Józef Ignacy Kraszewski
Królewscy synowie
Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski
Kornelowi Ujejskiemu
Jako upominek przyjaźni ten grosz wdowi
przesyła
Autor
Drezno
22 kwietnia 1877r.
Boleslae, Boleslae
Dux gloriossime…
Defendis tuam terram
quam studiosissime…
Pieśń obozowa niemiecka.
Gallus
Słońce zachodziło za lasy złocąc niebiosa, które się gorzeć zdawały; tam nawet, gdzie bladły jego blaski, lazur się mienił w barwę ołowianą, jaką po skwarach przybiera. Wieczór był duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Niebo bez chmurki nie zapowiadała zmiany. Na starych drzewach, które cichy klasztor otaczały, liście wisiały jakby powiędłe od gorąca. Co żyło — szukało cienia a w nim spoczynku i orzeźwienia.
W klasztorze i poza tynem, który opasywał jego podwórza, cisza panowała głucha; niekiedy szmer jakby powolnego, znużonego chodu ludzkiego przerywał ją na krótką chwilę i ginął gdzieś w dali. Ukośne promienie słońca, zabarwione gorąco, padały na czoło małego kościołka, na mury i ściany klasztorne silnymi cieniami odznaczając każde wgłębienie, gzyms, kamień, zarysowaną powłokę. Jak pustka wyglądały teraz te budowy ze drzwiami pozamykanymi, z pozasuwanymi oknami, około których ani człowiek, ani zwierz, ani nawet mała ptaszyna nigdzie się nie pokazywała. Wszystko, co żyło, chroniło się w mury, czekało, aż wieczór odżywi powietrze rosą, a noc świeżość z sobą przyniesie.
Był to rok posuchy, na polach zboża pożółkły przed czasem, samotnie stojące drzewa miały już spalone liście, w rzekach resztki wód, jakby wstrzymane w biegu, drzemały i okrywały się pleśnią; strumienie w obnażonych łożyskach jeżyły się oschłymi kamieniami, w studniach brakło wody, trzęsawiska wśród lasów gorzały; gdzieniegdzie bory, zażegnięte przez pastuszków, paliły się łuny szerokimi, czerwieniąc niebo po nocach. Powietrze przejęte było tą zgorzeliną błot i lasów i jakby od dymu skwaśniałe.
Klasztor, stojący wśród puszcz niedawno przetrzebionych, choć na owe czasy rozległy, wspaniałej nie miał powierzchowności. Znać na nim było i trudności budowania, i pośpiech może, i małą troskę o kształty jego zewnętrzne. Kościół się niewiele nad nim podnosił, a w skromnej wieżyczce jego zaledwie para z blachy kutych dzwonów wisiała. Mury, z których się składały budowy, były z kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Część budowli do nich przytykająca, z drewnianych brusów zaledwie ociosanych złożona, ciemniejszą barwą odbijała od ścian kamiennych.
Obok tych gmachów dość rozległych a niepozornych znać jednak było w podwórcach i ogrodach przytykających troskliwą rękę, która około nich chodziła. Bujnie tu rosły pozasadzane krzewy, którym dostarczano wody ze studni, jak świadczyły leżące na ziemi korytka; nieznane pod północnym niebem rośliny kwitły tu, rozwijały się na podziw bujnie i pięknie. Na wbitych w ziemię kołach obwijały się latorośle winne między liśćmi, wśród których zafarbowały się już ciemne grona; na grzędach rozścielały się zioła, wonią aromatyczną napełniające powietrze. Tuż koło studni, z której ożywcze na sad rozlewały się wody, wysoki krzyż drewniany ze znakami Męki Pańskiej zdawał się ubłogosławiać źródło. U stóp jego, na tablicy głoskami wielkimi stał napis:
Tu es fons et vita.
(Tyś jest źródłem i życiem)
Wpośród sadu założonego na pochyłości wzgórza ku południowi zwróconego ręka, co trzebiła las tam niegdyś rosnący pozostawiła kilka starszych drzew rozłożystych, ocieniających szerokie przestrzenie zieloną okryte murawą. Pod kilku z nich stały ule z pszczołami, pod innymi leżały kamienie dla spoczynku; lecz teraz ani pszczół około ulów, ni ludzi na siedzeniach widać nie było. W rogu sadu, gdzie zostało kilka lip starych, a krzaki pod nimi promieni słońca nie dopuszczały, stał przyparty do parkanu daszek słomą okryty, a pod nim leżała ława z jednego kloca drzewa.
Dwóch ludzi ukrytych tu siedziało w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne braciszków klasztornych odznaczające, nie mieli jednak ani kapturków, ni zwierzchnich sukni kapłańskich. Oba młodzi byli, a choć ubiorem nie różnili się od siebie, najmniej wprawne oko musiało w nich dojrzeć jeśli nie różnicę stanu, to charakterów i usposobienia.
Jeden z nich siedział w rogu ławy sparty na rękach, które na kolanach trzymał jak wbite; drugi, patrzący nań z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal się umieścił i z oka go nie spuszczał. W rysach twarzy jego malowała się zarazem litość, podziwienie i trwoga. Ten drugi miał twarz wyrazu łagodnego, bladą, oczy niebieskie, włos jasny, krótko postrzyżony, ciało wątłe i delikatne i ręce małe. Suknia czarna, zbyt dlań obszerna, w szerokich a grubych fałdach opadała z wychudzonych jego ramion, pas, którym był ściśnięty, osuwał się i zdawał rozpuszczać.
Ten, na którego patrzał, jak gdyby tylko co mówić poprzestał, a ostatnimi słowy trwogą napełnił towarzysza, mimo sukni zakonnej nie miał pozoru mnicha. Odzież, którą miał na sobie, zdawała się dlań za ciasną i wyszarzana była, jakby obchodzeniem się z nią niedbałym i dzikim; w kilku miejscach widać było na niej dziury jakby gałęźmi wyszarpane, plamy od tłuszczu i kurzawy, która przylgnęła do niej. Twarz i postać cała stan ten sukni tłumaczyły. Chłopiec był zaledwie zmężniały, bujno się jeszcze rozrastający, na wojownika może bardziej stworzony niż na spokojnego mnicha. Ręce wystające z rękawów silne były i do dźwigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obnażony, ogorzały, ponad kołnierz wychodzący, nadawał głowie charakter zwierzęcej jakiejś siły. Wyrazistszą jeszcze nad te kształty była głowa sama z twarzą bladą, długą i wielką, która miała w sobie coś dzikiego. Ponad nią jeżył się włos obcięty; twardy i poplątany. Mimo wieku młodego oblicze było prawie stare, zbladłe, zżółkłe i patrzące srogo a szydersko. Rysy jego niepiękne, wyciosane grubo a twardo, odpychały dumą i jakby złością tłumioną, trawiącą wnętrze człowieka. Duże usta warg nie miały prawie, jednym wąskim pasem przecinając policzki. Nad oczami brwi zmarszczone, pofałdowane, ruchome wisiały, jakby ją myśl jakaś ściągnęła gniewna. Z bladych oczów patrzących bystro grozę tylko tłumionej złości można było wyczytać. Spod sukni wysunięte nogi w chodakach zaniedbanych i okurzonych tak silnie wryły się w ziemię, jakby je w nią gniew jakiś i miotanie się wkopało. Na całym też młodzieńcu widać było wyraz buntowniczy bezsilnego oporu.
Milczeli tak dwaj pod daszkiem siedzący dosyć długo; ostatnie promienie słońca zapadały za lasy, a ogród okrywał się półmrokiem zwiastującym chłód wieczorny.
— Wracajmy do celi — rzekł w końcu cicho, bojaźliwie niemal młodszy brat siedzący na rogu ławy.
Zadumany smutnie młodzian odwrócił ku mówiącemu głowę i potrząsnął nią tylko na znak, że tego uczynić nie myśli. Po niejakim czasie towarzysz znowu cicho powtórzył toż samo żądanie. Usłyszawszy je, jakby gniewem zatrząsł się słuchający i nagle, zwracając się cały do mówiącego, zawołał:
— Nie chcę! Dosyć się w niej nasiedzę… Dusi mnie ta celka wasza, zdaje mi się w niej, żem w trumnie.
— Ojciec przełożony gniewać się będzie — szepnął drugi, oczy spuszczając.
Uśmiech przebiegł po ustach niecierpliwego młodzieńca, który zadrżał i twarz na chwilę ukrył w dłoniach.
— Bracie Aleksy — ozwał się łagodnym głosem drugi — bracie Aleksy, już by wam czas było z tym się położeniem oswoić, a o dawnym zapomnieć. Co być nie może, tego się daremnie spodziewając człowiek dręczy się tylko… Trzeba się poddać…
— Tak! Tak! — dziwnym, bełkotliwym głosem wybuchnął brat Aleksy, w którym czuć było razem złość i szyderstwo. Chcecie, to wam powiem to, co wy mnie mieliście mówić? Rozum mieć trzeba, rezygnację mieć należy, głowę skłonić, całować rękę, co chłoszcze, milczeć, uśmiechaj się, jakby to było szczęściem, co jest karą i tyraństwem… Hę?
— A tak, tak! — potwierdził młody, który słuchał z trochą podziwienia. — Wyrwaliście mi to z ust. A czemuż nie czynicie tego, co tak dobrze znacie?
— Bo nie mogę! — zawołał brat Aleksy. — Bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy jesteście bratem Łukaszem, ale księciem jestem i królewskim synem! Na mnicham się nie rodził, suknia ta cięży mi i ściska jak żelazna, pali jak ogień, parkany te mnie duszą, klasztor mi się wydaje więzieniem, wy katami i stróżami, a ojciec przełożony — oprawcą…
Z trwogą obejrzał się młodszy i załamując ręce zawołał:
— Na Boga! Coście to rzekli! Idźcie i spowiadajcie się ze słów waszych, bunt to grzeszny!
— Idź, idź, zdradź mnie, powiedz, że mi się te słowa wyrwały, jeśli chcesz! — krzyknął wstając z ławy i na powrót się na nią rzucając królewski syn z miną pogardliwą.
Braciszek Łukasz zarumieniony spuścił głowę i zamilkł.
— Nie potrzebuję was zdradzać — odezwał się po przestanku łagodnym głosem politowania — wy się co dzień zdradzacie sami mową, wzrokiem, milczeniem nawet. Żal mi Was!
— A co mi po twojej litości! — rozśmiał się królewicz. Ona mi tej sukni nie ściągnie i nie da swobody!
Westchnął ciężko.
— Gdybym choć zapomnieć mógł dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew płynie we mnie, i co mi wydarto!
— Zapomnieć byście mogli, gdyby wola — odezwał się brat Łukasz. — Wy się daremnie tym trujecie i jątrzycie. Wszystko to sny są tylko i marzenia niezdrowe.
— Jakie sny! — wybuchnął królewicz, znowu zrywając się z ławy i opadając na nią. — Matka moja była tak dobrze żoną królewską czy książęcą jak Judyta, dla której ją precz odegnano gdyby nałożnicę. Ojcem moim był król, czekało mnie panowanie! Cóż z tego, że z książęcego nie szła rodu, kiedy łoże pańskie podzielała przez lat tyle! Gdybym nie był królewskim synem, gdyby się mnie nie bali, czyby mnie byli postrzygli i gwałtem zaparli w tych murach obrzydłych?
— Daj mi ją pić — przerwał królewicz — co ci moja gorycz szkodzi? Ja tym żyję, tymi piołunami się karmię. Postrzygli mnie, ale i postrzyżeni na świat wracają, włosy odrastają
— Darmo o tym nie marzyć! — przerwał braciszek.
— Któż ci powiedział, że darmo? Gniewliwie przerwał drugi — póki człowiek żyje, póty nic nie stracone.
Brat Łukasz ruszał tylko ramionami.
— Ach! — rzekł cicho — czyż może być większe szczęście nad to, jakie my tu mamy? Zaprawdę, ja bym go na żadną stolicę książęcą nie mieniał. Czegóż nam brak? Jesteśmy sługami największego z panów, Pana panów, nie znamy trosk życia, w ciszy możemy chwalić Boga zarabiając na królestwo niebieskie. Na tronie, na wojnie, żadna chwila życia niepewna, brat morduje brata, wrogi cię otaczają, wojna sieje niebezpieczeństwy…
— Tak — odparł szydersko królewicz — a tu, co za rozkosze? W murach ciasnych jedne ścieżki o jednej co dzień wydeptywać godzinie, milczeć, śpiewać; pościć, słuchać i powoli uwierać. Tak, bracie Łukaszu… Dla ciebie to wszystko dobre, ale nie dla mnie, nie dla mnie! Mnie należało i należy panowanie, mnie wydarto ziemie moje, imię moje, godność moją, starszeństwo moje, cześć matki, prawo, własność… wszystko!
Brat Łukasz wstał, stanął przed mówiącym i przypatrywał mu się bacznie.
— A nie powinniście Bogu dziękować, że wam, jak drugim, życia albo oczów nie wydarto?
Podniósł głowę z groźnym wejrzeniem królewicz.
— Ty, mały człecze! — krzyknął. — Tyś się gdzieś rodził w ubogiej chacie; tobie przystało za wszystko dziękować, boś nie miał nic! A ja się burzę, bo mi wydarto wszystko! Rozumiesz?! Dość tego!
— Zaraz zadzwonią na chór wieczorny — rzekł Łukasz chodźmyż już.
— Idź, jam chory, zostanę w ogrodzie — rzekł na ręku się podpierając królewicz.
— Bez was nie godzi mi się.
— Boście do mnie łańcuszkiem przykuci, stróżu mój — zaśmiał się królewicz. — Weźże mnie siłą! Nie chcę i nie idę!
— Siły nie mam, a gdybym i miał — nie użyłbym jej — rzekł Łukasz.
— Widzisz, żeś stworzony do niewoli — zaśmiał się złośliwie drugi. — Ja gdybym mógł, gdyby się to na co zdało, choć cię lubię, zdusiłbym cię jak żabę, aby być wolnym. Ciebie, twoją bracię zakonną i samego przełożonego.
— Człowiecze! — krzyknął przerażony brat Łukasz.
Królewicz śmiał się złośliwie, wstał z siedzenia, wyciągnął się tak silnie, że ciasna suknia zakonna pękać na nim poczęła, ręce do góry podniósł z dłoniami zaciśniętymi, popatrzał z pogardą na towarzysza i zdawał się mimo to, co mówił, zabierać do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mieć przyjemność dręczyć dodanego mu towarzysza, znowu padł ciężko na kłodę i położył się na niej. Odetchnął całą piersią; powietrze zaczynało ostygać nieco, otarł czoło, po którym krople potu spływały…
Łukasz stał zdając się niecierpliwie oczekiwać na niego, spozierając niekiedy ku klasztorowi.
— Idziemy — rzekł z cicha.
Królewicz śmiał się urągająco.
— Czekaj — rzekł — dlatego, że ty chcesz iść tak po słuszny, ja właśnie nie chcę. C mi uczynią?
— Ojciec przełożony… — począł braciszek.
Królewicz ramionami ruszył z pogardą.
— Wszyscy nad Wami litość mają — dodał brat Łukasz — tylko Wy jej nie macie nad sobą. Gdyby chciał ojciec przełożony, tak dobrze by Was posadził do ciemnicy na chleb i wodę, jak każdego innego.
— A ja, myślisz, nie zaniósłbym do ciemnicy mojej dumy i moich dum? — szydząc, rzekł brat Aleksy. I ręką zamachnął w powietrzu.
Mrok padał, ptastwo w gałęziach ruszyło się przed snem czyniąc przygotowania, około gniazd polatując z krzykiem. Jaskółki pokazały się górą szybując ponad ich głowami, leciuchny wietrzyk zaszemrał w gałęziach.
— Chodźmy już — prosił brat Łukasz.
— Iść i w dusznych marach się zamknąć teraz, gdy właśnie jest tu czym odetchnąć. Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem!
Zamilkł, wziął liść z drzewa i odwilżył nim usta, ale wnet zębami poszarpał go w kawałki i odrzucił.
— Co wam dziś jest? — zapytał stojący i oczekujący braciszek.
— Dziś? A, macie słuszność — odparł żywo królewicz — prawda! Dziś jestem gorszy, rwę się z powroza jak cielę, które do rzeźni prowadzą. Wiesz, czemu?
— Cóż się nowego stało?
— Miałem sen — odparł królewicz.
— Sen — Sny zsyłają złe duchy, aby kusiły ludzi. Snom nie potrzeba dawać wiary — rzekł Łukasz.
— Nieprawda, są sny prorocze — zawołał królewicz. — Nie czytałeśże w Biblii o snach wykładanych przez Józefa?
— Ale wy nie jesteście faraonem — szepnął braciszek.
— Jestem synem królewskim! — odparł z dumą zagadniony. — Sen był straszny, dziwny, wstałem po nim, jakbym wyszedł z łaźni, długo oprzytomnieć nie mogłem. Śniła mi się dawno zmarła matka moja; widziałem ją przed sobą tak, jak oto was widzę; taką piękną, silną, zdrową, jak ją niegdyś pamiętam. Ale miała włos rozpuszczony, szaty podarte, wzrok z gniewu ciskający pioruny. Choć uśmiechała się do mnie, straszna była. Wyciągnęła rękę ku mnie i poczęła głosem, w którym gniew mieszał się z płaczem, choć po ustach jej śmiech się przesuwał. — Zbyń! — tak mnie nazywała. — Zbyń! Wstawaj! Zrzuć tę suknię plugawą, zbroje wdziej, drzwi wyłam, koń tam stoi i czeka na ciebie. Idź! Spiesz! Pamiętaj, że wolność ci dam na to, abyś się mścił na nich wszystkich, wszystkich do ostatniego, na ojcu nawet, tak, na własnym ojcu. Mścij, mścij!
— A, okropny sen! — zawołał kleryk drżący.
— Na ojcu, tak mówiła – kończył królewicz. — Co mi za ojciec, który się wyparł własnego dziecięcia!! Cały dzień tętniały mi w uszach te wyrazy matki. Widzę ją jeszcze przed sobą rozkazującą: Wstawaj, idź. — Mam ochotę wybić furtę klasztorną i lecieć świat.
— Zbudzony, na pół, współśpiący — mówił dalej — chciałem zaraz zerwać się posłuszny, nie mogłem. Coś mnie przybijało do łoża, głowa była jakby obręczą przykuta do poduszki, nogi jakby żelaznym obciążone brzemieniem. Wysilałem się, aby wstać, jęcząc, miotając się, a nie mogąc ruszyć z łoża. Matka wołała ciągle: — Wstań, idź, mścij! — Dopiero nad ranem okrutną tą męczarnią znękany zerwałem się z krzykiem! Dzwon na jutrznią wołał do chóru; obejrzałem się — matki nie było, ale głos jej, głos ten mam jeszcze w uszach, w pamięci…
— Sen mara, Pan Bóg wiara! — szepnął braciszek. — Było się przeżegnać i pomodlić, ustąpiłyby siły nieczyste.
Słów tych domawiał, gdy nagle królewicz się zerwał.
— Tst! — krzyknął głosem stłumionym. — Tst! Słyszysz?
Milczeli oba.
Na drodze wiodącej do klasztoru, która przechodziła poza parkanem ogrodowym, słychać było coraz wyraźniej zbliżający się tętent koni. Ucho królewicza rozróżniało już brzęk rycerskich zbroi i mieczów, głosy jakieś obce. Lice mu się mieniło.
Gościńcem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci, jeźdźcy jacyś, których kilkunastu lub kilkudziesięciu być musiało. Długo tak słychać było wolne stąpanie koni, pobrzękiwanie oręża i zbroi. Królewicz uczepił się ławy, aby spojrzeć na drogę, ale dach spuszczający się na ogrodzenie nie przepuścił wzroku. Ciche jakieś szepty dostawały się od tej gromady jeźdźców do sadu klasztornego. W dźwiękach ich zdawał się królewicz rozpoznawać mowę znaną, tę pierwszą, którą z ust matki słyszał w dzieciństwie. Po czole jego przepływały światła i cienie.
Teraz już i on chciał co rychlej do klasztoru powracać, bo rzeczą było pewną, że ktokolwiek byli ci podróżni, pod noc znajdujący się na gościńcu, wśród lasu, musieli u mnichów szukać spoczynku i do gościnnej furty zapukać. Królewski syn rad był zobaczyć tych obcych ludzi rycerskich, coś od nich posłyszeć, zwłaszcza że z pochwyconych kilku wyrazów domyślał się Czechów lub Polaków.
— Chodźmy! — odezwał się krokiem szybkim wyprzedzając towarzysza. — Chodźmy, żywo!
Brat Łukasz z trudnością mógł za nim podążyć, tak szybko przesuwał się królewicz przez wąskie ścieżki między krzewami i zielem zostawiane, ciągle towarzysza swego i stróża wyprzedzając. Właśnie bramą drewnianą, przez całą szerokość klasztoru z sadu na dziedziniec wiodącą, dostawali się w pierwsze podwórze, gdy do zewnętrznych wrót stukać zaczęto.
W gorączce niecierpliwej chciał już sam królewicz biec otwierać przybyłym, gdy brat Łukasz zatrzymał go, chwytając za poły, i odezwał się surowo, że to do brata odźwiernego należało, a nikt inny do wrót mięszać się nie miała prawa.
Stanął królewicz i za wrotami pierwszymi, na wpół otwartymi ukryty, mimo że go towarzysz odciągał, pozostał uparcie, chcąc koniecznie zobaczyć przybywających. Odźwierny, człek stary, wlókł się mrucząc powoli z pękiem kluczy; nie otworzył jednak zrazu bramy, wstąpił na wschodki przy furcie, z których gościniec widać było, i wyjrzał za wysokie ogrodzenie.
Rozmowy, która się między nim a podróżnymi rozpoczęła, dosłyszeć nie było można. Stary zdawał się wahać z otwarciem i układać z podróżnymi o warunki, gdy przyszedł mu w pomoc zakonnik drugi. Układano się jeszcze; na ostatek odźwierny zstąpił i otworzył nie wrota całe, ale furtę z boku, przez którą jednego z przybyłych wpuścił do wnętrza.
Cały wychylony, rozciekawiony, oczyma pożerał przybywającego brat Aleksy. Ten, który wszedł, niemłodym był już mężczyzną, silnym, rycerskiego oblicza, w żelazne blachy odzianym, z hełmem kowanym na głowie, mieczem u pasa, ostrogą u nogi, cały kurzem okryty. Znać przybywał z daleka… Barwy jego włosów dla pyłu rozpoznać nie było można, twarz też ogorzała pomalowała się dziwnie, bo pot, który po niej spływał, jakby zaschłym popstrzył ją błotem. Widać było tylko wąs ciemny i brodę na kaftan spływającą, siwizną już pomalowaną. Odźwierny starzec został u furty na straży, a drugi zakonnik powiódł gościa do przełożonego. Nim jednak zaprowadzono go do klasztoru, rycerz ów zwrócił się ku swoim i głośno do nich zawołał:
— Stać i czekać na mnie, aż wrócę!
Słowa te zadźwięczały dziwnie w uszach słuchającego królewicza: mowa to była, której nie słyszał od lat kilku, a która mu dziecinne przypomniała lata. Ręce zacisnął silnie, twarz oblata się krwią, jasne oczy ogniem zapałały. Byłby się rzucił naprzeciw gościa, gdyby go kleryk stojący przy nim, strwożony coraz bardziej, oburącz objąwszy gwałtem całą nie powstrzymał siłą.
— Na miłość Bożą, do celi! Chodźmy do celi, bracie Aleksy — błagać począł obejmując go rękami. — Do celi. My tu nic do czynienia nie mamy, to do nas nie należy.
Zrazu wyrwał mu się królewicz i zdało się, jakby chciał przebojem iść, potem spuścił głowę, jakby go jakaś myśl złamała, i słowa nie mówiąc dał się prowadzić. Ciemnymi wschodkami poczęli wstępować na piętro. Tu wąski korytarz, ciemny także, ciągnący się przez całą długość budowy, zaledwie kilku wąskimi otworami od podwórza oświecony, wyciągał się przed nimi cichy, pusty i smutny ze swym więziennym mrokiem i pustki milczeniem.
Tuż przy wschodach były dwie cele obok siebie. Do jednej z nich jakby z rozpaczą jakąś rozdrażniony wpadł królewicz, a brat Łukasz, widząc go w takim stanie, po krótkim namyśle wcisnął się za nim.
Cela była zakonna, nie lepsza od innych, po mniszemu urządzona. Jedno w niej okno na sad wychodzące, zasunięte okiennicą, natychmiast z trzaskiem gwałtownie otworzył przybyły. W półświetle, które izbę oblało, widać w niej było łoże twarde, prosty klęcznik z krzyżem nad nim, dzban u drzwi gliniany, drewnianą misę i skrzynię, której wieko na pół stało otworem. Królewski syn nie był tu niczym więcej niż ubogim dziecięciem św. Benedykta. Królewicz popatrzywszy przez okno odskoczył od niego, rzucił się na twarde łoże, siadł na nim i głowę zanurzył w dłonie. Poruszony był, niespokojny, rozgorączkowany. Przybycie tych rycerzy po śnie nocnym rodziło w nim przeczucie i nadzieje. Milczał trochę, potem głowę podniósł i począł głosem niespokojnym.
— Słyszałeś? To są Krakowianie, to moi są! Po mowie ich poznałem. Skąd oni tu? Po co? Między Sasami? Jak? Dlaczego?
— To może Czesi od Pragi — odparł Łukasz. — Onić tak samo mówią i rozpoznać ich od Polan trudno… Czesi się tu często zapędzają.
— Och! Och! — począł królewicz. — Co ty mi mówisz? Czeska mowa pieszczona inaczej brzmi niż nasza. Słowa jedne a śpiew inny. Moje ucho nawet Ślązaka rozróżni od Krakowianina, co dopiero Czechów od Polan. To są moi Krakowianie — począł rozgorączkowując się coraz bardziej — moi są! Sen mój! Sen! — Konie stoją za wrotami. Siadaj, jedź, mścij! mścij! — bełkotał coraz żywiej i pięściami bił po kolanach.
Brat Łukasz, patrząc jak na obłąkanego, ruszał ramionami, nie wiedząc, co z nim robić.
— A! Gdybym choć widzieć się, choć pomówić mógł z nimi — rozpoczął po przestanku królewicz. — Któż wie? Serce którego z nich ulitowałoby się może krwi królewskiej Wzięliby mnie z tej niewoli.
Zbliżył się doń brat Łukasz i w ramię go pocałował.
— Bracie mój — rzekł — bo mi was inaczej nazywać nie wolno, bracie, na miłość Boga, zaklinam Was, uspokójcie się, uspokójcie! Co Wam pomoże mówić z nimi, aby się rany otworzyły i smutek potem urósł jeszcze? Choćby i Polanie byli, Wasi, cóż oni Wam pomogą? Stąd Was żadna siła nie może wyrwać.
Królewicz z lekka go odtrącił.
— Precz! — krzyknął. — Tyś prawy klecha. Ty tego nie rozumiesz, że kto swej rodzonej mowy od dawna nie słyszał, ten dlatego tylko, aby się jej napić uszami i sercem, gotów by się skazać na męki. Ty, ty!
I pogroził mu. Brat Łukasz milczał, ręce załamując. Z wolna odstąpił ku oknu.
Cisza panowała w klasztorze, a że korytarz sąsiedni na podwórze wychodził, słyszeć stąd było można, co się na nim działo. Po chwili zaskrzypiały szerokie wrota: braciszkowie rozpoznali tętent koni wchodzących na dziedziniec tłumnie, wrzawę, brzęk żelaza, rozmowę gwarną, to cichszą, to głośniejszą.
Królewiczowi twarz się paliła, nastawiał ucha, serce mu biło, zrywał się po kilkakroć z siedzenia, jakby chciał biec, a towarzysz łagodnie, chłodno, ale uparcie spychał go na łoże, w pół prośbą, pół musem zmuszając go do pozostania na miejscu.
— Cierpliwość miejcie! — dodał. — Jeżeli ich tu już wpuszczono, toć i do refektarza poproszą, nocleg tu pewnie mieć będą. Zobaczycie ich, posłyszycie, choćby jutro na mszy świętej w kościele, boć bez niej przecie odjechać nie mogą.
Zmilczał brat Aleksy, ale usta zagryzając rzucał się niecierpliwie. Szmer, który słyszeli w dziedzińcu, zrazu cichy, wzmógł się, głosy jakieś gwałtowne podnosić się zaczęły, brzmieć groźno. Zdawało się, jakby spór jakiś powstał między wpuszczonymi gośćmi a zakonnikami. Brat Łukasz rozpoznawał podniesiony głos ojca przełożonego, potem odpowiedź nań hałaśliwą, niecierpliwą i okrzyk. Rycerze wtórowali swojemu, znowu mówił przełożony, potem wszyscy razem rwali się wrzawliwie głusząc jedni drugich. Po krótkich ciszy przestankach następowały jakby wybuchy i milczenie, to znowu krzyki uparte i postukiwania oszczepami o ziemię. Można się było domyślić, że spór o coś zajść musiał. Brat Łukasz drżał, Aleksy podchodził ku drzwiom, uśmiechał się, siadał na łóżko, zrywał się. Po burzliwej owej rozmowie nastąpiło łagodniejsze mruczenie i umiarkowańsze głosy, ustał spór, wróciło znowu milczenie klasztorne, tak dziwnie i niespodzianie przerwane.
Wtem na korytarzu dały się słyszeć szmer i kroki, brat Łukasz niespokojny podbiegł ku drzwiom, gdy się one otwarły szeroko i ojciec Abdon, przełożony, wszedł z twarzą chmurną, krokiem powolnym. Widać było na nim, że tylko co do gniewu był pobudzony i teraz dopiero odzyskiwał spokój zwykły i powagę. Zjawienie się jego niespodziane w celi jednego z braciszków było tak dziwnym wypadkiem, iż ujrzawszy go królewicz już nawykły do karności, na pół zachowując regułę klasztorną, która z przyklęknięciem i pocałowaniem ręki witać przełożonego nakazywała, na pół się z niej wyłamując, pochylił się tylko i nie zgiąwszy kolan zapytał:
— Ojcze przewielebny, ojcze! To moi, Krakowianie są!
Opat spojrzał nań surowo, zatrzymał wzrok na nim, usta mu się litościwie uśmiechnęły i rzekł z westchnieniem.
— Bogu jednemu wiadomo, azali wy się tym cieszyć macie czy smucić. Tak, Polanie to są i Czesi, którzy, nie mając prawa, gwałtem wymóc chcą na mnie, abym im was dał… Ja wojny z nimi prowadzić nie mogę. Wdarli się tu jako goście, a postąpili jako gwałtownicy.
Królewicz, zaledwie dosłuchawszy, krzyknął z radości. Radość ta była z początku tak wielką, iż padł na kolana i rękę opata niechętnie mu podaną ucałował, ale wnet zerwawszy się z ziemi począł wołać:
— Sen mój! Matka moja! Koń stoi! Ja jechać muszę z nimi! Muszę!…
Rzucił się nie patrząc na starszego ku drzwiom, wypadł nimi i słychać było, jak biegł po wschodach. Opat zwolna, zamyślony, poszedł za nim.
W wielkiej izbie na dole, w której zakonnicy zwykli byli przyjmować gości, z dawna tak tłumno i huczno nie było jak tego wieczora. Przy blasku kilku kaganków widać było kilkunastu zbrojnych ludzi, którzy stali oczekując, pozdejmowawszy hełmy z głów oblanych potem, z kurzawy twarz i odzieże swe ocierali. Byli to tylko co przybyli goście, do których biegł królewicz. Zatrzymano go jednak, drzwi pozamykawszy i sam opat miał go tu wprowadzić.
Na próżno się zżymał i wyrywał, ulec musiał, choć złość nim miotała.
Czesi i Polanie czekali z równą niecierpliwością, jak on się ku nim wyrywał. Na twarzach ich widać było radość, że się nareszcie do celu podróży dobili i postawili na swoim. Mężowie to byli wszyscy niemal lat poważnych, znać wojennego rzemiosła, ogorzali, silni, niektórzy z bliznami na twarzach, poodziewani dostatnio, bogato nawet, zbrojni, jak należało. Zostawieni sami sobie, gdyż zakonnik, który ich tu wprowadził, wyszedł zaraz, rozpatrywali się ciekawie po foresterium.
Na głównej ścianie jej wisiał olbrzymi krucyfiks z wielką figurą ukrzyżowanego Chrystusa, wyrzeźbioną z drzewa nie bardzo zgrabnie i pomalowaną. Naturalne włosy okrywały głowę. Wyraz rzeźby, jak całej sztuki owych wieków, surowy był, smutny i groźny. Bóg i święci jego tym ludziom namiętnym i dzikim musieli się przedstawiać jako siły straszliwe; nie dobrocią, ale strachem można było pokonać tych, dla których łagodność słabością się wydawała. I sztuka owych czasów nie miłością i miłosierdziem, lecz grozą i trwogą mówić musiała, przedstawiając męki, malując postacie surowe, a niezbłagane. Takim był i ten Chrystus na ścianie foresterium.
Izba była rozległa, niska, z ławami u ścian i podobnymiż siedzeniami ciężkimi przy dwu stołach, które środek jej zajmowały. U stóp krucyfiksu paliła się lampka mała, światełkiem mdłym niekiedy oblewając spuszczoną twarz Chrystusa. Miedziane naczynie z święconą wodą u wnijścia było jedyną ozdobą ścian nagich i pociemniałych. U stropu widać było belki olbrzymie, na których topór ciesielski próbował rysować jakieś ozdoby. Przez otwarte okna na przestrzał widać było zielony sad z jednej, podwórze puste z drugiej strony.
Niektórzy z przybyłych znużeni już na ławach spoczywali, inni chodzili, oknami ciekawie wyglądając na sad, bujno i pięknie rozrastający się jakimiś nieznanymi krzewy. Wiadomo, iż benedyktyni pierwsi z sobą z innych krajów przynosili nie tylko winną latorośl, ale wiele innych nasion i roślin pożytecznych.
Trzech czy czterech panów, w pośrodku izby kołem stanąwszy, mówiło z sobą po cichu, jakby się naradzając. Za każdym od strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić. Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornej, stał na przedzie gotując się widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, bo na drzwi ciągle miał zwrócone oczy.
Był to Dobek z Morawicy, daleki jakiś powinowaty matki królewicza; przy nim stali Śreniawa, Kaniowa i Mutyna Czech, dodany im w Pradze. Siedzący na ławach wszyscy byli Ślązacy lub Krakowianie.
Gdy tak czekają, po trosze się zżymając już, podejrzewając opata, kręcąc głowami, bo mimo obietnicy zaczęli powątpiewać, czy ten, po którego przybyli, wydany im zostanie, otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł wiodąc za rękę królewicza Zbigniewa w tej samej sukni poszarpanej i poplamionej, w której siedział przed chwilą w ogrodzie. Odmienić mu ją chciano, ale się oparł temu.
Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieniący się powinowatym Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali królewskiego syna, owe dziecię pańskie, po które przybyli, pięknym, rysów twarzy szlachetnych, postawy rycerskiej. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobą niezgrabnego kleryka w sukni ciasnej, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do parobka stajennego podobniejszego niż do książęcia, z twarzą długą, bladą, odstraszającą, na której się zwierzęca niemal radość jakaś rozszalała malowała. Jakiś czas stali osłupieni, nie mogąc przyjść do siebie, takim zawodem wydał się im ten wyrostek, którego widzieli przed sobą. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie posądzając opata, że ich oszukać pragnął, podstawując im innego kleryka w miejsce królewskiego syna. Wtem, nie czekając na ich powitanie, Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystąpił, stanął i począł śmiejąc się głosem drżącym:
— Witam Miłości Wasze.
Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wątpliwości i osłupienia. Ci, co króla znali i słyszeli mówiącego, w głosie znaleźli jakieś z nim podobieństwo. Dobek z Morawicy poszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, do kolan mu się pokłonił.
— Czołem a głową Miłości Waszej — odezwał się. — Myśmy po Was tu przybyli. Dosyć tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z Wami, aby odzyskać, co Wam odebrano.
Śmiejąc się głośno, Zbigniew rzucił się go ściskać.
— Zbawcami mi jesteście — zawołał — marłem zaszyty w tej sukni! — To mówiąc, potrząsnął nią. — Konałem w tej ciemnicy osiem lat, wiek, nim dorosłem, zestarzałem.
Łatwość i śmiałość, z jaką mówił, poprawiła pierwsze niemiłe wrażenie. Przybyli, powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.
Opat tymczasem mowy tej nie rozumiejący, widząc siebie i godność swą nieco zaniedbaną — ponury stał i milczący. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad sobą znać nie chce. Wyczekawszy chwilę opat skinął na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał między przybyłymi, i szepnął mu, gdy się zbliżył, iż chciałby z nim mówić na osobności. Dobek, żwawy i poradny człek, swoim coś rzekł i zostawując na ich rękach królewicza sam z opatem udał się do jego celi.
Z wolna kroczył ojciec Abdon, nic nie mówiąc, zamyślony. Mąż to był powagi, doświadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a przełożeństwo po kilkakroć w różnych miejscach piastował i nawykł był do rozkazywania. Nadawało mu to postać i obyczaj prawie pański. Dobek z Morawicy czuł się, im dłużej z nim obcował, bardziej przybitym i zmalałym. Coś biskupiego dlań miał w sobie, a pod owe czasy biskupia dostojność niemal się z królewską równała.
Weszli do sporej izby, w której ojciec Abdon zwykł był gości dostojniej szych przyjmować. Nie było w niej innego zbytku nad ten, jaki przystał duchownemu: ksiąg wiele, obrazów złocistych kilka, krucyfiksy, ołtarzyk do modlitwy ozdobnie przybrany. Otwartymi oknami wpadało światło jeszcze żywe i jaskrawe, choć dołem w podwórzach mrok się już poczynał.
Zajął miejsce opat w krześle swym z poręczami, na poduszce, a drugie wskazawszy Dobkowi, odezwał się po krótkim namyśle:
— Przynieśliście mi list i pieczęć z Pragi, abym na ręce Wasze wydał wychowańca mojego, Zbigniewa. Ci, co go żądają, nie dali mi go, prawa doń nie mają, bierzecie mi go siłą. Z Krakowa mi był powierzony, z woli króla, jak mówiono, dziś może przeciw niej go bierzecie? Miły panie, gdym brał tego młodzieńca, niewielem o nim wiedział; gdy mi go zabieracie, godziłoby się, byście mnie nauczyli, dlaczego wprzódy odsunąć i zamknąć go chciano od oczów ludzkich w ciszy klasztornej, a dziś go chcą stąd siłą odebrać? Ciemnym to dla mnie. Obcym jestem i zakonnikiem, o sprawach Polan tak jako nic nie wiem. Sasi też o nich tyle tylko wiedzą, iż się napaści na siebie od królów waszych lękają.
— Byćże to może, Ojcze Przewielebny — spytał Dobek — ażeby Was zostawiono w nieświadomości?
— Tak ono jest — odparł opat spokojnie. — Lat temu osiem przywieziono płaczącego chłopaka gwałtem znać do klasztoru, ze znacznym darem dla kościoła naszego. Nie pomnę, jak się zwał ten, co go oddawał, stoi zapisane na mszale imię jego. Powiedziano mi, że dziecko jest nieprawym potomkiem księcia polskiego, że je chcą zamknąć i oddalić, aby król czy książę, żonę biorąc ślubną, dziecka się nie wstydził i aby prawym następcom jego uszczerbku nie było. Kazano go do zakonu sposobić, przyrzekając wyposażenie. Imię mu było Zbigniew, myśmy w zakonie zwali go Aleksym.
Dobek słuchał zawstydzony i nieco zdziwiony.
— Ani królów Waszych, ani królestwa Waszego dziejów i spraw nie znam — kończył opat. — Tyle moich uszu doszło, iż mieliście zuchwałego pana, który się na swojego ojca duchownego porwał i zamordował go; że z Rzymu Ojciec nasz interdykt rzucił na królestwo wasze, iż korony pozbawiono panującego, a ta się pono z woli Ojca naszego, biskupa rzymskiego czy cesarza dostała czeskiemu królowi.
Dobek ramionami ruszył.
— Niechże mnie Przewielebność Wasza posłucha — rzekł poważnie — ja wszystko, jak umiem, opowiem. Prawda to jest, żeśmy króla mieli, który jak rycerzem był wielkim, tak niepohamowanym i zuchwałym, bo ani królów, swych braci, za równych, ani papieża, ani cesarza za wyższych nad siebie mieć nie chciał. Zabił on biskupa naszego, męża świątobliwego, który mu grzechy jego na oczy wyrzucał, ale potem sam z kraju uchodzić musiał. Ulitował się przecie papież rzymski nad nami, brat króla, choć nie koronowany, królestwo dzierży, przecie dla nas królem jest. Synem jego pierworodnym ten oto Zbigniew, po którego my przybyliśmy.
— Ale dziecięciem nieprawym — wtrącił opat.
— Jako żywo — odparł Dobek — my tej różnicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym domowym wziął Władysław pan nasz żonę, krewną moją, Hannę, żył z nią jako z małżonką, choć kościół nie pobłogosławił związku, boć u nas to nie było w owe czasy koniecznością i duchowni się o to nie upominali jako teraz. Z tej Hanny, ciotecznej mojej, miał król oto tego syna, który tak jego prawym synem jest, jako i ten drugi, co mu się później z czeskiej Judyty narodził za przyczyną Idziego świętego. Gdy król Judytę brać miał za małżonkę z krwi królewskiej, zażądano, by nie tylko pierwszą żonę, ale i pierwsze dziecię odtrącił od siebie i zapomniał o nich. Zmarła z boleści wielkiej żona, sierota została, tę wtrącono do klasztoru jako w studnię. Opat się poruszył mocno.
— Miły bracie — rzekł — nie na zgubę, ale na zbawienie dano go nam, nie studnia to jest, ale wrota do wiecznej szczęśliwości.
— Pewnie, pewnie — poprawił się zmieszany, głową skłaniając Dobek — ale dałże on się nałamać i skłonić, aby umiłował ten stan, Ojcze Przewielebny? Powiedzcie, abyście nasze uspokoili sumienie.
Opat pomilczał nieco, w twarzy jego znać było zakłopotanie pewne, smutek, walkę z samym sobą. Namyślał się, miałli rzec, co mu na sercu leżało.
— Miłościwy Panie — odparł — nie zataję prawdy przed Wami. Osiem lat trzymamy go na oku, mogę rzec na pasku, zobowiązaliśmy się do tego. Dziecko zepsute i krnąbrne tu przyszło, a daj Boże, aby lepszym stąd odebrane zostało. Naturę ma do przezwyciężenia trudną i niezgiętą, umysł pojętny, krew burzliwą. Nie wiem, co z nim czynić myślicie, lecz jeśli władzę jaką z rąk waszych ma otrzymać, bodaj —byście danej mu nie pożałowali.
Ostatnie wyrazy ciszej domówił opat, spuścił głowę na piersi i umilkł. Zdziwił się mocno, gdy podniósłszy na Dobka oczy, ujrzał go prawie uśmiechniętym i rozradowanym tym, co go powinno było nastraszyć.
— Ojcze Przewielebny — odezwał się Dobek — takiego nam potrzeba właśnie, który by rękę silną i wolę miał, a strasznym był. Stary król niewiele może, rządzi palatyn i nas wszystkich zabierać chce w niewolę. Niech będzie zły, byle silnym był, a mógł się mu opierać… Opat się poruszył.
— Nie żądajcie złego w złą godzinę — rzekł cicho.
— Nie odwołuję, com rzekł — począł Dobek — pan nasz, pobożny Władysław Herman, dobrym jest, ale słabym i bojaźliwym, nie panuje on, a nad nim panują. Nie pana mamy, ale z ręki jego tyranów, a raczej tyrana, przez którego królestwo paść może. Zawczasu o sobie myśleć musimy; królowa niewiastą jest i nie wie, kędy idzie, król zawojowany, wojewoda Sieciech, faworyt obojga, bodaj na przywłaszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia sieci. Nie było rady innej, jak oto to królewskie dziecię wziąć, a nim się podeprzeć przeciw samowoli Sieciechowej. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie, a każda chce swoje prawo i wojewodę mieć.
— Daj Boże, by wasze lekarstwo gorsze od choroby nie było — odezwał się opat. — Świeckie sprawy obce mi. Nierad bym też obmawiać tego wychowańca mojego, ale o niego i o was trwoży się dusza moja. Dzikie zwierzę w klatce nie straszne, na wolności biada z nim.
Umilkł.
— A cóż w nim tak złego jest? — zapytał Dobek.
— To najgorsze, żem dobrego w nim znaleźć nie mógł. Jak na suchej płonce, com zaszczepił, zmarniało, a dzikie wilki bujają. Ugiąć się, usłuchać, ukorzyć nie umiał nigdy. Rozumu nie brak, słowo ma łatwe, bystrość wielką, gdy zechce, ale przewrotność w nim większa jeszcze…
Jakby znużony opat zamilkł znowu i czoło ocierał.
— Nie posądzajcie mnie — dodał — abym niechęć jaką miał ku niemu, Bóg mi świadkiem, kochałem go i litowałem się, troskę z serca mi zdejmujecie, zabierając go. Nie miałbym sumienia jednak, gdybym Was nie ostrzegł, nie oznajmił Wam, iż pilno czuwać nad nim powinniście.
Dobek, pochyliwszy się do ręki opata, ucałował ją.
— Dziękujemy Przewielebności Waszej — odezwał się. — Bynajmniej to nie zmienia naszych zamiarów. Jakikolwiek on jest, wziąć go musimy. Kto wie, czy swobodniej puszczony nie zmieni się, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba. Nam by teraz żelaznych rąk Mieszka i twardej prawicy Bolka Chrobrego nie nadto było.
— Mówiliście przecie sami, że pobożnego i dobrego króla macie? — spytał opat.
— Pobożnego, tak ci jest — odezwał się Dobek — dobrego też, ale słabego. On dziś już nie panem jest, tylko na łasce Sieciechowej posłusznym narzędziem.
— Mówiliście, że syna ma? — wtrącił opat, spoglądając niedowierzająco.
— Dziecko to prawie jeszcze — rzekł Dobek — zawojowane przez Sieciecha, który je wychował, bo u nas Sieciech palatyn wszystkim: i królowej ulubieńcem, i króla prawą ręką, i królewicza nauczycielem, i królestwa władcą, a jutro kto wie, czym być zechce?
— A któż ten Sieciech jest? — rzekł opat.
— Kto Sieciech, pytacie? — rozśmiał się przybyły, ramionami ruszając, jak by go to pytanie nie pomału zdziwiło. — Jakże to rzec, kto on jest? Był to gładki młodzieniec, Toporczyk rodem, niewielkiego mienia, ale pięknej postawy i żywego ducha, śmiałości wielkiej. Królowi się podobał, bo mu do wszystkiego służył, miłym się stał królowej, która młodzież lubi. Umiał się przymilić, wyręczyć i objął powoli wszystko. Króla obsadził swoimi ludźmi, w ręce wziął miecze i klucze, Władysławowi dając spoczywać, modlić się i zażywać pokoju. Żołnierz i wódz szczęśliwy, rozumem i nauką choćby z biskupami o lepszą iść gotów. Dziś on pan na Sie—ciechowie, a jutro na ziemiach i karkach naszych panem być może.
— Cóż jeden taki chłopak przeciw niemu znaczy? — odparł przełożony.
— Bardzo wiele! — zawołał Dobek. — Mamy dlań zapewniony Szląsk, gdzie go Wrocławianie i wojewoda Magnus przyjmą za pana, aby postawić przeciw Sieciechowi. Ukrócim władzę jego i uratujemy krew pańską.
Pomilczał trochę opat.
— Lepiej to zapewne wiecie, co czynić macie — odparł krótko — róbcie, jak was Bóg natchnął, ja z sumienia mojego zrzuciłem brzemię. Teraz — dodał, z lekka się podnosząc, duchowny — idźcie, Miłościwy Panie, sam na sam weźmijcie przyszłego pana, a zajrzyjcie mu w duszę. Obaczym, co o nim powiecie.
— Pospieszę, gdy do zwalacie — rzekł Dobek i raz jeszcze rękę opata ucałowawszy, wyszedł z celi. Tu stojący kleryk, który na rozkazy czekał, drogę mu do foresterium pokazał.
Zbliżając się do wnijścia, już omylić się nie mógł Dobek, taką tam wrzawę wewnątrz słychać było i śmiechy, w których głosy towarzyszów swoich poznawał. Nad wszystkimi huczniej rozlegało się rychotanie dzikie, w którym się domyślał Zbigniewa. Uchyliwszy drzwi, ujrzał widowisko osobliwe. Polanie przybyli z Dobkiem, którzy jadąc na tę wyprawę, zawczasu obmyślili, czego potrzebować będą, zabrali z sobą suknie i uzbrojenie stosowne dla przyszłego księcia, aby się w nich mógł przystojnie Wrocławianom okazać. W czasie niebytności Dobka albo oni się o przebranie nędznie odzianego kleryka upomnieli, lub on sam zażądał innych sukni. Dobek trafił właśnie na tę chwilę, gdy, sakwy i węzły na ziemi leżące rozwiązawszy, towarzysze jego młodego syna królewskiego na nowo przyodziewali. Zbigniew szczęściem swym był upojony i jako się niedawno rzucał rozpaczliwie w niewoli, tak teraz miotał się, oszalały swobodą bez miary. Nie czyniło go to piękniejszym. Rozebrany z ciasnych sukien, silnym się okazał, ale równie niezgrabnie wyciosanym, jak wprzódy. Twarz jego blada rumieniła się weselem, a oczy iskrzyły jakąś zapalczywością, niemal rozpasaną, która już i tych, co go otaczali, raziła.
Gdy Dobek wszedł, ujrzał na ziemi podarty w szmaty drobne habit zakonny, Zbigniewa już na pół rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwiącego się, jak dziecię. Wszyscy dokoła posługiwali mu chciwie; jeden kaftan podawał, drugi pas opinał, inny chciał hełm próbować. Zbigniew nogą obutą bił w ziemię, śmiał się, urągając i wykrzykiwał głośno.
— Osiem lat mię więzili — wołał — raz wolny wolę zginąć, niż się im dać okuć na nowo! Ani panu ojcu, co się zaparł syna, ani królowej macosze, ani miłemu bratu, ni w świecie nikomu. Wydali mi wojnę, gdym dzieckiem był; zaprawdę, nie poczynałem jej, będą mieli wojnę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sobą, więcej nic.
Dobek, nie zbliżając się, przysłuchiwał się zza drugich. Kleryk (bo mu już tu pierwszego dnia niektórzy nadali to przezwisko, mające przy nim zostać na zawsze), im mu bardziej śmiechami potakiwano, tym raźniej wykrzykiwał. Nie wiedział Dobek, czy się miał tym radować, czy trwożyć; miarkował, że człek był jeszcze nie wytrzeźwiony z pierwszego szału, a młody, lecz w zahukanym dziecku nieśmiałości się zbytniej raczej było można spodziewać niż takiego nagłego rozzuchwalenia.
— Oho — wolał rychocząc wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano — oho, teraz mi już nikt nie zabroni, gdy włosy odrosną, puścić je na ramiona i brodzie też dać bujać, a jeść, a pić i na niewiasty patrzeć, i pieśni słuchać, i śmiać się do woli!
— Na niewiasty — wtrącił któryś — nie tylko patrzeć Wam wolno, ale je i brać.
— O! — przerwał Zbigniew — ano, cicho! Tu o nich ani mówić, ani ich widzieć, ani myśleć o nich nie wolno pod karą wielką. Ojcowie mówią, że szatan siedzi w nich.
Śmieli się niektórzy, inni szeptali.
— Krew nie woda, teraz sobie nagrodzi.
Zbigniew dosłyszał to i ręce podnosząc, począł wołać:
— Zaprawdę! zaprawdę! Nagrodzić sobie muszę stracone lata! Gędźby, pieśni, śmiechu, swawoli zażyć, jak mężczyźnie przystało.
— Wszystko mieć będziecie — odezwał się poważniej Dobek — ale i miecz też nie będzie próżnował.
Zbigniew spojrzał na wiszący u boku obojętnie jakoś.
— Tym ja jeszcze nie władne — rzekł — bo mi też ani go
dotknąć, ani próbować nie dano. Skądże bym miał wziąć go tam, gdzie i pałka zakazaną była? Nauczycie mnie z nim się obchodzić.
— Nauczymy, nauczymy! — odezwali się chórem wszyscy.
Wesołość była wielka, bo każde słowo książęce nią witano, on zaś był jak pijanym i rozpasanym do zbytku. Nogami gniótł i szarpał zrzucony habit i wyciągał się, radując wygodnemu kaftanowi, mieczowi przypatrywał, pasa pociągał, a coraz to mu się słowo wyrwało zuchwalsze, niżby się z ust kleryka spodziewano.
Dobek odwiódł Starzę na stronę.
— A co, pan nasz? — spytał po cichu.
— Widzicie go — rzekł Starża, człek chudy, zasępiony i frasobliwy z natury. — Musiało mu się od tej nagłej swobody w głowie zakręcić. Mówi jak po pijanemu, po mnie ciarki chodzą słuchając.
Pochylił mu się Dobek do ucha.
— Jeszcze by Was gorsze wzięły dreszcze — rzekł — gdybyście posłyszeli, co mnie o nim opat rozpowiadał. Ano, wyboru nie mamy.
— Cóż mówił?
— Straszył mnie nim. Azali my na nasze karki nie ostrzymy topora? — szeptał Dobek nieco zasępiony. — Któż wie?
Namyślił się Starża.
— Gorzej ci nie będzie — odparł po namyśle. — W naszych on rękach, jakeśmy go wzięli, tak go porzucić możemy.
— Łacniej pono wziąć, niż się zbyć —dokończył Dobek. — Znajdzie sobie zawsze tych, co go podpierać będą.
Spozierali z ukosa na królewicza, a Starża rzekł w końcu:
— Po tym, coście Wy od opata słyszeli, i ja się trwożyć będę. Bogiem a prawdą, ten syn królewski do serca mi nie przystał. Suknia zakonna nie uczyniła go lepszym, choć na rozumie i języku mu nie zbywa.
— Przysłuchajmy się im — Czech wtrącił.
— Dzieckiem jest, jako oni wszyscy po klasztorach, po wielkiej niewoli bryka człek jak źróbek, którego na łąkę wypuszczą.
— Prawdęś rzekł — potwierdził Dobek. — Nie łapmy ryb przed niewodem!!
I zbliżył się do wesołego kółka, które Zbigniewa otaczało. Właśnie stoły dla gości zakonni braciszkowie przygotowywali do wieczerzy, gdy Dobek ze Starzą podeszli do królewicza, który, odziany w szaty nowe, pysznił się nimi. Siedział na ławie, dumnie spoglądając na braciszków, niedawno towarzyszów swych, z obawą jakąś rzucających nań przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to człowieka, którego wczoraj sądzili już na wieki obleczonym suknią i ślubem, budziło w nich myśli trwożne. Wedle ich pojęć zgubionym był i zaprzedanym nieczystej sile. Z poszanowaniem podnieśli z ziemi podartą suknię zakonną, którą Zbigniew zdeptał nogami, i jeden z nich wyniósł ją co prędzej z foresterium. Na twarzy pozostałych malowała się zgroza, oburzenie, postrach kary bożej, która świętokradcę dosięgnąć miała. Zbigniew się im, rozparty na ławie, urągał. — Bracie Łukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! Nie wyglądamli ja na rycerza? Nie dobrze mi tak? Chciałoby się i wam takiej sukni? Hę?
Braciszkowie nie spoglądali nań, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole miski, kładli chleby, krzątali się około kubków i dzbanów, spuszczali oczy. Wesołość tylko co rozdzianego kleryka, choć się tłumaczyć dała, nawet świeckim jego towarzyszom wydawała się nieco dziwną, trochę rażącą, cóż dopiero Iskromnemu braciszkowi Łukaszowi! Szał ten trwożył go nad wyraz wszelki, gdyż i ów sen, i przygody uważał za dzieło złego ducha, wiodącego nieszczęśliwego do zguby.
Wejście nawet opata i kilku milczących zakonników, którzy mu pokornie towarzyszyli, postępując za nim z oczyma w ziemię wlepionymi, niewiele uśmierzyło rozbujanego książęcia. Dobek musiał go cichą przestrogą skłonić, aby nieco skromniej i ciszej się znajdował, za co mu wejrzeniem złośliwym zapłacił. Opat odmówił, stojąc, błogosławieństwo, gościom podano miednice, nalewki i ręczniki, skromny posiłek zastawiła służba na stołach, na trzech jedną, wedle obyczaju, dając misę, z której społem jedli.
Rozmowa stała się cichszą i nieśmiałą. Opat był poważny i milczący. Nie biesiadowano też nad miarę, gdyż choć przyjęcie dostatnie było, zbytku w klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy każdym, jadła brał każdy, ile chciał i jak stało. Mięso dawano tylko dla obcych, a Zbigniew, długo pozbawiony go, niepomiernie użył i z widoczną żarłocznością. Nie okazując tego, opat mierzył go oczyma, spoglądali nań i inni, nie mogąc poznać w tym śmiałym aż do zuchwałości chłopcu, który się im urągać zdawał, chmurnego, milczącego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnej.
Po dziękczynnej modlitwie mnisi, ucałowawszy z przyklęknięciem rękę opata, opuścili jadalnię, przełożony sam został z obcymi.
Widać było, iż życzył sobie mówić ze Zbigniewem, który unikać się go zdawał. Stało się to nareszcie niemożliwym, gdy ojciec Abdon, wprost doń podszedłszy, stanął, mierząc go oczyma, które wzrok spuścić zmusiły. Sile tego wejrzenia, którego słuchać był nawykł, ulec musiał. Gniewny czekał, co opat mu powie.
— Powinszować Wam chcę i pobłogosławić — odezwał się głosem surowym przełożony. — Zmienił się los Wasz tak pono, jakeście w duszy Waszej pożądali; daj Boże, by na szczęście dla Was i dla tych, co Was na pana ku sobie powołują. Wielki ciężar zaprawdę spada na ramiona Wasze, a ujrzycie kiedyś, iż cięższym jest do dźwigania od tej sukni ubogiej, której nie umielibyście umiłować. Idźcież w świat z Bogiem, Miłościwy Panie, tak, z Bogiem! Nie zapominajcie o Bogu, którego wola spełnia się nad Wami. Jutro do dnia, niżeli rozpoczniecie podróż, odprawię mszę świętą na intencję Waszą i pobłogosławię.
Sądzili wszyscy, słuchając, że się chłopak słowy pełnymi dobroci uczuje za serce ujęty, że się ugnie, jako należało, przed opatem i podziękuje za doznaną opiekę i względy. Czekali. Zbigniewowi czoło się zachmurzyło tylko, zmarszczył brwi, oczy spuścił w dół, zamruczał coś niewyraźnie i nie pochylił się nawet do ręki opata. Kapłan stał, popatrzał chwilę, nie rzekł już więcej nic, głowę skłonił, ku otaczającym się zwracając, i krokiem powolnym, z klerykiem, który ze światłem czekał nań u drzwi, wyszedł.
Gdy się te za nim zamknęły, książę dopiero podniósł głowę z wyrazem niemal gniewnym.
— Ha! — mruknął. — Chciał, bym mu jeszcze dziękował może, że mnie ręką żelazną trzymał przykutego bez litości lat tyle. Niedoczekanie ich! Mnichy i życie mnisze mi dojadło. Jutro jak świt w drogę.
— Ale nie bez mszy i błogosławieństwa — odezwał się Dobek. — Niepewna jeszcze, co nas i Was, Miłościwy Panie, czeka, jest o co Pana Boga prosić.
— O! Dla mnie byle na swobodę i za te mury! — zawołał Zbigniew, ręką machając przed siebie.
Wtem zbliżył się nieśmiało braciszek Łukasz, dawny towarzysz, pytając, czy w dawnej swej celi nocować nie zechce.
— Ja, w tej dziurze!? — krzyknął szydersko Zbigniew. — Nie! Wolę tu, na gołej ziemi. Od moich towarzyszów nie odejdę krokiem.
Wnet młodsi wzięli go między siebie, a brat Łukasz zawstydzony, skłoniwszy głowę, spomiędzy nich się wyśliznął.
Działo się to w 1096 roku.
Zamczysko w Płocku, kędy król (bo tak go w domu zwano, choć koronowanym nie był) najczęściej przebywał, już naówczas nieco przystojniejszy niż za lat dawnych pozór miało, acz i teraz obozowisko i namioty więcej przypominało niż gród stołeczny.
Stolic też naówczas stałych nie mieli królowie, czasowo przemieszkując po grodach i ziemiach, do których ich upodobanie, obowiązki, wojny i sprawy domowe powoływały.
Kraków, od tego czasu, gdy Bolesław Szczodry skalał kościelne progi krwią świątobliwego biskupa, był jeszcze jakby pod klątwą; unikano go, tkwiły w nim wspomnienia straszne, obawiano się, jak by miejsce samo nieszczęśliwym było. Pustoszało po trosze opuszczone zamczysko, nie zatarte nosząc ślady niedawnej jeszcze przeszłości.
Władysław Herman bezpieczniejszym się czuł w pośrodku ziem swoich, na Mazurach w Płocku, niż w Poznaniu, Gnieźnie, na Szląsku i w Krakowie. Tu więc i on, i dwór, i królowa Judyta, cesarskiej krwi pani, przebywać z nim musiała, tu Lata pierwsze spędzał Bolko młodziuchny, jedyny syn królewski z Judyty czeskiej, bo z Niemki trzy tylko córki rodzinę pańską pomnożyły. Wdowa po królu Węgrów, krwią z domem cesarskim blisko połączona, królowa Judyta, pędziła tu życie, które sobie sama zabawami i wesołością zaprawiać umiała. Król chorowity lubił ciszę, ale nikomu się weselić i wedle myśli swej zabawiać nie bronił. Zamek w skwarne dni lata tego bardzo ożywionym nie był. Połowę budynków jego zajmowała ze swym dworem niemiecko–węgiersko–pol–skim królowa pani, pół mniejszą król zamieszkiwał. Dokoła obojga dwór, a raczej dwa osobne dwory się rozkładały, nie licząc trzeciego, otaczającego królewicza Bolesława, naówczas jedenastoletniego, przy którym nieodstępnym był ochmistrz jego, Wojsław, Sieciecha pokrewny, i rówieśnicza drużyna.
Dworska gawiedź przy królu i królowej w większej części młoda była, raźna, ochocza i dosyć swobodna, bo taką i królowa pani, i Władysław otaczać się lubił. Starszyzna służyła tylko, aby trochę ładu wśród niesfornej młodzieży utrzymać z karbów jej wyjść nie dawać.
Pięćdziesiąt i kilka lat mający król starszym się wydawał, iż był w istocie. Zwał się panem i królem, ale królować się obawiał; cugle z rąk jego dawno się już w inne dłonie dostały.
Rad był temu. Chorzał i stękał, a jeśli mu się kiedy rozjaśniło lice, to chyba gdy oznajmiono przybycie wojewody Sieciecha. Naówczas i król, i królowa, która go nad wszystkich przenosiła, występy wali jak dla najmilszego z gości, życie się budziło w Płocku, twarze jaśniały radością, zamek brzmiał weselem.
Sieciech, wojewoda wojewodów, naczelny wódz, namiestnik pański, ręka prawa, zjawiał się tu często, ale bawił krótko. Musiał zarazem na wszystko mieć oko, docierać wszędzie, pilnować granic, a w środku strzec, by mu się starostowie spod zwierzchnictwa nie wyłamywali. Trzeba było to się ku Krakowu puścić, to na czeską granicę podsłuchać, co się tam działo, to na Szląsk, to na niespokojne pomorskie rubieże, to do Gniezna i Poznania, na grody, po ziemiach, gdziekolwiek się co luzowało i psuło.
Król dawał mu czynić, co chciał, a co on uczynił, dobrym było. Królowa się też nie przeciwiła. Z jego ręki ludzie stali przy panu i przy pani, krewny jego Wojsław był przy królewiczu, a kto nie od niego był albo nie z nim, długo tu trwać nie miał nadziei.
Po skwarnych dniach lata król osłabłym czuł się bardzo, a im się gorzej na zdrowiu czuł, tym Sieciecha więcej pragnął, bo mu tylko z nim i przy nim dobrze było. Już dnia przeszłego wyglądano wojewody; pytała się nieustannie królowa, król przypominał co chwila. Sieciech, mimo obietnicy, nie przybywał.
Zamknięty w izbie, której okna, ku północy obrócone, gorących promieni słonecznych nie dopuszczały, Władysław Herman wstał następnego dnia blady, nieustanne czuł pragnienie, wargi miał spiekłe, oczy zaognione, oddech ciężki, ręce drżące. Patrząc nań, litość brała, tak nad wiek wyniszczonym się zdał i z sił opadłym. Oczy jego podnosiły się nieśmiało, patrzały trwożliwie, cały wyraz twarzy cierpieniem był napiętnowany i wyczerpaniem. Dopalały się w nim resztki życia. Wstającego z łoża dwu młodych chłopaków wzięło pod ręce, aby go przeciw okna otwartego, na świeżym powietrzu posadzić.
Król powiódł oczyma zgasłymi po izbie, po dworze swym, jednego z chłopaków służących mu pogłaskał pod brodę i zapytał głosem ochrypłym:
— Nie ma?
— Pana wojewody? — podchwycił, odgadując, chłopak,
który się nieznacznie uśmiechnął. — Nie, Miłościwy Panie.
— A gdzież on jest? — odezwał się jakby sam do siebie król — gdzie on jest?
Na to mu odpowiedzi nie dano.
Nie było stołów rannych, obiednich dla dworu razem i państwa; król chory jadł u siebie, królowa sama, gdy rozerwać się była rada, szła między dwór i za stołem panowała. Szmer, tłum, gwar króla męczyły.
Że klęknąć nie mógł król pobożny, siedząc począł modlitwy odmawiać, co postrzegłszy chłopcy, stary szatny pański i podkomorzowie, którzy w progu stali, oddalili się. Wzdychając, modlił się król, zadumywał, czasem modlitwa marła mu na ustach, to się jak pokutnik bił w piersi ręką wychudłą i kościstą. Dokoła cicho było, niekiedy śmiech się wyrwał z dala stojącej młodzieży i wnet przycichnął; to goniących się po podwórzu swawolników słychać było, których rozkaz starszych precz odpędził.
W drugiej stronie dworca, u królowej, hałaśliwiej i żwawiej ranek się poczynał, bo każde z państwa po swojemu żyło, jako chciało.
Raniej od wszystkich wstał królewicz i już w lesie był. Ten z konia prawie nie złaził, a choć jedenaście lat liczył dopiero, jak stary do łowów i do wojny tylko wzdychał. Mordowali się z nim wszyscy, on nigdy dosyć nie miał.
Gdy po skończonej modlitwie służba weszła królewska i komornicy, niosąc jadło w misach pokrytych i napój w dzbanach, zapytał król naprzód słabym głosem o syna. Odpowiedziano mu, że w lesie już był ze psami, a nie wracał zwykle aż nocą. Mimo woli oko królewskie zwróciło się na rozpostartą skórę niedźwiedzią. Była ona pamiątką pierwszego, dziecinnego przed laty dwoma boju młodego Bolka ze strasznym zwierzem, na którego i starszy człek sam jeden nierad by się porwał. Spotkawszy w borze starego niedźwiedzia, który się z połowicą swą w pląsach zabawiał i igrał wesoło, Bolko puścił się nań mężnie i, choć mu śmierć groziła od rozjuszonej bestii dla przerwanej zabawy, oszczepem go przebił. Skórę tę ojcu pod nogi młode chłopię rzuciło jako zdobycz pierwszą. Był to zadatek przyszłości.
— Nie darmo on Bolesławów imię nosi — odezwał się naówczas król, ale mu zapewne Szczodrego losy przyszły na pamięć, bo posmutniał.
Zapytawszy wprzódy o syna, spytał król potem o królowę, panią swą. Podkomorzy oznajmił, iż obiadowała ze dworem i panami, którzy przybyli z pokłonem. Starczyła ta wiadomość królowi i nie badał już więcej. Na stojące przed sobą misy popatrzył obojętnie i polewkę jeść począwszy, o czymś innym dumać się zdawał. Oczy jego patrzały w jedno miejsce i nie widziały nic, bo nic widzieć nie chciały.
Wtem w podwórcu z dala zaszumiało coś, zatętniało, królowi łyżka wypadła z ręki, zatrząsł się cały, na poręczach sparł i poruszył jak do wstania. Ale sił mu nie stało.
— Wojewoda? — zapytał.
Służba rzuciła się do okien, inni wybiegli precz i komornik królewski Zegrzda rzekł, wyjrzawszy:
— Tak jest, Miłościwy Panie.
Z radości widocznej drżąc cały, usiadł król, bo na nogach się utrzymać nie mógł, blask jego oczom bladym powrócił, uśmiech ustom.
— Wojewoda! — powtórzył sam do siebie. — Wojewoda! Rozradowany był i odżywiony.
Zaledwie wyrazów tych dokończył, gdy drzwi boczne otwarły się z łoskotem, dał się słyszeć szelest sukni niewieścich i niewiasta ukazała się w progu, wchodząca śmiało, ku której król oczy obrócił. Była to pani już nie pierwszej młodości, ale pragnąca być młodą jeszcze; siostra cesarza Henryka IV, Judyta, małżonka schorzałego pana, tak zdrowa i rzeźwa, jak on był zniszczony i wybladły. Prawda, że i twarz, i strój z wielką sztuką były barwy jasnymi odżywione. Słusznego wzrostu, bujnych kształtów, dumą i lekceważeniem królowa, trzepiotowatość miała zarazem odbijającą dziwnie od dobrze zwiędłej twarzy, obwisłych policzków, oczu podbitych i pofałdowanych skroni. Ubiór jasny, włos starannie trefiony, nawet kwiatek, który trzymała w białych rękach, przystałyby lepiej młodej dzieweczce, a śmieszną czyniły niewiastę, która dawno młodą już nie była.
Szła królowa ku siedzeniu męża, z wolna rozglądając się na wsze strony, uśmiechając do podkomorzych i komorników, niewiele zdając się troszczyć o chorego. Stanęła wreście o parę kroków od siedzenia i wąchając kwiatek, odezwała się głosem nieprzyjemnym, jak by w nim fałsz jakiś czuć było:
— Ciesz się, miły panie, pana wojewodę mamy. Przyjechał.
Klasnęła w ręce, patrząc ku drzwiom, król uśmiechnął się, skłonił głową i razem z nią ku drzwiom już spoglądał niecierpliwie, czekając zapowiedzianego. Wszystkich wejrzenia zwracały się w tą stronę, milczenie było w izbie. Wojewody spragnieni byli wszyscy, królowa nogą uderzała o podłogę, król siedział oparty o poręcze, jak by do wstania się gotował. Upragniony ów gość nie ukazywał się jeszcze. Judyta oglądała się i niecierpliwiła coraz bardziej, uśmiech przebiegał po jej zwiędłych ustach, oczy zmrużała z wyrazem jakimś czułym; ręką, w której trzymała kwiat, potrząsała, to ją podnosząc do twarzy, to zabawiając się dziecinnie. Król o jedzeniu zapomniał, skinął na podkomorzego, który rozkaz ów niemy zrozumiawszy, wyszedł. Wtem za progiem kroki słyszeć się dały, lica króla i królowej rozjaśniły się, po brzęku ostrogi, po chodzie śmiałym poznali wszyscy przybywającego. On to sam był, a z nim dwór dosyć liczny i bogato przybrany, który się u progu pokłoniwszy, zatrzymał. Słuszny, wspaniałego wzroku i postawy, w sile wieku mężczyzna, z twarzą jasną i młodą jeszcze, okoloną włosem złocistym, oczyma bystrymi, z dala policzył, kto był w pańskiej komnacie. Wzrok to był, co dwa razy spozierać nie potrzebuje. Królowa pierwsza, nim wszedł, już go ręką z kwiatkiem witała, przymrużając oczy, uśmiechając się czule.
Król rozradowany wyciągnął dłonie obie, jakby wzywając ku sobie. Z wolna szedł ku nim po rycersku ubrany, można było powiedzieć, strojny wojewoda; gdzie indziej z pozoru za książęcia, a nawet za króla wziąć by go było można, tak pańskie, piękne, rozkazujące, dumne, promieniste miał oblicze. Wpatrzywszy się w nie, jednak strach przejmował: oczy były nielitościwe, w ustach siedziały fałsze i zdrady. Stworzonym się zdał do rozkazywania, wyraz twarzy, postawa, chód, wodzem go czyniły; królowa Judyta, patrząc nań, zdawała się zachwyconą i przejętą. Szedł jakby umyślnie powoli, gdy serca ku niemu leciały.
Król i królowa, znając go dobrze, spostrzegli z dala, że niósł z sobą coś niemiłego, że przybywał gniewny czy smutny. Chorego pana oblicze ściągnęło się, królowa posunęła się ku drzwiom, jak gdyby pytaniem uprzedzić chciała lub przestrzec.
Zawahawszy się nieco w progu, wolnym krokiem, niby winowajca lub zwiastun złej wieści, przybliżył się wojewoda, kłaniając panu i pani. Judyta, nie zważając na małżonka, który także pragnął zwabić ku sobie, wyciągała rękę białą.
— Sieciech, do mnie! — zawołał król żywo. — Cóż tak ociężałym krokiem?
— Bo ciężkie, ciężkie na sobie brzemię niosę — odparł ponurym głosem wojewoda.
— Jezus ukrzyżowany niech będzie z nami! — wykrzyknął król. — Cóż się stało?
Mniej daleko zatrwożona królowa usta zagryzła i bystrym wejrzeniem w oczach Sieciecha szukała tajemnicy, z której wypowiedzeniem się tak opóźniał.
— Czesi nam niepokój i zawichrzenie niosą — rzekł Sieciech.
— O! Te Przemysławy obłudne! — zamruczała królowa, nogą uderzając o ziemię.
— Z jakiegoż powodu? — zapytał król, ręce trzymając załamane.
— Bo im Szląska żal straconego — odparł Sieciech, stając u stoła, przy którym król siedział — bo im się znowu zachciewa może Wrocławia i Krakowa, i nie wiem czego.
Odetchnął Sieciech, jak by się znużył, twarze się chmurami powlokły. Królowa przystąpiła bliżej, za blisko może, bo się niemal o Sieciecha otarła, usiłując zwrócić na siebie jego uwagę. — Miej, Miłościwy Panie, męstwo wysłuchać wszystkiego, jak jest — mówił z wolna, patrząc na twarz króla, Sieciech. — Przekupiono Magnusa, którego ja dawno precz wyrzucić, oślepić lub zabić radziłem, bo czułem w nim zdrajcę; wzięto z klasztoru saskiego Zbigniewa.
Królowej twarz się zmarszczyła groźnie, król oczy sobie zasłonił i jęknął.
— Tak, Miłościwy Panie — kończył wojewoda. — Czechy, co przytułek zdrajcom i zbiegom dawały, użyły ich i Zbigniewa, który śmie się synem starszym i prawym mienić. Zbigniewowi Magnus Wrocław wydał, siedzi już na nim, Szląsk opanował.
Głuche milczenie w izbie zapanowało. Król siedział ciągle z oczyma rękami zasłonionymi; królowa spoglądała nań z rodzajem zimnego politowania. Sieciech stał ponury i zachmurzony.
— Trzeba lud zwołać i swoje odzyskać, a buntu nie dopuścić — odezwał się wojewoda.
— Wojna więc! Znowu wojna! Krwi przelew chrześcijańskiej, wojna ojca z synem — jęknął król — a, nie, nie!
— Nie możemy tracić Szląska — zawołał Sieciech — jutro puszczą się dalej, jutro nam zabiorą więcej!
Milczał król długo i jęk głuchy tylko z piersi mu się dobywa’.
Czechy — zaczął cicho. — Czechy. Król nie może być przeciwko mnie, przeciw, nam! Swawolnicy obszyli się jego imieniem. Do króla się ze skargą na nich udać potrzeba, wezwać go o pomoc. W przymierzu z nim i z Węgrami jesteśmy, niech nas ratują.
— A myż sami się ratować nie możemy? — zapytała królowa.
Sieciech głową potrząsnął.
— Z Magnusem, zdrajcą, jest część naszych. Wojna to przeciw Miłościwemu Panu, ale bardziej przeciw mnie, co łaską jego żyję i szczęśliwy jestem. Mnie by to oni obalić i odegnać chcieli, aby broili bezkarnie. Szląsk się oderwać chce, jutro Kraków tego zażąda, Mazury też i wszystko się rozpadnie.
Gdy Sieciech wspomniał, że jego obalić chcą, król wtrącił prędko:
— Ja bez Was żyć nie chcę i nie mogę! Królowa potwierdziła to głowy skinieniem.
— Musimy się odezwać do sprzymierzeńców, bośmy swoich niepewni — dodał wojewoda — ludzi przekupują i odwodzą.
Zamilczał król, tuląc twarz w dłoniach i pasując się z sobą. Sieciech czekał odpowiedzi. Wtem zniecierpliwiona wtrąciła się królowa, dotknęła ręką wojewodę i rzekła:
— Co Wy postanowicie i uczynicie, to będzie dobrym. Widzicie, że król się słabym czuje, zdał na Was wszystko. Wy myślcie, Wy poczynajcie, nie dopuścicie, aby lada bękart groził ojcu własnemu.
Sieciech, słuchając, patrzał na króla, który myślami zdawał się być gdzie indziej.
— Magnus! — przerwał nagle, niby sam do siebie. — Magnus zdrajcą! A komuż ufać, wierzyć komu?
I ręce spuściwszy, załamał.
— Miłościwy Panie — wtrącił Sieciech — sprawa trudna, ale z pomocą Bożą damy radę bękartom i zdrajcom.
Dwa razy w rozmowie wyrzeczony wyraz, piętnujący nieprawe urodzenie Zbigniewa, przykro się zdawał razić króla. Syknął jak z bólu i Sieciechowi dał znak ręką, aby umilkł. Królowa gniewnie ramionami ruszyła.
Tak rozpoczęta rozmowa przeszła w opowiadanie, które Sieciech ciągnął dalej, starając się wywołać gniew pański. Król słuchał milczący, blady, siedząc w krześle swym zwisły i bezsilny. Judyta przerywała niekiedy wykrzyknikami oburzenia. Wojewoda coraz się bardziej zapalał. Wieść przywieziona przez niego popłoch na całym rodziła dworze, podawano ją sobie z ust do ust; wchodzili i wysuwali się u drzwi komornicy, na podwórcu widać było skupiających się coraz gromadniej i gwarzących z dworem Sieciecha. Król tak był widocznie przejęty i osłabły, że wojewoda sam na razie powieść swą o Zbigniewie przerwać musiał i rzekł: — Wam, Miłościwy Panie, spoczynek potrzebny. Nie przecząc temu, powiódł Władysław oczyma osłupiałymi i oparłszy się o krzesło, zmrużył powieki. Widząc to Sieciech, powoli od stołu się odsunął, królowa skinęła, aby szedł za nią. Komornicy zaczęli się cofać ku wnijściu, król usypiać się prawie zdawał, ale spod powiek zaciśniętych płynęły dwie łzy, świadczące, że cierpiał okrutnie, a wybuchnąć nie śmiał z tym bólem. Gdy wszyscy wyszli, podniósł powieki strwożony i szybko zamknął je znowu. Zostawiono go samym.
Królowa wiodła wojewodę podsieniami i krużgankami ku swojemu mieszkaniu. Tu inny był świat, inne życie. Króla w jego komorach otaczała cisza jakaś złowroga, jakby śmierć zwiastująca, około cesarskiej siostry kręciło się wesoło ludzi mnóstwo, wszystko strojne, butne i trochę swawolne. Swobody widać mieli do zbytku. Przepych też większy daleko spotykał się na każdym kroku.
Judyta wprost do swej komnaty prowadziła wojewodę, którego orszak został u wnijścia, w drodze już poufną z nim rozpocząwszy rozmowę. Chociaż przedmiot jej był smutny, siostra cesarska, prowadząc ją, niemal wesoło się wdzięczyła do pięknego towarzysza, który butnie a śmiało szedł koło niej. Oczy jej z tej męskiej postaci rycerza nie schodziły na chwilę i zdały się w niej po długim niewidzeniu lubować.
Sieciech niekiedy się uśmiechał, lecz wnet wracała mu Powaga, znać było na nim troskę przygniatającą, która zaprzątała go mocno, tarł czoło dłonią, marszczył się i okazywał w mowie popędliwym i gniewnym. Wobec króla miarkował się i łagodził, teraz poufałej sobie poczynał, pewien będąc, że słowa jego zostaną dobrze przyjęte. W istocie królowa im potakiwała tylko i starała się widocznie dowieść, że z nim trzymała jedno. Niekiedy słowem, to ruchem wyrazistym potwierdzała oburzenie Sieciecha.
Komnata gościnna królowej, do której weszli, lśniła przepychem, lecz był to przepych owym czasom właściwy, który mógł przylgnąć na chwilę do ścian każdego domostwa, gdyż cały był przenośnym i ruchomym. Nie zamieszkiwano wówczas nigdzie, obozowano całe życie. Najlichsza chata mogła się stać pałacem, gdy ją, jak te izby, obito oponami, kobiercami wysłano, zastawiono w niej sprzęty, okryto ławy proste poduszkami i sukiennymi szkarłaty. W izbie królowej całe ściany odziane były szytym obiciem, podłoga wyłożona suknem, stoły zwyczajne osłaniały kobierce i opony. Lśniło wszystko i świeciło, a kwiatów, nad miarę rozrzuconych wszędzie, upajająca woń napełniała powietrze. Lubiła bowiem królowa i co świeciło, i co wonnym było, i co się uśmiechało, niosąc z sobą wesele: śpiewy, gędźbę, twarze młode i mowy swobodne. Przedłużała swoją młodość, okłamując się sama.
Wszedłszy do komnaty, padła królowa na krzesło swe u stoła, całe wygodnie poduszkami wzorzystymi miękko wysłane, umieściła się w nim tak, aby wdzięczniej wydawać mogła, podparła na ręku, a widząc Sieciecha stojącego, wskazała mu poufale ławę naprzeciw, ręką zapraszając, aby bliżej jej zajął miejsce.
Twarz Judyty, która piękną być chciała, przybrała jakiś pożyczany wdzięk, młodość przypominający; spoglądała to tęskno, to zalotnie, to wyzywająco; gryzła kwiatek w ustach i rzucała go pod nogi, ciągle Sieciechowi bystro patrząc w oczy. Wojewoda nie zdawał się na to zważać wiele.
— Złe, złe wieści przywieźliście królowi — poczęła cicho i poufnie, jak by się lękała być podsłuchaną — złe bardzo, boję się, aby to biedaka chorego nie wzruszyło zbytecznie. Kruchy i wątły ten pan mój — szeptała, głos zniżywszy — słaby ciągle i stękający. Życia w nim mało! To przeznaczenie moje nigdzie długo szczęścia nie zaznać. Jakże się Wam król zdaje? Gorzej? Nieprawda?
Sieciech oczy spuścił.
— Tak, gorzej, niżelim się spodziewał — rzekł cicho.
— O! Gorzej jest co dnia! Złe jest! Ja o tym najlepiej wiem, ja się znam na tym. Człowiek ten, niestety, nie może długo pociągnąć.
Mówiąc to, królowa zdawała się bardziej tego pożądać, niżeli się lękać. Wojewoda zmilczał.
— Uchowaj Boże co na niego teraz — poczęła szybko siostra cesarska, rzucając oczyma niespokojnymi. — Cóż z królestwem, co z nami, co się ze mną stanie? A! Ojciec Bruno, który mnie na to namówił małżeństwo, odpowie przed Bogiem! W jednym, w Was mam całą nadzieję, Wy moim opiekunem będziecie.
Wlepiła oczy swe ciemne w Sieciecha, wyzywając go do odpowiedzi, lecz nim miał czas ją dać, szczebiotliwa niewiasta dorzuciła:
— Na brata mojego Henryka, na synowców niewiele liczę; chybaby młodszy syn wziął koronę, najbardziej na Was, wojewodo. Wy mnie nie opuścicie. Weźmiecie i sprawę, i mnie na ręce Wasze…
Podała mu dłoń białą, którą wojewoda, milcząc, do ust przybliżył, lecz bez zbytniego ukorzenia i uniżoności. W jego obejściu się z królową poznać było można, iż ona go więcej, niż on jej potrzebował, że pewnym był swojego stanowiska.
— Ja z Wami zawsze — rzekł cicho.
Wyjaśniło się czoło Judyty, przysunęła się, pochyliła i zniżywszy głos, poczęła głosem spiesznym:
Król jest źle, on już z tego nie wyjdzie. Najmniejsza rzecz go niepomiernie trwoży, siły traci, nie w smak mu nic. Często godzinami ust nie otwiera, siedzi, dysząc, z oczyma zamkniętymi. Ani go pytać trzeba, ani się radzić, Wy radźcie sami. — Ruszyła ramionami białymi.
Wojewoda ciągle skłopotany milczał; brwi Judyty ściągały się trochę gniewnie.
— Uchowaj Boże nieszczęścia, Wy tylko i ja zostanę. Wy królestwo całe macie w ręku, dziecko małoletnie. Tego syna niewolnicy nie liczę, nie ma prawa żadnego. Tak, wojewodo, Wy ze mną!
Widocznie chciała Judyta stanowczą wywołać odpowiedź, z którą Sieciech się ociągał, wodząc dokoła oczyma i ważąc coś w sobie.
— Miłościwa Pani — rzekł na koniec — zawczasu dziś o tym mówić, co jeszcze chyba dalekie jest. Król chorowity pożyje, potrzebny on nam dziś bardzo. Wrocław zajęty, to są wszystko wrogi moje, zawzięci na mnie, przeciwko tym nie ja, ale król sam iść musi. Chory czy zdrów, trzeba go nam mieć.
— A! Zrobi, co Wy mu każecie — spiesznie wrzuciła królowa — ale nie wiem, czy wywiózłszy go stąd, nazad z nim żywym powrócicie.
Potrzęsła głową obojętnie, uśmiechając się do Sieciecha, król nie zdawał się ją obchodzić wiele.
— Zdziecinniały biedak, cały dziś w rękach Waszych, ani go już liczyć — mówiła. — Wsadzicie go na koń, pojedzie, choćby konał. Jeżeli go tam potrzebujecie, czemuż nie? Bierzcie, nie stanie go, Wy zastąpicie.
Wyraziste te do zbytku usłyszawszy słowa, Sieciech dał znak królowej, wskazując na drzwi, których zasłona z lekka zadrżała, jak by za nią ktoś odprawiał podsłuchy. Nie przestraszyło to jednak królowej, która usta zaciąwszy, uśmiechnęła się pogardliwie i ramionami potrzęsła.
Jednakże wstała z siedzenia, podeszła ku ławie i, gdy Sieciech powstał, prędko mu coś szeptać poczęła. Rada była widocznie, iż miała pozór zbliżenia się do wojewody, parękroć uderzyła go po zbroi, klapnęła po ręku, dotknęła ramienia.
Nie słychać było, co mówili z sobą, lecz po szeptach przedłużonych siostra cesarska głośniej skończyła:
— Dokuczyło mi już z tym trupem żyć. Gdy się wola Boża stanie, niewiele łez wyleję. Brat lub synowiec mój temu da to królestwo, kogo ja zechcę, a ja wiem, kogo mam wybierać.
Cynicznie uśmiechnęła się królowa, Sieciech nie sprzeciwiał się jej wcale, chociaż oświadczenia te przyjmował dosyć zimno. Niekiedy trwożyła go drgająca zasłona, w słowa był skąpy, słuchał więcej, niż mówił, i świetnym obietnicom nie radował się tak bardzo. Na próżno Judyta usiłowała go ożywić.
Zbigniew, Wrocław, Magnus i Czechy nie dawały mu pokoju.
Noc już była prawie, gdy na osobny podwórzec królewicz Bolko w kilkanaście koni z drużyną swą zajechał, z łowów wracając. On i mało co od niego starsi towarzysze, w czwał, jak burza i wichry, wpadli, przeganiając się we wrota, i popędzili przed podsienia, u których służba czekała. Bolko konia swojego osadził w miejscu żelazną ręką, aż się spiął do góry i o mało wznak nie przewalił; skoczył lekko z niego i puścił, dwu towarzyszów ze swoich szkap zleciało.
Wojsław, ochmistrz królewicza, mający nadzór nad nim, wolniej dociągnął za nimi, gdy już Bolko, otrząsnąwszy się z kurzu, śmiejąc się, stał, ująwszy się w boki. Ci, co pospadali, śmieli się także, dwór cały był dobrej myśli, zwierzyna nabita oszczepami i strzałami wisiała na siodłach, wlokła się poprzywiązywana do nich.
Dzień nie był stracony, powiodły się łowy; rżały do stajen i otrząsały się zmęczone konie, psy ujadały wesoło, trzepotały się sokoły, rozprawiali głośno ludzie, a młode chłopię, co tym oddziałem dowodziło, po królewsku spoglądało na swe otoczenie, rzucając ku niemu słowy wesołymi. Ochmistrz tylko Wojsław burczał ponuro, z konia zsiadając powoli, znużony.
Śliczniejszego pana nad to chłopię, które z niebios na ziemię zesłał św. Idzi, patron cudowny, nad to dziecię wymodlone u Boga, widzieć było trudno, jak te ziemie szerokie stały. Lat dziewięć mając, Bolko już w puszczy bił niedźwiedzie, a gdy z Sieciechem pierwszy raz na wojnę się wyprosił, trudno było powściągnąć i utrzymać dzieciaka, który się parł, gdzie największe było niebezpieczeństwo. Natura to była owych pierworodnych, do wielkich spraw przeznaczonych, gorąca, niepohamowana, szybka, nierozważna, zuchwała, prędka jak piorun, szalona, jak by się swą młodością upajała. Gdzie się on ukazał, był jak ogień, co wszystko grzeje; ciepło się robiło, gdy przystąpił, pobłyskiwały oczy, śmiały się ku niemu usta, słowem ludźmi miotał, jak chciał, rzucał nimi, bo miał owo królewskie słowo, co, nie rozkazując nawet, budzi do posłuszeństwa. Mimo własnej woli krnąbrni nawet biegli, gdzie wskazał, a on sam, skoro go myśl porwała, nie zważając na niebezpieczeństwo, pędził zapamiętale, nie zważając na nic. Kipiało w nim życie i jak wrzątek wylewało się za brzegi.
Chociaż jedenaście ledwie miał skończonych, rycerzem już się mógł nazwać, szanowano go jak dorosłego męża. Nad wiek się rozwinął, zmężniał, zolbrzymiał; tylko nieporosła twarz i policzki niewieście o latach świadczyły. Gniewało go to, że starszym nie był, ale mu chłopięcych lat nikt by był zadać nie śmiał, obawiano go się. Bił ci już Pomorzan, krew przelewał, raną się chlubił, śmierci w oczy zaglądał, nie drgnąwszy, chłopak od Boga darowany.
Dość spojrzeć nań było, gdy tak stał między słupami, otoczony drużyną, z dala każdy królewicza w nim poznał: kształtny był, krzepki, zwinny, giętki. Choć całego swojego wzrostu nie miał jeszcze, już duży, ramion szerokich, piersi wypukłej, jakby puklerzem okrytej, rąk silnych, choć drobnych. Twarz też była piękna, rycerskiego wyrazu, tylko około ust z jednej strony wrzód, który był nabrał i rozpękł w dzieciństwie, ślad po sobie zostawił, piękne wargi skrzywiwszy nieco. Dziwny to wyraz dawało twarzy, nie szpecąc jej bardzo. Królewicz mawiał, wskazując na szram ten, że broda i wąsy go pokryją. Szkoda tylko, że blizna nie od włóczni jest, ale od wrzoda lichego. Twarz miał ciemno ogorzałą, bo jej nie szanował i nie krył; czoło tylko jak śnieg białe, policzki rumiane jak jagody, oczy ciemne, w których płomię skryte nieustannie paliło się i gorzało. Gdy stał, choć spokojnym być chciał królewicz, drgał, jak by go wewnątrz coś bodło i spokoju nie dawało.
Gwiazda to była wszystkich, co się do niego zbliżali, kochali go wszyscy, choć podczas i srogim być musiał, a popędliwym. Gdy się pogniewał, a rozjątrzył, ubić gotów był druha, choćby go potem opłakał.
Mówili nań niektórzy: Bolesława to onego wielkiego potomek prawy, odżyje w nim tamten, wdał się w niego. Miał odwagę niezłomną Chrobrego, a Szczodrego szał bojowniczy i wspaniałość.
Strasznym się to zdało, że tak wczesnym był, bo w jedenastu leciech mężem prawie. Nic mu nie brakło, bo pobożność ojca i matki, której nie znał, odziedziczył, męstwo dziadów i ich rozum; po księgach go jednak szukać nie lubił. Słuchał chętnie rozumnych ludzi, mawiając, że lepsze są księgi żywe nad te, co się na zdechłych skórach piszą. Do nich też i czasu nie miał, bo koń i oręż, zabawa rycerska śmiała mu się w dzień, marzyła w nocy. Pieszczot macierzyńskich nie znał Bolko, niewieściego wychowania nie kosztował; matka mu zmarła, na świat go wydając, a macocha nie lubiła tej perły, która nie jej była. Wyszło mu to na dobre, że go zawczasu wzięli między siebie wojacy, bo w tym wieku, gdy drudzy się jabłkami bawią, on z łuku ptastwo strzelał, a konia małego dosiadał, jak by doń przyrosną!. Macocha go precz od siebie oddaliła, zdając na ręce Wojsława, ale ojciec za to miłował jak oko własne jedynaka, owe dziecię z daru Bożego. Szanował w nim niemal ten cud, wyjednany ofiarą św. Idziemu złożoną, że gdy się już potomka nie spodziewał, Bolko na świat przyszedł. Pobożny król gryzł się bezdzietnością swą, bo mu Zbigniewa, bez ślubu i błogosławieństwa duchownych narodzonego, za syna uznawać nie dozwolono. Kochał i tamtego, a wyrzec się musiał, pragnął więc takiego, którego by kochać mógł bez grzechu. Miłował go też nad wszystko w świecie, a i z tym prawie się musiał ukrywać, bo macochę to jątrzyło, że nie jej był ten, którego kochano. Z królem razem kochali go wszyscy, oprócz zazdrosnej Judyty i oprócz Sieciecha.
Wojewodzie ten syn pański, dziedzic prawy, choć go przy ojcu pod niebiosa wynosił, był solą w oku i strachem; stał mu na drodze, zapierał wschody do góry. Przed królem Sieciech mawiał zawsze, iż młodego pana ostro i surowo trzymać było potrzeba, aby się nie rozbujał za wcześnie, nie zhardział do zbytku, cugli sobie nie popuścił. Po cichu i wzdychając przypominano cesarza Henryka IV, który z obu synami miał zatargi. Z ręki też Sieciecha krewny jego Wojsław dodany był za ochmistrza królewiczowi, Wojsław może w początkach posłusznym był temu, co go posadził na straży. Gdy Sieciech nań patrzał, surowo się z wychowankiem obchodził, ale się wprędce rozmiłował w nim, nawykł mu ulegać i sprzeciwić się nie umiał. Urok ów i potęga życia pełnego młodości podziałały nań. Zaczynał często od strofowania, a kończył na uścisku, wołał głośno, a wprędce zniżał głos, uśmiechał się, milknął.
Wojsław mrukliwy był, podżyły, ciężki, często do zbytku milczący; w potrzebie śmiały, ale nieprędkiej myśli i nie—pewien siebie; Bolko go wyprzedzał we wszystkim, a gniewnego czasem, objąwszy za szyję, skruszył pocałunkiem i śmiechem. Powoli rozmyślając, Wojsław widział więcej, rozumiał lepiej, niż się zdawało, nie chwalił się z tym, milczeć umiał. Mówił mało, ale to, co rzekł, ważyło. Do niedźwiedzia podobnym był z postawy i obyczaju, ruszyć mu się było ciężko, a gdy się dźwignął, druzgotał, co popadł.
Rachował nań Sieciech jako na krewniaka, ze swej ręki postanowionego, przeliczył się jednak, sądząc, że mu w myśl jego działać będzie. Wojsław, obowiązek swój pełniąc, nic nadeń zrozumieć nie chciał. Zżymał się wojewoda, ale go już z miejsca ruszyć nie było można.
Gdy burza ta młodzieńcza wpadła w podwórzec zamkowy, aż cały gród niemal zatrząsł się od niej, pozostałe psy zamknięte w psiarni zawyły, konie w stajniach rwać się i rżeć poczęły, ludzie z komór powybiegali. Każdy się domyślił, że to królewicz przyjechał. W spokojnej nawet izbie królewskiej, oddalonej od Belkowego dworu, zadźwięczały naczynia stojące na stole. Władysław nastawił ucha i uśmiechnął się; on także czuł, że to syn jego ukochany przylecieć musiał. On jeden, a chyba Pomorcy drudzy na zamek iść mogli z takim szturmem i nagłością. Sieciech, co przy królu siedział, zmarszczył się, królowa, stojąca przy mężu, zacięła wargi. Na twarzy Władysława Hermana malowało się jakby ubłogosławienie. Przybywało życie jego, tak jak ten, co Wrocław zajechał, był dlań śmiercią i sromem.
Bolko stał w przedsieniu, chciał widzieć, gdy zdejmą zwierzynę, gdy psy, konie i ludzie się rozejdą, a na jutro nowe łowy, ludzi, konie i psy zakazać9. Na jutro mu obiecywano niedźwiedzia. Polowania dlań nie było na tego zwierza, co pierzchał, ale na tego, co walczył.
Już miał Bolko zakrzyknąć na swą czeladź, gdy z ławy, na której w dali, w kącie podsienia siedział, podniósł się młody chłopak bladej twarzy, szczupły, drobny, ale zręczny jak jaszczurka, co się między kamieniami zwija, z długim włosem jasnym, z ogromnymi oczyma niebieskimi, które mu spod czoła wyskakiwać się zdawały. Był to ulubiony służka i towarzysz królewicza, a zwali go Pruszynką, choć imię miał Mikołuszka.
Szedł jak ocucony ze snu i domyślić się było łatwo, czemu; choć panu ulubiony, w domu pozostał, bo rękę jedną miał całą chustami obwiązaną i niósł ją, nie mogąc poruszyć. Na polowaniu, dobijając borsuka, dał mu się pochwycić zębami, tak że musiano żelazem ściśniętą rozwalać paszczękę, aby wydobyć dłoń chłopca strzaskaną, która się dopiero ziołami okładana goiła. Dla Pruszynki zostać w domu było srogą karą, ale ruszyć się nie mógł, bo słuchać musiał. Królewicz go lubił nad innych ze swej drużyny, bo Pruszynka szedł i biegł z nim, choć sił jego nie miał, w ogień i wodę. Dla Bolka gotów się był dać ubić i zarżnąć. Sypiał u pańskiego progu, stał cały dzień u jego boku, chodził i jeździł, gdzie się kolwiek ruszył.
Zobaczywszy go, Bolko krzyknął wesoło.
— Cóżeś to nie zdechł, Pruszynko?! Chłopak potrząsł głową i włosy odgarnął.
— Nie, Miłościwy Panie — odparł z pokłonem — tylko z nudów, a z żalu, żem tu sam jeden zostać musiał, o małom nie przepadł; ręka się już goi, baba mówi za dni pięć, a ja za trzy do licha płachty i onuczki rzucę w pokrzywy.
Rozśmiał się, rękę chciał podnieść i jęknął; pogroził mu królewicz.
— Nie dokazuj, rychło mi będziesz potrzebny.
— Wojewoda Sieciech przybył — cicho odezwał się Pruszynka.
Skrzywił się nieco Bolko.
— Co mi po tym — rzekł krótko.
— Licha nam nawiózł.
— Jakiego? Co?
Wojsław stał niedaleko, usłyszawszy rozmowę, zbliżył się z wolna swym niedźwiedzim, ociężałym krokiem. Pruszynka mówił dalej:
— Srogie rzeczy rozpowiadają. Wyrwał się, słyszę, klechom Zbyś, co siedział w klasztorze u Sasów, zawiedli go panowie do Wrocławia i jak na stolicy posadzili. Biorą go Szlązacy za księcia.
— Co ty szalejesz? — przerwał Wojsław.
— Cały już dwór o tym prawi! — zawołał uradowany Pruszynka — tak ci jest, król o mało nie omdlał, gdy się dowiedział.
Stał Bolko namarszczony.
— Nic tak strasznego — odezwał się — ludzi zebrać, a prędko, nie tracąc i dnia, dopóki oni głów nie mają, póki się nie spodziewają, paść na nich i rozbić, a zgnieść! Ręką w powietrzu zakreślił koło i pokazał na ziemię.
— Dobrze! — dodał. — Wojna będzie, a nie, to by się ludziska pospali i popuchli! — A, dobrze, pójdziemy na wojnę!
Spojrzeli nań wszyscy, oczy mu pałały.
— Ale on z sobą ma Czechów pono i Magnusa — rzekł Pruszynka — ludzi dużo nazbierali.
— A my to ich nie mamy? — śmiał się Bolko. — On zbiera, my tylko wici poślemy, aby stawano, pod gardłem. Muszą być!
Co drugim zachmurzało czoła, królewiczowi twarz rozjaśniło, rad był. Spodziewał się na tę wojnę wyprosić. Czymże dlań były łowy przy prawdziwej wojnie, w zażartym boju, do którego wzdychał, walki, w której się rąbano zajadle, i on mógł ręki na karkach ludzkich spróbować.
Z drugiego podwórca pędem biegł komornik królewski. Król już wiedział o synu i wołał go do siebie, bo cały dzień nie widział ukochanego i tęsknił, a chciał wiedzieć, czy był cały, czy mu się nie stało nic.
— Król, Pan Miłościwy, wzywa, a żąda Was pilno — rzekł komornik — pospieszajcie.
Choć nie odziany był tylko tak jak na łowy, w kaftanie krótkim, w łosiowym, obcisłym ubraniu do konia, w bucikach do jazdy, a róg jeszcze miał na plecach i mieczyk myśliwski u boku, pospieszył, jak stał. A że nie umiał ślimaczym chodem iść jak drudzy, popędził przedsieniami żwawo, nim Wojsław miał czas mu przypomnieć, aby się przeodział. Ruszył za nim powolny ochmistrz, gdy już mu z oczów zniknął, więc ręce załamawszy, stał mrucząc.
W komnacie królewskiej Władysław siedział na tym samym miękko wysłanym stołku, na którym go z rana zła wieść znalazła. Stała królowa u jego boku, tak iż król jej widzieć nie mógł, a ona Sieciecha naprzeciw stojącego miała przed sobą. Znaki mu dawała, jakie chciała, nie bardzo troszcząc się o to, iż u progu stojący podkomorzowie i komornicy je także widzieli. Król posępniejszy był niż z rana, ale rzeźwiejszy nieco. Sieciech przy nim, gdyby drugi król, swobodnie się obracał, a choć pana szanował z nawyknienia, znać było, że go niewiele ważył.
Po szybkim chodzie ojciec poznał Bolka, twarz mu się rozjaśniła, usta otwarły, na drzwi wzrok obrócił, zapomniał o wszystkim. Wtem po młodzieńczemu wpadło chłopię z czapeczką w ręku, z rogiem na plecach, prosto biegnąc ku ojcu. Długie włosy rozwiane na ramiona mu spadały, twarz umyślnie rozweseloną przybrał i szedł spiesząc do ręki ojcowskiej. Oburącz pochwycił go król za głowę i począł, nic nie mówiąc, ściskać i całować. Od ojca zwrócił się królewicz ku Judycie. Ta dziwnie się z nim obchodziła, kochała go czasem do zbytku, częściej nienawidziła i niechęć wyraźną okazywała. Urok młodości tej wesołej, żywej, wdzięcznej, chwytał ją za serce, potem wstręt jakiś odpychał. Była macochą, a nie miała syna.
Zawahała się z podaniem mu ręki, aż z wolna wyciągnęła ją ku niemu. Bolko pochylił się do pocałowania i ustąpił prędko. Sieciech stał jak mur groźny, surowy, niemal straszny, na powitanie oczekując i nie wyprzedzając go. Z wejrzenia, jakie rzucał na syna królewskiego, widocznym było, że dlań nie miał życzliwości, że mu zawadzało to chłopię tak ukochane ojcu i wszystkim.
Pokłonił się z dala wojewodzie królewicz, w zamian Sieciech ledwie głową skinął, lekceważąc sobie dzieciaka.
— Bolek — zawołał król, zwracając się ku niemu i ręce doń wyciągając — słyszałeś? Wojna, mieć będziemy wojnę!
— Tak, mówiono mi coś, gdym z konia zsiadał — rzekł królewicz — niech więc Bogu będą dzięki!
Ręce obie podniósł do góry, Sieciech się obrócił doń zmarszczony.
— Nie godzi się — rzekł surowo — wojny pożądać nigdy, nikt nie wie, jak ona wypadnie.
Król westchnął głośno.
— A! Gdyby i najgorsza była — rzekł wesoło królewicz — zawsze to wojna, a dla ludzi rycerskich cóż nad nią milszego.
Czoło króla rozpogodziło się, cieszyła go ta odwaga dziecięcia.
— Prawy wojak z ciebie będzie — zawołał i pociągnął go ku sobie, całując w głowę.
Judyta skrzywiła się, Sieciech przeszedł w głąb izby kroków kilka, jak by na te pieszczoty ojcowskie nierad patrzał. Stanął potem nieco opodal, zwrócił się i przerwał szepty króla z Bolkiem, których dosłyszeć nie mógł.
— Miłościwy Panie, królewiczowi po łowach czas spoczywać, ja czekam rozkazów Waszych, bo i jednej nocy tracić nie trzeba.
Odprawiony w ten sposób Bolko, oczyma się pytającymi do ojca odwołał, a król ręką wskazał, aby nieco ustąpił. Chłopak się cofnął ku ścianie, Sieciecha wzrok poszedł za
nim.
— Mów, wojewodo — odezwał się król — nic nam chłopiec nie wadzi, niech słucha owszem i Waszego się uczy rozumu.
Była chwila wahania się i milczenia. Sieciech spoglądał na królowę, ta mu znaki jakieś dawała, nareście począł, będąc
posłusznym królowi.
— Miłościwy Panie, rany goić potrzeba, dopóki się nie zaognią. Wyślę więc i posłańców po grodach, aby się ludzie nasi ściągali co najrychlej tu do nas. Musiemy iść siłą znaczną na Magnusa i Wrocław. Zdrada jawna, lecz przystało nam zrazu w nią nie wierzyć, oczy zamknąć, spróbować, azali się nie pomiarkuje. Jeżeli go do rąk dostanę, łeb mu zetnę. Pój dzieli jedna ziemia po swej woli, osobno każdej się zechce swego księcia mieć i stać samopas. Magnus zaskoczony, nim siły zbierze, ulec musi i Zbigniewa nam wyda. Ale mi nie przystało samemu iść, powiedzą, że ja to czynię, a nie Wy, Miłościwy Panie. Musicie być ze mną osobą swą. Sieciecha nienawidzą dlatego, że Wam wiernie służy. Sieciech im solą w oku, na Sieciecha wszystko złe zwalają! Bez Was, Miłościwy Panie, powagi nie będzie, Magnus ulegnie Wam, a mnie się opierać będzie.
Król, słuchając z uwagą natężoną, kilkakroć dłonią drżącą powiódł po czole, wzdychał ciężko.
— Luźnym słowom, które lada kto przynosi — odezwał się — nie dawajcie łacno wiary. Nim się rycerstwo zbierze, nim wystąpiemy, do Magnusa trzeba słać z pytaniem, niech powie, czego chce, co myśli. Podda się może bez bitwy. Nie, pójdziemy nań, gdy inaczej nie może być.
Sieciechowi słuchającemu twarz się mieniła i ramiona poruszały.
— Ślijmy do Magnusa, kiedy taka wola Wasza — odparł — Miłościwy Panie; ślijmy doń, ale wici trzeba słać i lud gromadzić, aby być pogotowiu.
— Gromadźcie — potwierdził król smutnie — Wy lepiej wiecie, co trzeba.
Bolko stojący pod ścianą ręce zacisnął z radości. Młodej głowie jego tylko zdało się, że siać do Magnusa nie było po co, a z buntem się w rozmowę wdawać nic po tym; wprost nań uderzyć, rozbić i ukarać. Po dziecinnemu myślał. Po co tu w słowa grać, gdy w miecze brzęknąć można!
Stało się milczenie.
— Nie wiem ci, co Magnus powie — począł wojewoda — ale to wiem, że podłym zdrajcą jest. On to z jamy dobył klechę, aby go przeciw nam prowadzić, nim się zastawić i ranić serce ojcowskie. Tak, zdrajcą jest, on i wielu innych po tych ziemiach, co z nim przeciw mnie trzymają. Nie mogą na króla uderzyć, biją we mnie, wiedząc, że król stoi za mną. Wszyscy przeciw mnie są, wszyscy przeciw Wam, panie! Zdrajcy niepoczciwi wszyscy!
Poczynał się coraz bardzej unosić.
— Na mnie biją — mówił — bo ja stoję na straży dobra pańskiego i całości tych ziem, które oni rozerwać by radzi na kawały; każdy z nich ciągnie w swą stronę, rad by sam panem być, słuchać nie chce nikt, A co warte królestwo rozerwane na poły i szmaty? Wszakci je krwawo Mieszko i Bolko spoili na to w jedno, aby siłę miało, na to korona im była dana, aby pod nią się wszystkie ziemie jak kurczęta pod kokoszą gnieździły.
Władysław, słuchając, niby na stół patrzał, myślał nie wiadomo o czym; wzrok czasem ukradkiem wyrywał się ku synowi. Roztargniony był i gdy się wojewoda zatrzymał, rzekł jakby machinalnie.
— Ślijcie no do Magnusa.
— Kogóż Wasza Miłość posłać każecie? — pytał wojewoda.
— Wybierzcie sami — szepnął Władysław — ja nie wiem. Królowa poczęła znaki dawać wojewodzie, który się namyślać zdawał, milczał.
— Duchownego bym słał — odezwał się Sieciech — aby po kryjomu i z ks. biskupem Żyrosławem się rozmówił, a jego też ku nam nakłonił. Gdy ojciec a pasterz słowo rzecze, ludzie rychlej za nim pójdą niż za wojewodą. Duchownego by potrzeba, ale takiego, co by i mógł, i chciał, nie widzę.
— Znajdźcie i wyślijcie, kto Wam po myśli — potwierdził król, zbywając się ciężaru.
Znowu królowa dała znak.
— Duchownego nie mam, Wojsława poślę, gdy innego nie znajdę — odezwał się Sieciech. — Temu przynajmniej zawierzyć mogę, że mnie nie sprzeda. Mojej krwi jest i Wam wierny, Miłościwy Panie. Wojsław małomówny, powolny, ale jak kamień twardy; nie przemienia go, nie kupią, nie
nastraszą.
— Ślijcie Wojsława — zamruczał król obojętnie. Ruszyła z politowaniem ramionami Judyta.
— Co ma rzec im? — zapytał uparty wojewoda.
— Co Wy mu każecie — rzekł król zimno, spuszczając oczy — będziecie wiedzieli, jak mówić do nich. Niech wichrzeń wszelakich zaniechają, niech Zbigniewa nazad pod strażą do klasztoru odeślą.
Mówił coraz ciszej, rozmowa widocznie króla nużyła, ocierał pot z czoła tuwalnią, wzdychał, oczyma niespokojnymi po izbie wodził, jak by ratunku szukał przeciwko temu męczeństwu.
— Idźcie, wojewodo miły — dodał żywiej — idźcie, rozporządzajcie, czyńcie, jako chcecie, wiem, że, co uczynicie, dobrym będzie. Na wszystko rękę daję, na wszystko.
Sieciech głowę uchylił, poruszył się, jak by odchodzić miał, i zawrócił raz jeszcze.
— Więc wola Wasza wojsko ściągać. Wojsław jutro na zaraniu w skok do Wrocławia ruszy, takeście przykazali, tak się stanie, ale Wojsław wróci z rękami próżnymi.
— Usłyszym, czego chcą — mruknął król trochę niecierpliwie. — Jeżeli zażądają, co niegodziwe, postanowiemy, co dalej.
Gdy Sieciech już ku drzwiom się zbliżał, królowa za krzesłem pana stojąca ruszyła się, jak by goniąc za nim. Władysław podniósł oczy na nią, ale widząc, że gdzie indziej była zwróconą, ku synowi spojrzał. Ruch ten dostrzegłszy, macocha spieszniej jeszcze do wyjścia się miała. Suknia jej jeszcze nie znikła całkiem za zasłoną, gdy Bolko spod ściany posko—czył i wesoło zbliżył się do ojca.
Oba się do siebie uśmiechali, król o trosce zapomniał.
— Łowy? Jakże poszło na Iowach? — spytał.
— Już mi łowy nie w głowie, kiedy wojna za pasem! — prędko począł Bolko. — A! Miłościwy Ojcze, po co do nich posyłać, na co ich pytać, iść na nich, na karki paść i tłuc! O, ja — zawołał, chwytając ojca za rękę — ja z Wami i Sieciechem idę.
Władysław głową potrząsał.
— Nie, nie — rzekł.
Zachmurzyła się twarz Bolkowi, odskoczył.
— Chodziłem na Pomorze! — zawołał.
— Inna to wojna, jeżeli od niej Bóg miłosierny nas nie uchroni — rzekł król smutnie. — Któż wie, kogo byś mógł napotkać naprzeciw siebie!
Bolkowi oczy się iskrzyły.
— Kto przeciw ojcu mojemu idzie, ten mi wrogiem jest, nie pytam, jak się on zowie — zawołał.
Król przyciągnął ku sobie i w głowę pocałował, dwie łzy mu pociekły po twarzy, które otarł po cichu. Zamiast odpowiedzi głową potrząsał długo, słowa rzec nie mogąc. Głośna rozmowa, widać dla tych, co u drzwi, choć z dala, stali, ale słyszeć ją mogli, przeszła w szepty ciche. Król dopytywał, słuchał odpowiedzi, rozkoszując się nimi; widać było, że żył w tym dziecięciu, uśmiechał się do niego, głaskał. Nagle przycisnął go do piersi i rzekł głośno:
— Idź już! Idź!
Posłuszny syn do ręki się pochylił, ucałował ją i zwrócił ku wyjściu. Na twarzy królewskiej niepokój się odmalował, na komornika skinął, który, gdy się zbliżył, szepnął cichym głosem:
— Ojca Lamberta wezwijcie do mnie.
Czy dozorca i kierownik sumienia królewskiego był tak blisko, czy się spodziewał i czekał wezwania wieczornego do modlitwy, lecz i jeden pacierz nie upłynął, gdy już się ukazał na progu. Na widok jego cała służba komornicza, która dla rozkazów zwykła stać była we drzwiach, cofnęła się zaraz i znikła. Ojciec Lambert mężem był poważnym, lecz umiał składać tę powagę i surowość, a stawać się łagodnym w potrzebie. Rozum patrzał mu z oczów. Mimo dość podeszłego wieku twarz miał rumianą, od której siwe zupełnie włosy mocno odbijały. Rysy były wyraziste, piękne niemal, ożywione przelatującymi po nich wrażeniami. Usta, choć się starały być dumnymi, miały więcej łagodności i pobłażliwości niż powagi. Prawdziwy to był kapelan dworski, który dla spełnienia posłannictwa swojego na przemiany różne przybierać musiał charaktery, do niczego już zbytniej nie przywiązując wagi. Szedł z wolna do króla, nie uniżając się przed jego majestatem, z którym był oswojony, patrzał tylko, jakim go znajdzie, aby się do stanu chorej zastosować duszy.
Król witał go z upragnieniem, z dala głową i ręką zapraszając ku sobie. Nie przyspieszył kroku ojciec Lambert i dopiero przy stole stanąwszy, ukłonił się.
Na wezwanie podał rękę, Władysław obyczajem wieku z pokorą ją ucałował. Oczy jego zwróciły się ku drzwiom niespokojnie, ale tam już nikogo nie było. Rozkazawszy przybliżyć się duchownemu, Władysław pochylił się ze złożonymi rękami, jak by spowiedź przed nim miał czynić:
— Ojcze mój — począł — ojcze, uspokój sumienie moje. Nieszczęście dotknęło mnie. Grzech mój wychodzi na światło dzienne, aby się pomścił nieprawości mej. Chciałem go przed światem utaić, czyniąc ofiarę na przebłaganie Boga. Wiecie? — zapytał król.
O. Lambert zawahał się trochę, choć w twarzy jego łacno poznać było, że wiedział to, o co był pytanym. Przez o. Lamberta, który sumieniem pana władał, kierował nim Sieciech, musiał go więc uprzedzić za wcześnie.
— Wiem, co Bóg dopuścił — westchnął kapelan.
— Wiecie więc niedolę moją, na którą pociechy szukam i rady — mówił Władysław. — Dziecię moje, które daleko stąd ukrywałem, wyciągnęli na świat nieprzyjaciele moi. Mnie, ojca, na sąd powołują! Na pośmiewisko podają! Co pocznę? Ojcem jestem i zguby dziecka pragnąć nie mogę. Ojcem jestem.
Królowi pot ściekał z czoła, łzy z oczów, głosu mu brakło. Duchowny wpatrywał się w niego z uwagą, milcząc.
— Coście uczynili raz — rzekł — a dobrym było, nie cofajcie. Osiem lat spędził w klasztorze, Bogu był ofiarowany, cofać nie godzi się daru położonego na ołtarzu. To gniew Boży przebłaga.
Spuścił głowę Władysław.
— A! Mówili mi — szeptał — donosili, pisywał przełożony, że go nałamać nie mogli i suknia mu powołania nie dała, krnąbrny był.
— Upór złego ducha w nim złamać było potrzeba — rzekł o. Lambert.
Król w dłoniach ukrył czoło.
— Cóż winne biedne dziecko? — wyjęknął.
— Dziecięciem grzechu jest — odpowiedział kapłan.
Nastąpiło milczenie, po którym król znowu mówić począł, jak by litości wzywał nad sobą.
— Ojcze mój! Wy to najlepiej wiecie, ile takich małżeństw do niedawna było jeszcze, nim kościół nakazywać począł, aby bez jego błogosławieństwa ludzie się żyć nie ważyli. Niewiasta, z której się narodził syn ten, prawą mi i wierną żoną była, żoną się zwała moją, tak jak ja mężem jej się wyznawałem. I byłaby została małżonką moją do końca żywota jej, gdyby mi po Bolesławie nie kazano wziąć tego ciężaru nad siły, a innej, królewskiego rodu małżonki dla potomstwa. Naówczas tamtą usunąć musiałem, dziecka się zaprzeć.
— Stało się i dobrze się stało — odpowiedział duchowny. — Dla królestwa też Waszego lepszym jest jeden, co je dzierżeć będzie, niż dwu, co by je mieli rozrywać. Bolek miłym wam jest.
Królowi obficie się łzy rzuciły, płakał, ręce wyciągając.
— Ojcem jestem — powtarzał — wnętrzności ojcowskie dla obu mam, i to jest dziecko moje!
Wyrzekł to tak silnie przejęty, że kapłan, który go nie spuszczał z oczów, na chwilę oniemiał, zbierając się do odpowiedzi.
— Miłościwy Panie — rzekł po namyśle. — Miłość ojcowska nie wymaga po Was ofiary spokoju ziem tych i bezpieczeństwa. Gdy się Zbigniew narodził, królem nie byliście, nie winniście mu działu z królestwa, boby pokrzywdzonym był ten, którego modlitwy pobożnej królowej wyjednały. Azali w klasztorze szczęśliwym nie może być? Miłujecie Bolesława! — powtórzył Lambert, bijąc w słabość królewską.
— Kocham go jak oczy moje — rzekł król — jak życie i nad to mizerne życie, ale na sumieniu kamieniem, brzemieniem cięży mi ten, ten!! Nocą słyszę płacz jego w kolebce, jawi mi się nocami matka jego, staje u łoża i woła jako do Kaina: „Coś uczynił z dzieckiem moim? — Azali ono i twoim nie było?” Trwożę się i drżę, a boleję, bo gdy serce odpowiada: Bogum go dał na ofiarę, ona woła na mnie, iż Izaaka nie chciał Bóg od Abrahama, choć posłuszny pod nóż głowę skłaniał, a ten nie chce jej poddać pod słodkie jarzmo Chrystusowe.
Widząc króla tak mocno poruszonym, iż w mowie czuć było niepokój, o. Lambert począł łagodnie go pocieszać.
— Miłościwy Panie, sny i widzenia zsyła moc nieczysta. Krzyż od nich uwalnia. Klasztor nie jest stosem ofiarnym, ale przedsieniem przybytków niebieskich. Mogliżeście mu co lepszego dać nad spokój i pewność zbawienia? Czyż świat ma co droższego nad to? Nie macie na sumieniu nic, boście wedle serca ojcowskiego postąpili.
Zamilkli, płakał król jeszcze.
— Módlmy się, ojcze — odezwał się znużony — psalmy mówcie, abym je powtarzał za Wami, aliści dusza się moja uspokoi i wstąpi w nią łaska Pańska, a da siłę.
Kapłan natychmiast ukląkł u stołu, złożył ręce, król nieco się przychylił, klęknąć nie mogąc, i psalmy razem odmawiać zaczęli.
Nabożeństwo to trwało tak długo, że gdy o. Lambert powstał, aby odejść, a komornicy weszli, aby króla rozdziać i do łoża prowadzić, znużony pan o swej sile dźwignąć się nie mógł.
Podczaszy niósł napój na sen w kubku złotym, drudzy misę, nalewkę i ręczniki, inni odzież nocną. Młodsza czeladź przyświecała. Dwóch pod ręce podniosło chorego i tak pochodem długim ciągnąc, znikli w przyległej sypialni, a w pierwszej izbie zostali tylko na czatach komornicy.
Na zamku cicho już było, świeciło się tylko i poruszało w komnatach królowej. Sieciechowi ludzie stali pogotowiu zbrojni, których rozsyłał na wsze strony. Coraz to się z zamkowych bram wysunęła gromadka i pognała gościńcem w noc ciemną.
O. Lambert z pacierzy i rozmowy wprost poszedł do wojewody. Pełno też tu było starszyzny różnej, z którą narady trwały do białego dnia. Wszystko, co króla otaczało, szło tu po rozkazy, bo Sieciech w Płocku jak we wszystkich ziemiach panował sam, czynił, co chciał, i w rękach trzymał wodze, które ściskał tym mocniej, im mu się bardziej wyrywać chciano.
I na ten raz ci, co go znali, potrząsając głowami, zapowiadali, że groźbę i niebezpieczeństwo na swą korzyść obrócić potrafi.
Palatyn chodził zasępiony i gniewny, powtarzał ciągle jedno:
— Dam ściąć zdrajcę Magnusa, a z nim wszystkich spólników jego.
Na wrocławskim grodzie, jak ludzie zapamiętali, czasu pokoju nigdy nie było tak tłumno, pełno, gwarno jak teraz. Nie tylko zamek, ale miasto, podzamcze, przedmieścia, wały i bramy obsadzone były wojskowymi, zalane Szlązakami i Czechami. Coraz to nowe jeszcze poczty przybywały. Noc mało się od dnia różniła, bo i w ciągu jej do wrót się dobijano, przybywały oddziały, zajeżdżali rycerze.
Pilnowano się czujnie u bram, stąd coraz u nich nowe krzyki, wrzawa, pytania i odpowiedzi mieniały się długo, nim gości niecierpliwiących się wpuszczono. Obawiano się zdrady i podejścia. Wysyłano dniem i nocą czaty na gościńce, wici po resztę ludzi, wybiegali zbrojni, wysuwali się piesi, ciągnęły wozy ze zbożem i sianem dla nagromadzonego rycerstwa.
Namiestnik Magnus krzątał się, pilne oko mając na wszystko. Na podzamczu, w kilku uliczkach drewnianymi ostawionych chatami, zwykle cichych i pustych, po których innego czasu więcej krów chodziło niż ludzi, stały teraz kupy różnej gawiedzi, gwarzyły, rozpytywały się, spierały. Zatrzymywano konnych, wykrzykiwano, a gdy od zamku się słyszeć dawał ruch jaki, oczy i uszy chciwie się zwracały ku niemu. Widać było ciągle sotnie zbrojnych w hełmach okowanych, z oszczepami na plecach, toporami, łukami i tarczami, przeciągające od zamku na wały, z wałów na powrót ku zamkowi. Wszystko się jak by do wojny gotowało.
Miejscowi ludzie, choćby się wysypali wszyscy na rynek i ulice, tyle by wrzawy nie wnieśli z sobą, aniby ich tak wszędzie było pełno; czuć było obcych, a ci się najżwawiej ruszali, najwięcej dokazywali, najgłośniej krzyczeli. Gawiedź ta, nie mogąc się cala na zamku pomieścić, po domach mieszczan się rozpościerała. Dolatywały z nich niewieście krzyki, śmiechy i łajania.
Wyrwała się czasem uchodząca dziewczyna z rozpuszczonymi włosami i wpadłszy w tłum, z jeszcze większą trwogą wracała, nie wiedząc, gdzie się schronić.
Na targowisku, u studzien, koło zamku, namioty i szałasy gęsto stały jedne koło drugich. Tu i ówdzie całymi rzędami konie u lada jakich żłobów powiązane się pasły. Przed namiotami kilką powiewały wbite chorągiewki. Na przyzbach siedzieli gęślarze, nucąc, a tłum obstępywał ich dokoła, przysłuchiwał się i wtórował. Już zdawało się wszędzie jak nabito, a ciągle jeszcze przypływało coraz więcej ludu. Wchodzące kupki szukały sobie miejsca, wszczynały się spory, zanosiło na bitwy, aż wójci nadbiegający rozstawiali, uspokajali i godzili. Spokojni ludzie patrzyli na tę nagłą powódź, zalewającą miasto, ze trwogą. Nie w smak im ona była. Wiedzieli z doświadczenia, co znaczy sprowadzanie żołnierza i komu ono najdolegliwsze. Za tym szła wojna, oblężenie, głód, mordy i wszystkie plagi Boże. Ale mały człek wielkich spraw odżegnać nie zdoła. Patrzali osłupieni, a baby i dzieci tuliły się po wyżkach wylękłe.
