Mówił biegle po angielsku, choć z wyraźnym, twardym, obcym akcentem.

— Czy wiadomo panu, że pański chlebodawca został ubiegłej nocy zamordowany?

Gardłowe jakby zwierzęce warknięcie było jedyną odpowiedzią tego człowieka. Przeraziło to George’a, który cofnął się zapobiegliwie w stronę okna.

— Kiedy ostatnio widział pan księcia?

— Jego Wysokość udał się na spoczynek o wpół do jedenastej. Ja, jak zawsze, spałem w przedpokoju obok jego sypialni. Musiał wyjść innymi drzwiami, tymi, co wychodzą na korytarz, i potem zejść na dół. Nic nie słyszałem. Niewykluczone, że mnie uśpiono. Złym byłem sługą, spałem, kiedy mój pan się obudził. Jestem po stokroć przeklęty.

George spojrzał na lokaja urzeczony jego słowami.

— Kochał pan swojego pana, prawda? — zapytał Battle obserwując bacznie Borisa.

Twarz skurczyła mu się boleśnie. Dwukrotnie przełknął ślinę. A gdy w końcu przemówił, w jego chrapliwym głosie wyczuwało się wzruszenie.

— Mówię to wam, angielskim policjantom, ja oddałbym za niego życie. A skoro on jest martwy, a ja wciąż żyję, moje oczy nie zaznają snu, moje serce ukojenia, póki go nie pomszczę. Jak pies będę węszył mordercę, a kiedy go dopadnę… och! — W oczach zapaliły mu się iskierki. Wyciągnął nagle spod poły marynarki ogromny nóż i zaczął nim wywijać ponad głową. — Nie od razu go zabiję, o nie! Najpierw utnę mu nos, potem uszy, potem oczy mu wyłupię i dopiero wtedy, wtedy, pachnę go nożem w to jego czarne serce!

Schował szybko nóż, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Oczy George’a Lomaxa, z natury wytrzeszczone, teraz wyskakiwały niemal z orbit, gdy patrzył na zamknięte już za lokajem drzwi.

— Żywiołowy Herzoslovak — mruknął. — Naród na niskim poziomie cywilizacji. Bandyckie plemię.

Inspektor Battle zerwał się żwawo z miejsca.

— Albo ten człowiek jest szczery — powiedział — albo to największy blagier, jakiego dane mi było w życiu spotkać. Jeżeli to pierwsze, to Boże miej w swojej opiece mordercę księcia Michaela, kiedy dostanie się w łapy tego wściekłego psa!



Rozdział piętnasty
Człowiek z Francji


Virginia i Anthony szli ścieżką prowadzącą do jeziora. Parę minut po wyjściu z domu trwało między nimi milczenie. Przerwała je Virginia, mówiąc ze śmiechem:

— O Boże, czy to nie straszne?! Tyle słów ciśnie mi się na usta, o tylu sprawach chciałabym się dowiedzieć, że po prostu nie wiem, od czego zacząć. Po pierwsze — zniżyła głos — co pan zrobił z ciałem? Brzmi to okropnie, prawda? Nigdy nie przypuszczałam, że będę zamieszana w morderstwo.

— Ma pani, jak sądzę, dziewicze doznania — zgodził się Anthony.

— A dla pana to zwykła rzecz?

— Co prawda, nigdy dotąd nie pozbywałem się zwłok.

— Proszę mi opowiedzieć, jaki to miało przebieg.

Krótko i zwięźle Anthony opisał krok po kroku swoje poczynania z ubiegłej nocy, Virginia słuchała z wielką uwagą.

— Mądrze pan postąpił — powiedziała, gdy skończył opowieść. — W drodze powrotnej odbiorę kufer z przechowalni dworca Paddington. Jedyny problem może powstać wtedy, gdy zaczną pana pytać, gdzie pan był wczoraj wieczór.

— Nie przewiduję takiej ewentualności. Ciało mogli najwcześniej odnaleźć wczoraj późną nocą lub dziś rano. W przeciwnym wypadku byłoby coś ha ten temat w prasie porannej. I cokolwiek by o tym pisano w powieściach kryminalnych, lekarze nie są aż takimi magikami, żeby dokładnie określić, od jak dawna człowiek nie żyje. Toteż nie ustalą precyzyjnie godziny jego ; śmierci. Znacznie bardziej by mi się przydało alibi na wczorajszą noc.

— Wiem. Lord Caterham wszystko mi opowiedział. Ale ten człowiek ze Scotland Yardu jest absolutnie przekonany o pańskiej niewinności, prawda?

Anthony nie od razu odpowiedział.

— Nie wygląda na szczególnie bystrego — zauważyła Virginia.

— Nie powiedziałbym — rzekł wolno Anthony.

— Odnoszę wrażenie, że inspektor Battle nie jest w ciemię bity. Wszystko wskazuje na to, że wierzy w moją niewinność, ale nie jestem tego pewny na sto procent. Głowi się teraz nad pozornym brakiem motywu z mojej strony.

— Pozornym?! — wykrzyknęła Virginia. — A cóż by pan miał za cel w mordowaniu nieznanego sobie zagranicznego arystokraty?

Anthony spojrzał na nią ostro.

— Swego czasu była pani w Herzoslovakii, prawda? — zapytał.

— Tak. Z mężem, przez dwa lata, w naszej ambasadzie.

— Tuż przed zamordowaniem króla i królowej? Zetknęła się pani może z księciem Michaelem Obolovitchem?

— Z Michaelem? Oczywiście. Niezły był z niego numer. Pamiętam, że proponował mi, bym go morganatycznie poślubiła.

— Doprawdy? A co proponował, by pani zrobiła ze swoim mężem?

— Och, on zwykł działać według pewnego schematu…

— Jak pani zareagowała na tę jego uprzejmą ofertę?

— No wie pan — rzekła Virginia. — W życiu trzeba być niestety dyplomatą. Biedny, mały Michael, nie powiedział tego wprost. Mimo to wycofał się głęboko urażony. Ale skąd to zainteresowanie Michaelem?

— Typową dla mnie krętą drogą zaczynam do czegoś dochodzić. Rozumiem, że nie spotkała pani tutaj tego zamordowanego człowieka?

— Nie. Mówiąc językiem powieści: „natychmiast po przyjeździe oddalił się do swoich apartamentów”.

— I nie widziała pani zwłok?

Virginia potrząsnęła przecząco głową, spoglądając na Anthony’ego z dużym zainteresowaniem.

— A pozwolono by pani je obejrzeć, jak pani sądzi?

— Dzięki wpływom na wysokim szczeblu, mam na myśli lorda Caterhama, chyba by pozwolono. Ale dlaczego pan pyta? Czy to rozkaz?

— Broń Panie Boże! — odrzekł Anthony głosem pełnym przerażenia. — Czyżbym według pani miał dyktatorskie zapędy? Nie, chodzi po prostu o taką rzecz. Hrabia Stanislaus to pseudo księcia Michaela z Herzoslovakii.

Zdumiona Virginia zrobiła wielkie oczy.

— Rozumiem. — I nagle uśmiechnęła się dziwnie, asymetrycznie. — Chyba pan nie sugeruje, że Michael poszedł od razu do swoich pokoi tylko dlatego, by uniknąć spotkania ze mną?

— Coś w tym sensie — przyznał Anthony. — Widzi pani, jeżeli mam rację przypuszczając, że ktoś chciał pani przeszkodzić w przyjeździe do „Chimneys”, to z pewnością dlatego, że była pani w Herzoslovakii. Czy zdaje sobie pani sprawę z faktu, iż jest pani jedyną osobą, która znała księcia Michaela?

— Czy pan uważa, że ów zamordowany człowiek nie był tym, za kogo się podawał? — spytała ostro Virginia.

— Taka ewentualność przyszła mi do głowy. Gdyby udało się pani skłonić lorda Caterhama do pokazania pani zwłok, sprawa od razu by się wyjaśniła.

— Zastrzelono go o jedenastej czterdzieści pięć — powiedziała z zadumą. — Godzina, która była wypisana na tym skrawku papieru. Wszystko to jest strasznie tajemnicze.

— Coś sobie przypomniałem. Czy tam jest okno pani pokoju? Drugie od końca nad salą obrad?

— Nie, mój pokój mieści się w skrzydle elżbietańskim, po drugiej stronie. Dlaczego pan pyta?

— Po prostu dlatego, że kiedy ubiegłego wieczoru odchodziłem stąd po usłyszeniu strzału, w tamtym pokoju zapaliło się światło.

— Ciekawe! Nie wiem, kto go zajmuje, ale mogę zapytać o to Bundle. Może ten ktoś też usłyszał strzał?

— Jeżeli tak, to się z tym nie zdradził. Zdaniem inspektora nikt w całym domu nie słyszał strzału. To jest jedyny ślad, jaki udało mi się chwycić, na pewno lichy, lecz bez względu na wszystko zamierzam się go trzymać.

— To naprawdę ciekawa rzecz — powiedziała Virginia w zamyśleniu.

Doszli do przystani nad jeziorem i oparci łokciami o balustradę rozmawiali.

— Mimo jednak całej tej historii — zaczął Anthony — powiosłujemy sobie miło po jeziorze, dalecy od wścibskich uszu Scotland Yardu, gości z Ameryki i ciekawskich służących.

— Lord Caterham coś mi wspominał — powiedziała — ale dość mętnie. A więc do rzeczy: kim pan właściwie jest, Anthonym Cade’em czy Jimmym McGrathem? Po raz drugi tego poranka Anthony przedstawił swoje dzieje z ostatnich sześciu tygodni, z tą różnicą, że relacja składana Virginii nie wymagała modelowania. Zakończył rozpoznaniem przez siebie w ofierze zabójstwa „pana Holmesa”.

— A propos, droga pani — dodał jeszcze. — Nie zdążyłem pani —podziękować za to, że narażając na szwank swoje dobre imię, zaliczyła mnie pani w poczet starych przyjaciół.

— Bo jest pan moim starym przyjacielem! — zawołała Virginia. — Czy pan sądzi, że po wspólnym pozbywaniu się trupa będę pana traktowała jako po prostu znajomego? Co to to nie! — zamilkła na chwilę. — Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej nęka? Że za tymi pamiętnikami kryje się jeszcze jakaś tajemnica, której nie zdołaliśmy zgłębić.

— I ja tak sądzę — zgodził się. — Chciałbym dowiedzieć się od pani pewnej rzeczy.

— Jakiej?

— Dlaczego pani się zdziwiła, gdy wczoraj na Pont Street wspomniałem nazwisko Jimmy McGrath? Znała je pani?

— Owszem, Sherlocku Holmesie. George, mój kuzyn, to znaczy George Lomax, odwiedził mnie pewnego dnia i zaczął opowiadać o jakichś idiotycznych sprawach. Chodziło mu mianowicie o to, bym przyjechała do „Chimneys” i była sympatyczna dla tego właśnie McGratha, i żebym jakimś cudem wydobyła od niego pamiętniki. Tak tego, rzecz jasna, nie formułował. Wygadywał bzdury o angielskich arystokratkach i jeszcze o czymś tam ględził, ale prawdziwy sens jego słów jawił mi się dość wyraźnie. Biedny stary George knuje coś paskudnego. A kiedy okazało się, że chcę za dużo wiedzieć, usiłował zbyć mnie żałosnymi kłamstwami, na jakie żadne dziecko nie dałoby się nabrać.

— W każdym razie wygląda na to, że jego plan jest w trakcie realizacji — zauważył Anthony. — Jestem tutaj, tak jak na to liczył, jest pani, i wyraźnie obdarza mnie sympatią.

— Tylko że na nieszczęście biednego, starego George’a nie ma pamiętników! Teraz ja zadam panu pytanie. Kiedy powiedziałam, że to nie ja pisałam te listy, pan odrzekł, że tak, wie pan o tym. Skąd pan o tym wiedział?

— Wiedziałem — odparł z uśmiechem. — Znam się trochę na psychologii.

— Znaczy to, że pańska wiara w moralną nieskazitelność mojego charakteru…

Anthony energicznie potrząsnął głową.

— Nic z tych rzeczy. O moralnej nieskazitelności pani charakteru nic mi nie jest wiadomo. Mogła pani mieć kochanka i mogła do niego pisać. Nigdy jednak nie pozwoliłaby się pani szantażować. Sądząc z tych listów, Virginia Revel była śmiertelnie przerażona. Pani zaś w takiej sytuacji podjęłaby walkę.

— Ciekawe, kim jest ta Virginia Revel, gdzie mieszka. Doznaję głupiego uczucia, jakbym miała sobowtóra.

Anthony zapalił papierosa.

— A czy pani wie, że jeden z listów był pisany w „Chimneys”? — zapytał po dłuższej chwili.

— Co?! — Virginia była wstrząśnięta. — Kiedy?

— Nie miał daty. Dziwna historia, prawda?

— Jestem absolutnie pewna, że żadna inna Virginia Revel nigdy nie przebywała w „Chimneys”. Jeżeli przebywała, to Bundle lub lord Caterham wspomnieliby mi coś na temat tej niesamowitej zbieżności nazwisk. — Tak, to rzeczywiście zastanawiające. Ale wie pani co? Ja zaczynam poważnie wątpić w istnienie tej drugiej Virginii Revel.

— Osoba raczej nieuchwytna — zgodziła się Virginia.

— Zdecydowanie nieuchwytna. Przychodzi mi do głowy, że autorka tych listów posłużyła się tendencyjnie pani nazwiskiem.

— W jakim celu?! — niemal krzyknęła. — Co to miałoby za sens?

— To jest właśnie pytanie. Przyczyn może być cholernie dużo.

— Kto pana zdaniem zabił Michaela? — zapytała nagle Virginia. — Towarzysze Czerwonej Ręki?

— Może i oni — odparł niepewnie. — Tego typu zabójstwa są dla nich charakterystyczne.

— Do dzieła — powiedziała szybko. — Lord Caterham i Bundle wyszli właśnie na spacer. Pierwsza rzecz to należy definitywnie ustalić, czy nieboszczyk to istotnie książę Michael.

Anthony dowiosłował do brzegu i po paru minutach oboje dołączyli do lorda Caterhama i jego córki.

— Obiad się opóźnia — powiedział jego lordowska mość zdeprymowanym tonem. — Inspektor Battle obraził prawdopodobnie kucharza.

— To mój przyjaciel — powiedziała Virginia do Bundle. — Bądź dla niego miła.

Bundle przez kilka minut mierzyła Anthony’ego uważnym spojrzeniem, po czym powiedziała do Virginii, jak gdyby jego przy tym nie było:

— Skąd wytrzasnęłaś takiego przystojnego mężczyznę? Jak ty to robisz? — zapytała z zazdrością.

— Możesz go sobie wziąć — oświadczyła Virginia wielkodusznie. — Ja biorę lorda Caterhama.

Uśmiechnęła się do wysoce tym pochlebionego para, wsunęła mu rękę pod ramię i oddalili się krok za krokiem.

— Potrafi pan rozmawiać? — zapytała Bundle. — Czy też jest pan wyłącznie milczący i silny?

— Rozmawiać? — powtórzył Anthony. — Ja paplam. Mamroczę. Szemrzę niczym strumyk. A czasem nawet zadaję pytania.

— Jakie na przykład?

— Kto zajmuje drugi pokój od końca po lewej stronie?

Co mówiąc wskazał ręką kierunek.

— Pytanie dość niezwykłe — rzekła Bundle. — Pan mnie zaciekawia. Zaraz, zaraz, tak, to pokój mademoiselle Brun, francuskiej guwernantki. Usiłuje trzymać w ryzach moje młodsze siostry. Dulcie i Daisy, jak w tej piosence, wie pan. Sądzę, że następną nazwaliby Dorothy May. Ale naszą matkę zmęczyło wydawanie na świat samych dziewczyn i umarła. Pomyślała sobie, że kto inny powinien podjąć się wydania na świat spadkobiercy.

— Mademoiselle Brun — powtórzył Anthony w zamyśleniu. — Od jak dawna jest u państwa?

— Od dwóch miesięcy. Przyjechała tu, kiedy byliśmy w Szkocji.

— Hm! — mruknął. — Czuję pismo nosem.

— Ja osobiście wolałabym czuć nosem obiad — powiedziała Bundle. — Czy mam zaprosić na obiad tego faceta ze Scotland Yardu, jak pan uważa? Pan jest człowiekiem światowym, pan zna się na policyjnej etykiecie. A jak dotąd nigdy w tym domu nie popełniono morderstwa. To jest emocjonujące, prawda? Szkoda, że dziś rano oczyszczono pana z wszelkich podejrzeń. Zawsze marzyłam o tym, żeby spotkać mordercę i przekonać się na własne oczy, czy ci mordercy są rzeczywiście tacy sympatyczni i czarujący, jak opisują to niedzielne wydania gazet. O Boże, a to co?

— „To” było taksówką zmierzającą w stronę domu. Siedzieli w niej dwaj pasażerowie, jeden łysy z czarną brodą, a drugi niższy i młodszy, z czarnymi wąsami. Anthony rozpoznał pierwszego z wymienionych i domyślił się, że to on — nie zaś pojazd — wyrwał okrzyk zdumienia z ust jego towarzyszki.

— Jeżeli się nie mylę — zauważył — to jedzie tu mój stary przyjaciel, baron Lollipop.

— Baron jaki?

— Dla wygody nazywam go Lollipopem. Wymawianie jego prawdziwego nazwiska podnosi mi ciśnienie.

— A dziś rano jego brzmienie uszkodziło niemal telefon — stwierdziła Bundle. — A więc baron, tak? Przewiduję, że po południu będę musiała się nim zająć, a cały ranek zablokował mi pan Isaacstein. Niechby George sam odwalał tę swoją brudną robotę, i do diabła z polityką. Proszę mi wybaczyć, panie Cade, że pana opuszczę, ale muszę trwać u boku mojego biednego ojca.

Bundle oddaliła się szybko w stronę domu.

Anthony przez parę minut odprowadzał ją wzrokiem, po czym, pogrążony w zadumie, zapalił papierosa. W trakcie tej czynności uszu jego dobiegł jakiś odgłos tuż obok. Stał przy samej przystani, a ten odgłos docierał do niego jakby zza rogu. Gdyby chciał go określić, powiedziałby, że wyglądało to tak, jakby jakiś człowiek usiłował powstrzymać kichnięcie.

— Ciekaw jestem — mruknął pod nosem Anthony — bardzo jestem ciekaw, kto może być za tą przystanią. Trzeba się będzie samemu o tym przekonać.

Wprowadzając słowa w czyn, rzucił zgaszoną uprzednio zapałkę i lekkim, bezszelestnym krokiem pobiegł za róg budynku.

Wpadł na człowieka, który klęczał na ziemi i czynił wysiłki, żeby wstać. Mężczyzna ów był wysoki, miał na sobie jasny płaszcz, na nosie okulary, krótką, czarną bródkę w szpic i odznaczał się nieco afektowanym sposobem bycia. Był między trzydziestką a czterdziestką i ogólnie rzecz biorąc, wyglądał bardzo szacownie.

— Co pan tu robi? — zapytał Anthony.

Był absolutnie pewien, że ten mężczyzna nie zaliczał się do grona gości lorda Caterhama.

— Proszę mi wybaczyć — rzekł ów człowiek z wyraźnym obcym akcentem, wykrzywiając usta. w niby to przyjacielskim uśmiechu. — Wracając do „Wesołego Krykiecisty” zabłądziłem. Czy monsieur byłby tak dobry i wskazał mi kierunek?

— Oczywiście — zapewnił Anthony. — Ale przez wodę raczej pan się tam nie dostanie.

— Co? — zapytał cudzoziemiec tonem człowieka zbitego z pantałyku.

— Powiedziałem — powtórzył Anthony, spoglądając znacząco na przystań — że drogą wodną pan się tam nie dostanie. Najprościej byłoby przez park, niedaleko stąd, ale to wszystko jest prywatna posiadłość. Naruszył pan jej granice.

— Ogromnie mi przykro. Musiałem zgubić kierunek. Zamierzałem tutaj uzyskać informację.

Anthony powstrzymał się przed uwagą, że klęczenie za przystanią to dość dziwny sposób zdobywania informacji. Dotknął delikatnie ramienia mężczyzny.

— Proszę iść tędy — powiedział. — Na prawo, dokoła jeziora i potem prosto, niech pan tylko nie przeoczy ścieżki. Jak pan do niej dojdzie, proszę skręcić na lewo, i ta ścieżka doprowadzi pana do wioski. Pan, zdaje się, mieszka w „Krykieciście”, tak?

— Tak, monsieur. Od dziś rana. Wielkie dzięki, że był pan tak uprzejmy i wskazał mi drogę.

— Bardzo mi było miło — rzekł Anthony. — Mam nadzieję, że się pan nie zaziębił?

— Słucham? — spytał cudzoziemiec.

— Od klęczenia na wilgotnej ziemi — wyjaśnił Anthony. — Wydawało mi się, że pan kichał.

— Właśnie miałem kichnąć — sprostował mężczyzna.

— Otóż właśnie — powiedział Anthony. — Nie powinien pan powstrzymywać kichania. Mówił mi o tym kiedyś jeden ze sławnych lekarzy. To piekielnie niebezpieczne. Trudno mi określić, jaką szkodę wyrządzi to panu, może źle wpłynie na krążenie krwi, tak czy owak proszę tego nigdy nie robić. Do widzenia.

— Do widzenia, monsieur, i dziękuję za wskazanie mi drogi.

— Drugi podejrzany cudzoziemiec w wiejskim hoteliku — wymamrotał Anthony obserwując oddalającą się sylwetkę. — I pierwszy, którego nie potrafię rozszyfrować. Aparycja francuskiego kupca obwoźnego. Nie wygląda mi na Towarzysza Czerwonej Ręki. A może reprezentuje trzecią partię w tej niespokojnej Herzoslovakii? Francuska guwernantka zajmuje pokój, którego okno jest drugie od końca. Tajemniczy Francuz kręcący się po okolicy i podsłuchujący rozmowy nie przeznaczone dla jego uszu. Głowę daję, że coś się za tym kryje.

Pogrążony w rozmyślaniach skierował kroki ku domowi. Na tarasie ujrzał lorda Caterhama, przygnębionego stosownie do sytuacji, oraz dwóch nowych gości. Na widok Anthony’ego lord ożywił się nieco.

— No, jest pan nareszcie — stwierdził. — Pozwoli pan, że go przedstawię baronowi… hm… tego… a także kapitanowi Andrassy’emu. Pan Anthony Cade.

Baron patrzył na Anthony’ego z rosnącą podejrzliwością.

— Pan Cade? — zapytał oschle. — Nie sądzę.

— Słówko na osobności, panie baronie — rzekł Anthony. — Wszystko panu wyjaśnię.

Baron skinął głową i obaj panowie poszli wzdłuż tarasu.

— Panie baronie — zaczął Anthony — zdaję się na pana łaskę i niełaskę. Tak dalece nadszarpnąłem honor angielskiego dżentelmena, że przybyłem do tego kraju pod nie swoim nazwiskiem. Przedstawiłem się panu jako James McGrath — lecz musi pan przyznać, że popełnione przez mnie oszustwo ma znikomą rangę. Zna pan niewątpliwie dzieła Szekspira i jego uwagi na temat tego, jak nieważne są nazwy poszczególnych gatunków róż. Podobnie ta sprawa. Człowiek, z którym chciał się pan widzieć, był posiadaczem pamiętników. Ja byłem tym człowiekiem. Świetnie się pan ponadto orientuje, że pamiętniki zmieniły już właściciela. Zręczny chwyt, baronie, bardzo zręczny chwyt. Czyj to był pomysł, pana czy pańskiego zwierzchnika?

— To był pomysł Jego Wysokości. I tylko on mógł sobie pozwolić na wprowadzenie go w czyn.

— Zrobił to wspaniale! — powiedział Anthony z uznaniem. — Nigdy bym nie pomyślał, że to nie dzieło Anglika.

— Książę otrzymał wykształcenie godne angielskiego dżentelmena — wyjaśnił baron. Takie obyczaje panują w Herzoslovakii.

— Żaden profesjonalista nie świsnąłby tego rękopisu w sposób bardziej doskonały. Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, co się z nim stało? — Mówiąc między nami dżentelmenami… — zaczął baron.

— Jest pan bardzo uprzejmy, baronie — burknął Anthony. — Nigdy tak często nie nazywano mnie dżentelmenem, jak w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.

— Powiem to panu: przypuszczam, że zostały spalone.

— Pan przypuszcza, ale nie wie na pewno, tak?

— Jego Wysokość trzymał je przy sobie. Miał zamiar je przeczytać, a potem spalić.

— Rozumiem — rzeki Anthony. — Mimo wszystko te pamiętniki nie są lekturą łatwą i nie można ich przekartkować w ciągu pół godziny.

— Wśród rzeczy mojego zamęczonego pana nie znaleziono tego rękopisu, więc rozumie się samo przez się, że spalony został.

— Hm — mruknął Anthony. — Kto to wie? — Chwilę milczał, a potem powiedział: — Zadałem panu te pytania, baronie, ponieważ, jak pan może słyszał, również i mnie wplątano w tę zbrodnię. Muszę się oczyścić z wszelkich zarzutów, żeby najmniejsze podejrzenie na mnie nie ciążyło.

— Niewątpliwie — powiedział baron. — To jest kwestia pańskiego honoru.

— Otóż właśnie — rzekł Anthony. — Dobrze pan to ujął. Ja tak nie potrafię. Ale wracając do rzeczy: tylko znalezienie prawdziwego mordercy oddali ode mnie wszelkie podejrzenia, lecz abym mógł wziąć się za to, muszę mieć trochę faktów. Sprawa pamiętników jest bardzo istotna. Wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że motywem zbrodni była chęć zdobycia pamiętników.

Czy pańskim zdaniem, baronie, nie posuwam się za daleko w swoich przypuszczeniach?

Baron chwilę się zastanawiał.

— Czytał pan te pamiętniki? — zapytał w końcu przezornie.

— Dziękuję za odpowiedź — rzekł Anthony z uśmiechem. — A teraz, panie baronie, jeszcze jedno. Chciałbym mianowicie uczciwie pana uprzedzić, że nie odstąpiłem od zamiaru dostarczenia rękopisu wydawcom w najbliższa środę, trzynastego października.

Baron wytrzeszczył na niego oczy.

— Przecież pan już ich nie ma!

— W środę, powiedziałem. Dzisiaj mamy piątek. Zostało mi pięć dni na ich odzyskanie.

— A jeśli zostały spalone?

— Nie sądzę. I mam ważkie powody, by tak przypuszczać. \

Pogrążeni w rozmowie zawrócili przy końcu tarasu. I ujrzeli zbliżającą się ku nim masywną postać. Anthony, który nie oglądał do tej pory pana Hermana Isaacsteina, spojrzał nie niego z niemałym zainteresowaniem.

— Och, baronie — rzekł Isaacstein wymachując wielkim, czarnym cygarem — to fatalna sprawa, doprawdy fatalna.

— Kogo ja widzę, mojego starego przyjaciela, pana Isaacsteina! — wykrzyknął baron. — Cała nasza wspaniała budowla leży w ruinie.

Anthony odszedł taktownie od wylewających żale dżentelmenów i zaczął spacerować wzdłuż tarasu.

Nagle zatrzymał się. Z samego środka cisowego żywopłotu unosiła się w powietrze cienka spirala dymu.

Między dwoma rzędami musi być puste miejsce, pomyślał Anthony. Słyszałem o czymś takim.

Spojrzał szybko na prawo i lewo. Lord Caterham z kapitanem Andrassym znajdowali się na drugim końcu tarasu. Odwróceni byli do niego plecami. Anthony pochylił się i dal nura pomiędzy bujne cisy.

Miał rację. Żywopłot składał się z dwóch rzędów — z wąskim przejściem pośrodku. Wejście do tego korytarza było trochę dalej, przy bocznej części domu. Nie kryła się za tym żadna tajemnica, ale osoby, które patrzyły na żywopłot od frontu, nigdy by na to nie wpadły.

Anthony spojrzał wzdłuż tej wąskiej alejki. Mniej więcej w jej połowie siedział człowiek, wygodnie rozparty w trzcinowym fotelu. Do połowy wypalone cygaro leżało na poręczy, a dżentelmen sprawiał wrażenie śpiącego.

— Hm — mruknął Anthony. — Widocznie pan Hiram Fish woli cień.



Rozdział szesnasty
Herbata w pokoju lekcyjnym


Anthony wrócił na taras z nękającym go uczuciem, że jedyne miejsce, gdzie można spokojnie porozmawiać, to środek jeziora.

Z wnętrza domu rozległ się donośny dźwięk gongu i w bocznych drzwiach ukazał się Tredwell, zachowując pełną godności postawę.

— Podano do stołu, milordzie.

— No! — powiedział lord ożywiwszy się nieco. — Obiad!

W tym momencie dwójka dzieci wypadła z domu. Były to pełne wigoru młode kobietki w wieku dziesięciu i dwunastu lat i chociaż mogły nosić imiona Dulcie i Daisy, jak sugerowała Bundle, znane były powszechnie jako Guggle i Winkle. Wykonały coś w rodzaju tańca wojennego, urozmaiconego przenikliwymi wrzaskami, póki nie pojawiła się Bundle, która położyła temu kres.

— Gdzie jest mademoiselle? — zapytała ostro.

— Ma migrenę, migrenę, migrenę! — zaśpiewała Winkle.

— Huraaa! — dołączyła się Guggle.

Lordowi Caterhamowi udało się zagnać do domu większość gości. A potem powstrzymał przed tym Anthony’ego, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Wejdźmy do mego gabinetu — wysapał. — Mam tam coś ekstra.

Skradając się przez hali lord Caterham bardziej przy— pominął złodzieja niż pana tego domu i niebawem dotarł do azylu, jakim był jego gabinet. Tam otworzył szafę i zademonstrował Anthony’emu serię butelek.

— Rozmowa z cudzoziemcami zawsze budzi we mnie pragnienie — wyjaśnił przepraszającym tonem. — Nie mam pojęcia dlaczego.

Rozległo się pukanie i w szparze drzwi ukazała się głowa Virginii.

— Dostanę mój ulubiony cocktail? — zapytała.

— Oczywiście — odparł lord z całą serdecznością.

— Proszę do środka.

Następnych parę minut zajął rytuał picia.

— To właśnie było mi potrzebne — rzekł lord Caterham z westchnieniem, odstawiając szklankę na stół.

— Jak już wspomniałem, rozmowa z cudzoziemcami jest dla mnie bardzo wyczerpująca. Pewno dlatego, że są tacy uprzejmi. Chodźmy. Pożywimy się trochę.

Udał się do jadalni. Virginia przytrzymała ramię Anthony’ego, dając mu znak, by zwolnił nieco kroku.

— Dokonałam wyczynu — szepnęła. — Namówiłam lorda Caterhama, by mi pokazał ciało.

— No i? — zapytał niecierpliwie Anthony. Jego teoria albo się teraz potwierdzi, albo nie. Virginia potrząsnęła przecząco głową.

— Nie miał pan racji. To książę Michael.

— Coś takiego… — Anthony był prawdziwie zmartwiony — a mademoiselle miała migrenę — dodał głośniej, z wyraźnym niezadowoleniem.

— Co to ma z tym wspólnego?

— Prawdopodobnie nic, ale chciałbym ją zobaczyć. Widzi pani, udało mi się stwierdzić, że okno mademoiselle jest drugie od końca, a w tym oknie ubiegłej nocy ujrzałem światło.

— Ciekawe.

— Przypuszczalnie nic się za tym nie kryje. Mimo to jednak chciałbym dzisiaj zobaczyć się z nią.

Obiad był swego rodzaju męką. Nawet tolerancyjnej i pogodnej Bundle nie udało się stworzyć dobrego nastroju wśród tak różnorodnego towarzystwa. Baron i Andrassy byli poprawni, oficjalni, napompowani etykietą i mieli takie miny, jakby spożywali posiłek w mauzoleum. Lord Caterham był ospały i przygnębiony. Bill Eversleigh spoglądał tęsknie na Virginię. George, pomny trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, prowadził lekką rozmowę z baronem i panem Isaacsteinem. Guggle i Winkle, nie posiadające się z radości, że w ich domu popełniono morderstwo, trzeba było ciągle upominać i strofować. Pan Hiram Fish natomiast powoli przeżuwał pokarm, wypowiadając oschłe uwagi w sobie tylko znanym dialekcie. Inspektor Battle dyskretnie się ulotnił i nikt nie wiedział, co się z nim stało.

— Dzięki Bogu skończyło się — mruknęła Bundle do Anthony’ego, gdy wstawali od stołu. — A George po południu zabiera cudzoziemski kontyngent do „Abbey”, by omówić tajemnice państwowe.

— Może to oczyści atmosferę — rzucił Anthony.

— Nie mam nic przeciwko temu Amerykaninowi — ciągnęła Bundle. — On i mój ojciec mogliby z równym zapałem dyskutować o swoich pierwszych edycjach w pewnym zacisznym miejscu. Panie Fish — rzekła, bo osoba, o której była mowa, właśnie się zbliżała — zaplanowałam dla pana spokojne popołudnie.

Amerykanin skłonił się.

— Bardzo to uprzejme z pani strony, lady Eileen.

— Pan Fish — wtrącił Anthony — miał również bardzo spokojny poranek.

Amerykanin obrzucił go szybkim spojrzeniem.

— Aha, widział mnie pan w moim ustroniu? Bywają chwile, proszę pana, kiedy człowiek miłujący spokój marzy tylko o tym, by być jak najdalej od rozszalałego tłumu. Bundle odpłynęła, pozostawiając Anthony’ego sam na sam z Amerykaninem. Ten ostatni zniżył trochę głos mówiąc:

— Moim zdaniem kryje się za tym wszystkim jakaś wielka tajemnica.

— Cała masa tajemnic — powiedział Anthony.

— Ten łysy facet jest prawdopodobnie krewnym?

— Coś w tym sensie.

— Narody Europy Środkowej podnoszą alarm — powiedział pan Fish. — No bo chodzą słuchy, że ten nieboszczyk to Jego Królewska Wysokość. Czy to prawda, nie wie pan?

— Przebywał tutaj jako hrabia Stanislaus — odparł Anthony wymijająco. Czego pan Fish już nie skomentował, rzucił tylko wieloznacznie:

— O rany!

Po czym na parę chwil pogrążył się w milczeniu.

— Ten wasz kapitan policji — zauważył w końcu — Battle czy jak mu tam, jest dobry w tych sprawach?

— Scotland Yard uważa, że tak — odpowiedział sucho Anthony.

— Według mnie to człowiek bez polotu — stwierdził pan Fish. — I ślamazarny. Najważniejsze dla niego było to, by nikt nie opuszczał domu, i co to ma za sens?

W trakcie mówienia zmierzył Anthony’ego ostrym wzrokiem.

— Jutro rano wszyscy zostaną przesłuchani.

— I o to tylko chodzi, tak? Nieważne, że goście lorda Caterhama stają się podejrzani?

— Drogi panie!

— Czułem się trochę głupio jako cudzoziemiec. Ale przecież zrobił to ktoś z zewnątrz, przypominam sobie teraz. Oszklone drzwi były tylko przymknięte, prawda?

— Tak — przyznał Anthony ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.

Pan Fish westchnął. Po minucie lub dwóch odezwał się zrzędzącym tonem:

— Młody człowieku, czy panu wiadomo, w jaki sposób odwadnia się kopalnię?

— Nie.

— Za pomocą pompowania, ale to ogromnie ciężka praca… Obserwuję sylwetkę mego czcigodnego gospodarza, jak odłącza się od grupki osób. Idę do niego.

Gdy pan Fish godnie się ulotnił, Bundle znowu przypłynęła do Anthony’ego.

— Zabawny typ, prawda? — zapytała.

— Owszem.

— Szukanie Virginii na nic się nie zda — powiedziała Bundle nieprzyjemnym tonem.

— Ja jej nie szukałem.

— Nieprawda. Nie wiem, jak ona to robi. Nie jest ważne, co mówi, a nawet sądzę, że nieważne jest, jak wygląda. Ale, mój Boże… zawsze ma, kogo chce. Tak czy siak na razie jest zajęta. Prosiła mnie, żebym była dla pana mila, toteż będę, nawet przy użyciu siły, jeśli zajdzie taka potrzeba.

— Użycie siły nie jest przewidziane — zapewnił ją Anthony. — Ale jeśli nie sprawi to pani różnicy, wolałbym, żeby była pani dla mnie miła na jeziorze, w łódce.

— Myśl jest celna — orzekła Bundle z zamyślonym wyrazem twarzy.

I powędrowali razem w stronę jeziora.

— Zanim przejdziemy do bardziej interesujących tematów — zaczął Anthony wiosłując niespiesznie — chciałbym pani zadać jedno pytanie. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.

