1
AGATHA CHRISTIE
TAJEMNICA REZYDENCJI „CHIMNEYS”
TŁUMACZYŁA URSZULA GUTOWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE SECRET OF CHIMNEYS
Mojemu siostrzeńcowi
Na pamiątką pewnego napisu
w Zamku Compton
oraz dnia spędzonego w ZOO
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ANTHONY CADE ANGAŻUJE SIĘ DO PRACY
— Dżentelmen Joe?!
— Nie do wiary, toż to poczciwy Jimmy McGrath! Elitarna wycieczka biura podróży
„Castle”, w której skład wchodziło siedem niewiast o zatroskanych twarzach oraz trzech
spoconych mężczyzn, przyglądała się im z prawdziwym zainteresowaniem. Nie ulegało
wątpliwości, że pan Cade spotkał starego przyjaciela. Wszyscy oni uwielbiali pana Cade’a,
zachwycali się jego wysoką, szczupłą sylwetką, opaloną na brąz twarzą, wesołym
sposobem bycia, lekkością, z jaką potrafił prowadzić rozmowę, co wprawiało turystów w
doskonały nastrój. Ten jego przyjaciel to człowiek o powierzchowności dość dziwnej.
Prawie tego samego wzrostu co pan Cade, ale krępy i zdecydowanie nie tak przystojny.
Typ mężczyzny, który występuje w powieściach jako właściciel saloonu. Mimo wszystko
interesujący. W końcu dlatego wyjeżdża się za granicę — żeby sobie obejrzeć te różne
dziwne rzeczy, o których czyta się w książkach. Aż do dziś w Bulawayo strasznie się
nudzili. Słońce prażyło niemiłosiernie, hotel nie miał wygód, nie warto było nigdzie się
ruszać aż do momentu wyjazdu do Matoppos. Całe szczęście, że pan Cade zaproponował
widokówki. Zaopatrzenie w widokówki było znakomite.
Anthony Cade wraz z przyjacielem odłączyli się trochę od reszty. — Co ty tu, do diabła,
robisz z tą kupą babsztyli? — zapytał McGrath. — Zakładasz harem czy co?
— Harem z tymi kilkoma sztukami? — rzekł z uśmiechem Anthony. — Czy ty im się
dobrze przypatrzyłeś?
— Oczywiście. I pomyślałem sobie, że musiałeś stracić wzrok.
— Wzrok mam jak zawsze idealny. Nie, to jest elitarna wycieczka biura podróży
„Castle”: ja jestem tu „Castle”, lokalnym naturalnie.
— Co ci przyszło do głowy, żeby brać się za taką robotę?
— Chroniczny brak forsy. Ale możesz mi wierzyć, że bardzo mi to nie leży.
Jimmy uśmiechnął się kpiąco.
— Nigdy nie miałeś zacięcia do regularnej pracy. Anthony zignorował to oszczercze
pomówienie.
— Liczę, że w niedługim czasie coś się odmieni — zauważył optymistycznie. — Zawsze
tak bywa.
Jimmy roześmiał się.
2
— Gdy zanosi się na jakieś kłopoty, to Anthony Cade prędzej czy później musi ściągnąć
je sobie na łeb, nie mam co do tego wątpliwości — powiedział.
— Masz absolutnego nosa do wynajdywania rozrób i wtedy klops. Gdzie moglibyśmy
pogadać?
Anthony westchnął ciężko.
— Chcę tym gdaczącym kwokom pokazać grobowiec Rhodesa.
— Pierwszorzędnie — rzekł aprobująco Jimmy.
— Wrócą po tej wycieczce wyboistą drogą poobijane do żywego, posiniaczone, i tylko
będą marzyć o łóżku, żeby lizać rany. Wtedy my zyskamy kapkę czasu na wymianę
informacji.
— Dobra. Cześć, Jimmy!
Anthony dołączył do swego stada owieczek. Panna Taylor, najmłodsza w grupie i
najbardziej filuterna, z miejsca go zaatakowała:
— Czy to był pana dawny przyjaciel?
— Tak. Jeden z druhów mojej nieskazitelnej młodości.
Panna Taylor zachichotała.
— To moim zdaniem bardzo przystojny mężczyzna.
— Powtórzę mu to.
— Pan jest doprawdy nieznośny! Coś podobnego! Jak on pana nazwał?
— Dżentelmen Joe.
— Właśnie. A pan ma na imię Joe?
— Przecież pani wie, że Anthony.
— A niech pana nie znam!! — zawołała kokieteryjnie panna Taylor.
Anthony do tej pory świetnie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Poza
wykonywaniem niezbędnych przed podróżą czynności winien był również uspokajać
zirytowanych starszych panów, których godność została narażona na szwank, dbać, by
starsze panie jak najczęściej miały możność kupowania pocztówek, oraz flirtować z
możliwie każdą damą przed feralną czterdziestką. To ostatnie zajęcie sprawiało mu
stosunkowo najmniej kłopotu, a to dlatego, że panie z wielką werwą wychwytywały czułe
aluzje z jego najniewinniejszych napomknień.
Panna Taylor znów przypuściła atak:
— No to dlaczego nazwał pana Joe’em?
— Pewno dlatego, że tak się właśnie nie nazywam.
— A dlaczego dżentelmen Joe?
— Z tego samego powodu.
— Och, proszę pana — zaprotestowała wielce stropiona panna Taylor. — Zupełnie nie
ma pan racji. Nie dalej jak wczoraj wieczorem papa mówił o pana dżentelmeńskich
manierach.
— To bardzo miłe ze strony pani ojca.
— Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że jest pan prawdziwym dżentelmenem.
— Czuję się zażenowany.
— Nie ma potrzeby, naprawdę tak uważam.
— Tkliwe serca bardziej się liczą niż korony królewskie — stwierdził Anthony
zdawkowo, nie zastanawiając się nad znaczeniem swej wypowiedzi i marząc tylko o tym,
by jak najszybciej była pora na lunch.
— Jest taki piękny wiersz… Czy dużo wierszy pan zna?
3
— Mogę wyrecytować w razie potrzeby: Chłopiec stal na płonącym pokładzie. A więc:
„Chłopiec stał, pokład płonął, wszyscy zwiali, tylko nie on.” To wszystko, co umiem, ale
jeśli pani sobie życzy, mógłbym to nieco zilustrować. „Chłopiec stał, pokład płonął” szu,
szu, szu (to płomienie). „Wszyscy zwiali, tylko nie on”, biegam jak pies tam i z powrotem.
Panna Taylor ryknęła śmieciłem.
— Ojej, spójrzcie na pana Cade’a! Jest kapitalny!
— Najwyższy czas na poranną herbatę — rzekł ten energicznie. — Proszę tędy. Na
następnej ulicy mamy wspaniałą kawiarnię.
— Domniemywam — powiedziała pani Caldicott tym swoim głębokim głosem — że
koszt posiłku jest wliczony do wycieczki?
— Poranna herbata, proszę pani — odparł Anthony w sposób profesjonalnie uprzejmy —
jest ekstra.
— To nieprzyzwoite!
— Życie bardzo często nas doświadcza — powiedział pocieszająco Anthony.
— Oczy pani Caldicott rozbłysły; zauważyła tonem człowieka skaczącego na minę:
— Podejrzewałam coś takiego i byłam na tyle przewidująca, że dziś rano przy śniadaniu
odlałam trochę herbaty do dzbanka. Podgrzeję ją sobie na maszynce spirytusowej. Chodź,
tatuśku.
Państwo Caldicott pożeglowali triumfalnie w stronę hotelu, a postać damy aż promieniała
zadowoleniem z własnej zapobiegliwości.
— O, Boże — mruknął Anthony — ileż komicznych postaci chodzi po tym świecie.
Resztę towarzystwa skierował w stronę kawiarni. Panna Taylor nie odstępowała go ani na
krok i znów wróciła do tematu:
— Dawno pan się widział z tym swoim przyjacielem?
— Przeszło siedem lat temu.
— A poznał go pan w Afryce?
— Tak, ale nie w tej części. Po raz pierwszy zobaczyłem Jimmy’ego McGratha wtedy,
gdy był już związany, gotowy do pieczenia. Musi pani wiedzieć, że niektóre plemiona w
interiorze uprawiają ludożerstwo. Przybyliśmy w samą porę.
— I co się stało dalej?
— Bardzo ładna mała awanturka. Paru typów załatwiliśmy, reszta wzięła nogi za pas.
— Och, jakie pan miał bogate, pełne przygód życie!
— Wiodłem żywot bardzo spokojny, zapewniam panią.
Ale panna Taylor najwyraźniej mu nie uwierzyła.
Była mniej więcej dziesiąta wieczór, gdy Anthony Cade wszedł do małego pokoiku, w
którym Jimmy McGrath manipulował rozmaitymi butelkami.
— Zrób coś mocnego, James — poprosił gość. — Zaręczam ci, że ogromnie jest mi to
potrzebne.
— Wierzę ci, chłopie. Ja za żadne skarby świata takiej roboty bym nie przyjął. — Daj mi
inną, to w jednej chwili mnie tu nie będzie.
McGrath nalał sobie, wypił duszkiem i zabrał się do przyrządzania następnej porcji. A
potem zapytał niespiesznie:
— Mówisz serio, stary?
— O czym?
— Że rzucisz w diabły tę pracę, jak będziesz miał inną?
— A bo co? Chcesz przez to powiedzieć, że dajesz mi posadę żebraka? Jak masz robotę,
to czemuś sam jej nie złapał?
4
— Złapałem, ale za bardzo się na niej nie wyznaję i dlatego proponuję tobie.
Anthony wzmógł czujność.
— A dlaczego ci ona nie odpowiada? Przecież nie kazali ci nauczać w szkółce
niedzielnej?
— Myślisz, że ktoś by zaryzykował taką ofertę?
— Ktoś, kto cię dobrze zna, na pewno nie.
— To naprawdę świetna robota, niczego złego się nie dopatruj.
— Czy może szczególnym trafem w Ameryce Południowej? Mam chętkę na Amerykę
Południową. W jednej z tych republik szykuje się całkiem fajna rewolucja.
McGrath uśmiechnął się szeroko.
— Zawsze byłeś pies na rewolucje, pasuje ci wszystko, co prowadzi do porządnej
rozróby.
— Czuję, że moje zdolności byłyby tam docenione. Powiadam ci, Jimmy, przydam się w
każdej rewolucji, obojętnie, po której stronie bym się znalazł. Wszystko lepsze od tego
nudnego, codziennego bytowania.
— Zdaje się, że o tej swojej skłonności już mi mówiłeś. Nie, nie daję ci roboty w
Ameryce Południowej, tylko w Anglii.
— Anglia? Powrót bohatera do stron rodzinnych? Po siedmiu latach nie zgarną mnie
chyba za te rachunki, jak myślisz, Jimmy?
— Nie sądzę. No więc słuchasz mnie dalej?
— Słucham, jak najbardziej. Niepokoi mnie tylko, dlaczego sam nie wziąłeś tej roboty.
— Powiem ci, dlaczego. Ja, Anthony, szukam złota, hen, w interiorze.
Anthony gwizdnął i spojrzał na niego uważnie.
— Zawsze przepadałeś za złotem, Jimmy, odkąd cię znam. To twoja słabość, takie
specyficzne, małe hobby. Wydeptałeś nieskończoną liczbę fantastycznych ścieżek, nie ma
takiego drugiego faceta.
— I w końcu złapię ślad, przekonasz się.
— No tak, każdy ma jakieś hobby. Moje to rozróba, twoje — złoto.
— Zaraz ci opowiem, co trzeba. Mam nadzieję, że wiesz wszystko o Herzoslovakii?
Anthony obrzucił go bystrym spojrzeniem.
— Herzoslovakia? — zapytał i dziwna nuta zadźwięczała w jego głosie.
— Tak. Wiesz coś o tym kraju?
Minęła dłuższa chwila, zanim Anthony udzielił odpowiedzi. Rzekł powoli:
— Tylko to, co wiedzą na ogól wszyscy. To jedno z bałkańskich państw, mam rację?
Główne rzeki — nie znane. Główne pasma górskie — też nie znane, chyba sporo ich jest.
Stolica Ekarest. Ludność — przeważnie bandyci. Ich hobby to mordowanie królów i
robienie rewolucji. Ostatni król, Nicholas Czwarty, zamordowany około siedmiu lat temu.
Od tej pory kraj jest republiką. W sumie bardzo interesujący. Mogłeś mi na początku
powiedzieć, że chodzi o Herzoslovakię.
— Nie chodzi, chyba że pośrednio. Anthony spojrzał na niego bardziej ze smutkiem niż z
gniewem.
— Musisz coś z tym zrobić, James. Zapisz się na kurs korespondencyjny czy co. Gdybyś
w dawnych dobrych czasach wstawiał taką mowę, powieszono by cię do góry nogami i
złojono skórę łub uraczono czymś równie, nieprzyjemnym.
Jimmy ciągnął dalej, nie zrażony krytyką:
— Słyszałeś kiedyś o hrabim Stylptitchu?
5
— To rozumiem — powiedział Anthony. — Ludzie, którzy nigdy nie mieli pojęcia o
Herzoslovakii, na dźwięk tego nazwiska doznaliby olśnienia. Wielki Starzec na Bałkanach,
najmądrzejszy mąż stanu naszych czasów. Najgroźniejszy łotr, który uniknął stryczka.
Punkt widzenia zależy od gazety, którą weźmiesz do ręki. Ale jedno jest pewne, James,
hrabia Stylptitch pozostanie w ludzkiej pamięci długo potem, kiedy my już się rozsypiemy
w proch i pył. Za każdą akcją i kontrakcją na Bliskim Wschodzie stał od lat dwudziestu
hrabia Stylptitch. Był dyktatorem i patriotą, i mężem stanu — lecz właściwie nikt nie wie
dokładnie, kim naprawdę był, poza tym, że był królem najdoskonalszej intrygi. No więc co
masz mi o nim do powiedzenia?
— Był premierem Herzoslovakii, i dlatego właśnie najpierw o nim ci wspomniałem.
— Nie masz wyczucia proporcji, Jimmy. Herzoslovakia w zestawieniu ze Stylptitchem
ma znaczenie drugorzędne. Jest tylko miejscem jego urodzenia i krajem, w którym zajmuje
się sprawami publicznymi. Ale myślałem, że on już nie żyje?
— I dobrze myślałeś. Umarł w Paryżu jakieś dwa miesiące temu. To, o czym mówię,
zdarzyło się przed paroma laty.
— Pytanie tylko, co to jest to, o czym mi mówisz.
Jimmy przełknął docinek i przyspieszył relację:
— A więc było to tak. Przebywałem w Paryżu, dla ścisłości dodam, że działo się to przed
czterema laty. Pewnego wieczoru przechadzam się samotnie w dość odludnej dzielnicy
Paryża i widzę, jak sześciu francuskich chuliganów nalewa nobliwie wyglądającego
starszego pana. Nie znoszę być biernym widzem, toteż błyskawicznie wdałem się w bójkę i
zacząłem okładać tych drani. Śmiem twierdzić, że nigdy do tej pory nie oberwali tak
solidnie. Zmiękli jak plastelina!
— Jeden zero dla ciebie, James — powiedział ciepło Anthony. — Szkoda, że moje oczy
tego nie oglądały.
— Drobiazg — wyrzekł skromnie Jimmy. — Ale ten starszy facet był mi bezgranicznie
wdzięczny. Na pewno był po paru kieliszkach, nie mam co do tego wątpliwości, był jednak
na tyle trzeźwy, że zapisał sobie moje nazwisko i adres i nazajutrz przyszedł, żeby mi
podziękować. Pokazał klasę, oczywiście. I wtedy właśnie się dowiedziałem, że uratowałem
życie hrabiemu Stylptitchowi. Miał dom przy ulicy Bois.
Anthony skinął głową.
— Tak, po zamordowaniu króla Nicholasa Stylptitch przeniósł się do Paryża. Później
namawiano go, żeby wrócił i został prezydentem, ale odmówił. Pozostał wierny swoim
monarchistycznym ideałom, choć powiadają, że trzymał rękę na pulsie wszystkich
politycznych spraw, jakie rozgrywały się na Bałkanach. Świętej pamięci hrabia Stylptitch.
— Nicholas Czwarty miał ponoć dziwaczny gust, jeśli idzie o kobiety, prawda? —
zapytał nagle Jimmy.
— Tak — odparł Anthony. — I to biedakowi bokiem wyszło. Była popychadłem w
jednym z paryskich music–halli, nawet by nie pasowała do morganatycznego związku.
Lecz Nicholas cholernie się do niej napalał, a ona wychodziła wprost ze skóry, żeby zostać
królową. Wygląda to jak bajka, ale jakoś to załatwili. Hrabia ogłosił, że ona jest księżną
Popoffsky czy coś w tym sensie i że w jej żyłach płynie krew Romanowów. Nicholas wziął
z nią ślub w katedrze w Ekareście, a udzieliła mu go gromada niechętnych temu
przedsięwzięciu arcybiskupów, i małżonka została ukoronowana jako królowa Varaga.
Nicholas żył w zgodzie ze swoimi ministrami i moim zdaniem uważał, że tylko to się liczy
— nie wziął pod uwagę społeczeństwa. W Herzoslovakii ludzie są bardzo zacofani i
uwielbiają arystokrację. Życzą sobie, żeby ich królowie i królowe byli z prawdziwego
6
kruszcu. Szemrano, wyrażano głośno swoje niezadowolenie, władze bezlitośnie stłumiły
bunt, po czym wybuchło prawdziwe powstanie, atak na pałac, zabójstwo króla i królowej i
ogłoszenie republiki. Ta funkcjonuje po dziś dzień, ale podobno stale się tam kotłuje.
Zamordowano jednego czy dwóch prezydentów po prostu po to, by zaznaczyć swoją
obecność. Jednakże revenons á nos moutons*z Dotarłeś do tego, jak hrabia Stylptitch
obwołał cię swoim wybawicielem.
— Tak. No dobrze, i to byłby koniec całej sprawy. Wróciłem do Afryki i nigdy więcej o
tym nie myślałem, i dopiero przed dwoma tygodniami otrzymałem cudacznie wyglądającą
paczkę, która podążała za mną z miejsca na miejsce, Bóg jeden wie, jak długo. Wyczytałem
w gazecie, że hrabia Stylptitch umarł niedawno w Paryżu. No i ta paczka zawierała jego
wspomnienia, czy jak to się nazywa. Był tam zapis mówiący, że jeśli dostarczę rękopis do
pewnej firmy wydawniczej w Londynie do trzynastego października włącznie, będą
zobowiązani wręczyć mi tysiąc funtów.
— Tysiąc funtów? Powiedziałeś tysiąc funtów, Jimmy?
— Tak jest, synu. Mam w Bogu nadzieję, że to żaden żart. Kursuje takie powiedzonko, że
politykom ani arystokratom wierzyć nie należy. Otóż to. No i w ten sposób rękopis gonił
mnie po świecie i teraz nie mam już czasu do stracenia. Mimo wszystko szkoda byłoby mi
zrezygnować. Mam zaplanowaną wycieczkę do interioru i tylko o niej marzę. Druga taka
okazja już mi się nie trafi.
— Niepoprawny z ciebie facet, Jimmy. Tysiąc funtów w garści warte jest więcej niż cała
masa mitycznego złota.
— A jeżeli to oszustwo? Tak czy owak jestem tutaj, bilet mam załatwiony i wszystko
inne, teraz do Cape Town, a potem dalej!
Anthony wstał i zapalił papierosa.
— Zaczynam rozumieć twój zamysł, James. Ty pojedziesz, tak jak zaplanowałeś, na te
swoje złote polowanie, a ja mam zagarnąć dla ciebie tysiąc funtów. Ile z tego będę miał?
— Co powiesz na jedną czwartą?
— A więc proponujesz dwieście pięćdziesiąt funtów wolne od podatku?
— Zgadza się.
— Umowa stoi, ale żeby cię pognębić, oznajmiam ci, że i za stówę bym to zrobił.
Pozwól, że powiem ci jeszcze i to, Jamesie McGrath, iż źle skończysz, prowadząc taką
gospodarkę finansową.
— A czy to nie jest dobry interes?
— Jest, oczywiście. I przyjmuję propozycję. Na pohybel elitarnej wycieczce!
Spełnił uroczyście toast.
ROZDZIAŁ DRUGI
DAMA W KŁOPOCIE
— Tak to wygląda — powiedział Anthony wychyliwszy szklankę i odsuwając ją od
siebie. — Jakim statkiem miałeś płynąć?
— „Granarth Castle”.
— Przejazd zabukowany na twoje nazwisko, będzie więc chyba lepiej, gdy podam się za
Jamesa McGratha. Wyrośliśmy już dawno z paszportowej biurokracji, prawda?
— Bez znaczenia. Jesteśmy wprawdzie zupełnie do siebie niepodobni, ale na pewno opis
naszych postaci na tych diabelstwach będzie identyczny. Sześć stóp wzrostu, włosy
brązowe, oczy niebieskie, nos przeciętny, rysy twarzy przeciętne.
7
— Nie szafuj tak tą przeciętnością. Musisz wiedzieć, że „Castle” wybrało mnie spośród
kilku kandydatów wyłącznie z racji przyjemnego wyglądu i dobrych manier.
Jimmy zachichotał.
— Obserwowałem dziś rano te twoje maniery.
— No i dobrze.
Anthony wstał i przeszedł się po pokoju tam i z powrotem. Zmarszczył brwi i parę minut
upłynęło, zanim przemówił:
— Jimmy — rzek! w końcu. — Stylptitch umarł w Paryżu. Jaki ma więc sens przesyłanie
rękopisu z Paryża do Londynu via Afryka?
Jimmy potrząsnął bezradnie głową.
— Nie wiem.
— Dlaczego nie zapakować go ładnie i nie przesłać paczki pocztą?
— Całkiem to mądrze brzmi, w pełni się z tobą zgadzam.
— Oczywiście — kontynuował Anthony — wiem doskonale, że królów i królowe oraz
dostojników państwowych obowiązuje etykieta wykluczająca postępowanie najprostsze,
zgodne z rozsądkiem. Stąd posłańcy królewscy i tak dalej. W średniowieczu dawałeś
chłopakowi sygnet jako znak rozpoznawczy. Sezamie otwórz się. „Królewski sygnet!
Droga wolna!” A zazwyczaj był to ktoś, kto zdążył już go skraść. Zawsze się zastanawiam,
dlaczego żaden obrotny facet nie wpadł na pomysł skopiowania sygnetu, zrobienia z tuzina
takich pierścieni, które by potem sprzedał po sto dukatów sztuka. Wygląda na to, że ludzie
żyjący w średniowieczu nie odznaczali się inicjatywą.
Jimmy ziewnął.
— Moje wywody na temat średniowiecza najwyraźniej cię nudzą. Wróćmy zatem do
hrabiego Stylptitcha. Z Francji do Anglii via Afryka to trasa nawet jak na dyplomatę co
najmniej dziwna. Gdyby chciał tylko mieć pewność, że dostaniesz owe tysiąc funtów,
mógłby ci je zapisać w testamencie. Bogu dzięki ani ty, ani ja nie jesteśmy na tyle dumni,
żeby nie przyjąć spadku. Ten cały Stylptitch musiał mieć bzika.
— Naprawdę tak uważasz?
Anthony, zmarszczywszy czoło, ciągle chodził w tę i z powrotem po pokoju.
— Czy ty w ogóle to przeczytałeś? — zapytał niespodziewanie.
— Niby co?
— Rękopis. — Mój Boże, nie! Sądzisz, że mam ochotę na czytanie takich rzeczy?
Anthony uśmiechnął się.
— Tak sobie tylko pomyślałem, to wszystko. Wiesz, pamiętniki przysparzają niekiedy
moc kłopotów. Różne rewelacyjne niedyskrecje i tak dalej. Ludzie, którzy przez całe życie
byli milczący i zamknięci w sobie, z wielkim upodobaniem myślą o tym, że po własnej
śmierci dostarczą kłopotów swoim bliźnim. Sprawia im to złośliwą satysfakcję. Jimmy,
jakim człowiekiem był hrabia Stylptitch? Poznałeś go i rozmawiałeś z nim, a jesteś
skądinąd wytrawnym znawcą ludzkiej natury. Czy nie zaliczyłbyś go do gatunku starych,
mściwych drani?
Jimmy potrząsnął głową.
— Trudno powiedzieć. Widzisz, tej pierwszej nocy był wyraźnie na bańce, a nazajutrz już
odgrywał rolę czcigodnego starszego pana o wykwintnych manierach, zasypał mnie
komplementami, że nie wiedziałem, gdzie oczy podziać.
— A jak był pijany, nie powiedział nic interesującego?
Jimmy cofnął się myślami do owego momentu i po swojemu zmarszczył brwi.
— Powiedział, że wie, gdzie jest Koh–i–noor* — oznajmił Jimmy niepewnym tonem.
8
— Daj spokój — powiedział Anthony :— to wiemy wszyscy. Trzymają klejnot w
Tower, nieprawdaż? Za grubym szkłem i żelazną kratą, a wokół stoi mnóstwo
dżentelmenów w strojach historycznych i tylko patrzą, czy czegoś nie podwędzisz.
— To fakt — zgodził się Jimmy.
— Nie wygłupiaj się, stary. To, co powiedziałeś, jest bardzo ważne.
Podszedł do okna i stał tam chwilę, wyglądając na zewnątrz.
— A kto to jest ten Król Victor? — chciał wiedzieć Jpnmy. — Też jakiś bałkański
monarcha?
— Nie — odparł Anthony powoli. — On nie należy do tego typu królów.
— No to co on za jeden?
Zapadła cisza, a potem Anthony rzekł:
— To kanciarz, Jimmy. Najsławniejszy w świecie złodziej klejnotów. Fantastyczny,
nieprawdopodobnie odważny facet, który nikogo się nie lęka. Król Victor to jego ksywa,
pod tą ksywą znany był w Paryżu. W Paryżu właśnie była kwatera główna jego gangu. Tam
go złapali i wsadzili na siedem lat, za jakieś drobne przestępstwa. Nic ważnego nie mogli
mu udowodnić. Wkrótce wyjdzie z ciupy albo może już wyszedł.
— Czy uważasz, że hrabia Stylptitch mógł mieć coś wspólnego z jego zapuszkowaniem?
Czy dlatego ten gang napadł na niego? Akt zemsty?
— Nie mam pojęcia — powiedział Anthony. — Fakty jednak świadczą, że jest to mało
prawdopodobne. O ile mi wiadomo, Król Victor nigdy nie ukradł klejnotów z korony
Herzoslovakii. Ale ta cała sprawa daje sporo do myślenia, prawda? Śmierć Stylptitcha, jego
pamiętniki, hałas podniesiony w prasie — wszystko to zagmatwane, lecz bardzo ciekawe. I
kolejna pogłoska nawiązująca do tego, że w Herzoslovakii dowiercono się do nafty. Czuję
przez skórę, James, że lada dzień ludzie zaczną się interesować tym niewielkim, mało
znaczącym krajem.
— Jacy ludzie?
— Żydzi. Żółtoskórzy finansiści w wielkich biurowcach.
— Do czego ty właściwie zmierzasz?
— Wychodzę z założenia, że po co sobie ułatwić, skoro można utrudnić, to wszystko.
— Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że wręczenie rękopisu wydawcy może
nastręczyć jakieś trudności?
— Nie — powiedział Anthony z ubolewaniem. — Nie przewiduję w tej kwestii żadnych
problemów. Ale chciałbym cię poinformować, James, dokąd zamierzam się udać z tymi
dwustu pięćdziesięcioma funtami.
— Ameryka Południowa?
— Nie, chłopie, Herzoslovakia. Udzielę poparcia republice. Bardzo prawdopodobne, że
skończy się to tym, iż zostanę prezydentem.
— To ogłoś się przy okazji najważniejszym Obolovitchem i zasiądź na tronie.
— Nie, Jimmy. Królowie są na stałe. A prezydenci biorą posadę na cztery lata czy coś
koło tego. Bardzo by to było zabawne, gdybym przez cztery lata porządził sobie takim
państwem.
— Trzeba dodać, że królowie pracują przeciętnie o wiele mniej — wtrącił Jimmy.
— Przewiduję, że będzie mnie nęciło, by sprzeniewierzyć tę twoją część tysiąca funtów.
Kiedy wrócisz obwieszony grudkami złota, nie będzie ci ta forsa potrzebna. Zainwestuję ją
dla ciebie w herzoslovackich szybach naftowych. Wiesz, James, im dłużej o tym myślę,
tym bardziej mi się podoba ten twój pomysł. Gdybyś nie wspomniał o Herzoslovakii, nawet
9
by mi ona nie przyszła do głowy. Jeden dzień spędzę w Londynie, odbiorę łup i zaraz
wsiadam do Balkan–Expressu.
— Nie musisz się tak szybko zwijać. Nie zdążyłem ci napomknąć, że chcę ci zlecić
jeszcze jedno cholerne zadanie. Anthony usiadł na krześle i spojrzał na niego surowo.
— Cały czas czułem, że kryje się za tym jakaś ciemna sprawka. Zaraz wyjdzie szydło z
worka.
— Absolutnie się mylisz. Chodzi o pomoc dla pewnej damy.
— Zapamiętaj sobie, James, raz na zawsze, że nie chcę mieć nic wspólnego z twoimi
aferami miłosnymi, nie mieszaj mnie w to.
— To nie jest żadna afera miłosna. Nigdy tej kobiety nie widziałem. Opowiem ci
wszystko od początku.
— Jeżeli mam wysłuchać jednej z tych twoich ciągnących się w nieskończoność
historyjek, zrób mi jeszcze drinka.
Pan domu spełnił gościnnie prośbę Anthony’ego, po czym przystąpił do opowieści:
— Wydarzyło się to podczas mego pobytu w Ugandzie. Był tam pewien Amerykanin
obcego pochodzenia, któremu uratowałem życie…
— Na twoim miejscu — przerwał Anthony — napisałbym książkę pod tytułem: Ludzie,
którym uratowałem życie. To już jest drugi wypadek, o którym dziś słyszę z twoich ust.
— Oj, to nie był żaden szczególny czyn. Po prostu wyciągnąłem tego faceta z rzeki. Jak
wszyscy obcy nie umiał pływać.
— Chwileczkę, czy ta historia ma coś wspólnego ze sprawą?
— Niewiele, aczkolwiek, dziwna rzecz, teraz to sobie uświadamiam, ten człowiek był
Herzoslovakiem. Nazywaliśmy go Dutch Pedro.
Anthony skinął głową obojętnie.
— Dla obcego każda ksywa jest dobra — zauważył. — No, ciągnij dalej, James.
— Facet należał do gatunku wdzięcznych. Chodził za mną jak pies. Pół roku później
zmarł na febrę. Byłem przy nim do końca. Ostatnia rzecz, jaką zrobił umierając, to kiwnął
na mnie i wyszeptał w podnieceniu mało zrozumiałym żargonem o pewnej tajemnicy —
kopalni złota, tak do odebrałem. Wetknął mi do ręki ceratowy pakuneczek, który zawsze
nosił na piersi. Wtedy nie poświęciłem temu wiele uwagi. Dopiero po jakimś tygodniu
otworzyłem paczuszkę. Muszę przyznać, że byłem ciekaw, co zawiera. Nie sądziłem, by
Dutch Pedro w ogóle się orientował, co to jest kopalnia złota — ale kto to wie, szczęście
chadza różnymi drogami…
— A na samą myśl o złocie dostałeś jak zwykle palpitki — przerwał mu Anthony.
— Nigdy w życiu nie przeżyłem takiego rozczarowania. Kopalnia złota, też coś! Śmiem
przypuszczać, że dla tego drania była to kopalnia złota. Masz pojęcie, co zawierała ta
paczuszka? Listy od kobiety, tak, listy od kobiety, i w dodatku Angielki. Ten łajdak ją
szantażował — i miał czelność mnie obarczyć tym całym świńskim kramem!
— Z przyjemnością obserwuję twoje święte oburzenie, James, ale pozwól, że ci
uzmysłowię, iż obcy to zawsze obcy. Facet słusznie rozumował. Uratowałeś mu życie, a on
za to przekazał ci w testamencie obfite źródło czerpania gotówki — twój szacowny,
brytyjski umysł nie jest w stanie tego pojąć?
— I co ja, do diabła, mam z tym zrobić? W pierwszym odruchu chciałem spalić te
szpargały. Zdałem sobie jednak sprawę, że ta nieszczęsna niewiasta, nic nie wiedząc o
zniszczeniu listów, całe życie będzie drżała ze strachu, iż pewnego dnia facet znowu z tym
wyskoczy. — Nie posądzałem cię o tak bujną wyobraźnię — stwierdził Anthony zapalając
10
papierosa. — Przypuszczam, że sprawa nastręczy więcej trudności, niż to wygląda na
pierwszy rzut oka. A gdyby przesłać jej to pocztą?
— Podobnie jak wszystkie kobiety, nie stawiała w listach daty ani nie podawała adresu.
Na jednym — w miejscu adresu — napisane było jedno dziwne słowo: „Chimneys”.
Anthony przerwał proces gaszenia zapałki, a potem rzucił ją gwałtownie, bo sparzyła mu
palec. , — „Chimneys”? — zapytał. — Dziwna historia!
— Dlaczego? Coś ci o tym wiadomo?
— To jedno z szacownych domostw w Anglii, mój drogi Jamesie. Rezydencja, do której
zjeżdżają na weekendy królowie i królowe, gdzie zbierają się i dyskutują dyplomaci.
— Jeszcze jeden powód, dla którego tak się cieszę, że ty zamiast mnie jedziesz do Anglii.
Ty się znasz na tych wszystkich ceregielach — powiedział szczerze Jimmy. — Gość mego
pokroju, wywodzący się z kanadyjskich ostępów, mógłby przy takiej okazji palnąć jakąś
gafę. Ale człowiek jak ty, który uczył się w Eton i Harrow…
— Tylko w jednym z tych college’ów — sprostował skromnie Anthony.
— Ty sobie z tym poradzisz. Pytasz, dlaczego nie wyślę tych listów pocztą. Widzisz, to
moim zdaniem byłoby raczej niebezpieczne. Pewne dane świadczą o tym, że pani ma
zazdrosnego męża. I dajmy na to przez pomyłkę mąż otwiera paczkę. Co wówczas
biedaczkę czeka? Albo też może już nie żyć — sądząc po listach, były pisane dosyć dawno.
Toteż w wyniku przemyśleń doszedłem do wniosku, że jedyne wyjście, to takie, by ktoś
zabrał te listy do Anglii i wręczył je tej damie osobiście.
Anthony odrzucił papierosa, podszedł do przyjaciela i poklepał go czule po ramieniu.
— Jesteś prawdziwym błędnym rycerzem, Jimmy. Kanadyjczycy z ostępów leśnych
powinni być z ciebie dumni. A z tym zadaniem ty byś się uporał o wiele lepiej niż ja.
— Ale weźmiesz te listy?
— Oczywiście.
McGrath wstał z miejsca, wyciągnął z szuflady plik listów i położył je na stole.
— Oto one. Rzuć na nie okiem.
— Czy to konieczne? Wolałbym się tym nie zajmować.
— Tylko że z tego, co powiedziałeś o „Chimneys”, można wnosić, że ta dama stale tam
nie przebywa. Przejrzyjmy lepiej te listy, może znajdziemy w nich jakąś wskazówkę, gdzie
ona obecnie mogłaby mieszkać.
— Chyba masz rację.
Starannie wszystkie listy przewertowali, ale nie znaleźli w nich tego, na co liczyli.
Anthony w zamyśleniu zaczął je układać.
— Biedne stworzenie — powiedział. — Musiała być śmiertelnie przerażona.
Jimmy skinął głową.
— Masz nadzieję ją odnaleźć? — zapytał z zaniepokojeniem.
— Nie wyjadę z Anglii, póki do niej nie dotrę. Bardzo cię ta nieznana dama obchodzi,
James?
Jimmy wodził w zadumie palcem po jej podpisie.
— Piękne imię — rzekł usprawiedliwiającym tonem. — Virginia Revel.
ROZDZIAŁ TRZECI
NIEPOKÓJ W WYŻSZYCH SFERACH
— Oczywiście, mój drogi, oczywiście — powiedział lord Caterham.
11
Powtórzył już te słowa trzykrotnie, za każdym razem mając nadzieję, że położą one
kres popisowi oratorskiemu i pozwolą mu się ulotnić. Ogromnie nie lubił być zmuszony do
stania na stopniach, przed wejściem do ekskluzywnego klubu, którego był członkiem, i
słuchania ciągnącego się w nieskończoność popisu krasomówczego szanownego George’a
Lomaxa.
Clement Edward Alistair Brent, dziewiąty markiz Caterham, był dżentelmenem
niewielkiego wzrostu, fatalnie ubranym, i jego wygląd stanowił absolutne zaprzeczenie
powszechnego wizerunku markiza. Miał wyblakłe, niebieskie oczy, cienki, smętny nos i
dość niedbale, acz nienaganne maniery.
Głównym nieszczęściem lorda Caterhama było to, że przed czterema laty przejął sukcesję
po swoim bracie, markizie ósmym. Albowiem poprzedni lord Caterham był człowiekiem w
całym tego słowa znaczeniu wyróżniającym się — jak Anglia długa i szeroka. Swego czasu
sekretarz stanu Ministerstwa Spraw Zagranicznych odgrywał znaczącą rolę podczas narad
na szczeblu imperium, a jego wiejska siedziba „Chimneys” słynęła z wielkiej gościnności.
Na zręcznie sterowanych przez jego żonę, córkę księcia Perth, przyjęciach weekendowych
tworzono i przetwarzano historię, i nie było
w Anglii, a nawet w Europie, co wybitniejszej osobistości, która by wcześniej czy później
nie przekroczyła progu „Chimneys”.
Życie toczyło się pomyślnie. Dziewiąty markiz Caterham obdarzał wielką czcią pamięć
swego brata. W kwestii ceremonii Henry był zawsze niedościgniony. Lord Caterham miał
jedynie zastrzeżenia co do tego, że „Chimneys” z prywatnej, wiejskiej siedziby przemieniło
się w posiadłość społeczną. Nic bardziej nie nudziło lorda Caterhama niż polityka, chyba że
politycy. Stąd to jego zniecierpliwienie wobec niekończącej się mowy George’a Lomaxa.
Ten krzepko zbudowany mężczyzna, George Lomax, z wyraźną skłonnością do tycia,
czerwoną twarzą i wytrzeszczonymi oczami, był głęboko przekonany o własnej wielkości.
— Pojmujesz sedno sprawy, Caterham? My nie możemy, po prostu nie możemy teraz
dopuścić do żadnego skandalu. Sytuacja jest nadzwyczaj delikatna.
— Zawsze bywa delikatna — nie bez nuty ironii stwierdził lord Caterham.
— Mój drogi, ja mam orientację!
— Oczywiście, oczywiście — rzekł lord, wracając do poprzedniej linii obrony.
— Jeden błąd w sprawie Herzoslovakii i jesteśmy załatwieni. Najważniejsze jest, by
koncesja na ropę naftową przypadła Towarzystwu Brytyjskiemu. Chyba to rozumiesz?
— Oczywiście, oczywiście.
— W końcu tygodnia przyjeżdża książę Michael Obolovitch i dokonamy dzieła w
„Chimneys”, pod pozorem polowania.
— Zamierzałem w tym tygodniu jechać za granicę — powiedział lord Caterham. —
Nonsens, mój drogi, któż wybiera się za granicę na początku października?
— Mój lekarz uważa, że jestem w nie najlepszej kondycji — oznajmił Caterham,
spoglądając tęsknie za odjeżdżającą taksówką.
Żadną miarą nie mógł jednak uczynić skoku do wolności, albowiem Lomax miał
nieprzyjemny zwyczaj niewypuszczania ze swoich sideł osoby, z którą prowadził poważną
rozmowę — niewątpliwie skutek długich doświadczeń w tej dziedzinie. W tym wypadku
trzymał mocno w garści klapę płaszcza lorda Caterhama.
— Mój drogi, oświadczam ci autorytatywnie. W czasach kryzysu ogólnonarodowego,
który zbliża się szybkimi krokami…
Lord Caterham aż się cały skurczył. Uświadomił sobie nagle, że wolałby wydać moc
przyjęć niż słuchać George’a Lomaxa cytującego samego siebie z którejś wygłoszonej
12
mowy. Wiedział z doświadczenia, że Lomax jest zdolny gadać tak bez przerwy
dwadzieścia minut.
— No dobrze — powiedział pospiesznie. — Zgadzam się na to polowanie. Mam
nadzieję, że stroną organizacyjną zajmiesz się ty.
— Mój drogi, co tu jest do organizowania? „Chimneys”, poza swoimi związkami z
historią, ma fantastyczne położenie. Będę w „Abbey”, odległym stamtąd niecałe siedem
mil. Nie byłoby najlepiej, gdybym mieszkał u ciebie.
— Oczywiście, że nie — zgodził się lord Caterham, nie mając wprawdzie pojęcia,
dlaczego nie byłoby tak właśnie najlepiej, ale mało go to obchodziło.
— Może chciałbyś mieć pod ręką Billa Eversleigha? Przydałby ci się, sprawnie wykonuje
polecenia.
— Z przyjemnością będę go widział — odparł lord Caterham wyraźnie ożywiony. — Bill
to dobry strzelec, Bundle go lubi.
— Strzelanie w tym wypadku nie jest takie ważne. To tylko pretekst, w pewnym sensie.
Lord Caterham znów miał strapioną minę.
— I to byłoby wszystko. Książę, jego świta, Bill Eversleigh, Herman Isaacstein…
— Kto?
— Herman Isaacstein. Przedstawiciel syndykatu, o którym ci mówiłem.
— Syndykatu Ogólnobrytyjskiego?
— Tak. A bo co?
— Nic, nic, tak tylko zapytałem. Dziwne ci ludzie mają nazwiska.
— Przydaliby się jeszcze oczywiście z dwaj cudzoziemcy, nadaliby całej imprezie
wiarygodności. Już lady Eileen zatroszczy się o to — młodzi ludzie, nastawieni raczej
bezkrytycznie i nie mający o polityce zielonego pojęcia.
— Na pewno Bundle załatwi to jak należy.
— Zastanawiam się jeszcze nad jednym. — Wyglądało na to, że Lomaxowi przyszedł
nagle do głowy jakiś nowy pomysł. — Pamiętasz o tej sprawie, o której ci niedawno
mówiłem?
— Mówisz zawsze o tyłu sprawach…
— Daj spokój, mam na myśli tę fatalną historię — zniżył głos do tajemniczego szeptu —
te pamiętniki, pamiętniki hrabiego Stylptitcha.
— Moim zdaniem nie masz racji — rzekł lord Caterham przemagając ziewanie. —
Ludzie ubóstwiają skandale. Niech to diabli, sam czytam teraz wspomnienia i bardzo lubię
ten gatunek.
— Nie chodzi o to, czy ludzie będą je czytać, czy nie, na pewno zresztą pochłoną
pamiętniki tego typu, ale opublikowanie ich w tych okolicznościach może wszystko
zniszczyć, wszystko. Naród Herzoslovakii dąży do restauracji monarchii — chcą ofiarować
koronę księciu Michaelowi, który cieszy się poparciem i sympatią rządu Jego Królewskiej
Mości…
— I który jest skłonny udzielić koncesji panu Ikeyowi Hermansteinowi i spółce w zamian
za pożyczkę miliona albo za osadzenie go na tronie…
— Caterham, Caterham — szeptał Lomax błagalnie. — Dyskrecja, proszę cię. Nade
wszystko dyskrecja!
— A sęk tkwi w tym — kontynuował lord z niejakim upodobaniem, choć na gorący apel
interlokutora zniżył głos — że niektóre fragmenty pamiętników Stylptitcha mogą narobić
komuś bigosu. Tyrania i złe prowadzenie się rodziny Obolovitchów, tak? Interpelacje w
Izbie Lordów? Dlaczego zamieniać światłe i demokratyczne rządy na anachroniczną
13
tyranię? Polityka dyktowana przez krwiożerczych kapitalistów. Precz z rządem. Tak to
się przedstawia, nieprawdaż?
Lomax skinął głową.
— A może być jeszcze gorzej — wydyszał. — Załóżmy, tylko załóżmy, że należałoby
wspomnieć o tym… o tym nieszczęsnym zniknięciu, wiesz, co mam na myśli.
Lord Caterham spojrzał na niego.
— Nie, nie wiem. O jakim zniknięciu mówisz?
— Musiałeś o tym słyszeć. To się zdarzyło, gdy oni byli w „Chimneys”. Henry był
strasznie zdenerwowany. Zrujnowało mu to niemal karierę.
— Zaintrygowałeś mnie niebagatelnie — powiedział lord Caterham. — Kto zniknął, czy
też co zniknęlo?
Lomax przyłożył usta do ucha lorda Caterhama. Ten ostatni odsunął gwałtownie głowę.
— Na litość boską, nie gwiżdż mi w ucho!
— Słyszałeś, co powiedziałem?
— Tak, słyszałem — odparł z ociąganiem lord. — Przypominam sobie, że w swoim
czasie coś o tym słyszałem. Bardzo interesująca historia. Ciekawe, kto to zrobił. Nigdy tego
nie odzyskano?
— Nie. Działaliśmy naturalnie zachowując najwyższą dyskrecję. Nie wolno było
dopuścić, by wymsknęła się na zewnątrz najmniejsza nawet aluzja o stracie. Ale Stylptitch
był tam wówczas. Coś musiał wiedzieć. Nie wszystko oczywiście. Posprzeczaliśmy się z
nim parę razy na temat kwestii tureckiej. Może z czystej złośliwości postanowił, że cały
świat dowie się o sprawie? Pomyśl o skandalu, o daleko idących konsekwencjach. Każdy
zapyta: dlaczego to zostało zatuszowane?
— Oczywiście, że zapyta — potwierdził lord z widomą satysfakcją.
Lomax, którego głos rozbrzmiał teraz wysokimi tonami, postanowił wziąć się w garść.
— Muszę zachować spokój — mruknął. — Muszę zachować spokój. Ale pytam cię, mój
drogi: jeśli nie miał nic złego na myśli, to dlaczego wysłał ten rękopis do Londynu tak
bardzo okrężną drogą?
— To rzeczywiście dziwne. A czy te dane są absolutnie pewne?
— Jak najbardziej. Mieliśmy… hm… w Paryżu swoich agentów. Parę tygodni przed jego
śmiercią pamiętniki zniknęły w sposób tajemniczy.
— Tak, wygląda na to, że coś w tym jest — powiedział lord Caterham z taką samą
satysfakcją, jaką zamanifestował poprzednio.
— Wytropiliśmy, że zostały wysłane do człowieka imieniem Jimmy, czyli Jamesa
McGratha, Kanadyjczyka przebywającego obecnie w Afryce.
— Afera na miarę imperium, prawda? — zapytał wesoło lord. — James McGrath
przybywa tu jutro, w czwartek, statkiem „Granarth Castle”.
— I co zamierzasz dalej z tym począć?
— Musimy oczywiście od razu go dopaść, wyłuszczyć mu, czym to ewentualnie mogłoby
grozić, i prosić go na wszystkie świętości, by publikację pamiętników odłożył przynajmniej
na miesiąc i by przy publikowaniu kierował się… hm… rozsądkiem.
— Załóżmy, że on odpowie: „Nie, moi panowie” albo: „Niech was piekło pochłonie”, lub
coś równie błyskotliwego i świadczącego o bystrości umysłu — wyraził przypuszczenie
lord Caterham.
— Tego właśnie się lękam — powiedział Lomax szczerze. — I powodowany tą obawą
pomyślałem sobie, że może byłoby dobrze zaprosić go do „Chimneys”. Będzie się czuł
14
zaszczycony, gdy się dowie, że wśród gości znajduje się również książę Michael, dzięki
czemu łatwiej nam będzie nim właściwie pokierować.
— Nie zamierzam go zapraszać — rzekł pospiesznie lord Caterham. — Nie mam zamiaru
zadawać się z Kanadyjczykami, szczególnie z takimi, którzy mieszkają przeważnie w
Afryce.
— A może uznasz, że to wspaniały chłopak, bez ogłady, ale wartościowy?
— Nie, Lomax. Nie zmienię swojego stanowiska. Niech ktoś inny weźmie na siebie ten
kram.
— Pomyślałem sobie — zaczął Lomax — że w tej sytuacji bardzo by się przydała
kobieta. Trochę by się jej powiedziało, ale nie za wiele, rozumiesz. Kobieta pokierowałaby
sprawą delikatnie, z taktem, wyłożyłaby mu całą kwestię nie wywołując w nim gniewu. Nie
znaczy to, że przeceniam rolę kobiet w polityce — Saint Stephen zamieniło się w ruinę,
kompletną ruinę. Lecz kobiety w wąskim —zakresie mogą czynić cuda. Weź choćby żonę
Henry’ego i to, co ona dla niego zrobiła. Marcia jest kapitalną, doskonałą, jedyną w swoim
rodzaju upolitycznioną panią domu.
— Nie zamierzasz chyba zapraszać Marcii na to przyjęcie? — zapytał słabnącym głosem
lord, blednąc na samo wspomnienie tej swojej koszmarnej szwagierki.
— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Ja mówię generalnie o roli kobiet. A jeśli idzie o tę sprawę,
to mam na myśli młodą kobietę, czarującą, piękną, inteligentną.
— Nie Bundle? Z Bundle nie byłoby żadnego pożytku. Jeśli w ogóle jest kimś, to
zacietrzewioną socjalistką, i skonałaby ze śmiechu na taką propozycję.
— Nie myślałem o lady Eileen. Twoja córka, Caterham, jest urocza, po prostu urocza, ale
to jeszcze dziecko. Potrzebny nam jest ktoś o nienagannych manierach, zrównoważony,
bywały w świecie. No i oczywiście silna osobowość. Moja kuzynka Virginia.
— Pani Revel? — Oblicze lorda Caterhama rozjaśniło się. Poczuł, że to przyjęcie
mogłoby mu nawet sprawić radość. — Bardzo rozsądny pomysł, Lomax. Nie ma w
Londynie kobiety tak czarującej jak ona.
— Dobrze się również orientuje w sprawach Herzoslovakii. Jej mąż, jak pamiętasz,
pracował tam w naszej ambasadzie. A ponadto, jak słusznie zauważyłeś, to kobieta o
niespotykanym wdzięku.
— Urocze stworzenie — mruknął lord Caterham.
— Wobec tego sprawa załatwiona.
Pan Lomax puścił klapę lorda Caterhama, z czego ten ostatni nie omieszkał szybko
skorzystać.
— Cześć, Lomax, stronę organizacyjną bierzesz na siebie, tak?
Dał nura do taksówki. Tak dalece, jak to przystoi, by jeden szacowny, chrześcijański
dżentelmen nie lubił drugiego szacownego, chrześcijańskiego dżentelmena, lord Caterham
nie lubił George’a Lomaxa. Nie lubił jego nalanej, czerwonej twarzy, ciężkiego oddechu i
wybałuszonych, niebieskich, zawsze poważnych oczu. Pomyślał o nadchodzącym
weekendzie i westchnął. Przykra, obrzydliwa historia. Ale zaraz myśl jego pobiegła ku
Virginii Revel i to go nieco podniosło na duchu. — Urocze stworzenie — powtórzył pod
nosem. — Niebywale urocze.
ROZDZIAŁ CZWARTY
WPROWADZENIE DO AKCJI UROCZEJ LADY
15
George Lomax udał się prosto do Whitehall. Gdy przekraczał próg urządzonego z
przepychem biura, w którym załatwiał sprawy rangi państwowej, doszedł go stamtąd
odgłos szurania.
Bill Eversleigh przekładał teraz z zapałem papiery, ale stojący przy oknie, wygodny fotel
był jeszcze ciepły od kontaktu z ludzkim ciałem.
Bardzo sympatyczny młody człowiek z tego Billa Eversleigha. W wieku około
dwudziestu pięciu lat, wysoki, o niezgrabnych ruchach, miał miłą, ale raczej brzydką twarz,
dwa rzędy wspaniałych, białych zębów i brązowe, poczciwie spoglądające oczy.
— Czy Richardson wysłał raport?
— Nie, sir. Mam iść do niego w tej sprawie?
— Nieważne. Były jakieś telefony?
— Większość przyjmowała panna Oscar. Pan Isaacstein zapytywał, czy jutro w „Savoyu”
zje pan z nim lunch.
— Powiedz pannie Oscar, żeby sprawdziła w kalendarzu. Jeśli nie jestem na tę godzinę
umówiony, niech do niego zadzwoni, że przyjmuję zaproszenie.
— Tak jest, sir.
— Aha, Eversleigh, połącz mnie teraz z numerem… Zajrzyj do książki telefonicznej.
Pani Revel, Pont Street czterysta osiemdziesiąt siedem.
— Tak, sir.
Bill chwycił książkę telefoniczną, przebiegł niewidzącym wzrokiem kolumnę pań,
zamknął książkę z trzaskiem i podszedł do stojącego na biurku aparatu. Z ręką na
słuchawce stał krótką chwilę, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał.
— Och, proszę pana, właśnie sobie przypomniałem. Ona ma uszkodzony telefon. Mam
na myśli panią Revel. Próbowałem już się do niej dodzwonić.
George Lomax zmarszczył brwi.
— To przykre — powiedział — doprawdy bardzo przykre. — Niezdecydowanym gestem
uderzał ręką w blat stołu.
— Jeżeli to coś ważnego, sir, to wezmę taksówkę i pojadę do niej. O tej porannej
godzinie na pewno jest w domu.
George Lomax wahał się, rozważał w myślach problem. Bill stał wyczekująco, gotów
natychmiast się poderwać, gdy padnie pozytywna odpowiedź.
— Tak, to chyba najlepsze wyjście — powiedział w końcu Lomax. — Weź więc
taksówkę, jedź i zapytaj panią Revel, czy dziś o czwartej po południu będzie w domu, bo
mam z nią do omówienia niezwykle ważną sprawę.
— Dobrze, sir.
Bill chwycił kapelusz i już go nie było.
Po dziesięciu minutach wysiadł z taksówki przed domem numer 487 przy Pont Street.
Zadzwonił, a potem zastukał głośno kołatką. Drzwi otworzył ponury służący, którego Bill
pozdrowił kiwnięciem głowy, jak dobrego znajomego.
— Dzień dobry, Chilvers, pani w domu?
— Zdaje się, sir, że właśnie zamierza wyjść.
— To ty, Bill? — dał się słyszeć głos ponad balustradą. — Poznałam cię po mocnym
stukaniu. Chodź na górę i powiedz, z czym przyszedłeś.
Bill zadarł głowę i spojrzał na śmiejącą się do niego kobietę, która zawsze była w stanie
doprowadzić go — i nie tylko jego — do stanu totalnego rozkojarzenia. Pobiegł,
przeskakując po dwa stopnie, i zamknął w swoich silnych dłoniach wyciągnięte doń ręce
Virginii Revel.
16
— Cześć, Virginio!
— Cześć, Bill!
Wdzięk to cecha nader swoista; setki młodych kobiet, nawet piękniejszych od Virginii,
mogłoby wypowiedzieć owo „Cześć, Bill” w identycznej prawie intonacji, nie wywarłoby
to jednak na nim żadnego wrażenia. Natomiast te dwa słowa, wyartykułowane przez
Virginię, podziałały na Billa upajająco.
Virginia Revel skończyła właśnie dwadzieścia siedem lat. Była wysoka i fantastycznie
szczupła — doprawdy, można by było napisać poemat na temat jej szczupłości, tak
cudownie proporcjonalnie była zbudowana. Włosy miała brązowe — z lekkim zielonym
połyskiem na tle złota. Delikatne rysy twarzy, zgrabny nos, nieco skośne, niebieskie oczy,
które spod uchylonych powiek rzucały chabrowe błyski, i rozkoszne, nie dające się wręcz
opisać usta — jeden ich kącik opadał ku dołowi, co w Anglii określa się mianem „podpisu
Wenus”. Jej twarz była cudownie wyrazista, a ona sama promieniowała żywotnością, która
przykuwała uwagę wszystkich wokół. Niezwrócenie na nią uwagi było absolutnie
niemożliwe.
Zaciągnęła Billa do małego saloniku o barwach bladoróżowej, zielonej i żółtej — niczym
zadziwiający kolorami krokus na łące.
— Bill, kochanie — powiedziała Virginia — czy aby Ministerstwo Spraw Zagranicznych
nie tęskni za tobą? Zdaje się, że oni nie potrafią się bez ciebie obejść. — Przynoszę ci
wiadomość od starego. — W ten dość lekceważący sposób Bill określał swego szefa. — A
przy okazji, Virginio, jeżeli zapyta, to pamiętaj, że dziś rano miałaś uszkodzony telefon.
— Ale nie miałam.
— Wiem. Powiedziałem mu jednak, że nie działał.
— Dlaczego? Wyjaśnij mi, co to ma wspólnego z Ministerstwem Spraw Zagranicznych?
Bill obrzucił ją pełnym wyrzutu spojrzeniem.
— Dzięki temu jestem u ciebie.
— Och, kochanie, jaka ze mnie idiotka! I jak to pięknie z twojej strony!
— Chilvers powiedział, że wychodzisz.
— Miałam zamiar, na Sloane Slreet. Przy tej ulicy sprzedają kapitalne, nowoczesne
gorsety.
— Gorsety?
— Tak, Bill, gor–se–ty. Podkreślają linię bioder.
— Wstyd mi za ciebie, Virginio. Jak możesz opowiadać o swojej bieliźnie młodemu
człowiekowi, z którym nie łączą cię więzy rodzinne? To nieskromne z twojej strony.
— Drogi Billu, biodra nie są niczym nieskromnym. Wszystkie kobiety noszą gorsety,
tylko że za wszelką cenę starają się zataić ten fakt. Gorset, o którym wspomniałam, jest
zrobiony z czerwonej gumy i sięga trochę powyżej kolan, tak że właściwie nie można się w
nim poruszać.
— Okropne! — rzekł Bill. — Dlaczego chcesz go mieć?
— Och, to daje upust szlachetnemu uczuciu cierpienia w imię urody. Ale nie
rozmawiajmy o gorsecie. Co ma mi George do przekazania?
— Pyta, czy będziesz w domu o czwartej po południu.
— Nie. Będę wtedy w Ranelagh. Cóż to za formalna wizyta? Ma wobec mnie jakieś
plany, wiesz coś o tym?
— Wcale bym się nie zdziwił.
— Jeśli tak, to możesz mu powiedzieć, że wolę mężczyzn działających pod wpływem
impulsu.
17
— Takich jak ja?
— U ciebie to nie jest impuls, Bill. To przyzwyczajenie.
— Virginio, a może byśmy…
— Nie, nie, Bill. Nigdy nie w godzinach porannych, przed lunchem. Spróbuj pomyśleć o
mnie jako o zbliżającej się do wieku średniego matronie, której twoje sprawy naprawdę
leżą na sercu.
— Tak cię kocham, Virginio.
— Wiem, Bill, wiem. A ja po prostu kocham być kochaną. Czy to nie straszne i nie
obrzydliwe z mojej strony? Chciałabym, żeby każdy przystojny mężczyzna na świecie był
we mnie zakochany.
— Większość prawdopodobnie jest — rzekł Bill ponuro.
— Przypuszczam jednak, że George się we mnie nie kocha. Myślę, że nie stać go na coś
takiego jak miłość. Jest tak pochłonięty własną karierą. Co jeszcze mówił?
— Że to ogromnie ważne.
— Coraz bardziej mnie to intryguje. Przerażająco skromna jest liczba spraw, które
George uznaje za ważne. Będę musiała zrezygnować z Ranelagh. Mogę tam w końcu
jechać każdego innego dnia. Powiedz George’owi, że o czwartej będę na niego grzecznie
czekała.
Bill spojrzał na zegarek.
— Wygląda na to, że nie warto mi wracać do biura przed lunchem. Chodź, Virginio,
pójdziemy coś przekąsić. — Wybieram się na lunch w innym składzie.
— To nie ma znaczenia. Daj sobie dzisiaj wolne i chodź ze mną.
— Mogłoby być naprawdę uroczo — powiedziała z uśmiechem Virginia.
— Virginio, jesteś przez wszystkich rozpieszczana. Powiedz mi, ty mnie chyba lubisz,
prawda? Bardziej niż innych?
— Uwielbiam cię, Bill. Gdybym musiała kogoś poślubić, właśnie musiała, gdyby na
przykład tak jak w powieści jakiś niegodziwy mandaryn powiedział mi: „Poślub kogoś, bo
w przeciwnym wypadku umrzesz w wyniku wyrafinowanych tortur”, od razu wyszłabym
za ciebie, naprawdę. Poprosiłabym go: „Daj mi małego Billa”.
— No to…
— Tylko że ja nie chcę za nikogo wychodzić za mąż. Ubóstwiam podły status wdowy.
— Robiłabyś identycznie to samo. Miałabyś pełną swobodę. Nie narzucałbym ci się w
domu ze swoją osobą.
— Bill, ty nic nie rozumiesz. Należę do kobiet, które, jeżeli w ogóle wychodzą za mąż, to
nie czynią tego z entuzjazmem.
Bill jęknął głucho.
— Któregoś dnia strzelę sobie w łeb — mruknął posępnie.
— Nie zrobisz tego, kochanie. Zaprosisz na kolację ładną dziewuszkę, tak jak to zrobiłeś
dwa dni temu.
Pan Eversleigh był wyraźnie zmieszany.
— Jeżeli masz na myśli Dorothy Kirkpatrick, niech to licho, to całkiem miła babka,
dobrze ustawiona. Nie widzę w tym nic złego.
— Kochanie, oczywiście, że nie ma w tym nic złego. Ubóstwiam, kiedy ty jesteś
zadowolony. Ale nie udawaj, że konasz z powodu złamanego serca, to wszystko.
Bill Eversleigh odzyskiwał powoli poczucie własnej godności.
— Ty nic absolutnie nie rozumiesz, Virginio — powiedział z powagą. — Mężczyźni…
18
— Są poligamiczni! Wiem o tym. Czasami i ja podejrzewam siebie o podobne
skłonności. Jeżeli istotnie kochasz mnie, Bill, zabierz mnie tylko na lunch.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PIERWSZA NOC W LONDYNIE
Nawet w najlepiej opracowanym planie zdarzają się luki. George Lomax popełnił jeden
błąd — w swoich przygotowaniach nie uwzględnił istnienia słabego punktu. Tym słabym
punktem był Bill.
Bill Eversleigh był chłopakiem bardzo sympatycznym. Dobrze grał w krykieta, w golfa,
miał poprawne maniery i sympatyczny sposób bycia, lecz swoją pozycję w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych zawdzięczał nie tyle swoim zdolnościom, ile koneksjom. Toteż
nadawał się w pełni do roboty, jaką wykonywał. A był czymś w rodzaju psa George’a. Nie
plamił się pracą odpowiedzialną ani wymagającą wysiłku myślowego. Jego rola to
nieodstępowanie szefa, przeprowadzanie rozmów z mało ważnymi osobami, których
George nie chciał widzieć, wykonywanie różnych poleceń, krótko mówiąc, musiał być na
każde zawołanie, stale pod ręką. Te wszystkie obowiązki Bill wypełniał dość skrupulatnie.
Pod nieobecność George’a rozsiadał się w największym fotelu i czytał wiadomości
sportowe, co z biegiem czasu stało się tradycją.
George wysyłał zazwyczaj Billa, polecając mu załatwienie różnych drobnych spraw, więc
i tym razem kazał mu jechać do Union Castle i dowiedzieć się, kiedy przypływa „Granarth
Castle”. Podobnie jednak jak większość młodych, wykształconych Anglików, Bill miał
miły głos, ale słabą dykcję. Każdy nauczyciel retoryki stwierdziłby, że błędnie wymawia
słowo „Granarth”. W jego wydaniu niewiele miało z tą nazwą wspólnego. Toteż urzędnik
zrozumiał je jako „Carnfrac”.
— Wchodzi do portu w czwartek. — Tak powiedział urzędnik. Bill podziękował mu i
wyszedł. Powiadomił o tej dacie George’a Lomaxa, który stosownie do tego ułożył swoje
plany. Niewiele wiedział o statkach Union Castle, więc przyjął za dobrą monetę informację,
że James McGrath przypływa do Anglii w czwartek.
Zatem gdy w środę znęcał się na stopniach klubu nad guzikiem lorda Caterhama,
wiadomość, że poprzedniego popołudnia „Granarth Castle” rzucił kotwicę w porcie
Southampton, wielce by go zdziwiła.
O drugiej po południu Anthony Cade, podróżujący pod nazwiskiem Jimmy McGrath,
wysiadł z pociągu na dworcu Waterloo, przywołał taksówkę i po chwili wahania kazał się
wieźć do hotelu „Blitz”.
— Dlaczego nie miałbym zapewnić sobie wygody — mruknął do siebie, przyglądając się
z zainteresowaniem miastu z okien samochodu.
Minęło dokładnie czternaście lat, odkąd ostatnio przebywał w Londynie.
Wszedł do hotelu, załatwił sobie pokój, a potem wybrał się na krótki spacer wzdłuż
Bulwaru. Przyjemnie mu było znaleźć się znowu w tym mieście. Wszystko oczywiście
uległo zmianie. Tuż za mostem Blackfriars znajdowała się kiedyś mała restauracja, w której
często jadał obiady w towarzystwie drugiego, równie poważnie myślącego chłopaka. Był
wówczas socjalistą i nosił suto upięty, czerwony krawat. Jakże był młody!
Zawrócił niebawem, kierując się w stronę hotelu „Blitz”. Właśnie przechodził na drugą
stronę jezdni, gdy wpadł na niego jakiś facet i Anthony o mało nie stracił równowagi. Obaj
szybko się pozbierali i facet burknął słowa przeprosin, obrzucając badawczym spojrzeniem
19
twarz Anthony’ego. Był to niski, krępy mężczyzna, typowy robotnik, ale coś w jego
wyglądzie świadczyło o tym, że nie jest Anglikiem.
Anthony zmierzał w stronę hotelu, zastanawiając się, co by też mogło znaczyć owo
badawcze spojrzenie mężczyzny. Prawdopodobnie nic. Mocno opalona twarz Anthony’ego
była czymś niezwykłym wśród bladych londyńczyków i widocznie to przykuło uwagę
faceta. Poszedł do swego pokoju i powodowany nagłym impulsem skierował się w stronę
lustra i stał przed nim chwilę, studiując pilnie swe oblicze. Czy spośród wielu przyjaciół z
tamtych lat — a była ich zaledwie garstka — znalazłby się ktoś, kto spotkawszy się z nim
twarzą w twarz, byłby w stanie go poznać? Potrząsnął głową z powątpiewaniem.
Miał osiemnaście lat, gdy opuszczał Londyn — był jasnowłosym, lekko pucołowatym
chłopakiem o bałamutnie anielskim wyrazie twarzy. Znikoma możliwość, by w
wychudłym, opalonym na brąz mężczyźnie o kpiarskim błysku w oku rozpoznać tamtego
chłopca.
Zadzwonił telefon przy łóżku i Anthony, podszedłszy do aparatu, ujął słuchawkę.
— Halo?
Odezwał się głos recepcjonisty:
— Pan James McGrath?
— Przy aparacie.
— Przyszedł do pana pewien dżentelmen.
Anthony’ego wprawiło to w zdumienie.
— Do mnie?