Gdy się to działo w mieście i na targowisku, na grodzie gorzej było jeszcze. Tam się już prawdziwe obozowisko rozkładało. Choć noc nadeszła, jasno było od ognisk porozpalanych, przy których ludzie leżeli, nie rozdziewając się, na straży. Czaty chodziły dokoła, we wszystkich wrotach czuwały warty, z okien poodsuwanych szum i gwar straszny, i światła biły, jak by wesele obchodzono. W podwórcach, choć pod okiem starszyzny, nie uszło pół dnia bez zatargu krwawego, który setnicy kijmi uciszali. Z zamku też dolatywały głosy, jak by i tam nie lepiej się działo.
W prawo i w lewo od wielkich sieni na dworcu świeciło, drzwi stały otworem szeroko, tu i tam ścisk ludzi widać było, tak że przybywający ledwie do środka dobić się mogli. Służba konwie nosiła i beczki próżne wytaczała, bo pić trzeba było dać, a po skwarze letnim żłopali chciwie, kto się dorwał, jak ze studni.
W lewo kilka izb pominąwszy, była jedna największa, w której starszyzna siedziała u stołu, choć stół już próżny był i kubki tylko a dzbany na nim. Na ławach jeden przy drugim, w postawach różnych, siedzieli ludzie rycerscy po—opierani, półleżący, niektórzy poskładawszy głowy na rękach ze znużenia.
Namiestnika Magnusa w tłumie tym odróżnić łatwo było, bo mu wszyscy cześć oddawali, a i postawa była nie lada. Wzrost ogromny, otyłość wielka, twarz szeroka, race silne. Olbrzymem się wydawał przy drugich, a gdy głos zabrał, jego jednego wśród największej wrzawy słychać było. Głową wszystkich przechodził, a że mu z niej już dużo włosa spadło, świeciła górą biała i lśniąca. Rysy twarzy wyraziste, grube, szerokie, z dala biły w oczy. Że lato odzieży ciężkiej na siebie nie dozwalało brać, miał kaftan szkarłatny, wdziany bez gzła na ciało gołe, a na nim u szyi łańcuch ciężki, złoty. Kilku duchownych w sukniach ciemnych około niego stało, kilku tuż tylko co zbroje z siebie pozrzucali, bo na skórzanych kaftanach znać było powyciskane ich ślady.
Wpośród nich, na szerokim krześle i wezgłowiu, zmieniony do niepoznania, siedział niedawny kleryk, teraz pan a syn królewski Zbigniew. W sukni mniszej niezgrabnym był, teraz, gdy się pstro i bogato przestroił, nie lepiej mu było; twarz się tylko wielce przerobiła, gniew i złość z niej zeszły, została chytrość i buta wesoła.
Na siedzeniu swym nie siedział, a leżał rozpostarty, sam się sobie przyglądając niekiedy, tak mu dziwno było, iż się tu znalazł. Łańcuchem, który na piersi miał, bawił się, uśmiechając do niego, to pasem od mieczyka, na który z ukosa czasem poglądał. Pas był misternie kowany, sadzony i świecący. Sukni nowej rękawy to naciągał, to spuszczał, to koło szyi rękami przebierał, to włosy jeszcze krótkie przygładzał, bo mu postrzyżyn klasztornych wstyd było.
Przez ten czas, gdy wolnym był, na brodzie mu się włos puścił rzadko, swobodnie, pieścił się też z nim, choć wedle życzenia nie rosnął, zasiewał się nędznie, a sterczał twardo. Rysy twarzy rozweselone nie wypiękniały, grube były i niekształtne; wzrok latał dziko, usta krzywiły się szydersko. Ludzie się doń nie bardzo garnęli, a i ci, co mieli do tego ochotę, rozmówiwszy się, prędko ją tracili.
Wśród kółka, które go otaczało, stał namiestnik Magnus, poważnie ręce za pas pozakładawszy, silnym i donośnym głosem rozmawiając ze starszyzną.
— Hej! hej! — prawił, śmiejąc się. — Już tam w Sieciechowie i w Płocku trwoga być musi. Podkrólik nasz miota się jak podsmalony. Kto wie? Może już ciągnie na nas, bo to prędki człek, ale czaty rozesłane, dadzą znać w czas, będziemy wiedzieli, co czynić.
— Już tam z nas — ozwał się jeden ze Szlązaków — nieposłusznych wichrzycieli uczynią za to, żeśmy się za krzywdę pańskiego dziecka ujęli. Ano! Niech aby jedna ziemia swojego pana ma, nie Sieciecha. Dosyć już tej Sieciechowszczyzny.
— Pewnie! pewnie! — dodał Dobek z Morawicy. — Za króla i za jego krew stajemy. Matka Zbigniewa była siostrą naszą, czemuż to dziecko nie ma być tak dobre jako i drugie, co je aż święty Pański na ziemię znieść musiał.
Duchowny blisko stojący oburzył się, tak jako niegdy opat na Dobka, który język miał nieostrożny.
— Ze świętymi Pańskimi tylko się za pan brat nie stawcie — rzekł — aby Wam nieświęta siła głowy z karków nie zdjęła za to bluzganie!!
Dobek, który wprzódy księdza nie widział, uderzył się po gębie i umilkł, poczuwszy winnym.
— Żart to był — rzekł pokornie po chwili.
— Ano, głupi — odparł surowo duchowny, spoglądając nań z góry — świętych rzeczy usty lada jakimi nie tykajcie, aby Wam język nie usechł.
Dobek zbliżył się i w rękę go pocałował. Żarty z duchownymi niebezpieczne były, oni panowali i rozkazywali. Duchowny nie dawał się przebłagać.
— Pamiętajcie ino dobrze — dodał — co się z bezbożnym królem Bolesławem stało, abyście i Wy jak on nie zginęli marnie.
Skłonił Dobek głowę.
Poza krzesłem Zbigniewa stał młody człek, namiestnika Magnusa bratanek Zahoń; blade chłopię, jak tyczka od chmielu wyrosłe bujno, a nie silnie, chude, potulne i nieśmiałe; był to przyboczny księcia dworak, który się doń przygarnął.
Z nim po cichu mieniał słów po trosze Zbigniew.
— Nudno i u was, mało nie jak w klasztorze za klauzurą — szeptał, rozglądając się dokoła po twarzach i wyciągając, jak by mu się na sen zbierało. — Ani gędźby, ani pieśni, ani wesołego słowa, ani twarzy niewieściej nie najrzeć.
— Miłościwe Książę — szepnął Zahoń — nie pora po temu. Między taki tłum niewiast się wprowadzać nie godzi, sromałyby się bardzo, bo ludzie języków nie strzymają. Gędźby też nikt by słuchać nie chciał, kiedy wszystkim w głowie, że lada chwila rogi zagrają może.
Zbigniew niecierpliwie się poruszył.
— No — rzekł — naówczas też pora będzie myśleć o wojnie, a na konie siadać. Dziś wolałbym dla siebie zażyć dobrej chwili, a nie wędzić się w tej głupiej wrzawie.
Spojrzał pogardliwie po ludziach i zamilkł. Zahoń nie miał co odpowiedzieć. Książę wydawał mu się nad wszystkich rozumniejszym, bo pięknie i łatwo mówić umiał. Zbigniew oczyma wodził po izbie, niekiedy poziewnął, nieraźno mu było wśród ludzi starszych, którzy o poważnych sprawach gwarzyli. Dobek zbliżył się doń, jak by go chciał rozerwać, bo inni zaniedbywali. — Cóż, Miły Panie, nie próbowaliście dziś łuku albo miecza? — spytał. — Nie dosiedliście konika? Zdałoby się teraz, póki czas, obeznać z rycerskim rzemiosłem.
Zbigniew z lekceważeniem, wzgardliwie usta wykrzywił.
— O! Wielka mi to nauka — odparł — noża z pochew dobyć i na odlew ciąć. Naukę tę ma parobek każdy, póki siły staje. Konia między nogi wziąć i trzymać się na nim niewielka też sztuka. Jam do dowództwa stworzony, a nie do bicia się, a dowodzić, da Bóg, potrafię.
Dobek głową potrząsał.
— I na to trzeba doświadczenia — rzekł sucho.
— To się go dostanie — ciągnął dalej tym samym tonem Zbigniew. — W klasztorze mnie tego nie uczono. Za grzech mi nikt nie weźmie, że do razu żołnierzem nie będę. Temu, co panuje, więcej trzeba głowy niż dłoni. — I uderzył się w czoło.
— E! e! — zaśmiał się Dobek — obojga pono zarówno! Jak jedno będzie słabe, drugie się nie na wiele przyda.
Książę się uśmiechnął pańsko, próbując ręką wąsa, którego jeszcze nie miał.
— Wiem ci ja, co mi potrzeba — zawołał dumnie. — W klasztorze mi rozumu nie wycisnęli dusząc, a myśleć dość było czasu.
Dobek, któremu się tego dnia jakoś nie szczęściło, już chciał na inny przedmiot, mniej drażliwy, nawrócić rozmowę, gdy tumult się stał u wchodu i głosy jakieś podnosić zaczęły. Magnus natychmiast niespokojne oczy w to miejsce zwrócił, kędy tysiącznik jego Pałka, nawet hełmu z głowy nie zdjąwszy, przez tłum się przeciskał, szukając go oczyma niespokojnie.
— A co tam niesiesz, Pałka? — zapytał z dala, przez głowy drugim, Magnus.
— Miłościwy wojewodo — głośno począł przybyły, którego reszta starszyzny niewiele obchodziła — tajemnicy w tym nie ma, godzi się i głośno o tym powiedzieć. Nasze czaty posła od króla oznajmują. Jutro tu ma być.
Usłyszawszy to zgromadzeni, ruszyli się wszyscy.
— Poseł od króla! Poseł? Sam? Z ludźmi! Gdzie? Kto go widział? — poczęto wołać ze wszech stron.
Wstał i Zbigniew, ale z namarszczoną twarzą, poczuwszy urazę, że się z tym oznajmieniem do namiestnika zwrócono, nie do niego, który tu już pierwszym chciał być. Wtrącił głośno:
— Któż? Gdzie te posły? Do mnie?
Tysiącznik, mało co głowy skłoniwszy, dalej znów mówił do Magnusa, jako do swojego dowódcy.
— Poseł z niewielką garścią o milę stąd na nocleg stanął.
— A poczet ma duży? Słyszysz? — przerwał Zbigniew, chcąc na siebie zwrócić uwagę.
Pałka nie zbity z tropu, patrzał ciągle na Magnusa, wahając się z odpowiedzią.
— Poczet ma duży? — powtórzył namiestnik.
— Jest tam, słyszę, koni może ze dwa dziesiątki — odparł Pałka.
Magnus, który jak inni do zbytku na królewicza nie zważał, wtrącił od siebie.
— Nie wiecie, kogo do nas wysłano?
— Poważny jakiś człek — mówił Pałka — mówili, że się Wojsławem zowie. Ode dworu i osoby pańskiej.
Popatrzywszy po otaczających, Magnus dał znak Pałce głową, że odejść może. Skupili się starsi, poczęli szeptać i naradzać się po cichu między sobą. Widząc to Zbigniew, urażony, że go na boku zostawiono, podszedł ku nim, właśnie w dobrą chwilę, gdy się starszyzna Magnusa otaczająca do drugiej izby ruszała.
— Cóż poczniemy? — zapytał królewicz, stojąc naprzeciw namiestnika.
Zmieszał się Magnus nieco, zawahał, ciężko mu było z odpowiedzią.
— Miłościwy Książę — rzekł wreście, pomyślawszy długo i nierad widocznie, że mu się książę wtrącał — dajcie nam samym naradzić się, a rozważyć, potem ja Miłości Waszej przyniosę, co uradziemy.
Nie w smak to poszło książęciu,
— A jaż to się wam nie zdam do rady? — zawołał nieco gniewnie, oczyma złośliwymi tocząc dokoła.
Magnus go odwiódł na stronę.
— Zostańcie, Wasza Miłość, tu, tak będzie lepiej — rzekł — zabawiajcie się, ludzi sobie jednajcie, my z sobą śmielej bez Was mówić będziemy. Sprawy są nasze domowe, Wam jeszcze nie znane… Tak lepiej.
Nie odpowiadając już nic, Zbigniew zagniewany poszedł się rzucić na ławę i podparł łokciem, nie tając, iż mu nie w smak było odsunięcie od rady, a zbywanie się jak młokosa. Tymczasem starszyzna polska i czeska z Magnusem poczęła się wybierać do bocznej izby, którą za nią zamknięto. Kobiety z niej pewnie przez szpary musiały się przypatrywać zgromadzeniu, bo słychać je było na widok Magnusa pierzchające, strwożone, śmiejące się i pokrzykujące.
Izba też to była dla rodziny i domowników, nie od gości, sprzęty jej mówiły o niewiastach, czuć było kądziel i zioła wonne, nabiał i jadło. Magnus, nie mając już gdzie, wprowadził tu starszyznę, odprawiwszy niewiasty do kleci. Weszli milczący panowie. Kobiety zaraz drugie drzwi zasunęły za sobą. Chciał i Dobek wnijść, ale mu Magnus w progu szepnął.
— Pilnuj swojego królewicza, a zabawiaj go, my tu radzić musiemy. Co obradzimy, powiemy Wam.
Widać było z twarzy Magnusa niepokój jakiś i podrażnienie, inni też nie bardzo patrzali wesoło. Westchnął Magnus, odszedł nieco w głąb i do jednego z poufalszych odezwał się.
— A co? — rzekł — książęcia własnego mamy!! Mnichy z niego zrobiły, nie wiem co. Ni z pierza, ni z mięsa, ale królewska buta jest.
— Prawi niezgorzej — odezwał się drugi — języka dosyć ma, w głowie też jasno, tylko że do roboty się nie bierze, do konia i do żelaza go nie napędzić. Rycerz z niego nie będzie tęgi.
— Patrzy jako zwierz, gdy go z nory dobędą — dodał trzeci.
Nie pochwalił nikt.
— Wszelako jaki on jest, lepszy będzie od Sieciecha — zakończył inny.
— Cóż z posłem od króla czynić będziemy? — zagaił: Magnus. — Wojsław to krewniak Sieciechów, ochmistrz królewicza, znam ci go, lepszy jest, niż się zda.
Wszyscy po sobie patrzali, głowami potrząsając, nikt z wyjawieniem zdania nie spieszył. Najstarszy Chramy odezwał się, brodę targając, jak miał we zwyczaju.
— Ha! Co się stało, trudno odrabiać. Zgodziliśmy się królewicza wziąć, trzeba przy nim stać.
— A jeżeli siłą zechce nam przemagać Sieciech — mówił Magnus. — Mamyż krew rozlewać?
Nie odzywał się nikt.
— Czechy nas poprą i pomogą — bąknął jeden.
— Ano, pewnie, poprą tak, że zajadą i złupią — rzekł Magnus — zamiast Sieciecha będziemy mieli jakiego Przemyśla! Co myślicie? Jeśli się zładzim zgodnie, dobrze. Jak ma wojna być o tego mnicha, ja grodu i ziemi na łup dla niego dawać nie myślę. Nastraszą się naszej siły, niech Zbigniew siedzi. Jak nas wojować zechcą, za zdrajców i nieprzyjaciół głosić, nie warta krwi naszej sprawa. Sieciech ma ludu dosyć.
— Oho! — zawołał Czech, który nieco dalej stal, a Dobrosław było mu imię. — Jakeście prędko wzięli sprawę, tak ją też rychło rzucacie. Tożeście się zgodzili królewicza trzymać i popierać.
— Nie wypędzamy go też — odezwał się Magnus kwaśno — ino wojna sroga rzecz. Kiedy musu do niej nie ma, lepiej nie poczynać.
— Skądże to wiatr dziś zawiewa? — wtrącił Dobrosław.
— Ten sam, co i wczora — mruknął Magnus — rozumu zawsze trzeba. Sieciechowi strachu napędzić, aby nam tu nie bruździł, nie królował, toć trzeba, a od swoich odstać i ze swymi się zarzynać!!?
Warknął Czech coś niewyraźnie, inni za Magnusem trzymali.
— Królewicza nie opuściemy — rzekł jeden — a na rzeź się za niego też nie damy. I jego nie uratujemy przez to, i ludzi nagubim.
— Gdy poseł przybędzie — ciągnął Magnus dalej — powiemy mu, że przeciw królowi podnosić się i z królem wojować nie myślimy, przeciw Sieciecha występujemy. Niech sam król, nie on panuje, niech ludzi nie wygania, niech głów nie strąca, oczów nie łupi. Dosyć było Sieciechowych rządów, jam tu z ramienia pańskiego, niechże mi równy nie rozkazuje.
— A jak król nie przystanie? — zapytał Chramy — jak się nas nie ulęknie?
Pogładził się Magnus po łysinie.
— Ja grodu na łup nie dam — rzekł — a czyja wola w polu się potykać, nikomu nie zbronno.
— Tak lepiej — dodał drugi z boku. — Kto ma wolę rozprawiać się orężnie, niech z murów wyciągnie. Grodu szkoda, na oblężenie ani żywności, ni gotowości nie ma.
— Ani ochoty — zakończył Magnus. Milczał trochę, a potem dodał:
— Prawdęli rzec? Po królewiczu więcej spodziewaliśmy się. Na kleryka on pewnie dobry, a będzieli zeń żołnierz, nie wiem. Z oczów mu groźno patrzy, z gęby mu słodko płyną słowa, a ręce wiszą. Ni do konia, ni do miecza ochoty nie ma. Włożył zbroiczkę, nie dotrwał w niej pół dnia, już mu barki gniotła, aż się skrobał.
Rozśmiało się kilku, nikt nie sprzeciwiał.
Rozpoczynały się narady, gdy, drzwi przebojem otwarłszy, Zbigniew się zjawił, ciągnąc Dobka za sobą. Wstyd mu było z rady zostać wykluczonym.
— Cóżeście uradzili? — rzekł od progu, miotając oczyma, aby wyczytać im prawdę z twarzy, nim ustami skłamią.
— Tak jak nic — odezwał się Magnus, wodząc wzrokiem po swoich — zobaczymy, co jutro pokaże. Nie wiemy, co poseł niesie.
— A ja wiem — przerwał Zbigniew — jasna rzecz, zechcą, abyście się poddali, mnie katom w ręce dając. Oburzyli się wszyscy.
— Nie bójcie się, Miłościwy Książę — odparł Magnus — wziąć Was z między siebie nie damy. Zawczasu dziś mówić o jutrze, nie wiedząc, co ono przyniesie, ale zdrady się nie dopuściemy. Król, gdy posyła, znać chce zgody.
Bystrym spojrzeniem po twarzach poznał Zbigniew, iż przed nim tajono sprawę, a zbytniej dlań miłości nie było. Zgadł niemal, co się święciło.
— Miłościwi Panowie — odezwał się, podnosząc głowę. — Nikogom ja nie prosił, aby mnie z klasztoru wyciągano, samiście to, po dobrej woli, uczynili. Teraz, gdym ja swobodny, o prawa swe się upomnieć mogę, nie ustąpię od nich. Jeżeli poseł niesie zgodę i to, co mi należy jako króla synowi, dobrze. Zechcąli mnie znowu zamurować, a opuścicie wy mnie, pójdę do Czechów, pójdę do cesarza, pójdę do pogan bodaj, a praw się upominać będę.
Mówił żywo, przejęty mocno i kilka głosów odezwało się:
— Nie opuścim Miłości Waszej, nie opuściemy.
Magnus stał milczący długo.
— Będziemy przy Was i za Wami — odezwał się — tylko w grodzie się zamykać niebezpieczna rzecz. Gród macie jeden w ręku, dać go na zniszczenie? Nie godzi się. Przyjdzie do orężnej rozprawy, potrzeba ciągnąć w pole.
Zbigniew się zadumał.
— Pewnie, byle było z kim w pole iść — rzekł. — Toć i dziecko wie, że gdy za murami tysiąc ludzi przeciw sześciu tysiącom bronić się może i obronić, w polu równe siły mieć trzeba.
— Prawda! prawda! — potakiwać zaczęto, dając się ująć wymowie.
— Zatem co? — wtrącił Dobek — skąd wziąć, to wziąć, lud zbierać trzeba i siłę gromadzić. Czechy nam pomogą.
— Pomożemy — rzekł Dobrosław.
— Szlązaków pancernych i tarczowników, jazdy i pieszych, co od załogi zostaje, niech idzie z wami — odezwał się Magnus. — Nie będzie tego wiele.
Książę w ziemię patrzał, lecz trwogi na nim widać nie było.
— Tak — począł, głos zniżywszy — tak, panowie mili, nie prosiłem się ja z klasztoru, ale się do niego nazad wsadzić nie dam. Ludzi choćby z piekła muszę mieć.
Na to wspomnienie pieklą w ustach kleryka kilku się trwożliwie przeżegnało i cofnęło.
Z twarzami posępnymi stali dokoła wszyscy, radzić więcej się nikomu nie chciało. Dwu bliższych drzwi wysunęło się zaraz do pierwszej izby. Wkrótce i trzeci pociągnął za nimi.
Mało poczekawszy, dwu znowu zbliżyło się do wnijścia i znikło. Magnus tylko i Dobek ze Zbigniewem zostali.
Zbliżył się Dobek z Morawicy do namiestnika.
— Na ludzi — odezwał się — trzeba złota i srebra, a skąd ich wziąć?
— Ja nie mam — krótko rzekł Magnus.
— Ani ja — dodał Dobek.
— Ni też ja — śmiejąc się szydersko, dodał Zbigniew — zabrano mi wszystko i dano bodaj klasztorowi, a na co święcona woda upadnie, tego już nazad nie wyrwać. Przecie po ojcu mi się coś dostać musi. Kto mi zawierzy, temu ja stokroć zawdzięczę.
Namiestnik namyślał się, wahał, przysunął powoli do księcia i szepnął z cicha:
— Może na to znaleźć się rada. Co się jutro z posłem uczyni, to nam powie, co dalej mamy przedsiębrać. Do jutra śpij Wasza Miłość spokojnie.
Skłonił się nisko. Nie pozostało nic, tylko nazad do izby powracać, ku której Magnus prowadził. Zbigniew wyszedł nadąsany i gniewny, w progu na Dobka skinąwszy. Nie zatrzymał się już między gośćmi. Szedł wprost do izby, która mu była przeznaczona.
Miał już i dwór swój, i urzędników, i służbę, bo mu się na nią Czesi i polscy wygnańcy, co go sprowadzili, złożyli. Zaraz w pierwszych dniach ukazało się, że do występowania gromadnego, dwornego, strojnego i hałaśliwego największą przywiązywał wagę. W drodze już począł się troszczyć, by jego krwi królewskiej odpowiednio co najrychlej się urządzić. Chwytał ludzi, jacy się stręczyli, odziewał ich jaskrawo, dwu, co na rogach grali, zabrał z Saksonii, innych ze Szląska pościągał, od panów wyprosił, konie sobie darowywać kazał, dwór przybierał i stroił. Więcej mu o to szło niżeli o samą sprawę. Za próg zamkowy teraz nie ruszył się bez gromady, którą za sobą wszędzie ciągnął. Musiał jeden przed nim miecz nosić jak przed książęciem udzielnym, drugi tarczę malowaną, dwu przeraźliwie trąbiło, inni okrzykiwali, lud rozpędzali, wołali: — Pan jedzie! Z drogi!
W tym jednym najbardziej królewska się w nim krew okazywała; przepychowi jaskrawemu był rad, a gdy prawdziwego mieć nie mógł, jako tako kłamanym się odziewał. Pysznił się tak z sobą i gawiedzi podziwieniem chciał być koniecznie. Śmiał się, widząc wybiegających z chat ludzi, głowy wyglądające przez okna, chowające się za węgły dzieci i dlatego tylko na koń co dzień siadał, aby się z trębaczami i dworem zabawić pokłonami ludu. Im więcej koło niego wrzawy czyniono, tym szczęśliwszy był, na zabój w rogi grać, w bęben bić, o żelazo szczękać nakazując.
Starzy na to potrząsali głowami, a widzieli w tym pańską dumę, która zresztą w owym wieku przystała książętom i była w obyczaju.
Na zamku izba najprzedniejsza z belkami rzezanymi wzorzysto przeznaczoną dlań była. Nie brakło w niej nic, co do wygody i ozdoby służyć mogło. — Gromadka zjednanych przyjaciół, nazwana drużyną, poprzyodziewana dziwacznie, otaczała go już, wierząc w jego szczęście i gotowa zań karku nastawić. Wszyscy za Dobkiem i księciem pospieszyli, czując, że potrzebni być mogą. Szedł i Zahoń.
Choć nikogo za serce pochwycić nie mógł Zbigniew, królewska jego krew, nadzieja panowania, łask i datków, ludzi doń ściągała. Dobek szedł z nim jako pokrewny, spodziewając się nim zawładnąć i kierować, inni, że nic lepszego do roboty nie mieli, a nadzieję jakąś świtającą widzieli. Słuchali go wszyscy, podziwiając mowę łatwą, dopomagali do śmiechu, gotowi byli na wszelaką służbę. Zahoń najlepiej błaznował, śmieszył i najniżej się kłaniał, za co był w laskach.
Reszta drużyny niewiele była warta. Na wodza do przyszłego wojska, którego jeszcze nie było, nastręczył się i wparł niemal gwałtem człowiek, który pono wiele po świecie wojował, a z wojen oprócz wyprawnego języka i skóry podziurawionej nic nie przyniósł. Kto on był, dojść nie umiał nikt; Szlązakiem się mienił, przysięgał, że z Głogowa był rodem, choć tam już nie miał nikogo i nikt go tam nie znał. Powiadał, że wojował długo na Węgrzech, że królowi Szczodremu służył, że Ruś znał jak własne kieszenie, królom czeskiemu i węgierskiemu był ulubiony i tylko go zazdrość z ich dworów wypchnęła, że na cesarskim też długo przebywał i do Włoch z nim wędrował, gdzie też nieprzyjaciół się dorobił swą cnotą. Cnotliwym się mienił wielce, a przez cnotę nieszczęśliwym. Cesarskich teraz nie lubił i psy na nich wieszał. Człek był jeszcze urodziwy, postawny, wyszczekany, językiem do wszystkiego gotów, ruchawy pozornie, a gdy przyszło co czynić, posługujący się i popychający drugich, krzyczący tylko głośno, a niewiele skuteczny. Do misy i do dzbana pierwszy się zawsze stawił i najdzielniej koło nich chodził. Chociaż skarżył się, że był porąbany w wojnach okrutnie, a włos mu już szpakowaciał, chciał jeszcze służyć, jak powiadał, szczególniej pod takim księciem, którego na pierwsze wejrzenie pokochał nadzwyczajnie. Kłaniał się do stóp królewiczowi, lizał mu ręce, rozpędzał przed nim ludzi, chodził przodem z głową odkrytą i pochlebstwy go zjednał.
Zwał się Marko Sobiejucha. Ten bodaj na głównego wojewodę swatał się Zbigniewowi; a że gadał bardzo wiele i zabiegał nieustannie, już był prawie pewien swego. Dwu też Czechów, Rawitów, ludzi milczących i cichych, przyjął był sobie Zbigniew, z tych jeden Przemko podczaszym był, drugi Leszko podkomorzym. Nie zbywało na innych dworakach, a co dzień stręczyli się nowi, których nie pytając przyjmowano, byle kto kaftan cały miał. Ci, co występowali w lepszej odzieży, pewni byli wyższego na nowym dworze dostojeństwa. Dobek z Morawicy, opiekun najdawniejszy, w zaufaniu był i łaskach.
Gdy się do izby wtoczył dwór książęcy za nim, znaleźli tu Marka, tylko co ze snu przebudzonego, bo się po mocnym piwie wywczasowywał, dużo z nim wprzódy nadokazowawszy.
— Mnie się widzi — odezwał się Zbigniew, obejrzawszy po swoich, że obcego nie było — mnie się widzi, iż na panów Szlązaków niewiele rachować mogę, potrzeba myśleć o sobie.
— Święte słowa — wtrącił Marko — złote słowa, nikomu na świecie wierzyć nie należy, nikomu.
— Sieciech — ciągnął, nie zważając książę — Szląska nie puści, póki go nie wy woj ujemy na nim. Trzeba ludzi. Jeżeli nie znajdę innych, do Pomorców słać potrzeba zawczasu, ci staną.
Dobek głową pokręcił.
— Ciężka z takim druhem sprawa — rzekł — nie wiecie, co to za lud. Poganie są okrutni; pójdą oni dziś z Wami, jutro na Was, a wiary nie strzymają nikomu.
— Co? — podchwycił Sobiejucha. — Ja ich znam. Szkalują ich, żołnierze dobrzy, ludzie nieźli, jak słowo dadzą, strzymają. Prawda, że łupią, a któryż wojak nie łupi? Na to wojna.
— Znasz ich? — zawołał Zbigniew. — Jedź zaraz na Pomorze, do Gniewomira, do innych, jednaj ich dla mnie.
Marko stanął jak wryty, we włosach ręką przebierając, zafrasował się.
— Ja ich znam? — rzekł. — Nie ma wątpliwości, nikt na świecie lepiej ich nade mnie znać nie może, ano jechać tam niepodobna mi. Ząb mają do mnie, po waśniłem się z nimi i ubiłem kilku, a krwi oni nie darują. Znajdziemy takich, co do nich pojadą.
Dobek radził z Krakowskiego ludzi ściągnąć, gdzie lud był ochoczy i raźny, Czesi swoich stręczyli i, nim dzień zaświtał, wyprawiono posły na wsze strony potajemnie, Magnusowi nie mówiąc słowa.
Nazajutrz rano, gdy się u bram orszak Woj sława ukazał, domagając wpuszczenia z królewskim słowem, rozkazy już były wydane, aby go na gród do namiestnika prowadzono. Wojsław niezbyt pańsko wystąpił, nie nadto okazale, nie miał nad jakie dwadzieścia koni z sobą. Dodany mu był duchowny, wikariusz z Płocka, ksiądz młody, imieniem Teodor, bo naówczas żadne się poselstwo, żadna czynność ważniejsza bez duchownego rady i nadzoru nie obchodziła. Biskupi wyżej już stali jak wojewodowie i królowi pilno na ręce patrzali. Znał też Sieciech krewniaka swego, iż o ile twardym był, a nieugiętym, tak równie do słowa ciężkim i w wymowie nieobrotnym.
Zbigniew od rana nie wychodził z izby swej, wahając się, czy mu się ukazywać należało lub wszystko zdać na namiestnika, przy którym Dobka postawił. Dworowi wszakże swemu pogotowiu być kazał.
Poselstwo wprost od bramy, przeprowadzane przez gawiedź ciekawą, która za nim biegła aż ku dworowi, na gród się udało. Magnus już na nie czekał, całą starszyznę około siebie skupiwszy. Nienawiść ku Sieciechowi, pomimo obawy wojny, nastrajała gniewnie umysły.
W dziedzińce wjeżdżając, Wojsław dojrzał, rozglądając się ciekawie, iż wszędzie ludu zbrojnego moc była wielka, jak nabito żołnierza, między którymi sporo Czechów poznawał. Posłańcowi z królewskim słowem uchybić nie chcąc, Magnus do progu wyszedł przeciwko niemu. Odział się na dzień ten świątecznie, ludziom też zbrojnym na grodzie przykazał, aby wdzieli odzież i zbroje przystojne. Zsiadającego z konia przywitał w przedsieni. Spotkali się milczący, mierząc oczyma, po czym Wojsław z księdzem Teodorem szli do izby razem, gdzie czekała starszyzna liczna, jak na radę zgromadzona. Mógł już tedy rozpoznać Wojsław, że niespodzianym tu nie był, że o nim wprzódy wiedziano, gotowano się na przyjęcie, myślano, jaką mu dać odpowiedź.
Do izby wszedłszy, rzucił oczyma poseł, azali nie ujrzy Zbigniewa, którego by się był domyślił, choć go nie widział od dziecka. Lżej mu się stało, gdy go nie zobaczył. Dokoła tylko, na ławach siedzieli ludzie posępni gromadnie, ciasno, z brwiami namarszczonymi, z twarzami groźnymi, dłonie na mieczykach, milczący i jak do sądzenia gotowi. Tu i ówdzie spostrzegł twarz dawniej sobie znajomą, a wrogą; te, których nie znał, jawnie okazywały, że nie lepiej myślały. Wstali niektórzy, inni się nawet nie podnieśli, szmer dał się słyszeć, za wchodzącymi wtoczyło się więcej jeszcze ciekawych, wszystko zbrojne, nachmurzone. Do ucha mogły dolecieć słowa i śmieszki niemiłe, lecz Wojsław zimnym na to był i jak wszedł powolnie, tak nieustraszonym okiem obiegł ławy dokoła obojętnie, zwrócił się do Magnusa i rzekł:
— Miłościwy Pan król Władysław mnie do Was przysyła.
Namiestnik wskazał duchownemu i jemu miejsce przy sobie, milczenie trwało głuche dość długo, a że Wojsławowi do słowa przyjść tak zrazu łatwo nie było, prosił ks. Teodora o wyręczenie.
— Miłościwy Pan Władysław przysyła nas — począł ks. Teodor — chcąc wiedzieć, prawdali to jest, że przyjęliście tu Zbigniewa, którego on chciał mieć w klasztorze? Prawdali, że przyjęliście zbiegów i zdrajców, którzy na karę zasłużywszy, chroniąc żywota, do Czechów pouciekali?
Wstrzymał się ksiądz, Magnus obrócił ku nim i rzekł po krótkim namyśle:
— Królewicza Zbigniewa i biednych ludzi, co się, niesprawiedliwie prześladowani, tułali po obcych, przyjęliśmy. Tak, prawda jest.
— Więc winniście zdrady i nieposłuszeństwa — wtrącił sam Wojsław.
— Nie jesteśmy jej winni — rzekł Magnus. — Królewicz nieszczęśliwy miłosierdzia się ojcowskiego domagał, a zbiegowie, bracia nasi, przeciw królowi nic nie zawinili.
Gdy to mówił, z ław dokoła dało się słyszeć mruczenie naprzód, potem kilku zawołało:
— Nie zawinili przeciw króla, pana naszego, ino przeciw Sieciecha…
— Przeciw Sieciecha! — kończył Magnus. — Złości a samowoli pana Sieciechowej dłużej nikt z nas znosić nie chce.
— Nie! nie! Nie będziemy jej więcej cierpieli. Nie! — poczęli z ław odzywać się siedzący śmielej coraz.
— Z Czechami się przeciw własnemu królowi wiążecie, na własny kraj następujecie — odezwał się Woj sław z wolna. — Król o wszystkim wie.
— Źle wie — zawołał Magnus goręcej — nie chcemy tak samo czeskiego panowania jak Sieciechowego. Niech król sam nami rządzi albo niech nam syna da. Sieciecha nie chcemy!
— Sam król was zdrajcami mieni — odrzekł ks. Teodor — woli jego nie jesteście posłuszni.
— Innego tu zdrajcy nie ma — wyrwał się Dobek, stojący za Magnusem — tylko Sieciech jeden! On to miłości pańskiej nadużywa, on z kraju wierne jego sługi pędzi, on prześladuje, on obdziera, on nieprzyjaciół robi — on…
Chórem z ław wszystkich, coraz śmielej, głośniej coraz, zaczęto już krzyczeć niemal, zapalczywość rosła.
— On! Sieciech! Zdrajca!!
Woj sław i towarzyszący mu duchowny postrzegli, że niebezpiecznym było zbyt ostro przemawiać, bo umysły już się oczekiwaniem zburzyły i rozjątrzyły same. Spojrzeli po sobie. Wojsław sam z wolna począł z chłodną krwią, która go nigdy nie opuszczała.
— Nie z panem wojewodą Sieciechem to sprawa, ale z panem a królem naszym. Ja nie od Sieciecha, ale od niego tu przysłany idę. Co komu do woli i postanowienia królewskiego, który chciał tego, aby dziecko poboczne w klasztorze się chroniło, a sromoty mu nie czyniło? Nie godzi się nikomu stawać pomiędzy ojcem a dziecięciem; ojciec każdy, gdyby i królem nie był, ma prawo nad swoimi. Wolno mu z nimi czynić, co chce. Dlaczegożeście srom królowi uczynili? Dobek się wyrwał:
— Jako żywo dziecko pobocznym nie jest. Matka jego, ziemianina córka, tak dobrze żoną była pańską jako która Judyta i syn to tak dobry, jak by się z królewnej rodził, skoro ją pan Władysław swego czasu miłował i za żonę trzymał. Srom czyni królowi, kto krzywdę czyni dziecku, nie my!! Nie my!
— A zbiegowie i zdrajcy? — spytał Wojsław.
Tak nazwani zdrajcy i zbiegowie siedzieli naprzeciw mówiącego na ławach, Dobek też do nich się liczył, więc skoro to słowo rzekł, szmer, wrzawa i zburzenie powstało wielkie. Magnus, chcąc nad nim zapanować, podniósł się, wstał i rękami a wołaniem począł zażegnywać ową burzę, ukazując, że sam mówić pragnie.
Ucichło po trosze.
— Powiem, co na sercu mam — zawołał — kryć prawdy się nie godzi. Zbiegowie to są, którym nie król, ale Sieciech dokuczył, i nie od króla, ale od Sieciecha uciekali, bo na ich gardło nastawał. Nie wiemy już, kto u nas panem, Władysław król czy Sieciech? On zagarnia pod siebie wszystko, krakowskim wojewodą jest, niech na Krakowie siedzi, a nam da rządzić, gdzie nas postawiono. On wojsko całe ma w ręku, on grody, zamki, urzędniki, dwór, on króla i królowę, on królewicza. Ino już nie widać, gdy zapragnie, aby sam panował. Tego my nie zniesiemy, tego my nie damy uczynić. Równy nam ziemianin jest.
Znowu nie mogąc się powstrzymać, krzyknęli wszyscy:
— Nie zniesiemy tego! Nie damy!
Ci, co siedzieli dotąd na ławach spokojnie, wstali, zaczęli się poruszać gromadnie, skupiać i postępować na izbę. W głowach szumiało, paliły się twarze, wyrywały słowa grube, łajania ostre, przekleństwa i pogróżki. Wojsławowi słyszeć ich nie godziło się, rozumieć nie było można. Magnus, który rad był uspokoić Szlązaków, rękami dawał znaki gwałtownie, ale bezskutecznie. Rozprzęgał się ład, jeden od drugiego zarażał się gniewem, powstrzymać było trudno.
Wojsław pobladł trochę, ksiądz Teodor wstał i chciał począć mówić, ufając w to, że go suknia osłaniała. Zamilkli niektórzy, ale w dalszych rzędach i głębi wciąż jeszcze szumiało:
— Między króla a jego urzędniki któż ma prawo wchodzić? — rzekł ksiądz. — Nie nasza rzecz sądzić, co król czyni. Komu źle, niech się skarżyć idzie.
— A tak! Słyszycie! — krzyknięto z ciżby. — Ho! Albo go to dopuszczą? Na drodze go wezmą, do ciemnicy zasadzą, jak Janka z Borku, jak Ludka Doliwę, jak Andrka z Bolimowa, co mu głowę Sieciech uciąć kazał. Król, mówicie, albo my to króla mamy? Nie Sieciech królowi, ale pan nasz Władysław panu Sieciechowi służy!
Smieszki urągliwe dawały się słyszeć tu i ówdzie. Wojsław blady wstał:
— Nie wolno mi słuchać tego, co mówicie, bo nieprawdą to jest, a oszczerstwem. Ci, co się z posłuszeństwa wyłamują, na Sieciecha wołają, bo do woli królewskiej zmusza. Sieciech praw, nieprawi ci, co nań nastają!
Słów tych ledwie mógł dokończyć, gdy wrzawa wzmogła się gwałtownie i zagłuszyła go. Popędliwy Dobek pierwszy miecza dobył z pochew, drudzy też, zobaczywszy to, chwycili się do żelaza, kto co miał, nóż, mieczyk, topór, podnosząc do góry. Zgiełk powstał straszny, cisnąć się zaczęto groźnie ku posłom tak, że Mągnus, poskoczywszy w czas, ręce rozpiął, sobą ich zastawił i od pierwszej napaści obronił.
Na mało by się to jednak było przydało, bo rozjątrzenie było straszne, a nienawiść wygnańców ku Sieciechowi taka, że na krewniaka jego, co śmiał stawać w obronie wojewody, rzuciliby się byli i rozsiekali niechybnie, gdyby z drugiej strony o. Teodor nie stanął, a na księdza nikt nacierać nie śmiał. Ława stała niedaleko drzwi do drugiej izby prowadzących, namiestnik prawie gwałtem popchnął w nie Wojsława, sam ciągle go sobą okrywając. Poseł z księdzem ledwie mieli czas wpaść do bocznej izby i drzwi zaprzeć za sobą, gdy tłum runął na nie rozwścieczony i bić począł rękami i mieczami, z zapamiętałością taką, iż Magnusa nawet słuchać nie chciano i nie poszanowano.
Jak to zwykle bywa, gdy jeden pierwszy da hasło, tłum się da pociągnąć i siła w nim liczbą rośnie; pomiarkowanie i pamięć stracono, miotano się, nie zważając na kogo. Rozbijali jedni drugich, do drzwi się cisnąc. W Wojsławie Sieciecha widziano i krzywd się chciano pomścić.
— Zabić! Rozsiekać! — krzyczeli przodujący.
— Sieciechów służka, na gałąź z nim!
Szczęściem drzwi, za którymi skrył się Wojsław z ks. Teodorem, dębowe były, grube, kute i do wyłamania niełatwe, choć wszyscy się na nie zwalili, barkami je chcąc wyważyć, nie słuchając Magnusa, który całą siłą głosu i ramienia im się opierał.
Na całym zamku zburzyło się i zawichrzyło. Widząc, co się w izbach działo, pachołkowie i czeladź starszyzny na ludzi Wojsławowych wpadali, spędzili ich z podwórza, aż się do szpichrza skryć musieli przed nimi, zasunąć i założyć, aby życie ocalić. Zaczęto ich tu oblegać i kamieniami ciskać.
Zbigniew, posłyszawszy wrzaski, choć zrazu się porwał biec także, strwożył się wprędce o siebie i Marka Sobiejuchę posłał tylko na zwiady, co się tam stało. Do podobnych spraw, gdzie dziesięciu na jednego idzie, Marko był najlepszy, wrzasku rad przyczyniał i drugich popychać był gotów; zobaczywszy, o co szło, rzucił się ochotnie i resztę spokojnych ludzi pociągnął za sobą. Zakipiało wszędzie, nikogo nie słuchano. Szturmowano do drzwi i do szpichrza coraz gwałtowniej. Drzwi, za którymi skrył się Wojsław z księdzem, runęły nareszcie wyparte, wrzeciądze pękły; tłum wpadł z mieczami do komory, ale Wojsław miał czas ujść od dawna. Wylękłe niewiasty dały mu się skryć na strychy, od których drabiny odjęto i pochowano.
Napastnicy w izbie pustej nie znaleźli nikogo, a z drugiej patrzały niewiasty, stanąwszy śmiało ze starszymi na czele, bo wiedziały, że im się nic stać nie może. Magnusowa żona w białej namitce i szubce jedwabnej zaparła im drogę. Ręce założywszy na piersiach, z brwią namarszczoną, patrzała na oszalałych spokojnie, ani się nawet odzywając. Cofnęli się przed nią, rozbiegli po kątach, ale nikogo nie znaleźli.
— Darmo się nie trudźcie — odezwała się w ostatku groźno stara niewiasta z wyrzutem do Dobka. — Gościny nie umiecie szanować, a myśmy mu dawno konia kazały dać, aby uchodził. Nie ma go na zamku!
Ochłonęli jakoś oszaleli ludzie, cichy ten i spokojny głos posłyszawszy, stanęli, miecze do pochew wkładając. Magnus nadszedł gniewny, łając i bezczeszcząc, wyganiać ich nazad do wielkiej izby.
I jak się ten ogień od jednej iskry począł, tak też rychło uśmierzył, jedni sami przyszli do opamiętania, drudzy się wzięli zagorzałych imać, odciągać, hamować i poskramiać. Wrzawa powoli ustawała, pojedyncze głosy tylko podnosiły się w górę z odgróżkami na Sieciecha, na Wojsława, a nawet i na króla samego.
Marko Sobiejucha, przodem zawsze idący, gdzie niebezpieczeństwa nie było, u szpichrza dokazywał, aż go z rozkazu Magnusa precz odegnano. Zajrzał potem do izby i do Zbigniewa ruszył, aby go ściągnąć tam, gdzie się jeszcze ucierano, bo mógł z tego rozjątrzenia dla siebie korzystać. Królewicz się wahał jeszcze, lecz poszedłby może, gdyby od Magnusa nie przybiegł komornik z prośbą a zaleceniem, żeby się nie pokazywał, dopóki spokój nie wróci. Wojewoda i tak miał do czynienia wiele, by umysły rozjątrzone ukołysać.
Marko Sobiejucha, Dobek i inni zebrani przy Zbigniewie, radzi sprawę doprowadzić do ostatka, aby wrocławian wmieszać w wojnę, na Magnusa wykrzykiwać zaczęli.
W wielkiej izbie uciszało się, gdy tu zgiełk powstał.
— Namiestnik na dwu stołkach siedzi — krzyczał Dobek — my tu z nim nie sprawiemy nic, próżno się nań oglądać.
— Przechera, zdrajca jest, niegodziwiec! — wołał Sobiejucha — mówiłem od początku, to wieprz tuczny, co swojego brzucha ochrania.
— Co poczniemy? — pytał Dobka. Zbigniew milczał gniewny.
— Nas tu jutro królowi oddadzą, z postronkami na szyjach — odezwał się Dobek.
— Zewsząd zdrada — mówił Marko — królewicza w matnię zagarnęli.
Usłyszawszy nową wrzawę, która z mieszkania królewicza dochodziła, Magnus sam dobiegł niespokojny dowiedzieć się, co tu się burzyło. Otworzył drzwi, powitano go spojrzeniami jak wroga.
— A cóż? — począł, poskakując ku niemu, Dobek. — Sieciechowego bratanka Wy bronicie i osłaniacie!! Wy! Jeszcze nas powiązanych oddać mu gotowi!!
— Broniłem go tak, jak bym bronił Was — rzekł surowo Magnus, mierząc go oczyma — gdyby oni mordować chcieli. Robię, co mogę i com powinien, więcej ani na włos. Posłyszeli prawdę, czekamy końca. Jeżeli król przybędzie z wojskiem, mówię otwarcie, bojować nie będziemy, oblegać się nie damy, a Sieciechowi i w oczy powtórzę, com rzekł.
Zbigniew słuchał, z boku stojąc, blada twarz jego zaogniła się gniewem, brwi ściągnęły, nie odpowiadając Magnusowi, odwrócił się do swoich i zawołał głośno:
— Cóż my tu dłużej czynić będziemy, gdzie Sieciechowych bronią, a o nas nie myślą? Precz chyba iść!
— A iść! Iść! — powtórzył Dobek.
— Marko — odezwał się książę — kto ze mną trzyma i chce iść razem, ludzi zwołać, strąbić, na koń, w pole, położymy się obozem, bezpieczniejsi będziemy!
Sądził zapewne, że namiestnik wstrzymać go zechce, lecz Magnus popatrzał, skłonił głowę i rzekł:
— Gwałtem Was strzymywać nie będziemy. Ja Was tu, Miłościwy Panie, nie powoływał, nie obiecywałem nic. Mnie proszono, nie jam prosił. Chcecie iść, otwarte bramy, szczęść Boże.
Ochłódli wszyscy i zamilkli.
— Prawdę rzec — odezwał się, uspokajając, wojewoda — nie ma tu co czynić w ciasnym grodzie, w pole przyjdzie wyciągnąć dziś czy jutro. Posłów uratowałem, wrócą do króla i Sieciecha z tym, co tutaj posłyszeli. Król wojsko już zbiera, ruszy na nas z nim. Ja miasta mu nie zamknę, bo wojny wydawać nie mogę.
— A my bić się musimy i będziemy! — krzyknął Dobek. Zbigniew mniej śmiało, ciszej powtórzył za nim toż samo.
— My się bić będziemy!
— Zatem Wam nie zostało nic, tylko w pole iść — zakończył Magnus.
Marko Sobiejucha, któremu we Wrocławiu wygodniej było niż w polu, niekoniecznie podzielał to zdanie, aby z miasta wyciągnąć, stał jednak milczący, zachmurzony, bo mu się przeciwić nie godziło, gdy wszyscy jedno postanowili.
Ostygło jednak jak od zimnej wody wszystko. Zbigniew na próżno w swoich szukał gorętszego poparcia.
Wtem Magnus począł, zwracając się ku niemu:
— Wasza Miłość nie będziecie się na mnie gniewać, uczyniłem, com mógł, dalej nie zdążam i obiecywać nie chcę, gdy strzymać nie potrafię. Gdybyście w mieście zostali, obiegną nas, ogłodzą, oskoczą i wezmą, głowy pod miecz pójdą. Bezpieczniej w polu. Ludzi nagubimy dużo i Was tu zguba by czekała; w szerokim polu, choćby się nie powiodło, jeszcze ujść można, do Czech schronić i lepszego czasu szukać.
— Ano, ano — odezwał się Dobek — może i Wasza prawda. Grodu chronicie i o sobie myślicie, za to Wam nikt nic nie powie, ale po coście Sieciechowego bratanka ocalili! Nagubił dosyć naszych wojewoda, mieliśmy prawo się pomścić.
— I cóż by Wam z krwi jego przyszło? — odparł Magnus. — Król by jej nie pomszczonej nie zostawił.
Tak się skończyło owo poselstwo królewskie, choć nie krwawo, ale bez skutku. Gorętsi nieprzyjaciele Sieciecha, którzy na Woj sława godzili, domyślali się, że gdzieś ukryty na zamku być musiał jeszcze, a chcieli go szukać po kątach. Magnus z sobą u stołu zatrzymał ich długo, nie dając odejść. Mrokiem Wojsławowi i ludziom jego boczną furtą Pałka ułatwił ucieczkę.
Odetchnął dopiero namiestnik, gdy mu znać dano, że w pole wyjechali i bezpiecznie do lasów czas mieli się dostać. Przewidzieć teraz było łatwo, że król natychmiast z wojskiem na Wrocław pociągnie. Rad się więc był pozbyć Zbigniewa i jego ludzi z miasta, ażeby gród od niebezpieczeństwa ocalić.
Nazajutrz już Marko Sobiejucha ruszał się, gromadząc swych ludzi, zwołując Czechów, ściągając, co gdzie było ciurów a ochotników, którzy na wojnę i łupy czekali. Wygnańcy zjechali natychmiast, rozbiegając się po kraju, przyjaciół jednając i ochotników między nienawistnymi Sieciechowi. Nie było o nich trudno, gdyż wojewoda surowością swą naraził wielu, a jego pomocnicy i przyjaciele, ufni w swą moc, po ziemiach wszystkich byli znienawidzeni. O królu nikt nie wspomniał, nie myślał; na Sieciecha się gotowali wszyscy.
Magnus karmił, poił i czym mógł opatrywał królewiczowskich ludzi, którzy powoli oddziałami w pole wyciągali. Za nimi i Zbigniew miał iść, acz jawnym już było dla najbliższych nawet, co mu sprzyjali, że ochoty do boju wielkiej nie miał, a głowę pełną tylko dumy — i pragnienie igraszki płochej, jaką sobie ze dworem czynił. Szyto mu chorągwie, strojono czeladź, zbierano urzędników, ściągano trębaczy i śpiewaków, bo o to się najwięcej troszczył. Chciał też mieć i namioty książęce, obszywane, kraśne i pokrycia na konie szkarłatne, bez tego się nie chcąc ruszać w pole. Z grodu też dobrze zaopatrzonego ciągnąć precz w lasy i pustkowia, gdzie i głodem przymrzeć, i chłodem przyboleć, i biedy zażyć było trzeba, nie miał książę ochoty. Gdy go z klasztoru brano, spodziewał się do gotowego działu przyjść, wszystkiego znaleźć podostatkiem, a nie dobijać się swoich praw jeszcze. Narzekał, iż mu zawód srogi uczyniono.
W kilka dni już ostatki Zbigniewowych żołnierzy wyciągać miały i on gotował się, rad nierad, iść z nimi. Widząc go posępnym i złym, Magnusowi żal się krwi królewskiej zrobiło. Dał, co mógł, w końcu radę podszepnął.
Wieczora ostatniego, gdy już w mieszkaniu Zbigniewa sakwy wiązano, węzełki ściągano i zabierano, opróżniając kąty, co się tylko dało zagarnąć, a Zahoń i dwór ciągle o coś jeszcze chodził się upominać u wojewody, Magnus sam poszedł do Zbigniewa, który od niego unikał.
Dobek ciągnął za nim w ślad, pilnując, aby królewicz sprawy sobie w czym nie popsuł lub się nie zadarł niepotrzebnie.
— Dam Wam na odjezdnym radę jedną — odezwał sią Magnus — posłuchajcie, nie pożałujecie.
— Czemu nie posłuchać, aby dobra! — odezwał się Dobek, który nie dowierzał staremu i ząb doń miał od owego poselstwa.
— Nim wyciągniecie w pole — mówił stary — jedźcie do biskupa, pasterza naszego, a proście go, aby, gdy król przybędzie, wstawił się za Wami. Pobożny pan usłuchać go może prędzej niż innych.
Królewicz, zbytniej do tego nie okazując ochoty, zamruczał coś.
— Biskupie słowo wiele znaczy — ciągnął wojewoda — a o. Żyrosława król pan nasz szanuje wielce.
Dobek słuchał, milcząc.
— Jeżeli do niego pojedziecie, jaz Wami — dodał Magnus.
— Po co mi biskup, gdy wojnę prowadzić mam — odezwał się Zbigniew, lecz Dobek potrząsł głową.
— Choć nie wiem i ja po co, do biskupam iść gotów, księdza żadnego omijać się nie godzi, straszni ludzie są.
— Staruszek, ojciec nasz, dobry jest — dodał Magnus — pokłonu uczynionego nie pożałujecie.
Nie było sporu o to, choć i wielkiej ochoty nie okazywali. Zbigniew dał się pociągnąć.
Nazajutrz rano zakazał królewicz, aby dwór wystąpił okazale i licznie, wedle swojego upodobania, chciał nawet dwóch trębaczy z sobą prowadzić, aby, przodem jadąc, oznajmywali o nim, co mu ledwie Magnus odradził. Z żalem zostawił ich i śpiewaków a hałaśliwą część dworu, towarzyszącą mu wszędzie, bo i bez niej ludzi było do zbytku.
W czasie pobytu we Wrocławiu królewicza o. Żyrosław wcale się do niego nie odzywał i do spraw tych nie mieszał. Mąż to był pobożny, spokojny, chorowity, nierad plątać w zawikłania i spory. Dosyć miał do czynienia z duchowieństwem i ludem.
Gdy orszak królewicza zbliżył się do oparkanionego dworu biskupiego, służba, poznawszy Magnusa, zaraz o nim znać dała. Kapelan biskupi wyszedł na spotkanie i gości wprowadził.
Biskupa, który dla wieku i choroby z siedzenia prawie się nie,.ruszał, zastali skulonego we dwoje na poduszkach, w przyciemnionej izbie, w której przed obrazem mała paliła się lampa. Domyślił się starzec, kogo miał przed sobą; zobaczywszy Zbigniewa, strwożone oczy podniósł, przypatrując mu się pilnie. Książę z wielką pokorą, i butę swą straciwszy, do pocałowania ręki się przybliżył. Z podziwieniem postrzegł Magnus, iż twarz mu się nawet zmieniła wielce i złagodniała. Nie rzekłszy jeszcze słowa do nich, biskup skinął, aby go zostawiono sam na sam z królewiczem.
Magnus i Dobek do drugiej izby ustąpili, Zbigniew pozostał, ułożywszy pokorną postawę.
— Dziecko moje — odezwał się staruszek głosem słabym — boleję nad losem Waszym. Po co Was skuszono spokój klasztorny mieniąc na niepewne losy?
Zbigniew, któremu może się przypomniały zakonne czasy, a może uznawszy potrzebę uniewinnienia się przed ojcem duchownym, pragnął go zjednać dla siebie, złożył ręce na piersiach, spuścił głowę i niewyraźnie, cicho, niemal bojaźliwie zaczął bełkotać: — Pochwycono mię siłą z klasztoru, Ojcze Przewielebny, nie mogłem się oprzeć. Zmuszono mnie dopominać się praw moich.
— Praw! praw! — pochwycił biskup. — Oszukano Cię, dziecko moje, mówiąc o prawach, miłosierdzia tylko u rodzica żądać możesz.
— Ja, ja nie władne sobą — rzekł Zbigniew — starszyzna, panowie mnie wiodą. Nie moja wina!
Westchnął biskup, zdziwiony trochę wejrzał nań.
— Inaczej mi o Was mówiono — począł z politowaniem. — Cieszę się, dziecko moje, że przeciwko ojcu i królowi nie podnosicie oręża, grzech by to był wielki.
— Mam nadzieję — odezwał się, ośmielając, Zbigniew — że Wasza Przewielebność raczycie przemówić za mną. Pozory są przeciwko mnie, lecz posłuszny iść muszę, zagrożony jestem, życia niepewien. Nieprzyjaciele wojewody chcą mnie mieć z sobą, iść z nimi muszę. Łzy leję w skrytości.
Zamyślił się o. Żyrosław; nie posądzał księcia o fałsz a udanie, znajdował go jednak tak odmiennym od tego, o którym słyszał, że uszom własnym wierzyć mu się nie chciało.
— Z ufnością w łaskę Waszą pasterską — ciągnął dalej książę — składam żal mój i utrapienie na łono jego. Nie chciejcie wydawać mej tajemnicy. Otoczony jestem ludźmi, którzy każdy krok mój i słowo śledzą. Ledwiem uprosić ich mógł, aby mi tu po błogosławieństwo Waszej Przewielebności przyjść było wolno.
Z ubolewaniem patrzał nań o. Żyrosław i z dala drżącą go przeżegnał ręką.
— Jeżeli król, pan nasz miłościwy, przybędzie tu — rzekł — będę się starał poruszyć serce jego dla Was. Chcesz—że wrócić do klasztoru?
Pytanie to niespodziewane wzruszyło mocno księcia, który się uczuł we własne sidła schwyconym. Zamilkł nieco. Namyślał się.
— Ostra reguła ojca naszego Benedykta ciężką jest dla mnie — rzekł, zawahawszy się. — Wyrwano mnie z ciszy klasztornej, powrót by był już trudny…
Śledził go biskup oczyma i nie rzekł nic na to.
— Nieszczęśliwe losy twe — dokończył po chwili — modlić się będę za ciebie, Bóg się ulituje. Serce króla anielskie, litości pełne.
Przeżegnał go raz jeszcze. Zbigniew, uniżywszy się przed biskupem, rękę jego drżącą ucałował.
O. Żyrosław dał znak stojącemu z dala naprzeciw drzwi kapelanowi, aby wojewodę wprowadził.
Wszedł Magnus, chcąc biskupa pożegnać, dłużej nie trudząc rozmową, lecz starzec zapytał go o poselstwo od króla. Wojewoda zaczął się otwarcie uskarżać na Sieciecha. Słuchał go o. Żyrosław cierpliwie, dał mu żal wylać i czynić zarzuty, a gdy skończył, westchnął boleśnie.
— Słyszę narzekanie na Sieciecha ze stron wszystkich — rzekł. — Przypomnijcie sobie czasy pierwszych panów naszych. Ile to krwi kosztowało, nim się ziemie zdobyte zlepiły w jedno państwo, aby mieć siłę przeciw sąsiadom? Chcecieli, aby znowu się rozpadły na łup Czechom, Rusi i Niemcom? Sieciech winien, że ciśnie w jednej dłoni, co się już rozsypuje! Sieciech.
Nie mógł powstrzymać się Magnus.
— Tyranem jest! — zawołał. — Władzy mu się chce, królestwa dla siebie pragnie. Królowa z nim trzyma, a uchowaj Boże, chory pan zemrze, nie dzieci jego wezmą państwo, ale on, razem z siostrą cesarską. Powstajemy nań, bo zdrajca jest!
Gwałtowny wybuch wojewody pozostał długo bez odpowiedzi. O. Żyrosław przebierał drżącymi palcami książkę leżącą przed nim.
— Napisano jest tu w tym piśmie, którego słowa prawdą są wiekuistą — rzekł — iż zginie wszelkie królestwo rozdzielone w sobie. Pomnijcież na to, abyście w więzy obcych nie poszli, nie umiejąc swoim być posłusznymi. Pomnijcie! Mag—nusie miły — dodał biskup — Wyż to myślicie wojnę syna z ojcem zażegać?
Namiestnik zamilkł, ale Dobek gorący na przód się wysunął:
— Nie my wojnę wydajemy — rzekł — Ojcze Przewielebny, nie my! Bronić się będziemy tylko. Zbigniew pokrzywdzony jest, praw swoich szuka.
— Jakich praw — odparł starzec. — Na ojcu? Dobek się namyślił i rzekł:
— Na królu!
Potrząsł biskup głową i z litością odwrócił wzrok ku Zbig—niewowi, który stał pokornie, oczy w ziemię wlepiwszy.
Tak się rozmowa skończyła. Gdy przystąpili do pożegnania, o. Żyrosław zbliżającego się Zbigniewa pobłogosławił nieznacznie, a do towarzyszących mu odezwał się głośno:
— Rad bym Was błogosławił wszystkich — nie wolno mi. Tym, co idą na wojnę, w której syn ma walczyć przeciw ojcu, błogosławić się nie godzi. Modlić się będę, aby Bóg odwrócił krwi rozlew, zesłał upamiętanie!
Dobek poruszony i przelękły już się miał ku progowi, pokłoniwszy się z dala, Zbigniew też odchodził, gdy Magnus przystąpił do ręki biskupa i szepnął:
— Ja na wojnę nie ciągnę. Wasza Przewielebność zechcecie mi pomóc do przejednania króla. Jakoście nam mówili słowa prawdy, rzeknijcie je panu naszemu, aby tyranii Sieciechowej koniec położył. Inaczej padnie w gruzy królestwo i rozsypie się.
Biskup nie odpowiedział nic, pochylił się już nad księgą i modlić zaczął.
Nie kwapili się z wyciągnięciem dworacy Zbigniewowi i on sam. Wszystko było pogotowiu, z dnia na dzień wyznaczano żegnanie się z Wrocławiem, nazajutrz czegoś brakło i królewicz rad odkładał wyjazd do obozu.
Magnus zbyć się był rad, a wyprosić nie mógł ostatka.
W izbie na zamku jednego z tych wieczorów kilku ludzi siedziało pod ścianami na ławach, między którymi Dobka z Morawicy i Marka Sobie juchę widać było, nieco na uboczu rozprawiających z sobą. Obu twarze niewesołe były, stękali i wzdychali oba. Izba, jedna z tych, które dla gości pospolitych przeznaczano, naga, czarna była, wilgotna, zabrukana i ciemna. Kilku z drużyny Zbigniewa w niej sypiało, bo po kątach widać było wyleżane siano, skórami i suknem pona—krywane. Stało i wiadro bodaj od piwa, nachylone, aby z niego wyczerpnąć było można ostatek, ale już próżne. Na stole walały się chleba prószyny, pod stołem leżały kości, miska i łyżka zapomniana czekała w kącie, by ją sprzątnięto.
Dobek z Morawicy, rozpuściwszy kaftana, zaczął chodzić po izbie jako człowiek, co myśli szuka, a znaleźć jej nie może. Inni nań patrzali tak, jak by od niego czekali czegoś, a doczekać się nie mogli.
Marek Sobiejucha, człek, co już nie z jednego pieca chleb jadał, a niewiele dbał, z —jakiego się jutro będzie żywił, siedział u okna, za okno spoglądał i poświstywał. Przerwana rozmowa, widać to było po twarzach, zostawiła po sobie niesmak jakiś. Szło im na opak, kwaśni byli wszyscy.
Na ławach siedzący, owi, co tak bardzo szumieli, gdy Wojsław Sieciecha bronił, ofiary wojewody, sprzymierzeńcy królewicza, lica mieli posępne, ust teraz nie otwierali. Spoglądali po sobie, trzęsąc głowami, to na Dobka, który chodził rozpasany i spluwał, niby coś gorzkiego chcąc się pozbyć.
Po długim milczeniu, czasu którego jedni ziewali, drudzy palcami kręcili, inni się rozpierali na ławach, miejsca sobie dobrać nie mogąc, Dobek stanął i głośno kląć począł:
— Porwałoby go licho! Porwało! Bodaj sczezł marnie.
— Kto?! — zapytał Marko od okna.
— Albo ja wiem, kto z brzegu! — zawołał Dobek. — Dużo bym ich dziś dał lichu na przekąskę! Nie ma bo ludzi na świecie! Nie ma! Choć kamień do szyi i w wodę.
— He! he! — przerwał Marko — na to zawsze czas. Wiecie, co powiem? Jam już nie jeden raz bywał w takich opałach. Dwa razy stałem nad Dunajem, a raz nad Renem, myśląc: Ano? Plusnąć by? Nie było już co robić! Nie plusnąłem i dobrze się stało, bo ot się jeszcze żyje i ciągnie. Raz, pamiętam, u morza chciało mi się iść dać rybom zjeść, poczekałem z tym i chodzę po świecie. Na to zawsze czas.
— Chcieliśmy się ratować od Sieciecha — rzekł Dobek, niewiele go słuchając — poszliśmy do Czech, do pana Brzetysława. Tylko że nas, i tam nie kopnięto nogą. Na ostatek doradzili nam królewicza wziąć. Myślałem, żeśmy Pana Boga za nogi złapali. Serce się uradowało! Magnus się obiecał, że go przyjmie. Mogloż być lepiej? Patrzcież, co z tego urosło… królewicz, choć mój krewniak… królewicz…
To mówiąc, Dobek głową począł kiwać. Nie kończąc, spojrzał po słuchaczach. Na ławach siedzący kiwali, potakując głowami, kilku się nawet uśmiechnęło. Marko czekał, jak się to dalej rozwinie, ani się przeciwił, ni pochwalał.
— Królewicz, choć mój krewniak — powtórzył Dobek — ni z pierza, ni z mięsa. Licho wie, czy go w kołysce baby nie zamieniły; nic tam królewskiego nie ma prócz buty. Je i pije dobrze, zęby wyszczerza niczego, łajać potrafi, huk i wrzawę koło siebie, świecidła i brzękadła lubi, a żeby się tak wziął do konia, do włóczni, rycerskie serce okazał, jeszcześmy nie doczekali.
— Ano, przyjdzie i to — odparł Marko.
— Kiedy? — spytał Dobek. — Klechę z niego zrobili takiego jak sami. Gada dobrze, ale na języku u niego wszystko. Dziś cały dzień przeleżał, drwiąc i błaznując z Zahoniem i Piętką, a ty sobie, Dobku, łeb ukręć, aby było, co potrzeba.
— Nie, królewicz się nam nie udał — powtórzył Dobek. — Magnus nam zawód zrobił. Czechy, gdy nadciągną, to nie po co, tylko aby nam sprzed nosa, co jest, sprzątnęli, Pomorcy też, gdy przyjdą, nie darmo.
— A Wam by się chciało, aby szło jak z płatka — rzekł Marko. — Gdzież to widziana rzecz? Gdym jeszcze był u Węgrów, trafiło się raz tak…
— Co mi z tego, co się Wam trafiło? — przerwał niecierpliwie Dobek. — Mnie w głowie, co nas tu spotka? Jak Sieciech nas wyłapie, to pościna i wywiesza.
Na ławach potwierdzające westchnienia się słyszeć dały.
— Co prawda, to prawda! — mruknęło kilku.
— Nasi przyjaciele w Krakowskiem, na Szląsku, na Mazurach, którym Sieciech jak nam dokuczył i dojadł, darli się strasznie i nastawiali; obiecywali dużo. Teraz przycupnęli i siedzą cicho.
Marko wstał, do wiadra poszedł, przechylił je, zajrzał, że na dnie nic nie było, i smutny wracając na ławę, począł pocieszać Dobka.
— Wasza Miłość chcielibyście, aby trudne rzeczy szły łatwo! To nie może być. Baba, nim chleb upiecze, osmali się i zabrucze, a co dopiero gdy królewski kołacz trzeba na stół postawić! Pamiętam, że gdyśmy na Węgrzech z królem Salomonem…
— A! a! — przerwał Dobek — dajże ty mi pokój z Węgrami i królem Salomonem, radziłbyś lepiej, co ze Zbigniewem poczynać.
— Co? Wiadoma rzecz, ludzi ściągnąć i w pole iść, a bić się — odparł inny z boku.
— Łatwo to ludzi pościągać? — zawołał Dobek. — Widzieliście tych, których zebrano?
— Jakich naleziono, takich się ściągnęło — rzekł Marko.
— No i widzieliście przecie, co to za obszarpańcy — mówił Dobek niecierpliwie — wszystko to wlecze się w łachmanach, dużo bosych, co i chodaków nie mają, siła głodnych, których odkarmiać trzeba, aby im dech powrócił; rzadko który dobry kij ma w ręku. Trzeba to odziać, uzbroić i nakarmić.
— O! o! To mała rzecz, gdy kto sprawę rozumie — zaśmiał się Marko. — Ja Wam powiem, jak bywało, gdym wojował na Rusi z jednym kniaziem, co się goły wyrwał jak nasz i borykał się z bratem, który Włodzimierz trzymał. Zaczęliśmy ludzi zewsząd ściągać takich samych bosych, gołych i głodnych, bo wiadomo, że tacy są najlepsi. Człek głodny, widzicie, w ogień idzie, gdy przy ogniu miska stoi, bosy zabija dla chodaków, goły dla opończy — a ten, co ma wszystkiego podostatkiem, temu życia i wygody szkoda. Poszliśmy ze zbieraną drużyną na dużą osadę. Drugiego dnia ludzie z niej wszyscy w lasy drapnęli, natłukliśmy dużo, a moi byli odziani, zbrojni i niegłodni. Jeszcześmy na wozy dużo nabrali i poprowadzili z sobą. Gołych mi dawajcie, tacy się niczego nie boją. Dobek głową potrząsał.
— Jak pójdziemy po kraju, w ten sposób się żywiąc, dopiero nas kochać będą — odezwał się.
— A nam po kata, żeby oni nas miłowali, byle nas karmili? — zawołał Marko.
— Pójdą wszyscy do Sieciecha, a z nim nas, albo tego nie rozumiecie? — mówił Dobek. — Całego u nas majątku pono dwa kubki srebrne, co nam jeden darował Zbilut, a Zdzitko drugi, srebra ani złota nie mamy. Jakże tu wojsko zbierać, czym go zbroić i odziewać?
Począł chodzić żywiej Dobek, a Marko podśpiewywał.
— Ja tam tego nie wiem, jak ono stoi u Was — odezwał się, przerywając piosenkę — jaki tu obyczaj. Ja, com po innych ziemiach z różnymi panami wojował, tyle znam, że wojna na to jest, ażeby grosz i bogactwo dawała, a nie brała. Po jakiego by licha się komu zdała, żeby za nią jeszcze płacić trzeba?
Tak to jakoś do przekonania trafiło Dobkowi, że, długo na Marka popatrzywszy, umilkł.
— Widzicie — dodał — nie na samo wojsko trzeba nam zapasu, ale żeby z tego niezdarnego królewicza co zrobić, żeby się doń ludzie garnęli, trzeba mu szat, naczynia i koni, i dworu. Tego nikt nie da darmo, a bez tego on nic niewart.
— Ba — odezwał się Marko — darmo juści nie da nikt, ale ludzie na świecie pożyczają. Toć przecie królewskie dziecko, jak go na wojnie nie ubiją, to mu ojciec odczepnego musi dać jakich parę grodków i kawałek ziemi z osadnikami. A znowu żeby on się dał tak łacno, ubić i na oszczepy leciał, nie widzi mi się. Do podwiki pono skorszy niż do oręża.
Uśmiechnęli się niektórzy.
— Młody jest — rzekli.
— Post miał zbytni w klasztorze — dodał Marko.
— Ojciec! ojciec — przerwał Dobek — albo mu da ziemię, albo mnichom na powrót odeszle i postrzyże.
Sobie jucha ramionami ruszył.
— Słuchajcie — rzekł wesoło. — Prawda, żem się ja parę razy w Dunaju topić chciał, a raz w morzu, biedy się dużo najadło, zawszem się przecie szczęśliwie wykręcił. Raz mi już Połówce postronek byli na szyję założyli! Mam takie szczęście, że mi się nic nie stanie, a że z wami trzymam, i wy się wykręcicie. Jeżeliby zaś łeb ucięli — hm — to się o strawę na jutro nie będziemy frasować. Wy nadto na rozum bierzecie, a bezpieczniej brać na szczęście.
Dobek się nie zdawał przekonany.
— Co mi z tego wszystkiego? — rzekł. — Gołe słowa!
— Ja swoje prawię — powtórzył Marko. — Goli jesteśmy, ale skarb mamy w królewiczu. Na jego krew dług zaciągnąć można, byle człeka znaleźć, co pieniądze ma.
— Takich pieniędzy, tyle grzywn, co nam trzeba — odezwał się Dobek — niełatwo będzie naleźć.
I począł liczyć na palcach.
— Na odzież, na zbroję, na konie, a wszelakie zapasy i na to, żebyśmy się gołego pana nie wstydzili, bo choć on dwór swój wszelaką darowizną przyodział i świeci się, ale gzła
ani jeden nie ma.
— No, i na to też trzeba — dorzucił Marko — żebyśmy my, a przynajmniej ja, żebym się koło niego pożywił, bo, wiecie o tym, ja także przywędrował tu w złą godzinę. Odarli mnie rozbójnicy w lesie, został mi tylko pachołek w chodakach, który na koniu siedzi jak pies na płocie i pasem się ściska jako osa, bo żołądek ma wyschły. Ja też koszuli dawno nie piorę, bo nie mam, a opończa, co się świeci, tę już musiałem sobie wysłużyć niedawno.
Udał Dobek, że tych zwierzeń nie słyszy.
— Wy u nas podczaszym i podskarbim, i wojewodą — mówił dalej Marko — radźcie o sobie i drugich.
— No, to ja Wam poradzę — wtrącił Marko.
Siedzący na ławach, pod ścianami, zasłyszawszy to, zwrócili nań oczy wszyscy i westchnęli.
Wstał Marko, pociągając odzienia i prostując się.
— Niedarmo człek po świecie bywał — rzekł — i na Węgrzech, i w Akwizgranie, i w Kijowie, i na Morawach — i gdzie się nie bywało? Ja tu zaraz, przybywszy, zwąchałem, jak stojemy, myślałem, kędyby się pożywić. Ja sobie prosty wojak, a wy, ludzie rozumni, jeździliście z Magnusem do biskupa, który rychlej by wziął, niż dał, a nie pojechaliście tam, gdzie by się można obłowić.
— Gdzież się tu obłowić? — zapytał Dobek ciekawie.
— Ano tam, gdzie się wszyscy panowie żywią, kiedy bieda — mówił Marek — albo to nie wiecie, kędy królowie złoto pożyczają, aby go nie oddać nigdy?
— Nie wiem.
— U Judów — zawołał Marko. — Macie i tutaj pono kilku, boć oni są wszędzie, i w Pradze ich siła, i w Krakowie gdzie który się już okazuje. Handlują złotem, kamieniami, niewolnikami, balsamami; srogie pieniądze i skarby mają.
Dobek ręką począł się osłaniać i bronić.
— Zaś! Żebyśmy u tych nieprzyjaciół Bożych mieli co brać! Niech nas od tego miłosierdzie Pańskie uchowa!
Splunęli niektórzy, inni się przeżegnali z obawą.
— Tak Wy o tym mówicie — ciągnął Marko niezmięszany — jak byście nigdzie po świecie nie bywali, a o Judach nie słyszeli. Wszyscy, co rozum mają, monarchowie, cesarze, królowie, książęta ciągną z nich siła. Skarby u nich ogromne. Z szatanem trzymając, złoto robić umieją. Z pogany tymi, którzy Chrystusa Pana męczyli, nie ma wielkiego zachodu, a choćby się skórę z nich zdarło, do zbawienia jeszcze pomoże. Nagrozi się im, nafuka, nabije nawet, nie ujmie się za tym nikt, dobrze, że z życiem wyjdą cali.
Dobek powoli zdawał się przychodzić do jasnego rzeczy pojęcia.
Żydów naówczas niewiele jeszcze w Polsce było, tłumniej później nieco ściągać się poczęli. Siedzieli tylko po grodach bogatsi, handle wiodąc różne. Wielkie prześladowanie, które tysiące później zagnało tutaj, gotowało się dopiero. W Pradze, Krakowie, Wrocławiu zamożniejsi osiedlili się za Władysława, trudniąc handlem, wybijaniem monety, kupnem i sprzedażą niewolników, lekami i lichwą.
— Gdym się przekonał, że królewicz goły — ciągnął dalej Marko — myślałem zaraz: Judy nam trzeba na tę chorobę. Da on nam grosza, gdy królewicz zażąda.
Z niedowierzaniem i ciekawością przysłuchiwał się Dobek.
— Gdzież tego Judy szukać? — przebąknął.
— A widzieliście dwór na Piaskach? Ten, co murem obwiedziony wysokim, że za nim prawie dachów nie widać?
— Czyj że jest? — pytał Dobek.
Marko palcem w stronę jego ukazał i nosem pociągnął.
— Tam nam potrzeba — odezwał się — tam ja czuję złoto i wszystko, czego królewiczowi brak. W domu tym mieszka Natan Ispan, azali Wy o tym nie wiecie? Tylko że do niego
przystęp trudny! Ho!
Z ław powstawali zaciekawieni słuchacze, kołem otaczając Marka.
— A Wy skąd o tym wiecie? — poczęli pytać Marka.
Sobie jucha śmiał się zwycięsko.
— Ja — rzekł — gdy wchodzę do lasu, wietrzę zwierzynę, gdy wjeżdżam do miasta, wietrzę Judów. To u mnie pierwsza rzecz. Małowiele, przyczepiwszy się doń, człek zawsze coś udrze, bo każdy Jud się boi, aby go za męczeństwo Chrystusowe nie pozywano. Więc się ich drze. Wszyscy to robią. Po co by ich żałować? Czy oni nam swaty, czy braty? Wszakci to nie kto, tylko ich ojcowie Pana Boga ukrzyżowali i męczyli; czemu byśmy za to ich nie mieli łupić? Sprawiedliwa rzecz i bardzo Bogu miła. Nam do Natana Ispana trzeba się dostać koniecznie, nałgać dobrze, obiecać złote góry, nastraszyć trochę: da, co potrzeba. Królewicz—że na Szląsku ma panować? Chcieli być Natan cały, musi się zawczasu zasłużyć.
Wszyscy, nie wyjmując Dobka, z pewnym poszanowaniem spoglądali na Sobiejuchę, który dawszy ten dowód przebiegłości, zdumniał. Rzucił okiem ku wiadru próżnemu, jak by wyrzucając losom niesprawiedliwość, iż takiego jak on człowieka nawet piwem nie poczęstowały. Nikt się nie odzywał, Marko splunął i ręce za pas założywszy, ciągnął dalej:
— Tak, tak, Miłościwy Panie — człek jestem mały, ale bywały, wiem, gdzie kury jaja noszą. Nie darmo człek wycierał kąty od Dunaju do Renu, od Adygi do Dniestru — i…
Ręka w powietrzu dokończyła wyliczenia.
— Rada Wasza pewnie nie do pogardzenia — odezwał się Dobek — wszelako Juda by chyba głupi był, żeby dawał temu, co jeszcze nie ma nic, i nie wiadomo, co mieć będzie.
— Król ma serce miękkie, poruszy się — rzekł Marko.
— A Sieciech, co ma serce złe, nie da mu nic zrobić — wtrącił Dobek.
— A! Dziecku oczu nie wykolę — mówił Sobiejucha. — Widzicie, Miłościwy Panie, gdyby koło was tak źle było, jako wy trzymacie, ja bym tu pewnie nie postał abo miejsca nie zagrzał.
— A jakże trafić do Judy? — zapytał Dobek. — Jam i na to niemądry.
Marko się śmiał z prostoty człowieka, nad którym chwilowo brał górę.
— Miłościwy Panie — począł cicho i poufnie, choć tajemnicy w tym nie było. — Myszy nawet wiedzą, jak się dostać do domu. Gdy drzwi zamknięte, drapią się po ścianie; gdy ściana gładka, kopią norę pod ziemią.
Powtórnie przeszedł się Marko do wiadra po piwie, zajrzał w nie, przekonał się, iż w nim nic nie było, a gdy inni wyśmiewać się z niego zaczęli, zawołał:
— Co się macie śmiać? Poszedłby który z młodszych do jejmości, bo do bab bezpieczniej gołowąsów posyłać, pokłoniłby się i rzekł, że srogie pragnienie mamy, woda się w studni zaśmierdła, a piwa ani kropli. Juści przez miłosierdzie dadzą choć męty. Co ich to kwaśne piwsko kosztuje? Na polu ziarno się samo rodzi albo mu z osypów i danin przywiozą do spichrza, chmielu po lasach i po płotach dosyć, służba do zamku idzie, jak nam mają żałować tego, co im Pan Bóg darmo daje!
Jeden z siedzących pod ścianą ruszył się, przekonany argumentem, a Dobek zamyślił się nad daną radą. Sobiejucha podśpiewując do okna powrócił, tamten wymknął się z izby.
Magnus właśnie przed sień zajeżdżał, zza miasta powracając, gdy Dobek go tu przywitał. Nie bardzo rad był i twarzą mu to okazał, bo wszystkich Zbigniewowych, z nim razem, chciał się co rychlej pozbyć z grodu, objadali go i obierali.
Wieści też już chodziły, że król z siłami znacznymi na Wrocław ciągnie. Zsiadł z konia otyły namiestnik, sapiąc zmęczony, udając, że Dobka nie widzi. Ten mu się kłaniał uparcie.
— Czołem i głową Miłości Waszej — powtarzał — czołem i głową.
— Bóg z Wami, a co? — zamruczał stary.
— Słówko by się rzekło.
Usiedli tedy na ławie w przedsieniu.
— Długo Was nie potrzymam — mówił Dobek — w pole nam na gwałt potrzeba, a nie mamy o czym. Z próżnymi rękami i na nabożeństwo iść niedobrze, co dopiero na wojnę.
— Jać skarbów nie mam — odparł groźno Magnus — com miał i co mogłem, tegom nie skąpił.
— Miłość Wasza pomóc byście nam mogli pośrednictwem, opieką, dobrym słowem? — rzekł Dobek.
— Gdzie? Jak? U kogo?
— U Natana Ispana, jeśli się nie mylę w nazwisku, bogatego Judy, który tu mieszka — mówił Dobek — ten by królewiczowi mógł wygodzić.
Oczyma wielkimi, zdziwionymi popatrzał Magnus na mówiącego i nie było mu miło widocznie,,że kto inny zabierał się do odzierania ze skóry tego, którego on dla siebie
zachował. Po namyśle jednak, z dwojga złego wybierając, wolał pewnie, by odarto Żyda niż jego, i z łupem rychlej odejść mogli. Rzekł zrazu z wolna:
— Ot, czego się to Wam zachciało! Dobry nos macie. Dobkowi to pochlebiło, rozśmiał się.
— Wy, Miłościwy Panie, pojedziecie z królewiczem i ze mną do Judy — mówił Dobek śmielej. — My goli w pole nie pociągniemy, ludzie nasi ani oręża, ani okrycia nie mają, darmo nie da nikt…
Namiestnik namyślał się długo, ręce obie po obu stronach szerokiego brzucha sparł na ławie, dyszał i dumał nad odpowiedzią. Przechodzącemu chłopcu kazał sobie przynieść kubek kwasu, wypił go, otarł usta, milczał i nie odpowiadał. Dobek czekał cierpliwie. Zapatrzywszy się na wały i szopy naprzeciw stojące, Magnus zdawał się już zapominać o prośbie, aż Dobek ośmielił się ją ponowić.
— Miłościwy Panie, dla królewicza choć to uczynić się godzi. Pojedziecie z nami!
Namiestnik milczał, ustami tylko poruszając dziwnie, jak by przeżuwał; za trzecią razą zagadnięty uparcie, popatrzał na natręta, podniósł się, rozprostował i rzekł:
— A cóż? Muszę!!
Na jutrzejszy ranek zapowiedziane były odwiedziny u Natana. Marko, dowiedziawszy się o tym, nalegał mocno, aby do orszaku mógł należeć. Królewicz byłby się zgodził na to, ale namiestnik odmówił twardo.
Sobiejucha pogniewał się mocno.
— Przeklęty wieprz — rzekł Dobkowi — pozbawia mnie podarku! Żydy za zwyczaj mają i czeladź, i wszystkich obdarowywać, coś by się okroiło. Niechże się ja z nim nie spotkam na polu gdzie, bo mu brzuch rozporę.
Królewicz rad był niezmiernie, a gdy się przyszło wybierać, nie dopuścił inaczej jechać, tylko z wielką częścią dworu swojego, z trębaczami, chorągwią i zwykłymi okrzyki. Zdawało mu się, że Judę przerazi i rychlej coś z niego wyciśnie. Magnus na próżno namawiał, by w kilka koni, po cichu odbyć tę wycieczkę, uparł się królewicz i na swoim postawił.
Ruszyli tedy z tą gromadą wrzaskliwą; królewicz odziany w co miał najlepszego, Magnus jak stał, Dobek we zbroi, dwu podkomorzych z łańcuchami na szyjach pozłocistymi.
Marko, w podsieni stojąc, klął i pięści ukazywał z dala. Inni mieli z rady jego korzystać!
— Tak na świecie zawsze — szeptał — że kto zgotuje, ten nie je.
Wycieczka do Natana nikomu zbyt miłą nie była. Magnus, choć Żydem się opiekując, wysysał z niego, co mógł, ocierać się jednak o niewiernego nie lubił. Żydów obawiano się powszechnie jako czarnoksiężników, mających stosunki z siłą nieczystą, wstręt miano do wszystkiego, co ich otaczało, oprócz pieniędzy, do których czary nie przylegały. Unikał każdy progu ich i dotknięcia; Żydzi też unikali zarówno stosunków ze światem, wedle ich pojęć nieczystym i pogańskim (czcicieli gwiazd). Domy ich, o ile możności, stały oddzielone od zamieszkiwanych przez chrześcijan, zamknięte dla nich, tak że jedna tylko część ich dostępną była dla tych, którzy z nimi mieli stosunki. Wystawieni na samowolę i prześladowania, kryć się musieli z całym życiem swym, aby chciwości nie obudzać, nienawiści nie drażnić.
Dom Natana Ispana stał w części miasta, zwanej Na Piaskach, wysoko obmurowany dokoła. Brama wiodąca doń, z dębowego drzewa wyciosana, blachami żelaznymi okuta, stała zawsze zamknięta. Wąska furta z boku prowadziła na podwórze, a i tej nie otwierano, nie przekonawszy się wprzódy, kto i z czym przychodził. Cudzoziemieskim obyczajem umocowany przy niej był młot ciężki, którym bijąc, przyjezdni znać o sobie dawali.
Zbigniew już z dala swoim ludziom w rogi dąć kazał i pokrzykiwać, nic to jednak nie pomogło, gdyż, stanąwszy u wrót, znaku życia najmniejszego przy nich nie znaleźli. Trąbiono długo i pokrzykiwano na próżno.
Jeden z czeladzi, dopiero z konia skoczywszy, młotem walić począł, nie żałując furty, aż się odsunęła deska od okienka i blada twarz w czapce ogromnej ukazała za kratą. Spod brwi jej czarnych, grubych, nawisłych, wejrzenie strażnika padło na Magnusa; starczyło tego, by furtę zaraz otwierać zaczęto. Drugi z Natanowych sług pobiegł do dworu z oznajmieniem o gościu dostojnym.
Namiestnik nie chciał z końmi i całą gromadą książęcą wjeżdżać w podwórze i, zsiadłszy u wrót, pieszo weszli ze Zbigniewem. Stojący u furty strażnik pokłonem do ziemi ich witał. Stąd się im dopiero pokazało domostwo, w pośrodku podwórca stojące, na pozór liche, obszerne, z dachem wysokim, ścianami niskimi i mnóstwem kleci dokoła. Z pozoru trudno się tu było domyślać wielkich dostatków, tak nędznie wyglądał dworzec ów niski, otoczony słupkami drewnianymi. Okna jego, kratami drewnianymi opatrzone dokoła, nie dawały wejrzeć do środka, choć otworem stały.
Sługa, który przodem pobiegł oznajmić Magnusa, tak żywo się sprawił, że, nim do drzwi doszli, już się one otworzyły, a w progu ukazał się sam gospodarz, wychodzący na spotkanie swych gości. Był to starzec wysokiego wzrostu, z bardzo długą brodą siwą i oczyma prawie brwiami zasłoniętymi; ubrany w suknię ciemną, jedwabną, pasem szerokim ujętą, w lekkim płaszczu czarnym na wierzch jej zarzuconym i w zawoju na głowie. Pokłonem niskim i ręką od ust „ witał znajomego Magnusa, ale bystre jego oczy już postrzegły, że nie sam on przybywa; przebiegły Judaeus domyślił się, kogo i pewnie po co wiedziono.
Zbigniew, w klasztorze we wstręcie i obrzydzeniu dla Żydów wychowany, szedł niechętnie, trwożnie, ociągając się, a oczyma rzucając dokoła ciekawie. Magnus szepnął do ucha gospodarzowi, kto był z nim, a ten jeszcze niżej Zbigniewowi się pokłoniwszy, ujął w białe palce kraj jego szaty i do ust ją przyłożył. Ruch ten przestraszył niemal królewicza, lecz się zmógł na męstwo i twarz jakby do uśmiechu nastroił.
Weszli tedy w sień prawie ciemną, którą tylko otwarte drzwi oświecały. W lichym tym na pozór domostwie nawet wnijście, zamiast zwykłego toku, było drewnianymi wyłożone dylami. Na prawo otworem już stały drzwi, a przez nie dużą izbę, niezbyt jasną, widać było. Dokoła jej, zamiast ław, leżały poduszki i kobierce nisko usłane. Część też podłogi grubymi, ciemnymi kobiercami wyłożoną była. Stół ze świecznikiem mosiężnym w pośrodku także był wzorzystą okryty oponą. Zresztą nie było w izbie nic, oprócz szafy, w której gliniane, dziwnych kształtów naczynia, kubki i dzbanki ustawione były. Nic tu jeszcze nie oznajmywało tych wielkich dostatków, o których mówiono, złota i srebra nigdzie widać nie było.
Że innego siedzenia nad owe poduszki nie było, gospodarz wskazał je przybyłym, a sam znikł na chwilę, pospiesznym uchodząc krokiem. Lecz jak szybko odszedł, tak prędko nazad powrócił i jedną ręką trzymając się za brodę, drugą za pas, stanął w pełnej poszanowania postawie naprzeciw Zbigniewa i Magnusa. Dobek, który się wsunął za nimi, ku kątowi się skrył, ciekawe posyłając oczy na wszystkie strony.
Do rozmowy z Natanem nie potrzeba było tłumacza, umiał on już nieco pospolitego języka, a mówiono, że i wiele innych rozumiał, bo długo wprzód żył po różnych krajach, niżeli się tu dostał.
Magnus ustąpił z nim nieco na stronę, w cichości naprzód oznajmując mu, z czym i po co przybywał. Dobek, z dala śledzący obu ich ruchy, postrzegł naprzód przerażenie Natana, zarzekanie się jakieś, uderzanie w piersi gwałtowne, miotanie rękami, potrząsanie głową. Potem coraz łagodniejący spór trwał dosyć długo, nim się jakby poddaniem smutnym i uległością zakończył.
Wtem chłopak młody, w długiej sukni ciemnej, wniósł na płaskiej misie cynowej ogromną flaszę i trzy kubki pozłociste. Na twarzy Zbigniewa trwoga się odmalowała.
— Struć nas gotów lub zaczarować — szepnął Dobkowi.
— Cóż by mu z tego przyszło? — odparł towarzysz. — Jest sposób na to, sam on z nami napić się musi.
— Czyż nie wiesz o tym, że truciciele sposoby na to mają, ażeby im trucizna nie szkodziła — szepnął Zbigniew przelękły. — Ja usty nie dotknę tu ani jadła, ani napoju.
— Do woli Waszej — odezwał się Dobek — ja to wiem, iż oni mają wina z gorących krajów, jakich u nas nikt nie zna, słodkie jak miód, a jak ogień rozgrzewające. Nie pogardzę przyjęciem.
Natan rad zapewne, iż przyniesione wino niemiłemu naleganiu nań folgę uczyniło, ukłonami jął na nie zapraszać, lecz Magnus też nie bardzo rad był pić, czarów zarówno obawiając się i trucizny. Stary nalegał mocno, a nawykły widać do podobnych obrzędów, sam pierwszy nalał trochę wina do kubka, pijąc za zdrowie gości i do kolan się im kłaniając.
Wziął i Magnus kubek podany, i Zbigniew też z tą myślą, że go nazad pełnym postawi. Śmielszy a ciekawszy Dobek począł pić zaraz i skosztowawszy po piersiach się pogładził. Napój był w istocie osobliwy, choć dla króla, ognisty, wonny, a łagodnie łechcący usta.
Tymczasem namiestnik zagajał sprawę, Zbigniew też zbliżył się, bo gdzie szło o wymowę, łatwiej sobie od innych poczynał. Na słowach mu nigdy nie zbywało. Kto był, o co się ubiegał, opowiadać nie potrzebował. Magnus przyrzekał w imieniu jego wiele w późniejszym czasie, gdy królewicz prawa swe odzyska, co nieochybnie nastąpić musiało.
Słuchał z wielką uwagą Natan:
— Choćby człowiek mały, jakim ja jestem, pragnął usłużyć Waszej Miłości — rzekł powolnie, ważąc każde słowo — skądże ma wziąć? Jak dostać?
Utyskiwać począł na bardzo ciężkie czasy, na handel trudny, na to, że karawany kupieckie po gościńcach nigdzie bezpieczeństwa nie miały, choćby w listy od królów opatrzone były, rozbijano je obarczano opłatami. Zaklinał się, iż zubożały był, że nie miał nic, nie mógł nic. Bił się w piersi, oczy podnosił ku niebu, brodę siwą targał i wzdychał.
Nic to nie pomagało, Magnus nalegał nań. Dobek, po winie śmielszy, z kąta po słowie przyrzucał. Zbigniew też zebrał się na wspaniałe obietnice, ofiarując się stwierdzić je pieczęcią swą, chociaż dotąd żadnej nie miał. Opór ze strony napastowanego Żyda trwał długo, ale namiestnik naciskał go, a ten był we Wrocławiu najwyższym rządcą; odmówić mu całkowicie, obrazić go i zniechęcić nie było bezpiecznym.
Natan w końcu musiał ofiarować pewną ilość grzywien srebra i sukno dla ludzi książęcego dworu, zaklinając się, iż ostatki oddaje i sam ogołoconym będzie ze wszystkiego. Językiem mówił złamanym, lecz żywo, gorąco, pomagając sobie ruchami, starając przebłagać pokorą. Oczy tylko ciemne spod brwi nawisłych ilekroć błysnęły, nienawiść z nich i gniew tryskał stłumiony.
Chociaż ofiara ta nie dochodziła przesadnych nadziei, z jakimi Zbigniew jechał do Natana, trzeba się nią było ograniczyć. Tak radził Magnus, wziąwszy na stronę królewicza i biorąc Żyda swojego w obronę. Stanęło na tym, iż królewicz oprócz zwrotu grzywien opiekę swą Natanowi w przyszłej dzielnicy zaręczał, pieniądze mu bić u siebie dopuszczał, handel swobodny, wolność od opłat pismem pod pieczęcią zapewnić obiecywał. Sam Natan wedle słów tych pismo ułożyć się ofiarował, mając zawsze do pomocy kogoś, gdy mu było potrzeba; książę tylko przypieczętować miał nadanie, a świadki stały gotowe.
Tak w przeciągu godziny umowa zawartą została, zachęcony Dobka przykładem Magnus wychylił kubków parę; na ostatek i Zbigniew, potajemnie przeżegnawszy napój, ośmielił się do niego. Wino było dobroci dziwnej i uweselało cudownie; twarze się też wyjaśniły, choć skutek wycieczki nie bardzo był pomyślny.
Natan, nie chcąc swych gości bez podarków wypuścić, znikł znowu i po chwili wrócił z chłopakiem, który niósł trzy srebrne naczynia, dla królewicza jedno, drugie dla namiestnika, najmniejsze i najlżejsze Dobkowi.
Tak wyprowadzani aż za próg, wyszli z lichego dworku tego, opatrzeni nieco z łaski Marka, który podał pierwszy tę myśl szczęśliwą, a sam nie mógł z niej korzystać. Kubki, pozawijane w chustki jedwabne, czeladź u drzwi zabrała. Rozochocony Zbigniew, dosiadając konia za furtą, która się natychmiast zamknęła za nimi, kazał w rogi uderzyć, śpiewać i pokrzykiwać ludziom, którzy tym raźniej to spełnili, iż i im piwa i miodu wyniesiono, a tego się wcale nie wzdragali.
— Gdy panem tu będę — szepnął Zbigniew, pochylając się do ucha Dobkowi — wiesz, co uczynię?
— Natana Wasza Miłość nagrodzi? — rzekł Dobek.
Rozśmiał się Zbigniew szydersko.
— Nie głupim — rzekł. — Zadrę się z nim, abym dwór mógł złupić. Znajdzie się w nim czym pożywić! Nieprawdaż! Nie godzi się, aby kaci Chrystusowi w skarby się wzmagali. Z szatanem trzymają niewierni i czary sprawiają. Kościołowi dam dziesięcinę.
Dobek nic nie odpowiedział, lecz wielkie powziął pojęcie o rozumie pana swojego.
— Ten królować potrafi! — rzekł w duchu.
Gdy w triumfie, z hałasem zajeżdżali na powrót na zamek, Marko czekał na nich w przedsieni, ciekaw, jak się im poszczęściło. Zbigniewa pytać nie chciał, Dobek, śmiejąc się, kubek mu swój pokazał i chustę jedwabną.
— Byłbym i ja podobny dostał — westchnął strapiony Sobiejucha, kubek w ręku obracając. — Ano mnie, com to wszystko uczynił, wiecheć się za to dostał. Taka sprawiedliwość na świecie!
Na złagodzenie smutku pół grzywny srebrnej mu przyobiecano, a piwo i miód resztę żalu ugasiły.
Była naówczas Kruszwica biskupią stolicą i miastem równego znaczenia z Gnieznem i Poznaniem, należała do najzamożniejszych u Polan grodów. Szedł tędy handel ożywiony, mieszczaństwo było zamożne, ludność się pomnażała. Zamek nad jeziorem stał warowny, na tym miejscu, kędy niegdyś Popielów wznosiła się wieżyca. Resztki tego dominium sterczały nad nim, czasu ciężkiego oblężenia, gdyby gród miał być opanowany, stanowiąc ostatni przytułek.
Tu Zbigniew u miasta i Gopła stał obozem ze swym zebranym z różnych stron żołnierzem. Nie było podówczas królewskiej na zamku załogi i to go ubiec dozwoliło, gdy z kilku pułkami przyciągnął królewicz pod Kruszwicę.
Z samego wejrzenia na obozowisko poznać łatwo było można, z czego się siły Zbigniewowe składały. Osobno stały dwa oddziały pogan pomorskich ze stanicami swymi. Z tymi chrześcijanie kumać się ani chcieli, ani mogli. Pomorska owa dzicz łupieżna służyła tak nieraz i cesarzom, i każdemu, kto jej chciał zażyć, byle rabunek miała bezkarny. Na zawołanie Zbigniewa poszła chętnie z kneziem swym Przemkiem, który bez wojny żyć nie mógł, a z Polanami był w wiekuistej walce. Na uboczu się trzymali Pomorcy, gdyż się z nimi nikt drużyć nie chciał, a oni też o tym nie myśleli.
Dwa pułki posiłków czeskich stały także osobno. Z tymi ani Pomorcy, ani Polanie w zgodzie nie byli i u wodopoju nawet, gdy się czeladzie spotkały, łajały się i do oszczepów porywały, wymyślając sobie wzajemnie. Czechów potajemnie wysłał Brzetysław, choć się zwało, że z ochoty przyszli
sami.
Dwa pułki dostarczyli też nieprzyjaciele Sieciecha, żądając go obalić bardziej niż Zbigniewa ratować. Ostatni, siódmy oddział, składał się przeważnie z samych zbiegów, których Sieciech wygnał z kraju prześladowaniem, a ci najzajadlejsi byli.
Ze wszystkich ziem znajdowało się ich tu po trosze, Krakowian i Szlązaków, i Mazurów, i Poznańczyków. Rycerze byli najlepsi, gdyż między nimi zamożnych ziemian lik się największy znajdował.
Wysłane szpiegi donosiły, że król też wojsko miał liczne i doborne, a choć sam chory, na czele pułków iść miał na Wrocław i Zbigniewa. W Płocku jednak podobno jeszcze niedobrze wiedziano, kędy królewicza szukać, a szło bardziej o odzyskanie Szląska niż o Zbigniewa. Wprost więc Władysław iść miał na Magnusa naprzód, aby go przywieść do posłuszeństwa.
Nic pewnego nie było, ani gdzie, ani kiedy, ni z kim czynienia mieć mogli Zbigniewowi. Każdy, wysłany na zwiady, inaczej prawił, inak liczył, co innego rozpowiadał. Je wojsko króla czynili ogromnym bez miary, drudzy słabj i nielicznym, więcej o nim baśni przynoszono niż wieści.
Dobek, który do rady stał przy Zbigniewie, acz ten niej zawsze sobie doradzać dawał, ledwie wymógł na nim, aby, na zamku się nie rozsiadał ze dworem swym, a przy obozie w namiotach się położył, rycerza udając, choć jawnym było, że nań nie został stworzony.
Królewiczowi chciało się z drużyną wygodny zamek zajmować, bo pysznić się lubił, panującego udawać i zażywać dobrej myśli. Dopiero gdy mu zagrożono, że znienacka przyszedłszy nieprzyjaciel łacniej go weźmie, z niewielką drużyną odłączonego, zgodził się pod namioty pójść ze swoimi. Tu gędźbą, śpiewami, hukaniem i jasnymi sukniami a dworem więcej się zajmował niżeli wojskiem i wojną. Śmiechów było pełno i przechwałek, bo siedem pułków owych zdawały się niezwyciężonymi.
Jesień już nadchodziła, noce były chłodne, ranki z przymrozkami, pod płótnem, choć ognie palono blisko, zaczynało być nie bardzo zaciszne Wicher podrywał ściany, wdzierał się do wnętrza i nocami potrząsał namiotami, jak by je wywracać próbował. Dwór królewicza znacznie był urósł bez potrzeby, dla wystawy tylko. Kręciło się około niego dużo pustej młodzieży, a wieści chodziły, że pod męskimi sukniami i biała płeć do usług była używana. Królewicz nie bardzo rad ze starszymi obcował, lubił błaznów, pochlebców, śmiechy i ludzi, co od niego wszystko znosić byli gotowi.
Obóz był gwarny, bezładny, do którego ludzie się nie bardzo zbliżać śmieli. Na pagórku nad jeziorem, między kilką starymi drzewami rozpięty był namiot pański z wiechą na wierzchu, a przy nim, na wysokiej tyce zatknięta, powiewała chorągiew czerwona bez żadnego znaku. Obok niego pomniejsze dla Dobka z Morawicy, Marka i starszyzny stały nie opodal osobną gromadą. Dalej drużyna miała porozpinane na kołach płótna, które się też namiotami nazywały. Dla oddziałów więcej szałasów i bud było z chrustu niżeli namiotów, ale za to dołów w ziemi pokopanych co niemiara i ognisk wiele, nad którymi kociołki się grzały, a tuż dla koni rzędami stały żłoby, pochwytane z miasta, jako tako na kołach poumocowywane.
Ani około Zbigniewa, ni u Czechów i Pomorców, porządku wielkiego nie było; królewicz się we wszystkim na drugich zdawał, sam niewiele czynił. Lubił tylko czasami ze dworem i trębaczami wyjechać i przeciągnąć, aby mu się ciury kłaniały.
Około polskiego obozu, który był najbliżej królewicza, ludu różnego niepotrzebnego włóczyło się dużo: gęślarzów, dziadów, bab, dzieci, błaznów i wszelkiego tałałajstwa. Królewicz potrzebował, aby go zabawiano i kłaniano mu się; bawiono go więc różnie, sprowadzono mu, od wariatów począwszy, do chłopców, co kozły przewracały. Baby mu wróżyły, śpiewacy różne, często sprośne pieśni wyśpiewywali, kobzy, gęśle i liry brzęczały przez cały dzień i nocy kawałek. Za to o czatach mało kto myślał, chyba Pomorcy, co w cudzej ziemi się czując, na ostrożności też mieć się musieli. Wojsko nie było bardzo postawne ani piękne, bo na lik więcej zważano, niż na dobór łudzi. Odziewał się każdy, jak miał i jak chciał, ten w opończę, tamten w kożuszynę, inny w kaftan stary, a zbroi mało gdzie widać było, tylko około księcia żelaznych ludzi zwijało się trochę. Broń też nie była osobliwą, toporów więcej niż miecza, dostatek pałek nabijanych i oszczepów z lada jakim żeleźcem lub osmolonych tylko. Konie mizerne mało co więcej miały nad paszę pod nogami.
Leżąc tak obozem, to Pomorcy, to Czechy, Tankami, nocami wyrywali się na bliższe osady dla pożywienia, a co złupili, tym żyli. Brali i młodzież, wiążąc ją jak jeńców, trudno im co mówić było, musieli mieć zdobycz jakąś. Gdyby się srożono, precz mogli pójść, a byli potrzebni. Z okolicy też, kto mógł, w lasy się wynosił daleko i całe osady się zasiekiwały ze stadami na uroczyskach po puszczach.
Królewicz na nic nie zważał, byle mu samemu dobrze było. Dobek pilno go mający na oku mógł się teraz bardziej jeszcze przekonać, iż pociechy z niego nie będą mieli. Trzymali go jak chorągiew w ręku przeciw Sieciechowi. Ani do konia, ni do gonitwy, do rycerskich zapasów było go napędzić, choć Dobek, starsi, a nawet Marko go wyciągał. Sobiejucha szedł najczęściej z tym, aby go z namiotu dobył, siadł pić i słuchać, jak bajdurzono, i do nocy pozostał.
Całe tak dnie w próżnicy upływały. Zahoń i kilku ulubieńców zbierali śpiewaków, którzy najwięcej swawolnych umieli pieśni, gęślarzy, gawiedzi wszelakiej i, sami im dopomagając, bawili królewicza, który na stołku skórą pokrytym siedząc, nogi pozakładawszy, śmiał się, aż za boki trzymał, szydził, młodzież do psich figlów pobudzał i o wszystkim zresztą zapominał.
Dobek chodził struty, ale go wyciągnąć ani przemienić nie mógł. Zagadał go Zbigniew, zahuczał i z niczym odprawił, a swoje robił.
Stały beczki z piwem i miodem dokoła pańskiego namiotu. Kto ze starszych przyszedł — nawlekli się i Czesi, i Pomorcy nawet — pił, jadł, siedział i razem się zabawiał, wychodził potem, spluwając i mrucząc. Gdy o wojnie mówić przychodziło, Zbigniew ziewał.
Spojrzawszy z pagórka na swe obozowisko, że dużo miejsca nad jeziorem zajmowało, zdało mu się, że świat nim zawojuje.
Marko mu pomagał gębą wyszczekaną.
— Niech no się królewscy pokażą — mówili — dopiero im cięgi damy! Nie ujdzie ich stąd i noga. Potopiemy w jeziorze, reszta w łyka.
Odgrażali się nawet, gdyby królewscy rychło się nie stawili, że na nich gotowi iść, szukać, a choćby na sam Płock uderzyć. Tymczasem stali, ryby łowili w jeziorze i u kruszwickich mieszczan gościli nie proszeni po chatach.
Zbigniew, który mnichów i klechów w czasie pobytu w klasztorze znienawidził, teraz na oczy dopuścić ich nie chciał. Do biskupa nawet nie szedł, a do kościoła trudno go namówić było.
Dobek i Marko chodzili do miasta, bywali na mszy, on, choć się tego nie zarzekał, z dnia na dzień odkładał, ledwie się z rana przeżegnał lub gdy czarów się uląkł jakich, to je krzyżem odganiał.
Tak upływały tygodnie na próżnym leżeniu, nikt spełna nie wiedział, co dalej poczynać miano.
— Gdy zima nadejdzie — mruczał Zbigniew — gród się obwaruje, załoga osadzi.
Z Kruszwicy sobie tymczasem chciał zrobić stolicę.
Komu jak komu, Markowi, który się wojewodą nazywać kazał, wcale z tym dobrze było. Inaczej też wyglądał teraz, bo i pacholika onego oberwanego odział, i konie (na paszy ich nachwytawszy) zbierał, mieniał, karmił, zbroi dobrej dostał nie wiadomo jakim sposobem, we wszelaką broń się zaopatrzył i w oczach go przybywało.
Pomorcy, którzy srodzy byli zawsze łupieżcy a handlarze, oprócz tego, co z domu dla wyprawy potrzebnego zabrali, nawieźli i po drodze nagrabili dużo różnego sprzętu, który mieniali i sprzedawali. Targowicę trzymali na obozowisku. Marko się u nich w wiele rzeczy zaopatrywał. Tak mu tu dobrze było, iż sam przed sobą i innymi kłamał, przekonywając, iż trwać to może bodaj wiek wieków, bo się na nich nikt napaść nie waży.
— Wiedzą ludzie, że kły mamy! — mawiał. — Nie będą śmieli!
Tymczasem stać obozem w siedem takich oddziałów wśród kraju spustoszonego coraz trudniej było. Pomorcy dalej co dzień puszczać się musieli za łupieżą i nieraz wracali z próżnymi rękami; Czechy, głodem po trosze mrąc, odgrażali się, że, gdy mróz przyciśnie, precz pójdą; Polacy nie wiedzieli, co poczną. Końca nie widać było.
Gdy Dobek, rozsłuchawszy się po obozie, przyszedł o tym dać znać Zbigniewowi, zaledwie go chciał słuchać. Ruszył ramionami.
— Czarno się wam widzi — rzekł — co ja na to poradzę?
— Albo się godzić, albo się bić trzeba, albo nas tu głodna śmierć wybije — mówił Dobek.
Królewicz, który właśnie patrzał na dwu chłopców pasujących się przed namiotem, z których jeden drugiego obalił i siadł na nim, począł się śmiać mocno. Na tym się rozmowa skończyła.
Drugą rażą sam na sam z Dobkiem usiłował go przemądrze przekonać, iż ojciec mu wojny nie wyda i sam o pokój go prosić musi. Mówił tak zręcznie, przekonywająco, napastliwie, że Dobka na razie uspokoił. Sam jednak pono nie wierzył w to, czym go durzył.
Posłano na zwiady ku Wrocławowi. Marko o tym doniósł królewiczowi, bo się to stało bez jego wiadomości.
— Ano, dobrze! — odezwał się.
Sobiejucha, widząc, że się to podobało, pochwalił się tym jako swym dziełem.
Czekano dni Mika na powrót Czecha, który się wprędce z językiem przyobiecał; nie było go jakoś długo. Jednego dnia ujrzano go nareście. Człek przebiegły, roztropny, smutny jakoś przywlókł się pod namiot królewicza.
— Cóżeś to przyniósł? — zapytał Zbigniew.
— Co Bóg dał — odparł Czech. — Król we Wrocławiu.
— Oblegał go, wziął? — zaczęto pytać wkoło.
— Gdzie zaś — mówił posłany. — Dali o królu znać tylko, że nadciąga, wyjechał naprzeciw biskup Żyrosław, miłosierdzia prosząc dla miasta swojego; za nim Magnus wyszedł, pana przyjmując.
— A Sieciech? — pytano.
— Na razie go tam nie było, tylko ludzie z jego ramienia.
Nie okazywał się.
— Cóż król?
— Przyjechał niezdrów i na zaniku legł odpoczywać — mówił poseł.
— Uwięziono czy ścinano? — pytali jeszcze.
Czech o niczym podobnym nie słyszał. Zbigniew, odwróciwszy się, pytać już nawet więcej nie myślał; Dobek dopiero nacisnął przybyłego, aby mu szerzej opowiedział o tym, co widział i podsłuchał. Była już pewność, że po odpoczynku król z Wrocławia na Kruszwicę miał ciągnąć.
— To i dobrze! — zawołał zuchowato Marko. — Prosiemy ich tu, niech się raz skończy sprawa. Zagramy im do mogilnych pląsów, niechaj skaczą.
— Dawać ich tu! Dawać! — powtarzała młodzież. — Niech no się naszym Pomorcom na zęby dostaną.
— Nie będą śmieli tu przyjść — dodał Marko — chwalą się i chcą nastraszyć. Nie odważą się na nas nastąpić.
Skończyło się to na drwinach i śmiechu, Dobek z sobą Czecha do namiotu poprowadził i tu dopiero, nacisnąwszy go, lepiej się o wszystko dopytał. Czech nie taił swej trwogi. Wojsko Sieciechowe było silne, dobrze zbrojne i do wojny zaprawione. Liczbę mieli większą pewnie niż wszystkie siedem pułków królewicza, poddanie się Szlązaków i Wrocławia wbiło ich w pychę. Walka się zapowiadała ciężka. Gdy nazajutrz zwierzył się z tym Sobiejuchowi, ten go wyśmiał jak tchórza.
— Te Czechy, Miłościwy Panie — rzekł — jać ich na wylot znam, jam z nimi wojował, to są ludzie małego serca, zające; im się wszystko w oczach dwoi. Wojsko królewskie odziane dobrze, co z tego! Żołnierz dobrego kożuszka więcej niż skóry swej żałuje. Nasz, co ma łachman podarty, rzuci się na zdobycz. Niech no my się do nich weźmiemy, dopiero zobaczymy, kto lepszy.
Powrót posłańca, który na zwiady chodził, poruszył trochę obóz do czynności, ale nie na długo. Patrzano na królewicza, ten trybu życia nie zmieniał. Uspokoili się drudzy, widząc go spokojnym. Dobek tylko chodził posępniejszy coraz.
Zbigniewa do koni i do zbroi napędzić nie było sposobu. Gdy mu rycerską sprawę jako naukę wystawiano, śmiał się.
— Wy sobie z tego wielką mądrość czynicie — powtarzał — co żadną nie jest. Bić się uczyć nie trzeba, bydlę nawet to umie, każdy się z tym rodzi, że tłuc potrafi.
Dobek z Morawicy, który w słowie nie był mocny, dawał się królewiczowi pobić językiem i szyderstwem, ale było mu niemniej markotno. Starszyzna inna także nic dobrego nie przeczuwała. Cofać się było za późno, rozsypać niebezpiecznie. Najstraszniejszym było, iż tu się wszystko coraz bardziej rozprzęgało; przewidywano, że, gdy do boju przyjdzie, każdy na swą rękę pójdzie uciekać.
Przemko pomorski słuchać nikogo nie myślał; czescy dowódcy mieli też swój rozum, Polacy nikomu się powodować dać nie chcieli, a każdy inaczej radził; Marko wojewoda dużo gadał, nic nie sobił. Dobek szepcząc, skarżąc się, mrucząc, biegał od jednego do drugiego, niespokojny o swą skórę.
Po kilku dniach posłano znowu na zwiady, a że do tego Czesi sprawniejsi byli, znów drugiego popchnięto, który kraj znał, kilka razy go przewędrowawszy.
Zbigniewowi się zdało, iż gdy starszyznę poił, karmił i bawił, a co drugi, trzeci dzień z trębaczami obóz objechał, więcej uczynić nie mógł. Im dłużej stali, tym się czuł bezpieczniejszym.
Trzeciego dnia Czech, nie bawiąc długo, powrócił, konia spędził wniwecz; biegł z tym, że wojsko królewskie, przy którym i Bolko królewicz był, wyciągnęło już z Wrocławia i spiesznie szło ku Kruszwicy.
Chociaż Dobek mu język za zębami trzymać kazał, nie wyszła godzina po powrocie, gdy w obozie wszystko się ruszyło jak w mrowisku, gdy je kto rozgarnie. Dowiedzieli się Pomorcy, rozbudzili Czechy, Polacy poczęli o zbroi i koniach myśleć. Marko, posłuchawszy o tym, zadumał się, ale otuchy na razie nie stracił. Starszyzna cała poszła na radę do królewicza. Zastali go wedle obyczaju z młodzieżą, błaznami, gęślarzem u drzwi i ślepym wróżbitą; zobaczywszy ich, pochodem takim dążących, namarszczył się strasznie.
— Ano, znowu! — zawołał do Dobka kroczącego przodem. — Pokoju bo mi nie dajecie. Jeśli przychodzicie napić się a poweselić, tom Wam rad, a jak straszyć, to słuchać
nie chcę!
— Miłość Wasza — odparł Dobek — rada czy nierada, musisz nas posłuchać. Sroga bieda za pasem. Król na nas ciągnie już, siłę ma wielką, gotować się trzeba.
— To się gotujcie — rozśmiał się Zbigniew — albo Wam bronię?
— Przecie obmyśleć trzeba, czy naprzeciw nich iść, czy ich tu czekać? Jak się rozłożyć? Można by zabiec drogę, rwać ich z boku.
Królewicz zmilczał, patrzał do góry, a do Zahonia śmiał się boczkiem. Gęślarz, nie zważając na przybyłych, brząkał i nucił, że się rozmówić było trudno. Marko, który się dowództwa nad Polakami napierał i zwał się zawczasu wojewodą, począł mówić, wyręczając niechętnego pana.
— A po co się nam ruszać, gdy tu dobrze stojemy? — zawołał. — Gród warowny i jezioro mamy pod bokiem. Jest się o co oprzeć. Czego u licha chcieć? — Jakiego wiatra w polu szukać? Ludzie, ceł na zwiady idą, boją się wisieć, to im się w oczach dwoi. Straszą nas słomianą kukłą. Król ciągnie! Myślą, że samo imię nas strwoży! Pójdziemy stąd, rozleziemy się, to nas po kątach tłuc będą. Nie! Dostoim kroku, a przyjdą tu, posieczemy ich na drzazgi.
Przemko pomorski, milczący a ponury wódz, uśmiechnął się pogardliwie z wielomównego Marka. Czechy głowami wahały, a wąsy gładziły. Patrzali na Zbigniewa wszyscy, ten na nich ani spojrzał.
— Skończona rzecz — rzekł w ostatku. — Będziemy stali i czekali, a gdy przyjdą, pobijemy.
Gęślarz głośniej zanucił, drużyna po kątach chichotała, pan do rozmowy ochoty nie miał, popatrzyła na siebie drużyna.
Rozważniejszymi niepokój owładnął. Przemko pomorski chciał inaczej. Radził się rozbiec dokoła, na wojsko królewskie na trzesawicach, którymi przeciągać musiało, napaść ze wszech stron niespodzianie, popłoch wzbudzić i starać się je wpędzić w moczary.
Marko nigdy cudzego rozumu nie lubił. Powtarzał swoje: — Tu stać trzeba i tu na nich czekać, wpadną między nas jak w pułapkę, wytopiemy ich w Gople do nogi.
Upewniał, że tym sposobem raz z nieprzyjacielem poczynał sobie nad Dunajem i wojsko wielkie, nie wiadomo czyje, rybom i rakom dał na pożarcie. Mało kto go słuchał, z narady nic nie wyszło i od dnia tego każdy sam sobie po swojemu radził. Czechy, najprzebieglejsi, wysłali potajemnie szpiegów, aby wojsk królewskich ruchy śledzili i obliczyć się starali ich siłę.
Jednego wieczora, gdy w namiocie Zbigniewa jeszcze się świeciło i młodzież z panem się zabawiała, nadbiegło dwu Czechów z oznajmieniem, że królewscy już Brzeście pominęli, trzema wielkimi oddziałami sunąc wprost na Kruszwicę. Za dzień, za dwa można się ich było spodziewać.
Popłoch się stał wielki, Marko wojewoda, który dotąd sobie lekceważył wszystko i miał za bajki, co przynoszono, nagle niepokoić się zaczął bardzo.
Królewicz pozostał niewzruszonym.
— Dziś i jutro bić się będzie potrzeba — rzekł — wszystko mi jedno, czym prędzej, tym lepiej.
Przywołano Sobiejuchę, bo w nim jedynie książę miał wiarę i upodobanie.
— A Wy co mówicie? — zapytał.
— Czechowie przynieśli, że królewscy nadciągają — odezwał się Marko. — Jeżeli to prawda, niech ciągną, na zgubę swą tu przyjdą. Gdy się zbliżą, Miłość Wasza każe wojsku z rana beczki wytoczyć i piwa dać obficie. Niech im się w głowach zawieruszy, żołnierz na czczo nic niewart. Dopiero się bić będą, aż strach. Wybijemy do nogi!
Królewicz radę znajdował bardzo rozumną, po ramieniu go klepnął.
— Spodziewacie się zwycięstwa? — zapytał.
— Nie spodziewam się, ale jestem pewny — odparł Marko, zmuszając się do uśmiechu — byle nam Pomorcy i Czechy dotrzymywały kroku. Z hukiem, wrzaskiem jak wicher wpadniemy na nich, muszą pierzchnąć…
Zbigniewowi dosyć tego było.
— A gdybyśmy króla ojca do niewoli wzięli — odezwał się królewicz — co z nim czynić będziemy?
— Wasza Miłość na zamku go tym osadzicie przystojnie, żeby mu na niczym nie zbywało, niech siedzi i dożywa wieku. Do rządów się nie zdał. Przy kościele mu będzie najlepiej, a Wy nam będziecie panowali.
— A z Sieciechem co zrobiemy? — pytał rozochocony pan.
— Tego zetniemy, bo żywić się tak szkodliwego stworzenia nie godzi — mówił śmiało Marko. — Ja Waszej Miłości prosić będę o łup po nim, żeby do mnie należał.
— Daję ci go — odparł Zbigniew. Sobiejucha się pokłonił.
— Może i brat młodszy popadnie się nam w ręce. Z tym co? — mówił królewicz.
Milcząc Marko ręce obie do oczów przyłożył, na źrenice ukazując.
Tak się naówczas wyjęciem oczów pozbywano tych, którym życia odbierać nie chcąc, czyniono ich niezdatnymi do niczego. Było to tak naturalnym, że Zbigniew milcząco głową potwierdził wniosek, wcale się mu nie sprzeciwiając. Łaską było, gdy się życie zostało.
— I królestwo zabiorę całe — dodał Zbigniew. — W Płocku Dobka osadzę, Was uczynię palatynem na miejscu Sieciecha, sam w Krakowie na Wawelu będę mieszkał, bo Kraków lubię.
— Weselszy jest i ładniejszy od Płocka — odezwał się Marko.
— I niewiasty piękniejsze ma — szepnął Zahoń.
Wszyscy się rozśmieli, niektórzy poklaskując w dłonie, aż po namiocie się rozległo i za namiotem dobrą myśl słychać było.
Poszli na sen, marząc o zwycięstwie, Marko tylko, choć tak o nim prawił, do namiotu przybywszy, koło wiązania sakiew krzątać się zaczął. Było mu jakoś nieswojo.
Nazajutrz w polskim obozie przygotowań żadnych widać nie było. Pomorcy zaczęli się ruszać i niewiele swych namiotów zwijać zawczasu, worki a węzły, których mieli dużo, ściągali do kupy, koniom kopyta opatrywali. Czechy też mieczyki ostrzyli i zbroje przymierzali. Oni jedni, —nikogo już nie pytając, posłali swoich na zwiady, przykazując im, ażeby nie wracali, aż wojsko królewskie będzie najmniej dnia drogi od Kruszwicy.
Puścili się wysłani, tymczasem już tego dnia zgorzeliznę mocno czuć było w powietrzu, dymy się podnosiły i opadały nad lasami. Nie było wątpliwości, iż się królewscy przybliżać musieli.
Marko sakwy swoje kazał na konie przymierzać, wdział na się, co miał najlepszego, i miodem w sobie ochotę a męstwo podbudzając, chodził i wykrzykiwał, toporek podnosząc do góry:
— Damyż my im cięgi, damy!
Nie tak wesołej myśli był Dobek. Siedział w swoim namiocie na rękach podparty i stękał, a przeklinał. Zmierzchało już, gdy u wchodu do namiotu postrzegł cień, który w nim stanął. Wpatrzył się w przechodzącego, ale mrok padał, poznać nie mógł, kto był. Dopiero gdy się gość zbliżył, stanąwszy tak, iż mu światło na twarz uderzyło od wnijścia, poznał kapelana biskupiego, ktąrego co dzień prawie około obozu widywał. Niemłody człek, w grubą sutannę odziany, z kijem w ręku, w czapce z futrem, pozdrowił go po cichu.
Dobek jako gościowi i duchownemu pierwsze miejsce dał w namiocie.
— Cóżeście to, ojcze — rzekł — tak późno do nas przyszli w goście?
Obejrzał się duchowny.
— W goście albo i nie — odpowiedział. — Zawsze z dobrą wolą, z dobrym słowem.
— A, dobrego nam trzeba, bo złego mieliśmy i mamy pc—dostatkiem — odezwał się Dobek. — Mówcie, ojcze kochany.
— Król się z wojskiem zbliża — rzekł ksiądz po cichu.
— My to wiemy — westchnął gospodarz.
— I syn przeciwko ojcu się bić będzie? — spytał ksiądz.
— Gdy ojciec nań nastaje, bronić się musi.
— Sądzicież, że się obronicie? — zapytał kapelan.
— Jeden Bóg wie — rzekł Dobek.
— Królowi ani na ludziach, ani na wodzach nie zbywa! Podołacież mu? — mówił duchowny.
Westchnął Dobek.
— Cóż czynić mamy!
— Czemuż by nie słać do króla z pokorą i nie próbować przejednania? — pytał kapelan.
— Bo nam go nie dadzą.
— Jakże o tym wiecie? — począł duchowny. — Miłoż to królowi, panu naszemu, a własną krwią wojować! Pogany widzieć prowadzone przeciw sobie?
Podumał Dobek i spojrzał księdzu w oczy.