— O czyjej sypialni chciałby pan się teraz dowiedzieć? — zapytała z pełną rezygnacji cierpliwością.

— Na razie żadna sypialnia nie wchodzi w grę. Chciałbym się natomiast dowiedzieć, skąd wytrzasnęliście państwo tę francuską guwernantkę.

— Rzucono na pana urok — stwierdziła Bundle.

— Wytrzasnęłam ją z agencji, płacę jej sto funtów rocznie, ma na imię Genevieve. Jeszcze panu mało?

— No dobrze, z agencji — powiedział. — A co z jej referencjami?

— Och, co za żar uczuć! Przez dziesięć lat przebywała z hrabiną Oby Nie.

— Oby Nie to znaczy?…

— Hrabina de Bretuil, Chateau de Bretuil, z Dinard.

— Czy spotkała się pani z hrabiną osobiście? Czy też wszystko się odbyło drogą listowną?

— Tak, ustaliłyśmy listownie.

— Hm…

— Pan mnie intryguje — oświadczyła Bundle. — Niesamowicie wręcz. Czy chodzi o miłość, czy zbrodnię?

— Najwidoczniej jest to czyste wariactwo z mojej strony. Dajmy temu spokój.

— „Dajmy temu spokój” mówi tonem niedbałym, wyciągnąwszy już ode mnie wszystkie dane, o jakie mu chodziło. A kogo pan właściwie podejrzewa? Bo ja Virginię jako osobę najbardziej nieprawdopodobną. Albo Billa.

— A co się tyczy pani?

— Arystokraci przyłączają się potajemnie do Towarzyszy Czerwonej Ręki. Ale byłaby sytuacja!

Anthony roześmiał się. Bundle mu się podobała, choć lękał się trochę tych jej przenikliwych, przewiercających na wskroś szarych oczu.

— Musi pani być dumna z tego wszystkiego — powiedział niespodziewanie, wskazując dłonią wielki dom majaczący w oddali.

Bundle przymknęła powieki i przechyliła na bok głowę.

— Tak… może odrobinę. Człowiek się przyzwyczaił do tego, co ma. Zresztą nie przebywamy tutaj za często — piekielne nudy. Całe lato byliśmy w Cowes i Deauville, a potem znowu w Szkocji. Przez pięć miesięcy w roku „Chimneys” jest przykryte pokrowcami. Raz na tydzień zdejmuje się te pokrowce i przyjeżdżają autokary pełne turystów i ci turyści gapią się na Tredwella i słuchają, co on mówi. „Po prawej ręce widzą państwo portret czwartej markizy Caterham pędzla Joshuy Reynoldsa” i tak dalej, a Ed czy Bert, największy kawalarz na tej wycieczce, trąca łokciem swoją dziewczynę i powiada: „Wiesz, Gladys, mają tu dwa warte sporo grosza obrazy”. Idą dalej, patrzą na inne obrazy, ziewają, szurają nogami i marzą tylko o tym, by już nareszcie nadszedł czas powrotu do domu.

— Podobno dwa czy trzy razy dokonywała się tutaj historia?

— Widać, że słuchał pan George’a — rzekła ostro Bundle. — On zawsze wygaduje takie rzeczy.

Tymczasem Anthony wsparł się na łokciu i spoglądał ku brzegowi.

— Czy moje oczy widzą trzeciego podejrzanego cudzoziemca, który stoi strapiony koło przystani? A może to jeden z gości?

Bundle uniosła głowę z czerwonej poduszki.

— To Bill — powiedziała.

— Wygląda, jakby czegoś szukał.

— Prawdopodobnie mnie — rzekła bez entuzjazmu.

— Mam wiosłować w przeciwnym kierunku?

— Propozycja nader prawidłowa, choć powinna być wypowiedziana z większym zapałem. — Po takiej naganie będę wiosłował ze zdwojoną energią.

— W żadnym razie — zaprotestowała. — Mam swoją dumę. Dopłyńmy do miejsca, gdzie stoi ten młodociany osioł. Ktoś powinien zatroszczyć się o niego. Virgipia na pewno dała przed nim drapaka. Pewnego dnia, choć wydaje się to absolutnie niepojęte, mogę wyrazić chęć poślubienia George’a, więc muszę ćwiczyć postawę „jednej ze znanych w świecie polityki pań domu”.

Anthony posłusznie powiosłował ku brzegowi.

— Ale proszę mi powiedzieć, co się stanie ze mną? — zapytał żałosnym tonem. — Wolałbym nie być piątym kołem u wozu. Czy tam daleko idą dzieci?

— Tak. Ale ostrożnie z nimi, bo nie dadzą panu spokoju.

— Ja lubię dzieci — oświadczył Anthony. — Mógłbym je nauczyć paru spokojnych, ćwiczących umysł gier.

— W porządku, tylko proszę pamiętać, że pana ostrzegałam.

Po rozstaniu się z Bundłe, która miała otoczyć opieką strapionego Billa, Anthony powędrował w kierunku, skąd dobiegały różnorodne wrzaski, zakłócające spokój popołudniowych godzin. Przyjęto go z entuzjazmem.

— Umiesz bawić się w Indian? Jesteś w tym dobry? — zapytała Guggle surowo.

— Raczej tak — odpowiedział Anthony. — Słuchajcie, jakie wydaję okrzyki, kiedy mnie skalpują. O, takie.

— Zademonstrował.

— Nieźle — orzekła Winkle, zachowując wstrzemięźliwość. — A’ teraz wydaj ryk skalpującego.

Anthony uczynił zadość żądaniu krzykiem mrożącym krew w żyłach. Chwilę potem zabawa w Indian była w pełnym toku.

Mniej więcej po upływie godziny Anthony otarł czoło i zaryzykował pytanie o migrenę, na jaką cierpiała mademoiselle. Miło mu było usłyszeć, że pani czuje się już całkiem dobrze. Taką zyskał sympatię dziewczynek, że bardzo stanowczo zaprosiły go na herbatę w pokoju lekcyjnym.

— Opowiesz nam wtedy o tym powieszonym człowieku — nalegała Guggle.

— Mówiłeś, że masz ze sobą kawałek tego sznurka? — upewniła się Winkle.

— Mam, w walizce—rzekł Anthony tonem uroczystym.

— Każda z was dostanie kawałek.

W tej samej chwili Winkle wydała indiański ryk zadowolenia.

— Musimy teraz iść i umyć się — powiedziała ponuro Guggle. — Przyjdziesz na herbatę, prawda? Nie zapomnisz?

Obiecał solennie, że nic go nie powstrzyma przed stawieniem się na umówione spotkanie. Zadowolone dziewczynki ruszyły w stronę domu. Anthony stał chwilę odprowadzając je wzrokiem i właśnie wtedy zobaczył jakiegoś mężczyznę wychodzącego z kępy drzew po drugiej stronie, a potem idącego spiesznie przez park. Był niemal pewny, że to ten sam czarnobrody cudzoziemiec, którego spotkał dziś rano. Podczas gdy wahał się: iść za nim czy nie, krzewy przed nim rozchyliły się i pojawił się przed nim w całej krasie pan Hiram Fish. Na widok Anthony’ego drgnął lekko.

— Czy popołudnie minęło panu spokojnie? — zapytał Anthony.

— O, tak, dziękuję.

Jednakże pań Fish nie tchnął takim spokojem jak zazwyczaj. Twarz miał zarumienioną, oddech krótki, jak gdyby dopiero co biegł. Wyciągnął zegarek.

— Coś mi się zdaje—powiedział przytłumionym głosem — że zgodnie z waszym brytyjskim obyczajem będziecie państwo niebawem pić popołudniową herbatę. Trzasnąwszy wiekiem zegarka, pan Fish statecznym krokiem powędrował w stronę domu.

Anthony stał pogrążony w zadumie i teraz on drgnął na widok wyrastającego przed nim jak spod ziemi inspektora Battle’a. Najsłabszy nawet szelest nie zapowiedział jego pojawienia się, zupełnie jakby się zmaterializował, zstąpiwszy z przestrzeni kosmicznej.

— Skąd pan się tu wziął? — zapytał Anthony z irytacją.

Lekkim ruchem głowy wskazał Battle niewielką kępę drzew za nimi.

— Dziś po południu to modne miejsce — zauważył Anthony.

— Pan był nieobecny myślami — stwierdził inspektor.

— Istotnie. Czy pan wie, co mnie tak pochłaniało, inspektorze? Usiłowałem dodać do jednego dwa, potem pięć, potem trzy, żeby mi wyszło cztery. Ale to jest niemożliwe, inspektorze, po prostu niemożliwe.

— Problem jest trudny — zgodził się detektyw.

— Bardzo mi właśnie zależało na spotkaniu z panem. Inspektorze, chciałbym się stąd urwać. Da się to załatwić?

Zgodnie z swoim obyczajem inspektor Battle nie okazał po sobie ani zdziwienia, ani ciekawości. Odpowiedź jego brzmiała szczerze i rzeczowo:

— Zależy, proszę pana, dokąd zamierza pan się udać.

— Powiem panu otwarcie, inspektorze. Wyłożę karty na stół. Zamierzam udać się do Dinard, do hrabiny de Breteuil. Da się zrobić?

— Kiedy pan chce jechać?

— Dajmy na to jutro po południu. Byłbym z powrotem w niedzielę wieczorem.

— Rozumiem — powiedział inspektor ze szczególnym naciskiem.

— I co pan na to?

— Nie mam zastrzeżeń, pod warunkiem, że udaje się pan tam, gdzie pan powiedział, i stamtąd prosto wróci pan lulaj.

— Jest pan człowiekiem absolutnie wyjątkowym, inspektorze. Albo czuje pan do mnie dużo sympatii, albo jest pan niezwykle przebiegły. Gdzie leży prawda?

Inspektor Battle uśmiechnął się nieznacznie, lecz nic nie odpowiedział.

— Tak, tak — zaczął Anthony. — Przewiduję, że podejmie pan środki ostrożności. Dyskretni funkcjonariusze prawa będą śledzić moje mocno podejrzane poczynania. Niech będzie. Ale wolałbym wiedzieć, po co to wszystko.

— Nie wiem, o co panu chodzi.

— Pamiętniki, o to ten cały kram. Czy tylko pamiętniki? A może chowa pan coś jeszcze w zanadrzu?

Battle znowu się uśmiechnął.

— Niech pan posłucha. Idę panu na rękę, ponieważ wywarł pan na mnie dobre wrażenie. Chciałbym, abyśmy współpracowali w tej sprawie. Amator i profesjonalista to dobra para. Pierwszego cechuje, że się tak wyrażę, bardzo osobisty stosunek do zagadnienia, drugi ma doświadczenie.

— Nie muszę dodawać — rzekł powoli Anthony — że zawsze chciałem .wypróbować swoje możliwości w ujawnianiu tajemnicy zbrodni.

— Ma pan jakieś sugestie dotyczące tej sprawy?

— Mnóstwo — odparł Anthony. — Ale to głównie znaki zapytania.

— Na przykład?

— Kto zajmie miejsce zamordowanego? Według mnie to bardzo ważne.

Inspektor uśmiechnął się krzywo. — Ciekaw byłem, czy pan na to wpadnie. Książę Nicholas Obolovitch jest bezpośrednim spadkobiercą, bratem stryjecznym tego dżentelmena.

— A gdzie on obecnie się znajduje?— zapytał Anthony odwracając się, by zapalić papierosa. — Tylko proszę mi nie mówić, że pan nie wie, bo nie uwierzę panu.

— Mamy pewne podstawy, by przypuszczać, że jest w Stanach Zjednoczonych. W każdym razie ostatnio tam był. Podnosił pieniądze na poczet spadku.

Anthony dał upust zdziwieniu, gwiżdżąc przeciągle.

— Rozumiem — rzekł. — Michael miał poparcie w Anglii, Nicholas w Ameryce. W obydwu państwach grupa finansistów zabiegała o koncesje naftowe. Partia Lojalistów przyjęła kandydaturę Michaela — teraz muszą szukać gdzie indziej. Panowie Isaacstein i spółka oraz pan George Lomax zgrzytają zębami. Radość na Wall Street. Mam rację?

— Jest pan tej racji bardzo bliski — odparł inspektor Battle.

— Hm — mruknął Anthony. — Mógłbym przysiąc, że wiem, co pan robił w tej kępie zarośli.

Detektyw uśmiechnął się, ale nie wyrzekł ani słowa.

— Polityka międzynarodowa to rzecz bardzo fascynująca — powiedział Anthony. — Lecz ja muszę niestety pana opuścić. Mam spotkanie w pokoju lekcyjnym.

Ruszył ostro w kierunku domu. Tam pełen godności Tredwell pokazał mu drogę do pokoju lekcyjnego. Zapukał do drzwi, wszedł, a powitały go okrzyki radości.

Guggle i Winkle momentalnie go dopadły i doprowadziły z triumfem przed oblicze mademoiselle w celu dokonania prezentacji.

Po raz pierwszy ogarnął Anthony’ego niepokój. Mademoiselle Brun była niską kobietą w średnim wieku, o ziemistej cerze, szpakowatych włosach i dobrze zapowiadających się wąsach.

Zupełnie nie pasowała do wizerunku słynnej zagranicznej awanturnicy.

Zdaje się, stwierdził w duchu Anthony, że wyszedłem na durnia. Nie ma rady, muszę jakoś przez to przebrnąć.

Był dla mademoiselle nadzwyczaj miły, ona zaś ze swej strony demonstrowała zachwyt, że taki przystojny, młody człowiek wtargnął do jej królestwa. Poczęstunek był fantastyczny.

Jednakże tegoż wieczoru, gdy Anthony był już sam ze swoimi myślami w uroczej komnacie sypialnej, potrząsnął kilkakrotnie głową z niezadowoleniem.

— Pomyliłem się — rzekł do siebie. — Po raz drugi się pomyliłem. W każdym razie nie mogę się w tym wszystkim połapać.

Chodził w tę i z powrotem po pokoju i raptem stanął.

— Co za diabeł…?

Drzwi delikatnie się otworzyły. W następnej chwili do pokoju wśliznął się mężczyzna i stanął tuż za progiem w pozie pełnej szacunku.

Był to silnie zbudowany, wysoki mężczyzna z jasnymi włosami, typowymi dla Słowian wystającymi kośćmi policzkowymi i marzycielsko–fanatycznym spojrzeniem.

— Kim pan jest, u diabła? — spytał Anthony patrząc na niego ze zdziwieniem.

Mężczyzna odpowiedział w bezbłędnej angielszczyźnie:

— Jestem Boris Anchoukoff.

— Służący księcia Michaela?

— Tak. Służyłem memu panu. On nie żyje. Teraz służę panu.

— Bardzo to uprzejme z pańskiej strony — rzekł Anthony — ale ja nie potrzebuję kamerdynera.

— Pan jest teraz moim panem. Będę panu wiernie służył.

— Proszę posłuchać: ja nie potrzebuję kamerdynera. Nie stać mnie na to.

Boris Anchoukoff spojrzał na Anhtony’ego z lekkim odcieniem pogardy.

— Mnie nie zależy na pieniądzach. Służyłem memu panu. Teraz będę służyć panu, do śmierci.

Postąpił szybko do przodu, uklęknął na jedno kolano, złapał rękę Anthony’ego i przyłożył ją, sobie do ust. Po czym wstał błyskawicznie i wyszedł z pokoju równie niespodziewanie, jak się w nim pojawił.

Anthony spoglądał za nim szeroko otwartymi oczami, cała jego twarz wyrażała bezgraniczne zdumienie.

— Cholernie dziwna sprawa — powiedział do siebie. — Facet wierny jak pies. Osobliwe ci ludzie mają instynkty.

Wstał z miejsca i znowu zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem.

— Mimo wszystko — szepnął — to bardzo niewygodne, diabelnie niewygodne, zwłaszcza teraz.



Rozdział siedemnasty
Przygoda o północy


Nazajutrz rano odbyło się przesłuchanie. Zupełnie niepodobne do przesłuchań, o jakich się czyta w sensacyjnych powieściach. Zadowoliło nawet George’a Lomaxa, który dążył uparcie do tuszowania wszelkich interesujących szczegółów. Pracujący wspólnie inspektor Battle oraz koroner, wspomagani przez okręgowego komisarza policji, jak mogli, ograniczali postępowanie, dzięki czemu poziom nudy utrzymał się w granicach przyzwoitości.

Natychmiast po przesłuchaniu Anthony dyskretnie się ulotnił.

Jego wyjazd okazał się dla Billa Eversleigha jedynym w ciągu tego dnia jasnym promykiem. George Lomax, przejęty obsesyjnym lękiem, że jakaś rzecz przynosząca ujmę jego instytucji może wyjść na jaw, dwoił się i troił. Panna Oscar i Bill byli stale do jego dyspozycji. Sprawy ważne i interesujące załatwiała panna Oscar. Natomiast zadaniem Billa było bieganie tam i siam na różne posyłki, rozszyfrowywanie telegramów i słuchanie godzinami powtarzającego się stale George’a.

Gdy w sobotę wieczorem rzucił się na łóżko był kompletnie wyczerpany. Wskutek wzmożonych wymagań George’a przez cały dzień nie miał praktycznie możliwości porozmawiania z Virginią. Chwała Bogu, że ten kolonialny facet się wyniósł. Virginia poświęcała mu stanowczo zbyt wiele czasu. No i oczywiście, jeżeli George Lomax będzie nadal tak się błaźnił… Billa ogarnęła wściekłość i… zasnął. Sen przyniósł mu ukojenie. Śniła mu się Virginia.

Był to sen bohaterski, sen o pożarze, a on odgrywał w nim rolę dzielnego wybawcy. Zniósł Virginię na rękach z ostatniego piętra. Była nieprzytomna. Położył ją na trawie. A sam udał się w poszukiwaniu kanapek. To było bardzo ważne — zdobyć pudło z kanapkami. George miał je, ale zamiast wręczyć kanapki Billowi, zaczął mu dyktować depeszę. Znajdowali się obecnie w zakrystii jakiegoś kościoła i lada chwila miała przybyć Virginia, by wziąć z nim ślub. Koszmar! On ma na sobie piżamę! Musi natychmiast biec do domu i znaleźć stosowny strój. Pędzi do samochodu. Samochód nie chce zapalić. Nie ma benzyny w baku. Billa ogarnia rozpacz, l wówczas podjeżdża autobus i wysiada z niego Virginia, trzymając pod rękę łysego barona. Jest cudownie spokojna i świetnie ubrana, w szarą suknię. Podchodzi do niego i szarpie figlarnie za ramię. „Bill — mówi. — Och, Bill!” Szarpie go mocniej. „Bill, obudź się, ojej, obudź się!”

Bill obudził się oszołomiony. Był w swojej sypialni w „Chimneys”. Ale sen częściowo jeszcze trwał. Virginia pochylała się nad nim i w różnych wariantach powtarzała to samo zdanie:

— Obudź się, Bill! Ojej, Bill, obudź się!

— Hej — powiedział Bill siadając na łóżku. — Co się stało?

Virginia odetchnąla z ulgą.

— Chwała Bogu! Myślałam, że już się ciebie nie dobudzę. Szarpałam cię i szarpałam. Czy już się naprawdę obudziłeś?

— Chyba tak — odrzekł niepewnie.

— Ty niezguło! Żeby sprawić mi tyle kłopotu! Ręce mnie bolą!

— Nie zasłużyłem sobie na takie obelgi — oświadczył Bill z godnością. — Muszę ci powiedzieć, Virginio, że twoje zachowanie jest wysoce niestosowne. Absolutnie nie przystoi młodej damie.

— Nie bądź idiotą, Bill! Dzieją się różne rzeczy…

— Jakie?

— Dziwne. W sali obrad. Wydawało mi się, że słyszę trzaśniecie drzwiami, i zeszłam na dół. I dostrzegłam światło w sali obrad. Poszłam cichutko korytarzem i zajrzałam tam przez szparę w drzwiach. Wiele nie mogłam zobaczyć, ale to, co zobaczyłam, było tak niesamowite, że postanowiłam zobaczyć więcej. Wtedy uświadomiłam sobie nagle, że chciałabym mieć obok przystojnego, wysokiego, silnego mężczyznę. A że nie znam nikogo przystojniejszego, wyższego i silniejszego od ciebie, więc przyszłam i próbowałam cię delikatnie obudzić. Ale delikatne budzenie trwałoby wieki.

— Rozumiem — powiedział Bill. — Co zatem chcesz, żebym zrobił? Wstał i złapał włamywacza?

Virginia zmarszczyła brwi.

— Nie wiem, czy to są włamywacze. Bill, to bardzo dziwna sprawa… Ale nie traćmy czasu na gadanie. Wstawaj!

Bill posłusznie wygramolił się z łóżka.

— Poczekaj, włożę buty, te wysokie, podbite ćwiekami. Wprawdzie jestem przystojny i silny, ale nie zamierzam łapać zatwardziałych kryminalistów na bosaka.

— Ładną masz piżamę — powiedziała Virginia marzycielsko. — Żywe barwy, ale w dobrym tonie.

— Jeżeli już o tym mowa — rzekł Bill sięgając po drugi but — to bardzo mi się podoba ten twój ciuszek. Piękny odcień zieleni. Co to właściwie jest? Chyba nie szlafrok, prawda?

— To rodzaj peniuaru — odparła Virginia. — Cieszę się, Bill, że prowadziłeś taki czysty żywot.

— Wcale nie prowadziłem czystego żywota — odparował Bill z oburzeniem.

— Zdradziłeś się. Jesteś ogromnie miły i lubię cię. Powiem więcej: jutro rano, dajmy na to o godzinie dziesiątej — to dobra, bezpieczna pora, hamująca nadmierne emocje — mogłabym cię nawet pocałować.

— Zawsze sądziłem, że te rzeczy najlepiej wychodzą, gdy się działa spontanicznie — wyraził opinię Bill.

— Mamy co innego na głowie—powiedziała Virginia.

— Jeżeli nie zamierzasz włożyć maski przeciwgazowej ani kolczugi, to możemy zaczynać.

— Jestem gotów — oznajmił Bill. Wśliznął się w jedwabny, bladoniebieski szlafrok i sięgnął po pogrzebacz.

— Broń ortodoksów — dodał.

— Chodź i nie rób hałasu — powiedziała Virginia. Wyszli chyłkiem z pokoju, potem korytarzem, a potem na dół szerokimi schodami. Gdy już byli na parterze, Virginia skrzywiła się z niezadowoleniem.

— Te twoje buty to naprawdę nie cichostępy!

— Ćwieki są ćwiekami — stwierdził Bill. — Chciałem jak najlepiej.

— Musisz je zdjąć — oświadczyła Virginia stanowczo.

Bill jęknął.

— Możesz je nieść w ręku. Ciekawa jestem, czy się zorientujesz, co się dzieje w sali obrad. Bill, to niesamowicie tajemnicza historia. Dlaczego włamywacze rozbierają na części rycerza w zbroi?

— Hm, sądzę, że trudno byłoby go wynieść w całości. Rozbiorą go na części i zgrabnie zapakują.

Virginia z dezaprobatą potrząsnęła głową.

— Po co im te stare, zaśniedziałe części zbroi, do czego im są potrzebne? Przecież w „Chimneys” jest pełno innych skarbów, łatwiejszych do wyniesienia.

Bill z kolei potrząsał głową.

— Ilu ich tam jest? — zapytał, ściskając mocno rączkę pogrzebacza.

— Nie widziałam dokładnie. Wiesz, co można zobaczyć przez dziurkę od klucza. Mieli tylko latarkę.

— Mam nadzieję, że już sobie poszli — wyraził przypuszczenie Bill.

Siedział na najniższym stopniu i ściągał buty. Po czym, trzymając je w ręku, ruszył chyłkiem korytarzem prowadzącym do sali obrad. Virginia podążała za nim. Zatrzymali się przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Panowała za nimi cisza, lecz nagle Virginia ścisnęła rękę Billa, a on skinął głową potakująco. Dziurka od klucza zabłysła na minutę jasnym światłem.

Bill opuścił się na kolana i przyłożył oko do dziurki. To, co zobaczył, wprawiło go w skrajne zdumienie. Główna scena rozgrywającego się w sali dramatu znajdowała się po lewej stronie, poza polem jego widzenia. Rozlegające się co jakiś czas stłumione dźwięki świadczyły o tym, że grabieżcy wciąż mocowali się z rycerzem w zbroi. Było ich dwóch, jak stwierdził Bill. Stali przy ścianie, tuż pod portretem Holbeina. Światło latarki było najwidoczniej skierowane na przedmiot ich działania, wskutek czego reszta pokoju pogrążona była niemal w ciemności. Raz jedna z osób mignęła Billowi w jego polu widzenia, lecz było zbyt mroczno, by zauważył cokolwiek istotnego. Mógł to być równie dobrze mężczyzna, jak i kobieta. Po paru minutach postać przesunęła się znowu i ponownie rozległy się owe przytłumione dźwięki. Niebawem doszedł do tego nowy dźwięk, słabe stuknięcie, jakby ktoś uderzał o drewno.

Bill odchylił się raptem i usiadł na piętach.

— Co się stało? — szepnęła Virginia.

— Nic. Po prostu to, co robimy, nie ma sensu. Nic praktycznie nie możemy zobaczyć i nie domyślamy się nawet, co to wszystko znaczy. Muszę tam wejść i popędzić im kota. — Włożył buty i wstał. — Posłuchaj mnie, Virginio. Jak można najciszej otworzymy drzwi. Wiesz, gdzie jest wyłącznik światła, prawda?

— Tak, przy drzwiach.

— Nie sądzę, by ich było więcej niż dwóch. A może być tylko jeden. Wejdę do pokoju. A kiedy powiem: „już”, zapal światło. Wszystko jasne?

— Jak najbardziej.

— I nie piszcz, i nie zemdlej ani nic w tym sensie. Nie pozwolę, by stało ci się coś złego.

— Ty mój bohaterze! — mruknęła Virginia.

Bill spojrzał na nią podejrzliwie, przebijając wzrokiem ciemność. Uszu jego dobiegł cichy dźwięk, który mógł być zarówno szlochem, jak i śmiechem. Po chwili ujął mocniej pogrzebacz i wyprostował się. Zdawał sobie w pełni sprawę z grozy sytuacji.

Cichutko nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i uchyliły się bezszelestnie. Bill czuł tuż za sobą obecność Virginii. Wśliznęli się po cichu do pokoju.

W drugim jego końcu latarka oświetlała obraz Holbeina. Na jego tle rysowała się postać mężczyzny, który stal na krześle i uderzał delikatnie w boazerię. Był oczywiście odwrócony do nich plecami i z mroku wyłaniał się jego monstrualny cień.

Trudno powiedzieć, co mogliby jeszcze zobaczyć, gdyż w tym momencie but Billa zaskrzypiał na parkiecie. Mężczyzna obrócił się gwałtownie, kierując na nich promień światła latarki, czym prawie ich oślepił. Bill nie wahał się ani chwili.

— Już! — ryknął pod adresem Virginii i gdy ona posłusznie zapaliła światło, on rzucił się na tego mężczyznę. Wielki kandelabr powinien był zapłonąć wszystkimi światłami; lecz jedyne, co nastąpiło, to głuchy trzask wyłącznika. Pokój w dalszym ciągu tonął w ciemnościach.

Virginia usłyszała, jak Bill klnie soczyście. W następnym momencie powietrze wypełniły odgłosy bójki, sapanie. Latarka upadła na podłogę i wskutek tego zgasła. W dalszym ciągu słychać było odgłosy desperackiej walki, ale kto był górą, a także kto w istocie brał w niej udział, Virginia nie miała pojęcia. Czy oprócz mężczyzny stukającego w boazerię był ktoś jeszcze w pokoju? Całkiem możliwe. Tylko na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ten człowiek jest sam.

Virginia czuła się jak sparaliżowana. Nie wiedziała, co robić. Nie odważyłaby się włączyć do walki. Prawdopodobnie zamiast pomóc, zaszkodziłaby tylko Billowi. Przyszło jej na myśl, by stanąć w drzwiach i starać się nie dopuścić, aby ktoś mógł tą drogą się ulotnić. I właśnie w tej samej chwili, wbrew zaleceniom Billa, wrzasnęła przeraźliwie, wzywając pomocy.

Usłyszała, jak na górze otwierają się drzwi i zaraz rozbłysło światło w hallu i na schodach. Żeby tylko udało się Billowi przytrzymać tego człowieka, zanim nadejdzie pomoc.

Lecz w tej sekundzie rozległ się potworny łoskot. Walczący musieli widocznie upaść na jednego ze zbrojnych rycerzy, bo ten zwalił się na podłogę z ogłuszającym hałasem. Virginii mignęła postać zmierzająca ku oszklonym drzwiom, potem usłyszała przekleństwa Billa, który wyplątywał się z poszczególnych części zbroi.

Wtedy po raz pierwszy opuściła swój posterunek i rzuciła się z impetem ku wychodzącym na taras drzwiom. Były już widocznie uprzednio otwarte. Intruz nie musiał się więc zatrzymywać i manipulować zamkiem. Wyskoczył, pobiegł tarasem i zniknął za rogiem domu. Virginia popędziła za nim. Była młoda i wysportowana — i dobiegła do końca tarasu w niewiele sekund po uciekającym.

I w tym momencie wpadła prosto na mężczyznę, który wychodził właśnie z małych bocznych drzwi. Tym mężczyzną okazał się pan Hiram Fish.

— Ho, ho, ho, lady we własnej osobie! — wykrzyknął. — Przepraszam panią bardzo. Myślałem, że to jeden z tych zbirów uciekających przed sprawiedliwością.

— Właśnie tędy przebiegał! — wykrzyknęła Virginia ledwo dysząc. — Może go razem złapiemy!

Ale już w trakcie mówienia wiedziała, że jest za późno. Mężczyzna biegł teraz przez park, a noc była ciemna, bezksiężycowa. Skierowała więc swe kroki ku sali obrad, pan Fish u jej boku, opowiadający monotonnym, sennym głosem o obyczajach włamywaczy w ogóle, w której to kwestii zdawał się mieć ogromne doświadczenie.

Lord Caterham, Bundle oraz kilkoro przestraszonej służby stało przed drzwiami sali obrad.

— Co się, do diabła, dzieje? — zapytała Bundle.

— Czy to byli włamywacze? Co wy tu robicie z panem Fishem? Zażywacie spaceru o północy?

Virginia zrelacjonowała wydarzenia tego wieczoru.

— Cholernie podniecająca historia — orzekła Bundle.

— Rzadko się zdarza, aby w ciągu jednego weekendu zdarzyło się i morderstwo, i włamanie. Ale co z tym światłem? Wszędzie jest.

Tę tajemnicę wkrótce wyjaśniono. Po prostu korki zostały wykręcone i leżały rzędem na podłodze. Wspiąwszy się na schodki Tredwell, szacowny nawet w negliżu, doprowadził światło do pozbawionych go pomieszczeń.

— Nie ulega dla mnie wątpliwości — powiedział lord Caterham ze smutkiem, rozglądając się dokoła — że ten pokój padł ofiarą czyjejś gwałtownej działalności.

Było w tym trochę racji. Wszystko, co tylko mogło być przewrócone, zostało przewrócone. Na podłodze poniewierały się połamane krzesła, stłuczona porcelana, części zbroi.

— Ilu było tych złoczyńców? — zapytała Bundle.

— Wygląda na to, że toczyła się tu zaciekła walka.

— Moim zdaniem jeden — powiedziała Virginia, lecz już w trakcie mówienia zawahała się trochę. Na pewno jedna osoba, mężczyzna, wyszła przez oszklone drzwi. Gdy jednak Virginia rozpoczynała za nim pościg, odniosła niejasne wrażenie, że ktoś przebiegł tuż obok. Jeśli tak, to drugi najeźdźca mógł uciec drzwiami wychodzącymi na korytarz. A może ten szelest był tylko wytworem wyobraźni?

Za drzwiami, na tarasie, pojawił się Bill. Nie mógł złapać tchu, ledwo dyszał.

— Niech szlag trafi tego typa! — wykrzyknął z wściekłością. — Uciekł! Przeszukałem cały teren. Ani śladu po nim!

— Nie przejmuj się. Bill — powiedziała Virginia.

— Następnym razem będziesz miał więcej szczęścia.

— No tak — zaczai lord Caterham. — I co według was powinniśmy teraz zrobić? Wrócić do łóżek? O tej porze nie złapię Badgworthy’ego. Tredwell, ty znasz hierarchię potrzeb, stosuj się do niej.

— Tak jest, milordzie.

Westchnąwszy z ulgą, lord Caterham szykował się do odejścia.

— Ten cały Isaacstein śpi jak zabity — powiedział z odcieniem zazdrości. — A należałoby sądzić, że awantura na dole wyciągnie go łóżka. — Spojrzał z ukosa na pana Fisha. — A pan, jak widzę, zdążył się nawet ubrać — dodał.

— Wrzuciłem na siebie parę sztuk odzieży — wyjaśnił Amerykanin. — Bardzo to rozsądne z pana strony — rzekł lord Caterham. — Bo w piżamie cholernie zimno.

Ziewnął. W przygnębionym nastroju towarzystwo powędrowało do łóżek.



Rozdział osiemnasty
Druga przygoda o północy


Pierwszą osobą, którą Anthony zobaczył, gdy nazajutrz po południu wysiadł z pociągu, był inspektor Battle. Jego twarz rozpromienił uśmiech.

— Wracam zgodnie z umową — oświadczył Anthony.

— Czy przybył pan tu specjalnie po to, by się o tym przekonać?

Battle potrząsnął głową.

— Nie budziło to we mnie niepokoju, proszę pana. Jadę do Londynu, to wszystko.

— Pan ma taki ufny charakter, inspektorze?

— Tak pan sądzi?

_— Nie, sądzę, że skomplikowany, bardzo skomplikowany. Cicha woda, jak panu wiadomo, i tak dalej. A więc jedzie pan do Londynu?

— Zgadza się.

— Ciekawe, po co? Detektyw nie odpowiedział.

— Pan jest bardzo rozmowny — stwierdził Anthony.

— Lubię to u pana.

W oczach inspektora pojawiło się coś, co przypominało ogniki.

— A jak daleko pan się posunął? — zapytał. — Jak panu idzie?

— Niewypał, inspektorze. Fatalnie się pomyliłem. Przykra historia.

— W czym się pan pomylił, jeśli wolno spytać? — Podejrzewałem francuską guwernantkę. Na podstawie, po pierwsze: że jest ostatnią osobą, której można by przypisać dokonanie morderstwa, zgodnie z zasadą tworzenia fikcji. Po drugie: w nocy, kiedy wydarzyła się tragedia, w jej pokoju zapaliło się światło.

— Niewiele miał pan punktów zahaczenia.

— To prawda. Niewiele. Ale ustaliłem, że pracuje tu od niedawna, a także stwierdziłem, że kręci się tu jakiś podejrzany Francuz. Zebrał pan o nim wszelkie dane, jak przypuszczam ?

— Ma pan na myśli człowieka, który mówi, że się nazywa Chelles? Zatrzymał się w „Krykieciście”. Komiwojażer. Handluje jedwabiem.

— Ach tak! I co dalej? Co sądzi o nim Scotland Yard?

— Że zachowuje się podejrzanie — wyrzekł inspektor beznamiętnym tonem.

— Powiedziałbym, że bardzo podejrzanie. No więc podsumujmy: guwernantka, Francuzka, w domu; cudzoziemiec, Francuz, poza domem. Uznałem, że oni tworzą sitwę, toteż pospieszyłem do pewnej lady, u której mademoiselle Brun przez ostatnie dziesięć lat była zatrudniona, by rozpytać ją o Francuzkę. Byłem absolutnie nastawiony na to, że owa lady nigdy nie słyszała o mademoiselle Brun, ale myliłem się, inspektorze. Mademoiselle to produkt autentyczny.

Battle skinął głową.

— Muszę dodać — ciągnął Anthony — że w miarę jak rozmawiałem z guwernantką, nabierałem niejasnego przekonania, że stawiam na fałszywego konia. Sprawiała wrażenie typowej przedstawicielki swego zawodu.

Battle ponownie skinął głową.

— Mimo to — powiedział — nie może pan nie brać pod uwagę tej ewentualności. Kobiety za pomocą makijażu dokonują cudów. Znałem piękną dziewczynę, która zmieniła kolor włosów, umalowała policzki na kolor ziemisty, pociągnęła lekko różem powieki i — co dało największy efekt — ubrała się niechlujnie; skutek był taki, że większość znajomych dziewczyny nie poznawała jej… Mężczyźni nie mają aż takich możliwości. Zrobi pan coś ze swoimi brwiami, no i oczywiście odpowiednio dobrane sztuczne zęby — to zmienia całkowicie wyraz twarzy. Ale pozostają uszy — uszy, proszę pana, ogromnie wiele mówią o charakterze człowieka.