— Tak, sir. Cudzoziemiec.
— Jak się nazywa?
Zapadła cisza, po czym recepcjonista rzekł:
— Wyślę do pana boya z jego wizytówką.
Anthony odłożył słuchawkę i czekał. Po paru minutach rozległo się pukanie do drzwi i na
progu pojawił się mały goniec niosący na tacy wizytówkę.
Anthony wziął ją do ręki. Na całej powierzchni wizytówki wypisane było nazwisko:
Baron Lolopretjzyl.
Zrozumiał teraz w pełni chwilę milczenia recepcjonisty.
Przez jakiś czas stał wpatrzony w wizytówkę, a potem podjął decyzję:
— Wprowadź tego dżentelmena.
— Tak, sir.
Po upływie paru minut baron Lolopretjzyl wkroczył do pokoju — wysoki mężczyzna z
ogromną, czarną brodą w kształcie wachlarza i wysokim czołem.
Strzelił obcasami i skłonił się.
— Panie McGrath — powiedział.
Anthony w miarę swych sił próbował naśladować jego ruchy.
— Panie baronie — powiedział. — Po czym, przesunąwszy krzesło: — Proszę, niech pan
siada. Nie mam, to znaczy nie miałem przyjemności poznania pana?
— Tak jest — zgodził się baron siadając. — Moja wielka strata — dodał uprzejmie.
— Moja również — powiedział Anthony w tej samej tonacji.
— Ale teraz do rzeczy przejdźmy — zaproponował baron. — Reprezentuję w Londynie
Herzoslovacką Partię Lojalistów.
— I czyni pan to wspaniale, nie ulega wątpliwości — mruknął Anthony.
Dając dowód wdzięczności za komplement, baron skłonił się nisko.
— Jest pan uprzejmy bardzo — rzekł sztywno.
20
— Proszę pana, nie będę przed panem niczego ukrywał. Wobec stanu zawieszenia, jaki
panuje w kraju od czasu męczeńskiej śmierci świętej pamięci najłaskawszego króla
Nicholasa Czwartego, nie ulega kwestii, że nastał czas restauracji monarchii.
— Amen — mruknął Anthony. — Tak, słyszę, słyszę.
— Tron obejmie Jego Wysokość książę Michael, który poparciem rządu brytyjskiego
cieszy się.
— Świetnie — odrzekł Anthony. — Bardzo pan łaskaw, że mi to wszystko mówi.
— Cała sprawa zaplanowana jest, i wtedy pan przybywa, żeby robić kłopoty.
— Drogi baronie… — zaprotestował Anthony.
— Tak, tak, wiem, co mówię. Ma pan ze sobą pamiętniki zmarłego hrabiego Stylptitcha.
Utkwił w Anthonym oskarżycielski wzrok.
— A jeżeli tak, to co z tego? Co mają wspólnego pamiętniki hrabiego Stylptitcha z
księciem Michaelem?
— Wywołają skandal.
— Przeważnie z pamiętnikami tak się dzieje — powiedział Anthony uspokajającym
tonem.
— O wielu tajemnicach wiedział on. Jeżeli ujrzy światło dzienne choć jedna czwarta
tego, Europa w wojnie może się pogrążyć.
— Zaraz, zaraz — powiedział Anthony. — Na pewno nie będzie tak źle.
— Fatalna opinia o Obolovitchu rozprzestrzeni się w zagranicznych krajach. Bo przecież
tacy z Anglików demokraci!
— Mogę sobie wyobrazić — zaczął Anthony — że Obolovitch bywał czasem nieco
arbitralny. Miał to we krwi. Anglicy zresztą uważają, że to charakterystyczna cecha
mieszkańców Bałkanów. Nie wiem, na jakiej podstawie tak sądzą, ale fakt jest faktem.
— Pan nic nie rozumie — oświadczył baron. — Pan w ogóle nic nie rozumie. A na moich
ustach jest pieczęć.
— Westchnął ciężko.
— Czego się pan właściwe obawia? — zapytał Anthony.
— Nie wiem, dopóki nie przeczytam pamiętników — wyznał szczerze baron. — Tam
musi być coś. Ci wielcy dyplomaci są tacy niedyskretni. Zawsze narobią komuś bigosu, jak
to się u was mówi.
— Głowę daję, proszę pana — oznajmił łagodnie Anthony — że podchodzi pan do
sprawy zbyt pesymistycznie. — Wiem, jacy są wydawcy — siedzą na maszynopisach jak
kura na jajach. Upłynie co najmniej rok, zanim ukaże się to w druku.
— Jest pan człowiekiem albo bardzo zakłamanym, albo łatwowiernym niezmiernie.
Wszystko jest załatwione, by pamiętniki ukazały się natychmiast w niedzielnym wydaniu
gazet.
— O! — Anthony był wyraźnie zaskoczony. — Ale pan przecież może wszystkiemu
zaprzeczyć — powiedział w dobrej wierze.
Baron potrząsnął smętnie głową.
— Nie, nie, głupstwa pan plecie. Przejdźmy do rzeczy. Ma pan dostać tysiąc funtów,
prawda? Sam pan widzi, jakie ja mam dobre informacje.
— Gratuluję lojalistom wydziału śledczego.
— Więc ja panu ofiarowuję tysiąc pięćset. Anthony popatrzył na niego, a potem
potrząsnął odmownie głową.
— Obawiam się, że nic z tego — rzekł z żalem.
— Hm. No to ja panu daję dwa tysiące.
21
— Kusi mnie pan, baronie, kusi mnie pan. Ale ja obstaję przy tym, że to niemożliwe.
— Pana suma, proszę wymienić. — Zdaje się, że nie pojmuje pan sytuacji. Jestem
skłonny wierzyć panu bez zastrzeżeń, że ma pan anielskie intencje i że te pamiętniki
przyniosą szkodę. Ja jednakże wziąłem na siebie pewien obowiązek i muszę się z niego
wywiązać. Rozumie pan? Nigdy na to nie pójdę, by strona przeciwna mogła mnie
przekupić. To nie wchodzi w grę.
Baron słuchał z wielką uwagą. Pod koniec przemówienia Anthony’ego kiwnął głową
kilka razy.
— Rozumiem. Honor Anglika, tak?
— Nie ująłbym tak tego — powiedział Anthony.
— Ale śmiem sądzić, że pomijając różnicę w sposobie wyrażania się, mamy to samo na
myśli.
Baron wstał z miejsca.
— Dla honoru angielskiego ogromny mam szacunek — oznajmił. — Spróbujemy w inny
sposób. Życzę panu przyjemnego dnia.
Znowu strzelił obcasami, ukłonił się i sztywno wyprostowany wymaszerował z pokoju.
„Ciekawe, co on miał na myśli?” — zastanowił się Anthony. „Czy to była groźba? To się
po mnie nie pokaże, żebym się zląkł starego Lollipopa*. Pasuje do niego to nazwisko. Będę
go nazywał baronem Lollipopem.”
Przespacerował się parę razy tam i z powrotem po pokoju, nie bardzo wiedząc, co ze sobą
począć. Do ostatniego terminu dostarczenia pamiętnika miał jeszcze przeszło tydzień. Dziś
był 5 października. Anthony zamierzał wręczyć go adresatowi w ostatnim momencie.
Mówiąc prawdę, płonął chęcią przeczytania tych wspomnień. Chciał to zrobić na statku, ale
zmogła go gorączka i nie miał nastroju do odcyfrowywania niewyraźnego, słabo czytelnego
pisma, gdyż żadna część nie była przepisana na maszynie. Teraz więc postanowił naocznie
się przekonać, o co jest tyle szumu.
Ciążył na nim ponadto jeszcze inny obowiązek.
Pod wpływem impulsu sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął szukać nazwiska Revel.
Było sześć osób noszących to nazwisko: Edward Henry Revel, chirurg, zamieszkały przy
Harley Street; James Revel i S–ka, rymarz; Lennox Revel, rezydencja Abbotbury,
Hampstead; panna Mary Revel, mieszkanka Ealing; szanowna pani Timothy’owa Revel z
Pont Street numer 487; i pani Willis Revel, Cadogan Square 42. Po wyeliminowaniu
rymarza i panny Mary Revel pozostały do rozwikłania cztery nazwiska — zresztą kto może
zaręczyć, że właściwa pani Revel istotnie mieszka w Londynie? Zatrzasnął książkę,
potrząsając głową z dezaprobatą.
— Na razie zdajmy się na przypadek — powiedział. — Coś się na pewno wyklaruje.
Szczęście ludzi typu Anthony’ego Cade’a wynika z pewnym sensie z ich wiary w to, że je
posiadają. Anthony miał okazję przekonać się o tym po niespełna półgodzinie, gdy
przerzucał na dole pewien ilustrowany magazyn. Natrafił tam na fotografię z imprezy
organizowanej przez księżną Perth. Pod zdjęciem głównej postaci, kobiety przyodzianej w
szatę Wschodu, widniał napis: „Szanowna pani Timothy’owa Revel jako Kleopatra. Przed
ślubem pani Revel nosiła nazwisko Virginia Cawthron; jest córką lorda Edgbaslona.”
Anthony przyglądał się fotografii dłuższą chwilę, ściągając powoli usta, jakby miał
zamiar zagwizdać. Następnie wyrwał całą stronę, złożył ją i wsunął do kieszeni. Wrócił na
górę, otworzył walizkę i wyciągnął z niej pakiet listów. Wyjął z kieszeni złożoną stronicę i
wsunął ją na samo dno.
22
Nagle jakiś dźwięk za jego plecami — odwrócił się gwałtownie. W progu stał
mężczyzna, typ człowieka, który w wyobraźni Anthony’ego mógł istnieć tylko jako
chórzysta opery komicznej. Ponury typ z pękatą, ordynarną gębą, cofniętym podbródkiem i
złym uśmiechem.
— Co pan tu, do diabła, robi? — zapytał Anthony.
— I kto panu pozwolił tutaj wejść?
— Wchodzę, gdzie mi się podoba — odparł przybysz.
— Głos miał gardłowy, mówił z obcym akcentem, choć potoczną angielszczyzną władał
poprawnie.
Znowu jakiś mieszaniec, pomyślał Anthony. — Wynoś się pan, zrozumiano? —
powiedział głośno.
Oczy mężczyzny utkwione były w pliku listów, który Anthony trzymał w ręku.
— Wyniosę się dopiero wtedy, kiedy da mi pan to, po co przyszedłem.
— A po co pan przyszedł, jeśli wolno spytać?
Mężczyzna zrobił krok do przodu.
— Po pamiętniki hrabiego Stylptitcha — wysyczał.
— Nie sposób traktować pana serio — powiedział Anthony. — Jest pan zdeklarowanym
łobuzem. Ma pan kapitalne zagrywki. Kto pana tu przysłał? Baron Lollipop?
— Baron?… — Mężczyzna wydobył z siebie dźwięk, na który składały się nieprzyjemnie
brzmiące spółgłoski.
— Tak to pan artykułuje, no właśnie! Coś pomiędzy odgłosem płukania gardła a
szczekaniem psa. Ja bym tego nie wymówił, moje struny głosowe nie są do tego
przystosowane. Jestem więc zmuszony nazywać go Lollipop. To on pana tu przysłał, tak?
Przybysz gwałtownie zaprzeczył. Posunął się nawet tak daleko, że słysząc powyższe
słowa splunął w sposób bardzo realistyczny. Po czym wyciągnął z kieszeni arkusz papieru i
rzucił go na stół.
— Patrz pan — powiedział. — Patrz pan i drżyj pan, cholerny Angliku!
Anthony spojrzał na ów papier z niejakim zainteresowaniem, nie zamierzając jednak
spełnić tego drugiego polecenia. Na kartce papieru widniał zrobiony czerwonym ołówkiem
nieudolny szkic ręki.
— Przypomina to rękę — zauważył. — Ale jeśli pańskim zdaniem jest to kubistyczny
obraz przedstawiający zachód słońca na Biegunie Północnym, chętnie przyznam panu
rację.
— Jest to godło Towarzyszy Czerwonej Ręki. Ja jestem Towarzyszem Czerwonej Ręki.
— Co pan mówi?! — powiedział Anthony, spoglądając na niego z coraz większym
zainteresowaniem. — Czy inni towarzysze są do pana podobni? Ciekawe, co by na to
powiedziało Towarzystwo Eugeniczne.
Mężczyzna bruknął coś z wściekłością.
— Pies! — powiedział. — Gorzej niż pies. Płatny niewolnik zgrzybiałego monarchy.
Niech pan da te pamiętniki, a włos z głowy panu nie spadnie. Braterstwo są wielce łaskawi.
— Bardzo to szlachetnie z ich strony — rzekł Anthony. — Obawiam się jednak, że
zarówno pańskie, jak i ich poczynania są wynikiem nieporozumienia. Ja otrzymałem
bowiem polecenie dostarczenia rękopisu nie pańskiemu sympatycznemu Towarzystwu, lecz
określonej firmie wydawniczej.
— Ha! — Facet roześmiał się głośno. — Czy pan uważa, że pozwolimy panu dotrzeć
żywcem do tej firmy? Dość tej durnej paplaniny. Oddaj rękopis albo strzelam!
Wyciągnął rewolwer i wymachiwał nim w powietrzu.
23
Lecz nie docenił Anthony’ego Cade’a. Nie przywykł widocznie do ludzi działających
błyskawicznie, szybciej, niż zdążą pomyśleć. Anthony nie czekał, aż facet w niego
wyceluje. Niemal z taką szybkością, z jaką tamten wyciągnął broń z kieszeni, skoczył i
wytrącił mu ją z ręki. Siła ciosu była taka, że drab okręcił się w kółko, pokazując plecy
swemu napastnikowi.
Szansa była zbyt wielka, by ją przegapić. Jednym dobrze wymierzonym kopniakiem
wyprowadził gościa przez próg na korytarz, gdzie ten runął jak kłoda.
Anthony wyszedł za nim, ale dzielny Towarzysz Czerwonej Ręki miał już wyraźnie
wszystkiego dość. Poderwał się szybko na nogi i uciekł korytarzem. Anthony nie miał
zamiaru go ścigać — wrócił do swego pokoju.
„Tyle, jeśli idzie o Towarzyszy Czerwonej Ręki”, stwierdził w duchu. „Wygląd
malowniczy, ale nie wytrzymują akcji bezpośredniej. Ciekawe, jak się ten typ tu dostał.
Jedno nie ulega teraz najmniejszej wątpliwości — nie będzie to taki łatwy orzech do
zgryzienia, jak przypuszczałem. Stoczyłem już potyczkę zarówno z lojalistami, jak i z
Partią Rewolucyjną. Niebawem, jak sądzę, wyślą do mnie swoich delegatów narodowcy i
niezależni liberałowie. Rzecz jest bezdyskusyjna: dziś wieczorem zabiorę się za ten
rękopis.”
Spojrzawszy na zegarek Anthony przekonał się, że dochodzi dziewiąta, i postanowił zjeść
kolację na miejscu. Nie przewidywał już żadnych niespodziewanych wizyt, ale czuł, że
powinien trwać na posterunku. Nie zamierzał dopuścić do tego, by jego walizka została
ograbiona, w czasie gdy on będzie się posilał w barze na dole. Zadzwonił, poprosił o
jadłospis, wybrał parę dań i zamówił butelkę chambertina. Kelner przyjął zamówienie i
wycofał się.
Anthony, czekając na kolację, wydostał paczkę z rękopisem i położył ją na stole obok
listów.
Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł kelner pchając przed sobą mały stolik z
nakryciem. Anthony skierował się w stronę kominka. Stał przy nim, plecami do pokoju, a
twarzą do lustra, i zauważył, wpatrując się w lustro pilnie, bardzo dziwną rzecz.
Oczy kelnera utkwione były w rękopis. Rzuciwszy wzrokiem w prawo i lewo, widząc
Anthony’ego odwróconego doń plecami, trwającego w nie zmienionej pozycji, okrążył po
cichutku stół. Ręce mu drżały, zwilżał językiem wyschnięte wargi. Anthony przyjrzał mu
się dokładniej. Był to wysoki mężczyzna, giętki na kelnerską modłę, mocno opalona,
ruchliwa twarz. „Włoch”, pomyślał Anthony, „nie Francuz.”
W momencie krytycznym Anthony obrócił się niespodziewanie. Kelner lekko drgnął, ale
udawał, że coś robi przy solniczce.
— Jak się nazywasz? — zapytał z nagła Anthony.
— Giuseppe, monsieur.
— Włoch, tak?
— Tak, monsieur.
Anthony zagadnął go w tym języku i mężczyzna odpowiedział dość płynnie. W końcu
Anthony odprawił go skinieniem głowy, lecz cały czas, gdy jadł wspaniałe potrawy,
zaserwowane mu przez Giuseppego, myślał intensywnie.
Czyżby się pomylił? Może zainteresowanie kelnera rękopisem było zwykłym
wścibstwem? Niewykluczone, ale na wspomnienie jego nerwowego podniecenia Anthony
zmienił zdanie. W każdym razie bardzo go ta sprawa zaintrygowała.
— A niech to licho porwie — powiedział sam do siebie. — Przecież nie każdy musi
polować na ten przeklęty rękopis! Może mam po prostu bujną wyobraźnię?
24
Zjadł kolację, a gdy uprzątnięto naczynia, zabrał się do czytania pamiętników.
Ponieważ nieboszczyk hrabia miał bardzo niewyraźny charakter pisma, lektura szła
Anthony’emu dość powoli. Częstotliwość jego ziewnięć podejrzanie się zwiększyła. W
końcu przy czwartym rozdziale dał sobie spokój.
Jak dotąd pamiętniki te były nie do zniesienia nudne, o żadnym, nawet najmniejszym
skandalu nie mogło być mowy.
Zebrał listy i wraz z opakowaniem rękopisu, znajdującym się obok na stole, schował je
do walizki. Następnie zamknął drzwi na klucz i jako dodatkową ochronę przystawił do nich
krzesło. Na krześle postawił przyniesioną z łazienki karafkę.
Popatrzył na swoje dzieło z niejaką dumą, po czym rozebrał się i położył do łóżka. Rzucił
jeszcze okiem na pamiętniki hrabiego, czując jednak, że powieki same mu się zamykają.
Wsunął rękopis pod poduszkę, zgasił światło i niemal natychmiast zapadł w sen.
Po mniej więcej czterech godzinach nagle się obudził. Pod wpływem czego, nie miał
pojęcia, może obudził go jakiś dźwięk, może przeczucie zbliżającego się
niebezpieczeństwa, instynkt silnie rozwinięty u ludzi o tak bujnym życiorysie.
Przez chwilę leżał nieruchomo, starając się uporządkować wrażenia. Uszu jego dobiegł
ledwo słyszalny szelest i wtedy uświadomił sobie gęstniejącą ciemność między łóżkiem a
oknem, na podłodze, przy walizce. Anthony gwałtownie wyskoczył z łóżka i zapalił
światło. Klęcząca postać poderwała się.
To był kelner Giuseppe. W jego prawej ręce błyszczał długi, cienki nóż. Rzucił się na
Anthony’ego, który zdawał już sobie sprawę z grozy sytuacji. Nie miał broni, Giuseppe zaś
potrafił na pewno zrobić użytek ze swojej.
Anthony uskoczył w bok i nóż Giuseppa trafił w próżnię. W następnej minucie obaj
mężczyźni w zwartym uścisku turlali się po podłodze. Anthony skoncentrował całą swą
uwagę na tym, by nie puszczać prawej ręki Giuseppego, uniemożliwiając mu tym samym
posłużenie się nożem. Powoli wykręcał mu rękę do tylu. W tym samym momencie poczuł,
że Włoch drugą ręką ściska go za gardło, dusi go. Ale mimo to tym rozpaczliwiej wykręcał
mu do tyłu prawe ramię.
Padający na podłogę nóż zadźwięczał przenikliwie. W tym samym czasie Włoch
wyśliznął się giętkim ruchem z uchwytu Anthony’ego. Anthony też zerwał się na równe
nogi, ale popełnił błąd, bo skoczył ku drzwiom, by odciąć Giuseppemu drogę ucieczki.
Zbyt późno zauważył, że krzesło i karafka stały na tym samym miejscu.
Giuseppe wszedł przez okno i przez to samo okno teraz uciekł. W chwili, gdy Anthony
skierował się ku drzwiom, Włoch wyskoczył na balkon, przeskoczył na balkon sąsiedni i
zniknął w sąsiednim oknie.
Anthony wiedział, że pogoń za nim nie ma najmniejszego sensu. Droga jego odwrotu
była niewątpliwie dobrze obstawiona. Anthony popadłby jedynie w dodatkowe tarapaty.
Podszedł do łóżka, sięgnął pod poduszkę i wyciągnął pamiętniki. Całe szczęście, że były
tam, a nie w walizce. A potem otworzył walizkę i zajrzał do środka, by wyjąć listy.
Zaklął pod nosem.
Listów w walizce nie było.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SZLACHETNA SZTUKA SZANTAŻU
Była dokładnie za pięć czwarta, kiedy Virginia Revel, której obecna punktualność
wynikała z prostej ciekawości, wróciła do domu mieszczącego się przy Pont Street.
25
Otworzyła drzwi kluczem i weszła do hallu, gdzie natychmiast złożył jej meldunek
flegmatyczny Chilvers:
— Przepraszam panią, ale pewna… pewna osoba złożyła pani wizytę.
W pierwszej chwili Virginia nie zwróciła uwagi na subtelną frazeologię, w jaką Chilvers
przystroił swoją wypowiedź.
— Pan Lomax? Gdzie on jest? W salonie?
— O nie, proszę pani, nie pan Lomax. — W głosie Chilversa dał się wyczuć ton wyrzutu.
— Osoba ta… Niechętnie go wpuściłem, ale powiedział, że ma bardzo ważną sprawę… ma
to związek ze świętej pamięci kapitanem. Tak zrozumiałem. Dlatego przypuszczał, że
zechce go pani przyjąć. Wprowadziłem go… do gabinetu.
Virginia stała chwilę zbierając myśli. Była już wdową od ładnych paru lat, fakt zaś, że
rzadko wspominała swego małżonka, niektórzy odbierali w ten sposób, iż ów pozornie
beztroski styl bycia kryje wciąż krwawiącą ranę. Inni znów tłumaczyli to wręcz odwrotnie,
że Virginia nigdy w istocie nie przepadała za Timem Revelem i że demonstrowanie
smutku, którego nie czuła, byłoby czystą obłudą.
— Muszę zaznaczyć, madame — kontynuował Chilvers — że ten człowiek sprawia
wrażenie cudzoziemca.
Ciekawość Virginii nieco się powiększyła. Jej małżonek pracował w dyplomacji i tuż
przed sensacyjnym morderstwem króla i królowej Herzoslovakii byli oboje z mężem w tym
kraju. Ów mężczyzna to prawdopodobnie Herzoslovak, jakiś stary sługa, który znalazł się
w potrzebie.
— Dobrze zrobiłeś, Chilvers — powiedziała kiwnąwszy aprobująco głową. — Mówisz,
że wprowadziłeś go do gabinetu?
Przeszła przez hali lekkim, tanecznym krokiem i otworzyła drzwi do małego pokoju
sąsiadującego z jadalnią.
Gość siedział na fotelu przy kominku. Gdy weszła, uniósł się z miejsca i stał ze wzrokiem
w nią utkwionym. Virginia miała doskonałą pamięć do twarzy i była absolutnie pewna, że
nigdy przedtem nie widziała tego człowieka. Przybysz był ciemnowłosy, wysokiego
wzrostu, dobrze zbudowany i nie ulegało kwestii, że to cudzoziemiec. Według niej jednak
nie słowiańskiego pochodzenia. Określiła go w myślach jako Włocha albo Hiszpana.
— Pan chciał się ze mną widzieć? — zapytała. — Jestem Virginia Revel.
Minutę lub dwie mężczyzna milczał. Przyglądał się jej, jakby poddając ją skrupulatnym
oględzinom. Jego sposób bycia cechowała tajona bezczelność, którą Virginia od razu
wyczuła.
— Proszę mi wyjawić cel pańskiego przybycia — rzekła z nutą zniecierpliwienia.
— Pani jest panią Revel? Panią Timothy’ową Revel?
— Tak. Już to panu powiedziałam.
— No właśnie. Bardzo dobrze, że zgodziła się pani mnie przyjąć. W przeciwnym
wypadku, jak wspomniałem pani lokajowi, będę zmuszony załatwić sprawę z pani mężem.
Virginia spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale coś jej kazało powstrzymać się od ostrych
słów, które cisnęły się jej na usta. Ograniczyła się do suchej uwagi:
— Miałby pan z tym niejakie trudności.
— Nie sądzę. Jestem bardzo uparty. Ale przejdźmy do rzeczy. Czy pani to poznaje?
Machnął jej czymś przed oczami. Virginia spojrzała na to coś bez specjalnego
zainteresowania.
— Może mi pani powiedzieć, madame, co to jest?
26
— Wygląda na list — odparła, będąc już teraz przekonana, że ma do czynienia z
człowiekiem niespełna rozumu.
— I zauważyła pani chyba, do kogo jest adresowany? — zapytał wiele znaczącym tonem,
wyciągając w jej stronę kopertę.
— Owszem — odparła uprzejmie. — Do kapitana O’Neilla zamieszkałego w Paryżu przy
Rue de Quenelles piętnaście.
Mężczyzna szukał zachłannie w jej twarzy czegoś, czego nie znajdował.
— Niech pani przeczyta.
Virginia wzięła od niego kopertę, wyjęła list, rzuciła nań okiem i niemal natychmiast
zwróciła mu kartkę papieru.
— To prywatny list, na pewno nie przeznaczony dla moich oczu.
Mężczyzna roześmiał się sardonicznie.
— Gratuluję pani znakomitego aktorstwa. Świetnie odgrywa pani swoją rolę. Mimo to
jednak nie wyprze się pani chyba własnego podpisu?
— Podpisu?
Przerzuciła stronicę i oniemiała ze zdumienia. Podpis wykonany drobnym, pochyłym
charakterem pisma brzmiał: Virginia Revel. Dławiąc okrzyk zdziwienia, który wyrywał jej
się z gardła, wróciła do początku listu i przeczytała go uważnie od pierwszej do ostatniej
linijki. Stała potem chwilę pogrążona w myślach. Treść listu określała niewątpliwie
charakter wizyty.
— Co pani na to, madame? — zapytał mężczyzna. — To pani nazwisko widnieje na
końcu, prawda?
— Tak — odparła Virginia. — Moje. — Ale nie mój charakter pisma, mogłaby dodać.
Zamiast tego zwróciła się do gościa z promiennym uśmiechem: — Może usiądziemy —
powiedziała uprzejmym tonem — i omówimy całą sprawę?
Mężczyzna wyraźnie się zmieszał. Nie spodziewał się po niej takiego zachowania.
Instynkt mu podpowiadał, że ona wcale się go nie boi.
— Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób pan mnie odnalazł.
— To nie nastręczało trudności.
Wyjął z kieszeni stronę wydartą z ilustrowanego magazynu i wręczył Virginii. Anthony
Cade rozpoznałby ją od razu.
Zwróciła mu tę stronicę z świadczącym o zadumie, lekkim zmarszczeniem brwi.
— Tak —: powiedziała — rzeczywiście było to łatwe.
— Jak się pani zapewne domyśla, nie jest to jedyny list. Mam również inne.
— O Boże — rzekła Virginia — wygląda na to, że byłam potwornie nierozważna.
Ponownie zauważyła, że jej lekki ton wprawił go w zdumienie. Jak na razie świetnie się
bawiła.
— W każdym razie — ciągnęła, słodko się do niego uśmiechając — bardzo to uprzejme z
pańskiej strony, że pofatygował się pan, by mi zwrócić te listy.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim głos wydobył mu się z gardła: — Jestem biednym
człowiekiem, proszę pani — powiedział w końcu przydając głosowi powagi.
— Co, jak ludzie powiadają, ułatwi panu niewątpliwie wstęp do królestwa niebieskiego.
— Nie stać mnie na to, żeby zwrócić pani te listy za darmo.
— Zachodzi tu poważne nieporozumienie. Te listy należą do osoby, która je pisała.
— Niby tak, proszę pani, ale w tym kraju jest takie powiedzonko: „Posiadanie stwarza
korzystną sytuację prawną”. Czy w takim razie zamierzałaby się pani odwołać do pomocy
prawa?
27
— Prawo jest surowe wobec szantażystów — przypomniała mu Virginia.
— Nie jestem frajerem, proszę pani. Czytałem te listy — pisała je kobieta do swego
kochanka, drżąc ze strachu, żeby mąż o niczym się nie dowiedział. Czy pani chce, bym je
pokazał pani mężowi?
— Pewnej ewentualności nie wziął pan pod uwagę. Listy te były pisane parę lat temu.
Może w tym czasie owdowiałam?
Potrząsnął głową przekonany o swej racji.
— Gdyby tak było, gdyby nie miała pani powodu do obaw, nie siedzielibyśmy tutaj i nie
omawiali problemu.
Virginia uśmiechnęła się.
— Jaką proponuje pan cenę? — zapytała tonem biznesmena.
— Za tysiąc funtów wręczę pani cały pakiet listów. Moje żądania są bardzo skromne, wie
pani, nie lubię takich spraw…
— Ani mi się śni dawać panu tysiąc funtów — oświadczyła Virginia zdecydowanym
tonem.
— Nie zamierzam się targować, proszę pani. Tysiąc funtów i listy są pani.
Virginia zastanowiła się chwilę.
— Proszę mi dać czas do namysłu. Nie będzie mi łatwo zgromadzić taką sumę.
— Może dostanę kilka funtów zaliczki, powiedzmy, pięćdziesiąt, i zgłoszę się za parę
dni?
Spojrzała na zegar. Było pięć po czwartej i wydało się jej, że słyszy dzwonek.
— Dobrze — powiedziała z pośpiechem. — Niech pan przyjdzie jutro, ale o późniejszej
porze. Około szóstej. — Podeszła do stojącego przy ścianie biurka, otworzyła jedną z
szuflad i wyciągnęła garść banknotów. — Tu jest jakieś czterdzieści funtów. Musi panu
wystarczyć.
Rzucił się chciwie na pieniądze.
— A teraz proszę już iść — rzekła Virginia.
Posłusznie opuścił pokój. Przez otwarte drzwi Virginia dostrzegła w hallu George’a
Lomaxa, którego Chilvers wprowadzał właśnie na górę. Gdy trzasnęły frontowe drzwi,
Virginia zawołała:
— Wejdź, George! Chilvers, bądź taki dobry i przynieś nam tutaj herbatę.
Otworzyła na oścież oba okna — i gdy George Lomax wszedł do pokoju, stała
wyprostowana, oczy miała rozbiegane i rozwiane przez wiatr włosy.
— Za chwilę zamknę, George, ale musiałam wywietrzyć pokój. Zauważyłeś w hallu
szantażystę?
— Kogo?
— Szantażystę, George. Szan–ta–żys–tę! Tego, który szantażuje.
— Moja droga, zachowuj się poważnie!
— Jestem jak najbardziej poważna!
— Ale kogo on tu przyszedł szantażować?
— Mnie.
— Coś ty takiego zrobiła, moja droga Virginio?
— Otóż właśnie. Tak się składa, że przynajmniej tym razem nie mam nic na sumieniu.
Ten człowiek pomylił mnie z kimś innym.
— Przypuszczam, że zadzwoniłaś na policję?
— Nie. Uważasz, że powinnam była?
28
— Hm… — George namyślał się głęboko. — Nie, raczej nie, chyba słusznie
postąpiłaś. Mogłabyś się wplątać w nieprzyjemną historię. Zażądano by na przykład, byś
udowodniła…
— Bardzo by mi to odpowiadało — oświadczyła. — Strasznie bym chciała stanąć przed
obliczem sądu, przekonałabym się wtedy, czy sędziowie istotnie płatają takie podłe
psikusy, o jakich czyta się w książkach. Byłoby to fascynujące. Przed paroma dniami
byłam na Vine Street, by się dowiedzieć o moją brylantową broszkę, którą zgubiłam;
urzędował tam kapitalny, uroczy inspektor, nigdy nie spotkałam bardziej czarującego
mężczyzny.
George przeczekiwał zazwyczaj wszelkie tego typu dywagacje.
— Ale co zrobiłaś z tym łajdakiem?
— No więc George… pozwoliłam mu na to.
— Na co?!
— Na szantażowanie mnie.
Na twarzy George’a odmalowało się tak bezgraniczne przerażenie, że Virginia aż
przygryzła dolną wargę.
— Chcesz przez to powiedzieć, czy dobrze cię zrozumiałem, że nie wyprowadziłaś go z
błędu?
Virginia kiwnęła głową, spoglądając na niego z ukosa.
— Wielkie nieba, Virginio! Ty chyba oszalałaś!
— Faktycznie, możesz odnieść takie wrażenie.
— Ale dlaczego? Na litość boską dlaczego?
— Z kilku powodów. Zacznę od tego, że robił to bardzo ładnie, to znaczy ładnie mnie
szantażował… Nie cierpię przerywać artystom, którzy tak dobrze wykonują swoją pracę. A
poza tym, widzisz, nikt mnie jeszcze nigdy nie szantażował…
— Mam nadzieję.
— I chciałam się przekonać, jak człowiek się czuje w takiej sytuacji.
— Na próżno staram się pojąć, o co ci chodzi.
— Wiedziałam, że mnie nie zrozumiesz.
— Nie dałaś mu chyba pieniędzy?
— Trochę drobnych — przyznała Virginia pokornym tonem.
— Ile?
— Pięćdziesiąt funtów.
— Virginio!
— Mój drogi, to zaledwie tyle, ile mnie kosztuje suknia wieczorowa. Kupno nowego
doświadczenia jest tak samo ekscytujące, jak kupno nowej sukni, albo nawet bardziej.
George Lomax potrząsnął tylko głową, i w tym momencie pojawił się Chilvers z
dzbankiem herbaty, co powstrzymało George’a przed wypowiedzeniem paru gorzkich słów
ilustrujących stan jego uczuć. Gdy herbata stalą już na stole i zwinne palce Virginii
sięgnęły po ciężki, srebrny czajniczek, znowu wróciła do tematu:
— Kierował mną jeszcze jeden motyw, George, bardziej oczywisty i świadczący o
dobrych intencjach. Nas, kobiety, uważa się często za jędze, tymczasem dziś po południu
wyświadczyłam innej kobiecie poważną przysługę. Ten człowiek nie zamierza z pewnością
szukać innej Virginii Revel. Jest przekonany, że ma ptaszka w garści. Biedne stworzenie,
kiedy pisała ten list, musiała się panicznie bać. Dla pana szantażysty byłoby to
najłatwiejsze zadanie w jego życiu. Teraz, jednak, choć o tym nie wie, ma twardy orzech do
zgryzienia. Wchodząc do gry z przewagą nienagannego życia, zabawię się tym łajdakiem i
29
doprowadzę go do zguby, jak piszą w książkach. Podstęp, George, wezmę go podstępem!
George wciąż potrząsał głową z niedowierzaniem.
— Nie podoba mi się to — powiedział z naciskiem. — Bardzo mi się nie podoba.
— Nie przejmuj się, kochanie. Ale nie przyszedłeś tutaj, aby rozmawiać o szantażystach.
Właśnie, po co przyszedłeś? Prawidłowa odpowiedź brzmiałaby: „Żeby zobaczyć ciebie”.
Z akcentem na słowie „ciebie”, ponadto znaczący uścisk dłoni, chyba że jadłbyś
przypadkiem grubo posmarowaną masłem bułkę, i w takiej sytuacji musiałbyś operować
tylko wzrokiem.
— Otóż to, przyszedłem, żeby cię zobaczyć — rzekł poważnie. — I cieszę się, że jesteś
sama.
— Och, George, tak mnie zaskakujesz — powiedziała przełykając rodzynek.
— Chcę cię prosić o pewną przysługę. Zawsze uważałem cię za kobietę niesłychanie
czarującą.
— Och, George!
— A także niesłychanie inteligentną.
— Coś takiego! Jak dobrze ten pan mnie zna!
— Moja droga, jutro przybywa do Anglii pewien młody człowiek, z którym chciałbym,
żebyś się spotkała.
— W porządku, George, ale to twój gość, żeby nie było nieporozumień.
— Gdybyś zechciała, mogłabyś, a jestem o tym przekonany, wypróbować na nim swój
niebywały wdzięk.
Virginia przechyliła głowę nieco na bok.
— George, kochanie, jak ci wiadomo, nie traktuję mego wdzięku profesjonalnie. Wielu
ludzi darzę sympatią i wielu ludzi lubi mnie. Nie wyobrażam sobie jednak, bym z zimną
krwią przystąpiła do czarowania bezbronnego cudzoziemca. To nie w moim stylu, George,
stanowczo nie w moim stylu. Istnieją zawodowe kusicielki, które zrobią to lepiej ode mnie.
— To nie wchodzi w rachubę, Virginio. Ten młody człowiek, zresztą Kanadyjczyk,
nazywa się McGrath…
— Kanadyjczyk szkockiego pochodzenia — wydedukowała bezbłędnie.
— … i jest prawdopodobnie zupełnie nie przyzwyczajony do przebywania w wyższych
sferach Anglii. Bardzo by mi zależało, żeby ocenił wdzięk i dystynkcję prawdziwej
angielskiej damy.
— To znaczy mnie?
— Otóż to.
— Dlaczego?
— Słucham?
— Pytam dlaczego? Nie reklamujesz czaru prawdziwie angielskiej damy wobec każdego
kanadyjskiego przybłędy, który postawi stopę na Wyspach Brytyjskich. Co się za tym
kryje, George? Mówiąc brutalnie, co ty z tego masz?
— To w żadnym razie ciebie nie dotyczy.
— Nie będę spędzać z kimś wieczoru, uwodzić kogoś, dopóki nie poznam dokładnych
przyczyn tego przedsięwzięcia.
— Stosujesz bardzo oryginalną interpretację, Virginio. Ktoś mógłby pomyśleć…
— A nie mógłby? No, George, powiedz mi coś więcej na ten temat.
— Kochanie, w pewnym kraju Europy Środkowej panuje od niedawna dość napięta
sytuacja. Jest rzeczą niezmiernie ważną — z przyczyn pozamaterialnej natury — by tego
30
pana… hm… McGratha przekonać, że restauracja monarchii w Herzoslovakii jest
bezwzględnym warunkiem pokoju w Europie.
— Ten fragment o pokoju w Europie to bzdura — powiedziała Virginia ze spokojem —
ale ja zawsze jestem za monarchią, szczególnie jeśli idzie o naród tak malowniczy jak
Herzoslovacy. Ty wprowadzisz króla na tron Herzoslovakii, tak? Kto nim będzie?
George ociągał się z odpowiedzią, zdawał sobie jednak sprawę, że się od niej nie
wymiga. Rozmowa nie przebiegała tak, jak ją sobie zaplanował. Wyobrażał sobie, że
Virginia okaże się posłuszną, pojętną wykonawczynią, chwytającą w lot jego aluzje i nie
zadającą zbędnych pytań. Rzeczywistość okazała się całkiem inna. Virginia domagała się
stanowczo informacji, tego zaś George, mając poważne zastrzeżenia co do kobiecej
dyskrecji, chciał za wszelką cenę uniknąć. Omylił się. Virginia nie nadawała się do tego
typu spraw. Mogła przysporzyć poważnych kłopotów. Jej relacja z rozmowy z szantażystą
ogromnie go zaniepokoiła. Niezależna osóbka, która nigdy niczego nie traktuje poważnie.
— Książę Michael Obolovitch — odparł, gdyż Virginia wyraźnie czekała na odpowiedź.
— Ale proszę cię, niech to zostanie między nami.
— Nie bądź niemądry, George. Moc jest już w prasie różnorodnych aluzji i artykułów
wychwalających dynastię Obolovitchów, w których jest mowa o zamordowaniu Nicholasa
Czwartego, jak gdyby był skrzyżowaniem świętego z bohaterem, a nie małym
człowieczkiem, otumanionym przez trzeciorzędną aktorkę.
George skrzywił się. Coraz bardziej był przekonany, że licząc na pomoc Virginii,
popełnił wielki błąd. Musi ją czym prędzej odsunąć od tej sprawy.
— Masz rację, droga Virginio — powiedział pospiesznie i wstał, by się z nią pożegnać.
— Nie powinienem był ci tego proponować. Pragnęlibyśmy jednak, aby dominium
podzielało nasz pogląd na kryzys u Herzoslovakii, a pan McGrath, jak sądzę, ma duże
wpływy w kręgach dziennikarskich. Pomyślałem więc sobie, że byłoby całkiem rozsądne,
gdybyś ty, jako zaciekła monarchistka, a przy tym osoba znająca kraj, spotkała się z nim.
— To ma być wytłumaczenie?
— Tak, lecz z tego widać, że on nie wzbudziłby twojego zainteresowania.
Virginia patrzyła na niego przez chwilę, po czym wybuchła śmiechem.
— George — powiedziała — jesteś kiepskim łgarzem!
— Virginio!
— Kiepskim,
zdecydowanie
kiepskim! Gdybym ja miała twoją zaprawę,
sprokurowałabym o wiele lepszą wersję, bardziej wiarygodną. Ale ja wszystkiego się
dowiem w tej kwestii, mój ty poczciwcze. Możesz być pewny. Tajemnica pana McGralha!
Nie zdziwiłabym się, gdyby w czasie weekendu w „Chimneys” wpadło mi w ucho to i owo.
— W „Chimneys”? Jedziesz do „Chimneys”?
George nie potrafił ukryć zmieszania. Liczył na to, ze uda mu się w porę uprzedzić lorda
Caterbama, by nie zapraszał Virginii.
— Dziś rano Bundle dzwoniła do mnie z zaprosinami — oznajmiła.
Lomax podjął ostatnią próbę:
— Będą nudy na pudy, tak mi się wydaje — rzekł.
— Nie w twoim guście, Virginio.
— Mój drogi, dlaczego nie powiesz mi prawdy i nie zaufasz mi? Nie jest jeszcze za
późno.
— Powiedziałem ci prawdę — rzek! chłodno, nie patrząc na nią. — Już lepiej —
pochwaliła go Virginia. — Choć nie całkiem dobrze. Głowa do góry, George, zachowam
się w „Chimneys” jak należy, wypróbowując swój „niebywały wdzięk”, jak raczyłeś się
31
wyrazić. Życie stało się nagle bardzo zajmujące. Po pierwsze, szantażysta, a potem
George uwikłany w dyplomatyczne matlactwa. Czy opowie on wszystko pięknej kobiecie,
która prosi z takim patosem, aby obdarzył ją zaufaniem? Nie, aż do ostatniej chwili nie
odsłoni rąbka tajemnicy. Do widzenia, George. Spojrzyj na mnie czule, zanim odejdziesz!
Nie? Och, George, kochanie, nie dąsaj się na mnie z tego powodu!
Gdy tylko George, stąpając ciężko, przekroczył próg frontowych drzwi, Virginia pobiegła
do telefonu.
Podała numer, otrzymała połączenie i poprosiła do aparatu lady Eileen Brent.
— To ty, Bundle? Jutro przyjeżdżam do „Chimneys”. Co? Będę się nudziła? Nie, nie
będę. Bundle, żadna siła mnie nie powstrzyma! Koniec, kropka!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PAN MCGRATH NIE PRZYJMUJE ZAPROSZENIA
Listy przepadły.
Uświadomiwszy sobie ten fakt, doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak
tylko pogodzić się z losem. Anthony zdawał sobie sprawę, że nie będzie ścigać Giuseppego
po korytarzach hotelu ,,Blitz”. Czyn taki wywołałby wielce niepożądany rozgłos, efekt zaś
byłby prawdopodobnie ten sam.
Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Giuseppe pomylił listy, znajdujące się w
oddzielnym opakowaniu, z pamiętnikiem. Było więc całkiem możliwe, że kiedy dostrzeże
swoją pomyłkę, ponowi próbę zdobycia pamiętnika. Na tę okoliczność Anthony zamierzał
solidnie się przygotować.
Przyszło mu również do głowy, by dać dyskretne ogłoszenie w sprawie zwrotu pakietu
listów. Przy założeniu, że Giuseppe jest emisariuszem Towarzyszy Czerwonej Ręki lub —
co według Anthony’ego było bardziej prawdopodobne — funkcjonariuszem partii
lojalistów, listy nie przedstawiały dla jego mocodawców żadnej wartości i mógłby
wykorzystać szansę otrzymania niewielkiej sumki za ich zwrot.
Przemyślawszy to sobie dokładnie, Anthony wrócił do łóżka i spał snem spokojnym aż
do rana. Nie przypuszczał, by Giuseppe miał ochotę na drugi skok tej samej nocy. Wstał
nazajutrz z dokładnie już obmyślanym planem kampanii. Zjadł dobre śniadanie, przejrzał
gazety, w których pełno było wiadomości o nowych źródłach ropy naftowej w
Herzoslovakii, po czym zażądał rozmowy z dyrektorem hotelu; będąc zaś Anthonym
Cade’em, który umie postawić na swoim działając z przepojoną spokojem determinacją,
osiągnął to, o co prosił. Dyrektor, Francuz, człowiek o niesłychanie uprzejmym sposobie
bycia, przyjął go w swoim prywatnym gabinecie.
— Czym mogę panu służyć, panie… McGrath?
— Przybyłem wczoraj po południu do pańskiego hotelu i zamówiłem kolację z dostawą
do pokoju, a zaserwował mi ją kelner o imieniu Giuseppe… — przerwał.
— Owszem, mamy kelnera, który nosi to imię — przyznał obojętnie dyrektor.
— Uderzyło mnie coś w sposobie bycia tego człowieka, ale wówczas nie zastanawiałem
się nad tym dłużej. W nocy natomiast obudziły mnie odgłosy skradania się. Zapaliłem
światło i ujrzałem tegoż Giuseppego, jak przetrząsa moją skórzaną walizkę.
Dyrektor w jednej sekundzie przestał demonstrować obojętność.
— Pierwsze słyszę! — wykrzyknął. — Dlaczego wcześniej nikt mnie o tym nie
powiadomił?
32
— Stoczyliśmy z kelnerem drobną potyczkę, nawiasem mówiąc, był uzbrojony, miał
nóż. W efekcie on odniósł zwycięstwo, uciekając przez okno.
— Co pan potem zrobił?
— Sprawdziłem zawartość walizki.
— Co z niej zginęło?
— Nic… ważnego — powiedział wolno Anthony. Dyrektor z westchnieniem odchylił się
na oparcie krzesła.
— Całe szczęście — stwierdził — Ale pozwolę sobie wyrazić pogląd, że nie bardzo
rozumiem pańską postawę. Nie podniósł pan alarmu? Żeby ścigać złodzieja?
Anthony wzruszył ramionami.
— Jak już panu powiedziałem, nic cennego mi nie ukradł. Zdaję sobie oczywiście
sprawę, że formalnie rzecz biorąc, należałoby zawiadomić policję.
Zamilkł, a dyrektor wymamrotał bez zbytniego entuzjazmu:
— Należałoby zawiadomić policję… naturalnie.
— W każdym razie byłem absolutnie pewny, że kelner dobrze obmyślił trasę swojej
ucieczki, a skoro nic nie zginęło, po co zawracać głowę policji?
Dyrektor uśmiechnął się niewyraźnie.
— Widzę, że pan rozumie, iż bynajmniej nie marzę o kontakcie z policją. Z mojego
punktu widzenia ma to zawsze fatalne skutki. Jeżeli gazety dobiorą się do jakiejś sprawy,
która ma związek z dużym, modnym hotelem, idą na całego, bo to się opłaca, bez względu
na znikomą wagę problemu.
— Otóż właśnie — zgodził się Anthony. — Jak już panu powiedziałem, nic cennego mi
nie zginęło, i w pewnym sensie jest to szczera prawda. Nic, co przedstawiałoby jakąś
wartość dla złodzieja; wszedł on jednak w posiadanie czegoś, co dla mnie jest ogromnie
ważne,
— Mianowicie?
— Listy, sam pan rozumie.
Wyraz boskiej wręcz dyskrecji, dostępnej tylko Francuzowi, zagościł na obliczu
dyrektora
— Rozumiem — mruknął. — Doskonale rozumiem. Oczywiście, że to nie jest sprawa dla
policji.
— W tej materii jesteśmy całkowicie zgodni. Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że mam
szczery zamiar odzyskać te listy. W tej części świata, z której pochodzę, ludzie są
przyzwyczajeni działać na własną rękę. Jedyne, czego od pana oczekują, to możliwie pełnej
informacji o tym kelnerze.
— Nie widzę po lenni żadnych przeszkód — powiedział dyrektor po chwili milczenia. —
Nie od razu oczywiście, lecz jeśli pofatyguje się pan do mnie za pól godziny, wszystkie
dane będą do pańskiej dyspozycji.
— Dziękuję panu uprzejmie. Bardzo mi odpowiada takie rozwiązanie.
Po upływie pół godziny Anthony stawił się w gabinecie i stwierdził, ze dyrektor nie rzuca
słów na wiatr. Na kartce papieru wypisane były wszystkie istotne fakty dotyczące
Ginseppego.
— Zgłosił się do nas jakieś trzy miesiące temu wykwalifikowany kelner, z dużym
doświadczeniem. Wszyscy byli z niego zadowoleni. Przebywał w Anglii od mniej więcej
pięciu lat.
Obaj panowie przebiegli wzrokiem listę hoteli i restauracji, w których Włoch był
zatrudniony. Pewien fakt wydał się Anthony’emu dość znaczący. W dwóch z
33
wymienionych hoteli w czasie, w którym Giuseppe Manelli tam pracował, dokonano serii
napadów rabunkowych, jednak na Włocha nie padł wówczas nawet cień podejrzenia. Mimo
to fakt ów dawał do myślenia.
Czy Giuseppe był po prostu sprytnym złodziejem hotelowym? Czy przetrząsanie walizki
Anthony’ego .wchodziło w zakres jego zwykłych czynności zawodowych? Mogło tak się
zdarzyć, że w chwili gdy Anthony zapalił światło, Giuseppe miał w ręku pakiet z listami i
automatycznie wsunął je do kieszeni, by mieć obie ręce wolne. W takim wypadku
należałoby to uznać za najzwyczajniejszy rozbój.
Przeciwko temu przemawiało wyraźne podniecenie Włocha poprzedniego wieczoru, gdy
dostrzegł leżące na stole papiery. Nie było tam pieniędzy ani żadnych innych cennych
przedmiotów, które mogłyby pobudzić zachłanność pospolitego złodzieja.
Tak, Anthony był przekonany, że Giuseppe jest narzędziem w rękach jakiejś zagranicznej
agentury. Dzięki informacjom, jakich dostarczył mu dyrektor, dowie się może czegoś o
życiu prywatnym Włocha, co w ostatecznym rachunku pomoże mu trafić na jego ślad.
Wziął tę kartkę papieru i wstał.
— Bardzo serdecznie panu dziękuję. Pytanie, przypuszczam, zupełnie zbędne: czy
Giuseppe wciąż pracuje w tym hotelu?
Dyrektor uśmiechnął się.
— Jego łóżko jest nie naruszone, ale wszystkie rzeczy są. Musiał uciec zaraz po tym, jak
pana zaatakował. Moim zdaniem niewielką mamy szansę na ponowne zobaczenie
Giuseppego.
— Tak też i ja uważam. No, to bardzo panu dziękuję. Na razie pozostanę w pańskim
hotelu.
— Życzę, by pan osiągnął swój cel, chociaż mam po temu poważne wątpliwości.
— Ja zawsze z nadzieją patrzę w przyszłość.
Pierwsze, co Anthony uczynił, to przepytał paru kelnerów, którzy przyjaźnili się z
Giuseppem, ale niewiele wniosło to do sprawy. Tak jak sobie zaplanował, napisał także
ogłoszenie i wysłał je do paru najbardziej poczytnych gazet. Zamierzał właśnie wyjść i
udać się do restauracji, w której Giuseppe był poprzednio zatrudniony, gdy zadzwonił
telefon. Anthony podniósł słuchawkę.
— Halo, kto mówi?
Matowy głos odpowiedział pytaniem:
— Czy mani przyjemność z panem McGrathem?
— Tak. Kim pan jest?
— Tu firma „Balderson i Hodgkins”. Proszę chwileczkę zaczekać. Połączę pana z panem
Baldersonem.
„Nasi czcigodni wydawcy”, pomyślał Anthony. „Czyżby się niepokoili? Niepotrzebnie.
Jeszcze mam cały tydzień.”
Nagle wdarł mu się w ucho rześki głos:
— Halo! Czy to pan McGrath?
— Przy aparacie.
— Moje nazwisko Balderson, z firmy ,,Balderson i Hodgkins”. Co się dzieje z
rękopisem?
— A co się ma dziać? — zapytał Anthony.
— Wszystko jest możliwe. Ja wiem, proszę pana, że przyjechał pan do tego kraju z
Afryki Południowej. I w związku z tym nie jest pan w stanie zrozumieć sytuacji. Mogą być
34
kłopoty z rękopisem, poważne kłopoty. Czasami żałuję, że podjęliśmy się wydania
pamiętników.
— Doprawdy?
— Proszę mi wierzyć, że tak jest. Obecnie chciałbym jak najszybciej dostać je w swoje
ręce, by móc sporządzić parę kopii. Wówczas, jeżeli oryginał zostanie zniszczony, cóż,
niewielkie zmartwienie.
— O Boże — powiedział Anthony.
— Tak, zdaję sobie sprawę, że w pana uszach brzmi to absurdalnie. Lecz zapewniam
pana, że nie docenia pan grozy sytuacji. Czynione są wysiłki, by nie dopuścić do tego, aby
rękopis znalazł się w naszym biurze wydawniczym. Mówię panu zupełnie szczerze i bez
przesady, że jeśli spróbuje pan osobiście dostarczyć nam ten rękopis, to ma pan jedną
szansę na dziesięć dotarcia tutaj.
— Nie sądzę — rzekł Anthony.— Tam gdzie chcę dotrzeć, zawsze docieram.
— Kryją się za tym bardzo niebezpieczni ludzie. Przed miesiącem sam bym w to nie
uwierzył. Powiadam panu, chciano nas przekupić, próbowano prośby i groźby, dopadał nas
to jeden nicpoń, to drugi i już w ogóle nie wiedzieliśmy, na jakim świecie żyjemy. Moja
rada, niech pan nie próbuje przynosić nam rękopisu. Jeden z naszych pracowników
wpadnie do pana do hotelu i weźmie paczkę.
— A jak wiadoma szajka go załatwi? — spytał Anthony.
— To odpowiadać za to będziemy my, a nie pan. Pan oddał rękopis naszemu
pracownikowi. Czek na… hm… tysiąc funtów, jaki jesteśmy zobowiązani panu wręczyć,
otrzyma pan nie wcześniej niż w następną środę, zgodnie z warunkami umowy zawartej z
wykonawcami testamentu świętej pamięci… hm… autora, wie pan, kogo mam na myśli,
ale jeśli pan nalega, prześlę panu przez posłańca pieniądze z mojego konta.
Anthony zastanawiał się minutę lub dwie. Zamierzał zatrzymać pamiętniki aż do
ostatniego dnia, bo chciał naocznie się przekonać, o co tyle szumu. Uświadamiał sobie
jednak siłę argumentów wydawcy.
— No dobrze — powiedział z lekkim westchnieniem. — Zrobimy tak, jak pan proponuje.
Proszę przysłać swego człowieka. I jeśli nie ma pan nie przeciwko temu, to wolałbym
dostać ten czek, bo w następną środę może mnie już nie być w Anglii.
— Oczywiście, proszę pana. Jutro rano nasz pracownik stawi się w pańskim hotelu.
Będzie rozsądniej, jeśli nie przyjdzie bezpośrednio z wydawnictwa. Nasz pan Holmes
mieszka na południu Londynu. Zamiast do biura wstąpi najpierw do pana i da panu na
piśmie potwierdzenie odbioru paczki. Radzę, żeby dziś wieczór umieścił pan jej atrapę w
sejfie dyrektora. Pańscy wrogowie dowiedzą się o tym, co powstrzyma ich przed napaścią
na pana apartament.
— Słusznie, postąpię w myśl pana wskazówek. Anthony, głęboko zamyślony, odłożył
słuchawkę.
Niebawem znowu podjął działania mające na celu zdobywanie wieści o ryzykancie
Giuseppem. ‘Zawiódł się jednak na całej linii. Włoch pracował wprawdzie we
wzmiankowanej restauracji, ale nikt nic nie wiedział ani o jego życiu prywatnym, ani o
środowisku, w jakim się obracał.
— Dostanę cię, draniu — mruczał Anthony przez zęby. — Dostanę cię. To tylko kwestia
czasu.
Jego druga noc w Londynie upłynęła nadzwyczaj spokojnie.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej dostarczono mu do pokoju bilet wizytowy pana Holmesa,
pracownika firmy wydawniczej „Balderson i Hodgkins”, po czym zjawił się na górze sam
35
pan Holmes. Niewysoki blondyn o łagodnym sposobie bycia. Anthony wręczył mu
rękopis, a w zamian otrzymał czek opiewający na tysiąc funtów. Pan Holmes włożył
rękopis do przyniesionej ze sobą małej, brązowej torby, życzył Anthony’emu miłego dnia i
wyszedł. Wszystko potoczyło się bez zakłóceń.
— A może zamordują go po drodze? — mruknął pod nosem Anthony wyglądając
bezmyślnie przez okno. — Ciekawe, bardzo ciekawe.
Włożył czek do koperty, napisał na kartce kilka linijek, dołączył ją do czeku i dokładnie
kopertę zakleil. Jimmy, gdy spotkali się w Bulawayo, był raczej przy forsie i dał mu
całkiem pokaźną zaliczkę, której Anthony do tej pory prawie nie naruszył.
— Jedna sprawa z głowy, ale druga nie — powiedział do siebie. — Jak na razie
spartaczyłem robotę. Lecz klamka jeszcze nie zapadła. W stosownym przebraniu udam się
teraz na Pont Street.
Spakował rzeczy, zszedł na dół i zapłacił rachunek, następnie polecił, by zaniesiono jego
bagaż do taksówki.
Opłaciwszy sowicie wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, aczkolwiek większość
z nich niczym się nie przyczyniła do zapewnienia mu komfortu, już, już miał odjechać, gdy
zobaczył małego boya zbiegającego po stopniach z listem do niego.
— Właśnie nadszedł w tej sekundzie, sir. Anthony z westchnieniem wysupłał jeszcze
jednego szylinga. Taksówka stęknęła ciężko i skoczyła do przodu ze straszliwym zgrzytem
biegów, Anthony zaś otworzył kopertę.
Był to doprawdy interesujący dokument. Anthony musiał go przeczytać czterokrotnie,
zanim zrozumiał, o co w nim chodzi. Po przełożeniu go na język potoczny (list nie był
pisany językiem potocznym, tylko owym specyficznym, zagmatwanym stylem, typowym
dla pism wychodzących spod pióra oficjeli) pojął, że wyrażano w tym piśmie pogląd, iż pan
McGrath przybywa z Afryki Południowej do Anglii dziś, we czwartek, że nawiązywano
mętnie do pamiętników hrabiego Stylptitcha i proszono pana McGratha, aby przed poufną
rozmową z panem George’em Loinaxem i innymi osobami, o których znaczeniu
wspomniano mgliście, nic w kwestii pamiętników nie przedsiębrał. List ów zawierał także
jasno sprecyzowane zaproszenie do „Chimneys” na dzień następny, piątek, gdzie pan
McGrath miał być gościem lorda Caterhama.
Tajemnicze przesianie, zupełnie niezrozumiałe, wprawiło Anthony’ego w dobry humor.
— Poczciwa stara Anglia — burknął z czułością. — Dwa dni po czasie, jak zwykle.
Szkoda. Nie mogę jechać do „Chimneys” pod nie swoim nazwiskiem. Ciekawe, czy jest
tam w pobliżu jakiś hotelik? Pan Anthony Cade mógłby się tam zatrzymać bez zwracania
niczyjej uwagi. Wychylił się z okna wozu i polecił taksówkarzowi jechać w innym
kierunku, co ten skwitował pogardliwym chrząknięciom.
Taksówka zatrzymała się przed jednym z najbardziej ponurych londyńskich zajazdów.
Opłata za przejazd dostosowana była jednak do rangi hotelu, sprzed którego wyruszyli.
Wynająwszy pokój na nazwisko Cade, Anthony przeszedł do obskurnego hallu, wyjął
papier listowy z napisem „Hotel Blitz” i nakreślił szybko parę zdań.
Wyjaśnił, ze przybył do Anglii w ubiegły wtorek, że przekazał wiadomy rękopis firmie
wydawniczej „Balderson i Hodgkins”, że bardzo żałuje, iż nie może przyjąć zaproszenia
lorda Calcrhama, albowiem opuszcza właśnie Anglie. Podpisał list: ,,Z poważaniem, James
McCrath”.
— A teraz — powiedział przyklejając znaczek na kopercie — do dzieła! Znika James
McGrath, a pojawia się Anthony Cade.
36
ROZDZIAŁ ÓSMY
TRUP
W tenże czwartek po południu Virginia Revel grała w Ranelagh w tenisa. Całą powrotną
drogę na Pont Street przebyła rozpierając się wygodnie w długiej, luksusowej limuzynie,
lekki uśmiech błąkał się na jej ustach, gdy rozmyślała o czekającej ją rozmowie. Mogło się
oczywiście okazać, że szantażysta się nie zjawi, ale Virginia była niemal pewna jego
ponownej wizyty. Starała się przecież wywrzeć wrażenie, że będzie łatwym łupem. Cóż,
może tym razem trochę go zaskoczy!
Gdy wóz zajechał przed dom, nie wysiadła, zwróciła się do szofera:
— Jak się czuje twoja żona, Walton? Zapomniałam cię zapytać.
— Chyba lepiej, dziękuję, madame. Lekarz obiecał, że około wpół do siódmej wpadnie.
Czy samochód będzie pani dziś jeszcze potrzebny?
Virginia zastanowiła się chwilę.
— Wybieram się na weekend. Wyjadę o szóstej czterdzieści z Dworca Paddington, ale
nie będę cię potrzebować, wezmę taksówkę. Porozmawiaj z lekarzem. Jeśli orzeknie, że
przyda się twojej żonie wyjazd na weekend, zabierz ją gdzieś. Pokryję wszelkie koszty.
Przerwała niecierpliwym ruchem głowy litanię podziękowań, wbiegła po schodkach,
sięgnęła do torebki po klucz, przypomniała sobie, że nie wzięła go, wychodząc z domu, i
szybko zadzwoniła do drzwi. Nie było zrazu odpowiedzi i, gdy tak czekała, jakiś miody
mężczyzna wszedł po stopniach na górę. Był nędznie ubrany, a w ręku trzymał plik ulotek.
Wyciągnął jedną w stronę Virginii — napis na niej był wyraźnie widoczny: Dlaczego
służyłem swojemu krajowi? W lewej ręce miał puszkę.
— Nie będę w ciągu jednego dnia kupować aż dwóch tych koszmarnych poematów —
powiedziała Virginia błagalnym tonem. — Rano już kupiłam. Naprawdę, słowo honoru.
Młody człowiek odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Virginia mu zawtórowała.
Obrzucając go niedbałym spojrzeniem, pomyślała sobie, że ma o wiele przyjemniejszy
wygląd niż przeciętni londyńscy bezrobotni. Spodobała się jej opalona na brąz twarz
nieznajomego oraz bijąca z całej jego postaci męskość. Posunęła się nawet tak daleko, iż
pomyślała, że chętnie zatrudniłaby go u siebie.
W tym jednak momencie drzwi się otworzyły i Virginia w jednej chwili zapomniała o
problemie bezrobocia, gdyż ku jej zdziwieniu drzwi otworzyła pokojówka Elise.
— Gdzie Chilvers? — zapytała ostro, gdy tylko przekroczyła próg hallu.
— Pojechał, madame, razem z innym.
— Jakimi innymi? Dokąd pojechał?
— Do Datchet, madame, do wiejskiego domu, tak jak było w pani depeszy.
— W mojej depeszy? — spytała Virginia kompletnie zbita z tropu.
— To pani nie wysłała depeszy? Nie ma mowy o żadnej pomyłce. Nadeszła jakąś
godzinę temu.
— Żadnej depeszy nie nadawałam. Co w niej było?
— Leży chyba jeszcze na stoliku.
Elise odeszła wskazując palcem kierunek, a po chwili wróciła niosąc z triumfem depeszę.
— Voil?, madame!
Telegram zaadresowany był do Chilversa i brzmiał jak następuje: „Weź domowników i
jedźcie zaraz do domu wiejskiego, przygotujcie przyjęcie weekendowe. Złapcie pociąg o
5.49.”
Nie było w tym nic dziwnego, zawiadomienia podobnej treści wysyłała dość często,
ilekroć przyszło jej do głowy urządzić przyjęcie w swoim położonym nad rzeką
37
bungalowie. Ściągała tam zawsze całą służbę, zostawiając jakąś starszą kobietę na straży
londyńskiego domu. Toteż telegram nie był dla Chilversa żadnym zaskoczeniem i jako
wytrawny służący wykonał ściśle polecenia Virginii.
— Co się tyczy mnie, ja zostałam — wyjaśniła Elise — bo madame będzie mnie
potrzebować przy pakowaniu.
— To jakiś idiotyczny kawał! — wykrzyknęła Virginia, ciskając ze złością depeszę na
podłogę. — Dobrze przecież wiesz, Elise, że wybieram się do „Chimneys”. Dziś rano ci o
tym powiedziałam.
— Myślałam, że pani zmieniła zdanie. Czasem to się pani zdarza, prawda, madame?
Virginia skwitowała uśmiechem ów zawierający źdźbło prawdy zarzut. Zachodziła w
głowę, jaki też mógł być powód tego zadziwiającego psikusa. Elise wysunęła pewne
przypuszczenie:
— Mon Dieu! — zawołała załamując ręce. — A jeśli to dzieło złoczyńców, złodziei?!
Wysyłają lipny telegram, pozbywają się z domu wszystkich jego mieszkańców i dokonują
rabunku!
— Możliwe — zgodziła się Virginia, choć w głosie jej brzmiało powątpiewanie.
— Tak, tak, proszę pani, tak właśnie musiało być. Codziennie czyta się w gazetach o
takich wypadkach. Madame, niech pani zaraz zadzwoni na policję, natychmiast, nim oni
przyjdą i poderżną nam gardła.
— Nie podniecaj się tak, Elise. O szóstej po południu nikt nam gardła nie będzie
podrzynał.
— Madame, błagam panią, niech mi pani pozwoli, polecę i złapię jakiegoś policjanta,
teraz, od razu!
— Po co, na litość boską? Nie bądź głupia, Elise. Idź na górę i spakuj moje rzeczy przed
wyjazdem do „Chimneys”, jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś. Tę nową wieczorową suknię,
białe cr?pe marocain i oczywiście czarną aksamitną, czarny aksamit nosi się w sferach
politycznych, prawda?
— Madame wygląda zachwycająco w eau de nil satin — zasugerowała Elise. I tym razem
wykazała się profesjonalizmem.
— Nie, nie wezmę tej sukni. Pospiesz się, Elise, bądź taka dobra. Mamy bardzo mało
czasu. Zadepeszuję do Chilversa w Datchet, a jak wyjdziemy, pogadam z policjantem, żeby
rzucił okiem na dom. Nie rób min, Elise. jeżeli lak się wszystkiego boisz, to co by było,
gdyby nagle z jakiegoś ciemnego kąta wyskoczył człowiek i dopadł cię z nożem w ręku?