— Czy Wy to z siebie mówicie? — spytał. Spuścił wzrok ksiądz.
— Ojciec nasz, pasterz, rad by zgodę uczynić — rzekł. — Przyjdzieli do boju, miastu naszemu grozi też niebezpieczeństwo. Idźcie do królewicza, pomówcie z nim, czego chce. Jeśli możliwa rzecz, ojciec nasz przewielebny pośredniczyć będzie.
Zostawiwszy księdza pod namiotem, poszedł Dobek, choć nie z wielką nadzieją skutku, do Zbigniewa. Znalazł go, jak z Markiem o tych krajach rozmawiał, w których piasek na pół jest ze złotem.
Na pierwsze słowo o zgodzie, jak by go co żgnęło, poskoczył królewicz.
— Ho! ho! — krzyknął — znać, że się nas boją, żeśmy dla nich za silni, gdy takich sztuk zażywają. Ano, niech i tak będzie; jam nie od tego. Ojciec mnie synem pierworodnym niech uzna, pół królestwa mi da i zwierzchnią władzę. Sieciechowi łeb da uciąć lub oczy wyłupić, zapłaci moich sprzymierzeńców! Mniej nie mogę chcieć ani przyjąć!
— Wasza Miłość za mało żądasz! — zakrzyczał Marko. — Więcej należy nam. Niech król pot nasz krwawy opłaci grzywnami złotymi, a nie — to nas pozna!
Próżno Dobek chciał rozprawiać, zahukano go. Poszedł z tym do księdza, który, słowa już nie rzekłszy, na gród z tym do biskupa powrócił.
Nazajutrz nowych wieści nie było, tylko zgorzelizna coraz się mocniej czuć dawała w powietrzu, dymy przylatywały gorzkie.
Około południa przyszedł znów kapelan biskupi.
— Co mi przynosicie, ojcze! — radośnie począł Dobek, wesół, że go powracającego zobaczył, nie spodziewając się |j wcale.
— Przychodzę ze słowem ojca naszego, biskupa — rzekł stary ksiądz. — Dziecku na łaskę ojca zdać się potrzeba, a nie z rodzicem targować, w ten sposób dział jakiś otrzymać może i przebaczenie. Opatrzcie się, dopóki czas, aby jutro nie było za późno.
Dobek mu popatrzył w oczy.
— Żartujecie! — rzekł.
— Mówię, jak mnie nauczono — odezwał się duchowny. Poszedł z tym Dobek do Zbigniewa, ale tam zakrzyczano go i sponiewierano straszliwie.
— Nie nam przystało prosić i kłaniać się — zawołał Marko — ale królowi Władysławowi, który syna swojego pierworodnego pokrzywdził!
Zaczęto wywoływać srodze, odgrażać się straszliwie. Beczki tego dnia stały gęsto, pootwierane, wszyscy byli pod—ochoceni, w głowach mocno szumiało.
Nie było co mówić z nimi, Dobek się wyśliznął i księdza z niczym odprawił.
Sobiejucha dowodził, że nie darmo tak do nich o zgodę słano.
— Czują oni, żeśmy silniejsi, więc sromu unikając, zabiegają i proszą się.
Odgrażała się młodzież, radowali się starzy, rwało się wszystko do oręża, Zbigniew widział się już królem i zwycięzcą.
Mrok padał gęsty, a wesołość największa panowała w namiotach książęcych na pagórku, gdy Zahoń wpadł trochę nieswój i jak przepłoszony.
— Niech no Miłość Wasza wyjść raczy i popatrzeć — zawołał — bodaj czy nie królewscy to już obozują na skraju lasu,— toć jutro chyba przyjdzie do rozprawy.
Nie tylko królewicz, ale co żyło, spod namiotów się wyrwało. Noc już była prawie, a że księżyca na niebie nie stało i gwiazdy okryły obłoki, ciemność wielka zalegała dokoła. W tej stronie, od której puszcze stały, jak zajrzeć okiem, rzędami ognie się jakieś paliły. Było ich tyle i tak gęstych, że gorzały prawie jako niezmierne, jedno, wielkie ognisko.
Nie mogło to być nic innego, tylko obóz królewski, który puszcza wyrzuciła z siebie nagle, zatoczył się przed nimi znienacka ognistym wałem i groźbą.
Nadbiegły w tejże chwili i czeskie szpiegi wystraszone, zwiastując, że ćma okrutna ludu ciągnęła na Kruszwicę, że jak by z ziemi wyrastały oddziały coraz nowe, bo dopiero pod lasem tyle się ich razem zebrało.
Marko, który dotąd rad się przechwalał i odgrażał, głową trząsł i, trzymając się pod boki, wąsy zagryzał.
Zbigniew, jako niedoświadczony wojak, nic w tym jeszcze niebezpiecznego nie widział, gdy drudzy z liczby rozłożonych ognisk wnosili o sile królewskiego wojska.
Królewicz powtórzył tylko słyszane nieraz z ust Marka słowa:
— Jutro ich w puch rozbijemy.
Ani Dobek, ani nawet Sobiejucha nie potwierdzili tej zuchwałej wróżby. W obozie Czechów i Pomorców powstał ruch wielki, kupy się zbierały, Przemko na koniu oklep przybiegł, ukazując rozpalone ogniska. Najmęźniejszy z nich wszystkich nie był bez trwogi.
— Jeżeli umyślnie, dla postrachu, nie pozapalali— ogni, ciężka będzie przeprawa — rzekł. — Jak na brzask, pewnie nas napadną, stać trzeba pogotowiu.
Marko, do którego się zwrócił Zbigniew, innej rady nie miał, tylko po staremu, aby ludzi nakarmić i napoić do syta.
Gdzie kto miał stanąć, jak poczynać, nie naradzano się nawet. Dobek nie położył się spać, drudzy też ze starszyzny ‘ jęli objeżdżać pułki, ludzi przygotowując przez noc całą.
Napatrzywszy się na ogniska, Zbigniew spokojnie do namiotu powrócił i spać się układł, kazawszy rozbudzić o świcie.
Noc była czarna, ale cicha, chmury zawisłe na niebie nawet się nie zdawały poruszać, odbijały się na nich bladoczerwone łuny, a dym, przyciśnięty do ziemi, rozchodził się i rozkładał aż ku jezioru. Wśród groźnej ciszy to psy zaszczekały i zawyły, odpowiadając sobie z dala, to konie zarżały, to jakiś gwar dziwny, niby szmer tysiąca głosów cichych, przesunął się w powietrzu i skonał na wodach jeziora.
W kościele, na tumie na jutrznię dzwoniono, gdy świtać zaczęło, z dala tętent powolny usłyszano, który się zdawał przybliżać nieznacznie.
Zahoń obudził królewicza, bo czas było wdziewać zbroję.
Ołowiane światło dnia jesiennego przezierało przez szare obłoki.
Jak by na głos tego dzwonka, co się ozwał z kruszwickiego kościoła, czekano w królewskim obozie, wnet około namiotów ruch się rozpoczął znaczniejszy. Stały namioty pańskie pod samym lasem u starych dębów, które już znaczniejszą część żółtych liści straciły. Rozbitych było ich kilka wielkich i ozdobnych dla Władysława, który wygody potrzebywał, bo chory wyruszył z Płocka na rozkaz Sieciecha; dla królewicza Bolka i Wojsława, dworu, kapelanów i starszyzny.
Z wieczora już zapowiedział król Władysław, że nazajutrz nie pocznie nic, dopóki się nie pomodli i mszy świętej nie wysłucha, a błogosławieństwa Bożego nie otrzyma.
Sieciecha widać nie było na czele, nie mianowano go, ażeby on dowodził, z ręki jego szli inni. On sam, prawie się kryjąc, stał na uboczu, nie chcąc, aby o nim wiedziano.
Na oko dowództwo było przy młodym Skarbimierzu, który się w szkole Sieciechowej wyćwiczył. Na pułki królewskie dosyć spojrzeć było, by poznać, że z nimi sprawa nie pójdzie łatwo. Żołnierz odziany, zbrojny należycie, nakarmiony, nawykły iść na skinienie, poruszał się wszystek jako jeden człek, w cichości i posłuszeństwie. Na zbroi i żelazie nie zbywało, rychlej za dużo go było niż za mało, bo ci zwłaszcza, co z końmi szli, blach mieli poczepianych na kaftanach do zbytku; tarczy, toporków, dzid, nagolenników i hełmów żelaznych było pełno.
Świtać ledwie poczynało, gdy Bolko królewicz już się zerwał, budząc swoich około namiotu spoczywających i wołając, że czas był się sposobić do pochodu. Nocy nie dospał, tak w nim wrzało do tego boju, który się na jutro zapowiadał.
Woj sław trzymać go musiał i hamować coraz, lecz podołać temu było trudno. Królewicz zawczasu począł się odziewać w bojowe suknie, nim drudzy się z posłania ruszyli. On i młoda jego służba wesoło mieczami pobrzękiwała, przemyślając, jaki by oręż więcej przypasać mogła. Bolko coraz to z namiotu wyjrzał. — Dniejeli już? — Nie dnieje? Czas czy nie? Ranek był cichy, z góry nie padało nic, msza święta pod dębem odprawiać się miała. Przysposabiano już do niej wszystko, ołtarz przykrywano, aby, gdy król się ukaże, o. Lambert już ubrany mógł zaraz stanąć u ołtarza. Od samego Wrocławia przez drogę całą król był wielce milczący i smutny, na próżno się starano natchnąć go otuchą lepszą. Modlił się, przeczucia miał złe i płakał; wstyd mu było iść na dziecko własne. Do ostatniej chwili czekał, azali się ono nie upokorzy i o łaską prosić nie będzie. Przybyli potajemnie z Kruszwicy od biskupa posłani i nic nie przywieźli.
Sieciech, który nie postrzeżony pilnował króla, może by też był nie dopuścił do zgody, pewnym będąc przewagi i zwycięstwa. Gdy król już się odziewać miał i kożuch mu podawano, wszedł wojewoda do namiotu, ubrany jak prosty człek, szarą na zbroję opończą, aby pana uspokoił.
Drżący modlił się ciągle Władysław, spojrzeli na siebie, Sieciech już zwycięzcy miał postać.
— Niech się Miłość Wasza — rzekł z uśmiechem s— o bitwę tą nie troszczy. Nigdyśmy, dzięki Bogu, nie szli na nieprzyjaciela pewniejsi zwycięstwa, W obozie ich nieład i niedostatek panuje. Ludzie zbierani z różnych kątów, wodza brak. Jeżeli dostoją pierwszej napaści, rzeź sprawiemy okrutną.
Król strwożony ręce zacisnął.
— A! Zabijać go nie każcie — rzekł po cichu — nie godzi się, aby od moich ginął. Ojcem jestem.
Wojewoda nic nie odpowiedział, tylko mu się twarz pomarszczyła i ściągnęła.
Dniało, król zobaczywszy przez namiot z przodu odsłoniony, że o. Lambert ze mszą ‘wychodzić był gotów, prędko się ku ołtarzowi poruszył. Do starego dębu niesiono za nim wezgłowie, na którym pokląkł. Z odkrytymi głowy stało rycerstwo dokoła, stał i Bolko, cały już żelazem okryty, więcej oczyma biegając ku Kruszwicy i nieprzyjaciół obozowi, niżeli pilnując modlitwy.
Msza upłynęła wśród uroczystego milczenia. Jak kłosy od wiatru uchylały się i podnosiły głowy, klękali i powstawali pobożni, po mszy zanucono hymn do Bogarodzicy, cicho zrazu, lecz zaledwie odezwał się od ołtarza, coraz większej liczby połączyły się głosy i uroczysta pieśń rozległa po całym obozie:
„O gospodze uwielbiona…”
Mogli go stąd posłyszeć stojący naprzeciw Polacy i zrozumieć, że tą modlitwą przysposabiano się do walki.
Król nie powstał i nie ruszył się do ostatniego pieśni słowa, do pośledniego „Amen,” które silniej jeszcze niż śpiew zagrzmiało echem wielkim po szeregach, kilkakroć powtarzane.
Niebo ciągle chmurne było, dzień wilgotny bezdżdżysty, w powietrzu panowała cisza. Niekiedy tylko ponad skrajem lasu przeleciał wiatr, nie wiedzieć skąd, liśćmi poruszył suchymi, podniósł je w górę i rzucił nie opodal drżące na ziemię.
Rozjaśniło się zupełnie. Pancernicy koni dosiadali i szykowali się tak, by wielkim kołem objąć obóz Zbigniewa i sam gród kruszwieki. Skarbimierz przez szpiegi swe wiedział, kędy stały Pomorce, gdzie byli Czechy, gdzie zbiegowie polscy, Zbigniewa zaś, wśród walki, która się gotowała, łatwo się znaleźć spodziewano, wiedząc, jaką się drużyną i hałasem otaczał.
Podano królowi konia okrytego, ale mu nie dopuścił Sieciech inaczej jechać jak za pułkami, otoczonemu strażą dobrze zbrojną i najmężniejszą. Siadać już mieli, gdy król stojący w gotowości, a zdający się wahać jeszcze, skinął na syna, który się na konia spinał, i z nim razem wszedł do namiotu. Prawie niechętnie Bolko cugle musiał porzucić i iść do ojca. Władysław stał w pustym namiocie, który już pachołkowie opróżniwszy ściągać mieli, gdy Bolko z młodzieńczym ogniem w oku, rad ze swojego rycerskiego rynsztunku, brzęczącego na nim, wszedł do namiotu.
Król, obie ręce na ramionach jego położywszy, stał bezmównym długo.
— Dziecko moje — odezwał się po cichu — niech ci się dziś serce nie rwie do boju. Straszna ta walka będzie, opłakana łzami moimi. Wolałbym, byś nie szedł na nią.
Królewicz zadrżał cały, aż zadźwięczały na nim żelaza, i ojcu się do kolan pochylił.
— Miłościwy Ojcze! A! Nie żądajcież Wy tego po mnie, nie żądajcie, nie strzymam się.
Wskazał ręką na wojsko szykujące się do ruszenia, na pułki, które już wesołe wyciągały w pole.
— Moje miejsce tam! Tam! — zawołał.
— Nie, obok mnie — Bolku! Boję się o ciebie i nie chcę, abyś się spotykał z tamtym. Bratem ci jest.
— Przeciwko ojcu idący wróg nie jest mi bratem! — zawołał Bolko. — Znać go nie chcę. Serce Twoje zasmucił, stał się nieposłusznym.
Król, ręce wyciągnąwszy, znowu mu je położył na ramionach i z lekka ku sobie przycisnął.
— Bolku, dziecko moje — rzekł — jeśli chcesz iść bić się koniecznie, rycerskie słowo mi daj, że jego będziesz unikać.
Bolko zamilkł trochę.
— Nie znam go — rzekł.
— Poznasz, pokażą ludzie — odparł król — ocal go raczej, nie walcz z nim, nie podnoś nań ręki, dla miłości mej.
Widząc łzy w oczach ojca stojące, Bolko zamilkł i rękę jego pocałował. Nie mówili więcej, za namiotem odżywały się rogi i ziemia tętniała.
W milczeniu wziąwszy błogosławieństwo ojcowskie, Bolko skoczył na gniadego konia, do którego był nawykły. Kilkunastu z drużyny, młodych, jak on zapalonych do boju, zbrojnych od stóp do głów, towarzyszyli mu nieodstępnie.
Ani Wojsław, ani żadna siła w świecie, gdy okrzyk bojowy się dał słyszeć, powstrzymać ich i jego nie mogła. Strzec go już tylko było potrzeba, a odcinać, bo zapamiętały biegł, za siebie nie patrząc, choćby się sam jeden miał pozostać. Zawczasu się w nim burzyło przeciw Zbigniewowi, który ojca nie chciał szanować, gdy Bolko go kochał najczulej. Zapowiadał od dawna, że gotów go własną ubić ręką, byle mu się nastręczył w boju, odgrażał się nań i zaklinał, że mu nie daruje życia. Nie żeby z natury tak okrutnym był, lecz obrażonego ojca pragnął pomścić, a w boju rozeznania nie miał i wstrzymać by się nie potrafił. Rozkazanie i prośby ojcowskie nie na wiele służyły.
Gdy się już rozstawione pułki ruszyły, król i Sieciech musiał zaraz posłać po Bolka, który się zbytnio naprzód wyrywał. Nakazywanomu iść w pośrodku ufca i pierwszemu na harc nie wybiegać. Wojsław ociężały, ze swym koniem równie jak on sam grubym i nieobrotnym, zaledwie się do wychowańca przysunął, już za nim pozostawał w tyle. Nie pomagała ostroga ni popędzanie.
Wedle rozkazu Skarbimierza powolnym krokiem pułki się posuwały, opasując kołem szerokim Zbigniewa obóz i miasto. W przeciwnym wojsku widać było pośpiech wielki i zamieszanie, pułki się dopiero ściągały i szykowały na stanowiskach. Rogi odzywały się, nawołując rozpierzchłych, którzy jeszcze konie poili i od jeziora się ściągali opieszale.
Sam widok wojski królewskich mógł ustraszyć przeciwników, tak groźnym zastępem sunęły się jako mur, gęsto zbite, najeżone dzidami i milczące. Na staje przybliżywszy się, królewscy jak by przystanęli; każdy za oręż brał, łuk naciągał, tarczę mocował, oszczep zwieszony podnosił, aby mu przy uderzeniu nic nie brakło.
Z drugiej strony miotano się w nieładzie, jak by nie wiedząc, co poczynać. Już z miejsca, na którym królewscy stali, widać było, gdzie Zbigniewa i starszyzny szukać. Wiewał tam proporzec na długiej żerdzi i „żelazo pobłyskiwało na piersiach ludzi, którego gdzie indziej mało było.
Rozkazał Skarbimierz naprzód całą siłą rzucić się na dowodzących, aby głowę odciąć nieprzyjacielowi. Zatrąbiono w rogi i ów mur, który się posuwał tak z wolna, teraz jak by nim wicher i burza rzuciła, padł wprost pędem wielkim na polskie pułki, otaczające Zbigniewa.
Tu stał też najdzielniejszy żołnierz, bo zbiegowie pamiętali, że głów własnych bronić muszą, a Sieciech im, gdyby się w jego ręce dostali, nie daruje życia.
Bolko, jak tylko rogi posłyszał i ruch poczuł około siebie, już go nic powstrzymać nie mogło. Niósł się jak jastrząb na stado spłoszone, młodzież wiodąc za sobą, gotów swoich własnych bić, gdyby mu śmieli zapierać drogę.
W jednej chwili zmieszało się wszystko, oba wojska w jeden kłąb drgający się zbiły, w jedno ciało miotające się jak smok ogromny, prąc się wzajem, siekąc, rąbiąc i koląc.
Na prawo Pomorcy, ledwie dostawszy kroku, że tyłu tego nie mieli, z wrzaskiem pierzchać zaczęli tłumnie. Ci, co naprzeciw nich stali, puścili się w pogoń za nimi. Czechy rzucili się pierwsi przeciw królewskim, mężnie a rozpaczliwie bijąc się i tu bój zawziął się srogi.
Dobek i Marko, którzy przy Zbigniewie stali, a ten nie wiedząc, co poczynać, blady na koniu siedząc, w miejscu się okręcał, zrozumieli łacno, że nie dotrzymają królewskim. Chcieli się więc cofnąć ku miastu, bo tam za domami i ścianami obrona była łatwiejsza, a w razie ostatnim i ucieczka mniej niebezpieczna. Lecz zaledwie się ku grodowi posunęli, gdy królewscy odcięli im do niego drogę i, na karki wsiadłszy, rozpoczęli zajadłą walkę. Bolko był w pierwszym rzędzie, zapomniawszy na prośby ojcowskie i o całym świecie, bo gdy w nim krew zawrzała młoda, ślepym i głuchym się stawał.
Zbiegowie polscy z Dobkiem z Morawicy stali mężnie naprzeciw królewskim, broniąc się tak zacięcie, iż kilkakroć szeregi ich złamali, ale coraz większymi kupami opasywano ich dokoła i garść ta rycerzy padać poczęła jak drzewa w puszczy, gdy wicher się w nią włamie.
Marko, ów wojewoda, który tak się obiecywał do walki, kędy teraz był, nikt nie wiedział. Znikł nagle, a stało się to tak, iż powiedzieć nie umiał żaden, gdzie się podział, czy padł, czy go osaczono, ujęto, czy go ziemia pochłonęła. Dosyć, że go już nie było.
Z małą gromadką Zbigniew parł się ku miastu i zamkowi, blady, nie umiejący mieczem ni oszczepem się bronić, zmuszony więcej za swą młodzież się ukrywać, niż na własną liczyć siłę. Nagle naprzeciw niego stanął Bolko, który po chorągwi i otoczeniu albo raczej przeczuciem jakimś brata się w nim domyślał. Zbigniew przyciśnięty przez niego, gdy inni mu w pomoc nie przybywali, pierwszy raz za oręż pochwycił ręką drżącą i zamierzył się na niego.
Oczyma starli się bracia, Bolkowi dłoń zadrżała. Gdyby był słuchał zapalczywości swojej, ubiłby go pewnie, mając przed sobą niezręcznego do obrony i strwożonego; łzy ojcowskie stanęły mu na pamięci i, pominąwszy go, z zajadłością rzucił się w bok, nie chcąc patrzeć nawet na Zbigniewa. Towarzysze porwali go między siebie i co żywiej z nim na wzgórze ku zamkowi pobiegli.
Pierwszy, co pod miecz Bolka się dostał, padł ubity, gdy wtem koń jego, pchnięty z boku oszczepem, na przednie upadł nogi, łbem na ziemię. Lecz Bolko już stał, a towarzysz wierny drugiego mu poddał wierzchowca. Nim go dosiadł i obejrzał się, oddział otaczający Zbigniewa i część Polaków na gród się już wdarła.
Tyle tylko ujść ich zdołało od miecza wojsk królewskich, które zwycięskiego boju dokonywały, osaczywszy wkoło resztę nieprzyjaciół, broniących się z wściekłością, bo jeńców brać nie chciano. Bój wkrótce w rzeź się zamienił. Z jednej strony wojska były Władysławowe, z drugiej jezioro; śmierci wybór tylko od żelaza lub wody. Ci, którzy z rozpaczy wpław się rzucili, mając na sobie kaftany ciężkie i żelazo, nie mogąc się utrzymać na wodzie, tonęli natychmiast prawie. Niektórzy dobywali się bezsilnie i, zaledwie ukazawszy głowy, szli znowu na dno. Do innych strzelano i dobijano kamieniami. Na falach widać było płynące ciała i potopione konie. Dzikim rykiem i jękami rozlegała się okolica.
Jakaś część Czechów okrwawionych, garść ocalała zbiegów polskich, po stosach trupów usiłowała dostać się do miasteczka, z którego ludność przerażona z krzykiem uciekała na pole, domy, dzieci, mienie zostawując na pastwę rozjuszonego żołnierstwa. Wtem z rozkazu czy przypadku podłożony czy zażegnięty przez nieostrożność ogień buchnął ze strzech słomianych, gęste kłęby dymu poczęły się podnosić w powietrze. Wicher, jak by hasła czekał, zerwał się nagle i poniósł iskry i płomień na sąsiednie domostwa. Wkrótce cała osada drewniana była już jakby morzem płomieni, ponad trupów stosami,” bo wojsko biło i mordowało, kogo napadło, chucią krwi i zabójstwa miotane. Z pagórka gdzieniegdzie, jak po deszczu strumienie, toczyły się strugi krwawe. Ogień, miecz, woda dokonywały razem strasznego dzieła zniszczenia i śmierci.
Stało się, co się dzieje, gdy człowiek, własnego życia broniąc, zdziczeje i szałem się uniesie. Ludzie bili, zarzynali, mordowali bezbronnych, starców i dzieci, znęcali się nad trupami, jak by chcieli, ażeby nic żywego nie pozostało na ziemi. Pomorców bijąc ścigali jedni, drudzy osaczonych Czechów, żelaza im trzymając na gardle, spychali do wody, inni żagwie płonące rzucali na chaty, które jeszcze całe stały. Garść zbiegów z Dobkiem na czele broniła się ze lwim męstwem, ale z gromady stała się wkrótce kupką, później garścią, wreszcie za stosem trupów trzymało się ich kilku, trzech… jeden, ostatni. Płynął cały krwią, chwiał się na nogach,. oczy mu zalewała posoka, mieczem konwulsyjnie miotał, nie widząc już nic, aż obalił się i on jak dąb na ciała pobitych braci.
Bolko z drużyną swą na przedzie był, gdzie walczono, zbroję miał potłuczoną oszczepami, hełm pogięty, trzeciego konia pod sobą. Krwi na szatach szerokie stały plamy. Dyszał zmęczony, a nie mógł i nie chciał odpocząć, dopóki bój słyszał i czuł wkoło siebie.
Pod wieczór już straszliwe owe pobojowisko jednym było śmierci łożem. Jeńców nie brał nikt. Całe brzegi jeziora stały okryte trupami ludzi, ścierwem koni, nad którymi sterczały połamane oszczepy i pokruszone pociski. Czeladź obozowa już plądrowała, ściągając poobnażane zwłoki ku wodzie, spychając je do Gopła. Jak zajrzeć było, na zmąconych jeziora falach bielały gęściej coraz unoszące się trupy.
Król stał na wzgórzu i oczy zakrywał, aby nie patrzeć na widok ten straszny i krwawy. Woń pobojowiska odetchnąć mu nie dawała, a odejść nie mógł i oczów na długo od grozy tej oderwać. Szukał nimi syna.
Bolko, zostawszy ze swymi na pobojowisku, na próżno się oglądał, z kim by jeszcze mógł walczyć, nieprzyjaciela już nie było. Nad wieczór na wrzawliwym polu panowała cisza pustynna.
Garść tylko szczupła ze Zbigniewem schroniła się do grodu, ale w nim o obronie i trzymaniu się ani myśleć nie mogła. Zamek opasany był dokoła. U stóp jego dogorywało spustoszone miasteczko, wyludnione, zniszczone na wieki, gdyż co nie uszło zawczasu, padło od nielitościwego żołnierza.
Modlił się król, gdy grubą odziany opończą przyszedł Sieciech i wskazał mu na wieżycę grodu.
— Tam jest — rzekł. Król odetchnął.
— Oddaję go opiece twej i straży — odezwał się drżącym głosem — ale o życie dla niego, o życie proszę!
I podał Sieciechowi dłoń, który dumnie się jakoś zawahał, nim jej dotknął.
— Miłościwy Panie — rzekł — masz tam litość, gdzie się jej mieć nie godzi. Nastawał na życie twe, na królestwo, na powagę ojca, na ukochane dziecię twoje, oręż na ciebie podniósł…
— Chcę, by żył! — powtórzył król z siłą wielką.
— Tak — odparł szydersko Sieciech — aby tobie panie i synowi twemu życie zatruwał. Chcesz? Stanie się po woli twej, każę go oszczędzić.
— Życie! Tylko życie! — zawołał król. — Zamkniesz go, niech siedzi i pokutuje.
Wojewoda poruszył się prawie gniewnie. Nadbiegła gromada żołnierzy ze Skarbimierzem, który, bojem rozpalony i zagorzały, na zamek wskazywał, bo tchnąć i mówić nie mógł.
— Zabrać tych, co tam są! — zawołał Sieciech, oczy ku wieży skierowawszy. — A król — dodał żywo — życie mu kazał zachować!
Gdy tych słów domawiał, zbliżył się Bolko na koniu, również jak i on okrwawionym, ale z twarzą jasną i wesołą. Dumnie wskazał ojcu ręką na pobojowisko i jezioro.
Namioty rozbijano, zsiadł z konia i ledwie rękę ojca ucałowawszy, który za nim gonił oczyma, padł znużony na ziemię. Chłopcy mu przynieśli w kubku wina, bo wody nie było żadnej, której by użyć można. Studnie w mieście, jezioro trupy zaległy.
Przez długi potem czas jeszcze w opustoszałej Kruszwicy nikt nie zaczerpnął z zatrutego Gopła wody, nikt ryb z niego nie dobywał, ludzkim mięsem utuczonych.
Skarbimierz, lękając się, aby mu garść ludzi z królewiczem na zamek zbiegłych nie uszła, pospieszył na gród, który już miano na oku. Wrota były zaparte, ale o obronie nikt nie myślał. Gdy królewscy przybyli do bramy, kazał Skarbimierz zatrąbić, ale na odgłos ten długo się nikt nie zjawił. Już miano zacząć tłuc i rozbijać wrota, gdy w furcie człowiek się pokazał.
Do rozmów zwycięzcy nie mieli czasu ni ochoty.
— Wrota otwierać! — krzyknął Skarbimierz, — Gdy ja je wyłamię, nie wyjdzie nikt cało, wybić każę wszystkich tak, jakeśmy wybili tych, co tam leżą.
Wskazał na brzegi jeziora.
— Wrota otwierać! — krzyknęli drudzy — bramę na oścież!
Po krótkiej chwili wahania poczęto drągi odwalać, z wolna odchyliły się ciężkie wrota, kilkudziesięciu ciurów, stojących za nimi, padło na kolana przed Skarbimierzem, czoła chyląc ku ziemi. Nikt i nie spojrzał na nich. Królewscy poczęli zajmować wnijście i rozgaszczać się na zamku. Pochwyconych jeńców łykami wiązać zaczęto.
— Gdzie Zbigniew? — zapytał Skarbimierz.
Nie mówiąc nic, ludzie pokazali dworzec pod wieżą. Wódz z kilku ludźmi poszedł do drzwi, w które oszczepami bić zaczęto.
Niedługo czekali, gdy im je bez oporu na oścież otwarto. Pacholę, które stało w progu drżące, na zapytanie o Zbigniewa, okazało drzwi na prawo.
Skarbimierz wodzem i żołnierzem był dzielnym, człowiekiem zimnym i dumnym, w boju się nie rozgrzewał zbytnio, jękami nie rozczulał. Jakim szedł na walkę, takim powracał; ciało się znużyło tylko, dusza była spokojna. Patrząc na twarz jego, nikt by nie odgadł, zwyciężył czy przegrał; cieszyć się jawnie ani smucić nie umiał. Kamiennym go zwano, bo i w boju, choćby najsilniej rannym był, nie stęknął. Obawiał się go żołnierz, ale poszanowanie mieli wszyscy. Okrutnym nie był ani miękkim. Patrzał na śmierć zimnym okiem, męczarni nie chcąc przyczyniać nikomu.
Izby stały otworem, puste, jedna za drugą. W ostatniej, u ściany na ławie, spostrzegł Skarbimierz siedzącego człowieka, nad którym drugi stał z boku z rękami spuszczonymi.
Zbigniew blady, oparty był na łokciu, usta miał zaciśnięte, w oczach wyraz zarazem dziki i strwożony.
Nim Skarbimierz wszedł i mógł doń przemówić, zmierzył go wzrokiem królewicz, jak by chciał nieprzyjaciela poznać i los swój przyszły z niego odgadnąć; niósł mu śmierć, oślepienie, czy życie i łaskę?
Ostatniej mało się mógł spodziewać, jeńcem był krwią drogą okupionym, krnąbrnym przeciw ojcu i królowi. Ujrzawszy przystępującego Skarbimierza, wahał się, czy ma wstać i upokorzyć się przed nim, czy resztką dumy i przebiegłości z nim walczyć. Poruszył się i pozostał w miejscu, podniósł znowu i padł, niepewien siebie, czoło tarł ręką, oczy spuszczał. Wreszcie, jak by siłą jakąś rzucony, wstał. Skarbimierz długo nań patrzał, nim się odezwał.
— Królewski rozkaz jest, abyście więźniem byli — odezwał się krótko. — Zechcecieli zbiec lub z zamku się wyzwolić, życia Waszego nie będą szczędzić.
Spod brwi nawisłych popatrzył Zbigniew.
— Wiem, żem jeńcem — odezwał się ośmielony — ale jestem królewskim synem, o tym ja nie mogę, a wy zapominać nie powinniście.
— Syn, co się na ojca porwał, dzieckiem być przestaje — surowo odparł Skarbimierz. — Miłosierdziu króla winniście życie; znajcie się do tego.
W pierwszej izbie zbrojni ludzie, którzy przyszli ze Skarbimierzem, stali pogotowiu, nie wiedząc, co im przykażą. Ten, nie czekając już odpowiedzi, zwrócił się ku nim i pokazał na Zbigniewa:
— Więzień jest Wasz — rzekł — strzec go macie pilno, abyście zań głowami nie odpowiadali.
Kilku się natychmiast zbliżyło.
— Strzec go dzień i noc, taki jest rozkaz króla, pani naszego — powtórzył Skarbimierz.
Namyślił się Zbigniew i gdy dowódca miał już odchodzić, zbliżył się doń z niezgrabną mieszaniną dumy i pokory, krokiem niepewnym.
— Chciałbym mówić z Wami — odezwał się głosem zniżonym.
— Ja nic z Wami do mówienia nie mam — odparł zimno Skarbimierz.
— Jesteście chrześcijańskim człowiekiem — rzekł królewicz — możecie nieszczęśliwego przez miłosierdzie posłuchać.
Wódz skinął na ludzi, aby się oddalili, i zatrzymał się w progu.
— Ja — odezwał się, z wolna wzrokiem badając przeciwnika, Zbigniew — nie tak winnym jestem przeciw królowi i ojcu memu, jak się zdaje. Szedłem nie po własnej woli Z klasztoru mnie wzięto gwałtem, prowadzono tak samo. Nie chciałem bić się przeciwko ojcu, zmuszono mnie. Byłem w ręku tych ludzi zakładnikiem. Mamże za to odpowiadać, czując się niewinnym?
Popatrzał nań trochę zdziwiony Skarbimierz.
— Prawicie dziś tak — rzekł — bo Was zwyciężono i złamano. We Wrocławiu sprawialiście się inaczej, ludzie świadczą o Waszych słowach i uczynkach.
— Ludzie winę własną składają na mnie, oszczercy są! Niegodziwi! — począł, nabierając coraz odwagi, królewicz. — Bądźcie mi orędownikiem, Miłościwy Panie, a jeśli nie chcecie więcej nic uczynić, odnieście słowa te królowi, ojcu memu. Niewinny jestem.
Skarbimierz popatrzał nań z góry, nie odpowiedział nic i wyszedł z izby powoli. Zbigniew wrócił na siedzenie swe i padł na nie zamyślony. Strażnicy nowi cisnęli się do izby ciekawie. Zahoń więc pobiegł ku drzwiom i zamknął je przed nimi.
Sami zostali we dwu. Zbigniew obejrzał się bojaźliwie, odetchnął, jak by mu wolniej było, i podniósł głowę ku stojącemu Zahoniowi, z wyrazem szyderstwa i złości razem.
— Słyszałeś, Zahoń — rzekł po cichu — słyszałeś, jak mówiłem do niego? Nieprawdaż, mógł pomyśleć i uwierzyć, że jestem niewinny? Dobrze mówiłem. Albo nie było płaczu w głosie i żalu w oczach? Widziałeś?
Chłopak głową skinął.
— Ha! Złego jeszcze tak bardzo nie ma nic, gdy życie jest! — mówił królewicz. — Ci, co poginęli, głupi byli! Z klasztoru się wyzwoliłem, a w więzieniu wiecznie siedzieć nie będę. Gdyby mi oczy chcieli wykłuć, przysłaliby zaraz z żelazem człeka. Jeszcze nie ma nic straconego!
Rozśmiał się cicho sam do siebie. Zahoń wylękły stał, nie śmiejąc wyrzec słowa.
— Król mi życia nie weźmie — począł po krótkim namyśle — nie, dzieckiem jego jestem. Sieciech nie będzie śmiał. Nie! Pokorę udawać trzeba i kajać się przed nimi! Co robić!
Dziwna jakaś otucha wstąpiła w niego nagle; zapomniawszy rzezi, trupów, pożogi, radował się tylko temu, że sam z nich wyszedł cały, powtarzając dziecinnie: — Nie ma nic straconego, gdy życie jest! Obojętność ta królewicza nawet Zahonia zdała się strachem przejmować i podziwieniem. Chłopak, który po raz pierwszy śmierć widział z bliska, słyszał jęki konających, krzyki męczonych, płacz uchodzących kobiet, które padały po drodze, tuląc dzieci; patrzał na krew, spływającą strumieniami i stojącą kałużami, wzdrygał się na te straszliwe wspomnienia; Zbigniew myślał już tylko o sobie. Nie spytał o wiernego Dobka, nie dowiadywał się o ulubionego Marka, nie zabolał nad stratą ludzi, których postradał.
On sam rannym nawet nie był, miecz jego nie obmył się we krwi; czuł tylko głód dokuczliwy i pragnienie, które mu usta paliło.
Koniec tomu pierwszego
Zamknięty więźniem w tych izbach kruszwickiego zamku, w których szukał po bitwie schronienia, nie wiedział Zbigniew nawet, co się działo dokoła, oprócz swej straży milczącej nie widując nikogo.
Przygotowywał się, rozmyślał nad obroną swej sprawy, gdyby go badano, ale od króla nikt do niego nie przyszedł, głucha cisza go otaczała. Zahoń towarzyszący mu trochę miał więcej swobody, lecz go przynajmniej na podwórce wypuszczano, mógł też czasem coś posłyszeć i przynieść. Lecz wieści te skąpe były. Wojska królewskie od zatrutych brzegów Gopła odciągnęły, obóz zwinięto, na grodzie tylu tylko ludzi pozostało, ile do strzeżenia go było potrzeba. Na pobojowisku nad jeziorem dla niedostatku wody i wielkiej ilości nie pogrzebionego trupa królewscy długo nie mogli pozostać. Zgnilizna z ciał tylu śmiertelnymi wyziewy napełniała powietrze, z miasta nie pozostało nic oprócz węgłów nie dopalonych i zamku, który ocalał; biskup nawet wyniósł się z tego pustkowia, jednego kapłana tylko zostawując przy kośściele.
Zbigniewa jak prostego więźnia zaopatrywano w pierwsze do życia potrzeby, nie troszcząc się o nic więcej, jak, by nie umarł z głodu. Strawę mu dawano tęż samą, co straży, nikt ani spytał, czy czego nie potrzebuje. Dumnego królewicza więcej bolała ta wzgarda i zapomnienie, niżby może zemsta i męczarnie wymyślne dręczyły. Cierpiał milczący, lecz w duszy zbierało się zemsty pragnienie. Od wszystkich w świecie, nawet przez ojca był zapomniany. Zahoń pytany przynosił mu zawsze prawie jednostajne wieści z ust straży pochwytane, osobiście go nie obchodzące — nikt ani się zgłosił, ani spytał, ni dowiedział o niego. Zdawał się przeznaczonym na powolne gnicie w tych murach, razem z trupami na Gople.
Upłynęło tak tygodni parę, gdy dnia jednego wpadł Zahoń z wiadomością, że na kruszwickim zamku dla wody zepsutej i chorób między ludźmi załoga wytrwać nie może, zatem ją i ich gdzieś zapewne indziej przesadzą. Dokąd? Zahoń się nie mógł dowiedzieć.
Jednego mroźnego ranku jesieni ujrzał Zbigniew przez drewniane okien kraty, że konie z szop wyprowadzano i ludzie się krzątali żywo. Ruch na pustym zwykle i cichym zamczysku był nadzwyczajny, radość jakaś nieznana brzmiała w głosach ludzi, bo wszystkim szczęściem się wydawało uciec z tej pustki, w której oddychać było ciężko, żyć straszno i powolnie konać musiał każdy, czując, jak zeń życie ucieka.
Wysłany Zahoń potwierdził, iż z Kruszwicy wyciągać mają. Zimny był dzień, a królewicz odzieży innej nie miał nad tę, którą w dzień bitwy wdział na siebie. Gdy sotnik, co mu miał towarzyszyć, wszedł do izby, zażądał Zbigniew kożucha na drogę. Dano mu prosty, nie powleczony niczym, barani, zdjęty z któregoś z ludzi, bo innego dlań nie było. Koń też, na którym miał podróż odbywać, z szerścią najeżoną, obrosły, dziki, niepańsko wyglądał. Podesłano kawał sukna grubego, a sznury za wodze służyły. W podwórcu gęsta straż otoczyła Zbigniewa z oszczepami w ręku i tak ruszyli za wrota. Pierwszy raz od pamiętnego dnia bitwy Zbigniew miał spojrzeć na dzieło swoje. Z Kruszwicy nic prawie nie zostało. Tam, gdzie było miasteczko, ani jednej całej chałupy ogień nie oszczędził, w kilku tylko miejscach powracające zbiegi sklecili ubogie szałasy. Czarne zgliszcza szeroko zalegały stopy wzgórza, gdzieniegdzie sterczały na nich nie dogorzałe belki i ściany.
Od jeziora wiatr przynosił woń jakąś straszną, która upajała i truła. Wody stały gęste i mętne, gdzieniegdzie brudną pleśnią okryte. Nad nimi ptacy podlatywali, krzycząc żałośnie. Nigdzie człowieka, bydlęcia, znaku życia — śmierć dokoła i zniszczenie.
Na zrytym końskimi kopytami pobojowisku trawa porosnąć nie miała czasu, czerniało nierówne, poszarpane, świecąc gdzieniegdzie kośćmi, jak przez kruki i dzikiego zwierza odartymi.
Zbigniew, choć niewiele czucia miał, wzdrygnął się patrząc. Jakby naumyślnie straż go powiodła kawał drogi wzdłuż tego pobojowiska mogiłami zasianego, na którym czaszki pod kopyty końskimi chrupały zgniecione, ponad zagniłymi wody jeziora, pluszczącymi skargą umarłych. Wiatr jakiś nagle zerwał się od Gopła i świstał, jęczał, szumiał głosami dzikimi. Zahoń spuścił głowę, spojrzeć nie śmiał, uszy sobie zatulił kołnierzem, drżał cały, zdało mu się, że duchy zabitych widzi przed sobą. Rad był popędzić konia, ale straże wolno jechały, pospieszać nie dając.
Do Zbigniewa nikt nie mówił słowa, jechał sam z Zahoniem, jak opuszczony, wzgardzony winowajca, którego na stracenie prowadzono. Sotnik Mrowieć, człek prosty, raz czy dwa z ukosa na królewicza spojrzawszy, nie okazywał dlań dobrej woli ani się myślał zbliżyć do niego. Zahoń go zagadywał kilka razy, dokąd jechali, nie odpowiedział mu nic, tylko ramionami potrząsnął. Zbigniew trwożyć się zaczynał. Drugiego dnia, gdy Zahoń próbował znów sotnika badać z pokorą, prosty człek odrzekł szydersko:
— Nie bójta się, będzie wam dobrze! Kto się dostał w ręce naszego pana miłościwego, wojewody Sieciecha, z rąk się jego żyw nie wydobędzie. Wyjemuście pod straż oddani, czego więcej chcieć? Przykazanie jest, gdyby który uciekać chciał, oszczepem go!
Słyszał to Zbigniew, dreszcz poszedł po nim. Ani on, ani Zahoń kraju otaczającego nie znali, odgadnąć więc nie mogli, dokąd ich prowadzono. Na noclegu, zza ściany przysłuchując się ludzi rozmowie, Zbigniew pochwycił nazwisko Gniezna kilkakroć powtórzone. Z tego się domyślił, że zapewne ich na gród ten prowadzono. Skłonny do tłumaczenia sobie na dobre tego, co go spotykało, nabrał królewicz lepszej myśli. W Gnieźnie prędzej żywą twarz zobaczyć, głos ludzki posłyszeć mogli. Przy kościele znajdowali się księża liczni, do których Zbigniew uciec się miał nadzieję i przez nich coś może u króla uzyskać.
Myśli różne snuły mu się zawczasu po głowie. Roił przez drogę całą. Zahoń, który w początkach widział go ponurym i niemal zrozpaczonym, zdziwił się, gdy drugiego dnia zobaczył pana uśmiechniętym, mrugającym oczyma,—dosyć żwawo i ochotnie zabierającym się do dalszej drogi. Powolnie bardzo posuwał się ów orszak królewiczowski, wynędzniałe mając konie, słabych Ludzi. Stawano ciągle na spoczynki, popasano często i długo nad miarę, na noclegi stawano zawczasu, ruszano z nich późno. Nikomu widać spieszno bardzo nie było. Wreszcie nad wieczorem dnia jednego pokazała się Lechowa góra i gnieźnieńskie zamczysko. Z dala już widać było bielejące jaśniej mury kościoła, który teraz dopiero, po zniszczeniu owym za bezkrólewia po Mieszku i łupieży czeskiej, odbudowywano. Zmierzchło zupełnie, nim się, powoli wlokąc, do okopów i bramy zamku dostali.
Tu, dokoła grodu, cale inne niż w Kruszwicy było życie, ludu mnóstwo, wozów wieśniaczych po drodze, pieszych i konnych żołnierzy na zamek i z zamku spieszących. Podwórce obszerne, do których się dostali, pełne też były różnego tłumu. Wśród żołnierzy przesuwało się duchowieństwo, które w części kościoła odrestaurowanej już nabożeństwo odprawiało; robotnicy też obcy, jak z odzieży poznać było łatwo, do budowy i ozdoby świątyni sprowadzeni, w znacznej się liczbie kręcili. I języki słychać było rozmaite wśród tłumu.
Gdy gromadka przybyła stanęła w dziedzińcu, wyszedł zaraz starosta grodowy (castellan), człek stary, szubą okryty, w czapce ogromnej, za nim klucznik i inna czeladź, aby przyjąć królewicza z rąk straży. Nikt mu jednak i głową nie skinął. Z konia zsiadłszy, pod strażą iść musiał pieszo na tylną, część zamku, gdzie dlań izba stała gotowa jedna, a przed nią druga, w której stróże pilnować go mieli. W oknach tej izby pustej, w której ledwie ławy brudne, stół prosty, a w rogu tarczan był sianem przyrzucony, błon nawet na zimę nie wprawiono, tylko kraty gęste i okiennice
zasuwane.
Zawiedziono go tu, nie mówiąc doń, nie spytawszy o nic, ledwie nań patrząc, jak prostego winowajcę, którego jutro tracić mają. Starosta drzwi i okien mocy próbował, stróżom wydał rozkazy i poszedł precz, jak by Zbigniewa unikał.
Zahoń się musiał upominać o skórę na posłanie, o jadło po drodze głodnej, o ogrzanie izby zimnej. Zbigniew milczał. Naniecono ognia trochę z mokrych gałęzi, który więcej dał dymu niż ciepła. Noc zaszła ich słuchających świstu wichru, który szalał do rana, bijąc o ściany, wciskając się do środka, mimo pozasuwanych okiennic.
Choć przyjęcie to złą wróżbą było dla królewicza, Zbigniew nie stracił nadziei. Zahoń patrzał mu w oczy zdziwiony, przybity, nie rozumiejąc go, zbywany szyderstwy i łajaniem. Jemu tu nie lepiej było, cudzo jeszcze i z ludźmi obcymi ciężko, bo się obchodzili z nim ostro i surowo. Trzeciego dnia rano Zbigniew stał z twarzą rozjaśnioną, jak by mu się co szczęśliwego zdarzyło, zawołał do siebie Zahonia i zburczał go za ponure wejrzenie.
— Idź mi zaraz — rzekł — do starosty, powiedz mu ode mnie, żem księdza nie widział od dawna, mszy nie słuchał, spowiedzi nie odbył, tego i na ścięcie idącym nie odmawiają. To mówiąc uśmiechnął się, chlubiąc przed Zahoniem chytrością swoją, na której ten się nie poznał. Poseł spełnił, co mu polecono.
Starosta wysłuchał, nie odpowiedział nic i ręką go odprawił. Powrócił z niczym, ale z południa Zbigniew, który znaczniejszą część dnia wylęgał się na posłaniu, postrzegł przybywającego duchownego. Prośba została spełnioną. Wszedł krokiem powolnym, nogami sunąc, przygarbiony staruszek w czapce z uszami, z kijkiem w ręku, pozdrawiając wedle obyczaju chwałą Chrystusową.
Królewicz uradowany zerwał się doń żywo i pospieszył do ręki. Zahoń stojący z boku zdziwił się, widząc go nagle tak zmienionym, jak by innym był człowiekiem. Postawę przybrał pokorną, jaką miał, gdy klerykiem był jeszcze, twarz smętną i spokojną, szedł z oczami spuszczonymi ku ziemi. Zuchwalstwo obozowe i buta znikły, zastąpił je wyraz niedoli, pognębienia i poddania się nieszczęśliwemu losowi.
Ksiądz, zapewne uprzedzony, spoglądał nań z ciekawością, a razem pewnym niedowierzaniem. Usiadł mrucząc coś niewyraźnie i wpatrując się w człowieka, który litość musiał obudzić.
— Ojcze mój — począł Zbigniew głosem do postawy zastosowanym — najnieszczęśliwszego z ludzi widzicie przed sobą, niewinną ofiarę za grzechy cudze pokutującą, oszczerstwem obluzganą, oczernioną złością ludzką. Aliści nie żalę się za grzechy pokutując i skarbiąc sobie łaskę Bożą, boleję tylko nad jednym, że mi największy skarb na ziemi, miłość i serce ojcowskie wydarło. Wszelkiej pociechy pozbawiony, jako prosty niewolnik do ciemnicy rzucony, cierpię w pokorze dopust i krzyż Pański!
Mówił to z takim uczuciem, gorąco, serdecznie, iż księdza poruszył.
— A po cóż było, dziecko moje — odezwał się staruszek — po co było Chrystusowe porzucać gniazdo i suknię zwlekać, co pokój duszy daje?
— Gwałt mi uczyniono, ojcze! — odparł Zbigniew. Ksiądz popatrzał nań, potrząsając głową, widać było, że pragnął uwierzyć w to, co słyszał, a lękał się być łatwowiernym i oszukanym.
— W klasztorze — ciągnął dalej głosem skruszonym królewicz — miałem, choć zapomniany przez ojca ziemskiego, niebieskiego Ojca pociechę, wspólną modlitwę z braćmi, w ofierze codziennej uczestnictwo, tu i tego jestem pozbawiony.
Tak się rozpoczęła rozmowa, w ciągu której Zbigniew usiłował się okazać pobożnym, stęsknionym za religijną pociechą, błagając, aby mógł kiedy niekiedy przynajmniej przypuszczonym być do wspólnej z duchowieństwem modlitwy.
Staruszek słuchał tego wylewu wyrazów, płynących z ust królewicza obficie, łatwo, przekonywująco. Z początku uszom wierzyć nie chciał, później z wolna się dając ująć wymowie, której głos nawet drżący i łzawy dopomagał, uległ wrażeniu miłemu dlań. Znalazł człowieka potępionego lepszym, niż się spodziewał. Począł pocieszać więźnia. Nie śmiał mu jeszcze nic obiecywać, lecz przyrzekał się starać, aby losowi jego ulżono i dozwolono mu, choć pod strażą, chodzić do kaplicy i do spowiedzi przystępować. Ucałował ręce jego Zbigniew, a gdy staruszek, dłużej nad zamiar zasiedziawszy się, ruszył ku drzwiom, odprowadził go zgięty wpół do progu.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, a ów królewicz tak nieszczęśliwy zmienił się w zuchwałego młokosa, jakim był przedtem. Zahoń stojący w kącie osłupiał. Twarz Zbigniewa rozmarszczyła się, oczy przymrużyły szydersko, usta otwarły uśmiechem, ukazał na drzwi i zatarł ręce. Zahoń, proste chłopię, z uwielbieniem był dla swego pana, który tak sztucznie mienić się umiał, popatrzał nań i poszedł w swój kąt rozmyślać nad tą dziwną naturą pańską.
Drugiego dnia już na mszę ranną pozwolono Zbigniewowi do kościelnej kaplicy. Czcigodny starzec, arcybiskup Marcin, wedle dawnego, kościelnego obyczaju, na biskupim tronie siedział za ołtarzem i tejże mszy przez kapelana swego odprawianej słuchał. Zbigniew w owym brudnym kożuszku, w lada jakich chodakach, z włosami odrosłymi, które mu się w nieładzie jeżyły na głowie, blady, wymęczony, stał nieszczęśliwy, widokiem swym istotnie serce mogąc litościwe poruszyć. Było to przecież królewskie dziecię! Arcybiskup Marcin znanym był z wielkiego miłosierdzia i cnoty chrześcijańskiej. Ujrzawszy tę królewską krew w takiej poniewierce i poniżeniu, zapłakał nad losem biednego więźnia. Słyszał już o nim od staruszka o. Laurentego, który wprost doń wczora poszedł, niosąc mu obraz tej niedoli i skruchy. Przez cały czas mszy świętej arcybiskup patrzał na królewicza, po kilkakroć ocierając oczy.
Gdy się msza skończyła, odprowadzono jeńca nazad, alej miał już opiekuna i obrońcę.
Tegoż dnia arcybiskup wezwał do siebie starostę grodowe go, dla którego najwyższy dostojnik duchowny królestwa na równi był z królem. Należała mu taż sama cześć i posłuszeństwo. Począł go badać staruszek o więźnia, dając do zrozumienia, że choć rozkazy Sieciecha ostre i surowe były, miłości chrześcijańska ulżyć losowi królewskiego syna nakazywała. Rada arcypasterza była rozkazem. Za nią wnet poszło i lepszej łoże, i odzież nowa, i strawa znośniejsza. Zwycięsko na to wszystko ukazywał Zahoniowi królewicz, ale gdy o. Laurenty przychodził lub kto z zamkowej straży go odwiedzał wracał, do smutku i pokory, wydając się im niewinnym barankiem| i ofiarą.
Gdy znowu kiedyś przybył o. Laurenty, począł mu obszernie opisywać królewicz niemal ze łzami, jaką przemocą, mimo] próśb i zaklęć, z klasztoru go wyrwano, jaką nad nim w obozie tyranię wywierano, zmuszając do powstania przeciwko ojcu własnemu. Poruszył tym do głębi staruszka, który zupełnie mu uwierzywszy, starał się go pocieszyć.
Rozeszła się potem po zamku wieść, jakiego to bogobojnego młodziana trzymano w srogiej kaźni z winy tych zdrajców, co za narzędzie go używszy, sami wprawdzie marnie zginęli, ale królewiczowi świat zawiązali. Oburzał się nade wszystko arcybiskup Marcin i płakał nad sponiewieraną krwią królewską, a gdy mógł, potajemnie ze stołu swojego posyłał jedzenie i droższe nad nie słowa otuchy i nadziei.
Arcybiskup Marcin stał na czele duchowieństwa polskiego, tak jak kościół gnieźnieński był matką wszystkich innych w kraju całym; na równi z królewską była powaga jego i władza, a poniekąd nawet przechodziła ją, gdy szło o sprawy| wiary i sumienia.
Pobożny król, chociaż ulegał ślepo Sieciechowi, posłuszniejszym jeszcze kościołowi być musiał. Uczył przykład!
Szczodrego, świeży jeszcze, uległości dla duchownej władzy! Na tę miłość, jaką sobie pozyskał, zarabiał Zbigniew nadzwyczajną pokorą i rezygnacją. Słuchając mszy świętej, najczęściej wobec arcybiskupa, korzył się, padał na ziemię, wzdychał i łzy ocierał, a wróciwszy do izby, gdy nikogo nie było oprócz Zahonia, śmiał się, przechwalając przed nim, jak chytrze umiał sprawę swoją prowadzić.
— Nie będziesz żałował — mówił mu — żeś się przy mnie został, obaczysz, że postawię na swoim. Wszedłem tu, prawda, w odartym kożuszku, a wyjdę w szkarłacie, jak synowi królewskiemu przystało. Wówczas ci się też bieda teraźniejsza nagrodzi.
Zahoń w końcu już w to uwierzył.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana, ów wierny towarzysz, powróciwszy do izby z podwórca, długo przed ogniem stał w zamyśleniu jak osłupiały, potem nagle, zwracając się do pana, zawołał:
— Miłościwy Panie! Czy też to może być, żebym ja na moje oczy widział Marka Sobiejuchę?
— Kiedy? Gdzie? — spytał Zbigniew.
— Tutaj, dziś — odparł Zahoń.
— Marko przecie pod Kruszwicą zginął, biedaczysko — rzekł królewicz.
— Albo to on, albo rodzony brat, albo kto do niego jak dwie krople wody podobny — rzekł chłopak.
— Gdzież i jak go widziałeś? — odezwał się obojętnie Zbigniew.
— W podwórcu, tysiącznikiem nad wojskiem. Nie tylko twarz, ale i głos ten sam — rzekł Zahoń.
— A on? Widziałże ciebie?
— Powinien był, ale czy znać nie chciał, czy… nie wiem! ¦— mówił chłopak. — Patrzał się na mnie i odwrócił.
— Toć nie on chyba — rzekł Zbigniew — mało ludzi do siebie podobnych!? Zbliżyć się było.
— Krzyczał i łajał strasznie na ludzi, w gniewie był jakimś, nie śmiałem — rzekł chłopak. — Dziw, bo i opończa na nim taka sama. Królewicz pokiwał głową zdumiony trochę.
— Opończę widziałeś, nie człowieka — odezwał się — oczy cię omyliły. W bitwie padł.
— A! Nie — rzekł żywo Zahoń — przed bitwą go nie stało. Trochę się pozostał w tyle, a potem go już nie widział nikt.
W parę dni potem zaciekawiony Zahoń, który widmo Markowe ścigał, przyniósł z podwórza wieść, że Marko był ten sam, żyw i zdrów, ale ani znać, ani gadać nie chciał z nim, bo był w służbie królewskiej.
Kazał go do siebie przywołać Zbigniew, ale kilka dni uganiając się za nim, Zahoń zbliżyć się doń nie mógł, a gdy wreszcie sam na sam, w cztery oczy go przydybał, Marko mu rzekł ze złością:
— Idź precz! Znać was nie chcę.
Rozgniewał się królewicz i począł odgrażać. W kilka dni jednak po tym zarzeczeniu się Marko zmiarkować musiał, że niebezpiecznie było syna królewskiego się zapierać, aby przez niego nie być wydanym. Sam przystąpił do Zahonia i zapowiedział mu, że się którego dnia na straż do nich wyprosi i z królewiczem zobaczy. Tak się też stało. Po głosie poznał Zbigniew zaraz gadatliwego Marka, który do niego wszedłszy, naprzód od tego począł, że wszystkie kąty przepatrzył. Kraty w oknach mocował, zasuwy próbował, a dopiero ludzi swych porozsyławszy, do rozmowy się stawił.
— Jakżeż tyś się ocalił? — zapytał go królewicz.
— Wyraźną łaską i cudem Bożym, a patrona mojego ewangelisty opieką — zawołał Sobiejucha, ręce składając i wywracając oczy. — Do tylnej straży docierałem, aby zobaczyć, co się tam dzieje, gdy pierwszy zostałem napadnięty przez cały ufiec. Dwudziestu położyłem trupem broniąc się,, tymczasem z tyłu ciął mnie w łeb ogromny gbur, aż mi czerep na dwoje rozpłatał. Padłem jak nieżywy na pobojowisku. Szczęściem krzyknąłem, lecąc na ziemię: — Ratuj, Marku święty, i dwie połowy czerepa rękami ścisnąłem, a w tej chwili natychmiast się zrosły,… cudem! A tu jak poczęli mnie końmi tratować, trupy na mnie walić, myślałem, że ostatnia przyszła godzina. Zostało mi tylko tyle luzu, żem miał czym oddychać. Leżałem tak przyczaiwszy się do nocy; dopierom po ciemku się wydobył, konia pochwyciłem rannego w miasteczku, z którego trzewa wyszły. Włożyłem mu je nazad, zawiązałem chustą i na nim bez tchu leciałem dwie doby, nie jedząc i nie pijąc. Dopadłem w lesie chaty litościwych ludzi i baby, która się na zielu znała. Jak zaczęła mnie smarować, we dwa dni postawiła na nogi.
Sobiejucha tchnął mocno i kaszlnął.
— Co było robić? — dodał. — Przystałem do królewskiego wojska. Człowiek musi żyć, ale to hołota!
Opowiadał przy tym Marko różne rzeczy o koniu i o sobie takie, iż naprawdę cudu trzeba było, aby się one stać mogły. A pamięć mu się jakoś tak zmieszała od owego rozpłatania czerepa, że za każdą razą coraz inaczej przygody swe opisywał. Z mowy i całego obejścia się Sobiejuchy znać było, że równie się musiał obawiać popaść u starosty w podejrzenie jak u Zbigniewa w niełaskę. Zabawiwszy tu krótko, począł się wymykać, obawiał się bowiem, że mu nie dowierzano, i niezmiernie ostrożnym być musiał.
Nie było go potem widać długo, a gdy Zahoń, spotkawszy się z nim w podwórzu, zapraszał, aby przyszedł, wymawiał się tym i owym, przysięgając, iż nań oko mają, że mu nie wierzą i że dla wielu nieprzyjaciół i zazdrosnych musi się na każdy krok swój oglądać.
Niewdzięczność ta Marka niewiele obchodziła królewicza, nagradzała się ona sowicie coraz większą łaską arcybiskupa Marcina, który nad dzieckiem królewskim łzy ronił, widząc je ciągle tak pobożnie modlącym się, pokornym i cichym. Powoli, za jego wstawieniem się do starosty, los Zbigniewa polepszał się ciągle. Nie broniono mu chodzić do kościoła, ¦a niekiedy przy dozorze po podwórcach ku wałom się przechadzać.
Arcybiskup posłał mu krzyżyk przez siebie poświęcony i o święte relikwie otarty; nareszcie, gdy raz z kościoła wychodził, spotkał królewicz niespodzianie sędziwego starca na drodze. Zatrzymał się o. Marcin i zbliżył ku więźniowi, nad którym tak wielką miał litość. Zbigniew przyszedł rękę jego | ucałować. Prosząc o błogosławieństwo, przybrał postawę tak uniżoną i zbolałą, że arcybiskup bardziej jeszcze uczuł się przejęty losem jego.
— Nie trać nadziei, dziecko moje — odezwał się doń po cichu, zakreślając krzyż nad głową jego. — Bóg próbuje człowieka, przez cierpienie go prowadząc do doskonałości, a gdy widzi serce czyste, odejmuje brzemię i łaskę swą spuszcza na niego. Nie trać nadziei, dziecko moje!
Powtórzywszy te słowa, oddalił się starzec świątobliwy. Zbigniew uradowany powrócił do izb swoich, ledwie w sobie mogąc radość utrzymać. Ulubieńca Zahonia poklepał po ramieniu i szepnął mu:
— Terazem pewien, że wyjdę z tego zwycięsko! Arcybiskup nie darmo nadzieję mieć każe. Ma on ucho królewskie. Choćby Sieciech stokroć do surowości namawiał, przemoże arcybiskup, skłaniając do przebaczenia.
— Ha! — krzyknął unosząc się — naówczas dopiero zagramy z Sieciechem, zagramy z Bolkiem o lepszą. Ten, co siedział w więzieniu, drugich też do niego sadzać potrafi, niech wiedzą, jak to słodko żyć spętanemu.
W miarę jak arcybiskup coraz jawniej okazywał Zbigniewowi łaskę swoją, Marko też ośmielał się przybliżać, postać niekiedy w izbie, przynieść jaki mały podarek lub posiłek. Czynił to jednak zawsze tak ostrożnie, że go prędzej o srogość niż o słabość dla więźnia posądzić było można.
Zbigniew jak przyczajone zwierzę, które się w kłąb zwija, chowając zęby i pazury, samą pokorą i niewinnością okazywać się umiał. Wiedząc, że się tym przypodoba staruszkowi, w nabożeństwie szczególną okazywał gorliwość, a ilekroć przy wyjściu z kościoła mógł się do niego odezwać, opowiadał o swej miłości dla ojca, dla rodziny, o sieroctwie swym, zaręczając, iż nic nie pragnął oprócz spokoju, aby dziełami miłosierdzia Boga mógł chwalić i za ocalenie swe dziękować.
Po każdym takim wystąpieniu powróciwszy do izby, królewicz śmiał się do Zahonia, który mu uśmiechem odpowiadał, i zwierzał się przyszłych myśli.
— Zapłacą oni za moją niewolę! — mówił do wiernego sługi. — Liczę i zbieram, co mi się od nich należy! Jak w piśmie stoi, odbiorę od nich ząb za ząb, oko za oko, nie daruję nikomu!
Zamiast wdzięczności dla sędziwego arcybiskupa, Zbigniew szydził z jego łatwowierności, wyśmiewał dobroduszność, naśladował ruchy i głos jego, rozczulenie i płacz, co głupkowatego Zahonia niewymownie bawiło.
W takim życiu dość jednostajnym dnie w Gnieźnie upływały. Gdy Sieciech wojewoda, Skarbimierz lub kto inny ze starszyzny na gród przybywał, zamykano więźnia i wychodzić mu nie dawano. Po wyjeździe ich wracał do pewnej swobody i w środku zamku obracał się, jak chciał.
Lecz rok, dwa, może dłużej nawet z nadzieją przeżyć takim życiem ciężko. Rachuba na arcybiskupa, zrazu pewna, zaczynała się coraz mniej prawdopodobną okazywać, bo skutku żadnego nie miały obietnice. Ponawiał staruszek przyrzeczenia jakieś nie oznaczone, głuche, nie mówiąc, ani kiedy, ani jak się one spełnić mogą. Z wielkiej radości Zbigniew wpadał w rozpacz i zwątpienie. Snuło mu się już po głowie, nie spuszczając na żadne obietnice, wydobyć z zamku po kryjomu, zbiec na Pomorze, gdzie się zawsze znaleźć sprzymierzeńców spodziewał, albo się schronić do Czech, które mu pomóc były powinne.
Zahoniowi już był nawet polecił ludzi sobie jednać i szukać środków do ucieczki, ale chłopię bojaźliwe i niezręczne do podobnej roboty wcale się nie zdało. Łajanie i szyderstwa z niego nie pomagały; przybity nimi stawał się jeszcze mniej obrotnym. Z Markiem, jak się okazało z próby, ani mówić było o tym można.
Wtem rozeszła się wieść, że w roku tym, dnia pierwsze maja, w święto apostołów Filipa i Jakuba, kończąca w Gnieźnie katedra poświęconą być miała uroczyście. Na dzień ten zjechać miał z Płocka król Władysław, królowa| Bolko, Sieciech i wszyscy niemal biskupi z kraju całego.
Zdało się Zbigniewowi, iż arcybiskup ten właśnie dzień wybrać może, aby za nim do rodzica przemówić i przebacz nie mu wyjednać. O, Marcin wyraźnie dnia tego nie oznaczył, ale się kazał domyślać, iż chwila stanowcza się zbliżała.
Rok to był wcześniejszego ciepła niż zwyczajne lata. W kwietniu już naprzód zielonością podszyły się lasy, zazie leniały strumieni brzegi, posrebrzyły łozy, wierzby bujno puściły, brzozy rozpękać zaczęły, słońce dogrzewać, a choć czasem jeszcze, po cieple przedwczesnym, zerwała się burza i sypnęła krupami zmarzłymi, ubieliła ziemię na chwilę, słoń ce wnet powracało zwycięskie, niszcząc ostatnie zimy ślady.
W końcu miesiąca już tylko dęby stały napęczniałe, a ostrożne, resztka drzew młodymi listkami i zielonością żywą się ubrała. Ozime siewy na małych pólkach gęstą zielenią zaścielały ziemię jak kobiercem, po lasach zawodziło ptastwo pieśni wiosenne, a po kotlinach widzieć już był można marcowe zajączki małe, z panią matką uczące się kociego tańca.
Piękne te dni młodej wiosny wybrał właśnie arcybiskupi Marcin Zabawa do poświęcenia swojego ukochanego kościoła, |, w którym znów cudem ocalone zwłoki świętego Wojciechu j ku czci wiernych wystawione były. Radowało się serce świątobliwego starca, iż wielkie dzieło mógł dokonać, pierwszy i ów kościół główny Mieczysława i Dubrawki podnieść z gruzów, przyozdobić, piękniejszym jeszcze uczynić, niż był; wprzódy.
Mąż to był święty, ów starzec, który o niczym więcej oprócz chwały Bożej a miłosiernych uczynkach nie myślał,
cnotą swą wyniósł się tak wysoko, bo ta, choć zazdrość obudzą, w końcu złych nawet potęgą swą zwycięża. Arcybiskupie jego dostojeństwo było prawdziwym „brzemieniem za grzechy” (onus pro peccatis), bo, choć wysoko stała ona pierwsza katedra w ziemiach polskich, spokoju na niej ani rozkoszy zażyć nie było można. W ruinach leżały kościoły, pustkami klasztory, zdziczałemu ludowi na nowo apostołować musiano, a duchowieństwo z różnych narodowości i rozmaitych ludzi złożone, surowej do utrzymania w karności potrzebowało dłoni. Gdzieniegdzie wkradało się rozprzężenie, podnosiła głowę samowola, tak że do stolicy rzymskiej odwoływać się musiano i z jej ramienia zesłanymi nowy wprowadzić porządek.
Oprócz starania o dusze arcybiskup świeckich też spraw zaniedbywać nie mógł. W rozdzielonym państwie, którym Sieciech rządził, usiłując je zlać w jedno, nieustannie zwaśnionych z nim nieprzyjaciół, powstających przeciw niemu powładnych właśnie godzić przychodziło, zażegnywać burze.
Król dobry, lecz słaby, królewa płocha i na swe dostojeństwo niebaczna, a rodem cesarskim dumna, w rodzinie pańskiej gotowały się zatargi lub gorszy może nad nie zamach na władzę. Sieciecha potęga rosła, wiedzieli wszyscy, iż panowanie sobie przywłaszczyć pragnie i pory tylko sposobnej czeka. Wszystko to arcybiskup z wysokości powagi swej i duchownej władzy musiał hamować, powstrzymywać, przewidywać i zapobiegać złemu. Mąż był ducha apostolskiego, wiary gorącej, prostoty obyczaju wielkiej, który nie mądrością ziemską i rachubą ludzką, ale odwieczną prawdą drogi swoje torował. Tej on nie zrzekał się nigdy, choćby na pozór z ludzkim rozumem nie była w zgodzie. Źle czynić, aby dobrego dokonać, nie umiał: wierzył, iż cnota owoc wydać musi zbawienny, a światłość nad ciemnościami zwycięży.
Z uśmiechem prawie dziecinnym na ustach, bez gniewu w sercu, bo tego nie znał, mąż prawy głosił prawdę i stał przy niej wiernie. Sam żył jako najuboższy kapłan, nie potrzebując dla siebie nic, dla Kościoła wymagając wiele, dla biednych oddając, jak ów patron, którego nosił imię, nie tylko płaszcz, lecz choćby nawet koszulę. Od złych odwracał się,, ale się nad nimi litował i za nich się modlił. W zło zaś nierad; wierzył i nie widział go chętnie, zawsze sobie czymś dobrym, a zwichniętym tłumacząc postępki ludzkie. W jego sercu, Zbigniew znalazł litość dla siebie i usprawiedliwienie. Bolał arcybiskup nad tym, że król dziecko własne dręczył, widząc w tym raczej dzieło Sieciecha niż rodzica.
Nie mylił się w tym starzec pobożny.
Już na dni kilka przede dniem św. apostołów Filipa i Jakuba na zamku gnieźnieńskim widać i czuć było gotującą się uroczystość wielką. Gości, duchowieństwa świeckiego i zakonnego spodziewano się wielu. Dla króla i królowej sposobiono dworzec stary, po czeskiej napaści odbudowany, dla braci biskupów gospodarz własne domostwo gotował. W podwórcach dla mnogich dworów i czeladzi namioty stanąć miały. Drogę z zamku do kościoła wysadzono młodą brzeziną, ozieleniono nią budowle, posieczoną jedliną i kosaciem wysypywano drogi dokoła. Wszystko się cieszyło i radowało uroczystości, a szczególniej duchowieństwo, które ze wszystkich ziem, klasztorów, grodów przypływało na wesołe świątki.
Staruszek nieustannie prawie siedział w kościele albo go obchodził, czuwając nad tą swą oblubienicą, coraz jeszcze coś starając się przyczynić ku jej ozdobie i blaskowi.
Niestety! Nie były to już czasy owe Bolesława Wielkiego, gdy złoto stosami brył leżało po skarbcach, gdy się go tysiące, grzywien rozdawało kościołowi na olbrzymie krzyże, na grube blachy do obicia ołtarzów, na naczynia do ofiar świętych. Mimo pobożności króla nie przynosiły mu wojny jego takich łupów, aby z nich dziesięcina mogła ozłocić świątynie. Owych porwanych przez Czechów krucyfiksów złotych, zasłon ołtarzowych, pod których brzemieniem łamały się wozy, nie było z czego ulać na nowo.
Świeciła jednak nowa katedra i kruszcem, i kunsztem przybrana, zawieszona oponami, kobiercami wysłana, obrazy ozdobnymi jaśniejąca. Wielki ołtarz, nad którym w powietrzu unosił się zawieszony gołąb, godło ducha świętego, niebieską, szklistą emalią okryty, stał nieco od chóru odsunięty. Poza nim ławy były dla duchownych, tron dla biskupa, pulpit ozdobny dla śpiewaka. Tu spoczywała olbrzymia księga, skarb drogi, z której czytano pieśni. Przodem odgradzała ołtarz galeria ciężka, srebrnymi obita blachami, prezbiterium od kościoła dzieląca, na której ogromne sterczały świeczniki. Nad nią, w górze na tęczy, widać było jakby w niebiosach rozpięty krzyż z obrazem ukrzyżowanego Zbawiciela, pod którym dwie boleściwe stały postacie ze załamanymi rękami, Matka niepocieszona i uczeń najmilejszy.
W pośrodku kościoła widać było na niskich, a grubych słupkach leżący grobowy kamień Dubrawki. Święte relikwie Wojciecha leżały wedle prastarego obyczaju w krypcie podziemnej pod wielkim ołtarzem.
Świeczniki srebrne, na których, jakby splecione węże i zwyciężone poczwary wity się zmuszone służyć światłu, obrusy śnieżne, kapy szyte perłami, okryte złotem, miała już katedra, a zakrystia była bogato zasposobiona. Składali się na nią wszyscy, świeccy i kapłani. Dzwony z blachy ukuto na nowo i głosy ich znowu wołały do modlitwy, budząc u pospolitego gminu, gdy się ozwały poważne, grozę, poszanowanie i przestrach. Pogańskich jeszcze na pół obyczajów ludzie, słysząc to powietrzne wołanie, szli posłuszni do kościoła, czując się jakby ciągnieni czarodziejską siłą. W głosie tym było zarazem błogosławieństwo i groźba.
W przededniu wielkiej uroczystości arcybiskup, mszę odprawiając, zapłakał łzami radości wielkiej: iż Bóg mu dał doczekać chwili tej, a odchodząc od ołtarza usta jego mimowolnie wymówiły przypomniane słowa Symeonowe:
— Nunc dimitte animam meam. (Teraz odpuść, Panie, duszę moją).
Gdy to mówił, oczy jego padły na klęczącego z boku, w przyodziewku ubogim, z głową spuszczoną, z rękami złożonymi, królewicza Zbigniewa, który się zarazem zdawał modlić i płakać. Przechodząc około niego, stanął biskup, położył mu ręką na głowie i szepnął:
— Nie trać nadziei, dziecko moje, chwila jest bliską.
Rzekłszy to odszedł. Zbigniew, niedługo już potrwawszy na modlitwie, wstał i do izby powrócił. Z tej już mu teraz wychodzić nie miało być wolno, dopóki król, dwór jego, Bolko i Sieciech znajdowali się w Gnieźnie. Okna jej zakratowane wychodziły na boczne podwórze, widać z nich tylko było wrota zamkowe i drogę do dworca w części, tak że zza krat swych mógł więzień policzyć przybywających. Na chwilę też nie oddalał się od okna.
Około południa już mnożyć się zaczęły orszaki, biskupie naprzód, gdyż wrocławski, kruszwicki, poznański i krakowski na uroczystość przybywali, rycerskie potem, wojewody Sieciecha, równający się królewskiemu, Skarbimierza, młodego Żelisława Beliny i wielu innych panów dostojnych.
Nad wieczór wreszcie poznał albo się raczej domyślił Zbigniew dworcu króla, ojca swojego, naprzeciw którego duchowieństwo wyszło z krzyżem i pieśnią, rycerstwo z okrzykami i dzwony kościelne ozwały się, witając go radośnie.
Z dala postrzegł postać przygarbioną na koniu i świetny orszak królowej, około której młodzież najpiękniejsza i najwykwintniej strojna, z niemiecka, się zwijała, i Bolkową drużynę młodą, zbrojną, rycersko wyglądającą, na której widok wstrząsł się cały zazdrością i gniewem.
A miał zaprawdę czego mu zazdrościć, bo nic piękniejszym być nie mogło nad ten świetny orszak młodego pana, w którego oczach płonęło wesołe męstwo. Miał już naówczas Bolko, wzorem Bolesława W., dwunastu towarzyszów dobranych § wiekiem, postawą, dzielnością, którzy składali nieodstępny dwór jego, towarzyszyli mu wszędzie. Mieczyk pański wiózł ulubiony Pruszynka, dawno już wyleczony, tarczę drugi, proporczyk trzeci; za nimi jechała służba, wszystko raźna, młoda i ochocza. Bolko nad nimi wszystkimi królował, jeśli nie urodą, to blaskiem jakimś, który bił od niego, siłą, która w nim mieszkała. Przed jego ognistym, niemal dziecięcym wejrzeniem nieraz starsi, sam Sieciech nawet, oczy spuszczali, bo zdawał się im w duszy czytać tym czystym wzrokiem niewinnego wieku i dobywać z jej głębin ukryte w nich tajemnice.
Wojsław, ochmistrz królewicza, ciężki człek, ledwie za tą lekką jazdą poskakującą nadążał, choć konia pod sobą miał dzielnego, a sam też sprawiał się na nim, jak na rycerza przystało. Wiek i tusza już go nieobrotnym czyniły, dlatego królewicza zawsze za zbytni pośpiech strofował, nie tylko w obrotach, ale w myślach i postanowieniach. Był bowiem w istocie Bolko pochopny pierwszym wrażeniom, rączy do zbytku i niepohamowany, a często się zapędzał za daleko, nie patrząc za siebie. I wierzył ludziom do zbytku łacno, a słowo padało nań jak iskra na wysuszone próchno, wnet je zmieniając w zarzewie. Wojsław hamował go, lecz ognistej natury tej nic zmienić już nie mogło; życie ją coraz namiętniejszą czyniło, bo w nim spoczynku nie miał nigdy i nigdy do rozwagi czasu.
Sieciech, gdy z dala nań patrzył, krew mu się jeżyła; nie w smaku mu była ta krew kipiąca, która i na niego wylać się mogła.
Z szyderskim uśmiechem, gdy Wojsław się uskarżał na popędliwość królewicza, Sieciech odpowiadał półgębkiem:
— Nie będzie winy niczyjej, gdy się gdzie na oszczep Pomorca natknie i zginie! Tak zwykle kończą ci zapamiętali.
Sieciechowi może koniec taki byłby na rękę wypadł i nie bardzo nastawał, aby go hamować. Jedno dziecię królewskie skazane było i zamknięte, drugie samo na zgubę się mogło nastręczyć, naówczas Sieciech całe owo królestwo miał w dłoni. Król dogorywał i w oczach gasnął, królowa miłowała pięknego wojewodę, nieprzyjaciół miał mnogich, ale bezsilnych, wojsko liczne, wszystkie grody poobsadzane bratankami, stryjecznymi, ciotecznymi, powinowatymi, ludźmi, których on wyprowadził z niczego, dla których górą trzymał Ponętę, jak ptakowi myśliwemu mięso, gdy ma z berła lecieć na upatrzone ptaszę.
Gdy przy dźwięku dzwonów, graniu rogów i okrzykach król na zamek wciągnął, naprzód zsiadł przed kościołem, aby się w nim pomodlić. Wprędce potem pieszo go na zamek wiedziono. Dwu komorników słabego pana pod ręce podtrzymywało.
Ci, co króla Władysława nie widzieli dawno, litowali mu się, spojrzawszy nań; blady był, jak by krwi w nim już nie stało, a mimo otaczającego wesela smutny i przybity. Tylko gdy na Sieciecha swego spojrzał, na tę otuchę i podporę, twarz mu się nieco rozpogadzała.
Sieciech dnia tego podobniejszym był sam do króla niż do wodza stojącego pod rozkazami pańskimi; on tu rozrządzał, on władał, jemu w oczy patrzano i skinienia słuchano. Wpośród wszystkich górował i postawą, i twarzą, i ubiorem wspaniałym, bo nawet płaszcz na ramiona wdział, nie mogąc szkarłatu, podbity nim, a zbroję miał świecącą srebrnymi gwoździami i łańcuch na szyi z wizerunkiem króla taki sam, jaki jeden tylko Bolko, syn królewski, nosił.
W pięknej, męskiej jego twarzy widać było zarazem rycerza, silnej woli dostojnika i zalotnego człeka, który sobie serca chciał jednać. Gdy nań nikt nie patrzał, przybierała ona wyraz przebiegłości i szyderstwa. Śmiechem rad pokrywał mądrość swą, z którą się nie zdradzał, chętniej udając niewiele o co dbającego człowieka.
Na zamku gotowe już czekały stoły, służba z pochodniami dokoła. Dla króla i królowej osobne siedzenia szkarłatem obite na podwyższeniu stały. Bolko ze swymi u wielkiego stołu miał zasiadać, duchowieństwo starsze przy królu i królowej jako im równe miejsca zabrało; młodszy kler przodował u drugich stołów. Zwyczaj to był od Mieszka jeszcze zaprowadzony, że z książęty ich równano.
Przytomność króla i biskupów nie bardzo się głośno dała biesiadującym weselić, skromnie i z cicha rozmawiano. Uczta też, z powodu obchodzonej wigilii, postna, wkrótce się zakończyła. Wnet i znużeni drogą rozchodzić się poczęli, każdy do izby sobie wyznaczonej, a Bolko z towarzyszami w podworce i na zamczysko, dokąd piękna, spokojna noc wiosenna wyzywała.
Sieciech, który królowi służył razem z podkomorzymi i podtzaszym, oko miał na wsze strony. Znał wszystkich, patrzaj wszędzie bystro, jak by z twarzy myśli odgadywać chciał czytać.
W chwili, gdy króla wiedziono na spoczynek, skinął nań arcybiskup. Sieciech z poszanowaniem zbliżył się do niego.
— Dajcie mi ucho na chwilę — odezwał się staruszek — potrzebuję mówić z Wami.
— Dzisiaj? — spytał wojewoda.
— Tak jest, dziś jeszcze, jest tego wielka potrzeba.
Spojrzał nań Sieciech ciekawie, skłonił się i, odprowadziwszy królestwo oboje, wrócił do arcybiskupa, który sam już z kapelanem w pustej izbie nań oczekiwał. Gdy się wojewoda ukazał, skinął na towarzysza swego biskup, aby się oddalił. Sieciech stał przed nim. Piękne starca oblicze ubłogosławione było radością tej uroczystej życia godziny.
— Wojewodo — zawołał — od Was zależy, abym jutro szczęśliwym był jako nigdy.
— Ode mnie? — zapytał Sieciech.
— Tak, bo Wy władzę macie wielką nad sercem pana naszego, a potrzeba mi je skłonić do miłosierdzia.
Sieciech niespokojnie się poruszył, twarz zmarszczył, skłonił się.
— Król dla Was, Ojcze Przewielebny, uczyni i beze mnie, czego żądać będziecie.
— Bez Was lub przeciw Wam król albo nie uczyni nic, lub uczynionym gryźć się będzie, gdyż słusznie w Was szanuje podporę tronu swojego — rzekł starzec.
— Pierwszym sługą jestem — odparł Sieciech.
— Bądźcież doradcą dobrym — mówił o. Marcin. — Kto miłosierdzie czyni, temu ono będzie uczynionym.
Popatrzał sędziwy biskup na Sieciecha, lecz wejrzawszy nań, pogoda jego twarzy ustąpiła, rozlał się po niej frasunek. Zawahał się ze stanowczym słowem.
Po chwili milczenia począł powoli:
— Niesłusznym jest, że król jedno dziecko swoje drugie mu poświęca i srogo karze niewinnego, którego źli ludzie popchnęli do błędu. Dla Zbigniewa potrzeba prosić miłosierdzia i przebaczenia.
Wojewoda, brwi ściągając groźno, cofnął się krokiem.
— Ojcze Przewielebny — odezwał się — kapłanem jesteście, pasterzem naszym duchownym, żyjecie w Bogu, a naszego złego świata mało znacie. Zbigniewa rozdrażniwszy wypuścić, jest to zwierzęciu dzikiemu dać wolności. Będzie godził na ojca, na brata, na mnie, byle siłę pozyskał, mścić się zechce, państwo zakłóci. Być to nie może, nie może!
— A ja Wam powiadam, wojewodo — rzekł starzec spokojnie — iż to się stać powinno. Niech król nasz bogobojny nie ma na sumieniu krzywdy dziecka własnego. Więzieni przez długi czas był pod oczyma moimi, patrzałem nań; pobożny jest, cichy, biedny i będzie wdzięcznym i posłusznym. Nie tylko ja, ale wielu duchownych i świeckich prosić chcą o to króla, aby dziecku nie dał ginąć i pomsty Bożej nie ściągał na głowę swą i królestwo całe. Niewinnego łza waży wiele na szali sprawiedliwości.
— Lecz on winowajcą jest i wichrzycielem! — odparł Sieciech oburzony.
— Gdyby nawet nim był, młodość, niedoświadczenie i kara, jaką poniósł, starczyłyby już do obmycia go z winy! — zawołał arcybiskup.
Na wojewodzie prośby te i dowodzenia nie zdały się żadnego czynić wrażenia.
— Ojcze Przewielebny — rzekł Sieciech, skłaniając głowę przed starcem — czyńcie, jako chcecie, ja mojego słowa nie ; dorzucę, nie zgodzę się na to, aby gadzinę puszczać, gdy ją zdusić może i ma w ręku. Królestwo się rozpadnie, a nie—przyjaciele moi i króla przystaną doń jak do chorągwi.
— Próżne to są obawy — przerwał o. Marcin. — Mówicie o nim, nie znając go. Pokorne chłopię jest.
— A na swobodzie zuchwałym się stanie — dodał Sieciech.
— Pomocy więc swej odmawiacie mi? — zapytał staruszek łagodnie. — Wojewodo, panie miły, pomnijcie słowa Chrystusowe, które miłosierdzie, przebaczenie i litość nakazują, to prawo nasze.
Sieciech milczał długo smutny.
— Nie tylko prosić za nim nie mogę — odezwał się — ale mówić będę przeciw niemu. Wyznaję to otwarcie. Sprawą duchownych jest rozgrzeszać, my miecz trzymamy, abyśmy karali.
Blada twarz staruszka zarumieniła się, podniósł się nieco, drgnął i hamując się mówić począł.
— Mądrość Wasza jest z tego świata, fałszywa, zgubna i omylna.(Przeto mówię Wam, zawiodą Was rachuby i gdzie zbawienia szukacie, znajdziecie upadek. Nie jest danym człowiekowi widzieć naprzód, a kto myśli, że widzi przyszłość, myli się, i kto sądzi, że zapanuje losowi, łudzi się, a ten tylko, kto słucha głosu prawdy i idzie za nim, dojdzie do celu. Jesteście wojownikiem i wodzem wielkim, macie w ręku wojska i skarby, władzę i siłę, nie myślcie przeto, ażebyście wszechmocnymi byli. Bóg jeden wszechmocny. Gdy On rzecze, w proch się obróci wszystko.
— Ojcze Przewielebny — przerwał wojewoda — przebaczcie mi. Nie sprzeciwiałbym się woli Waszej, gdybym nie widział niebezpieczeństwa. Króla uspokajać potrzeba, a nie poruszać. Chory jest, znękany.
— Najlepiej go uspokoi, gdy sumieniowi uczyni zadość — odparł arcybiskup.
Sieciech potrząsł głową.
— Pokoju mieć nie będziemy — rzekł — zawre wszystko i zmąci się. Ojcze, zlitujcie się.
— Mylisz się, dziecko moje — przerwał o. Marcin — ukoi się wszystko, gdy sprawiedliwości zadość się uczyni.
— Ojcze! Nie czyńcie tego! Nie czyńcie! — odezwał się gorąco Sieciech, schylając się do ręki jego.
Arcybiskup z lekka rękę usunął.
— Uczynię, co mi mój obowiązek kapłański nakazuje, co każe sumienie — rzekł spokojnie — niech będzie, co chce, a niech się stanie sprawiedliwość!
To mówiąc powstał starzec, podrażniony mocno, skinąwszy na stojącego w dali kapelana i nie zwróciwszy się już ku Sieciechowi, który stał blady i gniewny, hamując się tylko poszanowaniem dla duchownego należnym, wyszedł z izby.
Wojewoda, postawszy chwilę, zawrócił się, niepewien zrazu, dokąd ma iść. Podszedł ku sypialni króla, ale tam cl. Lambert głośno pacierze odmawiał, czasu których wchodzić nie było można.
Gdy się to działo w wielkiej izbie gościnnej, Bolko ze swą drużyną szedł w dziedzińce zamkowe, ciekaw wszystkiego, co spotykał. Śmiejąc się szli, opatrując każdy kąt, zaglądając we drzwi wszystkie, mierzyli place, na których wyścigi odbywać było można, liczyli, ile by ludu mógł objąć gród oblężony. Wojna i wojenne sprawy były im ciągle na myśli.
Ktoś z towarzyszów opowiadał stare Gniezna dzieje i co między ludźmi o założeniu grodu chodziło. Postępowali tak, rozpatrując się w starych domostwach, w przybudówkach nowych. Wieczornemu mrokowi przyświecająca łuna zachodnia dość dobrze jeszcze rozpatrywać się dawała, a księżyc już z drugiej strony białymi promieniami rozbijał ciemności.
Idąc tak Bolko podniósł oczy i ujrzał przed sobą nagle zza krat okna drewnianych wyglądającą twarz. Raz tylko w życiu przemknęła mu się ona przed oczyma na pobojowisku kruszwickim, spotkał się z nią na chwilkę i zamienił spojrzenie, które było jakby wyzwaniem do wiekuistego boju. Utkwiły mu jednak w pamięci te złe oczy, Bolko miał je teraz znów przed sobą. Przeczuwał brata. Zbigniew domyślił się go także, pobladł i drgnął, chciał się cofnąć, duma nie pozwoliła, pozostał w miejscu, aby nie okazać obawy.
Bolko wlepił w niego oczy błyszczące, patrzali tak długo, oko w oko, wejrzeniem mówiąc do siebie; na ostatek Zbigniew osłabi, zadrżał i spuścił powieki. Nie mógł wytrzymać tego spojrzenia jasnego, gorącego, które nie taiło się ż niczym, wybuchało myślą swą całą, czuciem całym Ci, co otaczali królewicza, zrozumieć nie mogli tego wpatrzenia się w postać jakąś bladą, nieznaną, która dla nich powszednią, nikczemną zdawała się istotą, niegodną pańskiego wzroku. Spoglądali na Bolka, pytając go, co w niej znalazł, iż go zatrzymała, to przypatrywali się więźniowi, chcąc dojść, co w nim było tak dziwnego, by godzien był ciekawości. Milcząc stali za królewiczem, szepcząc między sobą i rozpytując się, kto by to mógł być? Nikt go nie znał.
Bolko prawie pewien był, że spotkał brata, choć znaleźć go tu się nie spodziewał. Zapomniano o nim na dworze. Sam nie wiedział, jakie się w nim obudziło uczucie na widok tej istoty wynędzniałej, wybladłej, z włosem najeżonym, zamkniętej za kratą, co dla miłującego swobodę Bolka sroższą się zdało kaźnią nad śmierć samą. Budziła się w nim na przemiany litość i wstręt. Rad by go był widzieć wolnym, równym, zbrojnym, nie żeby go kochać może, ale by z nim walczyć; to znowu miłosierdzie czuł nad nieszczęśliwym, który życie męczeńskie wiódł w zamknięciu.
Oba tak nie ustępując wpatrywali się w siebie; Zbigniew nie cofnął się do izby, Bolko nie szedł dalej. Mimowolnie wyrwało mu się z ust:
— Ktoś ty taki?
Milczenie trwało chwilę długą, ciężki oddech tylko słychać było i ochrypły głos odpowiedział:
— A ty?
— Nie znasz mnie?
— Nie.
— Króla syn jestem — rzekł Bolko.
Zbigniew rozśmiał się złośliwie, nie był panem siebie, krew i żółć uderzyły mu do głowy.
— Byłem i ja synem króla — zawołał — a widzicie, żem dziś niewolnikiem za kratą. Patrzajcie, abyście i Wy tak nie skończyli.
Bolko rozśmiał się głośno.
— Ja? — zawołał ruszając ramionami — nie bój się o mnie! — I dodał: — Widzieliśmy się już raz w życiu!
— Podobno — mruknął Zbigniew.
— I ty mi winieneś życie — mówił Bolbo — bom ci je mógł odebrać.
— Wolałeś, bym zginął w łykach! — odparł Zbigniew.
— Nie wiedziałem, co cię czeka, a krwią się twą mazać nie chciałem — rzekł królewicz, postępując bliżej nieco ku oknu. — Żal mi ciebie.
Zbigniew, widząc go zbliżającego się, cofnął się nieco za kratę. Walczył z sobą, twarz układał. Gniew, którym gorzał, stłumił w sobie, aby nie wybuchnął z niego, i rzekł głosem cichym:
— Jeśli żałujecie mnie, proście za mną!
Bolesław, usłyszawszy to, stał zadumany, gdy Zbigniew, rzuciwszy słowo jakby z przymusu, cofnął się od okna.
Królewicz, podniósłszy oczy, nie widząc go, poszedł dalej, ale wesołość zastąpiło dumanie. Towarzysze milczeli, nie śmiejąc się odzywać. Kilkanaście kroków dopiero odsunąwszy się, zawołał Bolko:
— Gdybym mógł, prosiłbym za nim!
— Ohydna twarz — szepnął Janko Doliwa — zza kraty wydał mi się jak zwierz dziki. Stworzony, by siedzieć za kratą.
— Straszny bo jest! — potwierdził drugi.
— Któż w więzieniu pięknym być może — zawołał Bolko, wstrząsając się cały. — Grób to jest!
— Raczej śmierć! — krzyknął Pruszynka.
Chociaż na zamku było wesoło, oni smutni się powlekli dalej, widok tej młodej twarzy, zwiędłej za kratą, zatruł im dnia wesele.
— Gdybym był królem — odezwał się Bolko, — a zawinił mi człowiek, dałbym mu swobodę i miecz i poszedłbym walczyć z nim, a ubić go, by nie więzić. Kaźń to straszna. Zbigniewa uwolnić potrzeba.
— Wichrzyć będzie — rzekł któryś z boku — zły słyszę jest.
— Będziemy mieć sposobność do dzieł rycerskich — zawołał Bolko — i pokonamy go. Jestże co szlachetniejszego nad walkę otwartą i boje o lepszą?
— Na tych Wam i bez Zbigniewa zbywać nie będzie — śmiejąc się dorzucił Janko. — Mamy Pomorze, stanie go na długo, Czechów też, Ruś, a w ostatku Niemców cesarskich.
Weselsza rozmowa wszczęła się już o wojnach, Bolko a drużyną pociągnął na spoczynek do komnat, gdzie właśnie o cudownym oswobodzeniu napadniętego przez Pomorców Santoka wieść radosną przyniesiono.
Późno z południa skończyła się zawczasu poczęta, długa uroczystość kościelna. Otworem stała nowa świątynia, jeszcze pełna wonności, kadzideł i jakby owiana modlitwami i pieśnią, które się w niej Rozlegały. Kilku ludzi stało we drzwiach, spoglądając na lśniące ołtarze. Cisza teraz uroczysta panowała w katedrze! Wesoły gwar dolatywał tu z zamku, gdzie uczta zastawiona była ze wspaniałością, na jaką wiek ów mógł się zdobyć.
Nie była ona wykwintną, dostatek wszystko zastępował. Nawet na twarzy chorego króla promieniała radość z tej chwały Bożej odnowionej, pomnożonej, ugruntowanej tu na wieki.
W otoczeniu królowej śmieszki słychać było i żarty, Bolko rozprawiał o łowach, drudzy jeszcze o Santoku. Od wczoraj najwięcej o nim mówiono.
Cud oswobodzenia zamku od napaści pomorskiej przypisywano św. Wojciechowi, który nim dawał znak, iż to, co uczyniono dla kościoła jego i zwłok, miłym mu było. Opowiadano o zjawionym nocą rycerzu, który Pomorzan, już wdzierających się na zamek, odegnał precz mieczem ognistym i męstwem natchnął załogę.
Był to więc dzień powszechnego wesela, a jednak twarz, ku której oczy króla i królowej najczęściej się zwracały, Sieciechowa twarz, groźną była dnia tego i chmurną. Nie— : pokój błyskał w źrenicach. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał. Król też trwożyć się tym poczynał.
Sieciech nie zwykł był łacno okazywać frasunku, nie stało się nic złego, co by jawnym było, wojewoda milczący, chmurny, bezmówny musiał mieć jaką zgryzotę tajemną.
Na próżno król podnosił ku niemu oczy, wyzywające myśl lepszą, próżno królowa powoływała go ku sobie i poufale mu coś szeptała, inni też otaczali poszanowaniem tym głębszym, że się doń trwoga mieszała, wojewoda pozostał, jakim był, posępny wyraz twarzy wzmagał się jeszcze. Niekiedy z ukosa badający wzrok posyłał ku arcybiskupowi i odwracał go szybko.
O. Marcin promieniał dnia tego, widać było jak niewymownie się czuł szczęśliwym; nie słyszał i nie widział, co się działo wkoło niego, był jakby w niebiesiech modlitwą duszy dziękczynną.
Uczta miała się ku końcowi. Sieciech parę razy nachylił się do ucha królowi, radząc mu spoczynek. Władysław, posłuszny ulubieńcowi, już się miał ruszyć, gdy arcybiskup podniósł się z siedzenia. Wzrokiem powiódł po stołach, przy których zasiadali biesiadnicy, jakby ich powoływał ku sobie, i ręce złożone do modlitwy podnosząc w górę, zawołał:
— Miłościwy Panie, królu nasz!
Sieciech piorunującym rzucił nań wzrokiem, król usiadł, zmuszając się do uśmiechu, blada twarz jego drgała obawą jakąś, oczy zwracały się ku Sieciechowi i na arcybiskupa na przemiany.
— Miłościwy Panie i ojcze nasz — powtórzył starzec — ¦ Bóg nam dał ten dzień szczęśliwy, wielki, a ty, panie, uczyń nam go dniem podwójnie drogim, dniem pokoju i łaski! Ja i ze mną młodsi słudzy twoi, miłujący cię, przychodzą do kolan twoich z prośbą.
Na skinienie arcybiskupa od stołów znaczna część biesiadników podniosła się tłumnie i, garnąc się dokoła, przed królem stanęła. Była to wprawdzie część tylko przytomnych, ale do niej przyłączyło się duchowieństwo całe, wielu z najprzedniejszych ziemian i wszyscy Sieciecha przeciwnicy.
Wojewoda, który stał blisko tej gromadki, tak iż zdawać się mogło, że do niej należał, cofnął się nagle, szum uczyniwszy, aby na siebie zwrócić uwagę i okazać, że do proszących się nie łączył.
— Wszyscy, jak nas tu widzisz, Miłościwy Panie — zawołał, głos podnosząc, arcybiskup — błagamy cię, prosiemy, zaklinamy, uczyń miłosierdzia, zwolnij sercu własnemu, domierz sprawiedliwość i łaskę. Więźniem jest syn twój, dziecko twoje, krew twa, przypuść go do serca i łaski, przebacz mu winę, uwolnij z więzów. Daj mu swobodę i droższą nad nią miłość twoją.
Król, na którego próżno Sieciech groźnie spoglądał, z radosnym twarzy wyrazem obrócił się ku arcybiskupowi, ale drżący długo przemówić nie mógł. Osłabły, skłonnym był do płaczu, łzy strumieniem z oczów mu się polały.
— Przebacz mu! Przebacz! — wołano dokoła, kilku przyklęknęło przed królem.
Królowa blada stała, spoglądając gniewnie na Sieciecha, który rozdrażnienia nie kryjąc, czekał tylko, aż się król ku niemu obróci, był bowiem pewnym, iż bez jego rady nic się stać nie może. Im dłużej czekał na to, tym burzył się więcej. Ci, co z nim trzymali, poczęli z wolna ustawiać się koło niego.
— Czyż ojca prosić o to potrzeba? — odezwał się wreszcie król — azalibym ja nie przebaczył, gdyby bezpieczeństwo państwa dopuszczało? Mówcież Wy, sądźcie! Nie zaburzyż to i nie zakłóci nam spokoju?
To mówiąc, wzrok lękliwy podniósł ku Sieciechowi, który z głową spuszczoną stał niemy, nachmurzony, gniewny, ledwie mogąc się wstrzymać od wybuchnięcia.
— Miłościwy Panie — rzekł wreszcie wyzwany wojewoda, miarkując głos — nie czyńcie tego, nie czyńcie! Zwierzę dzikie wypuścicie na siebie i na prawe dziecię swoje.
Król czując, że będzie popartym, śmielej nieco zwrócił się ku Sieciechowi, stając już sam w obronie Zbigniewa.
— Ten też prawym jest synem moim, pierworodnym! — zawołał głosem drżącym.
Z oczu wojewody skry się posypały, królowa rzuciła swój stół i siedzenie, podeszła bliżej, poruszona, niespokojna.
Król wahał się, przelękły był.
— Miłościwy Panie — począł arcybiskup. — W imię Chrystusa ukrzyżowanego, w imię Wojciecha świętego, patrona królestwa tego, w imię świętych apostołów, których dziś uroczystość obchodzimy, zaklinam cię i błagam, usłysz głosy nasze, uczyń tak miłosierdzie, jako pragniesz, aby ci w dniu sądu strasznego uczynionym było.
W niepewności wielkiej król stał strwożony, ręce, które trzymał oparte na stole, trzęsły się ze wzruszenia, łzy z oczów mu płynęły, gdy przez gromadę otaczającą króla przedarł się Bolko.
Z przestrachem jakimś spojrzał nań ojciec, lękając się może wymówki, gdy szlachetne chłopię rzuciło mu się do nóg i, ściskając kolana, zawołało:
— Ojcze kochany, królu miłościwy, i ja za bratem proszę, a kłaniam się do stóp twoich, przebaczcie mu, przebaczcie!
Wtem Sieciech, nie mogąc się powstrzymać, krzyknął głośno:
— Prosisz za tym, który ci odbierze królestwa połowę, spokój zamąci, a jutro cię wyzwie na rękę.
I rozśmiał się dziko.
— Królestwa mu nie żałuję — odparł młody królewicz —¦ jest ich dosyć do zdobywania po świecie, wyzwania się jego nie lękam! Będzieli śmiał burzyć się niewdzięczny, pójdziemy nań, złamiemy go, ukarzemy.
Sieciech niemal pogardliwie spojrzał na chłopaka, który po raz pierwszy wystąpił tak śmiało, i oczyma rzucił wymówkę Wojsławowi, iż dopuścił a dozwolił na to zuchwalstwo.
— Czyń, Miłościwy Panie, jak wola twoja — zawołał Sieciech — ale racz pomnieć, że ja tej rady nie dawałem, żem był przeciwny i będę. Umywam ręce. Stanie się złe, zaburzy się królestwo, zamącą ci pokój dni twoich, nie mnie winujcie.
Cofnął się w tył. Król blady wahał się znowu, co miał począć. Czytał w oczach królowej gniew i oburzenie, w oczach Sieciecha obrazę i złość; były to dwie potęgi, które nim rządziły. Tylko w swym ukochanym Bolku, w starym arcybiskupie, w duchowieństwie znajdował poparcie. Co miał czynić, nie wiedział sam. Pot oblewał mu skronie wychudłe, ręce załamał, wzdychał ciężko, oczyma, jak by wzywając ratunku, rzucał na wszystkie strony. Wolałby był nie mieć władzy w rękach, aby nie być zmuszonym do wydania wyroku.
Wtem arcybiskup skinął ku braci swej przytomnej, wiedząc, jak wielka była duchowieństwa przewaga; wystąpił Lambert, biskup krakowski, i przemówił do króla:
— Panie Miłościwy, i ja łączę głos mój z głosem brata mojego w Chrystusie, Marcina. Czyń miłosierdzie, aby ci ono uczynionym było. Przebacz, uwolnij!
Za nim wystąpił poważnie Paulin Ciołek, kruszwicki pasterz, i odezwał się głosem przejętym:
— Miłościwy Panie, sercu twemu ojcowskiemu folguj, a próśb naszych wysłuchaj, przebacz mu!
Stał już za nim w gotowości Dionizy, poznański biskup, mąż w sile wieku, i zawołał głosem pełnym:
— Nie grozą ani postrachem stoją królestwa, ale łaską Bożą i cnotą ludzką. Cnotą jest miłosierdzie, łaska zyskuje się uczynkiem dobrym. Przebacz mu, panie, choćby wrogiem był, zwyciężysz go miłością, przebacz!
Na ostatek mniej pewnym krokiem, na skinienie arcybiskupa, wysunął się i Filip Doliwa, biskup płocki, głosem cichym powtarzając za drugimi nieśmiało:
— Przebacz mu, panie!
Niektórzy się do nóg chylili, król płakał i łzy ocierał. Sieciechowi druhowie i poplecznicy, których on na próżno oczyma popychał, aby występowali z nim razem, nie mieli odwagi iść wbrew duchowieństwu całemu, wstydzili się namawiać do okrucieństwa, gdy drudzy do łaski skłaniali. Stali milczący, tym się ograniczając, że nie szli z innymi prosić króla za Zbigniewem. Na obliczu wojewody krakowskiego gniew pałał krwią po nim rozlaną. Pierwszy to raz publicznie złamany być miał wpływ jego i potęga. Nie szło mu już tyle o los Zbigniewa, co o własne upokorzenie. Król był mu dotąd zawsze posłusznym, teraz szedł wbrew jego rady, napomnienia i przestrogi. Jawnym było już, że Władysław sercu ojcowskiemu ulegnie.
Na czele duchownych idąc, przystąpił bliżej sędziwy arcybiskup i podnosząc ręce zawołał:
— Rzeknij słowo, panie! Wysłuchaj nas! Pomilczawszy trochę, król zdobył się na męstwo.
— Niech się więc stanie, jako żądacie, niech się stanie! — rzekł głosem poruszonym.
I padł osłabły na krzesło.
Bolko, który stał przed ojcem, gorejąc z niecierpliwości, przybiegł doń, ucałował go w kolana i jak piorun z izby się wyrwał.
Łacno się domyśleć było, dokąd i po co. Skinął na swoich po drodze:
— Do więzienia! Za mną!!
Zrozumiał go arcybiskup, który pobłogosławił ręką z dala już uchodzącego, pozostali wszyscy na miejscach, Sieciech tylko, nie zważając na to, że go ludzie oczyma ścigali, natychmiast precz wyszedł, na swoich skinąwszy, i ci się z nim oddalili.
Bolko popędził wprost do więzienia brata. W pierwszej komorze straż napita usypiała, w drugiej cicho było. Przez szpary drzwi światło przebłyskiwało.
— Pruszynka! — krzyknął Bolko — idź do starosty, leć do skarbca, biegnij, gdzie i do kogo chcesz, a przynieś mi odzież taką, w którą by go można odziać przystojnie.
To mówiąc, drzwi otworzył do izby. Zbigniew siedział na ławie z twarzą pałającą. Zobaczywszy brata wchodzącego, powstał.
— Wolnym jesteś — odezwał się Bolko — wolnym i przebaczonym. Wstawiał się za tobą arcybiskup, duchowni, panów wielu i ja. Odzienie ci przyniosą, pójdziesz do ojca ze mną.
To mówiąc, z młodzieńczą gorącością rzucił mu się na szyję.
— Bądź mi bratem! — wykrzyknął wesoło — a chcesz mi być wrogiem, znajdziesz zapaśnika nie do pogardzenia.
Zbigniew w tej chwili pierwszego wzruszenia szczerze może Bolka uściskał, szczerze zaklął się, iż mu do zgonu wdzięcznym pozostanie.
— Zrzucaj tę odzież, żywo! — wołał Bolko — pójdziesz ze mną.
Zbigniew się zawahał nieco, po pierwszym wybuchu uczucie już ustępowało rachubie.
— Nie, bracie — rzekł — nie potrzebuję się przeodziewać, pójdę takim, jakim mnie tu znalazła łaska ojca, odartym i opuszczonym, aby ludzie wiedzieli, com cierpiał.
Nierad był Bolko temu, wolałby był, ażeby sobą nie czynił ojcu wymówki, nie stawał jako oskarżyciel; lecz Zbigniew trwał w swoim postanowieniu.
— Prowadź mnie do ojca takim, jakim mnie tu znalazłeś, prowadź, idę — powtarzał.
Wahając się jeszcze, Bolko go chciał uprosić o przebranie, gdy Zbigniew we drzwi uderzył i wyszedł za rękę go chwyciwszy, wołając: — Chodźmy!
Wzruszenie już minęło, Zbigniew myślał, jak obudzić litość i pozyskać serca.
Straż zdziwiona, nie śmiejąc strzymywać więźnia, powiodła za nim oczyma. Wyszli razem.
W wielkiej izbie oprócz Sieciecha czekali wszyscy; król, najmniejszy szmer słysząc, oczyma bojaźliwymi rzucał ku drzwiom, gdy nareszcie postać ta, tak różna od uroczyście i bogato postrojonych gości świątecznych, w progu się ukazała.
Zbigniew dobrze rachował. Wytarta suknia jego siermiężna, podpasana prostym rzemieniem, chodaki na nogach podarte, włos na głowie rozczochrany, blada twarz wychudła, niezgrabne ruchy zasiedziałego w zamknięciu człowieka, czyniły królewskiego syna jeszcze politowania godniejszym. W sukni książęcej byłby może odrażającym, w więziennej odzieży tej pokutnika budził poszanowanie.
Spostrzegłszy króla Zbigniew, który szedł, słaniając się, krokiem niepewnym, upadł na ziemię przed nim i począł nogi jego całować. Władysław wyciągnął doń ręce i pochwyciwszy go, łkając do piersi przycisnął.
Królowa nawet, która dotąd złośliwe żarty stroiła, przybrała twarz surową, ale pełną wstrętu.
Władysław długo przemówić nie mógł.
— Upadnij do nóg ojcu naszemu duchownemu — zawołał — i tym wszystkim, co błagali za tobą. Im dziękuj, bo im winieneś wolność twoją. Przebaczyłem ci. Pomnij, iż łaską i jesteś dźwignięty i przywrócony do praw twoich, kajaj się, bądź synem posłusznym, bądź bratu druhem wiernym. Zbigniew stał i słuchał z głową spuszczoną jak winowajca.
— Ojcze Miłościwy — wyjąknął w końcu głosem złagodzonym, ale niemiłym. — Nieprzyjaciele twoi użyli mnie za narzędzie. Będę ci synem wiernym, będę bratu druhem, będę królestwu twojemu obroną i służebnikiem.
Mówiąc całował ręce arcybiskupa, który też dodał głosem drżącym.
— Pomnij, pomnij, kneziu Zbigniewie, iż wzięliśmy cię na sumienie nasze.
Otaczający poczęli wołać niektórzy: — Boże, zmiłuj się nad nami! — Inni: — Długi żywot królowi! — Królowi żywot — i panowanie!
Rozległ się okrzykami zamek i podwórza.
Oczy wszystkich zwracały się teraz ciekawie ku oswobodzonemu więźniowi; litość miał, nim się okazał, widok nędzny jego poruszył, jednak nie przystały doń serca.
Strasznym bo był ów wychowanek saskiego klasztoru, nagle przerosły na rycerza i powrócony do praw królewskiego dziecięcia. Nic nie pociągało ku niemu: wzrok dziki, uśmiech fałszywy, ruchy niezręczne, postać niezgrabna odrażała; siła tylko, którą zdawały się zwiastować rozrosłe barki, kazała się po nim spodziewać dzielnego rycerza.
Ze wstrętem patrząc na biedną odzież syna, król natychmiast przykazał ochmistrzowi dworu, aby mu dostarczono wszystko, co dziecku pańskiemu potrzebnym być mogło, a że pora spóźnioną była, poczęli wszyscy rozchodzić się na spoczynek.
Król skinął na komorników swych, idąc prawie ze strachem, bo pewien był, że w komnacie swej znajdzie Sieciecha ze srogimi wymówkami. Wojewoda krakowski tak był gniewnym, iż się nawet nie pokazał dnia tego królowi. Zapytał o niego bojaźliwie Władysław, powiedziano mu, że zawczasu odszedł do dworca swojego.
Osobne izby i budowle naznaczone były na zamku dla wielkiego wojewody, jak zwano Sieciecha, a raczej dla drugiego króla. Liczny jego dwór zajmował całe domostwo, przypierające do królewskiego, a przepychem nie ustępował, może przechodził pański. Więcej tu przybywało łudzi z prośbami, podarkami, pokłonami, niż do Władysława, który sam o niczym nie stanowiąc, wszystkich do Sieciecha odsyłał. Miał dlań słabość i obawiał się go razem, czując, że bez tej silnej dłoni królestwa nie utrzyma.
Wojewoda wpadł na dworzec swój, gniewny i piorunujący, ludzi poroztrącał i długo chodził zamyślony po izbach pustych. Wnet, co było druhów jego, popleczników, ujętych przezeń ziemian, zaczęło się ściągać do wodza swego. Wszyscy oni wtajemniczeni byli w sprawy wojewody i na powodzeniu jego przyszłość swą budowali. Między innymi wsunął się powołany ochmistrz Bolka, który także pod rozkazami Sieciecha zostawał, choć nie całkiem mu był po myśli.
Spostrzegłszy jego, Strzyża, zausznika swego, Barwienia i Smolę starostów, Sieciech krzyknął wybuchając.
— Cóż rzeczecie na to? Nie dość było jednego zapalczywego młokosa, dwu teraz będziemy mieli, obu wrogów i nieposłusznych! Król zbabiał, każdemu, kto chce, wodzić a daje!
— Uspokójcie się, uspokójcie — przebąknął z wolna, ze zwykłą sobie ociężałością — nic ani tak wielkiego ni tak strasznego się nie stało.
— Sądziszże ty, żem się ja uląkł tego? — zawołał SieciecŁ ze śmiechem szyderskim. — Nie, nie boję się, ale gniewana!
Wojsław, jak by nie słyszał, dodał obojętnie.
— Król się o Was w sypialni dopytywał” pilno, rad widzieć.
— Niech się obejdzie beze mnie — rzekł dumnie Sieciech — jak się obszedł bez rady mojej.
— Miłościwy Panie — szepnął Strzyż, podchodząc doń bliżej — azali tego nie widzicie, iż ich dwu sami się rychlej pożrą, niż tobie zaszkodzą? Na twoje koło woda.
Ramionami ruszył obojętnie Sieciech.
— Nie lękam się ich obu — rzekł — ale król nieposłuszny gniewa mnie. Gdyby nie ja, w co by już się dotąd obróciło królestwo jego? Alboby je koronowany król czeski zagarnął, albo Pomorcy złupili, a stary tułałby się gdzieś na cesarskiej łasce. Mnie winien wszystko, a słuchać nie chce.
— Arcybiskup winien wszystkiemu — dodał Smoła — miękkie serce ma.
— A twardy upór — rzekł wojewoda — pytał mnie wczora, oparłem się, przeczyłem, prosiłem, nie dał się złamać i na swoim postawił, ażeby mi pokazać, że Sieciech tu nic nie znaczy, a Sieciech im pokaże, iż czym był, tym— być nie przestał.
Pięścią uderzył w stół. Wszyscy stali milczący, Sieciech się rzucił na ławę.
— Odroczy się przez to, co się ma stać, ale nie minie — rzekł ponuro. — Królestwo to nie ostoi się beze mnie.
— Co nam Zbigniew, klecha ten! — wtrącił mały, opasły Barwień, gładząc bródkę rudą. — Co Zbigniew? Do parobka niż do królewskiego dziecka podobniejszy, a z oczów mu patrzy jak dzikiemu żbikowi.
Nic Sieciech nie odpowiadał, burzył się w sobie. Wtem młody chłopak ze dworu królowej przyszedł mu coś szepcząc do ucha. Odprawił go ruchem ręki, nic nie mówiąc, gniewny jeszcze na wszystko, co go otaczało, lecz po krótkim namyśle wstał i wyszedł, zostawując swych przyjaciół bez opowiedzenia się im, dokąd i na jak długo. Ci pozostali, rozprawiając nad wypadkiem niespodzianym dnia dzisiejszego. Dworzanin królowej prowadził wojewodę bocznymi drzwiami do mieszkania Judyty.
Cesarska siostra właśnie poczęła była zdejmować z siebie klejnoty, w które się na uroczystość przystroiła, w sukni rozpiętej chodziła po komnacie, gdy Sieciech się zjawił w progu. Po twarzy jego poznała gniew, z którego nie ochłonął jeszcze, ona też nie mniej była oburzoną i rozdrażnioną.
— Byćże to może, wojewodo — zawołała, stając naprzeciw wchodzącego — ażebyście Wy nie mieli siły zapobiec temu, dopuścić to królewskie szaleństwo? — W głosie jej przebijała namiętność gwałtowna. — Dopuściliście dla mnie srom, dla wszystkich niebezpieczeństwo! Ten nikczemny bękart będzie mnie śmiał nazywać matką? —Ten parobek… ten niewolnik…
Słów brakło królowej, targała rękawy swej sukni.
— Nie mogliście go kazać umorzyć w więzieniu, mając go w swych rękach? Czekaliście, aż na wolność go wypuszczą! Dobrze, pięknie, wybornie się stało!!
— Któż się mógł tego spodziewać? — odparł Sieciech.
— Nie wiedzieliścież — wołała Niemka, brwi marszcząc — że nieprzyjaciel, póki w nim tchu staje, zawsze niebezpieczny. Mogli mu oczy wyjąć ludzie, nikt by nie rzekł nic, pozór by się znalazł. Wy! Wy nie zdaliście się do rządzenia, Wy jak król słabi jesteście!!
Wojewoda patrzał na nią, cierpliwie wymówek słuchając, czynił je pono i sam sobie.
— Miłościwa Pani — odparł, gdy gniew jej głos zatamował — zasłużyłem na te wyrzuty! Bez tego mam dosyć wrogów, dość na mnie rzucają czernideł i potwarzy, nie chciałem dać powodu do nowych zaskarżeń i zemsty.
Śmiech królowej zły i szyderski przerwał mu mowę.
— Dbacie o ludzkie języki! Niech szczekają, kiedy chcą! — zawołała. — Było je tylko posmarować złotem, a przestali łajać i poczęli głosić chwałę twoją. Teraz szydzić z Was będą, boście słabi, a król nawet Was nie słucha!
Ruszyła się żywo, rzucając na stół z brzękiem ciężki ła&§ cuch złoty, który z szyi zerwała.
— Zaprawdę — dodała — wątpię już o Waszym rozumie Dopuścić do tego! To do Was niepodobne! I cóż myślicie dalej? Co?
Sieciech się zbliżył i szeptać począł.
— Stało się. Teraz ich dwu trzeba spuścić na siebie. Bolko i gorący jest, zewrą się; był jedynakiem, teraz i pierworodnym być przestał, młodszym jest, za nim iść musi. Skłócą się, zajedzą się królewicze.
Potrząsając głową królowa niedowierzająco patrzała, usta się jej krzywiły dumą jakąś i wzgardą.
— Tak, a nim się zewrą z sobą, wprzódy na Was, na mnie, na króla sobie ręce podadzą, pójdą przeciwko nam. Was obalą…
Sieciech się uśmiechnął.
— Do tego nie dopuściemy — rzekł. — Wojsko wszystkie ja mam w ręku. Grody obsadzone moimi, oni ani garstki nie mają własnej. Starszyzna moja skinienia mego słuchać będzie.
Judyta poruszyła ramionami.
— I Wyście już zesłabli — rzekła — puszczacie zwierza, aby polować na niego, gdyście w klatce mieli. To nierozum! Myślicie, że pójdzie na drugiego, nie na Was!
Zaczęła się przechadzać po izbie królowa. Sieciech stał i czekał, aż się uspokoi.
— Źle się stało — rzekł — lecz starego biskupa nikt zawczasu nie zbadał, wystąpił nagle, nie pora było hamować. Jeden taki nieokrzesany klecha, choć go odzieją za książęcia, nic nam nie uczyni. Nie lękam się go, a pozbyć potrafię. W kruszwickiej bitwie ludzie go widzieli, rycerzem nie jest.
Klerykiem lat osiem był i na całe życie nim zostanie, męstwa nie ma, rozumu niewiele, cała siła w języku. Puści się na swawolę teraz, gdy swobodę poczuje, i zginie.
.— Wszystko Wam teraz dobre! — szydersko dodała Judyta.
Drzwi uchylono, pacholę króla domagało się Sieciecha, król po modlitwach żądał koniecznie wojewody, nie mógł usnąć, nie widząc się z nim, zbieżano cały zamek szukając; sługa pański dopominał się gwałtownie, by Sieciech szedł z nim do króla.
— Nie pójdę dziś do króla! — zawołał rozkazująco wojewoda. — Powiedzcie, iż mnie nie ma na zamku, żem odjechał. Mówcie, co chcecie, nie pójdę. Niech się frasuje król i niepokoi — dodał — oparł się radzie mojej, niechże swych lepszych niż ja doradców się trzyma.
Królowa, której oczy zaświeciły, potakiwała mu, bijąc w ręce.
— Niech pokutuje stary — zawołał — niech się gryzie! — I pacholęciu na drzwi wskazała.
Nastąpiła cicha narada poufna, tak zgodna, jak był gniew, co ją poprzedził, gwałtowny. Na twarzy królowej zjawił się wkrótce uśmiech, czoło się wyjaśniło, słuchając opowiadania Sieciecha. Podała mu rękę na przejednanie, odprowadziła do drzwi i w progu jeszcze żegnała szeptami długimi.
Wojewoda uwolnił się wreszcie, parę razy przywoływany od drzwi, odprawiany i powracający. Judyta, zasłonę drzwi podtrzymując nad sobą, patrzała za odchodzącym, aż zniknął jej z oczów. Sieciech potrzebował być sam z sobą, aby myśli zebrać i ukoić ducha.
Noc majowa cicha była i spokojna, zamek się cały do snu układał, gdzieniegdzie tylko z izb oświetlonych gwary spóźnione słyszę się dawały. Na wałach i u bram straże chodziły ospale.
W drugim końcu podwórca, gdzie stało wojsko królewskie i czeladzie, gęśle brzęczały i półgłośne śpiewy. Na mieście z dala psy poszczekiwały i pierwsze kury piały ranną pobudkę.
Wojewoda, mijając okna, w których świeciło, podniósł głowę. Zdało mu się, że widzi w nich cienie Bolka i mewa, z rękami zarzuconymi na ramiona, jak by naradź się z sobą, przechadzających się po izbie.
Stał i patrzał długo. Czuł w nich wrogów swych przyszłych, a potrzebował uczynić nieprzyjaciół, nie druhów, jakimi być zdawali. Władza, którą dzierżał do tej pory, pociesz go i ośmielała, nie mógł jej postradać w jednej godzinie.
— Wamli to ma się zamarzyć porywać się na mnie, mówił w duchu. — Wam! Niedołężnemu temu królowi be korony, dwu młokosom i kilku starym klechom? Gdy skinął tylko, jutro obalę wszystko!
Myśl wzbiła się wysoko i gniew ustawać poczynał.
— Nie jestemże ja tu panem, a oni na mojej łasce czasu?
Chodził tak długo, podpatrując, co się na zamku działo, zbierając myśli, osnuwając na przyszłość plany. Gdy powrócił do izb swych zmęczony, już w nich nikogo, oprócz służby rozespanej, nie było. Rzucił się na posłanie pewien, że jutro nagrodzi sowicie za doznane upokorzenie.
Nie było w słowiańskich krajach ziemi, co by uporniej stała przy dawnym swoim, pogańskim obyczaju nad Pomorze i plemiona, co je zaludniały. Jedno z nich, noszące imię Wilków, nie nadaremnie je wzięło, jak wilcy bowiem czatowali aa pastwę, jak oni drapieżna byli i łupu chciwi, okrutni, przebiegli, niepokonani, choć często klęski ponosili. Po każdej bitwie przegranej, chciwi zemsty, gotowali się do odwetu. Pomiędzy resztami pogan, pozostałych nad granicami, mieli potajemnych sprzymierzeńców, nietajno im było, co się u Polan działo, gdzie się obracały wojska, kiedy na nieopatrznych wpaść było można znienacka; korzystali często ze święcenia kościołów, z uroczystości, z najmniejszego odpoczynku i pieczenia, aby się rzucić na rozbrojonych. Gotowi też byli ze wszystkimi się wiązać, służyć każdemu, kto ich wyzywał do pomocy, podać rękę chrześcijaninowi, nawet każde zawichrzenie wyzyskać, ale niezależności swej nie poświęcali nikomu. Jednego dnia Niemcom, drugiego Polanom biegli w pomoc dla łupieży.
W bogatych miastach ich nadmorskich handel skupiał wielkie zasoby, wojna przynosiła łupy, zamożność dawała zuchwalstwo; naród był bitny, ochoczy do wojny i grabieży, zbrojny dobrze, a im dłużej niepodległości swej zdołał obronić, tym pewniej spodziewał się ją utrzymać.
Na próżno starano się go nawrócić, jedni po drugich szli doń apostołowie, niosąc wiarę chrześcijańską, a kończyli wszyscy posłannictwo swe męczeństwem, urągowiskiem i wygnaniem. Ubodzy księża, opowiadający Boga ubogich, nie znajdowali posłuchu u Pomorców, rabusiów, handlarzy, którzy bogactwa nad wszystko cenili. Pokłonić się tylko mogli blaskiem okrytej potędze. Wiara też pogańska, ostatni tu znalazłszy przytułek, rozkwitała sił ostatkiem; stały świątynie stare na nowo przybrane, rozlegały się w nich pieśni odwieczne, wędrowali pielgrzymi z ziem nawróconych, po kryjomu przynosząc ofiary, a niosąc stąd nowego ducha. To gniazdo bałwochwalstwa i rozbojów zniszczyć potrzeba było i nieustannego wroga pohamować.