— Proszę się tak w moje nie wpatrywać, inspektorze — powiedział Anthony. — Bardzo mnie. to denerwuje.

— Nie mówię o sztucznej brodzie czy szmince — ciągnął Battle. — To dobre na powieść. Tak, jest niewielu mężczyzn, którzy potrafią uniknąć identyfikacji i wyprowadzić człowieka w pole. W gruncie rzeczy znam tylko takiego jednego, który ma prawdziwy talent do nadawania sobie innego wyglądu. Król Victor. Słyszał pan o Królu Victorze?

Detektyw zadał to pytanie w sposób tak nagły i tonem tak ostrym, że Anthony powstrzymał się od odpowiedzi, którą miał już na końcu języka.

— Król Victor? — powtórzył zamiast tego, z wyraźnym namysłem. — Coś mi się obiło o uszy.

— Jeden z najsłynniejszych na świecie złodziei klejnotów. Ojciec Irlandczyk, matka Francuzka. Włada co najmniej pięcioma językami. Odsiadywał wyrok, ale przed paroma miesiącami wyszedł na wolność.

— Doprawdy? A gdzie on teraz jest?

— To właśnie chcielibyśmy wiedzieć, proszę pana.

— Sprawa wikła się coraz bardziej — powiedział Anthony lekkim tonem. — Nie ma raczej szans, żeby tutaj się pojawił, prawda? Ponadto, jak przypuszczam, pamiętniki polityka go nie interesują, tylko klejnoty.

— Trudno powiedzieć — rzekł inspektor Battle.

— Wbrew temu, co jest nam wiadome, może już tu być.

— Przebrany za drugiego kamerdynera. Kapitalne! Rozpozna go pan po uszach i okryje się sławą!

— Nie zbywa panu na dowcipie. A propos, co pan sądzi o tym interesującym wydarzeniu w Staines?

— Staines? — powtórzył Anthony. — A co się tam takiego wydarzyło?

— Pisała o tym sobotnia prasa. Myślałem, że pan czytał. Przy szosie znaleziono zastrzelonego człowieka. Cudzoziemca. Dziś również było o tym w gazetach.

— Tak, rzeczywiście, wpadło mi to w oko — powiedział Anthony od niechcenia. — Zdaje się, że to nie było samobójstwo.

— Nie. Nie znaleziono przy nim broni. Na razie ów mężczyzna nie został zidentyfikowany.

— Pan jest tym bardzo przejęty — rzekł z uśmiechem Anthony. — Czy ma to jakiś związek ze śmiercią księcia Michaela?

Ręka mu nie zadrżała. Nad oczami także panował. Czy mu się tylko wydawało, że inspektor Battle wpatruje się w niego szczególnie intensywnie?

— Wygląda to niemal na epidemię — powiedział inspektor. — Nie, chyba oba wypadki nie mają ze sobą nic wspólnego.

Odwrócił się machnąwszy ręką, albowiem pociąg londyński nadjeżdżał właśnie z łoskotem. Anthony odetchnął z ulgą.

Szedł przez park pogrążony w nietypowej dla niego zadumie. Celowo obrał ten sam kierunek, z którego podchodził do rezydencji owej fatalnej czwartkowej nocy, i gdy był już całkiem blisko, popatrzył w górę na okna, wysilając pamięć, by ustalić już z całą pewnością, gdzie wówczas zobaczył światło. Czy aby na pewno było to okno drugie od końca?

I w trakcie tej gimnastyki myślowej dokonał odkrycia.

Róg domu był spłaszczony, toteż znajdujące się tam okno było jak gdyby na trochę dalszym planie. Komuś stojącemu w jednym miejscu to okno wydawało się pierwsze, to zaś nad salą obrad — drugie, lecz gdy odszedł parę jardów w prawo, ta część nad salą obrad wyglądała jak narożna część budynku. Pierwsze okno było wtedy poza polem widzenia, a dwa ponad salą obrad można było uznać za pierwsze i drugie od końca. W którym miejscu dokładnie stał Anthony, gdy spostrzegł zapalające się światło?

Precyzyjne jego określenie było rzeczą niezwykle trudną. Jard dalej czy bliżej — stanowiło to już ogromną różnicę. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: okazało się oto, że mógł się pomylić mówiąc, iż zobaczył światło w drugim oknie od końca. Równie dobrze mogło być trzecie.

A więc teraz: kto zajmował trzeci pokój? Anthony postanowił możliwie jak najszybciej ustalić ów fakt. Szczęście mu sprzyjało. W hallu Tredwell stawiał właśnie na swoim miejscu na tacy masywny, srebrny dzban. Nikogo poza nim nie było.

— Jak się masz, Tredwell — rzekł Anthony. — Chcę cię o coś zapytać. Kto zajmuje trzeci pokój od końca w zachodnim skrzydle domu? Nad salą obrad?

Tredwell chwilę się zastanawiał.

— Ten amerykański dżentelmen, pan Fish.

— Aha. Dzięki.

— Drobiazg, sir. — Miał już odejść, ale się zatrzymał. Chęć, aby być pierwszym człowiekiem serwującym nowinę, zmogła nawet świątobliwego kamerdynera. — Może pan już słyszał, co się wydarzyło wczoraj w nocy?

— Nie. A co się wydarzyło?

— Napad rabunkowy.

— Niemożliwe? Co zginęło?

— Nic. Złodzieje rozbierali rycerza w zbroi w sali obrad, gdzie zostali zaskoczeni i zmuszeni do ucieczki. Zdołali niestety zbiec.

— Niesamowite — orzekł Anthony. — Znowu sala obrad. Włamali się tak jak poprzednio?

— Prawdopodobnie wyważyli oszklone drzwi.

Rad, że jego informacje wywołały takie zainteresowanie, Tredwell ponownie szykował się do odejścia, lecz jeszcze chwilę się zatrzymał, by z nadętą miną wypowiedzieć słowa przeprosin:

— Proszę mi wybaczyć. Nie słyszałem, kiedy pan wchodził, i nie wiedziałem, że stoi pan tuż za mną.

Pan Isaacstein, który padł ofiarą kolizji, machnął przyjacielsko dłonią w stronę Tredwella.

— Nie szkodzi. Zapewniam cię, że nic mi się nie stało. Tredwell przestał mieć nadętą minę, Isaacstein zaś wszedł do środka i zagłębił się w klubowym fotelu.

— Cześć, Cade, a więc wrócił pan! Słyszał pan już o tym nocnym spektaklu?

— Tak — odparł Anthony. — Weekend mamy raczej urozmaicony, prawda?

— Przypuszczam, że tym razem było to dzieło miejscowych łobuzów — powiedział Isaacstein. — Niechlujna, amatorska robota.

— Czy ktoś w okolicy kolekcjonuje zbroje? — zapytał Anthony. — Ustalenie tego faktu byłoby interesujące.

— Bardzo — zgodził się pan Isaacstein. — Chwilę milczał, a potem rzekł powoli: — Cała sytuacja tutaj jest ogromnie niefortunna.

W jego tonie wyczuwało się jakąś groźną nutę.

— Nie bardzo rozumiem — powiedział Anthony.

— Dlaczego nas tu trzymają? Przesłuchiwanie wczoraj się skończyło. Zwłoki księcia zostaną przewiezione do Londynu, gdzie poda się do publicznej wiadomości, że umarł na serce. I wciąż nikomu nie wolno opuszczać tego domu. Pan Lomax wie tyle samo co ja. Odsyła mnie do inspektora Battle’a.

— Inspektor Battle ma coś w zanadrzu — oświadczył Anthony z namysłem. — I wydaje mi się, że najważniejsze dla jego planu jest to, by nikt stąd nie wyjechał.

— Ale, bardzo przepraszam, pan przecież wyjechał?

— Z aniołem stróżem depczącym mi po piętach. Nie ulega dla mnie kwestii, że cały czas byłem śledzony. Nie miałbym szansy na pozbycie się rewolweru lub coś w tym sensie.

— Ach, rewolwer — powiedział w zamyśleniu Isaacstein. — Nie odnaleziono go, jak się zdaje?

— Jeszcze nie.

— Może zbrodniarz wrzucił go do jeziora?

— Bardzo możliwe.

— Gdzie jest inspektor Battle? Dziś po południu go nie widziałem.

— Pojechał do Londynu. Spotkaliśmy się na stacji.

— Do Londynu? Co pan mówi? Powiedział, kiedy wraca?

— O ile dobrze zrozumiałem, jutro wczesnym rankiem.

Do hallu weszła Virginia z lordem Caterhamem i panem Fishem. Uśmiechnęła się do Anthony’ego na powitanie.

— No, jest pan z powrotem. Słyszał pan o naszych nocnych przygodach?

— Faktycznie, panie Cade — rzekł Hiram Fish. — To była istna nerwowa. Doszło do pana, że wziąłem panią Revel za jednego ze zbirów?

— A tymczasem — zaczął Anthony — ten zbir…

— Dał drapaka — dokończył ponuro pan Fish.

— Proszę nalewać… — powiedział do Virginii lord Caterham. — Nie wiem, gdzie jest Bundle.

Virginia spełniła jego prośbę. Po czym usiadła blisko Anthony’ego.

Po herbacie niech pan przyjdzie na przystań — powiedziała ściszonym głosem. — Ja i Bill mamy panu mnóstwo do opowiedzenia.

I włączyła się do ogólnej rozmowy.

Spotkanie na przystani odbyło się zgodnie z planem.

Virginia i Bill prześcigali się w opowieściach. Wszyscy troje się zgodzili, że środek jeziora jest najbezpieczniejszym miejscem na poufną rozmowę. Gdy, wiosłując, znaleźli się w odpowiedniej od brzegu odległości, Anthony wysłuchał całej historii z ubiegłej, pełnej przygód nocy. Bill był z lekka nadąsany. Wolałby, żeby Virginia nie wtajemniczała we wszystko tego kolonialnego faceta.

— Dziwna sprawa — rzekł w końcu Anthony. — Co pani o tym sądzi? — zapytał zwracając się do Virginii.

— Musieli czegoś szukać — odparła szybko. — Teoria o złodziejach jest według mnie absurdalna.

— Sądzili, że to coś, czego szukają, jest ukryte w zbroi, to jasne. Ale dlaczego stukali w boazerię? A może szukali tajemnych schodów albo czegoś w tym sensie?

— W „Chimneys” jest „księża jama”, to wiem — powiedziała Virginia. — Równie dobrze mogą więc ‘być i tajemne schody. Lord Caterham powie nam o tym. Ale ja chciałabym się dowiedzieć, czego oni szukają.

— Na pewno nie pamiętników. To duża, nieporęczna paczka. Musi to być coś małego.

— Mam nadzieję, że George wie — powiedziała Virginia. — Ciekawe, czy udałoby mi się wyciągnąć to od niego. Od początku miałam wrażenie, że coś się za tym wszystkim kryje.

— Mówiła pani, że był tam tylko jeden człowiek — ciągnął Anthony — ale równie dobrze mogło być ich dwóch, bo odniosła pani wrażenie, że w czasie gdy doskoczyła pani do oszklonych drzwi, ktoś przemknął ku drzwiom wychodzącym na korytarz.

— Szelest był ledwo słyszalny — rzekła. — Może zrodził się tylko w mojej wyobraźni…

— . Niewykluczone, ale gdyby tak istotnie było, oznaczałoby to, że druga osoba jest domownikiem. Zastanawiam się…

— Nad czym? — zapytała Virginia.

— Nad pedanterią pana Hirama Fisha, który, słysząc z dołu wołania o pomoc, ubiera się od stóp do głów.

— Coś w tym jest — zgodziła się. — No i z drugiej strony ten Isaacstein, który przesypia całą hecę. To też jest podejrzane. Trudno sobie wyobrazić, by się nie obudził.

— Jeszcze ten Boris — powiedział Bill. — Ma wygląd skończonego łotra. Mówię o służącym Michaela.

— W „Chimneys” aż się roi od podejrzanych typów — stwierdziła Virginia. — Głowę daję, że w oczach innych też jesteśmy podejrzani. Wolałabym, żeby inspektor Battle nie wybrał się do Londynu. Moim zdaniem postąpił niemądrze. A propos, kilka razy widziałam tego cudacznego Francuza myszkującego po parku.

— Popełniłem błąd — przyznał Anthony. — Pojechałem, i daremny trud. Wyszedłem na durnia. Według mnie cała kwestia sprowadza się do tego: czy ci ludzie znaleźli to, czego ostatniej nocy szukali?

— Sądzę, że nie — powiedziała. — A właściwie to jestem przekonana, że nie.

— Skoro tak, to wrócą. Wiedzą albo dowiedzą się niebawem, że Battle jest w Londynie. Zaryzykują i dziś w nocy znowu złożą nam wizytę.

— Naprawdę tak pan uważa?

— Jest taka możliwość. Nasza trójka powinna stworzyć zespół operacyjny. Ja i Eversleigh ukryjemy się, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, w sali obrad…

— A co ze mną? — przerwała Virginia. — Czy aby nie zamierzacie mnie z tego wyłączyć?

— Słuchaj, Virginio — powiedział Bill. — To jest męska robota…

— Nie wygłupiaj się, Bill. Ja już przez to przeszłam. Pamiętaj o tym. A więc nasz zespół będzie dziś w nocy trzymał straż.

Decyzja zapadła i omówiono szczegóły planu. Gdy towarzystwo udało się na spoczynek, członkowie zespołu zeszli potajemnie na dół. Każdy był uzbrojony w latarkę elektryczną, a w kieszeni marynarki Anthony’ego spoczywał rewolwer.

Anthony powiedział, iż jest przekonany, że zostanie podjęta kolejna próba znalezienia tego czegoś. Nie przypuszczał jednakże, że podejmie ją ktoś z zewnątrz. Zakładał bowiem, że Virginia odniosła słuszne wrażenie, iż ktoś wczorajszej nocy przemknął obok niej, toteż ustawił się w cieniu starej, dębowej szafy, wzrok miał skierowany na drzwi wychodzące na korytarz, a nie na oszklone, wiodące na taras. Virginia przykucnęła przy przeciwległej ścianie, za rycerzem w zbroi, Bill zaś zajął miejsce koło oszklonych drzwi.

Minuty wlokły się w nieskończoność. Wybiła pierwsza godzina, potem pół do drugiej, druga, pół do trzeciej. Anthony’emu zesztywniały kości, zdrętwiał cały. Dochodził powoli do przekonania, że się pomylił w swoich wyliczeniach. Nikt dziś w nocy nie ponowi próby.

Nagle zamienił się w słuch. Postawił w stan alarmu wszystkie swoje zmysły. Usłyszał kroki na tarasie. Znowu cisza, i delikatne skrobanie w szybę. Raptem wszystko ucichło i oszklone drzwi otworzyły się. Do pokoju wkroczył mężczyzna. Chwilę stał całkiem nieruchomo, rozglądając się wokół, nasłuchując. Po paru minutach, jak gdyby zadowolony z sytuacji, zapalił latarkę, którą miał ze sobą, i szybko omiótł światłem pokój. Widocznie nic szczególnego nie zauważył. Trójka wartowników wstrzymała oddech.

Podszedł do tego samego fragmentu obitej boazerią ściany, który obstukiwał poprzedniej nocy.

— I wówczas Bill zesztywniał ze zgrozy; zachciało mu się kichać. Szybki marsz ubiegłej nocy przez podmokły, nisko położony park sprawił, że się przeziębił. Cały dzień kichał prawie bez przerwy. Teraz właśnie też zebrało mu się na to kichanie i nic na świecie nie mogłoby go powstrzymać.

Zastosował wszelkie środki, o jakich mu było wiadomo. Przygryzł górną wargę, głęboko oddychał, odrzucił głowę do tyłu i wpatrywał się w sufit. Ostatnią deską ratunku było to, że z całej siły ścisnął palcami nos. Wszystko na próżno. Kichnął.

Przytłumione, powstrzymywane, głuche kichnięcie, lecz wśród martwej ciszy pokoju zabrzmiało jak wystrzał.

Człowiek obrócił się gwałtownie dokoła i w tej samej chwili Anthony wkroczył do akcji. Zapalił latarkę i rzucił się na przybysza. W następnym momencie obaj tarzali się po podłodze.

— Światło! — krzyknął Anthony.

Virginia stała tuż przy wyłączniku. Tym razem wszystkie żarówki rozbłysły. Anthony był górą, nad tym człowiekiem. Bill pochylił się, by mu przyjść z pomocą.

— A teraz — powiedział Anthony — zobaczymy, coś ty za jeden, kochasiu!

— Odwrócił swoją ofiarę twarzą do góry. Był to ten schludny, czarnobrody cudzoziemiec z „Krykiecisty”.

— Dobra robota — rozległ się brzmiący aprobatą głos. Rozejrzeli się ze zdumieniem. W progu zobaczyli zwalistą sylwetkę inspektora Battle’a.

— Sądziłem, że jest pan w Londynie, inspektorze — odezwał się Anthony.

W oczach inspektora zapaliły się światełka.

— Naprawdę? — zapytał. — Pomyślałem sobie, że będzie dobrze, jeżeli ktoś będzie sądził, iż pojechałem.

— I słusznie — zgodził się Anthony, spoglądając na swojego, leżącego plackiem przeciwnika.

Ku jego zdziwieniu na twarzy tegoż pojawił się cień uśmiechu.

— Czy mogę wstać, panowie? — zapytał. — Jest was trzech na jednego.

Anthony pomógł mii uprzejmie stanąć na nogi. Intruz poprawił marynarkę, podniósł kołnierz, po czym spojrzał ostro na inspektora.

— Domagam się przeprosin — powiedział. — Ale czy dobrze zrozumiałem, że jest pan ze Scotland Yardu?

— Jak najbardziej — odparł Battle.

— Wobec tego przedłożę panu moje listy uwierzytelniające. — Uśmiechnął się smętnie. — Powinienem był być na tyle mądry, by uczynić to znacznie wcześniej.

Wyjął z kieszeni kilka dokumentów i wręczył je detektywowi Scotland Yardu. Odchylił zarazem klapę marynarki i pokazał coś, co było tam przypięte.

Battle wydał okrzyk zdziwienia. Przejrzał papiery i z lekkim ukłonem zwrócił je właścicielowi.

— Przykro mi, że został pan poturbowany, monsieur — powiedział — ale sam pan jest sobie winien. — Uśmiechnął się odnotowując w myślach zdumienie, jakie odmalowało się na twarzach pozostałych osób. — To jest nasz kolega, którego od pewnego czasu oczekujemy — rzekł. — Pan Lemoine z Sûreté w Paryżu.



Rozdział dziewiętnasty
Tajemnicza historia

Wszyscy wytrzeszczyli oczy na francuskiego detektywa, który odwzajemnił się uśmiechem.

— Tak — powiedział. — Taka jest prawda.

Milczeli chwilę, porządkując myśli. Następnie Virginia zwróciła się do inspektora:

— Wie pan, co sobie myślę, inspektorze Battle?

— Co mianowicie, szanowna pani?

— Że najwyższy czas, by pan nas cokolwiek oświecił.

— Oświecił? Nie bardzo panią rozumiem, pani Revel.

— Inspektorze, świetnie mnie pan rozumie. Przypuszczam, że pan Lomax polecił panu obwarować się dyskrecją, to do George’a podobne, ale, doprawdy, lepiej jest nam powiedzieć niż dopuszczać do tego, byśmy wciąż natykali się na tajemnice i może nawet krzywdzili kogoś niepomiernie. Czy zgodzi pan się ze mną, monsieur?

— Madame, w całej rozciągłości.

— Nie sposób działać, trzymając wszystko w ukryciu — powiedział Battle. —Oświadczyłem to panu Lomaxowi. Pan Eversleigh jest sekretarzem pana Lomaxa, nie mam więc żadnych obiekcji, żeby poznał fakty, jakie są do poznania. Co zaś się tyczy pana Cade’a, to on nolens volens został wciągnięty w tę sprawę, i uważam, że ma prawo wiedzieć, na czym stoi. Ale… — urwał.

— Wiem — wtrąciła Virginia. — Kobiety są tak niedyskretne. George często wygłasza taką opinię.

Lemoine obserwował Virginię z uwagą. Po chwili powiedział do funkcjonariusza Scotland Yardu.

— Czy zwracał się pan do tej madame, wymieniając nazwisko Revel?

— Tak się nazywam — powiedziała Virginia.

— Pani małżonek pracował w dyplomacji, prawda? I przebywała pani z nim w Herzoslovakii tuż przed zamordowaniem króla i królowej?

Lemoine nawiązał do poprzedniego tematu :

— Moim zdaniem, madame ma prawo poznać całą historię. Jest pośrednio w nią wmieszana. Ponadto… — jego oczy rozbłysły — w kołach dyplomatycznych dyskrecja madame ma wysokie notowania.

— Cieszę się z tak dobrej opinii — powiedziała Virginia ze śmiechem. — I cieszę się także, że nie zamierza mnie pan wykluczyć z tej sprawy.

— A jak się panowie zapatrujecie na małe pokrzepienie? — zapytał Anthony. — Gdzie odbędzie się ta konferencja? Tutaj?

— Jeżeli pan pozwoli — rzekł Battle — to wolałbym do rana nie opuszczać tego pokoju. Po usłyszeniu opowieści będzie pan wiedział dlaczego.

— Wobec tego idę po zaopatrzenie — oświadczył Anthony.

Poszli razem z Billem i wrócili ze szklankami, syfonami i innymi niezbędnymi do życia akcesoriami.

Powiększony zespół ulokował się wygodnie przy owalnym, dębowym stole, stojącym w rogu, obok oszklonych drzwi.

— Jest oczywiście samo przez się zrozumiałe — zaczął Battle — że wszystko, o czym tu będzie mowa, jest objęte ścisłą tajemnicą. Nie może być żadnego przecieku. Wiedziałem, że pewnego dnia sprawa ujrzy światło dzienne. Dżentelmeni w rodzaju pana Lomaxa, którzy zawsze pragną wszystko tuszować, podejmują większe ryzyko, niż są w stanie sobie wyobrazić. Początek całej tej historii miał miejsce siedem lat temu. Wiele się wtedy działo, szczególnie na Bliskim Wschodzie (tam nazywa się to przebudową). Ale przyczyn wielu wydarzeń należy szukać w Anglii. To tu mieszkał ten stary dżentelmen, hrabia Stylptitch, który pociągał za sznurki. Wszystkie państwa bałkańskie były stronami zainteresowanymi, a w tym samym czasie przebywało w Anglii wiele osobistości królewskiego rodu. Nie zamierzam wdawać się w szczegóły, ale zniknęła pewna rzecz — i to w sposób wręcz niewiarygodny, jeżeli nie weźmie się pod uwagę dwóch faktów: że złodziej był kimś z rodu królewskiego i że robota była wykonana z najwyższą klasą profesjonalną. Pan Lemoine opowie państwu, jak to się stało. Francuz skłonił się kurtuazyjnie i podjął opowieść:

— Bardzo możliwe, że wy w Anglii nawet nie słyszeliście o słynnym, ekscentrycznym Królu Victorze. Jak brzmi jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wie, ale to człowiek niezwykle mężny, włada pięcioma językami i jest niedoścignionym mistrzem w sztuce maskowania się. Jego ojciec, jak głosi fama, był albo Anglikiem, albo Irlandczykiem, on jednak pracuje głównie w Paryżu. Właśnie tam prawie osiem lat temu, jako kapitan O’Neill, przeprowadził kilka brawurowych napadów rabunkowych.

Z ust Virginii wyrwał się słaby okrzyk. Pan Lemoine obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

— Zdaje się, że wiem, co zdenerwowało madame. Za chwilę dowiecie się państwo. My z Sûreté przypuszczaliśmy, że ów kapitan O’Neill to nie kto inny, tylko Król Victor, lecz nie mogliśmy zdobyć żadnego na to dowodu. Przebywała wówczas w Paryżu pewna młoda, zdolna aktorka z Folies Bergeres, Angele Mory. Od jakiegoś czasu podejrzewaliśmy, że ma coś wspólnego z działalnością Króla Victora. Ale i w tej kwestii zabrakło nam dowodu.

W owym mniej więcej czasie Paryż przygotowywał się do wizyty młodego króla Herzoslovakii, Nicholasa Czwartego. Otrzymaliśmy w Sûreté specjalne instrukcje, jaki mamy obrać kierunek działań, by zapewnić bezpieczeństwo Jego Królewskiej Mości. Szczególną uwagę polecono nam zwrócić na działalność pewnej rewolucyjnej organizacji, która przybrała nazwę Towarzysze Czerwonej Ręki. Jest już teraz niemal pewne, że ci Towarzysze dotarli do Angele Mory i ofiarowali jej pokaźną sumę za udzielenie im pomocy. Winna była mianowicie rozkochać w sobie młodego króla i ściągnąć go w pewne, uzgodnione z nimi miejsce. Angele Mory przyjęła propozycję i obiecała odegrać wzmiankowaną rolę.

Lecz młoda dama była sprytniejsza i bardziej ambitna, niż to zakładali jej mocodawcy. Zdołała usidlić króla, który śmiertelnie się w niej zakochał i wręcz zarzucił ją klejnotami. I wówczas właśnie powzięła postanowienie, że nie zostanie kochanką króla, tylko królową. Jak wiadomo, zrealizowała swoje plany. Przedstawiono ją w Herzoslovakii jako hrabinę Varagę Popoleffsky, z bocznej linii Romanowów, i została w końcu królową Varagą, monarchinią Herzoslovakii. Nieźle, jak na paryską aktorkę. Słyszałem, że grała swoją rolę znakomicie. Ale jej triumf nie trwał długo. Towarzysze Czerwonej Ręki, rozwścieczeni zdradą aktorki, dwukrotnie dokonywali zamachu na jej życie. Wreszcie doprowadzili ten kraj do takiego stanu, że wybuchła tam rewolucja, w której wyniku para królewska poniosła śmierć. Odnaleziono ich zwłoki, straszliwie sprofanowane, prawie nie do poznania, co świadczyło o nienawiści społeczeństwa do cudzoziemskiej, niskiego rodu królowej.

Wydaje się pewne, że królowa Varaga przed rewolucją wciąż utrzymywała kontakt ze swoim sprzymierzeńcem, Królem Victorem. Możliwe, że od samego początku on był autorem tego śmiałego planu. Wiadomo, że stale z nim korespondowała, z dworu królewskiego, stosując tajemny szyfr. Dla większego bezpieczeństwa listy były pisane po angielsku i podpisywane nazwiskiem angielskiej lady, przebywającej w tym czasie w ambasadzie brytyjskiej w Herzoslovakii… Gdyby doszło do jakiegokolwiek śledztwa w tej sprawie i owa lady zaprzeczyłaby autentyczności podpisu, prawdopodobnie nie uwierzonoby jej, bo listy miały zdecydowanie miłosny charakter. Posługiwała się pani nazwiskiem, pani Revel.

— Wiem — powiedziała Virginia. Czerwieniła się i bladła na przemian. — A więc tak wygląda prawda o tych listach. Bez przerwy się zastanawiałam, co to ma znaczyć.

— Co za nikczemny pomysł! — wykrzyknął z oburzeniem Bill.

— Listy były adresowane do kapitana O’Neilla zajmującego apartament w Paryżu, a główny ich cel wyjdzie na jaw dzięki pewnemu interesującemu faktowi, który później się ujawni. Po zamordowaniu króla i królowej liczne koronne klejnoty, które, rzecz jasna, wpadły w ręce motłochu, zawędrowały do Paryża i okazało się, że przytłaczająca większość najokazalszych kamieni stała się towarem wymiennym — a proszę zważyć, że wśród klejnotów Herzoslovakii znajdowało się kilka znanych w świecie. Albowiem królowa, Angele Mory, nie zaprzestała dawnej działalności.

Widzicie państwo, dokąd zaszliśmy. Nicholas Czwarty i królowa Varaga przybyli do Anglii i byli gośćmi świętej pamięci markiza Caterhama, sekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Herzoslovakia jest małym krajem, ale nie można było zlekceważyć tego państwa. Królową Varagę trzeba więc było przyjąć? I tu mamy koronowaną głowę i zarazem wytrawnego złodzieja. Nie ulega także wątpliwości, że… hm… ktoś, kto potrafił tak wspaniale oszukiwać każdego z wyjątkiem prawdziwego znawcy, był ukształtowany przez Króla Victora, i faktycznie cały plan, bezczelny i śmiały, świadczył, że on był jego twórcą.

— I co dalej? — zapytała Virginia.

— Sprawę zatuszowano — odpowiedział lakonicznie inspektor Battle. — Do dziś nie ujawniono tego faktu. Pracowaliśmy z całym oddaniem, ale bez rozgłosu, i zrobiliśmy znacznie więcej, niż możecie sobie państwo wyobrazić. Wypracowaliśmy godne podziwu metody. Mogę państwu tylko tyle powiedzieć, że tego klejnotu królowa Herzoslovakii z Anglii nie wywiozła. Tak, Jej Królewska Mość gdzieś go ukryła, ale gdzie, nie byliśmy w stanie tego dociec. Nie zdziwiłbym się jednak — inspektor Battle rozejrzał się spokojnie dokoła — gdyby ten skarb znajdował się w tym pokoju.

Anthony zerwał się na równe nogi.

— Co!? Po tylu latach? — wykrzyknął z niedowierzaniem. — To wprost niemożliwe!

— Nie zna pan towarzyszących temu, specyficznych okoliczności, monsieur — odparł szybko Francuz. — Zaledwie dwa tygodnie później w Herzoslovakii wybuchła rewolucja i para królewska została zamordowana. Aresztowano także, w Paryżu, kapitana O’Neilla i dostał jakiś mały wyrok. Liczyliśmy na to, że w jego mieszkaniu znajdziemy pakiet zaszyfrowanych listów, okazało się jednak, że zdążył je już ukraść pewien herzoslovacki pośrednik. Ów mężczyzna pojawił się w Herzoslovakii tuż przed rewolucją, a potem wszelki ślad po nim zaginął.

— Prawdopodobnie wyjechał za granicę — powiedział Anthony z zadumą. — Najpewniej do Afryki. l strzegł ich jak źrenicy oka. Bo to dla niego swego rodzaju kopalnia złota. Dziwne, jak sprawy się toczą na tym świecie! Nazywano go tam Dutch Pedro albo coś w tym sensie.

Zawisło na nim obojętne spojrzenie inspektora Battle’a. Anthony uśmiechnął się.

— Nie jestem jasnowidzem, inspektorze — powiedział — choć takie to może sprawiać wrażenie. Wszystko panu opowiem.

— Jednej rzeczy pan nie wyjaśnił — odezwała się Virginia, zwracając się do Francuza. — Jak to się ma do pamiętników? Musi być chyba jakiś związek między tymi dwiema sprawami, prawda?

— Myśl madame biegnie bardzo szybko — powiedział z aprobatą Lemoine. — Tak, jest związek. Hrabia Stylptitch również przebywał w owym czasie w „Chimneys”.

— I mógł o wszystkim wiedzieć?

— Parfaitement!*

— No i oczywiście — zaczął Battle — jeśli wyjawił ten sekret w swoich cennych pamiętnikach, wsadził kij w mrowisko. Tym bardziej że sprawa swego czasu została zatuszowana.

Anthony zapalił papierosa.

— Czy nie wchodzi w rachubę taka ewentualność, że w pamiętnikach znajduje się klucz do zagadki, gdzie ten klejnot został ukryty? — zapytał.

— Jest to mało prawdopodobne — rzekł Battle z przekonaniem. — On nie był nigdy z królową w dobrej komitywie. Robił co mógł, by to małżeństwo nie doszło do skutku. Nie wydaje się, by obdarzyła go aż takim zaufaniem.

— Ani przez chwilę nie miałem tego na myśli — powiedział Anthony. — Ale… jak słyszę, był to stary, szczwany lis. Może dokonał odkrycia, gdzie Varaga schowała ten klejnot? W takim wypadku, państwa zdaniem, jak by się zachował?

— Nie dałby za wygraną — rzekł inspektor po chwili zastanowienia.

— Zgadzam się z panem — powiedział Francuz. — Drażliwa sprawa, państwo rozumiecie. Anonimowy zwrot klejnotu nastręczałby masę trudności. Ale wiedza o miejscu ukrycia dawała mu wielką moc, a on to lubił, ten — stary dziwak. Nie tylko trzymał w garści królową, dysponował także bronią, gdyby doszło kiedykolwiek do jakichś negocjacji. Nie była to jedyna tajemnica, jaką chował w zanadrzu, o, nie! On kolekcjonował tajemnice jak niektórzy ludzie rzadkie okazy porcelany. Podobno raz czy dwa razy, niedługo przed śmiercią, chwalił się, że jeżeli przyjdzie mu taka fantazja, to pewne sprawy poda do publicznej wiadomości. A innym razem znów oświadczył, że w swoich pamiętnikach zamierza dokonać wstrząsającego odkrycia. Tak więc — Francuz uśmiechnął się raczej smętnie — najważniejsza rzecz to dostać je w swoje ręce. Nasza tajna policja miała ten chwalebny zamiar, lecz hrabia tuż przed śmiercią postarał się je upłynnić.

— Wciąż jednak nie ma podstaw do przypuszczeń, że właśnie ta tajemnica była mu znana — oświadczył Battle.

— Przepraszam — powiedział Anthony ze stoickim spokojem. — Przedstawię państwu jego własną wypowiedź.

— Co?!

Obaj detektywi spojrzeli na niego ze zdumieniem, nie wierząc własnym uszom.

— Gdy pan McGrath wręczył mi ten rękopis, bym go zawiózł do Anglii, opowiedział mi, w jakich okolicznościach dane mu było się spotkać z hrabią Stylptitchem. Było to w Paryżu. W sytuacji szczególnie dla niego niebezpiecznej. Pan McGrath uratował hrabiego przed bandą łobuzów. Był on, jak się domyślałem, łagodnie mówiąc, pod gazem. W tym stanie ducha uczynił dwa dość interesujące spostrzeżenia. Jedno brzmiało, że on wie, gdzie znajduje się Koh–i–noor — do tego oświadczenia mój przyjaciel nie przywiązał większej wagi. Powiedział także, że ta banda to ludzie Króla Victora. Te dwa stwierdzenia razem wzięte są dość znaczące.

— O Boże! — wykrzyknął inspektor Battle. — Jak najbardziej! Nawet morderstwo księcia Michaela przedstawia się teraz w innym świetle.

— Król Victor nie uznaje mokrej roboty — przypomniał mu Francuz.

— Może książę go zaskoczył, gdy ten poszukiwał klejnotu?

— A więc on jest w Anglii, tak? — zapytał ostro Anthony. — Mówiliście panowie, że zwolniono go przed paroma miesiącami. Macie go na oku?

Francuski detektyw wykrzywił usta w ponurym uśmiechu.

— Staraliśmy się, monsieur. Ale to jest diabeł, nie człowiek. Stale i wciąż nam się wymyka. Zakładaliśmy oczywiście, że uda się prosto do Anglii. Ależ skąd! Pojechał… dokąd, jak państwo myślicie?

— No dokąd? — powtórzył Anthony. Wpatrywał się we Francuza, bawiąc się bezmyślnie pudełkiem z zapałkami.

— Do Ameryki. Do Stanów Zjednoczonych.

— Co?

W głosie Anthony’ego zabrzmiało niekłamane zdumienie.

— Tak, i jak pan myśli, pod czyim nazwiskiem? Jaką rolę tam odgrywa? Rolę księcia Herzoslovakii Nicholasa.

Pudełko z zapałkami wypadło Anthony’emu z rąk, lecz równie zdumiony był inspektor Battle.

— Niemożliwe!

— Owszem, przyjacielu. Rano też dowiecie się o tym. Kolosalny blef! Swego czasu rozeszła się plotka, że książę Nicholas umarł parę lat temu w Kongo. Nasz przyjaciel Król Victor skorzystał z okazji — no bo akt śmierci przed laty trudno tam udowodnić. Wskrzesił więc księcia Nicholasa i odgrywając jego rolę zamierzał zdobyć ogromną kwotę w dolarach amerykańskich — na konto domniemanych koncesji szybów naftowych — i po cichu się ulotnić. Lecz zwykły przypadek sprawił, że został zdemaskowany i musiał w pośpiechu opuścić kraj. Wtedy przyjechał do Anglii. I dlatego właśnie jestem tutaj. Wcześniej czy później Król Victor zawita w „Chimneys”. Jeżeli oczywiście już tego nie uczynił.

— Zakłada pan taką możliwość?

— Przypuszczam, że był tutaj tej nocy, gdy książę został zamordowany, a także wczorajszej.

— Ponowna próba, tak? — zapytał Battle.

— Tak jest, ponowna próba.

— Jeśli o mnie idzie, to byłem niespokojny — ciągnął inspektor — co się stało z panem Lemoine. Miałem cynk z Paryża, że jest w drodze do mnie, i zachodziłem w głowę, dlaczego się nie zjawia.