Elise pofolgowała sobie, wydając przeraźliwy pisk, i w błyskawicznym odwrocie
pobiegła schodami na górę, oglądając się nerwowo w trakcie ucieczki.
Virginia wykrzywiła się na widok tej rejterady i przeszedłszy przez hali skierowała się do
małego gabinetu, gdzie był telefon. Pomysł Elise, żeby zadzwonić na policję, uznała za
trafny i postanowiła niezwłocznie wprowadzić go w czyn.
Otworzyła drzwi gabinetu i podeszła do aparatu. I zamarła z ręką na słuchawce. Na fotelu
siedział mężczyzna ze zwieszonymi bezwładnie ramionami. W tej pełnej emocji chwili
zupełnie zapomniała o zapowiedzianych odwiedzinach. Szantażysta przyszedł
prawdopodobnie wcześniej i czekając na nią zasnął.
Zbliżyła się do fotela z lekko figlarnym uśmieszkiem na ustach. Ale ów uśmieszek
momentalnie zniknął.
Mężczyzna nie spał. Był martwy.
38
Od razu to pojęła, wyczuła instynktownie, zanim jeszcze jej wzrok spoczął na małym,
lśniącym rewolwerze, który leżał na podłodze, na ledwo widocznym otworze tuż nad
sercem człowieka, otworze z ciemną obwódką, oraz na okropnie opadającej szczęce.
Jakiś czas stała w milczeniu, z rękami wspartymi na biodrach. Wśród panującej wokół
ciszy usłyszała zbiegającą ze schodów Elise.
— Madame! Madame!
— Tak, o co chodzi?
— Virginia podbiegła do drzwi. Powodowana instynktem chciała zataić przed Elise to, co
się wydarzyło, przynajmniej na razie. Pokojówka na pewno wpadłaby w histerię, a jej
przede wszystkim potrzebny był spokój i cisza, by mogła sobie dokładnie przemyśleć
ostatnie wydarzenia.
— Madame, czy nie byłoby dobrze, gdybym zabezpieczyła drzwi łańcuchem? Ci
złoczyńcy lada chwila mogą się pojawić.
— Owszem, czemu nie. Rób, co uważasz za stosowne. Usłyszała brzęk łańcucha, potem
kroki Elise biegnącej na górę, i z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
Popatrzyła na mężczyznę w fotelu, potem na telefon. Było jak najbardziej oczywiste:
musi natychmiast zadzwonić na policję.
Ale wciąż nie dzwoniła. Stała nieruchomo, sparaliżowana lękiem, i moc sprzecznych ze
sobą podejrzeń przychodziło jej do głowy. Fałszywy telegram! Czy ma z tym coś
wspólnego? Załóżmy, że Elise nie było w domu. Ona, Virginia, weszłaby oczywiście,
zazwyczaj miała przy sobie klucz, i znalazłaby się sam na sam z zamordowanym
człowiekiem, któremu tak niedawno pozwoliła na szantaż. Naturalnie motyw swego
postępowania mogłaby wyjaśnić; im dłużej zastanawiała się jednak nad tym motywem, tym
bardziej stawał się dla niej mglisty. Pamiętała przecież, że George nie usiłował nawet
udawać, iż jej wierzy. Czy inni też by nie uwierzyli? Te listy… oczywiście, ona ich nie
pisała, ale czy byłoby łatwo to udowodnić?
Przyłożyła do czoła splecione mocno dłonie. — Muszę to przemyśleć — powiedziała. —
Muszę to wszystko sobie przemyśleć.
Kto wpuścił tego człowieka? Z pewnością nie Elise. Gdyby to zrobiła, od razu
powiadomiłaby o tym Virginię. Im dłużej Virginia myślała, tym cała sprawa stawała się w
jej odczuciu bardziej tajemnicza. Jedno nie ulegało kwestii — trzeba zawiadomić policję.
Wyciągnęła rękę w stronę telefonu i nagle pomyślała o George’u. Mężczyzna — to było
jej teraz najbardziej potrzebne — zrównoważony, nie poddający się emocjom człowiek,
który widzi zjawiska we właściwych proporcjach i wytyczy dla niej najwłaściwszą drogę
postępowania.
Potrząsnęła jednak głową. Nie George. Pierwsze, o czym on pomyśli, to jego własna
pozycja. Nie będzie chciał być wmieszany w coś takiego. George absolutnie się nie nadaje.
Twarz jej się rozjaśniła. Bill, oczywiście! Bez zbędnych wahań zatelefonowała do Billa.
Poinformowano ją, że Bill przed godziną pojechał do ,,Chimneys”.
— Niech to szlag! — krzyknęła Virginia rzucając słuchawkę. Koszmarna historia — być
sam na sam z trupem i nie mieć do kogo słowa przemówić!
I w tej właśnie chwili zadzwonił dzwonek u drzwi.
Virginia aż podskoczyła. Po minucie dzwonek odezwał się znowu. Wiedziała, że Elise
pakuje na górze rzeczy i nie może słyszeć dzwonka.
Wyszła do hallu, odpięła łańcuch, odsunęła wszystkie rygle, jakie Elise uruchomiła w
swej nadgorliwości. Zrobiła głęboki wdech i otworzyła drzwi. Na stopniach stał ów młody
bezrobotny.
39
Napięte nerwy puściły i Virginia, odetchnąwszy z ulgą, poszła na całego.
— Proszę wejść — powiedziała. — Zdaje się, że będę miała pracę dla pana.
Zaprowadziła go do jadalni, podsunęła mu krzesło, sama usiadła naprzeciw i zaczęła
wpatrywać się w niego w wielkim skupieniu.
— Przepraszam — zaczęła — pan jest… to znaczy…
— Po Etonie i Oxfordzie — odparł młody mężczyzna. — O to chciała mnie pani zapytać,
prawda?
— Coś w tym rodzaju — przyznała Virginia.
— Źle ląduję w życiu głównie dlatego, że nie potrafię się zmusić do podjęcia żadnej
regularnej pracy. Ale mam nadzieję, że pani mi takiej nie oferuje.
Przez chwilę uśmiech zagościł na twarzy Virginii.
— To praca bardzo nieregularna.
— Wspaniale — rzekł młody mężczyzna tonem pełnym satysfakcji.
Virginia zaś oceniła przychylnie jego opaloną twarz i szczupłą, wysportowaną sylwetkę.
— Widzi pan — rzekła. — Znalazłam się niejako w tarapatach, a większość moich
przyjaciół zalicza się, że tak powiem… do wyższych sfer. Oni zawsze mają coś do
stracenia.
— Ja nie mam. Niech pani mówi dalej. Co za kłopoty?
— W pokoju obok jest trup — powiedziała Virginia. — Został zamordowany, a ja nie
wiem, co z tym fantem zrobić.
Wyrzuciła z siebie te słowa z taką szczerością, na jaką tylko dziecko byłoby stać. Sposób,
w jaki młody przybysz przyjął to oświadczenie, zaimponował Virginii — mężczyzna
bardzo urósł w jej oczach. Jak gdyby podobne wieści dane mu było codziennie
otrzymywać.
— Świetnie — oznajmił z entuzjazmem. — Cale życie marzyłem o tym, by popracować
trochę w charakterze detektywa–amatora. Dokonamy oględzin zwłok, czy też najpierw
poda mi pani garść faktów?
— Chyba najpierw fakty. — Milczała jakiś czas, zastanawiając się nad najbardziej
zwięzłą relacją, po czym spokojnie i rzeczowo przedstawiła przebieg wydarzeń.
— Ten człowiek przyszedł do mnie wczoraj po raz pierwszy. Miał ze sobą plik listów…
listów miłosnych, podpisanych moim imieniem i nazwiskiem…
— Których jednak pani nie pisała — dokończył ze spokojem młody mężczyzna.
Virginia spojrzała na niego z niejakim zdziwieniem.
— Skąd pan wie?
— Och, wydedukowałem. Ale proszę mówić dalej.
— Zaczął mnie szantażować i… nie wiem, czy pan to zrozumie… i ja na to poszłam.
Popatrzyła na niego błagalnie, — on zaś uspokajająco skinął głową.
— Oczywiście, że rozumiem. Chciała się pani przekonać, jak się człowiek czuje w takiej
sytuacji.
— Bardzo mądrze pan to ujął. Właśnie o to mi chodziło.
— Bo ja jestem mądry — rzekł skromnie młody człowiek. — Ale proszę sobie
uświadomić, że niewiele osób zrozumie pani punkt widzenia. Większość ludzi, niestety,
cechuje brak wyobraźni.
— Tak też i ja sądzę. Powiedziałam temu typowi, żeby przyszedł dziś o szóstej. Po
powrocie do domu z Ranelagh stwierdziłam, że w wyniku otrzymania fałszywego
telegramu cała służba z wyjątkiem mojej pokojówki opuściła domostwo. Po czym weszłam
do gabinetu i zastałam tam tego człowieka z kulą w piersi.
40
— Kto go wpuścił?
— Nie mam pojęcia. Gdyby wpuściła go moja pokojówka, na pewno by mi o tym
powiedziała.
— Czy ona wie, co się stało?
— Nic jej jeszcze nie mówiłam.
Młody mężczyzna kiwnął głowa i wstał.
— A teraz oględziny zwłok — oznajmił energicznie. — Ponadto powiem pani taką rzecz:
na ogół zawsze jest lepiej mówić prawdę. Jedno kłamstwo pociąga za sobą stek kłamstw, a
trwanie w ciągłym kłamstwie jest potwornie nudne.
— Więc radzi mi pan zadzwonić na policję?
— Raczej tak Najpierw jednak obejrzmy sobie faceta.
Wyszli z pokoju. Na progu Virginia stanęła i obejrzała się na niego.
— A propos — rzekła — nie powiedział mi pan, jak się nazywa.
— Jak się nazywam? Nazywam się Anthony Cade.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ANTHONY POZBYWA SIĘ ZWŁOK
Anthony podążał za Virginią, uśmiechając się pod nosem. Wypadki przybrały
niespodziewany obrót. Lecz gdy pochylił się nad postacią w fotelu, twarz mu
spochmurniała.
— On jest jeszcze ciepły — powiedział ostro. — Zastrzelono go przed niespełna
półgodziną.
— Tuż przed moim powrotem?
— Właśnie.
Anthony stał wyprostowany, ze ściągniętymi ponuro brwiami. I zadał pytanie, którego
sens nie od razu dotarł do Virginii:
— Pani pokojówka nie była oczywiście w tym pokoju?
— Nie.
— A czy wiedziała, że pani tam weszła?
— No… tak. Stanęłam w drzwiach, by zamienić z nią kilka słów.
— Po znalezieniu przez panią ciała?
— Tak.
— I nic jej pani nie powiedziała?
— Co by to pomogło? Pomyślałam sobie, że zacznie histeryzować — to Francuzka, wie
pan, łatwo ulega emocjom — a ja uważałam, że najlepiej będzie, jak to wszystko sama
spokojnie rozważę.
Anthony skinął głową w milczeniu.
— Pana zdaniem źle się stało, tak?
— Owszem, niefortunny układ, pani Revel. Gdyby pani oraz jej pokojówka natrafiły na
denata natychmiast po pani powrocie, bardzo by to całą sprawę uprościło. Nie ulegałoby
wtedy kwestii, że mężczyzna został zabity przed pani powrotem do domu.
— A więc teraz ktoś może powiedzieć, że został zabity po… Rozumiem.
Anthony obserwował, jak Virginią w lot chwyta jego myśl, co potwierdzało pierwsze
wrażenie, jakie odniósł, gdy rozmawiała z nim stojącym na schodach przed drzwiami.
Oprócz urody cechowała ją odwaga i była niewątpliwie mądra.
41
Virginia tak była pochłonięta problemem, jaki Anthony jej uzmysłowił, że nawet nie
zastanowił jej fakt, iż ów obcy mężczyzna posłużył się jej nazwiskiem.
— Ciekawe, dlaczego Elise nie usłyszała wystrzału? — mruknęła.
Anthony wskazał na otwarte okno — w przejeżdżającym właśnie aucie strzelił gaźnik.
— Otóż to. W Londynie nikt nie zwraca uwagi na strzały.
Virginią z lekkim drżeniem obróciła się w stronę fotela, na którym spoczywało ciało.
— Przypomina trochę Włocha — zauważyła.
— Bo to Włoch — powiedział Anthony. — Mógłbym jeszcze dodać, że był z zawodu
kelnerem. Szantaż uprawiał poza godzinami pracy. A imię jego brzmiało prawdopodobnie
Giuseppe.
— Wielkie nieba! — wykrzyknęła Virginią. — Czy mam do czynienia z Sherlockiem
Holmesem?
— Nie — odparł z żalem. — Obawiam się, że z miernym amatorem. Wkrótce wszystko
pani opowiem. Więc mówi pani, że ten człowiek pokazał pani kilka listów i żądał
pieniędzy. Dała mu je pani? — Owszem.
— Ile?
— Czterdzieści funtów.
— Niedobrze — orzekł Anthony, nie wykazując jednak nadmiernego zdziwienia. —
Proszę mi pokazać ten telegram.
Virginia wzięła depeszę ze stołu i wręczyła mu ją. Twarz Anthony’ego, gdy przyglądał
się świstkowi papieru, stawała się coraz bardziej ponura.
— O co chodzi? — zapytała.
Wyciągnął ku niej depeszę, wskazując w milczeniu źródło swego niepokoju.
— Barnes — rzekł. — A tego popołudnia była pani w Ranelagh. Kto zaręczy, że sama
pani nie nadała tej depeszy?
Virginię zamurowało. Czuła się jak w siatce, która coraz bardziej zaciska się wokół niej.
Anthony zmuszał ją, by stanęła oko w oko z faktami majaczącymi mętnie w jej
świadomości.
Wyjął chustkę, owinął nią rękę i podniósł z podłogi rewolwer.
— My, parający się kryminalistyką, musimy zachowywać wielką ostrożność — rzekł
tonem usprawiedliwienia. — Pani rozumie, odciski palców.
Virginia dostrzegła nagle, że Anthony jakby cały zesztywniał. Gdy odezwał się, głos miał
zmieniony. Szorstki, nieprzyjemny.
— Czy widziała pani już kiedyś ten rewolwer?
— Nie — odparła ze zdziwieniem.
— Jest pani tego pewna?
— Najzupełniej.
— Ma pani własny rewolwer?
— Nie.
— Czy kiedykolwiek pani miała?
— Nie, nigdy.
— Jest pani tego pewna?
— Najzupełniej.
Wpatrywał się w nią chwilę skupionym wzrokiem, a Virginia patrzyła ha niego,
zdumiona brzmieniem jego głosu.
Po pewnym czasie odetchnął z ulgą i odprężył się.
— Dziwna historia — powiedział. — Jak pani się na to zapatruje?
42
Podał jej rewolwer. Był mały, zgrabny, prawie jak zabawka, ale zdolny do wykonania
śmiercionośnego aktu. Wygrawerowane było na nim imię Virginia.
— To niemożliwe! — krzyknęła.
Jej zdziwienie było tak szczere, że Anthony’emu nie pozostawało nic innego, jak jej
uwierzyć.
— Proszę usiąść — powiedział spokojnie. — Sprawa ta ma więcej aspektów, niż to się z
początku mogło zdawać. A więc, przystępując do rzeczy, jaka jest pani hipoteza? Są tylko
dwie możliwości. Istnieje oczywiście druga Virginia, ta od listów. Mogła tego typa jakoś
wytropić, zastrzelić, porzucić rewolwer, zabrać listy i wynieść się. Wersja całkiem
możliwa, prawda?
— Też tak uważam — odpowiedziała z ociąganiem Virginia.
— Druga wersja jest znacznie bardziej interesująca. Ktokolwiek chciał zabić Giuseppego,
zamierzał jednocześnie rzucić podejrzenie na panią — i kto wie, czy to nie było głównym
jego celem. Mógł dosięgnąć faceta w obojętnie jakim miejscu, ale on czy oni podjęli
ogromny wysiłek, pokonali niebywałe trudności, by dopaść go właśnie tutaj, i kimkolwiek
ci ludzie są, wiedzą o pani wszystko, o pani domu w Datchet, o pani układach ze służbą i o
tym, że tego popołudnia przebywała pani w Ranelagh. Pytanie może się wydawać
absurdalne, ale czy pani ma wrogów? — Ależ skąd, w każdym razie nie tego typu.
— Teraz pytanie, co dalej robić — rzeki Anthony.
— Mamy dwie możliwości. A: zadzwonić na policję, opowiedzieć całą historię,
przekonać ich o pani nienagannej reputacji i życiu bez skazy. B: próbować z moim
udziałem pozbyć się skutecznie ciała. Moje osobiste skłonności sprzyjają planowi B.
Zawsze chciałem się przekonać, czy byłbym na tyle przebiegły, by ukryć zbrodnię, choć
mam idiotyczną awersję do przelewu krwi. Ogólnie jednak rzecz biorąc uważam, że plan A
jest najrozsądniejszy. Ale trzeba trochę okroić scenariusz. Telefon na policję et cetera, lecz
usuniemy rewolwer i będące przedmiotem szantażu listy, jeżeli denat ma je wciąż przy
sobie.
Anthony przeszukał szybko kieszenie nieboszczyka.
— Oczyszczono go dokumentnie — oświadczył.
— Nie ma dosłownie nic. A o te listy będą się brali za łby. O, a co to? Dziura w
podszewce? Ktoś coś złapał, szarpnął gwałtownie i został tylko skrawek papieru.
Mówiąc te słowa rozprostował skrawek i podniósł do światła. Virginia stanęła obok.
— Szkoda, że tylko tyle — wymamrotał Anthony.
— „Chimneys”, jedenasta czterdzieści pięć, czwartek. Wygląda jak termin spotkania.
— „Chimneys”! — zawołała Virginia.:— Niebywale!
— Niebywałe? Za wysokie progi dla faceta niskiej kondycji, prawda?
— Dziś wieczór jadę do „Chimneys”. Przynajmniej miałam jechać.
Anthony zwrócił nagle głowę w jej stronę.
— Co? Proszę to powtórzyć.
— Dziś wieczór miałam zamiar jechać do „Chimneys” — powiedziała Virginia jeszcze
raz.
Anthony wybałuszył na nią oczy.
— Zaczynam rozumieć. Mogę się naturalnie mylić, ale coś w tym jest. Czy ktoś nie
usiłował wyperswadować pani wyjazdu do „Chimneys”?
— Tak, mój kuzyn George Lomax — odparła z uśmiechem. — Lecz nie podejrzewam
raczej George’a o morderstwo.
Na twarzy Anthony’ego nie było uśmiechu. Pogrążony był w głębokiej zadumie.
43
— Jeśli zadzwoni pani na policję, to o wyjeździe do „Chimneys” nie ma mowy — ani
dziś, ani nawet jutro. A ja chciałbym, żeby pani się tam udała. Przypuszczam, że to popsuje
szyki naszym nie znanym przyjaciołom. Czy gotowa jest pani złożyć swój los w moje ręce?
— Oznacza to plan B, tak?
— Tak. Pierwsza rzecz, to musi pani pozbyć się z domu pokojówki. Da się to zrobić?
— Bez trudu. — Virginia wyszła do hallu i zawołała z dołu: — Elise! Elise!
— Słucham madame?
Uszu Anthony’ego dobiegła szybka rozmowa, po czym drzwi frontowe otworzyły się i
zamknęły. Virginia wróciła do pokoju.
— Poszła. Posłałam ją po pewien specjalny rodzaj perfum i powiedziałam, że ten sklep
jest otwarty do ósmej. Oczywiście, że będzie zamknięty. A ona ma już nie wracać, tylko
jechać do „Chimneys” najbliższym pociągiem.
— Dobrze — pochwalił ją Anthony. — Możemy teraz przystąpić do usuwania zwłok.
Istnieje metoda, która wytrzymała próbę czasu, ale muszę przedtem zapytać panią, czy jest
w tym domu jakiś kufer.
— Naturalnie, że jest. Chodźmy do sutereny i tam pan wybierze odpowiedni egzemplarz.
W suterenie było kufrów do wyboru, do koloru. Anthony wybrał solidny, we właściwych
wymiarach.
— Ta część przedsięwzięcia należy do mnie — powiedział z dużym taktem. — Proszę iść
na górę i być w pogotowiu.
Virginia zastosowała się do polecenia. Wyskoczyła ze swoich tenisowych łaszków i
włożyła miękki, brązowy strój podróżny, przepiękny pomarańczowy kapelusz i zeszła do
czekającego już w hallu Anthony’ego, przy którym stał porządnie przewiązany sznurkiem
kufer.
— Chętnie bym pani opowiedział historię swojego życia — oświadczył — ale obawiam
się, że czeka nas bardzo pracowity wieczór. A oto co powinna pani teraz zrobić: wezwać
taksówkę i umieścić w niej swój bagaż łącznie z kufrem. Jechać na dworzec Paddington,
złożyć kufer w przechowalni bagażu. Ja będę na peronie. Przechodząc obok mnie, proszę
upuścić kwit z przechowalni. Podniosę go i niby podam pani, bo w rzeczywistości zostanie
przy mnie. Niech pani jedzie do „Chimneys”, a resztę zostawi mnie.
— To bardzo miłe z pańskiej strony — powiedziała.
— Natomiast okropnie niemiłe z mojej, że obarczam zupełnie obcego człowieka trupem
w kufrze.
— Odpowiada mi to — rzucił Anthony nonszalancko.
— Gdyby był tu jeden z moich przyjaciół, Jimmy McGrath, nie omieszkałby pani
powiedzieć, że ja przepadam za tego typu przygodami.
Virginia utkwiła w nim pytający wzrok.
— Jakie nazwisko pan wymienił? Jimmy McGrath? Anthony spojrzał na nią równie
przenikliwie.
— Tak. A bo co? Mówi ono coś pani?
— Tak… Ktoś bardzo niedawno wypowiedział to nazwisko… — Umilkła
niezdecydowana, a po chwili ciągnęła: — Panie Cade, muszę z panem porozmawiać. Niech
pan jedzie ze mną do „Chimneys”.
— Wkrótce się zobaczymy, obiecuję to pani. A teraz konspirator A wychodzi ukradkiem
drzwiami od tyłu. Konspirator B natomiast, w aureoli chwały, przekracza próg drzwi
frontowych i zmierza do taksówki.
44
Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Anthony wsiadł do następnej taksówki, zjawił
się na peronie i we właściwym czasie podniósł kwit bagażowy. Po czym udał się po
swojego używanego morrisa, którego nabył tegoż dnia we wcześniejszych godzinach,
przewidując, że może mu się przydać w jego planach.
Wrócił tym wozem na dworzec Paddington, wręczył kwit strażnikowi, który wyciągnął
kufer z przechowalni, on zaś z całym spokojem umieścił ten kufer na tylnym siedzeniu. I
odjechał.
— Celem jego teraz było wydostanie się z Londynu. Przez Notting Hill, Shepherd’s
Bush, w dół Goldhawk Road, potem przez Brentford i Hounslow, aż wyjechał na szosę
łączącą Hounslow ze Staines. Była to szosa ogromnie ruchliwa, samochody jeździły nią bez
przerwy. Odróżnienie śladów butów czy opon było wykluczone. Po pewnym czasie
Anthony zatrzymał auto. Pierwsze, co zrobił po wyjściu, z wozu, to zamazał błotem tablicę
rejestracyjną. Odczekał i złapał moment, gdy ruch na szosie ustał na chwilę, otworzył
kufer, wyciągnął zeń ciało Włocha i ułożył je sprytnie w dole za poboczem, w łuku zakrętu,
tak by światła przejeżdżających samochodów nie wychwyciły zwłok.
Następnie wsiadł do wozu i odjechał. Cała ta czynność zajęła mu półtorej minuty. Zrobił
objazd, skręcił na prawo i wracał teraz do Londynu szosą wiodącą przez Burnham Beeches.
Tam znowu się zatrzymał, upatrzył sobie najwyższe drzewo i z całym spokojem wspiął się
na nie. Był to nie lada wyczyn, nawet jak na Anthony’ego. Do jednej z szczytowych gałęzi,
tuż koło pnia, przymocował małą, brązową paczuszkę.
— Kapitalny sposób pozbycia się broni — powiedział do siebie z przechwałką w głosie.
— Każdy szuka na ziemi albo bagruje zbiorniki wodne. Ale niewielu jest w Anglii ludzi,
którzy wdrapaliby się na takie drzewo.
Potem — — z powrotem do Londynu i na dworzec Paddington. Zostawił tu kufer, tym
razem w innej przechowalni, od strony peronów, którymi pociągi wjeżdżają na dworzec.
Pomyślał z tęsknotą o czymś takim jak stek wołowy, soczyste, drobno posiekane jarzyny i
do tego ogromne ilości frytek. Spojrzawszy jednak na zegarek pokręcił smętnie głową.
Napoił morrisa benzyną i wyruszył w drogę ponownie. Tym razem na północ.
Dochodziło wpół do dwunastej, gdy pozwolił samochodowi odpocząć na poboczu szosy
przylegającej do parku „Chinmeys”. Zegar w oddali wybił głośno trzy kwadranse.
Jedenasta czterdzieści pięć — godzina wypisana na skrawku papieru. Anthony wszedł na
taras i obserwował dom. Pogrążony był w ciemności i wszędzie panował spokój.
— Ci politycy wcześnie chodzą spać — mruknął pod nosem.
I nagle jakiś dźwięk wraził mu się w uszy — odgłos strzału. Obrócił się dokoła
błyskawicznie. Dźwięk dobiegał, z wnętrza domu — nie ulegało dla niego wątpliwości.
Odczekał minutę, ale wszędzie panowała martwa cisza. Podszedł wreszcie do jednych z
wielu oszklonych drzwi wychodzących na taras — wydawało mu się bowiem, że gdzieś z
tej strony rozległ się ów strzał, który go zaalarmował. Nacisnął klamkę. Drzwi były
zamknięte. Naciskał również klamki innych drzwi, nasłuchując pilnie. Lecz ani jeden
dźwięk nic zmącił ciszy. Doszedł w końcu do przekonania, że ten strzał musiał być
wytworem jego wyobraźni albo też się pomylił — i to jakiś kłusownik strzelał w lesie.
Odwrócił się i skierował swe kroki do parku — był niezadowolony i nurtował go dziwny
niepokój,
Obejrzał się na dom i w tym momencie w jednym z okien na pierwszym piętrze mignęło
światło. Po chwili pojawiło się znowu, a następnie cały dom pogrążył się ponownie w
ciemności.
45
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„CHIMNEYS”
Inspektor Badgworthy siedzi w swoim gabinecie. Godzina ósma trzydzieści rano.
Wysoki, tęgi mężczyzna o ciężkich, równo odmierzanych ruchach. W chwilach
wzmożonego zawodowego napięcia ma trudności w oddychaniu. Asystuje mu
posterunkowy Johnson, nowicjusz w policji, o wyglądzie nic opierzonego kurczaka.
Stojący na biurku telefon zadzwonił ostro i inspektor podniósł słuchawkę z
charakterystyczną dla niego złowieszczą powagą.
— Tak. Posterunek policji Market Basing. Przy telefonie inspektor Badgworlhy. Co?!
Niewielka zmiana w sposobie bycia inspektora. Tak samo jak on góruje nad Johnsonem,
inni górują nad inspektorem Badgworthym.
— Słucham, szanowny panie. Przepraszam, szanowny panie. Niedokładnie usłyszałem,
co pan był łaskaw powiedzieć.
Długa przerwa, w czasie której inspektor słucha uważnie. Różne uczucia malują się na
jego zazwyczaj beznamiętnym obliczu, w końcu kładzie słuchawkę po krótkim: „Tak jest,
szanowny panie”.
Zwraca się do Johnsona, który aż napęczniał w przeczuciu wagi wydarzeń:
— Od jego lordowskiej mości… w „Chimneys”… morderstwo.
— Morderstwo — powtórzył Johnson, będąc pod stosownym do chwili wrażeniem.
— Morderstwo, otóż to — powiedział inspektor z ogromną satysfakcją.
— No tak… dawno nie mieliśmy tu żadnego morderstwa, przynajmniej ja nic o tym nie
wiem, od czasu kiedy Tom Pearse zastrzelił swoją ukochaną.
— A w dodatku to wcale nie było morderstwo, tylko pijaństwo — powiedział inspektor,
wyraźnie deprecjonując znaczenie tego faktu.
— Tak, nie zawisł za to na szubienicy — zgodził się ponuro Johnson. Ale tym razem
rzecz jest konkretna, prawda, sir?
— Jak najbardziej, Johnson. Jeden z gości lorda, zagraniczny dżentelmen, dostał kulkę.
Były otwarte drzwi na taras i ślady stóp na zewnątrz.
— Jeśli to naprawdę cudzoziemiec, to wielka szkoda — oświadczył Johnson z żalem.
Fakl ów jego zdaniem odrealniał w pewnym sensie morderstwo. Johnson uważał, że
cudzoziemcy sami się wystawiają na strzały.
— Jego lordowska mość jest bardzo wzburzony — kontynuował inspektor. —
Wpadniemy do doktora Cartwrighta i weźmiemy go ze sobą. Dobrze by było, żeby nikt nic
starł tych śladów stóp.
Badgworthy był w siódmym niebie. Morderstwo! W „Chimneys”! Inspektor Badgworlhy
prowadzi śledztwo! Policja wpadła na trop! Sensacyjne aresztowanie. Awans i sława wyżej
wzmiankowanego inspektora.
— Właśnie — rzekł do siebie inspektor Badgworthy.
— Jeżeli tylko Scotland Yard się nic wtrąci…
Ta myśl wpędziła go w depresję. Albowiem w tych okolicznościach taka ewentualność
była wielce prawdopodobna. Zatrzymali się przed domem doktora Cartwrighta, człowieka
stosunkowo młodego, który okazał wielkie zainteresowanie sprawą. Jego reakcja
pokrywała się niemal całkowicie z reakcją Johnsona.
— Coś podobnego! — wykrzyknął. — Od czasu Toma Pearse’a nie mieliśmy tu żadnego
morderstwa.
46
Trójka mężczyzn wsiadła do małego wozu doktora i ruszyli ostro w stronę „Chimneys”.
Gdy przejeżdżali koło zajazdu „Wesoły Krykiecista”, doktor zwrócił uwagę na stojącego w
drzwiach człowieka.
— Cudzoziemiec — stwierdził. — Nawet całkiem przystojny facet. Ciekawe, od jak
dawna tu mieszka i co tu robi. Nigdy go nie widziałem. Musiał przyjechać wczoraj wieczór.
— Ale nie pociągiem — powiedział Johnson.
Brat Johnsona pracował na najbliższej stacji jako bagażowy i stąd Johnson był świetnie
zorientowany, kto przyjechał, czy też kto wyjechał.
— A kto wczoraj przyjechał, by udać się do „Chimneys”? — zapytał inspektor.
— Lady Eileen, przybyła o piętnastej czterdzieści, wraz z nią dwaj panowie, jeden
Amerykanin, a drugi wojskowy, młody chłopak, wszyscy bez służby. Jego lordowska mość
przyjechał z cudzoziemskim dżentelmenem — prawdopodobnie tym, który został
zastrzelony — o godzinie siedemnastej czterdzieści, i ze służącym tego cudzoziemskiego
dżentelmena. Pan Eversleigh przybył tym samym pociągiem. Pani Revel o dziewiętnastej
dwadzieścia pięć; tym samym pociągiem przyjechał jeszcze inny dżentelmen, o
cudzoziemskim wyglądzie, łysy, z haczykowatym nosem. Pokojówka pani Revel przybyła
o dwudziestej pięćdziesiąt sześć…
Johnson przerwał zadyszany.
— A nikt nie przyjechał do „Krykiecisty”?
Policjant potrząsnął głową przecząco.
— Wobec tego ten facet przyjechał samochodem — powiedział inspektor. — Johnson,
pamiętaj, w drodze powrotnej przesłuchaj właściciela zajazdu. Musimy wszystko wiedzieć
o każdym obcym przybyszu. Tamten dżentelmen był mocno opalony. Niewykluczone, że
także zagranicznik.
Inspektor kiwał głową, a wzrok miał niebywale przenikliwy, co miało świadczyć, że
należy do typu ludzi szczególnie czujnych, którzy w żadnych okolicznościach nie dadzą się
zaskoczyć.
Samochód minął bramę parku „Chimneys”. Opis tego historycznego miejsca można
znaleźć w każdym przewodniku. A także w trzecim numerze Pałaców historycznych
Anglii, cena 21 szylingów. We czwartki z Middlingham przyjeżdżają autobusami ludzie i
zwiedzają te części rezydencji, które są udostępnione publiczności. Wobec tych wszystkich
ułatwień opis „Chimneys” wydaje się zupełnie zbyteczny.
W drzwiach przywitał ich siwowłosy kamerdyner o doskonałych wręcz manierach. —
Nie przywykliśmy — zdawał się mówić całą swoją postacią — by w murach tego domu
ktoś popełnił morderstwo. Przyszły na nas złe dni. Musimy uporać się z tym nieszczęściem,
zachowując absolutny spokój, i za wszelką cenę sprawiać wrażenie, że nic nadzwyczajnego
się nie wydarzyło.
— Jego lordowska mość — powiedział kamerdyner — oczekuje panów. Tędy, bardzo
proszę. Zaprowadził ich do małego, przytulnego pokoju, który stanowił schronienie lorda
Caterhama przed panującą wszędzie bombastycznością, i zameldował:
— Policja wraz z doktorem Cartwrightem.
Lord Caterham chodził tam i z powrotem, w najwyższym stopniu zemocjonowany. —
No, inspektor! Nareszcie pan się pojawił. Jestem panu bardzo wdzięczny. Jak się pan ma,
doktorze? To jest piekielna historia, moi panowie. Piekielna historia!
I lord Caterham, gdy tak stał wyprostowany i gestem szaleńca czochrał dłonią czuprynę,
w wyniku czego dzieliła się na poszczególne kępki, mniej niż zazwyczaj przypominał
członka Izby Lordów.
47
— Gdzie jest ciało? — zapytał lekarz krótko i z profesjonalną rzeczowością.
Lord obrócił się i odnosiło się wrażenie, iż fakt, że ktoś zadał mu bezpośrednio pytanie,
podziałał na niego kojąco.
— W sali obrad… tam gdzie je znaleziono… Nie ruszałem zwłok… Chyba słusznie
postąpiłem?
— Oczywiście, lordzie — rzekł inspektor tonem aprobaty. Wyjął notes i ołówek. — A
kto znalazł ciało? Pan?
— O Boże, nie — odparł lord Caterham. — Nie sądzi pan chyba, że wstaję o tak
nieludzko wczesnej godzinie? Służąca natknęła się na zwłoki. Musiała wrzasnąć
wniebogłosy. Ale ja tego nie słyszałem. Przyszli do mnie z tą wieścią, ja oczywiście
wstałem i zszedłem na dół, no i zobaczyłem…
— Zidentyfikował pan zwłoki, był to ktoś z pańskich gości, tak?
— Tak, inspektorze.
— Nazwisko?
To tak proste pytanie wyraźnie wyprowadziło lorda z równowagi. Otworzył usta raz i
drugi, zamknął je. W końcu zapytał słabym głosem:
— Ma pan na myśli… ma pan na myśli, jak on się nazywał?
— Tak, milordzie.
— Hm — mruknął lord Caterham, rozglądając się na wszystkie strony, jak gdyby
oczekiwał natchnienia. — Nazywał się… chyba tak… tak, na pewno tak… hrabia
Stanislaus.
Lord Caterham zaczął się tak dziwnie zachowywać, że inspektor przerwał notowanie i
utkwił w nim zdumiony wzrok. Lecz w tym momencie zdarzyło się coś, co
zaambarasowany par powitał z wielkim zadowoleniem.
— Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła dziewczyna. Wysoka, smukła, ciemnowłosa,
atrakcyjna, o nieco chłopięcej urodzie i nadzwyczaj zdecydowanym sposobie bycia. Była to
lady Eileen Brent, zwana powszechnie Bundle, najstarsza córka lorda Caterhama. Skinęła
głową obecnym i zwróciła się bezpośrednio do ojca:
— Dorwałam go — oświadczyła.
Był moment, że inspektor zaczął przypuszczać, iż młoda lady przyłapała mordercę na
gorącym uczynku, natychmiast jednak zrozumiał, że ma ona na myśli coś zupełnie innego.
Lord Caterham wydał pełne ulgi westchnienie.
— Dobra robota. Co powiedział?
— Zaraz tu będzie. Musimy zachować „jak najdalej idącą dyskrecję”.
Ojciec wydał odgłos świadczący o zaniepokojeniu.
— George Lomax może wygadywać niestworzone rzeczy. Jak on się tu zjawi, ja
umywam ręce od wszystkiego.
Ta perspektywa sprawiła lordowi wyraźną przyjemność.
— A więc zamordowany nazywał się hrabia Stanislaus? — rzucił pytanie doktor.
Ojciec i córka wymienili znaczące spojrzenie, po czym ten pierwszy rzekł z godnością:
— Tak. Już to powiedziałem.
— Zapytałem, bo poprzednio nie był pan tego taki pewny — wyjaśnił Cartwright. Oczy
mu podejrzanie rozbłysły i lord Caterham spojrzał na niego z wyrzutem.
— Zaprowadzę panów do sali obrad — powiedział dość ostro.
Podążyli za nim, inspektor zamykał pochód, obrzucając wszystko po drodze
błyskawicznym spojrzeniem, jak gdyby liczył na to, że w ramie obrazu lub za drzwiami
znajdzie rozwiązanie zagadki.
48
Lord Caterham wyjął klucz z kieszeni, otworzył zamek i gwałtownym ruchem pchnął
drzwi. Weszli do dużego pokoju wyłożonego dębową boazerią, z trojgiem oszklonych
drzwi wychodzących na taras. Na środku stał duży, prostokątny stół, sporo dębowych
skrzyń, piękne, stare krzesła. Na ścianach portrety tak zmarłych, jak i żyjących
Caterhamów, a także osób nie z rodziny.
Po lewej stronie, blisko ściany, gdzieś w połowie drogi między drzwiami wejściowymi a
oszklonymi, mężczyzna leżał na wznak, z rozrzuconymi ramionami.
Doktor Cartwright ukląkł przy zwłokach. Inspektor na odmianę pomaszerował rączo do
oszklonych drzwi i uważnie przyjrzał się wszystkim trojgu. Środkowe były przymknięte,
ale nie zamknięte. Na schodkach zewnętrznych widniały ślady stóp — jedne wiodły do
drzwi, drugie w stronę przeciwną.
— Jasna sprawa — powiedział inspektor kiwnąwszy głową. — Lecz ślady stóp powinny
być również w pokoju. Na parkiecie byłyby świetnie widoczne…
— Zaraz to panom wytłumaczę — przerwała Bundle. — Dziś rano służąca wypastowała
pół podłogi, zanim zauważyła ciało. Rozumiecie, panowie, gdy przyszła do tego pokoju,
było jeszcze całkiem ciemno. Od razu podeszła do oszklonych drzwi, rozsunęła zasłony i
zabrała się za podłogę, no i oczywiście nie spostrzegła zwłok, które z tamtej strony pokoju
zasłaniał stół. Zobaczyła ciało dopiero wtedy, gdy niemal się o nie potknęła.
Inspektor kiwał ze zrozumieniem głową.
— No tak — powiedział lord Caterham, który już się rwał do ucieczki. — Zostawiam tu
pana, inspektorze. Jeśli będzie mnie pan… hm… potrzebował, znajdzie mnie pan.
Niebawem przyjeżdża z „Wyvern Abbey” pan George Lomax, a on znacznie więcej ode
mnie będzie mógł panu wyjaśnić. To jego sprawa. Nic więcej panu nie powiem. On to zrobi
osobiście.
Lord Caterham dokonał błyskawicznego wycofania się — nie czekając na odpowiedź.
— Nieładnie ze strony Lomaxa — narzekał. — Tak mnie w to wrobił! Co takiego,
Tredwell?
Siwowłosy kamerdyner wyprężył się z szacunkiem.
— Pozwoliłem sobie, milordzie, zarządzić śniadanie, gdy tylko będzie pan wolny.
Wszystko jest w jadalni przygotowane.
— Absolutnie sobie nie wyobrażam, bym mógł coś przełknąć — powiedział ponuro lord
Caterham, kierując kroki w stronę jadalni. — Absolutnie.
Bundle wsunęła mu rękę pod ramię i oboje przekroczyli próg jadalni. Na kredensie stało
dziesięć ciężkich, srebrnych waz, które dzięki pomysłowemu urządzeniu długo trzymały
temperaturę.
— Omlet — powiedział lord podnosząc kolejno każdą pokrywę. — Jajka na bekonie,
cynaderki, drób, ryba, szynka, bażant na zimno. Nic z tych rzeczy mi nie odpowiada,
Tredwell. Powiedz kucharzowi, żeby ugotował mi jajko bez skorupki!
— Tak jest, milordzie.
Tredwell wyszedł. Lord Caterham z roztargnioną miną radził sobie skutecznie z
nakładaniem na talerz obfitej ilości cynaderek, bekonu, nalał kawy do filiżanki, po czym
usiadł przy stole. Bundle była już całkowicie zaabsorbowana kopiatym talerzem jajecznicy
na bekonie.
— Jestem cholernie głodna — powiedziała z pełną buzią jedzenia. — Widocznie z tych
nerwów.
— Tobie to odpowiada — rzekł z wyrzutem ojciec.
49
— Wy młodzi lubicie takie ekscytujące sytuacje. Ale ja jestem człowiekiem słabego
zdrowia. Unikać wszelkich zmartwień, powtarza zawsze sir Abner Willis, unikać
zmartwień. Łatwo to powiedzieć komuś, kto siedzi w swoim gabinecie przy Harley Street.
Jakże ja mam się nie martwić, skoro ten osioł Lomax wpakował mnie w takie tarapaty.
Powinienem był wtedy być bardziej stanowczy. Nie ustępować na krok.
Smętnie potrząsnąwszy głową wstał i ukrajał sobie kawałek szynki.
— Tymczasem to on wykazał się stanowczością — zauważyła wesoło Bundle. — Mówił
przez telefon bardzo chaotycznie. Zjawi się tu za parę minut i będzie plótł trzy po trzy na
temat dyskrecji i zatuszowania sprawy.
Lord Caterham jęknął głucho wobec takiej perspektywy.
— Czy on był już na nogach? — zapytał.
— Tak — odparła Bundle. — Powiedział, że od siódmej dyktował listy i memoranda.
— Ma się czym chwalić — burknął ojciec. — Te osoby publiczne to ogromnie
egoistyczny gatunek. Zmuszają swoje nieszczęsne sekretarki do wstawania o
nieprawdopodobnej wręcz porze po to tylko, by dyktować im różne bzdury. Gdyby
uchwalono ustawę zmuszającą ich do pozostawania w łóżku do godziny jedenastej, cóż by
to było za błogosławieństwo dla narodu! Nie miałbym nic przeciwko nim, gdyby nie
ględzili o takich banialukach. Lomax mówi zawsze o mojej „pozycji”. Jak gdybym miał
takową. Kto w dzisiejszych czasach chce być parem?
— Nikt — odrzekła Bundle. — Każdy woli być właścicielem dobrze prosperującej
knajpy.
Pojawił się milczący Tredwell niosąc w małej, srebrnej miseczce dwa ugotowane bez
skorupki jajka, które umieścił na stole przed lordem.
— Co to takiego? — zapytał ten ostatni, patrząc na jajka z lekkim obrzydzeniem.
— Ugotowane we wrzątku jajka bez skorupki, milordzie.
— Nie cierpię takich jajek — oświadczył Caterham zrzędzącym tonem. — Są mdłe. Nie
mogę nawet na nie patrzeć. Zabierz je szybko, Tredwell.
— Tak jest, milordzie.
Tredwell wraz z jajkami zniknęli równie bezszelestnie, jak się pojawili.
— Bogu niech będą dzięki, że nikt w tym domu nie wstaje tak wcześnie — powiedział z
gorliwością lord Caterham. — Gdyby ktoś miał ten zwyczaj, musielibyśmy go tego
oduczyć. — Westchnął ciężko.
— Ciekawe, kto go zamordował? — zadała pytanie Bundle. — I dlaczego?
— Chwała Bogu to nie nasza sprawa — powiedział lord. — Policja się tym zajmie. Nie
sądzę jednak, by Badgworthy był w stanie cokolwiek wykryć. Ja osobiście przypuszczam,
że kryje się za tym Nosystein.
— Co to takiego?
— Ogólnobrytyjskie konsorcjum.
— Dlaczego pan Isaacstein miałby go zamordować, skoro tu przyjechał, by się z nim
spotkać?
— Wielkie finanse — powiedział wymijająco lord. — A to mi uświadamia, że nie
powinienem być zdziwiony, gdyby Isaacstein okazał się rannym ptaszkiem. Lada chwila
może się tu zwalić. Takie są miejskie obyczaje. Niezależnie od zamożności ludzie są w
stanie zdążyć na pociąg odchodzący o dziewiątej siedemnaście.
Przez otwarte okno dal się słyszeć warkot jadącego z dużą szybkością auta.
— Lomax! — krzyknęła Bundle.
50
Ojciec wraz z córką wychylili się z okna i pomachali właścicielowi wozu, który
zajechał właśnie przed wejście.
— Wchodź, mój drogi, wchodź! — zawołał lord Caterham przełykając w pośpiechu
szynkę.
George nie miał zamiaru ładować się przez okno. Znikł więc w drzwiach od frontu i
pojawił się prowadzony uroczyście przez Tredwella, który natychmiast się ulotnił.
— Zjesz z nami śniadanie? — zapytał lord Caterham, ściskając mu dłoń. — Co powiesz
na cynaderki?
George odsunął ze zniecierpliwieniem ważkę z cynaderkami.
— Strasznie nieszczęście, coś okropnego, koszmar!
— Faktycznie. Może rybki?
— Nie, nie. To musi być zatuszowane, za wszelką cenę!
Jak Bundle przewidziała, George zaczął pleść trzy po trzy.
— Rozumiem twoje uczucia — powiedział ciepło lord. — Spróbuj jajecznicy na bekonie
albo trochę ryby.
— Wypadek, którego skutków nie sposób przewidzieć! Klęska narodowa! Zagrożone
koncesje!
— Powoli, powoli — rzekł lord. — Nabierz sobie jedzonka. Tego ci potrzeba, żebyś miał
siłę wziąć się w garść. Może jajeczka bez skorupek? Gdzie one są, przed chwilą tu były?
— Nie chcę żadnego jedzenia — powiedział George. — Jadłem śniadanie, a nawet
gdybym nie jadł, nic bym teraz nie mógł przełknąć. Musimy zastanowić się, co robić. Nic
jeszcze nikomu nie powiedzieliście?
— Nikomu. Wiemy tylko my z Bundle. I lokalna policja. I doktor Cartwright. I
oczywiście cała służba.
George jęknął przeciągłe.
— Weź się w kupę, drogi chłopcze — powiedział po przyjacielsku lord Caterham. —
Nawiasem mówiąc, wolałbym, żebyś coś zjadł. Chyba nie myślisz, że można by ukryć
zwłoki? Musi się odbyć pogrzeb i tak dalej. Niestety, tak to się przedstawia.
George nagle jakby odzyskał spokój.
— Masz rację, Caterham. Powiadasz, że wezwałeś lokalną policję? To nie wystarczy.
Musi być Battle*.
— Walka, morderstwo i nagła śmierć? — dopytywał się lord Caterham z malującym się
na twarzy zdumieniem.
— Nie, nie, źle mnie zrozumiałeś, Caterham. Mam na myśli inspektora Battle ze Scotland
Yardu. Człowiek niebywale dyskretny. Współpracował z nami podczas tej żałosnej afery z
funduszem partii.
— A co to było? — Lord Caterham przejawił niejakie zainteresowanie.
Wzrok George’a spoczął na Bundle, do połowy wychylonej z okna, i Lomax w samą porę
przypomniał sobie o dyskrecji. Wstał.
— Nie wolno nam tracić czasu. Muszę natychmiast wysłać kilka telegramów.
— Napisz treść, a Bundle nada je przez telefon.
George wyciągnął wieczne pióro i potem z niewiarygodną szybkością pisa} coś. Tekst
pierwszej depeszy wręczył Bundle, która przeczytała go z wielkim zaciekawieniem.
— Boże, cóż to za nazwisko! — zawołała. — Baron jaki?
— Baron Lolopretjzyl. Bundle zamrugała powiekami.
— Ja już chwyciłam, ale poczta będzie miała z tym kłopot.
George pisał dalej. Następnie, wręczywszy kartki Bundle, zwrócił się do pana domu:
51
— Najmądrzej postąpisz, Caterham…
— Tak? — wtrącił z obawą lord.
— … jeśli zostawisz to wszystko mnie.
— Oczywiście — potwierdził lord skwapliwie. — Tak też sobie myślałem. Policjantów i
doktora Cartwrighta znajdziesz w sali obrad. Również… hm… ciało. Lomax, mój drogi,
cale „Chimneys” stawiam do twojej dyspozycji. Rób, co uważasz za właściwe…
I już znikał dyskretnie za jednymi z dalszych drzwi. Bundle ze smętnym uśmiechem
obserwowała ten jego odwrót.
— Wyślę zaraz te depesze — powiedziała. — Trafi pan do sali obrad?
— Tak, dziękuję, lady Eileen.
George szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PRZYBYWA INSPEKTOR BATTLE
Z takim zapałem zastosował się lord Caterham do rady George’a, że cały ranek spędził na
obchodzie swojego majątku. Jedynie męka głodu skierowała jego kroki w stronę domu.
Również i to, że uświadomił sobie, iż do tej pory najgorsze na pewno już minęło.
Wśliznął się chyłkiem do domu przez małe, boczne drzwi. A potem przemknął ukradkiem
do swego gabinetu. Pochlebił sobie w duchu, że nikt nie zauważył jego wejścia, ale tu się
pomylił. Czujnemu Tredwellowi nic nie ujdzie uwagi. Pojawił się w progu.
— Proszę mi wybaczyć, milordzie.
— Co jest, Tredwell?
— Pan Lomax pragnie pana widzieć, jak tylko pan wróci — czeka w bibliotece.
Tą delikatną aluzją Tredwell dal do zrozumienia, że lord Caterham, jeżeli takie ma
życzenie, może jeszcze nie wrócić.
Lord wstał z westchnieniem.
— Prędzej czy później i tak tego nie uniknę. W bibliotece, powiadasz?
— Tak jest, milordzie.
Wciąż wzdychając lord Caterham przemierzył wielkie przestrzenie swego rodowego
domostwa i doszedł w końcu do drzwi biblioteki. Były zamknięte. Nacisnął klamkę, ktoś je
od wewnątrz otworzył, uchylił i w szparze ukazało się podejrzliwe oblicze George’a
Lomaxa. Na widok lorda wyraz jego twarzy uległ zmianie.
— A, Caterham, wejdź. Zastanawialiśmy się właśnie, co się z tobą stało.
Wchodząc pokornie boczkiem, lord Caterham mamrotał coś niewyraźnie o doglądaniu
majątku i świadczeniach na rzecz dzierżawców. W pokoju znajdowały się jeszcze dwie
osoby. Pierwsza to pułkownik Melrose, okręgowy komisarz policji. Drugą osobą był
mężczyzna w średnim wieku, krępej budowy, z twarzą tak dokładnie pozbawioną wyrazu,
że aż nie do wiary.
— Inspektor Battle przybył przed godziną — wyjaśnił George. — Przeprowadził
wnikliwą rozmowę z inspektorem Badgworthym, spotkał się z doktorem Cartwrightem.
Teraz chce parę danych od nas.
Lord Caterham przywitał się z pułkownikiem Melrose, który przedstawił mu inspektora
Battle, po czym wszyscy usiedli.
— Nie potrzebuję chyba pana uprzedzać, inspektorze — zaczął George — że w tej
sprawie należy zachować jak najdalej idącą dyskrecję.
Inspektor skinął głową zdawkowo, co lordowi przypadło raczej do gustu.
52
— Naturalnie, panie Lomax. Ale przed nami żadnych przemilczeń. Rozumiem, że
nieboszczyk nazywał się Stanislaus, hrabia Stanislaus, przynajmniej pod takim nazwiskiem
znała go służba. A jakie było jego prawdziwe nazwisko?
— Książę Herzoslovakii Michael.
Oczy Battle’a odrobinę się powiększyły, ale poza tym nie dał nic po sobie poznać.
— A jeśli mogę zapytać, w jakim celu tutaj przybył? Czyżby wyłącznie w
rozrywkowym?
— Nie tylko, Battle. Ale to ścisła tajemnica.
— Rzecz jasna, proszę pana.
— Pułkowniku Melrose?
— Oczywiście.
— No więc książę Michael miał tutaj w trybie pilnym spotkać się z panem Hermanem
Isaacsteinem. Chodziło o omówienie warunków pożyczki.
— Jak one brzmiały?
— Nie znam szczegółów. W istocie nie doszło do rozmowy na ten temat. W wypadku
gdyby książę zasiadł na tronie, zobowiązałby się do przyznania niektórych koncesji
naftowych tym towarzystwom, które wchodzą w zakres zainteresowań pana Isaacsteina.
Rząd brytyjski gotów był poprzeć aspiracje tronowe księcia Michaela z racji jego wyraźnie
probrytyjskich sympatii.
— Tak — powiedział inspektor Battle. — To mi już powinno wystarczyć. Księciu
Michaelowi zależało na pieniądzach, panu Isaacsteinowi na nafcie, a rząd brytyjski chciał
odegrać rolę dobrego wujaszka. Jeszcze jedno pytanie. Czy ktoś poza tym zabiegał o te
koncesje?
— Przypuszczani, że grupa amerykańskich finansistów czyniła próby u Jego Wysokości.
— Które spełzły na niczym, tak? Lecz George nie dał się sprowokować.
— Książę Michael miał zdecydowanie probrytyjskie nastawienie — powtórzył.
Inspektor Battle nie naciskał więcej w tej kwestii.
— Przejdźmy teraz, lordzie Caterham, do wydarzeń z dnia wczorajszego. Spotkał się pan
z księciem Michaelem w mieście i razem przyjechaliście panowie tutaj. Księciu
towarzyszył lokaj, Herzoslovak, Boris Anchou—koff, natomiast jego koniuszy, kapitan
Andrassy, pozostał w Londynie. Po przybyciu na miejsce książę oświadczył, ze jest bardzo
zmęczony, i oddalił się do przygotowanego dlań apartamentu. Obiad podano mu tam, toteż
nie miał okazji spotkać nikogo spośród uczestników weekendowego przyjęcia. Zgadza się?
— Co do joty.
— Dziś rano około siódmej czterdzieści pięć pokojówka natknęła się na ciało. Na
podstawie badań doktor Cartwright orzekł, że śmierć nastąpiła wskutek strzału oddanego z
rewolweru. Broni nie odnaleziono i nikt w całym domu nie słyszał rzekomo huku strzału.
Ponadto zegarek denata został podczas jego upadku rozbity i wskazówki zatrzymały się na
godzinie piętnaście po jedenastej, określając niezbicie porę dokonania zbrodni. A więc o
której godzinie udali się państwo wczoraj na spoczynek?
— Wcześnie. Coś szwankowało w całym przedsięwzięciu, rozumie pan, inspektorze, co
mam na myśli. Poszliśmy na górę mniej więcej o wpół do jedenastej.
— Dziękuję. A teraz poproszę pana, milordzie, by zechciał mi pan scharakteryzować
wszystkie przebywające w tym domu osoby.
— Proszę mi wybaczyć, ale sądziłem, że człowiek, który tego dokonał, przyszedł z
zewnątrz.
Inspektor Battle uśmiechnął się.
53
— Tak też i ja uważam. Tak uważam. Niemniej muszę wiedzieć, kto w tym czasie
znajdował się w domu. Rutynowe przesłuchanie, pan rozumie.
— No więc książę Michael i jego lokaj, pan Herman Isaacstein. Wszystko pan o nim wie.
I jeszcze pan Eversleigh…
— Który jest zatrudniony w moim departamencie — wtrącił George protekcjonalnym
tonem.
— I który znał prawdziwy powód goszczenia tutaj księcia Michaela?
— Nie, tego bym nie powiedział — odrzekł z wahaniem George. — Niewątpliwie czul
pismo nosem, nie uznałem jednak za wskazane obdarzać go aż takim zaufaniem.
— Rozumiem. Niech pan mówi dalej, milordzie.
— Aha, jeszcze pan Hiram Fish.
— Kto to jest?
— Pan Fish jest Amerykaninem. Przywiózł list polecający od pana Luciusa Gotta. Słyszał
pan o Luciusie Gotcie?
Inspektor skinął z uśmiechem głową. Któż by nie słyszał o Luciusie Gotcie,
multimilionerze?
— Był ogromnie ciekaw moich pierwszych edycji. Kolekcja pana Gotta jest oczywiście
niezrównana, ale ja też mam kilka prawdziwych skarbów. Ten pan Fish to istny entuzjasta.
Pan Lomax sugerował, żebym specjalnie zaprosił na ten weekend jeszcze parę osób, aby
wyglądało bardziej naturalnie. Skorzystałem z okazji i ściągnąłem tu pana Fisha. To tyle,
jeśli idzie o panów. Co zaś tyczy się pań, to jest tu tylko pani Revel, i przypuszczam, że
przywiozła ze sobą pokojówkę albo coś w tym sensie. Jeszcze moja córka, no i rzecz jasna
dzieci, ich niańki, guwernantki oraz służba.
Lord Caterham przerwał wyliczanie, nabierając w płuca haust powietrza.
— Dziękuję — powiedział detektyw. — Zwykłe, rutynowe pytania, niemniej potrzebne.
— Nie ulega chyba wątpliwości — powiedział George posępnie — że morderca wszedł
przez oszklone drzwi.
Battle milczał chwilę, nim, z namysłem, udzielił odpowiedzi:
— Ślady stóp prowadzą do tych drzwi i z powrotem. Wczoraj wieczorem o jedenastej
czterdzieści przed bramą parku zatrzymał się jakiś samochód. O godzinie dwunastej do
zajazdu „Wesoły Krykiecista” przyjechał autem młody mężczyzna i zajął jeden z pokoi.
Wystawił na korytarz buty do wyczyszczenia — były przemoknięte i zabłocone, jak gdyby
chodził w parku po sięgającej łydek trawie.
George pochylił się do przodu z malującym się na twarzy zaciekawieniem.
— A czy można te buty porównać ze śladami?
— Już to zostało zrobione.
— I co?
— Pasują jak ulał.
— To przesądza sprawę! — zawołał George. — Mamy mordercę. Ten młody człowiek,
no właśnie, jak on się nazywa?
— W zajeździe podał nazwisko Anthony Cade.
— Więc tego Anthony’ego Cade’a trzeba natychmiast złapać i aresztować.
— Nie trzeba go łapać — oznajmił inspektor Battle.
— Dlaczego?
— Bo wciąż mieszka w tym hotelu.
— Co?!
— Interesujące, prawda?
54
Pułkownik spojrzał przenikliwie na inspektora.
— Co pan o tym sądzi, Battle? Proszę się wypowiedzieć.
— Mogę tylko powtórzyć, że przypadek jest bardzo interesujący. To wszystko. Młody
człowiek, który powinien wziąć nogi za pas i uciec gdzie pieprz rośnie, nie bierze nóg za
pas i nie ucieka gdzie pieprz rośnie. Jest na miejscu i daje nam możliwość porównania
swoich butów ze śladami.
— I co pan na to?
— Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. A taki stan umysłu ogromnie
doskwiera.
— Czy pan sobie wyobraża… — zaczął pułkownik Melrose, ale przerwał słyszące
delikatne pukanie.
George podszedł do drzwi. Tredwell, cierpiąc w duchu z powodu tego, że sytuacja
zmusza go do tak pokornego stukania, stał z godnością w progu, a potem zwrócił się do
swego pana:
— Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale jakiś dżentelmen chce się z panem widzieć w
sprawie pilnej i nie cierpiącej zwłoki, związanej, jak przypuszczam, z tragedią, jaka się dziś
rano wydarzyła.
— Jak się ten facet nazywa? — zapytał raptem Battle.
— Anthony Cade, lecz twierdzi, że jego nazwisko nic nikomu nie powie.
Wyglądało na to, że owo nazwisko przemówiło do wszystkich czterech znajdujących się
w pokoju panów. Byli zdumieni, choć każdy w różnym stopniu.
Lord Caterham zachichotał:
— Zaczyna mnie to w końcu bawić. Dawaj go tu, Tredwell. Dawaj go tu natychmiast!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
OPOWIEŚĆ ANTHONY’EGO
— Pan Anthony Cade — zaanonsował Tredwell.
— Ów podejrzany obcy mężczyzna z wiejskiego zajazdu — dorzucił Anthony wchodząc.
Z rzadkim u obcych wyczuciem skierował swe kroki w stronę lorda Caterhama.
Oszacował jednocześnie w myślach trzech pozostałych mężczyzn: l — Scotland Yard, 2 —
miejscowy dygnitarz, prawdopodobnie okręgowy komisarz policji, 3 — dociekliwy
dżentelmen na krawędzi apopleksji, niewykluczone, że związany z rządem.
— Chciałbym przeprosić — mówił Anthony pod adresem lorda Caterhama — za wdarcie
się tu niemal przemocą. Ale aż huczy od plotek w „Wesołym Psie”, czy jak ten tutejszy
zajazd się nazywa, że w pańskim domu popełniono morderstwo, a ponieważ ja mogę rzucić
na tę sprawę trochę światła, więc postanowiłem przyjść.
Dobrą chwilę nikt nie przemówił ani słowa. Inspektor Battle — bo będąc człowiekiem o
ogromnym doświadczeniu wiedział, że nieskończenie lepiej jest pozwolić ludziom mówić,
jeśli już są do tego skłonni, pułkownik Melrose — bo z natury był człowiekiem milczącym,
George — ponieważ przywykł, że zawczasu go o czymś takim uprzedzano, lord Caterham
zaś — gdyż nie miał najmniejszego pojęcia, co powiedzieć. Jednakże milczenie
pozostałych trzech panów, a także fakt, że słowa przybysza skierowane były bezpośrednio
do niego, zmusił tegoż do zabrania głosu:
— Hm… no tak… no tak… — bąkał nerwowo. — Czy nie zechciałby pan… hm…
usiąść?
— Dziękuję — rzekł Anthony.
55
George odchrząknął złowieszczo.
— Taaa… Co pan miał na myśli mówiąc, że może pan rzucić trochę światła…?
— To mianowicie — odparł — ze ubiegłej nocy około godziny za piętnaście dwunasta
wkroczyłem na teren posiadłości lorda Caterhama — co, jak mam nadzieję, zostanie mi
wybaczone — i słyszałem strzał. Mogę w każdym razie dokładnie określić czas popełnienia
zbrodni.
Rozejrzał się dokoła, popatrzył po kolei na trzech panów, zatrzymując wzrok na
inspektorze Battle, którego obojętny wyraz twarzy nie uszedł jego uwagi.
— Ale wydaje się, że nic nowego panom nie oznajmiłem — dodał uprzejmie.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Właśnie to: dziś rano włożyłem półbuty. A później, kiedy poprosiłem, by przyniesiono
mi moje trzewiki, okazało się, że ich nie ma. Pewien młody, przystojny inspektor
pofatygował się po nie. Toteż kiedy skojarzyłem sobie jedno z drugim, natychmiast
pospieszyłem tutaj, by w miarę możności obronić swoje dobre imię.
— Bardzo rozsądne posunięcie — rzekł Battle zdawkowo.
Oczy Anthony’ego lekko rozbłysły.
— Wysoko oceniam pańską powściągliwość, inspektorze… Bo mam przyjemność z
inspektorem, prawda?
Tu wtrącił się lord Caterham. Ten Anthony zaczynał mu się podobać. — Inspektor Battle
ze Scotland Yardu, pułkownik Melrose, nasz komisarz okręgowy, i pan Lomax.
Anthony spojrzał szybko na George’a.
— Pan George Lomax?
— Tak.
— Wobec tego miałem zaszczyt otrzymać od pana wczoraj list.
George wytrzeszczył na niego oczy.
— Nie sądzę — rzekł lodowatym tonem.
Wiele by jednak dał za to, żeby panna Oscar tutaj była. Panna Oscar pisała mu wszystkie
listy i zawsze pamiętała, do kogo są adresowane i jaka jest ich treść. Wielcy ludzie jego
pokroju nie są w stanie zapamiętać wszystkich tych nudnych szczegółów.
— Zdaje mi się, panie Cade — powiedział — że nosił się pan z zamiarem wyjaśnienia
nam, że tak powiem, co ubiegłej nocy, za piętnaście dwunasta, robił pan na tym terenie!
A z jego tonu można było odczytać: cokolwiek powiesz, i tak w to nie uwierzymy.
— Właśnie, co pan tu robił? — zapytał z ożywieniem lord Caterham.
— Tak — zaczął Anthony głosem pełnym ubolewania. — Będzie to niestety dość długa
opowieść. — Wyciągnął papierośnicę. — Mogę zapalić?
Lord skinął głową przyzwalająco, Anthony zapalił papierosa i zebrał siły przed czekającą
go ciężką próbą.
Był w pełni świadom niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł. W ciągu zaledwie
dwudziestu czterech godzin został wmieszany w dwa morderstwa. Jego poczynań
związanych z pierwszym nie można by żadną miarą połączyć z drugim. Po rozważnym
usunięciu zwłok i tym samym pokrzyżowaniu planów organom sprawiedliwości pojawił się
na scenie, na której dokonano drugiej zbrodni, i to akurat w momencie jej dokonywania.
Doskonała okazja dla młodego człowieka szukającego guza.
Nawet jak na Amerykę Południową, pomyślał Anthony, to po prostu rzecz niebywała!
Już zadecydował, jaką przyjmie metodę. Będzie mówił prawdę — w jednym wypadku
stosując drobne odstępstwo, w drugim — tuszując poważnie to i owo.
56
— Wszystko się zaczęło — mówił Anthony — około trzech tygodni temu, w
Bulawayo. Pan Lomax wie oczywiście, gdzie to jest… ta wysunięta placówka imperium.
„Co my wiemy o Anglii, jeśli znamy tylko Anglię?” i tak dalej. Rozmawiałem właśnie z
moim przyjacielem, niejakim Jamesem McGrathem…
Wymówił wolno to nazwisko, utkwiwszy w George’u zamyślony wzrok. George
podskoczył jak oparzony i ledwo się pohamował, by nie krzyknąć.
— Wynikiem naszej rozmowy był mój przyjazd do Anglii, gdzie miałem do spełnienia
pewną misję dla pana McGratha, który osobiście nie mógł się stawić. Ponieważ bilet był
zabukowany na jego nazwisko, odbyłem tę podróż jako James McGrath. Nie wiem, do
jakiego rodzaju wykroczeń to się zalicza — mam nadzieję, że pan inspektor poinformuje
mnie o tym i jeśli uzna za stosowne, zapakuje mnie na parę miesięcy do ciupy.
— Proszę trzymać się tematu, jeśli łaska — powiedział Battle, ale na krótką chwilę w
jego oczach zapaliły się ogienki.