Władysław Herman walczył ciągle z tymi niewygodnymi sąsiady, nie dającymi spokoju, Sieciech chadzał na nich zwycięsko, wyprawiano oddziały Rycerskie, które wpadały w głąb ich puszcz, plądrowały osady i miasta, ale podbić nie mogły. Poddawali się pozornie, gdy ich złamano, zdradzali wprędce, trzymali po grodach i miastach, najmniejszą zręczność wyzyskać umiejąc na korzyść swoją.
Od ujścia Wisły do Odry i aż do Łaby zalegała wybrzeża ta dzicz pogańska, niespokojąc ciągle ziemie sąsiednie. Dość było wieści, że król i starszyzna gromadzą się do Gniezna na wielkie świątki, aby już Pomorcy na zameczek graniczny, przez Polaków osadzony, Santok, godzili. Rzucili się nań i tylko cudem, a popłochem nocnym wyrugowani zeń zostali?! Napaść tę zuchwałą pomścić zaraz było potrzeba. Nie mogło ujść bezkarnie.
Jeszcze w Gnieźnie, gdy Sieciech dał się wreszcie przebłagać królowi i znowu opiekę swą nad nim rozciągać zaczął, uradzono wyprawę na Pomorzan. Bolesław, jak tylko zasłyń szał o tym, gorąco się do niej gotować zaczął.
Zbigniew byłby się może złożył tym, iż dworu ani czeladzi I nie zebrał jeszcze, nie był gotowym, ale obok Bolka, tak pochopnego do boju, wstyd mu było gnuśnym się okazać. Nowymi królewicz, którego na równi z młodszym postawiono, łatwó mógł zgromadzić około siebie znaczną liczbę drużyny. Garnęli się ludzie do nowego pana. Nazajutrz, zaraz po owym” wieczorze, gdy z więzienia wyszedł na dworzec, zjawił się do niego stary sługa, Marko Sobiejucha.
— Miłościwy Królewiczu — odezwał się, śmiejąc i pomrugując, a ręką sunąc ku kolanom — Miłościwy Królewiczu, bodejbyś żył sto lat! Nie ma się z tym co taić, mogę to wyznać, że jeżeli komu, to słudze swemu winniście swobodę!
Tu w piersi mocno się pięścią grzmotnął.
— Tak jest, tak jest, niech się Miłość Wasza ani śmieje, ani dziwi temu — dodał Marko. — Ja to chodziłem tak około najprzewielebniejszego arcybiskupa, a kładłem mu to przez różne osoby do uszów, aż nareszcie wziął do serca. Niech to zostanie tajemnicą, chwalić się nie chcę, lecz w istocie winniście swobodę słudze swemu.
Zdumiał się Zbigniew i zadąsał, ale bezwstydny człek klął się i przysięgał, że mówił prawdę, a dochodzić kłamstwa było trudno. Mówili drudzy, że jako żyw nigdy do ojca Marcina się nie zbliżał i słowa doń przemówić nie mógł.
— Teraz spodziewam się —¦ dokończył Sobiejucha — że gdy Wasza Miłość odzyskaliście wszystko, o człowieku, który za Was życie dawał, nie zapomnicie. Com wylał krwi pod Kruszwicą, a tu życie ważyłem! Gdyby nie cud, a łaska patrona mojego, już by mnie dawno krucy zadziubali.
Czyby się czuł do wdzięczności Zbigniew, rzecz wątpliwa, ale gnuśnemu nieco i przebiegłemu panu, który się rad wyręczał drugimi, dogadzał Marko i służyć mu umiał. Nikt lepiej nad niego nie dostał wszelkiego języka, nie podsłuchał zręczniej, nie wcisnął się śmielej w kąt każdy i z bogatszym łupem nie przychodził wieczorem, umiejąc go kłamstwy przyprawić. Nikt też lepiej i bezwstydniej pochlebiać nie potrafił.
W pierwszych dniach zaraz, gdy się poczęły rycerskie zapasy, gonitwy, bójki, w których Bolko celował, a na które Zbigniew tylko z dala patrzeć musiał, bo do nich zręczności nie miał żadnej, zrodziła się sroga zazdrość w eks–kleryku. Brał przed nim wszędzie Bolko prym, ubiegał go, a choć o lat kilka młodszy, szedł przodem, u ludzi mir jednał; chwalono go, wynoszono, kochano.
Zbigniew się nastawiał, szydzić próbował, iść z nim o lepszą nie zdołał. Dumny był, obraźliwy, mowę często złośliwą miał i nieopatrzną, ludzie o& niego stronili. Na koniu, z łukiem, z oszczepem, z mieczem próżno próbował coś poczynać, na wstyd i śmiech tylko się narażał. Siły miał dosyć, użyć jej nie umiał ani ochotę okazał.. Niecierpliwił się wnet i rzucał o ziemię, co trzymał, klnąc a łając.
Gdy jechali razem, Bolko wyglądał królewsko, tamten na przystrojonego parobka, choć się obwieszał łańcuchami i świecidłami wszelkimi, w których się kochał bardzo. Dwór też jego, co miał świetnie wyglądać, wydawał się cudacko. Niepowodzenie to jątrzyło Zbigniewa; powoli począł się coraz głośniej dopominać o swe pierworodztwo i gdzie tylko mógł, zasiadać pierwsze miejsce. Dwór jego nie ustępował kroku Bolkowej drużynie, stąd się rodziły waśnie i spory nieustanne.
Bolko mniej dbał o miejsce i śmiał się. Dwunastu towarzyszów jego, patrząc na współzawodnika swojego pana, niezgrabnego, nieszykownego, przezywali go klechą, śmieli się Po cichu z niezręczności jego, z dumy, a czasem drwiny przez usłużnych usta dochodziły do chętnie nastawiającego na wszystko ucha Zbigniewa.
Między tymi dwoma obozami młodych synów królewskich naprzód się objawiło współzawodnictwo, zrodziła zawiść i nienawiść. Dwór Zbigniewa, naprędce zbierany, złożył się z niezbyt dorodnej młodzieży, ściąganej ze wszystkich kątów, która odzieżą tylko jaskrawą się odznaczała. Marko Sobiejucha zajął tu miejsce przedniejsze, niby ochmistrza czy dowódcy. Gdyby największe było nawet usposobienie do zgodj człowiek ten byłby ją potrafił zakłócić, tak umiejętnie brał się do tego. Podżegał ciągle. Wieczorem zawsze przynosił panu do łoża, co się we dnie przyzbierało: jak to dworzanie Bolkowi wyśmiewali niezgrabność pana, jak go przezywał klechą, jak wyzywano go naumyślnie do rzucania oszczepem, aby upokorzyć, jak ten i ów to i owo powiedział, a Bolko się wszystkim cieszył itp.
Zbigniew widząc, że królewiczowi rycerzem trzeba było być koniecznie, odziewał się po rycersku, miecz sobie ogromny przywieszał, na konia siadał, toczyć nim próbował, ale ani ze szkapą, ni z mieczem, ni z oszczepem, ani z łukiem rady sobie dać nie umiał. Rankami po kryjomu uczył się swych rycerskich sztuk od Sobiejuchy; ten gadał o nich dużo, wiedział wszystko, chwalił się bezmiernie, a na razie mu się zawsze coś psuło. Łuk nie dopasował, strzały były niedobre, oszczep nie przychodził do ręki itp. Zbigniewowi się również nie wiodło, konie go tłukły, zbroja mulała, miecz mu zawadzał, a choć siłę w ręku miał wielką, gdy oszczep cisnął, pewnie poszedł nie tam, gdzie chciał, a gdzie się go nikt nie spodziewał. Kaleczył konie i ludzi.
Sieciech w kilka dni popatrzywszy na to, co się działo, zrozumiał wszystko i gdy znów królem kierować począł, narzucając mu wolę swoją jeszcze silniej, natychmiast doradził Władysławowi, aby braci obu razem na Pomorców wyprawił. Na pozór słusznym to było. Król dla przejednania posłuszeństwem faworyta i na gorsze by się był zgodził, tym bardziej na myśl tak zbawienną, która braci pobratać miała. Naprzód Bolkowi o tym oznajmił, Bolko pobiegł z nią do Zbigniewa.
Dwa silne pułki konne pancerników stały w pogotowiu, najdoborniejszy lud, najdoświadczeńszy żołnierz, najupodobańsi Bolkowi rycerze, którzy już z nim niejeden raz robili wycieczki. Jeden oddział, jeszcze stojący pod Santokiem, zabrać z sobą mieli i stamtąd wyruszyć. Bolko pragnął dotrzeć bodajby do morza, do któregoś z bogatych grodów, do ubiegnięcia łatwych, bo ludność ich dla handlu częściej na morzu w łódkach niż na wałach siedziała. Miasta były warowne, bogate, lecz letnią porą nieludne.
Pierwszy ze swą drużyną gotów był Bolko i ruszył zaraz do Santoka. Zbigniewowi zabrakło ludzi do orszaku, jaki z sobą chciał prowadzić, ale brat nań dwa dni czekać przyrzekał, dając czas do zebrania koni i czeladzi. Marko po swojemu się ruszał, krzyczał, biegał, klął, a zawsze mu się nie wiodło nie z jego winy, przez ludzi. Ostatniego dnia Zbigniew opóźniony puścił się brata doganiać.
Marko nie odstępował go na chwilę. On i posłuszny, a głupawy Zahoń jechali przy królewiczu. Zahoń wiózł mu hełm, gdy zaciężył, to miecz, gdy się plątał i po koniu tłukł, to tarcz małą malowaną, z którą Zbigniew nie, wiedział co robić. Nie nawykłemu do żelaza ciężyły i tak blachy, które na sobie mieć musiał, wadziła ostroga u nogi, rozpinały się na nim sprzączki, napierśnik dusił, pas nacierał, a i konia było mu dobrać trudno.
Szczęście owo wielkie, które spotkało Zbigniewa, na chwilę prawie nie odmalowało się w jego twarzy. Posępny był, gniewny, szyderski, mruczący na wszystko, nikt mu dogodzić nie umiał. Jeden Marko ze swym językiem najlepiej mu do smaku przypadał. Nie żałował też dla pana przyprawy smakowitej i bluzgał na wszystkich. Dworu tajemnic od niego się dowiadywał królewicz, w jakich łaskach był u królowej Judyty Sieciech, który niekiedy do późnej nocy sam na sam z nią przesiadywał, jak znowu król słabym był i posłusznym dla wojewody, który czynił z nim, co chciał; jak się wychowywały królewny, co poczynały niewiasty, otaczające królowę, którymi się ona posługiwać umiała, kto z wojewodów z wojewodą trzymał i był mu zaprzedany, a kto z nim zadzierał.
— Miłościwy Królewiczu — odezwał się w drodze Marko Sobiejucha do pana, gdy nieco za sobą orszak swój zostawił ciągnąc lasem piaszczystym. — Miłościwy Panie, gdy da staniemy w tym Santoku, a przyjdzie ciągnąć dalej, Miłość Wasza postanowi co do dowództwa?
Zbigniew wprawdzie sam czuł, że na dowódcę się nie ale słuchać też nikogo nie był rad. Pomyślał nieco.
— Juściż mnie jako starszemu — odezwał się — należy się dowództwo, nie komu. Inaczej nie powinno być. A cóż mam począć? Co?
— Co? Jak? — wyrwał się Marko. — Jeżeli Miłość Wasza wprawy nie ma, toć mnie na swym miejscu może uczynić namiestnikiem. A ja, ja już sobie radę dam… Nie na takie się rzeczy patrzyło! Nosa mam, ludzi w garść potrafię wziąć. Starszemu królewiczowi dowództwo przynależy. Jak się miłość wasza raz dasz wziąć pod rozkazy, wszystko przepadło. Starszeństwo najpierwsze prawo na świecie.
— Toteż spodziewam się, że ten gołowąs zaprzeczyć mi go nie może — odezwał się Zbigniew.
— A jakby się oparł? — spytał Sobiejucha.
— Nie poddam mu się — rzekł Zbigniew.
— Nie potrzeba, nie można, nie godzi się poddawać — wołał Marko. — Przy waszej miłości musi być dowództwo. Bolka trzeba nauczyć posłuszeństwa. Kiedy jużci wy, nie kto, weźmiecie całe królestwo, będzie musiał się poddać i słuchać a siedzieć na swym udziale cicho i powołany iść pod chorągiew.
Myśl wyłącznego panowania jeszcze była Zbigniewowi nie przyszła, pochlebiała mu.
— Król stary, niedołęga, do niczego, Sieciech jawny zdrajca — kończył Marko — trzeba zawczasu myśleć o sobie, bo inaczej Bolko i jego ulubieńcy was uprzedzą.
— Nie dopuszczę! — mruknął Zbigniew.
— Zręczny jest i mężny, ja mu tego nie przeczę — mówił Marko — na żołnierza dobry, na wodza się nie zdał. Zapalczywy, prędki i łatwowierny. E, e! Wasza miłość będziesz nam panować! Inaczej nie może być!
Przez całą drogę Sobiejucha tak przygotowywał swego pana.
Nad ranem stanęli w Santoku, gdzie już do wyruszenia wszystko było pogotowiu i ciągnąć trzeba było spiesznie, aby Pomorcy nie dowiedzieli się zawczasu o wyprawie. Zamczysko owe, które kluczem Polski od Pomorza zwana, nad samą rzeką położone, a raczej dwoma obwarowane, mocne było tylko moczarami i błotami, które je dokoła otaczały. Wały i zaborole4 miało dosyć krzepkie, lecz rozległą zajmując przestrzeń, gdyby nie woda, trudne by było do obrony.
Roiło się tu teraz rycerstwem, a żołnierza takiego nie widział Zbigniew jako żyw, bo i pod Kruszwicą równego mu nie było. Pancernicy, chłop w chłopa, na koniach krzepkich, zręczni, wojacy już doświadczeni, śmieli się tak do wojny, jak by do najmilszej zabawy. Bolko, wcześniej tu przybywszy, już ich był opatrzył wszystkich, rozporządził, ustawił, podzielił, którzy przodem iść mieli, jacy na tyłach. Większa część tych ludzi znała go i kochała, bo był jak bardzo młody, tak nad wiek swój dzielny i roztropny.
W dolnej izbie na zamku, niepoczesnej, wcale, bo tam oprócz załogi i starosty nikt nigdy nie przemieszkiwał. Bolko spał, jadł i przyjmował starszyznę. Po ławach i stołach tyle było hełmów, rękawic i łuków, co misek próżnych; w kątach stały oszczepy i pociski snopami. Odzież leżała po kątach, ruch wchodzących i wychodzących drzwi nie dawał zamykać. Bolko na ławie siedząc jak na koniu przyjął przybywającego Zbigniewa, który z dala się rogami otrąbił i wciągnął z wielką uroczystością na zamek, miecz jak zwykle każąc nieść przed sobą. Ze nikt go w podwórcu nie przyjmował, a ludzie się po trosze śmieli, wszedł do izby nadęty, z przybraną powagą wielką.
— No, bywaj, bywaj! A toć czas ruszać! Wilki te niepoczciwe, jak skoro się o nas dowiedzą, pierzchną w gąszcze i nie złapiemy ich. Im dłużej tu stoimy, tym gorzej dla Na koń! Na koń!
Gdy Bolko tak wywoływał, a ludzie, głos jego posłyszawszy, ruszać się poczynali, Zbigniew stał przed nim nadąsany.
— Ja spocząć muszą — rzekł — ano, potem zobaczemy.
— Jak to zobaczemy? — odparł Bolko. — A cóż tu ma patrzeć, gdy wszystko opatrzone?
Zbigniew spojrzał bystro spod brwi zmarszczonych.
— Juściż ja opatrzeć muszę, bo przy mnie dowództwo rzekł.
— Dowództwo przy tobie? — wykrzyknął Bolko ze śmiechem. — Nauczże się wprzódy na koniu siedzieć, oszczepem władnąć! Tyś jeszcze nie wojak; pierwsze pole twoje, a już ci się dowództwa zachciewa? Chyba, żeby nas w puch rozbito! Nie znasz ani Pomorców, ani ich kraju!
— Ja starszy, pod niczyje rozkazy iść nie myślę — zawołał dumnie Zbigniew.
— No, to siedź w Santoku i zostań tu! — rzekł Bolko. Ja też pod twoje dowództwo nie pójdę. Tyś nie żołnierz…
— Alem syn królewski jako i ty — i starszy — krzyknął Zbigniew.
Bolko się zmarszczył trochę.
— Ja ci nie zaprzeczam synostwa ani starszeństwa, aleś ty na wojnie klerykiem — zawołał Bolko.
Wyraz ten dotknął mocno Zbigniewa, krew mu uderzyła do głowy, padł na ławę i podparł się na stole.
— Czyń, co chcesz; jakom rzekł, inaczej nie będzie — zakończył.
— No, to nie będzie nic! — krzyknął porywczo Bolko. — Ludzi szkoda, ciebie żal. Łeb ci utną. Wprzódy się trzeba wojny nauczyć, nim się wodzić zechce… Na zgubę ludzi prowadzić nie dam.
— Jeżeli sam wojny nie znam, znajdę takiego, co za mnie znać będzie i powiedzie, ale z mej ręki — odezwał się starszy.
Bolko się z ławy zerwał.
— Naprawdęś to rzekł? — spytał.
— Nie na żart — zamruczał Zbigniew, którego twarz zań odpowiadała.
— No, to ja ci też powiem naprawdę, że pod tobą ani wodzem z twojej ręki ja nie idę. Wezmę sobie połowę ludzi, bierz ty drugą i próbujmy szczęścia.
Zbigniew milczał.
Marko Sobiejucha, stojący w progu, dał znak głową, aby tego nie przyjmował…
— Ja z połową nie pociągnę, bo siła mała — odezwał się starszy.
— No, to zostań w Santoku — począł śmiejąc się Bolko — dla mnie połowy dosyć, cały powrócę i łup jeszcze przywiozę. Chciał wychodzić w podwórce, bo go już piekło i pilno mu było, gdy Zbigniew go zatrzymał.
— Ja cię stąd nie puszczę — nie pozwolę — jam tu dowódcą, nie ty!
Bolkowi krew zawrzała.
— Hej! — zakrzyknął — ze mną dobrym słowem wiele można dokazać, ale rozkazywać mi i siłą brać — nie twoja rzecz! Wierz mi, nie próbuj się ze mną, nie zadzieraj z bratem! Gdyśmy cię z więzów uwolnili, pokornym byłeś, takim zostań, lepiej ci z tym będzie. Równym cię chcę znać, wyższym nie!
Modemu chłopcu z oczów ogień się sypał, drżał mówiąc, postawę miał męską i rycerską, która postrach wrażała. Zbigniew pobladł i zatrząsł się.
— Com rzekł, to strzymam — odezwał się zniżonym głosem.
— A ja com powiedział, od tego nie odstąpię — odparł Bolko śmiało.
— Ni ja.
— Ani ja!
Stali naprzeciw siebie, oczyma się mierząc wyzywającymi, Bolko uśmiechał się pogardliwie, odwrócił tyłem do Zbigniewa i powoli ku drzwiom mierzył.
Wyszedł w podwórzec, sypnęła się za nim drużyna otaczając go, gniewna, rozsierdzona, z rękami na mieczykach. Gdyby był słowo rzekł, skinął, rzuciliby się i siekli.
Wtem Bolko dwu przedniej szych tysiączników kazał pozwać do siebie. Stawił się pierwszy, nakuliwając trochę, Groza, stary żołnierz, który nogę miał dawniej oszczepem przebitą, ale na koniu tego czuć nie było.
— Moje dwa pułki niech się sposobią do pochodu — zawołał królewicz — brat mój pono na swą rękę chce szczęścia próbować swoim dworem; połowa ludzi niech do niego odejdzie, my zapolujemy sami.
Groza brodę pogładził.
— Już ludziskom się tuzy5 i dłuży — mruknął — czas by iść.
— Pójdziemy zaraz — rzekł Bolko. Wtem Zbigniew się oknem wychylił z izby.
— Ani mi się ważcie ruszyć nogą — krzyknął — ja tu dowodzę, nie kto inny, ja!
Groza spojrzał nań, a potem ku Bolkowi obrócił. Ten zamilkł nieco.
— Jakże się Wam zda? — spytał Grozy.
Tysiącznik sam nie wiedział, co poczynać. Marko już wprzódy się iz nimi rozmówił, ludzie wahali się, kogo słuchać, za kim iść.
— Miłościwy Panie — odezwał się Groza, kłaniając królewiczowi — uczyńcie ład między sobą sami, to nie nasza sprawa.
— Mnie znacie — odezwał się Bolko do swoich, wskazując potem na wyglądającego oknem Zbigniewa. — A tego znacie Wy? Byłli kiedy z Wami? Bił się? Wiecie, czy go kto nad wojskiem postanowił?
Starszyzna, stojąc z odkrytymi głowy, patrzała po sobie, spozierała na Zbigniewa, ramionami dźwigała, nikt się odzywać nie śmiał.
— My tylko Was, Miłościwy Panie, znamy — rzekł Groza po namyśle.
Inni za nim śmielej powtarzać zaczęli toż samo.
— Dwa pułki do mnie, wyjdziemy natychmiast! — powtórzył Bolko.
Wtem zza Grozy wysunął się stary Wyga, który graniczne lasy najlepiej znał, a na zwiady go zawsze posyłano. Chodził om wczoraj w okolice i dopiero co powrócił. Chłop był odziany umyślnie, że go za Pomorca rychlej było można wziąć niż za chrześcijańskiego człowieka; zarosły, spoglądający dziko. Umiał się on nawet do miast i na zamki dostawać w Pomorzu, w Kołobrzegu bywał nieraz na targach, w Szczecinie i Julinie, wędrował czasem aż do ujścia Łaby, znał wszystkie gościńce i ścieżki w tamtym kraju, a wierny był swym panom tak, że słowo jego nie zawiodło nigdy. Wyga stał na pałce nasiekiwanej oparty, skłonił się Bolkowi i poczesał po głowie ogromnymi okrytej włosami.
— Wróciłeś przecie, Wyga! — zawołał Bolko.
— Dziś dopiero — odezwał się głosem grubym posłaniec.
— Cóż słychać?
— Siła Pomorców się zebrało, bo się gdzieś napaść gotują — począł Wyga — nie można przeciw nim z małą garścią iść. Przemko dowodzi, ludzie najlepsi, czatują, jak by się czego spodziewali. We dwa oddziały na nich mało!
— We dwa? Moje? — pochwycił Bolko.
— Mało — odezwał się Wyga — kto ich wie? Może języka już dostali, obstąpią i przemogą, z dwoma iść bez odsieczy chyba na pewną zgubę.
I głową potrząsał stary. Królewicz się rzucił.
— Nie liczba stanowi — wtrącił — ano ręce i serca.
— Ale siła złego dziesięć na jednego — odezwał się Wyga — co nadto, to nie można. Chyba życie niemiłe. Całą siłą na nich uderzyć, przepołowioną nie, nie!
Stary wciąż to powtarzał: Nie! nie!
Bolko rozgorączkowany nogami bił o ziemię i miotał się.
— Prawisz nam strachy! — krzyknął.
— Miłościwy Królewiczu — zagadał Wyga z pokłonem poufałym starego sługi, który zna serce swego pana — nie gorącujcie się! Jam niewinien, a prawdę mówię. Darmo się silić i ludzi tracić. Ja się Wam na drodze położę, a nie puszczę. Przemko zwąchał, że się coś zbiera w Santoku. Czeka. Z małym czym porywać się, to iść na zgubę.
Z gniewem prawie odwrócił się Bolko od niego, Zbigniew, który z okna wywieszony patrzał, rad był, że się tak składało.
Żołnierze byliby Bolka posłuchali wszyscy, gdyby na nich; skinął tylko, starszyzna, na rozum biorąc, wahała się i naradzała. Oba młodzi królewiczami byli, nie wiedzieć było, kogo słuchać, starszego się lękali obrazić, aby się nie mścił; młodszego kochając, nie radzi byli opuścić. Patrzali na siebie, mruczeli, łokciami się popychali, odzywać się nie śmiał żaden. Marko do roboty językiem najwprawniejszy chodził pomiędzy nimi, po słówku sypał i podburzał.
Bolko się znalazł w położeniu, w jakim nie bywał jeszcze, z gniewu oszczep, który był w rękę wziął, roztrzaskał i dwie jego połowy daleko rzucił precz od siebie. Odszedł nazad do izby i na ławie przysiadł chwilę. Drużyna jego, która się więcej niż on sam burzyła, do progu się cisnęła, czekając rozkazów. Oczów ze swego pana nie zdejmowali, czekając tylko, a nuż się odezwie, aby porządek po swemu uczynili. Zbigniew sam nie ostałby się był cały przed nimi. Lecz Bolko, zadumawszy się, nie dał»żadnego znaku. Wykarmiony na rycerskich pojęciach szlachetności, na powieściach o wielkich czynach męstwa i poświęcenia, oburzał się niewdzięcznością Zbigniewa. Rachował, ratując go, na uczucia braterskie, na serce jego, a znajdował dumnym, zawistnym i niechętnym, godzącym już na krzywdę tego, któremu miłość był winien. Serce jego wzbierało zgrozą na widok człowieka, który w samym początku już godził nań i spychał z drogi. Boleśniej dotknąć go nie mógł Zbigniew, jak odbierając mu zręczność zapolowania na tę dzicz, nad którą zwycięstwo zdawało mu się pewnym. Przebojem iść, z małą garścią ludzi, gdy Wyga i inni odradzali, nie chciał Bolko. Wstał z ławy, skinąwszy na swoich.
Zbigniew, sparty jeszcze w oknie, patrzał na z wolna szykujące się oddziały.
— Ostatnie słowo — zawołał Bolko, wyszedłszy w podwórce — nie ustąpicie mi dowództwa?
— Nie — rzekł Zbigniew gniewnie — nie, stokroć nie!
— Pruszynka! — odezwał się, odwracając, Bolko — konie moje dawać. Drużyna do mnie! Wracamy do Płocka. Chcecie iść, z Bogiem, zostawiam Was, wszystkich ludzi i dowództwo. Szczęścia życzę! Ruszajcie!
Skinął na swoich, którzy żywo pobiegli chwytać rozrzucony oręż, wdziewać hełmy, narzucać łuki na plecy i wynosić się z izby. Niektórzy śmieli się szydersko, wszyscy radzi byli, że się pan ich pod rozkazy brata nie oddał.
— Groza! — odezwał się Bolko do starego tysiącznika — zostawuję Wam dowódcę, idźcie z nim. Ja nie nawykłem iść pod cudze rozkazy, wracam do ojca!
Podprowadzono mu już konia, który się rwał niecierpliwie. Kropierz z niego kazał zdjąć Bolko, sam część zbroi odpiął i rzucił, rozkazawszy wieźć za sobą czeladzi, lekki oręż zostawił tylko przy sobie i skoczył na konia. Dwunastu jego towarzyszów, dwór i czeladź, śmiejąc się wesoło, opuścili zamczysko, wprost jadąc w lasy, aby po drodze się łowami zabawiać.
Zbigniew z Markiem i starszyzną został na zamku sam. Sprawa szła nie po myśli, choć na pozór zwyciężył. Marko, który poduszczał do sporu, gdy przyszło ruszać samemu na dzikich Pomorców, stał się dziwnie ostrożnym i ociągającym. Starszyzna, zniechęcona odjazdem królewicza, szemrała, że jej klechę za dowódcę dano, który wojny nie rozumiał. Tym nazwiskiem już go niemal wszyscy nauczyli się mianować. Ci, co zwykli byli chadzać z Bolkiem tylko, wprost odmawiali posłuszeństwa i warczeli. Z pozostałą resztą iść nie było można. Zbigniew miał przed sobą, że i ojca gniew ściągnie na siebie, i starszyznę wojskową zrazi. Zawołał do kąta Marka na radę.
— Co poczynać? — spytał. — Iść? Nie?
Ów rycerz, tak śmiały niedawno, znacznie był ostygł, marszczył się i rozmyślał.
— Miłościwy Panie, gdybyśmy ludzi pod dostatkiem mieli, czemu nie? Poszlibyśmy i pobili. Nie takie my rzeczy na; Węgrzech i z cesarzem dokazywali! Padlibyśmy na nich i stratowali pogan. Ano, z kim tu iść? Ludzie jacyś niechętni, podejrzani, nuż zdradzą? Ja o moje gardło nie stoję, ale, o Waszą Miłość, przyszłego króla naszego. Nuż nieszczęścia ¦ jakie? Nuż zasadzka? Pomorcy są rozbójniki chytre i prze— biegłe. Sam ten Wyga wyznaje, że bodaj czekają, gotowi zasadzkę uczynić w lesie! Ja tych lasów nie znam, ludzi nie znam, gorzej, bo im z oczów patrzy zdradą!
Rozstawił ręce szeroko i zamilkł. Pomimo ochoty ogromnej zdawał się zrezygnowany na powstrzymanie się od wyprawy. Zbigniewowi odpadła też chęć do walki. Powołano starego Grozę, który przyszedł, oszczepem się podpierając.
— Mówcie, stary, co radzicie? Iść, nie iść?
— Miłościwy Panie — odezwał się tysiącznik — gdyby królewicz Bolko z nami był, rzekłbym iść. Jak go nie stało, powiem, iść mała rzecz, myśleć trzeba, jak powracać.
Obraził się królewicz i strząsnął.
— Że nam jednego młokosa nie stało, dlatego się już ważyć nie możemy? — zawołał Zbigniew.
— Prawda, że on jeden i młody — rzekł Groza — ale za dwudziestu stanie; ludzie za nim idą inaczej, ciągnie ich za sobą. Bez niego jak bez ręki.
Zbigniew wargi zakąsił. Drudzy ze starszyzny także niezbyt wielką ufność w swą siłę okazywali. Jeden z nich, popatrzywszy na niebo, zapowiadał srogą burzę, drugi nastawał, że Pomorcy pewnie wiedzą o wyprawie, inni mówić nie chcieli. Rozprzęgało się wszystko.
Zbigniew usiadł zniechęcony na ławie, przesiedział do wieczora, dotrwał na zamku do rana i namyśliwszy się, że winę całą zrzuci na Bolka, pułkom z sobą kazał nazad do Płocka powracać. Wyprawa spełzła na niczym.
Na płockim zamku wieczorem dnia jednego letniego cicho było jak zwykle; śpiewy tylko niewieście rozlegały się około komnat królowej, gdzie Judyta, trzy jej córki, liczny dwór żeński i męski, prawie zawsze zabawiał się dosyć wesoło.
Dwa otoczenia, króla Władysława i królowej, dzieliły się od siebie najczęściej jak dwa obozy nieprzyjacielskie. U królowej liczba cudzoziemców, Niemców i Niemek szczególniej przeważała, młodzieży węgierskiej, Sasów i Frankonów kręciło się dużo, a była to drużyna pusta i próżniacza, dla której gędźba, śpiewy, pląsy i umizgi całe stanowiły życie. Po królewsku, wspaniale, dostatnio, świetnie odbywały się zabawy wieczorne, ciągnące często do późnej nocy; gdy na smutnym królewskim dworze panowała cisza, a Władysław modlił się, trwożył i chorzał. Całe dnie schodziły mu na myślach tęsknych, w których przewidywał przyszłe zawikłania i klęski. Wróżył zawsze co najgorsze.
Dopóki Zbigniew był zamknięty, płakał nad tym dziecięciem swym pokrzywdzonym; gdy go uwolnił, lękać się począł, ażeby z Bolkiem nie waśnili się i nie spierali, lękał się, aby nie zniechęcili Sieciecha, lękał, aby wojewoda zrażony nie odstąpił od niego. Obawiał się dzieci własnych, bał wojny, niezgody, niepokoju; ze wszystkimi rad by był żyć w zgodzie, nikogo nie zniechęcać, okupić ciszę dla dni starości swej. Widma chorobliwej wyobraźni, przeczucia straszne go prześladowały. Nocami sny miewał przerażające, po całych dniach gryzł się podejrzeniami i przywidzeniami. Strapionego ducha ledwie na chwilę ukoiła modlitwa, troska powracała znowu. Dręczył się sam. Sieciech wezwany do rady zawsze miał jedno na ustach, użycie siły i grozy, król właśnie wstręt do obojga. Obawiał się skutków.
Wieczora tego zostawiony sam sobie z milczącymi urzędnikami przybocznymi, król opanowany był przez te widma straszliwe klęsk i zawichrzeń, gdy komornik wbiegł, oznajmując o Bolka powrocie. Nie wiedział więcej nic nad to, że królewicz sam przybył z drużyną, a wojska przy nim nie było.
W pierwszej chwili przeraził się król, myśląc, że Pomorcy ich pobili, a Bolko ledwie uszedł z życiem. Cały drżący posłał i po syna, aby mu się natychmiast stawił.
Prosto więc z konia, jak stał, wpadł Bolko do królewskiej komnaty i przybiegł do ojca, który, nim się doń odezwał, długo w objęciach go trzymał.
— Ocalony jesteś! — zawołał. — Bogu niech będzie chwała! A Zbigniew?
— Nie byliśmy na żadnej wyprawie — odezwał się Bolko. — Co Zbigniew uczyni, ja nie wiem. Nie rycerz z niego, a uparł się zwierzchnie dowództwo brać, z prawa starszeństwa. Ja pod jego rozkazy iść nie mogłem i nie pójdę. Wrócić musiałem z próżnymi rękami.
Pobladł król. Jedno niebezpieczeństwo znikło, drugie, gorsze groziło. To, czego się lękał, co przewidywał, waśń braterska już gorzała w sercach.
— Powaśniliście się więc! — zawołał — bracia, wy, coście się miłować powinni!
— Nie poczynałem sporu — odpowiedział Bolko — a ulec mi się nie godziło. Rości sobie prawa nade mną!
To mówiąc dumnie spoglądał.
— Miły ojcze — dodał — nie przeciwiłem się jego uwolnieniu ani uposażeniu, byłem mu bratem dobrym, ale się zgnieść i w sługę obrócić nie dam!
Władysław, oczy zakrywszy, siedział przy stole. Słowa te i głos trochę gniewny syna ściskały mu serce. Straszne sny nocne, czarna owa przyszłość, o którą drżał, stały przed nim. Grzech jego mścił się nad nim.
— Cóż później będzie — odezwał się z cicha — gdy już dziś tak jest? Dziś o dowództwo, jutro się zagryzać poczniecie o ziemie królestwa tego i panowanie nad nimi!
— Nie — odezwał się Bolko. — Komu naznaczysz zwierzchność, temu posłusznym być musi drugi. Każesz mi słuchać, będę. Dziś myśmy równi, w jednych prawach, synowie twoi. Ja młodszy jestem, ale matka moja Starszą była! On starszy nie prawem, ale tylko łaską twoją.
— Dość, dość! — przerwał król. — Ukój się, uspokój, uczynię wedle sumienia, aby zgoda panowała między wami. Jam stary, chory, niedołężny, puszczę wam rządy, patrzeć chcę, jak je sprawiać będziecie.
— Ojcze Miłościwy — przerwał Bolko — rządźcie Wy sami, królujcie! Ja nie chcę nic, ino na wojnę gdy idę, sam być muszę, nie pod nim.
Po krótkiej rozmowie odszedł królewicz. Od drużyny jego cały już dwór wiedział, co się stało, pobiegli zausznicy z językiem do królowej, do Sieciecha, który na zamku właśnie był i u Judyty siedział.
Gdy wieść tę przyniesiono, królowa natychmiast córki i służebne wysłała precz, aby sama pozostać z wojewodą.
W twarzy Sieciecha widać było zwycięstwo i radość złośliwą.
— Jest, jakom przewidział — zawołał — poczyna się rozwiązywać sprawa. Nie stałoż się tak, jakem zapowiadał, że gdy Zbigniewa na wolę puszczą, jeść się będą i za jedzą?
Królowa uśmiechnięta zbliżyła się doń i dotknęła jego ręki.
— A co dalej? — zapytała cicho.
— Co dalej? Sądzę, że nawet ich i podżegać nie trzeba, bo się nie pogodzą — mówił Sieciech — źle by było, gdyby się pojednali, a nawet pojednawszy się, długo w zgodzie nie wytrwają. Jeden z nich uwolni nas od drugiego, pozostałemu damy rady!
Sieciech ożywiony był i ciągnął dalej.
— Oba są otoczeni ludźmi moimi, żaden ich krok mi nie tajny, żadne słowo nie wyjdzie z ust, aby mi go nie powtórzono. Przy Zbigniewie mam zausznika, dla którego on nie ma tajemnic, z Bolkiem trudniej, ale i na tego oko mają. Ten głośno prawi, co myśli. W pierwszej wyprawie na Pomorców czy na Czechów zapalczywość dziecinna go zgubi.
Uśmiechnął się chytrze, oczy mu pałały, królowa była uradowana i patrzyła nań z czułością wielką.
— Nie lękasz się swoich, by cię zdradzili? — szepnęła
— Nie, moim złotem żyją — rzekł Sieciech — tamci ich za co kupić nie mają.
Mieniały się uśmiechy i wejrzenia; Judyta zdała szczęśliwą.
— Wszystko dobre — rzekła, głos zniżając — lecz pospieszać trzeba. Król dogorywa widocznie, mówię Wam, powtarzam, dni jego policzone, ociągać się nie godzi.
— Wszystko teraz spiesznym pójdzie krokiem — Sieciech.
Zasłona we drzwiach poruszyła się i zaszeleściła; wszedł podkomorzy królewski. Ukłonił się nisko wojewodzie i ręką wskazał, że król go wzywa do siebie. Zrozumiał to łacno Sieciech, bo się spodziewał, że doń przyślą. Gdy podkomorzy się oddalił, wojewoda w ślad za nim pośpieszył, spojrzał tylko ku królowej, która ścigała go oczyma i odchodzącemu od ust pożegnanie posłała poufałe. Nieraz tak i przy ludziach okazywała czułość swą ulubieńcowi.
Sieciech zastał króla na zwykłym miejscu, pogrążonego w myślach tak, że choć wojewoda wszedł i stanął przed nim, nierychło głowę ciężką podniósł i zagryzione usta otworzył. Milcząc, potem wyciągnął doń ręce, jakby pomocy błagał, jakby go wzywał na ratunek, pewien, że już Sieciech uwiadomiony jest o wszystkim. Wojewoda z dobrze udaną obojętnością stał u stołu, jedną ręką w bok się ująwszy, drugą spierając na nim.
— Miły mój! Druhu mój, rado moja jedyna — płaczliwie począł Władysław — wiecie już?
— A! — rozśmiał się nielitościwie Sieciech — miłościwy królu, macie to, czegoście żądali, coście sobie uczynili sami, a co ja przepowiadałem. Toć było nieuchronne. Dwu ich jest teraz, wojna między nimi musi być, póki jeden nie zostanie.
Okrutne te słowa raziły króla mocno; ręką rzucił odganiając przepowiednię, oparł się o krzesło bezsilny i mruczał po cichu, jakby się modlił.
— Ratujcież! Zapobieżcie! — zawołał — radźcie! Jam niedołężny, jam słaby, nie podołam już temu. Z sobą bić się będą, a mnie, mnie zabiją! Mnie! Co czynić? Co postawić między nimi?
Wojewoda ramionami strząsnął.
— Dwu gospodarzy w jednym domu, zgoda trudna — rzekł — jeden ustąpić musi.
— Dom wielki! — zawołał król.
Tak się rozpoczynała rozmowa, gdy niespodzianie podkomorzy ode drzwi postąpił, oznajmując arcybiskupa Marcina, któremu biskup Filip towarzyszył.
Król posłyszawszy, natychmiast z krzesła chwycił się drżący, wskazując Sieciechowi, aby mu rękę podał, i spiesznym, o ile zdołał, krokiem, poszedł na spotkanie dwu pasterzy. Zarówno jak poprzednicy jego, król nawykł był starszyźnie duchownej największą cześć oddawać, aby przykładem swym drugich do poszanowania jej wdrażać. Arcybiskup gnieźnieński szedł z królem w parze władzą i znaczeniem.
Chory Władysław aż do drzwi swych” wyszedł na spotkanie sędziwego arcybiskupa. Przybycie jego nigdy pożądańszym być nie mogło. Po Sieciechu, którego się równie obawiał, jak kochał, o. Marcin pierwszym był dla niego, szanował go król i wierzył weń. Wiek, dostojeństwo, charakter nadawały mu powagę wielką.
— Bóg Was tu zesłał w tej chwili! — zawołał król, z uczuciem całując rękę pasterza, który go błogosławił — Bogu niech za to będą dzięki! Znajdujecie mnie w trwodze i boleści wielkiej.
Przybycie to, tak pożądane dla króla, dla Sieciecha było najnieprzyjemniejszym wypadkiem. Wojewoda zmienił się na twarzy, ustąpił z niej wyraz zwycięski, nachmurzył się, zafrasował, pomieszał; przeczuwał, że mu arcybiskup znowu szyki pomiesza. Nie silił się nawet na udawanie spokoju i wesela.
Arcybiskup Marcin i biskup Filip usiedli u królewskiego stołu, wojewoda zatrzymał się nieco, wahał się widocznie, pozostać ma czy odejść, pilnować króla czy opuścić go i zdać na doradców duchownych, gdy Władysław, przyzwawszy go, szepnął mu coś do ucha wydając jakieś rozkazy. Wojewoda zwolna i z niechęcią oddalił się z komnaty.
— Ojcze mój — począł król, który ręce miał zwyczaj mówiąc składać jak do modlitwy, gdy był poruszony — ojcze mój, Bóg Was tu zesłał do mnie w chwili ucisku jako anioła pocieszyciela!
Arcybiskup milczał, król odetchnąwszy ciągnął dalej:
— Ojcze mój — począł król — oto mści się na mnie grzech mój. Ten, dla którego wyście wolność wyprosili, powstaje na brata. To, czegom się obawiał, przyszło; drżę i płaczę… Niezgoda wstąpiła w dom mój, grozi mu zgubą!
Arcybiskup zdziwił się i przeraził, wieść bowiem o wypadku jeszcze go była nie doszła. Król opowiedział mu to, o czym od syna słyszał.
Starzec milczał długo, zdumiony i przybity. Bolał nad tym z ojcem na równi.
— Pojednać ich musiemy — rzekł — pojednamy! Każemy u ołtarza poprzysiąc obie miłość braterską. Krewkość o młodzieńcza!
— A! Zechcąż oni posłuchać nas, przejednać się! — rzekł Władysław, głową poruszając tęsknie. — Lękam się przysięgi, aby uniesieni lub podmówieni krzywoprzysiężcami się nie stali. Raczej zapobiec potrzeba, ażeby do waśni żadnego nie mieli powodu.
— Rozum tak każe — potwierdził arcybiskup. Król spoczął nieco i ciągnął dalej:
— Bóg mnie może natchnął, lecz we łzach oto myśl powziąłem. Zwierzam się jej Wam tylko, niech ona przy Was zostanie do czasu tajemnicą. Mnie sił co dzień brak więcej do rządzenia tym państwem. Sieciech, wierny sługa mój, nie podoła temu. Nieprzyjacioły ma liczne. Chcę między synów podzielić królestwo za żywota, patrzeć i czuwać, jak rządzić będą. Płock tylko i Mazowsze zostawię sobie, starczy to dla mnie. Uspokoi się dusza moja!
Z widocznym politowaniem nad boleścią królewską słuchał arcybiskup.
— Rzekliście — odezwał się — Miłościwy Panie, że Sieciech wiernym jest Waszym sługą.
Głos, którym te wyrazy wymówił starzec, zdawał się wątpliwość oznaczać. Król, przestraszony, drgnął cały, oczyma powiódł dokoła, jakby lękał się świadków niewidzialnych rozmowy.
— Nie wątpcie o tym — zawołał — wiernym mi, najwierniejszym jest sługą, a służąc mnie, nieprzyjaciół sobie uczynił wielu. Dla mnie on trzecim dziecięciem, więcej może, druhem, podporą, tarczą, rozumem moim, prawicą, wszystkim.
Mówił coraz żywiej chory, aż tchu mu zabrakło.
Stary pasterz spojrzał dokoła i z piersi mu się dobyło ciężkie westchnienie.
— Nie przystałoby mi Was, panie, z błędu wywodzić — rzekł z powagą — gdyby nie było to sumienia obowiązkiem. Wy miłujecie Sieciecha, lecz on więcej pono własne korzyści swe niżeli Was miłuje. Jam powinien ostrzec Was.
Zbladły i wylękły król ręce łamał i oczy zakrywał.
— Nieprzyjaciół jego głosy w piersi się waszej odbiły, ojcze mój! — zawołał. — W obronie mojej stojąc, przyczynił ich sobie, zazdroszczą mu.
Biskupi spojrzeli po sobie.
— Po cóż bym zasmucać miał duszę twą, królu a panie — odezwał się arcybiskup — gdybym pewien nie był, iż mówię prawdę? Patrzcie, słuchajcie, a nie zaślepiajcie się.
Na to nie odpowiedział Władysław i, umyślnie zwracając rozmowę, szepnął z cicha:
— Powiedzcie mi ojcze, co sądzicie o zamiarze moim podziału państwa tego?
— Jeżeli spokój i zgodę nim okupić możecie — odpowiedział o. Marcin — dlaczegoż byście tak uczynić nie mieli? Inni panowie chrześcijańscy nie jeden raz tak dzielili kraje swoje. Lecz, Miłościwy Królu, zamiast mnie jednego, a przytomnego tu brata mojego, miasto Sieeiecha, czemu byście panów, ziemiany, starszych królestwa Waszego nie zwołali, aby im przełożyć myśl Waszą?
Milczeniem król przyjął radę, zdawało mu się zbytecznym powoływanie starszyzny.
— Życzyłbym — mówił arcybiskup — powołać na wiec duchownych, świeckich, władyków i żupanów, a ziemian. Sieciech może przeciwnym będzie temu.
Posłyszawszy to król drgnął niecierpliwie.
— Jeżeli sądzicie, że potrzebny wiec — rzekł żywo — powołajcie nań, rozkażcie, niechaj się zjadą. Zdaję to na Przewielebność Waszą.
— Uczynię, jak żądacie — odpowiedział starzec, patrząc na zmienioną i zafrasowaną twarz królewską. — Przyjdziemy w pomoc tobie, Miłościwy Panie. Niech się nie trwoży serce Wasze, a strapienie duszy nie ogarnia. Miłościwy jest Bóg, w rękach Jego wszystko. Nie spadnie włos bez woli Jego. Przywlókłem się tu — ciągnął dalej — bo mnie straszne doszły wieści o knowaniach Sieciecha. Nie pierwsze to ani z jednych ust idą.
Ujrzawszy znowu słabnącego króla, starzec go ujął za rękę.
— Zamilczę — rzekł — po co mam Waszej przymnażać boleści, gdy wiary słowom dać nie chcecie.
Zamilkli; król tak był poruszony, iż w istocie litość obudzał. Spalone usta otwierał ciągle, jak by mu tchu brakło, ręką uciskał piersi, oczy podnosił, oddech stawał się coraz cięższy, jak by go tłumione tamowało łkanie.
Rozmowa dłużej już przeciągnąć się nie mogła. Powstał arcybiskup, przyrzekając, że imieniem króla na wiec powoła.
— Uczyńcie to rychło— odezwał się król — dni moje policzone są, a w pokoju chcę umierać i rozterki nie zostawić po sobie.
— Będziecie żyć, Miłościwy Panie — rzekł arcybiskup, złożył ręce i zmówiwszy po cichu modlitewkę łacińską, zabierał się do odejścia.
Król, choć osłabiony, wstał i, kazawszy się pod ręce wieść komornikom swym, z tym samym obrzędem jak wprzódy odprowadził o. Marcina do progu. Dopiero gdy go znów w krześle posadzono, padłszy na nie, jak by ostatek sił postradał. Oczy zamknął i obwisł omdlały. Nie miał czasu spoczywać, gdyż w tejże chwili hałaśliwie wpadł wojewoda Sieciech.
Przestraszony król porwał się, a obaczywszy go, lice mu się wyjaśniło, uśmiechnął się i rękę doń wyciągnął. Przestroga arcybiskupa wcale nań nie podziałała, widać było, że się nawet nie myślał zwierzyć ulubieńcowi z tego, co mu o nim doniesiono, aby jemu i sobie przykrości oszczędzić. Nie po raz to pierwszy przychodziły do króla na Sieciecha doniesienia i skargi, obwiniano go niemal jawnie, zarzucano mu czyny, stawiano ludzi na świadki, król nie chciał słuchać i widzieć nie chciał. Pewien tego ślepego przywiązania, wojewoda czuł się nim silnym; zdało mu się, że żadna w świecie potęga obalić go nie może; nie rachował na to, że król raczej był słabym niż stałym w przywiązaniu i nade wszystko pokoju pragnął; że dla pokoju tego w końcu i jego mógł poświęcić.
— Najprzewielebniejszy pasterz — odezwał się Sieciech, zajmując miejsce u stołu — nie przybył tu pewnie daremnie, aby nas pobłogosławić. Należy do nieprzyjaciół moich, wiem to i czuję. Czy znowu o jaką zdradę mnie pomawia?
Słowa te zmieszały króla, którego wojewoda badał bystrym wzrokiem, zapłonił się, począł głową potrząsać, jak by zaprzeczał, choć cała postać i twarz dowodziły, że Sieciech odgadł, iż mu coś zagrażało. Władysław nie odpowiadał, a wojewoda ciągnął dalej:
— Może arcybiskup przywiózł znowu myśl jaką tak zbawienną jak uwolnienie Zbigniewa?
I szydersko królowi w oczy poglądał.
— Nie, nie — wyjąknął zmieszany król — o zdrowiu mym słabym i ubywających siłach mówiliśmy. Skarżyłem mu się.
Sieciech nie dopytywał więcej, zwrócono rozmowę na spór dwu braci. Wojewoda wziął stronę Zbigniewa.
— Miłościwy Królu — rzekł — Bolko choć tak młody, nie cierpi już żadnej nad sobą władzy. Wojsław skarży się nań, że mu się z rąk wyrywa. I teraz, gdy się wybierał do Santoka, uszedł przed nim niepostrzeżony. Ochmistrz, gdyby z nim był, zapobiegłby pewnie swarowi. Królewicz Zbigniew starszy jest wiekiem, starszy urodzeniem, cóż dziwnego, że chce mieć pierwszeństwo? Powołać potrzeba tutaj obu i sprawę królewską władzą rozsądzić.
Milczał ojciec, nie sprzeciwiając się w niczym. Jak gdyby chciał wynagrodzić Sieciechowi oskarżenie tajemne, które miał na sercu, był dlań tego dnia pełnym łaskawości i dobroci, zatrzymał go do późna u siebie, całował, ściskał, a gdyby mu był już wprzódy nie oddał wszystko, co miał, byłby go obdarzył jeszcze, aby za obwinienie opłacić. Ta dobroć i czułość nadzwyczajna, choć do niej Sieciech był nawykłym, obudziła w nim jakieś podejrzenie. Odszedł niespokojny, posądzając nie bez przyczyny arcybiskupa.
Trzeciego dnia, choć nie powołany, Zbigniew przybył do Płocka. Nie stanął jednak na zamku, ale się gospodą rozłożył w miasteczku w dwu czy trzech domach, z których mieszkańców wyrzucono na podwórze. Raźniej mu tu było i swobodniej, bo na zamku czeladź jego rozpasana dokazywać tak nie mogła, a on sam wstydził się onych zabaw, które sobie wyprawiał, często po całych nocach biesiadując z drużyną.
Na gospodzie przeodziawszy się, kazawszy orszakowi swemu wystąpić po książęcemu, jak był zwykł, w rogi trąbiąc, ze szczękiem i brzękiem wciągnął na zamek do ojca. Król się przestraszył wrzawą, ale mu dano znać, kto był.
Choć miłość dla tego dziecka, a bardziej poczucie obowiązku króla ku niemu pociągało, Zbigniew nigdy mu nie był tak jak Bolko ukochanym. Wstydził się Zbigniewa, obawiał się go, zrażał się obejściem szorstkim i prawie zuchwałym. Nie pytany wchodził do izby, nie oddając królowi należnego poszanowania, narzekaniami i skargami starego zamęczał, ze słabości jego korzystał.
Dnia tego, czując się winnym, tym szumniej i bezwstydnieniej wystąpił przed ojcem. Bolko był już tego dnia na łowach z drużyną, mógł więc swobodnie ze skargami się rozwodzić.
Wszedłszy i zaledwie się pokłoniwszy, zaraz zaczął od nich.
— Przybywam do miłościwego ojca i pana z żalem i skargą — odezwał się. — Wyprawa na niczym spełzła, nie z mojej winy.
— Wiem — odparł król sucho.
— Jestem przecie starszy, należy mi dowództwo!
— Jako żołnierz i rycerz młodszy jesteś — odparł król surowo. — Byłeś jeszcze w klasztorze, gdy Bolko dzieckiem już bił zwierza dzikiego i gonił nieprzyjaciela. Mogliście razem iść w zgodzie braterskiej, tyś spór wszczął.
— Wiem to — dumnie zawołał Zbigniew — że mnie zawsze będzie wina przypisaną. Zaprawdę nie było po co mnie tu ściągać z więzienia i mianować królewskim synem, abym młodszemu służył za igraszkę i pośmiewisko. W żywe oczy mnie przezywają klechą, wszyscy patrzą na mnie krzywo, Bolko się wyśmiewa, jego drużyna przy każdym spotkaniu na gościńcu mnie przedrwiewa. Ja tego ścierpieć nie mogę.
Król popatrzał i nie odpowiedział nic, Zbigniew nadaremnie żale swe rozwodził.
Królowa Judyta, która już wiedziała o przybyciu Zbigniewa, a na złość Bolkowi, znienawidzonemu przez nią, i w myśl Sieciecha, rada była starszemu bratu okazywać dobrą wolę, zabrała go z sobą na wieczerzę.
Król zawsze jadał sam i niewiele. Otwarty stół dla dworu i gości trzymała Judyta, lubiąca twarze nowe, wesołość i śmiechy młodzieży. Więcej tu było swobody niż cesarskiej siostrze i żonie królewskiej przystało, za mało poszanowania dla pani. Lecz wszyscy już byli do tego nawykli. Królowa sama chętnie otwierała usta, swawolne żarty strojąc i niepomierną wyzywając wesołość. Ona, trzy jej córki i mnogi orszak Niemek, Polek i Węgierek siadały przy stołach, u których też jadała młodzież dworska i starszyzna przybywająca do króla z pokłonami.
Lubiła Judyta przepych, stoły zastawione były wspaniale i zbytkownie, lecz ładu i karności przy nich nie było. Dzbany gżąc się wywracano, padały kubki, szepty i biegania poza ławami, wrzawa po kątach zapełniały izbę jadalną. Pod koniec każdej takiej uczty wieczornej zwoływano grajków, nucono pieśni, a że wina, miodu i piwa podostatkiem bywało, zabawy trwały do późna i bez pląsów się nie obchodziło. Niemłoda już pani, zawsze strojna, wymuskana, zalotna, chodziła sama w tany z wybranymi, dając sobie mówić więcej, niż się godziło, choć w owych czasach godziło się bardzo wiele, na królewskich nawet dworach. Królewien też nie strzeżono bardzo, a dwór pani sam się chyba musiał strzec, bo mu niej broniono nic wcale.
Zbigniewowi rozchmurzyło się czoło, gdy się znalazł w izbie, w której woń mięsiwa, napoju, kwiatów i olejków, którymi niewiasty głowy sobie namaszczały, przyjemnie połechtała jego powonienie. Dawny kleryk miał wielką do niewiast ciekawość, a niezbyt w nich przebierał; dwór królowej obfitował szczególniej w piękne i wesołe dziewczęta.
Pomiędzy Niemkami odznaczała się ulubienica i powiernica pani, Greta, która choć niezbyt już młodziuchna, bo pono do lat trzydziestu się zbliżała, miała jeszcze dobrze zachowaną świeżość jasnowłosych córek Teutonów, a piękną budową, wesołymi oczyma niebieskimi, śmiałością w obejściu się z mężczyznami przechodziła swe współzawodniczki. Wiele tam rozprawiano o tej Grecie i przygodach jej różnych: miała zawsze miłośników wielu, ale na kobierzec nikt jakoś prowadzić się jej nie ważył. Nie zdało się to ją obchodzić wiele, bo twarz miała zawsze wesołą i jasną, żart na ustach i odpowiedź gotową, a wydawała się szczęśliwą. Prawa ręka królowej, służyła jej do wszystkiego, do przyciągania tych, których potrzebowano, szpiegowania innych, jeśli się obawiano. Z dobrej woli czy z rozkazu Judyty, Greta starała się uwikłać w swe sieci młodziuchnego Bolka, ogniste pacholę nad wiek dojrzałe. Zdało się to bardzo łatwym, lecz Bolko oprócz swych koni, psów, sokołów i wojennych zabaw nie lubił nic. Na dziewczęce zaloty odpowiadał śmieszkiem obojętnym, a gdy te szły za daleko, z dumą je odtrącał. Tak samo zbył się natrętnej Grety.
Jasnowłosa na pozór łagodna istota, która patrzała takimi niebieskimi oczyma, jak spokojne lazurowych wód tonie, w których się niebo przegląda, pod tym pozorem trzpiotowatym i chłodnym miała niepohamowane namiętności. Jak pod kwiatami wąż, pod jej uśmiechem dziecinnym chowało się zemsty pragnienie. Królowa, która wiedziała wszystko, domyślała się i tego uczucia łatwo.
— A! — szepnęła do Grety dnia tego — jednego królewicza nie udało ci się pochwycić, za to drugiego weźmiesz, gdy zechcesz tylko. Ten ci pomoże dopiec tamtemu, co tobą pogardził i obraził srodze. Próbuj.
Greta nie miała dla pani tajemnic, jak królowa dla niej, spojrzała w oczy Judycie, zarazem pytając ją i myśl jej potwierdzając.
— O! Zbigniew — śmiejąc się mówiła królowa — parobek, niepiękny wcale, ale młody i królewicz. Gdybyś go sobie ujęła, a przywiązała, zdałoby się to i dla mnie Nie bardzo mu się trzeba drożyć, bo chłopak nieśmiały być musi.
Poszeptały tak z sobą na uboczu, a przed ucztą wieczorną Greta się przystroiła tak, że zdała się mieć lat piętnaście i być jeszcze dziewczątkiem niewinnym.
Pijany jeszcze kłótnią swą z bratem i urojonym nad nim zwycięstwem, Zbigniew był dobrej myśli. Śniło mu się teraz królowanie, zemsta i zamiast sukni mniszej, która go paliła jeszcze wspomnieniem, złotem bramowany płaszcz królewski. Wszedł do izby, w której oczekiwano na królowę, ze swym zwykłym niezgrabstwem i butą, potrącając ludzi, wywracając ławy i oznajmując się hałaśliwie. Wrzawa mu wszędzie towarzyszyła.
Za nim szedł niedobrany dwór jego, zbierana włóczęgów drużyna, którą Marko Sobiejucha dowodził. Była to gromada ż różnych narodów, różnego wieku ludzi złożona, po większej części takich, co się gdzie indziej nie mogli pomieścić.
Zbigniew czasu długiego swojego pobytu w saskim klasztorze na pół się stał Niemcem, chętnie więc i Niemców brał do siebie, miał kilku Czechów; koło niego też często szwargotano tym językiem, dla drugich niezrozumiałym. Marko w swych wędrówkach nabył w nim wprawy. Mówił on źle, ale za to wszystkimi językami znanymi i tak śmiało, jak by się z nimi w ustach urodził.
Bolek miał samą młodzież z Polan dobraną, synów najmężniejszych władyków i rycerzy, a jednego tylko starca, co jak Marko po zachodnich krajach wędrował, a praw ówczesnego rycerstwa i turniejów tam się nauczył.
Bolkowa drużyna przy królowej dworze łamać sobie musiała języki, aby się z nim rozmówić, Zbigniewa towarzysze między Niemcami i Węgrami byli jak w domu. Bratało się to wszystko z sobą. Królewicz, którego Judyta z początku wzgardliwie odpychała, mówić prawie nie chcąc do niego, nie lubił jej wprawdzie, lecz pewne poszanowanie okazywać jej musiał.
W chwili po wnijściu królewicza do izby ukazał się ochmistrz królowej Judyty z laską w ręku, poprzedzający siostrę cesarską, strojną jak zawsze, uśmiechającą się i wdzięczącą.
Za nią, tuż przy królewnach, szła piękna Greta, którą Judyta sama na dzień ten przystroiła. Miała na sobie obcisłą suknię niebieską, która pełne jej kształty aż do zbytku uwydatniała, złoty pas, na czole przepaskę złocistą, na szyi łańcuch z wiszącymi, poczepianymi do niego kółkami, pierścieniami i kutasy. Utrefione włosy jasne w części się zwijały około ślicznej twarzyczki na głowie, w części spadały na białe, pulchne ramiona. Blask i świeżość tego kwiatka, który zdawał się dopiero rozwinięty, porywały oczy wszystkich, cmokali patrząc na nią starzy i młodzi, a Greta, choć zdawała się nie wiedzieć o tym, czuła, że ją wejrzeniami ścigano.
— Eh! Marko mój — szepnął Zbigniew, patrząc na Niemkę przechodzącą powoli ze spuszczonymi oczyma. — Dobrze, że sutannę zrzuciłem, wolno mi teraz choć oczy napaść tą zwierzyną! Patrzaj no, co za łania! Człek by za nią w las pobiec gotów!
Marko, choć podżyły, był też wielkim niewiast wielbicielem, szepnął na ucho królewiczowi:
— Nam to na tę zwierzynę tylko patrzeć z dala i oblizywać się, a Wam ino chcieć, to ją mieć będziecie łatwo.
— Oho! — odparł Zbigniew — nie tak łatwo, jak ci się zdaje, dziewka dumna i królowej ulubienica.
— To co? — zawołał Marko, śmiejąc się. — Będzie wolała ulubienicą królewicza zostać niż królowej! Ino skińcie palcem, a ja pójdę w swaty.
— Przecież się z nią nie ożenię! — zaśmiał się Zbigniew.
— Któż by myślał o tym tak zawczasu — począł Marko. — Tymczasem zabawić się nikt nie broni, gdy dziewczyna hoża i nie od tego.
Królowa dla Zbigniewa była dnia tego jak nigdy łaskawą. Skinęła nań uprzejmie, a złożyło się jakoś tak, że królewiczowi miejsce dano tam, gdzie się niewiast siedzenia kończyły; usadowił się tuż obok pięknej Grety.
Z rachuby zalotniczej wypadało odsuwać się od niego bardzo bojaźliwie a skromnie; królewicz, wyzwany tą obawą, coraz bliżej przysuwać się zaczął. Spojrzeli sobie w oczy, ona stłumiła śmiech, z którym się lękała wybuchnąć, on mrugał ku niej tak śmiało, jak by nigdy klerykiem nie był.
W owych czasach pierwotnych cale inny był stosunek z niewiastami, swobodniejszy daleko i śmielszy. Mówiono sobie w żartach takie piękne rzeczy, jak w dramatach Shakespeare’a, jak nasi parobcy folwarcznym dziewczętom prawią. Choć we Francji już Cours d’amour się poczynały i słodkie słowa, a dowcipne igraszki w użyciu były i modzie, igrano tak grubo, że dziś zagadek, które książęta królewnom zadawali, trudno by w przedpokoju powtórzyć. Królowa Judyta lubiła, gdy około niej o takich wesołych rzeczach mówiono; wkrótce po usiądzeniu na ławach śmiechy się rozpoczęły.
Greta mierzyła ciekawymi oczyma tego, którego z rozkazu pani ująć sobie miała. Niepowabny był wcale z długą swą twarzą bladą i grubymi rysy, wstrętliwego coś w nim było, dzikiego, wzbudzającego obawę. Nawet namiętność ta, która łagodzi człowieka, w nim przybierała wyraz jakiś groźny i krwiożerczy. Ale i Greta była pod złotymi włosy, białą twarzyczką, lazurowymi oczyma, stworzeniem, co się bronić umiało, opanować potrafiło i nie ulękło łacno. W tym spotkaniu szło jej tylko o to, by wiedziała, czy zmóc go potrafi, czy w nim siła jest większa nad tę, którą w sobie czuła. Każdą niewiastę instynkt tego uczy cudowny. Dwa razy oczyma zetrze się z przeciwnikiem i wie, czy mu ustąpić ma, czy go podbije i zapanuje nad nim. Dwa też razy Greta wlepiła swe na pozór spokojne wejrzenie w Zbigniewie i za drugim kleryk oczy spuścił zmieszany.
Rozmowa poczęła się dziwnie, od usuwania na ławce i napastliwego zbliżania. Zbigniew zwyciężył, dano mu się przysiąść blisko — umyślnie. Był pewien, że zdobył siłą to miejsce. Nim przyszło do słów, śmiech się rozsiadł na ustach Grety, która aż zakrywała usta i oczy, tak się jej niby niepomiernie śmiać chciało, bo potrzeba było wesołością zagaić rozmowę, aby ją uczynić śmielszą i ostrzejszą. Zbigniew śmiał się także, rychocząc szerokimi usty, nie kryjąc się, chwaląc przed wszystkimi z zaczepki i walki. Greta się nie wstydziła, choć na nią zewsząd patrzano. Dalszą rozmowę poczęły ręce pod stołem.
Jedna z nich, (nieostrożnie jakoś była zwieszona, a tak śliczna, biała, pulchna, bezbronna, strojna w ogromne pierścienie leżała tuż blisko, że ją królewicz pochwycił. Wyrwała mu się natychmiast, dziewczę się odsunęło, niby strasznie przelękłe, niby srodze zagniewane. Zbigniew śmielej pochwycił raz drugi tę źle uciekającą rękę, poczęła mu się wyrywać znowu, wyrwała, dogonił ją w drodze i zatrzymał, ściskając mocno. Trzeba było ulec przemocy! Czuł, jak drżała w jego dłoni.
Wszystko to doświadczona Greta mogła obrachować z góry, a gdy królewicz już ją zagarnął, jęknęła po niemiecku:
— Jak to Wasza Miłość napastliwy jesteś i dla niewiast niebezpieczny. Prawdziwie.
— Byłoby obrażającym — rzekł kleryk — ażebym, siedząc koło tak ślicznej panny, nie starał się jej sobie pozyskać.
— O, ja wcale nie jestem piękną — odparła Greta wyzywająco.
— Jesteś najpiękniejsza — odpowiedział Zbigniew. — Klnę się, żem takiej jak Wy nie widział jeszcze nigdy.
— Boś Miłościwy Pan w klasztorze nie widział żadnej — śmiejąc się rzekła Greta.
Na wspomnienie klasztoru znienawidzonego Zbigniew się zachmurzył nieco.
— Dajcie mi tam pokój z klasztorem — zawołał — nie wrócę do niego więcej, psie w nim było życie.
Ręka, którą pochwycił Zbigniew, już mu się wcale nie wyrywała, choć wysunąć się mogła, gdy chciała.
Wejrzeniem pełnym politowania odpowiedziała Greta. Królewicz pił, jadł, zmuszał do kosztowania wina z jednego kubka, czemu się panna zrazu wielce broniła, spoglądali na siebie coraz poufałej i porozumienie się nastąpiło przed końcem uczty.
— Piękna, najpiękniejsza Greto — odezwał się królewicz, ośmielając coraz bardziej — gdybyście mnie przyjęli za miłośnika sobie, kochałbym Was, jak należy.
— Alboż to Wy wiecie, jak miłować należy? — spytała, figlarnie uśmiechając się panna. — Gdybyście posłuchali, jak to tam u nas, na Zachodzie, niewiastom cześć oddają i służbę przy nich pełnią rycerze…
— O tym ja nie wiem — przerwał Zbigniew — ale spróbujcie ze mną w przyjaźni żyć, zobaczycie, że nie ustąpię w tym nikomu; a miłować potrafię. Tego się pono człek uczyć nie potrzebuje.
Greta zdawała się namyślać. Nie wypadało jej przyjmować tak łatwo, co tak bardzo zdobyć pragnęła. Podrożyć się trochę musiała.
U stołu inni się zajmowali tak dobrze wszelaką swawolą, błazen królowej Spatz takie wygadywał słone rzeczy, iż się izba śmiechami rozlegała, a Zbigniew mógł tymczasem bez przeszkody z Gretą się zabawiać.
— No, powiedzcież mi — odezwał się w końcu — jakże to będzie z nami?
To mówiąc już ją wpół obejmował, a Niemka, choć się niby trochę wymykała, nie broniła jednak nad miarę.
— Ohydne zwierzę — mówiła sobie w duchu, w twarz mu patrząc z bliska — ale i do takiego przyzwyczaić się można.
I zapalała go coraz mocniej niebieskimi oczyma.
— Królowa pani bardzo dla nas surowa — mówiła z cicha do królewicza. — Wy jej nie dworujecie, ona się gniewa na Was. Cóż by było, gdyby się dowiedziała?
— Co? — rozśmiał się królewicz, pochylając ku Niemce — Co? Greta by poszła do mnie, a ja bym jej sobie odebrać nie dał. I gorzej by jej nie było u4nnie niż na królowej dworze.
Greta potrząsała główką.
— A, nie może to być, nie może! — poczęła żywo. — Wy się z ubogą dziewczyną ożenić nie możecie, a ja, ja…
Zbigniew, nie dając jej dokończyć, parsknął śmiechem i coś rzucił śmiesznego do ucha. Zarumieniła się mocno. Szeptano już ciszej…
Tak w sposób bardzo prosty i pierwotny poczęły się miłostki niepięknego królewicza z prześliczną Niemką, w której on strach i obrzydzenie wzbudzał.
Naprzeciw siedzący z dala jeden z tych, co już miłość Grety mieli i stracili, patrząc na nią, mówił do drugiego:
— Bąku miły, patrz ino na tłustą Niemkę. Spojrzałeś ty kiedy w oczy wężowi, gdy głowę spod liści wysunąwszy, ślepia swe otworzy? Zda się i on, jak by żądła nie miał, jak by się w tobie serdecznie miłował, jak by cię chciał całować! Tak z Gretą, a i ona kąsa.
Greta tego dnia wydawała się odmłodzonym dziewczątkiem niewinnym. Zbigniew pożerał ją oczyma; na królewnę zaczarowaną z bajki mu wyglądała. On, co się jeszcze nigdy w życiu do tak uroczej nie zbliżył istoty, oszalał.
Gdy potem Judyta zawołała swą dziewkę do siebie, a ta, Zbigniewowi rzuciwszy wejrzeniem pożegnanie, pobiegła do pani, królewicz stłumionym głosem szepnął do Marka:
— Niech się dzieje, co chce, a ja ją muszę mieć. Dziewka jak jabłko złote. Choćby przyszło siłą brać.
Podpiły Sobiejucha skłonił mu się do nóg.
— Każecie? Skiniecie? Królowej ją sprzed nosa pochwyciemy i na zamek który uwieziemy…
— Zaczekamy! Zobaczemy! — szepnął Zbigniew.
— Mnie się zda — dodał Marko — pójdzie ona i sama, gwałtu nie będzie trzeba.
Królewicz się uśmiechnął.
Judyta, gładząc po twarzy ulubienicę, szeptała jej:
— Już go masz? Nieprawdaż? Patrzałam. Dobrześ zażyła klechę, ani tchnął.
Greta się śmiała do królowej cale inaczej teraz, z trochą szyderstwa i dumy.
— O, niewielka sztuka go było wziąć — rzekła cicho. — Tak miał długi post w klasztorze.
— A jeśliś go wzięła, trzymaj że i nie odprawiaj jak innych — dodała królowa. — To się nam zda;
Gdy potem z kolei przyszły pląsy i skoki, Zbigniew jak do wojny, tak i do nich się nie przydał, patrzał tylko. Chciało mu się bardzo pochwycić oburącz tę niebieską sukienkę i ponosić ją przy sobie; lecz choć się winem dobrze podochocił, choć odwagę miał, czuł, żeby go w tańcu wyśmiano. Inni więc zabierali mu Gretę i nosili się z nią, aż z zazdrości płonął, a ona go z dala oczyma wyzywała i jątrzyła.
Tymczasem królowa, która też z młodzieżą wyprawiała pląsy, zdyszana, zbliżywszy się do królewicza, pogroziła mu.
— Ino mi nie próbujcie bałamucić mojej Grety — rzekła — bobym się za to gniewała srodze. Znam ja was, tych, co to po klasztorach siadywali, a udało się im z nich wyrwać: nie ma nad nich straszniejszych ludzi na świecie dla biednych niewiastek.
Zbigniew się śmiał i dumniał.
— Chce się Wam koniecznie zbałamucić którą — ciągnęła dalej królowa, wdzięcząc twarz starą — macie innych podostatkiem, których mi nie żal. To dziewczyna, jakiej drugiej nie ma. Do wszystkiego, do czego chcieć, doskonała: i do szycia, i do śpiewu, i do opowiadania gadek, i do tańca, i do usługi. Myślę, że i do kochania wyśmienita być musi — dodała szydersko — ale ja jej do tego nie dopuszczę, boby mi się sprzeniewierzyć musiała.
— O, Miłościwa Pani, masz dworu dosyć! — odezwał się żartobliwie Zbigniew.
— Ale Gretę tylko jedną, a drugiej takiej na świecie nie znaleźć! — odparła królowa.
W czasie tej rozmowy umyślnie od tańca przybiegła dziewczyna do królowej, aby się Zbigniewowi pokazać z bliska, z zarumienionym liczkiem, z rozochoconą twarzyczką. Dyszała ze zmęczenia, ząbki pokazując białe, pierś się jej podnosiła, oko pałało. Królewicza dobiło wejrzenie. Królowa zaś Judyta, jak by zapomniała o niebezpieczeństwie, o którym mówiła, odeszła zaraz i zostawiła ich z sobą.
Usiadła na ławie zmęczona Greta, a Zbigniew, jak to było naówczas w obyczaju, podnóżek wziął i na nim u kolan się jej przysiadł. Znaczyło to wiele, bo cały dwór patrzał. Greta triumfowała.
W tej chwili jakoś ustała gędźba i śpiewy, ciszej się zrobiło w sali i z podwórca słyszeć się dały rogi myśliwskie, Bolko z drużyną z łowów powracał.
Greta, posłyszawszy granie, pobladła.
— Pewnie brat mój z lasów powraca — zawołał Zbigniew — daje znać o swoim przybyciu, aby mu się radowano. Rycerz wielki!
— Dzieciak jeszcze — dorzuciła, Niemka.
— A już mu się chce nad starszymi panować — rzekł Zbigniew.
— O, gdyby mu tylko dozwolono, wszystkich by pod swe rządy zagarnął — rzekła cicho Greta,
— I Was? — zaśmiał się Zbigniew.
— O, nie, nie lubię tego malca — odpowiedziała Niemka — nie dałabym mu się i sukni mojej dotknąć.
— Za to, że go nie cierpicie — wtrącił królewicz — ja Was jeszcze we dwójnasób lepiej kocham. Ja go też nienawidzę!
— Strzeżcież się go — szepnęła Greta — bo zapalczywy jest i niebezpieczny.
— A jam też niełatwy do wzięcia i pokonania — zawołał, brew marszcząc, Zbigniew — wierzcie mi.
Greta się trochę zapomniała, pochyliła ku Zbigniewowi, przegięła, zwiesiła nad nim, czuł oddech jej, woń włosów, dotykał prawie zalotnicy, która z nim długą rozpoczęła rozmowę wiedząc, co w nim drażnić było potrzeba, aby miłość i nienawiść rozbudzić. Nikt nie zważać się zdawał na nich, królewicz trzymał jej ręce, a te mu się nie wyrywały wcale i pierwszego dnia początek był tak dobry, że już o Grecie nie wątpił szczęśliwy.
Nazajutrz schadzka była umówiona, wiedziała o niej królowa i Grecie się strzymać kazała, aby czekał dłużej i goręcej pragnął. Wszystkie wybiegi niewieście znano tu dobrze i posługiwano się nimi.
Zbigniew, jak tylko do gospody powrócił, Marka i Niemca, którego miał na posługach, wysłał szukać na podarek dla Grety klejnotu. Z niemałym trudem napytano u Żyda naszyjnik złoty, który ledwie puścił z rąk bez pieniędzy, za wysoką cenę. Królewicz przyniósł go z sobą. Zarumienionej Grecie wsunął w ręce ten podarek jako zadatek miłości wielkiej, a Niemka nie broniła się od przyjęcia go, co było najlepszym znakiem. Skryła go zaraz zręcznie i wejrzeniem podziękowała.
Marko, który z dala przypatrywał się obrotowi całej sprawy, rad był bardzo.
— Dobra nasza — rzekł. — Która tylko podarki przyjmuje i tego, co obdarza, przyjąć potem musi. Będzie ją nasz pan miał. Bodaj tylko mu bokiem nie wylazła — dodał wielki znawca ludzi — widzi mi się, że jakieś kocie oczy ma, które zdradą strzelają.
Marko, który, jak sam często opowiadał, Niemki, Węgierki, Czeszki, Włoszki i Greczynki w ciągu swych włóczęg po świecie poznać miał zręczność, a niewiasty na pierwszy rzut oka wyrozumiewał i ich naturę, w Grecie widział coś niebezpiecznego. Piękną była, a straszną. Królewiczowi przecie nie mówił o tym ni słowa, wiedział, że to by się na nic nie przydało.
Po uczcie dnia tego, Zbigniew, znikłszy z izby, znalazł się sam na sam w mieszkaniu Grety, które puste było, bo dwór jeszcze cały z królową zabawiał się śpiewem i graniem. Na osobności mieli wiele spraw ważniejszych do roztrząsania. Greta chciała go przeciw Bolkowi rozjątrzyć i poburzyć, on ją myślał całkiem dla siebie pozyskać. Skierowała też wnet rozmowę na spór i walkę bratem.
— Sprawiedliwieście uczynili, nie chcąc mu ustąpić — mówiła — to zuchwała gadzina, co do oczów skacze. Wszystkich pokąsał już niemało razy, królowę, wojewodę, ochmistrza swojego. Nikt go nie lubi, krom jednego króla starego, a boją się go wszyscy.
— Ja się go nie ulęknę — odparł Zbigniew uśmiechając się — ja go obalę. Starszym jestem; nie zechce mi być posłusznym, zgniotę go. Siedziałem ja w więzieniu, będzie i on w nim zamknięty.
— Król chory jest — poczęła Niemka — królowa pani powiada, że gorzej z nim co dzień. Wojewoda, o, ten Wam sprzyja więcej. Możecie poczynać śmiało.
Zdziwionym był nieco Zbigniew, znalazłszy oprócz milej przyjaciółki sprzymierzeńca i pomocnika w Grecie. Zręczna dziewczyna starała się wmówić mu, że go nawet ostrzeże, jeśliby jakie od królowej niebezpieczeństwo zagrażało, choć zaprzysięgała, iż kochała bardzo królowę.
Zbigniew, znalazłszy ją tak przyjazną, wyspowiadał się jej ze wszystkich swych zuchwałych myśli i zamiarów. Przebiegłe dziewczę miało go w ręku. Wieczorem późnym, gdy z Markiem znalazł się w swej gospodzie, nie utrzymał i przed nim tajemnicy, wypowiedział mu wszystko z naiwnością człowieka, który potrzebując powiernika, nie przebiera w tym, co mu się nastręcza. Szczęśliwym był i pewnym, że z łatwością cel osiągnie.
Przeciw Bolesławowi spiskowano do późnej nocy, solą w oku był im wszystkim. Lubiło go rycerstwo, garnęli się do niego ziemianie, miał sławę dzielnego rycerza, potrzeba więc go było obalić. Zbigniew śmiało się kusił o to.
Od spotkania w Santoku z dala już byli od siebie. Bolko lekceważył brata i pokątne jego zmowy, o których mu donoszono. W ojcu kochanym iv kochającym go miał opiekuna, a ufał też własnej sile i druhom, których umiał pozyskać. Zbigniewa zazdrość z dniem każdym rosła. Ile razy obok siebie stawali, młodszy pięknością, postawą, zręcznością, wprawą we wszystkie rycerskie ćwiczenia brał nad nim górę. Walczyć z nim ani się mógł porywać, burzył się i odgrażał. Ojciec po powrocie Bolka starał się ich sprowadzić razem dla przejednania; stawili się na rozkaz, podali ręce, bo król tego wymagał, ale w obu pozostała taż sama gorycz i niechęć wzajemna. Bolko, o bracie mówiąc, przezywał go klechą i mrukiem. Zbigniew mu się odwdzięczał, lżąc go jako jaszczurkę jadowitą, co do oczów skacze.
Greta coraz silniej poduszczała Zbigniewa półsłówkami, rzucanymi przy spotkaniu. Waśń się zajątrzała, a wojewoda, choć z rozkazu króla starał się jednać, dopomagał do utrzymania niechęci. Czasem i królowa Judyta niby przypadkiem potrąciła, mówiąc ze Zbigniewem, o nieznośną Bolka dumę, jego chęć wynoszenia się i panowania. Wszystko do palącego się już ognia dolewało smoły.
Na Bolku jednak najmniej znać było, żeby go to miało wielce obchodzić; on i jego drużyna żyli trybem cale odrębnym, niewiele się łącząc z innymi. Rycerskie gonitwy, małe turnieje na wzór tych, które się na cesarskim dworze co roku prawie uroczyście odbywały, wprawa we wszystkie wojennego rzemiosła obyczaje, były głównym zajęciem i celem życia dorastającego królewicza, który przedwcześnie pasa rycerskiego się dorabiał.
Ani pohamować, ani pokierować nim nie mógł powolny i dobry Wojsław, który się ochmistrzem nazywał, ale był nim więcej imieniem niż rzeczą. Bolko, zwłaszcza w ostatnich czasach, wymykał mu się ze swoją drużyną i nie buntując jawnie nie słuchał go już wcale. Wojsław, żołnierz mężny, wojak wprawny, nieobrotny był, ciężki, myślał nad każdą rzeczą długo, badał pilnie, gdy Bolko chwytał porywczo, co wiatr przynosił i pod pierwszym wrażeniem leciał na oślep, nie licząc się z żadnym niebezpieczeństwem ani z ofiarą, jaką czynił, choćby cel wart jej nie był. Wojsław, nim się namyślił, nim coś postanowił, wychowańca jego już nie było, a nie zawsze i dognać go potrafił. Śmiał się potem i dawał łatwo przebłagać miłemu chłopięciu, do którego tak był przywiązany, że dlań Sieciechowe pokrewieństwo i łaskę poświęcał.
Bolko, jeśli którego dnia na łowy nie ruszył, siadał na koń z Pruszyną, Doliwą, z innymi przybocznymi. Harcowali po podwórcach i na łąkach nad Wisłą, ścigając się, przeganiając, rzucając oszczepami do celu, strzelając z łuków i kuszy, spotykając się na tępe włócznie. Do tych zabaw królewicz miał namiętność szaloną. Chciał się mu kto przysłużyć i łaskę jego pozyskać to mu przynosił wiadomość, gdzie niedźwiedź miał łożysko, gdzie na żubra lub tura stanąć było można. Za psy i ptaki oddawał, co tylko miał.
Zwożono mu zza granic, z Zachodu najpiękniejszy oręż, najwykwintniejsze zbroje i wszystko, co do porządku rycerskiego należało. Trafił się podróżny, co wiele po dworach bywał i kraje obce przewędrował, gościł go królewicz u siebie, zatrzymywał, nie puszczał, póki się od niego nie dopytał i nie nauczył wszystkiego, co mu nie znanym było. Nie było też w Niemczech, we Włoszech, u Franków i Galów żadnej rzeczy nowej w rycerstwie, której by dla niego nie przywieziono.
Paliła się młoda głowa myślą wielką, aby z innym rycerstwem chrześcijańskim iść razem na odzyskanie grobu Zbawiciela i ledwie go tym powstrzymać było można, iż pogan miał pod bokiem, od których niebezpieczeństwo groziło i zwalczyć ich naprzód było potrzeba. Niejeden już raz Bolko padał do nóg ojcu, błagając go, aby mu choć ze stu rycerzami dobranymi iść dozwolił z królmi i książęty chrześcijańskimi na odzyskanie Jerozolimy.
Ilekroć zadrgała ta sprawa święta na Zachodzie, Bolko się nią rozgorączkowywał; ani wiek, ani kraju położenie puścić go na niepewne losy nie dozwalały. Sieciech wprawdzie niezbyt był temu przeciwnym, lecz opierającego się ojca nie śmiał namawiać.
Na małym dworze królewicza tylko o podobnych rycerskich dziełach myślano i rozprawiano: o podboju Pomorców, o wojnie dla Krzyża Świętego, o zawojowaniu ziem nowych, ustaleniu granic, odzyskaniu krajów jednego języka, które Niemcy zagarnęli i obsadzali swoimi. Bolko miał wszystkie przymioty ówczesnego rycerza chrześcijańskiego: pobożność wielką, poszanowanie słabych, cześć dla starości, nieustraszone męstwo w boju i miłość wypraw, nęcących niepodobieństwy i niebezpieczeństwami. Rzucał się najzapalczywiej tam, gdzie coś nadzwyczajnego mógł dokazać, spełnić jakiś czyn bohaterski.
Cała ta garstka młodzieży, zowiąca się jego drużyną, do niego była podobną i naśladować go usiłowała. Tu ściśle przestrzegano, aby żadna z form rycerskich, z praw przyjętych na Zachodzie, zaniedbaną nie była; nie wyruszano w pole bez modlitwy i śpiewu, nie zabijano proszącego o miłosierdzie, obraniano bezbronnych. Nawet najdrobniejsze przepisy w trzymaniu włóczni, we wdziewaniu zbroi, w użyciu oręża ściśle były przestrzegane, z czego prości ludzie naśmiewali się trochę.
Nie dziw też, iż drużyna Bolka Zbigniewową wyśmiewała, sposób życia starszego królewicza wyszydzała, z pogardą mówiąc o kleryku, o jego hałaśliwej gromadzie, o miłostkach z Niemką płochą i całym obchodzeniu się niezręcznym, a dumnym.
Królowa zdawała się o Grety stosunkach ze Zbigniewem nie wiedzieć wcale, choć one nie były tajemnicą dla nikogo. Greta po trosze się z tym chwaliła, a królewicz też nie dbał o ludzi.
Bolko od dworu Judyty z dala się trzymał, albo się wcale u niej nie pokazywał, lub milczący przychodził na rozkaz ojca, niedługo pobył i wymykał się do swoich. Nie udało się macosze w ten sposób go opanować, jak ujęła Zbigniewa; Greta zawczasu próbowała go sobie pozyskać i została odepchniętą pogardliwie, inne też nie były szczęśliwsze. Nie miały dlań niewiasty uroku, a wychowanie męskie nauczyło go nimi pogardzać niemal jako istotami słabymi, którym poddanie się uwłacza rycerzowi. Matki nie znał Bolko, wychował się od dziecka na męskich rękach; macocha, której nikt nie szanował, wstręt w nim i obawę obudzała. Słyszał o tym, jak na Zachodzie rycerstwo czciło piękne panie, którym wiekuistą miłość poprzysięgało, lecz wyobrażał sobie niewiasty godne takiego przywiązania wcale innymi nad te, których dwór królowej był pełen.
Wszyscy już prześladowali Niemkę klerykiem, gdy jednego dnia w przedsieni dworca Bolko, idąc do ojca, na drodze swej spotkał strojną Gretę.
Nie mógł i on się powstrzymać.
— E! Piękna Greto! — zawołał — zapomniałem ci powinszować zwycięstwa. Słyszałem, upolowałaś dużego ptaka.
— Jakiego? Gdzie? — spytała, czerwieniąc się z gniewu, Niemka.
— Ludzie go zowią czasem królewiczem, drudzy klerykiem, a mnie kazano go bratem nazywać. Prawdaż to, piękna Greto?
Dziewczyna, nic nie odpowiadając, popatrzyła mu w oczy dumnie, pozwalała mu się domyślać nawet, że miłości tej na zemstę użyć potrafi. Bolko po młodzieńczemu szydził.
— Piękny chłop — rzekł — ale piękna Greta warta była zgrabniejszego. Nauczyłażeś go tańcować i śpiewać? Do chóru w kościele, nie wątpię, że się przyda, ale do pieśni przy pląsach chyba Wy go nałożyć potraficie.
Greta płonęła gniewem.
— Dużo innych rzeczy trzeba by go uczyć, piękna Greto — śmiał się nielitościwy Bolko. — Nie wiem, jak sobie z niewiastą poczyna, ale z koniem niedobrze, z łukiem licho, z oszczepem niezdarnie.
Nie mogła już Niemka wytrzymać szyderstwa i z ust się jej wyrwało:
— Patrzcie tylko, aby ten niezgrabny człek kiedy się Wam nie dał we znaki!
— A! O to się nią frasujcie — odparł Bolko — ja się niedźwiedzi lękać nie zwykłem. Wiecie pewnie, boć to we dworze wszystkim wiadomo, żem dawno temu ubił jednego właśnie, gdy się do samicy zalecał.
Grecie zdawać się mogło, że w Bolku zazdrość mówiła. Wesołe chłopię wcale o tym nie myślało, bo Niemka była dlań nie piękniejszą od innych.
— Tak, piękna Greto — dodał — uczcie go, a uczcie, bo dużo rzeczy nie umie i wiele się potrzebuje dowiedzieć, a lepszego ochmistrza nad Was nie znajdzie.
Rzuciła nań oczyma złymi Niemka, jak by mu grozić chciała. Bolko się uśmiechnął.
— Nie gniewaj się, piękna Greto — rzekł, zabierając się iść dalej. — Cały dwór prawi głośno, żeście mu obrożę nałożyli i na podwiązce go prowadzicie, nie godziło się, bym Wam nie winszował! Gotowiście jeszcze królewicza poślubić i zostać mi bratową! Ho! ho!
Śmiech Bolka rozjątrzył do ostatka dziewczynę, z dala, zacisnąwszy pięść, spojrzała nań wyzywająca, łagodna jej twarzyczka zmieniła się nagle w głowę Meduzy, niebieskie
oczy ściemniały, twarz zbladła, usta zadrgały, zęby się ścięły…
— Poznasz ty mnie i jego! — szepnęła odchodząc — poznasz! A ja ci te szyderstwa przypomnę.
I szybkim krokiem pobiegła na skargę do królowej.
Na dworcu biskupim w Gnieźnie, w wielkiej izbie przyciemnionej jednego z tych dni zasiadała rada duchownych. Około wielkiego stołu, ciemnym okrytego kobiercem, na krzesłach obok sędziwego arcybiskupa Marcina widać było po prawej ręce Lamberta, krakowskiego biskupa, po lewej Dionizego, poznańskiego, dalej Paulina Ciołka, kruszwickiego i Filipa, płockiego. W pośrodku pomiędzy nimi stał krucyfiks srebrny, a przy nim leżała bogato oprawna księga Ewangelii. Izba, wyglądająca jak klasztorna, ciemna, smutna, nie miała innych ozdób nad miedziane naczynie do wody święconej, a w kątku dzban i miednicę podobną.
Zasiadali w niej biskupi sami, a narada ważną i trudną być musiała, gdyż po zagajeniu jej przez arcybiskupa długie panowało milczenie. Starzec oczekiwał głosu jednego z braci, powiódł oczyma po milczących, a widząc, że nikt się ze słowem nie spieszy, ciągnął dalej powolnie i łagodnie:
— Przelanej krwi męczennika Stanisława winniśmy, bracia mili, iż wiara chrześcijańska i powaga nasza w kraju tym się utrzymała. Zwyciężyła prawda. Chrystus Pan pognębił nieprzyjacioły krzyża świętego, szatana i czeladź jego sprośną. Zachwiana maluczko władza nasza wróciła nam z czynszem i przybytkiem. Z władzą tą odpowiedzialność też cięży na ramionach naszych za wszystko, cokolwiek się dzieje i stanie. Dlategom wezwał was, ojcowie mili, abyście ze mną wraz myśleli i radzili o losach kraju tego, nad którymi zaprawdę czuwać potrzeba; bo nie ma, kto by się nim opiekował, oprócz miłosierdzia Bożego. Szatan nie śpi!
— Alboż zagraża mu niebezpieczeństwo jakie? — zapytał biskup Lambert. — My o żadnym nie wiemy!
— A ja widzę je i sądzę wielkim — mówił arcybiskup powoli. — Myśmy tu nadzorcy i stróże, do kogóż, jeśli nie do nas, należy czuwanie? Króla mamy bez korony; dogorywa dobry, pobożny pan bez woli i siły. Sieciech pod nim kopie zasadzki, cesarska siostra trzyma z nim, opanować chcą królestwo to, aby je zaprzedali. Dopuścimyż, aby państwo poszło na ręce obce, a Kościół nasz pod zarząd magdeburskiej metropolii!?
— Król synów ma dwu — przerwał Dionizy poznański — nie grozi więc z tej strony niebezpieczeństwo.
— Tak, lecz na obu ich Sieciech godzi, jawnym to jest — odezwał się o. Marcin. — Przy królu cień władzy, przy wojewodzie siła. Na grodach ma starostów ze swej ręki, w wojsku dowódców, którzy z nim trzymają, włada wszystkim, skarbami swymi sumienia kupuje. Królem chce być. Źle nam ze słabym, z tym gorzej będzie, przebiegły jest.
Milczenie długie przedzieliło pytanie to od nierychłej odpowiedzi biskupa Paulina.
— Przewielebny Ojcze — odezwał się, powolnie rzucając wyrazy, które ważył ostrożnie. — Widzi mi się, że przede wszystkim patrzeć nam potrzeba, gdzie dla wiary, a dla powagi Rzymu pożytek. Ten czy ów panować będzie, nam o to idzie, aby był posłusznym Kościołowi, aby się krzewiła wiara, mnożyły dochody duchowieństwa, rosła przez nie chwała Boża.
— Tak jest — odezwał się Filip płocki — obojętna dla nas, kto panować będzie ze zrządzenia Bożego. Przyznaję, iż ja sam niedawno jeszcze obawy nie miałem od Sieciecha u, dziś stawi mi się to(inaczej. Jeżeli on zawładnie i opanuje kraj: zuchwały, silny, przebiegły, sam jeden na państwo wielkie, rycerz mocny i czujny, azali w nim nie mamy się obawiać drugiego Szczodrego, co zechce Kościołem rządzić, zamiast mu ulegać? Zaprawdę dla nas korzystniejszym jest, aby było kilku panów, z władzą i siłą mniejszą, bo ci się łatwiej powodować dadzą i oni nas, nie my ich, potrzebować będziemy. My, pasterze, zawsze z sobą zgodni i jedni, w pomoc sobie przychodzić będziemy, oni w rozterkach do nas się uciekać będą musieli. Nie o moc nam idzie, ani o pychę panowania, ale o Kościół i wiarę. Kraj choćby podzielonym był, jeżeli połączenia ku obronie zapotrzebuje, przez nas je otrzyma; niech mu panuje jeden arcybiskup z biskupy miasto króla. Lepiej będzie.
— Kościołowi nie zagraża nic — począł Lambert krakowski. — Dzięki krwi męczennika naszego, nikt już, się władzy jego opierać nie odważy. Spróbowali, jak ciężką jest kara jego, jak straszny miecz mściwy, jak wielka potęga ogarniająca świat. Szukajmy, co dla kraju lepsze, o los Kościoła, zaprawdę, spokojni być możemy, bracia mili.
— Ale przymnożyć mu bezpieczeństwa i oprzeć je na mocniejszych podstawach — odezwał się Filip — nigdy zbytecznym nie jest. Nie padnie Kościół na opoce zbudowany ani przemogą go piekielne siły, lecz oszczędzić mu dni ciężkich, gdy w mocy naszej, należy. Nie sobie ani dla siebie, staramy się dla matki naszej. Non nobis, noni nobis, sed nomina Tuo da gloriam.
Spojrzeli po sobie biskupi, arcybiskup milczał z głową spuszczoną, rękę na Ewangelii złożywszy.
— Bracia mili — począł znowu — powtarzam, com rzekł: Król słabym jest, Sieciech dla królestwa i dla nas strasznym. Nie utrzyma się on bez cesarza, a panowanie cesarskie Kościołowi odejmie siłę, przeniesie ją gdzie indziej. Czynić potrzeba, co można, aby spadek po królu dzieciom jego pozostał. Cóż byście rzekli, gdyby Władysław zawczasu chciał państwo między synów swych podzielić, sobie pozostawując Płock, który pokochał i w którym chce dokonać żywota?
Spojrzał po słuchających arcybiskup, badając wrażenie, jakie słowa jego wywierały, i mówił dalej:
— Zeznał mi król, iż za żywota uczynić to pragnie. Sieciech niewątpliwie stanie na przeszkodzie przeciw myśli zbawiennej, my pomocą jej być powinniśmy. Jak sądzicie, bracia najmilsi?
Biskupi milczeli, rzecz to dla nich była nowa, którą każdy chciał rozważyć, nimby wyrzekł, co o niej myśli.
— Sam król Wam to zwierzył? — zapytał biskup Lambert.
— Tak jest, mam to z ust jego — rzekł arcybiskup. — Radziłem, aby wiec zwołał, duchowną i świecką swą radę i starszyznę. Kto wie, czy będzie śmiał i mógł to uczynić, jeżeli my mu w pomoc nie przyjdziemy. Mamy li posiłkować? — Mówcie.
— Zaprawdę, zaprawdę — odezwał się Filip pierwszy — powinniśmy.
— Dla mnie — począł Paulin kruszwicki — wątpliwa jeszcze, czyli podział na dwu nie jest wojny nasieniem. Widziałem pod Kruszwicą leżącego Zbigniewa, nie sądzę go panowania godnym, bo do niego jest niezdolnym, dumnym i chciwym władzy, umysłu płytkiego. Ambicja w nim wielka przy słabości i małej odwadze. Zaburzy kraj.
— Ja, którym się przyczynił do uwolnienia Zbigniewa — odezwał się arcybiskup — lepiej o nim trzymam. Człek się z niego wyrobić, powinien, a widzę w nim, czego i rycerski Bolko nie ma, naukę. Czyta pismo, rozumie słowo Boże, dzieckiem klasztornym jest.
— Ojcze mój — wtrącił żywo Paulin — nie znam gorszych nieprzyjaciół, jeżeli nie Kościoła, to duchowieństwa, nad tych, co się z murów klasztoru wyrwali. Boją się go. Przykład mieliśmy w Czechach. Wolę pobożnego rycerza niż wywlokę, co zbiegł spod klauzury, powtórzę, boję się go. Pismo znając, obracać je będzie krzywo na usprawiedliwienie swoje… Bez nauki Bolko nas potrzebować dla niej musi. Ów, niedouczony, pomiatać zechce nami.
— Surowi dlań jesteście — odezwał się arcybiskup. — Zbigniew miał prawa, bo choć małżeństwo, z którego się rodził, przez Kościół pobłogosławione nie było, naówczas i po dziś dzień małżeństw jest takich wiele. Przejdźcie kraj, policzcie, ile podobnych w nim. Wszakci dopiero wdrażać poczynamy do tego lud chrześcijański tutejszy, aby się starym obyczajem nie brał i nie rzucał samowolnie, jak bydło. Władysław ową Hannę za żonę miał, Zbigniew prawym synem jest i ma pierworodztwo.
— Temu nie przeczę — rzekł Paulin — boleję tylko, że miasto jednego dwu ich jest.
— Lecz dla nas lepszym, choćby i dziesięciu ich było — odezwał się Lambert — albo tylu, ilu nas jest. Stałby przy każdym pasterz na straży. Siły zbyt wielkiej w jednym ręku dopuszczać nie możemy, by się nie stało, co z cesarzem, co ze Szczodrym. Oni, jak skoro moc poczują, panować nam chcą, a tego się cierpieć nie godzi. Kościół wiódł i kierował od czasów Konstantyna po dni dzisiejsze, bo w nim było światło, musi też ponad korony i berła doczesne stać i z rąk wodzów nie puszczać. Cesarze niemieccy, gdy zawojowali kraje wielkie, wnet przeciwko władzy Kościoła wystąpili, chcąc go sobie uczynić podwładnym.
— My się tu już wcale pokus podobnych obawiać nie możemy — dodał arcybiskup — górą stoimy i nie przestaniemy stać. Przeciw Kościołowi nie wystąpi nikt, Kościół trzyma, Kościół panuje, Kościół rządzi; król niczym innym nie jest, jak z Rzymu namaszczonym pełnomocnikiem i ręką jego. Pierwszym sługą.
Umilkli drudzy, nie poczynał nikt.
— Niechaj więc ten podział kraju przyjdzie do skutku — odezwał się arcybiskup. — Zapobieży on uzurpacji Sieciechowej. Przyczyńmy się wszyscy do dzieła tego. Zwołajmy po diecezjach naszych przedniejszych ziemian, władyków i żupanów, włóżmy na sumienie ich, aby w tym królowi byli pomocni. Macieli co przeciwko temu?
Zatoczył wzrokiem arcybiskup, spoglądając po milczącej braci. Nie odzywał się nikt, nikt przeczyć nie śmiał.
— Co z tego podziału wyniknąć może — rzekł Lambert po chwili — przeniknąć trudno. Jeden z nich zechceli drugiemu być podległym? Rozłamie sieli państwo i osłabnie, zwłaszcza jeżeli nierycerskiego ducha Zbigniew prawem starszeństwa zapanuje?
— Czuwać będziemy — odparł Paulin — tym lepiej dla nas, iż obejść się bez pasterzy swych nie będą mogli.
— Sieciech nad wszystko niebezpieczniejszy — dodał o. Marcin.
Nie było już sporu.
— Niech się więc stanie po myśli króla i wedle jego natchnienia, jakie mu Bóg zesłał — rzekł Lambert.
Nie spierano się z sędziwą głową Kościoła, choć może zdania były niejedne, a Sieciech i tu mógł mieć utajonych sprzymierzeńców. Ale ci mówić za nim nie śmieli. Groźba podległości i zależności od cesarstwa i Magdeburga starczyła na powstrzymanie zdań przeciwnych.
— Uczynić więc należy przygotowania do wiecu — zakończył arcybiskup — a wykonać je zawczasu, ażeby Sieciech nas nie ubiegł, który chcieć go nie może. Przeciwko niemu jedni my tylko skutecznie wystąpić możemy. Usłuchają nas ziemianie i królowi w pomoc przyjdą.
Zatem rozpoczęła się narada nad środkami wykonania i przeciągnęła długo, aż obmyślane i postanowione zostały. Wstał nareszcie sędziwy starzec i, jak przed tą paradą wiódł do kościoła dla odśpiewania hymnu do Ducha Świętego, tak po niej poprowadził duchowieństwo do katedry, gdzie dziękczynny hymn zanucono.
Nie był nowością zjazd biskupów ani mógł jakąkolwiek wzbudzać „obawę i podejrzenie; w sprawach Kościoła powoływał często arcybiskup innych pasterzy dla narady, a świecka władza ani śmiała, ani mogła mieszać się do kościelnych zborów. Mogli więc bezpiecznie biskupi przedsiębrać środki, jakie się im zdały właściwe, nie doznając żadnej przeszkody. W tej chwili właśnie, po upadku Szczodrego, po klątwie i interdykcie, potęga duchowieństwa była największą, a władza świecka mierzyć się z nią nie ważyła. W istocie Kościół panował nad krajem.
Wieczór spędziwszy na wspólnej modlitwie i rozmowie z arcypasterzem, nazajutrz już powracali do stolic swoich. Wprost z katedry rozjechali się biskupi. Każdy z nich od kościoła do kościoła jechał, od klasztoru do klasztoru, stawał u proboszczów, a zdążywszy do granic swej diecezji, zbaczał do znaczniejszych dworów lub zwoływał ziemian do dziekanów, aby im objawić, co czynić mieli. Opierać się woli biskupiej nikt nie mógł; pamięć strasznych skutków klątwy i wyłączenia ze społeczeństwa chrześcijańskiego była wszystkim jeszcze przytomna. Królowi prędzej ważyłby się kto nieposłusznym okazać niż temu, co go za życia mógł uczynić obcym, nawet rodzinie, a po skonie odmówić mu pogrzebu na poświęconej ziemi. Legenda o Szczodrym, krwawy dramat, po którym ledwie oschły łzy i zatarły się ślady, napełniał trwogą umysły. Król wygnany, zmarły bez wieści, w szaleństwie czy pokucie; dziecię jego wśród wesela zgładzone niewidzialną ręką, w której przeczuwano prawicę Bożą, stały przed oczyma wszystkich.
Pasterze, powróciwszy z Gniezna, natychmiast rozpoczęli o wiec starania, sami lub przez podwładne sobie duchowieństwo. I stało się, że wkrótce potem po wszystkich krajach ruszyli się ziemianie, władyki, żupanowie, starszyzna, zbierając na ów wiec, zwołany potajemnie. Nawet ci, co Sieciechowi sprzyjali, zmuszeni byli jechać z innymi i stawić się nań, aby postąpić potem, jak im będzie rozkazano.
Nadzwyczajne te przygotowania nie mogły ujść baczności Sieciecha. Wojewoda, który czynnie około własnej sprawy chodził i zamki objeżdżał, znajdował się właśnie na jednym z grodów, trzymanych przezeń z łaski króla (choć wszystkie one prawie były w jego rękach), gdy nadbieżał do niego jeden z najwierniejszych sług, Strzepa, nocą już domagając się pilno, aby go do wojewody natychmiast wpuszczono. Zdawało mu się, że on pierwszy przywiezie Sieciechowi wiadomość o zmowie duchowieństwa i ziemian przeciw niemu.
Wojewoda, widząc wbiegającego do izby, w której siedział jeszcze na naradzie ze starostą i wojskową starszyzną, Strzepę kurzem okrytego, w hełmie, z twarzą przelękłą i oczyma zaognionymi, zmierzył go wzrokiem niemal szyderskim.
— Za pilną sprawą jadę, goniąc za Miłością Waszą — wykrzyknął przybyły, hełm zdejmując i z potu ocierając skronie — za sprawą pilną bardzo.
— Bóg zapłać — odpowiedział z półuśmiechem wojewoda. — Siadaj na ławie, spocznij, tchu nabierz. Za dobrą wolę Waszą wdzięczen jestem, choć nie wiem, z czym przybywacie. Bodaj jednak, czy wielka i pilna nowina, która Was tu pędziła, wprzód niż Wy nie dobiegła do mnie.
Zdziwił się i zmieszał smutnie Strzepa.
— Wiedzieliżbyście już o wiecu, Miłościwy Panie — zawołał — a możeż to być?
Wojewoda dał mu znak głową potwierdzający.
— Wiem o nim, ani się frasuję zbytnio — rzekł. — Pracują nieprzyjaciele moi i ja nie śpię. Niech wiecują, radzą, niechaj dzielą, jako chcą, nic to nie pomoże. Silniejsi przez to nade mnie nie będą. Wiec jest sprawą arcybiskupa Marcina, z którym do jawnej walki występować nie mogę. Obróci się ich własna robota przeciwko nim.
— Tak mówicie — odezwał się zdumiony Strzepa.
— Mówię tak i spokojnie na to poglądam — ciągnął dalej Sieciech. — Dwu czy dziesięciu ich stanie, w zgodzie z sobą nie będą. Nie lękam się tego. Młokosom podołać łatwym będzie. Król przy sobie zwierzchnią zatrzyma władzę.
— Na wiecu ozwą się przeciw Wam głosy nieprzyjaciół! — zawołał Strzepa.
— Przeciw mnie jedne, za mną drugie — rzekł wojewoda. — Król, który z arcybiskupem się naradzał, który mi sprzyja, którego w rękach mam, nie powiedział mi nic. Znam go i sądzę z milczenia, że krzywdy uczynić mi nie da. Gdyby gniew miał a niewiarę, wydałby się z nią. Królewicze oba pode mną zostaną. Nie lękam się ich, bo wprzód nim walkę z Sieciechem, rozpoczną z sobą.
Szydersko rozśmiawszy się, wojewoda zamilkł nagle, jak gdyby kończyć nie chciał. Dopiero odprawiwszy tych, co z nim siedzieli, wrócił do oczekującego Strzępy.
— Nie lękajcie się — rzekł — ani o mnie, ni o siebie. Z dwu słabych nikt jednego mocnego nie sklei. Pójdą na wojnę w pułkach tysiącznicy moi, sotnicy także, po zamkach ludzie z mej ręki, powinowaci i druhowie; co oni z tą garścią poczną, którą koło siebie mają? Nie dadzą im uczynić nic, tylko co ja zechcę i pozwolę. Królewicze w moich palcach będą siekierą i dłutem, ani się spodzieją, jak pokieruję nimi. Gdy zechcę, spuszczę ich na siebie, aby się gryźli, gdy zażądam, pójdą, gdzie wskażę, i myśleć będą, że idą po własnej woli. Nie lękajcie się o mnie, powtarzam wam.
Strzepną, człek bojaźliwy, ostrożny, a przy tym gorący, nie miał zimnej krwi i zaufania w sobie Sieciecha; słuchał, ale widać było po nim, że tej wiary w bezpieczną przyszłość nie podzielał.
— Pewna to, że Wasza Miłość dobrze wiecie, co czynicie — rzekł wzdychając — ale zbytnio ufać ludziom i bezpiecznym się czuć, niedobrze. Bolko ma wielką miłość u rycerstwa, u dworu, między ziemiany. Zbigniew, powiadają, wymowny, przebiegły i przewrotny.
Wojewoda wzgardliwą przybrał postawę.
— Zbigniew chciwy wszystkiego, a do niczego niezdolny — rzekł — rycerz z niego nie będzie, a u nas, kto nie wojak, tym pogardzą. Bolko go nie lubi i złamie.
— A Bolka kto? — odezwał się Strzepa. — Z tym trudniej!
Sieciech długo nie mówił nic, na ostatek wyrwało mu się:
— On sam; gdyby go wierna drużyna nie trzymała na wodzy, dawno by już oszczep Pomorca albo kły dzika przecięły te rycerskie zapędy. Zbyt zuchwały jest, sam się zgubi.
Strzepa się nie sprzeciwiał i zamilkł. Wojewoda począł się po izbie przechadzać. Zwrócił się ku niemu:
— Cóż o wiecu prawią?
— Gotują się doń wszyscy, a najgoręcej nieprzyjaciele Wasi. Z tych, co Wam są wierni, dużo jechać nie chce, aby przeciwko arcybiskupowi nie stawać i Wam się nie sprzeniewierzyć. Starego się obawiają.
— Moim dawajcie znać owszem, aby się stawili wszyscy — odparł Sieciech — i mężnie stali przy mnie. Gdy ich nie stanie, sam jeden będę.
Po tej rozmowie Strzepa, ledwie spocząwszy, ruszył znowu. Gońców rozesłano na wszystkie strony z hasłem nowym. Gdy duchowieństwo od siebie nagliło o zbór liczny, z drugiego Sieciech przykazywał się stawić, ruszało się, co żyło. Dawno już nie pamiętano takiego ruchu i gromad a pocztów na gościńcach; niektórzy, co od lat wielu z lasów się na świat nie pokazywali, wyciągnęli do Płocka. Tu się już sposobiono na przyjęcie, choć nikt nie mówił o nim, a król zdawał się nie chcieć wiedzieć o niczym. Królowa, uwiadomiona przez Sieciecha, niepokoiła się mocno, ufając tylko zręczności wojewody, że potrafi te zamachy odeprzeć; Zbigniew miał wiadomość od arcybiskupa i czekał, nie odjeżdżając z Płocka; Bolkowi ojciec zakazał się na dłuższy czas oddalać, aby na zawołanie był pod ręką. Niepokój był w powietrzu, a najbardziej dolegał choremu królowi, dla którego oczekiwanie stawało się nieznośną męczarnią.
Jesienny dzień wrześniowy potajemnie na zjazd był naznaczony, pogoda mu sprzyjała, a pożądaną była wszystkim, gdyż mnogich i licznych pocztów ani zamek, ani miasteczko pomieścić nie mogło. Gospody dla duchownych panów były u biskupa i na zamku w klasztorku benedyktynów; panowie świeccy obozem się musieli kłaść na dolinie, namioty rozbijać i w nich z dworami swymi mieścić. Na podzamcze już kilka dni przed zjazdem ciągnęły wozy, konie powodne, czeladzie, parobcy, którzy place zajmowali, koły bili, żłoby stawili, namioty rozkładali i dla panów swych co najlepsze starali się dostać stanowisko. Roiło się pod grodem, roiło się po gościńcach, w uliczkach, na targowicy, dokoła mieściny, u studzien, nad rzeką, po łąkach.
Z okien zamku mógł te przygotowania widzieć król i królowa, a nikt się o nich odzywać nie śmiał. Na ostatek w wigilię dnia św. Wawrzyńca niektórzy z dalszych stron, od Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, co się najbardziej opóźnić lękali, ściągać zaczęli.
Napatrzeć się było można pocztów różnych, zbroi wszelakiej i rynsztunku, bo nie wszyscy się jednako zbroili i chadzali. Od granic niemieckich, znad Łaby wtargał obyczaj zachodni; władycy Niemcom byli szczególniej zbroją podobni, którą sobie stamtąd dostawali, z Saksonii, od Franków i z dalszych krajów. Szląsk ciągle też miał stosunki z Czechami i Niemcami razem, toteż obojga języka i odzieży pełno było. Przeciągały przez Polskę karawany kupieckie z Rusi, wioząc z sobą wszelaką kupię ze Wschodu, której wiele tu pozostawało.
Od Bolesława Wielkiego sławiła się ziemia Polan dostatkami wielkimi, obfitością wszystkiego, tak że mnich, który czyny Bolesława Krzywoustego opiewał, sławił pod te czasy jej: „powietrze zdrowe, ziemię żyzną, lasy miodorodne, wody rybopłodne, rycerzy mężnych, wieśniaków pracowitych, konie wytrwałe, woły oracze, krowy mleczne, owce wełniste*.
Ten dostatek ziemi widać na jej synach było, a choć świetności cesarskich dworów nie znalazł tu obcy człek, ziemianie Władysławowi nie ustępowali zamożnością i okazałością pocztów panom na Zachodzie. Inaczej tylko ona się przedstawiała. Wiódł każdy z sobą po sto, po kilkadziesiąt koni dla bezpieczeństwa i wystawy, ciągnęły się wozy ładowne i obfite zasoby wszystkiego, co do życia było potrzebnym. Po drodze zaciążyć osadom i szukać przeżywienia nikt nie chciał arii też wszędzie dostać było można żywności. Dla koni i sobie musiano wozić strawę. Każdy orszak zwiększał się tym jeszcze. Jeden władyka ciągnął za sobą czeladzi i ciurów gromadę.
Z wieczora już szare i pasiaste namioty gęsto się rozsiadały na łące, a około nich ogniska zapalać zaczęły. Rżały konie i psy, które każdy prowadził z sobą, ujadały, wyzywając się.
Stawali ziemianie każdej części odrębnie przy sobie, tak że którzy od Krakowa szli społem, namioty rozbijali, Sandomierzanie przy sobie, Szlązacy, Mazury i Polanie, każdy obozem swoim. Opola też do jednego grodu należące łączyły się do kupy. Niektórzy ludzie rycerscy obyczajem zachodnim u namiotów na wysokich żerdziach chorągiewki i znamiona wywieszali.
Sieciech, nie spiesząc wprzód, umyślnie dopiero tego wieczora nadciągnął i jak gdyby chciał potęgę swą a moc okazać, wystąpił z pocztem ludzi półtorej seciny liczącym pod chorągwią własną, z rogami, trębaczami, w jedne barwę przybrawszy cały swój orszak, wśród którego on na koniu dzielnym, w kołpaku z piórem, w pasie rycerskim, z łańcuchem złotym na szyi, w płaszczu książęcym jechał raźno i wesoło, a dla okazania też, że on tu gospodarzem, nie gościem, na łąkę nie pociągnął z drugimi ani gospody szukał, ale wprost na zamek się obrócił, trąbić rozkazując i jakby uroczysty wjazd odprawując w oczach wszystkich. Czeladzie i władycy, którzy już byli w obozie, zbiegli się patrzeć na to widowisko, ustawując kupami po obu stronach drogi.
W nieprzyjaciołach Sieciecha to wyzywanie i jakby naigrawanie się z nich wywoływało gniewy i oburzenie; druhowie milczeli ciesząc się, iż swojego pewnym być musiał, gdy tak wspaniale występował bez żadnej obawy.
Wojewoda z konia zsiadłszy dopiero przed królewskim dworcem, naprzód do pana szedł z czołobitnością należną, chociaż wiedział, że go nie zastanie samym, bo mu po drodze oznajmiono, iż arcybiskup, kilku duchownych i świeckich panów już go poprzedzili.
Gdy wojewoda w progu się ukazał, król wobec wszystkich wstał i przeciw niemu poszedł kilka kroków, a objąwszy go rękami, z czułością wielką powitał, aby jawnie okazał, że serca jego i łaski nie utracił. Z trwogą podniósł ku niemu oczy, lękając się gniewu, lecz Sieciech nadto przebiegłym był, ażeby się z nim wydał przy świadkach. Owszem, licem wesołym króla i przytomnych powitał, jak gdyby okazać chciał, że go niesłusznie oskarżano.
Arcybiskup, nie czekając, natychmiast objawił głośno, z czym przybywali duchowni i świeccy panowie i czego wespół z królem życzyli. Wolał zaraz opór złamać i postąpić otwarcie.
Wojewoda nie wydał się z tym, co myślał, wysłuchał wniosku, a gdy się doń zewsząd zwracano, rzekł spokojnie:
— Jeżeli Najmiłościwszy Pan nasz a ojcowie duchowni wespół z panami ziemiany widzą, iż dla uspokojenia i ładu w królestwie tym potrzebny jest podział zawczesny, a czemuż by się zadość woli pana naszego i ziemian stać nie miało? — Dodał, iż dobrym to nawet znajdował, że król za żywota przekonać się mógł, jak się synowie jego do rządów brać będą, ciesząc ich walecznością i rozumem.
Po tym przemówieniu Sieciecha, który się niczemu nie przeciwił, duchownym i świeckim panom nie pozostało już nazajutrz nic, tylko uroczyście dokonać, co postanowiono.
Król, słuchając Sieciecha, radował się niewypowiedzianie, a gdy ten mówić dokończył, wstał go uściskać, odzywając się, iż na jego opiekę i pomoc dla dzieci najwięcej rachuje.
— Ten to jest — odezwał się, wskazując na wojewodę biskupom i wszystkim przytomnym — ten jest, któremum winien królestwa utrzymanie i bezpieczeństwo; ten jest, który nim za mnie rządził, obraniał je, zbogacił i dał mu zakwitnąć; ten jest, któremu zawdzięczam pokój dni moich, sam nieudolnym będąc i schorzałym. A jako się mną opiekował, tak mam nadzieję, że synów moich z ojcowską pieczołowitością strzec nie przestanie.
Arcybiskup Marcin nie mógł podziwienia swojego ukryć, widząc Sieciecha tak na wszystko gotowym, gdy opór się w nim znaleźć spodziewał, spojrzał nań niedowierzająco i rzekł z powagą kapłańską:
— Bogu niech będą Najwyższemu dzięki, iżeśmy wszyscy zgodni, a jedno dobrym widziemy.
U królowej wieczorem dawnym obyczajem stoły były zastawione dla wszystkich, którzykolwiek przybyć chcieli. Czeladzi ucztę na podwórcach zgotowano, beczki powytaczano, ustawiono kadzie i cebry; chleby, sery, mięsiwa zalegały ogromne pomosty, tak aby nikt nie odszedł głodny.
Zbigniew wśród tłumu przybywających kręcił się czynny, chcąc sobie u ludzi zaskarbić łaskę, wymową łatwą i słowy dobrymi ujmując ich sobie.
Bolko na przekorę jemu dnia tego wyruszył w pobliskie lasy na łowy, jak by się wcale nie troszczył o to, co się gotowało, nie zdając dbać, jak ludzie o nim trzymać zechcą, albo nadto ich będąc pewnym. Późno wieczorem, gdy już na obozowisku do snu się zabierano, przeciągnął gościńcem orszak jego wesoły, z psy i sokołami, czwałem, objuczony zwierzyną, nucąc śpiew głośny, który się wśród cichej nocy dziwnie rozlegał.
Powybiegali z namiotów ludzie wiedząc, kto pędził, bo go niektórzy poznali, a chcąc przypatrzeć temu, co im miał wkrótce panować. Jednego widzieli już i słyszeli, drugiego dopiero teraz zobaczyli, jak się im mignął przed oczyma. Ten ze swą rycerską butą i młodzieńczym weselem lepiej im do serca przypadał.
Na widok młodego chłopaka z rozwianymi włosy, z podniesioną głową, ręką w bok, pędzącego na koniu dzielnie, lica się im rozśmiały. Starym Szczodrego przypomniał, którego gdy nie stało, wielu po nim wzdychało. Choć po nim krwawe wspomnienia w pamięci były, wielu z tych, co z nim wojowali na Węgrzech i na Rusi, miłowali go jako rycerza, a ludu prostego, choć mówić nie śmiał, powszechne było mniemanie, iż za swą miłość do ubogich możni go zgubili.
Ludzie rycerscy, co za króla Władysława najczęściej nie z nim, ale z Sieciechem chodzić musieli na wyprawy, radzi byli dostać króla mężnego za wodza, a pozbyć się dumnego wojewody.
O Zbigniewie już wiedziano, że rozumnym był, ale do włóczni, konia i oręża niezdarnym. Wojsław, ochmistrz pański, na spotkanie Bolka wyszedł kwaśny, pomrukując.
— Drudzy tu sobie między ziemiany jednają ludzi, a Wasza Miłość w lesie% — rzekł do zsiadającego.
— Bo ja na słowa ludzi nie łowię, a wolę się na wojnie z nimi serca dorabiać! — zawołał Bolko i rozśmiał się wesoło.
Dzień zrazu wstał mglisty, lecz wnet srebrna owa zasłona, owe wilgotne rąbki, w które był owity, opadać zaczęły i słońce podniosło się jasne, wesołe, jakby radując widowisku, które miało przed sobą.
Jak świt, wszyscy poczęli przyodziewać najpiękniejsze zbroje, najkraśniejsze szaty; kładł na siebie każdy, co miał najlepszego, czeladź występowała strojna, a od obozu na podzamczu do grodu na wyżynie dochodziło mruczenie wesołe jakby roju pszczół, co w ulu gospodarował.
Aż zabrzmiał kościelny dzwonek, wołając do Boga przed ołtarz po błogosławieństwo. Choć niewielka naówczas katedra płocka i trzeciej części zgromadzonych nie mogła pomieścić, szli wszyscy, aby naprzeciw drzwi stanąwszy, choć z dala nabożeństwa słuchać.
I król też chory, przez dwóch podkomorzych wiedziony, co dawno nie bywało, w odświętnych szatach szedł do kościoła z twarzą wychudłą i bladą, ręką drżącą śląc pozdrowienia tym, co się zbiegali przypatrzyć mu i pokłonić. Po drodze parę razy stanął, przemawiając do wojewodów i władyków po słów kilka, ale na dłuższą mowę tchu mu nie stawało. Poruszony był wielce.
Za nim szła w orszaku okazałym dworzan swoich królowa z córkami, z niewiasty swoimi, w przepychu wielkim, którym się lubiła pysznić, w sukni złocistej, w łańcuchach i pasie sadzonym, głowę unosząc dumnie, jak by mówić chciała: Krwi jestem cesarskiej! Patrzała z góry na kłaniających się ziemian, co najmłodszym tylko uśmiechając.
Za nią szedł wojewoda wielki Sieciech we zbroi złoconej, sukni szkarłatem podbitej, co wielu złośliwych oczy zwracało. Witał on pogodnym czołem przyjaciół swych, innych widzieć nie chcąc.
Dalej ciągnął Zbigniew, który też wspaniale się przyodział a cudacko, ogromnymi pióry ozdobiwszy kołpak i miecz sobie przywiesiwszy, który mu zawadzał. Czatował on zawczasu na pochód, aby ubiec Bolka i zająć pierwsze miejsce swe, które starszemu należało, obawiał się bowiem, aby młodszy go nie uprzedził. Ten o tym nie myślał, stanął za Zbigniewem z wesołą twarzą, we zbroi lśniącej, po rycersku przybrany, piękny, pewien siebie i nie dbający o to, jakie mu się miejsce dostało. Młodziuchne, ogorzałe lice patrzało wesoło, trochę dumnie, lecz dobrotliwie zarazem. Wszyscy za nim wiedli oczyma.
Gdy król, którego biskup Filip z krzyżem i wodą święconą u drzwi kościelnych przyjmował, wszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, obok którego królowa niższy tron zasiadła, gdy Zbigniew i Bolko stanęli po prawej i lewej ręce ojca, a wojewoda wielki za nim jakby na straży, dalej dokoła dwór i co najprzedniejsza starszyzna, arcybiskup Marcin wyszedł w kapie naprzód pieśń do Ducha Świętego zanucić, która mszę poprzedziła. Sam on też tego dnia w asystencji dwóch pasterzy, krakowskiego i poznańskiego, ofiarę świętą odprawiał, w czasie której królowi niesiono do pocałowania Ewangelię, a rycerstwo mieczów dobyło wedle obyczaju, który niedawno wprowadzony był w polskim kościele.
Zatem po mszy świętej pieśń jeszcze zanucono i psalm, a po błogosławieństwie pacyfikałem król, królowa, królewicze w tym samym porządku, jak szli, na gród wracali.— Nie przyjmowano u stołów na zamku rano, aby czasu nie tracić, każdy wprzód u siebie zjadł, co miał, i wprost do wielkiej izby radnej gromadzić się poczęto, której drzwi stały otworem, bo się w niej, w sieni i podsieniach ledwie mogła starszyzna pomieścić.
Izba ta była tak skromna i niepoczesna, jak wszystkie w owych czasach. Na ten dzień tylko zielonością ją posypano i gałęźmi przy ścianach przybrano.
Dla króla tron suknem czerwonym obity stał w głębi, a obok niego takiż sam, nie ustępujący mu wielkością dla arcybiskupa gnieźnieńskiego, który z królem dzielił władzę. Szeregiem za nim zasiadali inni biskupi, od krakowskiego poczynając z jednej strony, z drugiej, za królem, świeccy panowie, na których czele Sieciech się mieścił.