— Serdecznie pana przepraszam — rzekł Lemoine. — Wie pan, przyjechałem nazajutrz rano po morderstwie. I od razu sobie pomyślałem, że będzie lepiej, gdy poobserwuję scenę wydarzeń z nieoficjalnego stanowiska, bez ujawniania się jako pański kolega. Sądziłem, że . otworzą się przede mną znacznie większe możliwości. Zdawałem sobie naturalnie sprawę, że stanę się automatycznie osobą podejrzaną, ale to w pewnym sensie sprzyjało mojemu planowi, gdyż nie alarmowało ludzi, których śledziłem. Zapewniam panów, że w ciągu tych dwóch dni widziałem mnóstwo interesujących rzeczy.

— No dobrze — powiedział Bill — ale co się wczoraj w nocy naprawdę wydarzyło?

— Zdaje się — odparł Lemoine — że zadałem państwu zbyt wyczerpujące ćwiczenie.

— A więc to ja pana ścigałem?

— Tak. Przedstawię panu przebieg wydarzeń. Przyszedłem tutaj, by poobserwować to i owo, albowiem byłem przekonany, że tajemnica związana jest z tym pokojem, skoro tam właśnie zamordowano księcia. Stałem na zewnątrz, na tarasie. Niebawem coś w pokoju się poruszyło. Od czasu do czasu migało mi światło latarki. Pchnąłem środkowe drzwi — były otwarte. Czy ten człowiek wszedł właśnie tędy, czy też zostawił sobie drogę odwrotu, w razie gdyby coś mu się przydarzyło, nie wiem. Po cichutku przymknąłem drzwi i wśliznąłem się do pokoju. Posuwałem się krok po kroku, póki nie znalazłem się w miejscu, z którego mogłem obserwować akcję, nie narażając się na zdemaskowanie. Mężczyzny nie widziałem dokładnie. Był odwrócony do mnie plecami i podświetlał go blask latarki, tak że widziałem wyraźnie tylko zarys jego sylwetki, lecz jego poczynania napawały mnie zdumieniem. Rozebrał na części pierwszą, a potem drugą zbroję, badając szczegółowo każdy jej fragment. Kiedy doszedł do wniosku, że nie znajdzie tu tego, czego szukał, zaczął obstukiwać boazerię pod obrazem. Jaka byłaby jego kolejna czynność, nie mam pojęcia. Nastąpiła przerwa. Za pana przyczyną — spojrzał wymownie na Billa.

— Mieliśmy dobre intencje, ale wszystko wypadło żałośnie — powiedziała Virginia z zadumą.

— W pewnym sensie tak, madame. Ten człowiek zgasił latarkę, ja zaś, nie chcąc być zmuszonym do ujawnienia się, skoczyłem ku drzwiom wychodzącym na taras. W ciemności zderzyłem się z tymi dwoma i upadłem jak długi. Po chwili zerwałem się i wybiegłem na taras. Pan Eversleigh uznał mnie za swego napastnika i pobiegł za mną.

— Ja pobiegłam pierwsza — powiedziała Virginia. — Bill był w tym wyścigu na drugim miejscu.

— A drugi facet był na tyle rozsądny, że się przyczaił, a potem wymknął się drzwiami wychodzącymi na korytarz. Aż dziw, że się nie natknął na ludzi zdążających na ratunek.

— Żaden problem — powiedział Lemoine. — Mógł w każdej chwili przyłączyć się do nich.

— Czy doprawdy pan uważa, że ten Arsene Lupin to jeden z domowników? — zapytał Bill, a oczy błyszczały mu z emocji.

— Czemuż by nie? Może równie dobrze być tu służącym. Na przykład taki Boris Anchoukoff, zaufany kamerdyner świętej pamięci księcia Michaela.

— Tak, to dziwny typ — zgodził się Bill. Na co Anthony uśmiechnął się szeroko.

— Pan zasługuje na lepszy łup, monsieur — rzekł uprzejmie.

Francuz uśmiechnął się także.

— Teraz pan go sobie przysposobił, tak? — zapytał inspektor Battle zwracając się do Anthony’ego.

— Chylę przed panem czoło, inspektorze. Pan wszystko wie. Ale, mówiąc ściślej, to on przysposobił sobie mnie, a nie ja jego.

— Jak to? Dlaczego?

— Sam nie wiem. Kwestia gustu, może spodobała mu się moja twarz. A może myśli, że to ja zamordowałem jego pana, i ustawia się w odpowiedniej pozycji, by dokonać na mnie zemsty?

Wstał, podszedł do oszklonych drzwi, rozsunął zasłony.

— Dnieje — powiedział z dyskretnym ziewnięciem. — Więcej emocji już nie będzie.

Lemoine wstał również.

— Na razie opuszczam państwa. Prawdopodobnie w ciągu dnia spotkamy się znowu.

Skłoniwszy się z gracją w stronę Virginii, wyszedł na taras.

— Łóżko! —Virginia ziewnęła smacznie. —To wszystko było ogromnie ekscytujące. Bill, idź do łóżka jak mały, grzeczny chłopczyk. Obawiam się, że nasza obecność przy śniadaniu jest co najmniej wątpliwa.

Anthony stał przy oszklonych drzwiach i obserwował oddalającą się sylwetkę monsieur Lemoine’a.

— Pewno pan nie uwierzy — powiedział Battle stając za nim — ale on jest chyba najzdolniejszym we Francji detektywem.

— Dlaczego miałbym nie uwierzyć — rzekł Anthony z wyrazem zamyślenia na twarzy. — Wierzę, że tak jest.

— Tak — stwierdził inspektor — rzeczywiście koniec już przygód. A propos, czy pan pamięta moją opowieść o tym zastrzelonym człowieku, którego znaleziono w pobliżu Staines?

— Pamiętam. A bo co?

— Nic wielkiego. Zidentyfikowano go, to wszystko. Zdaje się, że się nazywał Giuseppe Manelli. Był kelnerem u „Blitza” w Londynie. Interesujące, prawda?



Rozdział dwudziesty
Battle i Anthony odbywają naradę


Anthony milczał. W dalszym ciągu wyglądał przez oszklone drzwi. Inspektor Battle obserwował jakiś czas jego nieruchomą sylwetkę.

— No to dobranoc panu — powiedział w końcu i skierował się ku drzwiom prowadzącym na korytarz.

Anthony drgnął.

— Chwileczkę, inspektorze.

Battle zatrzymał się posłusznie. Anthony odszedł od wychodzących na taras drzwi. Wyciągnął papierosa z papierośnicy i zapalił. I dopiero wówczas, między dwoma dmuchnięciami, powiedział:

— Pana, zdaje się, bardzo interesowała ta sprawa w Staines?

— Za mocno powiedziane. Jest nietypowa, ta wszystko.

— Czy pan przypuszcza, że ten człowiek został zastrzelony tam, gdzie znaleziono ciało, czy też pana zdaniem zabójstwa dokonano gdzie indziej, zwłoki zaś umieszczono w tym niezwykłym miejscu dopiero potem?

— Sądzę, że został zamordowany gdzie indziej, a potem przewieziono tam ciało samochodem.

— Tak też i ja uważam — powiedział Anthony.

Coś w tonacji głosu Anthony’ego spowodowało, że detektyw spojrzał na niego badawczo.

— Ma pan jakieś przemyślenia na ten temat? Może pan wie, kto przewiózł tam zwłoki?

— Tak — padła odpowiedź. — Ja.

Anthony’ego zbił nieco z tropu kamienny spokój, jaki zachował inspektor.

— Muszę przyznać, inspektorze, że jest pan odporny na wstrząsy — zauważył.

— „Nigdy nie okazuj emocji”. Tę zasadę ktoś kiedyś mi polecił i bardzo mi się w życiu przydaje.

— Stosuje pan ją z wielkim powodzeniem — powiedział Anthony. — Chyba nigdy nie widziałem, żeby coś pana wzburzyło… No tak, czy mam panu opowiedzieć całą historię?

— Jeśli jest pan tak uprzejmy…

Obaj panowie usiedli na fotelach i Anthony zrelacjonował wydarzenia z ubiegłego czwartku i następującej po nim nocy.

Battle słuchał z niewzruszoną twarzą. Gdy Anthony skończył, w oczach inspektora pojawiły się ledwo zauważalne ogniki.

— Jak się pan domyśla, pewnego dnia popadnie pan w tarapaty.

— Czy mam przez to rozumieć, że nie zaaresztuje mnie pan po raz drugi?

— Zazwyczaj dajemy człowiekowi pełną swobodę działania.

— Bardzo ładnie pan to ujął — rzekł Anthony.

— Jednego nie mogę pojąć — zaczął Battle. — Dlaczego właśnie teraz postanowił pan wyjawić mi prawdę?

— Trudno mi to będzie wytłumaczyć. Widzi pan, inspektorze, nabrałem wysokiego mniemania o pańskich kompetencjach. Zjawia się pan zawsze w odpowiednim momencie. Tak jak dzisiejszej nocy. I przyszło mi do głowy, że nie dzieląc się z panem swoją wiedzą na ten temat, psuję panu szyki. Pan w pełni zasługuje na to, by mieć dostęp do wszystkich faktów. Robiłem, co mogłem, ale jak do tej pory, tylko wszystko pogmatwałem. Aż do dzisiejszej nocy sądziłem, że ze względu na panią Revel nie wolno mi mówić. Teraz jednak, kiedy zostało definitywnie udowodnione, że te listy nie mają z nią nic wspólnego, podejrzewanie ją o współudział nie ma najmniejszego sensu. Być może źle jej wtedy doradziłem, ale kiedy mi oznajmiła, że miała taką fantazję i zapłaciła część okupu za wycofanie listów, zasiało to we mnie niejakie wątpliwości.

— Zasiałoby także w sędziach przysięgłych — zgodził się Battle. — Ci ludzie nie mają za grosz wyobraźni.

— A pan by to przyjął bez żadnych zastrzeżeń? — zapytał Anthony patrząc z zaciekawieniem na inspektora.

— Widzi pan, ja pracuję głównie wśród tych ludzi. To znaczy wśród ludzi z tak zwanych wyższych sfer. Większość przeciętnych obywateli zawsze się zastanawia, co sobie o nich pomyślą sąsiedzi. Ale włóczęgi i arystokraci — nie! Ich to nie obchodzi, robią to, na co mają ochotę, i nie zawracają sobie głowy tym, co inni sądzą na ich temat. Nie mam tu na myśli bogaczy–próżniaków, ludzi, którzy wydają tylko wielkie przyjęcia i tak dalej. Myślę o tych, którzy od pokoleń wychowywani są w przeświadczeniu, że liczy się jedynie ich zdanie. Zawsze tę wyższą sferę oceniam jednakowo — są to ludzie nieulękli, prawdomówni, a czasem wręcz niewiarygodnie głupi.

— Bardzo interesujący wykład, inspektorze. Przypuszczam, że pewnego dnia zasiądzie pan do pisania wspomnień. Warto je będzie przeczytać.

Inspektor przyjął tę uwagę z uśmiechem, ale nie wyrzekł ani słowa.

— Chciałbym pana o coś zapytać — powiedział Anthony. — Czy z aferą w Staines łączył pan moją osobę? Z pana zachowania wnosiłem, że tak.

— Słusznie. Miałem takie wrażenie. Lecz żadnego konkretnego dowodu. Jeśli mogę się tak wyrazić, pański sposób bycia nie nastręczał żadnych podejrzeń. Nigdy pan nie przesadzał w okazywaniu braku zainteresowania.

— Cieszy mnie to — stwierdził Anthony. — Bo ja miałem takie uczucie, że od początku naszej znajomości zakłada pan na mnie mnóstwo małych pułapek. Toteż starałem się zawsze je ominąć, ale stan ciągłego napięcia to rzecz bardzo nękająca.

Battle wykrzywił twarz w uśmiechu.

— I dlatego w końcu połknął pan haczyk. Pozwolić facetowi na działanie, niech się miota w tę i w tamtą stronę, i mieć na niego oko, prędzej czy później nerwy go zawiodą i już masz go w ręku.

— Wesoły z pana chłopak, inspektorze. Ciekawe, kiedy będzie pan miał mnie w ręku.

— Pełna swoboda działania — zacytował siebie Battle. — Pełna swoboda działania!

— A tymczasem — wtrącił Anthony — wciąż mam być amatorem–pomocnikiem?

— Tak jest, proszę pana.

— Watsonem Sherlocka w pańskiej osobie?

— Powieści sensacyjne to na ogół bzdura — rzekł Battle z całym spokojem. — Ale ludzie je lubią — dodał refleksyjnie. — Czasami też przynoszą korzyść.

— W jakim sensie? — zapytał Anthony?

— Potwierdzają powszechnie panującą opinię, że policjanci są głupi. Gdy mamy na warsztacie zbrodnię dokonaną przez dyletanta, na przykład morderstwo, taka opinia jest bardzo pożyteczna.

Anthony przyglądał mu się w milczeniu ładnych parę minut. Battle siedział prawie nieruchomo, mrugając od czasu do czasu powiekami, a jego kwadratowa, spokojna twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Niebawem wstał.

— Nie ma sensu iść teraz spać — zauważył. — Jak tylko jego lordowska mość wstanie, chciałbym zamienić z nim kilka słów. Kto chce, może już teraz dom opuścić. Jednocześnie byłbym lordowi wielce zobowiązany, gdyby poprosił swoich gości o pozostanie w rezydencji. Pan będzie taki miły i przyjmie zaproszenie, pani Revel również.

— Czy znalazł pan rewolwer? — zapytał Anthony niespodziewanie.

— Mówi pan o broni, z której został zastrzelony książę Michael? Nie, nie znalazłem. Musi być gdzieś w domu albo w najbliższej okolicy. Wezmę sobie do serca pańską aluzję i wyślę paru chłopaków na poszukiwanie. Gdyby udało się znaleźć rewolwer, posunęlibyśmy się odrobinę naprzód. Rewolwer i plik listów, twierdzi pan, że był wśród nich list z nadrukiem „Chimneys”? Byłby to ten ostatni. Zaszyfrowane wskazówki dotyczące ukrycia diamentów zawarte były w tym właśnie liście.

— Jaka jest pańska teoria na temat zabójstwa Giuseppego?

— Moim zdaniem to złodziej, który został skaptowany albo przez Króla Victora, albo przez Towarzyszy Czerwonej Ręki, i działał na ich zlecenie. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że Towarzysze i Król współpracują ze sobą. Organizacja ma mnóstwo forsy i dysponuje znaczną siłą, ale umysłowo — słabizna. Zadaniem Giuseppego było ukraść pamiętniki — nie mogli wiedzieć, że w pana posiadaniu znajdowały się listy, nawiasem mówiąc, bardzo to dziwny zbieg okoliczności.

— Wiem — zgodził się Anthony. — Ciekawe, że dopiero teraz przyszło to panu na myśl.

— Giuseppe kradnie listy zamiast pamiętników. Z początku jest zmartwiony. Potem wpada mu w oko wycinek gazety i przychodzi mu do głowy genialny pomysł, by już na własne konto szantażować nimi pewną lady. Nie ma oczywiście pojęcia, jaką naprawdę przedstawiają wartość. Towarzysze dowiadują się o jego poczynaniach, dochodzą do wniosku, że wystawił ich do wiatru, i wykonują na nim wyrok śmierci. Przepadają za egzekucjami zdrajców. Jest to impreza widowiskowa i przemawia im do wyobraźni. Czego zupełnie nie potrafię wyjaśnić, to wygrawerowanego na rewolwerze napisu „Virginia”. Zbyt to finezyjne jak na Towarzyszy. Oni, mają taką zasadę — i radzi ją stosują — że zostawiają znak czerwonej ręki, aby siał panikę w sercach ewentualnych zdrajców. Tak, wygląda mi na to, że tym razem wkroczył do akcji Król Victor. Ale jaki przyświecał mu cel, nie wiem. Sprawia to wrażenie, jak gdyby usiłował obarczyć panią Revel winą za morderstwo, lecz, nie wgłębiając się w szczegóły, nie wydaje się to przypuszczenie zbyt sensowne.

— Miałem pewną teorię — powiedział Anthony — ale wzięła w łeb.

Opowiedział inspektorowi o tym, że Virginia rozpoznała w zastrzelonym Michaela. Battle skinął głową.

— O, tak, identyfikacja jego osoby nie nasuwa żadnych wątpliwości. A propos, ten stary baron jest o panu nadzwyczaj wysokiego mniemania. Wyraża się o panu w samych superlatywach.

— Bardzo to mile z jego strony — powiedział Anthony. — Szczególnie po tym, kiedy udzieliłem mu poważnego ostrzeżenia, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by przed środą odzyskać utracone pamiętniki.

— Dopnie pan swego — powiedzał Battle.

— Tak. Tak pan sądzi? Wydaje mi się, że Król Victor i spółka weszli w posiadanie listów.

Inspektor skinął głową.

— Odebrali Giupeppemu tegoż dnia na Pont Street. Świetnie zaplanowana robota, otóż to. Tak, dostali je w swoje ręce, rozszyfrowali i teraz wiedzą, gdzie szukać.

Obaj panowie zamierzali właśnie opuścić pokój.

— Tutaj? — zapytał Anthony odwracając głowę.

— Tak, tutaj. Nie zdobyli jeszcze łupu, ale aby osiągnąć cel, gotowi są podjąć największe ryzyko.

— W pana wyrafinowanym umyśle narodził się już chyba plan działania?

Battle pominął to milczeniem. Miał szczególnie tępy i nieinteligentny wyraz twarzy. Po chwili przymknął powoli powieki.

— Potrzebuje pan pomocy? — zapytał Anthony.

— Tak, pana i jeszcze czyjejś.

— Czyjej?

— Pani Revel. Może pan to już zdołał zauważyć, że jest kobietą o niezwykle czarującym sposobie bycia.

— Owszem, zdołałem — odparł Anthony. Spojrzał na zegarek. — Podzielam pański pogląd, inspektorze, że nie warto już iść spać. Skok do jeziora, a potem solidne śniadanie to rozwiązanie o wiele właściwsze.

Wbiegł lekko po schodach do swojej sypialni. Gwiżdżąc pod nosem zrzucił z siebie wieczorowy garnitur, włożył szlafrok, sięgnął po ręcznik kąpielowy.

I nagle, przed toaletką, stanął jak w ziemię wryty, wpatrując się w przedmiot, który leżał sobie skromnie przed lustrem.

Przez moment nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wziął go do ręki, przypatrzył mu się z bliska. Tak, pomyłka nie wchodziła w grę. Był to plik listów podpisanych przez Virginię Revel. Nietknięty. Nie brakowało ani jednego.

Anthony, z listami w raku, opadł na fotel.

— Mózg mi chyba wysiada — mruknął. — Nie mogę pojąć nawet części tego, co dzieje się w tym domu. Dlaczego nagle pojawiły się te listy? Jakby za przyczyną jakiejś cholernej magicznej sztuczki? Kto położył je na toaletce? I dlaczego?

Lecz na żadne z tych ważkich pytań nie mógł znaleźć zadowalającej odpowiedzi.



Rozdział dwudziesty pierwszy
Walizka pana Isaacsteina


O godzinie dziewiątej tegoż ranka lord Caterham wraz z córką spożywali śniadanie. Bundle sprawiała wrażenie bardzo zamyślonej.

— Ojcze — powiedziała w końcu.

Lord Caterham, pogrążony w lekturze „Timesa”, nie zareagował.

— Ojcze — powtórzyła tonem już ostrzejszym. Oderwany od interesującej go zapowiedzi sprzedaży rzadkich książek, popatrzył na córkę nieprzytomnym wzrokiem.

— Coś mówiłaś? — zapytał.

— Tak. Kto już zdążył zjeść śniadanie?

Wskazała głową miejsce, z którego ktoś dzisiaj korzystał. Reszta nakryć była nie naruszona.

— No, jak się ten ktoś nazywa?

— Tłusty Iky?

Bundle i jej ojciec tak byli ze sobą zaprzyjaźnieni, że ogarniali sens podawanych sobie wzajemnie, cokolwiek bałamutnych informacji.

— Tak.

— Czy się nie mylę, przed śniadaniem rozmawiałeś z detektywem?

Lord Caterham westchnął.

— Owszem, wiercił mi dziurę w brzuchu. Moim zdaniem pora przed śniadaniem powinna być święta. Wyjadę za granicę. Moje nerwy…

Bundle przerwała mu bezceremonialnie:

— Co ci powiedział?

— Że każdy, kto chce, może się wynieść.

— No tak — rzekła Bundle — w porządku. Masz to, czego chciałeś.

— To prawda. Ale nie poprzestał na tym. Powiedział mianowicie, że chciałby, żebym poprosił wszystkich, by zostali.

— Nie rozumiem — powiedziała Bundle marszcząc nos.

— Takie to wszystko pokrętne i sprzeczne ze sobą, i w dodatku przed śniadaniem.

— A co ty na to?

— Oczywiście, że się zgodziłem. Z dyskusji z tymi ludźmi nigdy nic dobrego nie wynika, szczególnie przed śniadaniem — orzekł Lord Caterham, nawiązując do swojej głównej pretensji.

— Kogo do tej pory poprosiłeś?

— Cade’a. Dziś wstał bardzo wcześnie. Zamierza, zostać. Nie mam nic przeciwko temu. Żadną miarą nie mogę tego chłopaka rozszyfrować, ale go lubię. Nawet bardzo.

— Virginia też go lubi — powiedziała Bundle, rysując widelcem na stole jakiś wzór.

— Słucham?

— Ja zresztą też. Ale to nie ma nic do rzeczy. — Poprosiłem też Isaacsteina — ciągnął lord.

— No i?

— Na szczęście musi wracać do Londynu. O, właśnie, nie zapomnij zamówić auta na dziesiątą pięćdziesiąt.

— Dobrze.

— Żeby mi się tylko udało pozbyć Fisha — rzekł lord, i nastrój wyraźnie mu się poprawił.

— Myślałam, że lubisz z nim dyskutować o tych twoich stęchłych, starych książkach.

— Lubię, lubię. A raczej lubiłem. Ale kiedy człowiek musi gadać za dwóch, staje się to nieco nudne. Fish jest bardzo zainteresowany problemem, woli jednak na ogół nie zabierać głosu.

— To lepsze niż być zmuszonym do słuchania. Tak jak z George’em Lomaxem.

Lord Caterham wzdrygnął się na samo wspomnienie.

— George jest dobry na trybunie — powiedziała Bundle. — Sama go oklaskiwałam, choć wiedziałam, że plecie straszne dyrdymały. Jestem w końcu socjalistką…

— Wiem, moja droga, wiem — rzucił pospiesznie lord Caterham.

— Zgoda,’ nie będę wprowadzać do domu polityki. Tego, co robi George: publiczne mowy w życiu prywatnym. Powinno to być zakazane ustawą parlamentarną.

— Masz rację — zgodził się lord.

— A Virginia? Czy ją też masz poprosić, by nie wyjeżdżała?

— Battle powiedział, że dotyczy to wszystkich.

— Ostro sobie poczyna! Zapytałeś już Virginię, czy zechce zostać moją macochą?

— Nie sądzę, by to miało jakąś szansę powodzenia — powiedział ponuro lord Caterham. — Choć wczoraj wieczór mówiła do mnie „kochanie”. To jest najgorsze u tych atrakcyjnych, młodych kobiet o czułym usposobieniu. Mogą powiedzieć wszystko, ale to absolutnie nic nie znaczy.

— Tak — potwierdziła Bundle — o wiele lepiej by rokowało, gdyby rzuciła w ciebie pantoflem albo gdyby chciała cię ugryźć.

— Wy, nowoczesna młodzież, macie takie niemiłe podejście do problemu uprawiania miłości — rzekł lord zrzędliwym tonem.

— To dlatego że czytamy Szeika — powiedziała Bundle. — Zawiedziona miłość. Porzucił ją i tak dalej.

— Co to za książka ten Szeik? — zapytał lord. — Czy to są poezje?

Bundle spojrzała na niego z niewysłowionym współczuciem. Po czym wstała i pocałowała go w czubek głowy.

— Mój poczciwy staruszek — powiedziała i lekkim krokiem wyszła z pokoju.

Lord Caterham wrócił do swego „Timesa”.

Aż podskoczył, gdy usłyszał głos pana Hirama Fisha, który swoim zwyczajem wszedł bezszelestnie do pokoju.

— Dzień dobry, milordzie.

— O, dzień dobry—rzekł lord. — Dzień dobry. Ładną mamy pogodę.

— Wspaniałą — potwierdził pan Fish.

Nalał sobie kawy, wziął grzankę.

— Czy dobrze usłyszałem, że embargo zostało odwołane? — zapytał po paru minutach. — Więc każdy z nas może stąd wyjechać?

— Tak… no tak — zaczął lord. — W gruncie rzeczy liczyłem, to znaczy byłbym wielce rad — brnął dalej — byłbym doprawdy zachwycony, gdyby pan został jeszcze jakiś czas.

— No cóż, milordzie…

— To była koszmarna wizyta, wiem — podjął szybko lord Caterham. — Fatalna. Nie będę miał panu za złe, jeśli zechce pan stąd uciec.

— Nie docenia mnie pan, milordzie. Okoliczności były tragiczne, nie da się temu zaprzeczyć. Ale sielskie życie w Anglii dla mnie, mieszkającego w dużym domu czynszowym, stanowi olbrzymią atrakcję. Z zainteresowaniem obserwuję warunki tutejszego życia. Tego właśnie brak nam w Ameryce. Z prawdziwą rozkoszą przyjmuję pańskie, bardzo uprzejme zaproszenie.

— No tak — powiedział lord Caterham. — Otóż właśnie. Z prawdziwą rozkoszą, mój drogi, z prawdziwą rozkoszą.

Uczyniwszy zadość pełnemu zakłamania towarzyskiemu obyczajowi, lord Caterham wymamrotał coś w rodzaju usprawiedliwienia, że musi się zobaczyć ze swoim rządcą, i umknął z pokoju.

W hallu zobaczył schodzącą ze schodów Virginię.

— Mogę panią zabrać na śniadanie? — zapytał czule.

— Zjadłam w łóżku, dziękuję, milordzie, byłam rano straszliwie zaspana.

Ziewnęła.

— Miała pani fatalną noc?

— Nie całkiem. Z jednej strony ta noc była zdecydowanie dobra. Och, milordzie… — Wsunęła mu dłoń pod ramię. — Świetnie mi było u pana. Był pan taki kochany, że mnie zaprosił.

— Wobec tego zabawi tu pani jeszcze trochę, prawda? Battle zniósł to… embargo, ale bardzo mi zależy, by pani jeszcze nie wyjeżdżała. Bundle podziela moje stanowisko.

— Oczywiście, że zostanę. Miło z pańskiej strony, że prosi mnie pan o to.

— Coś takiego! —rzekł lord. Westchnął.

— Co za tajemnicza sprawa pana gnębi? — zapytała Virginia. — Czy ktoś panu dokuczył?

— Otóż właśnie — rzekł posępnie lord Caterham.

Virginia spojrzała nań ze zdziwieniem.

— Czy przypadkiem nie czuje pan potrzeby rzucenia we mnie butem? Nie, widzę, że nie. Nieważne, to nie ma żadnego znaczenia.

Lord Caterham ulotnił się ze smętną miną, Virginia zaś bocznymi drzwiami wyszła do ogrodu.

Chwilę stała nieruchomo, wdychając rześkie, październikowe powietrze, które — przy jej niewątpliwym zmęczeniu — znakomicie ją odświeżało.

Lekko drgnęła, gdy tuż obok pojawił się inspektor Battle. Ten człowiek miał niebywały talent do niespodziewanego pojawiania się ni stąd, ni zowąd, jakby wyrastał spod ziemi.

— Dzień dobry. Bardzo jest pani zmęczona?

Virginia potrząsnęła głową.

— To była pasjonująca noc — powiedziała. — Warto było zrezygnować ze snu. Jedyny minus to ten, że nazajutrz człowiek jest nieco ospały.

— Pod tym cedrem jest przyjemny cień — zauważył inspektor. — Czy mogę przynieść tam krzesło dla pani?

— Jeżeli pan uważa, że będzie to dla mnie najlepsze wyjście… — rzekła z patosem Virginia.

— Pani jest bardzo bystra. Tak, to prawda, chciałbym zamienić z panią parę słów.

Wziął długi fotel wiklinowy i niósł go przez trawnik. Virginia szła za nim z poduszką pod pachą.

— Ten taras jest ogromnie niebezpieczny — stwierdził detektyw. — Jeżeli oczywiście człowiek zamierza spokojnie porozmawiać.

— Znowu wprawia mnie pan w stan ekscytacji, inspektorze.

— Och, to nic ważnego. — Wyjął duży zegarek i spojrzał nań. — Pół do jedenastej. Za dziesięć minut jadę do „Wyvern Abbey”, by zdać sprawozdanie panu Lomaxowi. Moc czasu. Chciałbym, żeby pani powiedziała mi coś więcej o panu Cadzie.

— O panu Cadzie? Virginia wyraźnie się zlękła.

— Tak, gdzie spotkała go pani po raz pierwszy, jak długo pani go zna i tak dalej.

Battle miał swobodny i przyjemny sposób bycia. Powstrzymał się nawet od patrzenia na nią, i ów drobny fakt ogromnie ją speszył.

— Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się panu wydaje — powiedziała w końcu. — Wyświadczył mi swego czasu wielką przysługę..’.

Battle przerwał jej:

— Zanim pani powie coś więcej, chciałbym wtrącić kilka zdań. Otóż wczoraj w nocy, gdy pani i pan Eversleigh udali się na spoczynek, pan Cade opowiedział mi o listach i o człowieku, który został zabity w pani domu.

— Doprawdy?! — wyrzuciła z siebie zdumiona Virginia.

— Tak, i postąpił bardzo rozsądnie. To wiele wyjaśnia. Ale jednego mi nie powiedział: jak długo panią zna. Mam na ten temat własną teorię. Pani mi powie, czy się mylę, czy nie. Według mnie zobaczyła go pani po raz pierwszy w dniu, w którym przyszedł na Pont Street. Aha. Widzę, że mam rację. Tak to się więc odbyło.

Virginia milczała. Po raz pierwszy poczuła lęk przed tym flegmatycznym mężczyzną z twarzą bez wyrazu. Zrozumiała, co Anthony miał na myśli mówiąc, że ten człowiek jest zawsze bez zarzutu.

— Czy powiedział pani coś o sobie? — ciągnął detektyw. — Co robił, nim wyjechał do Afryki Południowej? Był w Kanadzie? A przedtem Sudan? A może coś o swoim dzieciństwie?

Virginia potrząsnęła przecząco głową.

— A jednak gotów jestem się założyć, że ma coś w zanadrzu godnego opowieści. Twarz człowieka, który wiódł ryzykowne i pełne przygód życie, nosi szczególne piętno. Gdyby zebrało się mu na szczerość, mógłby opowiedzieć pani wiele interesujących rzeczy.

— Jeśli chce się pan dowiedzieć czegoś o jego przeszłości, to dlaczego nie zadepeszuje pan do tego jego przyjaciela, pana McGratha? — zapytała Virginia.

— O, depeszowaliśmy, ale on jest gdzieś w terenie. Fakt jest faktem, że zgodnie ze słowami pana Cade’a przebywał on Bulawayo. Ciekawi mnie natomiast, co porabiał, zanim przyjechał do Afryki Południowej. Około miesiąca pracował w firmie „Castle”. — Inspektor znów wyciągnął zegarek. — Muszę już iść. Samochód czeka.

Virginia odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi. Ale nie ruszyła się z fotela. Miała nadzieję, że przyjdzie Anthony i usiądzie przy niej. Tymczasem pojawił się Bill Eversleigh, ziewając z zapałem.

— Dzięki Bogu, mam wreszcie możność przebywania w twoim towarzystwie — powiedział z wyrzutem.

— Tylko bądź dla mnie miły, kochanie, bo się rozpłaczę.

— Czy ktoś się nad tobą znęcał?

— Nie dosłownie. Ale wwiercał mi się w mózg i wywracał go na nice. Czułam się tak, jakby słoń na mnie skoczył.

— Nie Battle?

— Tak, Battle. To naprawdę okropny człowiek.

— Nie przejmuj się nim… Virginio, ja cię tak kocham…

— Nie dziś rano, Bill. CałkieYn osłabłam. Zawsze powtarzam, że dobrze wychowani ludzie nie oświadczają się przed śniadaniem. — Virginia drgnęła. — Bill, staraj się być przez chwilę rozsądnym i inteligentnym chłopcem. Potrzebuję twojej rady.

— Jeśli poweźmiesz wreszcie właściwą decyzję i zgodzisz się mnie poślubić, poczujesz się o całe niebo lepiej, jestem pewien. Zyskasz szczęście i większe poczucie stabilizacji.

— Bill, daj spokój. Oświadczanie się mnie stało się twoim hobby. Wszyscy mężczyźni wyznają miłość, kiedy się nudzą i nie mają innego tematu do rozmowy. Nie zapominaj o moim wieku i wdowieństwie i poderwij jakąś młodą, sympatyczną dziewczynę.

— Kochanie… O, psiakrew! Ten idiota Francuz wali do nas!

Był to rzeczywiście pan Lemoine, facet z czarną brodą i o nienagannych jak zwykle manierach.

— Dzień dobry, madame. Mam nadzieję, że nie jest pani zmęczona?

— Nic a nic.

— Świetnie. Dzień dobry panu — powiedział Francuz w stronę Billa. — Jak się państwo zapatrujecie na mały spacer w trójkę?

— Co ty na to, Bill? — zapytała Virginia.

— Dobrze — zgodził się z ociąganiem młody człowiek.

Podniósł się z trawy i cała trójka ruszyła wolno przed siebie. Virginia pośrodku. Od razu wyczuła dziwne, podskórne napięcie Francuza, choć nie miała pojęcia, jaka była tego przyczyna.

Z właściwą sobie zręcznością spowodowała wkrótce, że się rozluźnił — zadawała mu pytania, słuchała jego odpowiedzi i dzięki temu stopniowo go rozruszała. Niebawem opowiedział jej parę anegdot z życia słynnego Króla Victora. Opowiadał barwnie, aczkolwiek gdy opisywał rozmaite metody, jakich używano, by wyprowadzić w pole detektywa, z jego słów przebijała gorycz.

Przez cały jednak czas, mimo niekłamanego zaangażowania Lemoine’a we własne opowieści, Virginia miała uczucie, że detektywowi przyświeca całkiem inny cel. Mało tego, odnosiła wrażenie, że Lemoine, ciągnąc swoje relacje, wytycza konkretną trasę spaceru. Nie szli sobie ot tak, gdzie oczy poniosą. Detektyw prowadził ich w określonym kierunku.

Nagle przerwał opowieść i rozejrzał się dokoła. Stali w miejscu, gdzie aleja przecinała park, przed ostrym zakrętem obejmującym kępę drzew. Lemoine wpatrywał się ze zdziwieniem w zbliżający się od strony domu pojazd.

Virginia podążyła za jego wzrokiem.

— To wózek bagażowy — powiedziała. — Zawozi na stację bagaż Isaacsteina i jego służącego.

— Naprawdę? — upewnił się Lemoine. Spojrzał na zegarek i aż podskoczył. — Przepraszam po tysiąckroć. Zeszło mi dłużej, niż przypuszczałem, w tak miłym towarzystwie… Jak państwo myślicie, czy mógłbym się tym wózkiem zabrać do wioski?

Stanął na środku alei i dał ręką znak. Wózek zatrzymał się i po paru słowach wyjaśnienia Lemoine wsiadł. Eleganckim gestem uchylił przed Virginia kapelusza i odjechali.

Virginia i Bill z malującym się na twarzach zakłopotaniem obserwowali oddalający się pojazd. Gdy ten na zakręcie nieco się przechylił, wypadła z niego walizka i leżała na środku alei. Wózek pojechał dalej.

— Chodź — powiedziała Virginia do Billa. — Zapowiada się ciekawie. Z wózka wypadła walizka.

— Nikt tego nie zauważył — dorzucił Bill. Pobiegli aleją ku leżącemu na środku pakunkowi. Gdy już byli przy walizce, zza zakrętu wyłonił się Lemoine. Był zgrzany od szybkiego marszu.

— Musiałem wrócić — powiedział z ożywieniem. — Stwierdziłem, że zapomniałem czegoś.

— Tego? — zapytał Bill wskazując na walizkę.

Była ładna, ze świńskiej skóry, z inicjałami „H.I.” na wierzchu.

— Jaka szkoda — stwierdził kurtuazyjnie Lemoine. —Widocznie wypadła. Weźmiemy ją?

Nie czekając na odpowiedź podniósł walizkę i zaniósł ją między drzewa. Stanął nad nią, coś błysnęło mu w dłoni i zamek odskoczył.