— Po przybyciu do Londynu zamieszkałem w hotelu „Blitz”, oczywiście jako James
McGrath. Moja misja polegała na tym, że pewnej firmie wydawniczej miałem dostarczyć
pewien rękopis, ale prawie natychmiast zgłosiły się do mnie delegacje reprezentujące dwie
partie polityczne pewnego królestwa. Metody jednej były absolutnie zgodne z konstytucją,
drugiej — wprost przeciwnie. Obydwie delegacje załatwiłem odmownie. Lecz to nie był
koniec moich kłopotów. Tej nocy włamano się do mojego pokoju, a sprawcą włamania
okazał się jeden z kelnerów hotelu „Blitz”.
— Przypuszczalnie nie zgłosił pan tego faktu policji?
— Ma pan rację. Nie zgłosiłem. Widzi pan, nic mi nie zginęło. Natomiast opowiedziałem
wszystko dyrektorowi hotelu, który potwierdzi prawdziwość moich słów, powie panom
również, że rzeczony kelner w środku nocy dał drapaka. Nazajutrz wydawcy zatelefonowali
z propozycją, że jeden z pracowników firmy zgłosi się do mnie po odbiór rękopisu.
Zgodziłem się i na drugi dzień rano sprawa została zgodnie z planem załatwiona. A
ponieważ nikt się do mnie więcej nie zgłaszał, uznałem, że rękopis dotarł bezpiecznie do
wydawnictwa. Wczoraj, wciąż jako James McGrath, otrzymałem list od pana Lomaxa…
Anthony urwał. Bawiło go to już setnie. George zaczął się głupio wykręcać:
— Przypominam sobie — mamrotał. — Taką mam liczną korespondencję. Trudno
wymagać, żebym znał wszystkie nazwiska. Ale moim zdaniem… — George podniósł nieco
głos w poczuciu swej moralnej nieugiętości — … ale uważam tę maskaradę… to
podszywanie się pod kogoś innego za w najwyższym stopniu niewłaściwe. Sądzę, nie ulega
dla mnie żadnej kwestii, że w bardzo poważnym stopniu naruszył pan prawo.
— W tym liście — kontynuował Anthony niewzruszenie — pan Lomax czynił kilka
sugestii co do znajdującego się w moim posiadaniu rękopisu. Był nawet na tyle uprzejmy,
że w imieniu lorda Caterhama zaprosił mnie tutaj na weekendowe przyjęcie.
— Rad cię widzę, mój drogi — powiedział arystokrata. — Lepiej później niż wcale,
prawda?
George skrzywił się pod jego adresem. Inspektor Battle utkwił w Anthonym nieruchome
spojrzenie.
— Czy to ma tłumaczyć pańską tu obecność ubiegłej nocy? — zapytał.
— Oczywiście, że nie — odparł Anthony z ożywieniem. — Jeśli jestem zaproszony do
czyjejś wiejskiej posiadłości, to nie będę przecież późną nocą forsował muru, przemierzał
parku, naciskał klamek u drzwi. Podjechałbym przed front domu, zadzwonił, wytarł nogi w
wycieraczkę. Ale do rzeczy. Odpisałem panu Lomaxowi, że rękopis nie znajduje się już w
moim posiadaniu, wobec czego muszę niestety, z prawdziwym żalem, odmówić lordowi
57
Caterhamowi, który raczył mnie do siebie zaprosić. Po wysłaniu listu przypomniałem
sobie jednak pewną rzecz, która umknęła mojej pamięci… — Nie dokończył. Poruszy
zaraz temat wielce delikatnej natury. — Muszę tu wspomnieć, że w czasie zmagań z
kelnerem Giuseppem wyrwałem mu skrawek papieru z umieszczonym nań napisem. Wtedy
nic mi jeszcze nie mówił, ale zachowałem ów skrawek, i potem nazwa „Chimneys” wydała
mi się znajoma. Wyjąłem kartkę, rzuciłem na nią okiem. Było tak, jak przypuszczałem.
Oto, panowie, ten skrawek papieru, proszę przekonać się na własne oczy. Napis brzmi:
„Chimneys, czwartek, godzina dwudziesta trzecia czterdzieści pięć”. Battle przyjrzał się
kartce uważnie.
— Oczywiście — ciągnął Anthony — słowo „Chimneys” może nie mieć z tym domem
nic wspólnego. Ale może i mieć. I niewątpliwie ten Giuseppe to kawał szubrawca i rabuś.
Więc umyśliłem sobie, że przyjadę tu wczoraj wieczór samochodem, przekonam się, że
wszystko w porządku, zamieszkam w miejscowym hotelu, a nazajutrz rano zatelefonuję do
lorda Caterhama i powiem mu, żeby miał się na baczności, gdyż w ciągu tego weekendu
może się przydarzyć jakieś nieszczęście.
— No właśnie — powiedział lord Caterham życzliwym tonem. — No właśnie.
— Przybyłem tu jednak za późno, zabrakło mi trochę czasu. Dlatego zatrzymałem wóz,
przelazłem przez mur i pobiegłem parkiem w stronę domu. Gdy znalazłem się na tarasie,
cały dom był pogrążony w ciemności, a wokół panowała martwa cisza. Miałem już wracać,
gdy usłyszałem strzał. Wydawało mi się, że rozległ się wewnątrz domu, więc podszedłem
szybko do oszklonych drzwi. Były jednak zamknięte i żaden odgłos z domu nie docierał.
Poczekałem chwilę, ale wszystko dokoła tonęło w grobowej ciszy, toteż doszedłem do
wniosku, że musiałem się pomylić, że prawdopodobnie strzelił gdzieś kłusownik — w
określonych okolicznościach konkluzja całkiem logiczna, pomyślałem.
— Całkiem logiczna — powtórzył machinalnie inspektor Battle.
— Pojechałem do hotelu, przespałem się i rano usłyszałem tę wiadomość. Zdaję sobie
naturalnie sprawę, że w tej sytuacji stałem się osobnikiem podejrzanym, toteż stawiłem się
tutaj, by całą historię państwu opowiedzieć, żywiąc nadzieję, iż nie zakończy się ona
zatrzaśnięciem się kajdanków na przegubach moich dłoni.
Zapadło milczenie. Pułkownik Melrose spojrzał kątem oka na inspektora Battle’a.
— Pańska opowieść wygląda dość przekonująco — zauważył.
— Tak — zgodził się Battle. — Nie zrobimy dziś chyba użytku z kajdanków.
— Ma pan jeszcze jakieś pytania, inspektorze?
— Jednego chciałbym się dowiedzieć. Co to był za rękopis?
Spojrzał na George’a, który ociągając się wydusił z siebie:
— Pamiętniki zmarłego hrabiego Stylptitcha. Rozumie pan…
— Nie musi pan nic dodawać — powiedział Battle.
— Wszystko świetnie rozumiem. — Zwrócił się do Anthony’ego: — Czy pan wie, kim
był ten zastrzelony człowiek?
— W „Wesołym Psie” mówiono, że to hrabia Stanislaus czy coś takiego.
— Proszę mu powiedzieć — rzekł krótko Battle do George’a Lomaxa.
George wyraźnie się do tego nie kwapił, ale nie miał innego wyjścia.
— Dżentelmenem, który przebywał tu incognito, jako hrabia Stanislaus, był Jego
Wysokość książę Michael z Herzoslovakii.
Anthony gwizdnął przeciągle.
— Diabelnie niezręczna sytuacja — zauważył.
58
Inspektor Battle, który pilnie obserwował Anthony’ego, chrząknął krótko, jak gdyby
coś niepomiernie go usatysfakcjonowało, po czym raptownie zerwał się na równe nogi.
— Chciałbym zadać jeszcze parę pytań panu Cade’owi — powiedział. — Jeżeli można,
zabrałbym go do sali obrad.
— Oczywiście, oczywiście — rzekł lord Caterham.
— Niech go pan zabiera, dokąd pan chce. Anthony wraz z detektywem wyszli.
Ciało już usunięto, poza ciemną plamą na podłodze nic nie wskazywało na to, że
rozegrała się tu tragedia. Słońce wpadało przez troje oszklonych drzwi, napełniając pokój
światłem, uwypuklając bujne barwy starego malarstwa. Anthony rozejrzał się dokoła z
podziwem.
— Bardzo ładnie — skomentował. — Prawdziwa stara Anglia.
— Jak się panu wydaje, czy właśnie w tym pokoju oddano strzał? — zapytał inspektor
ignorując słowa pochwały.
— Zaraz zobaczę.
Anthony otworzył drzwi, wyszedł na taras i ogarnął wzrokiem dom.
— Tak, w tym na pewno — odparł. — Pokój jest częściowo usytuowany w wykuszu i
zajmuje cały róg domu. Gdyby strzał padł gdzie indziej, odgłos dotarłby do mnie z lewej
strony, a tak usłyszałem go nieco z tyłu i raczej z prawa. Dlatego przyszedł mi na myśl
kłusownik. Pokój jest na samym końcu skrzydła budynku, jak pan widzi. — Wszedł do
środka i zapytał nagle, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie ten fakt: — Ale dlaczego pan
pyta? Przecież pan wie, gdzie popełniono zbrodnię?
— Och! — westchnął inspektor. — My nigdy nie wiemy tyle, ile chcielibyśmy wiedzieć.
Tak, on tutaj został zastrzelony, istotnie. Pan coś wspomniał o naciskaniu klamek tych
oszklonych drzwi, prawda?
— Tak, były zamknięte od wewnątrz.
— Ile klamek pan naciskał?
— Wszystkie trzy.
— Jest pan tego pewien?
— Mam taki zwyczaj, że jestem pewny tego, co mówię. Dlaczego pan pyta?
— Śmieszna rzecz — powiedział inspektor.
— Jaka śmieszna rzecz?
— Kiedy rano stwierdzono popełnienie zbrodni, środkowe drzwi nie były zamknięte,
nawet na klamkę, otóż to.
— Fiu, fiu, fiu! — Anthony usiadł na ławeczce w wykuszu i wyjął papierośnicę. — To
bomba. Trzeba więc spojrzeć na to pod całkiem innym kątem. Mamy taką alternatywę.
Albo książę został zabity przez kogoś przebywającego w tym domu i ten ktoś po moim
odejściu otworzył drzwi, żeby wyglądało, iż zbrodnię popełnił człowiek z zewnątrz, albo
też, nie owijając w bawełnę, ja kłamię. Śmiem przypuszczać, że pan się skłania do drugiej
możliwości, ale słowo honoru, że nie ma pan racji.
— Powiem panu tylko tyle, że nikt nie ma prawa opuścić tego domu, dopóki nie
zakończę sprawy — oświadczył ponuro inspektor Battle.
Anthony .obrzucił go bystrym spojrzeniem. —’— Od jak dawna pan podejrzewa, że to
dzieło kogoś z domowników?
Battle uśmiechnął się.
— Cały czas miałem takie odczucie. Pana osoba zbyt jaskrawo rzucała się w oczy, jeżeli
mogę to tak ująć. Moje wątpliwości zaczęły się w chwili, gdy się okazało, że to ślady
pańskich butów.
59
— Brawo dla Scotland Yardu! — powiedział wesoło Anthony.
W tym jednak momencie, kiedy Battle najwyraźniej wykluczył osobę Anthony’ego z
udziału w zbrodni, ten ostatni uświadomił sobie, że teraz bardziej niż kiedykolwiek musi
się mieć na baczności. Inspektor Battle był oficerem o wnikliwym umyśle. Nie było z nim
żartów.
— Stało się to tam, prawda? — zapytał Anthony wskazując głową ciemną plamę na
podłodze.
— Tak.
— Zastrzelono go z rewolweru?
— Tak, nie wiemy tylko jeszcze, z jakiego, póki podczas sekcji zwłok nie wyłuskają
pocisku. — Jeszcze go nie wyjęli?
— Nie.
— Żadnych innych poszlak?
— No, mamy to.
Metodą niemal kuglarza inspektor wyczarował pół arkusika papieru. I znowu kątem oka
— udając, że tego nie czyni — obserwował badawczo Anthony’ego.
Lecz Anthony nie okazał śladu zmieszania czy też zdziwienia, rozpoznając rysunek na
tym skrawku.
— O, znowu Towarzysze Czerwonej Ręki. Jeżeli zamierzają rozrzucać to w charakterze
ulotek, powinni zrobić sobie odbitki. Sporządzanie każdego egzemplarza oddzielnie to
potwornie nudna robota. Gdzie tę kartkę znaleziono?
— Pod zwłokami. Już pan to kiedyś widział?
Anthony opowiedział szczegółowo o swoim przelotnym kontakcie z owym obywatelsko–
duchowym stowarzyszeniem.
— Nasuwa się myśl, że Towarzysze go zabili.
— Dopuszcza pan taką możliwość, sir?
— To by współgrało z głoszoną przez nich propagandą. Ale jak uczy doświadczenie, ci,
co głośno krzyczą o krwi, nigdy tak naprawdę nie mieli do czynienia z jej przelewaniem.
Co wcale nie oznacza, że nie są odważni. Ponadto to ludzie bardzo malowniczy. Nie
wyobrażam sobie żadnego z Towarzyszy jako czcigodnego gościa wiejskiej rezydencji.
Zresztą kto to wie…
— Całkiem słusznie, panie Cade. Kto to wie. Anthony z miną nagle rozbawioną
powiedział:
— Przednia myśl! Otwarte drzwi, ślady stóp, podejrzany obcy człowiek w miejscowym
hoteliku. Mogę jednak pana zapewnić, drogi inspektorze, że kimkolwiek jestem, to jestem,
lecz w żadnym razie agentem Czerwonej Ręki.
Inspektor uśmiechnął się nieznacznie. A potem zagrał swoją ostatnią kartą:
— Nie ma pan żadnych obiekcji, żeby obejrzeć ciało? — wypalił niespodziewanie.
— Absolutnie żadnych — odparł Anthony.
Battle wyjął z kieszeni klucz i idąc przodem wzdłuż korytarza zatrzymał się przed jakimiś
drzwiami i otworzył je. Był to jeden z małych saloników. Zwłoki leżały na stole, przykryte
prześcieradłem.
Inspektor zaczekał, aż Anthony stanie obok niego, i wówczas nagłym szarpnięciem
ściągnął prześcieradło.
Oczy mu rozbłysły, gdy Anthony drgnął i z ust jego wyrwał się zduszony okrzyk
zdziwienia.
60
— A więc rozpoznaje go pan? — zapytał głosem, w którym starał się wyciszyć nutę
triumfu.
— Tak, miałem okazję go poznać — rzekł Anthony biorąc się w garść. — Ale nie jako
księcia Michaela Obolovitcha. Powiedział, że przybywa z polecenia wydawnictwa
„Balderson i Hodgkins” i że nazywa się Holmes.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
GOŚĆ Z AMERYKI
Inspektor Battle przykrył z powrotem ciało prześcieradłem — wyglądał jak człowiek
zbity nieco z tropu, któremu nie wypalił najpewniejszy chwyt.
Anthony stał obok z rękami w kieszeniach, pogrążony w zadumie.
— A więc to miał na myśli stary Lollipop mówiąc: „spróbujemy w inny sposób” —
mruknął do siebie.
— Mówił pan coś? — spytał inspektor.
— Nie, nic takiego. Proszę mi wybaczyć roztargnienie. Widzi pan, mnie, a właściwie
mego przyjaciela Jimmy’ego McGratha bardzo sprytnie pozbawiono tysiąca funtów.
— Tysiąc funtów to okrągła sumka — stwierdził Battle.
— Niby to niewiele, ale zgadzam się z panem, że sumka jest okrągła. Na samą myśl o
tym dostaję szału. Jak ostatni cymbał sam mu oddałem ten rękopis. Strasznie przykre
uczucie, inspektorze, naprawdę strasznie przykre.
Detektyw milczał.
— No tak — powiedział Anthony — co się stało, to się nie odstanie, ale może nie
wszystko jeszcze jest stracone. Między dniem dzisiejszym a środą muszę przechwycić
wspominki tego poczciwego starucha Stylptitcha i po kłopocie.
— Przejdźmy znowu, jeśli pan pozwoli, do sali obrad — rzekł inspektor. — Chciałbym
zwrócić pańską uwagę na jeszcze jedną drobną rzecz.
W sali obrad detektyw pomaszerował od razu do środkowych drzwi.
— Tak sobie myślę, wie pan… Właśnie te drzwi z trudem się otwierają, z dużym trudem.
Mógł się pan pomylić twierdząc, że były zamknięte. Mogły być tylko zatrzaśnięte. Tak,
jestem niemal pewien, że pan się pomylił.
Anthony spojrzał na niego badawczo.
— A jeśli panu powiem, że ja jestem absolutnie pewien, iż się nie pomyliłem?
— Nie sądzi pan, by to było możliwe? — zapytał Battle patrząc na niego surowo.
— No dobrze, chcąc sprawić panu przyjemność, inspektorze, odpowiem twierdząco.
Battle uśmiechnął się zadowolony.
— Ma pan szybki refleks. I nie będzie pan miał żadnych obiekcji, by w odpowiednim
momencie równie beztrosko udzielić takiej odpowiedzi?
— Żadnych. Ja…
Przerwał, bo Battle chwycił go mocno za ramię. Potem pochylił się do przodu,
nadsłuchując. Gestem ręki nakazując Anthony’emu ciszę, podszedł na palcach,
bezszelestnie, do drzwi i gwałtownym ruchem otworzył je na oścież.
Na progu stał wysoki mężczyzna — miał czarne włosy z pedantycznie rozdzielonym
przedziałkiem pośrodku, porcelanowoniebieskie oczy o wybitnie niewinnym wyrazie i
dużą, łagodną twarz.
61
— Przepraszam, panowie — powiedział powoli, cedząc słowa, z wyraźnym
transatlantyckim akcentem. — Czy wolno obejrzeć miejsce popełnienia zbrodni?
Domyślam się, że obaj panowie są ze Scotland Yardu?
— Ja, niestety, nie mam tego zaszczytu — rzekł Anthony. — Ale ten dżentelmen to
inspektor Battle ze Scotland Yardu.
— Doprawdy?
— upewnił się Amerykanin, sprawiając wrażenie wielce
zainteresowanego. — Miło mi pana poznać. Ja się nazywam Hiram Fish i pochodzę z
Nowego Jorku.
— A co życzyłby pan sobie, zobaczyć? — zapytał detektyw.
Amerykanin wszedł ostrożnie do pokoju i z ogromnym zaciekawieniem spojrzał na
ciemną plamę na podłodze.
— Interesuje mnie zbrodnia, to jedno z moich hobby. Napisałem artykuł do pewnego
naszego tygodnika pod tytułem Degeneracja i przestępczość.
Co mówiąc omiatał wzrokiem pokój, jak gdyby notował sobie w myślach każdy jego
szczegół. Odrobinę dłużej zatrzymał spojrzenie na oszklonych drzwiach.
— Ciało — powiedział inspektor Battle, konstatując fakt oczywisty — zostało usunięte.
— Jasna rzecz — rzekł pan Fish. Jego oczy błądziły po wyłożonych boazerią ścianach. —
Widzę tu, panowie, kilka pięknych obrazów. Holbein, dwa Van Dycki i jeśli się nie mylę,
Velasquez. Interesuję się malarstwem, podobnie jak pierwszymi edycjami. Lord Caterham
był taki uprzejmy, że zaprosił mnie do siebie właśnie po to, bym obejrzał jego kolekcję.
Westchnął ledwie słyszalnie.
— Rozumiem, że teraz to nie wchodzi w grę. I chyba goście postąpiliby najsłuszniej,
gdyby natychmiast wrócili do miasta.
— Na razie jest to niemożliwe, proszę pana — powiedział inspektor Battle. — Przed
przesłuchaniem nikomu nie wolno opuścić tego domu.
— Co pan mówi? A kiedy odbędzie się to przesłuchanie?
— Może jutro, a może dopiero w poniedziałek. Musimy zarządzić sekcję zwłok,
skontaktować się z koronerem.
— Rozumiem — powiedział pan Fish. — Znajdujemy się w określonej sytuacji, chociaż
trzeba przyznać, że weekend będzie raczej smętny.
Battlet skierował się ku drzwiom.
— Lepiej wynieśmy się stąd — rzekł. — Ten pokój trzymamy teraz pod kluczem.
Poczekał, aż pozostała dwójka przekroczy próg, następnie włożył klucz do zamka i
przekręcił.
— Zdaje mi się — zaczął pan Fish — że panowie szukacie odcisków palców.
— Możliwe —’powiedział lakonicznie inspektor.
— Ze swej strony chciałbym dodać, że w nocy takiej jak wczorajsza intruz powinien
zostawić ślady stóp na podłodze.
— W pokoju nie było, tylko na zewnątrz, mnóstwo.
— Moje — wyjaśnił wesoło Anthony.
Pan Fish omiótł go spojrzeniem swoich niewinnych oczu.
— Młody człowieku — rzekł — pan mnie zadziwia.
Doszli do rogu, skręcili i znaleźli się w dużym, przestronnym hallu — podobnie jak sala
obrad wyłożonym starą, dębową boazerią — z obszerną galerią u góry. W końcu tego hallu
zamajaczyły dwie postacie.
— Oho — powiedział pan Fish. — Nasz uroczy gospodarz.
62
Określenie tyczące lorda Caterhama było tak absurdalne, że Anthony musiał odwrócić
głowę, by ukryć uśmiech.
— A towarzyszy mu — ciągnął Amerykanin — pewna lady, której nazwiska wczoraj
wieczór nie dosłyszałem. Jest inteligentna, bardzo inteligentna.
Obok lorda Caterhama stała Virginia Revel. Anthony przewidywał, że dojdzie do takiego
spotkania. Nie wiedział, jak się zachować. Niech Virginia przejmie ster w swoje ręce. Choć
nie wątpił w przytomność jej umysłu, nie miał jednak zielonego pojęcia, jaką przyjmie
metodę postępowania. Krótko jednak trwał w tej niewiedzy.
— No proszę, pan Cade — powiedziała. Wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Więc mimo
wszystko zdecydował się pan przyjechać!
— Droga pani, nie wiedziałem, że pan Cade jest z panią zaprzyjaźniony — powiedział
lord Caterham.
— Jest moim starym przyjacielem — oznajmiła Virginia uśmiechając się do
Anthony’ego, a w oczach jej pojawił się złośliwy ognik. — Spotkałam go wczoraj
przypadkowo i powiedziałam mu, że dziś tutaj będę.
Anthony błyskawicznie przejął pałeczkę.
— Tłumaczyłem pani Revel — mówił — że nie mogłem przyjąć pańskiego uprzejmego
zaproszenia, gdyż było skierowane do kogoś całkiem innego. I nie potrafiłbym podstępem
narzucać panu swojej osoby.
— Dobrze, już dobrze, mój drogi — powiedział lord Caterham. — Co było, to nie jest.
Poślę kogoś do „Krykiecisty” po pana bagaż.
— Bardzo to milo z pańskiej strony, milordzie, ale…
— Nonsens, musi pan być w „Chimneys”. Ten „Krykiecista” to podła dziura, tak mi się
wydaje.
— Oczywiście, że powinien pan być z nami — rzekła ciepło Virginia.
Anthony spostrzegł, że stosunek do niego zmienił się radykalnie. Ta kobieta wiele dla
niego zrobiła. Dzięki niej .przestał być zagadkowym przybyszem. Miała tak mocną pozycję
w środowisku, nie do podważenia, że każdy człowiek, którego polecała, był automatycznie
akceptowany. Pomyślał o ukrytym na drzewie w Burnham Beeches rewolwerze i
uśmiechnął się w duchu.
— Poślę kogoś po pana manatki — powiedział lord Caterham do Anthony’ego. —
Przypuszczam, że w tej sytuacji polowanie się nie odbędzie. Szkoda. Ale nie nią rady. Nie
wiem tylko, co, u diabła, począć z tym Isaacsteinem. Fatalnie się składa.
Zdeprymowany par westchnął ciężko.
— Wobec tego sprawa załatwiona — powiedziała Virginia. — Wykaże pan swoją wielką
tu przydatność, zabierając mnie nad jezioro. Panuje tam niebiański spokój, daleko jest od
miejsca zbrodni i tak dalej. To potworne przeżycie dla lorda Caterhama, że zbrodni
dokonano w jego domu. Ale to wina George’a. On urządza to weekendowe przyjęcie, jak
.panu wiadomo.
— Och jej! — westchnął lord Caterham. — Nie powinienem był ulec George’owi.
Przybrał pozę silnego człowieka, który wyjątkowo okazał słabość.
— Przed George’em nie sposób się obronić — orzekła Virginia. — Trzyma człowieka
mocno i żadną miarą nie można się uwolnić od jego uchwytu. Mam zamiar opatentować
pomysł doczepianej klapy marynarki.
— Byłoby wspaniale! — powiedział, chichocząc, pan domu. — Rad jestem, że przybył
pan do nas, Cade. Potrzebuję wsparcia.
63
— Wysoko sobie cenię pańską uprzejmość, lordzie Caterham — powiedział Anthony.
— Tym bardziej — dodał — że jestem tak podejrzanym indywiduum. Ale mój pobyt tutaj
jest na rękę panu Battle.
— W jakim sensie? — zapytał detektyw.
— Łatwiej jest mieć mnie na oku — wyjaśnił grzecznie Anthony.
A z szybkiego mrugnięcia powiek inspektora wywnioskował, że trafił w dziesiątkę.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
MÓWIĄCY GŁÓWNIE O POLITYCE I FINANSACH
Poza owym mrugnięciem powiekami inspektor Battle wykazywał kamienny spokój.
Jeżeli nawet zdziwił go fakt, że Virginia i Anthony się znają, nie dał tego po sobie poznać.
Stał wraz z lordem Caterhamem i obserwował tych dwoje wychodzących do ogrodu. Pan
Fish również odprowadzał ich wzrokiem.
— Miły młody człowiek — powiedział lord.
— Pani Revel musiała się ucieszyć, że spotkała starego przyjaciela — mruknął
Amerykanin. — Znają się, jak sądzę, już dość długo, prawda?
— Na to wygląda — powiedział lord Caterham.
— Nigdy jednak nie słyszałem, by wspomniała o nim choć raz. O właśnie, inspektorze,
pan Lomax pytał o pana. Jest w błękitnym pokoju.
— Dziękuję, milordzie. Zaraz tam idę.
Battle bez trudu odnalazł drogę do błękitnego pokoju. Zdążył się już zaznajomić z
topografią domu.
— No, jest pan nareszcie — powiedział Lomax. Chodził niecierpliwie od jednego końca
dywanu do drugiego. W pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba — wysoki mężczyzna
siedzący na fotelu przy kominku. Ubrany był w nienaganny, angielski strój myśliwski,
który mimo wszystko dziwnie na nim leżał. Miał tłustą, żółtą twarz i czarne oczy, tak
przenikające na wskroś jak oczy kobry. Nos miał z pokaźnym garbkiem, a jego ogromna,
kwadratowa szczęka świadczyła o sile.
— Proszę wejść, inspektorze — powiedział Lomax, wyraźnie zirytowany. — I zamknąć
drzwi za sobą. To jest pan Herman Isaacstein.
Battle skłonił z szacunkiem głowę.
O panu Isaacsteinie wiedział wszystko i — choć wielki finansista siedział w milczeniu,
podczas gdy Lomax chodził tam i z powrotem i usta mu się nie zamykały — inspektor nie
miał wątpliwości, kto dysponuje tu największą władzą.
— Możemy teraz porozmawiać swobodniej — powiedział Lomax. — Przy lordzie
Caterhamie i pułkowniku Melrose wolałem zbyt wiele nie mówić. Rozumie pan,
inspektorze? Te sprawy nie mogą nabrać rozgłosu.
— Tak już niestety jest — rzekł Battle — że tym bardziej właśnie stają się głośne.
Na tłustej, żółtej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Jak szybko się pojawił, tak szybko
zniknął.
— I co pan myśli o tym młodym człowieku, o Anthonym Cadzie? — zapytał George. —
Podtrzymuje pan, że jest niewinny?
Battle wzruszył nieznacznie ramionami.
— To, co mówi, brzmi uczciwie. Część jego relacji można zweryfikować. Jego słowa o
przyczynie obecności tutaj ubiegłej nocy można by przyjąć za dobrą monetę. Zadepeszuję
oczywiście do Afryki Południowej, by dowiedzieć się czegoś o jego przeszłości.
64
— Uważa pan, że jest poza wszelkimi podejrzeniami?
Battle uniósł swoją dużą, kwadratową dłoń.
— Nie tak szybko! Tego nie powiedziałem.
— Jaka jest pańska wersja wydarzeń, inspektorze? — odezwał się po raz pierwszy
Isaacstein.
Miał głęboki i dźwięczny głos, w pewnym sensie ujmujący. W latach młodości bardzo
mu to na pewno pomagało podczas różnych konferencji. — Na to jest grubo za wcześnie,
proszę pana. Nie odpowiedziałem sobie jeszcze na podstawowe pytanie.
— Jak ono brzmi?
— Zawsze tak samo. Motyw. Komu śmierć księcia Michaela przyniosłaby korzyść? Nim
cokolwiek podejmiemy, musimy mieć odpowiedź na to właśnie pytanie.
— Rewolucyjna partia Herzoslovakii… — zaczął George.
Inspektor Battle przerwał mu machnięciem ręki, co niewiele miało wspólnego z typową
dla niego, pełną rewerencji postawą.
— — To nie dzieło Towarzyszy Czerwonej Ręki, jeżeli ich pan ma na myśli, sir.
— A kartka z namalowaną czerwoną ręką?
— Specjalnie podrzucona, by skierować na nich podejrzenie.
George poczuł się nieco urażony.
— Nie rozumiem doprawdy, inspektorze, jak można twierdzić to z taką pewnością.
— Daję słowo, panie Lomax, że my o Towarzyszach Czerwonej Ręki wiemy wszystko.
Mamy ich na oku, od kiedy książę Michael wylądował w Anglii. Tego typu działania
stanowią podstawę naszej pracy. Nie pozwolilibyśmy im zbliżyć się do niego nawet na
milę.
— Zgadzam się z inspektorem Battle’em — powiedział Isaacstein. — Trzeba skierować
wzrok w inną stronę.
— Widzi pan — zaczął Battle, ośmielony udzielonym mu poparciem — my w tej sprawie
mamy bardzo mało danych. O ile nie wiemy, kto zyskuje na jego śmierci, to wiemy, kto na
niej traci.
— To znaczy? — zapytał Isaacstein. Spojrzenie jego czarnych oczu wpiło się w twarz
Battle’a. Jeszcze bardziej teraz przypominały inspektorowi ślepia kobry.
— Pan oraz pan Lomax, nie mówiąc już o Herzoslovackiej Partii Lojalistów… Jeśli
wybaczy mi pan określenie, sir, to znaleźliście się panowie w podbramkowej sytuacji.
— Istotnie, inspektorze — potwierdził George wstrząśnięty do głębi.
— Dalej, inspektorze — powiedział Isaacstein. — Sytuację podbramkową można bardzo
dokładnie określić. A pan jest człowiekiem inteligentnym.
— Zamierzaliście mieć króla. I straciliście króla, właśnie tak! — Strzelił tymi swoimi
grubymi palcami. — Musicie szybko znaleźć innego kandydata. A to wcale nie jest takie
proste. Nie, ja nie chcę znać szczegółów waszego planu, prowizoryczny zarys mi
wystarczy, ale, jak rozumiem, to jest duży interes, tak?
Isaacstein skłonił powoli głowę.
— Bardzo duży.
— Nasuwa mi się zatem drugie pytanie. Kto jest kolejnym następcą tronu Herzoslovakii?
Spojrzenia Lomaxa i Isaacsteina skrzyżowały się. Ten ostatni odpowiedział z niejakim
oporem i sporą dozą wahania:
— Kolejnym następcą… byłby… tak… według wszelkiego prawdopodobieństwa książę
Nicholas.
— Aha! — rzekł Battle. — A co to za książę?
65
— Kuzyn księcia Michaela.
— Aha! Proszę mi zatem wszystko opowiedzieć o księciu Nicholasie, przede wszystkim,
gdzie on się teraz znajduje.
— Niewiele o nim wiemy — odparł Lomax. — W młodości wyznawał dziwaczne ideały,
związał się z socjalistami i republikanami, działał w sposób wysoce nie licujący z jego
pozycją. Wydalono go z Oxfordu za jakiś, jak przypuszczam, dziki wybryk. Przed dwoma
laty gruchnęła wieść, że zmarł w Kongo, ale to były plotki. Przed paroma miesiącami
pojawił się na horyzoncie, kiedy rozeszła się fama o odnowieniu monarchii.
— Doprawdy? — spytał inspektor. — A gdzie on się pojawił?
— W Ameryce.
— W Ameryce? — Battle odwrócił się w stronę Isaacsteina, rzucając jedno krótkie
słowo: — Nafta?
Finansista skinął głową.
— Twierdził, że jeśli Herzoslovacy zechcą mieć króla, będą woleli jego niż księcia
Michaela, gdyż on sympatyzuje z nowoczesnymi, światłymi prądami, zwracał uwagę na
swoje wcześniejsze, demokratyczne poglądy, na sympatię dla ideałów republikanów. W
zamian za poparcie finansowe był gotów udzielić koncesji pewnym grupom amerykańskich
finansistów.
Inspektor Battle do tego stopnia zapomniał o typowej dla niego obojętności, że dał sobie
folgę i przeciągle gwizdnął.
— To ci dopiero — mruknął. — A tymczasem lojaliści poparli księcia Michaela. I
wydawało się niemal pewne, że wygra. No i wtedy to się wydarzyło.
— Nie przypuszcza pan chyba… — zaczął George.
— To był duży interes — powiedział Battle. — Tak twierdzi pan Isaacstein. A skoro on
uważa, że interes jest duży, to jest duży.
— Często używa się niegodziwych metod — powiedział Isaacstein ze spokojem. — Jak
na razie Wall Street wygrywa. Ale nie skończyli jeszcze ze mną. Inspektorze .Battle, jeśli
chce pan przysłużyć się swojemu krajowi, niech pan odnajdzie zabójcę księcia Michaela.
— Jedno wydaje mi się ogromnie podejrzane — wtrącił George. — Dlaczego nie
przyjechał wczoraj razem z księciem jego koniuszy, kapitan Andrassy.
— Dowiadywałem się w tej kwestii — odparł Battle.
— To całkiem proste. Został w mieście, by w imieniu księcia Michaela umówić go z
pewną panią na następny weekend. Baron miałby mu za złe takie sprawy, uważa, że w
obecnej sytuacji byłoby to wielce nieroztropne, toteż Jego Wysokość musiał działać
potajemnie. Miał skłonności, jeżeli mogę się tak wyrazić, do… raczej hulaszczego trybu
życia.
— Niestety tak — powiedział głuchym głosem George. — Niestety tak.
— Jest jeszcze jedna rzecz, którą moim zdaniem należy wziąć pod uwagę — powiedział
Battle z niejakim ociąganiem. — Przypuszcza się, że Król Victor jest w Anglii.
— Król Victor?
Lomax ze zmarszczonym czołem szukał czegoś w pamięci.
— Ten znany francuski przestępca, sir. Otrzymaliśmy ostrzeżenie z S?reté w Paryżu.
— Rzeczywiście — powiedział Lomax. — Teraz sobie przypominam. Złodziej biżuterii,
prawda? No cóż, to jest człowiek…
Nagle przerwał. Isaacstein, który ze ściągniętymi brwiami i roztargnioną miną stał przy
kominku, trochę za późno podniósł wzrok i nie zauważył ostrzegawczego spojrzenia, jakie
66
inspektor Battle przesłał George’owi. Lecz jako człowiek wyczulony na wibracje,
świadom był narastającego napięcia.
— Nie będę ci już potrzebny, Lomax? — zapytał.
— Nie, dziękuję.
— Czy nie zburzy to pańskich planów, inspektorze Battle, jeśli powrócę do Londynu?
— Niestety tak — odparł uprzejmie inspektor. — Widzi pan, jeśli pan odjedzie, inni też
będą chcieli pójść w pańskie ślady. A to jest wykluczone. — Rozumiem.
Wielki finansista opuścił pokój zamykając za sobą drzwi.
— Fantastyczny facet z tego Isaacsteina — mruknął George od niechcenia.
— Ogromnie wpływowa osobistość — dodał inspektor Battle.
George znowu zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju.
— To, co pan powiedział, bardzo mnie zaniepokoiło — rzekł. — Król Victor! Myślałem,
że on jest w więzieniu.
— Wyszedł przed paroma miesiącami. Francuska policja zamierzała deptać mu po
piętach, ale on był chytrzejszy i wymknął się im. Rzadko się spotyka faceta z takim
tupetem. Z jakichś względów Francuzi przypuszczają, że jest teraz w Anglii, i dali nam o
tym znać.
— A co on by miał w Anglii do roboty?
— To już proszę samemu sobie na to odpowiedzieć — rzekł znacząco inspektor.
— Pan uważa…? Ma pan na myśli…? Tak, zna pan tę historię, oczywiście, tak, tak,
wiem, że pan zna. W owym czasie nie pracowałem naturalnie, ale dowiedziałem się o tym
od poprzedniego lorda Caterhama. Niebywała katastrofa.
— Koh–i–noor — powiedział z zadumą Battle.
— Sza, inspektorze! — George rozejrzał się z lękiem dokoła. — Tylko proszę bez
wymieniania nazw! Tak będzie bezpieczniej. A jeśli musi pan już o tym mówić, to jako o
sprawie ,,K”.
Z twarzy inspektora znów nic nie można było wyczytać.
— Czy łączy pan osobę Króla Victora z tą zbrodnią? — zapytał Lomax.
— Zakładam taką możliwość, to wszystko. Jeśli cofnie się pan myślą o kilka lat,
przypomni pan sobie, że istniały cztery miejsca, gdzie.—., pewien królewski— gość mógł
ukryć klejnot. Jednym z tych miejsc było „Chimneys”. Król Victor został aresztowany w
Paryżu trzy dni po… że się tak wyrażę, zniknięciu „K”. Zawsześmy się łudzili, że pewnego
dnia facet zaprowadzi nas do tego klejnotu.
— Przecież „Chimneys” było sto razy przetrząśnięte od podłogi do sufitu.
— Owszem — zgodził się Battle z przemądrzałą miną. — Ale żadne poszukiwanie nie da
wyniku, jeśli się nie wie, gdzie szukać. Istnieje na razie tylko domniemanie, że Król Victor
przybył tutaj w poszukiwaniu wiadomej rzeczy, zdziwił się, zastawszy tu księcia Michaela,
i zastrzelił go.
— Całkiem możliwe — rzekł George. — Najbardziej prawdopodobne rozwiązanie
zagadki.
— Ja bym tak daleko się nie posuwał. Tylko możliwe, nic ponadto.
— Dlaczego?
— Ponieważ Król Victor nie znosi mokrej roboty — powiedział poważnie Battle.
— Ojej, człowiek taki jak on… niebezpieczny kryminalista…
Inspektor potrząsnął głową, absolutnie nie przekonany.
— Kryminaliści, panie Lomax, działają zawsze w sposób dla nich typowy. To dziwne.
Mimo wszystko jednak…
67
— Tak?
— Chciałbym zadać parę pytań służącemu księcia. Celowo zostawiłem go sobie na sam
koniec. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, poprosiłbym go tutaj.
George wyraził zgodę. Inspektor zadzwonił. Tredwell stanął w drzwiach na ten sygnał, po
czym oddalił się z poleceniami inspektora.
Wrócił niebawem wraz z wysokim, jasnowłosym mężczyzną o wystających kościach
policzkowych, głęboko osadzonych, niebieskich oczach i obojętnym wyrazie twarzy — w
tej dyscyplinie mógł śmiało konkurować z inspektorem Battle’em.
— Boris Anchoukoff?
— Tak.
— Był pan lokajem księcia Michaela?
— Tak, byłem lokajem Jego Wysokości.
Mówił biegle po angielsku, choć z wyraźnym, twardym, obcym akcentem.
— Czy wiadomo panu, że pański chlebodawca został ubiegłej nocy zamordowany?
Gardłowe jakby zwierzęce warknięcie było jedyną odpowiedzią tego człowieka.
Przeraziło to George’a, który cofnął się zapobiegliwie w stronę okna.
— Kiedy ostatnio widział pan księcia?
— Jego Wysokość udał się na spoczynek o wpół do jedenastej. Ja, jak zawsze, spałem w
przedpokoju obok jego sypialni. Musiał wyjść innymi drzwiami, tymi, co wychodzą na
korytarz, i potem zejść na dół. Nic nie słyszałem. Niewykluczone, że mnie uśpiono. Złym
byłem sługą, spałem, kiedy mój pan się obudził. Jestem po stokroć przeklęty.
George spojrzał na lokaja urzeczony jego słowami.
— Kochał pan swojego pana, prawda? — zapytał Battle obserwując bacznie Borisa.
Twarz skurczyła mu się boleśnie. Dwukrotnie przełknął ślinę. A gdy w końcu przemówił,
w jego chrapliwym głosie wyczuwało się wzruszenie.
— Mówię to wam, angielskim policjantom, ja oddałbym za niego życie. A skoro on jest
martwy, a ja wciąż żyję, moje oczy nie zaznają snu, moje serce ukojenia, póki go nie
pomszczę. Jak pies będę węszył mordercę, a kiedy go dopadnę… och! — W oczach
zapaliły mu się iskierki. Wyciągnął nagle spod poły marynarki ogromny nóż i zaczął nim
wywijać ponad głową. — Nie od razu go zabiję, o nie! Najpierw utnę mu nos, potem uszy,
potem oczy mu wyłupię i dopiero wtedy, wtedy, pachnę go nożem w to jego czarne serce!
Schował szybko nóż, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Oczy George’a Lomaxa, z natury
wytrzeszczone, teraz wyskakiwały niemal z orbit, gdy patrzył na zamknięte już za lokajem
drzwi.
— Żywiołowy Herzoslovak — mruknął. — Naród na niskim poziomie cywilizacji.
Bandyckie plemię.
Inspektor Battle zerwał się żwawo z miejsca.
— Albo ten człowiek jest szczery — powiedział — albo to największy blagier, jakiego
dane mi było w życiu spotkać. Jeżeli to pierwsze, to Boże miej w swojej opiece mordercę
księcia Michaela, kiedy dostanie się w łapy tego wściekłego psa!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
CZŁOWIEK Z FRANCJI
Virginia i Anthony szli ścieżką prowadzącą do jeziora. Parę minut po wyjściu z domu
trwało między nimi milczenie. Przerwała je Virginia, mówiąc ze śmiechem:
68
— O Boże, czy to nie straszne?! Tyle słów ciśnie mi się na usta, o tylu sprawach
chciałabym się dowiedzieć, że po prostu nie wiem, od czego zacząć. Po pierwsze — zniżyła
głos — co pan zrobił z ciałem? Brzmi to okropnie, prawda? Nigdy nie przypuszczałam, że
będę zamieszana w morderstwo.
— Ma pani, jak sądzę, dziewicze doznania — zgodził się Anthony.
— A dla pana to zwykła rzecz?
— Co prawda, nigdy dotąd nie pozbywałem się zwłok.
— Proszę mi opowiedzieć, jaki to miało przebieg.
Krótko i zwięźle Anthony opisał krok po kroku swoje poczynania z ubiegłej nocy,
Virginia słuchała z wielką uwagą.
— Mądrze pan postąpił — powiedziała, gdy skończył opowieść. — W drodze powrotnej
odbiorę kufer z przechowalni dworca Paddington. Jedyny problem może powstać wtedy,
gdy zaczną pana pytać, gdzie pan był wczoraj wieczór.
— Nie przewiduję takiej ewentualności. Ciało mogli najwcześniej odnaleźć wczoraj
późną nocą lub dziś rano. W przeciwnym wypadku byłoby coś ha ten temat w prasie
porannej. I cokolwiek by o tym pisano w powieściach kryminalnych, lekarze nie są aż
takimi magikami, żeby dokładnie określić, od jak dawna człowiek nie żyje. Toteż nie ustalą
precyzyjnie godziny jego ; śmierci. Znacznie bardziej by mi się przydało alibi na
wczorajszą noc.
— Wiem. Lord Caterham wszystko mi opowiedział. Ale ten człowiek ze Scotland Yardu
jest absolutnie przekonany o pańskiej niewinności, prawda?
Anthony nie od razu odpowiedział.
— Nie wygląda na szczególnie bystrego — zauważyła Virginia.
— Nie powiedziałbym — rzekł wolno Anthony.
— Odnoszę wrażenie, że inspektor Battle nie jest w ciemię bity. Wszystko wskazuje na
to, że wierzy w moją niewinność, ale nie jestem tego pewny na sto procent. Głowi się teraz
nad pozornym brakiem motywu z mojej strony.
— Pozornym?! — wykrzyknęła Virginia. — A cóż by pan miał za cel w mordowaniu
nieznanego sobie zagranicznego arystokraty?
Anthony spojrzał na nią ostro.
— Swego czasu była pani w Herzoslovakii, prawda? — zapytał.
— Tak. Z mężem, przez dwa lata, w naszej ambasadzie.
— Tuż przed zamordowaniem króla i królowej? Zetknęła się pani może z księciem
Michaelem Obolovitchem?
— Z Michaelem? Oczywiście. Niezły był z niego numer. Pamiętam, że proponował mi,
bym go morganatycznie poślubiła.
— Doprawdy? A co proponował, by pani zrobiła ze swoim mężem?
— Och, on zwykł działać według pewnego schematu…
— Jak pani zareagowała na tę jego uprzejmą ofertę?
— No wie pan — rzekła Virginia. — W życiu trzeba być niestety dyplomatą. Biedny,
mały Michael, nie powiedział tego wprost. Mimo to wycofał się głęboko urażony. Ale skąd
to zainteresowanie Michaelem?
— Typową dla mnie krętą drogą zaczynam do czegoś dochodzić. Rozumiem, że nie
spotkała pani tutaj tego zamordowanego człowieka?
— Nie. Mówiąc językiem powieści: „natychmiast po przyjeździe oddalił się do swoich
apartamentów”.
— I nie widziała pani zwłok?
69
Virginia potrząsnęła przecząco głową, spoglądając na Anthony’ego z dużym
zainteresowaniem.
— A pozwolono by pani je obejrzeć, jak pani sądzi?
— Dzięki wpływom na wysokim szczeblu, mam na myśli lorda Caterhama, chyba by
pozwolono. Ale dlaczego pan pyta? Czy to rozkaz?
— Broń Panie Boże! — odrzekł Anthony głosem pełnym przerażenia. — Czyżbym
według pani miał dyktatorskie zapędy? Nie, chodzi po prostu o taką rzecz. Hrabia
Stanislaus to pseudo księcia Michaela z Herzoslovakii.
Zdumiona Virginia zrobiła wielkie oczy.
— Rozumiem. — I nagle uśmiechnęła się dziwnie, asymetrycznie. — Chyba pan nie
sugeruje, że Michael poszedł od razu do swoich pokoi tylko dlatego, by uniknąć spotkania
ze mną?
— Coś w tym sensie — przyznał Anthony. — Widzi pani, jeżeli mam rację
przypuszczając, że ktoś chciał pani przeszkodzić w przyjeździe do „Chimneys”, to z
pewnością dlatego, że była pani w Herzoslovakii. Czy zdaje sobie pani sprawę z faktu, iż
jest pani jedyną osobą, która znała księcia Michaela?
— Czy pan uważa, że ów zamordowany człowiek nie był tym, za kogo się podawał? —
spytała ostro Virginia.
— Taka ewentualność przyszła mi do głowy. Gdyby udało się pani skłonić lorda
Caterhama do pokazania pani zwłok, sprawa od razu by się wyjaśniła.
— Zastrzelono go o jedenastej czterdzieści pięć — powiedziała z zadumą. — Godzina,
która była wypisana na tym skrawku papieru. Wszystko to jest strasznie tajemnicze.
— Coś sobie przypomniałem. Czy tam jest okno pani pokoju? Drugie od końca nad salą
obrad?
— Nie, mój pokój mieści się w skrzydle elżbietańskim, po drugiej stronie. Dlaczego pan
pyta?
— Po prostu dlatego, że kiedy ubiegłego wieczoru odchodziłem stąd po usłyszeniu
strzału, w tamtym pokoju zapaliło się światło.
— Ciekawe! Nie wiem, kto go zajmuje, ale mogę zapytać o to Bundle. Może ten ktoś też
usłyszał strzał?
— Jeżeli tak, to się z tym nie zdradził. Zdaniem inspektora nikt w całym domu nie słyszał
strzału. To jest jedyny ślad, jaki udało mi się chwycić, na pewno lichy, lecz bez względu na
wszystko zamierzam się go trzymać.
— To naprawdę ciekawa rzecz — powiedziała Virginia w zamyśleniu.
Doszli do przystani nad jeziorem i oparci łokciami o balustradę rozmawiali.
— Mimo jednak całej tej historii — zaczął Anthony — powiosłujemy sobie miło po
jeziorze, dalecy od wścibskich uszu Scotland Yardu, gości z Ameryki i ciekawskich
służących.
— Lord Caterham coś mi wspominał — powiedziała — ale dość mętnie. A więc do
rzeczy: kim pan właściwie jest, Anthonym Cade’em czy Jimmym McGrathem? Po raz
drugi tego poranka Anthony przedstawił swoje dzieje z ostatnich sześciu tygodni, z tą
różnicą, że relacja składana Virginii nie wymagała modelowania. Zakończył rozpoznaniem
przez siebie w ofierze zabójstwa „pana Holmesa”.
— A propos, droga pani — dodał jeszcze. — Nie zdążyłem pani —podziękować za to, że
narażając na szwank swoje dobre imię, zaliczyła mnie pani w poczet starych przyjaciół.
— Bo jest pan moim starym przyjacielem! — zawołała Virginia. — Czy pan sądzi, że po
wspólnym pozbywaniu się trupa będę pana traktowała jako po prostu znajomego? Co to to
70
nie! — zamilkła na chwilę. — Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej nęka? Że
za tymi pamiętnikami kryje się jeszcze jakaś tajemnica, której nie zdołaliśmy zgłębić.
— I ja tak sądzę — zgodził się. — Chciałbym dowiedzieć się od pani pewnej rzeczy.
— Jakiej?
— Dlaczego pani się zdziwiła, gdy wczoraj na Pont Street wspomniałem nazwisko
Jimmy McGrath? Znała je pani?
— Owszem, Sherlocku Holmesie. George, mój kuzyn, to znaczy George Lomax,
odwiedził mnie pewnego dnia i zaczął opowiadać o jakichś idiotycznych sprawach.
Chodziło mu mianowicie o to, bym przyjechała do „Chimneys” i była sympatyczna dla
tego właśnie McGratha, i żebym jakimś cudem wydobyła od niego pamiętniki. Tak tego,
rzecz jasna, nie formułował. Wygadywał bzdury o angielskich arystokratkach i jeszcze o
czymś tam ględził, ale prawdziwy sens jego słów jawił mi się dość wyraźnie. Biedny stary
George knuje coś paskudnego. A kiedy okazało się, że chcę za dużo wiedzieć, usiłował
zbyć mnie żałosnymi kłamstwami, na jakie żadne dziecko nie dałoby się nabrać.
— W każdym razie wygląda na to, że jego plan jest w trakcie realizacji — zauważył
Anthony. — Jestem tutaj, tak jak na to liczył, jest pani, i wyraźnie obdarza mnie sympatią.
— Tylko że na nieszczęście biednego, starego George’a nie ma pamiętników! Teraz ja
zadam panu pytanie. Kiedy powiedziałam, że to nie ja pisałam te listy, pan odrzekł, że tak,
wie pan o tym. Skąd pan o tym wiedział?
— Wiedziałem — odparł z uśmiechem. — Znam się trochę na psychologii.
— Znaczy to, że pańska wiara w moralną nieskazitelność mojego charakteru…
Anthony energicznie potrząsnął głową.
— Nic z tych rzeczy. O moralnej nieskazitelności pani charakteru nic mi nie jest
wiadomo. Mogła pani mieć kochanka i mogła do niego pisać. Nigdy jednak nie
pozwoliłaby się pani szantażować. Sądząc z tych listów, Virginia Revel była śmiertelnie
przerażona. Pani zaś w takiej sytuacji podjęłaby walkę.
— Ciekawe, kim jest ta Virginia Revel, gdzie mieszka. Doznaję głupiego uczucia,
jakbym miała sobowtóra.
Anthony zapalił papierosa.
— A czy pani wie, że jeden z listów był pisany w „Chimneys”? — zapytał po dłuższej
chwili.
— Co?! — Virginia była wstrząśnięta. — Kiedy?
— Nie miał daty. Dziwna historia, prawda?
— Jestem absolutnie pewna, że żadna inna Virginia Revel nigdy nie przebywała w
„Chimneys”. Jeżeli przebywała, to Bundle lub lord Caterham wspomnieliby mi coś na
temat tej niesamowitej zbieżności nazwisk. — Tak, to rzeczywiście zastanawiające. Ale
wie pani co? Ja zaczynam poważnie wątpić w istnienie tej drugiej Virginii Revel.
— Osoba raczej nieuchwytna — zgodziła się Virginia.
— Zdecydowanie nieuchwytna. Przychodzi mi do głowy, że autorka tych listów
posłużyła się tendencyjnie pani nazwiskiem.
— W jakim celu?! — niemal krzyknęła. — Co to miałoby za sens?
— To jest właśnie pytanie. Przyczyn może być cholernie dużo.
— Kto pana zdaniem zabił Michaela? — zapytała nagle Virginia. — Towarzysze
Czerwonej Ręki?
— Może i oni — odparł niepewnie. — Tego typu zabójstwa są dla nich
charakterystyczne.
71
— Do dzieła — powiedziała szybko. — Lord Caterham i Bundle wyszli właśnie na
spacer. Pierwsza rzecz to należy definitywnie ustalić, czy nieboszczyk to istotnie książę
Michael.
Anthony dowiosłował do brzegu i po paru minutach oboje dołączyli do lorda Caterhama i
jego córki.
— Obiad się opóźnia — powiedział jego lordowska mość zdeprymowanym tonem. —
Inspektor Battle obraził prawdopodobnie kucharza.
— To mój przyjaciel — powiedziała Virginia do Bundle. — Bądź dla niego miła.
Bundle przez kilka minut mierzyła Anthony’ego uważnym spojrzeniem, po czym
powiedziała do Virginii, jak gdyby jego przy tym nie było:
— Skąd wytrzasnęłaś takiego przystojnego mężczyznę? Jak ty to robisz? — zapytała z
zazdrością.
— Możesz go sobie wziąć — oświadczyła Virginia wielkodusznie. — Ja biorę lorda
Caterhama.
Uśmiechnęła się do wysoce tym pochlebionego para, wsunęła mu rękę pod ramię i
oddalili się krok za krokiem.
— Potrafi pan rozmawiać? — zapytała Bundle. — Czy też jest pan wyłącznie milczący i
silny?
— Rozmawiać? — powtórzył Anthony. — Ja paplam. Mamroczę. Szemrzę niczym
strumyk. A czasem nawet zadaję pytania.
— Jakie na przykład?
— Kto zajmuje drugi pokój od końca po lewej stronie?
Co mówiąc wskazał ręką kierunek.
— Pytanie dość niezwykłe — rzekła Bundle. — Pan mnie zaciekawia. Zaraz, zaraz, tak,
to pokój mademoiselle Brun, francuskiej guwernantki. Usiłuje trzymać w ryzach moje
młodsze siostry. Dulcie i Daisy, jak w tej piosence, wie pan. Sądzę, że następną nazwaliby
Dorothy May. Ale naszą matkę zmęczyło wydawanie na świat samych dziewczyn i umarła.
Pomyślała sobie, że kto inny powinien podjąć się wydania na świat spadkobiercy.
— Mademoiselle Brun — powtórzył Anthony w zamyśleniu. — Od jak dawna jest u
państwa?
— Od dwóch miesięcy. Przyjechała tu, kiedy byliśmy w Szkocji.
— Hm! — mruknął. — Czuję pismo nosem.
— Ja osobiście wolałabym czuć nosem obiad — powiedziała Bundle. — Czy mam
zaprosić na obiad tego faceta ze Scotland Yardu, jak pan uważa? Pan jest człowiekiem
światowym, pan zna się na policyjnej etykiecie. A jak dotąd nigdy w tym domu nie
popełniono morderstwa. To jest emocjonujące, prawda? Szkoda, że dziś rano oczyszczono
pana z wszelkich podejrzeń. Zawsze marzyłam o tym, żeby spotkać mordercę i przekonać
się na własne oczy, czy ci mordercy są rzeczywiście tacy sympatyczni i czarujący, jak
opisują to niedzielne wydania gazet. O Boże, a to co?
— „To” było taksówką zmierzającą w stronę domu. Siedzieli w niej dwaj pasażerowie,
jeden łysy z czarną brodą, a drugi niższy i młodszy, z czarnymi wąsami. Anthony rozpoznał
pierwszego z wymienionych i domyślił się, że to on — nie zaś pojazd — wyrwał okrzyk
zdumienia z ust jego towarzyszki.
— Jeżeli się nie mylę — zauważył — to jedzie tu mój stary przyjaciel, baron Lollipop.
— Baron jaki?
— Dla wygody nazywam go Lollipopem. Wymawianie jego prawdziwego nazwiska
podnosi mi ciśnienie.
72
— A dziś rano jego brzmienie uszkodziło niemal telefon — stwierdziła Bundle. — A
więc baron, tak? Przewiduję, że po południu będę musiała się nim zająć, a cały ranek
zablokował mi pan Isaacstein. Niechby George sam odwalał tę swoją brudną robotę, i do
diabła z polityką. Proszę mi wybaczyć, panie Cade, że pana opuszczę, ale muszę trwać u
boku mojego biednego ojca.
Bundle oddaliła się szybko w stronę domu.
Anthony przez parę minut odprowadzał ją wzrokiem, po czym, pogrążony w zadumie,
zapalił papierosa. W trakcie tej czynności uszu jego dobiegł jakiś odgłos tuż obok. Stał przy
samej przystani, a ten odgłos docierał do niego jakby zza rogu. Gdyby chciał go określić,
powiedziałby, że wyglądało to tak, jakby jakiś człowiek usiłował powstrzymać kichnięcie.
— Ciekaw jestem — mruknął pod nosem Anthony — bardzo jestem ciekaw, kto może
być za tą przystanią. Trzeba się będzie samemu o tym przekonać.
Wprowadzając słowa w czyn, rzucił zgaszoną uprzednio zapałkę i lekkim, bezszelestnym
krokiem pobiegł za róg budynku.
Wpadł na człowieka, który klęczał na ziemi i czynił wysiłki, żeby wstać. Mężczyzna ów
był wysoki, miał na sobie jasny płaszcz, na nosie okulary, krótką, czarną bródkę w szpic i
odznaczał się nieco afektowanym sposobem bycia. Był między trzydziestką a czterdziestką
i ogólnie rzecz biorąc, wyglądał bardzo szacownie.
— Co pan tu robi? — zapytał Anthony.
Był absolutnie pewien, że ten mężczyzna nie zaliczał się do grona gości lorda Caterhama.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł ów człowiek z wyraźnym obcym akcentem,
wykrzywiając usta. w niby to przyjacielskim uśmiechu. — Wracając do „Wesołego
Krykiecisty” zabłądziłem. Czy monsieur byłby tak dobry i wskazał mi kierunek?
— Oczywiście — zapewnił Anthony. — Ale przez wodę raczej pan się tam nie dostanie.
— Co? — zapytał cudzoziemiec tonem człowieka zbitego z pantałyku.
— Powiedziałem — powtórzył Anthony, spoglądając znacząco na przystań — że drogą
wodną pan się tam nie dostanie. Najprościej byłoby przez park, niedaleko stąd, ale to
wszystko jest prywatna posiadłość. Naruszył pan jej granice.
— Ogromnie mi przykro. Musiałem zgubić kierunek. Zamierzałem tutaj uzyskać
informację.
Anthony powstrzymał się przed uwagą, że klęczenie za przystanią to dość dziwny sposób
zdobywania informacji. Dotknął delikatnie ramienia mężczyzny.
— Proszę iść tędy — powiedział. — Na prawo, dokoła jeziora i potem prosto, niech pan
tylko nie przeoczy ścieżki. Jak pan do niej dojdzie, proszę skręcić na lewo, i ta ścieżka
doprowadzi pana do wioski. Pan, zdaje się, mieszka w „Krykieciście”, tak?
— Tak, monsieur. Od dziś rana. Wielkie dzięki, że był pan tak uprzejmy i wskazał mi
drogę.
— Bardzo mi było miło — rzekł Anthony. — Mam nadzieję, że się pan nie zaziębił?
— Słucham? — spytał cudzoziemiec.
— Od klęczenia na wilgotnej ziemi — wyjaśnił Anthony. — Wydawało mi się, że pan
kichał.
— Właśnie miałem kichnąć — sprostował mężczyzna.
— Otóż właśnie — powiedział Anthony. — Nie powinien pan powstrzymywać kichania.
Mówił mi o tym kiedyś jeden ze sławnych lekarzy. To piekielnie niebezpieczne. Trudno mi
określić, jaką szkodę wyrządzi to panu, może źle wpłynie na krążenie krwi, tak czy owak
proszę tego nigdy nie robić. Do widzenia.
— Do widzenia, monsieur, i dziękuję za wskazanie mi drogi.
73
— Drugi podejrzany cudzoziemiec w wiejskim hoteliku — wymamrotał Anthony
obserwując oddalającą się sylwetkę. — I pierwszy, którego nie potrafię rozszyfrować.
Aparycja francuskiego kupca obwoźnego. Nie wygląda mi na Towarzysza Czerwonej Ręki.
A może reprezentuje trzecią partię w tej niespokojnej Herzoslovakii? Francuska
guwernantka zajmuje pokój, którego okno jest drugie od końca. Tajemniczy Francuz
kręcący się po okolicy i podsłuchujący rozmowy nie przeznaczone dla jego uszu. Głowę
daję, że coś się za tym kryje.
Pogrążony w rozmyślaniach skierował kroki ku domowi. Na tarasie ujrzał lorda
Caterhama, przygnębionego stosownie do sytuacji, oraz dwóch nowych gości. Na widok
Anthony’ego lord ożywił się nieco.
— No, jest pan nareszcie — stwierdził. — Pozwoli pan, że go przedstawię baronowi…
hm… tego… a także kapitanowi Andrassy’emu. Pan Anthony Cade.
Baron patrzył na Anthony’ego z rosnącą podejrzliwością.
— Pan Cade? — zapytał oschle. — Nie sądzę.
— Słówko na osobności, panie baronie — rzekł Anthony. — Wszystko panu wyjaśnię.
Baron skinął głową i obaj panowie poszli wzdłuż tarasu.
— Panie baronie — zaczął Anthony — zdaję się na pana łaskę i niełaskę. Tak dalece
nadszarpnąłem honor angielskiego dżentelmena, że przybyłem do tego kraju pod nie swoim
nazwiskiem. Przedstawiłem się panu jako James McGrath — lecz musi pan przyznać, że
popełnione przez mnie oszustwo ma znikomą rangę. Zna pan niewątpliwie dzieła Szekspira
i jego uwagi na temat tego, jak nieważne są nazwy poszczególnych gatunków róż.
Podobnie ta sprawa. Człowiek, z którym chciał się pan widzieć, był posiadaczem
pamiętników. Ja byłem tym człowiekiem. Świetnie się pan ponadto orientuje, że pamiętniki
zmieniły już właściciela. Zręczny chwyt, baronie, bardzo zręczny chwyt. Czyj to był
pomysł, pana czy pańskiego zwierzchnika?
— To był pomysł Jego Wysokości. I tylko on mógł sobie pozwolić na wprowadzenie go
w czyn.
— Zrobił to wspaniale! — powiedział Anthony z uznaniem. — Nigdy bym nie pomyślał,
że to nie dzieło Anglika.
— Książę otrzymał wykształcenie godne angielskiego dżentelmena — wyjaśnił baron.
Takie obyczaje panują w Herzoslovakii.
— Żaden profesjonalista nie świsnąłby tego rękopisu w sposób bardziej doskonały. Czy
będę niedyskretny, jeśli zapytam, co się z nim stało? — Mówiąc między nami
dżentelmenami… — zaczął baron.
— Jest pan bardzo uprzejmy, baronie — burknął Anthony. — Nigdy tak często nie
nazywano mnie dżentelmenem, jak w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.
— Powiem to panu: przypuszczam, że zostały spalone.
— Pan przypuszcza, ale nie wie na pewno, tak?
— Jego Wysokość trzymał je przy sobie. Miał zamiar je przeczytać, a potem spalić.
— Rozumiem — rzeki Anthony. — Mimo wszystko te pamiętniki nie są lekturą łatwą i
nie można ich przekartkować w ciągu pół godziny.
— Wśród rzeczy mojego zamęczonego pana nie znaleziono tego rękopisu, więc rozumie
się samo przez się, że spalony został.
— Hm — mruknął Anthony. — Kto to wie? — Chwilę milczał, a potem powiedział: —
Zadałem panu te pytania, baronie, ponieważ, jak pan może słyszał, również i mnie
wplątano w tę zbrodnię. Muszę się oczyścić z wszelkich zarzutów, żeby najmniejsze
podejrzenie na mnie nie ciążyło.
74
— Niewątpliwie — powiedział baron. — To jest kwestia pańskiego honoru.
— Otóż właśnie — rzekł Anthony. — Dobrze pan to ujął. Ja tak nie potrafię. Ale
wracając do rzeczy: tylko znalezienie prawdziwego mordercy oddali ode mnie wszelkie
podejrzenia, lecz abym mógł wziąć się za to, muszę mieć trochę faktów. Sprawa
pamiętników jest bardzo istotna. Wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że motywem
zbrodni była chęć zdobycia pamiętników.
Czy pańskim zdaniem, baronie, nie posuwam się za daleko w swoich przypuszczeniach?
Baron chwilę się zastanawiał.
— Czytał pan te pamiętniki? — zapytał w końcu przezornie.
— Dziękuję za odpowiedź — rzekł Anthony z uśmiechem. — A teraz, panie baronie,
jeszcze jedno. Chciałbym mianowicie uczciwie pana uprzedzić, że nie odstąpiłem od
zamiaru dostarczenia rękopisu wydawcom w najbliższa środę, trzynastego października.
Baron wytrzeszczył na niego oczy.
— Przecież pan już ich nie ma!
— W środę, powiedziałem. Dzisiaj mamy piątek. Zostało mi pięć dni na ich odzyskanie.
— A jeśli zostały spalone?
— Nie sądzę. I mam ważkie powody, by tak przypuszczać. \
Pogrążeni w rozmowie zawrócili przy końcu tarasu. I ujrzeli zbliżającą się ku nim
masywną postać. Anthony, który nie oglądał do tej pory pana Hermana Isaacsteina, spojrzał
nie niego z niemałym zainteresowaniem.
— Och, baronie — rzekł Isaacstein wymachując wielkim, czarnym cygarem — to fatalna
sprawa, doprawdy fatalna.
— Kogo ja widzę, mojego starego przyjaciela, pana Isaacsteina! — wykrzyknął baron. —
Cała nasza wspaniała budowla leży w ruinie.
Anthony odszedł taktownie od wylewających żale dżentelmenów i zaczął spacerować
wzdłuż tarasu.
Nagle zatrzymał się. Z samego środka cisowego żywopłotu unosiła się w powietrze
cienka spirala dymu.