U stopni tronu królewskiego Zbigniew i Bolko stali, rzucając na się skośne wejrzenia. Na nich wszystkie oczy były zwrócone. Młodszy, ulubieniec ojcowski, tak jak zawsze miał serca za sobą, powierzchowność sama mówiła za nim; dumna i wstręt obudzająca postawa niezgrabnego Zbigniewa raziła ziemian. Szeptano, przypatrując się, to i owo. Starszy syn królewski władyków nabawił strachem. Patrzał dziko, uśmiechał się złośliwie. Nie wróżono po nim nic dobrego. Niezgrabna owa postać, jaką miał w klasztorze pod ciasną sutanną, strojem rycerskim zmienić się nie dała. Zbroja na nim leżała jak pożyczana, trzymał się nieco przygarbiony, włos odrosły spadał mu kosmykami prostymi jak przylepiony na ramiona; blada i nalana twarz miała wyraz chytry i fałszywy. Na Bolku suknie i blachy były jak ulane, włos obfity w pierścieniach ciemnych wił się na ramionach, lice otwarte, jasne, pałało ogniem i świeciło weselem.
Oba jeszcze nie mieli rycerskich pasów, tylko proste do mieczów przepaski.
Ziemianie spoglądając mówili sobie, że jeden się do zbroi rodził, drugiemu lepiej księża suknia by przystała i cicho dawano mu klechy przezwisko.
Młodsze duchowieństwo także by się doń nie bardzo chętnie przyznało, bo na twarzy rysów grubych, ust oddętych, wykrzywionej namiętnie, niespokojnie się poruszającej, więcej namiętności było niż łagodności i pokory.
Na króla patrząc, którego dwu komorników pod ręce wwiodło i usadowiło, litość brała, tak blady był i drżący, a ręce mu dygotały niespokojnie, gdy aa sobie kożuch poprawiał. Oczyma potem powiódł po gromadzie swej, uśmiechając się i zdając się prosić, aby mu miłość wyświadczono.
Głębokie milczenie panowało w izbie natłoczonej, w której tylko najprzedniejsi miejsca zajęli i wiekiem najstarsi. Dalej poza nimi cisnęła się młodzież i domownicy niektórzy, a ze drzwi bocznych wyglądały jedna nad drugą ciekawe głowy dworu królowej.
Rozpoczął arcybiskup modlitwę łacińską, wzywając błogosławieństwa Bożego, przeżegnał i wszyscy przeżegnali się, schylając głowy. Nastało milczenie. Król mówić miał, ale mu spalone usta odmawiały posłuszeństwa i kubek z wodą zaprawną podać musiano dla orzeźwienia.
Zwrócił się naprzód ku duchownym.
— Ojcowie Miłościwi — począł głosem cichym — ziemianie i władycy mili, mówcie, z czym do mnie przybywacie, abym Waszej prośbie uczynił zadość, jeśli mogę.
Arcybiskup skłonił głowę.
— Miłościwy Królu — orzekł głosem pewnym i śmiałym — przyszliśmy do ciebie, aby schorzałemu pociechę i ulgę przynieść, a spokój na najdłuższe lata. Ażebyś o ziemie swe nie trwożył się ani o przyszłe losy, azali nie byłoby dobrym spadek zawczasu synom wyznaczyć; sporom zapobiegając, sobie pozostawiwszy ziemie i grody, jakie się zda Miłości Waszej, na młodych zdać czuwanie. Nie dla czego innego pragniemy tego, tylko abyś na duszy był spokojnym, siły mógł za przyczyną patronów naszych i orędowników odzyskać, a żyć nam jak najdłużej. Modlić się będziemy wszyscy do Boga, do Matki Jego, Orędowniczki naszej, do świętych Wojciecha, Wacława i miłego patrona Waszego Idziego świętego.
Szmer potakujący duchowieństwa wtórował arcybiskupowi. Skłonili głowy biskupi wszyscy, wielu ziemian podniosło ręce pochwalając zgodnie, król pochylił głowę i rzekł nieco ośmielonym głosem:
— Dobrym mi się widzi, co mówicie, Ojcze mój, ja też tak myślę i pragnę tego. Mówcie, radźcie w imię Boże.
Wysunął się Strzepa, pokłonił królowi, oczy nań zewsząd obrócono. Nie wszyscy znali go, poczęto pytać, co za jeden był, i szmer się rozszedł po izbie.
— Miłościwy Królu — rzekł nieco chrypliwie — dobrym to jest na oko, ale i niedobrym się stać może. Po co masz z rąk swych władzę za żywota wypuszczać? Czy to nam z tobą źle albo ziemie nasze cierpią na tym? Nieprzyjaciel, z pomocą Bożą odpierany, na każdym kroku lęka się nas, w pokoju gospodarczym niczego nam nie brak, ino byś nam, Miłościwy Panie, zdrów był i jak najdłużej panował! Przyjdzie kres od Boga wyznaczony, powoła Bóg dzieci twe, czas naówczas będzie, aby objęły, co im przypadnie. Po co sobie ręce wiązać za życia i zrzekać się tego, co Bóg zlecił? Mówię to z serca Wam oddanego, Miłościwy Władyko nasz, wszyscy, którzy cię miłują, nie radzi zmieniać pana.
Za Strzepą wnet niektórzy potakiwać zaczęli jak wprzód arcybiskupowi.
— Panuj nam! Króluj nam! — odzywali się. — Dali Bóg, przyjdzie czas na twe syny, wezmą, co im naznaczone. Żyj nam, panie! Żyj!
Rękę do piersi przykładając, począł król dziękować. Powoli szmer i wołanie przycichły.
— Jeżeli miłujecie mnie — rzekł Władysław — oszczędźcież sił moich, bom nie dużI8, reszty dni poświęcić chcę Bogu, abym u Niego na lepsze zarobił królestwo. Policzone są dni moje, myśl słabnie, ręka drży, przez litość mi zastępców dać trzeba, abym o królestwo był bezpiecznym.
Odezwał się ktoś z tłumu:
— Czuwa nad nim pan wojewoda nasz!
— I czuwać nie przestanie — rzekł król, obracając się ku niemu — ja też patrzeć się, cieszyć i radzić będę, a młodsi niech próbują sił swoich; niech każdy z nich weźmie część mu przeznaczoną, aby więcej nie pożądał, a zgoda święta między braćmi panowała.
Znowu w gromadzie potakiwać głośno poczęto.
— Czyń, Miłościwy Królu, jakoś postanowił, czyń! — odezwał się arcybiskup. Duchowieństwo całe powstało i jawnie oświadczając się za królem, przechyliło szalę.
Strzepa i ci, co z nim szli, zamilknąć musieli, poglądali po sobie frasobliwi i strwożeni.
Król się do synów obrócił.
— Chcę — rzekł — abyście poprzysięgli przed Bogiem, przed kapłanami Jego, ojcami naszymi duchownymi, wobec tych oto ziemian, iż we zgodzie i pokoju mieszkać będziecie.
Zbigniew i Bolko, powołani, zbliżyli się do ucałowania ręki ojca i złożenia przysięgi, którą arcybiskup miał przyjąć, naprzód słowy serdecznymi do zachowania jej pobudzając. Za czym począł z wolna słowa wymawiać, które za nim powtarzali, i od kapelana wziąwszy księgę Ewangelii, dał im ją do pocałowania. Przykląkł pobożnie Bolko, pochylił się Zbigniew, na twarzy pierwszego widać było uczucie i wzruszenie, na drugim radość zwycięską.
Znowu począł mówić, król, do zgody namawiając i podnosząc świętość przysięgi, a obróciwszy się do arcybiskupa, żądał, aby to w księgach zapisanym zostało, co się dnia tego postanowi. Zbigniewowi wolą króla wyznaczone było Gniezno i Poznań, a po zgonie króla Mazowsze (ziemie, które składały diecezję o. Marcina); Bolkowi przypadł Kraków, Sandomierz i Wrocław, to jest przedniejsza część królestwa.
Władysław kończył głosem drżącym, a zwróciwszy się do Bolka ze łzami w oczach, w głowę go pocałował i uścisnął.
I podział, i sama ta miłości ojcowskiej oznaka, krew poburzyły w Zbigniewie, który bladł i kraśniał, oczy spuścił upokorzony, nie rzekł nic, do ręki ani kolan ojca się nie zbliżył, stał słupem martwym. Bolko upadł na kolana i nogi króla całował.
Milczenie dziwne panowało w izbie, ludzie spoglądali po sobie. Nie wszyscy byli radzi z podziału, osobliwie ci, co się Zbigniewowi dostali. Nierycerskiemu człowiekowi przypadała obrona granic najbardziej zagrożonych; a i ów wzrok przeszywający, wilczy, przyszłych poddanych napełniał trwogą. Wszystko więc na oko było dokonanym, gdy wielki wojewoda, który na pozór obojętnie słuchać się zdawał, podniósł się; Oczy jego druhów zwróciły się nań ciekawie. Wiedziano, że on tu w istocie panem był, królem władał, i posądzano go nawet, że w swoich widokach podział ten zgotować musiał, nie dając znać po sobie.
— Miłościwy Królu — głosem pełnym i swobodnym począł, wojewoda — gdyście rozporządzali królestwem swym wedle woli swej, słudze wiernemu słowo pozwólcie powiedzieć. Wiele się uczyniło, a nie dosyć. Było to państwo od dawna nierozdzielnym, więc choćby teraz dwu panów mieć miało, jeden z nich głową być musi, przy jednym zwierzchnia moc zostanie. Któryż z dwu ma ją mieć?
Król spojrzał nań oczyma błagającymi litości. Ciosem dlań było to pytanie, zmuszające do wybrania jednego, do upośledzenia którego z synów. Długo czekano, aby się Władysław zabrał na odpowiedź.
— Zaprawdę — rzekł król nieśmiało, wahając się. — Stary jestem, niedołężny, widzę, co dziś jest, co jutro się stanie, odgadnąć nie mogę. Dzielę ziemie, ale wybierać jednego z dwu, gdy oba mi równo mili, nie chcę i nie mogę. Któż wie, jak Bóg z nimi postanowi? Któremu z nich da moc? Jedno rzeknę, po mej śmierci wybierzcie sobie tego, który dzielniejszym rycerzem, obrońcą i opiekunem ziem tych będzie. Wam to zostawiam.
Złożył ręce król i zdawał się modlić.
— Gdyby się Bogu podobało skarać mnie, a obu im nie pobłogosławić; gdyby się waśnili z sobą, z nieprzyjacioły się wiązali na zgubę państwa, niech odpadną od działów, niech im rządy będą odebrane, niech… — król dla łez dokończyć nie mógł.
W zgromadzeniu gwar powstał cichy i szepty. Widziano, że króla siły się wyczerpały, że wszystko już postanowione było, skończone, ruszać się poczynali ku drzwiom ziemianie. Arcybiskup laską uderzył o ziemię.
— Na świadectwo wzywam Was, bracia moi, jaka jest wola króla, pana naszego, a teraz podziękujmy Bogu i jemu.
Zawołano — Żyj, a żyj! — a drudzy z czeska się odezwali: — Boże, zmiłuj się nad nami! — Władysław mało co słyszał, tak był poruszony dokonaniem wielkiego dzieła. Komornicy znowu nadejść musieli i ująć go, aby do kościoła na hymn dziękczynny prowadzić.
Wkrótce potem, co żyło, cisnęło się na zamek, gdzie stoły otwarte czekały. Bolko poszedł z ojcem do jego izby, bo stary spoczynku potrzebował.
Zbigniew zniknął. Zamiast przyjmować powinszowania i pokłony ziemian, którzy do jego dzielnicy należeli, poszedł za skinieniem Grety, która zza drzwi znak mu dała, iż mówić z nim chce pilno. Śmielej niż kiedy przedarł się do komnaty Niemki, do której dobrze znał drogę. Czekała nań już strojna, niecierpliwa, nauczona pewnie, co mówić miała.
— Winszować Waszej Miłości — rzekła z pokłonem przesadzonej pokory szydersko — a, winszować!
— Dali mi gorszy ochłap kraju — odezwał się gniewliwie Zbigniew — tak… ale ja cały mieć będę. Bolko sobie próżno tuszy, że z Krakowem nade mną przewagę otrzyma!
— Któż to wie? — odparła żywo Greta. — Wszystko być może, jeżeli Wy sobie tak poczynać będziecie, jak dziś, nie po królewsku, a jak dziecię, co się nadąsa. Przez cały czas patrzałyśmy z królową na Was, jawnie srożyliście się na brata, rzucaliście nań oczyma, jak byście go wyzywali. Toć mądra rzecz nieprzyjacielowi zawczasu oznajmywać: — Strzeż się, a pilnuj, bo oto rzucę się na cię!
Uśmiechnęła się biała panna i uderzyła w czoło.
— Kto chce podejść a obalić — rzekła — ten całuje i ściska, droży się i zbliża, aby tajemnice posiadł, a zemstę miał łatwą.
Zdumiony Zbigniew spojrzał na nią spod brwi zachmurzonych.
— O, ty rozumna panno — zawołał — jakoś to wymądrowała!
— Widzi mi się, niezgorzej — odezwała się Greta z uśmieszkiem — czyńcież zgodę, a pospieszajcie póki czas, inaczej Wy mu nie sprostacie. My go z dzieciństwa lepiej znamy, mężny jest i silny, podstępem tylko, a chytrością wziąć go można.
Uśmiechnął się królewicz i Niemkę ująwszy wpół, pocałował w usta, które tak dobrą radę dawały.
— Nie takli? — spytała. — Nie mamli ja słuszności?
— Tak uczynię! — odparł Zbigniew. — Rozumne słowa Wasze.
Szeptać coś potem poczęli po cichu, ale już nie o Bolku i sprawach wielkich, zapewne o sobie. Greta się czerwieniła, gniewała, opierała zrazu, spuszczała oczy, uległa na ostatku, podali sobie ręce i Zbigniewa twarz zajaśniała weselem.
Aż do komnaty ustronnej dochodził gwar i śmiechy biesiadujących. — Niemka nastawała, aby szedł na swe miejsce Zbigniew i odegnała go od siebie. Królewicz pospieszył od niej do króla.
Tu zastał zgromadzonych arcybiskupa, wojewodę i Bolka około znużonego starca, któremu podczaszy wino podawał, aby nieco siły pokrzepił. W progu już Zbigniew rozjaśnił czoło, przybrał wesołą twarz. Szedł naprzód ojcu dziękować, który go pocałował w głowę, potem arcybiskupowi, poddając się jego opiece i zwierzchnictwu i prosząc o radę, na koniec zbliżył się do Bolka, stojącego na uboczu, wyciągnął doń rękę i uścisnął go, na pozór gorąco i serdecznie.
Wszystko to wykonał królewicz zręcznie i nie dając poznać po sobie fałszu. Bolko, choć wstręt miał do brata i od Santoka się doń nie zbliżał, łatwo dając się ująć sercem, zapomniał przeszłości, oddał uścisk i rad był, że do zgody wracali.
— Miłujcie się, a wspomagajcie nawzajem — rzekł arcybiskup — obu wam z tym będzie bezpieczniej i dla ziem waszych lepiej. Niech braterskiemu przymierzu Bóg błogosławi!
Sieciech spojrzał z dala na te objawy czułości, twarz mu się nieco skrzywiła, lecz wprędce, gdy król nań oczy zwrócił, uśmiechał się już, zdając uradowany.
Bolko, którego równie łatwo było pozyskać jak rozdrażnić, prędki we wszystkim nad miarę, gorący, poddający się pierwszemu wrażeniu, pochwycił Zbigniewa pod rękę i razem z nim wyszedł z komnat ojcowskich.
W podwórzu pełno było ludu, tłumy wszędzie. Usiedli na ławie w przedsieniu, aby być sami.
Zbigniew pospieszył z zapewnieniami pojednania.
— Od tego dnia — rzekł — będę ci druhem i bratem wiernym. Chcę się od ciebie uczyć rycerskiego rzemiosła, choć młodszym jesteś. Razem iść będziemy, razem nieprzyjaciół wojować, nic jeden bez drugiego nie czynić.
Bolko go uścisnął powtórnie i począł z uczuciem gorącym:
— Przysięgam ci, dochowam wiary, znajdziesz we mnie brata i przyjaciela. Zdrady ani serce, ni usta moje nie znają. Co czynię, to otwarcie i szczerze.
Zbigniewowi na słowach i zaręczeniach wymownych nie zbywało, ponowił poręki i oświadczenia miłości. Mówili z sobą serdecznie, a Bolko który wylewał się łatwo, po krótkiej rozmowie czuł się z nim, jak ze starym druhem zaufanym.
— Pospieszyłeś się, bacie — rzekł po chwili — i jużeś sobie ładną Niemkę pozyskał z dworu królowej. Mówią o tym wszyscy!
Zbigniew się nie zapierał, śmiał się triumfująco.
— Gładkie liczko cię uwiodło — mówił młodszy — lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tak rychło, jakeś ją wziął, radziłbym porzucić!
— Dlaczego? — spytał Zbigniew.
— Dziewczyna płocha i przewrotna — mówił Bolko. — Słyszałem od ludzi, że już miłośników miała wielu, a nikt cały od niej nie wyszedł. Zła jest jak żmija, choć jak niewinne dziecko wygląda. Najpierwsza rzecz, którą się będzie starała uczynić, że nas z sobą zwaśnić zechce, bo mnie nie cierpi i pomścić by się rada.
— Za co? — wtrącił Zbigniew. Bolko się nie chciał tłumaczyć.
— A! Babskie sprawy — odparł — nierycerska rzecz tym się zaprzątać.
— Nie boję się też ja lada dziewki — rzekł Zbigniew — bo nad sobą kądzieli panować nie dam. Musi ona słuchać mnie. Mam rozum swój i radzić sobie nie dam długowłosemu stworzeniu. A Wam to niewiasty nie do smaku? — zapytał.
— Nie chcę ich znać! — odparł Bolko. — Z nimi człek mięknie, a nam rycerzami być potrzeba.
Uśmiechnął się starszy.
— Ja trochę inną mam naturę — rzekł — bawią mnie te łątki! Może dlatego, żem ich przez długi czas zamknięty w klasztorze nie widywał, każda mi miłą i wonną jak kwiatuszek.
Skrzywił się Bolko.
— Toć byś sobie już świeższego kwiatu dobrać powinien — rzekł. — Greta się już z wielą znała, a przez nią królowa z Wami czynić będzie, co zechce, bo jej do tego zażywa jak rybak złotego robaczka na wędce.
Starszy głową potrząsnął.
— Ze mnie gruba ryba, na wędę mnie nie wziąć — przemówił uśmiechnięty. — Ani ona, ani królowa, ani nikt nie uczyni ze mną, tylko to, co ja zechcę. Nie weźmie mnie ani niewiasta, ani chłopiec, ani nawet duchowny żaden! Rycerzem jak Wy nie jestem, ale się z książek trochę rozumu uczyłem i wiem, jako ludzie źli są, a jako z nimi chytrym być trzeba.
Zdradził się nieco królewicz tą mową, lecz Bolko mało zważał na nią.
— Przebaczone ci, że rycerzem nie jesteś — rzekł — boś w sutannie i klasztorze nie mógł nim zostać, ale teraz. Teraz, bracie, rycerzem musisz być, nie chceszli wpaść w ręce jakiego wojewody i mir stracić u ziemian twoich. Siłę masz, na męstwie ci nie zbywa, poczynaj, a śmiało.
Zbigniew chytrze mu dziękował.
Ujęli się więc znowu za ręce i aby okazać wszystkim, jak wielką miłość ku sobie mieli, poszli razem ku stołom, około których ziemianie i władycy zasiadali.
Na widok przybywających niektórzy się podnosić zaczęli, witając ich i pozdrawiając, inni szli cisnąć się do ręki pańskiej. Gnieźnianie i Mazury, których było najwięcej, przyszłego pana w Zbigniewie przyjmowali, zalecając mu się ze służbami swymi. Krakowianie i Szlązacy ku Bolkowi się ściągali, uśmiechali doń, radzi wyborowi, bo słynął już jako rycerz dzielny, a tych naówczas miłowano najwięcej.
Gdy szli tak razem poza ławami i stoły, z dala niebieskie oczy Grety szydersko i zwycięsko się śmiały widząc, jak jej rozkazy posłusznie i prędko spełniano. Radowała się, nie dając tego po sobie poznać, królowa.
— Bolko zawsze porywczym był i bez rozeznania — mówiła do swej ulubienicy — ten niezgrabny parobek, niepozorny, chytrzejszy od niego, zawojuje go i pokona.
Mijali Marka, gdy zbyt otwarty a szczery Bolko szepnął bratu:
— I tego ulubieńca Waszego radziłbym precz wygnać!
— Co macie przeciw niemu? — zapytał ciekawie starszy.
— Patrzę i słucham, jak to zwyczajnie na dworze — mówił Bolko — widzę, że rycerskiej sprawy dużo ma na języku, a w ręku niewiele; słyszę., że potajemnie się z Sieciechem zna, po nocach do niego chodzi i na Was donosi.
Zbigniew niedowierzająco ruszył głową.
— Źli ludzie plotą nań — rzekł.
— A po cóż by im się to zdało, wszak na drodze nie stoi nikomu. Człek to niewiadomego rodu, przybłęda chytry, który tu miejsca nie zagrzeje, a obłowiwszy się uciecze. Tak o nim ludzie prawią, miejcie się od niego na pieczy.
Królewicz słuchał i przestroga go poruszyła.
— Bracie — odparł stając — coście się uwzięli poodpędzać ode mnie, co najmilsze mi i najpotrzebniejsze? Przed chwilą Gretę mi odradzaliście, aż i Marka. Ten łotr służy mi jako pies wiernie.
— I jak sobaka cię potem pokąsa — dokończył Bolko. — Znajdziecie ludzi między swymi Mazurami i Gnieźniany, osiadłych ojczyców, z tych wybierzcie jednego. Dobrze Wam życzę i radzę, jak sobie.
— Łotr to jednak dogodny i zręczny — dodał Zbigniew.
— Ano, słyszałem o tym! — odparł młodszy. — Mówią, że bez zbroiczki, o podartym kaftanie i o jednym bodaj koniu się tu przybłąkał, a dziś już utył i szat, i szkap ma podostatkiem. Na błazna go trzymać, czemu nie, ale mu ani ucha, ani władzy nie dawajcie.
Zbigniew, słuchając rad tych otwartych, z serca płynących, zagryzł usta. Zdało mu się, że Bolko młodszy lekce go sobie waży i ma o nim wyobrażenie niewielkie. Przerwał urażony:
— Słuchaj, bracie, jeśli ci się zda, żem ja głupi i ślepy, mylisz się. Widzę ja ludzi na wylot, a przez to, że ich znam, i najgorszego się nie boję.
— Jeśliś bezpieczny i czujesz się nim, czyń, jak ci lepiej! — rozśmiał się Bolko. — Grety się nie obawiasz, Sobiejucha ci na rękę, toć dobrze! Przestrzec nie wadziło. Ja moich chłopców wolę!
— Jam sobie jeszcze drużyny zebrać nie miał czasu — począł Zbigniew. — Sobiejuchę jak psa na postronku trzymać będę, a Gretę… porzucę, gdy mi się uprzykrzy; teraz mi ona miła, bo dziewka wesoła i obrotna, potem…
Zbigniew pogardliwie ręką rzucił i rozśmiał się. Bolko mu długo w oczy patrzał.
— Prawda to — rzekł — żeśmy się inaczej chowali: ja na koniu i w lesie, ty w klasztorze, ano, inną mamy naturę. Ty lubisz zabawiać się, choćby z dziewką i błaznem jak Marek, ja nie. Ja w to wierzę i to kocham, co się nie przejada i nie przykrzy. Bodaj to wojna! Bój, rycerstwo, łowy, konie — to życie! Gdy rogi zagrają, serce mi rośnie, śpiąc roję, że lecę na Pomorców z podniesionym oszczepem. Dzień w domu długi mi jak wiek! A, bracie, chciałbym być do wielkiego Bolka podobny i granice ziem zatknąć daleko, aby je cesarze i królowie szanowali i drżeli przede mną!
Mówił Bolko z zapałem wielkim. Zbigniew pobladł. Słuchał tej mimowolnej spowiedzi młodzieńczej i uląkł się jej.
Bolko, postrzegłszy zmienioną twarz Zbigniewa, wstrzymał się nagle,
— Bracie — dodał — nie lękaj się, na twoją dzielnicę nie nastąpię, gdy zechcesz, będę twym wojewodą. Stań się ty wojownikiem wielkim, a ja za tobą pójdę posłuszny. Spojrzyj, co nam ziem powydzierano, co nam cesarze zajechali, co zagarnęli Czesi, co odebrała Ruś, co na Pomorcach odzyskiwać potrzeba; bo ci się ani chrzcić, ani nas, panów prawych, znać nie chcą. Na nas dwu jest dosyć do roboty, a gdyby z grobu powstali Bolko Wielki i Szczodry, oni by chyba podołali temu, co na nas uczynić przypadło!
Słuchał starszy w milczeniu, uląkł się tych myśli zdobywczych, tego zapału rycerskiego i nie wiedział, czym odpowiedzieć na nie.
— Ja — rzekł z cicha i skromnie — nie chcę nic, jeno mój dział utrzymać i żyć w pokoju.
— W pokoju! — podchwycił Bolko. — Spytaj, czy ci go Pomorcy dadzą? Mężny to lud, niespokojne plemię, srogie, okrutne, przebiegłej ale dobrze z nim, bo nam zgnuśnieć nie dadzą; podbić ich potrzeba, nie wiem, krzyżem czy mieczem, nawrócić i zagarnąć, abyśmy morze mieli, brzeg swój i na cały świat drogę! Bez niej tośmy jak obmurowani w więzieniu! Jeśli się nie nawrócą, choćby ich wytępić przyszło! Morze nam potrzeba mieć lub nie żyć! Naówczas statki i czółna budować będziemy i z rycerzami puścim się nowe ziemie zdobywać! W daleki świat!
Mówił, pałały mu oczy, drżał cały, postać jego rozogniona stała się tak piękną, wspaniałą, że Zbigniew małym i słabym uczuł się przy nim. Zazdrość ukąsiła go w serce, usta skrzywiły się niby uśmiechem, a żółć i gorycz uczuł na nich.
„Zdradziłeś się — rzekł w duchu — chce ci się panowania nad światem. Jeden z nas dwu ustąpić musi, ty lub ja.”
Bolko otwarcie mówił mu: Bądź silnym, panuj, będę ci posłusznym; Zbigniew myślał w sobie: Zgiń, abym się ja wyniósł.
Po gwarnych dniach wiecowych wkrótce na płockim zamku pożądana dla króla nastała cisza. Zbigniew odciągnął do Gniezna, Bolko ruszył do Krakowa i Wrocławia, przy królu jeden Sieciech pozostał, schorzałego starca piastując niemal jak dziecię, a czyniąc z nim jak z dziecięciem, co zapragnął.
Ze dworu królowej w tym czasie znikła Niemka Greta, a Judyta, mocno po niej tęskniąc i ręce łamiąc, okazywała, jak by wcale nie wiedziała, co się z nią stało. Uskarżała się na tę stratę przed królem, a Władysław rzekł, że jako j4 dosyć płochą zawsze znał, sądzi, iż w wielkiej ludzi gromadzie; co na wiecu byli, któremu w oko wpaść musiała, a ten ją sobie zmówiwszy, pochwycić musiał i uwieść.
Nie było to wszakże tajemnicą dla innych, iż w zwartym orszaku, który Zbigniew z sobą, nocą ujeżdżając, prowadził, znajdowała się pomiędzy dworem niewiasta z twarzą osłonioną, z której młodzież żarty nieprzystojne stroiła, a ona im po niemiecku, łając, odpowiadała.
Bolko, zebrawszy swą drużynę i część wojska, ruszył na pusty i smutny zamek krakowski, na Wawel, który od śmierci królowej matki stał zupełnie opuszczony. Tu wspomnienia Bolka Szczodrego — żywe jeszcze, niedawno przelana krew męczennika, ludzie obcy i przyjaźniejsi swojemu wojewodzie Sieciechowi, niedługo dali pobyć królewiczowi.
Pobłąkawszy się ze swą drużyną około Prądnika, Mogiły, Bielańskich lasów, Stankonia, obejrzawszy pod zamkiem nad Rudawą kościół, który ojciec założył, u ludzi znajdując twarze chmurne, rycerstwo jakieś zdziczałe i niepochopne, by się garnęło ku niemu, wolał się Bolko przesiedlić do Wrocławia i tam przesiadywać. Magnusowi i tym, co się koło niego gromadzili, więcej mógł ufać niż Krakowianom, Sieciechowi oddanym.
Na dzielnice swe poszedłszy, królewicze żyli, jako z nich któremu przystało. Zbigniewowi Pomorce do czasu spokój dali i granic nie napastowali, dawnymi wyprawami popłoszeni.
Nadeszła zima, wiosna, i tak znowu Sieciech cierpliwie czekał zręczności, aby myśli swej dokonać bezpiecznie. Nie wiodło mu się. Brakło powodów do zaczepki, do napaści, do zwaśnienia. Królowa się niecierpliwiła zwłoką, trzeba było poczynać coś, aby koniec przyspieszyć.
Pod okiem króla spiskować nie mógł tak swobodnie; duchowieństwo było mu w znacznej części nieprzyjazne, zjechał więc do dziedzicznego Sieciechowa swojego, gdzie panem był i na przyjaciół dokoła mógł liczyć. We wszystkich też ziemiach miał sojuszników wiernych dotąd, którzy mu o wszystkim donosili i czekali rozkazów.
Był już Sieciechów naówczas grodem warownym, na którym pańskie dworce i opactwo benedyktynów na jednym się niemal podwórcu mieściły. Od Chrobrego czasów mnożyła się tu chwała Boża pod osłoną grodziska mocnego, które pokój zabezpieczało. Sieciech też dla własnego bezpieczeństwa umocował był jeszcze zamczysko nad Wisłą, wałami je silniejszymi obsypał, tynami potężnymi otoczył i trzymał tu wybraną załogę, bo choć w kraju panem był, knując sam zdradę, wrogów się lękał i pokoju nie miał.
Budowy opactwa i zamkowe graniczyły z sobą; Sieciech, królewskie nadania dla benedyktynów pomnożywszy, obdarzając klasztor ciągle, z opatem i przełożonymi będąc w związku statecznym, przez zakonników wiele mógł wiedzieć i działać. Mnisi byli mu przychylni, żyjąc niemal chlebem jego.
Miał Sieciech, jak naówczas wielu możnych panów, żonę z Rusi, kniazia córkę, która mu znaczne wniosła bogactwa. Tę na zamku swym chował i syna wyrostka, który przy matce i pod opieką księży rosnął, zawczasu się przysposabiając nauką wszelką do świetnego losu, jaki ojciec miał mu zgotować. Kształcono go na rycerza zarazem i na człowieka, co by drugim rozkazywać umiał.
Dwór prawie królewski był w Sieciechowie, szczególniej z przedniej szych ludzi wojennych złożony, których wojewoda rad sobie do boku dobierał. Topory, do których Sieciech się liczył, rozrodzeni byli i prastarzy w tym kraju, mało z którym rodem władyków i ziemian możniejszych nie spowinowaceni. Wszyscy oni, jak to naówczas obyczajem i prawem było, za ręce się trzymali, a kto się do krwi liczył, musiał ze swymi iść na zawołanie wszelkie. Sieciech swojego rodu był naówczas głową najstarszą i naczelnym wodzem; słuchali go wszyscy powinowaci, pokrewni, podrużeni. Nie było grodu nie tylko w Krakowskiem, Sandomierskiem, na Szląsku, nawet w Mazowszu, w Gnieźnieńskiem, gdzie by z ręki Sieciecha nie siedział starosta albo tysiącznik z pułkiem, albo ktoś znaczny, który sprawy jego pilnował i na skinienie był gotowym. Gdzie, jak we Wrocławiu, namiestnika miał nieprzyjacielem, dziesięciu około niego kupionych druhów na straży stawił.
W Płocku siedział ten, co się jeszcze królem nazywał, ale w Sieciechowie wojewoda królował, na całą ziemię wyciągając ręce, nie bardzo zważając na młodych panów, którym bujać dawał do czasu.
Patrzał z dala, co robili. Gdy Bolko, zasiedziawszy się w Krakowskiem i na Szląsku, począł sobie coraz bardziej jednać ludzi i swobodniej poczynać, donoszono o tym wojewodzie i dłużej już ścierpieć tego Sieciech nie chciał. Młody królewicz groźnym się stawał. Król chorzał i słabł coraz bardziej, trzeba było coś począć i kości rzucić, nie czekając dłużej. Przybył w tej myśli do Sieciechowa wojewoda, przez posły tajemne powoławszy zaufanych ku sobie.
Wieczorem dnia letniego, gdy Sieciech na zamku sam jeszcze był, a stęskniona po nim żona frasowała się, przyjmując go, iż przybył jej ponury, nie przyniósłszy z sobą do domu wesela, oznajmiono Strzepę, który był prawą ręką wojewody.
Ów Strzepa wyrósł z niego, jemu winien był wszystko, lecz też szyję za niego dać był gotów. A był to człek, co się niczego nie wzdrygał, ani pokłonić i uniżyć, ani porwać i zabić, ani zdradliwie zasiąść. Takim zawsze był, jakim go pan mieć chciał. Dał mu Sieciech siostrę w małżeństwo, majętności z nią, a do nich obiecywał jeszcze więcej. Siostra ta wprawdzie niemłodą już była, twarzy niepięknej, humoru niemiłego, ale ona go wiązała z Sieciechem, a wojewoda panować miał i kraj cały pod siebie zagarnąć. Z dawna to już obmyślanym było, jako i to, że żonę swą rzucić miał, aby wdowę po królu, siostrę cesarską poślubić. Gdy Strzepa przybył, choć doma wszystkich Sieciech zdał się być pewnym, wnet z izby precz wyszli na wał nad Wisłę, aby się tam naradzali swobodniej.
Strzepa, choć bratu, jak panu się do kolan kłaniał. Sieciech dumny, już się czując niemal królem, hołdy te jak należne od niego przyjmował.
— Strzepa — odezwał się, na wały wyszedłszy i po okolicy się z nich rozglądając — czas nadszedł, pora co poczynać.
— Myśmy też pogotowiu — odparł przybyły — rozkazujcie, co czynić mamy.
— Zbigniewa się nie lękam — począł wojewoda — Bolka się pozbyć potrzeba. Rośnie, mężnieje i strasznym stać się może. Porywczy i zapalczywy jest, pójdzie z nim łatwo.
Zdawali się naradzać, patrząc sobie w oczy, aż Strzepa się odezwał.
— Cóż, ludzi nań nasadzić, gdy na łowach będzie, krótka sprawa…
Mówił zimno i obojętnie, jak by o małą rzecz chodziło.
— Bez ludzi się nie obejdzie — odparł Sieciech — niełatwo mu podołać. Drużynę z sobą wodzi nieodstępną. Ludzie języki długie mają, wyda się zdrada i rzucą ją na mnie. Nie można.
— Lepiej wiecie, jak czynić — przerwał Strzepa — przykazujcie. Zrobi się, jak zechcecie.
Wojewoda, obejrzawszy się, zbliżył się doń, jak by tu nawet, gdzie byli sami i żadna żywa dusza dokoła się nie okazywała, nie czuł się jeszcze bezpiecznym, lękał podsłuchania i zdrady.
— Bolka na Czechów wyprawiemy — rzekł. — Granica tam nie śpi, najeżdżają ją ciągle, król na nas czyha. Nie brak powodu do wyprawy. Puścimy posłuchy, że na nas chcą zrobić wycieczkę, Bolko pójdzie otoczony naszymi, pójdziesz i ty z nim.
— Pójdę! — rzekł krótko Strzepa.
— Weźmiesz co pewniejszych, Halkę, Strzegonia, Zużłę, Zaboja, kogo wybierzesz. W lasach czeskich napotkacie pewnie rabusiów gromadę jaką. Bolko się zapędzi za nią, wówczas wasza rzecz, żeby zginął. Nie powie nikt, aby z ręki naszej, na to Czechy są.
Strzepa pomyślał nieco.
— Stanie się, jako postanowicie — rzekł. — Trzeba będzie jednak oderwać go od drużyny. Chłopcy młode, zażarte w boju, czujne i na krok go nie odstępują.
— Bolko, gdy zoczy nieprzyjaciela, nic go nie strzyma — mówił Sieciech. — Wasza rzecz odwrócić drużynę i rozerwać ją. Gdy się sam jeden zapędzi w lasach, któż wie, jak zginąć może? Czechów nasadźcie.
— Czechów nam nie trzeba — odparł chmurno Strzepa — zasadzkę uczynimy pewną. Pomówcie jeno i z innymi, abym sam nie był.
— Zwołałem ich wszystkich — cicho rzekł wojewoda — z tamtymi wszakci, jak z tobą, mówić nie chcę. Twoja sprawa zagaić z nimi.
Choć gotów na wszystko, choć posłuszny, a rad się wysłużyć szwagrowi, Strzepa, wziąwszy rozkaz, zadumał się głęboko, nie taił przed sobą, że sprawa ciężką była.
Sieciech, zbywszy się tego, co miał na myśli, wnet urwał rozmowę, zdając na szwagra resztę. Nierad był mnożyć słowa, w których krew już czuć było.
Nie czyniło mu wstrętu dobijać się panowania mordem i zdradą, bo w owych czasach wielu tą drogą do koron i władzy dochodziło, ale słowa nad czyn mu były przykrzejsze. Takie były pojęcia ówczesne religijne, że pobożny Sieciech na intencję, aby mu się w jego zamiarach powiodło, u benedyktynów zamówił modlitwy, kościołom przyobiecał dary, starał się o relikwie sądząc, iż one mu dadzą zwycięstwo. Nie zwierzył się wprawdzie zakonnikom z tym, o co się kusił, ale po wszystkich ich kościołach zakupił na tę intencję nabożeństwa. I modlono się za powodzenie oręża szczodrego wojewody. Tak samo naówczas święcono na ołtarzach sztylety, które do zabójstw służyć miały, i potajemnie o relikwie je ocierano.
Spiskowi wszyscy zjechać mieli tegoż wieczora do Sieciechowa; jakoż przybył wkrótce Strzegoń, po nim Zużła i Halka, a w końcu Zabój, którego Żelaznym nazywano.
Wszyscy zaraz poszli pokłon złożyć naczelnemu panu swemu, który okazywał się wielce łaskawym i wesołym. Pytał o oddziały wojska, o stan grodów, ale o tym, o czym mówił ze Strzepa, nie wspomniał nikomu. Po królewsku gości i czeladź ich przyjmowano, gospodarz ochoczo zabawiał ich, a gdy do wieczerzy zasiedli sami, bo Julianna, żona Sieciecha, nie pokazywała się wedle ruskiego obyczaju, czeladzi precz odejść kazano i wojacy przy dzbanach wina i miodu poufną rozmowę poczęli. Wszyscy dowódcy ci byli z dziecinnych lat zakuci we zbroje, nawykli do rozlewania krwi i lekceważenia własnego i cudzego życia.
Strzegoń głowę już miał siwą, choć twarz czerstwą, i pamiętał Szczodrego kijowską wyprawę. Zużła, młodszy, z małego człeka wybrany i na dowódcę podniesiony przez Sieciecha, który w nim roztropność ocenił, posłuszny był swemu panu, nie pytając, co mu przykazywano. Halka, milczący i, niepozorny, siłacz znany, który ładowny wóz z góry idący za koło powstrzymał i nosić za sobą kazał miecz dwum ludziom, co go ledwie mogli udźwignąć, do oprawcy był podobny. Czoło miał niskie, brwi nawisie i twarz szpetną, ale w polu cudów dokazywał.
Zabój, Żelaznym zwany, który zbroi nie zrzucał prawie, a nosił tak ciężką, iż drugi upadłby pod nią, choć z Czech pochodził, jak wielu innych naówczas w Polsce osiadłych, już się był całkiem ożenieniem i służbą wcielił między Krakowiany.
Na wszystkich Sieciech jak na Strzepę mógł rachować, tak sądził przynajmniej.
Wojewoda miejsce zajmował w końcu stołu, na krześle podniesionym, po monarszemu prawie; po obu stronach jego siedzieli Strzępa, Strzegoń, Żużła, potakujący śmiechami, Halka, który pił i milczał, i Zabój z bystrym wejrzeniem. W głowach ich już wino i miód wesołe myśli rodziły.
— Cóż? Strzegoń, ty stary, z młodego pana rad jesteś? — spytał wojewoda.
— Ja go z dala widzę tylko, dzieciak to jeszcze — odparł siwy wojak — ale krew dawnych Bolków w nim się odzywa. Jak nie zginie za młodu, wojak z niego dzielny będzie.
Nie bardzo się ta pochwała podobała Sieciechowi, zamilkł i spojrzał pytająco na Zużłę. Ten się rozśmiał.
— Za wcześnie się rwie i poderwie się jak młody koń — rzekł, głową potrząsając — nadto gorący.
— Ja też tak myślę — potwierdził Sieciech.
Halka popatrzał, rękę ogromną, namulaną, do kubka wyciągnął, białka mu w oczach łysnęły, wąsa potargał. Zabój Żelazny rozśmiał się:
— Co tam o tych wróblach gadać, kiedy my orłów mamy — zawołał, wskazując na Sieciecha — nie trzeba nam młodych wodzów, dawni starczą!
Wojewoda, jak by nie słyszał, odezwał się:
— Król nam coraz gorzej niedomaga, chory jest, życie z niego ucieka, jak na dwu przyjdzie królestwo, rozchwycą je sąsiedzi.
— Dwie głowy — dodał Strzepa — to gorzej jak żadna. Nikt nie przeczył, Sieciech powstał z siedzenia, drudzy za nim ruszyć się chcieli. Dał im znak, aby pozostali, okiem rzucił na Strzepę wskazując mu, że pora nadeszła, i wyszedł z komnaty.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, obejrzał się Strzepa.
— Między swymi jesteśmy — odezwał się — czas podobno co poczynać. Sieciech nam panować powinien, nie kto inny.
Nim król umrze, trzeba, jeśli nie obu, jednego się królewicza pozbyć.
Niektórzy głowami potakując ruszyli, wszyscy milczeli.
— Na wyprawie, po lasach i w utarczce — dodał śmiejąc się — toć to ludzie giną jak muchy.
Żelazny pogładził głowę, dając znak porozumienia.
— Nam co do tego— mruknął — jak każą, by go nie było, to go nie będzie. Co wielkiego!
— Pewnie — rzekł Halka i w stół uderzył.
— A pewnie — powtórzył Zużła.
— My, a nie kto, pójdziemy z nim na granicę, przeciw Czechom — począł prędko Strzepa i dodał ciszej, oglądając się wkoło — trzeba skończyć.
Wyrazisty ruch ręki domówił reszty. Nikt się nie myślał sprzeciwiać.
— Jak nasz pan wojewoda zostanie sam — mówił dalej — mogę zaręczyć, że każdemu ze starych sług swoich tyle nada ziemi, lasów i osadników, iż go możnym na wiek uczyni. Nie kto z nim panować, będzie, tylko my.
— A kiedyż na Czechów pójdziemy? — zapytał pochylając się Zużła.
— Bardzo prędko — dodał Strzepa.
Jeden Strzegoń siwy milczał jakoś i nie dawał znaku żadnego. Obrócił się ku niemu szwagier Sieciecha:
— A Wy co na to mówicie?
— Ja? Albo to wątpicie, że pójdę, gdzie mi każą? — rzekł Strzegoń. — Widzicie, żem posiwiał w służbie, a nigdym od wodza nie odstał.
Rozmowa tak rozpoczęta coraz się cichszą stawać zaczęła i poufniejszą; wszyscy ponachylali głowy i słuchali Strzępy, który głosem stłumionym nieco, ale wyraźnym opowiadał coś i tłumaczył. Potakiwano głosami i uśmiechami.
— Tymczasem — głośniej odezwał się Strzepa — trzeba, aby tam jeden z naszych przy nim był, który by mu się w łaski wkupił, radził i prowadził. Chłopiec jak ogień, byle na łowy i wojnę, poleci w ciemną noc, gotów samotrzeć na pół sotka. Sprawą tego, kto do niego przystanie, będzie, aby go zaprowadził, gdzie potrzeba. No, kto z nas? Ja bym chętnie poszedł, ale mnie znają, żem Sieciechów brat i druh, koso na mnie patrzeć będą. Trzeba takiego, na którego by posądzenia nie było, z czyjej jest ręki.
— Ej — odezwał się Zużła popijając — bić to bić, jam do tego, a ugadywać i prowadzić się nie zdam. Rozumniejszego trzeba.
Halka ogromną swą pięść zaciśniętą wyciągnął i na stole położył na widoku. Była to jakby odpowiedź niema, że jego siła cała w pięści się mieściła.
Czech Zabój kiwnął głową.
— Jam gotów — rzekł — ano Magnus mnie dobrze zna, z kim ja chodzę i komu służę, tom się też nie zdał do niczego.
Zostawał Strzegoń stary, słuchający obojętnie; spojrzeli nań.
— Mnie gdzie poślą, pójdę, a co każą, zrobię — odezwał się krótko.
— I na Was nie padnie poszlak żaden — począł Strzepa zwracając się ku niemu. — Wyście starzy, pamiętacie Bolka Szczodrego. Młody królewicz słuchać o nim lubi, łatwo się do Was przywiąże, pokocha. Jak nie Wy, to nikt!
Strzegoń, który oczy miał w stół wlepione, nie rzekł ani tak, ani nie Bębnił po drzewie palcami, słuchając, jak by się to go nie tyczyło.
— Pójdziecie z Waszym oddziałem pod Wrocław — mówił Strzepa. — Staniecie tam z rozkazania króla i wielkiego wojewody przy królewiczu. W kilka dni, jak on do wszystkiego ochoczy i prędki, za serce go chwycicie.
Na te słowa Sieciech wszedł i rozmowa się zwróciła inaczej.
— Mnie się widzi — odezwał się do niego Strzepa — że Strzegonia z pułkiem zawczasu by królewiczowi posiać było potrzeba. Gdy iść przyjdzie, będzie ludzi miał pogotowiu. Pod Wrocławiem wykarmić się łatwo.
Szwagrowie w oczy sobie popatrzał! Sieciech na siwego dowódcę spojrzał i rzekł:
— Tak radzicie?
— Tak my to uradzili społem — odezwał się Zużła — nie ma między nami drugiego, co by królewiczowi mógł lepiej usłużyć.
To mówiąc rozśmiał się; Sieciech nie dał poznać, że rozumiał, o co chodziło, i po namyśle dodał:
— Jeżeli Strzegoń gotów, czemu nie, niech idzie.
— Ja idę, gdzie mnie posyłają, nie przebieram — rzekł Strzegoń — żołnierz zna wodza tylko, a woli swej nie ma.
— Prawda, ale przeto rozum swój mieć powinien — wtrącił Strzepa — aby go pożyczać nie potrzebował.
Zaczęli się śmiać drudzy, Halka swe ogromne pięści, którymi się chwalić lubiał, na stole trzymał ciągle, jak by nimi chciał mówić, że one żołnierzowi od rozumu były potrzebniejsze.
Tak się skończyła narada. Sieciech odpuścił swoich, po kubku jeszcze na sen im dając wina z korzeniem gotowanego. Pokłonili się wszyscy i rozjeszli na nocleg, jedni do dolnej izby na zamku, inni, dla gorąca, pod swoje namioty, jeden do ojców, do klasztoru.
Strzegonia, gdy już miał odchodzić, Strzepa za rzemyk od kaftana pociągnął i zatrzymał, poczynając mu coś szeptać na ucho. Znali go, że na starość skąpym się stał a chciwym do zbierania złota. Zręczny Strzepa ująć go chciał zaraz i odezwał się, że na dwór królewiczowski jadąc wystąpić trzeba było przystojnie, więc łańcuch by się zdał na szyję. Strzegoń miał wprawdzie stary, lecz niepoczesny.
Poszedł pośrednik do wojewody i wprędce powrócił, niosąc łańcuch ciężki i piękny, a prócz tego kubek misternej roboty.
Staremu, gdy chował te dary, aż się oczy zaśmiały.
— To Wam pan wojewoda przysyła — rzekł Strzepa — bez liku, a jutro z podarków dla wszystkich przeznaczonych swoją część odbierzecie. Od Was najwięcej zawisło. Trzeba, żeby królewicz Wam zaufał. Za serce go weźmiecie o bitwach mu opowiadając. Okażecie mu miłość, to ją Wam odda w trójnasób, bo taki on jest.
Strzegoń słuchał uważnie, ale mówił niewiele; zdało się więc nauczycielowi, że mu w pamięć wrazić potrzeba to, czego po nim wymagano. Poprowadził go z sobą na wały, a że noc piękna była, księżyc przyświecał, skwar ustał, przechadzali się jeszcze.
— Jako Wasz druh, ostrzec was muszę — mówił Strzepa — czego należy unikać, a co robić. Zbytnio się z miłością dla pana wojewody nie chwalcie ani okazujcie, że mu we wszystkim jesteście podlegli, to by od Was ich odstręczyło. Lepiej, choć byście czasem i plunęli na nas, mruknęli a stęknęli. Za to Was kochać będą. Królewicz go nie lubi, Magnus mu zazdrości i lęka się, a co przy nich jest, wszystko nasze wrogi. I Wy też w to grać musicie.
Strzegoń głową potwierdzał. Rad nierad musiał słuchać do zbytku długiej nauki, którą Strzepa nie jeden raz powtarzał i jeszcze by może nią nękał starego żołnierza, gdyby kury piać nie zaczęły i dzwonek do chóru nie odezwał się w klasztorze. Dopiero go odpuścił. Strzegoń, głowę zwiesiwszy, powlókł się na swoje posłanie.
Nazajutrz przez dzień cały pojedynczo wołał do siebie wojewoda zebranych dowódców i umawiał się sam na sam z nimi. Przyjmowano ich gościnnie, obdarzono, pojono i karmiono, a wielkie obietnice na przyszłość czynił Sieciech i Strzepa. Trzeciego dnia okrytych sukniami kosztownymi, opatrzonych we zbroje nowe, odpuścił dopiero wojewoda, zapewniwszy się, iż wolę jego spełnić są gotowi.
Po odjeździe dowódców, gdy jeden Strzepa pozostał, w obecności opata benedyktynów, którego z wielką czcią na dworze przyjmowano, właśnie gdy siedzieli na rozmowie, posłaniec nadbiegł pilny, jakoby od czeskiej granicy. Wobec gości tych, dworu i mnóstwa czeladzi goniec sprawił swe poselstwo donosząc, że znad granicy czeskiej wiedziano na pewno, iż napad na Szląsk się gotował. Przysłany był z tym, aby się co najrychlej do odparcia i obrony miano, siły gromadzono, gdyż na Wrocław Czesi się sposobili.
Wieść ta, rzucona tak jawnie, popłoch sprawiła wielki; wojewoda wziął bardzo do serca niebezpieczeństwo i natychmiast chciał jechać z tym do króla.
— Bez króla, pana naszego — rzekł do opata — ja synom jego rozkazywać nie mogę i nie chcę; królewiczowi Bolkowi potrzeba naprzód dać znać, aby się starał zamach uprzedzić i szedł na granicę czeską. Na całą noc jadę do Płocka…
Natychmiast posłańców wyprawiać zaczęto na wszystkie strony, Strzepa też na koń siadł, a wojewoda jakby w przededniu wojny, ledwie żonę i syna uściskawszy, przed świtem jeszcze puścił się do Płocka.
Umyślnie puszczony postrach napaści czeskiej rozbiegł się po kraju. Chciano, ażeby do Wrocławia nie z jednych ust doszedł. Zręcznie podano wieść przez duchownych, wojsko i ziemian, którzy łatwo uwierzyli pogłosce.
Od grodu do grodu jadąc, wojska i załogi do pochodu nakazując, Sieciech zdążał doPłocka. Zatrzymywał się umyślnie po drodze, ażeby wiadomość o napadzie uprzedziła go. Chory król, którego nie oszczędzano, zafrasował się i strwożył mocno o dzielnicę Bolkową i ukochanego syna. Wysłał po Sieciecha i czekał nań jak na zbawcę.
Nadjechał wojewoda tak pożądany, a nim zbroję podróżną zdążył złożyć z siebie i przeodziać się, już komornicy króla biegli, aby ku niemu pospieszał. Słaby król w obawie niewyslowionej bronił się modlitwami; nakazano nabożeństwa po kościołach na odwrócenie niebezpieczeństwa.
— Zbawco mój — zawołał król do wchodzącego — spiesz na ratunek! W tobie nadzieja! Szląsk i Bolka ratować potrzeba co najrychlej!
— Miłościwy Panie — odparł Sieciech — dano i mnie znać o tym, byłoby się już coś uczyniło, nie chciałem rozkazywać bez Was. Wy musicie rozporządzić.
— Ślijcie natychmiast pułki w pomoc do Wrocławia! — wołał Władysław.
Królowi każda chwila stracona była groźną, naglił więc trwożliwie, aż wojewoda, chcąc dać czas Strzegoniowi, aby sobie królewicza zjednał, zaręczył, że czeska wyprawa nie tak rychło miała nastąpić i wiedział pewno, że dopiero z początkiem jesieni nastąpić mogła. Na przygotowania więc, na uprzedzenie jej dosyć było czasu. W ówczesnych wojnach prawidłem było niemal, zamiast stawić czoło nieprzyjacielowi, pospieszyć przed nim i kraj mu spustoszyć. Tak chciał Sieciech uczynić.
Król mało się co zapewnieniami jego dał uspokoić, sama jednak przytomność wojewody znacznie trwogi ujęła, bo na jego ramiona król mógł złożyć staranie o obronę. Wojewoda umiał dobrze w pańską myśl ugodzić, zarówno rozdrażnić go i ułagodzić. Królowa pomagała skutecznie i z wolna chory do zwykłego wrócił stanu. Jak trzcina za wiatrem chylił się, gdzie chciał wojewoda.
Z obawy o ukochanego Bolesława z początku król chciał się kazać Zbigniewowi do niego przyłączyć. Byłoby to popsuło wszystko i utrudniło zasadzkę; Sieciech więc starał się przekonać Władysława, że od pomorskich granic sił nie można było odciągać, a to, co Bolkowi posyłano, starczyło na zwycięskie Czechów odparcie, bo ci się nie spodziewali zastać gotowych.
Zbigniew, choćby wiedział był o niebezpieczeństwie brata, z pomocą dlań pewnie by się był nie kwapił. Trwała jeszcze zgoda i miłość między braćmi na pozór, lecz starszy znacznie ostygł i do Gniezna się usunąwszy, milczał. Tu wpływ Grety przygotowywał go do przyszłych a nieuchronnych zapasów z Bolkiem, a Niemka zręcznie do zemsty i zdrady podbudzać umiała. Pod okiem arcybiskupa nie śmiałby był jawnie ją na dworze okazywać Zbigniew; ukrywano więc przed duchownymi tę zdobycz, aby królewicz za rozpustę i złe życie nie był strofowany. Wolno było dawniej książętom brać, kogo chcieli, i zrazu obyczajom starym folgowano, patrząc na to przez szpary; teraz duchowieństwo, surowsze coraz, wymagało ślubów i błogosławieństwa kościelnego.
Sędziwy arcybiskup mało wiedział, co się na książęcym dworze działo; łatwo przed rum było osłonić Niemkę, która w osobnym dworcu siedziała, a Marko w razie potrzeby miał się jej mężem uznawać. Płocha Niemka tego mniemanego małżonka swojego przyjmowała dosyć chętnie, zabawiając się jego opowiadaniami i żartami; Marko też wolał być u niej na straży niż na wałach i przy koniach. Przez Gretę i Marka wojewoda Sieciech uwiadomiony był o tym, co się tu działo, i w potrzebie się spodziewał Zbigniewem kierować.
Życie w Gnieźnie gnuśnie się wiodło; królewicz o nic nie dbał więcej krom wspaniałości i blasku, jakim się otaczał o rycerskich sprawach myśli ni mowy nie było, a choć dla oka sprawiano zbroje, zbierano konie, psy i sokoły, Zbigniew ani spytał o nie, chyba gdy miał występować i cały tabor ten za sobą dla okazania swej potęgi i wielkości prowadził. Resztę czasu spędzał z lada kim, byle mógł się z wymową i rozumem popisać, znalazł, kto by go słuchał i potakiwał a chwalił.
Z zamku ruszał się rzadka, chyba go który z możnych na łowy i ucztę zaprosił. W tych wyprawach po dworach i on, i ludzie, co z nim byli, najczęściej sobie nieprzyjaciół robili, bo się nie obeszło bez kłótni i swawoli. Po drodze jadąc zabierano strawę, pędzono podwody, wybijano ludziom zboża. Ze skargami przybywających do siebie przyjmował też Zbigniew niechętnie, częstokroć długo im każąc czekać na siebie, występując okazale, ale karmiąc licho, z prostodusznych ludzi wyśmiewając się w oczy bez litości. On, co pismo znał, miał się za najmędrszego ze wszystkich. Mało kto rad był z tego pana. Szemrali władycy, arcybiskup tylko bronił go, bo przed nim układać się umiał, obiecując, że z niego człowiek urośnie do rządów i państwa obrony.
Dnie częstokroć całe schodziły na tym, że na wpół leżąc, pół siedząc na ławie, Marka trzymając u progu, królewicz prawił mu, co uczyni, jakie przedsięweźmie kroki dla opanowania władzy; jak wszystkich podejdzie, pozbędzie się i jaki dwór naówczas, cesarskiemu dorównywający, na stolicy swej osadzi. Toż samo wieczorami powtarzał Grecie i zaufanym kilku duchownym, których zapraszał, aby miał z kim rozmawiać i przed kim się chwalić z rozumem.
Przesiedziawszy dni kilka gnuśnie, znudzony, kazał występować drużynie, trębaczom, czeladzi i ze wspaniałym orszakiem wyruszał do którego z grodów, zabawiając się tym, iż ludzie przed nim na kolana padali i tłumnie się zbierali przypatrywać dworowi jego. Z wielką wrzawą wjeżdżano do każdej osady, ciągniono powoli, czeladź dokazywała, a Zbigniew tym nudy swe rozrywał.
Czasem na wspomnienie rycerskich czynów Bolka napadała go chętka spróbowania siły i zręczności. Niedługo to jednak trwało, bo mimo pomocy dworzan Zbigniew nie dał sobie rady z orężem i koniem; zły powracał, gniewając się na wszystkich za własną niezgrabność. W końcu też począł utrzymywać, że dla wodza niepotrzebną jest siła dłoni, ale rozum i przebiegłość. Naśmiewał się z Bolka, że na równi z prostym ludem do boju chodzi, bo nic innego by nie potrafił.
Sławili wielkość pana pochlebcy, co go otaczali, z Markiem na czele; ale Sobiejucha nawet nie bardzo wierzył w to, aby doszedł, czego pragnął i o czym tak szeroko lubił rozprawiać. Oprócz arcybiskupa, który mało co widział, wszyscy zwątpili o nim, bliżej nań patrząc, a gdy ze swymi będąc odzywał się o ojcu, o bracie i o tych, którym winien był ocalenie, widzieli, że i na serce w nim rachować nie było można. Pochlebstwo jedno trafiało doń, choćby najmniej zręczne. Marko umiał, co chciał, zyskać u niego, nauczyła się Greta, naśladowali ich inni.
W tej bezczynności siedząc i czekając, aby los za niego coś robił, posyłał Zbigniew szpiegi na dwór ojca, do Wrocławia i Sieciechowa i zabawiał się przynoszonymi wieściami, z których zawczasu przyszłość dla siebie najszczęśliwszą wróżył.
Koniec tomu drugiego
Bolko przemieszkiwał najczęściej we Wrocławiu z Magnusem razem. Godzili się z sobą dobrze, bo wojewoda, człek wojenny, rycerskiego ducha, serca otwartego, rad był zawczasu królewicza przeciwko Sieciechowi, nieprzyjacielowi swojemu, usposobić i uzbroić. Młody pan coraz bardziej za serce go chwytał.
Rzadki dzień królewicz cały na zamku przepędził, najczęściej jechał w lasy albo z drużyną swą zabawiał się w polu, wprawiając ludzi i korne. Z nim dobrze było wszystkim i jemu z nimi.
Szląscy panowie i władyki ciągnęli po kolei na gród, aby młodego królewicza poznać, wieźli mu podarki, towarzyszyli w wycieczkach, każdego przyjmował serdecznie i odchodzili w nim rozmiłowani. Nie przyszedł nikt doń z próżnymi rękami, ale i nie odszedł nie obdarzony. Tylko nic mu innego nie można było dać, chyba psa osobliwego, sokoła unoszonego dobrze, konia, co by inne wyścigał, lub mieczyk, co żelazo łupał. Za każdy taki dar stokroć się ze skarbca wywdzięczał.
Na miłości u ludzi nie zbywało mu, choć często gorący bywał i wybuchnął, gdy mu co nie po myśli poszło. Umiał to jednak nagrodzić, a gniew u niego nie trwał długo.
Wojsław, ochmistrz królewicza, który ostatnimi czasy nie na wiele się już przydał Bolkowi, bo ten mu się wymykał na swobodę, zachorzawszy w Płocku, do Wrocławia za nim podążyć nie mógł. Być może, iż z Magnusem obcować nie bardzo życzył, a namiestnik, widząc w nim powinowatego Sieciecha, nie dowierzał mu i nie lubił go.
Jednego dnia, gdy słota się zawzięła uparta, a na łowy i gonitwę wybrać się nie było sposobu i Bolko od okna do okna chodził narzekając, wpadł ulubieniec pański Pruszynka i zawołał:
— Stary Strzegoń z pułkiem tu przyciągnął, nie wiem z czyjego rozkazania. Czeka na Miłość Waszą prosząc, aby się mógł pokłonić.
Bolko widział go kędyś dawniej, ale znał mało, rad mu był i odezwał się:
— Dawaj go tu, na słotę i Strzegoń dobry! Pruszynka wprowadził zaraz starego wojaka, którego siwe włosy Bolkowi dawne czasy przypomniały, a o tych rozmawiać lubił.
— Dawno już musicie we zbroi chodzić? — zapytał.
— Ze Szczodrym w Kijowie byłem za młodu — odpowiedział Strzegoń.
— Toście dla mnie gościem miłym — rzekł Bolko — o królu tym i o jego wojnach powiedzieć coś będziecie mi mogli. Nieprawdaż, że Bolko sławnym był bohaterem? Wy, coście go znali i chodzili z nim, wiele o nim wiedzieć musicie. Zapalczywym był, prawda, ale serca złego nie miał?
Tak się poczęła znajomość i rozmowa ze Strzegoniem, którego młody pan zaraz posadził na ławie, miodu dlań przynieść kazał i gościnnie zabierał się przyjmować.
Co się Strzegoniowi stało, sam on może dobrze nie wiedział, poruszyło się w nim coś, krew oblała mu twarz. Głos świeży i wesoły młode czasy mu przypomniał, a Bolko ten owego zuchwałego wojaka, którego on kochał. Zmieszał się stary. Gdyby był mógł, szedłby precz, sromał się w duszy tego, z czym przybywał.
Przyjęcie królewicza było serdeczne i ujmujące; umiał poszanować starego, napierać mu się zaczął powieści, jak to tam było na Węgrzech, jak na Rusi, jak po powrocie z Kijowa i jak ów mężny król, stawszy się zabójcą, zginął marnie.
Strzegoń, jak wszyscy starzy, gdy się rozgadał, mówił chętnie i dużo, niełatwo go było poruszyć, ale gdy raz serdeczna nuta się ozwała, prawił, co pamiętał, jakby sam dla siebie.
I teraz też powoli się dał wyciągnąć na opowiadanie, a począwszy je, mówił o bitwach, w których się bili tak dzielnie, o męstwie króla, które równego nie miało, o zwycięstwach i o klęskach późniejszych, gdy bohaterstwo szał zastąpił.
— Takim jak on chciałbym być! — wołał Bolko — ale posłusznym Kościołowi, bo bez Boga my nie możemy nic, a do Boga bez niego nie ma drogi.
Przy pierwszym tym spotkaniu, które dłużej trwało, niż się oba spodziewali, Bolko przystał do Strzegonia, polubił go i nie dał mu gdzie indziej mieszkać, jak przy sobie. Stary dopiąwszy celu od razu, chodził i rad, i zafrasowany, niepewien, co dalej robić. Królewiczowi takiego właśnie człowieka wytrawnego potrzebą było do boku, brał go więc z sobą do izby, schodziła się drużyna, stawała młodzież kołem, dawano staremu jeść i pić, co zapragnął, byle mówił a rozpowiadał, jak to dawniej bywało, jak starzy wojowali.
Zrazu zacinał się Strzegoń, patrzał, wahał, potem, gdy się z tą młodzieżą zżył, poznał ją, pokochał, opowiadał żwawo, ochotnie, zapalał się nierzadko i miecza dobywając ukazywał, jak ten tamtego płatnął, jak się ów obraniał itp. Więc śmiechy, wykrzyki a radość wielka panowała, podarki się sypały i Bolko na chwilę się z nim rozstać nie mógł.
Strzegoń nie dosyć, iż sam bywał ze Szczodrym po Rusi i na Węgrzech, ale od starych, co z Chrobrym wojowali, nasłuchał się dawnych o wojnie powieści, o zbrojach, jakie nosili, o wszelakim sposobie potykania się w polu, dobywania miast i obronie, o fortelach wojennych, o tym, jak się narody zbroiły i skąd broń swą dostawały, a jaka im najlepiej służyła.
Przechodziły całe dnie na tych gawędach, a że Bolko w zamknięciu i zaduszę nie lubił siedzieć, skoro pozwoliła pogoda, zabierał starego z sobą w las, często nawet, co mu najmilszym było, noc spędzali w chruścianym namiocie u ogniska.
Po kilku dniach Strzegoń, dopiąwszy jak najszczęśliwiej tego, z czym tu przybył, a uczyniwszy więcej, niż się spodziewał, stał się markotnym wielce. Im Bolko dlań był milszym i serdeczniejszym, tym stary żołnierz posępniejszy się stawał. Poczynał go nawet unikać. Bolko mocno na tym czując, tym mocniej nań nalegał, sowiciej go obdarzał i ująć się sobie starał.
W miarę, jak się to przedłużało, niespokojniejszym coraz Strzegoń się stawał. Młodzieńcza ufność, dobroć, otwartość Bolka za serce go brała, patrzał na ten kwiat śliczny, ledwie rozkwitły, a pomyślawszy, iż go na śmierć ma wydać, gryź się w sumieniu, żal go porywał wielki. Nigdy wprzódy miał zręczności zbliżyć się do królewicza, znał tylko Sieciecha, który wielką nad nim miał silę. Nie wahał się dlań uczy nić ofiarę. Teraz przemówiło serce, brakło mu odwagi, spełnić, do czego się zobowiązał. Podstęp ten, do której użyty był za narzędzie, inaczej mu się przedstawiał. Przełamali z sobą chleb, nieraz obozowali pospołu, sypiali namiotem jednym, Zbliżyły się dłonie, żołnierz poczynał być w niezgodzie z sobą samym. „Co tu począć? — przemyśliwał nocami — lub jednego albo drugiego zdradzić muszę!”
Człek był prosty, sobie samemu nie ufał, nie wiedział, czy się miał księdzu spowiadać, czy wróżki poradzić. Poga nina jeszcze w nim było dużo, bo od młodu na wojnach, o religii myśleć ani się jej uczyć nie miał czasu. Z innymi razem na pół pogany obawiał się księży jak czarowników. Napełniali oni w owych czasach trwogą lud pospolity; stąd pozostała w obyczajach u gminu zła wróżba, gdy się księdza spotkało w drodze. Miano ich za potężnych, cudami władnących guślarzy nowego Boga.
Strzegoń też po trosze tego był przekonania wraz z innymi w wojsku. Śpiewał pieśni, mszy słuchał pobożnie, ale obcowania z duchownymi unikał. Wróżbita znowu ani guślarza pod ręką nie było, do większych miast się nie ważyli, bo duchowieństwo pilne na nich miało oko. Biedził się Strzegoń wielce. Jednego dnia, gdy z królewiczem u Magnusa gościli, oznajmiono proboszcza z kościółka Panny Marii, ojca Tyburskiego. Staruszek to był, Polak, Krakowianin rodem, który za wielkiego mędrca nie pragnął uchodzić, rad z ludźmi obcował, wesół był i więcej pocieszał, niż straszył. Tym różnił się właśnie od innych, co więcej grozili, niż pocieszali. Śmiała mu się poczciwa twarz pomarszczona, nią już samą ludzi ku sobie pociągał i ujmował.
Duchowieństwo, zwłaszcza obce, Włochy i Francuzy, których naówczas pełno było w Polsce, krzywo nań patrzali i lekko go ważyli, wyrzucając mu, że nazbyt był pobłażającym, lecz że o. Tyburcy dla siebie surowym był, pobożnym i wielce świątobliwym, przebaczano w końcu zbytnią jego łagodność. Biskup go szanował, lubił i bronił.
O. Tyburcy zszedł tak biesiadujących, że Strzegoń ujść nie mógł; Bolko wielce pobożny poszedł go w rękę pocałować i przysiadł się zaraz do niego. Stary żołnierz trzymał się z dala.
Rozpoczęła się rozmowa. Proboszcz, jak był zawsze pogodnej myśli, tak i teraz żartobliwie począł zagadywać, rozpytywać i opowiadać. Takiego duchownego Strzegoń, jako żyw, nie widział jeszcze, poczuł, że go coś ku niemu ciągnęło, a obawa czarów znikła zupełnie.
Mówiono o dawnych czasach. Strzegoń i o. Tyburcy oba je dobrze pamiętali. Od słowa do słowa ożywił się stary wojak, przemówił, rozśmiali się do siebie i przystali ku sobie łatwo. O. Tyburcy go rozpytywać począł o rodzinę, znaleźli się wspólni znajomi, ksiądz był choć do rany przyłożyć.
Nazajutrz rano Strzegoń poszedł, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego, na mszę świętą do Panny Marii, a po mszy zajrzał do zakrystii. Zobaczywszy go staruszek poznał i pozdrowił pobożnie, a potem pochwalił, że o kościele pamiętał.
— Mój ojcze — odparł Strzegoń zakłopotany — naprawdę nie ma mnie chwalić za co, bo ja nie dla mszy świętej do kościoła przyszedłem, ale za interesem do Was. Chcę się Was poradzić w rzeczy bardzo ważnej i tajnej.
Wyszli więc nazad z zakrystii do kościółka i ksiądz, nie biorąc go do konfesjonału, usiadł z nim na ławie. W kościele nie było nikogo, lampa się tylko paliła przed ołtarzem i w oknach ptactwo przysiadując szczebiotało.
— Ojcze mój — odezwał się Strzegoń, którego strach jakiś ogarnął w chwili, gdy się już miał zwierzyć. — Zaufać Wam mogę, wszakże mnie nie wydacie?
— Dziecko moje — odpowiedział ojciec Tyburcy — choć żołnierz, musisz przecie, wiedzieć o tym, iż przysięgamy na to, że kto nam co powierzy, tego nie odpowiemy nikomu, choćby na mękach życie dać przyszło. Mów, nie lękaj się, utonie to jak w studni.
Westchnął Strzegoń i włosy potargał siwe.
— Sprawa taka — rzekł. — Nie taj no nikomu, że Sieciech królestwa pragnie, nie od dziś dnia. Na drodze mu stoją dzieci królewskie, szczególniej Bolko, na którego zasadzkę przygotowano pod pozorem wyprawy na Czechy, aby go zgładzić. Ja tu przybyłem nie po co innego, tylko żeby się z królewiczem poznać i podrużyć, a wciągnąć go tam, gdzie ma życie dać. Posłano mnie, poszedłem. Tu przybywszy, gdym. Bolka poznał, miły panie, za serce mnie wziął. Nie mam siły dać go na zabicie. Co począć? Zdradzić muszę albo jednego, lub drugiego!
Ojciec Tyburcy słuchał spokojnie, nie poruszył się na to straszne wyznanie.
— Powiedzcież Wy mnie — odezwał ąię łagodnie — jak się Wam zda? Czy lepiej zdradzić szatana, który na zabójstwo godzi, czy Pana Boga, co miłość nakazuje, nawet dla wrogów? Królewicz ci nic nie uczynił, chyba dobro, panem twym ze krwi jest, a Sieciech takim poddanym i sługą jako wszyscy. Jak ci się zda? Mów sam!
— Alem słowo dał! — odparł Strzegoń.
— A cóż warte słowo dane na złe? Choćby nawet i przysięga, że się popełni grzech? — rzekł ksiądz. — W takim razie krzywoprzysięstwo jest cnotą, a wierność słowu zbrodnią. Pomyśl jeno, czy ten, który sięga po berło i koronę przez krew, może być błogosławionym i z sobą królestwu przynieść błogosławieństwo?
— Ano! — westchnął Strzegoń. — Jest jeszcze droga jedna. Jam stary, pokłonię się i pójdę precz, nie chcąc zdradzić ani jednego, ni drugiego.
— Tak — rzekł o. Tyburcy — tylko naówczas przyjdzie w miejsce Wasze inny, mniej sumienny i litościwy człek i zrobi to, co Wy mieliście uczynić. Bolko więc zginie. Nie żal ci go?
— A! Miły ojcze! — przerwał Strzegoń żywo, ręce składając. — Serdeczne to paniątko! Żeby miało ginąć marnie, pomyśleć strach! Jam ze śmiercią oswojony, napatrzyłem się padających trupów jak liści w jesieni, ano, żeby ten kwiat korony królewskiej padł!
— Nie daj Boże, aby „się to nieszczęście stało! — odezwał się o. Tyburcy.
— Cóż mam czynić? Co? — zapytał żołnierz.
Jęli namyślać się oba; ksiądz się na ołtarz zapatrzył, jak by z niego chciał czerpać natchnienie, potem rzekł:
— Wprost poufnie Bolkowi powiedzcie wszystko, wyznajcie mu szczerze, z czym Was posłano.
— Wstyd mi — zamruczał stary — nie chcę, aby wiedział, że ja się tego podjąłem. Lubi mnie, gotów by znienawidzieć.
— Chcesz, ażebym ja o tym oznajmił? — zapytał o. Tyburcy.
— A gdy Was spytają, skąd to wiecie? — podchwycił Strzegoń.
— Ja nie potrzebuję mówić, skąd to wiem — rzekł proboszcz. — Możemy uczynić lepiej jeszcze. Pójdę z tym do biskupa. Biskup, który dawniej dosyć Sieciechowi sprzyjał, dziś wraz z Magnusem z Bolkiem trzyma i kocha go. Pasterz sam ostrzec może, a skąd o tym wie, nikt go mówić nie znagli.
Namyślał się jeszcze Strzegoń.
— Niechże tak będzie — rzekł schylając się do ręki księdza — uczyńcie to skoro, bo czasu do stracenia nie ma.
Rozmowa wśród ciszy kościelnej prowadzona kończyła się, gdy ojciec Tyburcy ujął starego żołnierza za ramionami, uścisnął i całować go począł.
— Poczciwy mój stary! — zawołał. — Nie odejdziesz nie wynagrodzonym za to, coś uczynił. Bóg ci odpuści grzechy twoje, ja ci daję rozgrzeszenie! Doznasz błogosławieństwa, będziesz miał szczęście na ziemi i w królestwie Bożym!
To mówiąc przeżegnał go, nad pochyloną głową krzyż kreśląc, pobłogosławił i ocierając łzy wywiódł go do zakrystii, skąd Strzegoń wymknął się ostrożnie, przez nikogo nie postrzeżony, a powróciwszy na zamek, musiał dla niepoznaki skłamać, że do płatnerza chodził, bo mu u zbroi dwa nity puściły i kawał żelaza obwisł.
Bolko tego dnia konie najeżdżał rano, w lesie było jakoś do łowów niezdarno, wiatr dął gwałtowny.
Z południa, co się rzadko trafiało, ujrzano orszak biskupi, który się ku zamkowi kierował. Jak tylko o nim znać dano, wyszedł natychmiast Magnus na spotkanie.
Biskup zamknął się z nim na osobności i naradzał długo. — Powiedział mu o zasadzce na życie królewicza. Namiestnik zafrasował się wielce, ale oznajmienia o niej na siebie brać nie chciał, boby go posądzano, że przez nieprzyjaźń dla Sieciecha potwarz nań rzuca. Okazało się, że Magnus coś już przewidywał i domyślał się pono. Posłano dworskiego po królewicza na łąkę, który konie porzuciwszy z drużyną, sam w czwał przygnał na zamek.
Wszyscy, co go spotykali po drodze pędzącego na rumaku, jakby zrosłego z nim, z włosy na wiatr puszczonymi, z twarzą pałającą, z wesołym wzrokiem, jasnym czołem, stawali napatrzeć się i nacieszyć młodym rycerzem.
Wpadł z koniem prawie na przedsienie, osadził go, skoczył i bieżał do wojewody.
Magnus wychodził na spotkanie.
— Miłościwy Panie — rzekł — są ważne sprawy. Przybył z nimi biskup, pomówić trzeba, chodźcie.
Właśnie tych słów domawiał Magnus, gdy na podwórce wjechało trzech ludzi. Bolko poznał w nich dwu ojcowskich dworzan i starszego nad nimi, któremu król ufał najwięcej. Zamiast więc iść do biskupa, musieli Czekać, aby się dowiedzieć, z czym oni przybywali.
Besior, komornik królewski, zsiadłszy z konia, przyszedł do kolan się skłonić Bolkowi. Jak wszyscy prawie, co Władysława otaczali, przekupionym był przez Sieciecha i służył mu wiernie. Człek był roztropny, chytry, przebiegły i ostrożny. Wprowadzono go do pierwszej izby, a królewicz począł pytać, z czym był posłany.
Dobył naprzód Besior pierścień królewski na znak, żeby mu wiara była dana, a potem mówić począł:
— Król, pan nasz, ma pewną wiadomość, iż od granicy czeskiej gotuje się napaść wielka, którą koniecznie uprzedzić potrzeba. Posyła więc Miłwści Waszej pułki swe na pomoc i rozkazuje natychmiast iść w lasy na rubieże. Do boku Miłości Waszej naznaczeni są co najdzielniejsi rycerze: Halka, Strzegoń, Zabój, Żelazny.
Począł wyliczać wszystkich.
Magnus słuchał i bladł z gniewu. Zapytano, czyby miał co jeszcze do oznajmienia. Dodał, że jak tylko zjadą pułkowódcy, natychmiast z nimi na granicę spieszyć potrzeba. Oni zaś wiedzieć będą, gdzie i jak prowadzić mają królewicza.
Uradował się Bolko niezmiernie i omal nie uściskał Besiora, Magnus zmilczał, wziął go zaraz z sobą, aby ugościć po podróży i nakarmić, a zdawszy na ręce ochmistrza, sam z oczekującym Bolkiem udał się do biskupa.
— Wyraźny cud jest Boży — zawołał Magnus wchodząc — łaska Opatrzności ocalić nas chciała i to królestwo!
Obrócił się do królewicza, który szedł po pasterskie błogosławieństwo.
— Posłuchajcie naprzód, Miłościwy Panie, z czym tu do nas przybył ojciec nasz przewielebny, a poznacie jako Bóg wielki czuwa nad Wami!
Biskup natychmiast począł, patrząc na królewicza, który spoważniał.
— Przybyłem do Was z przestrogą — rzekł. — Uknuta jest zdrada wielka. Króla słabego, nie domyślającego się jej, wmieszano w nią. Sieciech wojewoda wymyślił od Czech niebezpieczeństwo jakieś, postanowił na granicę wyprawę. Chce Was, Miłościwy Królewiczu, wysłać na nią z tymi, którzy są wyznaczeni, aby cię życia pozbawili. Strzegoń, Halka, Strzepa, Żelazny nasadzeni są, aby odwiódłszy w lasy, zgładzili cię.
Bolko pobladł raczej z gniewu niż z obawy.
— Dzięki niech będą Bogu — zawołał — iż zdradę odsłonił! My też sami teraz, wiedząc o niej, myśleć o sobie musiemy. Pułki wszystkie są Sieciechowe, dowódcy jego. Potrafiemyż się im obronić? Magnusa Szlązaków i mojej wiernej drużyny mało jest?
— Na grodzie się zamkniemy w ostatku — odparł Magnus — otwarcie oni nie wystąpią. Dobrze jest w lesie mordować nocą, ale jawną zdradę popełnić, nie wiem, czy się ważą.
— Wojewoda, jeśli siły swe obliczył — zawołał Bolko — i na to jest gotów! Nie widzę innej rady, jak natychmiast słać do Zbigniewa, niech w skok w pomoc nam przybywa ze swymi. Dzisiaj mnie, jutro jemu, moja sprawa jego sprawą. Poczyna Sieciech ode mnie, na nim skończy.
— Rozumna rada — przemówił biskup — jeżeli Zbigniew usłuchać zechce zawołania.
— Poprzysiągł mi sojusz i braterstwo! — zawołał królewicz.
Magnus, do którego się zwrócono, milczał, ale nie przeczył.
— A! — odezwał się nagle Bolko. — Wierzę wszystkiemu, co mówicie, cudownie się to sprawdza, lecz Strzegoń, Strzegoń, którego pomawiają o zdradę, Strzegoń, aby być miał nasadzony na mnie, temu nie mogę dać wiary! Nie — krzyknął — ślijcie po niego, panie wojewodo!
Biskup, sędziwy człek, widząc, że się tak gorączkowo brano do sprawy, począł wołać, jak jego wiekowi przystało:
— Nie kwapcie się! Na Boga, z rozmysłem, powoli! Przestroga ta próżną była, Bolko gdy raz za zwierzem się zapędził lub wziął co do serca, żadna go siła powstrzymać nie mogła.
— Ślijcie po Strzegonia! — zawołał błagająco. — Dlaczego z tym zwłóczyć mamy?
Posłano jednego z czeladzi.
Magnus tymczasem, strwożony także, natychmiast ludzi zaufanych pchnął, aby około bram wzmocniono straże, oddziału żadnego wojska nie wpuszczano, choćby się jako królewskie oznajmywało, a dniem i nocą czuwano pilno. Rozkazy te rzuciły postrach na gród cały, choć nie wiedziano, jaka ich była przyczyna.
Wkrótce inni posłance wyprawieni zostali do władyków i ziemian, aby pospiesznie na gród przybywali. W jednej godzinie spokojne przedtem miasto poruszyło się trwogą, której pobudki wymyślano najdziwaczniejsze, prawdziwej nie mogąc odgadnąć. Mówiono o napadzie Czechów, o zdradzie jakiejś, o niemieckim najeździe.
Po zamku biegali ludzie, dosiadano koni, pędzono stada z paszy, wołano, otrębywano, co było załogi pędzono do wrót i na wały.
Strzegonia, jak by w ziemię wpadł, długo wyszukać nikt nie mógł. Szperano za nim po kątach, po ciemnych zakamarkach, aż ktoś przypadkiem znalazł w szopie na sianie, z głową pokrytą, jak by spał, choć, jako żywo, oka nie zmrużył. Zawołany, nie mógł odmówić, poszedł. W drodze, idąc przez podwórce, napotkał Besiora, dowiedział się od niego, z czym przybył, i zmiarkował, że stanowcza nadchodziła godzina. Wlókł się do królewicza jak na ścięcie. Magnus, który nań czekał, poprowadził go do izby przed biskupa i Bolka.
Na widok osiwiałego wojaka królewicz, w którym wszystko wrzało, a słowa w sobie nigdy nie mógł strzymać ni ważyć, zawołał:
— Strzegoń! Słuchaj! Przyszły tu wieści straszne, ohydne, oskarżenie niegodziwe. Ciebie, starego mojego druha, ciebie z innymi obwiniają, żeś ty mnie chciał wydać na stracenie, żeś ty był z Halką, Strzepą i Zabojem wyznaczony na to. Nie wierzę! Mów!
Wszyscy oczy weń mieli wlepione. Strzegoń blady stał milcząc, ręką wodził po twarzy i brodzie, wzdychał, podnieść wzroku nie śmiejąc.
— Strzegoń! Mów! — powtórzył Bolko.
Ze Strzegoniem działo się, co bywa czasem ze strzałą, która na cięciwie u więźnie i nie może wyrwać się długo, aż nagle struną popchnięta świsnęła i leci.
Milczał uparcie, milczał, potem głowę podniósł i krzyknął w głos:
— Tak, prawda! Posłano mnie, abym królewicza prowadził na zasadzkę, ulitowałem się i sam życie dam, a tego nie uczynię, nie, nie! Nigdy!
Bolko zarumieniony z radości na szyję mu się rzucił.
— Stary, poczciwy druhu! Niech ci Bóg płaci! Jam ci ufał! Biskup począł też wychwalać uczynek chrześcijański, a Magnus, przystąpiwszy, starego po ramieniu uderzył, wołając:
— Na cóż nam innych świadków i lepszego przekonania nad to zeznanie! Ten stanie za innych!
Przybity, znękany, zawstydzony stał Strzegoń, wodząc ciągle ręką drżącą po głowie siwej.
— Pułki inne Sieciechowe już tu ciągną! Radź, co czynić?
— Bramy zamkniecie — odparł Strzegoń — niech za miastem obozują.
— A wasi? — spytał Magnus.
— Ja i moi zostaniemy z Wami — krótko odparł stary, do kolan się kłaniając królewiczowi. — Moi sotnicy pewni, w ludziach można wybór zrobić. Nasze namioty za miastem, jak były, zostać mogą.
Widząc, jak się tu rzeczy składały, biskup mógł już odjechać spokojnie, wstał więc błogosławiąc i wyprowadzany przez królewicza, Magnusa i wszystkich, co na zamku się znaleźli, aż za wrota, odjechał do domu.
Zabrano się natychmiast do Zbigniewa posyłać, choć nie wszyscy i jemu ufali. Bolko, jak sam słowo rycerskie miał za święte, tak pewien był pomocy brata. Ważyła ona wiele, gdyż sile tej zaufać było można, a na Krakowian, Sandomierzan i najlepsze pułki, długo będące pod rozkazami wojewody, nikt rachować nie mógł. Owszem, z pewnością wiedziano, iż one pójdą, gdzie on rozkaże, i uczynią, co im podszepnie.
Szlązacy, którzy już byli do Bolka przystali, na wieść, iż mu zagrażało niebezpieczeństwo, wnet od następnego dnia począwszy, z czym kto miał, małymi i większymi pocztami, poczęli się ściągać z okolicy do Wrocławia.
Na zamku ścisk był przez całe dnie jak na targowicy we święto, przybywali lodzie coraz nowi, a każdemu przyjeżdżającemu opowiadać musiano, co się stało. Oburzenie i lament na Sieciecha powstał powszechny. Odgrażano się nań, śmierć mu zapowiadając.
Gdy Szlązacy w znacznej się liczbie zgromadzili, Magnus ich zwołał do tej samej izby, w której niegdy Zbigniewa im stawił. Stanął przed nimi Bolko, którego gniew każda chwila pomnażała, rozdrażniony i pełen zapału. Na widok młodego pana poczęto wołać i okrzykiwać, witając pokłonami, rękami i czapkami.
Magnus przemówił naprzód niewielą słowy. Wstał potem królewicz sam i odezwał się głosem wzruszonym:
— Zlitujcie się, ziemianie, niedoli mojej, przyjdźcie mi wi pomoc i obronę. Sieciecha zdrada, nie od dziś uknuta, grozi wybuchem. Jednał złotem przyjaciół, opłacał zbójców, godził na życie moje, chcąc posiąść panowanie. Dowodów dosyć jest na to, a i ten coś znaczy, że Woj sław, który mnie nie opuszczał nigdy, który czuwał nade mną, chorym się stał, aby mi nie towarzyszyć, bo pewnie jako pokrewny Sieciecha wiedział, że tu na życie moje godzą. Zeznają ci, co nasadzeni byli, iż im zabić mnie zlecono.
Ledwie mówić dano królewiczowi, taką zgrozą przejęła wszystkich zdrada jawna wojewody, i ziemianie wołać poczęli: — Nie damy Wam nic uczynić! Nie damy! Włos Wam z głowy nie spadnie! Bezpiecznym jesteś między nami. Sieciecha nie chcemy ani jego panowania. Pójdziemy z tobą, staniemy przy tobie!
Bolko widząc, że nie sam jest i mnogich ma przyjaciół, odzyskał całą swą odwagę i rycerskiego ducha. Zaczęto się gwarno i głośno naradzać wykrzykując, otoczyli go ziemianie prosząc, aby był dobrej myśli i na nich polegał. Magnus opowiedział, że wysłano do Zbigniewa o posiłki, na które czekać było potrzeba, a gdyby nadeszły, wprost przeciw wojewodzie iść. Wszyscy się godzili na to, że dłużej znosić panowania zdrajcy nad sobą Bolko nie mógł, choćby on króla słabego miał za sobą. Tak dzień zszedł na gwarnych naradach i oświadczeniach miłości dla młodego pana.
Tymczasem zamek zaczęto przysposabiać do obrony, gdyż nikt zaręczyć nie mógł, że Sieciechowe pułki oblegać go nie zechcą. Namiestnik kazał co prędzej ściągać żywność i ludzi. Znaczniejsza część ziemian, którzy z pocztami przybyli, pozostała na zamku, do domów nie powracając. Na nich można było polegać.
Oczekiwano na Zbigniewa, gdy zamiast niego w kilka dni popłoch się stał; oznajmiono o przybyciu Wojsława, ochmistrza królewskiego, który z oddziałem swoim u bram się stawił. Przykazanie już było, aby nie wpuszczać nikogo. Dano znać Magnusowi.
Bolko, który od dzieciństwa do Wojsława był nawykł i ufał mu, choć go wiedział bliskim Sieciecha powinowatym, w zdradę jego wierzyć nie chciał. Byłby się wyrwał doń i pewnie go do miasta wprowadził, ale namiestnik ruszyć mu się nie dał i sam do wrót pojechał co prędzej. Wojsławowy orszak nie był zbyt liczny. Na czele jego stał otyły ów wódz, który się wolno obracał, mówił powoli, chodził ociężale, ale bił się mężnie i krzepko. Widać było po nim, iż zamknięte wrota, na które zmuszony był patrzeć, oczekując tak długo, już go niecierpliwiły. Magnus, nie otwarłszy nawet furty, wyszedł na wyżki nad bramę i stamtąd go pozdrowił.
— Panie wojewodo — zawołał Woj sław —co się to u was dzieje? Dlaczego nie puszczają mnie do królewicza?
— Nie wiecie? — odparł Magnus kręcąc wąsa. — Czyż Wam to jeszcze mówić potrzeba?
— Nie wiem! Na Boga się klnę, że nie wiem! — odparł ochmistrz.
— Więc muszę powiedzieć — odezwał się Magnus. — Sieciechowym jesteście powinowatym, a Sieciech zdrajcą jest. Wpuścić Was nie możemy.
Woj sław głowę podniósł i usta rozwarł szeroko. — Sieciechów krewny jestem — rzekł — alem nie zdrajca! O żadnej zdradzie nie wiem! Królewicz jest moim wychowańcem, tak miłym mi, jak i wam! Czyście poszaleli?
— Nie, owszem rozumuśmy nabyli — odparł Magnus. — Ruszajcie do swej krwi, do swoich, my Was tu mieć nie chcemy.
Wojsław słuchał, a jako człek powolny, choć się tam w nim nie wiadomo co działo, stał na pozór zimny, hamując się. Po chwili znowu głowę podniósł.
— Klnę się Wam, że zdrady w sercu nie mam — rzekł — o niczym nie wiem. Sieciecha dawno nie widziałem. Chcecieli niewinność moją, jak obyczaj chce, ze sześcią świadkami uroczyście poprzysięgnę w kościele! Zdrajcą nikomu nie byłem, a zadanego mi nie daruję!
Magnus głową potrząsał.
— Kum Wasz, krew Wasza, Sieciech, przysięgał królowi wiarę i rodowi jego, a przecie na dziecko pańskie godzi, czego mamy dowody. Przysiężecie i Wy, i sześciu Waszych, aby tylko na zamek wnijść i ludzi nam przekupywać a warcholić. Nie będzie z tego nic, ani Was, ni Waszej przysięgi nie chcę. Jedźcie z Bogiem.
Na wały, około wrót, dowiedziawszy się o Wojsławie, nagromadziło się ludu mnóstwo, poczęli tedy wołać z tłumu: — Precz! precz! Od bram z dala! Ze zdrajcami precz!
Słysząc wrzawę tę i widząc, że drudzy się już do kusz i łuków zabierają, jak by strzelać chcieli, Wojsław, nie spiesząc, konia w milczeniu zawrócił i od bram odjechał, ale niedaleko w dolinie położył się obozem ze swymi.
Gdy posłany od Bolka, dniem i nocą goniąc, co koń zmógł, przybieżał do Gniezna rano, zastał właśnie królewicza Zbigniewa na modlitwie w kościele, bo życie się wiodło rozmaicie, ale o Panu Bogu i świętych nie zapominano. Eks–kleryk tym bardziej do kościoła uczęszczał, iż z arcybiskupem Marcinem chciał być dobrze, potrzebując go i skarbiąc sobie łaskę jego.
Właśnie msza poranna arcybiskupia ku końcowi się miała, gdy Marko Sobiejucha przybiegł do kościoła, niosąc do ucha pańskiego owo poselstwo pilne. Staruszek o. Marcin żegnał już krzyżem przytomnych, a rzuciwszy okiem na królewicza, spostrzegł, jak mu Marko coś w ucho szeptał, jak Zbigniew poruszony żachnął się w tył i natychmiast precz z kościoła chciał bieżeć.
Kleryka, który do mszy mu służył, wysłał arcybiskup do Zbigniewa, aby odchodzącego wstrzymał i do zakrystii go przywiódł. Miał jakieś przeczucie świątobliwy kapłan, iż ważnego coś zajść musiało. Zbigniewi się zawrócił.
Ojciec Marcin, zaledwie dokończywszy modlitwy, pośpieszył z pytaniem:
— Coś się stało?
Nie mógł zataić Zbigniew i oświadczył, że brat pilno go wzywa w pomoc przeciw Sieciechowi.
— Stało się to, co się z dawna gotowało — rzekł wzdychając arcybiskup.
Spojrzał nań pytająco królewicz.
— Nie zwłóczcie, a w pomoc mu pospieszajcie — dodał o. Marcin — nieprzyjaciel to wasz wspólny i królestwa waszego. Jedź, ciągnij i niech Bóg błogosławi. Zbigniew stał wahając się.
— Ojcze Przewielebny — rzekł — mamli się przez to ojcu narazić? Brat mi nie nazbyt sprzyja, po co mu pomagać? Sprawa nie moja.
— Sprawa twoja — rzekł żywiej arcybiskup — wspólna wasza. Masz iść, póki czas. Inaczej na ciebie kolej przyjdzie i nie będzie cię bronić komu. Ludzi zbierz, a pośpieszajcie! Niech Bóg szczęści dobrej sprawie.
Staruszek podniósł rękę drżącą i pobłogosławił nią Zbigniewa, który stał ciągle.
— Ojciec wasz, biedny, pobożny król nasz już sobą nie włada, już przed sobą nie widzi nic, uwolnicie go z więzów, występując przeciw wojewodzie. Dawno czułem w nim zdrajcę.
Z tymi słowy odszedł Zbigniew, poruszony i obrachowujący, co miał czynić. W dworcu już nań czekano. Greta stała we drzwiach wabiąc go ku feobie, Marko ścigał go i zabiegał, patrzali mu oboje w oczy, chcąc z nich wyczytać, co myśli. W progu „Sobiejucha się odezwał:
— A! Miłościwy Panie nasz! Szczęście się Wam śmieje! Królewicz Bolko przyciśnięty pomocy żąda, szalony by był, kto by mu ją dał. Gdy nieprzyjaciel tonie, głupi rękę wyciąga!
Królewicz popatrzał nań tylko, gdy Greta w sieniach już nań następowała. Niemka zmieniła się tu w dobrym bycie i próżnowaniu, królując i czyniąc, co chciała, po swej myśli. O piękność swą mniej była dbałą, wiedząc, że Zbigniewa zawsze przy sobie utrzymać potrafi. Roztyła się, postarzała, a choć świeciło jeszcze na twarzy trochę wdzięku, resztka młodości, więcej w nich było bezwstydu niż uroku. Poczynała sobie z królewiczem śmiało, bo inaczej brał górę i tylko zuchwalstwem wygrywała. Wbiegła za nim do izby i, gdy siadł zmęczony, uderzyła go po ramieniu „wołając:
— A co? Przyszła pora! Nie ruszajcież się! Niech ginie Bolko, Wam przyjdzie całe królestwo! Niech ginie zuchwały dzieciak! Niech ginie!
Powtarzała, nogą bijąc i rękami.
Zbigniew siedział pogrążony, jak by nie słyszał i nie słuchał. W końcu go to coraz głośniejsze szczebiotanie zniecierpliwiło, odwrócił się namarszczony i rzekł ostro:
— E! Ty sroko niemiecka! A do kądzieli i do krosien! Co ci do tego, co ja mam poczynać!
Niemka oburzyła się, jak ukropem oblana skoczyła, oczy się jej rozszerzyły, udała śmiech, chcąc nim pokryć złość.
— Cóż? Źle radzę?! — krzyknęła. — Czy mi już mówić nie wolno?
Wtem stojący na czatach Marko się przybliżył.
— Wasza Miłość pewnie sami wiecie najlepiej, co czynić, nikt tu z nas rozumu takiego nie ma, aby śmiał radzić. Toć to zresztą rzecz jak na dłoni jasna, że tego ratować, co jutro wygnać może, byłoby szaleństwem. Bolkowi się panowania chciało nad miarę, niechaj ginie. Waszej Miłości dostanie się całe królestwo.
Zbigniew był pogrążony, namowy te i kuszenia obiły się o niego, nie poruszając wcale. Obrócił się do Sobiejuchy:
— Ludzi kazać zwołać, ile ich jest! Do koni! Żywo! Dwór, drużyna, pułki, kto żyw, niech się zbierają, w pochód przed wieczorem! Słyszysz! Niech w rogi uderzą!
Marko stał, uszom nie dowierzając.
— Słyszysz! — powtórzył zapalczywie królewicz. — Słyszysz, co mówiłem! Zwoływać ludzi! W pochód!
Greta dawała znaki Markowi, aby ją z nim samą zostawił, Sobiejucha nie ustępował.
Po chwilce rzekł pokornie:
— Ja uszom nie wierzę. Wasza Miłość nie możecie tam iść, po co my tam? Nie będzie czasu zebrać pułków wszystkich, a z tą garścią, która tu jest, co pomożemy?! Czekać, aż się wszyscy ściągną, będzie za późno.
Królewicz się namarszczył.
— Tyś tu księciem i wodzem, czy ja? — wybuchnął, idąc ku niemu groźnie.
Uląkł się Sobiejucha, ale stał, gdy śmiała dziewczyna, za połę sukni pochwyciwszy Zbigniewa, pociągnęła go mruczącego jeszcze do drugiej izby. Tu dlań stół był zastawiony, bo przede mszą nie jadł królewicz. Posadziła go za stół, polewkę mu z win podsunęła, mięso z misą odkryła, chleb poczęła krajać. Zbigniew siadł milczący, lecz do jedzenia mało okazywał ochoty, patrzał oczyma osłupiałymi na stół i nieruchomy dumał. Greta niespokojnymi oczyma go ścigała, udawała łagodną, zmuszała się do uśmiechu.
— Jedzcie no, jedzcie — poczęła — człowiek, póki głodny, nie ma do niczego siły, potem pomyślicie! Czas na to jest. Jedzcie i pijcie, na zdrowie Wam! Dobrze Wam u siebie w domu, spokojnie, jest dla wszystkich dostatek, a tu wywołują i ciągną na biedę.. Cudzej sprawy bronić.
Rada była wywołać słowo, Zbigniew uparcie milczał. Rzucił potem nóż, który już był wziął w rękę, z siedzenia się zerwał i poszedł ku oknu.
Właśnie podwórcem szedł jeden z sotników, tak spokojnym krokiem powolnym, jak by się nic nie stało na świecie. Zobaczywszy go książę krzyknął:
— Psubraty! Co, jedziesz na żółwiu? Aza ci nie wiadomo rozkazanie! Wszyscy ludzie do koni, kto żyw! Ruszaj, biegnij, wołaj! W rogi niech trąbią, aby konie z paszy wracały! Idź!
Sotnik stał zdumiony.
— Na koń siadaj, leć na podzamcze, do obozu, po szopach!
Ludzie na koń! A nu!
Powtórzony rozkaz usłyszawszy, sotnik się zerwał i kopnął co prędzej ku szopom. Wtem we drzwi wszedł Marko czerwony z gniewu.
— Miłościwy Królewiczu! — zawołał. — Do nóg Waszych się kładnę! Nie czyńcie tego! Nie godzi się Wam iść! Sami przeciwko sobie idziecie? To nie może być!
Greta milczała.
Zbigniew, który złym będąc, aż do wściekłości szalał, kłaniającego się nogą potrącił.
— Idź na wskroś ziemi, trutniu! — krzyknął. — Co, ty mnie, mnie będziesz uczył rozumu!
Sobiejucha, choć spodlony, tą zniewagą, uczynioną przy niewieście, uczuł się dotknięty.
— Jam przecież nie człek niewolny, aby mnie nogami kopano! — zawołał.
— Sługa mój jesteś! — w największym gniewie wrzasnął Zbigniew. — Do ciemnicy z nim!
Zbladła Greta stała, ręce złożywszy, Marko jak zdrętwiały nie poznawał pana. Milczał.
Po chwilce, gdy się jąkając chciał coś odezwać, Zbigniew milczeć mu nakazał.
— Precz mi z oczów! Hurki wołać! — rzekł miotając się. Hurko był oprawcą i stróżem przy ciemnicy.
Na hałas w izbie poczęli się zbiegać komornicy. Zbigniew im wskazał Marka.
— Do kuny go wsadzić! Do ciemnicy, do kłody! — wołał książę. — Hurko do mnie!
Nim Marko miał czas słowo przemówić, komornicy, którym był dojadł, pana widząc rozgniewanego, pochwycili go i opierającego się na rękach niemal precz wynieśli.
W miejsce Sobiejuchy zawołany tysiącznik, człek prosty, a posłuszny ślepo, który służył tylko, aby żyć i zarabiać wojną na łupach, a czasu pokoju na ludziach, których wodził, dostał rozkaz zbierać, co żyło, i w gotowości być przed wieczorem.
Dopiero rozporządziwszy tak, Zbigniew spojrzał na stół, na kubek i misy i siadł do śniadania. Greta, widząc go tak zapalonym, odzywać się nie śmiała. Wiedziała, że burzę trzeba przeczekać i zajść z innej strony. Podsunęła mu dzbanek z winem, nalała kubek. Królewicz począł gwałtownie, spiesząc, jadło chwytać i szybko popijać. Pilno mu było. Greta czekała i patrzała na pozór spokojna. Dopiero gdy mu się lice zarumieniło od napoju, odezwała się płaczliwie:
— A! a! Trzeba mi pana, z którym tak dobrze było, tracić! Kto wie, co będzie z tej wyprawy. Drżę myśląc. Ludzi mało macie. Posłaniec mówił, że przeciwko wojewodzie Was wołają, a Sieciech ma tysiące. — O mój Boże miły! Byle mi pana mojego nie zabili, nie ranili. Co ja pocznę, nieszczęśliwa sierota? Co ja pocznę? — Zasłoniła twarz chustą i fartuchem, bo płakać jej było potrzeba.
Spojrzał Zbigniew, który miał już czas poznać ją lepiej, i ramionami strząsnął pogardliwie.
— E, ty! — zawołał. — Nie myśl, że mnie odurzysz albo nastraszysz! Idź lepiej, suknie i odzież gotuj dla mnie, pilnuj,
niech sakwy wiążą!
Greta ciągle płacząca zbliżyła się z twarzą na pół zakrytą.
— A! Wam — przebąknęła — Wam się zdaje, że na Sieciecha iść, choćby we dwu na jednego, mało znaczy. Wojewodzie Wy nie uczynicie nic! Z nim Wam albo razem iść, albo od niego ginąć. On tu .pan.
— A tego właśnie ja nie chcę, .żeby on tu był panem! — zawołał Zbigniew.
Greta nieśmiało rączkę mu położyła na ramieniu, poczynając go głaskać i podpieszczać.
— Po cóż Wam samym iść — szepnęła. — Poślijcie z lichem, gdy chcecie. Król się na Was rozsierdzi, Sieciech mścić się będzie.
Milczał Zbigniew i te niewieście fortele nie pomagały.
Na podwórcach tętnieć zaczynało. Odzywały się rogi, nawoływali się ludzie, pędzono konie z bliższych łąk, biegli żołnierze, znosząc zbroje i wlokąc oszczepy. Dowódcy krzyczeli, ruch coraz .większy się zrywał. Greta nie wiedziała już,
co dalej poczynać.
— Wy Bolkowi wierzycie — rzekła w końcu. — Któż to wiedzieć może, czy to nie zasadzka, nie zdrada? Może na Was zastawione sidła?
— Magnus jest z nim, nie może to być — odparł Zbigniew.
— O! Magnus — gniewnie poczęła Niemka — taki dobry jak Bolko, jak oni wszyscy. Wy sobie sami kamień do szyi przywiązujecie! — Mówiła długo jeszcze, ale książę zdawał się jej nie słuchać.
Zjadłszy wyjrzał oknem na komorników. Zawołał i wyszedł z izby, zostawując ją zaperzoną, nieprzytomną prawią z bezsilnego gniewu. Za wychodzącym podniosła dwie pięści zaciśnięte, zakręciła się i do swej izby pobiegła.
Nie było już sposobu powstrzymać go. Marko siedział w ciemnicy, Gretę przepędzono, w podwórcach ludzie się gromadzili, nowe oddziały z okolicznych grodków przybywały, ale w tak prędkim czasie nad kilkaset głów zebrać nie było podobna.
Najgorzej na swej wierności Sieciechowi wyszedł Sobiejucha, któremu pozostać zamkniętemu na cały czas niebytności pańskiej, nie korzystać z wyprawy, stracić zaskarbioną łaskę tak niespodzianie, było klęską straszną.
Jednego ze stróżów wysłał do Zbigniewa, prosząc pokornie o uwolnienie, ofiarując się iść, gdzie mu każą, a książę rozśmiał się złośliwie i przykazał tylko z ciemnicy do izby przeprowadzić, a w niej go trzymać do powrotu o chlebie i wodzie, aby się pana szanować nauczył. Nie pomogły ponawiane błagania i prośby innych sług, królewicz śmiał się szydersko; czyniło mu to rozrywkę, że mógł nieco uzuchwalonego poskromić.
Przy pożegnaniu Greta się za nim także wstawiać próbowała; Zbigniew się jej w oczy popatrzył i rzekł przez zęby:
— Młodszego sobie znajdziesz!
Tym ją do milczenia zmusił.
Ku wieczorowi pan, dwór i oddziały były w gotowości, drużyna przybrana cudacko, Zbigniew pierwszy raz występujący rycersko i z wielką ochotą. Nie omieszkał nakazać, aby wyciągając z zamku w rogi dęto i śpiewano.
Szedł królewicz, nie kryjąc się z tym, że wyprawa była mu po myśli. Obalenie wojewody Sieciecha znaczyło dlań wiele, nie obawiał się nikogo prócz niego. Znał jego rozum, przewagę nad królem, siłę w kraju; wolał, ażeby mu pozostał młody Bolko, którego się chytrością i podstępem pozbyć spodziewał. Dlatego chętnie usłuchał arcybiskupa, nie dał się powstrzymać nikomu i wyjechawszy z Gniezna, kazał iść na wprost lasami, dopóki by konie spoczynku nie potrzebowały, przewodnicy spędzeni z osad wiedli na Wrocław z największym pośpiechem.
Tu przygotowania wojenne nie ustawały; Szlązacy, część Krakowian Sieciechowi i rodowi jego przeciwnych, ściągali się zbrojni do zamku. Ludzi zbierano, skąd tylko wziąć ich było można. Pułki Strzegonia, zmieniwszy starszyznę, w części przeciągnięto dla królewicza, Magnus czynny słał na wszystkie strony, pomagał biskup, a z nim i duchowieństwo całe, bez którego nic by się uczynić nie dało. Gród starano się na wszelki wypadek umocnić.
Wysłani szpiegowie na granicę potwierdzili to, że u Czechów nikt się nie myślał nawet na Polskę sposobić.
Gdy Zbigniew po przyspieszonym pochodzie stanął pod zamkiem z ludźmi swymi Magnus i Bolko gotowi byli nie tylko się bronić w miejscu, ale wyruszyć przeciw Sieciechowi, nie czekając na niego. Dochodziły wieści z Płocka, że wielki wojewoda rąk też nie opuszczał i zabrawszy chorego króla, pościągawszy wojsko, ile go mógł znaleźć, szedł już na spotkanie królewiczów, bo mu oznajmiono, że i Zbigniew pojechał się z Bolkiem połączyć. Nie było czasu do stracenia, Magnus oblężenia w mieście rad był uniknąć.
Dwaj bracia powitali się w bramie, jak by najczulsza miłość ich łączyła. Ze strony Bolka uczucie było szczere, wdzięcznym się czuł bratu za to, że w pomoc mu przybywał. Rzucił się na szyję Zbigniewowi i ująwszy się za ręce, przeprowadzeni przez tłum Szlązaków, wśród okrzyków szli na zamek.
Znowu w tej wielkiej izbie, pamiętnej Zbigniewowi po pierwszym wyjściu z klasztoru, powtórzyła się tłumna i wrzawliwa narada z panami Wrocławiany i Szlązakami, ze starszyzną wojskową, ze wszystkimi, co przeciw Sieciechowi iść się gotowali.
Bolko dał głos starszemu, który łatwiejszą i obfitszą miał wymowę, a umiał to okazać, że nie przeciwko ojcu oręż podnosili, lecz w obronie króla na wspólnego wroga.
Okrzyknęli wszyscy:
— Idźcie! My z wami! Dosyć panowania wielkiego wojewody! Precz ze zdrajcą!
Wprost z izby, Zbigniewa zdawszy na ręce Magnusa, Bolko pośpieszył do swoich oddziałów, do drużyny, sposobiąc się ze zwykłą gorącością na tę wyprawę, w której widział tylko upragnioną wojnę.
Pomimo że wszystko zdawało się gotowym, z największym przysposabiając się pośpiechem, Bolko nim Zbigniewa doczekał, nim zebrał ludzi, tygodnie upłynęły. Chociaż nieszybko naówczas przez wielkie obszary puste i lasy wieści przechodziły po kraju, po chatach, osadach, miastach, wszędzie już wiedziano o tym, iż synowie oba z wojskami się przeciwko ojcu przysposabiali. Przyjaciele Sieciechowa obwoływali: — Dzieci się podniosły przeciwko rodzicowi własnemu. — Nieprzyjaźni wojewodzie głosili, że chciał syna królewskiego zgubić i zabójców nań nasadził. Brali jedni stronę Sieciecha, drudzy królewiczów. Duchowieństwo różnie było usposobione, ale znaczniejsza część otwarcie lub tajemnie szła za arcybiskupem, przeciwko wojewodzie.
Dnia jednego wreszcie, gdy już coraz bliżej o nadciągającym Sieciechu słychać było, pułki połączone Bolka i Zbigniewa ruszyły z Wrocławia, przy wielkim zbiegowisku ludu, z Magnusem razem, ku Żarnowcowi, dokąd i królewskie siły zmierzać miały.
Gdy już wyciągać przyszło, a miasto opuszczać, Bolko pobożniejszy z konia przed kościołem zsiadł, aby od kapłana wziąć błogosławieństwo. Zbigniew jechał tak obojętny, jak by na wilki się wybrał lub na dzikich Pomorców. W duszy młodszego dziecka, kochającego ojca, rodził się niepokój, azali nie było ciężkim grzechem z orężem występować przeciwko niemu. W ostatniej godzinie myśl ta gryzła go mocno. Gdy ojciec Tyburcy wyszedł na próg ze święconą wodą i krzyżem, aby im pobłogosławić, Bolko przypadł doń tak poruszony, że staremu łza się zakręciła w oku.
— Ojcze — odezwał się — błogosławcie, ale proście Boga, Aby się ta wojna nieszczęsna bez krwi rozlewu skończyła. Ojca naszego, króla, ujął zdrajca i przeciwko nam prowadzi. Idziemy, zmuszeni jesteśmy iść przeciw rodzicowi własnemu.
— Starcowi łez, sobie zgryzot oszczędźcie — odezwał się o. Tyburcy. — Jeżeli zgoda możliwa, jednajcie się. Niech Bóg prowadzi i błogosławi, a da pokój i zgodę między pany chrześcijańskimi.
Z tymi wyrazy pocieszającymi Bolko siadł na koń, wojska już przodem wyciągały milczące. Zbigniew jechał wesół, szyderski, choć dokoła miał zasępione czoła i ludzi niespokojnych a frasobliwych.
Z jednej strony dzieci, z drugiej król, ojciec, z obu wojsko jednej ziemi, bracia i powinowaci. Każdemu na myśli było, iż własną krew przelewać będzie. Przeklinano człowieka, który ten rozdział uczynił i nieszczęścia był przyczyną.
Im dalej wojska się posuwały ku Żarnowcowi, tym w Bolku rósł niepokój. Z drogi już chciał przodem do króla słać, ale nikt się na to poselstwo nie ofiarował. Znane w wielu razach Sieciecha okrucieństwo odstraszało, przewrotność jego o skutku wątpić kazała.
Już byli o półtora dnia drogi od Wrocławia, gdy nie znajdując nikogo, co by do króla chciał jechać, Bolko, z Magnusem się naradziwszy, wyprawił do Wrocławia nazad, aby o. Tyburcego uproszono i przywieziono go. A że drogi po długich deszczach rozkisłe były, zatrzymano się spocząć i obozować, póki by staruszek nie przybył. Duchownemu przystawało najlepiej być pośrednikiem do układów.
Zbigniew nie wiedział o niczym, gdyż zgody żadnej nie pragnął. Powtarzał ciągle jedno, że Sieciecha precz wygnać trzeba, albo mu głowę wziąć, iż śmiał stawać między ojcem a dziećmi. Wielu zapalczywych mu wtórowało, o królu zresztą, jak by go na świecie nie było, nikt nie myślał. Wiedziano, że narzędziem stał się posłusznym.
Drugiego dnia wezwany staruszek przybył do obozu. Magnus go niemal po niewoli zabrać polecił, jechał więc mniej wesół niż zwykle. Dopiero gdy go z konia zsadzano, Zbigniew zobaczył księdza i pytał:
— Cóż to tu ten stary klecha ma robić i po co on nam potrzebny?
— Potrzebny jest — rzekł Bolko — aby się swoja krew nie lała. Poślemy go do króla ojca, niech Sieciecha od siebie odegna precz, a wojny nie będzie.
Zbigniew pomyślał i zamruczał szydersko:
— Król tego nie uczyni, bez swojego kochanka się nie obejdzie. Wojna musi być, na gardło mu nasiąść trzeba, inaczej spokoju nie będziemy mieć nigdy.
Nie chciał się z nim sprzeczać ani Magnus, ni brat. Swoje czynili.
Wysłani za językiem donieśli tego dnia, że król i wojsko Sieciechowe pod Żarnowiec się już ściągało.
— Pójdziemy i my ku nim — rzekł Zbigniew.
— Aniżeli pójdziemy my — odparł Bolko — niech ojciec Tyburcy jedzie ze słowem pokoju, niech powie, że nie na ojca ani na króla godzimy, ale na zdrajcę, który pokój mąci i gubić nas chce. Niech Sieciecha oddali.
Nie sprzeciwiał się Zbigniew, ale na stronie wyszydzał te próby.
— Próbujcie — mówił — ja nie przystanę na nic, dopóki wojewoda na tej ziemi choć jedną stopą stać będzie.
Z małym, skromnym orszakiem, danym mu dla bezpieczeństwa, wyjechał ojciec Tyburcy przodem ku Żarnowcowi.
Obóz też, ruszywszy się po spoczynku, wolniejszym pochodem za nim się posuwał. Choć lud to był rycerski, ochotny do boju, posłuszny, widzieli wszyscy, że ociągając się i nie—sporo szedł na tę wojnę. Począwszy od Bolka, do ostatniego z ciurów, nikomu ona miłą nie była, a wielu straszną się wydawała i bezbożną. Każdy to w pamięci miał, że gdyby przyszło do walki, stanąłby przeciw druhom, z którymi nieraz pił, jadł i legał po obozach. Myślał każdy, że ręka mu zadrży i opadnie, gdy ją na jednego ze swoich podniesie. Ani śpiewów, ani okrzyków, ani raźnego ducha nie było. Posępnie się Wlokło wojsko, wzdychali ludzie, wielu przeklinało. Można było przewidywać, że wielu rzuci oszczepy, gdy je przyjdzie broczyć we krwi własnej. Jednego Sieciecha, gdyby się im v ręce dostał, nikt by pewnie nie żywił i nie miał nad nim litości.
Rachowano, że o. Tyburcy powróci, nim do Żarnowca dociągną. Tak się też stało. Drugiego dnia ujrzeli zmęczonego i obmokłego staruszka, którego obok na koniu jadący pacholiki podtrzymywać musiał, a inny mu konia za uzdę prowadzi}, bo nim sam o. Tyburcy nie mógł kierować. Zaledwie się pokazał z dala, poskoczyli ku niemu Bolko, Zbigniew i Magnus. Zdjęto go z konia i posadzono pod drzewem, aby odpoczął; obstąpiła starszyzna.
— Cóż król? Co Sieciech? Jak poselstwo przyjęto? — zarzucono pytaniami.
— Król? Król płacze — odpowiedział staruszek — nie mówi nic, ręce łamie. Sieciech za nim stoi, Sieciech za niego odpowiada, Sieciech tam jeden jest, reszta nie waży nic. Sprawiłem poselstwo. Król sam nierychło mi dał podyktowaną sobie odpowiedź, że oszczerstwo żywe jest, co o wojewody zdradzie i przeniewierstwie ludzie głoszą, że bez niego on żyć ani być nie może, nie chce, że go nie porzuci ani się go wyrzecze.
Usłyszawszy tą odpowiedź, zamilkli wszyscy. Nie było więc ratunku, wojna się stawała nieuniknioną. Załamywali ręce po cichu wodze i żołnierze. Ociągać się nie było już powodu,
Magnus dodawał serca.
— Cofać się nam za późno — rzekł — trzeba ginąć lub na swym postawić. Sieciech nam nie przebaczy nigdy.
Dano hasło do ciągnienia, wojska ruszyły znowu takim pochodem żałobnym, jak szły wprzódy. Już i Pilica była blisko, a gdy z lasów pierwsze się oddziały wysunęły, a zamek okazał nad wielkim stawem usadowiony, wodami oblany, Bolko wskazał u brzegów rozłożone szeroko namioty białe, stada koni, ogniska i chorągwie powiewające nad nimi. Królewski obóz w niewielkiej znajdował się odległości, tak że uciszywszy się głosy i gwary od niego dochodzące posłyszeć było można.
Magnus w odległości takiej, aby się z sobą ludzie stykać nie mogli i zdrady nie knowali, wojsku pod lasem położyć się kazał. Stanęły dwa zastępy oko w oko przeciwko sobie.
Królewski obóz miał zamek, staw i groble, o które się opierał, królewicze jeno las poza sobą, z którego się wydobyli. W milczeniu poczęto się rozkładać na równinie, a namioty tak rozwinięto, aby Sieciechowi zdać się mogło, iż wojsko liczniejsze było, niż w istocie mieli.
Słońce zachodziło, gdy Szlązacy i Krakowianie położyli się i ogniska rozpalać zaczęto. W drodze wyraźne milczenie i smutek tu się jeszcze stały bardziej uderzającymi; ludzie po cichu legli na ziemi spoczywać, jak by z niej wstać nie mieli. Bolko nawet zapał wojenny utracił, Magnus siedział ponury, Zbigniew za wszystkich poruszał się, szydził i odgrażał.
Już się ku nocy brało, gdy spostrzeżono ludzi kilku od Żarnowca groblą jadących na koniach, którzy gałęźmi zielonymi wiewali nad sobą i w róg przed nimi trąbiono! Magnus i Bolko, którzy konie zawsze mieli gotowe, skoczyli na nie i wybiegli przeciwko poselstwu temu. Na kilkadziesiąt kroków przybliżywszy się, poznali o. Lamberta z kilką komornikami królewskimi, jadącego ku nim powoli. Stanęli na łące, a Bolko z konia zsiadł, aby księdza pozdrowić.
Kapelan królewski z twarzą jechał tak bolesną i zachmurzoną, iż zrazu słowa dobyć z niego nie było można. Poselstwo mu to ciężyło, rozwarł ręce szeroko i zawołał:
— Upamiętajcie się! Co czynicie! Azali dzieciom przeciwko ojcu iść się godzi?
Nie dając Bolkowi słowa odpowiedzieć, Magnus wojewoda pochwycił spiesznie:
— Nie przeciwko królowi ani przeciw ojcu idziemy, ale przeciw Sieciechowi! Nie złożym oręża, aż pójdzie precz ten, który królewską władzę sobie przywłaszczył i na życie królewskich dzieci godził.
— Oszczerstwo jest! — zawołał z oburzeniem o. Lambert.
Magnus wnet zwrócił się, powołując ku sobie opodal stojącego Strzegonia, którego zobaczył szczęściem w chwili, gdy mu był najpotrzebniejszy.
Rozmowa się przerwała, aż stary nadbiegł konno i na zawołanie się stawił.
— Mów — odezwał się Magnus — świadcz o prawdzie. Nie nakazano ci, nie zapłacono ciebie i innych, abyście królewicza na zasadzkę prowadzili?
— Tak jest — począł stary, w piersi się bijąc — tak jest, Boże mi dopomóż, gotówem to poprzysiąc w kościele. Oprócz mnie niech wezwani zostaną do przysięgi i na sąd Boży Halka, Strzepa i Zabój Żelazny. Nie chcę gubić duszy, prawdę powiem, choćbym cierpieć za nią miał!
O. Lambert spojrzał przerażony, spuścił głowę i zamilkł. Zbliżył się ku niemu Bolko.
— Ojcze mój — rzekł — znacie mnie z dawna, że ojca miłuję, a życie zań dać byłbym gotowy. Nie przeciwko ojcu idę, ale dla wyzwolenia go z rąk złego człowieka. Sieciecha niech odegna precz, z nim zgody nie ma! Zdrajcą jest!
O. Lambert długo wyrazu nie mógł znaleźć na odpowiedź, aż się cicho odezwał:
— Stójcież obozem, jak stoicie, nie ruszajcie się, niech się krew nie leje na próżno. Jadę do króla.
— Cóż to pomoże? — przerwał Magnus. — Sieciech ze swych szpon na chwilę go nie wypuszcza. Nie uczynicie nic!
— Mnie to zostawcie — rzekł Lambert — nie podnoście oręża, póki jest najmniejsza nadzieja. Kto pierwszy krew przeleje, bratobójstwa winien będzie.
— Stać więc mamy a czekać, aż nas wojewoda otoczyć każe, wypatrzywszy miejsce i czas, naskoczy i wyrzeże? — zapytał gniewnie Magnus.
— Król tego nie dopuści — przerwał Lambert. — Czekajcie, azali mnie i innym duchownym zgody się wymodlić nie uda.
— Weźcie z sobą o. Tyburcego — dodał Bolko — ten jest świadom wszystkiego i pomoże Warn, a gdy się co stanie; wiadomość nam przyniesie.
Posłano po starego. Dwaj duchowni wkrótce razem się oddalili, do Żarnowca wracając.
W obozie czaty postawiono, surowo zakazując, aby u wodopoju w Pilicy, u stawu na łąkach, gdzie by się kolwiek przyszło spotkać z królewskimi, nikt ani zaczepiać, ani wdawać ź nimi się nie śmiał. Magnus białe koły pozatykać kazał daleko, poza które przechodzić nikomu nie było wolno.
Z drugiej też strony nie kwapiono się do napaści, i tam panowała cisza. Noc padła na dwa obozy, w których tylko rozrzucone gdzieniegdzie ognie błyskały; noc, w czasie której ze starszyzny nikt, oprócz Zbigniewa, nie bardzo się troszczącego o wojnę, nie zasnął.
Bolko, Magnus, pułkowódcy, starszyzna poprzypadała, ledwie hełmy pozrzucawszy, na ziemię, aby każdej chwili gotową być ruszyć, jeżeliby ich w nocy napadnięto.
W zamku także świeciło się przez noc całą, czaty chodziły z obu stron, okrzyki ich tylko słychać było, rżenie koni na pastwiskach i obozowych psów szczekanie, których każde wojsko wiele za sobą prowadziło.
Długa jak wiek, czarna, posępna, smutna noc przeszła nareszcie, na brzask się zabierało, patrzano w stronę zamku, ani o. Tyburcy, ani Lambert nie przybywali. Rozwidniało, zarumienił się wschód, ukazało słońce, konie poić prowadzono i jadło warzyć dla ludzi, rozbudzili się wszyscy, a na grobli ciągle jeszcze pusto było i pusto — nikogo.
Gdy się dzień wielki zrobił, Magnus wojsko objeżdżać począł, Bolko drużynę swą zbierał. Jawną zdawało się być rzeczą, iż się już zgoda nie sklei i gotować się trzeba było do walki. Starszyzna, na łąkę przed obóz wybieżawszy, stała przypatrując się królewskim, licząc ich, poznając pułki, które gdzie stały, i czekała.
Ojciec Tyburcy przynajmniej co chwila wrócić był powinien, a i on się nie pokazywał. W milczeniu ponastawiano kociołki, aby żołnierza podkarmić zawczasu, dzielono chleby; cisza i smutek, jak wczora, panowała w obozie.
Słońce się już było podniosło dobrze, gdy na haci przez moczary idącej ujrzano jezdnych. Bolko, poznawszy o. Tyburcego po czapce, siadł na koń i ku niemu się puścił czwałem. Miał jeszcze jakąś nadzieję, że król ulituje się i przelewu krwi nie dopuści. Z dala zobaczywszy królewicza, staruszek ręce podniósł do góry i zdawał się dobrego coś zwiastować.
Na głos przybieżawszy, Bolko posłyszał wołanie:
— Sieciech z częścią wojsk uszedł na zamek swój do Sieciechowa, nie ma go! Król czeka na Was! Przebaczyć gotów wszystko!
Tuż i Magnus, choć ciężki, dopędzał Bolka, obawiając się, aby bez niego młody pan, jak zwykle, nie uniósł się zbytnią serdecznością.