Przemówił, a głos jego brzmiał zupełnie inaczej, mówił szybko, rozkazującym tonem.

— Samochód będzie tu za minutę — powiedział. — Widać go już?

Virginia obejrzała się w stronę domu.

— Nie.

— Świetnie.

Zwinnymi dłońmi wyrzucał rzeczy z walizki. Butelka ze złotą zatyczką, jedwabna piżama, kilka par skarpetek. Nagle cały zesztywniał. Miał w ręku coś, co wyglądało jak zrolowana jedwabna bielizna, i szybkim ruchem rozwinął ten węzełek.

Z ust Billa wyrwał się słaby okrzyk. W zwoju bielizny znajdował się ciężki rewolwer.

— Słyszę klakson — powiedziała Virginia. Lemoine zapakował walizkę błyskawicznie. Rewolwer owinął własną chustką do nosa i wsunął do kieszeni. Zatrzasnął zamki walizki, po czym zwrócił się do Billa:

— Proszę ją wziąć. Madame niech idzie z panem. Niech pan zatrzyma samochód i powie, że ta walizka wypadła z wózka. O mnie ani słowa.

Bill szybko ruszył ku alei i wkroczył na nią w chwili, gdy wielka limuzyna „Lanchester” z Isaacsteinem w środku wyjechała zza rogu. Szofer przyhamował i wówczas Bill wrzucił mu na siedzenie walizkę.

— Wypadła z wózka — powiedział. — Przypadkowo zauważyliśmy.

Przez chwilę mignęła mu żółta, przerażona twarz finansisty i utkwione w niego oczy — i samochód pojechał dalej.

Wrócili do Lemoine’a. Stał z rewolwerem w dłoni, a twarz jego promieniała niekłamanym zadowoleniem.

— Trudna sprawa — rzekł. — Bardzo trudna. Ale udało się.



Rozdział dwudziesty drugi
Czerwony sygnał


Inspektor Battle stał w bibliotece w „Wyvern Abbey”.

George Lomax siedział przy zawalonym papierami biurku, z brwiami groźnie zmarszczonymi.

Inspektor Battle rozpoczął od złożenia krótkiego i rzeczowego raportu. W późniejszej rozmowie wypowiadał się głównie George, inspektor zaś zadowalał się lakonicznymi i na ogół jednosylabowymi odpowiedziami na zadawane mu pytania.

Na biurku przed George’em leżał plik listów, które Anthony znalazł na toaletce.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedział George z irytacją, chwytając ów plik. — Powiada pan, że są zaszyfrowane?

— Tak, sir.

— A gdzie on niby je znalazł? Na toaletce?

Battle powtórzył słowo w słowo relację Cade’a, w jaki sposób wszedł on w posiadanie listów.

— I od razu przyniósł je panu? Całkiem prawidłowe posunięcie… całkiem prawidłowe. Ale kto mógłby je zanieść do jego pokoju?

Inspektor potrząsnął głową.

— Takie rzeczy powinien pan wiedzieć — powiedział z wyrzutem George. — Wszystko to wygląda bardzo podejrzanie, bardzo podejrzanie. Co my w końcu wiemy o tym człowieku o nazwisku Cade? Zjawia się w tajemniczych okolicznościach, a my nic o nim nie wiemy. Ja osobiście mogę powiedzieć, że nie przepadam za jego sposobem bycia, to wszystko. Mam nadzieję, że starał się pan zebrać o tym człowieku jakieś informacje?

Inspektor Battle pozwolił sobie na wyrozumiały uśmiech.

— Zadepeszowaliśmy natychmiast do Afryki Południowej i tam potwierdzono w stu procentach jego opowieść. W podanym przez siebie okresie faktycznie przebywał w Bulawayo z panem McGrathem. Do czasu ich spotkania zatrudniony był w firmie „Castle”, agencji turystycznej.

— Tak też przypuszczałem — powiedział George. — Cechuje go swoisty rodzaj pewności siebie, który w określonej profesji bardzo jest przydatny. A co do tych listów, to należy przedsięwziąć odpowiednie kroki, niezwłocznie, niezwłocznie…

Potężny mężczyzna sapnął i nadął się z ważną miną. Inspektor Battle otworzył już niemal usta, ale George go uprzedził:

— Nie wolno pozwolić sobie na zwłokę. Listy muszą być natychmiast rozszyfrowane. Jak się nazywa ten człowiek? Jest taki, związany z British Museum. Wie wszystko, co dotyczy szyfrów. Prowadził ten dział w czasie wojny. Gdzie jest panna Oscar? Ona będzie wiedziała. Nazywa się chyba na Win… Win…

— Profesor Wynwood — podpowiedział Battle.

— Słusznie, Teraz sobie przypominam. Trzeba do niego od razu zadepeszować.

— Już to zrobiłem, przed godziną. Przyjeżdża o dwunastej dziesięć.

— Wspaniale, wspaniale. Dzięki Bogu jedną rzecz mam już z głowy. Muszę być dzisiaj w Londynie. Da pan sobie radę beze mnie, mam nadzieję?

— Tak mi się wydaje, sir.

— Świetnie, inspektorze, proszę robić, co w pana mocy. A teraz bardzo się spieszę.

— Oczywiście, sir.

— Ale, ale, dlaczego pan Eversleigh nie przyjechał razem z panem?

— Jeszcze spał. Jak panu mówiłem, byliśmy całą noc na nogach.

— Tak, prawda. Mnie samemu często się to zdarza. Wykonywanie roboty przewidzianej na trzydzieści sześć godzin w ciągu godzin dwudziestu czterech to niemal moja codzienność! Jak tylko pan wróci, proszę natychmiast przysłać do mnie pana Eversleigha. Dobrze?

— Przekażę mu pana polecenie.

— Dzięki, inspektorze. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że musiał pan obdarzyć go pewną dozą zaufania. Ale czy istotnie było to niezbędne, że dopuścił pan do konfidencji moją kuzynkę, panią Revel?

— Owszem, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że listy były podpisywane jej nazwiskiem.

— Przykład horrendalnej bezczelności — mruknął George, patrząc ze zmarszczonym czołem na plik listów. — Pamiętam nieboszczyka króla Herzoslovakii. Uroczy facet, ale słaby, rozpaczliwie słaby. Narzędzie w ręku kobiety bez skrupułów. Domyśla się pan, jakim cudem wróciły te listy do pana Cade’a?

— Moim zdaniem, jeśli ludzi zawodzi jeden sposób, imają się drugiego.

— Nie za bardzo pana rozumiem — powiedział George.

— Ten oszust Król Victor doskonale się już orientuje, że sala obrad jest strzeżona. Wobec tego pozwala nam odzyskać te listy, pozwala, byśmy je rozszyfrowali, pozwala nam znaleźć kryjówkę. I tu problem! Ale my z Lemoine’em zajmiemy się tym.

— Ma pan plan działania?

— Za mocno powiedziane. Mam natomiast pewien pomysł. Pomysł to czasami rzecz nadzwyczaj pożyteczna…

Co mówiąc inspektor Battle oddalił się.

Nie zamierzał bowiem dopuszczać George’a do dalszej konfidencji.

Wracając zobaczył idącego szosą Anthony’ego i zatrzymał się.

— Chce mnie pan podrzucić? — zapytał Anthony? — To świetnie.

— Gdzie pan był?

— Na stacji, dowiedzieć się o godziny odjazdu pociągu.

— Znowu gdzieś się pan wybiera?

— Nie tak zaraz — odparł Anthony ze śmiechem.

— Ciekawe, co tak wzburzyło pana Isaacsteina? Przyjechał autem na stację w momencie, gdy stamtąd odchodziłem, i wyglądał, jakby przeżył solidny wstrząs.

— Pan Isaacstein?

— Tak.

— Nie twierdzę tego z całą pewnością, mam jednak wrażenie, że nie zalicza się do ludzi, którzy łatwo ulegają wstrząsom.

— Zgadzam się z panem — powiedział Anthony.

— To silny psychicznie, zamknięty w sobie człowiek interesu.

Battle nagle się pochylił i dotknął ramienia szofera.

— Zatrzymaj się tu i zaczekaj na mnie. Wyskoczył z samochodu — ku wielkiemu zdziwieniu Anthony’ego. Po minucie jednak ten ostatni dostrzegł Lemoine’a spieszącego na spotkanie angielskiego detektywa, i wywnioskował, że to na znak Francuza inspektor kazał szoferowi zatrzymać wóz. Nastąpiła między nimi szybka wymiana zdań, po czym inspektor wrócił, wskoczył do auta i polecił kierowcy jechać dalej. Miał kompletnie zmieniony wyraz twarzy.

— Znaleźli rewolwer — powiedział lakonicznie.

— Co takiego? — Anthony wytrzeszczył na niego oczy. — Gdzie?

— W walizce Isaacsteina.

— Niemożliwe!

— Nie ma rzeczy niemożliwych — rzekł Battle. — Trzeba stale o tym pamiętać.

Siedział całkiem spokojnie, klepiąc się w kolano.

— Kto go znalazł?

Inspektor spojrzał szybko przez ramię.

— Lemoine. Łebski facet. W Sûreté wysoko go cenią.

— A nie podważyło to pańskich domysłów?

— Nie — odparł wolno inspektor. — Tego bym nie powiedział. Z początku zaskoczyło mnie to trochę, przyznaję. Ale to bardzo współgra z jedną z moich teorii.

— Z którą?

I tu Battle gwałtownie zmienił temat:

— Byłby pan taki uprzejmy i odnalazł pana Eversleigha? Mam dla niego polecenie od pana Lomaxa. Niech zaraz jedzie do „Abbey”.

— Dobrze — odparł Anthony. Samochód zatrzymał się właśnie przed głównym wejściem. — Prawdopodobnie jeszcze śpi.

— Nie sądzę — rzekł detektyw. — Jeśli pan się rozejrzy, zobaczy pan, jak spaceruje wśród drzew z panią Revel.

— Ale pan ma oko, inspektorze — powiedział Anthony i oddalił się, by uczynić zadość jego prośbie.

Przekazał polecenie Billowi, który był nim wielce zdegustowany.

— Niech to szlag trafi — gderał maszerując w stronę domu. — Dlaczego nie da mi chwili spokoju? I dlaczego ten cholerny kolonista nie został w swoich koloniach? Po co oni tu przyjeżdżają i podrywają co lepsze dziewczyny? Mam już tego wszystkiego po dziurki w nosie!

— Słyszał pan o rewolwerze? — zapytała, łapiąc oddech, Virginia, gdy tylko Bill się oddalił.

— Battle mi powiedział. Niebywała historia, prawda? Isaacstein wczoraj strasznie już się palił do odjazdu, ale myślałem, że to po prostu nerwy. Zaliczałem go do osób będących poza wszelkimi podejrzeniami. Czy widzi pani motyw, dla którego Isaacstein chciałby się pozbyć księcia Michaela?

— Rzeczywiście coś tu nie pasuje — zgodziła się Virginia z zadumą.

— Nic do niczego nie pasuje — stwierdził smętnym tonem Anthony. — Marzyłem o rozpoczęciu kariery detektywa–amatora, a jedyne, co zrobiłem, to naraziłem się na zbędny trud i zbędne wydatki przy prześwietlaniu tej guwernantki z Francji.

— To dlatego pojechał pan tam? — zapytała Virginia.

— Tak, udałem się do Dinard i odbyłem rozmowę z hrabiną de Bretuil, zachwycony własną mądrością i absolutnie przekonany, że otrzymam odpowiedź, iż hrabina nigdy o mademoiselle noszącej nazwisko Brun nie słyszała. Zamiast tego oświadczono mi, iż wzmiankowana pani w ciągu ostatnich siedmiu lat zajmowała się domem hrabiny. Należy więc uznać, iż moja genialna teoria legła w gruzach, chyba że hrabina też jest oszustką.

Virginia zaprzeczyła ruchem głowy.

— Madame de Bretuil jest nieskazitelnie uczciwa. To moja dobra znajoma, i wydaje mi się, że widziałam w pałacu mademoiselle. Na pewno jej twarz jest mi znana, tak jak są znane twarze guwernantek, pań do towarzystwa oraz ludzi, którzy siedzą naprzeciwko siebie w przedziale kolejowym. To straszne, ale ja nigdy tak naprawdę na nich nie patrzę. A pan?

— Tylko wtedy, kiedy są to piękne kobiety — oznajmił Anthony.

— W takim wypadku… — urwała. — Co się stało? Anthony wpatrywał się w postać, która wychynęła z kępy krzewów — mężczyzna stał sztywno, na baczność. Był to Herzoslovak Boris.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział do Virginii. — Muszę chwilę pogadać z moim psem.

Zbliżył się do miejsca, w którym stał Boris.

— O co chodzi? Czego chcesz?

— Pan — rzekł Boris kłaniając się nisko.

— No dobrze, dobrze, ale nie musisz za mną łazić. To wygląda co najmniej dziwacznie.

Boris bez słowa wyciągnął kawałek przybrudzonego papieru, najwidoczniej kartka wyrwana z listu, i wręczył go Anthony’emu.

— Co to jest? — zapytał ten ostatni.

Na tym skrawku nagryzmolony był adres, nic ponadto.

— Upuścił to — powiedział Boris. — I ja przynoszę to memu panu.

— Kto upuścił?

— Cudzoziemski dżentelmen.

— Ale dlaczego mnie to przynosisz?

Boris spojrzał na Anthony’ego z wyrzutem.

— W porządku, idź już sobie — powiedział Anthony.

— Jestem zajęty.

Boris zasalutował, odwrócił się sprężyście i odmaszerował. Anthony zaś dołączył do Virginii, wsunąwszy skrawek papieru do kieszeni.

— Czego on chciał? — spytała z zaciekawieniem.

— I dlaczego nazwał go pan swoim psem?

— Dlatego że tak się zachowuje. — Anthony odpowiedział najpierw na drugie pytanie. — W swoim poprzednim wcieleniu na pewno był psem myśliwskim. Przyniósł mi skrawek listu, który, jak powiada, upuścił cudzoziemski dżentelmen. Sądzę, że ma na myśli Lemoine’a.

— Prawdopodobnie — zgodziła się Virginia.

— Zawsze chodzi moim tropem — ciągnął Anthony.

— Jak pies. Prawie się nie odzywa. Tylko patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, okrągłymi oczyma. Nie potrafię go rozszyfrować.

— A może on miał na myśli Isaacsteina? — wyraziła przypuszczenie Virginia. — Isaacstein jako żywo wygląda trochę z cudzoziemska.

— Isaacstein — mruknął Anthony z irytacją. — Jaką on tu, u diabła, odgrywa rolę?

— Czy nigdy nie miał pan sobie za złe, że wplątał się w tę aferę? — zapytała niespodziewanie.

— Za złe? Ależ skąd?! Ja to ubóstwiam. Większość życia spędzam na szukaniu kłopotów. Ale tym razem spadło ich na mnie chyba więcej, niż się spodziewałem.

— Przecież największe kłopoty ma pan już za sobą — powiedziała Virginia, zdziwiona niezwyczajnie poważnym tonem Anthony’ego.

— Niezupełnie.

Parę minut szli w milczeniu.

— Są ludzie — zaczął Anthony przerywając ciszę — którzy nie reagują na sygnały. Zwyczajna, dobrze funkcjonująca lokomotywa zwalnia albo zatrzymuje się, gdy widzi czerwone światło. Być może ja jestem daltonistą. Bo na widok czerwonego sygnału walę do przodu. W końcu, jak wiadomo, pociąga to za sobą katastrofę. Nieuchronnie. I słusznie. Albowiem, ogólnie rzecz biorąc, daltonizm jest bardzo niebezpieczny dla ruchu.

Wciąż mówił z ogromną powagą.

— Mam wrażenie — powiedziała Virginia—że często w życiu pan ryzykował?

— Prawie wszystko jest u mnie ryzykiem, oprócz małżeństwa.

— To brzmi cynicznie.

— Nie myślałem w tym sensie. Małżeństwo, takie, o jakim marzę, byłoby największą przygodą w moim życiu.

— Ładnie pan to ujął — rzekła Virginia rumieniąc się.

— Tylko jeden typ kobiety wchodzi w rachubę, taką chciałbym poślubić, której charakter o całe nieba różniłby się od mojego. I co byśmy wtedy poczęli? Ona przystosowałaby się do mojego stylu życia czyja do jej?

— Gdyby pana kochała…

— Sentymentalizm, droga pani. Wie to pani równie dobrze jak ja. Miłość to nie narkotyk, który pani zażywa, by stać się ślepą na wszystko, owszem, może pani ją do tego sprowadzić, ale szkoda miłości, warta jest o wiele więcej. Jak pani sądzi, co żebraczka i król myśleliby o swoim małżeństwie parę lat po ślubie? Czy ona nie żałowałaby swoich łachmanów i bosych stóp, i beztroskiego żywota? Na pewno. Czy gdyby on zrezygnował dla niej z korony, wynikłaby z tego jakaś korzyść? Żadna. Stałby się cholernie złym żebrakiem. A żadna kobieta nie uszanuje mężczyzny, który robi coś cholernie źle.

— Czy pan się zakochał w żebraczce? — zapytała ciepło Virginia.

— Wręcz przeciwnie, ale zasady są te same.

— I nie ma żadnego wyjścia?

— Jakieś zawsze jest — odparł Anthony ponuro. — Stoję na stanowisku, że człowiek może osiągnąć to, czego chce, jeżeli zapłaci określoną cenę. A czy pani wie, jaka to jest na ogół cena? Kompromis. Kompromis jest obrzydliwy, lecz zarzuca sidła na człowieka, gdy ten wkracza w wiek średni. Właśnie teraz na mnie przyszła kolej. By zdobyć kobietę, jakiej pragnę, gotów jestem nawet podjąć stałą pracę. Virginia roześmiała się.

— Przygotowano mnie do zawodu.

— I porzucił pan ten zawód?

— Tak.

— Dlaczego?

— Z przyczyn zasadniczych.

— Hm…

— Pani jest kobietą niezwykłą — powiedział nagle, zwracając ku niej głowę.

— Dlaczego?

— Bo potrafi się pani powstrzymać od zadawania pytań.

— Dlatego że nie zapytałam pana, jakiego rodzaju zawód pan obrał?

— Właśnie.

Dalej szli już w milczeniu. Zbliżali się do domu, przechodząc obok pachnącego słodko ogrodu róż.

— Śmiem twierdzić, że pani doskonale rozumie, o co chodzi — powiedział Anthony przerywając ciszę. — Pani wie, kiedy mężczyzna zakochuje się w pani. Domyślam się, że pani na mnie nie zależy, ani na nikim innym, ale, jak Boga kocham, zmuszę panią do tego!

— Sądzi pan, że udałoby się to panu? — Zapytała przytłumionym głosem.

— Może nie, lecz dołożę wszelkich starań.

— Żałuje pan, żeśmy się spotkali? — spytała nagle.

— Nie, na Boga! Wtedy właśnie zapaliła się czerwona lampka. Kiedy po raz pierwszy panią zobaczyłem, wtedy, na Pont Street, wiedziałem, że podejmuję ryzyko narażenia się na śmieszność. Pani twarz wywarła na mnie takie wrażenie, właśnie twarz. Jest w pani jakaś siła magiczna, od stóp do głów, niektóre kobiety mają taką właściwość, ale nigdy jeszcze nie spotkałem takiej, w której tej siły magicznej byłoby aż tyle. Poślubi pani kogoś godnego szacunku i zamożnego, jak przypuszczam, a ja wrócę do swojego niecnego życia, lecz zanim odejdę, pocałuję panią, przysięgam!

— Teraz pan nie może — powiedziała miękko Virginia. — Inspektor Battle obserwuje nas z okna biblioteki.

Anthony spojrzał na nią.

— Szatan z pani, Virginio — powiedział tonem raczej obojętnym. — Ale słodki szatan. — Po czym pomachał beztrosko dłonią w stronę inspektora. — Złapał pan dziś jakichś kryminalistów?

— Na razie nie.

— To dobrze rokuje.

Battle z zadziwiającą jak na tak flegmatycznego człowieka zwinnością wyskoczył przez okno biblioteki i dołączył do nich już na tarasie.

— Udało mi się ściągnąć profesora Wynwooda — oznajmił szeptem. — Właśnie przyjechał. Rozszyfrowuje listy. Chcecie państwo zobaczyć go przy pracy?

Mówił to tonem zachwalającego wystawę marchanda. Otrzymawszy pozytywną odpowiedź, zaprowadził ich pod okno i poradził, by zajrzeli do środka.

Przy zarzuconym listami stole siedział niewysoki, rudowłosy mężczyzna w średnim wieku i pisał coś zawzięcie na dużym arkuszu papieru. Mruczał gniewnie do siebie jakieś słowa i od czasu do czasu pocierał gwałtownie nos, którego barwa skutecznie rywalizowała z kolorem włosów.

Niebawem uniósł wzrok znad stołu.

— To pan, inspektorze? Po to mnie pan tu ściągnął, bym zajmował się takimi bzdurami? Przecież każde dziecko poradziłoby sobie z tym. Dwuletni szkrab. I to się nazywa szyfr? Sens aż bije w oczy.

— Cieszę się, profesorze — powiedział łagodnie Battle. — Ale, wie pan, my nie jesteśmy tacy mądrzy.

— Tu nie potrzebna żadna mądrość — warknął profesor. — Wystarczy rutyna. Chce pan, bym rozpracował wszystkie listy? To zajmie dużo czasu, wymaga solidnego przyłożenia się, bacznej uwagi i żadnej inteligencji. Zrobiłem ten list datowany w „Chimneys”, który, jak pan powiedział, jest najważniejszy. Mogłem zabrać resztę do Londynu i przekazać mojemu asystentowi. Na takie rzeczy szkoda mojego czasu. Oderwał mnie pan od bardzo poważnej pracy i chcę jak najszybciej do niej wrócić.

Oczy mu rozbłysły.

— Dobrze, profesorze — zgodził się Battle. — Przykro mi, że zawracaliśmy panu głowę taką bagatelką. Wytłumaczę to panu Lomaxowi. Cały rwetes powstał z powodu tego właśnie listu. Lord Caterham spodziewa się prawdopodobnie, że zostanie pan na obiedzie.

— Nie jadam obiadów — powiedział profesor. — To zły zwyczaj. Banan i sucharek to wszystko, co zdrowy na ciele i umyśle człowiek powinien jeść w środku dnia.

Chwycił płaszcz, który leżał na oparciu fotela. Battle wyszedł przed dom i po paru minutach Anthony i Virginia usłyszeli odgłos odjeżdżającego samochodu.

Inspektor podszedł do nich trzymając w ręku pół arkusika papieru, który profesor mu wręczył.

— Zawsze tak się zachowuje — rzekł Battle nawiązując do wyjazdu profesora. — Wciąż w piekielnym pośpiechu. Ale mądry człowiek. No więc mamy tu treść listu Jej Wysokości. Chcecie państwo rzucić na to okiem?

Virginia sięgnęła po arkusik, Anthony zaś czytał jej przez ramię. Jak pamiętał, była to długa epistoła, tchnąca namiętnością i rozpaczą. Geniusz profesora Wynwooda przekształcił ją w lakoniczny, rzeczowy komunikat:

Operacja przebiegła pozytywnie, ale S nas przechytrzył. Przesunął kamień z kryjówki. Nie w jego pokoju. Szukałam. Odnalazłam następującą notatkę, która moim zdaniem ma z tym związek: RICHMOND SIEDEM PROSTO OSIEM NA LEWO TRZY NA PRAWO”.

— S? — odezwał się Anthony. — Oczywiście Stylptitch. Szczwany lis. Zmienił kryjówkę.

— Richmond? — powtórzyła z namysłem Virginia.

— Czyżby klejnot był ukryty gdzieś w Richmond?

— To ulubione miejsce członków rodziny królewskiej — zauważył Anthony.

Battle potrząsnął przecząco głową.

— A ja bym się upierał przy tym, że odnosi się to do jakiegoś punktu w tym domu.

— Wiem! — wykrzyknęła nagle Virginia. Obaj mężczyźni zwrócili ku niej wzrok.

— Obraz Holbeina w sali obrad. Właśnie pod nim obstukiwali ścianę. A to jest portret hrabiego Richmond.

— Trafiła pani w dziesiątkę —powiedział Battle i klepnął się po udzie. Mówił dalej z niezwykłym u niego ożywieniem. — To jest punkt wyjściowy, obraz, ale przestępcy wiedzą tyle samo co my, do czego odnoszą się wymienione w liście cyfry. Dwaj zbrojni rycerze stoją akurat pod obrazem, i pierwszą myślą złoczyńców było to, że klejnot jest ukryty w jednej ze zbroi. Cyfry mogłyby oznaczać cale. Ta teoria wzięła w łeb, następna zaś dotyczyła tajemnego przejścia lub klatki schodowej, lub schowka w ścianie. Czy o czymś takim jest pani wiadomo?

Virginia zaprzeczyła ruchem głowy.

— Wiem o „księżej jamie” i o przynajmniej jednym tajemnym przejściu — odparła. — Swego czasu pokazywano mi je, ale doprawdy mało co pamiętam. O, jest Bundle, ona będzie wiedziała.

Bundle szybkim krokiem zbliżała się do nich.

— Po obiedzie biorę panharda i jadę do miasta — oznajmiła. — Może kogoś podrzucić? Nie miałby pan ochoty? — zwróciła się do Cade’a. — Zdążymy obrócić przed kolacją.

— Nie dziękuję — rzekł Anthony. — Spędzam tu czas zarówno miło, jak i pracowicie.

— Ten człowiek boi się mnie — powiedziała Bundle.

— Albo mnie jako kierowcy, albo mojego fatalnego uroku. Co zatem wchodzi w rachubę?

— To drugie — odparł Anthony. — Nie ulega żadnej wątpliwości.

— Bundle, kochanie — zaczęła Virginia — czy istnieje jakieś tajemne przejście prowadzące z sali obrad?

— W pewnym sensie tak. Ale z dawien dawna nie używane. Zdaje się, że łączy „Chimneys” z „Wyvern Abbey”. To znaczy łączyło kiedyś, w zamierzchłych czasach, teraz jest zamurowane. Można tylko nim przejść jakieś sto jardów. To na górze, w Białej Galerii, jest o wiele bardziej interesujące, no i niezła jest „księża jama”.

— Aspekt artystyczny nas nie interesuje — wyjaśniła Virginia. — Chodzi o konkret. Jakie jest połączenie z salą obrad?

— Przez drzwi w boazerii. Jeżeli chcecie, to po obiedzie wam zademonstruję.

— Dzięki — powiedział inspektor Battle. — Dajmy na to o wpół do trzeciej, dobrze?

Bundle spojrzała na niego z uniesionymi w górę brwiami.

— Coś tu nie gra?

Na tarasie pojawił się Tredwell.

— Podano do stołu — oznajmił.



Rozdział dwudziesty trzeci
Spotkanie w ogrodzie róż


O wpół do trzeciej towarzystwo spotkało się ponownie w sali obrad: Bundle, Virginia, inspektor Battle, Lemoine i Anthony Cade.

— Nie będziemy czekać, aż uda nam się ściągnąć pana Lomaxa — powiedział inspektor Battle. — Tego typu sprawy trzeba załatwiać szybko.

— Jeżeli pan sądzi, że książę Michael został zamordowany przez kogoś, kto dostał się tu tą drogą, to jest pan w błędzie — powiedziała Bundle. — To zupełnie niemożliwe. Wejście z drugiej strony jest zamurowane.

— Nie o to nam chodzi, milady — powiedział szybko Lemoine. — O coś całkiem innego.

— Szukacie czegoś, tak? — spytała niezwłocznie Bundle. — Czy przypadkiem nie jakiegoś historycznego drobiazgu?

Lemoine był wyraźnie zaintrygowany.

— Wytłumacz, co masz na myśli — poprosiła Virginia. — Ty jak zechcesz, to potrafisz.

— No… jak mu tam — zaczęła Budle. — Ten historyczny klejnot książąt krwi, który ktoś buchnął w zamierzchłych czasach, zanim wkroczyłam w dojrzałe lata.

— Skąd pani o tym wie, lady Eileen? — zapytał Battle.

— Zawsze wiedziałam. Kiedy miałam dwanaście lat, powiedział mi o tym któryś z lokai.

— Lokaj! — powiedział inspektor. — O Boże! Szkoda, że pan Lomax tego nie słyszy!

— Czy to jedna z pilnie strzeżonych tajemnic George’a? — zadała pytanie Bundle. — Komiczna historia! Nie przypuszczałam, że to prawda. George to istny osioł! Musi się wreszcie dowiedzieć, że służba wie wszystko.

Podeszła do obrazu Holbeina, dotknęła ukrytej gdzieś z boku sprężyny i natychmiast część boazerii rozwarła się ze zgrzytem, odsłaniając ciemny otwór.

— Entrez, messieurs et mesdames — powiedziała Bundle teatralnym tonem. — Wchodźcie, wchodźcie, najdrożsi! Superwidowisko sezonu i tylko za sześć pensów!

Zarówno Lemoine, jak i Battle zaopatrzyli się już w latarki. Wkroczyli w ciemność jako pierwsi, reszta szła za nimi, depcząc im niemal po piętach.

— Powietrze przyjemne i świeże — zauważył Battle. — Gdzieś musi być wentylacja.

Szedł na czele. Podłoga była wybrukowana nierównymi kamieniami, lecz ściany były murowane. Tak jak Bundle powiedziała, korytarz miał jakieś sto jardów długości. Potem gwałtownie się kończył — zwałowiskiem gruzu. Battle upewnił się, że z boku nie ma żadnego przejścia, po czym powiedział ku idącym za nim:

— Wracamy, jeśli państwo pozwolą. Chciałem tylko, że tak powiem, dokonać inspekcji terenu.

Po paru minutach byli z powrotem przed sekretnym wejściem.

— Zaczynamy stąd — oznajmił Battle. — Siedem prosto, osiem na lewo, trzy na prawo. Pierwsze traktujemy jako kroki.

Odmierzył dokładnie siedem kroków i pochylił się, badając grunt pod nogami.

— Chyba w porządku. Niezadługo pojawi się znak robiony kredą. Teraz osiem na lewo. To już nie odnosi się do kroków, przejście jest tak wąskie, że można iść tylko gęsiego.

— Może do cegieł? — podsunął Anthony.

— Słusznie. Osiem cegieł od góry lub dołu po lewej stronie. Spróbujmy od dołu, to łatwiejsze.

Odliczył osiem cegieł od dołu.

— Teraz od tego miejsca trzy na prawo. Raz, dwa, trzy. O, co to?

— Na pewno za chwilę zacznę krzyczeć — powiedziała Bundle. — Co to takiego?

Inspektor Battle majstrował coś ostrzem noża przy jednej z cegieł. Doświadczonym okiem dostrzegł bowiem od razu, że ta cegła jest inna niż pozostałe. Parę minut wysiłku i wyrwał ją. Z tyłu było niewielkie, ciemne wgłębienie. Battle wsadził tam rękę.

Wszyscy wstrzymali oddech.

Inspektor wyciągnął rękę z wgłębienia.

Z jego ust wyrwał się okrzyk zdumienia i gniewu.

Pozostali skupili się wokół niego i wpatrywali nic nie rozumiejącym wzrokiem w trzy przedmioty na jego dłoni. Przez moment wydawało się, jak gdyby własnym oczom nie mogli uwierzyć.

Karton małych, perłowych guziczków, kwadratowy kawałek szorstkiej dzianiny oraz skrawek papieru, na którym wypisano cały rząd dużych liter E.

— No tak! — powiedzial Battle. — Jestem załatwiony! Co to wszystko oznacza?

— Mon Dieu! — mruknął Francuz. — Ça c’est un peu tropfort!*

— Ale co to oznacza?! wykrzyknęła Virginia, całkiem zdezorientowana.

— Co to oznacza? — powtórzył Anthony, — Może to oznaczać tylko jedno. Nieboszczyk hrabia Stylptitch musiał mieć niezłe poczucie humoru. Ja osobiście nie uważam, by to tyło takie zabawne.

— Czy mógłby pan przedstawić swoją teorię nieco bardziej przejrzyście?— zapytał inspektor Battle.

— Naturalnie. To był mały żart hrabiego. Przewidywał widocznie, że jego notatka zostanie odczytana. Kiedy złoczyńcy przyszli po klejnot, znaleźli w tym miejscu bardzo zmyślną zagadkę. Rodzaj maski, którą się nakłada, by ludzie człowieka nie poznali.

— Czy coś się za tym kryje?

— Niewątpliwie tak. Gdyby hrabia chciał być tylko złośliwy, zostawiłby kartkę z napisem „sprzedane” albo fotografię osła czy coś równie mało subtelnego.

— Kawałek materiału, kilka dużych liter E i sporo guzików — wymamrotał Battle zdegustowany.

— C’est inoui*— powiedział ze złością Lemoine. Szyfr numer dwa — zaczął Anthony. — Zastanawiam się, czy profesor Wynwood nie popełnił tutaj błędu.

— Kiedy ostatnio ktoś korzystał z tego przejścia? — zapytał Francuz zwracając się do Bundle.

Bundle namyślała się chwilę.

— Moim zdaniem od przeszło dwóch lat nikt tu nie wchodził. Amerykanom i wszelkim innym turystom wystarcza „księża jama”.

— Ciekawe — mruknął Francuz.

— Co ciekawe?

Lemoine nachylił się i podniósł coś z podłogi.

— To — odparł. — Ta zapałka nie leżała tu przez dwa lata. Czy może ktoś z państwa rzucił ją na ziemię?

Odpowiedź wszystkich była przecząca.

— No dobrze — powiedział inspektor Battle.

— Zobaczyliśmy wszystko, co było do zobaczenia. Możemy już śmiało stąd się wynieść.

Propozycja zyskała ogólną aprobatę. Tajemne drzwi były zamknięte, ale Bundle pokazała im, gdzie jest zamek od wewnątrz. Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się na oścież, Bundle wskoczyła w otwór i wyładowała z łoskotem w sali obrad.

— Niech to licho! — wykrzyknął lord Caterham zrywając się z fotela, w którym widocznie ucinał sobie drzemkę.

— Biedny staruszku — powiedziała Bundle. — Przestraszyłam cię?

— Nie mogę pojąć — rzekł lord Caterham — dlaczego w obecnych czasach ludzie nie odpoczywają po jedzeniu. Wielka strata. Bóg świadkiem, „Chimneys” jest wystarczająco duże, ale nawet tu trudno znaleźć miejsce, gdzie człowiek zaznałby odrobinę spokoju. O Boże, ile was tam jest? Przypomina mi to pantomimy, na jakie chodziłem jako chłopiec, kiedy to chmary demonów wyskakiwały z drzwi zapadowych.

— Demonie numer siedem — powiedziała Virginia zbliżając się do niego i gładząc go po głowie. — Proszę się nie gniewać. Badamy tajemne przejście, to wszystko.

— Wygląda na to, że tajemne przejścia mają dzisiaj powodzenie — stwierdził lord Caterham niezbyt jeszcze udobruchany. — Całe rano musiałem oprowadzać po nich tego Fisha.

— Kiedy to było? — zapytał szybko Battle.

— Tuż przed obiadem. On słyszał chyba tylko o jednym przejściu. Pokazałem mu je, a potem zaprowadziłem go do Białej Galerii, a zakończyliśmy zwiedzanie na „księżej jamie”. Lecz w tym czasie jego entuzjazm wyraźnie zmalał. Miał minę człowieka śmiertelnie znudzonego. Zmusiłem go jednak, by dotrwał do końca. — Lord Caterham zachichotał na samo wspomnienie.

Anthony położył rękę na ramieniu Lemoine’a.

— Wyjdźmy na dwór — powiedział cicho. — Muszę z panem porozmawiać.

Dwaj panowie wyszli oszklonymi drzwiami. Kiedy byli już w dostatecznej od domu odległości, Anthony wyciągnął z kieszeni ów skrawek papieru, który dziś rano Boris mu wręczył.

— Proszę spojrzeć — powiedział. — Czy pan to zgubił?

Lemoine wziął kartkę do ręki i przyjrzał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem.

— Nie — odparł. — Widzę ją po raz pierwszy. A bo co?

— Jest pan tego pewien?

— Absolutnie, monsieur.

— Bardzo dziwne.

Powtórzył Lemoine’owi słowa Borisa. Francuz słuchał z wielką uwagą.

— Nie, nie zgubiłem tej kartki. Powiada pan, że on ją znalazł wśród krzewów?

— Wywnioskowałem to z jego wypowiedzi, ale on tak dokładnie tego nie określił.

— Całkiem możliwe, że wyfrunęła z walizki pana Isaacsteina. Niech pan powtórnie zapyta o to Borisa.

— Zwrócił Anthony’emu kartkę. Po paru minutach rzekł:

— Co panu właściwie o tym Borisie jest wiadomo? Anthony wzruszył ramionami.