Między dwoma rzędami musi być puste miejsce, pomyślał Anthony. Słyszałem o czymś
takim.
Spojrzał szybko na prawo i lewo. Lord Caterham z kapitanem Andrassym znajdowali się
na drugim końcu tarasu. Odwróceni byli do niego plecami. Anthony pochylił się i dal nura
pomiędzy bujne cisy.
Miał rację. Żywopłot składał się z dwóch rzędów — z wąskim przejściem pośrodku.
Wejście do tego korytarza było trochę dalej, przy bocznej części domu. Nie kryła się za tym
żadna tajemnica, ale osoby, które patrzyły na żywopłot od frontu, nigdy by na to nie
wpadły.
Anthony spojrzał wzdłuż tej wąskiej alejki. Mniej więcej w jej połowie siedział człowiek,
wygodnie rozparty w trzcinowym fotelu. Do połowy wypalone cygaro leżało na poręczy, a
dżentelmen sprawiał wrażenie śpiącego.
— Hm — mruknął Anthony. — Widocznie pan Hiram Fish woli cień.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
HERBATA W POKOJU LEKCYJNYM
Anthony wrócił na taras z nękającym go uczuciem, że jedyne miejsce, gdzie można
spokojnie porozmawiać, to środek jeziora.
75
Z wnętrza domu rozległ się donośny dźwięk gongu i w bocznych drzwiach ukazał się
Tredwell, zachowując pełną godności postawę.
— Podano do stołu, milordzie.
— No! — powiedział lord ożywiwszy się nieco. — Obiad!
W tym momencie dwójka dzieci wypadła z domu. Były to pełne wigoru młode kobietki w
wieku dziesięciu i dwunastu lat i chociaż mogły nosić imiona Dulcie i Daisy, jak
sugerowała Bundle, znane były powszechnie jako Guggle i Winkle. Wykonały coś w
rodzaju tańca wojennego, urozmaiconego przenikliwymi wrzaskami, póki nie pojawiła się
Bundle, która położyła temu kres.
— Gdzie jest mademoiselle? — zapytała ostro.
— Ma migrenę, migrenę, migrenę! — zaśpiewała Winkle.
— Huraaa! — dołączyła się Guggle.
Lordowi Caterhamowi udało się zagnać do domu większość gości. A potem powstrzymał
przed tym Anthony’ego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Wejdźmy do mego gabinetu — wysapał. — Mam tam coś ekstra.
Skradając się przez hali lord Caterham bardziej przy— pominął złodzieja niż pana tego
domu i niebawem dotarł do azylu, jakim był jego gabinet. Tam otworzył szafę i
zademonstrował Anthony’emu serię butelek.
— Rozmowa z cudzoziemcami zawsze budzi we mnie pragnienie — wyjaśnił
przepraszającym tonem. — Nie mam pojęcia dlaczego.
Rozległo się pukanie i w szparze drzwi ukazała się głowa Virginii.
— Dostanę mój ulubiony cocktail? — zapytała.
— Oczywiście — odparł lord z całą serdecznością.
— Proszę do środka.
Następnych parę minut zajął rytuał picia.
— To właśnie było mi potrzebne — rzekł lord Caterham z westchnieniem, odstawiając
szklankę na stół.
— Jak już wspomniałem, rozmowa z cudzoziemcami jest dla mnie bardzo wyczerpująca.
Pewno dlatego, że są tacy uprzejmi. Chodźmy. Pożywimy się trochę.
Udał się do jadalni. Virginia przytrzymała ramię Anthony’ego, dając mu znak, by zwolnił
nieco kroku.
— Dokonałam wyczynu — szepnęła. — Namówiłam lorda Caterhama, by mi pokazał
ciało.
— No i? — zapytał niecierpliwie Anthony. Jego teoria albo się teraz potwierdzi, albo nie.
Virginia potrząsnęła przecząco głową.
— Nie miał pan racji. To książę Michael.
— Coś takiego… — Anthony był prawdziwie zmartwiony — a mademoiselle miała
migrenę — dodał głośniej, z wyraźnym niezadowoleniem.
— Co to ma z tym wspólnego?
— Prawdopodobnie nic, ale chciałbym ją zobaczyć. Widzi pani, udało mi się stwierdzić,
że okno mademoiselle jest drugie od końca, a w tym oknie ubiegłej nocy ujrzałem światło.
— Ciekawe.
— Przypuszczalnie nic się za tym nie kryje. Mimo to jednak chciałbym dzisiaj zobaczyć
się z nią.
Obiad był swego rodzaju męką. Nawet tolerancyjnej i pogodnej Bundle nie udało się
stworzyć dobrego nastroju wśród tak różnorodnego towarzystwa. Baron i Andrassy byli
poprawni, oficjalni, napompowani etykietą i mieli takie miny, jakby spożywali posiłek w
76
mauzoleum. Lord Caterham był ospały i przygnębiony. Bill Eversleigh spoglądał tęsknie
na Virginię. George, pomny trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, prowadził lekką rozmowę
z baronem i panem Isaacsteinem. Guggle i Winkle, nie posiadające się z radości, że w ich
domu popełniono morderstwo, trzeba było ciągle upominać i strofować. Pan Hiram Fish
natomiast powoli przeżuwał pokarm, wypowiadając oschłe uwagi w sobie tylko znanym
dialekcie. Inspektor Battle dyskretnie się ulotnił i nikt nie wiedział, co się z nim stało.
— Dzięki Bogu skończyło się — mruknęła Bundle do Anthony’ego, gdy wstawali od
stołu. — A George po południu zabiera cudzoziemski kontyngent do „Abbey”, by omówić
tajemnice państwowe.
— Może to oczyści atmosferę — rzucił Anthony.
— Nie mam nic przeciwko temu Amerykaninowi — ciągnęła Bundle. — On i mój ojciec
mogliby z równym zapałem dyskutować o swoich pierwszych edycjach w pewnym
zacisznym miejscu. Panie Fish — rzekła, bo osoba, o której była mowa, właśnie się zbliżała
— zaplanowałam dla pana spokojne popołudnie.
Amerykanin skłonił się.
— Bardzo to uprzejme z pani strony, lady Eileen.
— Pan Fish — wtrącił Anthony — miał również bardzo spokojny poranek.
Amerykanin obrzucił go szybkim spojrzeniem.
— Aha, widział mnie pan w moim ustroniu? Bywają chwile, proszę pana, kiedy człowiek
miłujący spokój marzy tylko o tym, by być jak najdalej od rozszalałego tłumu. Bundle
odpłynęła, pozostawiając Anthony’ego sam na sam z Amerykaninem. Ten ostatni zniżył
trochę głos mówiąc:
— Moim zdaniem kryje się za tym wszystkim jakaś wielka tajemnica.
— Cała masa tajemnic — powiedział Anthony.
— Ten łysy facet jest prawdopodobnie krewnym?
— Coś w tym sensie.
— Narody Europy Środkowej podnoszą alarm — powiedział pan Fish. — No bo chodzą
słuchy, że ten nieboszczyk to Jego Królewska Wysokość. Czy to prawda, nie wie pan?
— Przebywał tutaj jako hrabia Stanislaus — odparł Anthony wymijająco. Czego pan Fish
już nie skomentował, rzucił tylko wieloznacznie:
— O rany!
Po czym na parę chwil pogrążył się w milczeniu.
— Ten wasz kapitan policji — zauważył w końcu — Battle czy jak mu tam, jest dobry w
tych sprawach?
— Scotland Yard uważa, że tak — odpowiedział sucho Anthony.
— Według mnie to człowiek bez polotu — stwierdził pan Fish. — I ślamazarny.
Najważniejsze dla niego było to, by nikt nie opuszczał domu, i co to ma za sens?
W trakcie mówienia zmierzył Anthony’ego ostrym wzrokiem.
— Jutro rano wszyscy zostaną przesłuchani.
— I o to tylko chodzi, tak? Nieważne, że goście lorda Caterhama stają się podejrzani?
— Drogi panie!
— Czułem się trochę głupio jako cudzoziemiec. Ale przecież zrobił to ktoś z zewnątrz,
przypominam sobie teraz. Oszklone drzwi były tylko przymknięte, prawda?
— Tak — przyznał Anthony ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Pan Fish westchnął. Po minucie lub dwóch odezwał się zrzędzącym tonem:
— Młody człowieku, czy panu wiadomo, w jaki sposób odwadnia się kopalnię?
— Nie.
77
— Za pomocą pompowania, ale to ogromnie ciężka praca… Obserwuję sylwetkę mego
czcigodnego gospodarza, jak odłącza się od grupki osób. Idę do niego.
Gdy pan Fish godnie się ulotnił, Bundle znowu przypłynęła do Anthony’ego.
— Zabawny typ, prawda? — zapytała.
— Owszem.
— Szukanie Virginii na nic się nie zda — powiedziała Bundle nieprzyjemnym tonem.
— Ja jej nie szukałem.
— Nieprawda. Nie wiem, jak ona to robi. Nie jest ważne, co mówi, a nawet sądzę, że
nieważne jest, jak wygląda. Ale, mój Boże… zawsze ma, kogo chce. Tak czy siak na razie
jest zajęta. Prosiła mnie, żebym była dla pana mila, toteż będę, nawet przy użyciu siły, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
— Użycie siły nie jest przewidziane — zapewnił ją Anthony. — Ale jeśli nie sprawi to
pani różnicy, wolałbym, żeby była pani dla mnie miła na jeziorze, w łódce.
— Myśl jest celna — orzekła Bundle z zamyślonym wyrazem twarzy.
I powędrowali razem w stronę jeziora.
— Zanim przejdziemy do bardziej interesujących tematów — zaczął Anthony wiosłując
niespiesznie — chciałbym pani zadać jedno pytanie. Najpierw obowiązek, potem
przyjemność.
— O czyjej sypialni chciałby pan się teraz dowiedzieć? — zapytała z pełną rezygnacji
cierpliwością.
— Na razie żadna sypialnia nie wchodzi w grę. Chciałbym się natomiast dowiedzieć,
skąd wytrzasnęliście państwo tę francuską guwernantkę.
— Rzucono na pana urok — stwierdziła Bundle.
— Wytrzasnęłam ją z agencji, płacę jej sto funtów rocznie, ma na imię Genevieve.
Jeszcze panu mało?
— No dobrze, z agencji — powiedział. — A co z jej referencjami?
— Och, co za żar uczuć! Przez dziesięć lat przebywała z hrabiną Oby Nie.
— Oby Nie to znaczy?…
— Hrabina de Bretuil, Chateau de Bretuil, z Dinard.
— Czy spotkała się pani z hrabiną osobiście? Czy też wszystko się odbyło drogą
listowną?
— Tak, ustaliłyśmy listownie.
— Hm…
— Pan mnie intryguje — oświadczyła Bundle. — Niesamowicie wręcz. Czy chodzi o
miłość, czy zbrodnię?
— Najwidoczniej jest to czyste wariactwo z mojej strony. Dajmy temu spokój.
— „Dajmy temu spokój” mówi tonem niedbałym, wyciągnąwszy już ode mnie wszystkie
dane, o jakie mu chodziło. A kogo pan właściwie podejrzewa? Bo ja Virginię jako osobę
najbardziej nieprawdopodobną. Albo Billa.
— A co się tyczy pani?
— Arystokraci przyłączają się potajemnie do Towarzyszy Czerwonej Ręki. Ale byłaby
sytuacja!
Anthony roześmiał się. Bundle mu się podobała, choć lękał się trochę tych jej
przenikliwych, przewiercających na wskroś szarych oczu.
— Musi pani być dumna z tego wszystkiego — powiedział niespodziewanie, wskazując
dłonią wielki dom majaczący w oddali.
Bundle przymknęła powieki i przechyliła na bok głowę.
78
— Tak… może odrobinę. Człowiek się przyzwyczaił do tego, co ma. Zresztą nie
przebywamy tutaj za często — piekielne nudy. Całe lato byliśmy w Cowes i Deauville, a
potem znowu w Szkocji. Przez pięć miesięcy w roku „Chimneys” jest przykryte
pokrowcami. Raz na tydzień zdejmuje się te pokrowce i przyjeżdżają autokary pełne
turystów i ci turyści gapią się na Tredwella i słuchają, co on mówi. „Po prawej ręce widzą
państwo portret czwartej markizy Caterham pędzla Joshuy Reynoldsa” i tak dalej, a Ed czy
Bert, największy kawalarz na tej wycieczce, trąca łokciem swoją dziewczynę i powiada:
„Wiesz, Gladys, mają tu dwa warte sporo grosza obrazy”. Idą dalej, patrzą na inne obrazy,
ziewają, szurają nogami i marzą tylko o tym, by już nareszcie nadszedł czas powrotu do
domu.
— Podobno dwa czy trzy razy dokonywała się tutaj historia?
— Widać, że słuchał pan George’a — rzekła ostro Bundle. — On zawsze wygaduje takie
rzeczy.
Tymczasem Anthony wsparł się na łokciu i spoglądał ku brzegowi.
— Czy moje oczy widzą trzeciego podejrzanego cudzoziemca, który stoi strapiony koło
przystani? A może to jeden z gości?
Bundle uniosła głowę z czerwonej poduszki.
— To Bill — powiedziała.
— Wygląda, jakby czegoś szukał.
— Prawdopodobnie mnie — rzekła bez entuzjazmu.
— Mam wiosłować w przeciwnym kierunku?
— Propozycja nader prawidłowa, choć powinna być wypowiedziana z większym
zapałem. — Po takiej naganie będę wiosłował ze zdwojoną energią.
— W żadnym razie — zaprotestowała. — Mam swoją dumę. Dopłyńmy do miejsca,
gdzie stoi ten młodociany osioł. Ktoś powinien zatroszczyć się o niego. Virgipia na pewno
dała przed nim drapaka. Pewnego dnia, choć wydaje się to absolutnie niepojęte, mogę
wyrazić chęć poślubienia George’a, więc muszę ćwiczyć postawę „jednej ze znanych w
świecie polityki pań domu”.
Anthony posłusznie powiosłował ku brzegowi.
— Ale proszę mi powiedzieć, co się stanie ze mną? — zapytał żałosnym tonem. —
Wolałbym nie być piątym kołem u wozu. Czy tam daleko idą dzieci?
— Tak. Ale ostrożnie z nimi, bo nie dadzą panu spokoju.
— Ja lubię dzieci — oświadczył Anthony. — Mógłbym je nauczyć paru spokojnych,
ćwiczących umysł gier.
— W porządku, tylko proszę pamiętać, że pana ostrzegałam.
Po rozstaniu się z Bundłe, która miała otoczyć opieką strapionego Billa, Anthony
powędrował w kierunku, skąd dobiegały różnorodne wrzaski, zakłócające spokój
popołudniowych godzin. Przyjęto go z entuzjazmem.
— Umiesz bawić się w Indian? Jesteś w tym dobry? — zapytała Guggle surowo.
— Raczej tak — odpowiedział Anthony. — Słuchajcie, jakie wydaję okrzyki, kiedy mnie
skalpują. O, takie.
— Zademonstrował.
— Nieźle — orzekła Winkle, zachowując wstrzemięźliwość. — A’ teraz wydaj ryk
skalpującego.
Anthony uczynił zadość żądaniu krzykiem mrożącym krew w żyłach. Chwilę potem
zabawa w Indian była w pełnym toku.
79
Mniej więcej po upływie godziny Anthony otarł czoło i zaryzykował pytanie o
migrenę, na jaką cierpiała mademoiselle. Miło mu było usłyszeć, że pani czuje się już
całkiem dobrze. Taką zyskał sympatię dziewczynek, że bardzo stanowczo zaprosiły go na
herbatę w pokoju lekcyjnym.
— Opowiesz nam wtedy o tym powieszonym człowieku — nalegała Guggle.
— Mówiłeś, że masz ze sobą kawałek tego sznurka? — upewniła się Winkle.
— Mam, w walizce—rzekł Anthony tonem uroczystym.
— Każda z was dostanie kawałek.
W tej samej chwili Winkle wydała indiański ryk zadowolenia.
— Musimy teraz iść i umyć się — powiedziała ponuro Guggle. — Przyjdziesz na
herbatę, prawda? Nie zapomnisz?
Obiecał solennie, że nic go nie powstrzyma przed stawieniem się na umówione spotkanie.
Zadowolone dziewczynki ruszyły w stronę domu. Anthony stał chwilę odprowadzając je
wzrokiem i właśnie wtedy zobaczył jakiegoś mężczyznę wychodzącego z kępy drzew po
drugiej stronie, a potem idącego spiesznie przez park. Był niemal pewny, że to ten sam
czarnobrody cudzoziemiec, którego spotkał dziś rano. Podczas gdy wahał się: iść za nim
czy nie, krzewy przed nim rozchyliły się i pojawił się przed nim w całej krasie pan Hiram
Fish. Na widok Anthony’ego drgnął lekko.
— Czy popołudnie minęło panu spokojnie? — zapytał Anthony.
— O, tak, dziękuję.
Jednakże pań Fish nie tchnął takim spokojem jak zazwyczaj. Twarz miał zarumienioną,
oddech krótki, jak gdyby dopiero co biegł. Wyciągnął zegarek.
— Coś mi się zdaje—powiedział przytłumionym głosem — że zgodnie z waszym
brytyjskim obyczajem będziecie państwo niebawem pić popołudniową herbatę.
Trzasnąwszy wiekiem zegarka, pan Fish statecznym krokiem powędrował w stronę domu.
Anthony stał pogrążony w zadumie i teraz on drgnął na widok wyrastającego przed nim
jak spod ziemi inspektora Battle’a. Najsłabszy nawet szelest nie zapowiedział jego
pojawienia się, zupełnie jakby się zmaterializował, zstąpiwszy z przestrzeni kosmicznej.
— Skąd pan się tu wziął? — zapytał Anthony z irytacją.
Lekkim ruchem głowy wskazał Battle niewielką kępę drzew za nimi.
— Dziś po południu to modne miejsce — zauważył Anthony.
— Pan był nieobecny myślami — stwierdził inspektor.
— Istotnie. Czy pan wie, co mnie tak pochłaniało, inspektorze? Usiłowałem dodać do
jednego dwa, potem pięć, potem trzy, żeby mi wyszło cztery. Ale to jest niemożliwe,
inspektorze, po prostu niemożliwe.
— Problem jest trudny — zgodził się detektyw.
— Bardzo mi właśnie zależało na spotkaniu z panem. Inspektorze, chciałbym się stąd
urwać. Da się to załatwić?
Zgodnie z swoim obyczajem inspektor Battle nie okazał po sobie ani zdziwienia, ani
ciekawości. Odpowiedź jego brzmiała szczerze i rzeczowo:
— Zależy, proszę pana, dokąd zamierza pan się udać.
— Powiem panu otwarcie, inspektorze. Wyłożę karty na stół. Zamierzam udać się do
Dinard, do hrabiny de Breteuil. Da się zrobić?
— Kiedy pan chce jechać?
— Dajmy na to jutro po południu. Byłbym z powrotem w niedzielę wieczorem.
— Rozumiem — powiedział inspektor ze szczególnym naciskiem.
— I co pan na to?
80
— Nie mam zastrzeżeń, pod warunkiem, że udaje się pan tam, gdzie pan powiedział, i
stamtąd prosto wróci pan lulaj.
— Jest pan człowiekiem absolutnie wyjątkowym, inspektorze. Albo czuje pan do mnie
dużo sympatii, albo jest pan niezwykle przebiegły. Gdzie leży prawda?
Inspektor Battle uśmiechnął się nieznacznie, lecz nic nie odpowiedział.
— Tak, tak — zaczął Anthony. — Przewiduję, że podejmie pan środki ostrożności.
Dyskretni funkcjonariusze prawa będą śledzić moje mocno podejrzane poczynania. Niech
będzie. Ale wolałbym wiedzieć, po co to wszystko.
— Nie wiem, o co panu chodzi.
— Pamiętniki, o to ten cały kram. Czy tylko pamiętniki? A może chowa pan coś jeszcze
w zanadrzu?
Battle znowu się uśmiechnął.
— Niech pan posłucha. Idę panu na rękę, ponieważ wywarł pan na mnie dobre wrażenie.
Chciałbym, abyśmy współpracowali w tej sprawie. Amator i profesjonalista to dobra para.
Pierwszego cechuje, że się tak wyrażę, bardzo osobisty stosunek do zagadnienia, drugi ma
doświadczenie.
— Nie muszę dodawać — rzekł powoli Anthony — że zawsze chciałem .wypróbować
swoje możliwości w ujawnianiu tajemnicy zbrodni.
— Ma pan jakieś sugestie dotyczące tej sprawy?
— Mnóstwo — odparł Anthony. — Ale to głównie znaki zapytania.
— Na przykład?
— Kto zajmie miejsce zamordowanego? Według mnie to bardzo ważne.
Inspektor uśmiechnął się krzywo. — Ciekaw byłem, czy pan na to wpadnie. Książę
Nicholas Obolovitch jest bezpośrednim spadkobiercą, bratem stryjecznym tego
dżentelmena.
— A gdzie on obecnie się znajduje?— zapytał Anthony odwracając się, by zapalić
papierosa. — Tylko proszę mi nie mówić, że pan nie wie, bo nie uwierzę panu.
— Mamy pewne podstawy, by przypuszczać, że jest w Stanach Zjednoczonych. W
każdym razie ostatnio tam był. Podnosił pieniądze na poczet spadku.
Anthony dał upust zdziwieniu, gwiżdżąc przeciągle.
— Rozumiem — rzekł. — Michael miał poparcie w Anglii, Nicholas w Ameryce. W
obydwu państwach grupa finansistów zabiegała o koncesje naftowe. Partia Lojalistów
przyjęła kandydaturę Michaela — teraz muszą szukać gdzie indziej. Panowie Isaacstein i
spółka oraz pan George Lomax zgrzytają zębami. Radość na Wall Street. Mam rację?
— Jest pan tej racji bardzo bliski — odparł inspektor Battle.
— Hm — mruknął Anthony. — Mógłbym przysiąc, że wiem, co pan robił w tej kępie
zarośli.
Detektyw uśmiechnął się, ale nie wyrzekł ani słowa.
— Polityka międzynarodowa to rzecz bardzo fascynująca — powiedział Anthony. —
Lecz ja muszę niestety pana opuścić. Mam spotkanie w pokoju lekcyjnym.
Ruszył ostro w kierunku domu. Tam pełen godności Tredwell pokazał mu drogę do
pokoju lekcyjnego. Zapukał do drzwi, wszedł, a powitały go okrzyki radości.
Guggle i Winkle momentalnie go dopadły i doprowadziły z triumfem przed oblicze
mademoiselle w celu dokonania prezentacji.
Po raz pierwszy ogarnął Anthony’ego niepokój. Mademoiselle Brun była niską kobietą w
średnim wieku, o ziemistej cerze, szpakowatych włosach i dobrze zapowiadających się
wąsach.
81
Zupełnie nie pasowała do wizerunku słynnej zagranicznej awanturnicy.
Zdaje się, stwierdził w duchu Anthony, że wyszedłem na durnia. Nie ma rady, muszę
jakoś przez to przebrnąć.
Był dla mademoiselle nadzwyczaj miły, ona zaś ze swej strony demonstrowała zachwyt,
że taki przystojny, młody człowiek wtargnął do jej królestwa. Poczęstunek był
fantastyczny.
Jednakże tegoż wieczoru, gdy Anthony był już sam ze swoimi myślami w uroczej
komnacie sypialnej, potrząsnął kilkakrotnie głową z niezadowoleniem.
— Pomyliłem się — rzekł do siebie. — Po raz drugi się pomyliłem. W każdym razie nie
mogę się w tym wszystkim połapać.
Chodził w tę i z powrotem po pokoju i raptem stanął.
— Co za diabeł…?
Drzwi delikatnie się otworzyły. W następnej chwili do pokoju wśliznął się mężczyzna i
stanął tuż za progiem w pozie pełnej szacunku.
Był to silnie zbudowany, wysoki mężczyzna z jasnymi włosami, typowymi dla Słowian
wystającymi kośćmi policzkowymi i marzycielsko–fanatycznym spojrzeniem.
— Kim pan jest, u diabła? — spytał Anthony patrząc na niego ze zdziwieniem.
Mężczyzna odpowiedział w bezbłędnej angielszczyźnie:
— Jestem Boris Anchoukoff.
— Służący księcia Michaela?
— Tak. Służyłem memu panu. On nie żyje. Teraz służę panu.
— Bardzo to uprzejme z pańskiej strony — rzekł Anthony — ale ja nie potrzebuję
kamerdynera.
— Pan jest teraz moim panem. Będę panu wiernie służył.
— Proszę posłuchać: ja nie potrzebuję kamerdynera. Nie stać mnie na to.
Boris Anchoukoff spojrzał na Anhtony’ego z lekkim odcieniem pogardy.
— Mnie nie zależy na pieniądzach. Służyłem memu panu. Teraz będę służyć panu, do
śmierci.
Postąpił szybko do przodu, uklęknął na jedno kolano, złapał rękę Anthony’ego i
przyłożył ją, sobie do ust. Po czym wstał błyskawicznie i wyszedł z pokoju równie
niespodziewanie, jak się w nim pojawił.
Anthony spoglądał za nim szeroko otwartymi oczami, cała jego twarz wyrażała
bezgraniczne zdumienie.
— Cholernie dziwna sprawa — powiedział do siebie. — Facet wierny jak pies. Osobliwe
ci ludzie mają instynkty.
Wstał z miejsca i znowu zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem.
— Mimo wszystko — szepnął — to bardzo niewygodne, diabelnie niewygodne,
zwłaszcza teraz.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
PRZYGODA O PÓŁNOCY
Nazajutrz rano odbyło się przesłuchanie. Zupełnie niepodobne do przesłuchań, o jakich
się czyta w sensacyjnych powieściach. Zadowoliło nawet George’a Lomaxa, który dążył
uparcie do tuszowania wszelkich interesujących szczegółów. Pracujący wspólnie inspektor
Battle oraz koroner, wspomagani przez okręgowego komisarza policji, jak mogli,
82
ograniczali postępowanie, dzięki czemu poziom nudy utrzymał się w granicach
przyzwoitości.
Natychmiast po przesłuchaniu Anthony dyskretnie się ulotnił.
Jego wyjazd okazał się dla Billa Eversleigha jedynym w ciągu tego dnia jasnym
promykiem. George Lomax, przejęty obsesyjnym lękiem, że jakaś rzecz przynosząca ujmę
jego instytucji może wyjść na jaw, dwoił się i troił. Panna Oscar i Bill byli stale do jego
dyspozycji. Sprawy ważne i interesujące załatwiała panna Oscar. Natomiast zadaniem Billa
było bieganie tam i siam na różne posyłki, rozszyfrowywanie telegramów i słuchanie
godzinami powtarzającego się stale George’a.
Gdy w sobotę wieczorem rzucił się na łóżko był kompletnie wyczerpany. Wskutek
wzmożonych wymagań George’a przez cały dzień nie miał praktycznie możliwości
porozmawiania z Virginią. Chwała Bogu, że ten kolonialny facet się wyniósł. Virginia
poświęcała mu stanowczo zbyt wiele czasu. No i oczywiście, jeżeli George Lomax będzie
nadal tak się błaźnił… Billa ogarnęła wściekłość i… zasnął. Sen przyniósł mu ukojenie.
Śniła mu się Virginia.
Był to sen bohaterski, sen o pożarze, a on odgrywał w nim rolę dzielnego wybawcy.
Zniósł Virginię na rękach z ostatniego piętra. Była nieprzytomna. Położył ją na trawie. A
sam udał się w poszukiwaniu kanapek. To było bardzo ważne — zdobyć pudło z
kanapkami. George miał je, ale zamiast wręczyć kanapki Billowi, zaczął mu dyktować
depeszę. Znajdowali się obecnie w zakrystii jakiegoś kościoła i lada chwila miała przybyć
Virginia, by wziąć z nim ślub. Koszmar! On ma na sobie piżamę! Musi natychmiast biec do
domu i znaleźć stosowny strój. Pędzi do samochodu. Samochód nie chce zapalić. Nie ma
benzyny w baku. Billa ogarnia rozpacz, l wówczas podjeżdża autobus i wysiada z niego
Virginia, trzymając pod rękę łysego barona. Jest cudownie spokojna i świetnie ubrana, w
szarą suknię. Podchodzi do niego i szarpie figlarnie za ramię. „Bill — mówi. — Och, Bill!”
Szarpie go mocniej. „Bill, obudź się, ojej, obudź się!”
Bill obudził się oszołomiony. Był w swojej sypialni w „Chimneys”. Ale sen częściowo
jeszcze trwał. Virginia pochylała się nad nim i w różnych wariantach powtarzała to samo
zdanie:
— Obudź się, Bill! Ojej, Bill, obudź się!
— Hej — powiedział Bill siadając na łóżku. — Co się stało?
Virginia odetchnąla z ulgą.
— Chwała Bogu! Myślałam, że już się ciebie nie dobudzę. Szarpałam cię i szarpałam.
Czy już się naprawdę obudziłeś?
— Chyba tak — odrzekł niepewnie.
— Ty niezguło! Żeby sprawić mi tyle kłopotu! Ręce mnie bolą!
— Nie zasłużyłem sobie na takie obelgi — oświadczył Bill z godnością. — Muszę ci
powiedzieć, Virginio, że twoje zachowanie jest wysoce niestosowne. Absolutnie nie
przystoi młodej damie.
— Nie bądź idiotą, Bill! Dzieją się różne rzeczy…
— Jakie?
— Dziwne. W sali obrad. Wydawało mi się, że słyszę trzaśniecie drzwiami, i zeszłam na
dół. I dostrzegłam światło w sali obrad. Poszłam cichutko korytarzem i zajrzałam tam przez
szparę w drzwiach. Wiele nie mogłam zobaczyć, ale to, co zobaczyłam, było tak
niesamowite, że postanowiłam zobaczyć więcej. Wtedy uświadomiłam sobie nagle, że
chciałabym mieć obok przystojnego, wysokiego, silnego mężczyznę. A że nie znam nikogo
83
przystojniejszego, wyższego i silniejszego od ciebie, więc przyszłam i próbowałam cię
delikatnie obudzić. Ale delikatne budzenie trwałoby wieki.
— Rozumiem — powiedział Bill. — Co zatem chcesz, żebym zrobił? Wstał i złapał
włamywacza?
Virginia zmarszczyła brwi.
— Nie wiem, czy to są włamywacze. Bill, to bardzo dziwna sprawa… Ale nie traćmy
czasu na gadanie. Wstawaj!
Bill posłusznie wygramolił się z łóżka.
— Poczekaj, włożę buty, te wysokie, podbite ćwiekami. Wprawdzie jestem przystojny i
silny, ale nie zamierzam łapać zatwardziałych kryminalistów na bosaka.
— Ładną masz piżamę — powiedziała Virginia marzycielsko. — Żywe barwy, ale w
dobrym tonie.
— Jeżeli już o tym mowa — rzekł Bill sięgając po drugi but — to bardzo mi się podoba
ten twój ciuszek. Piękny odcień zieleni. Co to właściwie jest? Chyba nie szlafrok, prawda?
— To rodzaj peniuaru — odparła Virginia. — Cieszę się, Bill, że prowadziłeś taki czysty
żywot.
— Wcale nie prowadziłem czystego żywota — odparował Bill z oburzeniem.
— Zdradziłeś się. Jesteś ogromnie miły i lubię cię. Powiem więcej: jutro rano, dajmy na
to o godzinie dziesiątej — to dobra, bezpieczna pora, hamująca nadmierne emocje —
mogłabym cię nawet pocałować.
— Zawsze sądziłem, że te rzeczy najlepiej wychodzą, gdy się działa spontanicznie —
wyraził opinię Bill.
— Mamy co innego na głowie—powiedziała Virginia.
— Jeżeli nie zamierzasz włożyć maski przeciwgazowej ani kolczugi, to możemy
zaczynać.
— Jestem gotów — oznajmił Bill. Wśliznął się w jedwabny, bladoniebieski szlafrok i
sięgnął po pogrzebacz.
— Broń ortodoksów — dodał.
— Chodź i nie rób hałasu — powiedziała Virginia. Wyszli chyłkiem z pokoju, potem
korytarzem, a potem na dół szerokimi schodami. Gdy już byli na parterze, Virginia
skrzywiła się z niezadowoleniem.
— Te twoje buty to naprawdę nie cichostępy!
— Ćwieki są ćwiekami — stwierdził Bill. — Chciałem jak najlepiej.
— Musisz je zdjąć — oświadczyła Virginia stanowczo.
Bill jęknął.
— Możesz je nieść w ręku. Ciekawa jestem, czy się zorientujesz, co się dzieje w sali
obrad. Bill, to niesamowicie tajemnicza historia. Dlaczego włamywacze rozbierają na
części rycerza w zbroi?
— Hm, sądzę, że trudno byłoby go wynieść w całości. Rozbiorą go na części i zgrabnie
zapakują.
Virginia z dezaprobatą potrząsnęła głową.
— Po co im te stare, zaśniedziałe części zbroi, do czego im są potrzebne? Przecież w
„Chimneys” jest pełno innych skarbów, łatwiejszych do wyniesienia.
Bill z kolei potrząsał głową.
— Ilu ich tam jest? — zapytał, ściskając mocno rączkę pogrzebacza.
— Nie widziałam dokładnie. Wiesz, co można zobaczyć przez dziurkę od klucza. Mieli
tylko latarkę.
84
— Mam nadzieję, że już sobie poszli — wyraził przypuszczenie Bill.
Siedział na najniższym stopniu i ściągał buty. Po czym, trzymając je w ręku, ruszył
chyłkiem korytarzem prowadzącym do sali obrad. Virginia podążała za nim. Zatrzymali się
przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Panowała za nimi cisza, lecz nagle Virginia
ścisnęła rękę Billa, a on skinął głową potakująco. Dziurka od klucza zabłysła na minutę
jasnym światłem.
Bill opuścił się na kolana i przyłożył oko do dziurki. To, co zobaczył, wprawiło go w
skrajne zdumienie. Główna scena rozgrywającego się w sali dramatu znajdowała się po
lewej stronie, poza polem jego widzenia. Rozlegające się co jakiś czas stłumione dźwięki
świadczyły o tym, że grabieżcy wciąż mocowali się z rycerzem w zbroi. Było ich dwóch,
jak stwierdził Bill. Stali przy ścianie, tuż pod portretem Holbeina. Światło latarki było
najwidoczniej skierowane na przedmiot ich działania, wskutek czego reszta pokoju
pogrążona była niemal w ciemności. Raz jedna z osób mignęła Billowi w jego polu
widzenia, lecz było zbyt mroczno, by zauważył cokolwiek istotnego. Mógł to być równie
dobrze mężczyzna, jak i kobieta. Po paru minutach postać przesunęła się znowu i ponownie
rozległy się owe przytłumione dźwięki. Niebawem doszedł do tego nowy dźwięk, słabe
stuknięcie, jakby ktoś uderzał o drewno.
Bill odchylił się raptem i usiadł na piętach.
— Co się stało? — szepnęła Virginia.
— Nic. Po prostu to, co robimy, nie ma sensu. Nic praktycznie nie możemy zobaczyć i
nie domyślamy się nawet, co to wszystko znaczy. Muszę tam wejść i popędzić im kota. —
Włożył buty i wstał. — Posłuchaj mnie, Virginio. Jak można najciszej otworzymy drzwi.
Wiesz, gdzie jest wyłącznik światła, prawda?
— Tak, przy drzwiach.
— Nie sądzę, by ich było więcej niż dwóch. A może być tylko jeden. Wejdę do pokoju. A
kiedy powiem: „już”, zapal światło. Wszystko jasne?
— Jak najbardziej.
— I nie piszcz, i nie zemdlej ani nic w tym sensie. Nie pozwolę, by stało ci się coś złego.
— Ty mój bohaterze! — mruknęła Virginia.
Bill spojrzał na nią podejrzliwie, przebijając wzrokiem ciemność. Uszu jego dobiegł
cichy dźwięk, który mógł być zarówno szlochem, jak i śmiechem. Po chwili ujął mocniej
pogrzebacz i wyprostował się. Zdawał sobie w pełni sprawę z grozy sytuacji.
Cichutko nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i uchyliły się bezszelestnie. Bill czuł tuż za
sobą obecność Virginii. Wśliznęli się po cichu do pokoju.
W drugim jego końcu latarka oświetlała obraz Holbeina. Na jego tle rysowała się postać
mężczyzny, który stal na krześle i uderzał delikatnie w boazerię. Był oczywiście
odwrócony do nich plecami i z mroku wyłaniał się jego monstrualny cień.
Trudno powiedzieć, co mogliby jeszcze zobaczyć, gdyż w tym momencie but Billa
zaskrzypiał na parkiecie. Mężczyzna obrócił się gwałtownie, kierując na nich promień
światła latarki, czym prawie ich oślepił. Bill nie wahał się ani chwili.
— Już! — ryknął pod adresem Virginii i gdy ona posłusznie zapaliła światło, on rzucił się
na tego mężczyznę. Wielki kandelabr powinien był zapłonąć wszystkimi światłami; lecz
jedyne, co nastąpiło, to głuchy trzask wyłącznika. Pokój w dalszym ciągu tonął w
ciemnościach.
Virginia usłyszała, jak Bill klnie soczyście. W następnym momencie powietrze wypełniły
odgłosy bójki, sapanie. Latarka upadła na podłogę i wskutek tego zgasła. W dalszym ciągu
słychać było odgłosy desperackiej walki, ale kto był górą, a także kto w istocie brał w niej
85
udział, Virginia nie miała pojęcia. Czy oprócz mężczyzny stukającego w boazerię był
ktoś jeszcze w pokoju? Całkiem możliwe. Tylko na pierwszy rzut oka mogło się wydawać,
że ten człowiek jest sam.
Virginia czuła się jak sparaliżowana. Nie wiedziała, co robić. Nie odważyłaby się
włączyć do walki. Prawdopodobnie zamiast pomóc, zaszkodziłaby tylko Billowi. Przyszło
jej na myśl, by stanąć w drzwiach i starać się nie dopuścić, aby ktoś mógł tą drogą się
ulotnić. I właśnie w tej samej chwili, wbrew zaleceniom Billa, wrzasnęła przeraźliwie,
wzywając pomocy.
Usłyszała, jak na górze otwierają się drzwi i zaraz rozbłysło światło w hallu i na
schodach. Żeby tylko udało się Billowi przytrzymać tego człowieka, zanim nadejdzie
pomoc.
Lecz w tej sekundzie rozległ się potworny łoskot. Walczący musieli widocznie upaść na
jednego ze zbrojnych rycerzy, bo ten zwalił się na podłogę z ogłuszającym hałasem.
Virginii mignęła postać zmierzająca ku oszklonym drzwiom, potem usłyszała przekleństwa
Billa, który wyplątywał się z poszczególnych części zbroi.
Wtedy po raz pierwszy opuściła swój posterunek i rzuciła się z impetem ku
wychodzącym na taras drzwiom. Były już widocznie uprzednio otwarte. Intruz nie musiał
się więc zatrzymywać i manipulować zamkiem. Wyskoczył, pobiegł tarasem i zniknął za
rogiem domu. Virginia popędziła za nim. Była młoda i wysportowana — i dobiegła do
końca tarasu w niewiele sekund po uciekającym.
I w tym momencie wpadła prosto na mężczyznę, który wychodził właśnie z małych
bocznych drzwi. Tym mężczyzną okazał się pan Hiram Fish.
— Ho, ho, ho, lady we własnej osobie! — wykrzyknął. — Przepraszam panią bardzo.
Myślałem, że to jeden z tych zbirów uciekających przed sprawiedliwością.
— Właśnie tędy przebiegał! — wykrzyknęła Virginia ledwo dysząc. — Może go razem
złapiemy!
Ale już w trakcie mówienia wiedziała, że jest za późno. Mężczyzna biegł teraz przez
park, a noc była ciemna, bezksiężycowa. Skierowała więc swe kroki ku sali obrad, pan Fish
u jej boku, opowiadający monotonnym, sennym głosem o obyczajach włamywaczy w
ogóle, w której to kwestii zdawał się mieć ogromne doświadczenie.
Lord Caterham, Bundle oraz kilkoro przestraszonej służby stało przed drzwiami sali
obrad.
— Co się, do diabła, dzieje? — zapytała Bundle.
— Czy to byli włamywacze? Co wy tu robicie z panem Fishem? Zażywacie spaceru o
północy?
Virginia zrelacjonowała wydarzenia tego wieczoru.
— Cholernie podniecająca historia — orzekła Bundle.
— Rzadko się zdarza, aby w ciągu jednego weekendu zdarzyło się i morderstwo, i
włamanie. Ale co z tym światłem? Wszędzie jest.
Tę tajemnicę wkrótce wyjaśniono. Po prostu korki zostały wykręcone i leżały rzędem na
podłodze. Wspiąwszy się na schodki Tredwell, szacowny nawet w negliżu, doprowadził
światło do pozbawionych go pomieszczeń.
— Nie ulega dla mnie wątpliwości — powiedział lord Caterham ze smutkiem,
rozglądając się dokoła — że ten pokój padł ofiarą czyjejś gwałtownej działalności.
Było w tym trochę racji. Wszystko, co tylko mogło być przewrócone, zostało
przewrócone. Na podłodze poniewierały się połamane krzesła, stłuczona porcelana, części
zbroi.
86
— Ilu było tych złoczyńców? — zapytała Bundle.
— Wygląda na to, że toczyła się tu zaciekła walka.
— Moim zdaniem jeden — powiedziała Virginia, lecz już w trakcie mówienia zawahała
się trochę. Na pewno jedna osoba, mężczyzna, wyszła przez oszklone drzwi. Gdy jednak
Virginia rozpoczynała za nim pościg, odniosła niejasne wrażenie, że ktoś przebiegł tuż
obok. Jeśli tak, to drugi najeźdźca mógł uciec drzwiami wychodzącymi na korytarz. A
może ten szelest był tylko wytworem wyobraźni?
Za drzwiami, na tarasie, pojawił się Bill. Nie mógł złapać tchu, ledwo dyszał.
— Niech szlag trafi tego typa! — wykrzyknął z wściekłością. — Uciekł! Przeszukałem
cały teren. Ani śladu po nim!
— Nie przejmuj się. Bill — powiedziała Virginia.
— Następnym razem będziesz miał więcej szczęścia.
— No tak — zaczai lord Caterham. — I co według was powinniśmy teraz zrobić? Wrócić
do łóżek? O tej porze nie złapię Badgworthy’ego. Tredwell, ty znasz hierarchię potrzeb,
stosuj się do niej.
— Tak jest, milordzie.
Westchnąwszy z ulgą, lord Caterham szykował się do odejścia.
— Ten cały Isaacstein śpi jak zabity — powiedział z odcieniem zazdrości. — A
należałoby sądzić, że awantura na dole wyciągnie go łóżka. — Spojrzał z ukosa na pana
Fisha. — A pan, jak widzę, zdążył się nawet ubrać — dodał.
— Wrzuciłem na siebie parę sztuk odzieży — wyjaśnił Amerykanin. — Bardzo to
rozsądne z pana strony — rzekł lord Caterham. — Bo w piżamie cholernie zimno.
Ziewnął. W przygnębionym nastroju towarzystwo powędrowało do łóżek.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
DRUGA PRZYGODA O PÓŁNOCY
Pierwszą osobą, którą Anthony zobaczył, gdy nazajutrz po południu wysiadł z pociągu,
był inspektor Battle. Jego twarz rozpromienił uśmiech.
— Wracam zgodnie z umową — oświadczył Anthony.
— Czy przybył pan tu specjalnie po to, by się o tym przekonać?
Battle potrząsnął głową.
— Nie budziło to we mnie niepokoju, proszę pana. Jadę do Londynu, to wszystko.
— Pan ma taki ufny charakter, inspektorze?
— Tak pan sądzi?
_— Nie, sądzę, że skomplikowany, bardzo skomplikowany. Cicha woda, jak panu
wiadomo, i tak dalej. A więc jedzie pan do Londynu?
— Zgadza się.
— Ciekawe, po co? Detektyw nie odpowiedział.
— Pan jest bardzo rozmowny — stwierdził Anthony.
— Lubię to u pana.
W oczach inspektora pojawiło się coś, co przypominało ogniki.
— A jak daleko pan się posunął? — zapytał. — Jak panu idzie?
— Niewypał, inspektorze. Fatalnie się pomyliłem. Przykra historia.
— W czym się pan pomylił, jeśli wolno spytać? — Podejrzewałem francuską
guwernantkę. Na podstawie, po pierwsze: że jest ostatnią osobą, której można by przypisać
87
dokonanie morderstwa, zgodnie z zasadą tworzenia fikcji. Po drugie: w nocy, kiedy
wydarzyła się tragedia, w jej pokoju zapaliło się światło.
— Niewiele miał pan punktów zahaczenia.
— To prawda. Niewiele. Ale ustaliłem, że pracuje tu od niedawna, a także stwierdziłem,
że kręci się tu jakiś podejrzany Francuz. Zebrał pan o nim wszelkie dane, jak przypuszczam
?
— Ma pan na myśli człowieka, który mówi, że się nazywa Chelles? Zatrzymał się w
„Krykieciście”. Komiwojażer. Handluje jedwabiem.
— Ach tak! I co dalej? Co sądzi o nim Scotland Yard?
— Że zachowuje się podejrzanie — wyrzekł inspektor beznamiętnym tonem.
— Powiedziałbym, że bardzo podejrzanie. No więc podsumujmy: guwernantka,
Francuzka, w domu; cudzoziemiec, Francuz, poza domem. Uznałem, że oni tworzą sitwę,
toteż pospieszyłem do pewnej lady, u której mademoiselle Brun przez ostatnie dziesięć lat
była zatrudniona, by rozpytać ją o Francuzkę. Byłem absolutnie nastawiony na to, że owa
lady nigdy nie słyszała o mademoiselle Brun, ale myliłem się, inspektorze. Mademoiselle
to produkt autentyczny.
Battle skinął głową.
— Muszę dodać — ciągnął Anthony — że w miarę jak rozmawiałem z guwernantką,
nabierałem niejasnego przekonania, że stawiam na fałszywego konia. Sprawiała wrażenie
typowej przedstawicielki swego zawodu.
Battle ponownie skinął głową.
— Mimo to — powiedział — nie może pan nie brać pod uwagę tej ewentualności.
Kobiety za pomocą makijażu dokonują cudów. Znałem piękną dziewczynę, która zmieniła
kolor włosów, umalowała policzki na kolor ziemisty, pociągnęła lekko różem powieki i —
co dało największy efekt — ubrała się niechlujnie; skutek był taki, że większość znajomych
dziewczyny nie poznawała jej… Mężczyźni nie mają aż takich możliwości. Zrobi pan coś
ze swoimi brwiami, no i oczywiście odpowiednio dobrane sztuczne zęby — to zmienia
całkowicie wyraz twarzy. Ale pozostają uszy — uszy, proszę pana, ogromnie wiele mówią
o charakterze człowieka.
— Proszę się tak w moje nie wpatrywać, inspektorze — powiedział Anthony. — Bardzo
mnie. to denerwuje.
— Nie mówię o sztucznej brodzie czy szmince — ciągnął Battle. — To dobre na
powieść. Tak, jest niewielu mężczyzn, którzy potrafią uniknąć identyfikacji i wyprowadzić
człowieka w pole. W gruncie rzeczy znam tylko takiego jednego, który ma prawdziwy
talent do nadawania sobie innego wyglądu. Król Victor. Słyszał pan o Królu Victorze?
Detektyw zadał to pytanie w sposób tak nagły i tonem tak ostrym, że Anthony
powstrzymał się od odpowiedzi, którą miał już na końcu języka.
— Król Victor? — powtórzył zamiast tego, z wyraźnym namysłem. — Coś mi się obiło o
uszy.
— Jeden z najsłynniejszych na świecie złodziei klejnotów. Ojciec Irlandczyk, matka
Francuzka. Włada co najmniej pięcioma językami. Odsiadywał wyrok, ale przed paroma
miesiącami wyszedł na wolność.
— Doprawdy? A gdzie on teraz jest?
— To właśnie chcielibyśmy wiedzieć, proszę pana.
— Sprawa wikła się coraz bardziej — powiedział Anthony lekkim tonem. — Nie ma
raczej szans, żeby tutaj się pojawił, prawda? Ponadto, jak przypuszczam, pamiętniki
polityka go nie interesują, tylko klejnoty.
88
— Trudno powiedzieć — rzekł inspektor Battle.
— Wbrew temu, co jest nam wiadome, może już tu być.
— Przebrany za drugiego kamerdynera. Kapitalne! Rozpozna go pan po uszach i okryje
się sławą!
— Nie zbywa panu na dowcipie. A propos, co pan sądzi o tym interesującym wydarzeniu
w Staines?
— Staines? — powtórzył Anthony. — A co się tam takiego wydarzyło?
— Pisała o tym sobotnia prasa. Myślałem, że pan czytał. Przy szosie znaleziono
zastrzelonego człowieka. Cudzoziemca. Dziś również było o tym w gazetach.
— Tak, rzeczywiście, wpadło mi to w oko — powiedział Anthony od niechcenia. —
Zdaje się, że to nie było samobójstwo.
— Nie. Nie znaleziono przy nim broni. Na razie ów mężczyzna nie został
zidentyfikowany.
— Pan jest tym bardzo przejęty — rzekł z uśmiechem Anthony. — Czy ma to jakiś
związek ze śmiercią księcia Michaela?
Ręka mu nie zadrżała. Nad oczami także panował. Czy mu się tylko wydawało, że
inspektor Battle wpatruje się w niego szczególnie intensywnie?
— Wygląda to niemal na epidemię — powiedział inspektor. — Nie, chyba oba wypadki
nie mają ze sobą nic wspólnego.
Odwrócił się machnąwszy ręką, albowiem pociąg londyński nadjeżdżał właśnie z
łoskotem. Anthony odetchnął z ulgą.
Szedł przez park pogrążony w nietypowej dla niego zadumie. Celowo obrał ten sam
kierunek, z którego podchodził do rezydencji owej fatalnej czwartkowej nocy, i gdy był już
całkiem blisko, popatrzył w górę na okna, wysilając pamięć, by ustalić już z całą
pewnością, gdzie wówczas zobaczył światło. Czy aby na pewno było to okno drugie od
końca?
I w trakcie tej gimnastyki myślowej dokonał odkrycia.
Róg domu był spłaszczony, toteż znajdujące się tam okno było jak gdyby na trochę
dalszym planie. Komuś stojącemu w jednym miejscu to okno wydawało się pierwsze, to
zaś nad salą obrad — drugie, lecz gdy odszedł parę jardów w prawo, ta część nad salą
obrad wyglądała jak narożna część budynku. Pierwsze okno było wtedy poza polem
widzenia, a dwa ponad salą obrad można było uznać za pierwsze i drugie od końca. W
którym miejscu dokładnie stał Anthony, gdy spostrzegł zapalające się światło?
Precyzyjne jego określenie było rzeczą niezwykle trudną. Jard dalej czy bliżej —
stanowiło to już ogromną różnicę. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: okazało się
oto, że mógł się pomylić mówiąc, iż zobaczył światło w drugim oknie od końca. Równie
dobrze mogło być trzecie.
A więc teraz: kto zajmował trzeci pokój? Anthony postanowił możliwie jak najszybciej
ustalić ów fakt. Szczęście mu sprzyjało. W hallu Tredwell stawiał właśnie na swoim
miejscu na tacy masywny, srebrny dzban. Nikogo poza nim nie było.
— Jak się masz, Tredwell — rzekł Anthony. — Chcę cię o coś zapytać. Kto zajmuje
trzeci pokój od końca w zachodnim skrzydle domu? Nad salą obrad?
Tredwell chwilę się zastanawiał.
— Ten amerykański dżentelmen, pan Fish.
— Aha. Dzięki.
89
— Drobiazg, sir. — Miał już odejść, ale się zatrzymał. Chęć, aby być pierwszym
człowiekiem serwującym nowinę, zmogła nawet świątobliwego kamerdynera. — Może pan
już słyszał, co się wydarzyło wczoraj w nocy?
— Nie. A co się wydarzyło?
— Napad rabunkowy.
— Niemożliwe? Co zginęło?
— Nic. Złodzieje rozbierali rycerza w zbroi w sali obrad, gdzie zostali zaskoczeni i
zmuszeni do ucieczki. Zdołali niestety zbiec.
— Niesamowite — orzekł Anthony. — Znowu sala obrad. Włamali się tak jak
poprzednio?
— Prawdopodobnie wyważyli oszklone drzwi.
Rad, że jego informacje wywołały takie zainteresowanie, Tredwell ponownie szykował
się do odejścia, lecz jeszcze chwilę się zatrzymał, by z nadętą miną wypowiedzieć słowa
przeprosin:
— Proszę mi wybaczyć. Nie słyszałem, kiedy pan wchodził, i nie wiedziałem, że stoi pan
tuż za mną.
Pan Isaacstein, który padł ofiarą kolizji, machnął przyjacielsko dłonią w stronę Tredwella.
— Nie szkodzi. Zapewniam cię, że nic mi się nie stało. Tredwell przestał mieć nadętą
minę, Isaacstein zaś wszedł do środka i zagłębił się w klubowym fotelu.
— Cześć, Cade, a więc wrócił pan! Słyszał pan już o tym nocnym spektaklu?
— Tak — odparł Anthony. — Weekend mamy raczej urozmaicony, prawda?
— Przypuszczam, że tym razem było to dzieło miejscowych łobuzów — powiedział
Isaacstein. — Niechlujna, amatorska robota.
— Czy ktoś w okolicy kolekcjonuje zbroje? — zapytał Anthony. — Ustalenie tego faktu
byłoby interesujące.
— Bardzo — zgodził się pan Isaacstein. — Chwilę milczał, a potem rzekł powoli: —
Cała sytuacja tutaj jest ogromnie niefortunna.
W jego tonie wyczuwało się jakąś groźną nutę.
— Nie bardzo rozumiem — powiedział Anthony.
— Dlaczego nas tu trzymają? Przesłuchiwanie wczoraj się skończyło. Zwłoki księcia
zostaną przewiezione do Londynu, gdzie poda się do publicznej wiadomości, że umarł na
serce. I wciąż nikomu nie wolno opuszczać tego domu. Pan Lomax wie tyle samo co ja.
Odsyła mnie do inspektora Battle’a.
— Inspektor Battle ma coś w zanadrzu — oświadczył Anthony z namysłem. — I wydaje
mi się, że najważniejsze dla jego planu jest to, by nikt stąd nie wyjechał.
— Ale, bardzo przepraszam, pan przecież wyjechał?
— Z aniołem stróżem depczącym mi po piętach. Nie ulega dla mnie kwestii, że cały czas
byłem śledzony. Nie miałbym szansy na pozbycie się rewolweru lub coś w tym sensie.
— Ach, rewolwer — powiedział w zamyśleniu Isaacstein. — Nie odnaleziono go, jak się
zdaje?
— Jeszcze nie.
— Może zbrodniarz wrzucił go do jeziora?
— Bardzo możliwe.
— Gdzie jest inspektor Battle? Dziś po południu go nie widziałem.
— Pojechał do Londynu. Spotkaliśmy się na stacji.
— Do Londynu? Co pan mówi? Powiedział, kiedy wraca?
— O ile dobrze zrozumiałem, jutro wczesnym rankiem.
90
Do hallu weszła Virginia z lordem Caterhamem i panem Fishem. Uśmiechnęła się do
Anthony’ego na powitanie.
— No, jest pan z powrotem. Słyszał pan o naszych nocnych przygodach?
— Faktycznie, panie Cade — rzekł Hiram Fish. — To była istna nerwowa. Doszło do
pana, że wziąłem panią Revel za jednego ze zbirów?
— A tymczasem — zaczął Anthony — ten zbir…
— Dał drapaka — dokończył ponuro pan Fish.
— Proszę nalewać… — powiedział do Virginii lord Caterham. — Nie wiem, gdzie jest
Bundle.
Virginia spełniła jego prośbę. Po czym usiadła blisko Anthony’ego.
Po herbacie niech pan przyjdzie na przystań — powiedziała ściszonym głosem. — Ja i
Bill mamy panu mnóstwo do opowiedzenia.
I włączyła się do ogólnej rozmowy.
Spotkanie na przystani odbyło się zgodnie z planem.
Virginia i Bill prześcigali się w opowieściach. Wszyscy troje się zgodzili, że środek
jeziora jest najbezpieczniejszym miejscem na poufną rozmowę. Gdy, wiosłując, znaleźli się
w odpowiedniej od brzegu odległości, Anthony wysłuchał całej historii z ubiegłej, pełnej
przygód nocy. Bill był z lekka nadąsany. Wolałby, żeby Virginia nie wtajemniczała we
wszystko tego kolonialnego faceta.
— Dziwna sprawa — rzekł w końcu Anthony. — Co pani o tym sądzi? — zapytał
zwracając się do Virginii.
— Musieli czegoś szukać — odparła szybko. — Teoria o złodziejach jest według mnie
absurdalna.
— Sądzili, że to coś, czego szukają, jest ukryte w zbroi, to jasne. Ale dlaczego stukali w
boazerię? A może szukali tajemnych schodów albo czegoś w tym sensie?
— W „Chimneys” jest „księża jama”, to wiem — powiedziała Virginia. — Równie
dobrze mogą więc ‘być i tajemne schody. Lord Caterham powie nam o tym. Ale ja
chciałabym się dowiedzieć, czego oni szukają.
— Na pewno nie pamiętników. To duża, nieporęczna paczka. Musi to być coś małego.
— Mam nadzieję, że George wie — powiedziała Virginia. — Ciekawe, czy udałoby mi
się wyciągnąć to od niego. Od początku miałam wrażenie, że coś się za tym wszystkim
kryje.
— Mówiła pani, że był tam tylko jeden człowiek — ciągnął Anthony — ale równie
dobrze mogło być ich dwóch, bo odniosła pani wrażenie, że w czasie gdy doskoczyła pani
do oszklonych drzwi, ktoś przemknął ku drzwiom wychodzącym na korytarz.
— Szelest był ledwo słyszalny — rzekła. — Może zrodził się tylko w mojej wyobraźni…
— . Niewykluczone, ale gdyby tak istotnie było, oznaczałoby to, że druga osoba jest
domownikiem. Zastanawiam się…
— Nad czym? — zapytała Virginia.
— Nad pedanterią pana Hirama Fisha, który, słysząc z dołu wołania o pomoc, ubiera się
od stóp do głów.
— Coś w tym jest — zgodziła się. — No i z drugiej strony ten Isaacstein, który przesypia
całą hecę. To też jest podejrzane. Trudno sobie wyobrazić, by się nie obudził.
— Jeszcze ten Boris — powiedział Bill. — Ma wygląd skończonego łotra. Mówię o
służącym Michaela.
— W „Chimneys” aż się roi od podejrzanych typów — stwierdziła Virginia. — Głowę
daję, że w oczach innych też jesteśmy podejrzani. Wolałabym, żeby inspektor Battle nie
91
wybrał się do Londynu. Moim zdaniem postąpił niemądrze. A propos, kilka razy
widziałam tego cudacznego Francuza myszkującego po parku.
— Popełniłem błąd — przyznał Anthony. — Pojechałem, i daremny trud. Wyszedłem na
durnia. Według mnie cała kwestia sprowadza się do tego: czy ci ludzie znaleźli to, czego
ostatniej nocy szukali?
— Sądzę, że nie — powiedziała. — A właściwie to jestem przekonana, że nie.
— Skoro tak, to wrócą. Wiedzą albo dowiedzą się niebawem, że Battle jest w Londynie.
Zaryzykują i dziś w nocy znowu złożą nam wizytę.
— Naprawdę tak pan uważa?
— Jest taka możliwość. Nasza trójka powinna stworzyć zespół operacyjny. Ja i
Eversleigh ukryjemy się, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, w sali obrad…
— A co ze mną? — przerwała Virginia. — Czy aby nie zamierzacie mnie z tego
wyłączyć?
— Słuchaj, Virginio — powiedział Bill. — To jest męska robota…
— Nie wygłupiaj się, Bill. Ja już przez to przeszłam. Pamiętaj o tym. A więc nasz zespół
będzie dziś w nocy trzymał straż.
Decyzja zapadła i omówiono szczegóły planu. Gdy towarzystwo udało się na spoczynek,
członkowie zespołu zeszli potajemnie na dół. Każdy był uzbrojony w latarkę elektryczną, a
w kieszeni marynarki Anthony’ego spoczywał rewolwer.
Anthony powiedział, iż jest przekonany, że zostanie podjęta kolejna próba znalezienia
tego czegoś. Nie przypuszczał jednakże, że podejmie ją ktoś z zewnątrz. Zakładał bowiem,
że Virginia odniosła słuszne wrażenie, iż ktoś wczorajszej nocy przemknął obok niej, toteż
ustawił się w cieniu starej, dębowej szafy, wzrok miał skierowany na drzwi wychodzące na
korytarz, a nie na oszklone, wiodące na taras. Virginia przykucnęła przy przeciwległej
ścianie, za rycerzem w zbroi, Bill zaś zajął miejsce koło oszklonych drzwi.
Minuty wlokły się w nieskończoność. Wybiła pierwsza godzina, potem pół do drugiej,
druga, pół do trzeciej. Anthony’emu zesztywniały kości, zdrętwiał cały. Dochodził powoli
do przekonania, że się pomylił w swoich wyliczeniach. Nikt dziś w nocy nie ponowi próby.
Nagle zamienił się w słuch. Postawił w stan alarmu wszystkie swoje zmysły. Usłyszał
kroki na tarasie. Znowu cisza, i delikatne skrobanie w szybę. Raptem wszystko ucichło i
oszklone drzwi otworzyły się. Do pokoju wkroczył mężczyzna. Chwilę stał całkiem
nieruchomo, rozglądając się wokół, nasłuchując. Po paru minutach, jak gdyby zadowolony
z sytuacji, zapalił latarkę, którą miał ze sobą, i szybko omiótł światłem pokój. Widocznie
nic szczególnego nie zauważył. Trójka wartowników wstrzymała oddech.
Podszedł do tego samego fragmentu obitej boazerią ściany, który obstukiwał poprzedniej
nocy.
— I wówczas Bill zesztywniał ze zgrozy; zachciało mu się kichać. Szybki marsz ubiegłej
nocy przez podmokły, nisko położony park sprawił, że się przeziębił. Cały dzień kichał
prawie bez przerwy. Teraz właśnie też zebrało mu się na to kichanie i nic na świecie nie
mogłoby go powstrzymać.
Zastosował wszelkie środki, o jakich mu było wiadomo. Przygryzł górną wargę, głęboko
oddychał, odrzucił głowę do tyłu i wpatrywał się w sufit. Ostatnią deską ratunku było to, że
z całej siły ścisnął palcami nos. Wszystko na próżno. Kichnął.
Przytłumione, powstrzymywane, głuche kichnięcie, lecz wśród martwej ciszy pokoju
zabrzmiało jak wystrzał.
92
Człowiek obrócił się gwałtownie dokoła i w tej samej chwili Anthony wkroczył do
akcji. Zapalił latarkę i rzucił się na przybysza. W następnym momencie obaj tarzali się po
podłodze.
— Światło! — krzyknął Anthony.
Virginia stała tuż przy wyłączniku. Tym razem wszystkie żarówki rozbłysły. Anthony był
górą, nad tym człowiekiem. Bill pochylił się, by mu przyjść z pomocą.
— A teraz — powiedział Anthony — zobaczymy, coś ty za jeden, kochasiu!
— Odwrócił swoją ofiarę twarzą do góry. Był to ten schludny, czarnobrody cudzoziemiec
z „Krykiecisty”.
— Dobra robota — rozległ się brzmiący aprobatą głos. Rozejrzeli się ze zdumieniem. W
progu zobaczyli zwalistą sylwetkę inspektora Battle’a.
— Sądziłem, że jest pan w Londynie, inspektorze — odezwał się Anthony.
W oczach inspektora zapaliły się światełka.
— Naprawdę? — zapytał. — Pomyślałem sobie, że będzie dobrze, jeżeli ktoś będzie
sądził, iż pojechałem.
— I słusznie — zgodził się Anthony, spoglądając na swojego, leżącego plackiem
przeciwnika.
Ku jego zdziwieniu na twarzy tegoż pojawił się cień uśmiechu.
— Czy mogę wstać, panowie? — zapytał. — Jest was trzech na jednego.
Anthony pomógł mii uprzejmie stanąć na nogi. Intruz poprawił marynarkę, podniósł
kołnierz, po czym spojrzał ostro na inspektora.
— Domagam się przeprosin — powiedział. — Ale czy dobrze zrozumiałem, że jest pan
ze Scotland Yardu?
— Jak najbardziej — odparł Battle.
— Wobec tego przedłożę panu moje listy uwierzytelniające. — Uśmiechnął się smętnie.
— Powinienem był być na tyle mądry, by uczynić to znacznie wcześniej.
Wyjął z kieszeni kilka dokumentów i wręczył je detektywowi Scotland Yardu. Odchylił
zarazem klapę marynarki i pokazał coś, co było tam przypięte.
Battle wydał okrzyk zdziwienia. Przejrzał papiery i z lekkim ukłonem zwrócił je
właścicielowi.
— Przykro mi, że został pan poturbowany, monsieur — powiedział — ale sam pan jest
sobie winien. — Uśmiechnął się odnotowując w myślach zdumienie, jakie odmalowało się
na twarzach pozostałych osób. — To jest nasz kolega, którego od pewnego czasu
oczekujemy — rzekł. — Pan Lemoine z S?reté w Paryżu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
TAJEMNICZA HISTORIA
Wszyscy wytrzeszczyli oczy na francuskiego detektywa, który odwzajemnił się
uśmiechem.
— Tak — powiedział. — Taka jest prawda.
Milczeli chwilę, porządkując myśli. Następnie Virginia zwróciła się do inspektora:
— Wie pan, co sobie myślę, inspektorze Battle?
— Co mianowicie, szanowna pani?
— Że najwyższy czas, by pan nas cokolwiek oświecił.
— Oświecił? Nie bardzo panią rozumiem, pani Revel.
— Inspektorze, świetnie mnie pan rozumie. Przypuszczam, że pan Lomax polecił panu
obwarować się dyskrecją, to do George’a podobne, ale, doprawdy, lepiej jest nam
93
powiedzieć niż dopuszczać do tego, byśmy wciąż natykali się na tajemnice i może nawet
krzywdzili kogoś niepomiernie. Czy zgodzi pan się ze mną, monsieur?
— Madame, w całej rozciągłości.
— Nie sposób działać, trzymając wszystko w ukryciu — powiedział Battle. —
Oświadczyłem to panu Lomaxowi. Pan Eversleigh jest sekretarzem pana Lomaxa, nie mam
więc żadnych obiekcji, żeby poznał fakty, jakie są do poznania. Co zaś się tyczy pana
Cade’a, to on nolens volens został wciągnięty w tę sprawę, i uważam, że ma prawo
wiedzieć, na czym stoi. Ale… — urwał.
— Wiem — wtrąciła Virginia. — Kobiety są tak niedyskretne. George często wygłasza
taką opinię.
Lemoine obserwował Virginię z uwagą. Po chwili powiedział do funkcjonariusza
Scotland Yardu.
— Czy zwracał się pan do tej madame, wymieniając nazwisko Revel?
— Tak się nazywam — powiedziała Virginia.