Usłyszawszy, co ksiądz zwiastował, krzyknął wojewoda z dala:
— Z wojewodą więc rozbrat na wieki?
— Jużci go nie ma! Do dnia odciągnął z obozu! — rzekł Tyburcy. — Opłakał go król. Co najrychlej spieszcie się panu pokłonić!
Chociaż bardzo się było można obawiać zdrady, ręczyło słowo kapłańskie za prawdę. Bolkowi dosyć tego było, natychmiast po Zbigniewa słał i po panów szląskich a starszyznę, żeby do niego przybywała.
Na wieść o oddaleniu Sieciecha radość wielka wybuchła w obozie całym. Wołać zaczęto i wykrzykiwać: — Nie ma wojewody! Musiał iść precz!
Zbiegli się starsi rozpytywać, jak i kiedy uszedł Sieciech i jak się to stać mogło. O. Tyburcy opowiadał, że nocą, widząc króla zachwianego, obawiając się, aby przy zgodzie z dziećmi nie ujęto go, Sieciech sam się zażądał oddalić, ze swymi wiernymi puszczając się nagle ku Wiśle i Sieciechowu Nie byłby pewnie ustąpił, gdyby duchowieństwo nie stanęło przeciw niemu i nie starało się króla nakłonić do zgody.
Co rychłej poczęli się gromadzić starsi z wojska, których Magnus prowadził. Bolko odżył, śmiała mu się twarz rozradowana. Zbigniew, który wprzódy niemal wesół był, teraz pochmurniał i mruczał gniewnie, ale się cofać sam jeden nie mógł.
Siadła zaraz na koń starszyzna, a na jej czele królewicze oba z Magnusem. Dzień piękny i jasny przyświecał szczęśliwej zgodzie.
Nie dojeżdżając do zamku, Bolko stanął i zawołał swojego Pruszynkę.
— Nie godzi się nam — zawołał — stawać przed ojcem z bronią, którąśmy przeciwko niemu podnieść byli zmuszeni, rozbrójmy się!
Zbigniew zakrzyknął z początku i słuchać o tym nie chciał, dopiero gdy młodszego zobaczył, przykład mu dającego z siebie, miecz odpiął i oddał słudze, przykazując go nieść za sobą.
Tak się milcząco ku zamkowi zbliżali. Ludu przy królu, oprócz dworu, nie pozostało wiele, znaczniejszą część wojska, i to najlepszego, Sieciech uprowadził z sobą.
Na zameczku lichym dość i ledwie ogrodzonym, który tylko głębokie ze czterech stron przekopy broniły, cisza panowała straszna. Część dworu Władysława w podwórcu stojącą widać było. Zsiedli z koni królewicze, Magnus, starszyzna i pieszo się udali ku panu.
Do izby królewskiej synów naprzód samych puszczono. Smutny widok oczy ich uderzył, gdy drzwi się otwarły przed nimi. Król chory leżał na lichym dosyć posłaniu na ziemi, blady, dysząc ciężko, zmieniony dziwnie, bo zwykle dobrotliwy i powolny, zdał się być gniewnym i z bólu prawie nieprzytomnym.
Drgnął, usłyszawszy otwierające się drzwi, podniósł głowę i zobaczywszy synów, opuścił ją na posłanie, zamykając powieki, jak by na nich patrzeć nie chciał. Twarz, którą Bolko znał tak dobrze, uśmiechającą mu się zawsze z wyrazem czułości i dobroci, była jakby przestraszona i napiętnowana cierpieniem. Blade ręce wystające spod kożucha, którym był okryty, rzucały się i drgały konwulsyjnie.
Bolek pierwszy przypadł do nóg ojcowskich. Nie ujął go jak zawsze, nie uścisnął, zbył obojętnym milczeniem bezwładnym. Surowiej jeszcze popatrzał na Zbigniewa. Oba poczęli się korzyć przed ojcem, a starszy rzekł:
— Ojcze Miłościwy, nie obwiniaj nas, żalu nie miej, mamy świadki jawne, które poprzysięgną, że zdrada knowaną była. Sieciech na królestwo Twe godził, dlatego nam życie chciał odebrać.
Na próżno czekali odpowiedzi, potrząsnął tylko głową milcząc król. Dopiero gdy przez okno zobaczył cisnących się panów szląskich i Krakowian, których Magnus z sobą prowadził, jak by się ich uląkł, bełkotać coś począł. Ponieważ ci, co na króla czekali, W ciasnej izbie pomieścić by się byli nie mogli, król skinął na komorników, aby mu rękę podali, i z synami razem wystąpił do przedsienia, zgarbiony, z głową zwieszoną, jak by zawstydzoń był i upokorzony.
Na widok tego schorzałego starca, drżącego, wszyscy odkryli głowy, a Magnus się przybliżył ku niemu. Rozpoczął mowę do króla, w której gdy zdrady, uciski, przekupstwa i tyranię wojewody opowiadał, otaczający przerywać, wołać, pokrzykiwać jęli ze wszech stron. Króla przeraziło to widocznie, pobladł, powiódł oczyma i co podniósł głowę, to ją spuszczać musiał, jak by przestraszony tym hukaniem i głosami.
Słowa z niego dobyć nie mógł nikt. Synom nie dawał przebaczenia, panom przyzwolenia na nic; oczyma osowiałymi wodził po zgromadzeniu, na wszystko przystając, nie pożądając nic. Zacięte usta, brew namarszczona, czoło sfałdowane okazywały, że dusza się jeszcze nie uspokoiła, że uległ sile, lecz przekonań swoich nie zmienił. Na próżno Bolko i Magnus odzywali się doń kilkakrotnie, wywołując choćby słowo.
Milczał. Bolko go całował po rękach, cofał mu dłonie i chował je przed nim, na zapytania nalegające głową obojętniej potrząsał. Usta mu się poruszały czasem, głos z nich nie wychodził.
Wrzawa i mowa Magnusa nie przerywana, trwająca w podwórcu czas dosyć długi, znużyły w końcu króla tak, iż się już ledwie na nogach mógł utrzymać. Komornicy zaprowadzili; go do łoża albo raczej na rękach zanieśli.
Tymczasem oba wojska pod zamkiem się połączyły, starszyzna zeszła obradując, co dalej czynić przystało.
Magnus pierwszy rzekł:
— Zdrajca pociągnął do Sieciechowa, tak twierdzą wszyscy; dopóki on na tej ziemi, pokoju w niej nie będzie. Ścigać go musimy i iść za nim, póki nie wyżeniem precz.
Zgodnie zaczęto wołać: — Do Sieciechowa! Na Sieciechów! Wołanie to tak było głośne, iż się obiło o uszy króla, przy którym był o. Lambert.
— Czego oni chcą? Co to za krzyki? Sieciechów? Co oni mówią? — odezwał się niespokojny.
— Na Sieciechów ciągnąć pono wybierają się, aby go oblegać — odparł kapelan.
Zadumał się król mocno, ale nie powiedział więcej nic. Był znów jakby bezmyślny i bezwładny. Sam pozostawszy, albo sobie modlitwy czytać kazał, albo głowę zanurzywszy w dłonie, siedział milczący i łzy mu się toczyły po twarzy.
Bolko, którego tak kochał dawniej, uścisku u niego nie mógł wyprosić; spoglądał nań ukradkiem, ale dawne objawy czułości ojcowskiej nie powracały. Tak samo jak wprzódy rozkazywał mu Sieciech, teraz Magnus, synowie i starszyzna czyniła, co chciała.
Cały ten dzień zszedł na przygotowaniach do wyprawy na Sieciechów, która postanowioną została. Oznajmiono królowi, iż nazajutrz rano ciągnąć potrzeba; nie sprzeciwił się, szepnął tylko o. Lambertowi, aby o świcie ze mszą był gotowy.
Do dnia połączone siły ruszyły naprzód spod Żarnowca. Króla wsadzono na konia, a dwór cały, o. Lambert, Magnus, synowie kołem go otoczyli. Dnia tego i następnych nie zmieniło się prawie w królu to milczenie i zanurzenie w sobie.
Dopiero gdy Wisła się ukazała, a za nią na przeciwnym brzegu mury opactwa sieciechowskiego i zamku, król drgnął żywiej, poruszył się, otaczający go ujrzeli jakby promyk jaśniejący na twarzy jego.
Od ludzi pochwyconych na pastwiskach dowiedziano się zawczasu, iż wojewoda z całą siłą swą do zamku swego się schronił, a wojska do obrony miał podostatkiem.
Bolko znów już czuł tylko i widział przed sobą to, co najwięcej mu było upodobanym: wojnę; dla walki zapomniał o wszystkim, biegał po szeregach i pierwszy z drużyną swą, wyprzedzając innych, poskoczył ku brzegowi rzeki, która od zamku dzieliła, aby przeprawę i bród opatrzeć.
Zamek silnie był opasany wałami, tynami, przekopy, Wisła tuż pod nim płynęła szeroka i do przebycia niełatwa. Brodów, dawniej pozatykanych, teraz trzeba było szukać dla przeprawy, a czółen ani promu po tej stronie nie było. Poniżej i powyżej zamczyska musiano ludzi słać, aby próbowali, gdzie najmniejsza była głębina.
Przeprawiwszy się wreszcie, zamek niełatwo zdobyć było, oblegać go musiano. Wojewoda, ostrożny, we wszelki zapas opatrzył gniazdo swoje, które długo bronić się mogło. Na wałach widać było lud mnogi, zbrojnych rycerzy, a między nimi i czarne suknie benedyktynów.
Nim coś postanowiono o przeprawie, obozem z tej strony Wisły położyć się musiano, obrawszy miejsce suche i nieco wznioślejsze dla rozbicia namiotów. Cieszyli się wszyscy, że król tego dnia, gdy się go najsmutniejszym widzieć lękali, do siebie przychodzić poczynał. Nie był już tak w sobie pogrążonym i milczącym.
Przodem wysłana czeladź królewska u samego niemal brzegu Wisły namioty pańskie rozbiła. Nie zdało się to dobrym Magnusowi dla chłodu od rzeki i wilgoci, chciał je kazać cofnąć nieco na suchszy pagórek opodal, ale przybywający Władysław ręką dał znać, iż chce tu pozostać. Przypisano to znużeniu i chęci prędszego spoczynku, a że po raz pierwszy niemal wolę jakąś objawił, poszanowano ją.
Mrok już padał, gdy się oddziały rozkładać poczęły. Bolko i Magnus, wyręczając w tym o nic się nie troszczącego Zbigniewa, posłali natychmiast ludzi brodów szukać, drzewo sposobić, tratwy zbijać, aby nazajutrz począć przez rzekę przeprawę. Bolko późno już wśliznął się do ojcowskiego namiotu i uradował się wielce, znalazłszy go nie siedzącym i zadumanym, jak tych dni ciągle bywało, lecz przechadzającym się z twarzą rozjaśnioną. Zobaczywszy syna, stanął król, drgnął i jak pochwycony na uczynku, spuściwszy oczy, powlókł się na swe siedzenie. Słowa już z niego dobyć nie było podobna. Widząc zaś, że Bolko zabiera się dłużej przy nim pozostać, po chwili król wskazał mu przez otwór namiotu niebo czarne, gdyż noc się stała ciemną bardzo, i zamruczał: — Noc, noc, dajcie mi spocząć! Potrzebuję odpoczynku. Zimną rękę ojcowską ucałowawszy, cofnął się Bolko. Namiot dla niego opodal trochę od królewskiego rozbito. Zbigniew ze swymi stał też w tej stronie. Ludzie, pomęczeni wszyscy spiesznym pochodem, wcześnie się na spoczynek zabierali.
Zrzucił Bolko zbroję i ciężką odzież, drużynę spać odprawił, sam też wesoło zabrał się na posłanie oczekujące nań, nakazawszy Pruszynce, który u wnijścia sypiał, aby go zbudził jak na brzask, o świcie.
Cisza coraz większa objęła wkrótce obóz cały. W Sieciechowie też światła gasnąć poczynały na zamku; jedno tylko, jakieś czerwonawe, na górnej połaci niby lampa u obrazu płonęło jasno.
Czarna noc, wilgotna, chmurna, o krok prawie nic widzieć nie dozwalała. Po znużeniu twardym snem usnęli wszyscy. Krzyk i wrzawa zbudziły Bolka nagle. Pruszynka się porwał, schwyciłs królewicz, wprost biegnąc do zbroi i miecza, bo sądził, że Sieciechowi żołnierze na czółnach się podkradli i na obóz napadają. Wtem Magnus wpadł w opończy jednej, z głową nie nakrytą, zdyszany.
— Król! — krzyknął. — Król!
Nie mógł wymówić więcej, zatamowanym, głuchym głosem powtarzał: — Król!
Struchlał ze strachu Bolko, porwał się biec, wstrzymał go Magnus.
— Króla nie ma! Król uszedł do Sieciechowa!
Wiadomość ta była tak niespodziana i dziwna, że Bolko jej wierzyć nie chciał; jak stał, wybiegł ku królewskiemu namiotowi.
Widok był straszny. Resztę ludzi królewskich, którzy pozostali, jęczących, klękających, wypraszających się, wiązano i bito. Namiot dokoła oblegała starszyzna, wściekła z gniewu, obrywając z niego płótna, krzycząc i odgrażając się. Na próżno komornicy króla zaklinali się, iż o ucieczce nic nie wiedzieli, słuchać ich, wierzyć im nie chciano. Zbigniew, chwyciwszy się półnagi ze swego legowiska, latał gniewny, odgrażając się i jątrząc drugich jeszcze. Całe wojsko biegło po konie, jak by nieprzyjaciel .zagrażał, ludzie wdziewali zbroje, szykowano się, trąbiono, potracili głowy wszyscy.
Wtem jeden z czeladzi króla, zagrożony mękami, bo go już na ogień brać chciano, pokląkłszy, opowiadać zaczął, jak się to stało.
Władysław już musiał mieć umowę jakąś przez tajemnego posłańca z Sieciechem uczynioną; gdy się wszyscy rozeszli, nie chciał dać z siebie sukni zdejmować, ludzi poodprawiał i trzech tylko zaufanych przy sobie zostawił. Pacholę, które spało u opłotków namiotu, widziało potem przelękłe, jak od zamku cicho podpłynęło czółno i u brzegu stanęło. Król wysunął się z namiotu i samoczwart pospieszył co prędzej ku łodzi, która z nim natychmiast odbiła. Chłopiec krzyknąć nie śmiał z obawy, aby go trzej ludzie przy królu będący nie zamordowali.
Zdrętwiał Bolko z żalu po biednym ojcu, inni na króla jako na zdrajcę ciskali pioruny. Niewypowiedziany zamęt w całym obozie poruszył wszystkich. — Co poczynać? — Wojna, zaledwie ukołysana i zażegnana, groziła znowu.
Nim z tego krzyku, nieładu i przekleństwa przyszło do rady i rozmysłu, południe już na niebie było. Magnus najprzytomniejszy zawczasu człeka pewnego i zręcznego przez rzekę posłał do Sieciechowa, aby dostał na podzamczu języka. Widziano, że co wczora tłumy stały na wałach zamkowych, dziś prawie tam pusto było. Kilku mnichów, niewiast kilka i z prosta odzianych ludzi pokazywało się kiedy niekiedy spoza ostrokołów. Wojsko znikło.
W parę godzin dano znać, iż król i Sieciech z siłami niezbyt wielkimi, jakie koło siebie mieli, ruszyli, ciągnąc ponad Wisłą, jak się zdawało, ku Płockowi. Potwierdził to człek przybyły z językiem, który na podzamczu słyszał, że w Płocku bronić się zamierzano i trzymać.
Opadły ręce Bolkowi. Zbigniew przeklinał, obwiniając brata, Magnusa i wszystkich, że się królowi wymknąć dali. Stary namiestnik wrocławski, choć ciężki i powolny na oko, jeden przytomności i odwagi nie stracił.
Na łące, około pustego i na pół zburzonego namiotu króla zebrano radę. Ci, co już pokoju się spodziewali rychłego i powrotu do domów, zachodzili się z gniewu na Sieciecha i na króla. Gdy do rady przyszło, każdy ze starszyzny co innego mówił, a kończył na tym, że zbiegli zdrady są winni. Sieciech na śmierć zasłużył. Łajano więcej, niż obradowano, aż wojewoda, milczenie nakazawszy, rzekł:
— Nie ma tu co poczynać, tylko tak kończyć, jak się zawzięło zrazu. Wojna to wojna. Król nas zdradził, my się bronić musiemy; niech królewicze dzielnice swe zajeżdżają i grody biorą w swą moc. Bolko krakowskie i sandomierskie, ja Wrocławia mu ustrzegę, książę Zbigniew niech spieszy na zamki swoje zajmować, aby Sieciechowi nie wpadły w ręce. Co zostanie nam ludzi, z tym wszyscy na Płock.
— Na Płock! — poczęli wołać za nim. — Do Płocka!
— Sieciech ma swoich ludzi wszędzie, grody trzeba ubiec, bo je pobierze.
Sprzeciwili się jedni, drudzy potakiwali, jedni chcieli zaraz z królewiczami ciągnąć do Płocka, drudzy grody zabierać. Magnus, niemal za ramiona chwytając i siłą przemagając obałamuconych wrzawą i postrachem, potrafił ponaznaczać, gdzie któremu ruszać i co robić było trzeba.
— Na Płock! Do Płocka! — grzmiało po obozie. — Na Sieciecha!
Z tego poswaru utrapionego Bolko późno się wyrwał do swoich. Stali dwunastu jego druhów przy namiocie tak posępni jak on, czekając rozkazów; królewicz, którego odeszła ochota i wesołość, zwlókł się milczący i siadł na pniaku, jak by wszelką stracił nadzieję w tym zamęcie.
Patrzała nań drużyna smutna, aż się jej serce ściskało. Żal było królewicza. Naradzali się długo około namiotu i wysłali dwu zmiędzy siebie, Pruszynę i Sambora, którzy weszli, stanęli naprzeciw Bolka i czekali, aż ich zobaczy.
Spojrzał Bolko na ulubieńca.
— Miłościwy Królewiczu — odezwał się Pruszyna — co Wam jest? Jeszczeż ostatnia zguba na nas nie przyszła? Co tak biadacie?
— Ojca mi żal! — odparł królewicz. — Wojna mnie ta niepoczciwa nie cieszy. Rycerska rzecz iść na zbójów, gdy nam granice szarpią, ale z sobą się borykać i nękać, psia sprawa. Na Boga miłego, aby temu raz koniec był!
— Stoją wszyscy przy Was! Idziemy na Płock, skończy się rychło! — dodał Sambor.
— Skończy się krwią i wojną ze swymi! — krzyknął wstając Bolko. — Przeklęty niech będzie człek, co nam to nieszczęście sprowadził a struł życie!
U wnijścia namiotu stał już chwilę Zbigniew i słuchał.
— Dalibyście pokój narzekaniu — odezwał się. — Oczyścimy z chwastu rolę, toć jawny zysk. Król, panie odpuść, sobą nie włada, stał się dzieckiem. Sieciech szubienicy wart, porządek uczyniemy, niechaj się krew toczy, aby raz pozbyć się złego. Nie ma co stękać, tak lepiej, panami będziemy.
Spojrzał nań Bolko, stał Zbigniew tak obojętny jak zawsze i śmiał się krzywo.
— Hej! — mówił przedrwiewając. — Stary niedołęga do kochanka swojego aż po nocy się wykradł! Zapłaci nam za, tę zdradę.
Zerwał się Bolko gniewny i przypadł do niego groźno:
— Na króla mi ani słowa! Ojca szanuj! Słyszysz!
Zbigniew zamilkł przelękły, oczy mu tylko zapałały złością, znikł sprzed namiotu.
Bolko, dając Magnusowi i innym rozporządzać, jak chcieli, nie mieszał się do niczego, z miłości dla ojca pozostał obojętnym i za wojewodą szedł posłuszny, gdzie wskazano.
Nazajutrz do dnia część sił ruszyła na krakowskie grody, reszta, znaczniejsza, posuwała się w ślad za Sieciechem i królem, przeciwnym brzegiem Wisły.
Zbigniew też posłał rozkazy do Gniezna, Poznania i mazowieckich grodów, aby je na jego imię zajęto i obsadzono, lecz tu nadzieja była mała. Sieciech je wprzódy ubiec zdążył.
Jesień sprzyjała dosyć wyprawie. Magnus dowodzący główną siłą, ciągnąc za sobą Bolka, który szedł z nim posłuszny, ale bezwolny, pospieszał ku Płockowi. Krótkie noce dawano na spoczynek, stając późno na noclegi, budząc przed brzaskiem do pochodu. Obawiano się, by Sieciech, znacznie ich wyprzedziwszy, nie wzmocnił się zbytnio na płockim zamku i Mazurów więcej nie ściągnął ku sobie.
Gdy pod Płock przywlokły się oddziały, wojsko tak było znużone pochodem, tyle go jeszcze z gorszymi końmi podbitych i bezsilnych zostało na tyłach, iż strach brał, aby Sieciech, wyrozumiawszy słabość, nie napadł a nie rozproszył.
W Płocku nie myślano o tym jednak, tu także ludzi brakło na wojnę domową. Zbiegało wielu zniechęconych, szemrano; króla niewola i uległość zniechęcała starszyznę, równie jak rosnąca srogość i ucisk Sieciecha. Wojewoda ratował się, jednych płacąc, drugim grożąc.
Jesień, jak by czekała na to tylko, gdy się wojska królewiczów pod Płock dostaną, słotną i zimną być poczęła. Niebo się chmurami oblokło, wiatr wionął mroźny.
Magnus, który wszystkim kierował, widząc, jak się mnogo ludu na zamek zbierało, jak rozpaczliwa gotowała obrona, czuł, że zdobycie go łatwym nie będzie. Było to ostatnie wojewody schronienie; nie miał nic do stracenia już, tu ginąć musiał lub pożyć nieprzyjaciela. Dzień i noc obwarowywano gród, sypano wały, bito tyny, gotowano kłody, kamienie, pociski wszelkie dla odpierania oblegających.
Stojąc we drzwiach swojego namiotu, Bolko na Płock spoglądał, i w duszy mu było smutno, jak by znów dziecięciem się stał. Snem wydawało mu się to życie teraźniejsze, wojna z ojcem, obleganie gniazda, w którym się wychował, które kochał, bój z tymi, do których się przywiązał i żal mu ich było. Dzwonek odzywający się na kościółku do łez go niemal poruszał; poznawał z dala ludzi, odgadywał, co się tam działo, ojciec mu stawał przed oczyma z twarzą smutną, załzawioną, z usty, co go przeklinały może. Wszystko do wojny odbierało ochotę i siłę. Siedział po całych dniach otoczony drużyną, na zamczysko patrzał i skarżył się na los swój opłakany.
Ledwie się też obóz rozkładać zaczynał, gdy drugiego dnia o mroku zjawił się chłopak, co był przy dworze, a Bolkowi sokoły nosił. Zostawiony w Płocku, gdy ujrzał namioty, a poczuł w nich królewicza swego blisko, nie wytrzymał i uszedł do niego. Mulczyk na małym, dziurawym czółenku, bez wiosła, kawałkiem polana robiąc, Wisłę przepłynął, aby się dostać do dawnego pana.
Gdy się zjawił obmokły, a szczęśliwy, i śmiejąc się padł do nóg Bolkowi, obstąpili go wszyscy wołając:
— Mulczyk! Tyś to? Skąd? Jak?
A Mulczyk za nogi królewicza ściskał i śmiał się, z wielkiego szczęścia mówić nie mogąc.
Chłopię było niepoczesne, brudne i, jakby do zwijania się w kłębek przywykłe, tak przygarbione, ale roztropne i rozgarnione. Dowiedziawszy się o tym zbiegu, pościągali się zaraz i starsi, aby jakiego takiego języka dostać, co na zamku słychać.
Mulczyk po trosze widział, słuchał po trosze, ale rozpowiadał po swojemu, słowa mu się w gębie urywały.
— Na zamku, a, na zamku! — wołał, ręce składając, to do góry podnosząc. — Aj, strach wielki, bieda! Królowa gniewa się i łaje, ludzi pędzą. Król płacze, a pan wojewoda się zbiesił, ludzi wnet gotów wieszać i ścinać, byle mu się kto przeciwił.
— Dużo ludzi ma? — pytał Magnus.
— A! A któż ich tam policzy — odparł Mulczyk — kto ich policzy, to mrowie!
— Więcej niż u nas? Obejrzyj no się, pomędruj, jak ci się zda? — rzekł Magnus.
Chłopak, który obóz przebiegł, potrząsał głową.
— Kto to może wiedzieć? — rzekł. — Mnie się zdaje, że mniej. Po zamkach dużo rozesłali, po trosze na każdy.
Ten i ów rzucał pytania jeszcze, Bolko badał o ojca. Mulczyk, czasem starszych wyręczając, u króla ogień podpalał i podłogi posypywał kosaćcem, mógł więc coś zobaczyć.
— Król, pan nasz, ledwie żywy — rzekł chłopak. — Żal bierze patrząc na niego, to się modli, to płacze. Pana wojewodę ciągle trzyma przy sobie; ledwie odejdzie na chwilę, ślą za nim zaraz, aby go na krok nie odstępował. Gdy dali znać, że królewicze ciągną, poszedł do okna pan, o ściany się opierając, patrzał, drżał, zalewał się łzami, a Sieciech łajał i wyklinał. Królowa czasem przyjdzie, stanie i woła na Jego Miłość, a krzyczy, aż stary sobie oczy zasłania i płacze jeszcze gorzej. O, bieda, wielka bieda na zamku!
Z opowiadań Mulczyka to najjaśniej się okazywało, iż na zamku zbyt przeważającej siły nie miano, rozsypawszy ją dla utrzymania się przy grodach i należących do nich opolach.
Nabrano otuchy. Zamek miano nazajutrz zacząć osaczać dokoła, aby go, choć nierychło, bodaj głodem, do poddania się przymusić. Spodziewano się z nim i Sieciecha wziąć, a na głowę jego nastawali wszyscy.
— Póki on żyw, u nas pokoju nie będzie — wołano — niech głowę da!
Deszcz lał przez noc całą. Nade dniem dopiero rozjaśniać się zaczęło, ale rozkisłe drogi, wezbrana rzeka nie dawała jeszcze nic przedsiębrać; posłano zbierać łodzie górą rzeki i dołem, promy pochowane łapać, tratwy zbijać, przeprawę sposobić. Brodu dla wielkiej wody znaleźć nie było można. Z zamku widzieć też mogli, jak się tu czynnie krzątano, bo Magnus z lasów drzewo ściągać kazał ogromne, aby do bicia ostrokołów i bram sposobić tarany i baby.
Łatwiej tu było dla wielu wynaleźć, co potrzebowano, bo okolica była lepiej im znajoma, niektórzy najmniejszą drożynę, mieliznę, bród, starą hać i w lasach każdą ścieżkę wiedzieli. Zamku też słabe strony znali dobrze.
Zbliżało się nazajutrz południe, gdy na rzece duża łódź się pokazała. Pobiegli wszyscy ku brzegowi, gdzie i ludzi z kuszami zwołano, ale szła, nie strzegąc się, wprost na stojących i Bolko pierwszy poznał, iż biskup Filip w niej siedział. Tak było w istocie; jechał z ojcem Lambertem i kapelanem swoim ku obozowi i namiotom królewiczów.
W miejscu, gdzie przybić było najłatwiej, czekano na nich, Bolko na przedzie stał niecierpliwy. Biskup po obozie okiem ciekawym rzucał,— twarz okazując spokojną. Podano mu ręce na ląd i królewicz przypadł z powitaniem.
— Ojcze mój — zawołał — zaprawdę, gdyśmy się żegnali, mógłże z nas kto spodziać się, że tak się jak dziś spotkamy, gdyby nieprzyjaciele!
Biskup Filip, niegdyś Sieciechowi dosyć powolny, teraz był przeszedł do jego przeciwników, za arcybiskupem.
— Wszystkiego się było można spodziewać — rzekł cicho — od ludzi, co dla własnej korzyści krajem wichrzyć gotowi. Byli tacy, co to zapowiadali. Przybywam do was — dodał — z przestrogą, abyście nic nie poczynali zbyt spiesznie. Nie godzi się przelać i kropli krwi, gdy ją można oszczędzić.
— A jak? — zapytał Magnus.
— Radzę wam, poślijcie do arcybiskupa Marcina do Gniezna, niechaj przybywa. Król w sumieniu swym niespokojny, powaga pasterza wielka, posłucha go. Ojciec to naszego Kościoła, stanę ja przy nim, duchowieństwo całe pójdzie za nami; potrafimy zapobiec wojnie bezbożnej.
— Niech nam tylko zdrajcę wydadzą, wojny nie będzie! — odezwał się Magnus.
Starszyzna, która się już ściągnęła, obstąpiła wojewodę i słuchała, poczęła zaraz za nim powtarzać:
— Niechaj go nam wydadzą.
— Powiesić go! — wołali drudzy. Biskup milczał, zwiesiwszy głowę.
— Nie zemsty szukać trzeba — rzekł wreszcie — ale pokoju. Chrystus kazał przebaczać.
— Jemu gdy się dziś życie daruje, on jutro pocznie swoje! — wołano.
— Po co mu życie odbierać, dość siłę wziąć — rzekł biskup. Bolko się nie odzywał. Zbigniew, który stał za nim, mruknął:
— Póki dysze taki zwierz niebezpieczny, przyczai się, ducha zaprze, a potem ukąsi.
— Jeszcze go w ręku nie macie — odezwał się biskup — a już się oń targujecie. Niedźwiedź w lesie, nie sprzedawajcie skóry.
A obejrzawszy się wkoło po przytomnych, dokończył:
— Po tom tu przybył, abyście arcybiskupa wezwali w pomoc. Królewicz Zbigniew jechać po niego może.
— Gniezno, mówią, Sieciechowi zajęli, ja tam nie mogę iść — odparł Zbigniew. — Ślijcie, Wasza Przewielebność od siebie.
— O zajęciu Gniezna nie wiem — rzekł biskup. — Nie poczynajcie wojny, ja do arcybiskupa sam wyślę jednego z duchownych. — I powtórzył: — Nie poczynajcie wojny.
— Z wojowaniem spieszyć nie będziemy — odpowiedział Magnus — ale osaczać musiemy, bo się posiłki ściągać mogą.
Stali jeszcze chwilę u brzegu, aż wojewoda do namiotów na spoczynek prosić zaczął i pociągnęła gromada cała za biskupem.
Tu, gdy usiedli, znowu się taż sama powtórzyła rozmowa i to samo upominanie. Królewicze, jak im przystało, na uboczu się trzymali. Magnus za nich i za wszystkich mówił, iż z Sieciechem skończyć chcą i gotowi na największe ofiary, byle się go pozbyli.
Zaledwie dotknął tej strony drażliwej, gdy za nim wkoło krzyczeć znowu zaczęli wszyscy niemal.
— Na sosnę z nim!
— Na pień z nim, pod topór!
— Niech ginie!
Ledwie się nierychło rozkołysane namiętności uspokoiły.
Mógł biskup poznać, co w obozie myślano i czego żądano. Nawzajem z tego, co mówił o. Filip, widać było, iż zamek płocki w żywność zaopatrzony był dostatnio, a król dla ocalenia ulubieńca do ostatka bronić się był gotowym. O wydaniu go po dobrej woli mowy nawet być nie mogło. Magnus zaś i starszyzna o przebaczeniu i wypuszczeniu na wolność słuchać nie chcieli.
— Jak się to skończy, co Bóg da, jaka jego wola, ani wy, ani ja — rzekł biskup — nie zgadniecie. W mocy Najwyższego wszystko. To tylko pewna, że gdy wy tu wojujecie, a granice stoją otworem, Pomorcy już około Santoka się gromadzą i na zamek godzą. Wiedzą, oni, co się u nas dzieje i że dla nich pora sposobna.
Wstrząsnął się Bolko.
— Dajcie mi ludzi — wykrzyknął — niech tu sobie wojuje, kto chce, mnie puśćcie na rubieże! Nie spodziewają się nas, uderzę i pobiję pogan!
Oczy mu się iskrzyły.
— Moje miejsce tam, nie tu! — zawołał gorąco. — Ludzi mi dajcie!
Magnus się oparł.
— Ludzi nie mamy tylu, aby się nimi dzielić było można. Z zamku na osłabłych lada wycieczkę zrobią i wszystko przepadnie. Na Pomorców czas będzie, wtargnąli, pomścimy się srodze.
Bolkowi twarz się zachmurzyła, usiadł po swoich spoglądając. Sieciecha teraz więcej niż kiedy nienawidził jeszcze za to, iż Pomorcom dał wtargnąć i grozić granicom.
Z wolna gorące w początkach rozprawy, słowy kapłańskimi łagodzone, przeszły w spokojniejsze utyskiwanie nad nieszczęściem ogólnym. Postanowiono natychmiast dwu duchownych do Gniezna wyprawić, błagając, aby stary pasterz na pomoc przybywał.
Magnus, choć niechętnie, przyrzekał ze swej strony, iż boju nie rozpocznie i starcia unikać każe, byle go nie napastowano. Warował tylko, iż posiłków żadnych na zamek nie wpuści.
Ojciec Lambert, który biskupowi towarzyszył, słuchał rozmów, ale się wcale do nich nie mieszał. Trwały one do wieczora, po czym o. Filip, przeprowadzany uroczyście do swej łodzi, pobłogosławiwszy starszyznę i królewiczów, nazad do Płocka powrócił.
W Bolka wstąpiła nadzieja, iż do zgody przyjść może, Zbigniew nie był od tego także, bo wojna mu nie smakowała, stał jednak uparcie z najzagorzalszymi, domagając się Sieciechowej zguby.
Magnus, nic nie mówiąc, na następny dzień poniżej zamku przeprawę gotował tajemną, aby posiłkom przeciąć drogi.
Dni kilka upłynęło, z jednej strony sposobiono się ciągle do obrony, z drugiej do oblegania i szturmu. Magnus się troszczył tylko o to, co uczyni, jeśli się rokowania i zwłoki przedłużą, a mrozy i zima nadejdzie.
W obozie wojnę, na dworcu biskupim duchowieństwo zgodę i Układy gotowało. Wieść o tym, co zaszło, i posły przez o. Filipa rozesłane do Gniezna, Krakowa, Kruszwicy zgromadziły znaczny zastęp prałatów do Płocka. Na czele ich stał nieprzyjazny Sieciechowi arcybiskup Marcin, zastosowujący się doń Lambert krakowski i Paulin Ciołek kruszwicki. Pospiesznie podążyli na zawołanie wszyscy, bo i sprawie Kościoła zawichrzenie to szkodliwym było.
Na zamku królowa i wojewoda gotowi byli bronić się do ostatka, słać do obozu królewiczów, aby starszyznę przeciągnąć na swoją stronę, użyć wszelkich środków, by się przy władzy utrzymać. Spiskowano tu, nocami wyprawiano ludzi poprzebieranych, czynność była gorączkowa, zapamiętałość coraz większa; tymczasem na dworcu biskupim zebrani duchowni, zgorszeni, zatrwożeni, przez o. Marcina podbudzani mocno, postanowili nie dopuścić walki. Przed ich potęgą korzyło się ostatecznie wszystko.
Arcybiskup Marcin, zaledwie zsiadłszy z konia, głośno zapowiedział, że między ojcem a dziećmi dla jednego ambitnego człowieka boju nie dozwoli, kościelną władzą zagrozi i powstrzyma go.
Gdy na zamku Sieciech i królowa dowiedzieli się o przybyciu biskupów, wojewoda uląkł się i zwątpił o sobie. Arcybiskupa obawiał się najbardziej.
Nie dając czasu o. Marcinowi do widzenia się z królem, wojewoda natychmiast z pocztem pojechał sam na dworzec biskupi. Właśnie na radę około arcypasterza gromadzili się duchowni, gdy ujrzano nadbiegającego wojewodę. Z daleka palcem nań wskazując, zmarszczony starzec zawołał:
— Ten ci to jest, przez którego zgorszenie i nieszczęście na nas przychodzi!
Gdy w progu Sieciech się ukazał, trzej pasterze siedzieli już milczący, otaczając w pośrodku nich zajmującego pierwsze miejsce arcybiskupa. Twarz jego, zwykle łagodna, teraz była gniewną, surową, straszną. Samo milczenie, którym na pozdrowienie odpowiedział, groźnym było i pełnym znaczenia.
— Ojcze Najprzewielebniejszy — zawołał dumnie Sieciech — choć nie powołany, staję tu jakby na sąd wasz dobrowolnie! Obwiniają mnie wszyscy wrogowie moi, chcę, abyście sądzili między mną a nimi.
— I sądzić musimy a będziemy — zawołał arcybiskup uroczyście — sądzić będziemy nie ludzkim sądem, ale Bożym! Tak, naszą rzeczą jest nie dopuścić zgorszenia. Wy, wojewodo, jesteście kamieniem obrażenia, Wy słabym królem władniecie, Wy królową, Wy przekupionymi ludźmi!
Sieciech, stojąc zarumieniony, z lekka uśmiechać się próbował szydersko.
— Tak — rzekł — teraz tu nie ma winowajcy jeno ja, nie ma zbrodniarza, tylko ten — wskazał na siebie — ten jest zbójca, łupieżca, zdrajca, cudzołożnik. Lecz posłuchajcież obwinionego, bo sąd i rozbójników słuchać winien.
— Gdy nie są pochwyceni na uczynku! — odparł arcybiskup.
Oczyma surowymi mierzyli się duchowni, zachęcając do wytrwania w tym usposobieniu.
— Cóż możecie mieć na obronę Waszą? — dodał starzec.
— Ja? Króla mam, króla i jego słabość! —zawołał Sieciech. — Gdyby nie ja, rozpadłoby się królestwo to na kawały, zajechaliby je nieprzyjaciele, Pomorcy by krzyże powywracali, Czesi znowu łupili kościoły. Gdy nie było władzy i dłoni, musiałem panować ja, aby bezkrólewie nie nastało. Nie na króla, nie na królewiczów, nie na mnie patrzcie, którzy wszyscy śmiertelni jesteśmy, ale na państwo to i losy jego.
Arcybiskup i towarzysze jego milczeli długo, począł w końcu ojciec Marcin, pomyślawszy:
— Nie o państwo to ani o ziemie szło Warn, wojewodo, ale o własną sprawę. Chcieliście korony dla siebie. Mąciliście wodę, aby łatwiej w niej łowić. Znamy Was nie od dziś dnia. Nie będzie Was kosztowało nic przez krew dojść do panowania. Aliści władza świecka w tym królestwie, jako w innych, pod naszą jest, pod Bożą, my stoimy jako kapłani na straży sprawiedliwości. Papież korony rozdaje i z tronów strąca, my wiążemy i rozwiązujemy Piotrową mocą, myśmy sędziami, my nie dopuścimy, aby się srom dział panu, a dzieciom krzywda. Myślicie się opierać? Stawajcież jako Masław z pogany i po pogańsku, bo po chrześcijańsku nie możecie. Ustąpić musicie z królestwa tego, a my pokój uczynimy.
Wojewoda, ostatnie wyrazy posłyszawszy, zbladł i zachwiał się.
— Ja mam więc za wszystkich winy odprawiać pokutę? — rzekł.
— Bo Wy zgrzeszyliście najwięcej — dodał arcybiskup. Sieciech spojrzał na biskupa Filipa, który mu groźnym odpowiedział wejrzeniem, potem na Lamberta, który oczy miał spuszczone i milczał, patrząc na otwartą księgę, na Paulina w ostatku, a ten się nie odzywał i z założonymi na piersiach rękami ku stropowi poglądał.
— Ustąpić musicie — powtórzył arcybiskup — za granice królestwa tego, któreście zaburzyć pragnęli. Zgoda i pokój nastaną, gdy Wy odejdziecie. Wojny nie dopuścimy, klątwą w ostatku zagrożę królowi, klątwę cisnę na Was.
Wojewoda nie mówił nic, oczy mu zachodziły krwią, która ze zbladłych warg ustępowała.
— Idźcie! — dorzucił o. Marcin — dopóki możemy ocalić Wam życie. Idźcie!
— Gdybym chciał — odezwał się niewyraźnie Sieciech — król odejść mi od siebie nie da. Król się nie obejdzie beze mnie, ufa mi. Wie, że nawet własnym dzieciom wierzyć nie może, że tylko ja mu byłem wiernym. Ja!
— Tak! — odpowiedział arcybiskup. — Król w rękach Waszych jest jako ciasto, które urabiacie na taki placek, jaki Wam do smaku! Wiemy o tym. Mnie królewska moc nie zastrasza, pomazańcem Bożym on nie jest, korony nie miał, panował z przyzwolenia naszego i ziemian, gdy cofniemy je my i oni, ustanie moc jego.
Wojewoda, któremu wyrazów na obronę zdało się braknąć, stał przybity. Dano mu chwilę namysłu, o. Marcin mierzył go oczyma.
— Wy, Ojcze Przewielebny — odezwał się — nie od dziś dnia jesteście mi nieprzyjacielem.
— Tak, bom ja Was poznał zawczasu — mówił starzec — bom patrzał na sprawy Wasze i w sercu czytał. Ujęliście sobie sromotnie królowę, niewiastę nieopatrzną i płochą, króla ujarzmiliście, Zbigniewa chcieliście się pozbyć klasztorem i więzieniem, Bolka zabójstwem.
— Potwarz jest! — wybuchnął Sieciech.
— Ci, którym płaciłeś za to, świadczą przeciw tobie — przerwał arcybiskup. — Idźcie, sprawa Wasza osądzona. Myślcie, aby ustąpić, dopóki czas.
Starzec ręką wskazał na drzwi, ale wojewoda stał nieporuszony.
— Takli ma być? — przebąknął. — Ani król, ani ja nie ustąpiemy, wojny się nie ulękniemy. Będzie wojna.
— Ja nie dopuszczę wojny! — powstając krzyknął arcybiskup. — Ja, com od was obu silniejszy Chrystusowym ramieniem, świętokradzkiego tego krwi przelewu nie dozwolę. Rzucę między wojska laskę moją, krzyż Pański, na który nikt się nastąpić nie waży! Nie wyzywajcie tej potęgi, od której zginął królewski brat, pomnijcie na los jego.
Wojewoda spuścił głowę, jak złamany tą groźbą.
— Ojcze — odezwał się głosem słabym — nie ojcowskie, nie pasterskie są to słowa.
— Bo nie synowskie, nie owieczek posłusznych są czyny Wasze! — wołał arcybiskup.
— Jam dla wiary chrześcijańskiej pracował, klasztory uposażałem, krzewiłem ją, rozprzestrzeniałem — rzekł Sieciech. — Władzy pragnąłem tylko dlatego, abym pogaństwa resztę mógł wytępić. Kościół…
— Kościół i bez Was stać będzie! — odparł unosząc się starzec. — Nie troskajcie się Wy o Chrystusa, a kórzcie się przed mściwą ręką Jego. Nic skażonego nie wnijdzie do królestwa Bożego i Was za sługę nie potrzebujemy, chyba w pokutniczej szacie.
Wojewoda jeszcze się z wyjściem ociągał, gdy ojciec Lambert, wzrok skierowawszy ku niemu, wskazał mu oczyma, aby izbę opuścił.
Starzec zarumieniony był i gniewny. Słowa nie mówiąc, ustąpił wojewoda.
Po wyjściu jego milczenie panowało długą chwilę, aż biskup Filip się odezwał:
— Kto wie, czy nas teraz do króla dopuści wojewoda?
Arcybiskup wstał żywo.
— Mnie? — zapytał. — Śmiałby?
Od dworca do zamku nie było daleko, mała przestrzeń je dzieliła.
— Idziemy natychmiast do króla — dodał o. Marcin.
Przywołano kapelana i kleryków, arcybiskup wdział suknie swe uroczyste, krzyż wzięty z kościoła krucyferowi6 rozkazując nieść przed sobą. Duchowieństwo i prałaci towarzyszyć mieli i poprzedzać pasterza. Biskup Filip w dzwon kościelny rozkazał uderzyć. Arcybiskup nie dał się powstrzymać na chwilę. Natychmiast ustawił się orszak duchowieństwa przyodzianego w komże, z krucyferem na czele, biskupi otoczyli o. Marcina. Nieustraszony starzec skinął, aby szli ku zamkowi. Z dala już musiano widzieć ten pochód uroczysty. Dziedziniec około dworca królewskiego pełen był ludzi wojskowych, koni, dowódców, żołnierzy. Sieciech nie miał czasu wydać rozkazów, a gdyby nawet był zalecił nie dopuszczać arcybiskupa, próżnym by to było, bo poprzedzanemu krzyżem, idącemu w ubiorze pontyfikalnym, nikt w świecie nie byłby śmiał drogi zapierać. Rozstępowali się co prędzej wojskowi, niektórzy na kolana” padali, inni cisnęli się do rąk biskupów, całując je i dopraszając się błogosławieństwa. Sędziwy pasterz doszedł tak do drzwi dworca bez najmniejszej przeszkody. Tu komornicy, dworscy, czeladź, wszystko, co nad miarę pobożnego króla otaczało, rozstąpiło się posłusznie, nikt nie śmiał wątpić nawet, iż król przyjąć musi duchowieństwo, dla którego przystęp doń zawsze był wolny.
Otwarto szeroko podwoje izby, w której siedział Władysław. Starzec ze swym otoczeniem całym ukazał mu się niespodzianie. Na widok jego król zmieszany podniósł się naprzód z siedzenia ruchem gwałtownym i upadł na nie wpółomdlały. Wojewoda tylko co był wszedł do niego, nie mając jeszcze czasu na rozmowę, gdy duchowni we drzwiach się zjawili. Arcybiskup z towarzyszami swymi, resztę prałatów zostawując w przedsieniach, śmiałym krokiem zbliżył się do króla.
— Miłościwy Panie — odezwał się, surowo spoglądając na wojewodę — przychodzimy do ciebie samego i pragniemy rozmowy bez świadków.
Oczyma przelękłymi, jak litości prosząc, król Władysław mierzył arcybiskupa, a razem za rękę pochwycił Sieciecha, i dając znak, że nie chce, by się oddalał.
— Ojcze, ja bez niego nie mogę nic, proszę Was!
— A my z nim i przy nim nic nie możemy — odezwał się o. Marcin surowo. — Dziecię, z matką będąc, piastunki nie potrzebuje. Kościół jest matką Waszą, Miłościwy Królu.
Wojewoda stał jeszcze, gdy arcybiskup dodał łagodniej:
— Błagam Was, panie, oporu Kościołowi nie stawcie, władzy jego nie sprzeciwiajcie się, bo dobra Waszego chce i pokój przynosi z sobą. Bądźcie pamiętni na los brata Waszego.
Strwożony król tym przypomnieniem załamał ręce, puściwszy dłoń wojewody, pochylił się, zdając tracić przytomność. Potem wzrokiem nieśmiałym Sieciechowi wskazał, ażeby ustąpił. Wojewoda cofnąć się nareszcie był zmuszony i postąpił kilka kroków, gdy majestatycznie, dumnie, z gniewem na twarzy weszła królowa Judyta. Widać w niej było ową siostrę cesarską, ufającą w brata potęgę. Wstrzymała się niedaleko od progu.
— Król a małżonek mój — poczęła — chorym jest na ciele i umyśle. Dlaczego Przewielebność Wasza o sprawach państwa z nim mówić chcecie, gdy ma namiestnika i zastępcę?
Arcybiskup, wcale nie zmieszany zapytaniem, odpowiedział z przyciskiem:
— Dlatego, Miłościwa Pani, że namiestnik ten nie króla zastępuje, ale sam nim chce być. Wasza Miłość zechcecie nam bez przeszkody dozwolić mówić z panem naszym, potrzeba jest tego wielka.
Twarz królowej oblała się rumieńcem.
— Wy tu, Ojcze Przewielebny, nie najwyżsi jesteście! — zawołała. — Rzym nad nami i Wami jest, a biskup rzymski papież. Ja poślę do papieża, do cesarza.
— Ślijcie Miłość Wasza, eto kogo się podoba — rzekł spokojnie arcybiskup — ja też słać będę. My w królestwie tym cesarzowi nie podlegamy, chociaż go szanujemy; poddani jesteśmy Rzymowi i ojcu naszemu jednemu tylko. Z rąk jego odebrałem instytucję i paliusz, Boga tylko i jego znam nad sobą.
Zagniewana królowa chciała mówić jeszcze, gdy przerażony coraz bardziej król, rękami gwałtownie poruszając, dał znak, by ona i Sieciech odeszli. Zmierzywszy złośliwymi oczyma duchownych, Judyta razem z wojewodą znikła za zasłoną.
Arcybiskup z wolna i łagodnie przybliżył się do króla, a widząc go drżącym i aż do omdlenia prawie strwożonym, rzekł doń:
— Niech się uspokoi dusza Wasza, Miłościwy Panie, niech błogosławieństwo Boga pokoju, zgody i miłości zstąpi na nią, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Król przeżegnał się a, pośpiechem.
— Gałąź oliwną niesiemy ci, Miłościwy Królu — mówił dalej arcybiskup — nie wojnę. Sieeiech Was kusi do niecnej walki z dziećmi własnymi i poddanymi, my jej nie dopuścimy
w imię Kościoła.
Król nie odpowiadał nic, brak mu było doradcy, patrzał dokoła, jak gdyby Sieciecha szukał.
— Nie sądźcie, Miłościwy Panie — ciągnął dalej arcybiskup — ażebyście po sobie mieli siłę; wojewoda mami Was tym, jako mamił i oszukiwał w rzeczach innych. Tyle macie ludu, ile on go złotem kupić zdołał. Ludzie się brzydzą bratobójstwem Kaina i rzucą broń przy pierwszym spotkaniu. Sromotnie pobiją Was dzieci, a ten sam wojewoda, którego ocalić pragniecie, zginie w walce albo gorzej — od oprawcy.
Król jęknął.
— Tak, Sieciecha i zdrady jego wyrzec się trzeba — mówił starzec. — Błagam Was o to w imię Kościoła, Matki naszej! Nie zgodzicie się li, ja krzyż mój rzucę między szeregi, aby, depcąc świętokradzko wizerunek Zbawiciela, musiały iść na siebie, tak jak Ewangelię depcąc pójdą zabijać braci.
Na królu mowa arcybiskupa uczyniła wrażenie wielkie, płakać począł, pochylił się do rąk starca i całując je wołał:
— Ojcze mój, ojcze! Nie nastawajcie na Sieciecha, proszę za nim, ja bez niego żyć nie mogę.
— Grzechem jest obcego człowieka przekładać nad krew, nad dzieci własne — rzekł arcybiskup. — W grzechu śmiertelnym jesteście, nikt Was nie rozgrzeszy. Nie chcecieli gubić duszy, wyrzeknijcie się tego szatana, który Was uwikłał w sieci swoje.
Wtem biskup Filip łagodniejszym głosem się odezwał:
— Królu a panie, ulitujcie się tysiącom ludzi, którzy zginą za sprawę niegodnego! Wyrzeczcie się go!
Powtórzył to za nim o. Paulin.
Wszyscy obstąpili króla, który w niepewności największej bełkotał coś niewyraźnie i zdawał rozpaczać, nie wiedząc, jak się ratować.
— Zdacie mnie na łaskę synów wyrodnych — rzekł — a którzy śmierci mej dla panowania pragną.
— Nie dzieci, ale Sieciech panowania pożąda, a śmierci Waszej życzy — rzekł arcybiskup.
— Oddalcie, panie, wojewodę — nalegał Filip — niech dla jednego człowieka nie ginie królestwo.
To mówiąc biskupi ujęli ręce króla wystygłe i drżące.
— Uczyńcie, jako prosimy, uczyńcie. Kościół radzi, Kościół nakazuje — mówił o. Marcin. — Nie usłuchacie, Kościół, Matka Wasza, sięgnie po miecz i po tę siłę, jaką ma, aby nie dopuścić zgorszenia i zguby!
Groźby te, powtarzające się ciągle, złamały wreszcie króla. Sam zostawiony sobie, strwożony w sumieniu, przestał się opierać, ugiął głowę, zdawał godzić na wszystko.
— Ocalcie mu życie — począł błagająco — wrogowie na nie nastają. Jeśli ja go opuszczę, zamordują mściwi.
— Niech uchodzi z życiem, byle szedł precz z królestwa tego — odezwał się arcybiskup.
Król głowę osłonił rękami.
— Dajcie mi czas, miejcie litość, nie naglijcie! Nie chcecie śmierci mej!
O. Marcin ustąpił nieco. Niepodobna było nad nieszczęśliwym panem nie mieć politowania.
— Dzień i dwa weźmijcie do rozmysłu — rzekł powolnie — lecz nie ustąpię stąd, dopóki państwu pokoju nie ubezpieczę, a dzieci skruszonych do nóg Waszych nie przyprowadzę.
Dalsza rozmowa niemożliwą już była, siły chorego wyczerpały się. O. Marcin błogosławił go:
— Bóg niech będzie z Wami — rzekł. — Pomnijcie, Miłościwy Królu, że w rękach Waszych są losy królestwa tego i że przelana krew spadnie na sumienie Wasze. Niech Bóg odwróci, niech Bóg oświeci, niech Bóg doda siły!
— Amen! — dodali towarzysze arcybiskupa. Wzruszony król chciał do drzwi odprowadzić duchownych, lecz sił mu brakło. Podniósł się z siedzenia i padł na nie z niemocy wielkiej. Zimriy pot czoło mu oblewał.
Duchowieństwo ustępowało, gdy królowa weszła znowu, Sieciecha wiodąc za sobą. Zmieniona jej twarz stała w płomieniach gniewu; niemoc królewska nie obudzała w niej litości, ale niechęć i pogardę. Zbliżyła się do omdlałego na poły i wskazując go, odezwała głośno do wojewody:
— Co czynić z takim człowiekiem, który żadnej nie ma siły, chwieje się i pada, słucha każdego,, lęka się wszystkich, rozum i wolę postradawszy. Poświęci Was, mnie, dzieci trwodze jednej, da się prowadzić, gdzie go te klechy powiodą. Na skargę na nich do Rzymu słać trzeba.
Król, słysząc to, nie odpowiadał, wyciągnął rękę szukając dłoni Sieciecha i pochwyciwszy ją, szeptać mu coś żywo począł na ucho.
Spostrzegłszy to Judyta ruszyła ramionami i wolnym krokiem nazad się ku drzwiom zwróciła.
Sieciech pozostał sam z królem. Przez cały wieczór niemal trwały jakieś między nim a Władysławem narady tajemne.
Po kilkakroć wojewoda do królowej odchodził i natychmiast nazad go powoływano.
Nadeszła wreszcie godzina wieczornych modlitw i jak zwykle powołano kapelana królewskiego, aby je z królem odmawiał. Nim przystąpił do nich, o. Lambert, który arcybiskupowi posłusznym być musiał, wezwał króla, ażeby oczyścił swe sumienie przypomnieniem grzechów i roztrząsnął w sobie, azali przeciwko Bogu i władzy Kościoła, a tym, co ją sprawiali, nie czuł się winnym. Milczącemu Władysławowi powtórzył kapelan, że najwyższy pasterz, brat tego, który zasiadał na rzymskiej stolicy, wezwał go do uczynienia zgody i spytał, jak spełnił to żądanie. Nalegał na posłuszeństwo, zbawienie czyniąc od niego zawisłym.
Król nie opierał się już, do wszelkich ofiar oświadczył gotowość, otrzymał błogosławieństwo i modlitwy się rozpoczęły. Wojewodę musiał poświęcić. Jakkolwiek przywiązany doń, duszy swej zań oddać nie mógł.
Nazajutrz rano, jak świt, obudziwszy się król rozkazał przywołać znowu Sieciecha i sam na sam pozostał z nim długo. Wojewoda od wczoraj zmieniony i posępny zdawał się sam widzieć konieczność ustąpienia dla ocalenia życia. O wszystkim, co na dworcu się działo, wiedział arcybiskup. Z jego ręki czuwał tu posłuszny o. Lambert, grożąc interdyktem i klątwą.
Z zamku widać było machiny oblężnicze, które w obozie Magnus kazał przygotowywać, ściągające się oddziały, zbijane promy i łodzie, które lada chwilę przeprawę przez rzekę zapowiadały. Wojewoda myśleć już musiał tylko, jak w czas uchodzić, aby nie być pochwyconym. Co chwila donoszono mu, iż z pułków jego gromadami ludzie przechodzili do obozu za Wisłę, inni, zagrożeni przez duchownych, po lasach się rozpraszali. Na pozostałych też coraz mniej rachować było można, tak wpływ księży onieśmielał ich i ochotę „do walki odbierał. Rosła trwoga na zamku, której nikt oprzeć się nie mógł.
Ostatnie króla wysiłki wstawiania się za Sieciechem, którego chciał przy sobie, bodaj bez władzy żadnej, zatrzymać, nie powiodły się. Odpowiadano od arcybiskupa, że w takim razie za życie wojewody ręczyć nikt nie mógł, tak nań nieprzyjaciele byli zażarci.
Przez cały ten dzień na przemiany rozpacz, narzekania, nadzieje pozyskania sobie duchownych darami i obietnicami nadań nowych, ofiarami, które odrzucano, zwątpienie wreszcie i trwoga panowały na dworze. Po kilkakroć uproszony o. Lambert od króla i wojewody chodził i wracał do arcybiskupa, nic otrzymać nie mogąc nad to, co zapowiedziano: wygnanie.
Gdy upłynął czas dany do namysłu królowi, trzeciego dnia arcybiskup z towarzyszami znowu się udał na zamek, aby usłyszeć odpowiedź stanowczą.
Wojewoda po raz pierwszy sam stracił męstwo, nadzieję i wiarę w to, ażeby się mógł dłużej utrzymać. Kościół stawał przeciwko niemu, a król z nim walczyć nie mógł.
W izbach królowej lament był i narzekanie a groźby. Sieciech tu przesiadywał teraz, bo do Władysława przystęp nawet mu tamowano. Judyta jedna przyszłości się wyrzec nie chciała i starała pocieszać skazanego, który, zupełnie zwątpiwszy o sobie, siedział złamany i przybity, a półmartwy.
— Ustąpić im dziś potrzeba — mówiła królowa — lecz nie koniec na tym. Niech robią, co chcą, poślę do Rzymu skarżyć, będę słała do cesarza o pomóc, niech przyjdzie i zawojuje ten kraj, a zagarnie. Wy uchodźcie, abyście się przechować mogli do czasu. Do Niemiec Wam potrzeba, tam Was przyjmą i schronią.
Wojewoda, mający przez żonę stosunki na Rusi, tam się spodziewał znaleźć skuteczniejszą pomoc, odparł, że na Rusi woli przebywać.
— Chrońcie się, gdzie chcecie — odparła królowa — ale nie oddalajcie się od granicy, aby być pogotowiu. Ja nie zaśpię, a królowi też pokoju nie dam, aż się to wszystko odmieni. Stary arcybiskup nie pożyje, następca inny być musi, przyślą go z Niemiec lub Rzymu. Wy powrócicie, Wy musicie powrócić, dziś trzeba najdroższe ratować życie.
O tym też tylko myślał Sieciech i o zemście, którą gotował. Zmniejszony dwór sposobił się w drogę do Sieciechowa, skąd uchodzić musiał na Ruś, nie widząc się w kraju bezpiecznym. Co godzina zmniejszał się orszak skazanego na wygnanie.
W obozie za Wisłą wiedziano tegoż dnia, że król musiał się zgodzić na opuszczenie Sieciecha, a gdy uroczyste dał na to, wobec świadków, słowo arcybiskupowi, padł zemdlały, tak że go na łoże przeniósłszy, ledwie słudzy mogli do życia przywrócić.
O. Lambert, który jak wielu duchownych naówczas po trosze lekarzem był, pozostał przy chorym, niosąc mu razem religijną pociechę.
O wygnaniu wojewody w chwili piorunem po obu obozach wieść się rozeszła. Wszędzie ją przyjmowano okrzykiem radosnym. Wojsko, starszyzna, duchowni, lud, dla którego wojna była najstraszniejszą klęską, ciesząc się powtarzał, iż Sieciecha już nie ma.
Gdy wojewoda wyszedł z komnaty, chcąc sobie zapewnić orszak liczniejszy do granicy dla bezpieczeństwa, wszystkich znalazł już świadomych wypadku.
Pierwszego Halkę spotkał w podwórcu.
— Pójdziecie ze mną — odezwał się do niego — na czas ustąpić muszę za granicę.
Halka stał zafrasowany.
— Miłościwy panie — odrzekł mrucząc — bierzcie kogo innego, ja nie mogę. Rodzinę liczną mam, stary jestem, a gdybym raz wyszedł, wrócić by mi było trudno.
Pokłonił się i wysunął spiesznie.
Powołany Strzępa, który z dala stał, przywlókł się z wolna z głową spuszczoną.
— Wybierajcie się ze mną — rzekł do niego.
— Ja? Z Wami? — odpowiedział pokręcając głową Strzępa. — Rozważcie no, czy z tym dobrze będzie? A kogóż tu zaufanego zostawicie, aby Waszego mienia i sprawy strzegł? Nie tylem ja Wam indziej, jak tu potrzebnym. Pozostać muszę nie dla siebie, a dla Was. Sieciech nań spojrzał z pogardą.
— I Wy więc, coście mi winni wszystko, opuścić mnie chcecie?
— Opuścić? — podchwycił szwagier. — Ja? Ale ja właśnie dla Was zostanę w miejscu na straży. Nie widzicież, iż tego potrzeba?
— Zostańcie! — odparł oburzony wojewoda, tyłem się do niego zwracając — nie potrzebuję Was.
— Zabój nietutejszy, nie osiedział się jeszcze, może łacniej wędrować — dodał Strzepa — czemu jego nie przybierzecie?
Sieciech w istocie zwrócił się do Zaboja, który coś około ludzi swych i rynsztunku przysposabiał.
— Jedziecie ze mną, Zabój? — rzekł spozierając na niego.
— Ja? — odwracając się odparł Czech. — Albo już nie macie kogo z sobą zabierać, abym ja miał wszystko opuszczać, ledwie się osiedliwszy? Dom nie skończony, trzebieże8 pod osady ledwie począłem. Szalony bym był z miejsca się ruszać.
Dumny Sieciech, przed którym niedawno płaszczyło się wszystko, nie miał teraz tylko czeladź i niewolnych ludzi przy sobie. Co się w duszy nagle upadłego człowieka dziać musiało, któż wypowie?
Jedni drugich ostrzegali, aby się nikt nie ważył iść z nim i na niepewne puszczać losy, bo mu wszystkie posiadłości i ziemię zabrać miano i wywołanym być miał na wieki. Przechodzącego przez podwórza omijano z daleka, niektórzy kryli się przed nim do przedsieni i po szopach, aby gwałtem nie pociągnął ich z sobą.
Wojewoda chciał raz jeszcze do króla iść. Komornicy, którym arcybiskup i duchowni surowe wydali rozkazy, stanęli u drzwi, nie dopuszczając wnijścia. Zażądał, aby ktoś od niego z poselstwem udał się do pana, nie znalazł człowieka, co by się go podjął.
Niektórzy ze śmielszych dworzan króla dobrali tę chwilę, aby mu przypomnieć, jak się dawniej z nimi obchodził, i wyrzucać mu na oczy prześladowanie, które cierpieli niego.
Odegnany ode drzwi, ujść musiał z niczym. Pozostawała mu jedna królowa, która wyrzekając, płacząc i przeklinając,! (swoimi ludźmi, Niemcami i Węgrami, otoczyła go dla bezpieczeństwa.
Ze szczupłą garstką czeladzi Sieciech puścić się nawet nie śmiał do granicy i wahał się, co pocznie, gdy ze dworu Judyty dano znać o posłuchu, że spisek był uczyniony i jeśliby pozostał dłużej, miano go wydać w ręce Magnusa. Królowa sama zaklinała i nagliła do odjazdu. Nadchodził wieczór, nie było chwili do stracenia, wojewoda, w komnacie królowej wdziawszy opończę szarą i czapkę prostą, pobiegł) do koni swych i ludzi. Kilkudziesięciu ledwie zastał w miejscu, bo wszyscy, wygnaniem zastraszeni, kryli się i uchodzili.. Przed nocą trzeba było zamek opuścić. Jeden gościniec ku lasom pozostał jeszcze wolnym i tym o zmroku musiał Sieciech pospieszać na zamek swój, nimby do Sieciechowa nadeszła wiadomość o jego upadku, aby żonę, dziecię i skarby . ocalić. Zaledwie wyjechał za bramy, nie poznany szczęściem,: gdy arcybiskup Marcin wysłał kapelana swego do Zbigniewa, aby zwiastował pokój, przebaczenie i wygnanie wieczne Sieciecha, którego król wyrzec się musiał.
Zarazem panowania się Władysław zrzekał dobrowolnie, zostawując sobie tylko Płock i kilka grodów na Mazowszu. Z płaczem prosił o. Marcina o spokój, aby za grzechy mógł Boga przebłagać i reszty dni dożyć w ciszy, nie jako król, ale jako człek znękany, który umrzeć pragnie w zgodzie z sumieniem.
Późno w noc już, przeprawiwszy się czółnem za Wisłę, kapelan arcybiskupi dostał się do obozu i namiotu Magnusa. Czekano tam, niecierpliwiąc się już, wiadomości z Płocka, gdyż Zbigniew i część starszyzny nagliła o rozpoczęcie oblężenia, aby raz dobić się do końca. Od łodzi już na widok posłańca biegły tłumy, przeprowadzając go, ciekawie, co przynosił.
Magnus wstał, badając oczyma w trwodze, aby nowej zwłoki nie żądał. Lecz z twarzy wypogodzonej księdza domyśleć się było można, iż z dobrą przychodził nowiną. Zaledwie usta otworzył, gromada, która biegła z nim, zasłyszawszy: — Pokój — rozpierzchła się po namiotach. Krzyki odzywały się zewsząd, radosne, ochocze, wesołe. Ludzie z dalszych stanowisk, porzuciwszy kotły, ognie, konie, lecieli, aby się dowiedzieć i odnieść swoim wieść dobrą. Wołano: — Mir, mir! Boże zmiłuj się nad nami! Bogu chwała!
O Sieciechu rozpowiadano różnie, jedni, że uszedł z pomocą królowej, drudzy, że był w ciemnicy, skąd go na stracenie jutro wydać miano.
Bolko i Zbigniew razem prawie znaleźli się u namiotu wojewody, w chwili gdy posłaniec kończył już zdawać sprawę.
— Sieciech oddalony! Sieciech na wygnanie skazany, król pokój przyrzekł! — wołano do królewiczów. Rzucił się Zbigniew:
— Gdzie ten zdrajca?
— Dozwolono mu iść na wygnanie — odpowiedział ksiądz. Magnus i starszy królewicz zakrzyknęli oburzeni, iż się go puszczać nie godziło. Gnać i imać było potrzeba, zabić lub oślepić, aby, uszedłszy na Ruś, nie naprowadził nieprzyjaciela.
Gdy jedni radowali się niepomiernie z jakiej takiej zgody, drudzy zaraz na koń się chcieli sposobić, w pogoń iść, obławy sprawić na Sieciecha, wołając, że póki on żyw, pokój niepewny. Tymczasem ciemna noc nadeszła i pogoń tę wstrzymała, a nazajutrz gnać już było na próżno.
Noc cała spłynęła w radości wielkiej, ochocie i śpiewach; co było czółen, promów i tratew chwycili wnet ludzie, do Płocka płynąć, aby co prędzej swoich zobaczyć. Ż zamku też od króla spieszyli niektórzy do królewiczów i Magnusa, a co było młodzieży, do Bolka. Ten radował się tylko tym, że ojca zobaczy znowu i rękę jego ucałuje. O niego dowiadywał się u wszystkich, nad nim bolał i rad był pospieszyć niemu. Zarazem Pomorcy, którzy się o Santok kusili, pokojem go nabawiali. Chciał biec bronić granicy.
— Jutro do króla — wołał do swoich — a gdy o nie będziemy spokojni, pojutrze, kto żyw z moich, na Santok, pogany!
Młodzież wtórowała mu, ochotnie powtarzając:
— Na pogan! Na Pomorce! Zbigniew stał obojętny i słuchał.
— Mnie — rzekł — pilniej do Gniezna, aby precz wymieść tych, co mi tam gospodarowali, ład zaprowadzić i spocząć] po tych utrapieniach.
Wojna ta, a raczej włóczęga, spanie pod namiotami, żołnierskie jadło, słoty, zimna, niewygody srodze ZbigniewowiJ dokuczyły. Niczym były benedyktyńskie posty i twarda pościel w klasztornej celi, obok głodu w pochodzie, śnie na trawie przemokłej, niepokoju dniem i nocą, z dodatkiemj konia, który nogi rozłamywał, i zbroi, co ramiona ciężarem; swym dusiła.
— Na Pomorców naprzód pójdziemy — rzekł do niego Bolko.
— Nie ja — odezwał się Zbigniew — ja pod dach, na spoczynek. Wy, jak wola, mnie się siły wyczerpały.
Drużyna Bolkowa odwróciła się od niego, poszedł się pocieszać z Zahoniem do swojego namiotu.
Lat kilka upłynęło od wygnania Sieciecha, który z Rusi ruszyć się ani przedsiębrać nic nie mógł.
W zamku płockim na kilka dni przed Wniebowzięciem Panny Marii wielkie czyniono przygotowania. Ściągały się zewsząd wozy, jechały gromadki zbrojne, gościńcami lud płynął gwarząc, a nie widać było niepokoju ani postrachu, jaki zwykł wojnę poprzedzać i zwiastować niebezpieczeństwo.
Owszem, ludzie się radować zdawali. Około grodu śmiechy i śpiewy słychać było.
Stary Strzegoń, który dowódcą był królewskiej załogi na grodzie, siedział pod izbą swoją, w tylnych zabudowaniach dworca królewskiego. W podwórcach krzątano się wszędzie, umiatano drogi, oczyszczano kąty, ustawiano brzózki zielone, przywiezione z lasu, pancernicy pod szopami zbroje czyścili i odzież odświętną otrzepywali.
W ruchu tym, swobodnym, wesołym, ożywiającym ludność zamkową, czuć było byt dobry i pokój, jakiego tu dawniej nie widziano. Śmiechy się rozlegały raźne, tylko bliżej zabudowań, w których król Władysław przebywał, sprawiono się ciszej, bo służba pańska, stojąca w progu, pilnowała, by wrzawy nie wszczynano.
Człowiek, który z postawy na wojaka wyglądał, konia w miejskiej zostawiwszy gospodzie, powoli posuwał się ku zamkowi. Niemłody już był, włos miał na wpół z siwym zmieszany, brodę też pasami po bokach siwą. Szedł i pilno się rozglądał, jak by tu obcym był, choć dobrze znał drogi i ścieżki i nie pytał o nic nikogo. Ludzi kręciło się dosyć, więc nie zwracano nań uwagi, nikt go też nie zaczepiał, jak by ci, co go mijali, nie znali go wcale. Ten i ów spojrzał na przechodnia i obojętnie się mu przypatrzywszy, do swej roboty powracał.
Przychodzień, wsunąwszy się na zamek, pobłądziwszy po dziedzińcach, siedzącego na kłodzie pancernika, który zbroję wycierał, zapytał o Strzegonia, gdzie by go pod ten czas szukać było potrzeba. Żołnierz, zaledwie podniósłszy głowę, wskazał w stronę izby, na której progu właśnie spoczywał stary, piwa kubek na wpół wypróżniony mając przy sobie. Dzień letni już się miał ku wieczorowi, a że skwarny był, napój się przydał dla ochłody.
Z dala zoczywszy Strzegonia, przybyły stanął nieco, obejrzał się dokoła, a widząc wszystkich zajętych, przybliżył się ku niemu. Ten też już mu się pilno przypatrywał czas jakiś, jak by go poznawał, a pewnym nie był, czy się nie myli. Gdy przychodzień też podszedł, stanął i uśmiechnął się, Strzegoń aż się zerwał, aby mu bliżej zajrzeć w oczy.
— Czy mnie stary wzrok nie myli! — zawołał.
— A nie, jam jest, ja — dziwnie się uśmiechając i wkoło oglądając, rzekł przybyły.
— A cóż Wy tu porabiacie? Lat tyle widać Was nie było. Ludzie prawili, żeście na Ruś poszli z Sieciechem.
— Na Ruś? Hm! Mało to ludzi na Ruś i bez Sieciecha ciągnie, a stamtąd tak samo wrócić można, jak pójść — począł przybysz.
— Cóż Was tu przyniosło? — pytał Strzegoń.
— Ot tak, z ciekawości może się przywloklem — rzekł podróżny oglądając się bacznie. — A nie lepiej by do izby na rozmowę?
Strzegoń się odrobinę zawahał.
— W izbie bo skwar i much tyle, że wyżyć trudno, pójdziemy gdzie w chłód do szopy.
— Idźmy i w chłód, jak wola — zgodził się przybysz. Tak we dwu pociągnęli niedaleko, w otwarte wrota odryny, gdzie świeżego siana właśnie nabito aż po dach, że ledwie z przodu miejsca trochę było, aby się na nim położyć. Patrzyli na siebie dawni znajomi, napatrzyć się nie mogąc.
— Tyś utył, ale postarzał — rzekł podróżny.
— A tyś schudł i podupadł trochę — odpowiedział Strzegoń.
— Co za dziw, włócząc się między obcymi — westchnął pierwszy.
— Wróciliście do nas? — pytał dowódca.
Podróżny głową potrząsnął, nachylił się do ucha Strzegoniowi i począł:
— Myśmy się z Sieciechem niedaleko od granicy odbili, a uwierzycie, że choć siedzim blisko, nie wiemy prawie, co się u was dzieje, jak by mur nas przedzielał. Sieciech zawsze powracać ma nadzieję. Powiem Wam prawdę, posłał mnie, abym mu przyniósł języka.
Strzegoń strząsnął się cały, spojrzał z ukosa, głową poruszył.
— A cóżeście za języka dostali? — rzekł sucho.
— Jeszcze żadnego, bom i pytać się lękał — mówił podróżny. — Myślałem, że tu znajdę niepokój, zwady i biedę, ano, dotąd nie widzę.
— Bo ich nie ma — rzekł Strzegoń.
— Cóż robicie?
— Po trosze wojujemy, a czasem się spoczywa — odezwał się dowódca.
— A król?
— Król? Stare panisko, w kożuch zawinięte, tylko żywe, dogorywa modląc się Bogu.
— A któż mu sieciechuje?
— Nikt chyba.
— Któż u was rządzi? — badał ciągle przybyły.
— Królewicze po grodach, wojewodowie po ziemiach — mówił Strzegoń, cedząc słowa niechętnie.
— Bracia z sobą w zgodzie?
Strzegoń na to pytanie głową pokiwał. Musiał przybysz czekać na odpowiedź.
— Bolko czasu nie ma sporzyć, to rycerz prawy, ten dnia nie usiedzi. Zbigniew gnuśny i tchórz, boi się go, knuje po cichu, wystąpić nie śmie, kretowiny nam po gościńcach sypie. Czasem kto na nich utknie i nogę roztrąci. Toć przecie wiedzieć musicie.
— Skąd wiedzieć? — rzekł przybysz. — Tyleśmy o was znali, że gdy Sieciech na was Połowców nasadził, posłał na pewne, ręcząc, że łupu nabiorą i popłochu naczynia, toście wy ich natłukli i spędzili!
— Któż by tego dokazał, jeśli nie nasz młody pan, Bolko — odezwał się dumnie Strzegoń. — Mnie się zda, że gdyby na nas diabły wyszły z piekieł, ten by i ich zwyciężył.
Obydwa na wspomnienie to przypadkowe nieczystej siły przeżegnali się trwożliwie.
— Hej, hej! I bez Sieciecha żyjecie, jak by go już na świecie nie było — dodał przybysz.
— Ani pamięci już u nas o nim — zakończył Strzegoń.
— A król?
— Bolał dużo i przeboleć musiał — mówił dowódca. — i Długo nawet Bolka odpychał, teraz znowu go miłuje jak oko w głowie. Któż by mógł inaczej?
Podróżny skrzywił się słuchając.
— Przecie i Zbigniew niewiele gorszy — wtrącił.
— O, o! — przerwał Strzegoń. — Zasię! Kleryk czasem zrywa się do mieczyka, ano mu się z nim nie szczęści. Co go wyjmie, to schować musi, nie umoczywszy, chyba w wodę. Rad by on, żeby się zań ludzie bili, sam woli Niemki gładzić po twarzy. Język ma mocny, a pięść słabą.
Począł się śmiać Strzegoń stary.
— A cóż powiecie? — dodał poważniejąc. — Nie dałbym zajęczej skórki za to, że ten słaby klecha naszego mocnego pana zwycięży. Bolko nieopatrzny, gorączka, co w sercu ma, to na języku. Tamten rozumny, co w głowie ma, nie powie nikomu, językiem mota, aby w błąd wprowadził. Przyjdzie do ojca, szepcze mu na brata, spotka się z bratem, podżega na ojca.
Podróżny, słuchając, radować się zdawał.
— Bolko złoty pan — ciągnął Strzegoń — ale chłopię szalone. Jemu tylko w lesie a w polu, pod namiotami dobrze i wesoło, klerykowi w chacie, u ogniska. Dwu ich jest jednego ojca, a do siebie niepodobni wcale.
— A królowa Judyta? — zapytał przybysz.
— E, e! — syknął Strzegoń. — Co mi tam w babskie mieszać się sprawy! Jak poczynała niegdy, tak i dzisiaj. Niemców młodych kręci się koło niej siła, baba w skoki chodzi, śmiechami żyje i zestarzeć nie chce. Siedzi w niej licho.
— A po wojewodzie nie zatęskniła? — dodał przybyły.
— Nie wiem. Pewnie dwa albo i trzy dni musiało jej być markotno — mówił dowódca. — Co miała za jednym z tęsknoty umierać, kiedy ich dziesięciu mieć może na to miejsce?
— Przecie stara — mruknął obcy.
— Pomarszczona i straszna — dodał Strzegoń — a czym się garnek napoił za młodu, tym skorupy jego cuchną.
Milczeli jakiś czas, przybyły wyciągał siano spod siebie i gryzł je, jakby ze złości.
— Dziw a dziw! — wykrzyknął wreszcie. — Panem tu był! Żyć bez niego nie mogli. Nie stało go, i śladu po nim nie ma!
— Pamięć bo została, ale niedobra — odezwał się Strzegoń.
I trochę spoczęli znowu.
— Co tu u was tak wygląda świątecznie? — zapytał podróżny.
— Niby nie wiecie, że święto za dni parę przypada? — rzekł Strzegoń. — Ano, mało tego, uroczystość będzie znaczna, bo król stary Bolkowi i jego drużynie rycerskie pasy ma dawać.
— A Zbigniewowi też? — zapytał podróżny.
— Po co mu drugi, kiedy już jeden dostał sobie — odezwał się Strzegoń. — Choć nie bardzo wojował, ale zawczasu rycerstwo to wyprosił u czeskiego króla. Pysznił się nim Bolkowi na złość, gdy ten, krew przelewając, pasa nosić nie śmiał.
— Kiedyż owo pasowanie?
— W samo święto! — rzekł—dowódca.
Mówili jeszcze z sobą, gdy na dziedzińcu Strzegoń posłyszał wołanie i na sianie zostawiwszy towarzysza, rzucił się z odryny dowiedzieć, co się stało.
Na koniu pianą i potem okrytym leciał ku szopom młody, ciężką zbroją okryty cały, chłopak, w którym wysłaniec Sieciecha Bolka poznał.
Lat kilka uczyniły go dorosłym, silnym mężem, a więcej nad lata ciągły trud wojenny go ukrzepił. Choć złym okiem patrzał nań posłaniec, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie piękność, męstwo i siła wywierają. Puszek młodzieńczy okrywał twarz ogorzałą, zdrowiem kwitnącą, wśród której bystrych oczów dwoje jak dwa czarne świeciło diamenty. Widać było prawie, jak pod tą czerstwą skórą krew żywo płynęła. Pańska i rycerska postawa budziła poszanowanie. Królewskie dziecko znać w nim było z dala, dowódcę nawykłego rozkazywać i niczym się nie dać ustraszyć.
Strzegoń spotkał się z nim wśród podwórca. Bolko właśni konia osadzał i zeskoczył z niego.
— Stary mój! — krzyknął głosem doniosłym a drżącym. — Ludzi! ludzi! Do koni, co jest najlepszego! Kto żyw dziś, zaraz ze mną!
— Cóż się stało, Miłościwy Panie? — podchwycił kłaniając się Strzegoń.
— A! Psia gromada ujada nad granicą! — wołał Bolko. — Zwąchały wilki wściekłe, że my tu świętować mamy. Pomorcy znowu Santok oblegają!
Strzegoń stał pomieszany, nie wiedząc jak spełnić rozkazy.
— Miłościwy Panie, święto wielkie tuż przed nami! Uroczystość Wasza! Sproszone duchowieństwo, władycy, wojewodowie, król, póki żyw, chce Was przepasać!
— Słuchaj — krzyknął królewicz — czasu jest dosyć! Natychmiast na nich, sprawim się chyżo, zbójów przegnamy i wrócim żywi i zdrowi po pasy! Znam się ja z tą hałastrą, która pierzcha, byle jej siąść na karki! Strzegoń, stary, na rany Boże! Na całą noc w pochód, kto żyje! Trąbić na ludzi — dodał rozgorączkowując się — nim księżyc wnijdzie, na całą noc ruszamy.
W chwili poruszyło się wszystko na zamku, bo w rogi uderzono. Chory król, posłyszawszy to hasło wojenne, uląkł się i komornika wysłał z pytaniem, co się stało.
Bolko biegł z nim do ojca zdyszany. Władysław siedział w swym krześle otoczony czeladzią, z usty otwartymi i wargą obwisłą, która się teraz rzadko zamykała. Oczy miał wlepione we drzwi, czekając wylękły na syna. Wyciągnął doń ręce.
— Wojna? Napaść? — zawołał.
— Santok oblegają te pogańskie syny, ta tłuszcza zbójecka! — począł Bolko. — Iść muszę!
Król się zmarszczył.
— A uroczystość nasza? A sproszeni goście? Rozśmiał się królewicz.
— Będą godowali tu, aż powrócę — zawołał — pierwsza rzecz na pas zarobić! Wolę Santok od pasa. Gdybym ja tu rycerzem został, a oni mi zamek ubiegli, gotów bym się na tym pasie obwiesić!
Mówiąc to rękę ojca całował, który go do piersi przycisnął.
— O ty, ty, rycerzu mój — odezwał się pieszczotliwie — pociecho moja! Ilekroć ty idziesz ode mnie, strwożone serce idzie za tobą. Tyś mi jedyny, ty nie dasz spustoszeć tej ziemi, a sławie naszej zaginąć. Odżywisz ją! Zapłakał król, ale z radości.
— Ojcze miły — rzekł ściskając go Bolko — gości strzymajcie, niech poczekają mało, aż powrócę. Przyniosę na mieczu pogańską krew, blizny może — z nimi do pasa przystąpić milej mi będzie.
Posmutniał król.
— Tak ci ode mnie pilno — szepnął.
— Pilno, Miłościwy Ojcze — rzekł Bolko. — Ta tłuszcza tam stoi i naciska, załoga słaba, ludzi mało. Na noc całą lecę z moimi. Któż wie? Do dnia może na karkach im siedzieć będę.
Wiedział stary król, że wstrzymywać go byłoby na próżno, westchnął całując i raz jeszcze spojrzał nań, a twarz mu się radością rozśmiała. Dawnych żalów śladu nie było ni w sercu ojca, ni syna, odkupił je Bolko miłością wielką i troskliwością o starego rodzica, którego jak piastunka sam jeden doglądał, bo królowa wcale oń nie dbała.
Jeszcze byli na rozmowie, gdy w dziedzińcu niezmierna wrzawa, rogów piskliwe granie, krzyki i śpiewy niesforne rozlegające się nagle zwiastowały przybycie Zbigniewa.
Król mimowolnie przerażony drżeć zaczął, obłąkanymi powiódł oczyma i uspokoić się nie mógł, choć mu oznajmywano, że królewicz syn jechał z tym szumem rozpustnym. Znano go z tych wjazdów, których zwyczaju pozbyć się nie chciał, choć go o nie strofowano. Otaczał się ludźmi, którzy posłuszni mu, w każdej osadzie, do każdego gródka się zbliżając, swawolę tę powtarzali. Dziwacznie wyglądał orszak starszego królewicza, który sobie dzikich a rozpasanych ludzi dobierał, a stroił ich osobliwie, w szaty jaskrawe, czuby i pasy, obwieszając konie i ludzi dzwonkami i trzęsidły. Miłe mu było, co najgłośniej brzęczało. Na prostym gminie wrzawa ta pańskiej czeladzi czyniła wrażenie, stawali na drogach patrzeć nań zdumieni, przypadali i kłaniali się nisko, oglądali długo. Lecz gdy obok tej drużyny, niesfornej a swawolnej, stanęła Bolkowa rycersko piękna a skinieniu posłuszna, widział każdy dwu panów różnicę.
Bolko, wielce ciekawy obyczaju rycerskiego na Zachodzie, pilnował między swymi porządku, o jakim z Francji i Niemiec zasłyszał. Były to właśnie te czasy, w których się instytucja rycerstwa, można by powiedzieć zakon rycerski, co taki wpływ wywarł na złagodzenie obyczajów, rozwijał i kształcił. Wszystko, co szlachetniej czuło, co miało pragnienie wyjścia z dzikości, garnęło się do praw i zwyczajów rycerskich, które i w boju, i wśród największych zawichrzeń ubezpieczały słabych, obowiązywały do szanowania miejsc, osób, niewiast i istot bezbronnych. Kościół też widział w rycerstwie, które stawało w jego obronie, domagało się od niego błogosławieństwa, dzielny środek do poskromienia wyuzdanych namiętności. Do tego nowego porządku, który szlachetnym celem i poetycznym wdziękiem do dusz przemawiał, garnęli się ludzie najlepsi, dusze rycerskie, serca poczciwe.
Było ono znamieniem ówczesnym postępu i wszystko, co pragnęło podnieść się do jakiegoś ideału, szło pod rycerskie chorągwie.
Na dworze Władysława Hermana razem z przybyciem siostry cesarskiej poczęły się krzewić pojęcia rycerstwa, których już Kazimierz przyniósł z sobą nasienie.
Bolko był jednym z tych młodych wojowników, dla których urok niezmierny miało wszystko, co się wiązało z nowym obyczajem.
Zbigniew, choć już dawniej przez króla czeskiego pasowany był i należał do tego wielkiego bractwa, rozszerzającego się po całym Zachodzie, lekce sobie ważył i swój pas, i przywiązane doń obowiązki. Nie lubił nic takiego, co by go wiązało i wymagało posłuszeństwa. Drużyna też jego wcale na pacholęta i rycerzy nie wyglądała, choć strojem niby rada była za nich uchodzić.
W Bolkowej drużynie ducha rycerskiego szczepił sam wódz, aż do drobnostek w nim rozmiłowany. Zbigniew wyśmiewał go z tego, mówiąc, że owo niemieckie rycerstwo dla Polan nie przystało, którzy inne mieli nawyknienia. I teraz, na ojcowski jadąc zamek, po swojemu wystąpił królewicz z owym piskiem i wrzawą a okrzykami wedle starodawnego, dzikiego obyczaju, z rogami, które więcej hałasu czyniły, niż do gędźby były podobne.
Wybiegł Bolko w podwórce, dając znaki rękami, aby się ta czereda uciszyła, wołając, że król chory.
— Zawsze chory — odparł z konia Zbigniew — przecież królewiczom na zamek jak złodziejom po cichu wkradać się nie przystało!
Zsiadł z konia starszy, podali sobie ręce, witając się chłodno. Zbigniew przybrał wyraz szyderski i dumny.
— Cóż, młody rycerzu — odezwał się — gotujesz się, słyszę, do pasa, pilno ci być musi go dostać!
— Nie prędzej, aż na niego zarobię — odparł z równą dumą Bolko — właśnie się zręczność nadarza, bo Pomorcy Santok oblegają. Za godzinę ruszam. Chcesz ze mną? Rad będę.
Zbigniew się zadumał.
— Jam się na wyprawę nie przysposobił — rzekł — ludzi mam garść małą, na niewiele by się przydali. Patrzeć zaś na twe bohaterskie dzieła nie potrzebuję, bo wiem, żeś mężny i nieustraszony. Zostanę przy ojcu.
— Więc nawet ochota cię nie bierze samemu poharcować z nimi? — wtrącił Bolko z rodzajem politowania.
Starszy zmieszany nieco oczy spuścił bełkocąc.
— Nie wziąłem z sobą ludzi wojennych, tylko dwór, nie mam z kim iść. Zbroi też nie wiozłem z sobą.
— Znajdzie się i u mnie — rzekł Bolko.
Zbigniewa to nastawanie niecierpliwiło.
— Ja przy ojcu będę, nie godzi się go samym porzuć aby się o obu nas niepokoił — począł chmurno.
— Sam nie będzie, królowa jest — mówił Bolko.
— Nie wybrałem się na wyprawę — rzekł Zbigniew.
— I ochoty nie masz do niej — wtrącił Bolko śmie jąc się.
— Takiej jak ty nie miałem nigdy — zawołał starsz z gniewem tłumionym. — Na Pomorców ty jesteś stworzony, oni cię szanują. Słyszałem — dodał — że gdyśmy ostat raz byli oba razem przeciwko nim, dzicz się ze mnie śmiewała, zowiąc klerykiem. Tak twoi ludzie opowiadał Po cóż ci kleryk do pomocy?
Rzekłszy to Zbigniew, nie patrząc już na brata, posunął się ku dworcowi królewskiemu, uroczyście ciągnąc z drużyną, która nań oczekiwała. Władysław, już wrzawą zawiadomiony o przybyciu, przyjął syna kwaśno i zimno. Nie pierwszy raz hałaśliwość podobną wyrzucał Zbigniewowi, który je wyrzec się nie chciał. Nie czynił mu teraz wyrzutów, al milczeniem dał poznać złą wolę, i Zbigniew, niewiele troszczący się o nią, powitawszy ojca, wyszedł natychmiast zajął dla siebie przeznaczone izby.
Bolko już się do pochodu sposobił. Ludzie oczom prawie nie chcieli wierzyć, widząc go w przededniu wielkiej uroczystości wyrywającego się na niebezpieczną wyprawę. Mrok padał i skwar dzienny znacznie się zmniejszył, gdy młode pacholę w zbroi już, przy mieczu, w całym rynsztunku przyszło ojca pożegnać i wziąć błogosławieństwo jego na drogę. Nie śmiał wstrzymywać go ojciec, uścisnął i szepnął:
— Wracaj cały i zdrów, szczęśliwie a prędko! Niepokojem srogim mrzeć będę za tobą.
Starzy komornicy pańscy, wszyscy miłośnicy wielcy królewicza, wyszli w przedsienie aż gromadnie patrzeć, jak wyciągać będzie. Blask zachodniej łuny oświecał ten pochód rycerski. Część wojska już bramami wyciągnęła w pole; gdzie się szykowała. Bolko miał z sobą dwunastu swych jednakich zbrojach i hełmach. Ci stali czekając nań. Jeden z nich wiózł chorągiew, na której widać było wyszytego jeźdźca na koniu z podniesionym mieczem w ręku. Zatrąbiono, królewicz wdział hełm, przeżegnał się i dosiadłszy konia, otoczony drużyną, ruszył z twarzą rozpromienioną, szczęśliwy!
Po wyjeździe jego zamek zdawał się pustym, brakło mu tego życia, które z sobą przynosił. Z nim też najdzielniejsza młodzież zniknęła. Lecz w tejże godzinie prawie sproszone duchowieństwo, władycy, ziemianie przybywać zaczęli. Wielu starszych wiodła ciekawość, bo choć wszyscy znali i wiedzieli, czym był pas rycerski, obrzędów uroczystych przy wkładaniu go mało kto z nich był świadkiem. Obchód podobny ledwie na cesarskim i królewskich dworach na Zachodzie wchodził w użycie z właściwymi mu obrzędami. Tłumaczono różnie tę dostojność, jaką chciał król nadać młodszemu synowi, a wielu mniej świadomych widziało w niej jakby zdanie władzy i naznaczenie następstwa po sobie. Nie słyszało wielu, iż Zbigniew był pasowanym przez Czecha, a w wywyższeniu Bolka miłość ojca i pierwszeństwo nadane mu widzieć chciano.
Z rana, w wigilię Wniebowzięcia, zamek już był pełen, izby gośćmi nabite. Arcybiskup Marcin siedział z królem razem, przychodzili przed nich wojewodowie, starostowie, żupani, władycy, ziemianie z pokłonami, ręce ich całując, jedni po drugich wprowadzani, ustępując sobie miejsca i przechodząc stąd do izb, w których stoły przez cały dzień nakryte dla nich były.
Zbigniew korzystał ze zjazdu, a nieobecności brata, aby do starszyzny się zbliżyć i starać się ją jednać sobie. Nie garnęli się do niego. Z ludźmi obejść się nie umiał i gdy dobrym chciał być nawet, stawał się uprzykrzonym, obrażał szyderstwy, od których się wstrzymać nie mógł. Ze śmiechem na ustach niby wesołym, z dumą i lekceważeniem przystępował do ziemian, którzy go milczeniem przyjmowali, a gdy odszedł, oddychali swobodniej. Niezręcznie też przedrwiwał przed nimi z ojca i brata, tak że niejeden, słuchać nie chcąc go, wysuwał się i uchodził.
Ani on, ani dwór jego, który w Płocku tak się rozgaszczał jak w przyszłej swej stolicy, nie mieli tu przyjaciół. Wiedziano z Gniezna, co się tam działo, że od królewiczowskiego rozpasanego dworu nikt spokoju nie miał, że tam nic i nikogo nie szanowano, a gdy na skargę szli pokrzywdzeni, Zbigniew ich zbywał śmiechami i groźbą.
Bolko inaczej obchodził się z ubogimi i biednymi, a choć gniewny był czasem i prędki, nigdy się na bezbronnych nie porywał i słabych nękać nie dopuszczał. W nim był prawdziwy duch tego rycerstwa szlachetnego, które we Francji się krzewiło i społeczeństwu oświeceńszemu prawa dawało.
Dzień cały po wyruszeniu Bolka nie było o nim wieści. Nazajutrz następowało Wniebowzięcie Panny Marii, na tę uroczystość wyznaczone. Królewicza oczekiwano niecierpliwie. Król, choć chory, kazał się nieść na nabożeństwo do kościoła katedralnego, gdzie arcybiskup z towarzyszami celebrował.
Brakło mu syna, a myśl, że on tam dnia tego świątecznego bić się musi i nie ma spoczynku, smutkiem mu oblekała twarz pomarszczoną. Zbigniew z tego niepokoju ojcowskiego szydził, jeśli nie słowy, to szyderskim wyrazem, który go nigdy nie opuszczał.
Odprawiono nabożeństwo poranne, nastąpiło wieczorne: Bolka jak nie było, tak nie było, na koniec i noc zapadała, słuchu żadnego nie miano o nim od granicy. Niepokojąc się król wysłać kazał jednego z najsprawniejszych ludzi swych, aby się starał dostać języka. Goniec miał już wyruszać pod noc, gdy za bramami zahuczało, jakby wicher się zrywał. Bolko biegł w kilkadziesiąt koni, z drużyną swą i czeladzią, pierwszy na zamek wracając.
Wszyscy wybiegli przeciw niemu z pochodniami, z radością, wołaniem głośnym, tak że i Zbigniew musiał wyjść przeciwko brata, choć z gotowym szyderstwem na ustach.
Powracający Bolko miał na sobie ślady zwycięskiego boju, który stoczył, odpychając Pomorców od Santoka. Jechał z hełmem porąbanym i pogiętym, w zbroi potłuczonej, na której ciężkie razy widać było, na koniu jak on sam poranionym i pobitym. U siodła żelazne rękawice wisiały pogruchotane, oszczep pokrwawiony i nadłamany sterczał, miecza pochwy całe krwią były zbroczone, płaszcz i kaftan miał podziurawiony. Dość było spojrzeć nań, aby widzieć, że sam brał udział w najgorętszej walce i musiał z niej wyjść zwycięsko.
Ci, co się znali na rycerskiej sprawie, zobaczywszy go, wyczytali na nim wypisaną całą historię walki, podnosili ręce z podziwem i uwielbieniem, obwołując młodego pana. Zbigniew patrzał nań z gniewem, mając mu za złe, że przybył, nie przyodziawszy się, chwalić tymi jawnymi dowodami swojego męstwa. Gdy wszedł tak do ojca, znowu powstały okrzyki na widok zbroi, hełmu i miecza. Król wstał, aby go uściskać, i do piersi przycisnął. Duchowni z poszanowaniem patrzali: wracał jakby z wojny krzyżowej.
— Bóg niech Wam błogosławi — zawołał arcybiskup Marcin — i niech da, abyście tego męstwa zawsze na obronę wiary i Kościoła używali!
Niemal cała ludność zanikowa zbiegła się do Bolkowej drużyny, która jak on poznaczona była krwawo, ale śmiała się szczęśliwa ze zwycięstwa.
I oni mieli pogięte zbroje, pocięte ręce i nogi, krew na mieczach, krew na twarzach, a wielką dumę i radość w sercach.
— Co my? — wołali uniesieni. — Patrzajcie na królewicza, ten nad wszystkich był dzielnym!
Większa część wojska pozostała przy odsieczonym Santoku, Bolko sam tylko z drużyną przybieżał w Skok, aby, nim się panowie i duchowni rozjadą, otrzymać dobrze wysłużony pas rycerski. Nie było już jednak podobna dnia tego rozpoczynać przygotowań do obrzędu, bo i królewicz, i towarzysze jego, śmiertelnie strudzeni, potrzebowali odetchnąć, przysposobić się, nimby spowiedź poprzedzającą uroczystość odbyć mogli. Stanęło też na tym, aby dopiero dnia następnego rozpoczęły się ceremonie, które ściśle zachować chciano, tak jak się gdzie indziej odprawiały. Oprócz królewicza drużyna jego zasłużyła równie na zaszczyt, o który on się dla niej domagał.
Wieczór zszedł na opowiadaniach o wyprawie. Pomorcy którzy szpiegów mieli wszędzie, bo im lud do świątyń ich pogańskich uczęszczający potajemnie o wszystkim donosił, śledzili pilno każdy ruch królewicza. Zawczasu dowiedzieli się o mającym nastąpić zjeździe w Płocku i zdało im się, że potrafią ubiec ten gród tak dla nich groźny, naprzeciw którego już raz byli twierdzę zbudowali, aby go ciągle trzymać na oku. Twierdzę tę ledwie wystawioną Bolko dobył i zburzył. Gdy królewicz niespodzianie nadbiegł z odsieczą, nikt z oblegających, którzy zajadle tłukli bramy i zrozpaczoną naciskali załogę, ani przewidzieć mógł posiłków z tej strony. Dosyć było prawie samego ukazania się Bolka, którego postawę, głos, chorągiew, konie i ludzi znali Pomorcy, aby rzucić popłoch na nich. Nie o obleganiu już myśleli, ale o ocaleniu się, gdyż w tej samej chwili z zamku ośmielona załoga uczyniła wycieczkę i wzięci zostali z obu stron, tak że mało co ich wyrąbać się i ujść mogło. Przyparto ich do rzeki część, tak że ci tylko, co lepsze konie mieli, przepłynąć ją zdołali i życie unieśli. W rozpaczliwym tym boju, gdy Bolko jak prosty żołnierz walczył, wściekle napadli nań poganie, nastając na jego życie; miał jednak głos i miecz młodego królewicza tę potęgę, że trwogę siał, której się nic nie oparło. Pierzchnęła resztka dziczy, Santok na długo od nowej napaści był ubezpieczony.
Zbigniew obojętnie słuchał opowiadania.
— Ha — rzekł do Bolka w końcu — Santok obroniony i obeszło się bez guzów na moich plecach, bez sińców i bez ran! Tym ci lepiej. Sławy rycerskiej, choćbym jej żądny był, nie dojdę nigdy takiej, jaką Wy sobie pozyskaliście, Miłościwy Bracie. Zawsze mnie klerykiem nazywać będą, choćbym bym i guzów dostał. Po cóż mi one?
Na dworze króla Władysława był już z dawna Michno z Zadora, wielce Bolkowi ulubiony, ciekawy mąż, którego losy różne i własna wola po świecie szerokim nosiły długo, tak iż znaczniejszą część życia przebył na dworach królów Francji i cesarzów niemieckich. Rodzinę miał w Krakowskiem. Siostry tam za mąż powychodziły, on sam, gdy po długiej włóczędze, zestarzały, siwy, potłuczony, okulały, wrócił kości złożyć na własnej ziemi, musiał swej mowy się uczyć na nowo, bo jej był prawie całkiem zapomniał. Majętności były z dawna rozchwycone, schronienia nie miał gotowego, przyszedł więc na dwór pański; a choć rękę już miał niezdatną do boju, bo go Włoch jakiś szpetnie porąbał, że mu kości wychodziły, choć jedną nogą powłóczył, przydał się bardzo. Bolko mu, młody naówczas, szczególniej rad był i przyjąwszy sobie za mistrza i nauczyciela, używał go do kierowania rycerskimi sprawy i nauki porządku ich, której nadzwyczaj był żądny.
Michno dobrze rzecz znał, długo patrzał na to, jak na Zachodzie odbywały się turnieje, gonitwy, zapasy, sądy Boże i wszystko, co do rycerstwa należało. Na każde zapytanie odpowiedź miał pewną i przykłady. Wiedział on, jak się tam dobijano rycerskiego zaszczytu, jakie doń idąc przechodzono stopnie, z jakimi obrzędy pasowano na rycerzy pacholęta. Umiał wedle wszelkich prawideł urządzić gonitwę, turniej, walkę na tępe, a gdyby dwór był miał niewiasty tak wprawne do prowadzenia na paskach panów swych miłych jak gdzie indziej, Michno by był chętnie tu, na wzór francuskich, miłosne dwory wystroił. Tego jednak surowszy obyczaj, dawne wspomnienia, skromność niewiast, nie dawała zaprowadzić. Ani myślano o tym. Bolko tylko pragnął koniecznie, aby drużyna jego zupełnie po zachodniemu była uzbrojona, zarządzona, wyuczona i w karności wielkiej utrzymana. Michno tego pilnował. Wielką powagę w tych rzeczach miał stary, nabywszy doświadczeniem świadomości ich; nałóg sobie uczyniwszy z ładu surowego, pilnował nielitościwie wszystkie co się do spraw rycerskich odnosiło.
Całymi nieraz wieczorami Bolko opowiadać mu kazał, słuchał go, uczył się, zapamiętać starał, obdarzał, a gdy wielkie, bohaterskie, bajeczne niemal czyny odwagi i siły, postępki mężne opisywał, z przesadą wielką i ozdobami krasomówskimi, Bolko rwał się uniesiony, aby je naśladować. Wzdychał on zawsze za wyprawą do Ziemi Świętej. Trzymano go tym tylko, że pogany, nieprzyjacioły krzyża pod bokiem miał, więc się ich szukać za morzami nie godziło, póki by osie gniazdo wytępione nie zostało.
Po raz może pierwszy w Polsce pasowanie na rycerzy tak uroczyście się odbywać miało. Michno nim kierował w kościele i na zaniku, bo obrzęd ten, na wpół religijny, okiem i opieką duchowieństwa dopełnić się musiał. Strzegł Kościół tego, aby w życiu ludzkim żadna czynność ważniejsza bez jego błogosławieństwa i uczestnictwa się nie obchodziła.
Następującego dnia Bolko z dwunastu towarzyszami swoimi szli naprzód na nabożeństwo, odziani skromnie jak pokutnicy, a przy mszy świętej wszyscy spowiedź odbywali. Nie godziło się dnia tego żadnej zażywać rozrywki ni wspólnie z innymi biesiadować. Stół mieli osobny, jadło skromne i niewytworne. Dzień upłynął na skupieniu ducha i nabożeństwie. Wysłuchawszy nieszporów wszyscy pozostali w kościele, gdzie przed wystawionym w ołtarzu wielkim Sakramentem i przy płonącej lampie noc całą przebyli na czuwaniu i modlitwach. Bolko i towarzysze jego, jednako odziani, mieli suknie z prostego sukna grubego, bez ozdób żadnych, na kształt sutanny, którą duchowni nosili.
Jak tylko rozedniało, wyszedł biskup Filip ze mszą świętą, po której przystąpili wszyscy do stołu Pańskiego. Szli potem do przygotowanej łaźni, w której wyparzywszy się i obmywszy zmienili odzież, biorąc bogatszą, krojem świeckim zrobioną, krótką i bramowaną.
Zwyczaj, którego Michno pilnował, wymagał, aby po łaźni położyć się do łóżka i w nim przyjmować odwiedziny przybywających z powinszowaniami. Bolko oprzeć się chciał temu przymusowemu spoczynkowi, lecz stary choć na chwilę go lec przymusił, aby się obyczajowi zadość stało. Wpuszczono ciekawych i przynoszących życzenia, na których nie zbywało, przybył i Zbigniew, raczej by bratu dokuczyć, niż by mu się pokłonić.
— E! e! — zawołał od progu — mnie w Pradze mój ojciec a król tak nie męczył, nie wydziwiał z wymyślnymi obrzędy. Poszliśmy do kościoła, uderzył mnie mieczem po ramieniu trzy razy i tyle było wszystkiego. Sztuki te wasze śmiechu są tylko warte.
Michno się mocno obraził.
— Miłościwy Panie — rzekł gniewnie. — Wolno było czeskiemu królowi postąpić sobie z Wami, jak mu się żywnie podobało, my prawa strzeżemy, bo u nas rycerstwo nie na żarty.
— A mojeż to czym było! — podchwycił obrażony Zbigniew.
Michno ramionami ruszył.
— Albo ja tam wiem! — odparł. — U nas mówią: „Z pieśni słowa nie wyrzucić”.
Wyszedł starszy królewicz pomruczawszy. Gdy się odwiedziny te skończyły, Michno, Strzegoń i Leliwa Neńko, stary wojak też, przystąpili do odziewania królewicza wedle obyczaju.
Podał mu pierwszy gzło, u szyi i pięści złotem wyszywane, białe jak śnieg, bo szatę niewinności oznaczające, przyozdobioną cnotami. Drugi przyniósł koszulę z drutu żelaznego, jak siatkę dzianą misternie i plecioną. Ta oznaczała jakby włosiennicę rycerską, godło trudu, bólu i wstrzemięźliwości. Na ono drugie gzło żelazne wdziewano mu kaftan łosiowy, który pierwsze okrywał, tak jak człowiek cnotę swą i boleść winien przed oczyma bliźnich osłaniać skromnie. Na kaftanie poczęto opinać zbroję, całe ciało osłaniać mającą, aż do rękawic i nagolenników. Na nią Strzegoń narzucił mu płaszcz na ramiona rycerski, szczęściem z lekkiej tkaniny, gdyż; sierpniowy na potłuczonym świeżo ciele, sińcami po okrytym, ledwie ciężar ten cały dawał udźwignąć.
Tak samo przyodziani zostali towarzysze Bolkowi wszyscy, dla których on gzła, zbroje i miecze jednakowe zawczasu przysposobił.
Przybrani wszyscy młodzi, pacholęta jeszcze, uroczyście szli do kościoła, gdyż król chciał, aby pasowanie ani w izbie, ani w podwórcu, ale w katedrze się odbyło. Na wielkim ołtarzu złożone były miecze z pasami, które sędziwy arcybiskup pobłogosławił. Gdy orszak królewiczowski ruszył ze dworca, podwórza, wały, okna pełne były ciekawego ludu, okrzykującego młodego pana i klaskającego w dłonie radośnie. W uroczystym pochodzie szli wszyscy do tumu, starszyzna, tłumy za nimi.
Króla już tu wprzódy zaniesiono i posadzono na wezgłowiu pod baldachimem. Duchowieństwo licznie zgromadzone, chór, ławy i prezbiterium zapełniało. Lud tłoczył się do kościoła. Szedł naprzód królewicz przed ołtarz wielki, a tu, odprawiwszy modlitwę krótką, do ojca, przed którym składać miał przysięgę.
Jedna dla wszystkich rycerska klątwa brzmiała, jako krwią, życiem, mieniem, nie szczędząc ich, rycerz miał bronić wiary świętej i kościoła, walczyć z pogany, osłaniać sieroty i wdowy, stawać w obronie wszelkiemu uciśnionemu.
Po złożeniu przysięgi dopiero przystąpili do królewicza Strzegoń i Michno, aby mu złocone przypiąć ostrogi. Z ołtarza klerycy wziąwszy pobłogosławione miecze, z których każdy zawieszony był na bogato sadzonym pasie złocistym, a pochwę miał sianą w drobne krzyżyki złote, nieśli je przed króla. Ukląkł Bolko u kolan ojcowskich, a Władysław trzykroć mieczem uderzywszy go po ramieniu drżącymi rękami przypasał mu rycerskie znamię.
Uderzenia, jak przy bierzmowaniu, oznaczać miały, iż rycerz znosić był powinien cierpliwie ciosy i razy — za wiarę i za prawdę. Wstał Bolko cały radością promieniejący, dziękując ojcu, a że król sił dosyć nie miał, aby wszystkim towarzyszom jego pasy nakładać, wyręczała go starszyzna dopełniając obrzędu.
Na dany znak odezwały się przed kościołem rogi, trąby i co było gędźby, uderzono we dzwony, ale okrzyki tłumów zagłuszyły wszystko. Lud cały w podwórzach stojący nowych rycerzy witał. Było to widowisko dlań nowe, po którym obiecywały się otwarte stoły i beczki, co radość większą jeszcze czyniło. Bolka też kochali wszyscy i cieszyli się tym, co w ich oczach miało większe znaczenie, niż król i starszyzna mu przypisywała.
Na Zbigniewa mało kto patrzał, ukryć więc mógł gniew, jakim pałał, zazdrość i pragnienie zemsty. Zazdrościł młodszemu wszystkiego: oznak miłości powszechnej, męstwa, serca ojca, sławy i rycerskiego pasa, choć i on dziś włożył swój kosztowny i lśniący, ażeby się nim pochlubić. Nikt ani na niego, ni na ten strój nie spoglądał.
Zaledwie uciszyło się nieco w kościele, gdy z prezbiterium, gdzie stali kapłani, spośrodka ich dał się słyszeć głos, który wszystkich zdumiał:
— Książę Panie, Władysławie pobożny! Pocieszył dziś Bóg królestwo twe, podeszłe lata twoje, chorobę twą, a ziemię tę przez nowego pokrzepił rycerza. Błogosławiony żywot, który wydał na świat syna takiego! — Dotychczas Polska nękana była przez nieprzyjaciół, ten młodzian ją do dawnej przywróci potęgi.*
Zdumieli się wszyscy temu głosowi proroczemu, który wyszedł jakby mimowolnie natchniony z ust mnicha stojącego za biskupami. Mnich ten, mówiono, Galem był, a przybywszy przed laty kilką do tej ziemi, nie znane na Zachodzie dzieje jej spisywał. Człek był duży, opasły, twarzy szerokiej, rumianej, wesołej, ust i warg wydatnych, oczu wypukłych, śmiałego wejrzenia.
Gdy się nań wszystkie zaczęły zwracać oczy, głowę pochylił, pokłon czyniąc biskupom, otarł pot rzęsisty i cofnął się nieco za kleryków, aby nań nie patrzano.
Zajadłe spojrzenie rzucił nań z dala Zbigniew, a gdy drudzy szli już na zamek do uczty i stołów, on wyrwał się z kościoła i zszedł na stronę, jak by z innymi razem iść nie chciał.
Marko Sobiejucha, wypuszczony dawno z kuny za wstawieniem się Grety i znowu do dawnych łask przypuszczony, z dala stał, patrzał i czytał w twarzy znanej swojego pana gniewy i grozę. Gdy Zbigniew wyszedł, pośpieszył i on za nim na wały, gdzie kilka drzew trochę cienia dawało. Chociaż i tu tłumu ciżba była wielka, na prostych ludzi wiele baczyć nie potrzebowali. Zbigniew, najrzawszy go, choć chciał mówić, długo z gniewu, który go dusił, słowa nie mógł wydobyć.
— Gorąco straszne, Miłościwy Panie — rzekł Sobiejucha — czyby nie zrzucić tego żelaziwa i ciężkiej odzieży. Wszak już po wszystkim i strój ten niepotrzebny.
Zbigniew nie odpowiadał, pot mu się lał z czoła, lecz nie ze znużenia ani ze skwaru, ze złości.
— Wyrządzili naumyślnie triumfy te dla gołowąsa — krzyknął wybuchając — aby mnie upokorzyć! Tak, nie inaczej jest. Chciał król okazać, że on mu najmilejszym, że jemu po nim następstwo naznaczone, że ja z łaski tylko ochłap ziemi dostanę.
— O! — uśmiechnął się, cicho podszeptując Marko, który swojego pana znał. — O! Nie zawsze pięści wygrywają, często i głowa! Póki to bydło nadmorskie walić trzeba po łbach, aby w cudze zboże nie lazło, dobry Bolko; jak przyjdzie co mądrze czynić, nie stanie rozumu, chyba go pożyczy, wiem ja u kogo!
— Gdybym się nie zdragał w ten dzień ojcu czynić bólu — zawołał Zbigniew — jechałbym stąd jednej chwili precz! Nasadzili tego opasłego mnicha, żeby mu na głos panowanie prorokował i królowanie nade mną! O mnie słowa nie rzekł, jak by mnie na świecie nie było!
Marko coraz już głośniej wykrzykującego powstrzymał.
— Cyt, Miłościwy Panie, cyt, aby ludzie nie pochwycili, Niechaj się to wyburzy. Gniewu pokazywać nie trzeba, jak miecza z pochew dobywać, dopóki się nim nie uderzy! Zawczasu się wydać szkoda! Niechaj sobie myślą, że śpiemy.
— Zbigniew popatrzał nań, pomyślał trochę i gniew począł hamować.
— Dobrześ rzekł — odparł cicho — gniew zdrajcą jest. Będę ostrożnym, niech go nie widzą.
Choć pragnął stłumić oburzenie, nie podołał jednak Zbigniew i ledwie się nieco poskromiwszy, rzucił się z żalem i skargą iść do arcybiskupa Marcina, który jeszcze był w dworcu biskupim przy kościele. Nie mówiąc o tym nic Markowi, który jak cień wlókł się za nim, pospieszył Zbigniew do starego opiekuna swego.
Właśnie był o. Marcin, zdjąwszy uroczyste szaty, przyszedł nieco w izbie odpocząć, gdy królewicz wpadł doń z twarzą zaognioną i gniewną. Spojrzał nań zdziwiony kapłan.
— Dziecko moje, coć jest? — zapytał.
— Ojcze mój! Nie czujecież Wy obrazy mej, upokorzenia mojego! — wybuchnął wchodzący. — Jam dziś nogami stratowany i zgnieciony, sponiewierany jestem, zepchnięto mnie precz, w błoto, zszarzano! Młodszy brat górą, nawet w kościele, pod bokiem Waszym prorokują mu bohaterstwo i panowanie! Czymże ja? Sługą i podnóżkiem?
Arcybiskup chłodno za rękę go ujął.
— Uspokój się — rzekł łagodnie. — Mnichowi, który się bez wiadomości starszych wyrwał z tym głosem, a który obcym jest i kraju nieświadomym, naganić kazałem tę samowolę. Zawróciła mu głową okazała uroczystość, czuł się, jak powiada, natchnionym. Spiritus flot ubi vult.
— Natchniony! — rozśmiał się złośliwie Zbigniew. — Tak oni powiadać będą na swe uniewinnienie, w rzeczy inaczej być musi. Mnicha nasadzono, opłacono go, aby ludziom zwiastował, że Bolko jeden tu godzien być królem i panem, że bohaterem jest! Chciano mnie upokorzyć i poniżyć!
— Dziecko moje! Upamiętaj się — przerwał starzec. — Niechaj cię zazdrość nie obłąkiwa, niech, ci serca nie psuje. Dwu was jest równych u ojca i w tej ziemi, a kto i uczyni i więcej zasłuży, ten pierwszy będzie.
— Tak! — z goryczą podchwycił Zbigniew. — On od kolebki się nosi z mieczem, mnie rzucono za klauzurę, związano ręce, uczono pacierzy, nie wojny. Cóżem winien, że mnie ten młokos wyścignie! Ja paść muszę!
Arcybiskup podniósł rękę i przeżegnał go.
— Pax tibi! Pax! — powtórzył kilka razy. — Spowiadaj się z tego, coś uczuł i co rzekłeś, bo niesprawiedliwie obwiniasz ludzi, którzy złej woli nie mają.
Uspokojony cokolwiek wyszedł wreszcie królewicz od arcybiskupa, gdy tuż w progu spotkał oczekującego nań Marka.
— Wasza Miłość naradzasz się z księżmi, a tu co innego jest do roboty — rzekł nalegając. — Chodźmy do ludzi. Mazurów tu dużo, trzeba ich sobie jednać, bo i tych Bolko i jego młokosy pobałamucą. Przecie to kiedyś oni do dzielnicy Waszej należeć będą.
Królewicz nie odpowiedział nic, szedł pogrążony w sobie i ciągle jeszcze gniewny. Nim doszli do dworca, stanął, kopiąc nogą ziemię.
— Sieciech słuszność miał — odezwał się — gdy chciał zgładzić tego młokosa. On tu wszystko chce posiąść. Jemu mało Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, jutro pożąda Płocka i Mazowsza, a dalej Poznania i Gniezna! Zgubić go trzeba! Zgubić!!
Zawołał to tak głośno, że Marko przestraszony za suknię go pochwycił.
— Miłościwy Królewiczu — rzekł żywo. — Słyszałem to, nie wiem już gdzie i kiedy, u Niemców czy u Czechów, że kto słowami zabija, językiem morduje, ten miecz ma tępy. Język najstraszniejszym ręki nieprzyjacielem. Nie mówcie nic, a czyńcie, co chcecie. Zgładzimy go albo on się sam zgładzi, ano o tym cicho. Mówił mi stary Strzegoń, że gdy wczoraj w łaźni się mył, strach był nań spojrzeć, tak cały siny od pobicia. Kiedyś zbroja nie dotrzyma.
Poszli potem ku stołom. Króla nie było, spoczywał czy spał, znużony i osłabiony, królowa też ze swoim dworem jadła w izbie osobnej. Przy stołach gospodarzyli podczaszowie, komornicy, wojewodowie. Wrzawa i radość były niezmierne.
Bolko ze swymi dwunastu nowopasowanymi rycerzami osobno na podwyższeniu jadł, jakby mu już miejsce wyższe nad innymi należało. Zbigniew wprost poszedł do niego i choć siedzenia dlań przygotowanego nie było, kazał je sobie obok Bolka postawić. Przybył tu już z twarzą nie tak zaognioną, został na niej tylko ów wyraz szyderski, który jej był zwykłym. Popatrzył na wesołego brata i rozparłszy się szeroko przy nim kubek sobie przysunął.
— Pięknie Wam ten mnich prorokował! — wyrwało mu się wkrótce. — Kapelan to Wasz czy służka?
— Nie znam go wcale — odparł Bolko — i nierad byłem, że tak nieopatrznie wystąpił. Brzemieniem jest przepowiednię taką nosić na sobie.
I wnet postarał się odwrócić rozmowę.
— Cieszy mnie — odezwał się — iż wszystko składnie szło. Winienem to staremu Michnie. Ani na cesarskim dworze piękniej by być nie mogło. Królowa nawet, co na nas jak na wilki dzikie patrzy z pogardą, dziś się, słyszę, zdumiewała rycerstwu naszemu!
— A, Michno Wasz, człek wielki — odpowiedział Zbigniew, śmiejąc się. — On ci to jest pewnie, co dla ozdoby obrzędu i mnicha nie zapomniał z proroctwem postawić.
Bolko udał, że nie słyszy, i wtrącił natychmiast:
— Zobaczycie, co Michno mój umie. Gdy powietrze ochłodnie, gotuje stary turniej, gonitwę, na sposób tych, które się co lat kilka na cesarskim odbywają dworze. Trudno się nam mierzyć z nimi, bo tylu rycerzy jeszcze nie mamy, co oni nad Renem; w Bawarii, Szwabów i Franków. Na pierwszym takim turnieju stary nasz Mieszko stawał we trzydzieści dwa hełmy. Odtąd my nie chodzimy na nie, bo do cesarstwa nie należemy, choć Czesi na nie jeżdżą do Augsburga, Merseburga i Trewiru. Musimy sobie sami wyprawiać turnieje. Tak jak tam Szwaby, Bawary, Franki, Renanie, my byśmy Krakowian, Mazurów, Szlązaków, Gnieznan stawić mogli, ano jeszcze ich mało!
Westchnął Bolko, Zbigniew śmiał się.
— Mierzyć się myślisz z cesarzem! — rzekł. — Strzeż się, byś ludzi nie śmieszył!
— I na turnieju, i w polu bym gotów z nim się mierzyć! — odparł Bolko. — A wy — dodał — chcecieli też stanąć z nami do gonitwy?
— Ja? Nie miałem Michny, co by mnie tej sprawy uczył rzekł Zbigniew złośliwie. — Gdzieżeście widzieli, aby klerycy do turniejów się brali? A to wszystkim wiadomo, że mnie inaczej jak klerykiem nie zwiecie.
— Nie ja — odpowiedział Bolko — ja cię zowię bratem.
— Bratem! Bratem! — podchwycił Zbigniew cicho. Dziś to jakoś tak wyglądało, jakbyś mi panem chciał być.
Bolko popatrzał nań.
— Ja? — spytał.
Starszy odpowiedział mu wzrokiem, którym gniew zdradzał.
— Hej, hej! Mnich to rozumny — przecedził przez zęby — ale i kleryk nie tak głupi, aby się nie poznał, co weń godzi.
Wyrwało mu się to mimo woli prawie i nim Bolko miał czas odpowiedzieć, Zbigniew dopiwszy kubka wstał, idąc pomiędzy ludzi a potem do niewieściego dworu królowej, z którym rad przestawał.
Wkrótce potem Bolko ze swymi wyszedł także, gotując się do turnieju zapowiedzianego. Choć Michno stary pragnął bardzo uczynić go prawdziwym turniejem na sposób zachodni, i czasu, i miejsca, i ludzi po temu nie miał, bo się na gonitwę nie przygotowano, a mało kto do niej miał wprawę.
Zamiast więc zwykłych dwunastu sztuk turniejowych i zapasów, w miejscu sznurami obwiedzionym mieli tylko towarzysze Bolkowi i on sam z nimi występować w całych zbrojach z włóczniami tępymi. Nie było ani listów zapowiednich, wójta turniejowego innego nad Michnę, ani wystawiania hełmów i tarczy, ani tego obrzędu, jaki był zwykł wielkim towarzyszyć turniejom. I tak wszakże nowością było to widowisko dla wszystkich niemal, bo go dawniej na dworze nie sprawiano. Biegali i próbowali się ludzie rycerscy często wobec mnogiego tłumu jeszcze za Bolka Wielkiego, ale wedle ochoty swej i woli, nie bacząc wielce ani na włócznie, ani na zbroje, ani na niebezpieczeństwo, i nieraz w takiej zabawie, gdy się zaciekli, jeden drugiego na śmierć przebijał.
Gdy naznaczony czas gonienia nadszedł, wyniesiono i króla do przedsienia, królowa też raczyła wyjść z niewiastami, nie żeby starsze panie do rozdawania nagród naznaczyła, lecz żeby się przypatrzeć. Śmiała się ramionami ruszając i utrzymywała, że w Augsburgu i Halli Saskiej, kędy turniejów była świadkiem, inaczej one wyglądały.
Nie było też tu ani tak wspaniale, ni tak gromadnie. Pole między sznurami ujęte, dosyć szczupłe, starczyło ledwie na dwie pary.
Wyjechał naprzód Bolko w całej zbroi, z tarczą i włócznią, na koniu kropierzem okrytym, a przeciwko niemu jeden z drużyny, bo innego nie znalazł, co by się z nim chciał mierzyć. Podbiegli na się, tknął włócznią swą Bolka Leliwa, ale się ośliznęła, sam zaś silnie pchnięty w środek zbroi, z konia się zwalił.
Po czym Bolko już więcej nie chciał się próbować z nikim, aby nie sądzono, że go własna drużyna oszczędza, a obcych nie było. Między sobą z różnym szczęściem ucierali się młodzi, pasowani dnia tego rycerze, przy oklaskach i okrzykach ogromnych. Padali i dźwigali się, kruszyli kopie, szermowali mieczami, aż wesoło na nich patrzeć było.
Królowa, przypomniawszy sobie obyczaj, wystąpiła niespodzianie z podarkami, które cztery najpiękniejsze panie z jej orszaku rozdawać miały, ale Bolko nagrody odmówił.
Wszystko się powiodło dobrze, tylko zwykły po gonitwach taniec wieczorny nie poszedł, jak był powinien. Młodzież trochę swawolna zmieszała go, a nadchodzący deszcz i burza gwałtowna zapędziły wszystkich pod dach, do izb, gdzie się już każdy, jako chciał, zabawiał i weselił. Król też wcześnie zniknął i zamknął się u siebie.
Wieczorem, gdy powietrze ochłodło, zbierały się gromadki, witali znajomi, bratali ci, co dawniej się nie znali, ochoczo i wesoło gwarzono i podśpiewywano. Bolko ze swymi siedział osobno przy Michnie, który o lepszych rozpowiadał turniejach i o piękniejszych paniach, jakie widywał na nich.
Posłuszny radzie Marka Zbigniew po Mazurach chodził, zaczepiając ich i usiłując dobrym słowem a wielkimi obietnicami jednać ich sobie. Niewiele jednak ufając królewiczowi, Marko Sobiejucha, który teraz podkomorzego i ochmistrza urząd spokojniejszy wziął na siebie, sam Mazurów zaczepiał, karmił, poił i dwuznacznymi słowy próbował, a zyskiwać się starał. Na zręczności mu nie zbywało. Gdziekolwiek kilku pochwycił, natychmiast rozmowę na pana swojego naprowadzał, kłamstwy się posługując.