— Zrozumiałem, że był zaufanym służącym świętej pamięci księcia Michaela.

— Możliwe, ale proszę zadać sobie trud i to sprawdzić. Niech pan zapyta kogoś kompetentnego, na przykład barona Lolopretjzyla. Może tego człowieka przyjęto do pracy zaledwie przed paroma tygodniami? Na mnie sprawił wrażenie uczciwego faceta. Ale kto wie? Król Victor byłby w stanie przeistoczyć się niezwłocznie w zaufanego sługę.

— Czyżby pan sądził…?

Lemoine przerwał mu:

— Będę z panem zupełnie szczery. Król Victor stał się moją obsesją. Wszędzie go widzę. Nawet teraz zadaję sobie w duchu pytanie, czy człowiek, z którym rozmawiam, jest panem Cade’em, czy może Królem Victorem…

— Mój Boże! — powiedział Anthony. — Musiał porządnie dać się panu we znaki.

— Co mnie obchodzi klejnot?! Albo wykrycie mordercy księcia Michaela? Powinienem to zostawić moim kolegom ze Scotland Yardu, to ich sprawa. Przyjechałem do Anglii tylko po to, tylko jeden cel mi przyświecał, by złapać Króla Victora, złapać go na gorącym uczynku. Nic innego mną nie powodowało.

— I pana zdaniem dopnie pan swego? — spytał Anthony zapalając papierosa.

— Bo ja wiem? — odparł Lemoine z nagle ogarniającym go zwątpieniem.

— Hm! — mruknął Anthony.

Wrócili na taras. Inspektor Battle stał przy oszklonych drzwiach nieruchomo, niczym słup soli.

— Proszę spojrzeć na tego poczciwca inspektora — powiedział Anthony. — Chodźmy go pocieszyć. — Po chwili milczenia dodał: — Swoją drogą dziwak z pana, panie Lemoine.

— Dlaczegóż to?

— Na pana miejscu zapisałbym obowiązkowo ten adres z kartki, którą panu pokazałem. Może on nie mieć żadnego znaczenia i prawdopodobnie nie ma. Ale z drugiej strony nie sposób wykluczyć, że to element bardzo istotny.

Lemoine spoglądał na niego w skupieniu minutę lub dwie. Po czym, z lekkim uśmiechem na ustach, podciągnął lewy rękaw marynarki. Na białym mankiecie koszuli widniał napis: „Hurstmere”, Langly Road, Dover.

— Przepraszam — powiedział Anhony. — Spudłowałem. — Dołączył do inspektora Battle. — Bardzo pan zadumany — zauważył.

— Mnóstwo mam rzeczy do przemyślenia, panie Cade.

— Wyobrażam sobie.

— Obraz jest niespójny. Absolutnie niespójny.

— To rzeczywiście ciężka sprawa — rzekł Anthony ze współczuciem. — Ale głowa do góry, inspektorze! W najgorszym wypadku zawsze pan może aresztować mnie. Ma pan podstawy — ślady moich stóp, jak pan pamięta.

Lecz inspektor nie skwitował tego uśmiechem.

— Ma pan tutaj jakichś wrogów, wie pan coś o tym? — zapytał.

— Odniosłem wrażenie, że jeden z lokai nie darzy mnie sympatią — odparł Anthony lekkim tonem. — Robi, co może, aby zapomnieć podać mi co wymyślniejsze warzywa. Dlaczego pan pyta?

— Otrzymałem anonimy — powiedział inspektor Battle. — A właściwie jeden anonim.

— Na mój temat?

Battle bez słowa wyjął z kieszeni złożony arkusik taniego papieru w kratkę i wręczył go Anthony’emu. Niewprawnym charakterem pisma nabazgrane tam były słowa: „Uwarzaj na pana Cade. Nie jest tym, za kturego się podaje”.

Anthony, śmiejąc się nierfasobliwie, zwrócił mu kartkę.

— To wszystko? Niech się pan nie przejmuje, inspektorze. Jak panu wiadomo, jestem mistrzem charakteryzacji.

Ruszył w stronę domu, gwiżdżąc wesoło. Lecz gdy wszedł do swojej sypialni i zamknął za sobą drzwi, zmienił się nie do poznania. Twarz mu stężała, przybrała surowy, zacięty wyraz. Usiadł na skraju łóżka i wpatrzył się ponuro w podłogę.

— Sytuacja staje się poważna — powiedział do siebie.

— Trzeba coś z tym zrobić. Cholernie niefortunny układ. Siedział tak parę minut, a następnie podszedł do okna.

Stał chwilę, wyglądając bezmyślnie na zewnątrz, i nagle jego spojrzenie zatrzymało się na czymś — i twarz mu się rozjaśniła.

— Oczywiście — szepnął. — Ogród róż! No właśnie! Ogród róż?

Zbiegł na dół i wyszedłszy na dwór bocznymi drzwiami, skierował się do ogrodu. Zmierzał tam drogą okrężną. Po obydwu stronach ogrodu znajdowały się niewielkie bramy. Wszedł przez tę dalszą i zbliżył się do zegara słonecznego położonego na wzniesieniu, w samym środku ogrodu.

Raptem stanął jak w ziemię wryty, wytrzeszczając oczy na drugiego gościa ogrodu, który sprawiał wrażenie równie jak on zdziwionego.

— Nie wiedziałem, że interesuje się pan różami — powiedział uprzejmie Anthony.

— Bardzo się interesuję — odparł pan Fish. Mierzyli się wzajemnie czujnym spojrzeniem niczym oceniający swe siły przeciwnicy.

— Ja też — oznajmił Anthony.

— Doprawdy?

— Mówiąc szczerze, uwielbiam róże do szaleństwa — rzekł Anthony patetycznie.

Lekki uśmiech rozjaśnił twarz pana Fisha, i w tym parnym czasie Anthony uśmiechnął się również. Napięcie jak gdyby minęło.

— Niech pan spojrzy na tę piękność — powiedział, pan Fish i nachylił się, by pokazać kwiat szczególnej urody.

— Zdaje się, że to jest Madame Abel Chatenay. Tak, mam rację. Ta biała róża była przed wojną znana jako Frau Carl Drusky. Przypuszczam, że ją przemianowali. Chyba lekka przesada, ale w duchu szczerego patriotyzmu. La France jest zawsze popularna. Czy pan w ogóle lubi czerwone róże? Jasnoczerwone…

Cedzącemu monotonnie słowa panu Fishowi przerwano. Z okna na pierwszym piętrze wychylała się Bundle.

— Chce pan wyskoczyć do miasta, panie Fish? Właśnie jadę.

— Dziękuję, lady Eileen, ale bardzo mi tu dobrze.

— A pan nie da się namówić? — zwróciła się do Anthony’ego. Ten, roześmiawszy się, potrząsnął przecząco głową.

Bundle zniknęła.

— Bardziej odpowiada mi sen — rzekł Anthony ziewając. — Solidna, poobiednia drzemka. — Wyjął papierosa. — Ma pan może zapałki?

Pan Fish wręczył mu całe pudełko. Anthony przypalił sobie i zwrócił zapałki ze słowami podzięki.

— Róże są piękne — powiedział. — Ale nie pociągają mnie dziś specjalnie problemy ogrodnicze.

Pan Fish z rozbrajającym uśmiechem pokiwał głową. Zza domu dobiegł ogłuszający łomot.

— Ten jej wóz ma niezły silnik — zauważył Anthony.

— O, tam…

W ich polu widzenia pojawił się szybko jadący aleją samochód. Anthony znowu ziewnął i skierował się w stronę domu.

Wszedł głównym wejściem. Gdy już znalazł się wewnątrz, to jakby szatan w niego wstąpił. Przebiegł galopem hali, przez jedno z dalszych oszklonych drzwi wypadł na dwór i dalej sunął parkiem. Bundle, jak wiedział, musi zrobić solidny objazd, koło domku myśliwskiego, a potem przez wieś.

Biegł jak szalony. Był to wyścig z czasem. Dobiegł do muru parku, gdy usłyszał warkot samochodu jadącego szosą. Wspiął się na mur i skoczył na drogę.

— Hej! — zawołał.

Zdumiona Bundle zboczyła gwałtownie z kursu. Udało jej się jakoś uniknąć wypadku. Anthony biegł za wozem, później otworzył drzwiczki i wskoczył na przednie siedzenie, obok Bundle.

— Jadę z panią do Londynu! — powiedział. — Od początku miałem ten zamiar.

— Dziwny z pana facet — rzekła Bundle. — Co pan trzyma w ręku?

— Zapałkę — odparł.

Przyglądał się jej z namysłem. Była różowa, z żółtym łebkiem. Anthony rzucił nie zapalonego papierosa, a zapałkę schował z pietyzmem do kieszeni.



Rozdział dwudziesty czwarty
Dom w Dover


— Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli dodam gazu? — zapytała Bundle. — Wyjechałam później, niż zamierzałam.

Anthony sądził, że osiągnęli już szczyt prędkości, ale niebawem się przekonał, że była to fraszka w porównaniu z tym, co Bundle potrafiła wycisnąć z panharda.

— Niektórzy ludzie — odezwała się, gdy podczas przejazdu przez wieś zwolniła tempo — są przerażeni moją jazdą. Na przykład ojciec. Nic go nie jest w stanie zmusić, by wsiadł do tej mojej landary.

Osobiście Anthony uważał, że stanowisko lorda Caterhama jest zdecydowanie uzasadnione. Jazda z Bundle to rodzaj sportu, którego starsi, nerwowi panowie nie powinni uprawiać.

— Ale pan na nerwowego nie wygląda — orzekła Bundle tonem aprobaty, biorąc brawurowo zakręt.

— Jak pani widzi, jestem w całkiem dobrej formie — oświadczył Anthony z powagą. — Ponadto — dodał po namyśle — ja również się spieszę.

— Dodać jeszcze gazu? — zapytała uprzejmie.

— Broń Boże! — zaprzeczył co tchu. — Robimy średnio około pięćdziesięciu mil, wystarczy.

— Płonę z ciekawości, jaka jest przyczyna pańskiego tak nagłego wyjazdu — powiedziała Bundle po wykonaniu koncertu na klakson, który wywołał na pewno przejściową głuchotę okolicznych mieszkańców. — Ale chyba nie potrzebuję o to pytać? Pan nie ucieka przed wymiarem sprawiedliwości, prawda?

— Nie jestem tego taki pewny — odparł. — Niebawem się przekonam.

— Ten gość ze Scotland Yardu zna się na rzeczy, jak się wydaje — rzekła Bundle w zamyśleniu.

— Battle to równy chłop — zgodził się Anthony.

— Pan powinien być dyplomatą — zauważyła. — Nie ma pan we zwyczaju udzielać komuś za wiele informacji, prawda?

— Zawsze uważałem się za gadułę.

— Och jej! Czy przypadkiem nie omotał pan mademoiselle Brun?

— Nie przyznaję się do winy! — oświadczył Anthony z ferworem.

Nastąpiła parominutowa przerwa w rozmowie, kiedy to Bundle dogoniła i wyprzedziła trzy samochody. Po czym zapytała nieoczekiwanie:

— Jak długo zna pan Virginię?

— Zadała mi pani bardzo trudne pytanie — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nie widywaliśmy się często, ale wydaje mi się, że znam ją od dawna.

Bundle skinęła głową.

— Virginia jest mądra — stwierdziła szorstkim tonem. — Często wygaduje bzdury, ale ma głowę na karku. Przypuszczani, że w Herzoslovakii robiła furorę. Gdyby żył Tim Revel, miałby przed sobą nie lada karierę, i to głównie dzięki niej. Pracowała na ten jego sukces z całą zaciętością. Nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobiła, i wiem, dlaczego.

— Bo jej na nim zależało — powiedział ze wzrokiem utkwionym przed siebie.

— Nie, bo jej na nim nie zależało. Rozumie pan? Nie kochała go, nigdy go nie kochała, więc robiła wszystko, co było w jej mocy, by mu to wynagrodzić. To cała Virginia. Ale fakt ten nie ulega kwestii. Virginia nigdy nie była zakochana w Timie Revelu.

— Pani wypowiedzi są bardzo autorytatywne — powiedział obracając się ku niej.

Drobne dłonie Bundle obejmowały kierownicę, a jej wysunięty do przodu podbródek świadczył o stanowczym usposobieniu.

— Wiem to i owo. Kiedy oni brali ślub, byłam smarkata, ale co nieco obiło mi się o uszy, a znając Virginię, łatwo można było połączyć pewne fakty. Tim Revel stracił dla niej głowę — był Irlandczykiem, bardzo przystojnym mężczyzną i miał prawdziwy talent krasomówczy. Virginia była młoda — osiemnaście lat. Nie mogła się nigdzie ruszyć, żeby nie natknąć się na malowniczo rozpaczającego Tima, który zaklinał się, że palnie sobie w łeb albo stoczy się w alkoholizm, jeśli ona nie zechce go poślubić. Dziewczyny wierzą w takie rzeczy — albo wierzyły, bo w ciągu ostatnich ośmiu lat osiągnięto w tej dziedzinie pewien postęp. Virginia dała się porwać uczuciu, o którym sądziła, że zostało przez nią zainspirowane. Wyszła za niego za mąż — i do końca była dla niego aniołem. Gdyby go kochała, ani w połowie nie byłaby taka anielska. W Virginii wiele jest z szatana. Ale powiem panu jedno: ona cieszy się swoją wolnością’ I ktoś, kto zechciałby ją tej wolności pozbawić, miałby twardy orzech do zgryzienia.

— Po co pani mi to opowiada? — zapytał wolno Anthony.

— Czy nie jest ciekawe dowiedzieć się czegoś o ludziach? O niektórych oczywiście.

— Chciałem o niej wiedzieć coś więcej — przyznał.

— A ona by panu nic nie powiedziała. Ale może mi pan wierzyć na sto procent. Virginia to kochana dziewczyna. Nawet kobiety ją lubią, bo nie ma w sobie nic z jędzy. Tak czy owak — zakończyła niezbyt zrozumiale — trzeba w życiu postępować rzetelnie, prawda?

— Naturalnie — zgodził się Anthony. Wciąż jednak nurtował go niepokój: nie miał zielonego pojęcia, co skłoniło Bundle, by — nie pytana — udzieliła mu tak szczegółowych informacji. Mimo to nie mógł zaprzeczyć, że ogromnie był temu rad.

— Tu już są tramwaje — powiedziała z westchnieniem. — Będę musiała bardziej uważać.

— Raczej tak — zgodził się.

Ich poglądy na ostrożną jazdę trudno by było uznać za zbieżne. Mieli już za sobą przedmiejskie ulice i niebawem znaleźli się na Oxford Street.

— Nieźle, co? — zapytała Bundle spoglądając na zegarek.

Anthony gorliwie przytaknął.

— Gdzie mam pana wysadzić?

— Gdziekolwiek. Którędy pani jedzie?

— Przez Knightsbridge.

— Świetnie. Wysiądę przy Hyde Park Corner.

— Do widzenia — powiedziała, gdy dojechali do wskazanego miejsca. — A co z powrotem?

— Jakoś sobie poradzę. Dziękuję.

— Napędziłam panu stracha.

— Nie poleciłbym znerwicowanym starszym damom kierowcy w pani osobie, ale mnie pani jazda się podobała. Ostatnim razem równie zagrożony byłem wówczas, gdy szarżowała na mnie sfora dzikich słoni.

— Jest pan wyjątkowo nieuprzejmy — stwierdziła Bundle. — Nie mieliśmy przecież nawet żadnej stłuczki.

— Przykro mi, jeżeli z mojego powodu musiała się pani ograniczać — odciął się Anthony.

— Zawsze wiedziałam, że mężczyźni nie grzeszą odwagą — powiedziała.

— Jest pani wyjątkowo złośliwa — oświadczył. — Odchodzę głęboko urażony.

Bundle kiwnęła mu głową i odjechała. Anthony zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.

— Dworzec Victoria — powiedział, gdy znalazł się wewnątrz wozu.

Przed dworcem zapłacił taksówkarzowi, po czym zasięgnął informacji, kiedy odjeżdża do Dover najbliższy pociąg. Fatalnie się złożyło, że pociąg do Dover właśnie odszedł.

Zdecydował się na przeszło godzinne czekanie i zmarszczywszy brwi chodził tam i z powrotem po peronie. Parokrotnie z wyraźnym zniecierpliwieniem potrząsnął głową.

Podróż do Dover przebiegła bez zakłóceń. Po przybyciu na miejsce szybko opuścił zabudowania stacyjne i wówczas, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał — wrócił na dworzec. Na jego ustach błąkał się lekki uśmiech, gdy pytał o drogę do „Hurstmere”, Langly Road.

Wspomniana ulica była długa — stanowiła drogę wyjazdową z miasta. Zgodnie z uzyskaną informacją „Hurstmere” był domem ostatnim. Anthony parł niezmordowanie do przodu. Między oczami pojawiła mu się zmarszczka. W jego zachowaniu wyczuwało się jednak swoisty rodzaj podniecenia — jak zawsze wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa.

Jak mu powiedziano na stacji, „Hurstmere” był ostatnim domem przy tej ulicy. Stał w głębi, na zarośniętym i zaniedbanym terenie. Zdaniem Anthony’ego musiał być nie zamieszkany przez ładnych parę lat. Duża, żelazna brama skrzypiała na zardzewiałych zawiasach, a nazwisko właściciela na tabliczce było prawie nieczytelne.

— Bezludzie — mruknął Anthony pod nosem. — W sam raz.

Chwilę się wahał, spojrzał szybko w górę i w dół ulicy — absolutnie pustej — po czym wśliznął się przez skrzypiącą bramę do środka i ruszył zarośniętą aleją. Przeszedł kilka kroków i stanął nasłuchując. Wciąż jeszcze dzieliła go od domu spora odległość. Znikąd najmniejszego dźwięku. Jakieś przedwcześnie pożółkłe liście oderwały się od jednego z drzew i spadły z łagodnym szelestem, który w panującej wokół ciszy zabrzmiał wręcz złowrogo. Anthony drgnął, ale zaraz się uśmiechnął.

— Nerwy — powiedział do siebie. — Do tej pory nie wiedziałem, że je mam.

Ruszył dalej aleją. Niebawem, gdy aleja skręciła, wszedł w zarośla i kontynuował marsz, niewidoczny z domu. Raptem stanął i z zarośli dokonał lustracji terenu. W oddali szczekał pies, lecz odgłos, który zwrócił uwagę Anthony’ego, dobiegał z dość bliska.

Słuch go nie mylił. Zza rogu domu wyszedł szybko człowiek, krępy, przysadzisty, o wyglądzie cudzoziemca. Nie zatrzymał się, szedł dalej krokiem zdecydowanym, okrążył dom i zniknął.

— Wartownik — mruknął Anthony. — Dobra robota! Gdy odszedł, Anthony podjął marsz, kierując się bardziej w lewo, a tym samym podążając śladem wartownika.

Posuwał się do przodu całkowicie bezszelestnie.

Dom miał z prawej strony i wkrótce dotarł do miejsca, gdzie na żwirowaną ścieżkę padał snop światła. Stąd wyraźnie było słychać rozmawiających ze sobą kilku mężczyzn.

— O Boże, co za skończone osły! — wymamrotał Anthony. — Trzeba ich postraszyć, w pełni sobie na to zasłużyli!

Zakradł się pod okno — pochylił się trochę, żeby nie być widocznym. Potem podniósł powoli głowę do poziomu parapetu i zajrzał do środka.

Sześciu chłopa siedziało, wygodnie rozpartych, dokoła stołu. Czterej z nich to byli krępi mężczyźni o wystających kościach policzkowych i na modłę węgierską skośnych oczach. Pozostali dwaj to drobni, o szczurzej fizjonomii ludzie, gestykulujący szybko. Posługiwano się językiem francuskim, ale ci czterej duzi mówili francuszczyzną niewprawną, głos mieli ochrypły, gardłowy.

— Szef? — zapytał któryś. — Kiedy ma tu być? Jeden z małych wzruszył ramionami.

— W każdej chwili.

— W jakiejś chwili na pewno — wymamrotał ten pierwszy. — Nigdy tego waszego szefa nie widziałem, ale, o rany, przez ten czas jałowego czekania ile znakomitych wyczynów moglibyśmy dokonać!

— Ty frajerze — powiedział drugi mały zgryźliwym tonem. — Dokonałbyś z tą swoją bandą tylko tego, że dalibyście się zapuszkować przez policję. Ty i ci twoi niedowarzeni goryle!

— No, no! — ryknął jeden z krępych. — Nie obrażaj Towarzyszy! Bo ci naznaczę gardziołko piętnem czerwonej ręki!

Uniósł się z miejsca, spoglądając groźnie na Francuza, lecz jeden z jego kumpli pchnął go i ten usiadł z powrotem.

— Żadnych kłótni — burknął. — Mamy razem pracować. Z tego, co słyszałem, ten Król Victor nie toleruje nieposłuszeństwa.

W ciemności Anthony usłyszał znowu kroki wartownika, który robił kolejną rundkę, i skrył się za krzakiem.

— Kto tam chodzi? — dał się słyszeć głos mężczyzny wewnątrz domu.

— Carlo, robię obchód.

— Aha. A co z więźniem?

— W porządku. Szybko wraca do siebie. Wygrzebuje się po tym ciosie w łeb, cośmy mu zadali.

Anthony, równie bezszelestnie, oddalił się nieco.

— O rany, tego już za wiele! — mruknął do siebie.

— Rozmawiają o sprawach przy otwartym oknie, a ten dureń Carlo… robi obchód, rusza się jak słoń i cierpi chyba na kurzą ślepotę! A już szczytem wszystkiego jest to, że Herzoslovacy i Francuzi zaczynają brać się za łby! Kwatera główna Króla Victora staje się miejscem zgoła niebezpiecznym. Z rozkoszą, z prawdziwą rozkoszą dam im nauczkę!

Stał chwilę niezdecydowany, uśmiechając się do siebie.

Skądś z góry doszedł go zduszony jęk.

Anthony uniósł głowę. Jęk rozległ się znowu.

Rozejrzał się błyskawicznie dokoła. Carlo tym razem nie robił rundki. Anthony chwycił się grubego pnącza dzikiej winorośli i podciągnął się zwinnie aż do parapetu. Okno było zamknięte, ale wyjąwszy z kieszeni odpowiednie narzędzie, szybko się z nim uporał.

Minutę nasłuchiwał, po czym wskoczył lekko do pokoju. W odległym kącie stało łóżko, a na łóżku leżał człowiek

— jego sylwetka była w mroku ledwo widoczna. Anthony podszedł do łóżka i puścił snop światła latarki na twarz tego człowieka. Nie znał go — mężczyzna był blady i wymizerowany, a głowę miał szczelnie owiniętą bandażem.

Człowiek ów leżał ze związanymi rękami i nogami. Popatrzył na Anthony’ego oszołomionym wzrokiem.

Anthony’pochylił się nad nim i w trakcie tej czynności usłyszał za plecami jakiś odgłos — odwrócił się gwałtownie, a jego ręka powędrowała do kieszeni marynarki.

Lecz słowa, jakie padły powstrzymały go:

— Ręce do góry, kochasiu! Nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, ale na Dworcu Victoria zdążyłem złapać ten sam pociąg co ty.

Był to pan Hiram Fish we własnej osobie — stał w drzwiach, a w jego ręku połyskiwał duży, niebieski rewolwer.



Rozdział dwudziesty piąty
Wtorkowy wieczór w „Chimneys”


Lord Caterham, Virginia i Bundle siedzieli po obiedzie w bibliotece. Działo się to we wtorek wieczorem. Upłynęło około trzydziestu godzin od raczej dramatycznego wyjazdu Anthony’ego.

Już przynajmniej po raz siódmy Bundle powtarzała jego słowa, jakie wypowiedział na pożegnanie przy Hyde Park Corner.

— „Jakoś sobie poradzę” — powtórzyła Virginia w zamyśleniu. — Można z tego wnosić, że nie zamierzał długo być nieobecny. No i zostawił wszystkie swoje rzeczy.

— Nie powiedział ci, dokąd się wybiera?

— Nie — odparła Virginia ze wzrokiem utkwionym przed siebie. — Nic mi nie powiedział.

Po tych słowach zapadła cisza. Przerwał ją lord Caterham.

— Ogólnie rzecz biorąc — powiedział — właściciel hotelu ma niejaką przewagę nad właścicielem wiejskiej rezydencji.

— To znaczy…

— Na ogół wie, co się dzieje w jego pokojach. Goście, którzy zamierzają się wynieść, mają obowiązek zawiadomić właściciela przed godziną dwunastą.

Virginia uśmiechnęła się.

— Prawdopodobnie — ciągnął lord — jestem nieco staroświecki i mam nadmierne wymagania. Wiem, że to taka moda wpadać i wypadać z domu gospodarzy. Tak jak w hotelu, pełna swoboda działania, z tym że bez rachunku na odjezdnym.

— Ale z ciebie zrzęda — powiedziała Bundle. — Masz Virginię i mnie. Czego więcej potrzebujesz?

— Niczego, absolutnie niczego — pospieszył z zapewnieniem lord Caterham. To nie to. Chodzi mi o zasadę. Taki fakt przyprawia człowieka o niepokój. Chciałbym zaznaczyć, że minione dwadzieścia cztery godziny były niemal idealne. Spokój, cudowny spokój. Żadnych włamań czy innych czynów przestępczych, żadnych detektywów, żadnych Amerykanów. Jedyne, na co mógłbym się skarżyć, to to, że o wiele bardziej bym się z tego cieszył, gdybym mógł mieć świadomość całkowitego bezpieczeństwa. Tymczasem sytuacja przedstawia się tak, że powtarzam sobie w duchu: ten albo tamten spośród moich gości powinien lada chwila się pojawić. I wtedy wszystko bierze w łeb!

— Ale nikt się nie pojawił — powiedziała Bundle. — Zostaliśmy sami, opuszczeni przez wszystkich, taka jest prawda. W dziwny sposób ulotnił się Fish. Czy nic nikomu nie powiedział?

— Ani słowa. Ostatni raz widziałam go wczoraj po południu, jak chodził tam i z powrotem po ogrodzie róż, paląc to swoje koszmarne cygaro. Potem jakby się zapadł pod ziemię.

— Może ktoś go porwał? — zapytała Bundle z nutą nadziei w głosie.

— Przypuszczam, że w ciągu dwóch dni zjedzie tu Scotland Yard, by przeczesywać jezioro w poszukiwaniu ciała — powiedział ponuro jej ojciec. — Mam za swoje. W moim wieku powinienem wyjechać sobie spokojnie za granicę dla podreperowania zdrowia, a zamiast tego dałem się wciągnąć w te bzdurne sprawy George’a Lomaxa. Ja…

W tym momencie pojawił się Tredwell.

— Co takiego? — zapytał z irytacją lord. — Co się stało?

— Czeka tu ten francuski detektyw, milordzie, i byłby wdzięczny, gdyby poświęcił mu pan chwilę.

— A nie mówiłem? — powiedział lord Caterham.

— Było zbyt piękne, żeby mogło długo trwać. Przekonacie się, znaleźli zwłoki Fisha w stawie złotej rybki.

Tredwell we właściwy sobie, pełen szacunku sposób skierował uwagę lorda ku problemowi, z jakim przyszedł.

— Czy mam mu powiedzieć, że pan go przyjmie?

— Tak, tak. Wprowadź go.

Tredwell odszedł. Wrócił po paru minutach i grobowym tonem zaanonsował:

— Pan Lemoine.

Francuz wszedł do pokoju szybkim, lekkim krokiem. Ten jego chód, bardziej niż wyraz twarzy, zdradzał, że jest czymś wielce zemocjonowany.

— Dobry wieczór — powiedział lord Caterham.

— Życzy pan sobie drinka?

— Nie, dziękuję. — Detektyw skłonił się ceremonialnie przed paniami.,— Nareszcie zaczynam odnosić sukcesy. W tym stanie rzeczy doszedłem do wniosku, że należy zapoznać pana z moimi odkryciami, bardzo poważnymi odkryciami, jakich dokonałem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

— Tak też sądziłem, że dzieje się gdzieś coś ważnego — oznajmił lord.

— Wczoraj po południu jeden z pana gości opuścił ten dom w dość dziwaczny sposób. Muszę panu powiedzieć, że od samego początku coś podejrzewałem. Oto przebywa tu człowiek z głuszy. Dwa miesiące temu był w Afryce Południowej. A przedtem gdzie?

Virginia nabrała w płuca haust powietrza. Przez chwilę Francuz patrzył na nią nieufnie. Po czym ciągnął:

— A przedtem gdzie? Nikt tego nie wie. A on jest właśnie takim typem człowieka, jakiego poszukuję — wesoły, z tupetem, trochę zwariowany, facet, którego stać na wszystko. Wysyłam depeszę za depeszą, ale nie dowiedziałem się nic o jego przeszłości. Przed dziesięcioma laty był w Kanadzie, to fakt, lecz od tego czasu — biała karta. Moje podejrzenia wzmagają się. Któregoś dnia podniosłem skrawek papieru, który upuścił. Był tam adres, numer domu w Dover. Później, niby przypadkowo, ja upuściłem ów świstek. Kątem oka obserwowałem tego Borisa, Herzoslovaka — podniósł papier i zaniósł swemu panu. Cały czas byłem pewny, że ów Boris jest emisariuszem Towarzyszy Czerwonej Ręki. Wiadomo nam jest bowiem, że Towarzysze współpracują w tej dziedzinie z Królem Victorem. Jeżeli Boris rozpoznał w panu Anthonym Cadzie swego szefa, to czy nie postąpiłby tak, jak postąpił — czy nie oddałby się do jego dyspozycji? Podejrzana historia, powiadam panu, bardzo podejrzana… Lecz niemalże zostałem rozbrojony, bo Anthony Cade przynosi mi ten sam kawałek papieru i pyta, czy go nie zgubiłem. Powiedziałem: niemalże rozbrojony, więc nie całkowicie. Bo mogło to znaczyć, że on jest niewinny, ale mogło też, że jest bardzo, bardzo sprytny. Zaprzeczyłem oczywiście — ten papierek nie należy do mnie ani go nie zgubiłem. Tymczasem przeprowadzam intensywne dochodzenie. Dopiero dziś zdobyłem pewne wiadomości: ten dom w Dover został pospiesznie opuszczony, a do wczorajszego popołudnia zajmowała go grupa cudzoziemców. Nie ulega wątpliwości, że była to kwatera główna Króla Victora. Niech pan weźmie pod uwagę wymowę tych faktów. Wczoraj po południu pan Cade wynosi się stąd w wielkim pośpiechu. Odkąd zgubił ten papierek, wiedział, że cały plan spalił na panewce. Jedzie do Dover i rozwiązuje natychmiast gang. Jakie będzie jego następne posunięcie, nie wiem. Z całą pewnością natomiast pan Cade tutaj nie powróci. Znając jednak Króla Victora nie wątpię, że póki nie podejmie kolejnej próby zdobycia klejnotu, gry nie zaniecha. I właśnie wtedy go dopadnę.

Virginia nagle wstała. Przecinając pokój podeszła do kominka i przemówiła lodowatym jak stal głosem:

— Pewnego faktu nie bierze pan pod uwagę, panie Lemoine. Anthony Cade nie był jedynym spośród gości, który tajemniczo się ulotnił.

— To znaczy, madame?

— Że to wszystko, co pan powiedział, może się równie dobrze odnosić do innej osoby. A mianowicie do pana Hirama Fisha.

— Och, pan Fish!

— Tak, pan Fish. Czy tej pierwszej nocy nie powiedział nam pan, że Król Victor przybył niedawno z Ameryki do Anglii? A właśnie pan Fish przybył do Anglii z Ameryki. Co prawda miał ze sobą list polecający od powszechnie znanej osobistości, ale dla człowieka takiego jak Król Victor załatwienie sobie owego listu to naprawdę drobnostka. On na pewno nie jest tym, za kogo się podaje. Lord Caterham uczynił takie spostrzeżenie, że kiedy pojawia się temat pierwszych edycji, które rzekomo były celem jego tu przyjazdu, on zawsze tylko słucha, nigdy w tej kwestii nie zabiera głosu. Jeszcze kilka faktów przemawia przeciw niemu. W nocy, kiedy popełniono morderstwo, w jego pokoju paliło się światło. A teraz ten wieczór w sali obrad. Gdy spotkałam go na tarasie, był kompletnie ubrany. Właśnie on mógł upuścić tę kartkę. Pan nie widział, by uczynił to pan Cade. Pan Cade może i pojechał do Dover. Jeśli tak, nietrudno będzie to ustalić. A jeśli został tam uprowadzony? Moim zdaniem poczynania pana Fisha są o wiele bardziej podejrzane.

Głos Fancuza zabrzmiał ostro:

— Z pani punktu widzenia, madame, może to tak i wygląda. Nie będę się wdawał w dyskusję. I przyznaję pani rację, że pan Fish nie jest tym, za kogo się podaje.

— Więc kim?

— Widzi pani, pan Fish jest… amerykańskim detektywem.

— Co?! — wykrzyknął lord Caterham.

— Tak, milordzie. Przyjechał tu, by schwytać Króla Victora. Ja oraz inspektor Battle wiemy o tym dopiero od niedawna.

Virginia nie odezwała się słowem. Usiadła powoli na swoim miejscu. Te kilka słów obróciły w perzynę całą strukturę, którą z takim pietyzmem budowała.

— My wszyscy zakładaliśmy, proszę pani — ciągnął Lemoine — że Król Victor przybędzie do „Chimneys”. Jest to jedyne miejsce, gdzie uda się nam go złapać — nie mieliśmy co do tego wątpliwości.

Virginia spojrzała na niego dziwnie rozjarzonymi oczami i nagle roześmiała się.

— Jeszcze go pan jednak nie schwytał — rzekła.

Lemoine popatrzył na nią z zaciekawieniem.

— Nie, madame. Ale schwytam.

— On jest, zdaje się, znany z tego, że umie wyprowadzać ludzi w pole, prawda?

Twarz Francuza pociemniała z gniewu.

— Tym razem stanie się inaczej — wycedził przez zęby.

— To bardzo atrakcyjny chłopak — stwierdził lord Caterham. — Bardzo. Ale, ale, Virginio, dlaczego powiedziałaś, że on jest twoim starym przyjacielem?

— Otóż właśnie — rzekła Virginia z kamiennym spokojem. — Dlatego przypuszczam, że pan Lemoine nie ma racji.

I zmierzyła ostrym spojrzeniem detektywa, który absolutnie nie wyglądał na człowieka zbitego z tropu.

— Czas pokaże, madame — powiedział.

— Czy pan sugeruje, że to on zastrzelił księcia Michaela? — zapytał po chwili.

— Oczywiście.

Virginia energicznie potrząsnęła głową.

— Nic podobnego! — powiedziała. — Nic podobnego! Tej jednej rzeczy jestem całkowicie pewna. Anthony Cade nie zabił księcia Michaela.

Lemoine bacznie ją obserwował.

— Niewykluczone, za ma pani rację, madame — wyrzekł powoli. — Istnieje po prostu taka możliwość, to wszystko. Wykonawcą jego rozkazów mógł być ten Herzoslovak Boris, który oddał strzał. Kto to wie, książę Michael mógł mu wyrządzić jakąś wielką krzywdę i facet szukał zemsty.

— Ma wygląd typa spod ciemnej gwiazdy — zgodził się lord Caterham. — Przypuszczam, że służące piszczą, gdy mija je na korytarzu.

— Muszę już iść — powiedział Lemoine. — Moim obowiązkiem było powiedzieć panu, milordzie, jak się sprawy przedstawiają.

— Bardzo to miłe z pańskiej strony — odrzekł lord Caterham. — Z pewnością nie reflektuje pan na drinka. Wobec tego dobranoc.

— Nie cierpię tego człowieka z tą jego wymuskaną czarną bródką i binoklami — oświadczyła Bundle, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. — Mam nadzieję, że Anthony go wykiwa. Chciałabym zobaczyć, jak się wije z wściekłości. A co ty, Virginio, o tym wszystkim sądzisz?

— Nie wiem — odparła Virginia. — Jestem zmęczona. Idę spać.

— Niezła myśl — stwierdził lord Caterham. — Jest już wpół do dwunastej.

Gdy Virginia przemierzała obszerny hali, zdołała dostrzec czyjeś szerokie plecy, chyba skądś jej znane, których właściciel wymknął się dyskretnie bocznymi drzwiami.

— Inspektorze Battle! — zawołała władczym tonem.

Inspektor, bo to istotnie był on, z niejakim ociąganiem zmienił kierunek.

— Słucham panią.

— Był tu pan Lemoine. Oznajmił nam… Proszę mi powiedzieć, czy tak jest w istocie, czy to prawda, że pan Fish jest amerykańskim detektywem?

Inspektor Battle skinął głową.