— Pani małżonek pracował w dyplomacji, prawda? I przebywała pani z nim w
Herzoslovakii tuż przed zamordowaniem króla i królowej?
Lemoine nawiązał do poprzedniego tematu :
— Moim zdaniem, madame ma prawo poznać całą historię. Jest pośrednio w nią
wmieszana. Ponadto… — jego oczy rozbłysły — w kołach dyplomatycznych dyskrecja
madame ma wysokie notowania.
— Cieszę się z tak dobrej opinii — powiedziała Virginia ze śmiechem. — I cieszę się
także, że nie zamierza mnie pan wykluczyć z tej sprawy.
— A jak się panowie zapatrujecie na małe pokrzepienie? — zapytał Anthony. — Gdzie
odbędzie się ta konferencja? Tutaj?
— Jeżeli pan pozwoli — rzekł Battle — to wolałbym do rana nie opuszczać tego pokoju.
Po usłyszeniu opowieści będzie pan wiedział dlaczego.
— Wobec tego idę po zaopatrzenie — oświadczył Anthony.
Poszli razem z Billem i wrócili ze szklankami, syfonami i innymi niezbędnymi do życia
akcesoriami.
Powiększony zespół ulokował się wygodnie przy owalnym, dębowym stole, stojącym w
rogu, obok oszklonych drzwi.
— Jest oczywiście samo przez się zrozumiałe — zaczął Battle — że wszystko, o czym tu
będzie mowa, jest objęte ścisłą tajemnicą. Nie może być żadnego przecieku. Wiedziałem,
że pewnego dnia sprawa ujrzy światło dzienne. Dżentelmeni w rodzaju pana Lomaxa,
którzy zawsze pragną wszystko tuszować, podejmują większe ryzyko, niż są w stanie sobie
wyobrazić. Początek całej tej historii miał miejsce siedem lat temu. Wiele się wtedy działo,
szczególnie na Bliskim Wschodzie (tam nazywa się to przebudową). Ale przyczyn wielu
wydarzeń należy szukać w Anglii. To tu mieszkał ten stary dżentelmen, hrabia Stylptitch,
który pociągał za sznurki. Wszystkie państwa bałkańskie były stronami zainteresowanymi,
a w tym samym czasie przebywało w Anglii wiele osobistości królewskiego rodu. Nie
zamierzam wdawać się w szczegóły, ale zniknęła pewna rzecz — i to w sposób wręcz
niewiarygodny, jeżeli nie weźmie się pod uwagę dwóch faktów: że złodziej był kimś z rodu
królewskiego i że robota była wykonana z najwyższą klasą profesjonalną. Pan Lemoine
opowie państwu, jak to się stało. Francuz skłonił się kurtuazyjnie i podjął opowieść:
— Bardzo możliwe, że wy w Anglii nawet nie słyszeliście o słynnym, ekscentrycznym
Królu Victorze. Jak brzmi jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wie, ale to człowiek
niezwykle mężny, włada pięcioma językami i jest niedoścignionym mistrzem w sztuce
94
maskowania się. Jego ojciec, jak głosi fama, był albo Anglikiem, albo Irlandczykiem, on
jednak pracuje głównie w Paryżu. Właśnie tam prawie osiem lat temu, jako kapitan
O’Neill, przeprowadził kilka brawurowych napadów rabunkowych.
Z ust Virginii wyrwał się słaby okrzyk. Pan Lemoine obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
— Zdaje się, że wiem, co zdenerwowało madame. Za chwilę dowiecie się państwo. My z
S?reté przypuszczaliśmy, że ów kapitan O’Neill to nie kto inny, tylko Król Victor, lecz nie
mogliśmy zdobyć żadnego na to dowodu. Przebywała wówczas w Paryżu pewna młoda,
zdolna aktorka z Folies Bergeres, Angele Mory. Od jakiegoś czasu podejrzewaliśmy, że ma
coś wspólnego z działalnością Króla Victora. Ale i w tej kwestii zabrakło nam dowodu.
W owym mniej więcej czasie Paryż przygotowywał się do wizyty młodego króla
Herzoslovakii, Nicholasa Czwartego. Otrzymaliśmy w S?reté specjalne instrukcje, jaki
mamy obrać kierunek działań, by zapewnić bezpieczeństwo Jego Królewskiej Mości.
Szczególną uwagę polecono nam zwrócić na działalność pewnej rewolucyjnej organizacji,
która przybrała nazwę Towarzysze Czerwonej Ręki. Jest już teraz niemal pewne, że ci
Towarzysze dotarli do Angele Mory i ofiarowali jej pokaźną sumę za udzielenie im
pomocy. Winna była mianowicie rozkochać w sobie młodego króla i ściągnąć go w pewne,
uzgodnione z nimi miejsce. Angele Mory przyjęła propozycję i obiecała odegrać
wzmiankowaną rolę.
Lecz młoda dama była sprytniejsza i bardziej ambitna, niż to zakładali jej mocodawcy.
Zdołała usidlić króla, który śmiertelnie się w niej zakochał i wręcz zarzucił ją klejnotami. I
wówczas właśnie powzięła postanowienie, że nie zostanie kochanką króla, tylko królową.
Jak wiadomo, zrealizowała swoje plany. Przedstawiono ją w Herzoslovakii jako hrabinę
Varagę Popoleffsky, z bocznej linii Romanowów, i została w końcu królową Varagą,
monarchinią Herzoslovakii. Nieźle, jak na paryską aktorkę. Słyszałem, że grała swoją rolę
znakomicie. Ale jej triumf nie trwał długo. Towarzysze Czerwonej Ręki, rozwścieczeni
zdradą aktorki, dwukrotnie dokonywali zamachu na jej życie. Wreszcie doprowadzili ten
kraj do takiego stanu, że wybuchła tam rewolucja, w której wyniku para królewska
poniosła śmierć. Odnaleziono ich zwłoki, straszliwie sprofanowane, prawie nie do
poznania, co świadczyło o nienawiści społeczeństwa do cudzoziemskiej, niskiego rodu
królowej.
Wydaje się pewne, że królowa Varaga przed rewolucją wciąż utrzymywała kontakt ze
swoim sprzymierzeńcem, Królem Victorem. Możliwe, że od samego początku on był
autorem tego śmiałego planu. Wiadomo, że stale z nim korespondowała, z dworu
królewskiego, stosując tajemny szyfr. Dla większego bezpieczeństwa listy były pisane po
angielsku i podpisywane nazwiskiem angielskiej lady, przebywającej w tym czasie w
ambasadzie brytyjskiej w Herzoslovakii… Gdyby doszło do jakiegokolwiek śledztwa w tej
sprawie i owa lady zaprzeczyłaby autentyczności podpisu, prawdopodobnie nie
uwierzonoby jej, bo listy miały zdecydowanie miłosny charakter. Posługiwała się pani
nazwiskiem, pani Revel.
— Wiem — powiedziała Virginia. Czerwieniła się i bladła na przemian. — A więc tak
wygląda prawda o tych listach. Bez przerwy się zastanawiałam, co to ma znaczyć.
— Co za nikczemny pomysł! — wykrzyknął z oburzeniem Bill.
— Listy były adresowane do kapitana O’Neilla zajmującego apartament w Paryżu, a
główny ich cel wyjdzie na jaw dzięki pewnemu interesującemu faktowi, który później się
ujawni. Po zamordowaniu króla i królowej liczne koronne klejnoty, które, rzecz jasna,
wpadły w ręce motłochu, zawędrowały do Paryża i okazało się, że przytłaczająca
większość najokazalszych kamieni stała się towarem wymiennym — a proszę zważyć, że
95
wśród klejnotów Herzoslovakii znajdowało się kilka znanych w świecie. Albowiem
królowa, Angele Mory, nie zaprzestała dawnej działalności.
Widzicie państwo, dokąd zaszliśmy. Nicholas Czwarty i królowa Varaga przybyli do
Anglii i byli gośćmi świętej pamięci markiza Caterhama, sekretarza stanu w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych. Herzoslovakia jest małym krajem, ale nie można było zlekceważyć
tego państwa. Królową Varagę trzeba więc było przyjąć? I tu mamy koronowaną głowę i
zarazem wytrawnego złodzieja. Nie ulega także wątpliwości, że… hm… ktoś, kto potrafił
tak wspaniale oszukiwać każdego z wyjątkiem prawdziwego znawcy, był ukształtowany
przez Króla Victora, i faktycznie cały plan, bezczelny i śmiały, świadczył, że on był jego
twórcą.
— I co dalej? — zapytała Virginia.
— Sprawę zatuszowano — odpowiedział lakonicznie inspektor Battle. — Do dziś nie
ujawniono tego faktu. Pracowaliśmy z całym oddaniem, ale bez rozgłosu, i zrobiliśmy
znacznie więcej, niż możecie sobie państwo wyobrazić. Wypracowaliśmy godne podziwu
metody. Mogę państwu tylko tyle powiedzieć, że tego klejnotu królowa Herzoslovakii z
Anglii nie wywiozła. Tak, Jej Królewska Mość gdzieś go ukryła, ale gdzie, nie byliśmy w
stanie tego dociec. Nie zdziwiłbym się jednak — inspektor Battle rozejrzał się spokojnie
dokoła — gdyby ten skarb znajdował się w tym pokoju.
Anthony zerwał się na równe nogi.
— Co!? Po tylu latach? — wykrzyknął z niedowierzaniem. — To wprost niemożliwe!
— Nie zna pan towarzyszących temu, specyficznych okoliczności, monsieur — odparł
szybko Francuz. — Zaledwie dwa tygodnie później w Herzoslovakii wybuchła rewolucja i
para królewska została zamordowana. Aresztowano także, w Paryżu, kapitana O’Neilla i
dostał jakiś mały wyrok. Liczyliśmy na to, że w jego mieszkaniu znajdziemy pakiet
zaszyfrowanych listów, okazało się jednak, że zdążył je już ukraść pewien herzoslovacki
pośrednik. Ów mężczyzna pojawił się w Herzoslovakii tuż przed rewolucją, a potem
wszelki ślad po nim zaginął.
— Prawdopodobnie wyjechał za granicę — powiedział Anthony z zadumą. —
Najpewniej do Afryki. l strzegł ich jak źrenicy oka. Bo to dla niego swego rodzaju kopalnia
złota. Dziwne, jak sprawy się toczą na tym świecie! Nazywano go tam Dutch Pedro albo
coś w tym sensie.
Zawisło na nim obojętne spojrzenie inspektora Battle’a. Anthony uśmiechnął się.
— Nie jestem jasnowidzem, inspektorze — powiedział — choć takie to może sprawiać
wrażenie. Wszystko panu opowiem.
— Jednej rzeczy pan nie wyjaśnił — odezwała się Virginia, zwracając się do Francuza.
— Jak to się ma do pamiętników? Musi być chyba jakiś związek między tymi dwiema
sprawami, prawda?
— Myśl madame biegnie bardzo szybko — powiedział z aprobatą Lemoine. — Tak, jest
związek. Hrabia Stylptitch również przebywał w owym czasie w „Chimneys”.
— I mógł o wszystkim wiedzieć?
— Parfaitement!*
— No i oczywiście — zaczął Battle — jeśli wyjawił ten sekret w swoich cennych
pamiętnikach, wsadził kij w mrowisko. Tym bardziej że sprawa swego czasu została
zatuszowana.
Anthony zapalił papierosa.
— Czy nie wchodzi w rachubę taka ewentualność, że w pamiętnikach znajduje się klucz
do zagadki, gdzie ten klejnot został ukryty? — zapytał.
96
— Jest to mało prawdopodobne — rzekł Battle z przekonaniem. — On nie był nigdy z
królową w dobrej komitywie. Robił co mógł, by to małżeństwo nie doszło do skutku. Nie
wydaje się, by obdarzyła go aż takim zaufaniem.
— Ani przez chwilę nie miałem tego na myśli — powiedział Anthony. — Ale… jak
słyszę, był to stary, szczwany lis. Może dokonał odkrycia, gdzie Varaga schowała ten
klejnot? W takim wypadku, państwa zdaniem, jak by się zachował?
— Nie dałby za wygraną — rzekł inspektor po chwili zastanowienia.
— Zgadzam się z panem — powiedział Francuz. — Drażliwa sprawa, państwo
rozumiecie. Anonimowy zwrot klejnotu nastręczałby masę trudności. Ale wiedza o miejscu
ukrycia dawała mu wielką moc, a on to lubił, ten — stary dziwak. Nie tylko trzymał w
garści królową, dysponował także bronią, gdyby doszło kiedykolwiek do jakichś
negocjacji. Nie była to jedyna tajemnica, jaką chował w zanadrzu, o, nie! On
kolekcjonował tajemnice jak niektórzy ludzie rzadkie okazy porcelany. Podobno raz czy
dwa razy, niedługo przed śmiercią, chwalił się, że jeżeli przyjdzie mu taka fantazja, to
pewne sprawy poda do publicznej wiadomości. A innym razem znów oświadczył, że w
swoich pamiętnikach zamierza dokonać wstrząsającego odkrycia. Tak więc — Francuz
uśmiechnął się raczej smętnie — najważniejsza rzecz to dostać je w swoje ręce. Nasza tajna
policja miała ten chwalebny zamiar, lecz hrabia tuż przed śmiercią postarał się je upłynnić.
— Wciąż jednak nie ma podstaw do przypuszczeń, że właśnie ta tajemnica była mu znana
— oświadczył Battle.
— Przepraszam — powiedział Anthony ze stoickim spokojem. — Przedstawię państwu
jego własną wypowiedź.
— Co?!
Obaj detektywi spojrzeli na niego ze zdumieniem, nie wierząc własnym uszom.
— Gdy pan McGrath wręczył mi ten rękopis, bym go zawiózł do Anglii, opowiedział mi,
w jakich okolicznościach dane mu było się spotkać z hrabią Stylptitchem. Było to w
Paryżu. W sytuacji szczególnie dla niego niebezpiecznej. Pan McGrath uratował hrabiego
przed bandą łobuzów. Był on, jak się domyślałem, łagodnie mówiąc, pod gazem. W tym
stanie ducha uczynił dwa dość interesujące spostrzeżenia. Jedno brzmiało, że on wie, gdzie
znajduje się Koh–i–noor — do tego oświadczenia mój przyjaciel nie przywiązał większej
wagi. Powiedział także, że ta banda to ludzie Króla Victora. Te dwa stwierdzenia razem
wzięte są dość znaczące.
— O Boże! — wykrzyknął inspektor Battle. — Jak najbardziej! Nawet morderstwo
księcia Michaela przedstawia się teraz w innym świetle.
— Król Victor nie uznaje mokrej roboty — przypomniał mu Francuz.
— Może książę go zaskoczył, gdy ten poszukiwał klejnotu?
— A więc on jest w Anglii, tak? — zapytał ostro Anthony. — Mówiliście panowie, że
zwolniono go przed paroma miesiącami. Macie go na oku?
Francuski detektyw wykrzywił usta w ponurym uśmiechu.
— Staraliśmy się, monsieur. Ale to jest diabeł, nie człowiek. Stale i wciąż nam się
wymyka. Zakładaliśmy oczywiście, że uda się prosto do Anglii. Ależ skąd! Pojechał…
dokąd, jak państwo myślicie?
— No dokąd? — powtórzył Anthony. Wpatrywał się we Francuza, bawiąc się bezmyślnie
pudełkiem z zapałkami.
— Do Ameryki. Do Stanów Zjednoczonych.
— Co?
W głosie Anthony’ego zabrzmiało niekłamane zdumienie.
97
— Tak, i jak pan myśli, pod czyim nazwiskiem? Jaką rolę tam odgrywa? Rolę księcia
Herzoslovakii Nicholasa.
Pudełko z zapałkami wypadło Anthony’emu z rąk, lecz równie zdumiony był inspektor
Battle.
— Niemożliwe!
— Owszem, przyjacielu. Rano też dowiecie się o tym. Kolosalny blef! Swego czasu
rozeszła się plotka, że książę Nicholas umarł parę lat temu w Kongo. Nasz przyjaciel Król
Victor skorzystał z okazji — no bo akt śmierci przed laty trudno tam udowodnić. Wskrzesił
więc księcia Nicholasa i odgrywając jego rolę zamierzał zdobyć ogromną kwotę w dolarach
amerykańskich — na konto domniemanych koncesji szybów naftowych — i po cichu się
ulotnić. Lecz zwykły przypadek sprawił, że został zdemaskowany i musiał w pośpiechu
opuścić kraj. Wtedy przyjechał do Anglii. I dlatego właśnie jestem tutaj. Wcześniej czy
później Król Victor zawita w „Chimneys”. Jeżeli oczywiście już tego nie uczynił.
— Zakłada pan taką możliwość?
— Przypuszczam, że był tutaj tej nocy, gdy książę został zamordowany, a także
wczorajszej.
— Ponowna próba, tak? — zapytał Battle.
— Tak jest, ponowna próba.
— Jeśli o mnie idzie, to byłem niespokojny — ciągnął inspektor — co się stało z panem
Lemoine. Miałem cynk z Paryża, że jest w drodze do mnie, i zachodziłem w głowę,
dlaczego się nie zjawia.
— Serdecznie pana przepraszam — rzekł Lemoine. — Wie pan, przyjechałem nazajutrz
rano po morderstwie. I od razu sobie pomyślałem, że będzie lepiej, gdy poobserwuję scenę
wydarzeń z nieoficjalnego stanowiska, bez ujawniania się jako pański kolega. Sądziłem, że
. otworzą się przede mną znacznie większe możliwości. Zdawałem sobie naturalnie sprawę,
że stanę się automatycznie osobą podejrzaną, ale to w pewnym sensie sprzyjało mojemu
planowi, gdyż nie alarmowało ludzi, których śledziłem. Zapewniam panów, że w ciągu
tych dwóch dni widziałem mnóstwo interesujących rzeczy.
— No dobrze — powiedział Bill — ale co się wczoraj w nocy naprawdę wydarzyło?
— Zdaje się — odparł Lemoine — że zadałem państwu zbyt wyczerpujące ćwiczenie.
— A więc to ja pana ścigałem?
— Tak. Przedstawię panu przebieg wydarzeń. Przyszedłem tutaj, by poobserwować to i
owo, albowiem byłem przekonany, że tajemnica związana jest z tym pokojem, skoro tam
właśnie zamordowano księcia. Stałem na zewnątrz, na tarasie. Niebawem coś w pokoju się
poruszyło. Od czasu do czasu migało mi światło latarki. Pchnąłem środkowe drzwi — były
otwarte. Czy ten człowiek wszedł właśnie tędy, czy też zostawił sobie drogę odwrotu, w
razie gdyby coś mu się przydarzyło, nie wiem. Po cichutku przymknąłem drzwi i
wśliznąłem się do pokoju. Posuwałem się krok po kroku, póki nie znalazłem się w miejscu,
z którego mogłem obserwować akcję, nie narażając się na zdemaskowanie. Mężczyzny nie
widziałem dokładnie. Był odwrócony do mnie plecami i podświetlał go blask latarki, tak że
widziałem wyraźnie tylko zarys jego sylwetki, lecz jego poczynania napawały mnie
zdumieniem. Rozebrał na części pierwszą, a potem drugą zbroję, badając szczegółowo
każdy jej fragment. Kiedy doszedł do wniosku, że nie znajdzie tu tego, czego szukał, zaczął
obstukiwać boazerię pod obrazem. Jaka byłaby jego kolejna czynność, nie mam pojęcia.
Nastąpiła przerwa. Za pana przyczyną — spojrzał wymownie na Billa.
— Mieliśmy dobre intencje, ale wszystko wypadło żałośnie — powiedziała Virginia z
zadumą.
98
— W pewnym sensie tak, madame. Ten człowiek zgasił latarkę, ja zaś, nie chcąc być
zmuszonym do ujawnienia się, skoczyłem ku drzwiom wychodzącym na taras. W
ciemności zderzyłem się z tymi dwoma i upadłem jak długi. Po chwili zerwałem się i
wybiegłem na taras. Pan Eversleigh uznał mnie za swego napastnika i pobiegł za mną.
— Ja pobiegłam pierwsza — powiedziała Virginia. — Bill był w tym wyścigu na drugim
miejscu.
— A drugi facet był na tyle rozsądny, że się przyczaił, a potem wymknął się drzwiami
wychodzącymi na korytarz. Aż dziw, że się nie natknął na ludzi zdążających na ratunek.
— Żaden problem — powiedział Lemoine. — Mógł w każdej chwili przyłączyć się do
nich.
— Czy doprawdy pan uważa, że ten Arsene Lupin to jeden z domowników? — zapytał
Bill, a oczy błyszczały mu z emocji.
— Czemuż by nie? Może równie dobrze być tu służącym. Na przykład taki Boris
Anchoukoff, zaufany kamerdyner świętej pamięci księcia Michaela.
— Tak, to dziwny typ — zgodził się Bill. Na co Anthony uśmiechnął się szeroko.
— Pan zasługuje na lepszy łup, monsieur — rzekł uprzejmie.
Francuz uśmiechnął się także.
— Teraz pan go sobie przysposobił, tak? — zapytał inspektor Battle zwracając się do
Anthony’ego.
— Chylę przed panem czoło, inspektorze. Pan wszystko wie. Ale, mówiąc ściślej, to on
przysposobił sobie mnie, a nie ja jego.
— Jak to? Dlaczego?
— Sam nie wiem. Kwestia gustu, może spodobała mu się moja twarz. A może myśli, że
to ja zamordowałem jego pana, i ustawia się w odpowiedniej pozycji, by dokonać na mnie
zemsty?
Wstał, podszedł do oszklonych drzwi, rozsunął zasłony.
— Dnieje — powiedział z dyskretnym ziewnięciem. — Więcej emocji już nie będzie.
Lemoine wstał również.
— Na razie opuszczam państwa. Prawdopodobnie w ciągu dnia spotkamy się znowu.
Skłoniwszy się z gracją w stronę Virginii, wyszedł na taras.
— Łóżko! —Virginia ziewnęła smacznie. —To wszystko było ogromnie ekscytujące.
Bill, idź do łóżka jak mały, grzeczny chłopczyk. Obawiam się, że nasza obecność przy
śniadaniu jest co najmniej wątpliwa.
Anthony stał przy oszklonych drzwiach i obserwował oddalającą się sylwetkę monsieur
Lemoine’a.
— Pewno pan nie uwierzy — powiedział Battle stając za nim — ale on jest chyba
najzdolniejszym we Francji detektywem.
— Dlaczego miałbym nie uwierzyć — rzekł Anthony z wyrazem zamyślenia na twarzy.
— Wierzę, że tak jest.
— Tak — stwierdził inspektor — rzeczywiście koniec już przygód. A propos, czy pan
pamięta moją opowieść o tym zastrzelonym człowieku, którego znaleziono w pobliżu
Staines?
— Pamiętam. A bo co?
— Nic wielkiego. Zidentyfikowano go, to wszystko. Zdaje się, że się nazywał Giuseppe
Manelli. Był kelnerem u „Blitza” w Londynie. Interesujące, prawda?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
99
BATTLE I ANTHONY ODBYWAJĄ NARADĘ
Anthony milczał. W dalszym ciągu wyglądał przez oszklone drzwi. Inspektor Battle
obserwował jakiś czas jego nieruchomą sylwetkę.
— No to dobranoc panu — powiedział w końcu i skierował się ku drzwiom
prowadzącym na korytarz.
Anthony drgnął.
— Chwileczkę, inspektorze.
Battle zatrzymał się posłusznie. Anthony odszedł od wychodzących na taras drzwi.
Wyciągnął papierosa z papierośnicy i zapalił. I dopiero wówczas, między dwoma
dmuchnięciami, powiedział:
— Pana, zdaje się, bardzo interesowała ta sprawa w Staines?
— Za mocno powiedziane. Jest nietypowa, ta wszystko.
— Czy pan przypuszcza, że ten człowiek został zastrzelony tam, gdzie znaleziono ciało,
czy też pana zdaniem zabójstwa dokonano gdzie indziej, zwłoki zaś umieszczono w tym
niezwykłym miejscu dopiero potem?
— Sądzę, że został zamordowany gdzie indziej, a potem przewieziono tam ciało
samochodem.
— Tak też i ja uważam — powiedział Anthony.
Coś w tonacji głosu Anthony’ego spowodowało, że detektyw spojrzał na niego
badawczo.
— Ma pan jakieś przemyślenia na ten temat? Może pan wie, kto przewiózł tam zwłoki?
— Tak — padła odpowiedź. — Ja.
Anthony’ego zbił nieco z tropu kamienny spokój, jaki zachował inspektor.
— Muszę przyznać, inspektorze, że jest pan odporny na wstrząsy — zauważył.
— „Nigdy nie okazuj emocji”. Tę zasadę ktoś kiedyś mi polecił i bardzo mi się w życiu
przydaje.
— Stosuje pan ją z wielkim powodzeniem — powiedział Anthony. — Chyba nigdy nie
widziałem, żeby coś pana wzburzyło… No tak, czy mam panu opowiedzieć całą historię?
— Jeśli jest pan tak uprzejmy…
Obaj panowie usiedli na fotelach i Anthony zrelacjonował wydarzenia z ubiegłego
czwartku i następującej po nim nocy.
Battle słuchał z niewzruszoną twarzą. Gdy Anthony skończył, w oczach inspektora
pojawiły się ledwo zauważalne ogniki.
— Jak się pan domyśla, pewnego dnia popadnie pan w tarapaty.
— Czy mam przez to rozumieć, że nie zaaresztuje mnie pan po raz drugi?
— Zazwyczaj dajemy człowiekowi pełną swobodę działania.
— Bardzo ładnie pan to ujął — rzekł Anthony.
— Jednego nie mogę pojąć — zaczął Battle. — Dlaczego właśnie teraz postanowił pan
wyjawić mi prawdę?
— Trudno mi to będzie wytłumaczyć. Widzi pan, inspektorze, nabrałem wysokiego
mniemania o pańskich kompetencjach. Zjawia się pan zawsze w odpowiednim momencie.
Tak jak dzisiejszej nocy. I przyszło mi do głowy, że nie dzieląc się z panem swoją wiedzą
na ten temat, psuję panu szyki. Pan w pełni zasługuje na to, by mieć dostęp do wszystkich
faktów. Robiłem, co mogłem, ale jak do tej pory, tylko wszystko pogmatwałem. Aż do
dzisiejszej nocy sądziłem, że ze względu na panią Revel nie wolno mi mówić. Teraz
jednak, kiedy zostało definitywnie udowodnione, że te listy nie mają z nią nic wspólnego,
100
podejrzewanie ją o współudział nie ma najmniejszego sensu. Być może źle jej wtedy
doradziłem, ale kiedy mi oznajmiła, że miała taką fantazję i zapłaciła część okupu za
wycofanie listów, zasiało to we mnie niejakie wątpliwości.
— Zasiałoby także w sędziach przysięgłych — zgodził się Battle. — Ci ludzie nie mają
za grosz wyobraźni.
— A pan by to przyjął bez żadnych zastrzeżeń? — zapytał Anthony patrząc z
zaciekawieniem na inspektora.
— Widzi pan, ja pracuję głównie wśród tych ludzi. To znaczy wśród ludzi z tak zwanych
wyższych sfer. Większość przeciętnych obywateli zawsze się zastanawia, co sobie o nich
pomyślą sąsiedzi. Ale włóczęgi i arystokraci — nie! Ich to nie obchodzi, robią to, na co
mają ochotę, i nie zawracają sobie głowy tym, co inni sądzą na ich temat. Nie mam tu na
myśli bogaczy–próżniaków, ludzi, którzy wydają tylko wielkie przyjęcia i tak dalej. Myślę
o tych, którzy od pokoleń wychowywani są w przeświadczeniu, że liczy się jedynie ich
zdanie. Zawsze tę wyższą sferę oceniam jednakowo — są to ludzie nieulękli,
prawdomówni, a czasem wręcz niewiarygodnie głupi.
— Bardzo interesujący wykład, inspektorze. Przypuszczam, że pewnego dnia zasiądzie
pan do pisania wspomnień. Warto je będzie przeczytać.
Inspektor przyjął tę uwagę z uśmiechem, ale nie wyrzekł ani słowa.
— Chciałbym pana o coś zapytać — powiedział Anthony. — Czy z aferą w Staines łączył
pan moją osobę? Z pana zachowania wnosiłem, że tak.
— Słusznie. Miałem takie wrażenie. Lecz żadnego konkretnego dowodu. Jeśli mogę się
tak wyrazić, pański sposób bycia nie nastręczał żadnych podejrzeń. Nigdy pan nie
przesadzał w okazywaniu braku zainteresowania.
— Cieszy mnie to — stwierdził Anthony. — Bo ja miałem takie uczucie, że od początku
naszej znajomości zakłada pan na mnie mnóstwo małych pułapek. Toteż starałem się
zawsze je ominąć, ale stan ciągłego napięcia to rzecz bardzo nękająca.
Battle wykrzywił twarz w uśmiechu.
— I dlatego w końcu połknął pan haczyk. Pozwolić facetowi na działanie, niech się miota
w tę i w tamtą stronę, i mieć na niego oko, prędzej czy później nerwy go zawiodą i już
masz go w ręku.
— Wesoły z pana chłopak, inspektorze. Ciekawe, kiedy będzie pan miał mnie w ręku.
— Pełna swoboda działania — zacytował siebie Battle. — Pełna swoboda działania!
— A tymczasem — wtrącił Anthony — wciąż mam być amatorem–pomocnikiem?
— Tak jest, proszę pana.
— Watsonem Sherlocka w pańskiej osobie?
— Powieści sensacyjne to na ogół bzdura — rzekł Battle z całym spokojem. — Ale
ludzie je lubią — dodał refleksyjnie. — Czasami też przynoszą korzyść.
— W jakim sensie? — zapytał Anthony?
— Potwierdzają powszechnie panującą opinię, że policjanci są głupi. Gdy mamy na
warsztacie zbrodnię dokonaną przez dyletanta, na przykład morderstwo, taka opinia jest
bardzo pożyteczna.
Anthony przyglądał mu się w milczeniu ładnych parę minut. Battle siedział prawie
nieruchomo, mrugając od czasu do czasu powiekami, a jego kwadratowa, spokojna twarz
pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Niebawem wstał.
— Nie ma sensu iść teraz spać — zauważył. — Jak tylko jego lordowska mość wstanie,
chciałbym zamienić z nim kilka słów. Kto chce, może już teraz dom opuścić. Jednocześnie
101
byłbym lordowi wielce zobowiązany, gdyby poprosił swoich gości o pozostanie w
rezydencji. Pan będzie taki miły i przyjmie zaproszenie, pani Revel również.
— Czy znalazł pan rewolwer? — zapytał Anthony niespodziewanie.
— Mówi pan o broni, z której został zastrzelony książę Michael? Nie, nie znalazłem.
Musi być gdzieś w domu albo w najbliższej okolicy. Wezmę sobie do serca pańską aluzję i
wyślę paru chłopaków na poszukiwanie. Gdyby udało się znaleźć rewolwer, posunęlibyśmy
się odrobinę naprzód. Rewolwer i plik listów, twierdzi pan, że był wśród nich list z
nadrukiem „Chimneys”? Byłby to ten ostatni. Zaszyfrowane wskazówki dotyczące ukrycia
diamentów zawarte były w tym właśnie liście.
— Jaka jest pańska teoria na temat zabójstwa Giuseppego?
— Moim zdaniem to złodziej, który został skaptowany albo przez Króla Victora, albo
przez Towarzyszy Czerwonej Ręki, i działał na ich zlecenie. Wcale bym się nie zdziwił,
gdyby się okazało, że Towarzysze i Król współpracują ze sobą. Organizacja ma mnóstwo
forsy i dysponuje znaczną siłą, ale umysłowo — słabizna. Zadaniem Giuseppego było
ukraść pamiętniki — nie mogli wiedzieć, że w pana posiadaniu znajdowały się listy,
nawiasem mówiąc, bardzo to dziwny zbieg okoliczności.
— Wiem — zgodził się Anthony. — Ciekawe, że dopiero teraz przyszło to panu na myśl.
— Giuseppe kradnie listy zamiast pamiętników. Z początku jest zmartwiony. Potem
wpada mu w oko wycinek gazety i przychodzi mu do głowy genialny pomysł, by już na
własne konto szantażować nimi pewną lady. Nie ma oczywiście pojęcia, jaką naprawdę
przedstawiają wartość. Towarzysze dowiadują się o jego poczynaniach, dochodzą do
wniosku, że wystawił ich do wiatru, i wykonują na nim wyrok śmierci. Przepadają za
egzekucjami zdrajców. Jest to impreza widowiskowa i przemawia im do wyobraźni. Czego
zupełnie nie potrafię wyjaśnić, to wygrawerowanego na rewolwerze napisu „Virginia”.
Zbyt to finezyjne jak na Towarzyszy. Oni, mają taką zasadę — i radzi ją stosują — że
zostawiają znak czerwonej ręki, aby siał panikę w sercach ewentualnych zdrajców. Tak,
wygląda mi na to, że tym razem wkroczył do akcji Król Victor. Ale jaki przyświecał mu
cel, nie wiem. Sprawia to wrażenie, jak gdyby usiłował obarczyć panią Revel winą za
morderstwo, lecz, nie wgłębiając się w szczegóły, nie wydaje się to przypuszczenie zbyt
sensowne.
— Miałem pewną teorię — powiedział Anthony — ale wzięła w łeb.
Opowiedział inspektorowi o tym, że Virginia rozpoznała w zastrzelonym Michaela.
Battle skinął głową.
— O, tak, identyfikacja jego osoby nie nasuwa żadnych wątpliwości. A propos, ten stary
baron jest o panu nadzwyczaj wysokiego mniemania. Wyraża się o panu w samych
superlatywach.
— Bardzo to mile z jego strony — powiedział Anthony. — Szczególnie po tym, kiedy
udzieliłem mu poważnego ostrzeżenia, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by przed
środą odzyskać utracone pamiętniki.
— Dopnie pan swego — powiedzał Battle.
— Tak. Tak pan sądzi? Wydaje mi się, że Król Victor i spółka weszli w posiadanie
listów.
Inspektor skinął głową.
— Odebrali Giupeppemu tegoż dnia na Pont Street. Świetnie zaplanowana robota, otóż
to. Tak, dostali je w swoje ręce, rozszyfrowali i teraz wiedzą, gdzie szukać.
Obaj panowie zamierzali właśnie opuścić pokój.
— Tutaj? — zapytał Anthony odwracając głowę.
102
— Tak, tutaj. Nie zdobyli jeszcze łupu, ale aby osiągnąć cel, gotowi są podjąć
największe ryzyko.
— W pana wyrafinowanym umyśle narodził się już chyba plan działania?
Battle pominął to milczeniem. Miał szczególnie tępy i nieinteligentny wyraz twarzy. Po
chwili przymknął powoli powieki.
— Potrzebuje pan pomocy? — zapytał Anthony.
— Tak, pana i jeszcze czyjejś.
— Czyjej?
— Pani Revel. Może pan to już zdołał zauważyć, że jest kobietą o niezwykle czarującym
sposobie bycia.
— Owszem, zdołałem — odparł Anthony. Spojrzał na zegarek. — Podzielam pański
pogląd, inspektorze, że nie warto już iść spać. Skok do jeziora, a potem solidne śniadanie to
rozwiązanie o wiele właściwsze.
Wbiegł lekko po schodach do swojej sypialni. Gwiżdżąc pod nosem zrzucił z siebie
wieczorowy garnitur, włożył szlafrok, sięgnął po ręcznik kąpielowy.
I nagle, przed toaletką, stanął jak w ziemię wryty, wpatrując się w przedmiot, który leżał
sobie skromnie przed lustrem.
Przez moment nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wziął go do ręki, przypatrzył mu się z
bliska. Tak, pomyłka nie wchodziła w grę. Był to plik listów podpisanych przez Virginię
Revel. Nietknięty. Nie brakowało ani jednego.
Anthony, z listami w raku, opadł na fotel.
— Mózg mi chyba wysiada — mruknął. — Nie mogę pojąć nawet części tego, co dzieje
się w tym domu. Dlaczego nagle pojawiły się te listy? Jakby za przyczyną jakiejś cholernej
magicznej sztuczki? Kto położył je na toaletce? I dlaczego?
Lecz na żadne z tych ważkich pytań nie mógł znaleźć zadowalającej odpowiedzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
WALIZKA PANA ISAACSTEINA
O godzinie dziewiątej tegoż ranka lord Caterham wraz z córką spożywali śniadanie.
Bundle sprawiała wrażenie bardzo zamyślonej.
— Ojcze — powiedziała w końcu.
Lord Caterham, pogrążony w lekturze „Timesa”, nie zareagował.
— Ojcze — powtórzyła tonem już ostrzejszym. Oderwany od interesującej go zapowiedzi
sprzedaży rzadkich książek, popatrzył na córkę nieprzytomnym wzrokiem.
— Coś mówiłaś? — zapytał.
— Tak. Kto już zdążył zjeść śniadanie?
Wskazała głową miejsce, z którego ktoś dzisiaj korzystał. Reszta nakryć była nie
naruszona.
— No, jak się ten ktoś nazywa?
— Tłusty Iky?
Bundle i jej ojciec tak byli ze sobą zaprzyjaźnieni, że ogarniali sens podawanych sobie
wzajemnie, cokolwiek bałamutnych informacji.
— Tak.
— Czy się nie mylę, przed śniadaniem rozmawiałeś z detektywem?
Lord Caterham westchnął.
103
— Owszem, wiercił mi dziurę w brzuchu. Moim zdaniem pora przed śniadaniem
powinna być święta. Wyjadę za granicę. Moje nerwy…
Bundle przerwała mu bezceremonialnie:
— Co ci powiedział?
— Że każdy, kto chce, może się wynieść.
— No tak — rzekła Bundle — w porządku. Masz to, czego chciałeś.
— To prawda. Ale nie poprzestał na tym. Powiedział mianowicie, że chciałby, żebym
poprosił wszystkich, by zostali.
— Nie rozumiem — powiedziała Bundle marszcząc nos.
— Takie to wszystko pokrętne i sprzeczne ze sobą, i w dodatku przed śniadaniem.
— A co ty na to?
— Oczywiście, że się zgodziłem. Z dyskusji z tymi ludźmi nigdy nic dobrego nie wynika,
szczególnie przed śniadaniem — orzekł Lord Caterham, nawiązując do swojej głównej
pretensji.
— Kogo do tej pory poprosiłeś?
— Cade’a. Dziś wstał bardzo wcześnie. Zamierza, zostać. Nie mam nic przeciwko temu.
Żadną miarą nie mogę tego chłopaka rozszyfrować, ale go lubię. Nawet bardzo.
— Virginia też go lubi — powiedziała Bundle, rysując widelcem na stole jakiś wzór.
— Słucham?
— Ja zresztą też. Ale to nie ma nic do rzeczy. — Poprosiłem też Isaacsteina — ciągnął
lord.
— No i?
— Na szczęście musi wracać do Londynu. O, właśnie, nie zapomnij zamówić auta na
dziesiątą pięćdziesiąt.
— Dobrze.
— Żeby mi się tylko udało pozbyć Fisha — rzekł lord, i nastrój wyraźnie mu się
poprawił.
— Myślałam, że lubisz z nim dyskutować o tych twoich stęchłych, starych książkach.
— Lubię, lubię. A raczej lubiłem. Ale kiedy człowiek musi gadać za dwóch, staje się to
nieco nudne. Fish jest bardzo zainteresowany problemem, woli jednak na ogół nie zabierać
głosu.
— To lepsze niż być zmuszonym do słuchania. Tak jak z George’em Lomaxem.
Lord Caterham wzdrygnął się na samo wspomnienie.
— George jest dobry na trybunie — powiedziała Bundle. — Sama go oklaskiwałam, choć
wiedziałam, że plecie straszne dyrdymały. Jestem w końcu socjalistką…
— Wiem, moja droga, wiem — rzucił pospiesznie lord Caterham.
— Zgoda,’ nie będę wprowadzać do domu polityki. Tego, co robi George: publiczne
mowy w życiu prywatnym. Powinno to być zakazane ustawą parlamentarną.
— Masz rację — zgodził się lord.
— A Virginia? Czy ją też masz poprosić, by nie wyjeżdżała?
— Battle powiedział, że dotyczy to wszystkich.
— Ostro sobie poczyna! Zapytałeś już Virginię, czy zechce zostać moją macochą?
— Nie sądzę, by to miało jakąś szansę powodzenia — powiedział ponuro lord Caterham.
— Choć wczoraj wieczór mówiła do mnie „kochanie”. To jest najgorsze u tych
atrakcyjnych, młodych kobiet o czułym usposobieniu. Mogą powiedzieć wszystko, ale to
absolutnie nic nie znaczy.
104
— Tak — potwierdziła Bundle — o wiele lepiej by rokowało, gdyby rzuciła w ciebie
pantoflem albo gdyby chciała cię ugryźć.
— Wy, nowoczesna młodzież, macie takie niemiłe podejście do problemu uprawiania
miłości — rzekł lord zrzędliwym tonem.
— To dlatego że czytamy Szeika — powiedziała Bundle. — Zawiedziona miłość.
Porzucił ją i tak dalej.
— Co to za książka ten Szeik? — zapytał lord. — Czy to są poezje?
Bundle spojrzała na niego z niewysłowionym współczuciem. Po czym wstała i
pocałowała go w czubek głowy.
— Mój poczciwy staruszek — powiedziała i lekkim krokiem wyszła z pokoju.
Lord Caterham wrócił do swego „Timesa”.
Aż podskoczył, gdy usłyszał głos pana Hirama Fisha, który swoim zwyczajem wszedł
bezszelestnie do pokoju.
— Dzień dobry, milordzie.
— O, dzień dobry—rzekł lord. — Dzień dobry. Ładną mamy pogodę.
— Wspaniałą — potwierdził pan Fish.
Nalał sobie kawy, wziął grzankę.
— Czy dobrze usłyszałem, że embargo zostało odwołane? — zapytał po paru minutach.
— Więc każdy z nas może stąd wyjechać?
— Tak… no tak — zaczął lord. — W gruncie rzeczy liczyłem, to znaczy byłbym wielce
rad — brnął dalej — byłbym doprawdy zachwycony, gdyby pan został jeszcze jakiś czas.
— No cóż, milordzie…
— To była koszmarna wizyta, wiem — podjął szybko lord Caterham. — Fatalna. Nie
będę miał panu za złe, jeśli zechce pan stąd uciec.
— Nie docenia mnie pan, milordzie. Okoliczności były tragiczne, nie da się temu
zaprzeczyć. Ale sielskie życie w Anglii dla mnie, mieszkającego w dużym domu
czynszowym, stanowi olbrzymią atrakcję. Z zainteresowaniem obserwuję warunki
tutejszego życia. Tego właśnie brak nam w Ameryce. Z prawdziwą rozkoszą przyjmuję
pańskie, bardzo uprzejme zaproszenie.
— No tak — powiedział lord Caterham. — Otóż właśnie. Z prawdziwą rozkoszą, mój
drogi, z prawdziwą rozkoszą.
Uczyniwszy zadość pełnemu zakłamania towarzyskiemu obyczajowi, lord Caterham
wymamrotał coś w rodzaju usprawiedliwienia, że musi się zobaczyć ze swoim rządcą, i
umknął z pokoju.
W hallu zobaczył schodzącą ze schodów Virginię.
— Mogę panią zabrać na śniadanie? — zapytał czule.
— Zjadłam w łóżku, dziękuję, milordzie, byłam rano straszliwie zaspana.
Ziewnęła.
— Miała pani fatalną noc?
— Nie całkiem. Z jednej strony ta noc była zdecydowanie dobra. Och, milordzie… —
Wsunęła mu dłoń pod ramię. — Świetnie mi było u pana. Był pan taki kochany, że mnie
zaprosił.
— Wobec tego zabawi tu pani jeszcze trochę, prawda? Battle zniósł to… embargo, ale
bardzo mi zależy, by pani jeszcze nie wyjeżdżała. Bundle podziela moje stanowisko.
— Oczywiście, że zostanę. Miło z pańskiej strony, że prosi mnie pan o to.
— Coś takiego! —rzekł lord. Westchnął.
105
— Co za tajemnicza sprawa pana gnębi? — zapytała Virginia. — Czy ktoś panu
dokuczył?
— Otóż właśnie — rzekł posępnie lord Caterham.
Virginia spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Czy przypadkiem nie czuje pan potrzeby rzucenia we mnie butem? Nie, widzę, że nie.
Nieważne, to nie ma żadnego znaczenia.
Lord Caterham ulotnił się ze smętną miną, Virginia zaś bocznymi drzwiami wyszła do
ogrodu.
Chwilę stała nieruchomo, wdychając rześkie, październikowe powietrze, które — przy jej
niewątpliwym zmęczeniu — znakomicie ją odświeżało.
Lekko drgnęła, gdy tuż obok pojawił się inspektor Battle. Ten człowiek miał niebywały
talent do niespodziewanego pojawiania się ni stąd, ni zowąd, jakby wyrastał spod ziemi.
— Dzień dobry. Bardzo jest pani zmęczona?
Virginia potrząsnęła głową.
— To była pasjonująca noc — powiedziała. — Warto było zrezygnować ze snu. Jedyny
minus to ten, że nazajutrz człowiek jest nieco ospały.
— Pod tym cedrem jest przyjemny cień — zauważył inspektor. — Czy mogę przynieść
tam krzesło dla pani?
— Jeżeli pan uważa, że będzie to dla mnie najlepsze wyjście… — rzekła z patosem
Virginia.
— Pani jest bardzo bystra. Tak, to prawda, chciałbym zamienić z panią parę słów.
Wziął długi fotel wiklinowy i niósł go przez trawnik. Virginia szła za nim z poduszką pod
pachą.
— Ten taras jest ogromnie niebezpieczny — stwierdził detektyw. — Jeżeli oczywiście
człowiek zamierza spokojnie porozmawiać.
— Znowu wprawia mnie pan w stan ekscytacji, inspektorze.
— Och, to nic ważnego. — Wyjął duży zegarek i spojrzał nań. — Pół do jedenastej. Za
dziesięć minut jadę do „Wyvern Abbey”, by zdać sprawozdanie panu Lomaxowi. Moc
czasu. Chciałbym, żeby pani powiedziała mi coś więcej o panu Cadzie.
— O panu Cadzie? Virginia wyraźnie się zlękła.
— Tak, gdzie spotkała go pani po raz pierwszy, jak długo pani go zna i tak dalej.
Battle miał swobodny i przyjemny sposób bycia. Powstrzymał się nawet od patrzenia na
nią, i ów drobny fakt ogromnie ją speszył.
— Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się panu wydaje — powiedziała w końcu. —
Wyświadczył mi swego czasu wielką przysługę..’.
Battle przerwał jej:
— Zanim pani powie coś więcej, chciałbym wtrącić kilka zdań. Otóż wczoraj w nocy,
gdy pani i pan Eversleigh udali się na spoczynek, pan Cade opowiedział mi o listach i o
człowieku, który został zabity w pani domu.
— Doprawdy?! — wyrzuciła z siebie zdumiona Virginia.
— Tak, i postąpił bardzo rozsądnie. To wiele wyjaśnia. Ale jednego mi nie powiedział:
jak długo panią zna. Mam na ten temat własną teorię. Pani mi powie, czy się mylę, czy nie.
Według mnie zobaczyła go pani po raz pierwszy w dniu, w którym przyszedł na Pont
Street. Aha. Widzę, że mam rację. Tak to się więc odbyło.
Virginia milczała. Po raz pierwszy poczuła lęk przed tym flegmatycznym mężczyzną z
twarzą bez wyrazu. Zrozumiała, co Anthony miał na myśli mówiąc, że ten człowiek jest
zawsze bez zarzutu.
106
— Czy powiedział pani coś o sobie? — ciągnął detektyw. — Co robił, nim wyjechał
do Afryki Południowej? Był w Kanadzie? A przedtem Sudan? A może coś o swoim
dzieciństwie?
Virginia potrząsnęła przecząco głową.
— A jednak gotów jestem się założyć, że ma coś w zanadrzu godnego opowieści. Twarz
człowieka, który wiódł ryzykowne i pełne przygód życie, nosi szczególne piętno. Gdyby
zebrało się mu na szczerość, mógłby opowiedzieć pani wiele interesujących rzeczy.
— Jeśli chce się pan dowiedzieć czegoś o jego przeszłości, to dlaczego nie zadepeszuje
pan do tego jego przyjaciela, pana McGratha? — zapytała Virginia.
— O, depeszowaliśmy, ale on jest gdzieś w terenie. Fakt jest faktem, że zgodnie ze
słowami pana Cade’a przebywał on Bulawayo. Ciekawi mnie natomiast, co porabiał, zanim
przyjechał do Afryki Południowej. Około miesiąca pracował w firmie „Castle”. —
Inspektor znów wyciągnął zegarek. — Muszę już iść. Samochód czeka.
Virginia odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi. Ale nie ruszyła się z fotela. Miała
nadzieję, że przyjdzie Anthony i usiądzie przy niej. Tymczasem pojawił się Bill Eversleigh,
ziewając z zapałem.
— Dzięki Bogu, mam wreszcie możność przebywania w twoim towarzystwie —
powiedział z wyrzutem.
— Tylko bądź dla mnie miły, kochanie, bo się rozpłaczę.
— Czy ktoś się nad tobą znęcał?
— Nie dosłownie. Ale wwiercał mi się w mózg i wywracał go na nice. Czułam się tak,
jakby słoń na mnie skoczył.
— Nie Battle?
— Tak, Battle. To naprawdę okropny człowiek.
— Nie przejmuj się nim… Virginio, ja cię tak kocham…
— Nie dziś rano, Bill. CałkieYn osłabłam. Zawsze powtarzam, że dobrze wychowani
ludzie nie oświadczają się przed śniadaniem. — Virginia drgnęła. — Bill, staraj się być
przez chwilę rozsądnym i inteligentnym chłopcem. Potrzebuję twojej rady.
— Jeśli poweźmiesz wreszcie właściwą decyzję i zgodzisz się mnie poślubić, poczujesz
się o całe niebo lepiej, jestem pewien. Zyskasz szczęście i większe poczucie stabilizacji.
— Bill, daj spokój. Oświadczanie się mnie stało się twoim hobby. Wszyscy mężczyźni
wyznają miłość, kiedy się nudzą i nie mają innego tematu do rozmowy. Nie zapominaj o
moim wieku i wdowieństwie i poderwij jakąś młodą, sympatyczną dziewczynę.
— Kochanie… O, psiakrew! Ten idiota Francuz wali do nas!
Był to rzeczywiście pan Lemoine, facet z czarną brodą i o nienagannych jak zwykle
manierach.
— Dzień dobry, madame. Mam nadzieję, że nie jest pani zmęczona?
— Nic a nic.
— Świetnie. Dzień dobry panu — powiedział Francuz w stronę Billa. — Jak się państwo
zapatrujecie na mały spacer w trójkę?
— Co ty na to, Bill? — zapytała Virginia.
— Dobrze — zgodził się z ociąganiem młody człowiek.
Podniósł się z trawy i cała trójka ruszyła wolno przed siebie. Virginia pośrodku. Od razu
wyczuła dziwne, podskórne napięcie Francuza, choć nie miała pojęcia, jaka była tego
przyczyna.
Z właściwą sobie zręcznością spowodowała wkrótce, że się rozluźnił — zadawała mu
pytania, słuchała jego odpowiedzi i dzięki temu stopniowo go rozruszała. Niebawem
107
opowiedział jej parę anegdot z życia słynnego Króla Victora. Opowiadał barwnie,
aczkolwiek gdy opisywał rozmaite metody, jakich używano, by wyprowadzić w pole
detektywa, z jego słów przebijała gorycz.
Przez cały jednak czas, mimo niekłamanego zaangażowania Lemoine’a we własne
opowieści, Virginia miała uczucie, że detektywowi przyświeca całkiem inny cel. Mało
tego, odnosiła wrażenie, że Lemoine, ciągnąc swoje relacje, wytycza konkretną trasę
spaceru. Nie szli sobie ot tak, gdzie oczy poniosą. Detektyw prowadził ich w określonym
kierunku.
Nagle przerwał opowieść i rozejrzał się dokoła. Stali w miejscu, gdzie aleja przecinała
park, przed ostrym zakrętem obejmującym kępę drzew. Lemoine wpatrywał się ze
zdziwieniem w zbliżający się od strony domu pojazd.
Virginia podążyła za jego wzrokiem.
— To wózek bagażowy — powiedziała. — Zawozi na stację bagaż Isaacsteina i jego
służącego.
— Naprawdę? — upewnił się Lemoine. Spojrzał na zegarek i aż podskoczył. —
Przepraszam po tysiąckroć. Zeszło mi dłużej, niż przypuszczałem, w tak miłym
towarzystwie… Jak państwo myślicie, czy mógłbym się tym wózkiem zabrać do wioski?
Stanął na środku alei i dał ręką znak. Wózek zatrzymał się i po paru słowach wyjaśnienia
Lemoine wsiadł. Eleganckim gestem uchylił przed Virginia kapelusza i odjechali.
Virginia i Bill z malującym się na twarzach zakłopotaniem obserwowali oddalający się
pojazd. Gdy ten na zakręcie nieco się przechylił, wypadła z niego walizka i leżała na środku
alei. Wózek pojechał dalej.
— Chodź — powiedziała Virginia do Billa. — Zapowiada się ciekawie. Z wózka
wypadła walizka.
— Nikt tego nie zauważył — dorzucił Bill. Pobiegli aleją ku leżącemu na środku
pakunkowi. Gdy już byli przy walizce, zza zakrętu wyłonił się Lemoine. Był zgrzany od
szybkiego marszu.
— Musiałem wrócić — powiedział z ożywieniem. — Stwierdziłem, że zapomniałem
czegoś.
— Tego? — zapytał Bill wskazując na walizkę.
Była ładna, ze świńskiej skóry, z inicjałami „H.I.” na wierzchu.
— Jaka szkoda — stwierdził kurtuazyjnie Lemoine. —Widocznie wypadła. Weźmiemy
ją?
Nie czekając na odpowiedź podniósł walizkę i zaniósł ją między drzewa. Stanął nad nią,
coś błysnęło mu w dłoni i zamek odskoczył.
Przemówił, a głos jego brzmiał zupełnie inaczej, mówił szybko, rozkazującym tonem.
— Samochód będzie tu za minutę — powiedział. — Widać go już?
Virginia obejrzała się w stronę domu.
— Nie.
— Świetnie.
Zwinnymi dłońmi wyrzucał rzeczy z walizki. Butelka ze złotą zatyczką, jedwabna
piżama, kilka par skarpetek. Nagle cały zesztywniał. Miał w ręku coś, co wyglądało jak
zrolowana jedwabna bielizna, i szybkim ruchem rozwinął ten węzełek.
Z ust Billa wyrwał się słaby okrzyk. W zwoju bielizny znajdował się ciężki rewolwer.
— Słyszę klakson — powiedziała Virginia. Lemoine zapakował walizkę błyskawicznie.
Rewolwer owinął własną chustką do nosa i wsunął do kieszeni. Zatrzasnął zamki walizki,
po czym zwrócił się do Billa:
108
— Proszę ją wziąć. Madame niech idzie z panem. Niech pan zatrzyma samochód i
powie, że ta walizka wypadła z wózka. O mnie ani słowa.
Bill szybko ruszył ku alei i wkroczył na nią w chwili, gdy wielka limuzyna „Lanchester”
z Isaacsteinem w środku wyjechała zza rogu. Szofer przyhamował i wówczas Bill wrzucił
mu na siedzenie walizkę.
— Wypadła z wózka — powiedział. — Przypadkowo zauważyliśmy.
Przez chwilę mignęła mu żółta, przerażona twarz finansisty i utkwione w niego oczy — i
samochód pojechał dalej.
Wrócili do Lemoine’a. Stał z rewolwerem w dłoni, a twarz jego promieniała
niekłamanym zadowoleniem.
— Trudna sprawa — rzekł. — Bardzo trudna. Ale udało się.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
CZERWONY SYGNAŁ
Inspektor Battle stał w bibliotece w „Wyvern Abbey”.
George Lomax siedział przy zawalonym papierami biurku, z brwiami groźnie
zmarszczonymi.
Inspektor Battle rozpoczął od złożenia krótkiego i rzeczowego raportu. W późniejszej
rozmowie wypowiadał się głównie George, inspektor zaś zadowalał się lakonicznymi i na
ogół jednosylabowymi odpowiedziami na zadawane mu pytania.
Na biurku przed George’em leżał plik listów, które Anthony znalazł na toaletce.
— Nic z tego nie rozumiem — powiedział George z irytacją, chwytając ów plik. —
Powiada pan, że są zaszyfrowane?
— Tak, sir.
— A gdzie on niby je znalazł? Na toaletce?
Battle powtórzył słowo w słowo relację Cade’a, w jaki sposób wszedł on w posiadanie
listów.
— I od razu przyniósł je panu? Całkiem prawidłowe posunięcie… całkiem prawidłowe.
Ale kto mógłby je zanieść do jego pokoju?
Inspektor potrząsnął głową.
— Takie rzeczy powinien pan wiedzieć — powiedział z wyrzutem George. — Wszystko
to wygląda bardzo podejrzanie, bardzo podejrzanie. Co my w końcu wiemy o tym
człowieku o nazwisku Cade? Zjawia się w tajemniczych okolicznościach, a my nic o nim
nie wiemy. Ja osobiście mogę powiedzieć, że nie przepadam za jego sposobem bycia, to
wszystko. Mam nadzieję, że starał się pan zebrać o tym człowieku jakieś informacje?
Inspektor Battle pozwolił sobie na wyrozumiały uśmiech.
— Zadepeszowaliśmy natychmiast do Afryki Południowej i tam potwierdzono w stu
procentach jego opowieść. W podanym przez siebie okresie faktycznie przebywał w
Bulawayo z panem McGrathem. Do czasu ich spotkania zatrudniony był w firmie „Castle”,
agencji turystycznej.
— Tak też przypuszczałem — powiedział George. — Cechuje go swoisty rodzaj
pewności siebie, który w określonej profesji bardzo jest przydatny. A co do tych listów, to
należy przedsięwziąć odpowiednie kroki, niezwłocznie, niezwłocznie…
Potężny mężczyzna sapnął i nadął się z ważną miną. Inspektor Battle otworzył już niemal
usta, ale George go uprzedził:
109
— Nie wolno pozwolić sobie na zwłokę. Listy muszą być natychmiast rozszyfrowane.
Jak się nazywa ten człowiek? Jest taki, związany z British Museum. Wie wszystko, co
dotyczy szyfrów. Prowadził ten dział w czasie wojny. Gdzie jest panna Oscar? Ona będzie
wiedziała. Nazywa się chyba na Win… Win…
— Profesor Wynwood — podpowiedział Battle.
— Słusznie, Teraz sobie przypominam. Trzeba do niego od razu zadepeszować.
— Już to zrobiłem, przed godziną. Przyjeżdża o dwunastej dziesięć.
— Wspaniale, wspaniale. Dzięki Bogu jedną rzecz mam już z głowy. Muszę być dzisiaj
w Londynie. Da pan sobie radę beze mnie, mam nadzieję?
— Tak mi się wydaje, sir.
— Świetnie, inspektorze, proszę robić, co w pana mocy. A teraz bardzo się spieszę.
— Oczywiście, sir.
— Ale, ale, dlaczego pan Eversleigh nie przyjechał razem z panem?
— Jeszcze spał. Jak panu mówiłem, byliśmy całą noc na nogach.
— Tak, prawda. Mnie samemu często się to zdarza. Wykonywanie roboty przewidzianej
na trzydzieści sześć godzin w ciągu godzin dwudziestu czterech to niemal moja
codzienność! Jak tylko pan wróci, proszę natychmiast przysłać do mnie pana Eversleigha.
Dobrze?
— Przekażę mu pana polecenie.
— Dzięki, inspektorze. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że musiał pan obdarzyć go pewną
dozą zaufania. Ale czy istotnie było to niezbędne, że dopuścił pan do konfidencji moją
kuzynkę, panią Revel?
— Owszem, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że listy były podpisywane jej nazwiskiem.
— Przykład horrendalnej bezczelności — mruknął George, patrząc ze zmarszczonym
czołem na plik listów. — Pamiętam nieboszczyka króla Herzoslovakii. Uroczy facet, ale
słaby, rozpaczliwie słaby. Narzędzie w ręku kobiety bez skrupułów. Domyśla się pan,
jakim cudem wróciły te listy do pana Cade’a?
— Moim zdaniem, jeśli ludzi zawodzi jeden sposób, imają się drugiego.
— Nie za bardzo pana rozumiem — powiedział George.
— Ten oszust Król Victor doskonale się już orientuje, że sala obrad jest strzeżona. Wobec
tego pozwala nam odzyskać te listy, pozwala, byśmy je rozszyfrowali, pozwala nam
znaleźć kryjówkę. I tu problem! Ale my z Lemoine’em zajmiemy się tym.
— Ma pan plan działania?
— Za mocno powiedziane. Mam natomiast pewien pomysł. Pomysł to czasami rzecz
nadzwyczaj pożyteczna…
Co mówiąc inspektor Battle oddalił się.
Nie zamierzał bowiem dopuszczać George’a do dalszej konfidencji.
Wracając zobaczył idącego szosą Anthony’ego i zatrzymał się.
— Chce mnie pan podrzucić? — zapytał Anthony? — To świetnie.
— Gdzie pan był?
— Na stacji, dowiedzieć się o godziny odjazdu pociągu.
— Znowu gdzieś się pan wybiera?
— Nie tak zaraz — odparł Anthony ze śmiechem.
— Ciekawe, co tak wzburzyło pana Isaacsteina? Przyjechał autem na stację w momencie,
gdy stamtąd odchodziłem, i wyglądał, jakby przeżył solidny wstrząs.
— Pan Isaacstein?
— Tak.
110
— Nie twierdzę tego z całą pewnością, mam jednak wrażenie, że nie zalicza się do
ludzi, którzy łatwo ulegają wstrząsom.
— Zgadzam się z panem — powiedział Anthony.
— To silny psychicznie, zamknięty w sobie człowiek interesu.
Battle nagle się pochylił i dotknął ramienia szofera.
— Zatrzymaj się tu i zaczekaj na mnie. Wyskoczył z samochodu — ku wielkiemu
zdziwieniu Anthony’ego. Po minucie jednak ten ostatni dostrzegł Lemoine’a spieszącego
na spotkanie angielskiego detektywa, i wywnioskował, że to na znak Francuza inspektor
kazał szoferowi zatrzymać wóz. Nastąpiła między nimi szybka wymiana zdań, po czym
inspektor wrócił, wskoczył do auta i polecił kierowcy jechać dalej. Miał kompletnie
zmieniony wyraz twarzy.
— Znaleźli rewolwer — powiedział lakonicznie.
— Co takiego? — Anthony wytrzeszczył na niego oczy. — Gdzie?
— W walizce Isaacsteina.
— Niemożliwe!
— Nie ma rzeczy niemożliwych — rzekł Battle. — Trzeba stale o tym pamiętać.
Siedział całkiem spokojnie, klepiąc się w kolano.
— Kto go znalazł?
Inspektor spojrzał szybko przez ramię.
— Lemoine. Łebski facet. W S?reté wysoko go cenią.
— A nie podważyło to pańskich domysłów?
— Nie — odparł wolno inspektor. — Tego bym nie powiedział. Z początku zaskoczyło
mnie to trochę, przyznaję. Ale to bardzo współgra z jedną z moich teorii.
— Z którą?
I tu Battle gwałtownie zmienił temat:
— Byłby pan taki uprzejmy i odnalazł pana Eversleigha? Mam dla niego polecenie od
pana Lomaxa. Niech zaraz jedzie do „Abbey”.
— Dobrze — odparł Anthony. Samochód zatrzymał się właśnie przed głównym
wejściem. — Prawdopodobnie jeszcze śpi.
— Nie sądzę — rzekł detektyw. — Jeśli pan się rozejrzy, zobaczy pan, jak spaceruje
wśród drzew z panią Revel.
— Ale pan ma oko, inspektorze — powiedział Anthony i oddalił się, by uczynić zadość
jego prośbie.
Przekazał polecenie Billowi, który był nim wielce zdegustowany.
— Niech to szlag trafi — gderał maszerując w stronę domu. — Dlaczego nie da mi chwili
spokoju? I dlaczego ten cholerny kolonista nie został w swoich koloniach? Po co oni tu
przyjeżdżają i podrywają co lepsze dziewczyny? Mam już tego wszystkiego po dziurki w
nosie!
— Słyszał pan o rewolwerze? — zapytała, łapiąc oddech, Virginia, gdy tylko Bill się
oddalił.
— Battle mi powiedział. Niebywała historia, prawda? Isaacstein wczoraj strasznie już się
palił do odjazdu, ale myślałem, że to po prostu nerwy. Zaliczałem go do osób będących
poza wszelkimi podejrzeniami. Czy widzi pani motyw, dla którego Isaacstein chciałby się
pozbyć księcia Michaela?
— Rzeczywiście coś tu nie pasuje — zgodziła się Virginia z zadumą.
111
— Nic do niczego nie pasuje — stwierdził smętnym tonem Anthony. — Marzyłem o
rozpoczęciu kariery detektywa–amatora, a jedyne, co zrobiłem, to naraziłem się na zbędny
trud i zbędne wydatki przy prześwietlaniu tej guwernantki z Francji.
— To dlatego pojechał pan tam? — zapytała Virginia.
— Tak, udałem się do Dinard i odbyłem rozmowę z hrabiną de Bretuil, zachwycony
własną mądrością i absolutnie przekonany, że otrzymam odpowiedź, iż hrabina nigdy o
mademoiselle noszącej nazwisko Brun nie słyszała. Zamiast tego oświadczono mi, iż
wzmiankowana pani w ciągu ostatnich siedmiu lat zajmowała się domem hrabiny. Należy
więc uznać, iż moja genialna teoria legła w gruzach, chyba że hrabina też jest oszustką.
Virginia zaprzeczyła ruchem głowy.
— Madame de Bretuil jest nieskazitelnie uczciwa. To moja dobra znajoma, i wydaje mi
się, że widziałam w pałacu mademoiselle. Na pewno jej twarz jest mi znana, tak jak są
znane twarze guwernantek, pań do towarzystwa oraz ludzi, którzy siedzą naprzeciwko
siebie w przedziale kolejowym. To straszne, ale ja nigdy tak naprawdę na nich nie patrzę. A
pan?
— Tylko wtedy, kiedy są to piękne kobiety — oznajmił Anthony.
— W takim wypadku… — urwała. — Co się stało? Anthony wpatrywał się w postać,
która wychynęła z kępy krzewów — mężczyzna stał sztywno, na baczność. Był to
Herzoslovak Boris.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział do Virginii. — Muszę chwilę pogadać z moim
psem.
Zbliżył się do miejsca, w którym stał Boris.
— O co chodzi? Czego chcesz?
— Pan — rzekł Boris kłaniając się nisko.
— No dobrze, dobrze, ale nie musisz za mną łazić. To wygląda co najmniej dziwacznie.
Boris bez słowa wyciągnął kawałek przybrudzonego papieru, najwidoczniej kartka
wyrwana z listu, i wręczył go Anthony’emu.
— Co to jest? — zapytał ten ostatni.
Na tym skrawku nagryzmolony był adres, nic ponadto.