— O! — mówił poufnie dobrodusznym Mazurom. — Królewicza naszego Zbigniewa tak znać trzeba, jak ja go od maleńkiego znam dziecka. Wielki to mąż, do rządzenia stworzony. Nie ujmuję młodszemu królewiczowi, wojak z niego dobry, ale rozumu tego nie ma, co starszy. A co warta szabla bez głowy! Niech no doczekamy panowania jego, zrobi on z Płocka stolicę państwa i Mazurom da pierwszeństwo. Bodaj żyły Mazury! Rozumu i męstwa nie ma nigdzie, tylko u nich!
Kłaniali mu się Mazurowie do kolan, a Marko prawił:
— O, o! Mąż rozumu też wielkiego Zbigniew królewicz, dlatego arcybiskup Marcin, ojciec nasz duchowny, kocha go jako syna, a drudzy nienawidzą. Uczył się on na księdza, to dosyć powiedzieć. Wszystko umie, zna wszystko, mądry pan, dobrotliwy pan, mężny pan.
Słuchali go milczący ziemianie, niektórzy oglądając się ku Zbigniewowi, aby też zobaczyć, czy mu tak jasno z oczów patrzało, jak głoszono.
Rozpytywano o życie. Marko opisywał, że był pan pobożny wielce, dobroczynny niezmiernie, gościnny i sprawiedliwy. Nie kosztowało go nic poprzysięgać na to. Sławił nawet męstwo jego okazane pod Kruszwicą, choć tam nic widzieć nie mógł, zawczasu uszedłszy z placu.
Tak się tu powoli sposobiła i przygotowywała przyszłość, a Sobiejucha, gdyby najmniejszą oznakę po temu schwycił, chętnie by był począł spiskować i zmawiać się przeciw królowi i Bolkowi. Ludzie mu się wydali bojaźliwi nadto i ostrożni.
— Król, Pan nasz Miłościwy — zagadywał do nich — tylko że już dysze. Niewiele mu należy, a jak oczy zamknie, o, pogotowiu nam być wszystkim potrzeba!
Oglądał się, czy kto nie mrugnie. Mazurowie popijali i oczy w piwie topili.
— Szkoda by Płocka — mówił dalej — gdyby młodszy górę wziął. Zaraz się wszystko do Krakowa poniesie, a nasz gród opustoszeje. Jeden Zbigniew, co to gniazdo kocha i szanuje.
Głowami potrząsali słuchający, ale ani ze słówkiem nie wyrwał się żaden.
— Zbigniew sto razy to powtarzał, że na Mazurach, pośrodku państwa, chce mieć stolicę. Toć serce kraju.
Marko okiem mrugając dodał:
— Dzielnice dwie mogą się kiedyś w jedną połączyć. Ręką wskazywał w prawo i lewo, na północ, południe, wschód i zachód.
Trafiał dosyć dobrze w ową miłość, jaką każda ziemia miała ku sobie, więcej ją niż państwo kochając. Właśnie się to czuć teraz dawało przy słabszych rządach Władysława, iż każda część, powiat niemal i gród czuł się odrębnym i chciał nim pozostać. Szląsk sobie, Kraków sobie, Mazury, Gniezno upierały się przy osobnym rządzie i bycie. Nieufnie spoglądano na tych, co przodować i skupiać chcieli. W to bijąc, mógł Marko pozyskać sobie ziemian tutejszych, obiecując, że oni innym rozkazywać będą.
Gdy Zbigniew i Marko myśleli już o jutrze, gromadka Bolesławowa zabawiała się jeszcze turniejem, zagadywano o Pomorcach, o łowach na dzikiego zwierza. Jeden opowiadał, jako szczęśliwie zmógł tura, jak żubra osadził, jak z niedźwiedziem się borykał, jak łosia pędził; drugi — jak jelenie ścigał ze psy i sokoły swe nosił. Rycerstwo młode nie marzyło o władzy, o panowaniu ani o kupowaniu sobie ludzi. Bolko potrzebował tylko swobody, aby mógł, gdzie niebezpieczeństwo się okaże, biec a potykać się i dokazywać cudów, rycerskich. Tu rozpowiadano wyprawę ową przeciwko Połowcom (przez Sieciecha nasłanym) i o pogromie ich w odwrocie, gdy już łupami obciążeni spoczywali.
O wielkim wojewodzie, który niedawno panował tu wszystkim, nikt teraz ani wspomniał. Nie postrzeżony jego wysłaniec wsunął się pomiędzy goszczących, nasłuchiwał, wyzywał nawet przypomnieniem palatyna. Ludzie się go nie zdawali rozumieć. Ci, co przypadkiem napomknęli o nim, sarkali nań. Co uczynił dobrego, zapomniane było, co złego zrobił, o tym dłużej zapamiętano. Nie żałował go nikt, szczególniej ci, co mu byli wszystko winni.
Tajemny poseł ostrożnie tu i ówdzie szepnął o tym, jak to on państwo chciał w jedno połączyć, aby silnym było; zahukano go, bo każdy lękał się, aby ziemia jego drugim nie służyła i słuchać nie była zmuszoną. Przekonać się mógł, wyprawiony na zwiady, iż nie miał po co jechać, bo Sieciecha nikt tu nie chciał.
Miał on i do królowej Judyty poselstwo tajne, a korzystając z powszechnego zamętu, zbliżył się z nim do niej, właśnie gdy młodemu Niemcowi wesoło się śmiała. Szepnął jej coś ostrożnie, sądząc, że bardzo wdzięcznie będzie przyjętym; królowa popatrzała nań zdziwiona wielce, a gdy Niemiec odszedł, zapytała od niechcenia o dawnego ulubieńca. Słnchała roztargniona odpowiedzi.
— Jeśliście od niego przysłani — rzekła — bądźcie ostrożni, nie bawcie tu długo. Gdyby was poznano i schwycono, z ciemnicy się wydobyć byłoby trudno. Wojewoda wrogów zostawił dużo, a druhów nie ma. Dobrze mu tak, gdy więcej chciał, niżeli mógł.
Królowa miała doń żal srogi, a że oprócz tego poseł był stary i niepoczesny, długo z nim nawet mówić nie chciała, pierścienia, który na znak przyniósł, oglądać sobie nie życzyła. Poszedł więc i skrył się lękając, aby nie był zdradzonym.
Późno w noc spotkał go Strzegoń w podwórcu, wlokącego się do miasteczka na gospodę.
— Nie mam tu co popasać długo — rzekł mu poseł — bywajcie mi zdrowi; miejsce po nas zarosło, znaku nie zostało. Trzeba na Rusi osiąść i o powrocie nie myśleć.
Lat dwa upłynęło od owej pamiętnej rycerskiej uroczystości. Pierwszych dni czerwca na zamku płockim, w kościele, słychać było przez dzień cały bijące dzwony. Nie wołały one na zwykłe modlitwy lud pobożny ani na ucztę weselną, nie śpiewały triumfu ani dziękczynienia; z wolna, smutnie jęczeć się zdawały, poruszając bez spoczynku.
W podwórcach widać było stojących ludzi z rękami opuszczonymi, z pochylonymi ku ziemi głowami. Duchowieństwo w komżach i kapach czarnych ciągnęło z kościoła na dworzec, którego drzwi i okiennice otworem stały. Wewnątrz mnogie światła gorzały.
Na świecie wiosna była wesoła, zieloność młoda, na zamku smutek i trwoga. Zdawano się oczekiwać na coś, wyglądać z obawą, królowej nawet izby stały zaparte i około nich nie było ludno.
Król umarł. Dogorywał długo, życiem ciężkim i tęsknym modląc się o śmierć szczęśliwą, płakał nad sobą i niepokoił losem ziem swoich. Żadnego z synów przy nim w godzinie ostatniej nie było. Bolko na Szląsku, we Wrocławiu siedział, Zbigniew w Gnieźnie. W chwili skonu dopiero obu im dano.
Arcybiskup, którego wieść smutna bliżej zaskoczyła, poprzedził synów i zebrawszy duchownych u zwłok królewskich odprawiał za spokój duszy modlitwy. Pięć dni mijało od śmierci króla, a żaden z synów nie przybył jeszcze. Z dnia na dzień czekano na nich z pogrzebem. Sędziwy pasterz gońców za gońcami wysyłał.
Miało się ku wieczorowi, gdy się orszak pod zamkiem ukazał, a po jaskrawych sukniach, kitach, kołpakach, nieładzie, w jakim biegł ku wrotom, łatwo w nim było poznać Zbigniewa. On to był w istocie. Dniem i nocą pędząc bez spoczynku, udało mu się wyprzedzić brata. Zgraja towarzysząca mu czwałem z wrzawą wpadła, jak do domu, na podwórze zamkowe. Królewicz zsiadł ze spienionego konia o krok ode drzwi żałobnej komnaty, z której powolny śpiew księży dochodził.
Spoczywały w niej na marach zwłoki Władysława już przyodziane jak do pogrzebu. Nie śmiano mu na skronie włożyć tej korony, której nie dostał za życia, ale tylko czapkę książęcą. Zamiast berła krzyż trzymał w ręku i tulił go do piersi. Pas rycerski świecił na biodrach, a ramiona osłaniał purpurowy płaszcz bogaty. Dokoła rzędem stali i siedzieli biskupi, prałaci, kapłani, mnisi czarni, klerycy, pieśń na przemiany zawodząc żałobną.
Zbigniew, przede drzwiami stanąwszy, rzucił okiem we wnętrze i zawahał się, co miał czynić z sobą. Skinął na Marka, który mu towarzyszył, przyzywając go ku sobie.
— U drzwi skarbca — odezwał się — straż natychmiast postawić, aby mi się go nikt tknąć nie ważył. Płock i Mazury są moim działem, co w Płocku jest — do mnie należy jednego.
Była to pierwsza myśl syna u zwłok ojcowskich. Mówiąc to wahać się nawet zdawał jeszcze, oddali zaraz cześć należną ciału ojcowskiemu, czy pójdzie, gdzie chciwość wołała.
Wtem zatętniało głucho, drugi orszak konny wjeżdżał w bramy zamkowe. Był to Bolko z ludźmi swoimi. Bracia zmierzyli się oczyma, w których łatwo wyczytać było, że niewielką miłością tchnęli ku sobie.
Młodszy z konia zsiadłszy wprost do izby żałobnej podążył, ukląkł u stóp katafalku i na mieczu oparty, modląc się, płakać począł.
Zbigniew, zamiast wnijść z nim razem, w podwórcu został, ani mu ojca żal, ani ludzi wstyd było. Nakazywał wszędzie stawić straże i rozporządzał się z nimi, jak by już gród obejmował we władanie. Do izby, w której księża nucili po cichu, przez okna pootwierane wpadał głos jego chrypliwy, nakazujący, gniewny prawie. Głuszył chwilami modlitwy. Zbigniew zapowiadał bratu i wszystkim zawcześnie, że się tu czuje i chce być panem.
Po skończonej modlitwie i ucałowaniu stóp zmarłego ojca, z wolna wyszedł Bolko w podwórze i załzawionym okiem potoczył dokoła. Zbigniewstał, jak by na niego oczekiwał. W twarzy jego malowała się niecierpliwość człowieka, który się trwoży i rad by co rychlej przebyć grożące mu niebezpieczeństwo.
Patrząc na Bolesława, umyślnie w głos powtórzył wydane rozkazy:
— Straż mi postawić u skarbca, objąć zamek. Aby mi się tu nikt nic tknąć nie ważył i nie śmiał.
Bolko zarumieniony ręką wskazał na otwarte drzwi izby, w której zwłoki ojca złożone były.
— Nie pora nam myśleć o ojcowskich skarbach ani o tym, co do kogo należeć będzie. Nie zmuszajcie mnie, abym i ja straże stawiał, a o prawa się moje upominał..
— Jakie prawa? — gwałtownie wybuchnął Zbigniew. — Płock jest moją dzielnicą, a co w nim, to moje. Starszym jestem i młodszego nie dopuszczę, aby mi przodował.
— Jam syn królewski — odparł Bolko — tyś syn ojca naszego z pierwszego małżeństwa swobodnego, z łaski przypuszczony do równości ze mną. Z łaski! Skarby ojcowskie do mnie należą.
Zbigniew zbladły, z oczyma roziskrzonymi, rzucił się na Bolka.
— Ani mi śmiej tego rzec raz jeszcze! — zakrzyczał. Pochwycić cię każę i rozbroić, a nie będę w tobie znał brata!
Bolko zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Ty! Mnie! — rozśmiał się. — Ty! Zapytaj, co ciebie czeka, gdy litość i cierpliwość moją wyczerpiesz. Ty przybłędo jakiś!
Zbigniew ręką chwycił za miecz, Bolko uderzył dłonią po rękojeści swojego i krok ku niemu postąpił. Kleryk się cofnął nieco strwożony. Oba drżeli z gniewu i oczyma na siebie pioruny ciskali.
— Zdzisław Belina! — zawołał Bolko. — Straż postawić u drzwi skarbca, a kto będzie śmiał się zbliżyć do nich, wiecie, co z nim czynić. Macie miecze u boku.
Ruszyli się natychmiast Bolesławowi, a choć ich była gromadka mniejsza, nikt nie śmiał przeciw nim występować. Znano, co mogli.
— Nie ważcie mi się nic tknąć! — zahuczał Zbigniew. — Zamek mój, jam tu panem!
Nie słuchając tego wierna drużyna Bolka na skinienie jego już się rozchodziła. Wzrok młodszego padł w tej chwili na otwarte drzwi, przez które ciało ojca i twarz zżółkła widać było. Zawstydził się i ocknął.
— Zbigniewie — rzekł łagodniej — nie pora przy zwłokach ojca, które na pogrzeb czekają, wyzywać się braciom i waśnić! Niech ciału oddana będzie cześć, rozprawimy się z sobą później.
— Tak! Byś, nim się pogrzeb odbędzie, opanował, co należy do mnie — począł starszy. — Ja cię znam!
I znak groźny ręką zrobił. Bolko wzruszył ramionami.
— Nie wyzywaj mnie! — zawołał — nie wyzywaj mnie w tej godzinie, gdy ból mój podwaja gniew i wzgardę dla ciebie. Powtarzam ci, nie wyzywaj, byś nie żałował!
— A ja ci mówię — krzyknął starszy — nie śmiej następować na mnie i na prawa moje. Mam siłę większą od twojej, zgniotę cię. Ty tu stać nawet nie masz prawa! Zamek mój, ziemia moja, wszystko moje — precz!
Uniósł się Zbigniew, lecz jeszcze słów tych nie dokończył, gdy Bolesław, który miecza nie dobył tylko przez poszanowanie dla zwłok ojca, poskoczył wołając:
— Precz ty stąd, przybłędo nikczemny! Bezwstydny chciwcze i przechero!
Natarł tak na Zbigniewa, że ten przelękły cofać się począł i na ludzi swych oglądając wołał:
— Tu! Do mnie! Do mnie!
Dwór Zbigniewa nie śmiał się przybliżyć, bo i Bolesława młodzież nadbiegała. Marko z towarzyszami opodal stał, miotał się, ruszał, ale przystąpić nie miał odwagi.
Bolko gnał tak cofającego się brata z usty zaciśniętymi, z twarzą wykrzywioną, aż do ściany przyparł.
— Jak ci nie wstyd — wybuchnął, o bok się zbliżywszy, mierząc go oczyma pełnymi wzgardy — jak ci nie srom tych ludzi, jeżeli się nie wstydzisz sumienia własnego. Nie oddałeś nawet czci zwłokom rodzica, pierwsza myśl twoja łupież! Nie umiesz nic zdobyć na nieprzyjacielu, a chcesz wyrwać bratu. Ty, ty!
I groził mu ściśniętą ręką. Zbigniew trząsł się, wołając ciągle na swoich:
— Sam do mnie!
Ludzie onieśmieleni stali nie poruszając się, patrzali po sobie, nikt pierwszym być nie chciał. Bolesław oczyma go palił i byłby zgniótł, gdyby majestat miejsca tego i godziny nie osłaniał słabego przeciwnika. Wstrzymywał rękę, która ciągle na miecz spadała.
Wrzawa ta z podwórza doszła wreszcie do izby żałobnej. Arcybiskup strwożony, przeczuwając, co się stało, w czarnej kapie, w mitrze, z laską pasterską w ręku, wychylił się na przedsienie. Podsłuchał spór, patrzał na waśń braci. Przerażonemu tym, co oczy jego widziały, głosu zabrakło.
Domyślał się, kto był przyczyną gorszącego sporu, ze słów, które podchwycił.
— W imię Boga ukrzyżowanego! — zawołał na ostatek. Hamujcie się! Opamiętajcie! Kto z was wszczął ten spór, królewiczu Zbigniewie?
— Ojcze! — odparł głosem drżącym, nie śmiejąc od ściany odstąpić krokiem, Zbigniew. — Ojcze! Jam nie winien! Upominam się o to, co mi należy! Skarby po ojcu są moje! Starszym jestem. Płock jest moim dziedzictwem.
Nic nie mówił Bolko, patrzał na arcybiskupa.
— Kazałem straże stawić u drzwi — mówił Zbigniew dalej — bo wiem, że tu będą czyhać na własność moją.
Biskup w ziemię laską uderzył.
— Królewiczu Zbigniewie — odezwał się — wiecie zaprawdę, iż wam sprzyjam. Ratowałem was z więzienia, wolność wam wyprosiłem, przyznanie synem, przebaczenie! Hamujcie się, abym się nie stał sędzią waszym i nieprzyjacielem! Nie macie słuszności za sobą!
— I wy przeciwko mnie jesteście! — wykrzyknął Zbigniew. — Wy, ojcze!
— Jestem za sprawiedliwością — rzekł arcybiskup surowo. — Porzućcie ten spór bezbożny, idźcie pożegnać ojca, aby mu cześć ostatnia oddaną była, a mógł odpocząć w spokoju…
Ręką drżącą nakazująco wskazał na drzwi izby otwarte.
— Byliście świadkami — odezwał się Bolko — że zaledwie przybywszy powinność spełniłem u nóg rodzica.
Zbigniew stał ze spuszczonymi oczyma i gryzł wargi.
— Mnie nawet na modlitwę nie dacie spokoju! — zawołał. — Nie mogłem wnijść! Drogę mi zaparto.
— Nie pora się tu rozpierać o prawa — przerwał ojciec Marcin — nie pora spór wszczynać. Oto piątą już dobę czekają na was te zwłoki i proszą, abyście je pogrzebać dali. Idźcie, idźcie!
Ręką ciągle na drzwi wskazywał.
Ruszył się Zbigniew, lecz zwrócił do swoich ludzi:
— Pamiętajcie — rzekł — abyście mi na chwilę drzwi skarbca nie opuszczali. Gdzie podskarbi?
Z tłumu, który ten spór zgromadził, wystąpił stary Zbilut Podkowa i w milczeniu się pokłonił.
— Klucze mi dajcie! — zawołał do niego Zbigniew.
— Nie waż mi się tego czynić! — zagrzmiał głos Bolka.
Arcybiskup załamał ręce. Była chwila groźnego milczenia. Żaden z braci ustąpić nie chciał.
Wtem arcybiskup wystąpił z całą powagą wieku, dostojeństwa i uroczystej chwili.
— Nim nowego pana dostaną te ziemie — odezwał się — jam opiekun ich i zwierzchnik. Rozkazuję ci, Zbilucie, abyś klucze zachował przy sobie, dopóki my, duchowni ojcowie i wykonawcy woli zmarłego króla, sporu nie rozstrzygniemy.
Podskarbi skłonił się i ustąpił natychmiast, aby więcej pozywanym nie był. Bolko też oddalił się i kilka słów szepnąwszy swej drużynie, ani patrząc już na Zbigniewa, posunął się ku izbie, w której ciało wystawione było.
Sam jeden pozostawszy ze Zbigniewem, ojciec Marcin ręce podniósł do góry i odezwał się głosem przejętym żałobą:
— Nad sobą miejcie litość! Ażali to postępek dziecięcia? Chcecie być synem królewskim, a rodzica uczcić ani opłakać nie umiecie. Ten synem jest tylko, co pobożnym dlań był i posłusznym dziecięciem.
Zgromiony Zbigniew spuścił głowę, lecz widać było, że uległ raczej z musu niż skruchy. Patrzali nań ludzie zgromadzeni z obawą, a razem i wstrętem jakimś, on sam sromał się postępku swego, ale go się nie kajał. Wolnym krokiem począł iść za starcem ku drzwiom, namyślając się i ociągając, gdy arcybiskup pochwycił go za rękę i niemal siłą poprowadził przed ojcowskie zwłoki.
Nie można już było dłużej ociągać się z pogrzebem. Ludu tysiące oczekując nań stały pod zamkiem. Mazurów, Polan, Szlązaków, starszyzny, ziemian, urzędników zebrane tłumy zalegały wszystkie podwórza. Przygotowania były uczynione, spieszono więc z ostatnimi obrzędy.
Nim wieczór zapadł, zwłoki złożono w trumnie dębowej i niesiono ją odkrytą do kościoła. Liczne duchowieństwo, dwaj synowie, córki, dwór postępowały za trumną przez komorników w czerni odzianych niesioną; królowej Judyty nie było tylko, powiadano, iż leżała chora. Niesiono oznaki władzy — miecz królewski, czapkę książęcą; laskę wodza, tarczę malowaną, broń pańską, wiedziono konia okrytego kapą czarną. Kościół napełnił się pobożnymi i pamiętnymi dobroci pana, który choć słabym był, ale okrutnym ani bezlitosnym nie okazał się dla nikogo.
Na całą noc, mieniając się, duchowieństwo pozostało przy ciele, nucąc psalmy i odmawiając modlitwy.
Sędziwy arcybiskup Marcin obawiając się, aby Zbigniew i Bolko znowu zwady nie rozpoczęli, pod klątwą zakazał im, aby się nie ważyli rozmowy nawet wszczynać z sobą. Zbigniew jednak, jak tylko w kościele nabożeństwo się skończyło, pospieszył na zamek ku swoim. Stał tu na czatach, oczekując nań, Marko, który zawsze był prawą ręką gnuśnego pana.
— Straże u skarbca postawiliście? — zapytał pospiesznie książę.
— Podwójne stoją — rzekł Sobiejucha — pana Bolkowa u drzwi samych, a nasze trochę opadał, razem ich i wnijścia pilnują.
Zagniewał się, pięści podnosząc, Zbigniew, dlaczego nie dobiegli pierwsi.
— Byłaby się krew polała — odparł Marko — a nas by o to obwiniono. Gdyby choć kropla krwi wytoczyła się czasu pogrzebu, dusza nieboszczyka nie miałaby spokoju i mściłaby się na Was.
To mówiąc, głową potrząsał Marko.
— Ta drużyna Bolkowa — dodał — to paskudny lud jest, bo milczkiem kąsa. Nasi zwykli krzyczeć, a z tymi wrzawą nic zrobić nie można, bez żadnego względu i pamięci od razu po łbach walą. Z nimi trudno.
— Naszych przecie daleko więcej jest — zakrzyczał Zbigniew — zgnietliby tę garść! Idź mi po mazowieckich ziemianach, przy mnie wszyscy stać powinni. Skarbów tych część jakaś i im się dostanie, gdy mi pomogą utrzymać się przy nich.
Sobiejucha stał zadumany. Pomimo nadziei poparcia przez Mazurów, walka w tej chwili zdawała mu się nie do rzeczy. — Miłościwy Panie — rzekł cicho, osłaniając się ręką — królewicz Bolko ma tu też swoich druhów, co z nim chadzali na Pomorców. Ostrożnie się brać potrzeba. Wszystko ludzie są tacy, że wnet rąbać się gotowi i nastraszyć się nie dają. Nasi do bitwy nie bardzo wprawni. A tu, w tych kątach i ciasnocie, jak byśmy się poczęli ścinać, i dla Was nie byłoby bezpiecznie, mógłby który naskoczyć znienacka.
Skończyło się na tym, straże wszędzie zostały podwojone. Noc upłynęła spokojnie, ale drużyna Bolka i Zbigniewa ani usnęła, ni się rozbrajała; jedni z drugimi ucierali się na słowa, docinając sobie i swym panom wzajemnie. W powietrzu czuć było walkę. Ci, którzy na straży nie stali, podzieleni na osobne gromady obozowali w podwórzach, podpatrując się i oczyma mierząc nieufnie:
Jak dzień, odezwały się znowu dzwony żałobne. U trumny stał Bolko, a opodal od niego Zbigniew, arcybiskup mszę uroczystą odprawiał, a gdy ostatnie pieśni przebrzmiały, zabitą już trumnę na dany znak spuszczono do otwartego wśród kościoła grobu, nad którym kamienny pomnik miał stanąć. Choć w ciągu lat ostatnich chory król prawie zapomniany dogorywał,” gdy trumnę spuszczać miano, rozległy się po kościele jęk i płacze dworu, komorników, czeladzi, która starca kochała i litowała się nad nim. Bolko upadł na trumnę i objął ją rękami, zachodząc się od łkania. Zbigniew pozostał nie ruszając się, chmurny i blady, jak by ten cały obrzęd nie obchodził go wcale.
Z kościoła wprost na stypę, ów chleb żałobny, który był w obyczaju, szli wszyscy ku zamkowi. Arcybiskup Marcin, choć znużony wielce i bezsilny, kazał się także prowadzić chcąc czuwać nad porządkiem i zgodą, dopókiby zwaśnionych braci nie przejednał. Obecność jego hamowała wszystkich, nie śmiano poczynać nic. Bracia tylko osobne zajęli stoły, Bolko ze swymi jak najdalej od Zbigniewa, który też otoczyć się kazał drużynie lękając się napaści.
Dokoła arcybiskupa zgromadziła się zwołana przez niego sędziwsza starszyzna, wojewodowie, starostowie, dostojnicy dworu, ziemianie i władycy. Chciał o. Marcin z ich pomocą spór o dział i władzę zwierzchnią rozstrzygnąć.
Dopóki uczta trwała, mówiono po cichu głosząc tylko pochwały zmarłego, pobożność jego szczególniej, bo tą się najwięcej odznaczał. Nikt też na nim krwi nie poszukiwał, bo przebaczał chętnie, a karał mało.
Dawszy znak swoim wstał potem arcybiskup i przeszedł ze starszyzną do tej izby, z której wczoraj zwłoki króla wyniesiono. Tu było przygotowane osobne siedzenie dla arcybiskupa i duchowieństwa; ławy dla starszyzny, dla królewiczów stołki suknem okryte. Obaj wiedzieli, iż zawołani będą jako przed sąd pod pasterską laskę.
Obok o. Marcina miejsca zajęli Baldwin, nowy biskup krakowski, Francuz rodem, ciemnego włosa, oblicza więcej rycerskiego niż kapłańskiego, następca po zmarłym od roku Lambercie, Paulin kruszwicki, Dionizy poznański, Filip płocki. Za nimi zasiadali wojewodowie, starostowie i różnych imion i dostojności starszyzna, jaka na pogrzeb zjechać mogła. Wśród niej otyły Magnus wrocławski jedno z pierwszych miejsc zajmował.
Zaledwie się tu zgromadzili, gdy Zbigniew, choć nie powołany jeszcze, pośpieszył pierwszy rozogniony i niecierpliwy, aby się nie dać uprzedzić. Bolko, zobaczywszy go wychodzącego, wstał także wiodąc z sobą dawnego ochmistrza Wojsława, Zdzisława Belinę, mężnego dowódcę Skarbimierza, Pawła i kilku innych mężów rycerskich a poważnych.
Zbigniew zaledwie się ukazał, nie zważając na arcybiskupa i duchownych ani starszyznę, do której zagajenie sprawy należało, podniósł głos z butą wielką i hałasem, chcąc mówić za sobą. Nie podobało się to wszystkim i arcybiskup nawet niechętnie głową potrząsał. Wśród rozpoczętej właśnie gwałtownej mowy, w której się o prawa do Płocka i do skarbów ojcowskich dopominał, wszedł zwolna, z powagą rycerską, otoczony drużyną swą Bolko i zajął przeciwną stronę izby, mowy bratu nie przerywając. Zbigniew własnymi wyrazy rozogniał się coraz bardziej i głośno wykrzykiwał:
— Nie ustąpię, nie dam stąd ani prószyny, pokrzywdzić się nie dozwolę. Co na zamkach w Krakowie i Wrocławiu jest, do tego ja nie roszczę prawa, ale co mnie należy, nie dam! Wszystko to moim jest!
Gdy to mówił, ślina mu z ust pryskała, język się z gniewu plątał, pięści podnosił, nogą tupał myśląc może, iż tym zastraszy brata. Bolko zachował się spokojnie. Gdy potok ten wyrazów wylał się cały, pomilczał trochę i ręką uderzył po mieczu, który zabrzęczał.
— Praw moich dowodzić nie potrzebuję — rzekł krótko — wie świat cały, że jestem synem królowej, gdy ten oto dzieckiem jest niewiasty, którą ojciec miłował nie poślubiwszy. Wie to cały świat, że go do klasztoru dano, aby ukryć srom urodzenia. Z łaski go król przyjął na prośby ojca naszego Marcina, z łaski mu dział dano. Ten ci dziś wszystkiego chce, gdy do niczego praw nie ma!
Dumnie patrzał Bolko.
— Hamuj się, miłościwy królewiczu — podnosząc ku niemu rękę przerwał arcybiskup. — Ktokolwiek on jest, bratem twym uznał go ojciec, dział naznaczył, chciał, abyście żyli w zgodzie. Na to przysięgaliście żywemu; dotrzymajcie umarłemu, aby dusza jego spokój miała. Jęczeć będzie utrapiony na świecie drugim niezgodą waszą. Chciał król, abyście się dzielili państwem; w tym i skarb objął, który do jednego nie należy, ale dwu wspólnym jest.
Baldwin, biskup krakowski, który niedobrze rozumiał jeszcze polską mowę, kazał ją sobie tłumaczyć i dodał po łacinie:
— Sprawiedliwa ze wszech miar jest, aby skarb królewski, tak samo jak państwo, był podzielony, a któremu ojciec dwie trzecie ziemi przysądził, ten i dwie trzecie skarbca wziąć powinien.
Arcybiskup gnieźnieński zachmurzył się nieco, usłyszawszy ten wywód, lecz krakowskiego pasterza poparli wnet Paulin a nawet Dionizy. Zbigniew, który łacinę rozumiał, żachnął się straszliwie za głowę porywając.
— Sprawiedliwym to jest — dodał Bolko — nie żebym ja przez chciwość skarbów więcej pragnął, ale przeto, że Zbigniew wojny nie zna, nie lubi i nie chodzi na nią. Mnie ludzi zaciągać, mnie kraj ochraniać, mnie nieustannie na czatach stać potrzeba.
Potwierdzali biskupi szmerem, potakiwali ziemianie. Zbigniew blady oglądał się wokoło, nikogo za sobą nie mając oprócz arcybiskupa, który; choć był za działem połowicznym, sam przeciw wszystkim stawać nie chciał.
— Dzielcie wedle prawa Bożego i sprawiedliwości — dodał Bolko. — Co wy rzeczecie, ja, jako posłuszny syn kościoła, przyjmuję za dobre.
Zbigniew zamilkł, dziki uśmiech twarz mu wykrzywił.
— Słabym ja dziś tu się widzę — rzekł cicho — a no drażnić i małego nie przystało, bo pokrzywdzony znaleźć może sojuszników i pomoc.
— Pomnijcie słowa ojca — odezwał się Bolko — które zapisane są, że kto z nieprzyjacioły i wrogami wiązać się będzie, temu dział jego i ziemie odjęte być mają.
I, jak miał zwyczaj, po mieczu ręką uderzywszy, milczący, a na pozór obojętny.
Skinieniem powołał ku sobie Zbigniewa arcybiskup, który ociągając się postąpił ku niemu. Otoczyli go tu duchowni i poczęli z cicha skłaniać a zmuszać niemal do zgody i pokoju.
Bolko ze starszyzną rozmawiał swobodnie, jak by go ta sprawa cała mniej obchodziła. Cisnęli się doń z ław powstając niektórzy, przypominali mu, do kolan schylali, uśmiechali radzi, że go widzą i słuchają. Tu już o wojnie zagadywano.
— Nie za wiele nas dwu na to państwo — rzekł do otaczających Bolko — walczyć mamy z kim. Bodajem nie zgadł, i Czechy na nas czyhają, Pomorcy nie śpią, a zemstą dyszą, z cesarstwem też przyjdzie się rozprawiać pewnie, bo do hołdu roszczą prawa, któregośmy nie winni. Ani pierwszy, ani Bolko, syn jego, nie służyli z ziem zdobytych cesarzom. Szli im w pomoc jako druhowie i panowie chrześcijańscy, nie jak słudzy.
Wszyscy się głośno ozwali:
— Tak ci jest! Tak! Wolni byliśmy i będziemy! Swoich panów mamy!
Gdy się tu toczyła rozmowa, biskupi naciskali Zbigniewa, który przynaglany opierał się coraz słabiej. Złość biła z jego sparzy, chęć zemsty okrutna, lecz musiał się poskramiać, aby nie pogorszyć swej sprawy.
Padł tedy wyrok wedle wyrzeczenia Baldwina krakowskiego. Zbigniew z zagryzionymi usty go słuchał. Bolko głowę skłonił.
Arcybiskup z siedzenia się podniósł.
— Nie dosyć na tym — rzekł. — Nic by uczynionym nie było, gdybyście sobie jako bracia rąk nie podali, nie poprzysięgli zgody i miłości.
Zbigniew cofnął się słysząc to.
Arcybiskup zmierzył go wejrzeniem surowym. Potrzeba było znowu namowy, próśb, nacisku duchownych, aby go zmusić do zwrócenia się ku bratu. Ruch ten spostrzegłszy Bolko sam wyszedł przeciw niemu z pogodną twarzą i rękę pierwszy wyciągnął.
Rad nie rad Zbigniew dłoń podać musiał.
— Bracie — rzekł — nie ostoi się ziemia nasza bez zgody, ja tobie, ty mnie pomagać będziesz… Jam człowiek miecza i wojny, pójdę na wrogów za ciebie i za siebie; ty czuwaj w domu i porządku strzeż. Będę ci wiernym, skoro ty mi nim być zechcesz.
Zamruczał słów kilka niewyraźnych starszy, a widać było, że na nim polegać nie mógł Bolko; rachowano na to, że czas gniewy złagodzi, a sama siła spraw wspólnych zbliży braci.
Nazajutrz rano z obu stron do działu wyznaczeni panowie zeszli się do skarbca królewskiego ze Zbigniewem i Bolesławem razem. Izba była wielka, ciemna, warowna, cała z muru grubego, z kratami w oknach żelaznymi i drzwi miała podwójne kute, drągami ciężkimi założone.
Nie były to owe niezmierzone skarby Mieszka i Bolka Wielkiego ani się nawet ze Szczodrego bogactwy porównać nie mogły, ale skromne życie króla, wojny szczęśliwe za czasów Sieciecha dozwoliły zebrać dosyć srebra i złota. Leżały stosami sztaby grube i bryły, stały mnogie naczynia, misy, dzbany, kubki, blachy ozdobne; wisiały kosztowne szuby i suknie. W osobnych skrzynkach złożone były co droższe ozdoby stroju, łańcuchy, pasy, kolce, pierścienie i wysoko w owych czasach cenione wonności i balsamy ze Wschodu przywożone. Wzięto na wagę grzywien kruszce, na liczbę odzieże, opony, sukna w sztukach, jedwabne tkaniny, bisiory, kożuchy i skórki sorokami powiązane. Pożądliwymi oczyma mierzył to wszystko Zbigniew, gdy Bolko, po skrzynkach spojrzawszy, rzekł na jednej z nich kładąc rękę:
— Przysądzono mi dwoje trzecich, bracie. Tak li?
Głową potwierdził Zbigniew przeczyć nie mogąc.
— Bierz połowę — odezwał się Bolko — ale to niech będzie moim.
W skrzynce leżały proste obręcze złote, korony przyniesione przez Kazimierza, Szczerbiec Chrobrego i włócznia św. Maurycego, która berłem była.
— Zgodali? — spytał Bolko.
Zbigniew widział tylko w tym kruszcu wagę i cenę, nie obchodziły go uświęcone pamiątki. Wzruszył ramieniem.
— Zgoda! — rzekł obojętnie.
Bolkowi zajaśniały źrenice i Szczerbiec ująwszy w jedną, włócznię w drugą rękę, zdjął kołpak obie ze czcią całując.
— Dzielcież, mili panowie, jako chcecie — zawołał ja najdroższą cząstkę mojej części zabieram!
To mówiąc mieczyk przycisnął do piersi i pokłoniwszy się wolnym krokiem wyszedł ze skarbca, komornikom za sobą rozkazawszy nieść korony.
Gdy się odwrócił od Zbigniewa, ten szyderskim okiem powiódł za nim.
— Połowa moja! — krzyknął radośnie — połowa moja!
Starszyzna potrząsała głowami widząc w tym złą wróżbę, że przez chciwość królewicz sprzedał koronę i berło.
Szeptał mu coś na ucho Marko, który bardzo pilnie działu doglądał.
— Gdy kraj posiędę — rzekł pogardliwie Zbigniew koronę mi złotnicy ukują, a arcybiskup ją poświęci. Potrzebniejsze mi złoto i srebro niż stare żelastwo.
Nie ustąpił troskliwy o swe mienie Zbigniew, dopóki mu część jego wydzieloną nie została. To, co Bolkowi należało, czeladź jego w skrzynie składając natychmiast wynosiła.
Wieczorem już wiedzieli wszyscy, komu się korony obie, berło i drogi dar Ottona, włócznia jak relikwia szacowana dostała. Arcybiskup westchnął i szepnął:
— Bądź wola Twoja!
Od Szczodrego czasów nie widział Kraków takiego napływu ludu i takiej wrzawy wesołej, jaka tu teraz panowała. Dwa lata już upływały od śmierci Władysława króla. Bracia rozstawszy się w Płocku po pogrzebie, przejednani na pozór, podawszy sobie dłonie, pokój poprzysiągłszy i zgodę, już prawie nie spotykali się z sobą.
Zbigniew siedział na grodach swoich bezczynny a zazdrosny, poglądając z dala na brata. Płynęło mu życie na strojeniu dworu i na przechwalaniu się przed swoimi, na okazałych występach i gnuśnym spoczynku, w którym roiły się myśli ambitne. Chciano go żenić, lecz że po myśli nie mógł, bo za wysoko patrzał, a dla niepewnego urodzenia sięgnąć nie mógł do książęcych córek, zwlekał, z Niemkami czas spędzając, których oprócz Grety kilka młodszych było zawsze na pańskim dworze i w łaskach.
Z większych rodów królewskich nie chciano mu dać córki, z pomniejszych, grafskich, których siła w Niemczech była, on brać nie życzył, w Rusi nie smakował, bo wychowaniem na pół Niemiec był. Bezżennym więc pozostał i klerykiem go po staremu przezywano. Pocieszając się mawiał, że gdy korony dostanie, łatwo mu będzie i o królowę.
Postarzała Greta, młodsza Maria z Halli Saskiej zabawiały go, gdy się znudził z Markiem i jemu podobnymi, którzy słuchać i poklaskiwać mieli obowiązek. Zamknięty w Płocku jak zwierz w jamie, który na pastwę, czatuje, Zbigniew ledwie z grodu głowę wychylał. Osłaniał się milczeniem od obcych. Wiedziano przecie w Krakowie, że do Czech posyłał potajemnie, sam do Borzywoja jeździł i z Pomorcami miał porozumienie.
Na wojnę nie chodził wcale, ludzi swych na nią nawet dawał niechętnie, czyhał na to, ażeby Bolka pobili nieprzyjaciele, naówczas zbierając się nań uderzyć. Tak rachował i swoim po cichu rozpowiadał. Bolkowi zaś szczęściło się na podziw, wychodził z walk zwycięsko. Złość, gniew i zazdrość rosły w Zbigniewie.
Panowie duchowni, a szczególniej Baldwin, biskup krakowski, obawiając się, aby młody pan, bezżennym będąc, ciągle z żołnierstwem obcując, przebiegając kraje różne, nie nabrał złych obyczajów (choć pobożność od tego strzegła), ożenić go postanowili.
Niemki Bolko brać nie chciał, aby z nią na dwór nie wprowadzać obcych i nieprzyjaznych ludzi. Czeszki wziąć nie mógł dla bliskiego pokrewieństwa, a niezbyt przyjaznych stosunków, z Rusi więc musiał, choć także bliską krewną zaswatać, aby żony dostać. Rajono mu kijowską Zbisławę, a papież Paschalis II na wstawienie się Baldwina biskupa dał zezwolenie na te śluby.
Cieszyły się wszystkie ziemie, Kraków, teraz stolica znowu, dworami ziemian, rycerstwem i gośćmi był przepełniony. Co chwila nowe poczty i nowi ludzie przybywali. Miasto, podzamcze, zamek, wsie okoliczne pełne ich były. Starzy, patrząc na Bolka, dwu dawnych Bolesławów przypominali, tak wspaniale, obficie i pańsko występował młody królewicz.
Tydzień jeszcze było do wesela, skarbiec ciągle stał otworem. Ktokolwiek na dwór przybywał, musiał dawnym obyczajem przyjąć suknię bogatą, bławatną, szubę okrytą złotogłowem, naczynie złote lub srebrne, wedle dostojeństwa. Zasłużeńszym nadawał Bolko ziemie i grody, klasztorom pola, stawy, dziesięciny, rybne łowle, lasy, osady. Nie było i jednego człowieka, który by odszedł z rękami próżnymi.
Na zamku okazały dwór pański, na nowo przybrany i uzbrojony, pachołkowie, czeladź, urzędnicy, wszystko wyglądało rzeźwo, ochocze, wesołe, jak by już królem był książę krakowski.
Wyprawieni przez Bolka z zaprosinami do Płocka ksiądz Hilarion, kapelan książęcy, ze Skarbimierzem wojewodą ruszyli zawczasu, aby mieli porę na wesele powrócić, które z uroczystością wielką odbywać się miało. Żaden z nich nie widział dworu Zbigniewa, a wystawiali go sobie podobnym wspaniałością i powagą do krakowskiego.
Ksiądz Hilarion, pobożny, dobroduszny kapłan, cichy i spokojny, posłanym był, aby mówił, i namawiał jako orator; Skarbimierz bowiem, rycerz mężny, ulubiony Bolkowi, dodany dla powagi, wojak i mąż umysłu bystrego, niechętnie i niełatwo się na słowa zdobywał. Mowę miał krótką i nieuczoną. Patrzał za to bystro i oka jego nic nie uszło. Nie szkodziło, żeby się bliżej rozpatrzył w Płocku, gdyż wieści stamtąd przychodziły osobliwe, groźne. Rozpowiadano, że Zbigniew zmowy czynił potajemne przeciwko bratu i właśnie czasu wesela, korzystając z tego, że wszyscy się mieli gromadzić w Krakowie, nasłać miał na kraj Czechów i Pomorców, sprzymierzeńców swoich. Nie wierzono pogłoskom, oburzał się Bolko szlachetny, inni też nie dawali wiary, lecz ostrożność nie wadziła.
Wypadło tak, że dla uniknięcia skwaru, lato bowiem było, do dnia dojeżdżali ku Płockowi wysłani z pocztem dosyć licznym, gdy na gościńcu od grodu wiodącym spostrzegli kilkanaście koni, a między nimi starszynę jakiegoś (co po stroju i zbroi poznać było można). Jadący, poczet przeciw sobie zoczywszy, nagle rzucili się w bok, na pola i manowce i w zaroślach znikli im z oczów. Chociaż dzień jeszcze nie dosyć był jasny, a gromadka ta szybko uchodziła, bystry wzrok Skarbimierza, który niejeden raz z Pomorcami się ścierał, po kroju odzieży, broni i zbroi poznał nieprzyjaciela.
Pomorcy to byli. Co oni tu, wpośród kraju wrogiego im, pod samym niemal grodem robić mogli, w małej kupce tak bezpieczni? Zdumiał się Skarbimierz. Nic jednak, nawet ojcu Hilarionowi o tym, co widział, nie powiedziawszy, przy sobie to zatrzymał. Do miasta zbliżając się, gdy już dzień robił się jasny, nikogo więcej nie spotykali, oprócz trzód, które na pasze pędzono, koni powracających z noclegów i pieszych ludzi, idących w pole.
Mizernie, ubogo i nędznie lud Zbigniewa wyglądał; na podzamczu też, co żyło, również licho i odarto się ukazywało, a gdy na zamek zjechali i wojsko książęce zobaczyli, niezdarne, opuszczone, samopas chodzące, w odzieży brudnej, poznał Skarbimierz, iż tu życie całe inne być musiało niż w Krakowie.
Gdy się goście ukazali, a oznajmiono o nich, wnet wszystkich ze kątów poczęły się wysuwać postacie różne, jedna od drugiej dziwniej wyglądające. Młodzież blada i jakby po nocnym pijaństwie niewywczasowana, kobiety z włosami rozpuszczonymi, starzy jacyś nicponie w odzieży łatanej, dwór i komornicy nie umiejący się pokłonić, a patrzący dziko i dumnie, nie jak na sługi przystało.
Ktoś pobiegł zbudzić śpiącego jeszcze Marka Sobiejuche, ochmistrza dworu, który zaledwie opończę narzuciwszy wywlókł się naprzeciw nim na powitanie.
Królewicz, choć godzina była późna, także spał jeszcze i wylęgał się. Tymczasem posłom ukazano izby, zapowiadając rychło jadło i napitek, ale z tym nie szło sporo. Ładu nigdzie nie było, krzyki i hałasy, bieganie po dziedzińcach odzywały się, niesfornie, dawano rozkazy, popierając je klątwami, nie było słuchać komu.
O. Hilarion, nimby pan wstał i posłuchał ich, poszedł na mszę do kościoła, Skarbimierz siadł oknem wyglądać na to znędzniałe teraz i opuszczone zamczysko. Wszystko tu opadało i chyliło się, dachy, ściany, budowle i szopy utrzymane niechlujnie. Konie chodziły chude, ludzie biedzi, z twarzami podrapanymi. Spierali się jedni z drugimi i rozkazywali a kłócili, posłuchu i karności nie było.
Na wielkie prośby Zbigniewa, który się chciał uczyć niby rycerskiego rzemiosła, zostawił mu Bolko starego Michnę. Znajomy z nim dawno Skarbimierz ujrzał go właśnie wychodzącego z komory o kiju, bo noga mu coraz mniej służyć chciała. Pospieszył do niego. Michno się uradował wielce, piecz wnet do smutnej twarzy, jaką miał wprzódy, powrócił.
— Bóg z Wami! Jakże się miewacie? — począł Skarbimierz.
Michno w oczy mu popatrzył, ramiona ścisnął i splunął.
Ręką powiódł dokoła, jak by chciał powiedzieć: — Patrz, jako widzisz, tak pisz.
Uśmiechnęli się do siebie.
— Miłościwy mój! — szepnął Michno z cicha — gdybyście to mnie z sobą stąd zabrali. O, jechałżebym rad jak na stu koniach!
— Nudno Warn, stary? — spytał poseł.
— I robić nie ma co — odparł Michno. — Rycerstwa uczyć, kiedy do niego serca nie mają? Co innego im w głowie! Ładu nie ma.
Urwał Michno, jak by mu się mówić nie chciało. Skarbimierz szepnął, iż na rozmowę wieczorem by się zejść mogli. Teraz prowadzić jej dłużej nie byłoby sposobu; zbyt wiele oczu patrzało i uszu słuchało. Pachołków i niewiast, starych i młodych, włóczyło się mnóstwo, stawali do rozmów, śmiali się głośno i zdawali się tu panować, nie zważając na nikogo. Tu i ówdzie mowa czeska i niemiecka przebrzmiewały między służbą.
Marko też, przyodziawszy się prędko, stawił się, aby posła wybadać, z czym przybywał.
— Cóż nam przynosicie? — zapytał.
— Nietrudno to zgadnąć — odparł Skarbimierz — przyjechaliśmy zaprosić księcia na wesele naszego pana. Któż mu ma być drużbą, jeżeli nie brat?
Marko się po wyłysiałej głowie poskrobał.
— Zapewne — odparł — tylko że nam pan coś nie domaga. Nikt pewnie nie kocha i nie szanuje więcej nad niego pana Bolesława, nikt się jego szczęściu i męstwu nie dziwi bardziej! Gdyby mógł!
— Cóż to za choroba? Od kiedy? — spytał poseł.
— Kto może wiedzieć, co to jest? — westchnął Sobiejucha. — Baby nie rozumieją, my też. Odprawiają księża msze święte, chodził książę relikwie całować, ocierał o nie głowę. Na piersiach ma ciężar, zmory go po nocach duszą.
Zwlokło się czasu trochę na tej rozmowie. Nierychło dano znać, że królewicz posłów przyjąć jest gotów, a że o. Hilarion wrócił z kościoła, szli więc z nim, odziawszy się przystojnie, na dwór książęcy.
Tu widok się im przedstawił niespodziany. Zbigniew rad był wystąpić po swojemu, aby okazać potęgę i dostatek; służba więc, która niedawno odarto i boso po dziedzińcach biegała, stała przywdziawszy bławaty, łańcuchy i miecze pozłociste. Napędzono jej zewsząd, aby liczbę powiększyć, w izbach i sieniach gromady się tłoczyły. Sam Zbigniew odział się w szkarłat i złoto. A że Bolko nosił zawsze na piersiach na złotym łańcuchu blachę z wizerunkiem ojca, on też ciężki łańcuch wziął na piersi, zawiesiwszy na nim klejnot wysadzany kamieniami, smoka skrzydlatego wyobrażający.
Dwór nie umiał, prawda, stać jak należało ani się ruszyć raźnie, ale go było dużo i wystrojonego jaskrawo.
Skarbimierz, który dawno nie widział księcia, a słyszał o nim, że był chory, zdziwił się ujrzawszy otylszym, niż był, i jakby obrzękłym, ciężkim, z oczyma podpuchłymi, bladym, przed czasem postarzałym. Gnuśną naturę czuć w nim było, spoza której przebiegłość i chytrość się przebijała. Posłów książę przyjął nadzwyczaj uprzejmie, acz w głosie, wejrzeniu i postawie nie było tej życzliwości, jaką słowa głosiły.
O. Hilarion sprawił to, z czym go posłano, wypowiedziawszy pięknie i gładko, jak książę Bolko tęsknie czekał na brata, chcąc go mieć w uroczystej chwili przy sobie, by mu jako starszy w rodzie pobłogosławił.
Zbigniew słuchając, bródkę, która mu rzadko rosła, poczesywał ręką białą, a gdy i Skarbimierz potwierdził w krótkich słowach zaproszenie, odezwał się głosem przerywanym:
— Z duszy całej rad bym służyć panu bratu, któremu za pamięć dobrą i miłość dziękuję. Obowiązek to mój, który czuję i spełnić bym pragnął. Nieszczęśliwie się chwila złożyła! Choroba mnie męczy, dla której dłuższej podróży odbywać nie mogę, a i od granicy czuwać muszę. Łzy mi prawie z oczów tryskają, iż odmową odpowiedzieć los mi nakazał; nie będziecie wymagać rzeczy niepodobnej. Chory jestem.
Mówił to, a w twarzy wyraz miał niecierpliwy i kwasu pełen. Co innego usta, co innego prawiły oczy, którymi posłów i dwór ich poważny mierzył.
— Będziecie tam mieli — ciągnął dalej — gości, powinowatych, książąt i panów podostatkiem. Nie mówiąc już o Rusi, zjawi się może kto j z Pragi! Ja tam niekoniecznie potrzebny ani może pożądany, zastąpią mnie inni.
Zaciął się nieco i dodał złośliwie:
— Wasza przyszła królowa Zbisława wedle praw kościelnych pono królewiczowi bratu bardzo jest bliską?
— Tak jest — odpowiedział o. Hilarion — ale na to mamy osobne rozwiązanie, dozwolenie i błogosławieństwo Ojca naszego, papieża rzymskiego.
Uśmiechnął się Zbigniew.
— Toście aż tak daleko szukali zezwolenia? — rzekł. — Któż jeździł po nie?
— Nie posyłano nikogo, biskup Baldwin na piśmie dostał to z Rzymu — rzekł duchowny.
Książę głowę pochylił, jakby z poszanowaniem dla stolicy świata chrześcijańskiego.
— Miłość Wasza — dodał poseł — pomimo cierpienia zechcesz się nam dać uprosić. Zdrowiu to nie zaszkodzi, a miłość braterską ukrzepi i ustali. Pan nasz nad wszystkich gości Was oglądać pragnie.
Zbigniew popatrzał trzęsąc głową i śmiejąc się po do siebie.
— I ja też widzieć go, do piersi braterskiej przycisnąć, gorąco pożądam. Cóż, gdy woli nie staje siły? Na koniu usiedzieć długo nie mogę. W drodze bym gdzieś obiegł. Płaczę nad tym, lecz sprzeciwić się woli Bożej nie śmiem. Znać sam Bóg tego nie życzył sobie. Przez usta Wasze prześlę Miłościwemu Bratu winszowanie moje i wyrazy serdeczne, powiecie mu, jak boleję.
I przerwawszy nagle dodał:
— Chciejcie tymczasem odpocząć, a używajcie, co Bóg dał, do woli. U mnie tu, ubogiego człeka, który z nieprzyjaciół łupów nie biorę, dostatków takich i bogactw jak w Krakowie nie znajdziecie. Nawykłem do prostego życia zawczasu go skosztowawszy.
W pokorze tej przebijało się szyderstwo. Wstał zaraz książę i ręką pożegnał posłów, chociaż o. Hilarion jeszcze się przemawiać sposobił. Odeszli oba smutni, czując, że odpowiedź zawczasu była przygotowaną.
Kapelan niezupełnie jeszcze zrozpaczywszy poszedł natychmiast do biskupa, ufając w to, że przez duchownych wyrobić może, by Zbigniew odmienił zdanie i na wesele przybył. Zbyt jawną byłaby zła wola i niechęć, gdyby się odmowa utrzymać miała pod pozorem choroby, która widocznie zmyśloną została.
Skarbimierz wprost do izby wyznaczonej udał się, myśląc niezwłocznie gotować się do powrotu. O. Hilariona tylko prośba na jeden dzień go wstrzymywała. Nie mając z co z dniem robić, powlókł się po starym, znanym sobie zamczysku, którego opuszczenie i zaniedbanie serce mu ściskało. Szukał Michny, aby się z nim rozmówić. Było już z południa. Stary drzemał, gdy do niego przyszedł, lecz prędko oczy przetarłszy wstał i mieli rozpocząć poufną pogadankę, gdy Michno dał znak Skarbimierzowi, na ściany ukazując, szczerze i głośno nie było bezpiecznie mówić w tym domu.
— Nie macie co robić — rzekł — ja też, bo rycerzy tu nie potrzebują takich jak ja. Bawię się, czym mogę. Pójdziemy nad Wisłę, stoją tam moje więcierze, obejrzym je, czy się ryba nie złowiła. Po drodze o starych czasach się pogwarzy.
Wziął sak na plecy Michno i tak z góry się spuściwszy nad Wisłę zaszli we dwu ku brzegowi.
Michno milczał w początku, aż się dobrze od zamku oddalili.
— No cóż — rzekł żywo — z niczym was odprawili? Juści inaczej nie mogło być. Nasz pan brata cierpieć nie może, rychlej by go na cmentarz powiódł niż do ołtarza. Gładkimi pewnie słowy odprawił.
— Bardzo — rzekł Skarbimietz.
— Na słowach mu nie zbywa — dodał Michno. — A, miły panie! Jakże bym ja rad od słuchania tych pięknych słówek wyrwał się ku wam! Gdyby mnie puścił!
Schylił się do ucha Skarbimierza:
— Słowom jego nie wierzcie! Zdradę knuje!
— Wiecie co o tym? — pytał poseł.
— Nie mówiłbym na wiatr — rzekł Michno. — Dlatego że oczy i uszy mam, lękam się, iż mnie stąd wypuścić nie
zechce.
— Mówcie, co wiecie, na Boga! — począł Skarbimierz.
— Po pijanemu z Marka, który mu służy, dobyć można wszystko — mówił z cicha Michno. — Sobiejucha potajemnie do Pragi jeździł, pewno nie dla jednego pokłonu. Pomorcy tu wczoraj sami dla jakiejś narady zjeżdżali.
— Zdało mi się, żem ich stąd wracających spotkał na drodze rano — rzekł Skarbimierz — ale zobaczywszy obcych, w bok się zaraz rzucili.
— Oni to byli pewnie — potwierdzi! Michno. — Ja niewiele bym wiedział i zobaczył, ale z Marka, gdy mu się gadać chce, nie ciągnąc go, dostaję języka. Królewicz przed nim spowiada się ze wszystkiego, a on nie strzyma, co wie, gdy się dobrze napije. Sto razy słyszałem odgróżki i napomknienia, że Czechów i Pomorców pewni są, którzy im pomagać mają.
— Na brata, którego łaską żyw jest i bezpieczny? — podchwycił poseł.
Michno się uśmiechnął.
— A za cóż brat mocen, sławny i szczęśliwy? Dlaczego przoduje i co dzień silniejszym się staje? Toć wina nie do przebaczenia. Sam nie może nic, a rad by i drugiemu nie dał, a zgubił go. Przywiązałby mu kamień do szyi, gdyby mógł. Czasu wesela wszyscy się zbiorą do Krakowa, kraj będzie stał otworem. Azali nie dobra pora?
Skarbimierz strząsnął się z gniewu i oburzenia, po rycersku klątwa mu z ust wybiegła.
— Bodaj szczezł zdrajca!
— Albożeście myśleli, że tu co innego zastaniecie? — kończył stary. — Jakim się człowiek urodził, takim umiera. Nie macie tu co robić długo, żegnajcie i powracajcie co rychlej, aby się mieć na pogotowiu.
Skarbimierz zadumany szeptał jeszcze:
— A taką nam miłość oświadczał!
— I większą jeszcze okazywać będzie, aby was uśpić — mówił Michno. — Znać go potrzeba, jakim on jest. Ja nań codziennie patrząc na wylot go przenikam, choć bystrym nie jestem. Wężową naturę ma, pełznie nisko i pokornie, aby kąsać.
Siedli nad brzegiem, aby obszerniej rozmówić się swobodnie, bo nikogo dokoła nie było. Michno wytrząsając małe rybki z więcierzy do saka, bo połów nie był szczęśliwy, o swym życiu, o dworze, obyczajach i zajęciach Zbigniewa rozpowiadał. Pomorców tu już nie po raz pierwszy widziano, zmowy z nimi przeciw Bolkowi dawno były rozpoczęte. Nie wojowali też ze Zbigniewem i szanowali granice jego, brali i przywozili podarki. Tak samo na dworze pragskim przyjaciół sobie jednał książę potajemnie, czując, że bez tych pomocników brata nie zmoże, a występować jawnie nie śmiejąc.
— Co tylko krakowskiemu panu nieprzyjaznego jest — mówił Michno — co mu szczęścia zazdrości, wszystko to do nas zdąża, gromadzi się i naradza. Gdyby dobrego pana łatwo zgubić było, już by dawno go obalili.
Gdy się wiadomości wyczerpało, a wieczór nadchodził, Michno pożegnawszy starego znajomego, dla niepoznaki sam saki na plecy wziąwszy, powrócił na zamek, inną mu ścieżynę wskazawszy.
Gdy Skarbimierz przyszedł nazad do izby, znalazł tam już jednego z komorników królewicza, który go zapraszał do pana. Zbigniew chciał z nim mówić sam na sam i przyjął z większą jeszcze uprzejmością niż z rana. Wino już na stole przygotowane było, które i książę popijał, i zapraszał gościa na nie, sam mu kubek nalewając.
Ufając w swą zręczność, Zbigniew badać go próbował i ciągnął z niego wiadomości, których potrzebował. A że Skarbimierz głośnym już był jako jeden z najdzielniejszych dowódców, starał się książę obietnicami wielkimi sobie go pozyskać.
Nie powiodło mu się z nim jednak, na wiele pytań krótkimi słowy odpowiadał poseł, a gdy przyszło zachęcenie do służby, rzekł, że w Krakowskiem ojczycem był i z ziemi swej wynosić się nie chciał, choćby mu gdzie indziej lepiej być miało.
Dosyć zręcznie zapytywał potem książę o wojsko, jak liczne było, o przymierza z sąsiady, zwłaszcza o Ruś, o Czechów i Niemców, oświadczał się z wielką miłością dla brata i troską o te ziemie, które oba dzierżeli. Potajemnie i poufnie dodał, że na Pomorców miał oko, posądzając ich, iż zdradę knuli.
Ponieważ się bez tego obejść nie mogło, kazał książę podarki ślubne przynieść dla brata i posłowi je wręczył. Pokaźne one były, choć niewiele warte, bo co najlichsze i najlżejsze srebra wybrano, tak kowane misternie, aby się na oko ciężkimi wydawały. Kilka też sztuk bławatu dodano, który w sklepie długo chowany poblaknął i zleżał się. Dla Skarbimierza łańcuch i kubek, dla o. Hilariona też pierścień z okiem szafirowym ofiarował książę, oświadczając życzenie, aby się wesele szczęśliwie i spokojnie odbyło. Powtórzył to kilkakroć z uśmiechem osobliwym i pożegnawszy posła szedł do izb swoich.
Skarbimierz, chwili jednej nie tracąc, chciał co rychlej ruszać w drogę. Konie kazał mieć pogotowiu, tak go nagliło to, o czym się tu dowiedział.
Ojciec Hilarion powrócił od biskupa zafrasowany, gdyż tęż samą tam otrzymał przestrogę i napomnienie, aby się czasu wesela na ostrożności mieli. Nie było już wątpliwości, że się tu zdrada potajemnie gotowała z dawna, oczekując tylko pory przyjaznej.
Michno, który wkrótce potem nadszedł także, szepnął, że wyrwać się na teraz z niewoli nie może, aby nie obudzić podejrzenia, ale się spodziewa innego zażyć sposobu dla uwolnienia ze służby książęcej.
Sobiejucha, nie puszczając jeszcze posłów, gwałtownie ich do siebie prosił na napitek, czemu odmówić nie mógł Skarbimierz. O. Hilarion podziękował. Znalazło się tu kilku starszych komorników, przyszedł Michno i wzajem próbowano się u dzbana wybadywać. Z posła wszakże dobyć co było trudno, a Sobiejucha, podchmieliwszy sobie, pierwszy się wygadał.
Chodziły gęsto kubki, rozprawiano o wojnach, o dawnych i nowych czasach, o młodych królewiczach. Marko im więcej pił, tym ochotniej i weselej wygadywał, co mu ślina do ust przyniosła.
— Wiemy my — mówił — iż nas ogadują, jakobyśmy byli ludzie nierycerscy i leniwi! A kto to wie, czy nie przyjdzie czas, gdy my rycerzy pobijemy? Co mi to za sztuka pałką w łeb dać, swojego nadstawiając; nie lepiej nasłać drugiego, żeby guza napytał i nabił?
Śmiał się Sobiejucha, a Skarbimierz mu pomagał, udając, że nic nie rozumie. Spróbował jeszcze, azali się Zbigniewa przez ulubieńca zyskać nie uda.
— Nim co będzie — rzekł — nim do guzów przyjdzie, Wy tu, miły panie, przodujecie, ucho pańskie macie, powinnibyście tego dokazać, aby do nas na to wesele jechał! Ja bym Wam za tę przysługę sutą szubę krytą pięknie i srebra kilkadziesiąt grzywien mógł ofiarować, nie licząc pomniejszych podarków. Bolko nasz szczodrym jest.
Sobiejucha głową kręcił.
— Szubę bym wziął, dzbanom srebrnym i grzywnom byłbym z duszy rad — rzekł — ale tego dokazać nie potrafię, aby mój pan zrobił to, czego nie chce.
— Dlaczego? dlaczego? — pytał poseł. Czerwony już i mocno napity Marko bełkotał:
— Chcecie prawdy? Nam bo nie w smak patrzeć, jak drudzy miody podbierają, a nam się susz zostaje. Komu śpiewają chwałę żołnierze? — Bolkowi! Kto mężny? — On! Kto dobry, kto praw, kto wielki? — Zawsze on! Naszemu panu od początku wciąż się krzywda dzieje. Odsądzili go, jak kota od misy, od Krakowa, od starszeństwa, popchnęli w kąt na Mazury. I Wy chcecie, żebyśmy my naszą biedę i wstyd na świat wywlekali, aby na weselu starszy brat szedł niosąc kraj płaszcza młodszemu?
— Zasię nie — rzekł Zbigniew — starszy by pewnie miejsce miał poczesne.
— Hej, hej! — plótł Marko. — Co o tym rozprawiać! Jam się, włócząc po świecie, dużo napatrzył braterskich miłości i nasłuchał o nich. Trudno się całować, gdy złość dusi.
— My się nie mamy o co złościć — odparł Skarbimierz.
— Nie bajajcie! — rozśmiał się Marko. — Wzięliście dużo, a chce się wam więcej jeszcze, bodaj i Mazurów, i Płocka, i Gniezna a Poznania. Bolko by rad na gwałt być Chrobrym! Znamy was, znamy!
Napiwszy się Marko, niby z wesołości śpiewać począł jakąś pieśń starą o dwu braciach Lechu i Kraku. Miało to swe znaczenie. Skarbirnierz zrozumieć nie chciał.
Niewiele mówiąc sam, dobył przez ten wieczór poseł więcej z Marka niż od innych. Miał taką prostoduszność żołnierską, iż przebiegły Sobiejucha, za nierozgarniętego człowieka biorąc go, cale nie wystrzegał.
— Wy miłujecie Bolka — mówił ochmistrz — a ja powiadam, że u mego pana służyć najlepsza rzecz. Prawda, że rozsierdziwszy się pięścią sięga do gęby, nie szanując zębów starych, że i za ucho targnie, gdy mu co dokuczy, ale za to ja tu jestem panem nad drugimi i innym mordy rozbijam, jak chcę. Pracy takiej utrapionej jak u was nie mam. Wylęgam się do białego dnia, czeladzią się posługuję sam, bo na wyprawy ani na łowy nie chodziemy. Złote życie! — Ręce podniósł z kubkiem w górę. — U was jak w klasztorze klauzura i dzwonek, dzień podzielony, spoczynku nie ma nigdy, służba jak niewola; u nas człowiek brzucha dostanie i dobrze mu.
Pogładził się po piersiach.
Późno w noc przyjęcie u ochmistrza skończyło się śpiewaniem, do którego i małżonkę swą Gretę wezwał Marko, bo dla mienia i łaski pańskiej ożenił się z nią stary Sobiejucha. Nie była to już piękność dawna, ale niewiasta otyła, blada i ociężała, z wypłowiałymi oczyma. Na prośbę męża zaczęła śpiewać pieśni niemieckie, które nie wszyscy rozumieli, wesołe być musiały, bo ona sama i mąż śmieli się z nich mocno. Zasłyszawszy o weselu Bolka, odezwała się do Skarbimierza z ubolewaniem, że książę Zbigniew żenić się nie myślał, a z lada jakimi niewiastami żył nieporządnie; mąż jej wprędce usta zamknął, nie dając się z tym zbyt rozgadywać, bo była też po kilku kubkach i nad miarę otwartą.
Korzystając z tego, iż wszyscy dobrze byli podchmieleni, gdy się rozchodzili, Michno przeprowadził do izby Skarbimierza, szepnąwszy mu przy rozstaniu, że wieczorem nawet nowego gońca do Pragi wysłano.
Nie kładnąc się już na spoczynek, posłowie dnia tylko doczekawszy, jak na brzask, w drogę ruszyli, spiesząc z powrotem bardziej jeszcze niż do Płocka. Raźniejszą była ta podróż, gdyż im się więcej ku Krakowu zbliżali, tym w liczniejszej gromadzie ją odbywali. Łączyła się z nimi mnogie dwory i poczty ziemian, które na wesele także dążyły. Wszyscy nieśli podarki, a występowali z końmi, ludźmi i przyborem takim, by swemu panu wstydu nie uczynili.
Skarbimierz to z jednymi, to z drugimi kawał drogi razem jadąc, wymijał ich i pospieszał, mając na sercu to, p czym się w Płocku dowiedział. Zazdrość Zbigniewa zrozumiałą była posłowi, gdy wśród panów, których spotykał, znalazł wielu i z dzielnicy mazowieckiej pospieszających z hołdem do Bolka, którego za zwierzchnego pana głos powszechny uznawał. Ze wszystkich ziem, od Poznania, Gniezna, Szląska, zarówno jak z sandomierskiej i krakowskiej, jechali ziemianie.
Na zamek krakowski ledwie się już dobić było można, gdy posłowie wrócili, a do królewicza dostać niełatwo, gdyż ciągle otoczony, coraz nowo przybywających sam przyjmował. Przygotowania do wspaniałego i uroczystego obrzędu olbrzymie były, gdyż kilkanaście dni trwać miały uczty, a goście liczyli się na tysiące.
Pora do napaści na dzielnicę Bolkową w istocie była dobrze wybraną, rycerstwo niemal wszystkie gromadziło się w Krakowie.
Skarbimierz, zaledwie z konia zsiadłszy, szedł do komnaty pańskiej, aby się z nim rozmówić na cztery oczy i z poselstwa zdać sprawę. Choć weselną chwilę zatruć miał wiadomością, jaką przynosił, Skarbimierz taić jej nie mógł. Począł więc po prostu swą powieść, co zastał w Płocku, jak był przyjęty, co widział i słyszał, księdza wzywając na świadectwo. Bolko się w początku oburzył, wierzyć nie chcąc, wreszcie nie mogąc wątpić o prawdzie, zasmucił się wielce, jak by brata utracił.
Zwołano kilku wojewodów na radę. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że podobne poszlaki i głosy mieli z dawna, a zdrada była pewną.
— Nieprzyjaciół się tak bardzo nie zlękniemy — odezwał się królewicz — człowieka mi żal, którego kochać chciałem, a zniewidzić muszę, choć mi jest bratem.
Na zamku nic się na oko nie zmieniło, rada odbyła potajemnie. Postanowiono na niej siły zgromadzić po lasach, nie wyprowadzając ich na jaw, tak aby nieprzyjaciel sam wpadł w zasadzkę, gdy chciał zastawiać sidła. Umawiano się do późnej nocy, kogo i gdzie wyprawić, gdzie postawić oddziały. Szlaki, którymi zwykle Czesi na Szląsk i Krakowskie ciągnęli, znane były, drogi, jakimi Pomorcy mogli wtargnąć, również wiedziano, mógł więc Bolko uprzedzić, zwłaszcza że bezpiecznie ciągnąć mieli, nie obawiając się przeszkody żadnej.
Na zamku śpiewano, rozlegała się gędźba, stoły obsadzone wesołymi biesiadnikami nie opustoszały; znaku nikt nie dostrzegł, iż między starszyzną radzono, słano i umawiano się przez noc prawie całą.
Bolko to do gości szedł z twarzą wesołą, to do Skarbimierza, Zelisława, Wojsława i Magnusa powracał. Nie postrzeżeni wysuwali się dowódcy, wychodzili tysiącznicy i sotnicy, co było najdzielniejszego, znikało. Nikt tajemnicy słowem ani skinieniem nie zdradził.
Jak to bywa, gdy sam pan, co duszą wszystkiego jest, milczeć umie, a w sługi karność przelewa, otoczenie królewicza, na jego obyczaj i podobieństwo urobione, posłuszne było i tajemnicę zachować umiało. Milczeli wszyscy, gdy było potrzeba, szli, wracali, bili się, nie szemrząc, nie skarżąc się i nie okazując nic po sobie.
Bolko, choć w nim zawrzał gniew i oburzenie, bo był prędki wielce i do wybuchów skłonny, gdy pierwszy ogień spłonął, umiał się poskromić, usta zamknąć i oblicze przybrać wesołe. Nie poznał po nim nikt, co miał w sobie. Tak samo czyniła drużyna.
Tydzień cały trwały uczty od rana do nocy, płynęli i odpływali ludzie, skarbiec się wypróżniał na podarki, a dwa silne wojsk oddziały od granic stały już na czatach.
Bolko czekał hasła i znaku, aby od młodej żony odbiec i do swojego rycerstwa pospieszyć.
Gdyby był w dzień wesela przybył od granicy goniec, że nieprzyjaciel nadciąga, zerwałby się królewicz do miecza i zbroi, lecz gońca od granic nie było.
Kilka lat upłynęło znowu. Rosnął zamek królewski, rósł i gród pod Wawelem, z ziemi podnosiły się kościoły ku chwale Bożej, a rósł też i potężniał Bolko Krzywousty, chwili nie spoczywając. Jedna ledwie się wojna skończyła, już na drugą w rogi trąbiono; rzekłbyś, że kto nasadzał wrogów i wichrzył umyślnie, aby mu nie dać spokoju.
Rad był król, że wojsku jego wojny zgnuśnieć nie dawały, że na wyprawach żołnierzy sobie sposobił, których się nie wstydził wziąć do boku, lecz ilekroć brata wspomniał, chmurzyło mu się czoło. Wyciągał doń dłoń nieraz, a spotykał martwą rękę, która go odpychała.
Zbigniew siedział zawsze zaczajony w swej płockiej jamie. Posyłano do niego, aby ludzi dał: rozproszeni byli, ciągnąć nie mogli, na czas się stawić nie zdążyli. Słał Bolko, żądając tłumaczenia, dlaczego wszyscy o zdradę go obwiniają, odpowiadał Zbigniew, że o zdradzie żadnej nie myślał, potwarz nań rzucano, gdyż był bratu wiernym.
Tymczasem z każdym rokiem mnożyły się poszlaki i dowody zdrady. Bolko sam jeden całego królestwa, swojej i brata dzielnicy strzec musiał, od jednej do drugiej przebiegać granicy, broniąc wnijścia. Gdy mu wreszcie wojny na rubieżach zabrakło, szedł na Morawy, aby wojował, ludziom ani sobie spoczywać i zgnuśnieć nie dając. Znał to, że żołnierz, jak miecz wr pochwie, rdzewieje.
Na Pomorzu nieustannie się burzyło, zaledwie ukarani, zrywali się poganie do odwetu. I teraz go się spodziewano, trzeba było uprzedzić Pomorców i w gnieździe ich przygnębić, ów morski brzeg, o którym marzył Bolesław, zawojować, oczyścić, wrota na świat ściśniętej ziemi otworzyć.
A z domu ruszyć, wroga zostawując za sobą, niebezpiecznym było. Zbigniew czyhał na chwilę dogodną. Na próżno starszyzna domagała się pozbycia jawnego zdrajcy i wyrzucenia go z dzielnicy. Bolesław lękał się, aby go nie pomawiano o chciwość władzy. — Czekał.
— Gdy go pochwycę na uczynku i przeniewierstwo jawnym się stanie, naówczas ukarzę.
Wyprawa na Pomorze przysposabiała się tajemniczo, Bolko na Szląsku lud zbierał i najmężniejszych swych wodzów miał u boku. Dość było spojrzeć na nich, ażeby poznać nieustraszonych rycerzy.
Żelisław Belina rękę miał uciętą w boju.
Wojsław czaszkę rozbitą, na której szram głęboki pozostał.
Skarbimierz jedno oko stracił w bitwie.
Bolkowych ran i blizn nikt zliczyć nie mógł. Bez ręki, bez oka, z głową przerąbaną wszyscy oni szli znowu w bój ze swym królewiczem na przedzie. Żołnierz prosty za wodzem, nie dbając jak i on o życie, rzucał się przebojem na nieprzyjacielskie tłumy.
Pułki zebrane stały już pod Głogowem, gdy na radzie Skarbimierz rzekł do księcia:
— Miłościwy Panie! Daremny nasz bój z pogany i przelewana krew. Mamy w domu nieprzyjaciela, co tamtym poganom otuchy dodaje i podżega, sam wystąpić nie śmiejąc. Dopóki go żywić będziemy, pokoju nie będzie.
Bolko poruszył ramionami niechętnie.
— Słyszę ja ciągle, że go o to obwiniacie, a uwierzyć mi temu trudno. Gnuśny jest, zazdrosny może, ale o zdradę posądzać go nie chcę.
— My go wszyscy zdrajcą znamy! — odezwali się inni.
— Wziąć go z Płocka i w grodzie którym pod strażą osadzić — odezwał się Wojsław — wówczas i Pomorcy buty pozbędą. Bolko na to głową potrząsał.
— Uczynimy inaczej — rzekł. — Skarbimierz bywał raz u niego, zna go, niech jedzie jeszcze, powie mu ode mnie, że go cały świat obwinia. Gorzej, sam on obwinia się, uparcie mi pomocy odmawiając. Niech więc raz prawda się okaże. Chce on panować, niech panuje i niech granic broni, chce trzymać dzielnicę, niech z niej służy.
Skarbimierz głowę skłonił.
— Poślecie, pojadę — rzekł.
— Jedźcie rychło i powracajcie w czas — dodał książę. — Pilno mi z Pomorzany skończyć i dotrzeć do morza, które w swej mocy pogaństwo trzyma.
Tegoż dnia dobrawszy ludzi Skarbimierz wyruszył do Płocka, sam jeden, bez towarzysza, w duszy gniewny, bo zdrada, której Bolko wierzyć się wzdrygał, jawną dlań była i dla wszystkich. W podróży tyle tylko spoczynku miał poseł, ile go konie i dwór potrzebowały; a stanąwszy w Płocku o pół dniu, wprost do biskupa, nie na dworzec królewski zajechał.
U Zbigniewa tejże godziny wiedziano, że przybył od Bolka wysłany, i nim się Skarbimierz przebrać podążył, przyszedł doń Marko. Ów sławny niegdyś wojak, teraz już z ciężkością konia mógł dosiąść, tak mu brzucha przybyło, ociężał i z rycerza stał się przebiegłym dworakiem.
Nieczyste sumienie strwożyło się przybyciem nowego posłańca, chciano wiedzieć, co przynosił. Sobiejucha stawił się z uniżonością wielką. Widocznym było, że chciał naprzód być uwiadomiony, co od Bolesława wiózł dla brata.
Na zapytanie Skarbimierz odparł dumnie:
— Z czym przybyłem, pewnie Wam odgadnąć nie będzie trudno. My się za was bijemy, wy tu siedzicie w jamie, iść z nami nie chcecie, ludzi nam nie dajecie. Chcemy raz mieć koniec i wiedzieć, czy wroga mamy, czy brata. Z tym przybyłem.
Marko udał zdziwionego niezmiernie:
— Czyż może być, ażeby już do tego przyszło! — zawołał. — Godziż się, abyście wy do nas się tak odzywali? Cóżeśmy zgrzeszyli? Co my winni? Lud mamy brzydki, który się rozbiega po lasach, ani go nagnać do służby. Niezdarni, leniwi, daliście nam takich poddanych, że nimi orać chyba.
Skarbimierz był gniewny.
— Jak ich wam odbierzemy — rzekł — zrobiemy z nich żołnierzy. Sobiejucha śmiać się niby począł:
— Ha, ha! Żartujecie! Odbierać już chcecie! Brat bratu przecie oka nie wykolę.
Nagle, wyrzekłszy już to, spojrzał na Skarbimierza, który jednego oka nie miał, i strwożył się, iż mu się głupie słowo wyrwało.
Poseł nie zdał się zważać na nie. Wyszedł natychmiast, a Marko mu towarzyszył. W dziedzińcu strzymał go, okazujący się przyjacielskim, ochmistrz Zbigniewa.
— Miłościwy Panie — rzekł cicho — nie przemawiajcie zbyt ostro do naszego pana. Człek chorowity, zgryźliwy, weźmie do serca. Nie trzeba zgody psować, póki jest.
Nic na to nie odpowiedział przestrzeżony. We dworze Zbigniew już czekał nań, ale bez większego orszaku i występu. Niespokojnym był i o przygotowaniach zapomniał. Powitał przybywającego nader łaskawie:
— Znowu mnie chorym zastajecie — odezwał się pokaszlując — dopust Boży na mnie ta słabość!
— Życzymy zdrowia Waszej Miłości — począł Skarbimierz — życzymy z serca, bo to uparte choróbsko trwa już zbyt długo, a Pomorcy nam pokoju nie dają.
Nim Zbigniew, zaciąwszy usta, przygotował się do odpowiedzi, Skarbimierz nie chcąc przy świadkach mówić więcej, poprosił go na ustęp, aby sam na sam mógł poselstwo przełożyć.
Weszli do bocznej komory, Zbigniew usiadł w kącie przyciemnionym, tak aby mu twarzy widać nie było.
— Mówcie, co przynosicie! — odezwał się. — Czy to tajemnica jaka?
— Nie tajemna to rzecz — począł Skarbimierz — ano niemiła. Posłany przynoszę, co mi dano. Skarży się brat Waszej Miłości, a pan nasz, że szczerymi mu być nie chcecie. Wiemy dowodnie, że nań zmawialiście Czechów, że przeciw niemu nasyłacie Pomorców.
Nie spodziewając się wyrzutu tak jawnego, porwał się Zbigniew wołając:
— Śmiecie tak mówić do mnie?
— Śmiem mówić to, na co dowody mamy — ciągnął nieustraszony Skarbimierz. — Nie rok, nie dwa to trwa, cierpliwi byliśmy. Nie daliście nam ani jednego człowieka na obronę granic. Posyła pan nasz, prosi, obiecujecie, a nigdyście nam nie dotrzymali. Zapytuje Bolesław i wiedzieć chce, czyście mu bratem i druhem, czy wrogiem?
Gdy to mówił, twarz Zbigniewa mieniła się gniewem, zapalczywością, wściekłością niemal i chytrym spokojem, który chciał okazać. Walczył z sobą, twarz mu siniała, trząsł się cały, wreszcie głosem płaczliwym, jakim dziady żebrzą pod kościołami, odezwał się hamując.
— Boże miłosierny! Co za dola moja! Jestem znieważony, uciśniony, osądzony, odepchnięty, potępiony. Najmniejszego tu w tych ziemiach nie mam znaczenia ani siły, siedzę—na najgorszej dzielnicy. Chorzeję, marnieję, ginę i za moją miłość i wierność taka nagroda!
Skarbimierz mu przerwał.
— Miłościwy Książę! Słów my dosyć słyszeliśmy.
— Tak! — gniewnie krzyknął Zbigniew, zmieniając głos. — Tak! Uczynku mi żadnego nie zadacie! Wiem, że nazywacie mnie zdrajcą! A ja was zowie potwarcami! Zdrada!? Gdzie dowody? Pokażcie, gdzie, jaka? To czynię, co chcę, jestem u siebie panem.
— Brońcież się sami od nieprzyjaciela — odparł poseł. — Dotąd my sami bronić was musimy.
— A kto was prosi o to! — wołał Zbigniew. — Jam pomocy nie wzywał nigdy.
— Mamy więc dopuścić, aby Pomorce, spustoszywszy Wasz kraj, poszli nasze pustoszyć? — rzekł Skarbimierz.
— — A toć nie mnie, ale sami siebie bronicie! — śmiejąc się śmiechem złym i groźnym, podchwycił książę. — Co mi do tego? Wdzięczności wam nie winienem!
— Miłościwy Panie! — mówił Skarbimierz. — Królewicz Bolko panem jest pobożnym, cierpliwym, pokój miłującym.
— A ja też! Ja też! — wtrącił książę.
— Cierpliwości i miłości w końcu się jednak przebrać może — dodał Skarbimierz. — Nie chcecie bronić państwa ani dawać posiłków, stracić możecie dzielnicę.
Zbigniew pobladł, głos jego znowu stał się żebraczym i płaczliwym.
— Azali ja co winien jestem! — począł ręce łamiąc — nie szanuję ja brata? Życzę mu dobrze, rad bym posiłkować, alem ja sam chory i ciężki, a ludzi nie mam. Zazdrośni, podli, nikczemni pomawiają mnie o zdradę! Jam wierny, jam nieszczęśliwy!
Skarbimierz spojrzał nań tak wyzywająco, że Zbigniew ton zmienił znowu i spyszniał. Gniew zwyciężył i wychodził na jaw.
— Czego chcecie ode mnie? — krzyknął. — Z czymeście tu przyszli? Jestemli ja synem króla, bratem Bolesława, równym mu, czy nie? Jeślim równy, odpowiadać mu nie potrzebuję. Czynię, co chcę, wyższego nad sobą, oprócz Boga i ojca papieża w Rzymie, nie znam.
Odwrócił się ku ścianie.
— Taką mi dajecie odprawę? — zapytał poseł.
— Bo nie wiem, czego śmiecie się domagać ode mnie! Nikomum hołdu nie winien i służby! — rzekł książę.
Mówił to i znowu złagodniał nagle. Twarz ku oknu zwrócił, popatrzył w nie, potem się pochylił ku gościowi z uśmiechem na ustach i wyrazem łagodnym. Zdjął z szyi łańcuch i chciał go włożyć na Skarbimierza, ten się cofnął z pokłonem.
— Teraz podarku od Waszej Miłości przyjąć mi się nie godzi — rzekł — wdzięczen zań jestem.
— Cóż się stało? — począł, łańcuch na ławę rzucając Zbigniew. — Dlaczego przysłał do mnie Bolko! Kto mnie oskarża? Co mi zadają! — głos coraz był słabszy i łagodniejszy.
— Miłościwy Panie, nikt Wam, Wy sami szkodzicie sobie — odezwał się Skarbimierz. — Stronicie od brata, zapominacie o nim. Domagamy się posiłków, na nas całe brzemię! Nie dajecie nam ich. Obiecujecie, a gdy rachujemy na nie, nie przychodzą.
— Jam nie winien! Jam nie winien! — przerwał książę. — Zaprzysięgam niewinność moją. Zdrady w sercu moim nie ma! Kocham brata, a jestem posądzany i czerniony. Jakże się zbliżyć, gdy wiem, co mnie tam czeka? Wymówki, podejrzenia, niewiara.
Westchnął ciężko i zasunął się znowu w kąt ciemny, łańcuch zdjęty powoli wkładając na szyję. Milczał.
— Co każecie mi powiedzieć panu naszemu? — spytał poseł.
— Powiedźcie mu, że ja się do żadnej nie znam winy — chłodno odparł Zbigniew. — Boleję nad tym, iż daje wiarę lada jakiej potwarzy, że mnie posądza. Kocham go, szanuję, wiernym mu jestem i będę.
Skarbimierz nie chcąc dłużej walki prowadzić na próżne słowa, chciał już pokłoniwszy się odchodzić, gdy książę go wstrzymał.
— Wiem, czym się to dzieje — rzekł — ludziom jestem solą w oku. Siedzę cicho i spokojnie, chcieliby mnie i z tego kąta wymieść precz.
— Któż by tego chciał? I na co? — mruknął poseł.
— Nie posądzam brata! Inni są, co na mnie żgają — mówił płaczliwie Zbigniew. — Bolko mężny, zacny, szlachetny, ale otoczony złymi i chciwymi. Mówcie za mną! Brońcie mnie! Czysty w sumieniu jestem, Bóg świadek!
Książę mówił, jąkając się, prędko, niewyraźnie, to się wysuwając z kąta, to chowając weń. Powtarzał jedno niespokojny. Raz jeszcze posła chciał w łańcuch przybrać, ale Skarbimierz się cofnął i odszedł.
Wieczorem wezwano go do stołu, ugaszczając hojnie. Marko sam odprowadził na dworzec biskupi, próbował badać i odparty został milczeniem. Skarbimierz mówić nie lubił; powtarzał jedno, aby ludzi dali na wyprawę, naznaczyli miejsce, czas i liczbę.
Zdawało się niezmiernie dziwić Sobiejuchę, że się takiej rzeczy domagano. Pobiegł do pana po rozkazy i wrócił krokiem powolnym.
— Co przynosisz? — zapytał poseł.
— Nie to, com pragnął! — zawołał Marko. — Bóg widzi, chciało mi się koniecznie wyprosić na wyprawę z wami! Stęskniłem się za wojenką. Zobaczylibyście, że i ze mnie żołnierz niczego! Aż mi się serce, wyrywa do boju, ale pan nasz nie dopuszcza! Jużci on lepiej wie, co może! Ludzie nasi porozsylani po grodach, nimbyśmy ich pozbierali, zwołali, uszykowali, a nimby się ta hałastra nauczyła, co potrzeba, dużo by czasu upłynęło. Co na to radzić? Co? Nie możemy nic dać! Nie mamy!
— Ludzi nam tylko dajcie — rzekł Skarbimierz — i konie, choć dzikie, my zrobimy z nich takie, jakich nam potrzeba.
— Pewnie — przerwał Marko, podnosząc ręce — ale skądże wziąć tych ludzi, skąd koni? Lud na przednówku, wynędzniały, mizerny, po rozłaził się, wymarł. Całe osady pustują. Konie też niezdrowe, zima była ciężka, chude, skóra i kości! Skąd co wziąć? Jak? Książę mało nie płacze.
Skarbimierz się odwrócił od niego, Marko plótł ciągle.
— Nikogo to tak nie boli, jak mnie, starego wojaka! Bywało się już po świecie, wie się, jak poczynać z pogany, jak z Niemcem, jak z Czechem. Ja ich wszystkich znam. Dusza się rwie daremnie. Niemcy mnie tak znały dawniej że na sam widok pióra z hełmu pierzchały. A Ruś! Miły Boże! Pieśni o mnie składali, siekałem ich kupy.
Poseł zawrócił się szydersko ku niemu.
— Chodźcież z nami — rzekł — przyjmiemy starego wojaka.
— Jakże mam biednego pana opuścić? — westchnął Sobie—jucha. — Przywiązał się tak do mnie, że gdy pół dnia nie widzi, zaraz gorzej chory. Nużby mu się z tęsknicy zmarło, na sumieniu bym miał.
Wzdychał i kaszlał stary. Za nadrą miał przyniesiony ów łańcuch złoty, którym raz jeszcze posła kusić próbował, lecz ten, rękę odepchnął, mówić nie dając.
Nazajutrz rano Skarbimierz Płock opuścił, gniewny z tego, co tu widział i słyszał, pewny, iż owa miłość braterska i wierność była zdrady pokrywką. Biskup nie taił, iż Zbigniew na naradach i dogróżkach cały czas trawił.
Przybywszy do Głogowa, nie potrzebował mówić Skarbimierz, co przywiózł z sobą.
— Kłamstw się nasłuchałem bezecnych — rzekł. — Ani ludzi, ani koni, ani posiłków żadnych nie dadzą.
Opowiedział wszystko Bolesławowi, zamykając tym znowu, że zdradę raz znieść potrzeba i ze Zbigniewem koniec uczynić.
Zmilczał królewicz, woląc pomstę lub usprawiedliwienie zostawić czasowi. Na myśli i sercu miał teraz zdobycie Kołobrzegu, tak jak niedawno Białogród pomorski ubiegł i opanował. Pomorcy czujni byli, stawili czaty, pilnowali się od tego, którym sam jeden dla nich był strasznym. Wojna z nimi była niejako wojną świętą. Tu się resztki pogaństwa chroniły, a póki ono tam się gnieździło, pokoju Polska nie miała. Upokorzeni, pobici, uskromieni, jutro się burzyli znowu i powstawali. Zawierali pokój w potrzebie, nazajutrz zrywali go, porę upatrzywszy dogodną. Teraźniejsza wyprawa cios im miała zadać śmiertelny. Bolesław chciał na nich spaść niespodzianie, jak piorun z obłoków. Pieszych ludzi z tarczami nie brał wcale, ażeby nie zwalniać dla nich pochodu. Cała jazda, najlepsza, jaką miał, stała pod Głogowem: Szlązacy, Krakowianie, zaciężny lud wszelki, na koniach najsilniejszych, w najpełniejszej zbroi.
Gdy się pułki zebrały wszystkie, a młode panią wyjechało je obejrzeć, rozradowało mu się serce i wielka otucha w nie wstąpiła. Widok był wspaniały, gdy lud ten wszystek wystąpił ochoczy, jednako zbrojny, okrzykami witając miłego wodza swego. Żelaza nie dźwigali nazbyt ciężkiego, ale mieli się czym okryć i z czym potykać. Miecze ostre, oszczepy twarde, małe tarcze kute, hełmy żelazne; u starszyzny i na kropierzach koniom nie zbywało, a na piersi blach wielkich mieli dosyć i mieczów zapasnych u siodeł, toporków i maczug żelaznych.
Pobożny pan wziął z sobą kapłanów, którzy co dzień dla wojsk mszę świętą w obozie odprawiali. Wieziono chorągiew poświęconą, powiewały i inne, pomniejsze przy pułkach, barw rozmaitych, z wizerunkami ptaków i zwierząt, w pasy i słupy. Mało co wozów lekkich wiozło trochę zapasu, namiotów i broni dla odmiany. Patrząc na to wojsko w ciągnieniu, czuć było, że ono zwycięskim powróci, tak z oczów wodzów i prostego człeka biła odwaga a wiara, że idzie mocą Bożą, nie swoją, za sprawę wiary, nie dla łupu. Żelisław bez ręki, Wojsław z czaszką rozpłataną, Skarbimierz bez oka otaczali bohaterskiego królewicza, który pod chorągwią poświęcaną z krzyżem jechał, dysząc chucią wielką walczenia za wiarę. W pochodzie zastępy nie swawolne nuciły pieśni, ale niedawno na świat wyszła z kruchty gnieźnieńskiego kościoła, starą pieśń wojowniczą o Bogarodzicy.
Nie rozlegały się jednak śpiewy głośne, cicho postępowały szeregi przez lasy i pustynie, cheąc ubiec nieprzyjaciela. Szły wielkimi bory i ostępami, mijając sioła i grody, bez dróg, manowcami, które przewodnicy wskazywali. Im bardziej zbliżali się ku granicy, tym kraj pustynniejszym się wydawał.
Nikt się tu mieszkać nie ważył, bo nikt by się nie utrzymał cało dla nieustannych pogan napadów. Stały puszcze ciche, dzikie, zapomniane, jak je Bóg stworzył, ledwie tknięte ludzką nogą. Czasem przed wojskiem wyrywał się zwierz spłoszony, przerażony tętentem koni, brzękiem oręży, biegł i z oczów znikał. Naówczas kilku ochotników puszczało się za nim z oszczepami, leciały strzały świszcząc i stłumione odzywały okrzyki. Po chwili wszystko wracało do porządku i wojsko się sunęło dalej.
Na polanie gdzieś w lesie, pod wysokim drzew starych dachem, stawano czasem koniom dać spoczynek. Starszyzna kładła się na trawie, tarczki malowane jezdnych i oszczepy ich w stożki poustawiane świeciły na słońcu, jak by z nich oczy jakieś pobłyskiwały.
Dla królewicza namiotów nie rozbijano, ani mu było potrzeba innej wygody, a strawy nad tę, którą wszyscy mieli. Kawałek mięsa opieczonego przy ognisku, woda ze strumienia starczyła.
Im dalej szli, tym w ściślejszych wojsko postępowało szeregach. Nikomu nie wolno było wybiec naprzód ani w tyle pozostać, ni w bok się rzucić samopas, ani w róg dawać hasła, ni nawet pieśni zanucić.
Trzeciego dnia, gdy tak szli, nad rzeczułką postrzegli ludzi, którzy ryby łowili. Byli to Pomorcy. Tych, żeby swoim znać nie dali, chwytać musiano i powiązać. Tu już szlaki, jakimi dzicz owa na Polskę chadzała, gdzieniegdzie widne były. Spotykano opuszczone szałasy, obozowiska stare, ogniska wygasłe noclegów i szkielety koni, co tam popadały w drodze. Rachowano, że śpiesząc szóstego dnia z Głogowa do Kołobrzegu dociągnąć mieli. Lasy się przerzedzały, polany szersze widać było, spieszyć musiano, aby kto nie podpatrzył i nie uprzedził.
Piąty dzień dobiegał do wieczora, gdy raz ostatni w lesie położono się obozem. W powietrzu woń jakąś czuć było inną. Wiało już sąsiedztwem morza z szerokiego świata. Wiatr szedł od wybrzeżów na lądy, przeto i ostrożności mniej było potrzeba, bo się głos nie rozchodził daleko. Las rzadki u szerokiej łąki i stawu wybrany był z rozkazu Bolesława na obozowisko. Wnet po przyciągnieniu na samym wierzchołku piaszczystego wzgórza ołtarz ustawiać poczęto. Walkę za krzyż Pański modlitwa o pomoc Bożą poprzedzić miała. Dano ludziom spoczywać do północy, a gdy po gwiazdach poznano, że ranek się zbliżał, ruszyli wszyscy, ołtarz otaczając dokoła, na którym o. Hilarion bezkrwawą składał ofiarę.
Dzień to był sobotni Najświętszej Panny Marii. Wigilią pościli wszyscy, a przy mszy świętej Bolesław, starszyzna i z ludu, kto chciał i mógł, do stołu Pańskiego przystępowali. Wśród ciszy lasu klęczące szeregi zbrojne z odkrytymi głowy, które kapłan z hostią obchodził, zbrojąc na krzyżowy bój, obrazem były wspaniałym. Zaledwie dokończono obrzędu, gdy chorągiew poświęcona podniosła się w górę i cichym głosem ozwał się hymn:
Bogarodzico, dziewico…
Zaczęto go nucić stłumionymi głosy, pomnąc na bliskość nieprzyjaciela, ale w uniesieniu pieśń rosła, potężniała, pamięć na niebezpieczeństwo znikło. Pod tą chorągwią, z tym hymnem, pewnym się zdało zwycięstwo. I brzmiała pieśń silniej coraz, coraz pełniej i ogromniej. Śpiewał królewicz, drużyna, starszyzna, wojsko, a kta pieśni nie znał, wtórował jej głosem, bo mu ona do serca mówiła, krzepiła je i rozgrzewała. Razem z pieśnią rósł dzień i światłość. Poczęta o mroku, rozdarła ciemności, chmury się rozpierzchły na niebiosach, lazur ukazał się czysty i jakby modlitwą wywołane słońce wyszło, siejąc ogniem na ziemię.
Wojsko na koniach siedziało, szybko zbierano na wozy sprzęt kościelny, pozostała garstka doskoczyła raźnie wierzchowców. Królewicz jechał przodem, gnał, pędził, bo niecierpliwością gorzał wielką. Skarbimierz, Żelisław, Wojsław hamować musieli, tak się wszystko naprzód rwało.
Z piaszczystego wzgórza widać już było poniżej gród warowny, wałami otoczony, rzeczką Persantą oblany z tej strony, od której iść mieli. Szeroko rozsiadały się budowy jego drewniane i mury w pośrodku gdzieniegdzie się wznoszące; dalej wyglądały u przystani stojące statki z maszty wysokimi i pozwieszanymi żaglami, a dalej jeszcze świeciło morze płowe, jak drogi kamień mieniące się barwy tęczowymi, złotem dziane, lazurem przetykane, zielenią, szafirem, ametysty i srebrem sadzone. Lekki wietrzyk poruszał fale jego, pędząc ku brzegom, jak by rozłożoną szatę czarowną fałdował, białymi obszywając bramy; ginęły gdzieś na horyzoncie owe przestrzenie niezmierzone, jak by się tam z niebem połączyły uściskiem.
Wojsko stanęło chwilę. Garść go była na ten gród wielki, obronny, ubezpieczony. Wszystko się tam jeszcze spać zdawało, milczało. W sercu kraju któż by się spodział, przeczuł nieprzyjaciela? Ten tylko, co się dostał do Białogrodu, mógł na Kołobrzeg się ważyć.
Na widok przyszłego pola walki przeżegnali się wodzowie. O. Hilarion podniósł do góry krzyż, chorągwie podrosły wyżej, konie rżały niecierpliwie.
Bolko milczący jechał na przedzie. Persanta była od deszczów wezbrana. Stał na niej nieco opodal most i przy nim bród widać było, ale tam lada chwilę mieszkańcy się mogli ukazać i popłoch uczynić. Dotąd pusto było w uśpionym grodzie.
Pomiędzy starszyzną starosta był, którego Zaborem zwano, człek mężny, ale chętnie dworujący ze wszystkiego. Stało jeszcze wojsko i nikt się nie ruszał, gdy przystąpił do królewicza, kłaniając się z uśmiechem:
— Miłościwy Królewiczu — odezwał się — chciałoby się już, Królu, rzec; czy my ten kamień nadgryziemy, Bóg tylko wie, ale że sobie na nim zęby wyszczerbim albo i połamiem, toć pewna.
Spojrzeniem nakazał Bolesław milczenie, pierś mu się podnosiła prędko i ręce drżały, powlókł oczyma po twarzach posępnych. Widok grodu silnego strwożył nawet najśmielszych.
— Hej, ludku ty mój mężny — odezwał się. — Gdybym ja was nie znał, nie rachował na to męstwo, nie wiódłbym ja was na taki bój, w tak daleki świat! Uciekać nie możemy, kraj nasz wrogi otaczają, trzeba iść i trzeba zwyciężyć! Z Bogiem, naprzód!
— Boże, zmiłuj się nad nami! — zakrzyczano w szeregach i pułki runęły w rzekę.
Koniec tomu trzeciego
Już przepływali Bolesławowi Persantę, gdy miasto się budzić zaczęło. Dwa pułki zostawiwszy w odwodzie za sobą, z resztą Bolko się rzucił na ludne, szerokie przedmieścia. Mieszkańcy, których ta napaść niespodziana schwyciła na poły rozespanych, ani wiedzieli zrazu, co zagrażało, ani się bronić mogli. Niewysłowiona trwoga opanowała ludność. Bezbronne, otworem stało wszystko, domostwa malowane, izby i szopy kupi różnej i sprzętu pełne, ludzie w gzłach, pół nadzy, zrywający się ze snu, targowice bogate, jakie tylko nad morzem widzieć można, żelazo, kruszec, skóry stosami i kupami.
Skarbimierz z małym oddziałem, minąwszy przedmieścia, wprost puścił się na najbliższą bramę grodu, Żelisław godził na drugą, aby się dostać do wnętrza. A tu już mnogi lud, wrzawą przerażony, z domostwa się wysypując, zalegał ulice i rynki. Zaledwie Skarbimierz wpadł do środka miasta, gdy grad kamieni, drzewców, sprzętów, naczyń na żołnierzy się posypał. Tłum obiegł go, cisnął się pod nogi koniom, za uzdy chwytał, pałkami bił jeźdźców. Padali jedni pod nogi koni stratowani, bieżeli drudzy, krzyk rozpaczy, jakby jeden głos, jeden ryk potwory dzikiej całym wstrząsnął grodem.
Siekąc na wszystkie strony, krwawiąc i płatając, bo oszczepów w ciasnocie użyć nie było można, i spuściwszy je, mieczami tylko rąbano, posunęli się Skarbimierzowi w głąb, szli, dopóki lud zbity w jedno ogromne ciało nie nacisnął ich, nie począł gnieść i przeć tak, że po trupach nazad ku bramom cofnąć się musieli.
Za Skarbimierzem mało poszło w tą otchłań, nęciły bogactwa na podzamczu, którymi żołnierz się obładowywał. Chwytano po drodze i wiązano jeńców, chłopców i dziewczęta, wynoszono wory, rozbijano skrzynie. Jeden łupieżca dał przykład, drudzy poszli za nim. Nie było sposobu znacznej części wojska wstrzymać od grabieży. Bolesław, postrzegłszy Skarbimierza we wrotach, partego przez tłumy, posyłał mu posiłki, gnał ostatek swych ludzi, lecz na ogromnych przedmieściach otworem stojące domy wabiły więcej żołnierzy. Szał opanował ich jakiś.
W pośrodku przedmieścia, na pagórku wyniosłym, stał okazały gmach z drzewa, na ogromnych słupach wzniesiony, szkarłatną barwą malowany, oponami obwieszony dokoła. Była to świątynia pogańska Trygława, czczonego przez Pomorców, do której z dalekich stron ludy po wyrocznie chodziły.
Tu także dopadł oddział jeden, spodziewając się największego łupu, lecz u parkanów opasujących budynek tłum guślarzy, wieszczków, posługaczy ściśnięty rozpaczliwie świętości swych bronił. W ciasnych wrotach z dzidami i toporami rozwścieczeni stali starce, kobiety, młodzież i rzucając się na miecze Polan chwytali je gołymi rękami, krwawiąc się i rzężąc, byle oręż wyrwać nieprzyjacielowi. Drudzy jeźdźców z koni ściągali lub bezbronni kąsali i rwali ich jak zwierzęta dzikie. Parkan drewniany, który dokoła obwodził świątynię, gdy go przeć i rąbać poczęto, obalił się w końcu, przygniatając sobą część obrońców.
Gdy ten pas rozerwany został i padł, reszta ludu stanęła w progach świątyni, z tąż samą broniąc jej zawziętością. Tu bój był najstraszniejszy, bo z jednymi, przed sobą stojącymi, z drugimi, którzy zewnątrz oblegali, walczyć musiano. Wśród walki tej jedna z opon, które jeszcze kryły wnętrze świątyni, urwana padła na głowy tłumu i poza nią ukazał się olbrzymi posąg trójglowy, cały blachami złotymi obity, u którego stóp, na kamiennym ołtarzu, płonął ogień na pół już przygasły. Na słupach i w głębi, na tylnej ścianie, wisiały oręże kosztowne, tarcze, zbroje i hełmy, stały oszczepy stosami, połyskiwał złoty i srebrny sprzęt świątyni.
Cisnąc przed sobą starców i niewiasty krzyczące, obalając je pod nogi, żołnierze wpadli do środka. Tu już nie bój, ale rzeź się poczęła, bo nikt nie ustępował, nie chciał poddać się żaden. Leżący na ziemi nożami rozcinali brzuchy koniom, kaleczyli tratujących ich ludzi, czepiali się jak pijawki i ciągnęli za padającymi. Póki stało w nich życia, do ostatniego drgnienia bronili swojego boga i chramu.
Krew ciekła z progów dokoła, po trupach i dyszących jeszcze ciałach iść trzeba było do posągu i kilku ludzi drągami naparłszy z tyłu, zrzucili go z podstawy, na której był wzniesiony. Olbrzymi bałwan z trzaskiem obalił się na ziemię i padając na ciała kupami leżące przed nim zgniótł je, aż krew z nich trysnęła.
Pół świątyni zalegał kloc ten drewniany, który z blach odzierać poczęto. Jedni chwytali zbroje ze ścian, włócznie i stanice poświęcane, drudzy dobywali się do podziemnego skarbca świątyni, który pełen był złotych i srebrnych naczyń, opon i wszelkiego sprzętu drogiego. Nadbiegający później poodrywali boczne opony i gmach stanął na przestrzał otwarty. Pustoszyła go garść zwycięzców.
Zaledwie ci, co zdobyli świątynię, mieli czas ujść z niej, gdy już płomię obalonego ołtarza poczęło chwytać szaty na trupach, a wiatr rozdymający ogień niósł go po gmachu całym. Zaczęły płonąć słupy i ściana tylna, suche drzewo smolne gorzało szybko i ogień pnąc się po nim dachu już sięgał.
Obciążeni łupami musieli co prędzej unosić życie z płomieni, które szerzyły się, obejmowały wszystko i jednym stosem czyniły olbrzymią budowę.
Wyschłe słupy, przepalone od dołu, wnet się chwiać: poczęły i gdy dwa z nich przejadł ogień, ciężki dach z belkami z ogromnym łoskotem runął, pokrywając sobą trupy, krew przelaną, posąg Trygłowa i straszne owo pobojowisko. Rozpryśnięte iskry niosły się stąd na dachy domostw dokoła, w których dokazywali żołnierze. Wybiegały z nich jęcząc półnagie niewiasty i padały sznurami za szyje chwycone. Innych niemiłosiernie dobijano. Był to straszny odwet za krwawe spustoszenia osad polańskich na granicach.
W bramach walczyły jeszcze dwa pułki Skarbimierza i Żelisława, chcąc się dostać do wnętrza miasta, lecz oprzytomniała ludność, chwyciwszy broń, przystępu broniła tak rozpaczliwie i zajadle, jak ci, co padli w gruzach świątyni,
Trzy razy, rozbiwszy tłumy, wparł się Skarbimierz do wnętrza i trzykroć został wyparty tym murem ludzi, wśród którego i trupy, nie mogąc paść, drogę tamowały, popychane przez żywe masy, co je ściskały dokoła.
Wśród płomieni, rzezi, wrzasku Bolko obiegał gród, szukając wnijścia, zbierając rozpierzchłych ludzi.
Bój ten dziki, krwawy, szalony, przedłużał się dzień cały, trwał do wieczora. Nie było już nadziei zdobycia grodu samego, kazał więc królewicz w rogi dać hasło do odwrotu, na zbór rozpierzchłym. Lękać się było można, aby poganie klęską do rozpaczy przywiedzieni nie wybili się z przeważną siłą z miasta i nie rzucili na oblegających.
Świątynia obalona, złupione i zniszczone przedmieścia, ogromna liczba niewolnika, bogaty łup płaciły za wyprawę, siały trwogę imienia Bolesławowego u pogan. Cel był choć w części osiągnięty.
Długo na próżno nawoływano do odwrotu; wśród wrzawy i trzasku płonących domostw rogów słychać nie było, dymy zasłaniały chorągwie, które na znak do góry podnoszono. Musiała starszyzna biec na pogorzeliska i upojone żołnierstwo gwałtem prawie zmiędzy domostw i zwalisk wyciągać. Niejeden też tu padł, schwycony, gdy się zapędził, przywalony belką padającą z góry, raniony pociskiem z murów, z których kamienie i strzały się sypały.
Mrok padał, gdy z trudnością udało się pułki rozbite zwycięstwem nazad przez Persantę przeprowadzić na wzgórze, gdzie na część nocy obozem się położyć musiano, dopóki by żołnierz oszalały nie ostygł, niewolnika nie spętano, nie zbito w gromady, nie rozporządzono odwrotu. Długo tu leżeć nie było można, bo część ludności z przedmieść rozbiegła się po okolicy i co chwila odwetu a napaści dziczy spodziewać się było trzeba.
Z wolna żołnierz się skupiał rozprzęgły. Bolesław, który jeszcze na koniu stojąc patrzał na pogorzelisko i gród nim opasany, smucił się wielce. Nie takiego pożądał zwycięstwa.
Przy koniu jego stał Skarbimierz ranny, ze zbroją potłuczoną, tak smutny i zawstydzony jak on.
— Bóg nam nie pobłogosławił — mówił królewicz. — Łupu wiele! Co po nim? Gród, gniazdo ocalało! Świątynię spaloną odbudują, a serce miasta zostało całe! Odrodzi się wężowe plemię z popiołów.
— Strzymać ludu nie było siły ni sposobu — mówił wzdychając Skarbimierz. — Ponęta zbyt wielka była, jeńca stręczyło się mnóstwo, dziewczęta i chłopcy krasne i zdrowe— kupi i bogactw mnóstwo. Nieszczęsna chciwość zgubiła nas!
— Miłościwy Panie — wtrącił Żelisław — pocieszmy się. Nie szliśmy darmo, cios zadany Pomorcom ciężki. Padła wielka ich świątynia, postrach rzucony nie da im już przedmieść odbudować, nie będą się w nich czuć bezpieczni. Zajęci w domu granicę w spokoju zostawią.
Nic nie rzekł Bolko. Niepocieszonym był, wyprawa o gród się rozbiła, rycerstwo jego nie posłuchało wodzów głosu. Myślał w duchu, że powrócić musi raz jeszcze, aby dopiąć, co postanowił.
Całą noc nikt nie spoczął. Do czynienia było wiele. Ciągle jeszcze zwlekali się opieszali. Zrzucano zdobycz na kupy, opatrywano, obmyślano, jak obciążonym nią powracać. Konie i wozy wprawdzie znalazły się w zdobyczy także, lecz tych nie starczyło, żołnierz musiał brać na barki i konia, czego porzucić nie chciał. Młodszych jeńców, do pracy zdolnych, pętano i wiązano kupami, starsi padali ofiarą.
Dziki ów lud, znany z wypraw Polanom, na miejskich śmieciach wyrosły, innym się wydawał, słabszym zarazem i dorodniejszym, zuchwałym, a do boju niewiele wprawnym. Jeńcy z ziemi się podnosili, z jękiem poglądając na zgliszcza miejskie, wyciągali ręce ku nim i płakali. Nikt o litość nie prosił. Wiedzieli, że ojcowie ich, którzy Polan napadali, nie mieli jej dla nich. Z oczyma wlepionymi w morze siedzieli drudzy, wiedząc, że go już więcej nie zobaczą.
Noc już była, gdy garść jeszcze zbłąkanych żołnierzy poślednia ukazała się od strony miasta. Gdy się zbliżyli, Żelisław, który na czatach stał, postrzegł pomiędzy żołnierzami nędznie odzianych ludzi kilku, na pół obnażonych, poufnie rozmawiających z prowadzącymi. Już z języka poznał w nich swoich, lecz do wojska nie należących. Wybiegłszy przeciw nim, ze zdumieniem ujrzał w nędznych łachmanach boso idącego przodem Szlązaka, ziemianina Krupę, którego przed kilką miesiącami kupa jakaś Pomorców ze dworu jego nocą porwała i uprowadziła z rodziną całą.
Krupa, którego trzymano uwięzionego w grodzie dla okupu, korzystając z trwogi i zamieszania, razem z kilką innymi wyrwać się potrafił, z wałów spuścił i zbiegł z nimi do swoich. Niewolą był tak osłabły, iż choć go radość wielka z odzyskanej swobody ożywiała, zaledwie mógł wydobyć z siebie słowo. Wszyscy obstąpiwszy go prowadzili wprost do Bolesława, aby się czegoś od niego dowiedzieć.
Zobaczywszy go królewicz, który tylko co legł spoczywać, wstał uradowany wielce, wołając:
— Milszy ten oto łup jeden nad całą złota kupę. Niech Bóg będzie pochwalony za niego i za świątynię, którąśmy w perzynę obrócili. Reszta za grzechy nasze.
Krupa płacząc ściskał kolana pańskie, a że słabym był, królewicz mu wina kazał nalać komornikowi, aby siły do mówienia odzyskać. Obstąpiono go kołem. Począł opowiadać Krupa, jaka trwoga panowała w mieście, i upewniał, że gdyby w pierwszej chwili udało się było wpaść gromadzie zbrojnych do środka, miasto by zdobyte zostało, a z nim skarby wielkie, oręża mnóstwo i niewolnika polskiego niemało.
Dopytywali go drudzy o jeńców różnych, nad granicami pochwytanych. Liczył niektórych Krupa, co zostali w Kołobrzegu, opowiadał o innych, że ich posprzedawano za morze i do innych miast pomorskich. Z dzielnicy tylko Zbigniewa, jak upewniał, pobranych uwalniano bez okupu. Potwierdzało się tym porozumienie księcia z nieprzyjacielem. Z niedowiarstwem słuchał o tym Bolko, inni do opowiadania podbudzali, badając, jak to być mogło!
— Nie inaczej jest, tylko tak, jak mówię, prawda to święta — dodał Krupa. — Nie jeden raz, ale dziesięć razy widziałem Pomorców powracających z wyprawy. Więźniów pobranych u nas stawiono zaraz i szła starszyzna dopytując ich. Czyj? Z jakiej dzielnicy, Bolesława czy Zbigniewa? Kto rzekł, że Bolesława był, sprzedawano go i wiązano, Zbigniewowych zaś puszczano wolno, aby się panu oznajmywali i mówiono głośno: — Druh to nasz jest, czynić mu się krzywdy nie godzi.
Starszyzna krzyczała gniewna.
— Nie takli? Nie mówiliśmy? Jawnym zdrajcą jest! Na nas i na królestwo nasze wiąże się z nieprzyjaciółmi. Głowę by dać winien!
— Że Pomorcy z nim, a on z nimi zna się dobrze — mówił Krupa — naocznem miał dowody. Widziałem, jak do niego posyłano, jak on tu swoich ludzi potajemnie wyprawiał, oznajmując, kędy książę nasz, gdzie i z jaką siłą się znajduje.
Słysząc to dowódcy miotali przekleństwa i z gniewu utrzymać się nie mogli. Milczał Bolko zasępiony. Krupa nie tylko szczegóły najmniejsze przytaczał, ale prawdę słów swych poprzysiąc był gotów, wraz z kilką innymi ludźmi, jak on zbiegłymi z niewoli.
Więc choć dzień ten mógł rozweselić serce królewicza, chmurny położył się przy ognisku, jak by największą poniósł klęskę.
Na próżno przytomny o. Hilarion pocieszał, przypominając, iż było za co dziękować Bogu, a nie skarżyć się, bo orężowi pobłogosławił i zdradę odsłonił.
— Tak, ojcze mój — rzekł książę — ani zaniedbam złożyć Bogu dzięki i ofiarę, bośmy walczyli szczęśliwie, a nie nadaremnie. Lepiej by jednak być mogło, gdybyśmy nie dali się ująć pokusie i chciwości grzesznej. Nie przetoż się smucę. Trapi mnie, co opowiada Krupa ten, bo zdrada braterska nad wszelkie bolę jest większą boleścią. Ze krwi mi bratem jest. Znałem go złym, nie chciałem wierzyć zdrajcą. Pamiętne mi słowa ojcowskie, iż który na kraj z wrogiem czynić zmowy będzie, od praw swych odpaść powinien.
— Sam on się z praw tych wyzuł — rzekł kapelan. — Nie krzywda mu się stanie, ale sprawiedliwość, gdy dzielnicę utraci.
— A ludzie rzekną, żem to uczynił nie dla jego grzechu, ale dla mojej żądzy panowania, choć widzi Bóg serce moje! — dodał Bolesław.
— I Bóg osądzi sprawiedliwie — dodał ojciec Hilarion — a zaprawdę lepiej jest, ażeby ginął jeden niż przez jednego tysiące.
Rozmowa z duchownym przeciągnęła się dłużej, nadszedł Skarbimierz i starszyzna. Wszyscy rozjątrzeni, zburzeni, domagali się ukarania i natychmiastowego sądu. Bolko był nadto rycerskiego i chrześcijańskiego duchem mężem, by łatwo do surowości względem brata dać się skłonić. Zaklinano go i naglono na próżno. Stał przy tym, aby raz jeszcze słać do Zbigniewa. Chciał mu oddać zwierzchnią władzę nad królestwem całym, byle go bronił i knować przeciw niemu zaprzestał. Nie mogli go przekonać ani stary Wojsław, ani Żelisław, ni Skarbimierz.
Ten, słuchając ostatniego postanowienia pańskiego, rzekł do królewicza:
— Na nic się nie przyda ofiara. Wojować on nie umie i nie będzie, a knować nie przestanie. Przyjdzieli państwo to i ziemie jego na ręce nieudolne, rozsypią się i rozerwą.
Bolesław nic nie rzekłszy, przy swoim trwał. Nazajutrz, gdy wojsko łupami obciążone w pochodzie było, kazał do siebie Skarbimierza przywołać, podarki mu z łupów dla brata wydzielił, między innymi dziesiątek chłopów w Kołobrzegu pochwyconych, i do Płocka go z tym odprawił. Miał on raz jeszcze o wierność napomnieć Zbigniewa, grożąc mu, iż w ostatku dla obrony własnej i ziem tych coś przeciw niemu począć będzie musiał, choćby serce bolało.
Niechętnie posłuszny Skarbimierz z małym pocztem wyruszył znowu, zawracając się z drogi, do Płocka. Nie pochwalał on tej pobłażliwości i zwłoki, bo Zbigniewa znał dobrze.
W Płocku o wyprawie na Kołobrzeg nie wiedziano jeszcze, gdy Skarbimierz z jeńcami na zamku się stawił. Opadli go wszyscy, pytając, opatrując, dziwując się tak szybkiej wycieczce.
Przypadł Sobiejucha zdyszany, wylękły, a zobaczywszy niewolnika i podarki, posłyszawszy o nowym i nadzwyczajnym zwycięstwie, o zabranej zdobyczy, ręce załamał.
— Mnie tam nie było! — wołał udając zapalczywość wielką. — Byłbym tych pogan siekał bez litości i łupem się pożywił. Pewnie się nie bronili!
Przyprowadzonych chłopów zabrawszy z sobą, Marko pospieszył do pana. W chwilę potem i Zbigniew, nie czekając przybycia posła, niecierpliwy wyszedł sam przeciw niemu, blady i niespokojny.
Nie wierzył opowiadaniu. Płaczące dzieci kołobrzeskie sam rozpytywać począł. Potwierdziły mu one straszliwe zniszczenie przedmieść, spalenie świątyń, zabrane łupy ogromne.
Na twarzy Zbigniewa gniew się malował straszny. Musiał czekać na uśmierzenie go, nim przeciwko posłowi wyszedł dalej. Przeczuwając złe grożące, stał się wielce łaskawym.
Gdy Skarbimierz ukazał się w podwórcu, postąpił ku niemu ręce podnosząc i wołając:
— Bogu niech będą dzięki za zwycięstwo! Orężowi miłego brata mojego szczęści się zawsze. Błogosławieństwo niebios jest nad nim.
Wysłuchawszy tego nieszczerego wynurzenia się, poseł o rozmowę prosił na osobności.
Źle to już wróżyło, zasępił się Zbigniew, spojrzał trwożliwie, w sumieniu się czując nieczystym. Weszli do izby razem. Skarbimierz nie zwlekając począł:
— Miłościwy Książę, pono ostatni tu raz sprawiam poselstwo. Pan nasz srodze jest umartwiony jawną nieżyczliwością Waszą. Dowody mamy żywe, że gdy my krew lejem, walcząc z Pomorzanami, Wy z nimi w przymierzu jesteście.
— Ja? Z pogany? Przeciwko bratu? — zakrzyknął Zbigniew. — Godziż się mnie tak obwiniać?! Chcecie się mnie pozbyć! Szukacie pozoru!
— W Kołobrzegu w ręce nasze popadli ludzie, którzy poprzysięgną — rzekł poseł.
Zawahał się książę nieco, lecz wprędce znów zapalając się mówić zaczął:
— Kłamstwo niecne! Potwarz niegodziwa! Skłócić nas chcą ludzie, aby mnie zgubić. Zaprawdę tłumaczyć się przed wami i uniewinniać z ujmą by było dla mnie. Oto sam jadę do Wrocławia na rozmowę z bratem. Wyprzedźcie mnie, oznajmijcie. Jutro lub pojutrze wyruszę.
Skarbimierz swobodniej odetchnął, nie miał tu już nic więcej do czynienia, a wstręt czując ku Zbigniewowi, rad był, że go z ciężkiego położenia wyzwolił. Odmówił przyjęcia na dworze i natychmiast udał się do biskupa.
Marko wnet za nim wysłany wzajemne z sobą prowadził dary, wór futer kosztownych i bryły złota. Na biskupstwie opowiadać znów musiał Skarbimierz całą wyprawę szczęśliwą, żywe na sobie okazując jej ślady, po kilkakroć był ranionym.
Sobie jucha wzdychał i ręce łamał, bo się czego innego spodziewali i pragnęli. W kościele nazajutrz uroczyste, dziękczynne odprawiało się nabożeństwo.
Drugiego dnia rano, gdy Skarbimierz miał jechać, wiedzieli już ludzie jego, że owych chłopów dziesięciu potajemnie, bez okupu Pomorcom odesłano. Tak dalece pilno z tym było Zbigniewowi, iż nawet odjazdu posła nie czekał.
Bolesława zastał Skarbimierz we Wrocławiu odpoczywającego, wojsko też po ciężkiej wyprawie potrzebowało wczasu. Pośpiech, walka, powrót łupem obciążonych zmogły i znużyły. Lecz lud to był młody i krzepki, po największym znużeniu prędko się dźwigający, tak że w kilka dni, gdy król do obozu swego pojechał, nie znalazł już prawie śladu na ludziach szalonej owej wycieczki, o której starsi rozpowiadając mieli, ją za niepodobną do wiary.
Po obozie rozlegała się pieśń owa, którą sobie wesoła drużyna Bolesławowa ułożyła na pamiątkę. Chodziła ona z ust do ust i znalazła się później zapisaną na kartach Gallusowej kroniki*.
Słoną rybą śmierdzącą
Paśli się ojcowie,
Żywej, świeżej zachcieli,
Zachcieli synowie.
Ojce zamki, oj, zamki!
Zdobyli i grody!
Synowie się nie zlękli
Nadmorskiej przygody.
Ojce tury i żybry,
Jelenie bijali!
Syny morskie! oj, morskie
Potwory na fali!
Na dzień wyznaczony Zbigniew się nie stawił, Bolkowi już dokuczał spoczynek, chciał znowu słać do niego, gdy trzeciego dnia dali mu znać ludzie, że płocki książę przybywa.
Jechał jak zwyczajnie, gdy w największym był strachu, z najhałaśliwszą wrzawą, ze dworem postrojonym cudacko, nakazawszy co sił dąć w rogi, w bębny bić, a ludziom na różne głosy zawodzić. Znano go już z tego, bo się nigdy inaczej, jak z tym szumem i wrzaskiem nie jawił. Chociaż w podwórcach hałas się rozlegał straszliwie, Bolko nie wyszedł naprzeciw bratu.
Powitał go w progu Skarbimierz i wprowadził do izby. Spotkali się zimno. Bolko wstał, zobaczywszy wchodzącego, skinieniem głowy go przyjął i miejsce obok siebie ukazał.
Zawczasu się przygotowawszy na rozmowę z bratem, Zbigniew przybrał do niej twarz wesołą, spokojną, niemal dobroduszności pełną. Przywdział też starszego powagę.
Bolko z natury otwarty, serdeczny, nie umiejąc ukryć, co czuł, siedział zimny, na licu miał gniew i na wodzy utrzymać go nie umiał. Spostrzegłszy to Zbigniew, uczynił się słodszym dlań jeszcze.
— Bracie miły — odezwał się — od dawna pragnąłem rozmówić się z Wami. Przez posły źle się sprawy czynią. Ludzie stanęli między nami i kąkol sieją.
— Jam też rad posłyszeć z ust Waszych, co na obronę swą macie — odezwał się Bolko. — Czyny twoje jawne i jasne przeciw tobie świadczą za mną. Przypomnijcie, ile już lat od śmierci ojca upłynęło. Byliżeście choć raz mi w czym pomocą? Siedzieliście zamknięci u siebie, mnie znać nie chcąc. Jam za siebie i za Was wojować musiał. Z tymi, z którymi ja się biłem, Wyście się kojarzyli!
— I Wy temu wierzycie? — śmiejąc się rzekł Zbigniew.
— Cóż macie na swą obronę!? Są świadkowie — zawołał Bolko.
— Ja? Mam sumienie moje — rzekł Zbigniew poważniej. — Nigdy nie występowałem przeciwko Warn! Nie szedłem na wojnę, bo do niej, jak Wy, zdolny nie jestem.