— Tak, to prawda.

— Wiedział pan o tym od początku?

Inspektor znowu potwierdził. Virginia zawróciła w stronę schodów.

— Rozumiem — powiedziała. — Dziękuję panu.

Aż do tej chwili nie mogła w to uwierzyć.

A teraz…?

Siedząc w swoim pokoju przed toaletką zastanawiała się dogłębnie nad całą sprawą. Każde wypowiedziane przez Anthony’ego słowo nabierało teraz dla niej nowego znaczenia. Co on wówczas rozumiał pod określeniem „zawód”? Porzucił zawód. A potem…

Dziwny dźwięk zakłócił tok jej medytacji. Drgnęła i uniosła głowę. Jej mały, złoty zegarek wskazywał godzinę pierwszą z okładem. Prawie dwie godziny siedziała pogrążona w myślach.

Dźwięk rozległ się znowu. Ostry stuk w szybę. Virginia podeszła do okna i otworzyła je na oścież. W dole stał na ścieżce wysoki mężczyzna, który schylił się, już na jej oczach, po garść żwiru.

Przez chwilę serce Virginii biło szybszym rytmem, ale zaraz rozpoznała masywną, prostokątną sylwetkę Herzoslovaka Borisa.

— Halo — powiedziała cicho. — O co chodzi?

W tym momencie nie wydało jej się dziwne, że Boris o tak późnej nocnej porze rzuca żwirem w jej okno.

— O co chodzi? — powtórzyła ze zniecierpliwieniem.

— Przychodzę od mojego pana — mówił Boris stłumionym głosem, ale mimo to bardzo wyraźnie. — Przysłał mnie po panią.

Wygłosił ten komunikat tonem niezwykle rzeczowym.

— Po mnie?

— Tak. Mam panią do niego zaprowadzić. Napisał kartkę. Rzucę ją pani.

Virginia cofnęła się nieco i obciążony kamyczkiem skrawek papieru upadł dokładnie u jej stóp. Rozwinęła kartkę i przeczytała, co następuje: „Moja droga — pisał Anthony — znalazłem się w sytuacji krytycznej, ale liczę na to, że się wykaraskam. Zaufasz mi i przyjedziesz?”

Parę minut Virginia stała bez ruchu, czytając raz po raz te same słowa.

Uniosła głowę, wodząc wzrokiem po z przepychem urządzonej sypialni, jak gdyby widziała to wszystko po raz pierwszy.

Następnie wychyliła się z okna.

— Co mam robić? — zapytała.

— Detektywi są po drugiej stronie domu, przy drzwiach sali obrad. Niech pani zejdzie na dół i wyjdzie na zewnątrz bocznymi drzwiami. Będę tam. Samochód czeka na szosie.

Virginia skinęła głową w milczeniu.

Szybko się przebrała w beżowy, trykotowy strój i włożyła na głowę mały, beżowy, skórzany kapelusik.

Po czym, uśmiechając się kącikiem ust, napisała krótki list, zaadresowała go do Bundle i przypięła do poduszeczki na szpilki.

Zeszła chyłkiem po schodach i odryglowała boczne drzwi. Chwilę stała nieruchomo, następnie zaś, z uniesioną dumnie głową, podobnie jak to czynili jej przodkowie udający się na wyprawę krzyżową, przekroczyła próg.



Rozdział dwudziesty szósty
Trzynasty października


Trzynastego października o dziesiątej rano, w środę, Anthony Cade wszedł do hotelu Harridge’a i zapytał o barona Lolopretjzyla, który zajmował tutaj apartament.

Po odpowiednio długim i nakazującym szacunek okresie oczekiwania poproszono Anthony’ego do wzmiankowanego apartamentu. Baron stał na dywaniku przed kominkiem w pełnej godności, sztywnej postawie. Mały kapitan Andrassy, zachowując postawę równie nienaganną, choć wyczuwało się w nim pewien odcień niechęci, był także obecny.

Nastąpiły zwykłe w takiej sytuacji ukłony, trzaskanie obcasami oraz inne związane z etykietą poczynania. Anthony, jak na razie, wykazywał pełną znajomość konwenansów.

— Mam nadzieję, baronie, że wybaczy mi pan te wczesne odwiedziny — powiedział wesoło, kładąc na stoliku kapelusz i laskę. — Chcę panu bowiem zaproponować pewien mały interes.

— Ha! Jakiż to? — zapytał baron.

Kapitan Andrassy, który nigdy się nie pozbył podejrzliwości, z jaką od początku traktował Anthony’ego, spojrzał czujnie na gościa.

— Interes — ciągnął Anthony — opiera się na dobrze znanym prawie podaży i popytu. Pan potrzebuje czegoś, co jest w posiadaniu drugiego człowieka. Jedyne, co należy ustalić, to cena.

Baron spojrzał na niego z uwagą, ale słowem się nie odezwał.

— Szlachcic z Herzoslovakii i angielski dżentelmen nie powinni mieć problemów z uzgodnieniem warunków — powiedział szybko Anthony.

Co mówiąc, nieco się zarumienił. Takie słowa nie przychodzą Anglikowi łatwo, ale zaobserwował już przy innych okazjach, że tego typu frazeologia wywiera na barona ogromny wpływ. Tak też się stało i tym razem — baron chwycił przynętę.

— Otóż właśnie — wyrzekł, kiwając z aprobatą głową.

— Absolutnie się z panem zgadzam.

Nawet kapitan Andrassy trochę się rozchmurzył i również skinął głową.

— Wspaniale — rzekł Anthony. — Nie będę więc owijał w bawełnę…

— Co takiego? — przerwał baron. — W jaką bawełnę? Nie rozumiem!

— To tylko takie powiedzenie, baronie. Wyrażając się wprost, pan potrzebuje tego, co my mamy. Okręt jest gotów, ale brakuje mu kapitana. Mówiąc o okręcie, mam na myśli Partię Lojalistów Herzoslovakii. W chwili obecnej pański program polityczny jest pozbawiony najważniejszego punktu. Zabrakło panu księcia. I załóżmy, powtarzam, załóżmy, że ja panu tego księcia dostarczę…

Baron wytrzeszczył na niego oczy.

— Nic a nic pana nie rozumiem — oświadczył.

— Proszę pana—powiedział kapitan podkręcając wąsa gwałtownym ruchem. — To, co pan mówi, jest obraźliwe!

— Nic podobnego — zaprzeczył Anthony. — Staram się tylko panu pomóc. Popyt i podaż, pan rozumie. Sprawa jest czysta jak łza. Dostarczam książąt autentycznych, zgodnie z zasadą handlową. Jeżeli dogadamy się co do warunków, przekona, się pan, że wszystko jest w jak największym porządku. Otrzymuje pan towar pierwszej jakości, bez pudła!

— Żadną miarą nie mogę pana pojąć — powtórzył baron.

— To doprawdy nie ma znaczenia — rzekł Anthony łagodnym tonem. — Ważne jest, by oswoił się pan z tą ideą. Mówiąc bez ogródek, mam coś w zanadrzu. Tylko brać. Pan potrzebuje księcia. Po spełnieniu określonych warunków podejmuję się go panu dostarczyć.

Baron i Andrassy wpatrywali się w niego ze zdumieniem. Anthony wziął kapelusz, laskę i szykował się do odejścia.

— Niech pan to sobie przemyśli. Jeszcze jedno, baronie. Dziś wieczór musi pan przyjechać do „Chimneys”, wraz z kapitanem Andrassym. Wydarzy się prawdopodobnie sporo ciekawych rzeczy. Możemy się umówić? Powiedzmy, o godzinie dziewiątej w sali obrad. Dziękuję panom, liczę, że panowie nie zawiodą.

Baron postąpił krok do przodu i spojrzał pytająco na Anthony’ego.

— Mam nadzieję — zaczął z godnością — że pan nie stroi sobie ze mnie żartów?

Anthony obrócił ku niemu pełne powagi spojrzenie.

— Panie baronie — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała osobliwa nuta — gdy minie ten wieczór, pan pierwszy przyzna, że ta sprawa zawiera o wiele więcej elementów poważnych niż żartobliwych.

Złożywszy ukłon opuścił pokój.

Następnie udał się do śródmieścia, gdzie przekazał swoją wizytówkę panu Hermanowi Isaacsteinowi.

Po paru godzinach Anthony został przyjęty przez elegancko ubranego, bladego młodzieńca o ujmujących manierach.

— Chciał się pan widzieć z panem Isaacsteinem, tak? — zapytał młody człowiek. — Niestety dziś rano jest bardzo zajęty, posiedzenia komisji i inne tego typu sprawy. Może ja mógłbym coś dla pana zrobić?

— Muszę się z nim widzieć osobiście — powiedział Anthony i dodał od niechcenia: — Przyjechałem właśnie z „Chimneys”.

Wzmianka o „Chimneys” sprawiła, że młody człowiek nieco się zawahał.

— Ach tak… — rzekł głosem niepewnym. — Zobaczę, co się da zrobić.

— Proszę mu powiedzieć, że to ważne — dorzucił Anthony.

— Posłanie od lorda Caterhama? — poddał młody człowiek.

— Coś w tym sensie — odparł Anthony. — Ale niezbędne jest, bym natychmiast zobaczył się z panem Isaacstełnem.

Po upływie dwóch minut zaprowadzono Anthony’ego do urządzonego z przepychem prywatnego gabinetu, gdzie dosłownie go poraził ogrom i niebywała głębia skórą obitych foteli.

Pan Isaacstein powstał na jego powitanie.

— Proszę mi wybaczyć, że tak uparcie nalegałem, by się z panem spotkać — powiedział Anthony. — Wiem, że jest pan człowiekiem bardzo zajętym, ale zajmę panu tylko tyle czasu, ile okaże się to konieczne. Jest pewna drobna sprawa, którą chcę panu przedłożyć.

Isaacstein przyglądał mu się chwilę ż uwagą tymi swoimi oczkami jak paciorki.

— Cygaro? — zapytał niespodziewanie, wyciągając pudełko w stronę Anthony’ego.

— Dziękuję. Nie mam nic przeciwko temu. — Wziął cygaro. — Chodzi o sprawę związaną z Herzoslovakią — ciągnął, gdy gospodarz przypalił mu. Zauważył nagły błysk w jego chłodnym spojrzeniu. — Morderstwo księcia Michaela pokrzyżowało chyba czyjeś plany?

Pan Isaacstein podniósł jedną brew, mruknął pytającym tonem: „Tak?”, po czym przeniósł wzrok na sufit.

— Nafta — powiedział Anthony, przyglądając się z zadumą błyszczącemu blatowi biurka. — Cudowna rzecz ta nafta!

Wyczuł, że finansista drgnął lekko.

— Niech pan przystępuje do rzeczy, panie Cade.

— Proszę uprzejmie. Wydaje mi się, że gdyby te koncesje zostały przyznane innemu towarzystwu, nie byłby pan tym zachwycony, prawda?

— Co pan proponuje? — zapytał patrząc Anthony’emu prosto w oczy.

— Odpowiedniego pretendenta do tronu o probrytyjskim nastawieniu.

— Skąd go pan wytrzaśnie?

— To już moja sprawa.

Isaacstein przyjął słowa Anthony’ego z lekkim uśmiechem, lecz jego spojrzenie stało się ostre, nieprzyjemne.

— Pewny towar? Nie mogę uczestniczyć w niepoważnych transakcjach.

— Absolutnie.

— Uczciwa gra?

— Uczciwa.

— Trzymam pana za słowo.

— Niewiele panu trzeba — powiedział Anthony spoglądając na niego z zaciekawieniem.

— Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie wiedział, czy człowiek mówi prawdę czy kłamie — odparł po prostu. — Jakie pan stawia warunki?

— Taka sama zaliczka i na tych samych warunkach, jakie pan oferował księciu Michaelowi.

— A co pan ma dla mnie?

— Na razie nic poza prośbą, by przyjechał pan dziś wieczór do „Chimneys”.

— Niestety — odrzekł Isaacstein stanowczo. — Nie mogę.

— Dlaczego?

— Idę na kolację. Ważną.

— Niemniej będzie pan chyba musiał ją odwołać, dla własnego dobra.

— Co chce pan przez to powiedzieć?

Anthony przyglądał mu się dobrą minutę, a potem powiedział wolno:

— Czy pan wie, że znaleźli rewolwer, z którego zastrzelono Michaela? A wie pan, gdzie znaleźli? W pańskiej walizce.

— Co?!

Isaacstein omal nie spadł z fotela. Twarz jego miała dziki wyraz.

— Co pan powiedział? Co to wszystko znaczy?

— Zaraz panu opowiem.

Anthony ochoczo zrelacjonował wydarzenia związane ze znalezieniem rewolweru. Gdy mówił, twarz gospodarza stawała się wskutek krańcowego przerażenia ziemistoszara.

— Czyste oszukaństwo — wychrypiał, gdy Anthony skończył mówić. — Nigdy go tam nie kładłem. Nic mi na ten temat nie wiadomo. To jakiś spisek.

— Niech się pan nie denerwuje — powiedział uspokajająco Anthony. — Jeżeli istotnie tak jest, łatwo pan udowodni swoją niewinność.

— . Udowodnię? W jaki sposób?

— Ja na pana miejscu — zaczął łagodnie Anthony —pojechałbym dziś wieczór do „Chimneys”.

Isaacstein spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Tak mi pan radzi?

Anthony pochylił się i coś mu szepnął. Finansista cofnął się gwałtownie, porażony zdumieniem i utkwił w nim wzrok.

— Pana zdaniem…

— Proszę przyjechać i przekonać się na własne oczy — rzekł Anthony.



Rozdział dwudziesty siódmy
Trzynasty października (ciąg dalszy)


Zegar w sali obrad wybił godzinę dziewiątą.

— No i tak — powiedział lord Caterham z głębokim westchnieniem. — Stado bawiących się w chowanego, latają jak oszalali. — Rozejrzał się smętnie po pokoju.

— Kataryniarz z małpą — mruknął utkwiwszy wzrok w baronie. — Wścibski typ ze Throgmorton Street*.

— Jesteś wobec barona niesprawiedliwy — orzekła Bundle, która musiała tych zwierzeń wysłuchiwać.

— A on mi powiedział, że jego zdaniem jesteś wśród angielskiej haute noblesse* szczytem gościnności.

— Skłonny jestem twierdzić — powiedział lord Caterham — że on zawsze wygaduje takie rzeczy. Dlatego rozmowa z nim jest szczególnie męcząca. Ale muszę ci powiedzieć, że nie jestem już teraz takim gościnnym angielskim dżentelmenem jak dawniej. Jak tylko okaże się to możliwe, wynajmę „Chimneys” jakiemuś przedsiębiorczemu Amerykaninowi, a sam zamieszkam w hotelu. Jeśli tam ktoś mnie będzie zadręczał, poproszę o rachunek i wyprowadzę się.

— Nie upadaj na duchu — powiedziała Bundle. —A co do pana Fisha, to chyba straciliśmy go bezpowrotnie.

— Zawsze odnosiłem wrażenie, że jest człowiekiem sympatycznym — oznajmił lord Caterham, który odznaczał się przekornym charakterem. — Tylko że to twój nieoceniony przyjaciel naciągnął mnie na to wszystko. Dlaczego to całe spotkanie musiało się odbyć w moim domu? Dlaczego nie wynajął „The Larches” albo „Elmhurst” lub jakiejś innej ładnej willi czy rezydencji jak ta w Streatham i nie urządził tam tego przyjęcia?

— Nie ta atmosfera — powiedziała Bundle.

— Mam błogą nadzieję, że nikt nie zamierza spłatać nam figla? — zapytał lord podenerwowanym tonem.

— Nie podoba mi się ten Francuz Lemoine. Francuską policję stać na różne dziwne wyskoki. Kładą człowiekowi na ramię gumowe opaski i odtwarzają przebieg zbrodni, i człowiek drga, i zostaje to zarejestrowane na termometrze. Wiem, że kiedy oni zawołają: „Kto zabił księcia Michaela?”, mój rejestr wykaże sto dwadzieścia dwa albo równie przerażającą liczbę, i od razu wsadzą mnie do więzienia.

Otworzyły się drzwi i Tredwell zaanonsował:

— Pan George Lomax. Pan Eversleigh.

— Pan, a za nim jego wierny pies — mruknęła Bundle. Bill podbiegł prosto do niej, podczas gdy George Lomax witał się z lordem jowialnie, którą to manierę stosował w czasie publicznych wystąpień.

— Mój drogi — powiedział potrząsając jego dłonią.

— Przekazano mi twoją prośbę i oczywiście zjawiam się natychmiast.

— Bardzo to ładnie z twojej strony, drogi chłopie, bardzo ładnie. Ogromnie rad cię widzę. — Lord Caterham, im gorzej był wobec kogoś usposobiony, tym większą mu okazywał życzliwość. — To nie była moja prośba, ale nie ma to żadnego znaczenia.

Tymczasem Bill, zniżywszy głos do szeptu, atakował Bundle:

— Co się tu dzieje? Podobno Virginia pomknęła gdzieś w środku nocy? Co to ma znaczyć? Czy ktoś ją porwał?

— Ależ skąd — odparła Bundle. — Zostawiła kartkę i starodawnym zwyczajem przypięła ją do poduszeczki na szpilki.

— Czy uciekła z kimś? Może z tym kolonialnym Johnnym? Nigdy nie darzyłem sympatią faceta i z tego, co słyszę, to podobno taka ewentualność wchodzi w grę, że właśnie on jest tym superoszustem. Ale nie wydaje mi się to możliwe.

— Dlaczego?

— Ten Król Victor jest Francuzem, a Cade to Anglik.

— Widzę, że nie dotarło do ciebie, że Król Victor jest znakomitym lingwistą, a ponadto pół–Irlandczykiem.

— O Boże! I dlatego zwiał?

— O tym, że zwiał, nic mi nie wiadomo. Jak wiesz, przedwczoraj zniknął. Ale dziś rano otrzymaliśmy od niego depeszę, że o godzinie dziewiątej wieczór tu będzie, zaznacza w niej także, by Lomax był również obecny. Wszyscy ci ludzie stawili się w komplecie — na prośbę pana Cade’a.

— Doborowe towarzystwo — powiedział Bill rozglądając się wokół. — Francuski detektyw przy oknie, angielski przy kominku. Obca siła. Ale Gwiazdy i Paski nie są reprezentowane?

Bundle potrząsnęła głową.

— Pan Fish ulotnił się jak kamfora. Virginii też nie ma. Lecz reszta się stawiła, i czuję przez skórę, Bill, że zbliżamy się nieuchronnie do momentu, kiedy ktoś powie: „kurtyna w górę” i cała sprawa zostanie wyjaśniona. Czekamy teraz tylko na Anthony’ego Cade’a.

— On się tu nie pokaże.

— To po co całe to towarzyskie spotkanie, jak je określa mój ojciec?

— Kryje się za tym jakiś poważny zamysł. Możesz być pewna. Chciał zgromadzić nas wszystkich w jednym miejscu, podczas gdy on będzie w tym czasie gdzie indziej, znasz te metody…

— Sądzisz więc, że on nie przyjedzie?

— Nie ma obawy! Miałby sam włazić w paszczę lwa? Przecież tutaj aż się roi od detektywów i innych oficjałów.

— Mało wiesz o Królu Victorze, jeżeli uważasz, że mogłoby go to powstrzymać. Zgodnie z panującą o nim opinią ubóstwia takie sytuacje i zawsze wychodzi obronną ręką z opałów.

Bill Eversleigh potrząsnął głową z powątpiewaniem.

— Tym razem nie będzie to takie proste, z tym ładunkiem przeciwko niemu… On nigdy

Drzwi znowu się otworzyły i Tredwell zaanonsował:

— Pan Cade.

Anthony podszedł od razu do pana domu.

— Milordzie — powiedział. — Przysporzyłem panu moc kłopotów, bardzo pana za to przepraszam. Ale ja naprawdę jestem przekonany, że dziś wieczór tajemnica się wyjaśni.

Wyglądało na to, że lord Caterham dał się udobruchać. W skrytości ducha zawsze miał słabość do Anthony’ego.

— Nie ma problemu — powiedział ciepło.

— Ogromnie pan łaskawy — powiedział Anthony. — Jesteśmy, zdaje się, w komplecie. A zatem mogę zaczynać.

— Nie rozumiem — powiedział z powagą George Lomax. — Nic z tego nie rozumiem. To wszystko jest nienormalne. Pan Cade to człowiek bez pozycji, bez żadnej pozycji. A sytuacja jest bardzo trudna. Stoję na stanowisku…

Potok wymowy George’a został zatamowany. Przysuwając się dyskretnie do wielkiego człowieka, inspektor Battle szepnął mu do ucha parę słów. George był wyraźnie zdumiony i zbity z pantałyku.

— W porządku, jeżeli pan tak uważa — stwierdził z chłodną wstrzemięźliwością. — Wszyscy na pewno chętnie posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pan Cade.

Anthony zignorował protekcjonalny niewątpliwie ton Lomaxa.

— Mam pewien pomysł, to wszystko — powiedział pogodnie. — Prawdopodobnie państwo wiedzą, że przed paru dniami odczytaliśmy list pisany szyfrem. Było tam wzmiankowane Richmond i parę cyfr. — Zamilkł na chwilę. — Próbowaliśmy rozwikłać ten węzeł i spudłowaliśmy. Następnie w pamiętnikach świętej pamięci hrabiego Stylptitcha (traf chciał, że je przeczytałem) mowa jest o pewnym obiedzie, „kwietnym” obiedzie, którego każdy uczestnik nosił odznakę symbolizującą określony kwiat. Sam hrabia miał przypięty dokładny duplikat tego interesującego godła, które odkryliśmy w zagłębieniu w tym tajemnym przejściu. Symbolizował różę. Jak państwo pamiętają, znaleźliśmy tam szereg różnych rzeczy — karton guzików, kartkę z literami E i wreszcie kawałki dzianiny. Teraz, panowie, pytanie, co w tym domu stoi w rzędzie? Książki, nieprawdaż? Dodajmy do tego fakt, że w katalogu biblioteki lorda Caterhama widnieje książka zatytułowana Życie hrabiego Richmonda i już mamy bardzo zasadnicze domniemanie, gdzie znajduje się kryjówka. Zaczynając od wzmiankowanego tomu i posługując się liczbami odnoszącymi się do półek i książek, stwierdzą państwo, jak przypuszczam, że obiekt waszych poszukiwań jest ukryty w atrapie książki lub w zakamarku za określoną książką.

Anthony rozejrzał się dokoła ze skromnym wyrazem twarzy, oczekując najwyraźniej aplauzu.

— Słowo daję, sprytnie pomyślane! — powiedział lord Caterham.

— Bardzo sprytnie — przyznał łaskawie George. — Pozostaje teraz…

Anthony się roześmiał.

— Przekonać się na własne oczy, tak? Dobrze, niedługo to państwu umożliwię. — Zerwał się na równe nogi. — Idę do biblioteki.

Nie uszedł daleko. Ruszył ku niemu spod okna monsieur Lemoine.

— Chwileczkę, panie Cade. Czy pan pozwoli, milordzie? Podszedł do biurka i napisał szybko kilka zdań. Włożył kartkę do koperty, po czym zadzwonił. Na odgłos dzwonka pojawił się Tredwell. Lemoine wręczył mu kopertę.

— Proszę przypilnować, żeby bezzwłocznie dostarczono list.

— Dobrze, sir — odpowiedział Tredwell. Typowym dla niego, pełnym godności krokiem wyszedł z pokoju.

Anthony, który stal chwilę nie wiedząc, co począć, usiadł z powrotem.

— Jaki ma pan celny pomysł, Lemoine? — zapytał nagle potulnie.

Nagle atmosfera w pokoju stała się napięta.

— Jeżeli klejnot znajduje się w miejscu, w którym pan powiedział, to świetnie, leżał tam przez ponad siedem lat, więc kwadrans wcześniej czy później nie odgrywa roli.

— Niech pan mówi dalej — rzekł Anthony. — To nie wszystko, co miał mi pan do zakomunikowania.

— Słusznie. W tym stanie rzeczy byłoby z mojej strony nierozsądne, gdybym pozwolił jakiejkolwiek osobie opuścić ten pokój. Szczególnie jeżeli przeszłość tej osoby jest co najmniej niejasna.

Anthony uniósł pytająco brwi i zapalił papierosa.

— Domyślam się, że żywot wagabundy nie budzi w panu szacunku — powiedział z nutą zadumy.

— Dwa miesiące temu był pan w Afryce Południowej. To jest sprawdzone. A gdzie pan był przedtem?

Anthony odchylił się na oparcie krzesła i puszczał od niechcenia kółka dymu.

— Kanada. Dziki północo–zachód.

— Czy aby na pewno nie w więzieniu? Francuskim?

Inspektor Battle automatycznie postąpił w stronę drzwi, jak gdyby chciał odciąć drogę uciekającemu, ale Anthony nie zdradzał ochoty do żadnego dramatycznego czynu.

Przeciwnie, spojrzał uważnie na francuskiego detektywa, a następnie wybuchł śmiechem.

— Nieszczęsny z pana człowiek! Jest pan doprawdy monomanem! Wszędzie pan widzi Króla Victora. Więc pan istotnie przypuszcza, że ja jestem tym interesującym dżentelmenem?

— Zaprzecza pan temu?

Anthony strząsnął popiół z rękawa marynarki.

— Nigdy nie zaprzeczam temu, co mnie bawi — powiedział lekkim tonem. — Lecz to oskarżenie jest już zbyt zabawne.

— Tak pan uważa? — Francuz pochylił się do przodu. Twarz skurczyła mu się boleśnie, a zarazem robił wrażenie człowieka skonfundowanego i zawiedzionego, jak gdyby sposób bycia Cade’a wprawiał go w zakłopotanie. — A co pan na to powie, monsieur, że tym razem, tym razem schwytam Króla Victora i nic mnie przed tym nie zdoła powstrzymać?

— Bardzo to chwalebne — ocenił Anthony. — Miał pan ten zamiar już przedtem, ale go pan nie zrealizował, prawda, Lemoine? On okazał się lepszy. I czy pan’ się czasem nie obawia, że historia się powtórzy? Podobno! i to niezwykle sprytny facet.

Rozmowa przekształciła się w dialog między detektywem i Anthonym. Atmosfera pełna była napięcia i każdy zdawał sobie z tego sprawę. Trwała walka do upadłego między śmiertelnie poważnym Francuzem i człowiekiem palącym spokojnie papierosa, który, sądząc po jego słowach, absolutnie niczym się nie przejmował.

— Gdybym był na pana miejscu — ciągnął Anthony — zachowałbym daleko idącą czujność. Przedsięwziąłbym wszelkie środki ostrożności i temu podobne.

— Tym razem — oświadczył posępnie Lemoine — nie popełnię błędu.

— Zdaje się, że jest pan bardzo tego pewny — powiedział Anthony. — Ale jak pan wie, istnieje taka rzecz jak dowód.

Lemoine uśmiechnął się i coś w tym uśmiechu przykuło uwagę Anthony’ego. Wyprostował się i zgasił papierosa.

— Widział pan, że coś pisałem, prawda? — zapytał francuski detektyw. — Pisałem do moich ludzi w zajeździe. Wczoraj otrzymałem z Francji odciski palców i namiary Króla Victora, tak zwanego kapitana O’Neila. Poleciłem, by mi je tu przysłano. Za parę minut dowiemy’ się, kim pan naprawdę jest!

Anthony przyjrzał mu się uważnie. I po chwili lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz.

— Pan jest rzeczywiście łebski facet, Lemoine. Nigdy bym nie przypuszczał. Otrzyma pan dokumenty, każe mi pan włożyć palce do atramentu albo do czegoś równie paskudnego, zmierzy mi pan uszy i poszuka na moim ciele znaków szczególnych. I jeżeli wszystko będzie się zgadzało…

— No? — zapytał Lemoine. — Jeżeli wszystko będzie się zgadzało?

Anthony, siedząc na krześle, pochylił się do przodu.

— A więc, jeżeli wszystko będzie się zgadzało — powtórzył bardzo spokojnie — to co wówczas?

— Co wówczas? — Detektyw sprawiał wrażenie, jakby zapomniał języka w gębie. —Wtedy… udowodnię, że jest pan Królem Victorem!

Po raz pierwszy w jego zachowaniu wyczuwało się cień niepewności.

— To niewątpliwie będzie dla pana wielka satysfakcja — powiedział Anthony. — Ale nie bardzo widzę, żeby miało to zagrażać mojej osobie. Ja się do niczego nie przyznaję, lecz przypuśćmy — w celu wszczęcia polemiki — że jestem Królem Victorem… Wtedy próbowałbym chyba okazywać skruchę.

— Skruchę?

— Otóż to. Niech się pan postara wejść w skórę Króla Victora. Proszę uruchomić wyobraźnię. Właśnie wyszedł pan z więzienia. Dobrze się panu powodzi. Minęły już panu ciągoty do awanturniczego życia. Powiedzmy nawet, że poznał pan piękną dziewczynę. Myśli pan o ożenku i osiedleniu się gdzieś na stałe, i uprawianiu warzyw. Postanawia pan, że od tej chwili będzie się pan prowadzić nienagannie. Czy może się pan wczuć w jego sytuację?

— Nie widzę takiej potrzeby — odparł Lemoine z sardonicznym uśmiechem.

— Nie potrafiłby pan — orzekł Anthony. — Ale też nie jest pan Królem Victorem. Nie ma pan prawdopodobnie pojęcia, co on może czuć.

— To, co pan wygaduje, to czysty nonsens! — wyrzucił z siebie Francuz.

— O, nic podobnego! Słuchaj, Lemoine, gdybym był jednak Królem Victorem, to jakie zarzuty by pan w końcu mi wytoczył? O ile wiem, od najdawniejszych czasów, nie może pan zdobyć potrzebnych dowodów. Odsiedziałem wyrok, to wszystko, co ma pan do powiedzenia. Może mógłby mnie pan aresztować za francuski odpowiednik „wałęsania się z zamiarem popełnienia przestępstwa”, ale satysfakcję miałby pan mierną, nieprawdaż?

— Zapomniał pan o Ameryce! — powiedział Lemoine. — Co pan powie o tej sprawie dotyczącej zdobywania podstępem pieniędzy i podawania się za księcia Nicholasa Obolovitcha?

— Pudło, Lemoine — rzekł Anthony. — W tym czasie nie otarłem się nawet o Amerykę. I mogę to łatwo udowodnić. Jeśli Król Victor podszywał się w Ameryce pod księcia Nicholasa, to ja nie jestem Królem Victorem. Czy jest pan pewien, że się podszywał? Że to nie był on we własnej osobie?

Nagle wtrącił się inspektor Battle:

— To był istotnie oszust, panie Cade.

— Nie będę się z panem sprzeczał, inspektorze — powiedzą! Anthony. — Zgodnie z pańskim zwyczajem pan ma zawsze rację. Czy pan również twierdzi, że książę Nicholas zmarł w Kongo?

Battle spojrzał na niego z zainteresowaniem.

— Głowy bym nie dał. Ale takie jest powszechne mniemanie.

— To się nazywa ostrożny człowiek. Jak brzmi pańska dewiza? Swoboda działania, tak? Wziąłem z pana przykład. Dałem panu Lemoine’owi swobodę działania. Nie odpierałem jego oskarżeń. Lecz mimo to obawiam się, że się rozczaruje. Widzi pan, ja zawsze lubię mieć coś w zanadrzu. Na wszelki wypadek, gdyby miały wyniknąć jakieś drobne nieprzyjemności, byłem na tyle przezorny, by zabrać ze sobą swoją kartę atutową. Ona, a właściwie on jest na górze.

— Na górze? — powtórzył lord Caterham wielce zaintrygowany.

— Tak. Biedny chłop przeżywał ostatnio ciężkie chwile. Ktoś zadał mu paskudny cios w głowę. Pielęgnowałem go.

Rozległ się nagle głęboki bas pana Isaacsteina:

— Czy mamy zgadywać, kto to jest?

— Jeśli państwo sobie tego życzą — odparł Anthony.

— Tylko że…

Lemoine przerwał mu zaskakująco gwałtownie:

— Wszystko to są bzdury. Znowu chce mnie pan zrobić w konia. Może i prawda, że nie był pan w Ameryce. Jest pan za sprytny, by kłamać w takiej kwestii. Ale tu wchodzi w grę inna sprawa. Morderstwo! Tak, morderstwo. Morderstwo księcia Michaela. Wszedł do pokoju tej nocy, kiedy pan szukał klejnotu.

— Lemoine, czy panu nie wiadomo, że Król Victor nie uznaje mokrej roboty? — Głos Anthony’ego brzmiał ostro. — Wie pan dobrze, lepiej niż ja, że on nigdy nikogo nie zabił.

— Kto inny jak nie pan mógłby go zamordować! — wrzasnął Lemoine. — Proszę mi to powiedzieć!

Ostatnie słowo zamarło mu na wargach, gdyż z tarasu rozległ się przenikliwy gwizd. Anthony podskoczył. Cała jego nonszalancja zniknęła.

— Pyta mnie pan, kto zamordował księcia Michaela?! — krzyknął. — Nie powiem panu, ale panu pokażę. Czekałem na ten gwizd, to był sygnał. Morderca księcia Michaela znajduje się obecnie w bibliotece.

Wybiegł przez oszklone drzwi, reszta ruszyła za nim, aż dotarli tarasem do drzwi biblioteki. Pchał je, ustąpiły pod naciskiem jego dłoni.

Odchylił delikatnie grubą zasłonę, by wszyscy mogli zajrzeć do pokoju.

Stojąca przy szafie ciemna postać wyciągała pospiesznie książki lub przesuwała je z miejsce na miejsce, i tak była tym pochłonięta, że nie docierał do niej żaden dźwięk.

I wówczas, gdy tak stali wpatrzeni w sylwetkę rysującą się niewyraźnie na tle blasku trzymanej przez tę osobę latarki, starając się rozpoznać, kto to jest — ktoś wydał za ich plecami dziki wrzask.

Latarka upadła na ziemię, zgasła i w pokoju rozległy się odgłosy zaciekłej walki. Lord Caterham doszedł po omacku do wyłącznika i zapalił światło.

Dwie postacie przymierzały się do ataku. I wtedy nastąpił koniec. Krótki, ostry strzał z pistoletu i mniejsza postać skuliła się i upadła. Druga postać obróciła się twarzą do nich — był to Boris, jego oczy miotały wściekłe błyski.

— Ona zabiła mego pana! — ryknął. — A teraz chciała mnie zastrzelić. Odebrałbym jej pistolet i zastrzelił ją, ale w trakcie walki broń sama wypaliła. Święty Michael tak chciał. Zła kobieta nie żyje.

— Kobieta?! —wykrzyknął George Lomax.

Podeszli bliżej. Na podłodze, z pistoletem wciąż zaciśniętym w dłoni, z zastygłą na twarzy złością leżała — mademoiselle Brun.



Rozdział dwudziesty ósmy
Król Victor


— Od samego początku ją podejrzewałem — tłumaczył Anthony. — Tej nocy, gdy popełniono morderstwo, w jej pokoju paliło się światło. Potem zacząłem mieć wątpliwości. Pojechałem do Bretanii, by zaciągnąć o niej informacji, i wróciłem zadowolony, że okazała się tą osobą, za jaką się podawała. Byłem głupi. Mademoiselle Brun istotnie pracowała u hrabiny de Bretuil, która wyrażała się o niej nadzwyczaj pochlebnie, ale skąd mogłem przypuszczać, że prawdziwa mademoiselle Brun w drodze do nowego chlebodawcy została porwana i że na jej miejsce podstawiono kogoś innego. Tak więc wszystkie swoje podejrzenia przeniosłem na osobę pana Fisha. Dopiero kiedy pojechał za mną do Dover i odbyliśmy szczerą rozmowę, przejrzałem na oczy. Skoro dowiedziałem się, że jest amerykańskim wywiadowcą, tropiącym Króla Victora, moje podejrzenia zwróciły się znowu ku temu oryginalnemu obiektowi.

Najbardziej nękał mnie fakt, że pani Revel stwierdziła z całą stanowczością, iż rozpoznała tę kobietę. Potem sobie przypomniałem, że stało się to dopiero wtedy, gdy napomknąłem, iż mademoiselle Brun była guwernantką u pani de Bretuil. Jedyne, co wówczas pani Revel powiedziała, to to, że widocznie stąd twarz kobiety jest jej znana. Inspektor Battle powie państwu, że uknuto wymyślną intrygę, by powstrzymać panią Ravel przed przyjazdem do „Chimneys”. Posłużono się w tym celu ni mniej, ni więcej, tylko trupem. I choć morderstwo było dziełem Towarzyszy Czerwonej Ręki, mszczących się prawdopodobnie za zdradę, sposób, w jaki to zainscenizowali, oraz brak pieczęci Czerwonej Ręki wskazują niezbicie na wybitnie inteligentnego organizatora całej operacji. Od początku podejrzewałem, że istnieją tu jakieś powiązania z Herzoslovakią. Pani Revel była jedyną osobą spośród gości, która swego czasu przebywała w tym kraju. Myślałem najpierw, że ktoś podszywa się pod księcia Michaela, ale ta hipoteza okazała się całkowitym niewypałem. Kiedy zastanawiałem się, czy czasem mademoiselle Brun nie jest owym przestępcą, i dodałem do tego słowa pani Revel, że twarz mademoiselle jest jej znana, zacząłem przeglądać na oczy. Naturalnie ogromnie ważną rzeczą było to, aby mademoiselle nie została. rozpoznana, a pani Revel była jedyną osobą, która mogłaby to uczynić.