— Upuścił to — powiedział Boris. — I ja przynoszę to memu panu.
— Kto upuścił?
— Cudzoziemski dżentelmen.
— Ale dlaczego mnie to przynosisz?
Boris spojrzał na Anthony’ego z wyrzutem.
— W porządku, idź już sobie — powiedział Anthony.
— Jestem zajęty.
Boris zasalutował, odwrócił się sprężyście i odmaszerował. Anthony zaś dołączył do
Virginii, wsunąwszy skrawek papieru do kieszeni.
— Czego on chciał? — spytała z zaciekawieniem.
— I dlaczego nazwał go pan swoim psem?
— Dlatego że tak się zachowuje. — Anthony odpowiedział najpierw na drugie pytanie.
— W swoim poprzednim wcieleniu na pewno był psem myśliwskim. Przyniósł mi skrawek
listu, który, jak powiada, upuścił cudzoziemski dżentelmen. Sądzę, że ma na myśli
Lemoine’a.
— Prawdopodobnie — zgodziła się Virginia.
— Zawsze chodzi moim tropem — ciągnął Anthony.
112
— Jak pies. Prawie się nie odzywa. Tylko patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi,
okrągłymi oczyma. Nie potrafię go rozszyfrować.
— A może on miał na myśli Isaacsteina? — wyraziła przypuszczenie Virginia. —
Isaacstein jako żywo wygląda trochę z cudzoziemska.
— Isaacstein — mruknął Anthony z irytacją. — Jaką on tu, u diabła, odgrywa rolę?
— Czy nigdy nie miał pan sobie za złe, że wplątał się w tę aferę? — zapytała
niespodziewanie.
— Za złe? Ależ skąd?! Ja to ubóstwiam. Większość życia spędzam na szukaniu
kłopotów. Ale tym razem spadło ich na mnie chyba więcej, niż się spodziewałem.
— Przecież największe kłopoty ma pan już za sobą — powiedziała Virginia, zdziwiona
niezwyczajnie poważnym tonem Anthony’ego.
— Niezupełnie.
Parę minut szli w milczeniu.
— Są ludzie — zaczął Anthony przerywając ciszę — którzy nie reagują na sygnały.
Zwyczajna, dobrze funkcjonująca lokomotywa zwalnia albo zatrzymuje się, gdy widzi
czerwone światło. Być może ja jestem daltonistą. Bo na widok czerwonego sygnału walę
do przodu. W końcu, jak wiadomo, pociąga to za sobą katastrofę. Nieuchronnie. I słusznie.
Albowiem, ogólnie rzecz biorąc, daltonizm jest bardzo niebezpieczny dla ruchu.
Wciąż mówił z ogromną powagą.
— Mam wrażenie — powiedziała Virginia—że często w życiu pan ryzykował?
— Prawie wszystko jest u mnie ryzykiem, oprócz małżeństwa.
— To brzmi cynicznie.
— Nie myślałem w tym sensie. Małżeństwo, takie, o jakim marzę, byłoby największą
przygodą w moim życiu.
— Ładnie pan to ujął — rzekła Virginia rumieniąc się.
— Tylko jeden typ kobiety wchodzi w rachubę, taką chciałbym poślubić, której charakter
o całe nieba różniłby się od mojego. I co byśmy wtedy poczęli? Ona przystosowałaby się
do mojego stylu życia czyja do jej?
— Gdyby pana kochała…
— Sentymentalizm, droga pani. Wie to pani równie dobrze jak ja. Miłość to nie narkotyk,
który pani zażywa, by stać się ślepą na wszystko, owszem, może pani ją do tego
sprowadzić, ale szkoda miłości, warta jest o wiele więcej. Jak pani sądzi, co żebraczka i
król myśleliby o swoim małżeństwie parę lat po ślubie? Czy ona nie żałowałaby swoich
łachmanów i bosych stóp, i beztroskiego żywota? Na pewno. Czy gdyby on zrezygnował
dla niej z korony, wynikłaby z tego jakaś korzyść? Żadna. Stałby się cholernie złym
żebrakiem. A żadna kobieta nie uszanuje mężczyzny, który robi coś cholernie źle.
— Czy pan się zakochał w żebraczce? — zapytała ciepło Virginia.
— Wręcz przeciwnie, ale zasady są te same.
— I nie ma żadnego wyjścia?
— Jakieś zawsze jest — odparł Anthony ponuro. — Stoję na stanowisku, że człowiek
może osiągnąć to, czego chce, jeżeli zapłaci określoną cenę. A czy pani wie, jaka to jest na
ogół cena? Kompromis. Kompromis jest obrzydliwy, lecz zarzuca sidła na człowieka, gdy
ten wkracza w wiek średni. Właśnie teraz na mnie przyszła kolej. By zdobyć kobietę, jakiej
pragnę, gotów jestem nawet podjąć stałą pracę. Virginia roześmiała się.
— Przygotowano mnie do zawodu.
— I porzucił pan ten zawód?
— Tak.
113
— Dlaczego?
— Z przyczyn zasadniczych.
— Hm…
— Pani jest kobietą niezwykłą — powiedział nagle, zwracając ku niej głowę.
— Dlaczego?
— Bo potrafi się pani powstrzymać od zadawania pytań.
— Dlatego że nie zapytałam pana, jakiego rodzaju zawód pan obrał?
— Właśnie.
Dalej szli już w milczeniu. Zbliżali się do domu, przechodząc obok pachnącego słodko
ogrodu róż.
— Śmiem twierdzić, że pani doskonale rozumie, o co chodzi — powiedział Anthony
przerywając ciszę. — Pani wie, kiedy mężczyzna zakochuje się w pani. Domyślam się, że
pani na mnie nie zależy, ani na nikim innym, ale, jak Boga kocham, zmuszę panią do tego!
— Sądzi pan, że udałoby się to panu? — Zapytała przytłumionym głosem.
— Może nie, lecz dołożę wszelkich starań.
— Żałuje pan, żeśmy się spotkali? — spytała nagle.
— Nie, na Boga! Wtedy właśnie zapaliła się czerwona lampka. Kiedy po raz pierwszy
panią zobaczyłem, wtedy, na Pont Street, wiedziałem, że podejmuję ryzyko narażenia się
na śmieszność. Pani twarz wywarła na mnie takie wrażenie, właśnie twarz. Jest w pani
jakaś siła magiczna, od stóp do głów, niektóre kobiety mają taką właściwość, ale nigdy
jeszcze nie spotkałem takiej, w której tej siły magicznej byłoby aż tyle. Poślubi pani kogoś
godnego szacunku i zamożnego, jak przypuszczam, a ja wrócę do swojego niecnego życia,
lecz zanim odejdę, pocałuję panią, przysięgam!
— Teraz pan nie może — powiedziała miękko Virginia. — Inspektor Battle obserwuje
nas z okna biblioteki.
Anthony spojrzał na nią.
— Szatan z pani, Virginio — powiedział tonem raczej obojętnym. — Ale słodki szatan.
— Po czym pomachał beztrosko dłonią w stronę inspektora. — Złapał pan dziś jakichś
kryminalistów?
— Na razie nie.
— To dobrze rokuje.
Battle z zadziwiającą jak na tak flegmatycznego człowieka zwinnością wyskoczył przez
okno biblioteki i dołączył do nich już na tarasie.
— Udało mi się ściągnąć profesora Wynwooda — oznajmił szeptem. — Właśnie
przyjechał. Rozszyfrowuje listy. Chcecie państwo zobaczyć go przy pracy?
Mówił to tonem zachwalającego wystawę marchanda. Otrzymawszy pozytywną
odpowiedź, zaprowadził ich pod okno i poradził, by zajrzeli do środka.
Przy zarzuconym listami stole siedział niewysoki, rudowłosy mężczyzna w średnim
wieku i pisał coś zawzięcie na dużym arkuszu papieru. Mruczał gniewnie do siebie jakieś
słowa i od czasu do czasu pocierał gwałtownie nos, którego barwa skutecznie rywalizowała
z kolorem włosów.
Niebawem uniósł wzrok znad stołu.
— To pan, inspektorze? Po to mnie pan tu ściągnął, bym zajmował się takimi bzdurami?
Przecież każde dziecko poradziłoby sobie z tym. Dwuletni szkrab. I to się nazywa szyfr?
Sens aż bije w oczy.
— Cieszę się, profesorze — powiedział łagodnie Battle. — Ale, wie pan, my nie jesteśmy
tacy mądrzy.
114
— Tu nie potrzebna żadna mądrość — warknął profesor. — Wystarczy rutyna. Chce
pan, bym rozpracował wszystkie listy? To zajmie dużo czasu, wymaga solidnego
przyłożenia się, bacznej uwagi i żadnej inteligencji. Zrobiłem ten list datowany w
„Chimneys”, który, jak pan powiedział, jest najważniejszy. Mogłem zabrać resztę do
Londynu i przekazać mojemu asystentowi. Na takie rzeczy szkoda mojego czasu. Oderwał
mnie pan od bardzo poważnej pracy i chcę jak najszybciej do niej wrócić.
Oczy mu rozbłysły.
— Dobrze, profesorze — zgodził się Battle. — Przykro mi, że zawracaliśmy panu głowę
taką bagatelką. Wytłumaczę to panu Lomaxowi. Cały rwetes powstał z powodu tego
właśnie listu. Lord Caterham spodziewa się prawdopodobnie, że zostanie pan na obiedzie.
— Nie jadam obiadów — powiedział profesor. — To zły zwyczaj. Banan i sucharek to
wszystko, co zdrowy na ciele i umyśle człowiek powinien jeść w środku dnia.
Chwycił płaszcz, który leżał na oparciu fotela. Battle wyszedł przed dom i po paru
minutach Anthony i Virginia usłyszeli odgłos odjeżdżającego samochodu.
Inspektor podszedł do nich trzymając w ręku pół arkusika papieru, który profesor mu
wręczył.
— Zawsze tak się zachowuje — rzekł Battle nawiązując do wyjazdu profesora. — Wciąż
w piekielnym pośpiechu. Ale mądry człowiek. No więc mamy tu treść listu Jej Wysokości.
Chcecie państwo rzucić na to okiem?
Virginia sięgnęła po arkusik, Anthony zaś czytał jej przez ramię. Jak pamiętał, była to
długa epistoła, tchnąca namiętnością i rozpaczą. Geniusz profesora Wynwooda
przekształcił ją w lakoniczny, rzeczowy komunikat:
„Operacja przebiegła pozytywnie, ale S nas przechytrzył. Przesunął kamień z kryjówki.
Nie w jego pokoju. Szukałam. Odnalazłam następującą notatkę, która moim zdaniem ma z
tym związek: RICHMOND SIEDEM PROSTO OSIEM NA LEWO TRZY NA PRAWO”.
— S? — odezwał się Anthony. — Oczywiście Stylptitch. Szczwany lis. Zmienił
kryjówkę.
— Richmond? — powtórzyła z namysłem Virginia.
— Czyżby klejnot był ukryty gdzieś w Richmond?
— To ulubione miejsce członków rodziny królewskiej — zauważył Anthony.
Battle potrząsnął przecząco głową.
— A ja bym się upierał przy tym, że odnosi się to do jakiegoś punktu w tym domu.
— Wiem! — wykrzyknęła nagle Virginia. Obaj mężczyźni zwrócili ku niej wzrok.
— Obraz Holbeina w sali obrad. Właśnie pod nim obstukiwali ścianę. A to jest portret
hrabiego Richmond.
— Trafiła pani w dziesiątkę —powiedział Battle i klepnął się po udzie. Mówił dalej z
niezwykłym u niego ożywieniem. — To jest punkt wyjściowy, obraz, ale przestępcy
wiedzą tyle samo co my, do czego odnoszą się wymienione w liście cyfry. Dwaj zbrojni
rycerze stoją akurat pod obrazem, i pierwszą myślą złoczyńców było to, że klejnot jest
ukryty w jednej ze zbroi. Cyfry mogłyby oznaczać cale. Ta teoria wzięła w łeb, następna
zaś dotyczyła tajemnego przejścia lub klatki schodowej, lub schowka w ścianie. Czy o
czymś takim jest pani wiadomo?
Virginia zaprzeczyła ruchem głowy.
— Wiem o „księżej jamie” i o przynajmniej jednym tajemnym przejściu — odparła. —
Swego czasu pokazywano mi je, ale doprawdy mało co pamiętam. O, jest Bundle, ona
będzie wiedziała.
Bundle szybkim krokiem zbliżała się do nich.
115
— Po obiedzie biorę panharda i jadę do miasta — oznajmiła. — Może kogoś
podrzucić? Nie miałby pan ochoty? — zwróciła się do Cade’a. — Zdążymy obrócić przed
kolacją.
— Nie dziękuję — rzekł Anthony. — Spędzam tu czas zarówno miło, jak i pracowicie.
— Ten człowiek boi się mnie — powiedziała Bundle.
— Albo mnie jako kierowcy, albo mojego fatalnego uroku. Co zatem wchodzi w
rachubę?
— To drugie — odparł Anthony. — Nie ulega żadnej wątpliwości.
— Bundle, kochanie — zaczęła Virginia — czy istnieje jakieś tajemne przejście
prowadzące z sali obrad?
— W pewnym sensie tak. Ale z dawien dawna nie używane. Zdaje się, że łączy
„Chimneys” z „Wyvern Abbey”. To znaczy łączyło kiedyś, w zamierzchłych czasach, teraz
jest zamurowane. Można tylko nim przejść jakieś sto jardów. To na górze, w Białej Galerii,
jest o wiele bardziej interesujące, no i niezła jest „księża jama”.
— Aspekt artystyczny nas nie interesuje — wyjaśniła Virginia. — Chodzi o konkret.
Jakie jest połączenie z salą obrad?
— Przez drzwi w boazerii. Jeżeli chcecie, to po obiedzie wam zademonstruję.
— Dzięki — powiedział inspektor Battle. — Dajmy na to o wpół do trzeciej, dobrze?
Bundle spojrzała na niego z uniesionymi w górę brwiami.
— Coś tu nie gra?
Na tarasie pojawił się Tredwell.
— Podano do stołu — oznajmił.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
SPOTKANIE W OGRODZIE RÓŻ
O wpół do trzeciej towarzystwo spotkało się ponownie w sali obrad: Bundle, Virginia,
inspektor Battle, Lemoine i Anthony Cade.
— Nie będziemy czekać, aż uda nam się ściągnąć pana Lomaxa — powiedział inspektor
Battle. — Tego typu sprawy trzeba załatwiać szybko.
— Jeżeli pan sądzi, że książę Michael został zamordowany przez kogoś, kto dostał się tu
tą drogą, to jest pan w błędzie — powiedziała Bundle. — To zupełnie niemożliwe. Wejście
z drugiej strony jest zamurowane.
— Nie o to nam chodzi, milady — powiedział szybko Lemoine. — O coś całkiem
innego.
— Szukacie czegoś, tak? — spytała niezwłocznie Bundle. — Czy przypadkiem nie
jakiegoś historycznego drobiazgu?
Lemoine był wyraźnie zaintrygowany.
— Wytłumacz, co masz na myśli — poprosiła Virginia. — Ty jak zechcesz, to potrafisz.
— No… jak mu tam — zaczęła Budle. — Ten historyczny klejnot książąt krwi, który
ktoś buchnął w zamierzchłych czasach, zanim wkroczyłam w dojrzałe lata.
— Skąd pani o tym wie, lady Eileen? — zapytał Battle.
— Zawsze wiedziałam. Kiedy miałam dwanaście lat, powiedział mi o tym któryś z lokai.
— Lokaj! — powiedział inspektor. — O Boże! Szkoda, że pan Lomax tego nie słyszy!
— Czy to jedna z pilnie strzeżonych tajemnic George’a? — zadała pytanie Bundle. —
Komiczna historia! Nie przypuszczałam, że to prawda. George to istny osioł! Musi się
wreszcie dowiedzieć, że służba wie wszystko.
116
Podeszła do obrazu Holbeina, dotknęła ukrytej gdzieś z boku sprężyny i natychmiast
część boazerii rozwarła się ze zgrzytem, odsłaniając ciemny otwór.
— Entrez, messieurs et mesdames — powiedziała Bundle teatralnym tonem. —
Wchodźcie, wchodźcie, najdrożsi! Superwidowisko sezonu i tylko za sześć pensów!
Zarówno Lemoine, jak i Battle zaopatrzyli się już w latarki. Wkroczyli w ciemność jako
pierwsi, reszta szła za nimi, depcząc im niemal po piętach.
— Powietrze przyjemne i świeże — zauważył Battle. — Gdzieś musi być wentylacja.
Szedł na czele. Podłoga była wybrukowana nierównymi kamieniami, lecz ściany były
murowane. Tak jak Bundle powiedziała, korytarz miał jakieś sto jardów długości. Potem
gwałtownie się kończył — zwałowiskiem gruzu. Battle upewnił się, że z boku nie ma
żadnego przejścia, po czym powiedział ku idącym za nim:
— Wracamy, jeśli państwo pozwolą. Chciałem tylko, że tak powiem, dokonać inspekcji
terenu.
Po paru minutach byli z powrotem przed sekretnym wejściem.
— Zaczynamy stąd — oznajmił Battle. — Siedem prosto, osiem na lewo, trzy na prawo.
Pierwsze traktujemy jako kroki.
Odmierzył dokładnie siedem kroków i pochylił się, badając grunt pod nogami.
— Chyba w porządku. Niezadługo pojawi się znak robiony kredą. Teraz osiem na lewo.
To już nie odnosi się do kroków, przejście jest tak wąskie, że można iść tylko gęsiego.
— Może do cegieł? — podsunął Anthony.
— Słusznie. Osiem cegieł od góry lub dołu po lewej stronie. Spróbujmy od dołu, to
łatwiejsze.
Odliczył osiem cegieł od dołu.
— Teraz od tego miejsca trzy na prawo. Raz, dwa, trzy. O, co to?
— Na pewno za chwilę zacznę krzyczeć — powiedziała Bundle. — Co to takiego?
Inspektor Battle majstrował coś ostrzem noża przy jednej z cegieł. Doświadczonym
okiem dostrzegł bowiem od razu, że ta cegła jest inna niż pozostałe. Parę minut wysiłku i
wyrwał ją. Z tyłu było niewielkie, ciemne wgłębienie. Battle wsadził tam rękę.
Wszyscy wstrzymali oddech.
Inspektor wyciągnął rękę z wgłębienia.
Z jego ust wyrwał się okrzyk zdumienia i gniewu.
Pozostali skupili się wokół niego i wpatrywali nic nie rozumiejącym wzrokiem w trzy
przedmioty na jego dłoni. Przez moment wydawało się, jak gdyby własnym oczom nie
mogli uwierzyć.
Karton małych, perłowych guziczków, kwadratowy kawałek szorstkiej dzianiny oraz
skrawek papieru, na którym wypisano cały rząd dużych liter E.
— No tak! — powiedzial Battle. — Jestem załatwiony! Co to wszystko oznacza?
— Mon Dieu! — mruknął Francuz. — Ça c’est un peu tropfort!*
— Ale co to oznacza?! wykrzyknęła Virginia, całkiem zdezorientowana.
— Co to oznacza? — powtórzył Anthony, — Może to oznaczać tylko jedno. Nieboszczyk
hrabia Stylptitch musiał mieć niezłe poczucie humoru. Ja osobiście nie uważam, by to tyło
takie zabawne.
— Czy mógłby pan przedstawić swoją teorię nieco bardziej przejrzyście?— zapytał
inspektor Battle.
— Naturalnie. To był mały żart hrabiego. Przewidywał widocznie, że jego notatka
zostanie odczytana. Kiedy złoczyńcy przyszli po klejnot, znaleźli w tym miejscu bardzo
zmyślną zagadkę. Rodzaj maski, którą się nakłada, by ludzie człowieka nie poznali.
117
— Czy coś się za tym kryje?
— Niewątpliwie tak. Gdyby hrabia chciał być tylko złośliwy, zostawiłby kartkę z
napisem „sprzedane” albo fotografię osła czy coś równie mało subtelnego.
— Kawałek materiału, kilka dużych liter E i sporo guzików — wymamrotał Battle
zdegustowany.
— C’est inoui*— powiedział ze złością Lemoine. Szyfr numer dwa — zaczął Anthony.
— Zastanawiam się, czy profesor Wynwood nie popełnił tutaj błędu.
— Kiedy ostatnio ktoś korzystał z tego przejścia? — zapytał Francuz zwracając się do
Bundle.
Bundle namyślała się chwilę.
— Moim zdaniem od przeszło dwóch lat nikt tu nie wchodził. Amerykanom i wszelkim
innym turystom wystarcza „księża jama”.
— Ciekawe — mruknął Francuz.
— Co ciekawe?
Lemoine nachylił się i podniósł coś z podłogi.
— To — odparł. — Ta zapałka nie leżała tu przez dwa lata. Czy może ktoś z państwa
rzucił ją na ziemię?
Odpowiedź wszystkich była przecząca.
— No dobrze — powiedział inspektor Battle.
— Zobaczyliśmy wszystko, co było do zobaczenia. Możemy już śmiało stąd się wynieść.
Propozycja zyskała ogólną aprobatę. Tajemne drzwi były zamknięte, ale Bundle pokazała
im, gdzie jest zamek od wewnątrz. Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się na oścież,
Bundle wskoczyła w otwór i wyładowała z łoskotem w sali obrad.
— Niech to licho! — wykrzyknął lord Caterham zrywając się z fotela, w którym
widocznie ucinał sobie drzemkę.
— Biedny staruszku — powiedziała Bundle. — Przestraszyłam cię?
— Nie mogę pojąć — rzekł lord Caterham — dlaczego w obecnych czasach ludzie nie
odpoczywają po jedzeniu. Wielka strata. Bóg świadkiem, „Chimneys” jest wystarczająco
duże, ale nawet tu trudno znaleźć miejsce, gdzie człowiek zaznałby odrobinę spokoju. O
Boże, ile was tam jest? Przypomina mi to pantomimy, na jakie chodziłem jako chłopiec,
kiedy to chmary demonów wyskakiwały z drzwi zapadowych.
— Demonie numer siedem — powiedziała Virginia zbliżając się do niego i gładząc go po
głowie. — Proszę się nie gniewać. Badamy tajemne przejście, to wszystko.
— Wygląda na to, że tajemne przejścia mają dzisiaj powodzenie — stwierdził lord
Caterham niezbyt jeszcze udobruchany. — Całe rano musiałem oprowadzać po nich tego
Fisha.
— Kiedy to było? — zapytał szybko Battle.
— Tuż przed obiadem. On słyszał chyba tylko o jednym przejściu. Pokazałem mu je, a
potem zaprowadziłem go do Białej Galerii, a zakończyliśmy zwiedzanie na „księżej jamie”.
Lecz w tym czasie jego entuzjazm wyraźnie zmalał. Miał minę człowieka śmiertelnie
znudzonego. Zmusiłem go jednak, by dotrwał do końca. — Lord Caterham zachichotał na
samo wspomnienie.
Anthony położył rękę na ramieniu Lemoine’a.
— Wyjdźmy na dwór — powiedział cicho. — Muszę z panem porozmawiać.
Dwaj panowie wyszli oszklonymi drzwiami. Kiedy byli już w dostatecznej od domu
odległości, Anthony wyciągnął z kieszeni ów skrawek papieru, który dziś rano Boris mu
wręczył.
118
— Proszę spojrzeć — powiedział. — Czy pan to zgubił?
Lemoine wziął kartkę do ręki i przyjrzał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem.
— Nie — odparł. — Widzę ją po raz pierwszy. A bo co?
— Jest pan tego pewien?
— Absolutnie, monsieur.
— Bardzo dziwne.
Powtórzył Lemoine’owi słowa Borisa. Francuz słuchał z wielką uwagą.
— Nie, nie zgubiłem tej kartki. Powiada pan, że on ją znalazł wśród krzewów?
— Wywnioskowałem to z jego wypowiedzi, ale on tak dokładnie tego nie określił.
— Całkiem możliwe, że wyfrunęła z walizki pana Isaacsteina. Niech pan powtórnie
zapyta o to Borisa.
— Zwrócił Anthony’emu kartkę. Po paru minutach rzekł:
— Co panu właściwie o tym Borisie jest wiadomo? Anthony wzruszył ramionami.
— Zrozumiałem, że był zaufanym służącym świętej pamięci księcia Michaela.
— Możliwe, ale proszę zadać sobie trud i to sprawdzić. Niech pan zapyta kogoś
kompetentnego, na przykład barona Lolopretjzyla. Może tego człowieka przyjęto do pracy
zaledwie przed paroma tygodniami? Na mnie sprawił wrażenie uczciwego faceta. Ale kto
wie? Król Victor byłby w stanie przeistoczyć się niezwłocznie w zaufanego sługę.
— Czyżby pan sądził…?
Lemoine przerwał mu:
— Będę z panem zupełnie szczery. Król Victor stał się moją obsesją. Wszędzie go widzę.
Nawet teraz zadaję sobie w duchu pytanie, czy człowiek, z którym rozmawiam, jest panem
Cade’em, czy może Królem Victorem…
— Mój Boże! — powiedział Anthony. — Musiał porządnie dać się panu we znaki.
— Co mnie obchodzi klejnot?! Albo wykrycie mordercy księcia Michaela? Powinienem
to zostawić moim kolegom ze Scotland Yardu, to ich sprawa. Przyjechałem do Anglii tylko
po to, tylko jeden cel mi przyświecał, by złapać Króla Victora, złapać go na gorącym
uczynku. Nic innego mną nie powodowało.
— I pana zdaniem dopnie pan swego? — spytał Anthony zapalając papierosa.
— Bo ja wiem? — odparł Lemoine z nagle ogarniającym go zwątpieniem.
— Hm! — mruknął Anthony.
Wrócili na taras. Inspektor Battle stał przy oszklonych drzwiach nieruchomo, niczym słup
soli.
— Proszę spojrzeć na tego poczciwca inspektora — powiedział Anthony. — Chodźmy go
pocieszyć. — Po chwili milczenia dodał: — Swoją drogą dziwak z pana, panie Lemoine.
— Dlaczegóż to?
— Na pana miejscu zapisałbym obowiązkowo ten adres z kartki, którą panu pokazałem.
Może on nie mieć żadnego znaczenia i prawdopodobnie nie ma. Ale z drugiej strony nie
sposób wykluczyć, że to element bardzo istotny.
Lemoine spoglądał na niego w skupieniu minutę lub dwie. Po czym, z lekkim uśmiechem
na ustach, podciągnął lewy rękaw marynarki. Na białym mankiecie koszuli widniał napis:
„Hurstmere”, Langly Road, Dover.
— Przepraszam — powiedział Anhony. — Spudłowałem. — Dołączył do inspektora
Battle. — Bardzo pan zadumany — zauważył.
— Mnóstwo mam rzeczy do przemyślenia, panie Cade.
— Wyobrażam sobie.
— Obraz jest niespójny. Absolutnie niespójny.
119
— To rzeczywiście ciężka sprawa — rzekł Anthony ze współczuciem. — Ale głowa
do góry, inspektorze! W najgorszym wypadku zawsze pan może aresztować mnie. Ma pan
podstawy — ślady moich stóp, jak pan pamięta.
Lecz inspektor nie skwitował tego uśmiechem.
— Ma pan tutaj jakichś wrogów, wie pan coś o tym? — zapytał.
— Odniosłem wrażenie, że jeden z lokai nie darzy mnie sympatią — odparł Anthony
lekkim tonem. — Robi, co może, aby zapomnieć podać mi co wymyślniejsze warzywa.
Dlaczego pan pyta?
— Otrzymałem anonimy — powiedział inspektor Battle. — A właściwie jeden anonim.
— Na mój temat?
Battle bez słowa wyjął z kieszeni złożony arkusik taniego papieru w kratkę i wręczył go
Anthony’emu. Niewprawnym charakterem pisma nabazgrane tam były słowa: „Uwarzaj na
pana Cade. Nie jest tym, za kturego się podaje”.
Anthony, śmiejąc się nierfasobliwie, zwrócił mu kartkę.
— To wszystko? Niech się pan nie przejmuje, inspektorze. Jak panu wiadomo, jestem
mistrzem charakteryzacji.
Ruszył w stronę domu, gwiżdżąc wesoło. Lecz gdy wszedł do swojej sypialni i zamknął
za sobą drzwi, zmienił się nie do poznania. Twarz mu stężała, przybrała surowy, zacięty
wyraz. Usiadł na skraju łóżka i wpatrzył się ponuro w podłogę.
— Sytuacja staje się poważna — powiedział do siebie.
— Trzeba coś z tym zrobić. Cholernie niefortunny układ. Siedział tak parę minut, a
następnie podszedł do okna.
Stał chwilę, wyglądając bezmyślnie na zewnątrz, i nagle jego spojrzenie zatrzymało się
na czymś — i twarz mu się rozjaśniła.
— Oczywiście — szepnął. — Ogród róż! No właśnie! Ogród róż?
Zbiegł na dół i wyszedłszy na dwór bocznymi drzwiami, skierował się do ogrodu.
Zmierzał tam drogą okrężną. Po obydwu stronach ogrodu znajdowały się niewielkie bramy.
Wszedł przez tę dalszą i zbliżył się do zegara słonecznego położonego na wzniesieniu, w
samym środku ogrodu.
Raptem stanął jak w ziemię wryty, wytrzeszczając oczy na drugiego gościa ogrodu, który
sprawiał wrażenie równie jak on zdziwionego.
— Nie wiedziałem, że interesuje się pan różami — powiedział uprzejmie Anthony.
— Bardzo się interesuję — odparł pan Fish. Mierzyli się wzajemnie czujnym spojrzeniem
niczym oceniający swe siły przeciwnicy.
— Ja też — oznajmił Anthony.
— Doprawdy?
— Mówiąc szczerze, uwielbiam róże do szaleństwa — rzekł Anthony patetycznie.
Lekki uśmiech rozjaśnił twarz pana Fisha, i w tym parnym czasie Anthony uśmiechnął
się również. Napięcie jak gdyby minęło.
— Niech pan spojrzy na tę piękność — powiedział, pan Fish i nachylił się, by pokazać
kwiat szczególnej urody.
— Zdaje się, że to jest Madame Abel Chatenay. Tak, mam rację. Ta biała róża była przed
wojną znana jako Frau Carl Drusky. Przypuszczam, że ją przemianowali. Chyba lekka
przesada, ale w duchu szczerego patriotyzmu. La France jest zawsze popularna. Czy pan w
ogóle lubi czerwone róże? Jasnoczerwone…
Cedzącemu monotonnie słowa panu Fishowi przerwano. Z okna na pierwszym piętrze
wychylała się Bundle.
120
— Chce pan wyskoczyć do miasta, panie Fish? Właśnie jadę.
— Dziękuję, lady Eileen, ale bardzo mi tu dobrze.
— A pan nie da się namówić? — zwróciła się do Anthony’ego. Ten, roześmiawszy się,
potrząsnął przecząco głową.
Bundle zniknęła.
— Bardziej odpowiada mi sen — rzekł Anthony ziewając. — Solidna, poobiednia
drzemka. — Wyjął papierosa. — Ma pan może zapałki?
Pan Fish wręczył mu całe pudełko. Anthony przypalił sobie i zwrócił zapałki ze słowami
podzięki.
— Róże są piękne — powiedział. — Ale nie pociągają mnie dziś specjalnie problemy
ogrodnicze.
Pan Fish z rozbrajającym uśmiechem pokiwał głową. Zza domu dobiegł ogłuszający
łomot.
— Ten jej wóz ma niezły silnik — zauważył Anthony.
— O, tam…
W ich polu widzenia pojawił się szybko jadący aleją samochód. Anthony znowu ziewnął
i skierował się w stronę domu.
Wszedł głównym wejściem. Gdy już znalazł się wewnątrz, to jakby szatan w niego
wstąpił. Przebiegł galopem hali, przez jedno z dalszych oszklonych drzwi wypadł na dwór i
dalej sunął parkiem. Bundle, jak wiedział, musi zrobić solidny objazd, koło domku
myśliwskiego, a potem przez wieś.
Biegł jak szalony. Był to wyścig z czasem. Dobiegł do muru parku, gdy usłyszał warkot
samochodu jadącego szosą. Wspiął się na mur i skoczył na drogę.
— Hej! — zawołał.
Zdumiona Bundle zboczyła gwałtownie z kursu. Udało jej się jakoś uniknąć wypadku.
Anthony biegł za wozem, później otworzył drzwiczki i wskoczył na przednie siedzenie,
obok Bundle.
— Jadę z panią do Londynu! — powiedział. — Od początku miałem ten zamiar.
— Dziwny z pana facet — rzekła Bundle. — Co pan trzyma w ręku?
— Zapałkę — odparł.
Przyglądał się jej z namysłem. Była różowa, z żółtym łebkiem. Anthony rzucił nie
zapalonego papierosa, a zapałkę schował z pietyzmem do kieszeni.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
DOM W DOVER
— Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli dodam gazu? —
zapytała Bundle. — Wyjechałam później, niż zamierzałam.
Anthony sądził, że osiągnęli już szczyt prędkości, ale niebawem się przekonał, że była to
fraszka w porównaniu z tym, co Bundle potrafiła wycisnąć z panharda.
— Niektórzy ludzie — odezwała się, gdy podczas przejazdu przez wieś zwolniła tempo
— są przerażeni moją jazdą. Na przykład ojciec. Nic go nie jest w stanie zmusić, by wsiadł
do tej mojej landary.
Osobiście Anthony uważał, że stanowisko lorda Caterhama jest zdecydowanie
uzasadnione. Jazda z Bundle to rodzaj sportu, którego starsi, nerwowi panowie nie powinni
uprawiać.
121
— Ale pan na nerwowego nie wygląda — orzekła Bundle tonem aprobaty, biorąc
brawurowo zakręt.
— Jak pani widzi, jestem w całkiem dobrej formie — oświadczył Anthony z powagą. —
Ponadto — dodał po namyśle — ja również się spieszę.
— Dodać jeszcze gazu? — zapytała uprzejmie.
— Broń Boże! — zaprzeczył co tchu. — Robimy średnio około pięćdziesięciu mil,
wystarczy.
— Płonę z ciekawości, jaka jest przyczyna pańskiego tak nagłego wyjazdu —
powiedziała Bundle po wykonaniu koncertu na klakson, który wywołał na pewno
przejściową głuchotę okolicznych mieszkańców. — Ale chyba nie potrzebuję o to pytać?
Pan nie ucieka przed wymiarem sprawiedliwości, prawda?
— Nie jestem tego taki pewny — odparł. — Niebawem się przekonam.
— Ten gość ze Scotland Yardu zna się na rzeczy, jak się wydaje — rzekła Bundle w
zamyśleniu.
— Battle to równy chłop — zgodził się Anthony.
— Pan powinien być dyplomatą — zauważyła. — Nie ma pan we zwyczaju udzielać
komuś za wiele informacji, prawda?
— Zawsze uważałem się za gadułę.
— Och jej! Czy przypadkiem nie omotał pan mademoiselle Brun?
— Nie przyznaję się do winy! — oświadczył Anthony z ferworem.
Nastąpiła parominutowa przerwa w rozmowie, kiedy to Bundle dogoniła i wyprzedziła
trzy samochody. Po czym zapytała nieoczekiwanie:
— Jak długo zna pan Virginię?
— Zadała mi pani bardzo trudne pytanie — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nie
widywaliśmy się często, ale wydaje mi się, że znam ją od dawna.
Bundle skinęła głową.
— Virginia jest mądra — stwierdziła szorstkim tonem. — Często wygaduje bzdury, ale
ma głowę na karku. Przypuszczani, że w Herzoslovakii robiła furorę. Gdyby żył Tim Revel,
miałby przed sobą nie lada karierę, i to głównie dzięki niej. Pracowała na ten jego sukces z
całą zaciętością. Nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobiła, i wiem, dlaczego.
— Bo jej na nim zależało — powiedział ze wzrokiem utkwionym przed siebie.
— Nie, bo jej na nim nie zależało. Rozumie pan? Nie kochała go, nigdy go nie kochała,
więc robiła wszystko, co było w jej mocy, by mu to wynagrodzić. To cała Virginia. Ale
fakt ten nie ulega kwestii. Virginia nigdy nie była zakochana w Timie Revelu.
— Pani wypowiedzi są bardzo autorytatywne — powiedział obracając się ku niej.
Drobne dłonie Bundle obejmowały kierownicę, a jej wysunięty do przodu podbródek
świadczył o stanowczym usposobieniu.
— Wiem to i owo. Kiedy oni brali ślub, byłam smarkata, ale co nieco obiło mi się o uszy,
a znając Virginię, łatwo można było połączyć pewne fakty. Tim Revel stracił dla niej głowę
— był Irlandczykiem, bardzo przystojnym mężczyzną i miał prawdziwy talent
krasomówczy. Virginia była młoda — osiemnaście lat. Nie mogła się nigdzie ruszyć, żeby
nie natknąć się na malowniczo rozpaczającego Tima, który zaklinał się, że palnie sobie w
łeb albo stoczy się w alkoholizm, jeśli ona nie zechce go poślubić. Dziewczyny wierzą w
takie rzeczy — albo wierzyły, bo w ciągu ostatnich ośmiu lat osiągnięto w tej dziedzinie
pewien postęp. Virginia dała się porwać uczuciu, o którym sądziła, że zostało przez nią
zainspirowane. Wyszła za niego za mąż — i do końca była dla niego aniołem. Gdyby go
kochała, ani w połowie nie byłaby taka anielska. W Virginii wiele jest z szatana. Ale
122
powiem panu jedno: ona cieszy się swoją wolnością’ I ktoś, kto zechciałby ją tej
wolności pozbawić, miałby twardy orzech do zgryzienia.
— Po co pani mi to opowiada? — zapytał wolno Anthony.
— Czy nie jest ciekawe dowiedzieć się czegoś o ludziach? O niektórych oczywiście.
— Chciałem o niej wiedzieć coś więcej — przyznał.
— A ona by panu nic nie powiedziała. Ale może mi pan wierzyć na sto procent. Virginia
to kochana dziewczyna. Nawet kobiety ją lubią, bo nie ma w sobie nic z jędzy. Tak czy
owak — zakończyła niezbyt zrozumiale — trzeba w życiu postępować rzetelnie, prawda?
— Naturalnie — zgodził się Anthony. Wciąż jednak nurtował go niepokój: nie miał
zielonego pojęcia, co skłoniło Bundle, by — nie pytana — udzieliła mu tak szczegółowych
informacji. Mimo to nie mógł zaprzeczyć, że ogromnie był temu rad.
— Tu już są tramwaje — powiedziała z westchnieniem. — Będę musiała bardziej
uważać.
— Raczej tak — zgodził się.
Ich poglądy na ostrożną jazdę trudno by było uznać za zbieżne. Mieli już za sobą
przedmiejskie ulice i niebawem znaleźli się na Oxford Street.
— Nieźle, co? — zapytała Bundle spoglądając na zegarek.
Anthony gorliwie przytaknął.
— Gdzie mam pana wysadzić?
— Gdziekolwiek. Którędy pani jedzie?
— Przez Knightsbridge.
— Świetnie. Wysiądę przy Hyde Park Corner.
— Do widzenia — powiedziała, gdy dojechali do wskazanego miejsca. — A co z
powrotem?
— Jakoś sobie poradzę. Dziękuję.
— Napędziłam panu stracha.
— Nie poleciłbym znerwicowanym starszym damom kierowcy w pani osobie, ale mnie
pani jazda się podobała. Ostatnim razem równie zagrożony byłem wówczas, gdy
szarżowała na mnie sfora dzikich słoni.
— Jest pan wyjątkowo nieuprzejmy — stwierdziła Bundle. — Nie mieliśmy przecież
nawet żadnej stłuczki.
— Przykro mi, jeżeli z mojego powodu musiała się pani ograniczać — odciął się
Anthony.
— Zawsze wiedziałam, że mężczyźni nie grzeszą odwagą — powiedziała.
— Jest pani wyjątkowo złośliwa — oświadczył. — Odchodzę głęboko urażony.
Bundle kiwnęła mu głową i odjechała. Anthony zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.
— Dworzec Victoria — powiedział, gdy znalazł się wewnątrz wozu.
Przed dworcem zapłacił taksówkarzowi, po czym zasięgnął informacji, kiedy odjeżdża do
Dover najbliższy pociąg. Fatalnie się złożyło, że pociąg do Dover właśnie odszedł.
Zdecydował się na przeszło godzinne czekanie i zmarszczywszy brwi chodził tam i z
powrotem po peronie. Parokrotnie z wyraźnym zniecierpliwieniem potrząsnął głową.
Podróż do Dover przebiegła bez zakłóceń. Po przybyciu na miejsce szybko opuścił
zabudowania stacyjne i wówczas, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał — wrócił na
dworzec. Na jego ustach błąkał się lekki uśmiech, gdy pytał o drogę do „Hurstmere”,
Langly Road.
Wspomniana ulica była długa — stanowiła drogę wyjazdową z miasta. Zgodnie z
uzyskaną informacją „Hurstmere” był domem ostatnim. Anthony parł niezmordowanie do
123
przodu. Między oczami pojawiła mu się zmarszczka. W jego zachowaniu wyczuwało
się jednak swoisty rodzaj podniecenia — jak zawsze wobec zbliżającego się
niebezpieczeństwa.
Jak mu powiedziano na stacji, „Hurstmere” był ostatnim domem przy tej ulicy. Stał w
głębi, na zarośniętym i zaniedbanym terenie. Zdaniem Anthony’ego musiał być nie
zamieszkany przez ładnych parę lat. Duża, żelazna brama skrzypiała na zardzewiałych
zawiasach, a nazwisko właściciela na tabliczce było prawie nieczytelne.
— Bezludzie — mruknął Anthony pod nosem. — W sam raz.
Chwilę się wahał, spojrzał szybko w górę i w dół ulicy — absolutnie pustej — po czym
wśliznął się przez skrzypiącą bramę do środka i ruszył zarośniętą aleją. Przeszedł kilka
kroków i stanął nasłuchując. Wciąż jeszcze dzieliła go od domu spora odległość. Znikąd
najmniejszego dźwięku. Jakieś przedwcześnie pożółkłe liście oderwały się od jednego z
drzew i spadły z łagodnym szelestem, który w panującej wokół ciszy zabrzmiał wręcz
złowrogo. Anthony drgnął, ale zaraz się uśmiechnął.
— Nerwy — powiedział do siebie. — Do tej pory nie wiedziałem, że je mam.
Ruszył dalej aleją. Niebawem, gdy aleja skręciła, wszedł w zarośla i kontynuował marsz,
niewidoczny z domu. Raptem stanął i z zarośli dokonał lustracji terenu. W oddali szczekał
pies, lecz odgłos, który zwrócił uwagę Anthony’ego, dobiegał z dość bliska.
Słuch go nie mylił. Zza rogu domu wyszedł szybko człowiek, krępy, przysadzisty, o
wyglądzie cudzoziemca. Nie zatrzymał się, szedł dalej krokiem zdecydowanym, okrążył
dom i zniknął.
— Wartownik — mruknął Anthony. — Dobra robota! Gdy odszedł, Anthony podjął
marsz, kierując się bardziej w lewo, a tym samym podążając śladem wartownika.
Posuwał się do przodu całkowicie bezszelestnie.
Dom miał z prawej strony i wkrótce dotarł do miejsca, gdzie na żwirowaną ścieżkę padał
snop światła. Stąd wyraźnie było słychać rozmawiających ze sobą kilku mężczyzn.
— O Boże, co za skończone osły! — wymamrotał Anthony. — Trzeba ich postraszyć, w
pełni sobie na to zasłużyli!
Zakradł się pod okno — pochylił się trochę, żeby nie być widocznym. Potem podniósł
powoli głowę do poziomu parapetu i zajrzał do środka.
Sześciu chłopa siedziało, wygodnie rozpartych, dokoła stołu. Czterej z nich to byli krępi
mężczyźni o wystających kościach policzkowych i na modłę węgierską skośnych oczach.
Pozostali dwaj to drobni, o szczurzej fizjonomii ludzie, gestykulujący szybko. Posługiwano
się językiem francuskim, ale ci czterej duzi mówili francuszczyzną niewprawną, głos mieli
ochrypły, gardłowy.
— Szef? — zapytał któryś. — Kiedy ma tu być? Jeden z małych wzruszył ramionami.
— W każdej chwili.
— W jakiejś chwili na pewno — wymamrotał ten pierwszy. — Nigdy tego waszego szefa
nie widziałem, ale, o rany, przez ten czas jałowego czekania ile znakomitych wyczynów
moglibyśmy dokonać!
— Ty frajerze — powiedział drugi mały zgryźliwym tonem. — Dokonałbyś z tą swoją
bandą tylko tego, że dalibyście się zapuszkować przez policję. Ty i ci twoi niedowarzeni
goryle!
— No, no! — ryknął jeden z krępych. — Nie obrażaj Towarzyszy! Bo ci naznaczę
gardziołko piętnem czerwonej ręki!
Uniósł się z miejsca, spoglądając groźnie na Francuza, lecz jeden z jego kumpli pchnął go
i ten usiadł z powrotem.
124
— Żadnych kłótni — burknął. — Mamy razem pracować. Z tego, co słyszałem, ten
Król Victor nie toleruje nieposłuszeństwa.
W ciemności Anthony usłyszał znowu kroki wartownika, który robił kolejną rundkę, i
skrył się za krzakiem.
— Kto tam chodzi? — dał się słyszeć głos mężczyzny wewnątrz domu.
— Carlo, robię obchód.
— Aha. A co z więźniem?
— W porządku. Szybko wraca do siebie. Wygrzebuje się po tym ciosie w łeb, cośmy mu
zadali.
Anthony, równie bezszelestnie, oddalił się nieco.
— O rany, tego już za wiele! — mruknął do siebie.
— Rozmawiają o sprawach przy otwartym oknie, a ten dureń Carlo… robi obchód, rusza
się jak słoń i cierpi chyba na kurzą ślepotę! A już szczytem wszystkiego jest to, że
Herzoslovacy i Francuzi zaczynają brać się za łby! Kwatera główna Króla Victora staje się
miejscem zgoła niebezpiecznym. Z rozkoszą, z prawdziwą rozkoszą dam im nauczkę!
Stał chwilę niezdecydowany, uśmiechając się do siebie.
Skądś z góry doszedł go zduszony jęk.
Anthony uniósł głowę. Jęk rozległ się znowu.
Rozejrzał się błyskawicznie dokoła. Carlo tym razem nie robił rundki. Anthony chwycił
się grubego pnącza dzikiej winorośli i podciągnął się zwinnie aż do parapetu. Okno było
zamknięte, ale wyjąwszy z kieszeni odpowiednie narzędzie, szybko się z nim uporał.
Minutę nasłuchiwał, po czym wskoczył lekko do pokoju. W odległym kącie stało łóżko, a
na łóżku leżał człowiek
— jego sylwetka była w mroku ledwo widoczna. Anthony podszedł do łóżka i puścił
snop światła latarki na twarz tego człowieka. Nie znał go — mężczyzna był blady i
wymizerowany, a głowę miał szczelnie owiniętą bandażem.
Człowiek ów leżał ze związanymi rękami i nogami. Popatrzył na Anthony’ego
oszołomionym wzrokiem.
Anthony’pochylił się nad nim i w trakcie tej czynności usłyszał za plecami jakiś odgłos
— odwrócił się gwałtownie, a jego ręka powędrowała do kieszeni marynarki.
Lecz słowa, jakie padły powstrzymały go:
— Ręce do góry, kochasiu! Nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, ale na Dworcu
Victoria zdążyłem złapać ten sam pociąg co ty.
Był to pan Hiram Fish we własnej osobie — stał w drzwiach, a w jego ręku połyskiwał
duży, niebieski rewolwer.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
WTORKOWY WIECZÓR W „CHIMNEYS”
Lord Caterham, Virginia i Bundle siedzieli po obiedzie w bibliotece. Działo się to we
wtorek wieczorem. Upłynęło około trzydziestu godzin od raczej dramatycznego wyjazdu
Anthony’ego.
Już przynajmniej po raz siódmy Bundle powtarzała jego słowa, jakie wypowiedział na
pożegnanie przy Hyde Park Corner.
— „Jakoś sobie poradzę” — powtórzyła Virginia w zamyśleniu. — Można z tego wnosić,
że nie zamierzał długo być nieobecny. No i zostawił wszystkie swoje rzeczy.
— Nie powiedział ci, dokąd się wybiera?
125
— Nie — odparła Virginia ze wzrokiem utkwionym przed siebie. — Nic mi nie
powiedział.
Po tych słowach zapadła cisza. Przerwał ją lord Caterham.
— Ogólnie rzecz biorąc — powiedział — właściciel hotelu ma niejaką przewagę nad
właścicielem wiejskiej rezydencji.
— To znaczy…
— Na ogół wie, co się dzieje w jego pokojach. Goście, którzy zamierzają się wynieść,
mają obowiązek zawiadomić właściciela przed godziną dwunastą.
Virginia uśmiechnęła się.
— Prawdopodobnie — ciągnął lord — jestem nieco staroświecki i mam nadmierne
wymagania. Wiem, że to taka moda wpadać i wypadać z domu gospodarzy. Tak jak w
hotelu, pełna swoboda działania, z tym że bez rachunku na odjezdnym.
— Ale z ciebie zrzęda — powiedziała Bundle. — Masz Virginię i mnie. Czego więcej
potrzebujesz?
— Niczego, absolutnie niczego — pospieszył z zapewnieniem lord Caterham. To nie to.
Chodzi mi o zasadę. Taki fakt przyprawia człowieka o niepokój. Chciałbym zaznaczyć, że
minione dwadzieścia cztery godziny były niemal idealne. Spokój, cudowny spokój.
Żadnych włamań czy innych czynów przestępczych, żadnych detektywów, żadnych
Amerykanów. Jedyne, na co mógłbym się skarżyć, to to, że o wiele bardziej bym się z tego
cieszył, gdybym mógł mieć świadomość całkowitego bezpieczeństwa. Tymczasem sytuacja
przedstawia się tak, że powtarzam sobie w duchu: ten albo tamten spośród moich gości
powinien lada chwila się pojawić. I wtedy wszystko bierze w łeb!
— Ale nikt się nie pojawił — powiedziała Bundle. — Zostaliśmy sami, opuszczeni przez
wszystkich, taka jest prawda. W dziwny sposób ulotnił się Fish. Czy nic nikomu nie
powiedział?
— Ani słowa. Ostatni raz widziałam go wczoraj po południu, jak chodził tam i z
powrotem po ogrodzie róż, paląc to swoje koszmarne cygaro. Potem jakby się zapadł pod
ziemię.
— Może ktoś go porwał? — zapytała Bundle z nutą nadziei w głosie.
— Przypuszczam, że w ciągu dwóch dni zjedzie tu Scotland Yard, by przeczesywać
jezioro w poszukiwaniu ciała — powiedział ponuro jej ojciec. — Mam za swoje. W moim
wieku powinienem wyjechać sobie spokojnie za granicę dla podreperowania zdrowia, a
zamiast tego dałem się wciągnąć w te bzdurne sprawy George’a Lomaxa. Ja…
W tym momencie pojawił się Tredwell.
— Co takiego? — zapytał z irytacją lord. — Co się stało?
— Czeka tu ten francuski detektyw, milordzie, i byłby wdzięczny, gdyby poświęcił mu
pan chwilę.
— A nie mówiłem? — powiedział lord Caterham.
— Było zbyt piękne, żeby mogło długo trwać. Przekonacie się, znaleźli zwłoki Fisha w
stawie złotej rybki.
Tredwell we właściwy sobie, pełen szacunku sposób skierował uwagę lorda ku
problemowi, z jakim przyszedł.
— Czy mam mu powiedzieć, że pan go przyjmie?
— Tak, tak. Wprowadź go.
Tredwell odszedł. Wrócił po paru minutach i grobowym tonem zaanonsował:
— Pan Lemoine.
126
Francuz wszedł do pokoju szybkim, lekkim krokiem. Ten jego chód, bardziej niż
wyraz twarzy, zdradzał, że jest czymś wielce zemocjonowany.
— Dobry wieczór — powiedział lord Caterham.
— Życzy pan sobie drinka?
— Nie, dziękuję. — Detektyw skłonił się ceremonialnie przed paniami.,— Nareszcie
zaczynam odnosić sukcesy. W tym stanie rzeczy doszedłem do wniosku, że należy
zapoznać pana z moimi odkryciami, bardzo poważnymi odkryciami, jakich dokonałem w
ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
— Tak też sądziłem, że dzieje się gdzieś coś ważnego — oznajmił lord.
— Wczoraj po południu jeden z pana gości opuścił ten dom w dość dziwaczny sposób.
Muszę panu powiedzieć, że od samego początku coś podejrzewałem. Oto przebywa tu
człowiek z głuszy. Dwa miesiące temu był w Afryce Południowej. A przedtem gdzie?
Virginia nabrała w płuca haust powietrza. Przez chwilę Francuz patrzył na nią nieufnie.
Po czym ciągnął:
— A przedtem gdzie? Nikt tego nie wie. A on jest właśnie takim typem człowieka,
jakiego poszukuję — wesoły, z tupetem, trochę zwariowany, facet, którego stać na
wszystko. Wysyłam depeszę za depeszą, ale nie dowiedziałem się nic o jego przeszłości.
Przed dziesięcioma laty był w Kanadzie, to fakt, lecz od tego czasu — biała karta. Moje
podejrzenia wzmagają się. Któregoś dnia podniosłem skrawek papieru, który upuścił. Był
tam adres, numer domu w Dover. Później, niby przypadkowo, ja upuściłem ów świstek.
Kątem oka obserwowałem tego Borisa, Herzoslovaka — podniósł papier i zaniósł swemu
panu. Cały czas byłem pewny, że ów Boris jest emisariuszem Towarzyszy Czerwonej Ręki.
Wiadomo nam jest bowiem, że Towarzysze współpracują w tej dziedzinie z Królem
Victorem. Jeżeli Boris rozpoznał w panu Anthonym Cadzie swego szefa, to czy nie
postąpiłby tak, jak postąpił — czy nie oddałby się do jego dyspozycji? Podejrzana historia,
powiadam panu, bardzo podejrzana… Lecz niemalże zostałem rozbrojony, bo Anthony
Cade przynosi mi ten sam kawałek papieru i pyta, czy go nie zgubiłem. Powiedziałem:
niemalże rozbrojony, więc nie całkowicie. Bo mogło to znaczyć, że on jest niewinny, ale
mogło też, że jest bardzo, bardzo sprytny. Zaprzeczyłem oczywiście — ten papierek nie
należy do mnie ani go nie zgubiłem. Tymczasem przeprowadzam intensywne dochodzenie.
Dopiero dziś zdobyłem pewne wiadomości: ten dom w Dover został pospiesznie
opuszczony, a do wczorajszego popołudnia zajmowała go grupa cudzoziemców. Nie ulega
wątpliwości, że była to kwatera główna Króla Victora. Niech pan weźmie pod uwagę
wymowę tych faktów. Wczoraj po południu pan Cade wynosi się stąd w wielkim
pośpiechu. Odkąd zgubił ten papierek, wiedział, że cały plan spalił na panewce. Jedzie do
Dover i rozwiązuje natychmiast gang. Jakie będzie jego następne posunięcie, nie wiem. Z
całą pewnością natomiast pan Cade tutaj nie powróci. Znając jednak Króla Victora nie
wątpię, że póki nie podejmie kolejnej próby zdobycia klejnotu, gry nie zaniecha. I właśnie
wtedy go dopadnę.
Virginia nagle wstała. Przecinając pokój podeszła do kominka i przemówiła lodowatym
jak stal głosem:
— Pewnego faktu nie bierze pan pod uwagę, panie Lemoine. Anthony Cade nie był
jedynym spośród gości, który tajemniczo się ulotnił.
— To znaczy, madame?
— Że to wszystko, co pan powiedział, może się równie dobrze odnosić do innej osoby. A
mianowicie do pana Hirama Fisha.
— Och, pan Fish!
127
— Tak, pan Fish. Czy tej pierwszej nocy nie powiedział nam pan, że Król Victor
przybył niedawno z Ameryki do Anglii? A właśnie pan Fish przybył do Anglii z Ameryki.
Co prawda miał ze sobą list polecający od powszechnie znanej osobistości, ale dla
człowieka takiego jak Król Victor załatwienie sobie owego listu to naprawdę drobnostka.
On na pewno nie jest tym, za kogo się podaje. Lord Caterham uczynił takie spostrzeżenie,
że kiedy pojawia się temat pierwszych edycji, które rzekomo były celem jego tu przyjazdu,
on zawsze tylko słucha, nigdy w tej kwestii nie zabiera głosu. Jeszcze kilka faktów
przemawia przeciw niemu. W nocy, kiedy popełniono morderstwo, w jego pokoju paliło się
światło. A teraz ten wieczór w sali obrad. Gdy spotkałam go na tarasie, był kompletnie
ubrany. Właśnie on mógł upuścić tę kartkę. Pan nie widział, by uczynił to pan Cade. Pan
Cade może i pojechał do Dover. Jeśli tak, nietrudno będzie to ustalić. A jeśli został tam
uprowadzony? Moim zdaniem poczynania pana Fisha są o wiele bardziej podejrzane.
Głos Fancuza zabrzmiał ostro:
— Z pani punktu widzenia, madame, może to tak i wygląda. Nie będę się wdawał w
dyskusję. I przyznaję pani rację, że pan Fish nie jest tym, za kogo się podaje.
— Więc kim?
— Widzi pani, pan Fish jest… amerykańskim detektywem.
— Co?! — wykrzyknął lord Caterham.
— Tak, milordzie. Przyjechał tu, by schwytać Króla Victora. Ja oraz inspektor Battle
wiemy o tym dopiero od niedawna.
Virginia nie odezwała się słowem. Usiadła powoli na swoim miejscu. Te kilka słów
obróciły w perzynę całą strukturę, którą z takim pietyzmem budowała.
— My wszyscy zakładaliśmy, proszę pani — ciągnął Lemoine — że Król Victor
przybędzie do „Chimneys”. Jest to jedyne miejsce, gdzie uda się nam go złapać — nie
mieliśmy co do tego wątpliwości.
Virginia spojrzała na niego dziwnie rozjarzonymi oczami i nagle roześmiała się.
— Jeszcze go pan jednak nie schwytał — rzekła.
Lemoine popatrzył na nią z zaciekawieniem.
— Nie, madame. Ale schwytam.
— On jest, zdaje się, znany z tego, że umie wyprowadzać ludzi w pole, prawda?
Twarz Francuza pociemniała z gniewu.
— Tym razem stanie się inaczej — wycedził przez zęby.
— To bardzo atrakcyjny chłopak — stwierdził lord Caterham. — Bardzo. Ale, ale,
Virginio, dlaczego powiedziałaś, że on jest twoim starym przyjacielem?
— Otóż właśnie — rzekła Virginia z kamiennym spokojem. — Dlatego przypuszczam, że
pan Lemoine nie ma racji.
I zmierzyła ostrym spojrzeniem detektywa, który absolutnie nie wyglądał na człowieka
zbitego z tropu.
— Czas pokaże, madame — powiedział.
— Czy pan sugeruje, że to on zastrzelił księcia Michaela? — zapytał po chwili.
— Oczywiście.
Virginia energicznie potrząsnęła głową.
— Nic podobnego! — powiedziała. — Nic podobnego! Tej jednej rzeczy jestem
całkowicie pewna. Anthony Cade nie zabił księcia Michaela.
Lemoine bacznie ją obserwował.
— Niewykluczone, za ma pani rację, madame — wyrzekł powoli. — Istnieje po prostu
taka możliwość, to wszystko. Wykonawcą jego rozkazów mógł być ten Herzoslovak Boris,
128
który oddał strzał. Kto to wie, książę Michael mógł mu wyrządzić jakąś wielką krzywdę
i facet szukał zemsty.
— Ma wygląd typa spod ciemnej gwiazdy — zgodził się lord Caterham. —
Przypuszczam, że służące piszczą, gdy mija je na korytarzu.
— Muszę już iść — powiedział Lemoine. — Moim obowiązkiem było powiedzieć panu,
milordzie, jak się sprawy przedstawiają.
— Bardzo to miłe z pańskiej strony — odrzekł lord Caterham. — Z pewnością nie
reflektuje pan na drinka. Wobec tego dobranoc.
— Nie cierpię tego człowieka z tą jego wymuskaną czarną bródką i binoklami —
oświadczyła Bundle, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. — Mam nadzieję, że Anthony
go wykiwa. Chciałabym zobaczyć, jak się wije z wściekłości. A co ty, Virginio, o tym
wszystkim sądzisz?
— Nie wiem — odparła Virginia. — Jestem zmęczona. Idę spać.
— Niezła myśl — stwierdził lord Caterham. — Jest już wpół do dwunastej.
Gdy Virginia przemierzała obszerny hali, zdołała dostrzec czyjeś szerokie plecy, chyba
skądś jej znane, których właściciel wymknął się dyskretnie bocznymi drzwiami.
— Inspektorze Battle! — zawołała władczym tonem.
Inspektor, bo to istotnie był on, z niejakim ociąganiem zmienił kierunek.
— Słucham panią.
— Był tu pan Lemoine. Oznajmił nam… Proszę mi powiedzieć, czy tak jest w istocie,
czy to prawda, że pan Fish jest amerykańskim detektywem?
Inspektor Battle skinął głową.
— Tak, to prawda.
— Wiedział pan o tym od początku?
Inspektor znowu potwierdził. Virginia zawróciła w stronę schodów.
— Rozumiem — powiedziała. — Dziękuję panu.
Aż do tej chwili nie mogła w to uwierzyć.
A teraz…?
Siedząc w swoim pokoju przed toaletką zastanawiała się dogłębnie nad całą sprawą.
Każde wypowiedziane przez Anthony’ego słowo nabierało teraz dla niej nowego
znaczenia. Co on wówczas rozumiał pod określeniem „zawód”? Porzucił zawód. A
potem…
Dziwny dźwięk zakłócił tok jej medytacji. Drgnęła i uniosła głowę. Jej mały, złoty
zegarek wskazywał godzinę pierwszą z okładem. Prawie dwie godziny siedziała pogrążona
w myślach.
Dźwięk rozległ się znowu. Ostry stuk w szybę. Virginia podeszła do okna i otworzyła je
na oścież. W dole stał na ścieżce wysoki mężczyzna, który schylił się, już na jej oczach, po
garść żwiru.
Przez chwilę serce Virginii biło szybszym rytmem, ale zaraz rozpoznała masywną,
prostokątną sylwetkę Herzoslovaka Borisa.
— Halo — powiedziała cicho. — O co chodzi?
W tym momencie nie wydało jej się dziwne, że Boris o tak późnej nocnej porze rzuca
żwirem w jej okno.
— O co chodzi? — powtórzyła ze zniecierpliwieniem.
— Przychodzę od mojego pana — mówił Boris stłumionym głosem, ale mimo to bardzo
wyraźnie. — Przysłał mnie po panią.
Wygłosił ten komunikat tonem niezwykle rzeczowym.
129
— Po mnie?
— Tak. Mam panią do niego zaprowadzić. Napisał kartkę. Rzucę ją pani.
Virginia cofnęła się nieco i obciążony kamyczkiem skrawek papieru upadł dokładnie u jej
stóp. Rozwinęła kartkę i przeczytała, co następuje: „Moja droga — pisał Anthony —
znalazłem się w sytuacji krytycznej, ale liczę na to, że się wykaraskam. Zaufasz mi i
przyjedziesz?”
Parę minut Virginia stała bez ruchu, czytając raz po raz te same słowa.
Uniosła głowę, wodząc wzrokiem po z przepychem urządzonej sypialni, jak gdyby
widziała to wszystko po raz pierwszy.
Następnie wychyliła się z okna.
— Co mam robić? — zapytała.
— Detektywi są po drugiej stronie domu, przy drzwiach sali obrad. Niech pani zejdzie na
dół i wyjdzie na zewnątrz bocznymi drzwiami. Będę tam. Samochód czeka na szosie.
Virginia skinęła głową w milczeniu.
Szybko się przebrała w beżowy, trykotowy strój i włożyła na głowę mały, beżowy,
skórzany kapelusik.
Po czym, uśmiechając się kącikiem ust, napisała krótki list, zaadresowała go do Bundle i
przypięła do poduszeczki na szpilki.
Zeszła chyłkiem po schodach i odryglowała boczne drzwi. Chwilę stała nieruchomo,
następnie zaś, z uniesioną dumnie głową, podobnie jak to czynili jej przodkowie udający
się na wyprawę krzyżową, przekroczyła próg.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
TRZYNASTY PAŹDZIERNIKA
Trzynastego października o dziesiątej rano, w środę, Anthony Cade wszedł do hotelu
Harridge’a i zapytał o barona Lolopretjzyla, który zajmował tutaj apartament.
Po odpowiednio długim i nakazującym szacunek okresie oczekiwania poproszono
Anthony’ego do wzmiankowanego apartamentu. Baron stał na dywaniku przed kominkiem
w pełnej godności, sztywnej postawie. Mały kapitan Andrassy, zachowując postawę równie
nienaganną, choć wyczuwało się w nim pewien odcień niechęci, był także obecny.
Nastąpiły zwykłe w takiej sytuacji ukłony, trzaskanie obcasami oraz inne związane z
etykietą poczynania. Anthony, jak na razie, wykazywał pełną znajomość konwenansów.
— Mam nadzieję, baronie, że wybaczy mi pan te wczesne odwiedziny — powiedział
wesoło, kładąc na stoliku kapelusz i laskę. — Chcę panu bowiem zaproponować pewien
mały interes.
— Ha! Jakiż to? — zapytał baron.
Kapitan Andrassy, który nigdy się nie pozbył podejrzliwości, z jaką od początku
traktował Anthony’ego, spojrzał czujnie na gościa.
— Interes — ciągnął Anthony — opiera się na dobrze znanym prawie podaży i popytu.
Pan potrzebuje czegoś, co jest w posiadaniu drugiego człowieka. Jedyne, co należy ustalić,
to cena.
Baron spojrzał na niego z uwagą, ale słowem się nie odezwał.
— Szlachcic z Herzoslovakii i angielski dżentelmen nie powinni mieć problemów z
uzgodnieniem warunków — powiedział szybko Anthony.
130
Co mówiąc, nieco się zarumienił. Takie słowa nie przychodzą Anglikowi łatwo, ale
zaobserwował już przy innych okazjach, że tego typu frazeologia wywiera na barona
ogromny wpływ. Tak też się stało i tym razem — baron chwycił przynętę.
— Otóż właśnie — wyrzekł, kiwając z aprobatą głową.
— Absolutnie się z panem zgadzam.
Nawet kapitan Andrassy trochę się rozchmurzył i również skinął głową.
— Wspaniale — rzekł Anthony. — Nie będę więc owijał w bawełnę…
— Co takiego? — przerwał baron. — W jaką bawełnę? Nie rozumiem!
— To tylko takie powiedzenie, baronie. Wyrażając się wprost, pan potrzebuje tego, co
my mamy. Okręt jest gotów, ale brakuje mu kapitana. Mówiąc o okręcie, mam na myśli
Partię Lojalistów Herzoslovakii. W chwili obecnej pański program polityczny jest
pozbawiony najważniejszego punktu. Zabrakło panu księcia. I załóżmy, powtarzam,
załóżmy, że ja panu tego księcia dostarczę…
Baron wytrzeszczył na niego oczy.
— Nic a nic pana nie rozumiem — oświadczył.
— Proszę pana—powiedział kapitan podkręcając wąsa gwałtownym ruchem. — To, co
pan mówi, jest obraźliwe!
— Nic podobnego — zaprzeczył Anthony. — Staram się tylko panu pomóc. Popyt i
podaż, pan rozumie. Sprawa jest czysta jak łza. Dostarczam książąt autentycznych, zgodnie
z zasadą handlową. Jeżeli dogadamy się co do warunków, przekona, się pan, że wszystko
jest w jak największym porządku. Otrzymuje pan towar pierwszej jakości, bez pudła!
— Żadną miarą nie mogę pana pojąć — powtórzył baron.
— To doprawdy nie ma znaczenia — rzekł Anthony łagodnym tonem. — Ważne jest, by
oswoił się pan z tą ideą. Mówiąc bez ogródek, mam coś w zanadrzu. Tylko brać. Pan
potrzebuje księcia. Po spełnieniu określonych warunków podejmuję się go panu dostarczyć.
Baron i Andrassy wpatrywali się w niego ze zdumieniem. Anthony wziął kapelusz, laskę
i szykował się do odejścia.
— Niech pan to sobie przemyśli. Jeszcze jedno, baronie. Dziś wieczór musi pan
przyjechać do „Chimneys”, wraz z kapitanem Andrassym. Wydarzy się prawdopodobnie
sporo ciekawych rzeczy. Możemy się umówić? Powiedzmy, o godzinie dziewiątej w sali
obrad. Dziękuję panom, liczę, że panowie nie zawiodą.
Baron postąpił krok do przodu i spojrzał pytająco na Anthony’ego.
— Mam nadzieję — zaczął z godnością — że pan nie stroi sobie ze mnie żartów?
Anthony obrócił ku niemu pełne powagi spojrzenie.
— Panie baronie — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała osobliwa nuta — gdy minie
ten wieczór, pan pierwszy przyzna, że ta sprawa zawiera o wiele więcej elementów
poważnych niż żartobliwych.
Złożywszy ukłon opuścił pokój.
Następnie udał się do śródmieścia, gdzie przekazał swoją wizytówkę panu Hermanowi
Isaacsteinowi.
Po paru godzinach Anthony został przyjęty przez elegancko ubranego, bladego
młodzieńca o ujmujących manierach.
— Chciał się pan widzieć z panem Isaacsteinem, tak? — zapytał młody człowiek. —
Niestety dziś rano jest bardzo zajęty, posiedzenia komisji i inne tego typu sprawy. Może ja
mógłbym coś dla pana zrobić?
— Muszę się z nim widzieć osobiście — powiedział Anthony i dodał od niechcenia: —
Przyjechałem właśnie z „Chimneys”.
131
Wzmianka o „Chimneys” sprawiła, że młody człowiek nieco się zawahał.
— Ach tak… — rzekł głosem niepewnym. — Zobaczę, co się da zrobić.
— Proszę mu powiedzieć, że to ważne — dorzucił Anthony.
— Posłanie od lorda Caterhama? — poddał młody człowiek.
— Coś w tym sensie — odparł Anthony. — Ale niezbędne jest, bym natychmiast
zobaczył się z panem Isaacstełnem.
Po upływie dwóch minut zaprowadzono Anthony’ego do urządzonego z przepychem
prywatnego gabinetu, gdzie dosłownie go poraził ogrom i niebywała głębia skórą obitych
foteli.
Pan Isaacstein powstał na jego powitanie.
— Proszę mi wybaczyć, że tak uparcie nalegałem, by się z panem spotkać — powiedział
Anthony. — Wiem, że jest pan człowiekiem bardzo zajętym, ale zajmę panu tylko tyle
czasu, ile okaże się to konieczne. Jest pewna drobna sprawa, którą chcę panu przedłożyć.
Isaacstein przyglądał mu się chwilę ż uwagą tymi swoimi oczkami jak paciorki.
— Cygaro? — zapytał niespodziewanie, wyciągając pudełko w stronę Anthony’ego.
— Dziękuję. Nie mam nic przeciwko temu. — Wziął cygaro. — Chodzi o sprawę
związaną z Herzoslovakią — ciągnął, gdy gospodarz przypalił mu. Zauważył nagły błysk w
jego chłodnym spojrzeniu. — Morderstwo księcia Michaela pokrzyżowało chyba czyjeś
plany?
Pan Isaacstein podniósł jedną brew, mruknął pytającym tonem: „Tak?”, po czym
przeniósł wzrok na sufit.
— Nafta — powiedział Anthony, przyglądając się z zadumą błyszczącemu blatowi
biurka. — Cudowna rzecz ta nafta!
Wyczuł, że finansista drgnął lekko.
— Niech pan przystępuje do rzeczy, panie Cade.
— Proszę uprzejmie. Wydaje mi się, że gdyby te koncesje zostały przyznane innemu
towarzystwu, nie byłby pan tym zachwycony, prawda?
— Co pan proponuje? — zapytał patrząc Anthony’emu prosto w oczy.
— Odpowiedniego pretendenta do tronu o probrytyjskim nastawieniu.
— Skąd go pan wytrzaśnie?
— To już moja sprawa.
Isaacstein przyjął słowa Anthony’ego z lekkim uśmiechem, lecz jego spojrzenie stało się
ostre, nieprzyjemne.
— Pewny towar? Nie mogę uczestniczyć w niepoważnych transakcjach.
— Absolutnie.
— Uczciwa gra?
— Uczciwa.
— Trzymam pana za słowo.
— Niewiele panu trzeba — powiedział Anthony spoglądając na niego z zaciekawieniem.
— Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie wiedział, czy człowiek mówi prawdę czy
kłamie — odparł po prostu. — Jakie pan stawia warunki?
— Taka sama zaliczka i na tych samych warunkach, jakie pan oferował księciu
Michaelowi.
— A co pan ma dla mnie?
— Na razie nic poza prośbą, by przyjechał pan dziś wieczór do „Chimneys”.
— Niestety — odrzekł Isaacstein stanowczo. — Nie mogę.
— Dlaczego?
132
— Idę na kolację. Ważną.
— Niemniej będzie pan chyba musiał ją odwołać, dla własnego dobra.
— Co chce pan przez to powiedzieć?
Anthony przyglądał mu się dobrą minutę, a potem powiedział wolno:
— Czy pan wie, że znaleźli rewolwer, z którego zastrzelono Michaela? A wie pan, gdzie
znaleźli? W pańskiej walizce.
— Co?!
Isaacstein omal nie spadł z fotela. Twarz jego miała dziki wyraz.
— Co pan powiedział? Co to wszystko znaczy?
— Zaraz panu opowiem.
Anthony ochoczo zrelacjonował wydarzenia związane ze znalezieniem rewolweru. Gdy
mówił, twarz gospodarza stawała się wskutek krańcowego przerażenia ziemistoszara.
— Czyste oszukaństwo — wychrypiał, gdy Anthony skończył mówić. — Nigdy go tam
nie kładłem. Nic mi na ten temat nie wiadomo. To jakiś spisek.
— Niech się pan nie denerwuje — powiedział uspokajająco Anthony. — Jeżeli istotnie
tak jest, łatwo pan udowodni swoją niewinność.
— . Udowodnię? W jaki sposób?
— Ja na pana miejscu — zaczął łagodnie Anthony —pojechałbym dziś wieczór do
„Chimneys”.
Isaacstein spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Tak mi pan radzi?
Anthony pochylił się i coś mu szepnął. Finansista cofnął się gwałtownie, porażony
zdumieniem i utkwił w nim wzrok.
— Pana zdaniem…
— Proszę przyjechać i przekonać się na własne oczy — rzekł Anthony.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
TRZYNASTY PAŹDZIERNIKA (CIĄG DALSZY)
Zegar w sali obrad wybił godzinę dziewiątą.
— No i tak — powiedział lord Caterham z głębokim westchnieniem. — Stado bawiących
się w chowanego, latają jak oszalali. — Rozejrzał się smętnie po pokoju.
— Kataryniarz z małpą — mruknął utkwiwszy wzrok w baronie. — Wścibski typ ze
Throgmorton Street*.
— Jesteś wobec barona niesprawiedliwy — orzekła Bundle, która musiała tych zwierzeń
wysłuchiwać.
— A on mi powiedział, że jego zdaniem jesteś wśród angielskiej haute noblesse*
szczytem gościnności.
— Skłonny jestem twierdzić — powiedział lord Caterham — że on zawsze wygaduje
takie rzeczy. Dlatego rozmowa z nim jest szczególnie męcząca. Ale muszę ci powiedzieć,
że nie jestem już teraz takim gościnnym angielskim dżentelmenem jak dawniej. Jak tylko
okaże się to możliwe, wynajmę „Chimneys” jakiemuś przedsiębiorczemu Amerykaninowi,
a sam zamieszkam w hotelu. Jeśli tam ktoś mnie będzie zadręczał, poproszę o rachunek i
wyprowadzę się.
— Nie upadaj na duchu — powiedziała Bundle. —A co do pana Fisha, to chyba
straciliśmy go bezpowrotnie.
133
— Zawsze odnosiłem wrażenie, że jest człowiekiem sympatycznym — oznajmił lord
Caterham, który odznaczał się przekornym charakterem. — Tylko że to twój nieoceniony
przyjaciel naciągnął mnie na to wszystko. Dlaczego to całe spotkanie musiało się odbyć w
moim domu? Dlaczego nie wynajął „The Larches” albo „Elmhurst” lub jakiejś innej ładnej
willi czy rezydencji jak ta w Streatham i nie urządził tam tego przyjęcia?
— Nie ta atmosfera — powiedziała Bundle.
— Mam błogą nadzieję, że nikt nie zamierza spłatać nam figla? — zapytał lord
podenerwowanym tonem.
— Nie podoba mi się ten Francuz Lemoine. Francuską policję stać na różne dziwne
wyskoki. Kładą człowiekowi na ramię gumowe opaski i odtwarzają przebieg zbrodni, i
człowiek drga, i zostaje to zarejestrowane na termometrze. Wiem, że kiedy oni zawołają:
„Kto zabił księcia Michaela?”, mój rejestr wykaże sto dwadzieścia dwa albo równie
przerażającą liczbę, i od razu wsadzą mnie do więzienia.
Otworzyły się drzwi i Tredwell zaanonsował:
— Pan George Lomax. Pan Eversleigh.
— Pan, a za nim jego wierny pies — mruknęła Bundle. Bill podbiegł prosto do niej,
podczas gdy George Lomax witał się z lordem jowialnie, którą to manierę stosował w
czasie publicznych wystąpień.
— Mój drogi — powiedział potrząsając jego dłonią.
— Przekazano mi twoją prośbę i oczywiście zjawiam się natychmiast.
— Bardzo to ładnie z twojej strony, drogi chłopie, bardzo ładnie. Ogromnie rad cię
widzę. — Lord Caterham, im gorzej był wobec kogoś usposobiony, tym większą mu
okazywał życzliwość. — To nie była moja prośba, ale nie ma to żadnego znaczenia.
Tymczasem Bill, zniżywszy głos do szeptu, atakował Bundle:
— Co się tu dzieje? Podobno Virginia pomknęła gdzieś w środku nocy? Co to ma
znaczyć? Czy ktoś ją porwał?
— Ależ skąd — odparła Bundle. — Zostawiła kartkę i starodawnym zwyczajem
przypięła ją do poduszeczki na szpilki.
— Czy uciekła z kimś? Może z tym kolonialnym Johnnym? Nigdy nie darzyłem sympatią
faceta i z tego, co słyszę, to podobno taka ewentualność wchodzi w grę, że właśnie on jest
tym superoszustem. Ale nie wydaje mi się to możliwe.
— Dlaczego?
— Ten Król Victor jest Francuzem, a Cade to Anglik.
— Widzę, że nie dotarło do ciebie, że Król Victor jest znakomitym lingwistą, a ponadto
pół–Irlandczykiem.
— O Boże! I dlatego zwiał?
— O tym, że zwiał, nic mi nie wiadomo. Jak wiesz, przedwczoraj zniknął. Ale dziś rano
otrzymaliśmy od niego depeszę, że o godzinie dziewiątej wieczór tu będzie, zaznacza w
niej także, by Lomax był również obecny. Wszyscy ci ludzie stawili się w komplecie — na
prośbę pana Cade’a.
— Doborowe towarzystwo — powiedział Bill rozglądając się wokół. — Francuski
detektyw przy oknie, angielski przy kominku. Obca siła. Ale Gwiazdy i Paski nie są
reprezentowane?
Bundle potrząsnęła głową.
— Pan Fish ulotnił się jak kamfora. Virginii też nie ma. Lecz reszta się stawiła, i czuję
przez skórę, Bill, że zbliżamy się nieuchronnie do momentu, kiedy ktoś powie: „kurtyna w
górę” i cała sprawa zostanie wyjaśniona. Czekamy teraz tylko na Anthony’ego Cade’a.
134
— On się tu nie pokaże.
— To po co całe to towarzyskie spotkanie, jak je określa mój ojciec?
— Kryje się za tym jakiś poważny zamysł. Możesz być pewna. Chciał zgromadzić nas
wszystkich w jednym miejscu, podczas gdy on będzie w tym czasie gdzie indziej, znasz te
metody…
— Sądzisz więc, że on nie przyjedzie?
— Nie ma obawy! Miałby sam włazić w paszczę lwa? Przecież tutaj aż się roi od
detektywów i innych oficjałów.
— Mało wiesz o Królu Victorze, jeżeli uważasz, że mogłoby go to powstrzymać.
Zgodnie z panującą o nim opinią ubóstwia takie sytuacje i zawsze wychodzi obronną ręką z
opałów.
Bill Eversleigh potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Tym razem nie będzie to takie proste, z tym ładunkiem przeciwko niemu… On
nigdy…
Drzwi znowu się otworzyły i Tredwell zaanonsował:
— Pan Cade.
Anthony podszedł od razu do pana domu.
— Milordzie — powiedział. — Przysporzyłem panu moc kłopotów, bardzo pana za to
przepraszam. Ale ja naprawdę jestem przekonany, że dziś wieczór tajemnica się wyjaśni.
Wyglądało na to, że lord Caterham dał się udobruchać. W skrytości ducha zawsze miał
słabość do Anthony’ego.
— Nie ma problemu — powiedział ciepło.
— Ogromnie pan łaskawy — powiedział Anthony. — Jesteśmy, zdaje się, w komplecie.
A zatem mogę zaczynać.
— Nie rozumiem — powiedział z powagą George Lomax. — Nic z tego nie rozumiem.
To wszystko jest nienormalne. Pan Cade to człowiek bez pozycji, bez żadnej pozycji. A
sytuacja jest bardzo trudna. Stoję na stanowisku…
Potok wymowy George’a został zatamowany. Przysuwając się dyskretnie do wielkiego
człowieka, inspektor Battle szepnął mu do ucha parę słów. George był wyraźnie zdumiony i
zbity z pantałyku.
— W porządku, jeżeli pan tak uważa — stwierdził z chłodną wstrzemięźliwością. —
Wszyscy na pewno chętnie posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pan Cade.
Anthony zignorował protekcjonalny niewątpliwie ton Lomaxa.
— Mam pewien pomysł, to wszystko — powiedział pogodnie. — Prawdopodobnie
państwo wiedzą, że przed paru dniami odczytaliśmy list pisany szyfrem. Było tam
wzmiankowane Richmond i parę cyfr. — Zamilkł na chwilę. — Próbowaliśmy rozwikłać
ten węzeł i spudłowaliśmy. Następnie w pamiętnikach świętej pamięci hrabiego Stylptitcha
(traf chciał, że je przeczytałem) mowa jest o pewnym obiedzie, „kwietnym” obiedzie,
którego każdy uczestnik nosił odznakę symbolizującą określony kwiat. Sam hrabia miał
przypięty dokładny duplikat tego interesującego godła, które odkryliśmy w zagłębieniu w
tym tajemnym przejściu. Symbolizował różę. Jak państwo pamiętają, znaleźliśmy tam
szereg różnych rzeczy — karton guzików, kartkę z literami E i wreszcie kawałki dzianiny.
Teraz, panowie, pytanie, co w tym domu stoi w rzędzie? Książki, nieprawdaż? Dodajmy do
tego fakt, że w katalogu biblioteki lorda Caterhama widnieje książka zatytułowana Życie
hrabiego Richmonda i już mamy bardzo zasadnicze domniemanie, gdzie znajduje się
kryjówka. Zaczynając od wzmiankowanego tomu i posługując się liczbami odnoszącymi
135
się do półek i książek, stwierdzą państwo, jak przypuszczam, że obiekt waszych
poszukiwań jest ukryty w atrapie książki lub w zakamarku za określoną książką.
Anthony rozejrzał się dokoła ze skromnym wyrazem twarzy, oczekując najwyraźniej
aplauzu.
— Słowo daję, sprytnie pomyślane! — powiedział lord Caterham.
— Bardzo sprytnie — przyznał łaskawie George. — Pozostaje teraz…
Anthony się roześmiał.
— Przekonać się na własne oczy, tak? Dobrze, niedługo to państwu umożliwię. —
Zerwał się na równe nogi. — Idę do biblioteki.
Nie uszedł daleko. Ruszył ku niemu spod okna monsieur Lemoine.
— Chwileczkę, panie Cade. Czy pan pozwoli, milordzie? Podszedł do biurka i napisał
szybko kilka zdań. Włożył kartkę do koperty, po czym zadzwonił. Na odgłos dzwonka
pojawił się Tredwell. Lemoine wręczył mu kopertę.
— Proszę przypilnować, żeby bezzwłocznie dostarczono list.
— Dobrze, sir — odpowiedział Tredwell. Typowym dla niego, pełnym godności krokiem
wyszedł z pokoju.
Anthony, który stal chwilę nie wiedząc, co począć, usiadł z powrotem.
— Jaki ma pan celny pomysł, Lemoine? — zapytał nagle potulnie.
Nagle atmosfera w pokoju stała się napięta.
— Jeżeli klejnot znajduje się w miejscu, w którym pan powiedział, to świetnie, leżał tam
przez ponad siedem lat, więc kwadrans wcześniej czy później nie odgrywa roli.
— Niech pan mówi dalej — rzekł Anthony. — To nie wszystko, co miał mi pan do
zakomunikowania.
— Słusznie. W tym stanie rzeczy byłoby z mojej strony nierozsądne, gdybym pozwolił
jakiejkolwiek osobie opuścić ten pokój. Szczególnie jeżeli przeszłość tej osoby jest co
najmniej niejasna.
Anthony uniósł pytająco brwi i zapalił papierosa.
— Domyślam się, że żywot wagabundy nie budzi w panu szacunku — powiedział z nutą
zadumy.
— Dwa miesiące temu był pan w Afryce Południowej. To jest sprawdzone. A gdzie pan
był przedtem?
Anthony odchylił się na oparcie krzesła i puszczał od niechcenia kółka dymu.
— Kanada. Dziki północo–zachód.
— Czy aby na pewno nie w więzieniu? Francuskim?
Inspektor Battle automatycznie postąpił w stronę drzwi, jak gdyby chciał odciąć drogę
uciekającemu, ale Anthony nie zdradzał ochoty do żadnego dramatycznego czynu.
Przeciwnie, spojrzał uważnie na francuskiego detektywa, a następnie wybuchł śmiechem.
— Nieszczęsny z pana człowiek! Jest pan doprawdy monomanem! Wszędzie pan widzi
Króla Victora. Więc pan istotnie przypuszcza, że ja jestem tym interesującym
dżentelmenem?
— Zaprzecza pan temu?
Anthony strząsnął popiół z rękawa marynarki.
— Nigdy nie zaprzeczam temu, co mnie bawi — powiedział lekkim tonem. — Lecz to
oskarżenie jest już zbyt zabawne.
— Tak pan uważa? — Francuz pochylił się do przodu. Twarz skurczyła mu się boleśnie,
a zarazem robił wrażenie człowieka skonfundowanego i zawiedzionego, jak gdyby sposób
136
bycia Cade’a wprawiał go w zakłopotanie. — A co pan na to powie, monsieur, że tym
razem, tym razem schwytam Króla Victora i nic mnie przed tym nie zdoła powstrzymać?
— Bardzo to chwalebne — ocenił Anthony. — Miał pan ten zamiar już przedtem, ale go
pan nie zrealizował, prawda, Lemoine? On okazał się lepszy. I czy pan’ się czasem nie
obawia, że historia się powtórzy? Podobno! i to niezwykle sprytny facet.
Rozmowa przekształciła się w dialog między detektywem i Anthonym. Atmosfera pełna
była napięcia i każdy zdawał sobie z tego sprawę. Trwała walka do upadłego między
śmiertelnie poważnym Francuzem i człowiekiem palącym spokojnie papierosa, który,
sądząc po jego słowach, absolutnie niczym się nie przejmował.
— Gdybym był na pana miejscu — ciągnął Anthony — zachowałbym daleko idącą
czujność. Przedsięwziąłbym wszelkie środki ostrożności i temu podobne.
— Tym razem — oświadczył posępnie Lemoine — nie popełnię błędu.
— Zdaje się, że jest pan bardzo tego pewny — powiedział Anthony. — Ale jak pan wie,
istnieje taka rzecz jak dowód.
Lemoine uśmiechnął się i coś w tym uśmiechu przykuło uwagę Anthony’ego.
Wyprostował się i zgasił papierosa.
— Widział pan, że coś pisałem, prawda? — zapytał francuski detektyw. — Pisałem do
moich ludzi w zajeździe. Wczoraj otrzymałem z Francji odciski palców i namiary Króla
Victora, tak zwanego kapitana O’Neila. Poleciłem, by mi je tu przysłano. Za parę minut
dowiemy’ się, kim pan naprawdę jest!
Anthony przyjrzał mu się uważnie. I po chwili lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz.
— Pan jest rzeczywiście łebski facet, Lemoine. Nigdy bym nie przypuszczał. Otrzyma
pan dokumenty, każe mi pan włożyć palce do atramentu albo do czegoś równie
paskudnego, zmierzy mi pan uszy i poszuka na moim ciele znaków szczególnych. I jeżeli
wszystko będzie się zgadzało…
— No? — zapytał Lemoine. — Jeżeli wszystko będzie się zgadzało?
Anthony, siedząc na krześle, pochylił się do przodu.
— A więc, jeżeli wszystko będzie się zgadzało — powtórzył bardzo spokojnie — to co
wówczas?
— Co wówczas? — Detektyw sprawiał wrażenie, jakby zapomniał języka w gębie. —
Wtedy… udowodnię, że jest pan Królem Victorem!
Po raz pierwszy w jego zachowaniu wyczuwało się cień niepewności.
— To niewątpliwie będzie dla pana wielka satysfakcja — powiedział Anthony. — Ale
nie bardzo widzę, żeby miało to zagrażać mojej osobie. Ja się do niczego nie przyznaję,
lecz przypuśćmy — w celu wszczęcia polemiki — że jestem Królem Victorem… Wtedy
próbowałbym chyba okazywać skruchę.
— Skruchę?
— Otóż to. Niech się pan postara wejść w skórę Króla Victora. Proszę uruchomić
wyobraźnię. Właśnie wyszedł pan z więzienia. Dobrze się panu powodzi. Minęły już panu
ciągoty do awanturniczego życia. Powiedzmy nawet, że poznał pan piękną dziewczynę.
Myśli pan o ożenku i osiedleniu się gdzieś na stałe, i uprawianiu warzyw. Postanawia pan,
że od tej chwili będzie się pan prowadzić nienagannie. Czy może się pan wczuć w jego
sytuację?
— Nie widzę takiej potrzeby — odparł Lemoine z sardonicznym uśmiechem.
— Nie potrafiłby pan — orzekł Anthony. — Ale też nie jest pan Królem Victorem. Nie
ma pan prawdopodobnie pojęcia, co on może czuć.
— To, co pan wygaduje, to czysty nonsens! — wyrzucił z siebie Francuz.
137
— O, nic podobnego! Słuchaj, Lemoine, gdybym był jednak Królem Victorem, to
jakie zarzuty by pan w końcu mi wytoczył? O ile wiem, od najdawniejszych czasów, nie
może pan zdobyć potrzebnych dowodów. Odsiedziałem wyrok, to wszystko, co ma pan do
powiedzenia. Może mógłby mnie pan aresztować za francuski odpowiednik „wałęsania się
z zamiarem popełnienia przestępstwa”, ale satysfakcję miałby pan mierną, nieprawdaż?
— Zapomniał pan o Ameryce! — powiedział Lemoine. — Co pan powie o tej sprawie
dotyczącej zdobywania podstępem pieniędzy i podawania się za księcia Nicholasa
Obolovitcha?
— Pudło, Lemoine — rzekł Anthony. — W tym czasie nie otarłem się nawet o Amerykę.
I mogę to łatwo udowodnić. Jeśli Król Victor podszywał się w Ameryce pod księcia
Nicholasa, to ja nie jestem Królem Victorem. Czy jest pan pewien, że się podszywał? Że to
nie był on we własnej osobie?
Nagle wtrącił się inspektor Battle:
— To był istotnie oszust, panie Cade.
— Nie będę się z panem sprzeczał, inspektorze — powiedzą! Anthony. — Zgodnie z
pańskim zwyczajem pan ma zawsze rację. Czy pan również twierdzi, że książę Nicholas
zmarł w Kongo?
Battle spojrzał na niego z zainteresowaniem.
— Głowy bym nie dał. Ale takie jest powszechne mniemanie.
— To się nazywa ostrożny człowiek. Jak brzmi pańska dewiza? Swoboda działania, tak?
Wziąłem z pana przykład. Dałem panu Lemoine’owi swobodę działania. Nie odpierałem
jego oskarżeń. Lecz mimo to obawiam się, że się rozczaruje. Widzi pan, ja zawsze lubię
mieć coś w zanadrzu. Na wszelki wypadek, gdyby miały wyniknąć jakieś drobne
nieprzyjemności, byłem na tyle przezorny, by zabrać ze sobą swoją kartę atutową. Ona, a
właściwie on jest na górze.
— Na górze? — powtórzył lord Caterham wielce zaintrygowany.
— Tak. Biedny chłop przeżywał ostatnio ciężkie chwile. Ktoś zadał mu paskudny cios w
głowę. Pielęgnowałem go.
Rozległ się nagle głęboki bas pana Isaacsteina:
— Czy mamy zgadywać, kto to jest?
— Jeśli państwo sobie tego życzą — odparł Anthony.
— Tylko że…
Lemoine przerwał mu zaskakująco gwałtownie:
— Wszystko to są bzdury. Znowu chce mnie pan zrobić w konia. Może i prawda, że nie
był pan w Ameryce. Jest pan za sprytny, by kłamać w takiej kwestii. Ale tu wchodzi w grę
inna sprawa. Morderstwo! Tak, morderstwo. Morderstwo księcia Michaela. Wszedł do
pokoju tej nocy, kiedy pan szukał klejnotu.
— Lemoine, czy panu nie wiadomo, że Król Victor nie uznaje mokrej roboty? — Głos
Anthony’ego brzmiał ostro. — Wie pan dobrze, lepiej niż ja, że on nigdy nikogo nie zabił.
— Kto inny jak nie pan mógłby go zamordować! — wrzasnął Lemoine. — Proszę mi to
powiedzieć!
Ostatnie słowo zamarło mu na wargach, gdyż z tarasu rozległ się przenikliwy gwizd.
Anthony podskoczył. Cała jego nonszalancja zniknęła.
— Pyta mnie pan, kto zamordował księcia Michaela?! — krzyknął. — Nie powiem panu,
ale panu pokażę. Czekałem na ten gwizd, to był sygnał. Morderca księcia Michaela
znajduje się obecnie w bibliotece.
138
Wybiegł przez oszklone drzwi, reszta ruszyła za nim, aż dotarli tarasem do drzwi
biblioteki. Pchał je, ustąpiły pod naciskiem jego dłoni.
Odchylił delikatnie grubą zasłonę, by wszyscy mogli zajrzeć do pokoju.
Stojąca przy szafie ciemna postać wyciągała pospiesznie książki lub przesuwała je z
miejsce na miejsce, i tak była tym pochłonięta, że nie docierał do niej żaden dźwięk.
I wówczas, gdy tak stali wpatrzeni w sylwetkę rysującą się niewyraźnie na tle blasku
trzymanej przez tę osobę latarki, starając się rozpoznać, kto to jest — ktoś wydał za ich
plecami dziki wrzask.
Latarka upadła na ziemię, zgasła i w pokoju rozległy się odgłosy zaciekłej walki. Lord
Caterham doszedł po omacku do wyłącznika i zapalił światło.
Dwie postacie przymierzały się do ataku. I wtedy nastąpił koniec. Krótki, ostry strzał z
pistoletu i mniejsza postać skuliła się i upadła. Druga postać obróciła się twarzą do nich —
był to Boris, jego oczy miotały wściekłe błyski.
— Ona zabiła mego pana! — ryknął. — A teraz chciała mnie zastrzelić. Odebrałbym jej
pistolet i zastrzelił ją, ale w trakcie walki broń sama wypaliła. Święty Michael tak chciał.
Zła kobieta nie żyje.
— Kobieta?! —wykrzyknął George Lomax.
Podeszli bliżej. Na podłodze, z pistoletem wciąż zaciśniętym w dłoni, z zastygłą na
twarzy złością leżała — mademoiselle Brun.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
KRÓL VICTOR
— Od samego początku ją podejrzewałem — tłumaczył Anthony. — Tej nocy, gdy
popełniono morderstwo, w jej pokoju paliło się światło. Potem zacząłem mieć wątpliwości.
Pojechałem do Bretanii, by zaciągnąć o niej informacji, i wróciłem zadowolony, że okazała
się tą osobą, za jaką się podawała. Byłem głupi. Mademoiselle Brun istotnie pracowała u
hrabiny de Bretuil, która wyrażała się o niej nadzwyczaj pochlebnie, ale skąd mogłem
przypuszczać, że prawdziwa mademoiselle Brun w drodze do nowego chlebodawcy została
porwana i że na jej miejsce podstawiono kogoś innego. Tak więc wszystkie swoje
podejrzenia przeniosłem na osobę pana Fisha. Dopiero kiedy pojechał za mną do Dover i
odbyliśmy szczerą rozmowę, przejrzałem na oczy. Skoro dowiedziałem się, że jest
amerykańskim wywiadowcą, tropiącym Króla Victora, moje podejrzenia zwróciły się
znowu ku temu oryginalnemu obiektowi.
Najbardziej nękał mnie fakt, że pani Revel stwierdziła z całą stanowczością, iż
rozpoznała tę kobietę. Potem sobie przypomniałem, że stało się to dopiero wtedy, gdy
napomknąłem, iż mademoiselle Brun była guwernantką u pani de Bretuil. Jedyne, co
wówczas pani Revel powiedziała, to to, że widocznie stąd twarz kobiety jest jej znana.
Inspektor Battle powie państwu, że uknuto wymyślną intrygę, by powstrzymać panią Ravel
przed przyjazdem do „Chimneys”. Posłużono się w tym celu ni mniej, ni więcej, tylko
trupem. I choć morderstwo było dziełem Towarzyszy Czerwonej Ręki, mszczących się
prawdopodobnie za zdradę, sposób, w jaki to zainscenizowali, oraz brak pieczęci
Czerwonej Ręki wskazują niezbicie na wybitnie inteligentnego organizatora całej operacji.
Od początku podejrzewałem, że istnieją tu jakieś powiązania z Herzoslovakią. Pani Revel
była jedyną osobą spośród gości, która swego czasu przebywała w tym kraju. Myślałem
najpierw, że ktoś podszywa się pod księcia Michaela, ale ta hipoteza okazała się
całkowitym niewypałem. Kiedy zastanawiałem się, czy czasem mademoiselle Brun nie jest
139
owym przestępcą, i dodałem do tego słowa pani Revel, że twarz mademoiselle jest jej
znana, zacząłem przeglądać na oczy. Naturalnie ogromnie ważną rzeczą było to, aby
mademoiselle nie została. rozpoznana, a pani Revel była jedyną osobą, która mogłaby to
uczynić.
— Ale kim ona jest? — zapytał lord Caterham. — Kobietą, którą pani Revel poznała w
Herzoslovakii?
— Sądzę, że baron zechce nam to wyjaśnić — powiedział Anthony.
— Ja? — Baron spojrzał na niego stropiony, po czym przeniósł wzrok na leżącą
nieruchomo niewiastę.
— Niech pan nie da się zwieść makijażowi — uprzedził Anthony. — Proszę pamiętać, że
była aktorką.
Baron znów wytrzeszczył na niego oczy. Raptem drgnął.
— Boże święty! — wy sapał. — Przecież to niemożliwe!
— Co jest niemożliwe? — zapytał George. — Kim jest;: ta pani? Poznaje pan ją,
baronie?
— Nie, nie, to niemożliwe — mruczał pod nosem baron. — Ją zamordowano. Oboje
zostali zamordowani! Na stopniach pałacu. Znaleziono jej zwłoki.
— Okaleczone i nie do zidentyfikowania — przypomniał Anthony. — Dzięki temu udało
jej się dokonać pewnej mistyfikacji. Przypuszczam, że wyjechała do Ameryki i ładnych
parę lat ukrywała się, nękana śmiertelną obawą przed Towarzyszami Czerwonej Ręki.
Proszę pamiętać, że to oni wywołali w Herzoslovakii rewolucję i zawsze mieli do tej
kobiety pretensje. Po pewnym czasie zwolniono z więzienia Króla Victora, i postanowili
razem zdobyć klejnot. Tej właśnie nocy, szukając skrytki, wpadła niespodziewanie na
księcia Michaela, który ją rozpoznał. W zwykłym trybie możliwość spotkania go była
raczej znikoma. Utytułowani goście rezydencji nie mają kontaktu z guwernantkami,
ponadto zawsze mogła zamknąć się u siebie, wymawiając się migreną, tak jak to zrobiła
tego dnia, gdy przybył tu pan baron… Jednakże spotkała się z księciem Michaelem twarzą
w twarz w momencie zupełnie nieoczekiwanym. Została zdemaskowana, groziło jej
najgorsze. Zastrzeliła go. To ona umieściła broń w walizce Isaacsteina, by zmylić ślad, i
ona właśnie podrzuciła listy.
Lemoine postąpił parę kroków do przodu.
— Powiada pan, że tej nocy zeszła na dół, by szukać klejnotu? — zapytał. — A może
zamierzała spotkać się ze swoim kumplem, Królem Victorem, który przybywał z zewnątrz?
Co pan na to?
Anthony westchnął.
— A pan wciąż swoje, mój drogi Lemoine! Uparty z pana człowiek.— Nie przyjął pan do
wiadomości, że zawsze mam w zanadrzu kartę atutową?
George, którego umysł pracował na wolnych obrotach, wtrącił:
— Mam kompletny chaos w głowie. Kim jest ta pani, baronie? Zdaje się, że pan ją
rozpoznał?
Baron uniósł głowę i wyprostował się na całą swoją wysokość.
— Myli się pan, panie Lomax. O ile pamiętam, nigdy przedtem tej pani nie widziałem. Ta
osoba nie jest mi znana.
— Ale…
George spojrzał na niego ze zdumieniem, kompletnie zbity z tropu.
140
Baron zaciągnął go do kąta i szepnął mu coś na ucho. Anthony przyglądał się
uradowany, jak twarz George’a staje się purpurowa, oczy wyłażą mu z orbit i sprawia
wrażenie, jakby miał zaraz dostać apopleksji. Dotarł do niego gardłowy pomruk:
— Niewątpliwie… niewątpliwie… a jakże… nie ma potrzeby… skomplikowana
sytuacja… najdalej posunięta dyskrecja.
— Ale mnie to nic nie obchodzi! — Lemoine walnął pięścią w stół. — Morderstwo
księcia Michaela to nie moja sprawa. Ja muszę mieć Króla Victora!
Anthony potrząsnął nieznacznie głową.
— Przykro mi w pana imieniu, Lemoine. Pan jest naprawdę zdolny facet. Jednakże traci
pan chyba węch. Niebawem zagram moją atutową kartą.
Przemierzył pokój i zadzwonił. W drzwiach pojawił się Tredwell.
— Dziś wieczór przyjechał tu ze mną pewien dżentelmen — powiedział do niego
Anthony.
— Tak, sir, cudzoziemski dżentelmen.
— Zgadza się. Poproś go, żeby możliwie najszybciej przyszedł tu do nas.
— Dobrze, sir. Tredwell zniknął.
— Odkrycie pierwszej karty atutowej to tajemniczy monsieur X — oznajmił Anthony. —
Kim on jest? Kto zgadnie?
— Logicznie rozumując — zaczął Herman Isaacstein — jeśli się weźmie pod uwagę
pańskie tajemnicze aluzje dzisiaj rano, a także stanowisko, jakie pan zajął dzisiejszego
popołudnia, nie powinno się mieć żadnych wątpliwości. W jakiś niewytłumaczalny sposób
udało się panu przechwycić księcia Nicholasa z Herzoslovakii.
— Czy podziela pan ten pogląd, baronie?
— Tak. Jeżeli oczywiście nie podstawia pan kolejnego oszusta. Ale nie sądzę. Jeśli idzie
o mnie, to grał pan honorowo.
— Dziękuję, baronie. Będę miał w pamięci pańskie słowa. Wszyscy państwo są tego
samego zdania na temat monsieur X?
Przesunął wzrokiem po kręgu otaczających go twarzy. Jedynie Lemoine nie zareagował
— siedział z posępną miną. Oczy miał utkwione w blacie stołu.
Wyostrzony słuch Anthony’ego wyłowił odgłos kroków w hallu.
— I wyobraźcie sobie państwo — rzekł z dziwnym uśmiechem — że wszyscy są w
błędzie.
Podążył szybko ku drzwiom i otworzył je szeroko.
Na progu stał mężczyzna — z ładnie przystrzyżoną czarną bródką, w binoklach, o
wymuskanej prezencji, które to wrażenie psuł nieco bandaż owinięty wokół głowy.
— Pozwólcie państwo, że przedstawię wam prawdziwego monsieur Lemoine’a z S?reté.
Zakotłowało się w pokoju, powstał straszliwy harmider, po czym od strony oszklonych
drzwi rozległ się głos pana Hirama Fisha, brzmiący sympatycznie i uspokajająco:
— Nie, synku, nie tędy. Trwałem na tym stanowisku przez cały wieczór, a przyświecał
mi zbożny cel zapobieżenia twojej ucieczce. Przekonasz się, że moja broń świetnie jest w
ciebie wycelowana. Przybyłem tu, żeby cię dostać, i dostałem cię — ale faktycznie zuch z
ciebie!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
DALSZE WYJAŚNIENIA
141
— Winien nam pan jednak wyjaśnienie — powiedział tegoż wieczoru, lecz trochę
później, Herman Isaacstein, zwracając się do Anthony’ego.
— Nie ma specjalnie co wyjaśniać — odrzekł ten skromnie. — Pojechałem do Dover,
Fish podążył za mną, podejrzewając, że to ja jestem Królem Victorem. Zastaliśmy
uwięzionego tam tajemniczego cudzoziemca i gdy opowiedział nam swoją historię,
byliśmy już w domu. Ten sam motyw, jak państwo widzą. Osobę autentyczną porwano, a
podstawiona — w tym wypadku Król Victor — odgrywa jego rolę. Wydaje mi się jednak,
że inspektor Battle miał do swego francuskiego kolegi jakieś zastrzeżenia, skoro
zadepeszował do Paryża, prosząc o jego odciski palców i inne znaki szczególne.
— Ach tak! — wykrzyknął baron. — Odciski palców. Namiary, o których mówi ten łotr!
— To był mądry pomysł — powiedział Anthony.
— Tak mi się spodobał, że postanowiłem go wykorzystać. Poza tym moje poczynania
zabiły klina fałszywemu Lemoine’owi. Skoro tylko podałem informację o „rzędach” i gdzie
naprawdę klejnot jest ukryty, robił wszystko, by te wieści dotarły do jego wspólniczki,
trzymając nas zarazem w tym pokoju. List był istotnie przeznaczony dla mademoiselle
Brun. Polecił Tredwellowi dostarczyć go jej natychmiast, co Tredwell uczynił, niosąc list
na górę, do pokoju lekcyjnego. Lemoine oskarżył mnie, że jestem Królem Victorem,
zwracając w ten sposób uwagę wszystkich w złym kierunku i motywując tym zakaz
opuszczania pokoju. Gdy sprawa się wyjaśniła i udaliśmy się do biblioteki w poszukiwaniu
klejnotu, cieszył się w duchu tym, że klejnotu już tam nie odnajdziemy. George
odchrząknął.
— Muszę przyznać, panie Cade — powiedział pompatycznie — że osądzam pańską
działalność w tej materii jako wysoce naganną. Gdyby pańskie plany uległy bodaj
najdrobniejszemu zakłóceniu, jeden z naszych skarbów narodowych mógłby zostać
bezpowrotnie stracony. To szaleństwo, proszę pana, niesłychane szaleństwo!
— Wygląda na to, że nie pojął pan sedna sprawy ^cedząc słowa odezwał się pan Fish. —
Ów historyczny klejnot nigdy nie znajdował się w bibliotece, między książkami.
— Jak to?!
— Nigdy!
— Widzi pan — podjął Anthony — posługując się drobnym wybiegiem hrabia Stylptitch
w istocie rzeczy wskazywał na różę. Gdy w poniedziałek po południu zaświtała mi w
głowie ta myśl, pospieszyłem od razu do ogrodu róż. Pan Fish wpadł już na to wcześniej.
Jeżeli, stojąc tyłem do zegara słonecznego, odmierzymy siedem kroków do przodu, potem
osiem na lewo i trzy na prawo, dojdziemy do krzaka jasnoczerwonych róż o nazwie
Richmond. W poszukiwaniu kryjówki przetrząśnięto cały dom, ale nikomu nie przyszło do
głowy przetrząsnąć ogród. Proponowałbym jutro rano zabawić się w kopanie.
— A ta historia o książkach w bibliotece…
— Zastawiłem pułapkę na ową panią. Pan Fish trzymał straż na tarasie i w odpowiednim
momencie zagwizdał. Śmiało mogę powiedzieć, że wraz z panem Fishem zarządziliśmy w
domu w Dover stan wojenny, dzięki czemu udało się zapobiec kontaktom Towarzyszy z
fałszywym Lemoine’em. Ten przesłał im rozkaz, by się ulotnili, i otrzymał wiadomość, że
tak się stało. Tak więc przystąpił radośnie do dalszej realizacji swego planu, a mianowicie
do zdemaskowania mnie.
— No dobrze, dobrze — powiedział ochoczo lord Caterham — wszystko się przecież
szczęśliwie wyjaśniło.
— Z wyjątkiem jednej rzeczy — rzekł pan Isaacstein.
— Jakiej?
142
Wielki finansista obrzucił Anthony’ego poważnym spojrzeniem.
— Po co mnie pan tu ściągnął? Bym jako widz asystował temu dramatycznemu
spektaklowi?
Anthony potrząsnął głową.
— Nie, proszę pana. Pan jest człowiekiem interesu, dla pana czas to pieniądz. Jaki był
pierwotny cel pana tu przyjazdu?
— Negocjacje w sprawie pożyczki.
— Z kim? ‘
— Z księciem Michaelem z Herzoslovakii.
— No tak. Ale książę Michael nie żyje. Czy jest pan nastawiony na to, by taką samą
pożyczkę na tych samych warunkach zaoferować jego kuzynowi Nicholasowi?
— Zamierza go pan stworzyć? Sądziłem, że został zabity w Kongo.
— Słusznie, został zabity. Ja go zabiłem. Och, nie, nie jestem mordercą. Mówiąc, że go
zabiłem, miałem na myśli to, że rozpowszechniłem wiadomość o jego śmierci. Obiecuję
panu księcia. Zgoda?
— Pan…?
— Tak, ja nim jestem. Nicholas Sergius Alexander Ferdinand Obolovitsch. Za długie to
było jak na mój przyszły tryb życia, wobec tego wyłoniłem się z Kongo jako zwykły
Anthony Cade.
Mały kapitan Andrassy aż podskoczył.
— Nie do wiary, wprost nie do wiary — bełkotał.
— Sam pan nie wie, co mówi!
— Mogę panu dostarczyć mnóstwo dowodów — powiedział Anthony spokojnie. —
Myślę też, że uda mi się przekonać pana barona.
Baron uniósł w górę rękę.
— Tak, mogę się przyjrzeć pańskim dowodom. Ale one mi niepotrzebne. Pańskie słowo
mi wystarcza. Ponadto do swojej angielskiej matki podobny pan jest. Wszem wobec
głosiłem: Ten młody człowiek po mieczu lub kądzieli wysoko jest na pewno urodzony.
— Pan zawsze ufał moim słowom, baronie — przyznał Anthony. — Zapewniam pana, że
w dniach, które nadejdą, będę o tym pamiętał.
Tu spojrzał na inspektora Battle’a, którego twarz, jak zawsze, była kompletnie bez
wyrazu.
— Domyśla się pan — rzekł Anthony z uśmiechem — że moja sytuacja była w
najwyższym stopniu ryzykowna. Ja jeden spośród gości tego domu mogłem mieć powód,
by źle życzyć Michaelowi Obolovitchowi, albowiem byłem następnym kandydatem do
tronu. Przez cały czas ogromnie się obawiałem inspektora Battle’a. Wciąż czułem, że on
mnie podejrzewa i tylko brak motywów wiąże mu ręce.
— Ani przez chwilę nie sądziłem, że pan go zastrzelił — oświadczył inspektor. — W
takich sprawach mamy nosa. Wiedziałem jednak, że pan się czegoś obawia, a ponadto
intrygował mnie pan. Gdybym wiedział wcześniej, kim pan naprawdę jest, może wtedy,
pod presją okoliczności, aresztowałbym pana.
— Rad jestem wobec tego, że zataiłem przed panem ten obciążający mnie fakt. Wszystko
inne gładko pan ze mnie wydobył. Jest pan cholernie dobrym fachowcem, inspektorze. Od
tej pory będę żywił dla Scotland Yardu głęboki szacunek.
— Zdumiewające! — mamrotał George. — Równie zdumiewającej historii w życiu nie
słyszałem. Z trudem… Z trudem daję temu wiarę. Ma pan absolutną rację, baronie, że…
143
— Drogi panie Lomax — powiedział Anthony odrobinę surowym tonem. — Nie mam
zamiaru prosić Brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, by poparło moje
roszczenia bez uprzedniej prezentacji najbardziej przekonujących dokumentów. Proponuję
natomiast omówienie z panami — z panem, panem baronem i panem Isaacsteinem —
warunków wiadomej pożyczki.
Baron zerwał się na równe nogi i trzasnął obcasami.
— Będzie to najdonioślejszy moment w moim życiu — powiedział uroczyście — gdy się
przekonam, że został pan królem Herzoslovakii!
— O właśnie, baronie — rzekł od niechcenia Anthony, biorąc go pod ramię. —
Zapomniałem panu powiedzieć. Jest jeszcze jedna sprawa. Jestem żonaty, wie pan…
Baron cofnął się dwa kroki. Na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie.
— Czułem, że coś złego się szykuje! — huknął.
— Święty Boże w niebiesiech! On się ożenił w Afryce z czarną kobietą!
— Chwileczkę, chwileczkę, nie jest aż tak źle — powiedział Anthony ze śmiechem. —
Ona jest biała, dzięki Bogu, biała od stóp do głów.
— Całe szczęście. A więc godna szacunku morganatyczna połowica.
— Nic podobnego. Ona będzie królową przy moim majestacie. Potrząsanie głową na nic
się nie zda. Ta osoba ma pełne kwalifikacje do zajęcia takiego stanowiska. Jest córką
angielskiego para, którego rodowód sięga czasów Wilhelma Zdobywcy. Modne są wśród
królów małżeństwa z arystokratkami, a ponadto ona zna co nieco Herzoslovakię.
— O Boże! — wykrzyknął George Lomax, nie dobierając już swoim zwyczajem słów. —
Czyżby… czyżby Virginia Revel?
— Tak — odparł Anthony. — Virginia Revel.
— Drogi chłopcze! — zawołał lord Caterham. — To znaczy, wielce szanowny panie,
moje gratulacje. Z całego serca. To urocze stworzenie.
— Dziękuję, milordzie — rzekł Anthony. — Ma pan rację, nawet po stokroć.
Pan Isaacstein tymczasem przyglądał się Anthony’emu z zaciekawieniem.
— Wybaczy mi wasza wysokość pytanie, ale kiedy owo małżeństwo zostało zawarte?
Anthony uśmiechnął się spoglądając w jego stronę.
— Szczerze mówiąc — odparł — to wzięliśmy ślub dziś rano.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
ANTHONY ANGAŻUJE SIĘ DO NOWEJ PRACY
— Idźcie, panowie, a ja za chwilę do was dołączę — powiedział Anthony.
Poczekał, aż wymaszerują z pokoju, po czym ruszył w stronę inspektora Battle’a
pochłoniętego najwyraźniej oglądaniem boazerii.
— Chciałby mnie pan o coś zapytać, inspektorze, tak?
— Owszem, ale skąd pan o tym wie? Od dawna zauważyłem, że ma pan szybki refleks.
Rozumiem, że lady, która nie żyje, to świętej pamięci królowa Varaga?
— Tak, Battle. Mam nadzieję, że uda się to zatuszować. Rozumie pan, że mam uraz na
punkcie trupów w rodzinie.
— W tej kwestii proszę zaufać panu Lomaxowi. Nikt o niczym się nie dowie. To prawda,
sporo ludzi wie już o tym, ale rzecz się dalej nie rozejdzie.
— Czy chodziło panu o królową Varagę?
— Nie, tamto pytanie zadałem mimochodem. Ciekawi mnie mianowicie, jeżeli nie za
wiele sobie pozwalam, co pana zmusiło do wyrzeczenia się własnej osoby?
144
— Absolutnie nie za wiele. Powiem panu. Zabiłem siebie z prostych powodów. Moja
matka była Angielką, ja się wychowałem w Anglii i o wiele bardziej bliska mi była Anglia
niż Herzoslovakia. Czułem się idiotycznie, wędrując po świecie z tym komicznym, niczym
w farsie, tytułem na karku. Kiedy byłem młody, wie pan, wyznawałem ideały demokracji.
Wierzyłem w tę ideę, że wszyscy ludzie są równi. A najwięcej miałem zastrzeżeń do
królów i książąt.
— A potem? — pytał dociekliwie Battle.
— Och, potem podróżowałem po świecie, przyglądałem się mu. Cholernie mało jest w
nim równości. Proszę wziąć pod uwagę fakt, że ja wciąż wierzyłem w demokrację. Ale
trzeba silną ręką zmuszać do niej ludzi, no i zanudzać ich na śmierć. Ludzie nie chcą być
braćmi, może kiedyś zechcą, lecz nie teraz. Moja wiara w braterstwo człowieka skończyła
się w ubiegłym tygodniu, w dniu przybycia do Londynu, kiedy obserwowałem ludzi
stojących w wagonie metra, którzy nie chcieli posuwać się do przodu, by zrobić miejsce
wsiadającym. Odwoływanie się do drzemiącej w człowieku dobroci nie przemieni go w
anioła, stosując natomiast silę w rozsądnych granicach, można go zmusić do mniej lub
bardziej przyzwoitego zachowania się i wzajemnego szacunku. Wciąż wierzę w braterstwo,
ale to jeszcze pieśń przyszłości. Kwestia jakichś dziesięciu tysięcy lat. Nie wolno tracić
cierpliwości. Ewolucja to proces długotrwały.
— Ma pan interesujące poglądy, sir — powiedział Battle z błyskiem w oku. — I jeżeli
pozwoli mi pan na takie sformułowanie, to będzie pan tam świetnym królem.
— Dziękuję, inspektorze — powiedział Anthony z westchnieniem.
— Nie wygląda pan na szczęśliwego z tej racji.
— Bo ja wiem… To może się okazać całkiem zabawne. Tylko że się wiąże ze stałą pracą.
Jak dotąd udawało mi się jej uniknąć.
— Ale jednak skusiła pana ta funkcja.
— Skądże! Co za pomysł! Kobieta! Dla mnie zawsze najważniejsza jest kobieta.
Rzuciłbym do jej stóp nie tylko królestwo.
— No właśnie.
— Tak to zorganizowałem, że baron i Isaacstein nie mogą narzekać. Jeden chce króla,
drugi nafty. Obaj dostaną, co sobie życzą, a ja, o Boże, Battle, czy był pan kiedyś
zakochany? ‘
— Jestem bardzo przywiązany do pani Battle.
— Bardzo przywiązany do pani… ojej, pan nic a nic nie rozumie. To jest zupełnie coś
innego!
— Przepraszam, sir, ale ten pański człowiek czeka za drzwiami.
— Boris? Taki on już jest. Wspaniały chłopak. Łaska boska, że rewolwer wypalił w
czasie walki i zabił lady. W przeciwnym wypadku Boris jak amen w pacierzu ukręciłby jej
kark i pan by go powiesił. Jego przywiązanie do dynastii Obolovitchów jest wprost
niebywałe. Zadziwiające było to, że z chwilą śmierci Michaela przywiązał się momentalnie
do mnie, choć przecież nie mógł wiedzieć, kim ja naprawdę jestem.
— Instynkt — powiedział Battle. — Jak u psa.
— Swego czasu uważałem, że ten instynkt jest bardzo niefortunny. Bałem się, że może
dać panu sporo do myślenia. Ale pójdę zobaczyć, czego on chce.
Wyszedł oszklonymi drzwiami. Inspektor Battle został sam — przez chwilę odprowadzał
go wzrokiem, po czym powiedział:
— Poradzi sobie.
Za drzwiami czekał Boris.
145
— Proszę pana — zaczął i ruszył wzdłuż tarasu.
Anthony podążył za nim, zastanawiając się, dokąd zmierzają.
Niebawem Boris zatrzymał się i pokazał coś palcem. Świecił księżyc, i Anthony zobaczył
kamienną ławę, na której siedziały dwie osoby.
— On naprawdę jest psem — mruknął Anthony pod nosem. — A w dodatku
myśliwskim.
Ruszył do przodu. Boris rozpłynął się w powietrzu. Na widok Anthony’ego dwie postacie
uniosły się z miejsca. Pierwszą była Virginia, a drugą…
— Hej, Joe — rozległ się znajomy głos. — Kapitalną masz dziewczynę!
— Jimmy McGrath, niewiarygodne! — wykrzyknął Anthony. — Jakim zrządzeniem losu
tu się znalazłeś?
— Ta moja wyprawa do interioru spaliła na panewce. Potem kilku cudzoziemców zaczęło
mnie nachodzić. Chcieli, żebym im sprzedał ten rękopis. Jeszcze później o mało nie
dostałem nożem w plecy. Wtedy sobie pomyślałem, że zleciłem ci robotę o wiele
trudniejszą. i przyszło mi do głowy, że może potrzebujesz pomocy, i wypuściłem się za
tobą następną łajbą.
— Czy to nie cudowne z jego strony? — zapytała Virginia. — Dlaczego nigdy mi nie
wspomniałeś, że z niego taki fantastyczny facet? Jesteś kochany, Jimmy, naprawdę.
— Przypadliście sobie do gustu, jak widzę — rzekł Anthony.
— Jasna rzecz — potwierdził Jimmy. — Węszyłem wszędzie, żeby dowiedzieć się
czegoś o tobie, i natrafiłem na tę panią. Wcale nie była taka, jak sądziłem, że będzie —
nadęta, wyniosła dama z towarzystwa, która, ma człowieka za nic.
— Opowiedział mi wszystko o listach — rzekła Virginia. — I zrobiło mi się nawet
wstyd, że nie przejęłam się nimi specjalnie, podczas gdy on wykazał taką rycerskość.
— Gdybym wiedział, jaka pani jest — odezwał się Jimmy szarmancko — nie dałbym mu
tych listów. Przyjechałbym sam i wręczył je pani osobiście. Powiedz, chłopie, czy już
zabawa naprawdę się skończyła? Czy nic nie masz dla mnie?
— Na Jowisza — powiedział Anthony — mam! Poczekaj chwilę.
Wszedł do domu. Po paru minutach pojawił się niosąc paczkę, którą rzucił w ramiona
Jimmy’ego.
— Idź do garażu i wybierz sobie jakiś ładny wóz. Pogazuj nim do Londynu i dostarcz tę
paczkę do domu numer siedemnaście przy Everdean Square. To prywatne mieszkanie pana
Baldersona. Wręczy ci w zamian tysiąc funtów.
— Co? Czyżby to były pamiętniki? Myślałem, że szlag je trafił!
— Za kogo ty mnie masz? — spytał ostro Anthony. — Nie sądzisz chyba, że zawaliłbym
taką sprawę? Od razu zadzwoniłem do wydawców, potem miałem fałszywy telefon i
odpowiednio się zabezpieczyłem. Zrobiłem lipną paczkę, zapakowałem ją według
wskazówek. A prawdziwą schowałem w sejfie dyrektora hotelu, tamtemu zaś wręczyłem
lipną. Pamiętniki zawsze były w moim posiadaniu.
— Kapitalny z ciebie facet, synku — powiedział Jimmy.
— Och, Anthony! — wykrzyknęła Virginia. — Chyba nie dopuścisz do tego, żeby je
opublikowano?
— Nie da się tego uniknąć. Nie mogę wystrychnąć na dudka chłopaka takiego jak Jimmy.
Ale nie przejmuj się. Miałem czas, żeby przez nie przebrnąć, i teraz wiem, dlaczego ludzie
gadają, że ważne osobistości same nie piszą swoich wspomnień, tylko zlecają tę robotę
murzynom. Stylptitch jako pisarz jest śmiertelnie nudny. Ględzi o dyplomacji, ale pomija
wszelkie pikantne szczegóły i niedyskretne anegdoty. Jego pryncypialna tajemniczość
146
trzyma go w ryzach do końca. W pamiętnikach nie ma ani słowa, od pierwszej do
ostatniej strony, które by odebrało spokój najbardziej opornym politykom. Dzwoniłem dziś
do Baldersona i ustaliliśmy, że przed północą dostarczę mu rękopis. Lecz skoro Jimmy tu
jest, niech sam wykona tę robotę.
— Zgoda — powiedział Jimmy. — Te tysiąc funtów ogromnie mi leżą, tym bardziej że
spisałem je już na straty.
— Chwileczkę — rzekł Anthony. — Muszę ci, Virginio, coś wyznać. Coś, co jest już
powszechnie wiadome, ale czego ci jeszcze nie powiedziałem.
— Nie przejmuję się tymi wszystkimi kobietami, które do tej pory kochałeś, skoro nie
wspomniałeś mi o nich.
— Kobiety! — wykrzyknął Anthony z niewinną miną. — Chodzi ci o kobiety? Zapytaj
Jamesa, jakie kobiety mnie otaczały, gdy widział mnie po raz ostatni.
— Megiery—rzekł Jimmy uroczyście. — Istne megiery. Żadna poniżej czterdziestki
piątki.
— Dziękuję ci, Jimmy. Jesteś moim prawdziwym przyjacielem. Nie, Virginio, chodzi o
coś gorszego. Oszukałem cię, bo ci nie podałem swego prawdziwego nazwiska.
— Czy jest takie straszne?—zapytała Virginia z zaciekawieniem. —Coś w rodzaju
Pobbles, tak? Wyobrażam sobie, jak bym się czuła będąc panią Pobbles.
— Zawsze jesteś o mnie najgorszego zdania.
— Przypominam, iż swego czasu cię posądzałam, że jesteś Królem Victorem, ale tylko
przez półtorej minuty.
— Ale, ale, Jimmy, mam dla ciebie pracę, poszukiwanie złota w skalistych kryjówkach
Herzoslovakii.
— A czy tam jest złoto? — zapytał z ożywieniem Jimmy.
— Na pewno — odparł Anthony. — To cudowny kraj.
— Więc posłuchałeś mojej rady i tam się udajesz?
— Tak. Twoja rada była cenniejsza, niż przypuszczałeś. A teraz przejdźmy do wyznania.
Mamka mnie nie zamieniła, nie wydarzyło się też nic równie romantycznego, ale mimo to
jestem najprawdziwszym księciem Nicholasem Obolovitchem z Herzoslovakii.
— Och, Anthony! — wykrzyknęła Virginia. — To dopiero świetny kawał! A ja wyszłam
za ciebie! Co teraz z tym poczniemy?
— Pojedziemy do Herzoslovakii i będziemy odgrywać króla i królową. Jimmy McGrath
powiedział kiedyś, że w tym kraju przeciętny okres sprawowania władzy królewskiej to
cztery lata. Mam nadzieję, że cię to nie zraża?
— Zraża? — powtórzyła Virginia. — Jestem wprost zachwycona.
— Kapitalna dziewczyna! — mruknął Jimmy. Po czym zniknął dyskretnie w mroku
nocy. Po paru minutach dał się słyszeć warkot oddalającego się samochodu.
— Najlepiej, jak się faceta skłoni, by sam wykonał tę swoją brudną robotę — powiedział
Anthony z satysfakcją. — A poza tym musiałem się go pozbyć. Od zawarcia małżeństwa
nie byliśmy ani chwili sami.
— Będziemy .mieli moc uciechy — rzekła Virginia.
— Perswadowanie bandytom, żeby nie rabowali, mordercom, żeby nie mordowali, no i w
ogóle podnoszenie poziomu moralnego kraju.
— Ubóstwiam takie idealistyczne teorie—oświadczył Anthony. — Mam wtedy uczucie,
że moja ofiara nie poszła na marne.
— Nie opowiadaj — rzuciła Virginia ze spokojem.
147
— Cieszysz się, że zostaniesz królem. Masz to we krwi. Przygotowywano cię do
zawodu, a ponadto jesteś w tym kierunku uzdolniony, tak jak hydraulicy przejawiają
naturalną skłonność do robót hydraulicznych.
— Nigdy ich o taką skłonność nie podejrzewałem — powiedział. — Ale niech szlag trafi
hydraulików, nie będziemy tracili czasu na gadanie o nich. Czy wiesz, że właśnie teraz
powinienem uczestniczyć w arcypoważnej naradzie z Isaacsteinem i starym Lollipopem?
Chcą rozmawiać o ropie naftowej. Nafta, mój Boże! Mogą sobie poczekać na moją
królewską uprzejmość. Pamiętasz, Virginio, jak kiedyś ci mówiłem, że będę się cholernie
starał, by ci na mnie zależało?
— Pamiętam — rzekła ciepło. — Ale inspektor Battle wyjrzał właśnie przez okno.
— Teraz go nie ma — przypomniał Anthony. Przytulił ją szybko do siebie, całował jej
oczy, usta, jasne złoto jej włosów.
— Tak cię kocham, Virginio — szeptał. — Tak cię kocham… A czy ty mnie kochasz?
Spojrzał na nią pewny odpowiedzi. Z głową wspartą na jego ramieniu, cichym,
wzruszająco drżącym głosem odparła:
— Ani trochę.
— Ty mała diablico! — zawołał, znów ją całując.
— Teraz już jestem pewien, że będę cię całował aż do śmierci.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
RÓŻNE DROBNE SZCZEGÓŁY
Rzecz dzieje się w „Chimneys”, godzina jedenasta przed południem, czwartek.
Posterunkowy Johnson, bez płaszcza, kopie.
Coś jest w powietrzu z nastroju pogrzebu. Przyjaciele i krewni stoją wokół mogiły, którą
kopie Johnson.
George Lomax wygląda jak wyznaczony przez nieboszczyka główny beneficjent. Z
nieruchomego oblicza inspektora Battle’a daje się wyczytać, że jest zadowolony, iż
uroczystości pogrzebowe przebiegają tak sprawnie. Jako organizatorowi przynosi mu to
zaszczyt. Lord Caterham ma typowy dla Anglików, biorących udział w ceremoniach
religijnych, uroczysty i z lekka napięty wyraz twarzy.
Pan Fish nie pasuje do całości obrazu. Nie jest dostatecznie ponury.
Johnson nachyla się nad łopatą. Nagle wyprostowuje się. Słychać szmer zaniepokojonych
głosów.
— Wystarczy, synku — powiedział pan Fish. — W sam raz.
Natychmiast się wyczuło, że pełni funkcję domowego lekarza.
Johnson odchodzi. Pan Fish z godną chwili powagą pochyla się nad wykopem. Chirurg
przystępuje do operacji.
Wyjmuje małą, owiniętą w płótno paczuszkę. Wręcza ją ceremonialnie inspektorowi
Battle’owi. Ten z kolei podaje zawiniątko George’owi Lomaxowi. Stało się zadość
wymaganej w tej sytuacji etykiecie.
George Lomax odwija płótno, rozcina pod nim jedwab, przebiera palcami w środku.
Przez chwilę trzyma coś na dłoni, po czym szybko kładzie to coś z powrotem.
Chrząka.
— W tej tak dobrze rokującej godzinie… — zaczyna w sposób świadczący o wytrawnym
mówcy.
Lord Caterham dokonuje błyskawicznego odwrotu. Na tarasie spotyka córkę.
148
— Bundle, czy twój wóz jest sprawny?
— Tak. A dlaczego?
— Zawieź mnie natychmiast do Londynu. Jadę za granicę, zaraz, dzisiaj.
— Ależ, ojcze…
— Nie dyskutuj ze mną, Bundle. George Lomax powiedział mi dziś rano po przyjeździe,
że chce ze mną pogadać na bardzo ważny temat. Dodał, że niebawem przyjeżdża do
‘Londynu król Timbuctoo. Nie zamierzam znowu przeżywać czegoś podobnego, słyszysz,
Bundle? Nawet dla pięćdziesięciu George’ów Lomaxów. Jeżeli „Chimneys” jest takie
ważne dla narodu, to niech naród je kupi. W przeciwnym razie sprzedani je jakiemuś
konsorcjum, który przerobi rezydencję na hotel.
— Gdzie jest teraz Lomax?
Bundle staje na wysokości zadania.
— Obecnie — mówi lord Caterham spoglądając na zegarek — od co najmniej piętnastu
minut działa dla dobra imperium.
Inny obrazek.
Przy telefonie Bill Eversleigh, który nie został zaproszony na ceremonię.
— Nie, naprawdę… myślałem, że… Daj spokój, nie złość się. Właśnie, idziesz dziś
wieczór na kolację… Nie, ja nie. Harowałem jak dziki osioł. Nie masz pojęcia, jaki jest ten
Lomax… Doiły, słuchaj, doskonale się orientujesz, co o tobie myślę. I że nigdy na nikim
innym mi nie zależało… Tak, przyjdę najpierw na pokaz. Jak brzmi ten stary szlagier?
„Dziewczę robi, co może…”
Niesamowite odgłosy. Pan Eversleigh usiłuje zanucić wspomniany refren.
Tymczasem przemówienie George’a dobiega końca:
— … wieczny pokój i pomyślność Imperium Brytyjskiego.
— Moim zdaniem — zaczął półgłosem pan Hiram Fish do siebie i wszem wobec —
przeżyliśmy kapitalny tydzień.
*z fr. Przejdźmy do rzeczy.
* Nazwa słynnego brylantu w koronie brytyjskiej.
* ang. Lizak
* ang. Walka, bitwa. Nieprzetłumaczalna gra słów.
* fr. Doskonale!
* fr. Mój Boże l To już trochę za wiele!
* fr. Niesłychane.
* Przy tej ulicy znajduje się giełda londyńska
* fr. Szlachta, wyższe sfery.