— Ale kim ona jest? — zapytał lord Caterham. — Kobietą, którą pani Revel poznała w Herzoslovakii?

— Sądzę, że baron zechce nam to wyjaśnić — powiedział Anthony.

— Ja? — Baron spojrzał na niego stropiony, po czym przeniósł wzrok na leżącą nieruchomo niewiastę.

— Niech pan nie da się zwieść makijażowi — uprzedził Anthony. — Proszę pamiętać, że była aktorką.

Baron znów wytrzeszczył na niego oczy. Raptem drgnął.

— Boże święty! — wy sapał. — Przecież to niemożliwe!

— Co jest niemożliwe? — zapytał George. — Kim jest;: ta pani? Poznaje pan ją, baronie?

— Nie, nie, to niemożliwe — mruczał pod nosem baron. — Ją zamordowano. Oboje zostali zamordowani! Na stopniach pałacu. Znaleziono jej zwłoki.

— Okaleczone i nie do zidentyfikowania — przypomniał Anthony. — Dzięki temu udało jej się dokonać pewnej mistyfikacji. Przypuszczam, że wyjechała do Ameryki i ładnych parę lat ukrywała się, nękana śmiertelną obawą przed Towarzyszami Czerwonej Ręki. Proszę pamiętać, że to oni wywołali w Herzoslovakii rewolucję i zawsze mieli do tej kobiety pretensje. Po pewnym czasie zwolniono z więzienia Króla Victora, i postanowili razem zdobyć klejnot. Tej właśnie nocy, szukając skrytki, wpadła niespodziewanie na księcia Michaela, który ją rozpoznał. W zwykłym trybie możliwość spotkania go była raczej znikoma. Utytułowani goście rezydencji nie mają kontaktu z guwernantkami, ponadto zawsze mogła zamknąć się u siebie, wymawiając się migreną, tak jak to zrobiła tego dnia, gdy przybył tu pan baron… Jednakże spotkała się z księciem Michaelem twarzą w twarz w momencie zupełnie nieoczekiwanym. Została zdemaskowana, groziło jej najgorsze. Zastrzeliła go. To ona umieściła broń w walizce Isaacsteina, by zmylić ślad, i ona właśnie podrzuciła listy.

Lemoine postąpił parę kroków do przodu.

— Powiada pan, że tej nocy zeszła na dół, by szukać klejnotu? — zapytał. — A może zamierzała spotkać się ze swoim kumplem, Królem Victorem, który przybywał z zewnątrz? Co pan na to?

Anthony westchnął.

— A pan wciąż swoje, mój drogi Lemoine! Uparty z pana człowiek.— Nie przyjął pan do wiadomości, że zawsze mam w zanadrzu kartę atutową?

George, którego umysł pracował na wolnych obrotach, wtrącił:

— Mam kompletny chaos w głowie. Kim jest ta pani, baronie? Zdaje się, że pan ją rozpoznał?

Baron uniósł głowę i wyprostował się na całą swoją wysokość.

— Myli się pan, panie Lomax. O ile pamiętam, nigdy przedtem tej pani nie widziałem. Ta osoba nie jest mi znana.

— Ale…

George spojrzał na niego ze zdumieniem, kompletnie zbity z tropu.

Baron zaciągnął go do kąta i szepnął mu coś na ucho. Anthony przyglądał się uradowany, jak twarz George’a staje się purpurowa, oczy wyłażą mu z orbit i sprawia wrażenie, jakby miał zaraz dostać apopleksji. Dotarł do niego gardłowy pomruk:

— Niewątpliwie… niewątpliwie… a jakże… nie ma potrzeby… skomplikowana sytuacja… najdalej posunięta dyskrecja.

— Ale mnie to nic nie obchodzi! — Lemoine walnął pięścią w stół. — Morderstwo księcia Michaela to nie moja sprawa. Ja muszę mieć Króla Victora!

Anthony potrząsnął nieznacznie głową.

— Przykro mi w pana imieniu, Lemoine. Pan jest naprawdę zdolny facet. Jednakże traci pan chyba węch. Niebawem zagram moją atutową kartą.

Przemierzył pokój i zadzwonił. W drzwiach pojawił się Tredwell.

— Dziś wieczór przyjechał tu ze mną pewien dżentelmen — powiedział do niego Anthony.

— Tak, sir, cudzoziemski dżentelmen.

— Zgadza się. Poproś go, żeby możliwie najszybciej przyszedł tu do nas.

— Dobrze, sir. Tredwell zniknął.

— Odkrycie pierwszej karty atutowej to tajemniczy monsieur X — oznajmił Anthony. — Kim on jest? Kto zgadnie?

— Logicznie rozumując — zaczął Herman Isaacstein — jeśli się weźmie pod uwagę pańskie tajemnicze aluzje dzisiaj rano, a także stanowisko, jakie pan zajął dzisiejszego popołudnia, nie powinno się mieć żadnych wątpliwości. W jakiś niewytłumaczalny sposób udało się panu przechwycić księcia Nicholasa z Herzoslovakii.

— Czy podziela pan ten pogląd, baronie?

— Tak. Jeżeli oczywiście nie podstawia pan kolejnego oszusta. Ale nie sądzę. Jeśli idzie o mnie, to grał pan honorowo.

— Dziękuję, baronie. Będę miał w pamięci pańskie słowa. Wszyscy państwo są tego samego zdania na temat monsieur X?

Przesunął wzrokiem po kręgu otaczających go twarzy. Jedynie Lemoine nie zareagował — siedział z posępną miną. Oczy miał utkwione w blacie stołu.

Wyostrzony słuch Anthony’ego wyłowił odgłos kroków w hallu.

— I wyobraźcie sobie państwo — rzekł z dziwnym uśmiechem — że wszyscy są w błędzie.

Podążył szybko ku drzwiom i otworzył je szeroko.

Na progu stał mężczyzna — z ładnie przystrzyżoną czarną bródką, w binoklach, o wymuskanej prezencji, które to wrażenie psuł nieco bandaż owinięty wokół głowy.

— Pozwólcie państwo, że przedstawię wam prawdziwego monsieur Lemoine’a z Sûreté.

Zakotłowało się w pokoju, powstał straszliwy harmider, po czym od strony oszklonych drzwi rozległ się głos pana Hirama Fisha, brzmiący sympatycznie i uspokajająco:

— Nie, synku, nie tędy. Trwałem na tym stanowisku przez cały wieczór, a przyświecał mi zbożny cel zapobieżenia twojej ucieczce. Przekonasz się, że moja broń świetnie jest w ciebie wycelowana. Przybyłem tu, żeby cię dostać, i dostałem cię — ale faktycznie zuch z ciebie!



Rozdział dwudziesty dziewiąty
Dalsze wyjaśnienia


— Winien nam pan jednak wyjaśnienie — powiedział tegoż wieczoru, lecz trochę później, Herman Isaacstein, zwracając się do Anthony’ego.

— Nie ma specjalnie co wyjaśniać — odrzekł ten skromnie. — Pojechałem do Dover, Fish podążył za mną, podejrzewając, że to ja jestem Królem Victorem. Zastaliśmy uwięzionego tam tajemniczego cudzoziemca i gdy opowiedział nam swoją historię, byliśmy już w domu. Ten sam motyw, jak państwo widzą. Osobę autentyczną porwano, a podstawiona — w tym wypadku Król Victor — odgrywa jego rolę. Wydaje mi się jednak, że inspektor Battle miał do swego francuskiego kolegi jakieś zastrzeżenia, skoro zadepeszował do Paryża, prosząc o jego odciski palców i inne znaki szczególne.

— Ach tak! — wykrzyknął baron. — Odciski palców. Namiary, o których mówi ten łotr!

— To był mądry pomysł — powiedział Anthony.

— Tak mi się spodobał, że postanowiłem go wykorzystać. Poza tym moje poczynania zabiły klina fałszywemu Lemoine’owi. Skoro tylko podałem informację o „rzędach” i gdzie naprawdę klejnot jest ukryty, robił wszystko, by te wieści dotarły do jego wspólniczki, trzymając nas zarazem w tym pokoju. List był istotnie przeznaczony dla mademoiselle Brun. Polecił Tredwellowi dostarczyć go jej natychmiast, co Tredwell uczynił, niosąc list na górę, do pokoju lekcyjnego. Lemoine oskarżył mnie, że jestem Królem Victorem, zwracając w ten sposób uwagę wszystkich w złym kierunku i motywując tym zakaz opuszczania pokoju. Gdy sprawa się wyjaśniła i udaliśmy się do biblioteki w poszukiwaniu klejnotu, cieszył się w duchu tym, że klejnotu już tam nie odnajdziemy. George odchrząknął.

— Muszę przyznać, panie Cade — powiedział pompatycznie — że osądzam pańską działalność w tej materii jako wysoce naganną. Gdyby pańskie plany uległy bodaj najdrobniejszemu zakłóceniu, jeden z naszych skarbów narodowych mógłby zostać bezpowrotnie stracony. To szaleństwo, proszę pana, niesłychane szaleństwo!

— Wygląda na to, że nie pojął pan sedna sprawy ^cedząc słowa odezwał się pan Fish. — Ów historyczny klejnot nigdy nie znajdował się w bibliotece, między książkami.

— Jak to?!

— Nigdy!

— Widzi pan — podjął Anthony — posługując się drobnym wybiegiem hrabia Stylptitch w istocie rzeczy wskazywał na różę. Gdy w poniedziałek po południu zaświtała mi w głowie ta myśl, pospieszyłem od razu do ogrodu róż. Pan Fish wpadł już na to wcześniej. Jeżeli, stojąc tyłem do zegara słonecznego, odmierzymy siedem kroków do przodu, potem osiem na lewo i trzy na prawo, dojdziemy do krzaka jasnoczerwonych róż o nazwie Richmond. W poszukiwaniu kryjówki przetrząśnięto cały dom, ale nikomu nie przyszło do głowy przetrząsnąć ogród. Proponowałbym jutro rano zabawić się w kopanie.

— A ta historia o książkach w bibliotece…

— Zastawiłem pułapkę na ową panią. Pan Fish trzymał straż na tarasie i w odpowiednim momencie zagwizdał. Śmiało mogę powiedzieć, że wraz z panem Fishem zarządziliśmy w domu w Dover stan wojenny, dzięki czemu udało się zapobiec kontaktom Towarzyszy z fałszywym Lemoine’em. Ten przesłał im rozkaz, by się ulotnili, i otrzymał wiadomość, że tak się stało. Tak więc przystąpił radośnie do dalszej realizacji swego planu, a mianowicie do zdemaskowania mnie.

— No dobrze, dobrze — powiedział ochoczo lord Caterham — wszystko się przecież szczęśliwie wyjaśniło.

— Z wyjątkiem jednej rzeczy — rzekł pan Isaacstein.

— Jakiej?

Wielki finansista obrzucił Anthony’ego poważnym spojrzeniem.

— Po co mnie pan tu ściągnął? Bym jako widz asystował temu dramatycznemu spektaklowi?

Anthony potrząsnął głową.

— Nie, proszę pana. Pan jest człowiekiem interesu, dla pana czas to pieniądz. Jaki był pierwotny cel pana tu przyjazdu?

— Negocjacje w sprawie pożyczki.

— Z kim? ‘

— Z księciem Michaelem z Herzoslovakii.

— No tak. Ale książę Michael nie żyje. Czy jest pan nastawiony na to, by taką samą pożyczkę na tych samych warunkach zaoferować jego kuzynowi Nicholasowi?

— Zamierza go pan stworzyć? Sądziłem, że został zabity w Kongo.

— Słusznie, został zabity. Ja go zabiłem. Och, nie, nie jestem mordercą. Mówiąc, że go zabiłem, miałem na myśli to, że rozpowszechniłem wiadomość o jego śmierci. Obiecuję panu księcia. Zgoda?

— Pan…?

— Tak, ja nim jestem. Nicholas Sergius Alexander Ferdinand Obolovitsch. Za długie to było jak na mój przyszły tryb życia, wobec tego wyłoniłem się z Kongo jako zwykły Anthony Cade.

Mały kapitan Andrassy aż podskoczył.

— Nie do wiary, wprost nie do wiary — bełkotał.

— Sam pan nie wie, co mówi!

— Mogę panu dostarczyć mnóstwo dowodów — powiedział Anthony spokojnie. — Myślę też, że uda mi się przekonać pana barona.

Baron uniósł w górę rękę.

— Tak, mogę się przyjrzeć pańskim dowodom. Ale one mi niepotrzebne. Pańskie słowo mi wystarcza. Ponadto do swojej angielskiej matki podobny pan jest. Wszem wobec głosiłem: Ten młody człowiek po mieczu lub kądzieli wysoko jest na pewno urodzony.

— Pan zawsze ufał moim słowom, baronie — przyznał Anthony. — Zapewniam pana, że w dniach, które nadejdą, będę o tym pamiętał.

Tu spojrzał na inspektora Battle’a, którego twarz, jak zawsze, była kompletnie bez wyrazu.

— Domyśla się pan — rzekł Anthony z uśmiechem — że moja sytuacja była w najwyższym stopniu ryzykowna. Ja jeden spośród gości tego domu mogłem mieć powód, by źle życzyć Michaelowi Obolovitchowi, albowiem byłem następnym kandydatem do tronu. Przez cały czas ogromnie się obawiałem inspektora Battle’a. Wciąż czułem, że on mnie podejrzewa i tylko brak motywów wiąże mu ręce.

— Ani przez chwilę nie sądziłem, że pan go zastrzelił — oświadczył inspektor. — W takich sprawach mamy nosa. Wiedziałem jednak, że pan się czegoś obawia, a ponadto intrygował mnie pan. Gdybym wiedział wcześniej, kim pan naprawdę jest, może wtedy, pod presją okoliczności, aresztowałbym pana.

— Rad jestem wobec tego, że zataiłem przed panem ten obciążający mnie fakt. Wszystko inne gładko pan ze mnie wydobył. Jest pan cholernie dobrym fachowcem, inspektorze. Od tej pory będę żywił dla Scotland Yardu głęboki szacunek.

— Zdumiewające! — mamrotał George. — Równie zdumiewającej historii w życiu nie słyszałem. Z trudem… Z trudem daję temu wiarę. Ma pan absolutną rację, baronie, że…

— Drogi panie Lomax — powiedział Anthony odrobinę surowym tonem. — Nie mam zamiaru prosić Brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, by poparło moje roszczenia bez uprzedniej prezentacji najbardziej przekonujących dokumentów. Proponuję natomiast omówienie z panami — z panem, panem baronem i panem Isaacsteinem — warunków wiadomej pożyczki.

Baron zerwał się na równe nogi i trzasnął obcasami.

— Będzie to najdonioślejszy moment w moim życiu — powiedział uroczyście — gdy się przekonam, że został pan królem Herzoslovakii!

— O właśnie, baronie — rzekł od niechcenia Anthony, biorąc go pod ramię. — Zapomniałem panu powiedzieć. Jest jeszcze jedna sprawa. Jestem żonaty, wie pan…

Baron cofnął się dwa kroki. Na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie.

— Czułem, że coś złego się szykuje! — huknął.

— Święty Boże w niebiesiech! On się ożenił w Afryce z czarną kobietą!

— Chwileczkę, chwileczkę, nie jest aż tak źle — powiedział Anthony ze śmiechem. — Ona jest biała, dzięki Bogu, biała od stóp do głów.

— Całe szczęście. A więc godna szacunku morganatyczna połowica.

— Nic podobnego. Ona będzie królową przy moim majestacie. Potrząsanie głową na nic się nie zda. Ta osoba ma pełne kwalifikacje do zajęcia takiego stanowiska. Jest córką angielskiego para, którego rodowód sięga czasów Wilhelma Zdobywcy. Modne są wśród królów małżeństwa z arystokratkami, a ponadto ona zna co nieco Herzoslovakię.

— O Boże! — wykrzyknął George Lomax, nie dobierając już swoim zwyczajem słów. — Czyżby… czyżby Virginia Revel?

— Tak — odparł Anthony. — Virginia Revel.

— Drogi chłopcze! — zawołał lord Caterham. — To znaczy, wielce szanowny panie, moje gratulacje. Z całego serca. To urocze stworzenie.

— Dziękuję, milordzie — rzekł Anthony. — Ma pan rację, nawet po stokroć.

Pan Isaacstein tymczasem przyglądał się Anthony’emu z zaciekawieniem.

— Wybaczy mi wasza wysokość pytanie, ale kiedy owo małżeństwo zostało zawarte?

Anthony uśmiechnął się spoglądając w jego stronę.

— Szczerze mówiąc — odparł — to wzięliśmy ślub dziś rano.



Rozdział trzydziesty
Anthony angażuje się do nowej pracy


— Idźcie, panowie, a ja za chwilę do was dołączę — powiedział Anthony.

Poczekał, aż wymaszerują z pokoju, po czym ruszył w stronę inspektora Battle’a pochłoniętego najwyraźniej oglądaniem boazerii.

— Chciałby mnie pan o coś zapytać, inspektorze, tak?

— Owszem, ale skąd pan o tym wie? Od dawna zauważyłem, że ma pan szybki refleks. Rozumiem, że lady, która nie żyje, to świętej pamięci królowa Varaga?

— Tak, Battle. Mam nadzieję, że uda się to zatuszować. Rozumie pan, że mam uraz na punkcie trupów w rodzinie.

— W tej kwestii proszę zaufać panu Lomaxowi. Nikt o niczym się nie dowie. To prawda, sporo ludzi wie już o tym, ale rzecz się dalej nie rozejdzie.

— Czy chodziło panu o królową Varagę?

— Nie, tamto pytanie zadałem mimochodem. Ciekawi mnie mianowicie, jeżeli nie za wiele sobie pozwalam, co pana zmusiło do wyrzeczenia się własnej osoby?

— Absolutnie nie za wiele. Powiem panu. Zabiłem siebie z prostych powodów. Moja matka była Angielką, ja się wychowałem w Anglii i o wiele bardziej bliska mi była Anglia niż Herzoslovakia. Czułem się idiotycznie, wędrując po świecie z tym komicznym, niczym w farsie, tytułem na karku. Kiedy byłem młody, wie pan, wyznawałem ideały demokracji. Wierzyłem w tę ideę, że wszyscy ludzie są równi. A najwięcej miałem zastrzeżeń do królów i książąt.

— A potem? — pytał dociekliwie Battle.

— Och, potem podróżowałem po świecie, przyglądałem się mu. Cholernie mało jest w nim równości. Proszę wziąć pod uwagę fakt, że ja wciąż wierzyłem w demokrację. Ale trzeba silną ręką zmuszać do niej ludzi, no i zanudzać ich na śmierć. Ludzie nie chcą być braćmi, może kiedyś zechcą, lecz nie teraz. Moja wiara w braterstwo człowieka skończyła się w ubiegłym tygodniu, w dniu przybycia do Londynu, kiedy obserwowałem ludzi stojących w wagonie metra, którzy nie chcieli posuwać się do przodu, by zrobić miejsce wsiadającym. Odwoływanie się do drzemiącej w człowieku dobroci nie przemieni go w anioła, stosując natomiast silę w rozsądnych granicach, można go zmusić do mniej lub bardziej przyzwoitego zachowania się i wzajemnego szacunku. Wciąż wierzę w braterstwo, ale to jeszcze pieśń przyszłości. Kwestia jakichś dziesięciu tysięcy lat. Nie wolno tracić cierpliwości. Ewolucja to proces długotrwały.

— Ma pan interesujące poglądy, sir — powiedział Battle z błyskiem w oku. — I jeżeli pozwoli mi pan na takie sformułowanie, to będzie pan tam świetnym królem.

— Dziękuję, inspektorze — powiedział Anthony z westchnieniem.

— Nie wygląda pan na szczęśliwego z tej racji.

— Bo ja wiem… To może się okazać całkiem zabawne. Tylko że się wiąże ze stałą pracą. Jak dotąd udawało mi się jej uniknąć.

— Ale jednak skusiła pana ta funkcja.

— Skądże! Co za pomysł! Kobieta! Dla mnie zawsze najważniejsza jest kobieta. Rzuciłbym do jej stóp nie tylko królestwo.

— No właśnie.

— Tak to zorganizowałem, że baron i Isaacstein nie mogą narzekać. Jeden chce króla, drugi nafty. Obaj dostaną, co sobie życzą, a ja, o Boże, Battle, czy był pan kiedyś zakochany? ‘

— Jestem bardzo przywiązany do pani Battle.

— Bardzo przywiązany do pani… ojej, pan nic a nic nie rozumie. To jest zupełnie coś innego!

— Przepraszam, sir, ale ten pański człowiek czeka za drzwiami.

— Boris? Taki on już jest. Wspaniały chłopak. Łaska boska, że rewolwer wypalił w czasie walki i zabił lady. W przeciwnym wypadku Boris jak amen w pacierzu ukręciłby jej kark i pan by go powiesił. Jego przywiązanie do dynastii Obolovitchów jest wprost niebywałe. Zadziwiające było to, że z chwilą śmierci Michaela przywiązał się momentalnie do mnie, choć przecież nie mógł wiedzieć, kim ja naprawdę jestem.

— Instynkt — powiedział Battle. — Jak u psa.

— Swego czasu uważałem, że ten instynkt jest bardzo niefortunny. Bałem się, że może dać panu sporo do myślenia. Ale pójdę zobaczyć, czego on chce.

Wyszedł oszklonymi drzwiami. Inspektor Battle został sam — przez chwilę odprowadzał go wzrokiem, po czym powiedział:

— Poradzi sobie.

Za drzwiami czekał Boris.

— Proszę pana — zaczął i ruszył wzdłuż tarasu.

Anthony podążył za nim, zastanawiając się, dokąd zmierzają.

Niebawem Boris zatrzymał się i pokazał coś palcem. Świecił księżyc, i Anthony zobaczył kamienną ławę, na której siedziały dwie osoby.

— On naprawdę jest psem — mruknął Anthony pod nosem. — A w dodatku myśliwskim.

Ruszył do przodu. Boris rozpłynął się w powietrzu. Na widok Anthony’ego dwie postacie uniosły się z miejsca. Pierwszą była Virginia, a drugą…

— Hej, Joe — rozległ się znajomy głos. — Kapitalną masz dziewczynę!

— Jimmy McGrath, niewiarygodne! — wykrzyknął Anthony. — Jakim zrządzeniem losu tu się znalazłeś?

— Ta moja wyprawa do interioru spaliła na panewce. Potem kilku cudzoziemców zaczęło mnie nachodzić. Chcieli, żebym im sprzedał ten rękopis. Jeszcze później o mało nie dostałem nożem w plecy. Wtedy sobie pomyślałem, że zleciłem ci robotę o wiele trudniejszą. i przyszło mi do głowy, że może potrzebujesz pomocy, i wypuściłem się za tobą następną łajbą.

— Czy to nie cudowne z jego strony? — zapytała Virginia. — Dlaczego nigdy mi nie wspomniałeś, że z niego taki fantastyczny facet? Jesteś kochany, Jimmy, naprawdę.

— Przypadliście sobie do gustu, jak widzę — rzekł Anthony.

— Jasna rzecz — potwierdził Jimmy. — Węszyłem wszędzie, żeby dowiedzieć się czegoś o tobie, i natrafiłem na tę panią. Wcale nie była taka, jak sądziłem, że będzie — nadęta, wyniosła dama z towarzystwa, która, ma człowieka za nic.

— Opowiedział mi wszystko o listach — rzekła Virginia. — I zrobiło mi się nawet wstyd, że nie przejęłam się nimi specjalnie, podczas gdy on wykazał taką rycerskość.

— Gdybym wiedział, jaka pani jest — odezwał się Jimmy szarmancko — nie dałbym mu tych listów. Przyjechałbym sam i wręczył je pani osobiście. Powiedz, chłopie, czy już zabawa naprawdę się skończyła? Czy nic nie masz dla mnie?

— Na Jowisza — powiedział Anthony — mam! Poczekaj chwilę.

Wszedł do domu. Po paru minutach pojawił się niosąc paczkę, którą rzucił w ramiona Jimmy’ego.

— Idź do garażu i wybierz sobie jakiś ładny wóz. Pogazuj nim do Londynu i dostarcz tę paczkę do domu numer siedemnaście przy Everdean Square. To prywatne mieszkanie pana Baldersona. Wręczy ci w zamian tysiąc funtów.

— Co? Czyżby to były pamiętniki? Myślałem, że szlag je trafił!

— Za kogo ty mnie masz? — spytał ostro Anthony. — Nie sądzisz chyba, że zawaliłbym taką sprawę? Od razu zadzwoniłem do wydawców, potem miałem fałszywy telefon i odpowiednio się zabezpieczyłem. Zrobiłem lipną paczkę, zapakowałem ją według wskazówek. A prawdziwą schowałem w sejfie dyrektora hotelu, tamtemu zaś wręczyłem lipną. Pamiętniki zawsze były w moim posiadaniu.

— Kapitalny z ciebie facet, synku — powiedział Jimmy.

— Och, Anthony! — wykrzyknęła Virginia. — Chyba nie dopuścisz do tego, żeby je opublikowano?

— Nie da się tego uniknąć. Nie mogę wystrychnąć na dudka chłopaka takiego jak Jimmy. Ale nie przejmuj się. Miałem czas, żeby przez nie przebrnąć, i teraz wiem, dlaczego ludzie gadają, że ważne osobistości same nie piszą swoich wspomnień, tylko zlecają tę robotę murzynom. Stylptitch jako pisarz jest śmiertelnie nudny. Ględzi o dyplomacji, ale pomija wszelkie pikantne szczegóły i niedyskretne anegdoty. Jego pryncypialna tajemniczość trzyma go w ryzach do końca. W pamiętnikach nie ma ani słowa, od pierwszej do ostatniej strony, które by odebrało spokój najbardziej opornym politykom. Dzwoniłem dziś do Baldersona i ustaliliśmy, że przed północą dostarczę mu rękopis. Lecz skoro Jimmy tu jest, niech sam wykona tę robotę.

— Zgoda — powiedział Jimmy. — Te tysiąc funtów ogromnie mi leżą, tym bardziej że spisałem je już na straty.

— Chwileczkę — rzekł Anthony. — Muszę ci, Virginio, coś wyznać. Coś, co jest już powszechnie wiadome, ale czego ci jeszcze nie powiedziałem.

— Nie przejmuję się tymi wszystkimi kobietami, które do tej pory kochałeś, skoro nie wspomniałeś mi o nich.

— Kobiety! — wykrzyknął Anthony z niewinną miną. — Chodzi ci o kobiety? Zapytaj Jamesa, jakie kobiety mnie otaczały, gdy widział mnie po raz ostatni.

— Megiery—rzekł Jimmy uroczyście. — Istne megiery. Żadna poniżej czterdziestki piątki.

— Dziękuję ci, Jimmy. Jesteś moim prawdziwym przyjacielem. Nie, Virginio, chodzi o coś gorszego. Oszukałem cię, bo ci nie podałem swego prawdziwego nazwiska.

— Czy jest takie straszne?—zapytała Virginia z zaciekawieniem. —Coś w rodzaju Pobbles, tak? Wyobrażam sobie, jak bym się czuła będąc panią Pobbles.

— Zawsze jesteś o mnie najgorszego zdania.

— Przypominam, iż swego czasu cię posądzałam, że jesteś Królem Victorem, ale tylko przez półtorej minuty.

— Ale, ale, Jimmy, mam dla ciebie pracę, poszukiwanie złota w skalistych kryjówkach Herzoslovakii.

— A czy tam jest złoto? — zapytał z ożywieniem Jimmy.

— Na pewno — odparł Anthony. — To cudowny kraj.

— Więc posłuchałeś mojej rady i tam się udajesz?

— Tak. Twoja rada była cenniejsza, niż przypuszczałeś. A teraz przejdźmy do wyznania. Mamka mnie nie zamieniła, nie wydarzyło się też nic równie romantycznego, ale mimo to jestem najprawdziwszym księciem Nicholasem Obolovitchem z Herzoslovakii.

— Och, Anthony! — wykrzyknęła Virginia. — To dopiero świetny kawał! A ja wyszłam za ciebie! Co teraz z tym poczniemy?

— Pojedziemy do Herzoslovakii i będziemy odgrywać króla i królową. Jimmy McGrath powiedział kiedyś, że w tym kraju przeciętny okres sprawowania władzy królewskiej to cztery lata. Mam nadzieję, że cię to nie zraża?

— Zraża? — powtórzyła Virginia. — Jestem wprost zachwycona.

— Kapitalna dziewczyna! — mruknął Jimmy. Po czym zniknął dyskretnie w mroku nocy. Po paru minutach dał się słyszeć warkot oddalającego się samochodu.

— Najlepiej, jak się faceta skłoni, by sam wykonał tę swoją brudną robotę — powiedział Anthony z satysfakcją. — A poza tym musiałem się go pozbyć. Od zawarcia małżeństwa nie byliśmy ani chwili sami.

— Będziemy .mieli moc uciechy — rzekła Virginia.

— Perswadowanie bandytom, żeby nie rabowali, mordercom, żeby nie mordowali, no i w ogóle podnoszenie poziomu moralnego kraju.

— Ubóstwiam takie idealistyczne teorie—oświadczył Anthony. — Mam wtedy uczucie, że moja ofiara nie poszła na marne.

— Nie opowiadaj — rzuciła Virginia ze spokojem.

— Cieszysz się, że zostaniesz królem. Masz to we krwi. Przygotowywano cię do zawodu, a ponadto jesteś w tym kierunku uzdolniony, tak jak hydraulicy przejawiają naturalną skłonność do robót hydraulicznych.

— Nigdy ich o taką skłonność nie podejrzewałem — powiedział. — Ale niech szlag trafi hydraulików, nie będziemy tracili czasu na gadanie o nich. Czy wiesz, że właśnie teraz powinienem uczestniczyć w arcypoważnej naradzie z Isaacsteinem i starym Lollipopem? Chcą rozmawiać o ropie naftowej. Nafta, mój Boże! Mogą sobie poczekać na moją królewską uprzejmość. Pamiętasz, Virginio, jak kiedyś ci mówiłem, że będę się cholernie starał, by ci na mnie zależało?

— Pamiętam — rzekła ciepło. — Ale inspektor Battle wyjrzał właśnie przez okno.

— Teraz go nie ma — przypomniał Anthony. Przytulił ją szybko do siebie, całował jej oczy, usta, jasne złoto jej włosów.

— Tak cię kocham, Virginio — szeptał. — Tak cię kocham… A czy ty mnie kochasz?

Spojrzał na nią pewny odpowiedzi. Z głową wspartą na jego ramieniu, cichym, wzruszająco drżącym głosem odparła:

— Ani trochę.

— Ty mała diablico! — zawołał, znów ją całując.

— Teraz już jestem pewien, że będę cię całował aż do śmierci.



Rozdział trzydziesty pierwszy
Różne drobne szczegóły


Rzecz dzieje się w „Chimneys”, godzina jedenasta przed południem, czwartek. Posterunkowy Johnson, bez płaszcza, kopie.

Coś jest w powietrzu z nastroju pogrzebu. Przyjaciele i krewni stoją wokół mogiły, którą kopie Johnson.

George Lomax wygląda jak wyznaczony przez nieboszczyka główny beneficjent. Z nieruchomego oblicza inspektora Battle’a daje się wyczytać, że jest zadowolony, iż uroczystości pogrzebowe przebiegają tak sprawnie. Jako organizatorowi przynosi mu to zaszczyt. Lord Caterham ma typowy dla Anglików, biorących udział w ceremoniach religijnych, uroczysty i z lekka napięty wyraz twarzy.

Pan Fish nie pasuje do całości obrazu. Nie jest dostatecznie ponury.

Johnson nachyla się nad łopatą. Nagle wyprostowuje się. Słychać szmer zaniepokojonych głosów.

— Wystarczy, synku — powiedział pan Fish. — W sam raz.

Natychmiast się wyczuło, że pełni funkcję domowego lekarza.

Johnson odchodzi. Pan Fish z godną chwili powagą pochyla się nad wykopem. Chirurg przystępuje do operacji.

Wyjmuje małą, owiniętą w płótno paczuszkę. Wręcza ją ceremonialnie inspektorowi Battle’owi. Ten z kolei podaje zawiniątko George’owi Lomaxowi. Stało się zadość wymaganej w tej sytuacji etykiecie.

George Lomax odwija płótno, rozcina pod nim jedwab, przebiera palcami w środku. Przez chwilę trzyma coś na dłoni, po czym szybko kładzie to coś z powrotem.

Chrząka.

— W tej tak dobrze rokującej godzinie… — zaczyna w sposób świadczący o wytrawnym mówcy.

Lord Caterham dokonuje błyskawicznego odwrotu. Na tarasie spotyka córkę.

— Bundle, czy twój wóz jest sprawny?

— Tak. A dlaczego?

— Zawieź mnie natychmiast do Londynu. Jadę za granicę, zaraz, dzisiaj.

— Ależ, ojcze…

— Nie dyskutuj ze mną, Bundle. George Lomax powiedział mi dziś rano po przyjeździe, że chce ze mną pogadać na bardzo ważny temat. Dodał, że niebawem przyjeżdża do ‘Londynu król Timbuctoo. Nie zamierzam znowu przeżywać czegoś podobnego, słyszysz, Bundle? Nawet dla pięćdziesięciu George’ów Lomaxów. Jeżeli „Chimneys” jest takie ważne dla narodu, to niech naród je kupi. W przeciwnym razie sprzedani je jakiemuś konsorcjum, który przerobi rezydencję na hotel.

— Gdzie jest teraz Lomax?

Bundle staje na wysokości zadania.

— Obecnie — mówi lord Caterham spoglądając na zegarek — od co najmniej piętnastu minut działa dla dobra imperium.

Inny obrazek.

Przy telefonie Bill Eversleigh, który nie został zaproszony na ceremonię.

— Nie, naprawdę… myślałem, że… Daj spokój, nie złość się. Właśnie, idziesz dziś wieczór na kolację… Nie, ja nie. Harowałem jak dziki osioł. Nie masz pojęcia, jaki jest ten Lomax… Doiły, słuchaj, doskonale się orientujesz, co o tobie myślę. I że nigdy na nikim innym mi nie zależało… Tak, przyjdę najpierw na pokaz. Jak brzmi ten stary szlagier? „Dziewczę robi, co może…”

Niesamowite odgłosy. Pan Eversleigh usiłuje zanucić wspomniany refren.

Tymczasem przemówienie George’a dobiega końca:

— … wieczny pokój i pomyślność Imperium Brytyjskiego.

— Moim zdaniem — zaczął półgłosem pan Hiram Fish do siebie i wszem wobec — przeżyliśmy kapitalny tydzień.

**z fr. Przejdźmy do rzeczy.

* Nazwa słynnego brylantu w koronie brytyjskiej.

* ang. Lizak

* ang. Walka, bitwa. Nieprzetłumaczalna gra słów.

* fr. Doskonale!

* fr. Mój Boże l To już trochę za wiele!

* fr. Niesłychane.

* Przy tej ulicy znajduje się giełda londyńska

* fr. Szlachta, wyższe sfery.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Christie Agatha Tajemnica rezydencji Chimneys
Christie Agatha Tajemnica reztdencji Chimneys
Agatha Christie Tajemnica rezydencji Chimneys
Agatha Christie Tajemnica rezydencji Chimneys
Agatha Christie Tajemnica rezydencji Chimneys
Christie Agatha Nadinspektor Battle 01 Tajemnica rezydencji Chimneys
Christie Agatha Tajemnica gwiazdkowego puddingu
Christie Agatha Tajemniczy przeciwnik
Christie Agatha Tajemnicza historia w Styles
Christie Agatha Tajemnica gwiazdkowego puddingu
Christie Agatha Tajemnica lorda Listerdalea
Christie Agatha Tajemnica Sittaford
Christie Agatha Tajemnica Wawrzynow
Christie Agatha Tajemnica Wawrzynow
Christie Agatha Tajemnica bladego konia
Christie Agatha Tajemnica Sittaford
Christie Agatha Tajemnicza historia w Styles
Christie Agatha Tajemnicza historia Styles