— Dlaczegoż ludzi mi swoich dać nie chcieliście!? — pytał Bolko.
— Ludzie moi z twoimi się mierzyć nie mogą, wstyd by mi było — rzekł Zbigniew. — Chcecie? Dam ich! Poślę! Nie słałem ich, bo się na niewiele zdadzą, macie swoich dosyć. Bałem się sromu!
Wyraz mowy łagodny, pozorna jej szczerość, ujęły Bolka. Zaczynał już, będąc zawsze skłonnym uwierzyć każdemu (wszyscy mu to zarzucali), mięknąć i słabnąć. Zbigniew to uczuł i śmielszym się stał, mówiąc za sobą.
— Bracie — rzekł z wyrazem przestrogi poważnej — ludziom nie wierzcie. Ci, co nas otaczają, przewrotni są, a ciebie i mnie za narzędzia używają do swych celów. Drużyna twoja rada by cię widzieć na czele wszystkich ziem, więc podburza na mnie, który stoję na przeszkodzie. Nakłaniają cię do popełnienia niesprawiedliwości. Łupem moim radzi by się zbogacili. Sądzicie mnie zaocznie z ich słów.
Bolko słuchał. Miał wprawdzie dowody zdrady jawne, a wstyd mu ich było bratu w oczy wyrzucać. Rad je był tłumaczyć tak samo, sprawą jego drużyny.
— Nie dosyć ci dawnych moich przyrzeczeń — mówił Zbigniew — nie wierzysz im? Wezwij swą starszyznę na świadków, wobec nich nowe uczynimy przymierze, podamy sobie ręce raz jeszcze, poprzysiężemy. Będę ci wiernym, dam ludzi i posiłki, szczerze i po bratersku chcę stać przy tobie.
Czegóż więcej mógł pożądać Bolko? Rozjaśniła mu się twarz, wyciągnął rękę. Zapomniane zostało wszystko. Po chwili poufnej rozmowy szli, ująwszy się pod ręce, do stołów, które na nich czekały.
Skarbimierz spojrzał tylko i posmutniał, jawnym dlań było, że Bolko się dał uwieść znowu. Postrzegł, że i inni dowódcy spoglądali niechętnie na płockiego księcia.
Belina bez Ręki, stojący niedaleko, szepnął wzdychając:
— Panie, jużci zgoda zrobiona?
— Nie inaczej, nowe, uroczyste zawieramy przymierze, którego będziecie świadkami. Poprzysięże je.
— Przysięga nie kosztuje nic — rzekł Belina cicho.
Inni też wojewodowie trzymali się opodal i nieufnie, ale Bolko na to, nie zważał.
Zbigniew tegoż dnia sami przez swoich podarkami i słowy zręcznymi starał się sobie pozyskać panów, z których prostoduszniejsi dali mu się wziąć, jak brat.
Zwołano starszyznę, wystąpili przed nią oba bracia, stanął Zbigniew i wobec panów, duchownych i świeckich, głosem śmiałym, jawnie ponowił uroczyste przyrzeczenia drużby i wierności Bolkowi.
— Klątwą ją na Ewangelii gotów jestem stwierdzić — dodał ręką wyciągając.
— Amen! — rzekł przytomny biskup.
— Amen! — odezwał się stojący u boku Skarbimierz. — Lecz jeśliby i to uroczyste poprzysiężenie nadwerężone było i złamane, natenczas my Miłościwego Pana naszego prosić, błagać i zaklinać będziemy, aby uczynił koniec, jaki przystało, sam kraje te objął i rządził nimi, gdy sam jeden bronić ich musi.
Zbigniew głowę tylko pochylił, ale krwią mu twarz zaszła.
Po uczcie dnia tego wyjechali bracia do obozu, około którego gonitwy z oszczepami odbywać się miały w szrankach. Zbigniew ujrzał tu wojsko, jakiego nie widział, rycerstwo, którego postawa, męstwo, zręczność napełniło go zazdrością i gniewem.
Wieczorem późnym, gdy sam na sam pozostał z Sobiejuchą, Zbigniew puścił wodze roznamiętnieniu, które przez dzień cały ukrywać musiał.
— Zmusili mnie nożem na gardle do przysiąg — rzekł do zausznika swego — ale wymuszone śluby nieważne są. Sromem mnie tu poją i żółcią! Pomszczę się tego lub zginę raczej, niżbym żył w tym upodleniu! Jak sługa i dworak jego musiałem się tu włóczyć za nim i podziwiać jego rycerzy! Nigdy mu tego nie przebaczę! Czekałem długo, przyjdzie i moja godzina.
Marko za kolana go chwytał, prosząc, aby milczał, tak się lękał, aby ich nie podsłuchano.
— Miłościwy Książę, z mową bądźcie ostrożni, wszystko się zrobi, co zechcecie. Nadarza się zręczność.
Zasłaniając się rękami i szepcząc po cichu, Marko oznajmił panu, że ziemianin mieszkający nad granicą pomorską zaprosił właśnie księcia Bolesława na poświęcenie nowo zbudowanego kościoła i ślub swój, który się wkrótce miał odbyć. Książę z małą garstką drużyny zjechać obiecywał w gościnę. Łatwo było nasłać kupę Pomorców, dając im znać o tym.
Zbigniew pochwycił myśl tę chciwie i namiętnie.
— Na wagę złota za jego trupa opłacę! — zawołał mściwie. — Niech raz przynajmniej ta dzicz go zmoże i pomści się za własną krew i za mnie!
Uradzono po cichu tego wieczora, aby Sobiejuchą z drogi jechał do Gniewomira pomorskiego i dał mu wiedzieć czas i miejsce, gdzie Bolka mogli prawie bezbronnym pochwycić.
Wesela w owych czasach odbywały się jeszcze na wpół pogańskim obyczajem. Wstyd było mniej nad dni czternaście zebranych gości przyjmować, a inaczej ich ugaszczać, jak pojąc i pobudzając do szaleństwa nie umiano. Co tylko mógł mieć dom, co się kupić, wymieniać, sprowadzić dało, musiało podostatkiem otworem stać dla gości. Niejeden naówczas ubogim się stawał przez wesele, gdy go sproszone tłumy obsiadły i objadły. Podarki wprawdzie przywozili goście, ale każdy też nawzajem otrzymać musiał dar jakiś. Raz w życiu sprawiało się takie wesele, raz przez dni czternaście pan młody był książęciem, pani młoda księżną, królowali swym szczęściem, odbierali hołdy, lecz płacić za nie musieli, jak by książętami byli w istocie.
Nikogo naówczas od wrót domu nie godziło się odpychać, a kto zasłyszał o godach, wlókł się na nie z daleka, aby się napił i nakarmił do syta. Nie miał kto innego podarku dla nowożeńców, przywoził z sobą pieśń, błaznowanie, wesołość na wymianę, drudzy gusła i wróżby. Do bogatszych władyków zjeżdżały się ziemie całe, każdy z liczną drużyną, im kto majętniejszy, tym z większym dworem. Gdy pan młody rad był, miesiąc cały trzymał gości.
Na osiem dni przed weselem ludzie się już ściągali, mniej nad drugie tyle po ślubie trzymać się nie godziło. Gdy obrzędy kościelne połączyły się później ze starym obyczajem, wesela stały się uroczystsze jeszcze, a nie mniej huczne. Duchowieństwo na wiele zbytków starzyzny przez szpary patrzało; dużo pozwalało się czasu takich ślubowań, co gdzie indziej surowo broniono.
Niemal na samej granicy siedział Skarbimierza powinowaty, młody Niemir, który w królewiczowskiej drużynie służył, a Żelisława Beliny córka zań wydaną być miała. Wszystkie te rody były w łaskach i zachowaniu u Bolesława. Gdy Niemir przybył prosić o pańskie błogosławieństwo, rzekł mu śmiejąc się królewicz i uderzając go po ramieniu:
— Wojny na czasie nie mamy. Pomorcy popłoszeni cicho siedzą, czemuż i mnie na gody nie wezwiecie?
Niemir do kolan się pochylił:
— Mógłżebym ja mieć to szczęście i pana widzieć u siebie?
— Muszę zjechać, choć nie prosicie — odezwał się Bolko. — Jednego dnia nas nieboszczyk król na rycerzy pasował, braterstwo z sobą mamy. Zda mi się też, że w lasach mieszkacie, dokoła ich tam dosyć i zwierza musi być pełno. Zjadę razem na gody i łowy. Wszakci i kościół pono święcicie?
— Tak, Miłościwy Panie — mówił „wesoło Niemir. — Postawiłem chędogi dom Boży, acz mały. Biskup ma go poświęcić, a ja w nim pierwszy ślub wezmę.
— Ja Wam wiec będę swatem! — rzekł Bolko ochoczo. Niemir przyklęknąwszy chciał go za to w rękę pocałować,
Bolesław za głowę uścisnął i odprawił uradowanego.
Pana mieć na weselu doma szczęście było wielkie. Choćby we sto koni przybył, a miesiącami siedział, Niemir cieszyłby się takim gościem. Skarbimierz i Żelisław Belina szli zaraz panu dziękować za łaskę. Niemir też niejeden raz w bitwach za królewicza życie stawił, a od dzieciństwa przy nim trwał.
Gdy we Wrocławiu o tym wieść gruchnęła po dworze, Marko ją przyniósł Zbigniewowi. Wiedziano, że Bolko jechał w kilkadziesiąt koni tylko. Lasy dokoła gęste były, nieprzebyte i aż do granicy pomorskiej się ciągnęły. Chociażby orszak królewicza miał się gośćmi Niemira pomnożyć i urosnąć, Pomorcy mogli zasiąść nań w przeważającej liczbie, osaczyć go jak dzika.
Sobiejucha w powrocie do Płocka znikł w drodze, ruszył tajemniczo w kilka koni, nie było go dni dziesiątek, wrócił z podarkami obfitymi, wesoły, a gdy do pana poszedł z nowiną, siedzieli z godzinę na rozmowie wesołej i słychać ich było z dala, jak raźno wykrzykiwali.
Tymczasem na zamku w Płocku poczęto czynić jakieś nadzwyczajne przygotowania do świetnego występu lub podróży. Ze skarbca dobywano sukna, krajano płaszcze dla dworu, okrycia na konie. Żyda, owego Natana Ispana, który z Wrocławia przeniósł się był do Płocka, wezwał Zbigniew do siebie, a że ten miał złotników, którzy klejnoty kuć umieli, dano mu kruszcu i kamieni, nakazując kuć korony i berła. Od śmierci króla Władysława nigdy na zamku płockim tak wielkiego ruchu, bieganiny i zachodów nadzwyczajnych nie było. Wszyscy zdawali się oczekiwać wypadków jakichś, które władzę księcia powiększyć i położenie zmienić miały. Marko Sobiejucha zawczasu też obiecywał sobie odpowiednią zasługom swoim dostojność, z której i Greta się cieszyła, nie wiedząc, że mąż jej pono o zerwaniu związku zamyślał. Wszyscy prawie rachowali na tę przyszłość, która zdawała się im pewną. Zbigniew nie bez myśli dwie korony przysposobić kazał Natanowi, spodziewał, się bowiem, zostawszy sam panem, księżniczkę jaką dostać z Niemiec za żonę.
Uknowano Pomorców napaść czasu wesela lub łowów, bez których Bolko długo wytrzymać nie mógł, zdawała się nieochybną grozić zgubą. Nikt się ani spodziewać jej, ani przeczuwać nie mógł. Pomorcy byli przestraszeni srogimi klęskami, jakie ponieśli nie tylko w wycieczkach na Polskę, ale na własnej ziemi, w Białogrodzie i Kołobrzegu.
W Niemirowicach tymczasem nadzwyczajne przygotowania czyniono. Dworzec był nowy wpośród lasów wzniesiony, widłami dwu rzek objęty, opasany tynami, mocny i warowny, bo naówczas inaczej jak obronnie osiedlać się nie było można. Wśród obszernego podwórca wznosił się przy nim kościółek drewniany, jeszcze złocistą barwą świeżego drzewa połyskujący, z maleńką dzwonniczką nade drzwiami i z domkiem obok dla proboszcza. Obszerne zabudowania przylegały do pańskiego dworca, bo Niemir był zamożnym, ziemie szerokie dokoła należały do niego, osadników na nich podostatkiem było, a daniny, osypy, barcie, stada przynosiły mu wiele.
Roli naówczas wielcy posiadacze ziemi wcale prawie dla siebie nie uprawiali. Rozdawali ją osadnikom, którzy dawali za to ziarno, część przypłodku z trzody i odprawiali niezbyt ciężką służbę przy dworach na straży, do grobel i posyłek. W przejazdach książęcych musiały też osady często podwody dostarczać i obroki dla pańskiego dworu.
Rycersko służący pan taki wielkich obszarów, majętności dzierżąc mnogie, sam około ziemi chodzić nie mógł; osadzał na niej ludzi wolnych albo niewolników i jeńców wojennych, zdobytych w wyprawach. Stąd często i osad nazwiska, jak Połowcy, Pomorcy i inne, pochodzenie osadników oznaczały. Z niewolnikami, rabami, porabkami (parobkami, dziećmi rabów), rachuba była inna niż z sludźmi wolnymi; niewolny człek robił jak bydlę, ile zdołał i cci mu nakazano. Kupowano go i sprzedawano jak towar inny, sam też mógł się wykupić, jeżeli miał czym, i wolność odzyskać. Są ślady, iż Żydzi naówczas niewolnikami, nawet chrześcijańskimi, handlowali.
Właściciel ziemi bez trudu gotowe miał wszystko: łąkę mu zsiekli osadnicy, owies zsypali, inne ziarno dali na potrzebę dworu, miód dostarczały barcie, mięso własne stada i zwierzyna leśna, ryby — rzeka i stawy. Usługa z niewolnych ludzi się składała lub ze swobodnych, którzy za utrzymanie i niewielką płacę się zaciągali.
Stan to był pierwotny jeszcze, ale też potrzeby mniejsze, na które obficie mało jeszcze zaludniona dostarczała ziemia. Nie wymagano nic nadzwyczajnego od najmajętniejszych dworów, musiało być wszystkiego podostatkiem, ale nie wykwintnie. Piwo warzono doma, miody sycono u siebie, wino do mszy tylko, dla chorych i po królewskich dworach zaledwie się znalazło. Chleb, kasza, zwierzyna, nabiał i prosta ogrodowina karmiły.
Niemir nie potrzebował się zbytnio o przyjęcie kłopotać, choć rodziny swej, drużyny króla, przyjaciół i znajomych kilkuset się spodziewał. Pełne już były szpichrze owsa, stały siana stogi, mąka na chleb leżała w worach, zwierza nabitego, solonego i świeżego, wisiało więcej niż potrzeba. Rybacy pamiętali, aby sieci co dzień zarzucać na stawach.
W napitku ni jadle nie przebierano naówczas wcale. Troskano się więcej o to, jak wszystkich pomieścić, stoły poustawiać i na wypadek słoty się ochronić. Na to służyły szopy ogromne, podsienia przy dworcu, kilka dużych izb doma, a na spoczynek wyżki, odryny, klecie i wszelki kąt, w którym na sianie lub słomie pod dachem położyć się było można.
Gospodarz, przyjaciele, czeladź już na dni kilkanaście przed zjazdem zajęci byli ściąganiem, co jeszcze do uczty kilkunastodniowej brakło. Zawczasu też złaziła się wszelka gawiedź weselna, gędźbierze z gęślami, kobzami i lirami, guślarze, śpiewacy, błazny i wesołki. Ludzie ci żyli z wesel i chodzili z jednych na drugie, bo się bez nich obejść nie było można, bez ich piosenek, pogadanek, zagadek, żarcików, wróżb, którymi gości zabawiać było ich obowiązkiem. Krewni i drużbowie przybywali też zawczasu, mieścili się po kątach, aby nie zawadzać nikomu, i pracowali pospołu z dworem swoim; aby na dnie uroczyste wszystko się przygotowało jak należy.
Chociaż to był początek jesieni, pory, w której zwyczajnie odbywały się wesela, bo dostatek w gumnach był największy, drzewa jeszcze stały z zielenią i liśćmi. Znalazło się jej dosyć na wyścielanie dróg, obwieszenie i ustawienie budowli, do których i nowiuteńki kościółek należał.
Duchowni temu połączeniu dwóch obrzędów: poświęcenia kościoła i wesela, nie bardzo byli radzi, ale trudno było odmówić człowiekowi, który swoim kosztem wzniósł dom Boży i w nim się błogosławieństwa na życie nowe dopraszał. Mruczano, że weselne szały niedobrze się godzą z poważnym obrzędem i gody nie przystały tam, gdzie się Bogu święci chram nowy, lecz biskup nie przeciwił się, duchowni też zmilczeli.
Na tydzień przed obrzędem zjazd liczniejszych gości się rozpoczął. Królewicza dopiero na dwa dni przed weselem najwcześniej się spodziewano. Jechały Beliny, gdzie się jaki znajdował z tego rodu, Skarbimierzycy, powinowaci nawet dalecy. Proszono i nakazywano do wszystkich, bo im silniejsze a huczniejsze wesele, tym większa cześć dla nowożeńców.
Pod ten czas gdy Bolesława się spodziewano, przeciw któremu młodzież o milę wyjechać miała, wszyscy już prawie zgromadzeni byli na dworze. Panny młodej tylko z matką nie było jeszcze, bo ta dopiero na dziewiczy wieczór ze świetnym orszakiem zjechać miała.
Dziedzińce wszystkie pełne już były i nabite. Po całych dniach około stołów, beczek i kadzi ludu się kręciło mnogo, a podczaszowie zapraszali i nalewali. Śpiewy rozlegały się szeroko i dziwnie z sobą mieszały, bo często dwóch, trzech i więcej śpiewaków w różnych stronach podwórza zawodziło każdy inaczej.
Czasami też, że czas był piękny bardzo, dnie ciepłe i słoneczne, koło młodych dziewcząt i chłopców puszczało się w pląsy, jak to u nas dawnym obyczajem było, ze śpiewami, które, to jak pytania i odpowiedzi, to jak wykrzyki się wyrywały, budząc śmiechy i oklaski. Zwrotka czasem dosadna ściągała słuchaczów i niepomierną wywoływała, wesołość. Skupiano się dokoła podskakujących i radowano ich raźności.
Niekiedy stary gęślarz na ławie siedzący począł sobie z cicha jaką pieśń dawną, tłum się uciszał, skupiano się w milczeniu, stali potrząsając głowami, zasłuchiwali długo smutnie. Trudno było ten oddźwięk przeszłości z nowym światem pogodzić.
Indziej wystąpił błazen, co umiał tylko tref nie a słono przemawiać, najczęściej już dobrze podochocony. Z weselnego watka snuł dowcipne przekąsy, docinając dziewczętom, aż fartuchami musiały zasłaniać oczy, to chłopcom, którzy się brali za boki, to starym, co się gniewać nie mogli, bo czasu wesela wesołkom wszystko było wolno i nie szanowali nikogo.
Wpośród tej wrzawy ochoczej, która mało nie po całych trwała nocach, bo choć jedni spać szli do szop, drudzy wypocząwszy wstawali wywabiani śmiechami, ściągnął z innymi gośćmi dla wesela wrzekomo, z widzenia ledwo znany Niemirowi, Marko Sobiejucha, ochmistrz księcia Zbigniewa. Przybywał pańsko przyodziany ze służbą niczego, z podarkiem, jak należało, i z językiem, którym dobrze obracać umiał.
Przyjęto go jak i drugich gościnnie, dziękując za pamięć i łaskę. Marko się wnet rozgościł i w tłum poszedł do mis i dzbanów, między którymi był jak w domu. Powieści wnet weselnych przerozmaitych opowiadać jął mnóstwo. Trudno go było zrozumieć zawsze, skąd ród wiódł, bo niemal wszystkie ziemie znał, swoje i obce, a zdało mu się wszędzie równo, byle dostatnio było. Wesoły człek, wnet sobie druhów jednać począł.
W kilka godzin po jego przybyciu młodzież, która całym pocztem wyruszyła naprzeciw Bolka, wprowadziła go z okrzykami ogromnymi wraz z gospodarzem, który też przeciw pana wyszedł z chlebem i solą.
Bolko przybywał wesół, rad, śmiejący się i, jak by dla gospodarza wystąpić pragnął, najśliczniejszą i najdzielniejszą młodzież sobie przybrał do boku, której urodą i siłą nikt się zrównać nie mógł. Chłop w chłopa jak dębczaki wyrosłe bujno, twarze rumiane, oczy wesołe, płeć zdrowa, ogorzała, barki silne, budowa giętka, jechali na koniach niewielkich, ale tak zbudowanych jak oni, z nozdrzami rozdartymi, z grzywy długimi posplatanymi, na każdym koniu okrycie szyte, na każdym wojaku zbroja świecąca jak srebro, u boku miecze ciężkie, przez plecy łuki, u nóg oszczepy spuszczone, na szyjach łańcuchy, na bargach płaszcze. Było takich z pół seciny, nie licząc dworu pańskiego starszego, czeladzi i chłopiąt a pacholąt do posługi.
Królewicz miał na sobie zbroję taką, jakiej tu jeszcze nie widziano, misternie zszytą z żelaza jakby z miękkiej tkaniny, malowaną czarnymi pasy i złotem. Rycerski też pas jego lśnił się gdyby kwiatami przepleciony w barwy osobliwe, które cudną sztuką w złoto wpuszczone były. Miecz miał z rękojeścią z jednego kamienia drogiego, a przez plecy, na sznurze złotym, kościany róg rzezany, na którym jak żywa siedziała przyczajona jaszczurka. Róg wisiał na złotych pierścieniach.
Wszystko, co żyło, wytoczyło się ze dworu na powitanie pana, okrzykując go, śpiewając, klaszcząc mu w dłonie, przypadając do nóg, chwytając za ręce. Miał bowiem u ludzi miłość tak wielką, iż ci nawet, co go nie znali, kochali go z daleka, a ci, co się doń zbliżali, miłość dlań czuli większą jeszcze.
Królewicz, który pobożnym był wielce, zaledwie z konia zsiadłszy, choć kościółek poświęcony nie był, zaraz się udał do niego.
Jeszcze w tej nowej świątyńce wiejskiej czuć było woń sosnowego drzewa, z którego została wzniesiona. Wszystko w niej lśniło się świecące, ubogo, ale chędogo. Ołtarze drewniane były, ławy proste, krzyż Chrystusów wielki, z Niemiec sprowadzony, nie tak piękny jak w Gnieźnie, ale okazały, i wszystko, co do służby Bożej potrzebne, już w miejscu swym stało gotowe. Uradował się królewicz, że się tu tak krzewiła po lasach, na kresach wiara święta. Mały dzwonek nad dachem wesołym głosem witał przybywających.
Na pamięć tego dnia Bolko też do świątyni z Krakowa kielich i patynę przysłać obiecał, a kościołowi i probostwu nadał zaraz kawał lasu, łąki, młyn na rzece i pięciu osadników, aby pleban o chleb powszedni się nie troszczył.
Chciano królewicza ugaszczać w domu, lecz wolał do stołu zasiąść na podwórzu z ziemiany i rycerstwem, bo mu tu raźniej było.
Niemir sam przy panu sprawiał podczaszowstwo i służył. Nie opodal umieścił się Sobiejucha, Bolka z oczów nie spuszczając.
Wkrótce rozmowa o łowach się zawzięła, bo gdy nie było wojny, królewicz łowami, co ją przypominały, się zabawiał. Chwalił się gospodarz, iż w lasach turów, żubrów, łosiów, jeleni i wszelkiego zwierza miał podostatkiem, tak że jak do spiżarni posyłał do boru, gdy mu mięsa było potrzeba.
Dwa dni jeszcze zostawało do wesela, a za stołem Bolko długo siedzieć nie lubił. Ozwał się zaraz Marko, iż o tych lasach cuda słyszał, jakoby jedyne były do myślistwa cale osobliwe, czym królewicza ciekawość zaostrzył. Nalegał szczególniej, iż na uroczyskach, które Wilczymi Bagnami zwano, o osobliwych stworzeniach słyszał, które między tury a żubrami środek trzymały, a jakich nigdzie indziej nie znajdowano.
Zajął się tym mocno królewicz. Gospodarz nie zaprzeczał, że coś słyszał o tym, ale zwierza podobnego nie spotkał nigdy ani on, ani żaden z jego ludzi, a na Wilczych Bagnach, ku granicy już leżących, gorszy czasem zwierz zabiegał od tura, bo i Pomorców tam zbłąkanych widywano.
Marko zaklął się, że nigdy o niczym podobnym nie słyszał.
— Ano — rozśmiał się królewicz — to by to dopiero łowy były nad wszelką zwierzynę!
Śmieli się i drudzy, gospodarz raz jeszcze powtórzył, że jego bartnicy nieraz tam płoszyli małe kupki pogan, które za zwierzem czy za innym łupem się zapędzały.
Bolesław, niezmiernie tym poruszony, goręcej jeszcze i łakomiej na Wilcze Bagna chciał się na łowy wybierać.
— Gospodarzu — zawołał — jutro, nie dalej jak jutro, spraw nam łowy na Bagnach.
— Miłościwy Panie, wola Wasza — rzekł Niemir — ludzi wziąć trzeba podostatkiem.
— Cała moja drużyna pójdzie ze mną — odparł królewicz.
Drudzy się też napraszać zaczęli, ale Bolesław nie chciał dużo z sobą nabierać ludzi, aby nie psuć wesela. Uchwalono, żeby mało kto oprócz towarzyszów pańskich szedł na te łowy. Marko też głośno zapowiadał, że towarzyszyć będzie. Dosiedział on do końca rozmowy, przysłuchując się jej pilno, a gdy już godzina, miejsce i lik postawione były, ludzi się naciskało i krążyło dużo przy stołach, z ławy się umknął precz i — znikł. Nikt tego nie spostrzegł nawet.
Obejrzawszy się ostrożnie dokoła, Sobiejucha jakiś czas między stołami się przechadzał, zagadując do znajomych, potem do szopy się wsunął, na sianie śpiącego parobczaka obudził i szepnął mu do ucha:
— Wilcze Bagna, jutro, ludzi będzie z kopa albo i więcej, przed południem. Ruszaj, a w skok!
Człek zbudzony z siana się wygrzebał, za szopę wyszedł na łąkę, gdzie się konie pasły, szkapę swoją łatwo odszukał, bo mu ona sama do ręki przyszła, skoczył na nią i w zarośla wpadłszy przepadł.
Marko zaraz na powrót do stołów powrócił i gadki wesołe na nowo rozpoczął. Wszyscy ich ochotnie słuchali, bo błaznować umiał.
Bolesław kazał się obudzić zawcześnie; czeladź miała konie pokarmić i napoić przed świtem. Marko i inni, co się na niebie znali, raczyli, że pogoda wytrwa, bo znaki na nią były wszelakie. Kury i ptastwo wcześnie na sen poszło, jaskółki wysoko latały, słońce zachodziło czysto, wiatr był od wschodu, snuły się pajęczyny na polach i rosa spadła nie nadto obfita, która deszcz zwiastuje.
W istocie gdy rano, po drugim pianiu kogutów wstawać zaczęli, a ten i ów wyszedł się rozpatrzeć w podwórze, lekka mgła, już po trosze opadająca, pogodę i dobry do łowów dzień zapowiadała.
Zaczęto zaraz psy brać na sznury, konie uzdać i oddział cały, z niespełna stu ludzi złożony, wesoło się puścił w lasy. Gospodarz sam, zmuszony w domu pozostać, dał w zastępstwie brata.
Gdy już wyjeżdżać mieli, Niemir do nóg przyszedł się pokłonić królewiczowi.
— Miłościwy Panie — odezwał się — gdybyście mi łaskę uczynić chcieli, to byście na Wilcze Bagna dziś nie jechali, tylko na uroczysko Marusze. Tam zwierza też dosyć, a ja bym się Pomorcami cały dzień nie trwożył.
Marko stojący niedaleko aż się rzucił.
— O, o! — wtrącił żywo. — Co pan sobie ma rozkoszy ‘odmawiać! Gdzie tam kto kiedy Pomorca widział! A choćby i znalazł się jaki włóczęga, to go do siodła przytroczą.
Bolesław rad był, że go poparto. Chciało mu się tego uroczyska, roześmiał się, przeżegnał, popatrzał na swą drużynę i tych, co się do niej przyłączyli, i krzyknął:
— Ano, na Wilcze Bagna! W imię Boże, prowadź, młody Niemirze!
Sobiejucha, który wczoraj wielką okazywał do jechania ochotę, teraz właśnie okulał. Opowiadał, że mu koń jego wszetecznie na nogę nastąpił, z czego opuchła tak, że już ją baba musiała okurzać i zaparzać. W istocie nogę miał jedną poobwijaną i włosy sobie niby z głowy rwał, że na koń siąść, a owego turo—żubra widzieć nie mógł.
Jak to u Bolka zawsze we zwyczaju bywało, z podwórca ruszając wszyscy się przeżegnali krzyżem świętym, zmówili modlitwy i w las puścili. Droga na Wilcze Bagna borem była i pustynią, nie torowana, dzika, ciężka, gąszczami. Jadąc dobrze parę godzin, przedzierać się musieli, aż brat Niemirów zawołał, że się już nareszcie do miejsca zbliżają. W istocie zza przerzedzonych trochę drzew przeglądała nizina mokra, w części gnijącymi zawalona kłodami.
Drużyna królewicza nawykła wietrzyć w polu i nosy mająca jak u dzikiego zwierza czułe, poczęła wołać, że ludzie gdzieś musieli być blisko. Czuli dym i woń jakąś nieleśną. Zdało im się, że jakiś szelest po bokach słyszeli, ale że łowy miały się tu poczynać dopiero i psów nie puszczono jeszcze, nikt się w bok dla rozpatrzenia nie odbijał.
Bolko jadący przodem już się na łąkę przedzierał, gdy w tejże chwili chrzęst i łomot straszliwy odezwał się naraz dokoła, jak by nagle las od wichru się walił. Ziemia zatętniała. Nie było to ani stado łosiów, ani trzoda żubrów, tętniały końskie kopyta, dzwoniła broń żelazna.
W jednej chwili wszyscy za oszczepy chwycili i stali pogotowiu. Ze wszech stron ukazywali się przedzierający przez gąszcz i łomy Pomorczycy. Liczba nacierających zdawała się ogromna, las był ich pełen.
— Kupą! — zakrzyczał Bolko — trzymać się gromady! Razem! Twarzami do nich. W imię Pańskie!
O ile obliczyć się dawało przestrzenią przez napastników zajętą, co najmniej kilkaset ich było, doskonale uzbrojonych i dobranych, chłop w chłopa. Lecz Pomorcy też mieli do czynienia nie z pospolitym żołnierzem, ale z wyborem najdzielniejszej młodzieży, która za dziesięćkroć liczniejszy ufiec stała.
Nikt przytomności i odwagi nie stracił, sparli się wszyscy ramię do ramienia, głowami końskimi i oszczepami naprzód, huknęli:
— Boże zmiłuj się! — i sami rzucili się na Pomorców.
Uchodzić nie było sposobu, dzicz otaczała dokoła, zajęła tył, osaczyła boki, zza każdego drzewa wyglądała twarz, sterczała dzida okuta, błyskał miecz, świstały strzały. Roiło się pogaństwem wszędzie, szeregami postępowali ściśniętymi.
Jawnym było, że nie przypadek zapędził w tę matnię, ale jakaś zdrada i zmowa piekielna. Przeleciało przez myśl Bolkowi, jak go Niemir prosił, by nie jechał, a Sobiejucha namawiał.
W osiemdziesiąt oszczepów na pół tysiąca lub więcej ludzi się rzucić było rozpaczliwym i groźnym, ale w Bolku szalony gniew rozbudził nie męstwo już, a wściekłość. Puścił się z nie odstępującymi go w gęsty szyk pogan i tłuc ich począł straszliwie.
W pierwszym starciu na wszystkich bokach przewaga była tak wielka tego tłumu, iż mnóstwo z drużyny pod mieczami i oszczepami padło. Niektórym pozabijano konie, tak że z bronią pomiędzy towarzyszami cisnąć się musieli i walczyć pieszo przeciw napastnikom rąbiącym z góry. Garść Bolkowa zbiła się w jeden kłąb, królewicz z nią wpadłszy między szeregi tak gwałtownie natarł na nie, że je złamał i przez szyk nieprzyjacielski przedarł się, drogę zasławszy trupami. Mógł uchodzić, ale jak lew rozjadły zwrócił się na dzicz raz drugi, dobywając do resztki ludzi, która od niego odciętą została.
I za drugim tym natarciem Pomorczycy przerażeni, choć się bronili, cofnęli się i rozstąpili, koniowi tylko Bolesławowemu przebito bok tak, że chwiać się pod nim począł. Nie—mira brat przypadł doń ze swoim koniem.
— Królewiczu! — krzyknął — na miłość Bożą bierzcie konia mojego, bierzcie, a ratujcie się, lepiej, bym ja ginął niż Wy, bez którego zginą ziemie nasze! Z konia się trzewa wloką.
Gdy to mówił, koń też padł i Bolko ledwie miał czas na poddanego przeskoczyć, pchając go znowu ku poganom.
Droga za królewiczem trupami ludzi i koni była usłana. Stała się rzecz do uwierzenia trudna, iż tej garści nieustraszonej, która przy Bolku została, ulękli się napastnicy, widząc szał, z jakim rwała się na nich. Poczynali uchodzić. Najmniej dwóchset położyła królewicza drużyna i Bolko.
Walka przez kilka godzin trwała zajadła. W samym jej początku jeden z czeladzi pierzchnął, wprost biegnąc do Niemirowiec z wieścią o nieprzyjacielu. Szczęściem w pół drogi spotkał ufiec ludzi weselnych, zabawiających się łowami niedaleko, ci natychmiast w cwał pobiegli na pomoc Bolesławowi.
Przybyli za późno, gdyż już Bolkowi, którego w pięciu ludzi wolno jadącego za uchodzącymi Pomorcami spotkali, rzucić się na nich i pomścić straty nieodżałowanych druhów było za późno.
Zsiadł królewicz na pobojowisku, z płaczem niemal patrząe na trupy swoich towarzyszów, którzy, walcząc mężnie i zasłaniając go, wyginęli wszyscy prawie*.
Na nim samym kawałka zbroi nie było całego, nie miał miejsca na ciele, którego by nie rażono. Potłuczony był od stóp do głów, żelastwo pogięte i podziurawione, hełm strzaskany, miecz poszczerbiony, oszczep skruszony świadczyły, iż nie unikał niebezpieczeństwa. Mowę stracił teraz i padł jak nieżywy, aż go wodą trzeźwić i oblewać musiano. Krew z ran mnogich się sączyła. Nie zważając na to, chciał biec i mścić za swoich, lecz mu gwałt prawie zadano i pochwycono na powrót do Niemirowie.
Smutny jak pogrzeb był powrót na owo podwórze, z którego niedawno wyruszali tak wesoło. Ludzie szli naprzeciw niego z załamanymi rękami, witając go łzami. Postradał całą prawie najmilszą drużynę swą, ukochanego Pruszynkę, innych wielu, a i brat Niemira, który mu konia dał, zginął także.
Starszyzna, Skarbimierz, Zelisław, Magnus, wszyscy otoczyli go z narzekaniem i wymówkami.
— Godziłoż się, możnaż było z tą garścią przeciw nawale walczyć, gdy uchodzić tylko, ocalić siebie należało! — wołano.
— Przeklęty, kto miejsce to wskazał na łowy! — krzyczeli drudzy.
Narzekanie było powszechne, płakali starzy, niewiasty jęczały, słysząc opowiadania.
Ostatnich jego towarzyszów porąbanych zsadzano z koni, bo się już dźwignąć nie mogli. Ciekła z nich krew i z koni pokaleczonych.
Bolko połamany hełm zdejmując z głowy odezwał się:
— Co się stało, Bożym sądem i wyrokiem stało się. Pomóżcie mi do pomsty nad pogany, a wymówek nie czyńcie, bo próżne są.
Sobiejucha z nogą opuchłą, co mu do łowów przeszkadzała, znikł był od rana. Dopiero przypominając wszystko i ważąc zrozumiano, czyją to sprawą być musiało. Wołanie powszechne podniosło się przeciw Zbigniewowi jako zdrajcy. Bolko potrząsał głową i przeczył, a wierzyć jeszcze nie chciał posądzeniom.
Zawiedziono królewicza do łaźni, gdzie z niego zbroję i kaftan zaledwie ściągnąć zdołano, tak razami były powbijane w ciało i krwią zakrzepłą przywrzałe. Położono go później na spoczynek, obwinąwszy ziołami i płachtami. Nazajutrz jednak wstał i z drugimi razem w kościele i na weselu był przytomnym.
Nie było już ochoty do zabaw i śpiewów, tak wszystkim na pamięci stali ci nieszczęśliwi towarzysze pańscy, których zaraz po ślubie grzebać musiano.
Pamiętne to Niemiry wesele, w długie czasy zwało się „krwawym” i w rodzie sobie o nim opowiadano.
Bolko, ledwie spocząwszy nieco, z Magnusem razem spieszyć musiał do Wrocławia, bo gońce nadbiegł, że od granicy czeskiej o napaści słychać było.
Wszyscy w tym czuli i widzieli ukrytą rękę Zbigniewa, jeden Bolko, gdy mówiono o tym, milcząc głową potrząsał i przeczył.
Nie w jednej Polsce pod owe czasy synowie z ojcem, brat z bratem walczyli o władzę i wydrzeć ją sobie usiłowali. Henryk V, który był na niemieckie cesarstwo po ojcu Henryku IV nastąpił, wypowiedział mu wprzódy wojnę, podszedł go zdradą, zmusił do zrzeczenia się władzy, do nędznego konania na wygnaniu. W Czechach walczyli z sobą bracia i bratankowie, na Rusi nie lepiej było; nie zapewniał pokoju i zgody żaden związek pokrewieństwa, powinowactwo i śluby. Rycerscy w większej części książęta onych czasów mieli namiętności wojacze, potrzebowali walki do życia, podżeganie możnych rodziło żądze zdobyczy i panowania.
Pomiędzy współczesnymi Bolesławowi Krzywoustemu nie ma jednego z panujących, który by z nim szlachetnością charakteru stał na równi. Henryk V, który był ojca własnego prześladowcą, sprzedawał wszystko, cesarskie swe słowo, inwestytury, korony, wolność swych jeńców, łaskę monarszą. Wszystko u niego i ulubieńców jego na grzywny się oceniało i kupowało. Na cesarskim tym dworze książęta czescy ubijali się o władzę, płacąc za nią krwią najbliższych. Zbigniewowi podobnych, równie jak on niezdolnych, a jak on panowania chciwych, znajdujemy wielu.
W Czechach górą szli i wichrzyli możni Wrszowice, ciż sami, którzy Zbigniewowi pomoc dali do wyjścia z klasztoru, Mutyna, żupan lutomierzycki, Bożej, pan na Libicach. Ilekroć ich z kraju wygnali nieprzyjaciele, chronili się do Polski. Zbigniew, gdy mu niebezpieczeństwo zagrażało, do Czech uciekał.
Pomiędzy Czechami a Polską ciągła była zamiana wygnańców, ciągłe przytulisko zbiegom dawano. Uchodząc od prześladowania, Żydzi z Pragi przybywali do Polski, odarci z mienia zbiegali nękani przyjaciele obalonych z tronu książąt i oni sami — do Krakowa i Wrocławia. Bolko chwytał każdą zręczność, aby z wojskiem iść na cudze ziemie, ściągać łup, a zdobywać rycerską sławę.
Wojna owych czasów to jeszcze coś tak groźnego i strasznego jak potop i kataklizm niszczący ziemie całe. Za pochodem wojsk nie pozostaje nic oprócz zgliszcz, prócz stratowanych, zastygłych pogorzeli, trupów i kości. Palą się sioła, obalają grody, ludność tysiącami pędzi w niewolę. Czego nie można gnać stadem, to się zabija na postrach i ofiarę. Często kraje, przez które przeciągnęły wojska zwycięskie, latami całymi powrócić nie mogą do życia. Z jeńców tworzą się osady na ziemiach pustych, daleko od własnego kraju.
Frymark też zabranym ludem jest prawem a obyczajem uświęcony. Kupcy nabywają jeńców i odprzedają ich z zyskiem. Wzięty w plen jest własnością, rzeczą, przestaje być człowiekiem. Dla Zbigniewa stan rzeczy w Czechach był wielką pomocą i otuchą. Walczyli tam z sobą o władzę Borzywój II z Oldrzychem, Światopług z Borzywojem. Bolko korzystał z tego także i z Żelisławem puszczał się wojować Morawy. Na dworze Bolesławowym pełno było ciągle tych, co u niego pomocy szukali i przytułku.
Po jawnej prawie zdradzie i owym nasadzeniu Pomorzan, z których zasadzki cudem się udało ujść Bolesławowi, Zbigniew musiał się wyrzec pozoru uległości dla brata i począł występować przeciw niemu otwarcie. Pomorzan i Prusaków miał za sobą, rachował może i na pomoc z czeskiej strony. Zaczęto z pośpiechem ściągać ludzi i uzbrajać grody, Gniezno, Spicymierz, Łęczycę. W Kaliszu naprędce nową twierdzę wzniesiono.
Sobiejucha dogodny do pochlebstw, potakiwania i drobnych posług, nie na wiele się zdał panu swemu, o innych myśleć trzeba było, sposobiąc się do wojny. Potajemnie ściągnięto obietnicami wielkimi dowódców kilku, którzy się w dawnych wojnach wsławili, a na Mazowszu posiadłości mieli. Dwór Zbigniewów inną teraz przybierał postać, gnuśna cisza ustąpiła niespokojnym przygotowaniom. Najemni wodzowie wmawiali w nieudolnego a chciwego władzy księcia, że łatwo pokona brata, gdy przeciw niemu z całą wystąpi siłą. Pomorcy, Prusacy, Czechy mieli ze wszech stron na dany znak oskoczyć Bolesława, zajmując ziemie jego; wojska Zbigniewa, poparte przez nich, dokonać reszty i osaczonego obalić. Książę płocki, podniecany, roił już pewne zwycięstwo i panowanie przyszłe nad Polską całą. Cesarza miał lub spodziewał się mieć za sobą. Otwarto skarbiec na zaciągi, nie żałując na nic. Gniezno i Płock roiły się zewsząd ściągającym ludem.
Doniesienia zewsząd biegły do Krakowa i Wrocławia o groźnym niebezpieczeństwie. Z Czech wygnany Borzywój z młodym bratem Sobiesławem, którzy na próżno żebrali pomocy u cesarza Henryka V, a nie mieli jej czym opłacić, chronili się teraz na dworze Bolesława. Przyjęcie i wzięcie ich strony ściągało nienawiść, zemstę panującego w Czechach Światopługa.
Bolko zagrożony całe swe siły gromadzić musiał, ażeby podołać temu, co nań nagle spadało. W zdradę brata o takiej godzinie nie chciał wierzyć, choć była jawną, potrzebował mieć jej dowody. Jeszcze więc raz postanowił posłów wyprawić do Zbigniewa, choć wszyscy tą powolność naganiali.
Wybrano ich dwu, a że Skarbimierz potrzebnym był wojsku, ofiarował się stary Wojsław z młodym Pietraszkiem Żemłą, jednym z drużyny Bolesława, cudownie ocalonym pod Niemirowcami. Bolesław pospieszać im kazał i stanowczą przynieść odpowiedź.
Tym razem posłowie otwarcie powiedzieć mieli Zbigniewowi, że nieudolnym się okazawszy do panowania, winien był bratu posłuszeństwo. Zagrożono mu odjęciem dzielnicy, o której obronie i teraz jak wprzódy nie myślał.
Wojsław z Żemłą pobiegli do Płocka, gdzie mnóstwo zbrojącego się ludu znaleźli, wozy z zakupionym u Pomorców orężem i tłum spędzony, który dzielono na kupy, szykując go i rozsyłając po grodach. ¦
Marko, wiszący zawsze przy dworze, pierwszy się nastręczył przybyłym, Jęcz nie umiał czy nie chciał im powiedzieć, gdzie mieli szukać Zbigniewa. Zdawało się, że kryć się chciał, unikając ostatecznej rozmowy, bo się jej treści mógł domyślać.
Przekupieni ludzie szepnęli posłom, że w Gnieźnie siedział Zbigniew, wokoło siebie skupiając co najlepsze siły. Wojsław z towarzyszem nie spoczywając ruszyli natychmiast do Gniezna i tu go w istocie zastali. Zmieniony był wielce pan ów, od czasu jak otucha w serce jego wstąpiła. Znaleźli go siedzącego w podwórcu, na pół uzbrojonego, otoczonego żołnierstwem i udającego rycerza. Urosła w nim buta śmieszna. Dwór krzykliwy, grajki, muzyka, zgraja włóczęgów pościąganych zewsząd, nie odstępowała go na chwilę. Marka teraz zastępował Benno Horn, Niemiec sprowadzony dla dowództwa nad wojskami, które się zbierały. Niemłody awanturnik ten czynniejszym był nad Marka, a nie mniej nad niego chełpliwym. Karmił nowego pana swojego wyśmiewaniem tego wszystkiego, co w Polsce spotykał, szczególniej Bolkowego rycerstwa, przeciw któremu się straszliwie i zuchwale odgrażał.
W towarzystwie Przemka, knezia pomorskiego, Czechów kilku i Horna przybywający Wojsław zastał księcia, zawczasu rozkazującego otrębować swe przyszłe zwycięstwo. Benno lekceważeniem nieprzyjaciela serca mu dodawał.
Gdy mu posłów od Bolka oznajmiono, rzucił się zrazu jak by strachem ogarnięty Zbigniew z ławy, chciał ujść, aby się namyśleć, lecz za późno już było. Wojsław nadchodził, a Benno męstwo w nim krzepił.
— Miłościwy Książę — rzekł —— każcie im zaraz przystąpić i krótką dajcie odprawę. Stanęli ostro, nie ma co już oszczędzać ich i o zgodzie mówić. Wojna nieunikniona, im prędzej, tym lepiej.
Drudzy potakiwali także. Zbigniew jednak do izby wszedł, dworowi kazał stanąć i dopiero posłów, dopominających się spieszno posłuchania, wpuścić polecił.
Wojsław, Żemła i kilku z drużyny ich stawili się przed księciem. Już z twarzy Zbigniewa znać było, że inne wiatry powiały; siedział naperzony, gniewny, zły, dumny, nie tając się z niechęcią, z jaką przybyłych przyjmował.
Wojsław, człek ciężki i powolny, niełatwo się dawał ustraszyć; pokłoniwszy się księciu, rzekł:
— Miłościwy Książę! Dopraszam się, czybym poselstwa nie mógł sprawić na osobności, bo mam twarde do wypowiedzenia słowa.
— Jam ci do nich przywykł od mego miłego brata! — wybuchnął Zbigniew. — Mówcie, co macie, posłucham, będę wiedziały co czynić.
— Miłościwy Pan nasz, książę Bolko — odezwał się Wojsław z wolna — po raz ostateczny wzywa Was ku pomocy i wspólnemu wojowaniu z nieprzyjacioły. Dwóch głów jedno ciało mieć nie może. Nie chcecie być prawicą Bolkową, bądźcie Wy głową, on będzie prawicą. Czymś przecie musi być, kto tylą ziemiami włada, a Wasza Miłość nie chcecie niczym być, tylko wrogiem.
Zbigniew obu rękami sparł się na poręczach siedzenia.
— Tak więc już do mnie mówicie? — zawołał. — Nie mam na to innej odpowiedzi tylko tę, co zawsze. Pomawiacie mnie o zdradę, stara to piosenka, aby mi wydrzeć i tę lichą część, którą mi zostawiono. Zatem zagrożony muszę walczyć, aby się bronić.
— Walczcie z nami razem, a nie przeciw nam — rzekł Wojsław.
— Przeciw komu? — odezwał się książę.
— Naprzód Pomorców, pogaństwo podbić trzeba i zniszczyć. Dopóki tam krzyża nie zatkniemy, póki do Retry i Arkony zewsząd lud biegać będzie, ani u nas się chrześcijaństwo nie ostoi, ani spokoju mieć nie możemy.
Zbigniew głową potrząsnął pogardliwie.
— Pomorców trzeba sojuszem pociągnąć, a nie siłą — rzekł — my im rady nie damy. Nie pokonało ich cesarstwo.
— Cesarz miał wielu innych nieprzyjaciół i zachodów — mówił Wojsław — ziemie te z prawa do nas należą z dawien dawna, nasze są. Po Pomorcach Borzywojowi pomagać musiemy.
— Jemu? — krzyknął Zbigniew. — Ja!? Jemu!? Borzywoja znać nie chcę!
— Zatem z nami nie trzymacie i jesteście przeciw nam — odezwał się Wojsław.
— Jam tak dobry jak i Bolko — przerwał Zbigniew. — Dlaczego ja mam iść z nim, nie on ze mną? Ja starszym jestem!
— Miłościwy Książę — powoli począł Wojsław. — Oto już lat bodaj pięć dobiega, jak czekamy, abyście zbroję wzięli i oręż, a szli wojować. Trudno było iść z Wami, gdyście się ruszać nie chcieli.
— Czy z tym Was tu w poselstwie zesłano, abyście mi
plwali w oczy na moich śmieciach! — zawołał Zbigniew ze złością.
— Nie, ale żebym powiedział prawdę i żądał od Was prawdy — odparł powolnie i cierpliwie Wojsław.
Książę zwrócił się do stojącego przy sobie Benna i śmiać się do niego począł szydersko.
— Hę? Prawdy ci się zachciało, ty stary wieprzu? Będziesz ją miał, gdy ci powiem, że pluję na pana twego, tak jak ty na mnie, a za słowa, któreś mi śmiał rzec, pójdziesz do ciemnicy!
Skinął ręką na swoich.
— Posłem jestem — rzekł niezmięszany Wojsław spokojnie.
— Ty? Ty szpiegiem jesteś, nie posłem! — zakrzyczał książę. — Przyszedłeś, abyś podpatrzył mnie i zawiózł wiadomość, gdzie i jaką mam siłę. Wiedzże tę prawdę, że pójdę na was, na Bolka, a Czechy, Pomorcy i Prusacy pójdą ze mną. Pójdę, zgniotę go, upokorzę i rzucę pod stopy moje! Rozumiesz!
To mówiąc wstał zburzony gniewem tym większym, że Wojsław patrzał mu w oczy śmiało, nie ulękniony wcale, choć na skinienie Zbigniewa wystąpili zaraz pachołkowie i poselstwo otaczać poczęli, cisnąc je precz ku drzwiom.
— Do ciemnicy ich zamknąć i strzec! Szyją mi za nich odpowiecie! — dodał książę do jednego ze starszyzny. — To moja odpowiedź Miłościwemu Bratu!
Posłowie i ich drużyna stali gromadą, miejsce zajmując aż do progu. Gdy na skinienie księcia obejmować ich chcieli pachołkowie, Żemła się z wolna cofnął za swoich aż do wyjścia, wybiegł szybko przez drzwi otwarte, dopadł koni stojących w podwórzu, siadł na swojego co prędzej, będąc pewien nóg jego, i jak strzała puścił się ku bramie. Nim miano czas dostrzec ucieczkę i rozkazać w pogoń iść za nim, już się odsądził daleko.
W kilka minut dopiero Benno, opatrzywszy się, skoczył na dziedziniec, wołając na ludzi, aby zbiega gonili, lecz nim się zebrali do koni, Żemła był na podzamczu, wpadł pomiędzy domy i dobiwszy się do zarośli, ogrodów, opłotków, szop, które tu stały gęsto, znikł między nimi. Nie wiedziano nawet, w której stronie go szukać; a i pytać nie było kogo, bo na drożynie od pól mało ludzi było.
Chociaż Woj sław i reszta poselstwa uwięzioną została, było komu Bolkowi opowiedzieć o ich losie i o jawnym wystąpieniu Zbigniewa przeciwko niemu. W Krakowie niecierpliwie czekano na wieści. Bolko był właśnie powrócił z Koźla, zamek zastał pełen gości; przyjmował teścia swojego Światopełka kijowskiego, mnogo z nim przybyłych Rusinów. Radzono o gotującej się wojnie, gdy Żemła przypadł sam jeden, odarty, na koniu wychudłym, znękany długą i spieszną drogą, przywożąc o poselstwie wiadomość. Podbiegła zaraz czeladź dać znać panu, który że z gośćmi swymi na wielkiej izbie w zamku siedział, natychmiast Żemłę do siebie przywołać rozkazał.
Za stołami, na poczestnym miejscu Baldwin, biskup krakowski, Światopełk kijowski z kilką książęty, Czechów dosyć było, wojewodów, i starszych ziemian.
Już z tego powrotu i z odzieży domyśleć się było można, jaki los posłów spotkał. Wypadł Bolko^przeciw Pietraszkowi.
— Bóg z tobą — rzekł — coć się stało?
— Gromadąśmy pojechali — odparł poseł — a oto sam, ledwie się wyrwawszy od więzów, powracam. Tam już wszystko przeciwko nam gore jawnie, grody się sposobią, wojsko ściąga wielkie, Zbigniew nie tai się, że wojnę wypowiada i zuchwale się odgraża. Wojsława i wszystkich naszych kazano do ciemnicy wsadzić, jam ledwie konia dopadłszy ujść zdołał.
Bolko nie chciał wierzyć uszom, tak przykrą mu była zdrada braterska, lecz wolał już to wystąpienie odkryte niż knowania pokątne. Gdy się namyślił nieco, twarz mu się rozpogodziła.
— Niechże tak będzie, jako jest — rzekł. — Tak lepiej. Węgrowie mi w pomoc przybędą przeciwko Czechom, a my sami na Zbigniewa, Pomorców i Prusaków starczamy, da Bóg.—Nie wróci już pan brat na grody swoje, skoro podniósł się na mnie. Sam wyrok na siebie pisze. Oczy mu zapłonęły gniewem.
Stary kniaź kijowski, widząc go tak rozsrożonym, wstał, zbliżył się doń, ręce mu położył na ramionach, w twarz począł się wpatrywać i uśmiechnąwszy, rzekł łagodnie:
— Synu! Dziecko moje! Ano nie tak gorąco, aby dobrze było. Pójdziemy razem, pójdę i ja stary z tobą, bo zapalczywości twej strzec muszę, abyś jako do gniewu łatwy, do zgody nie był za powolnym.
Znając go kniaź, śmiał się dobrodusznie.
Wtem Baldwin biskup z siedzenia swojego dorzucił:
— Miłościwy Panie! Ukarać trzeba, ale w sercu gniewu i zapalczywości mieć się nie godzi, boć choć zdrajcą, bratem jest.
— Posłów moich znieważył! — zawołał Bolko, miotając się — tego mu darować nie mogę i długiego kłamstwa, a przysiąg falesznych!
Na próżno starano się go pohamować. Tegoż dnia, bo w Krakowie czasu nie marnowano, wydano rozkazy do pochodu, gońce się rozbiegli na wszystkie strony. Trzeciego dnia, gdzie jakie pułki stały, ruszały do najbliższych grodów i zamków Zbigniewa. Bolko ze Światopełkiem, z drużyną swoją i jego, z czeskimi wychodźcami, których na zamku zawsze pełno było, wychodził jak na łowy z gorącością wielką.
Nim Zbigniew do boju się miał czas przygotować, nim Benno ludzi do pułków pozbierał i uzbroił, nim po zamkach spodzieli się napadu, już Skarbimierz, Żelisław i najlepsi dowódcy, dopadłszy ich, prawie bez walki jeden po drugim zabierać zaczęli. Żadnego z grodów oblegać nie potrzebowali, przed groźbą samą otwierano im bramy wiedząc, że jak dobrym jest panem Bolko i chętnie pokornym daje rękawicę swą na znak przebaczenia, tak nad zuchwałymi litości nie ma jego rycerstwo.
W Gnieźnie zabierano się dopiero na tą wojnę, do której w pomoc iść nie mieli wielkiej ochoty Pomorcy, ażeby zobaczyli, jak i komu się powiedzie, a Czesi też nie bardzo spieszyli, gdy do Gniezna zaczęły przychodzić jedna po drugiej wieści smutne o pozabieranych już grodach. Nie było dnia, by kilku zbiegów nie nadbiegło, donosząc, że Bolkowe wojska zamek jaki opanowały.
Jak straszną była buta Zbigniewa niedawno, gdy sobie zwycięstwo obiecywał, tak gniew i wściekłość, w którą wpadł, rozum mu odebrały. Benno na próżno starał się mu dodać męstwa. Narzekał, że był zdradzonym, szalał, miotał się i co chwila zmieniał rozkazy. To się chciał bronić w Gnieźnie, to uchodzić na Mazowsze, to uciekać do Pragi, to na walną bitwę stawić wszystko, a wydać jej odwagi brakło. Tracił głowę. Tymczasem zamki z kolei poddawały się Bolesławowi, Skarbimierz i Żelisław zagarniali wszystko. Światopełk, towarzyszący zięciowi, radował się powodzeniu, lecz widząc zapalczywość Bolka rosnącą lękał, aby jej cugli nie puścił i nie stał się zbyt okrutnym przeciw bratu. Baldwin, biskup krakowski, przewidując, że książę unieść się może zbytnio i narazić arcybiskupowi Malinowi, który Zbigniewowi sprzyjał, pospieszył do obozu i nie odstępował Bolesława, wiedząc, że pośrednictwo jego będzie potrzebnym. Stało się to i z naprawy starego arcybiskupa, i z troskliwości duchowieństwa o własne dobro swoje. Nie na rękę mu było zmaganie się w siłę jednego z książąt, od Szczodrego czasów bowiem podział władzy bezpieczniejszym osądzono. Zbigniewa ocalić pragnęli biskupi, aby Bolko nie Urósł zbytnio. Baldwin krakowski stać miał na straży. Słowo biskupie naówczas silniejszym było nad wszystko, a Bolko pobożny i posłuszny ani mógł, ni chciał woli ojców duchownych się opierać.
Gdy Bolesław doszedł do Gniezna, nie było już w nim ani arcybiskupa Marcina, ani Zbigniewa. Załoga jednak dosyć silna, zamknąwszy się w okopach, zabierała się ku obronie. Wojskiem zamkniętym na grodzie dowodził Benno, nie wiedzący o losie pana i chcący okazać, że w wojennej sztuce jest biegłym. Okopy mocne, tyny na nowo poprawione, samo położenie miejsca warowne, dawało nadzieję, że obronić się czas jakiś będzie można i może doczekać odsieczy.
Zaledwie pod wrota podszedłszy, Bolko wedle zwyczaju swego kazał z rogami iść ludziom i otrąbić, wzywając do poddania. Nie odpowiedziano na zawołanie, owszem tu i ówdzie strzały puszczono ku oblegającym. Nazajutrz nakazano do szturmu się gotować, lecz że wojsko wypocząć potrzebowało, mało co dnia tego przedsiębrano. Wzajem tylko łajali się ci, co na wałach stali, z tymi, co je opasali, odgrażano się, kamieniami ciskano i dzień zszedł na przygotowaniach.
Lecz Benno, mając czas się rozmyśleć, a może i dostać języka, zwątpił nieco o sobie. Dał mu znać przybyły ukradkiem człek, że Zbigniew był już za Wisłą, a inne zamki wszystkie wpadły w ręce Bolkowe. Nie mając więc ochoty stawić karku na szturm, przy którym by opór życiem przypłacił, Benno, naradziwszy się ze swymi, powołał do wrót na rozmowę starszyznę. Postanowił się układać.
Bolesław powiedzieć mu kazał tylko, że ma wrota otworzyć i poddać się nie mieszkając, bo innych układów nie dopuści.
Naówczas Benno zażądał rękawicy od księcia na znak łaski i przebaczenia, a gdy tę mu przyniesiono, pocałowawszy ją, sam wyszedł na spotkanie księcia, który po prawej ręce mając biskupa, po lewej teścia, jako zwycięzca, przy odgłosie trąb na zamek wjechał.
Na spotkanie jego wyszedł też i Wojsław, tylko co z ciemnicy wypuszczony, a z nim jego drużyna. Z radością wielką wszyscy prosto od bram poszli do grobu św. Wojciecha z dziękczynieniem.
Starego arcybiskupa, który stale Zbigniewowi sprzyjał, nie było na stolicy, chciał się bronić w Spicymierzu staruszek, ale tu Baldwin biskup pośredniczył.
Natychmiast, ledwie zająwszy Gniezno, ciągniono na Łęczycę, poddawały się zamki po drodze, osadzano w nich starostów i pochód jednym był triumfem.
Zbigniew nie wiedząc, gdzie się schronić, zamknięty w małym grodku nad Wisłą, losy swe przeklinał i trwożył się o przyszłość. Ale obrońców miał i opiekunów w panach duchownych, w arcybiskupie szczególniej, który całkowitego wydziedziczenia dopuścić nie chciał. Starszyzna Bolkowa, wojewodowie, Magnus, Skarbimierz, Żelisław głośno się domagali co najmniej wygnania zdrajcy, jątrzyli nań brata, przypominali, ile lat wichrzył i jak niebezpiecznym było przy najmniejszej zostawić go władzy. Niektórzy wprost się dlań śmierci domagali, aby wygnany z sąsiadami nie knował i nieprzyjaciół nie podburzał. Już w czasie zwycięskiego pochodu poseł arcybiskupa zalecił biskupowi Baldwinowi, by ratował zwyciężonego. Postanowiono przez teścia Światopełka, przez duchownych wymóc na Bolesławie, by wojewodów głosu nie słuchał i miłosiernym był bratu.
Z zamku łęczyckiego, kędy cokolwiek spoczywano, zabierał się Bolko cios ostatni zadać Zbigniewowi, gdy jednego rana, po mszy świętej ujrzał uroczyście wchodzących do izby, w której się z wojewodami naradzał, arcybiskupa Marcina, biskupa Baldwina z prałatami kilku i Swiatopełka ze swym dworem. Z wnijścia ich domyślać się było można, że szli z poselstwem jakimś i prośbą. Starszyzna domyśliła się łatwo, o co szło opiekunowi dawnemu Zbigniewa.
— Synu mój — odezwał się do całującego drżącą jego rękę Bolesława o. Marcin — synu mój, witam cię słowami Ewangelii: „Czyńcie miłosierdzie, jako pożądacie, aby ono wam uczynionym było”. Modlimy się codziennie słowy Chrystusowymi: — „Odpuść nam winy nasze, jako my je odpuszczamy naszym winowajcom.”
Spojrzał arcybiskup na zarumienionego królewicza, a biskup Baldwin zawtórował słowy:
— Chrystus Pan zbójcom swoim na krzyżu przebaczył i dał nam przykład, który przykazaniem miłosierdzia jest!
Stary kniaź Światopełk zbliżył się za nimi i całując Bolesława dodał:
— Dobrym bądź, a Bóg da ci zwycięstwo.
Bolesław słuchał i patrzał, nie mówiąc nic. Czekał, aby wyjaśniono mu, czego po nim żądano. Duchowni zdali się też oczekiwać, ażeby przemówiło serce i objawiło się usposobienie. Oczyma tylko prosili go za winowajcą.
Staruszek o. Marcin trzymał rękę pana i uśmiechał się do niego.
— Błogosławieństwo Boże z tobą, synu mój — mówił cicho. — Bóg Abrahamów i Jakubów szczęści orężowi twemu, łaskawym bądź, a lituj się.
Wojewodowie stojący nieco z dala marszczyli się, widząc już, co zamierzano wymóc na panu, łatwo wrażeniu ulegającym. Oni przeciwni byli miłosierdziu, którego skutki, znając Zbigniewa, przewidywali. Walka dziś skończona wznowić się musiała.
Bolesław milczał jeszcze, gdy Baldwin się odezwał:
— Za bratem twym, panie, prosić cię przychodziemy. Zwyciężyliście go, zadęliście ziemie, nie gnębcie go i nie karzcie, dajcie mu w spokoju oddychać powietrzem domowym.
Skarbimierz odezwał się z boku:
— Ojcze Przewielebny, miłosierdzie dobrym jest, ale i nad nami je mieć chciejcie, nad panem naszym, który spokoju od zdrady jak nie miał, tak mieć nie będzie.
— Odejmijcie mu władzę i panowanie — odezwał się Baldwin — ale nie czyńcie włóczęgą i żebrakiem. Puśćcie mu do żywota choć to Mazowsze, które ojciec dlań przeznaczył.
Bolesław nie przemówił jeszcze, spojrzał na swych wojewodów, ci zaczęli szemrać półgłosem, a arcybiskup nie dopuszczając, by się odezwali, powtarzać jął znowu:
— Czyńcie miłosierdzie!
Skłoniwszy głowę przed nim, królewicz zwrócił się do Magnusa, który najstarszym był. Wrocławski wojewoda i inni z nim, choć za surowością byli, nie śmieli się odzywać już przeciwko biskupom. Skłonili głowy pokornie, twarzami tylko okazując, co myśleli.
— Stanie się, jako żądacie — odezwał się na ostatek Bolko — puszczę mu do żywota jego Mazowsze, ale grody, które przeciwko mnie powznosił, zburzyć musi i iść ze mną, gdy go zawołam ku obronie.
Domawiał tych słów królewicz, gdy drzwi się otwarły z trzaskiem i cale niespodziewany wszedł Zbigniew. Nie jako zwyciężony i upokorzony, lecz jak gdyby sam przychodził przebaczać, z pychą, która się w nim wzmogła wstydem i upadkiem. Chciał okazać, iż się nie czuł pognębionym. Ubrany bogato wiódł za sobą kilku Mazurów, kilku dowódców w zbrojach i przy mieczach. Przystąpił do brata z udaną serdecznością i wprost rękami go objął za szyję, całując z natarczywością, której trudno się oprzeć było.
Bolko serce miał wielkie, umysł wrażliwy, uczuł się poruszonym, zwłaszcza gdy Zbigniew, na skinienie arcybiskupa nieco pokorniejszą przybrawszy postawę, odezwał się głosem jakby litości się domagającym:
— Ludzie nas różnią, ludzie kłócą i rozrywają, bracie miły. Ja nie pragnę nic, tylko cię kochać i służyć ci wiernie. Nie widzą mnie oczy Wasze, ani moje Was, a pomiędzy nami stoją wrogowie, co czyhają na mnie sojusz czyńmy wierny, wieczny, braterski i niech go ojciec nasz Marcin pobłogosławi!
Uderzył się silnie w piersi.
— Wiernym ci będę!
Po Bolesławie znać było, że już zmiękł, a po wojewodach, że się na tę jego łatwość przebaczenia i wiarę dawaną zdrajcy oburzali.
— Mazowsze ci puszczam, winy zapominam — odezwał się Bolesław. — Przede mną wiele do zrobienia i przed tobą. Chcesz mi być sojusznikiem, chcesz, aby ludzie nie mogli stawać między nami, bądź przy mnie i ze mną, nie oddalaj się.
Twarz Zbigniewa dziwnie zadrgała i usta się zatrzęsły.
— Tego właśnie dusza moja pragnie — rzekł nagle — nic innego! Ja z tobą, z tobą bracie miły, dopóki mi żywota stanie! Gdzie każesz, kędy poślesz!
Rozpostarł ręce obie, uściskali się powtórnie, a staruszek Marcin, płacząc z radości, błogosławił po cichu.
Stało się więc. Bolko nic więcej nie warując, oprócz ażeby zamki przeciw niemu wzniesione zburzone były, Mazowsze puszczał bratu.
Zgoda uroczysta zamknęła się ucztą wielką, podarkami i radością, której starszyzna tylko nie podzielała. Zbigniew wesołość i dobroduszność grał zręcznie, lecz ilekroć się zapominał, w oczach płonął nie dogaszony gniew.
— Ujrzycie niedługo — rzekł Skarbimierz do królewskiego biskupa — jako się nam wywdzięczy.
Wiedziano, czym zająć Bolesława i myśl jego odciągnąć. Duchowieństwo tegoż dnia przemówiło o poganach pomorskich, o wojnie za wiarę w kraju, w którym się dotąd bałwochwalstwo broniło, jak w ostatnim zasieku. Bolko zapomniał o wszystkim, układając na Pomorców wyprawę nową, do której nawet Zbigniew się do jego boku z gorliwością wielką obiecywał.
Arcybiskup Marcin, który raz o mało się w ręce poganom nie dostał i na strychu kościelnym szukać musiał strwożony schronienia, zachęcał Zbigniewa też do krzyżowej wyprawy.
Oba oni z Baldwinem też same odpusty i łaski obiecywali wojującym z dziczą, jak tym, co szli na zdobycie grobu Pańskiego.
Czarna jak przepaść niezgłębiona była noc jesienna. Królewicz, którego teraz i królem już zwano, bo sam jeden panował, z nikim nie dzieląc władzy, stał obozem pod Wieleniem. Wojsko spoczywało znużone, ale czujność była wielka, nie zasypiała starszyzna. Bolko nauczył jej pilności tej, bo sam najpilniejszym był. Ogniska przygasić nakazano, straże gęste chodziły po obozie, w namiocie pańskim ulubieńcy jego Skarbimierz i Żelisław dotrzymywali czuwającemu Bolesławowi. Zniżonymi głosy rozmawiano po cichu.
Namiot królewski nie lepszym był od tych, w których starszyzna jego noclegowała. Na dworze swym lubił Bolko wystawę, ale wygodami w pochodzie, w obozie pogardzał. W jednej zbroi się kochał i ta najpiękniejszą, choćby najdroższą być musiała. W namiocie jego nie widać też było ani opon kosztownych, ani drogiego sprzętu wiela, ani co by do rozpieszczenia się przy spoczynku służyć mogło.
Po kątach tylko porozrzucany błyszczał oręż wszelaki. Musiał król zawsze mieć zapaśnych zbroi kilka dla wymiany, bo sobie i pancerza nie żałował, a bez miary go na nim psowano, i lżejszego uzbrojenia podostatkiem, wreszcie coś na okaz i przyjęcie ludzi, gdy wystąpić potrzeba było okazale. Tak samo mieczów do wyboru lik był wielki, a wożono je za nim, gdy na bitwę wychodził, aby zawsze miał świeże pod ręką.
Stali Skarbimierz i Żelisław przy nim, bez oka jeden, bez ręki drugi, oba bohaterskiej postawy ludzie, ale ich Bolko przechodził twarzy wyrazem, całą osobą swą, w której króla, pana, wodza i rycerza widać było. Nie takiego, co się nim okazać chce, aby mu się ludzie kłaniali, ale który z Bożej łaski, w pocie czoła, krwią się dorobił wielkości swej i mimo swej wiedzy wielkim jest. Powaga w nim była z prostotą, majestat z chrześcijańską połączony pokorą. Nieznany człek, spotkawszy go, uchylał głowę przed nim, wybranego czując.
— Miłościwy Panie — odezwał się Żelisław Złota Ręka — spocznijcie już. Pora spóźniona. Bóg łaskaw, bezpieczni jesteśmy, nie napadnie na nas nikt w tę noc ciemną. Zbyt się troszczyć nie ma o co.
— Poślemy jeszcze czaty, ludzi dobornych, co wszystkie stanowiska obejdą — dodał Skarbimierz Jednooki. — Spocznijcie, Panie, potrzeba Wam spoczynku.
— Spocznę, o, noc długa — odparł Bolko — ale wprzódy uczynię, co postanowiłem. Drużynę wezmę i obóz z nią objadę, potem już legnę spokojny do dnia białego.
— Zbyteczne to — rzekł Żelisław.
— Lepiej zbyt się troszczyć niż za mało — rzekł król śmiejąc się. — Drużyna czeka już na mnie, objedziemy okolicę, mam niepokój jakiś i trwogę.
— I ja pojadę z Wami — dodał Skarbimierz. Wtem opłotek namiotu uchyliło chłopię i oznajmiło:
— Stoi drużyna i pogotowiu czeka.
Ruszył Skarbimierz kazać sobie podać konia. Król zbroję poprawił, hełm włożył, płaszcz mu na ramiona rzucono, na miecz, który przypiął, popatrzał i wyszedł przeżegnawszy się z namiotu.
Noc straszliwie ciemna była, deszcz poprószał drobny, wilgotny wiatr kiedy niekiedy przesunął się po obozowisku, na szałasach poruszając gałęzie.
Wyszedłszy król uchą nastawił, rękę doń przykładając.
— Słyszysz? — odezwał się do Żemły.
— Nic, jeno obóz, który zawsze tak dysze, gdy usypia — odpowiedział zapytany.
— Nie, nie tak on dysze — rzekł król —: oddech ten znam! Słychać z dala tętent powolnie idących koni.
— To stado nasze na paszy — rzekł Żemła.
— Słyszę ja i stado — mówił król, potrząsając głową — tętent to inny, mierzony, zgodny.
Niespokojnie się obejrzał po swoich,
— Na konie! — rzekł stłumionym głosem. Ręką wskazał i sam ruszył przodem.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddalili się od namiotów, gdy w głębi gdzieś nocnej wyraźnie usłyszeli stąpanie koni, stłumiony brzęk żelaza, jak gdy się miecz z boku jadąc potrząsa, i niby gwar jakiś głuchy. Król podniósł się na koniu i ucha nastawił.
— Pomorce idą na nas — zawołał — za mną! Na nich! Zaledwie się puścili z miejsca, gdy już na krańcach obozu wśród ciszy nocnej odezwały się krzyki, zabrzęczały i świsnęły dobyte miecze. Pomorcy wtargnęli między namioty i szałasy.
Orszak królewski cwałem się rzucił w tę ciemność czarną jak otchłanie. Szczęściem konie znały i czuły drogę, mijały ogniska i barłogi, i dopadli na kraj obozowiska, gdy znaczny, jak się domyślać było można, oddział napastników, na szałasy się wdarłszy, zaczynał uśpionych tratować i mordować zbudzonych. Ogromna wrzawa rozległa się po całej dolinie. Ludzie przerażeni zrywali się z pierwospów nieprzytomni. Koni nie było pod bokiem, zbroi i broni omackiem szukać musiano, zamieszanie straszliwe szerzyło się z trwogą razem.
Lecz Bolko już na karkach Pomorcom siedział, którzy wcale się nie spodziewając tej gotowości do boju, a ujrzawszy nieprzyjaciela zbrojnego, natychmiast cofnęli się i uchodzić zaczęli przelękli, sądząc, że wpadli w zasadzkę. Mały oddział królewski rozdarł się na dwie połowy, aby z dwu stron razem na nieprzyjaciela uderzyć. Noc sprzyjała obronie, bo liczby szczupłej Pomorcy nie mogli zobaczyć. Strach ją podwajał. Uchodzili napastnicy, a lud tymczasem wybiegał z szałasów, chwyciwszy, co znalazł naprędce, i w pogoń spieszył poczuwszy, że nieprzyjaciel uchodzi.
Przed chwilą w śnie pogrążony obóz zakipiał, zawrzał, a starszyzna wprędce gotowa leciała pędem na pomoc Bolesławowi. Sam on ze swoją drużyną ścigał uciekających z tą wściekłością, która go w boju opanowywała i której nic pohamować nie mogło.
Skarbimierz musiał, zaskoczywszy przed konia, za cugle pochwycić i gwałtem niemal wstrzymać od dalszej pogoni, która na zasadzkę niebezpieczną zaprowadzić mogła. Bolesław gniewny na niego ledwie się dał ubłagać, aby do obozu zawrócił.
Tu zaraz po rozsypce Pomorców pospiesznie zaczęto przygasłe rozniecać ogniska, obóz ciemny wprzódy zaświecił czerwonymi dymy i płomykami, około których żołnierstwo się niespokojnie gromadziło. Choć niebezpieczeństwo już przeszło, zbroili się co prędzej ludzie, inni konie z pastwisk pędzili i uzdali. Krzyk, wrzawa, ale razem radość wielka ze zwycięstwa niespodzianego rozlegały się szeroko. Noc nagle dniem się niemal stała. Wszystko było już pogotowiu do walki i wyzywało do niej.
Bolko znużony, hełm zdjąwszy, wracał ku swoim namiotom, gdy Skarbimierz, który za nim pozostał był nieco, nadbiegł zapowiadając, że jeńca jakiegoś wziętego Pomorcom prowadzono. Wedle wszelkiego podobieństwa miał to być któryś z dowódców wyprawy. Za nim kilku ze starszyzny także zabrano.
Król tak był rad temu, że czujnością swą zbawił wojsko od klęski, a siebie od sromu, że o niczym nie myślał, prócz by Bogu za Jego opiekę dziękować. Jak świt kapelan miał mszę dziękczynną odprawić.
Po drodze spotykający pana żołnierze witali radosnymi okrzykami, śmiejąc się i podnosząc do góry zapalone gałęzie smolne, aby mu przyświecić.
— Bóg miłościw z nami! — wołano wedle zwyczaju.
— Bóg z nami! — wtórowały gromady. Przeprowadzony przez swoich wiernych wszedł król do
namiotu, a za nim pacholę, które spieszyło, aby zbroję porozpinać i od ciężaru go uwolnić. Na hełmie znać było cięcie jedno, które się po nim ośliznęło, na piersi też zgięta była zbroja od uderzenia oszczepem, lecz Bolko nie czuł się rannym, nie wiedział nawet o tych razach i rozpromieniony weselił się, szydząc z tych, co mu wycieczkę odradzali.
Do namiotu ściągać się za nim poczęli dowódcy, wszedł i Żelisław. Złota Ręka, lecz nagniewany i chmurny. Z twarzy jego Bolko, który go znał dobrze, wyczytał troskę jakąś i niepokój.
— Cóż ty mi przynosisz? — zapytał.
— Niesmaczną rybę, którąśmy po nocy złowili! — zawołał Żelisław. — Bodajby z nią raz był koniec przecie.
— Jaką rybę? Coć jest? — pytał król.
— Ujęto w całej zbroi rycerza, który się zrazu rozpaczliwie chciał bronić, a nie zdołał. Ten to jest, który tu Pomorców prowadził.
— Przemko? Czy zdrajca Gniewomir, któremum był ojcem chrzestnym? — spytał żywo Bolko. — Który z nich?
— Gorzej niż jeden z tych dwu — odezwał się Żelisław. — Boża prawica dała nam go w ręce, a dziś i o. Marcin nie będzie za nim śmiał rzec słowa!
Rzucił się król.
— Co mi prawisz zagadki!
— Zbigniewa, nie kogo innego, na czele Pomorców uciekającego wzięto do niewoli.
Król osłupiał, opadły mu ręce, wszyscy z podziwienia krzyknęli.
— Możeż to być? — odezwał się Bolesław. — Niedawno mi uroczyście przysięgał!
— A dziś go ujęto jako zdrajcę, godzącego na nas i na życie Wasze — rzekł Żelisław. — Mamy go w ręku, szkoda, że żywym.
Bolkowi jak by łza zakręciła się w oku, szlachetne serce czuło litość nad tak nisko upadłym człowiekiem. Obstąpili króla dowódcy.
— Życie niech da! Dosyć tego! — począł Żelisław.
— Miłościwy Panie — dodał Skarbimierz — jeżeli mu i teraz przebaczycie, a puścicie go wolno, rzeczemy wszyscy, że nie ma u króla sprawiedliwości! Cóż będzie dla dobrych, gdy dla złych jest takie pobłażanie!
— Wszyscy my, ilu nas jest — dodał inny — domagamy się nań kary. Dość krwi nas kosztują, oślepić go albo niech szyję da. Nie ma z nas jednego, co by mu rany jakiej nie był winien, a wielu poginęło przez niego!
I wszyscy zgodnie poczęli wtórować:
— Zgubić to złe zielsko! Nie żywić go, niech ginie! Bolko słuchał zasępiony.
— Do jutra, do rana — rzekł krótko.
Spojrzeli nań dowódcy, na twarzy malował się frasunek. Odprawił ręką przybyłych, a gdy wyszli, pokląkł na modlitwę i słyszano, jak jęczał, trwając na niej długo. O świcie msza święta z dziękczynieniem odprawić się miała, czekano na nią i nikt o śnie nie myślał. Gwarzono o osobliwej tej nocy przygodzie.
Dnieć nareszcie poczynało. Że deszcz prószył ciągle, ołtarz podróżny wystawiono pod namiotem, odchyliwszy ze wszech stron ściany, aby wojsko dokoła stojące celebrującego widzieć mogło. Król pokląkł i na kolanach mszy całej słuchał pobożnie. Śpiewano potem pieśń, odmawiano modlitwy, obrzęd się nierychło skończył.
Około króla gromadziła się starszyzna niespokojna, szczególniej rycerstwo krakowskie, które Zbigniewowi zdrad jego i nikczemności przebaczyć nie mogło. Czekano tylko, aby Bolesław powstał, gotując się nań nalegać o przykładne ukaranie jawnego winowajcy.
Skarbimierz i kilku innych znikło i nie pytając o rozkazy kazali więźnia prowadzić przed pana. Srogi był widok tego człowieka idącego z wilczym wzrokiem, z twarzą trupią, bladą, z usty zaciętymi, ociągającego się, przerażonego, mściwej, bezsilnej złości pełnego. Miał jeszcze na sobie zbroję, w której go pochwycono, bo mu jej zdejmować nie dano. Po bokach za nim i przed nim szli pachołkowie z oszczepami i ci, co go uchodzącego pochwycili. Pochód przez obóz już dlań był .karą. Ścigano go obelgami, urągowiskiem, przekleństwy, Śmiechami, podchodzili doń żołnierze, pięści mu do twarzy podnosząc, znęcano się nad nim bez litości. Gdyby nie ludzie, co go otaczali, padłby pewnie ofiarą zajadłych i rozwścieczonych.
Gdy się ukazał we drzwiach namiotu, Bolko spojrzał nań oczyma gniewnymi.
— Śmierci godzien jesteś — zawołał — śmierci, przechero! Dawnoś to o łaskę prosił i przysięgał?
Zbigniew coś bełkotał, czego dosłyszeć nie było można.
Wszyscy zamilkli czekając, azali co odpowie. Zaczął wreszcie niepewnym głosem:
— Głupi ludzie! Mnie, ja, w pogoni chwycono! Goniłem z nimi! Cóż za wina! Goniłem!
Skarbimierz, nie mogąc znieść bezczelności tej, przystąpił doń wściekły i trzęsąc się z gniewu.
— Jak śmiecie to mówić! — krzyknął. — Ujęto Was, gdyście zagrzewali uchodzących do powrotu, z pośrodka Pomorców! Broniliście się naszym, cięliście jednego!
— Kłamstwo! Potwarz! Złość, oszczerstwo bezecne, podłość! — począł, ośmielając się coraz, Zbigniew, który patrząc na brata odwagi nabierał. — Chciano mnie zgubić! Podstęp jest!
Stojący za nim poczęli krzyczeć oburzeni, podnosić ręce groźnie i odgrażać się. Bolko rozkazał im milczenie; i skinął, aby się rozstąpili. Nie odpowiedział jednak nic, wzgardziwszy kłamstwem oczywistym.
Z dala podnosiły się głosy, zrazu ciche, potem coraz huczniejsze:
— Śmierć zdrajcy!
— Na gałąź z nim!
— Oczy mu wyłupić! Zburzenie było niezmierne..
— Czy to syn króla, czy niewolnika — zahuczał ktoś z dowódców — jako zdrajca winien jedną ponosić karę. A co zdrajcom bywa? Niech trzy razy ze psem na ręku obejdzie targowicę, niech mu oprawca utnie brodę i precz z nim z ziem naszych, a gdy wróci, na pień głowa*.
Inni wprost wołali:
— Śmierć mu! Śmierć!
Bolko stał z oczyma w ziemię wlepionymi. Zbigniew zaognionym wzrokiem oglądał się dokoła. W chwili, gdy wrzawa ustała nieco, począł wołać:
— Na Sąd Boży się zdaję! Sąd Boży! Oczyszczę się! Niewielu nawet ze starszyzny znało obyczaj ten zachodni Sądu Bożego. Król, jako należący sercem do rycerstwa, szanował wszystkie jego prawa. W takiej walce dla oczyszczenia się tkwiła myśl, iż Bóg niewinnemu w pomoc przychodził. Znaczniejsza część dowódców śmiechem powitała to żądanie, ale król się odezwał:
— Kto przeciwko niemu wystąpi na Sąd Boży?
Spomiędzy starszyzny nikt ani myślał mierzyć się ze zdrajcą i człowiekiem pogardzonym. Prosty żołnierz Bondrych wyrwał się z gromadki opodal stojącej.
— Ja pójdę! — zawołał, podnosząc rękę.
Człek był szczuplejszy, mniejszy, słabszy nawet na pozór od rozrosłego, opasłego, grubych kości i silnych członków Zbigniewa, ale z twarzy jego widać było żołnierza, zajadłą taką pijawkę, co gdy się komu przypije do boku, już go nie puści. Spojrzawszy nań i na Zbigniewa, ze wzrostu i siły księciu było można łatwe wróżyć zwycięstwo. Sam on tylko zwątpił widać o sobie, by wyzwawszy na Sąd Boży, z przyjęciem go się ociągał. Śmiechy i przedrwiewania słychać było szyderskie wkoło, co go jeszcze onieśmielało.
Zwyczajem było, że kto stawał na Sąd ów czy przez walkę, czy przez żelazo gorące lub inną próbę jaką, wolno mu było wprzódy spowiadać się i przystąpić do ołtarza. A że Bolko pobożnym był, gdy Zbigniew, chcąc na czasie zyskać, mruknął, iż o księdza prosi, skinął, by kapelana wezwano.
Pilnowano go jednak, obstąpiwszy ciasno dokoła, w obawie, aby konia dopadłszy z rąk się im nie wydarł. Na krok nie odstępowali pachołkowie, a za nimi tuż dozorując szła starszyzna, nie puszczając jeńca z oka.
Bondrych też do spowiedzi oświadczył się gotowym.
Smutny i zgryziony powrócił król do namiotu. Czuł, że od niego wszyscy się będą domagać kary, a krwią braterską, choć ten winowajcą był, mazać się nie chciał. Na duszy bolał i smucił się.
Ksiądz tymczasem przybył i zasiadł do wysłuchania spowiedzi. Nim ją rozpoczął Zbigniew, wiedząc, jaki wpływ na króla mają duchowni, próbował ująć kapelana obietnicami wielkimi, groźbą skargi do arcybiskupa, prośbami wreszcie i zaklęciami. Ksiądz zbył go zimno odpowiadając, że spowiedzi słuchać przybył, a nie sprawy, która doń nie należała. Natenczas trwoga opanowała Zbigniewa, który ledwie mógł się zebrać na odpowiedź i bezprzytomny odszedł po rozgrzeszeniu.
Czekano już nań. Bondrych stał w gotowości, cały we zbroją odziany, w hełmie, z włócznią długą, konia trzymając w ręku. Drugi tuż stał pod Zbigniewa. Tłum ogromny cisnął się dokoła. Ponieważ na dworze i w wojsku turnieje na tępe włócznie i inne rycerskie zapasy często się odbywały, do tego starcia też umiano wnet wszystko przysposobić, jak było potrzeba. Zabito koły, zaciągnięto sznury, aby miejsce opasać i uczynić wolnym. Dwu woźnych stanęło po bokach dla strzeżenia, aby walka odbywała się bez podstępu i wedle obyczaju.
Zbigniew widomie ducha stracił, z oczyma spuszczonymi czekał wpółmartwy. Włócznię jedną, którą mu podano, odrzucił, przyniesiono drugą, i ta była mu nie do ręki. Po długim wzdraganiu się trzecią nareszcie ujął. Koń mu się wydał niedobrym, przyprowadzono innego. Rachować się zdał na coś, oczekiwać, zwlekać, próbując, czy się sprawa w inny sposób nie rozwiąże. Spozierał wkoło, nie jawiło się nic, czas upływał.
Bolko, aby lepiej walce się przypatrzeć, stanął też za szrankami konno u boku.
Woźni po trzykroć znak dawali. Przeżegnali się oba walczyć mający, Zbigniewowi ociężałemu pachołkowie konia dosiąść pomagać musieli. Bondrych pierwszy w szrankach zajął swe miejsce i czekał na przeciwnika. Leniwie zwlókł się książę na stanowisko. Po raz czwarty woźni okrzyknęli, dając znak uderzenia. Puścił się Bondrych z włócznią podniesioną na Zbigniewa, który swoją też dźwignął nieco i konia ubódł ostrogą. W pierwszym tym starciu uderzył Bondrych księcia we zbroję. Zachwiał się dotknięty, ale że ciężki był i silny, w siedzeniu się utrzymał, włócznią swą nawet nie trafiwszy przeciwnika. Że włócznie obie całe pozostały, rozjechali się z nimi, aby po raz drugi uderzyć na siebie.
Niebezpieczeństwo jawne zmusiło nareszcie księcia do obrony. Życie ratować musiał. Puścił się pędem wielkim, lecz w drodze natknął się na włócznię Bondrycha, która górą idąc hełm mu z głowy zdarła. Od ciosu tego zachwiał się jeździec, koń pod nim spiął i Zbigniew na wznak runął na ziemię.
Okrzyk ogromny rozległ się dokoła. Nim Bondrych miał czas nań poskoczyć, Zbigniew porwał się wylękły i za miecz chwycił. Starli się teraz pieszo. Walka była nierówna, bo książę do robienia żelazem nigdy nie miał zręczności, siłą tylko namagał. Ciął po hełmie przeciwnika i do drugiego razu się zamierzał, gdy ten tak silnie w ramię prawe go uderzył, że Zbigniew zachwiawszy się ośliznął i padł na ziemię. Bondrych już mu na piersi oparł kolano i mały mieczyk od boku dobywszy, zabierał się pchnąć go między blachy zbroi, gdy Bolko krzyknął, iż walki dosyć było, aby Sąd Boży się objawił. Woźni rzucili laskami na znak, że się sprawa skończyła.
Zbigniew z głową obnażoną, oczyma krwią nabiegłymi, leżał, rękami grzebiąc w piasku i usiłując się dźwignąć. Wołał głosem rozpaczliwym:
— Życiem daruj! Okup dam!
Z pogardą i wstrętem odwrócili się wszyscy od niego. Bondrych puścił go rad nierad, mieczyk do pochew chowając. Bolko skinął nań, aby się przybliżył, i wziąwszy łańcuch od Skarbimierza, na szyję mu go zarzucił.
Pachołków potrzeba było znowu, aby z ziemi podnieść wylękłego i potłuczonego Zbigniewa, który o niczym już nie myślał, tylko by jakimkolwiek kosztem ocalić życie. Właśnie gdy się to działo w szrankach, Bolkowi gońce wysłani na przepyty wrócili i przywieźli z sobą pochwyconego człowieka. Prowadzono go przed króla. Zbigniew podnosząc się zobaczył jeńca i zdjęty trwogą nową trząść się począł cały.
Przy wysłańcu tym, który do drużyny jego należał, znaleziono w kaftan wszyty kawałek karty pargaminowej, list pod pieczęcią książęcą. Przywołany kanclerz odczytał go Bolkowi. Zawarte w nim były skazówki dla nieprzyjaciół, jak i gdzie na króla napaść mieli. Dowody zdrady, gdyby jeszcze potrzebne były, mnożyły się cudownie dla potępienia Zbigniewa. Trzymając kartę w ręku, kazał Bolko przywieść brata przed siebie, a gdy się wybladły zbliżył, potrząsał nią nad głową jego i rzucił z gniewem pod nogi.
— Wzywałeś Sądu Bożego świętokradzko — zawołał — gdy jawna jest niepoczciwość twoja! Bóg i ludzie cię osądzili!
Wtem dokoła z wrzaskiem zawołano po kilkakroć:
— Głowę dać winien! Nie żywić go, zabić! Zabić!
Jak nieprzytomny, chwiejąc się na nogach, stał Zbigniew, nie odzywając się już. Karta jego własna świadczyła, że z Bożego Sądu uczynił igraszkę. Na gardło mu godzono, siły w nim omdlewały, wołanie krwawe w uszach tętniało, zdając się co chwila grozić śmiercią.
Król stał gniewny, lecz zarazem hamując się widocznie. Ci, co go znali, po ruszających się z wolna wargach poznali, iż modlitwę odmawiał, którą mu zalecił był kapelan, gdy nim niepomierny gniew owłaaał.
Zdrajca strwożony pokląkł, a raczej upadł na kolana przed nim. Wyciągnął ręce.
— Bracie! Jedna krew w żyłach naszych płynie, zlituj się nade mną dla pamięci ojca! Życie mi daj! Pójdę stąd precz, nie chcę nic! Bierz wszystko, zostaw życie!
Mówił to głosem jękliwym, lecz głuszyli go stojący tuż Żelisław i inni, wołając:
— Nie będzie zdradom koń a, dopóki on żyw! Zadławić go! Śmierć! Śmierć przecherze!
Im król w większej stał niepewności i skłonniejszym się zdał do zmiłowania, tym starszyzna głośniej się burzyła.
— Nie obronim ziem naszych — mówił Skarbimierz — puścicie go, to się do Czech powlecze spiskować ze Światopługiem, pójdzie wichrzyć na Węgry, do cesarza. Nie będzie pokoju nigdy! Zwyciężony, poskromiony, ściąć go dać!
— Oczy mu wziąć! — wołali litościwsi.
— Zamknąć go do ciemnicy na zawsze.
— Na gałęź ze zdrajcą!
— Na pień z nim!
Buchały dokoła takie gniewy, taka namiętność, że król nie mógł wyrzec słowa, głuszono go. Czekał, aby się wyburzyła złość, i skinął, aby Zbigniewa odprowadzono do namiotu Żelisława.
Ciągnięty przez pachołków, chciał się ku bratu rzucić Zbigniew, lecz Bolko cofnął się żywo i nie patrząc nań poszedł ku namiotowi. Gromadą wszyscy za nim pociągnęli.
Pięć lat ciągłych zdradziectw i niepokoju przyprowadzały ich do rozpaczy; wszyscy dowódcy domagali się kary, wojsko całe z krzykiem im potakiwało. Nocne owo najście z Pomorcami najskłonniejszych nawet do powolności oburzało.
Tłumem otoczono Bolka powtarzając:
— Nie żywić go!
— Bondrych, nie pytając, gdy go w mocy swej miał, dobić był powinien.
Bolko miał czas nieco ochłonąć. O zdradzie powątpiewać nie było podobna, jawną była, a jednak litościwe serce na krwi braterskiej przelanie się wzdrygało. Pot lał mu się z czoła, walczył z sobą znękany.
— Czas mi dajcie do namysłu — odezwał się, ręką wskazując wyjście. — Chcę być sam!
Wiedzieli wszyscy, co to znaczyło; rycerskiego ducha, ale nie okrutny król, gdy krew inaczej jak w boju przyszło przelewać, nigdy nie wydał wyroku bez porady ojca duchownego. Żadnego z biskupów nie było pod ten czas w obozie, krom jednego prałata, Francuza rodem, ojca Septyma, człowieka wielkiego rozumu i nauki, lecz niepomiernej surowości. Szanował go król na równi z biskupami i nie wątpiono, że mu jedna że stolic się dostanie. Domyślili się wojewodowie, po co szedł dworzanin królewski, i na drodze na o. Septyma oczekiwali. Obstąpili go przybywającego.
Skarbimierz pierwszy doń przystąpił.
— Znacie — rzekł — ojcze mój, wiecie, co się u nas dzieje. Król się waha i skłania do przebaczenia. Radzić się Was będzie, nie doradzajcież mu, aby dla łotra tego łaskawym był, a dla siebie okrutnym.
O. Septym milcząco po nich poglądał. Ujął w ręce czarną suknię swą i ukazał ją mówiącemu.
— Widzicie — rzekł — kapłanem jestem, surowości doradzać nie mogę. Nie godzi mi się. Wiecie, co napisano o przebaczaniu nieprzyjaciołom. Przeciwko słowu Bożemu żadna ludzka mądrość nie waży. Uczynię, com powinien. Wyście ludzie żelaza, jam człowiek miłosierdzia.
— Litujcież się nad ziemiami tymi, na które dzikiego zwierza wypuścicie! — zawołali otaczający.
O. Septym, nie mówiąc nic, ręką ich przeżegnał i poszedł do króla, który u wnijścia do namiotu stał, oczekując nań z niecierpliwością.
— Ojcze miły — zawołał — uspokójcie sumienie moje. Domagają się na brata mojego śmierci wszyscy. Zdrada jawna, wina wielka, ale bratem mi Jest, krew ojca w nim płynie, mazać się nią nie chcę, Kaimem13 być nie mogę. Co czynić? Co czynić mam?
— Co każe sumienie — odparł o. Septym. — Rozum ludzki głupi jest, a sumienie rozumne. Czyń, co ci Bóg natchnie. Surowym każe ci być dla winnych, ale przebaczenie obłąkanym zaleca. Do łaski go przywracać, ziemie mu nadawać byłoby niebezpieczeństwem, ale życie ocalić godzi się. Cóż on sam, bezbronny, wygnany uczynić ci może?
— Spiskować będzie z nieprzyjacioły — rzekł król.
— A bez niego będąż oni przyjaciółmi twymi, panie? Przyniesież on im siłę? — spytał kapłan.
— . Radzicie mi i polecacie miłosierdzie — odezwał się król, oddychając lżej i z radością na twarzy, całując księdza w ramię. — O, ulżyliście mi ulgą wielką, wy jedni odezwaliście się po Bożemu! Niechaj żyje, niech idzie, gdzie chce! Dziękuję wam!
Ojciec Septym uśmiechnął się, patrząc na króla i głowę przed nim skłonił. Siedli oba na dłuższą rozmowę. Dokoła namiotu przechadzający się wojewodowie czekali niecierpliwi i gniewni, spoglądając ku wnijściu. Trwało to dosyć długo, gdy pożegnany w progu wyszedł nareszcie Francuz, a król z twarzą rozjaśnioną ukazał się, podnosząc zasłonę. Przystąpili doń oczekujący, z oblicza już wnosząc, że nie po ich woli się stanie.
Zwrócił się król do Skarbimierza.
— Wojewodo mój — rzekł — nie miej żalu do mnie, czym Bóg mnie natchnął, to uczynię. Nie przystało Wam nalegać, abym okrutnym był. Z życiem niech idzie precz. Do granicy niech go wiodą i wyżeną.
Szmer powstał i wzburzenie między słuchającymi, nie śmiał jednak nikt głosu podnosić.
— Jest w mocy mojej — dodał król z powagą, która już żadnego oporu nie dopuszczała. — Wola moja taka. Życie my daję. Tak niech będzie.
Ucichło, smutek oblókł twarze. Milczenie trwało chwilę.
— Wy, miły mój — zwrócił się król do Skarbimierza — oznajmicie mu wolę moją. Dacie do granicy ludzi bezpiecznych, aby mu się nic nie stało.
— Ku jakiej granicy? — spytał powołany.
— Niech idzie, gdzie chce! — dodał król.
Zaszemrano znowu, król spojrzał bacznie, ucichli.
Skarbimierz poszedł do namiotu, w którym więźnia trzymano, i powrócił wprędce, bo długo z nim obcować nie chciał. Zbigniew się domagał bratu za życie dziękować.
— Ani podziękowania, ani zgody, ani widzieć się z nim nie chcę — rzekł król.
Zapytany, czy miał prawo ludzi zabrać z sobą i ze skarbca część jaką, Bolesław rozkazał drużyny mu nie przeczyć i skarbiec oddał cały.
— Niechaj ma z czego żyć — dodał — lecz niech uchodzi stąd z mieniem, aby mi nie przekupywał ludzi i nie wiódł ich na pokuszenie.
Tak się skończyła sprawa Zbigniewa, ocalonego, gdy o życiu już wątpił, miłosierdziem pobożnego brata.
Skarbimierz, któremu polecono spełnienie woli pańskiej, nie dopuścił gościć długo Zbigniewowi w obozie. Z kilką ludźmi odprawiono go natychmiast ku granicy czeskiej, skarbiec i drużynę wysłać za nim obiecując.
Z trwogi, co go bezprzytomnym prawie czyniła, Zbigniew natychmiast prawie przeszedł do nadzwyczajnej radości i szału, odzyskał dumę, szyderski śmiech i postawę dumną. Nie śmiał się odgrażać jeszcze, lecz wejrzenie jego mówiło, jakie miał myśli i zamiary. Jechał do Czech, gdzie pewien był gościnnego przyjęcia, wiózł nienawiść swą, jaką taką znajomość i kraju i położenia i nieubłagane zemsty pragnienie. Na chwilę nie wątpił nikt, iż oswobodzony knować będzie, szukać środków odzyskania, co utracił. Oprócz Czechów, cesarski dwór, na który chronili się wszyscy wichrzyciele i pretendenci, mógł mu dać schronienie.
Powracający od granicy ludzie, co go przeprowadzali, mówili, że im pięścią ściśniętą groził, obiecując prędkie przybycie.
Jak do dźwigania wielkiego gmachu granitowych słupów potrzeba, tak na czasy ciężkie bark ludzi kamiennych, którzy by się pod nimi nie ugięli. A były to czasy, w których nikt pokoju nie zażył, chyba nocą, na świeżym pobojowisku. Gdzie spojrzeć było, nieprzyjaciel stał, a przyjaciel i sprzymierzeniec dzisiejszy jutro się na wroga zamieniał. Na te dnie czuwania nieustannego mężem przeznaczonym był Bolko i ludzie ci, co przy nim nauczyli się być mu podobni.
Pomorze wojowano i zawojowywano a nazajutrz ochrzczeni poganie występowali przeciwko ojcom chrzestnym. Tak ów Gniewomir szedł na Bolesława, aż póki go jako zdrajcę kijmi nie ubito. W Czechach rządził bojowniczego ducha, jednooki Światopług, do którego Zbigniew się schronił. Z jego oddziałami wpadł zdrajca na Szląsk, zgromiony uciekał, lecz spokoju nie dawał. Nie wojnę z nim, lecz nieustanne napady cierpieć musiano, za które wzajemnymi płacił Bolko, ogniem i mieczem pustosząc pogranicze.
Poprzednik cesarza Henryka V, który wyzuwszy z władzy ojca własnego, koronę jego odziedziczył, w gniewie na Polskę dał to królestwo, którego nie miał, czeskiemu królowi. Wkrótce potem odebrał mu je, choć do rozporządzania nim nie miał innego prawa nad urojoną zwierzchność nad całym światem. Cesarstwo rościło sobie do Polski, że mu winną była dań i posłuszeństwo. Szczęściem Henryk V, jak jego poprzednicy, Włochy, Niemców, Sasów i Bawarów miał ciągle na barkach. Podnosili się oni tak przeciw niemu jak on niegdyś na ojca. Musiał też papieżów stanowić i składać, a z klątw kościelnych, którymi był okryty, się wyzwalać. Nie miał więc czasu iść na Polskę. Teraz dopiero pora nadeszła dopominania się u niej posłuszeństwa.
Zbiegły do Czech Zbigniew, niewiele się tu mogąc spodziewać, z Pragi udał się do cesarza Henryka V, jak inni ofiarując mu daninę, podległość, zapłaty, byleby mu do korony dopomożono. Za pieniądze naówczas kupowano u cesarza królestwa, za czeskie zapłacił był wprzódy Borzywój, Bolka sprzymierzeniec, potem Światopług dziesięć tysięcy grzywien, które zdarł z Żydów, z ludu, z duchowieństwa, tak że w Pradze potem kawałka srebra ni złota nie pozostało i wypłacić mu się było niepodobna. Na Zbigniewa przyszła kolej, jeżeli nie płacić, to obiecywać grzywny za polską koronę.
— Idź, Miłościwy Panie, na Polskę — mówił zbieg — idź, a pobijesz ją łacno. Lud cały nienawidzi Bolka, rad będzie się spod jego żelaznej rękawicy wyzwolić. Pójdą Wam w pomoc Czechy, mam i ja tam swoich, którzy na dany znak do nas przybiegną. Padnie jak owoc dojrzały cała ta ziemia w ręce Wasze, ja wiernie z niej służyć będę cesarstwu.
Nie miał jeszcze spokoju z Pomorzem Bolko i oblegał Nakło, gdzie cudowne w dzień świętego Wawrzyńca odniósł zwycięstwo nad rozpaczliwie i zajadle broniącymi się pogany, trupem ich ścieląc kilkadziesiąt tysięcy, gdy już znużonemu bojem panu gońce wieść przynieśli, że cesarz Henryk V, z czeskim Światopługiem i Zbigniewem, z siłami wielkimi ciągną na niego. Zbigniew był głównym podżegaczem, wywdzięczał się za dane mu życie.
Wojsko zwycięskie, choć miało ducha, potrzebowało pokrzepić się spoczynkiem, wojna nowa wymagała czasu do przygotowania. Nie tyle może potęga cesarza, jak urok jego imienia był straszny. Zdało się, że ostatnia wybiła godzina, ale Bolko miał Skarbimierza i wierną swą drużynę, nie uląkł się też i nie ugiął.
Cesarz z drogi, wysłał listy do króla. Nazywał go w nich tylko „żołnierzem swoim”, jakby wasalem i hołdownikiem, żądał wojska w pomoc lub trzechset grzywien rocznej daniny, a działu ziemi dla Zbigniewa.
Gdy listy te na zebranej radzie przy królu ksiądz kanclerz odczytał, zuchwałe a dumne, dla ustraszenia i wyzwania napisane, stali długo niemi wojewodowie, Skarbimierz, Magnus i inni. Król marszcząc brwi patrzał po nich. Rany się jeszcze po Nakle nie zagoiły i ręce nie wypoczęły.
Milczała rada, bo dla odwrócenia tej groźby nie wiedziała, co poczynać, a niejeden w duchu może powiedział sobie: — Zagodzić sprawę i grzywny zapłacić!
— Miłościwy Królu — przemówił Spicymierz stary — czy to ludziom nie wiadomo, jak się z cesarzem załatwiają sprawy? Kupił ci go był Borzywój, a przekupił Światopług, kupowali go sobie inni. Za pieniądze u Niemca dostanie wszystkiego, zgody nawet i pokoju. Zręcznego człeka posłać, kilka tysięcy grzywien znajdziemy w domu, zatkniemy mu gębę i Zbigniewa zdrajcę porzuci.
.. Oburzyli się inni, potrząsając głowami.
— Takżeśmy to już zrozpaczyli o sobie? — odezwał się król, oglądając dokoła.
— Cesarz — rzekł Spicymierz — cesarz ci to jest! Niemców ma wszelakich z sobą, Włochy i lud różny, Sasów, Franków, Bawarów, Czechów, a myśmy sami jedni, bo Ruś, choćby chciała, nierychło nabieży. Koloman też mało albo nic nie pomoże.
Inni radzili do Zbigniewa słać za pośrednictwem arcybiskupa, znowu mu ofiarując Mazowsze. Drudzy do Światopługa chcieli się udać, sprawy Borzywoja się wyrzekając, którego król na tron prowadził. Rady były rozmaite. Nie stało już w Czechach możnych Wrszowców, którzy by się teraz byli przydali królowi. Ostatni z nich zbiegli do Polski, a innych krwawo, nielitościwie wyrzezano. Za przekupieniem cesarza najwięcej obstawało. Król słuchał, bawił się pasem swojego miecza i milczał.
Z twarzy mu mogli wyczytać, że ani się wykupywać nie zechce, ani ukorzyć. Gdy wszyscy się uciszyli, podniósł głowę i głos zabrał Bolko.
— Mili panowie moi — rzekł — wojsku cesarskiemu i czeskiemu wstępnym bojem nie podołamy. Ale czyż tylko na ten jeden sposób wojować można? Nauczyli nas Pomorcy, a i dawniej nieraz bywało za króla Bolka Wielkiego, żeśmy się obraniali, jako psi niedźwiedzia z boków urywając nieprzyjaciela. Rozumny molos ani niedźwiedziowi z przodu na pazury, ani dzikowi pod kły nie idzie; chwyta go i drze, kędy może. Tak i my uczyniemy z cesarskim niedźwiedziem. Na wielki bój makfnas, na doleganie napastnikowi siła. A oto i jesień kroczy, a kraj im obcy. Niech idą, niech próbują, a do głębi się wcisną, zobaczemy, co czynić mamy. Lasy i błota sprzymierzeńcami nam będą. W Bogu nadzieja, nie pożyją nas, a ujdąli z życiem, niech się z tego cieszą.
Skarbimierz jeden zamruczał: — Święte słowa! — inni frasobliwie spoglądali.
Król trwał w swoim bez namysłu. Na razie kanclerza wezwać kazał i list na list odpisać tym samym zuchwałym duchem, jakim wyzwanie cesarskie pisane było.
„Chcecie daniny albo ludzi naszych wojennych jako daniny? Przeczże to i zacz dawać mamy? Aliści i baby się nawet bronią, gdy je napastują, cóż dopiero mężowie? Zdrajcy, co spiski knował, nikt mi nie narzuci ani siłą mi go może wprowadzić na ziemie moje. Pieniędzy i żołnierzy nie Wam, ale dla sprawy Kościoła Rzymskiego dałbym zaprawdę, ale nie z nakazu i pod grozą. Zechcesz wojny, będziesz ją miał.
Wieść chodziła po świecie, a duchowni naówczas przez swą bracie zewsząd mieli posłuchy, że cesarz, odpowiedź tę odebrawszy, z gniewu wielkiego straszliwie się zaklął, iż choćby nie wiedzieć wiele ludu miał stracić, pomści zuchwalstwo i do posłuszeństwa przymusi.
Bolko się już nie spodziewał czego innego, tylko wojny; póki czas zamki opatrywano, osady w nich pomnażano, ściągano ludzi, król nie odpoczął na chwilę, nie odetchnął. Czekano.
Gońce szli od granic. Oto idą, oto już ciągną. Straszono, że jak mrowia było rycerzy przy cesarzu, w żelazo od stóp do głów okutych, że na kopytach ziemię rozniosą.
Bolko ze Skarbimierzem stanęli w lasach. Wierne posły krążyły wszędzie i znać dawały.
Jesień już była późna, gdy dano znać do obozu króla, że cesarscy i Czesi granice przeszli i wtargnęli na ziemie szląskie, a Zbigniewa widziano jako przy cesarzu nieustannie był ze swą gromadką, służąc mu zal przewodnika.
Henryk V spodziewał się u granicy z wojskami Bolesława spotkać i stoczyć bitwę. Żołnierz jego ciężki, uzbrojony potężnie, daleko lżej zbrojnego żołnierza polskiego zgnieść mógł łatwo. Śmiano się zawczasu z tych na pół nagich ludzi, których jak wróble na żelazne dzidy nadziewać miano. Po drodze cesarzowi przypadł naprzód Bytom , ale ten warowny był, zamknięty, mocno opasany dokoła; długo by się o niego dobijać przyszło, chcąc zdobywać. Oblewały go zewsząd wody, otaczały moczary, broniły wieże i mury. Stanęło tu nieco wojsko. Zbigniew wysłał od siebie ludzi, Mazurów swych, aby do poddania mu się skłaniali. Gdy się ku murom posłańcy zbliżyli, ujrzeli na nich siła stojącego ludu. — Nowego wam pana prowadzi cesarz z siłą wielką — wołali posłowie — przyjmiejcie Zbigniewa. Nie chcecieli srogo karani być, otwierajcie wrota! Ktoś z murów rozśmiał się śmiechem szerokim.
— Hej, hej! — krzyknięto — niechże przybywa ów nowy pan, abyśmy go oglądali. Pan, któremu cesarz niańką, strasznym być musi!
Śmiano się zza murów szydząc, a posły Zbigniewa, Marko i Benno, choć łajali i straszyli, nie przynieśli nic oprócz śmiechu.
Cesarscy panowie, zamku ciekawi, kraju i obyczaju, podjechali przyglądać się pod bramy. Nie śniło się im nawet, by wobec cesarskiego obozu ktoś ich śmiał napadać, gdy wtem otwarły się wrota, wypadła lekko zbrojna Szlązaków gromadka, jako do pląsów idąc ku nim z okrzykami.
Niemcy szli z tarczami, w pancerzach, tamci w kaftanach prostych, z małym orężem, napaść ich jednak strwożyła niespodziana i cofnąć się byli zmuszeni.
Cesarz Henryk patrzał na to z konia, wyjechawszy z obozu i ogarnął go gniew wielki. Skinął na tych, co przy nim byli z kuszami i łukami, aby bełtami i strzałami w pomoc spieszyli lekkomyślnym. Padło już kilku Niemców, zasępił się mocno cesarz i odstąpić kazał.
Zbigniew do krwi usta kąsał gdy posły jego powróciły z próżnymi rękami i nosy spuszczonymi. Cesarz się doń zwrócił.
— Na imię Wasze nie zważają coś wiele — odezwał się szydersko. — Nie znać w nich ochoty, by się Wam pokłonić i przyjąć zapana!
Podjechał książę do cesarza z pokłonem.
— Naj miłości wszy Panie — odparł — co za dziw? Dzielnica to nie moja, najwierniejszy lud Bolka, Szlązacy jego. Dalej gdy pójdziemy, inaczej się okaże.
Cesarz pozostał chmurnym. Ci, co otaczali dworem wielkim, Światopług, hrabiowie Wacek i Detryszek, bronić poczęli Zbigniewa, wygadując na Szlązaków.
Wycieczka nieco szalona bytomiaków na tym się skończyła, że z jednego bliżej powalonego Niemca zbroję zdarli i okrzykując zwycięstwo do bram z nią powrócili. Taki był początek sławnej wyprawy cesarza Henryka.
Wszystkim sposępniały twarze; Światopług, choć stronę Zbigniewa trzymał, nie okazywał się od drugich weselszym. Postrzegł dnia tego już zbieg, iż się doń chętniej plecami niż twarzą obracano.
U przeprawy przez Odrę czuwał Bolko.
Lasy naówczas niemal cały kraj gęsto przerzynały, wód też i błot więcej było i szerzej rozlanych niż dzisiaj. Wszystkie gościńce leśne wcześnie pozawalano kłodami drzew pod—rąbanych, na moczarach pozrywano hacie, na strumieniach pozrzucano mosty. Na czatach stał najdzielniejszy ufiec Bolesława, który miał poty bronić przeprawy, póki by posiłki dlań nie nadciągnęły.
Sam król w pewnej odległości od Głogowa się ustawił, w miejscu bezpiecznym. Posły jego rozbiegły się dawno na Ruś i do Kolomana, o posiłki prosząc, lecz nimby nadciągnęły, Bolko sam z jesienią i słotą musiał się bronić najeźdźcom.
Zaprawdę, patrząc na dwa obozy tych zapaśników, cesarski i królewski, każdy by się był uląkł— pierwszego przewagi. Co tylko wiek ówczesny do wojny miał najkunsztowniej wymyślonego, tu było: najpiękniejsze zbroje, najlepszy oręż, najsprawniejsi rzemieślnicy do budowy machin oblężniczych. Wszystko to, mimo długiego pochodu, świetnie wyglądało. Szły wozy kryte, szły powodne konie, powiewały chorągwie i proporczyki szkarłatne, ziemia tętniała pod kopytami koni tak zbrojnych a strojnych, jak ludzie.
Z całego świata niemal pościągany żołnierz w cesarskim obozie się roił: Frankowie, Sasy, Boje8, Czesi, Morawianie, Włosi. Obóz Światopługów mało ustępował cesarskiemu. Rycerstwo było mężne, doświadczone, niejedną wojną za Alpami, nad Renem do wszelkiego boju wdrożone, zwyciężać nawykłe. Tu, w kraju barbarzyńskim na poły, zdało się im łatwym dokonać zaboru. Szli jakoby dla zabawy.
Gdy wojska cesarskie za Odrą się ukazały, w Głogowie się ich nie spodziewano jeszcze. Bolkowe oddziały pilnowały brodów u Odry, poniżej i powyżej grodu samego, tymczasem cesarscy wprost naprzeciw zamku zgruntowali rzekę i z rana ją przebrnęli bez przeszkody.
Lud w dzień św. Bartłomieja wszystek niemal po kościołach się modlił, gdy cesarscy podstąpili. Wyszedłszy z nabożeństwa, ludność w ulicach popłoch i przerażenie znalazła. Z wałów widzieć było można wojska nadciągające.
Mały oddziałek Szlązaków stał bezpiecznie na łące, pod murami zamku, w namiotach, gdy niespodzianie ogarnęli go cesarscy, chwycili część znaczniejszą i niewielu ujść mogło przed nimi.
Obóz nieprzyjacielski rozkładał się tuż pod wałami samymi.
Tu już z próżnymi rękami, jak w Bytomiu, odchodzić nie chciano, ale opatrzywszy bramy i mury, spodziewano się zmusić do poddania i chciwe łupu wojsko nakarmić:
Zrazu w Unieście trwoga powstała wielka, ale załogą dowodził stary, wytrawny, powolny i przebiegły Woj sław Głowa Rozcięta. Tego zastraszyć było trudno. Czuwał milczący. Zaparto wnet bramy, gawiedź z wałów spędzono, stanął gród jakby wymarły.
Cesarscy go objeżdżali, obchodził Wacek i Detryszek, opatrując zewsząd, i zawyrokowali, że się im obronić nie może, a poddać rychło musi. Posłano wraz ludzi z rogami pod wrota, aby trąbili, wywołując na rozmowę.
Stanął Wojsław siwy, niepozorny człek, ciężki, a na oko pokorny. Domagano się wpuszczenia do środka. Wolał do nich wyjść sam niż gości mieć u siebie, co by go podpatrywali, i furtą ku nim wystąpił.
Hrabia Wacek, na koniu siedzący, w zbroi pięknej, w hełmie ze skrzydły, dumnymi go zmierzył oczyma.
— Szykujcie się do poddania cesarzowi — rzekł. — Zobaczcie, ilu nas tu jest cesarskich i Światopługowych, śmiech mówić o obronie.
— Sami my to już widzimy — odparł z udaną rezygnacją Woj sław — ale król, a pan nasz, surowym jest. Przysięgaliśmy mu nic nie poczynać bez wiadomości jego. Dajcie nam czas, posłów do niego wyprawiemy.
— Nie — zakrzyknął Wacek — nie myślcie, że nas oszukacie. Zwłoki się wam chce! Czas zejdzie daremnie, my go nie mamy, bo całe wasze królestwo zawojować musimy.
Woj sław, westchnąwszy ciężko, zakładników ofiarował. Z tym, sam nie chcąc stanowić, hrabia Wacek do cesarza jechał. Światopług i wszyscy dowódcy wołać zaczęli:
— Wziąć zakładników! Z pomocą ich łatwiej gród zdobędziemy. Wziąć rękojmię, a dać im dni kilka. I naszym się z pochodu utrapionego spoczynek należy.
Śmiano się z wielkiej głogowian prostoty.
Wieczorem czterech młodych mieszczan, z rękami w kieszeniach, z głowami spuszczonymi, szli jako na stracenie do obozu. Przyrzeczono im słowem cesarskim, że wrócą cali, jeżeliby Bolko odmowną dał odpowiedź, ale sobie tak lekceważono Polaków, iże im wiary dotrzymywać nikt nie myślał. Dziczą ich przezywano jak zawsze.
Zaledwie glogowianie: Patarz, Surma, Łowiec z Wojsławowym synem ukazali się, ku obozowi dążąc pod strażą, gdy Zbigniew przeciw nim poskoczył. Chciał ich zabrać, aby jednać sobie i grozić. Dano mu pod straż zakładników. Młodzi słuchali go mówiącego z głowy odkrytymi, patrzali po sobie, a na pytania i namowy nie odpowiadali. Jeden drugiego w bok potrącał, wzdychali, stękali, głaskali głowy, łamali palce, kłaniali się i milczeli.
W obozie cesarskim uradzono, aby czasu nie tracąc zacząć budować tarany do bicia ścian i bram. Ściągnięto z pobliskich lasów kłody i dwupiątrowe rusztowania owe poczęły » się podnosić ku górze. Na belkach kładziono pomosty dla kuszników i strzelców, wiązano, ciosano i ochoczo szydzono sobie z głogowian, ukazując im te potwory straszne.
Lecz Wojsław też nie zasypiał, zagrzewał swych ludzi i do obrony się sposobił. Na mury, bramy, na wały ściągano, co tylko do odparcia napaści służyć mogło: kamienie młyńskie nabijane kołami ostrymi, koła ćwiekami ponajeżane, głazy ogromne, smolę, kotły do gotowania wrzątku, kłody z ostro—kołami. Dzień i noc jeździł a chodził Wojsław dokoła, opatrując, napędzając do roboty, nie szczędząc nikogo, kobiet nawet i dzieci. Wiedział on dobrze, jaka będzie króla odpowiedź. Król nie znał i znać nie chciał tego, co to jest poddać się bez walki, ze strachu. Za zbrodnię by poczytał i zdradę ustąpienie przed nieprzyjacielem.
Piątego dnia, gdy już około murów opatrzone było, a do obrony gotów gród, wrócili posłańcy. Wyszli przeciwko nim, zasłyszawszy o nich, Zbigniew, hrabia Wacek, Niemców kilku. Spoglądając urągali się. Spytany starszy, jaką odpowiedź przynosił, odpowiedział, że król szubienicą zagroził każdemu, kto by śmiał mówić o poddaniu się. Lepiej ginąć od miecza, niż iść w sromotną niewolę. Bogdajby zakładnicy przepaść mieli, miasto się bronić powinno.
Wojsław wnet po zakładników przysłał, aby ich wedle słowa cesarskiego wydano. Cesarz Henryk gniewem się uniósł okrutnym. Posła kazał przypędzić przed siebie.
— Zakładników chcecie — krzyknął — wy krnąbrni a nieposłuszni, coście wszyscy miecza warci! Zamek wydajcie, to ich mieć będziecie, nie, to i ich, i was wszystkich wysiec każę do nogi. Nikt żyw nie zostanie.
Pojechał niemiecki graf do bramy, do Wojsława z groźbą a łajaniem. Wysłuchał go dowódca, nie okazując po sobie nic, a gdy dokończył, rzekł mu:
— Słowa nie strzymujecie cesarskiego, wiemy więc, czego się po was spodziewać mamy. Zamku nie damy, bierzcie go.
Zawarto bramy, wszystko się na tym skończyło.
W obozie cesarskim wściekłość powstała przeciwko zuchwalstwu temu. Światopług, hrabia Wacek, Detryszek, Zbigniew, kto żył, do nagłego szturmu nawoływać zaczęli, do zniszczenia miasta i zrównania go z ziemią. Losem Głogowa chciano przerazić Bolesława i kraj cały.
Dnia tego jednak, choć się tak obóz poruszył, wrzał i kipiał, ludzie pod mury podbiegali, sposobili się, odgrażali, nic do wieczora nie zrobiono. Na wałach też cicho się sprawiano, miasto spać się zdawało.
Wieczorem tylko tarany owe straszne podtaczać zaczęto bliżej ku murom i miasto dwu, które stały gotowe, cztery ich natychmiast pod noc układać poczęto, ciosać i wiązać. Topory słychać było przez noc całą.
Zbigniew zakładników zdał dnia tego cesarskim, nim poszli, przemówiwszy do nich, upór karcąc i nakazując, aby do swoich słali, do poddania się namawiali, bo inaczej życie stracą.
Zakładnicy popatrzali, głowami potrzęśli, nie odpowiedzieli nic. Książę nalegać zaczął.
— Daremna to rzecz — odezwał się jeden — przeciw woli króla nikt nic nie uczyni, choćby szło o głowę.
— Idźcież na złamanie karku i niechaj was wywieszają! — krzyknął Zbigniew.
Choć gród szczelnie był zamknięty, a w obozie stały straże, działy się dziwy jakieś niepojęte. Cesarscy mało co albo nic o mieście nie wiedzieli, a do grodu z obozu dolatywało wszystko. Cesarscy się posługiwali pochwytanymi w okolicy ludźmi do czarnej roboty, niewiele na nich zważając. Czerń ta dniami pracowała, z nocy jej często nie stawało. Wojslaw zawczasu był uwiadomiony i co z zakładnikami uczynić mają, i że szturm będzie straszliwy.
Na każdej połaci starszyznę poustawiał ze swej ręki, przysięgę pobrawszy z niej, że umrzeć każdy raczej gotów, niżeli wrota otworzyć. U wyłomów, uchowaj Boże, choćby je trupami zawalać przyszło, stać mieli jak mur.
Nazajutrz rano Niemcy jeszcze przysposabiali swe machiny, obchodzili mury, naigrawali się, odgrażali, gotowali, a kusznicy i łucznicy przeciągali kupami, aby siłę swą okazali. Cesarz sam na koniu wyjechawszy, patrzał i rozkazywał. Rozwinięto całą siłę, ażeby oblężonych nią przestraszyć.
A na murach stali ludziska licho poprzyodziewani, jako tako zbrojni, niepozorni, gdy wojsko Henrykowe w całym blasku i majestacie przeciągało. Ogromna mnogość tego ludu, rozmaite jego uzbrojenie, straszliwe hełmy grafów, najeżone rogami, głowy zwierząt i rozmaitymi godły, świetne ich pancerze, ogromne dzidy Sasów, frankijskie oszczepy, chorągwie i chorągiewki panów, które lasem stały u namiotów, nade wszystko poczwarne owe tarany, które miano pod mury i bramy zataczać, ogromne kusze i łuki strzelców mogły przerazić załogę, poza nadwerężonymi i tylko co polepionymi na nowo murami i wały stojącą.
Ale na czele mieszczan stał Woj sław i gromadka Bolesławowych rycerzy, zagrzewająca do boju, umiejąca natchnąć męstwem. Mieszczanie z przestrachem spoglądali na te przybory, na mrowiącego się nieprzyjaciela, na ten blask i przepych cesarskiego obozu, w którym śpiewy i trąby się rozlegały, na przeciągające ufce; słuchali urągań, pogróżek i łajania, ale zarazem spoglądali na Wojsława, który stał tak nieulękły, jak by dla rozrywki na mur się wybrał.
Gdy przyszło do dawania zakładnika, a stary dowódca wiedział, że mieszczanie na słowo cesarskie niechętnie dadzą swe dzieci, przykład z siebie czyniąc, syna własnego posłał, nie mówiąc o tym cesarskim. Nieszczęściem poznano go tam lub sam się zdradził butny chłopak, tak że gdy nań Zbigniewowi ludzie nastawać poczęli, iż Wojsławów był, przyznał się do tego, kryć nie myśląc.
Zbigniew w cięższym coraz był położeniu. Od Bytomia cesarz nań prawie patrzeć nie chciał. Dopóki nie weszli na polską ziemię, wmawiał w Henryka, że mu się grody pod nogi kłaść będą i nikt czoła stawić nie śmie. Teraz już i Wip—recht Groicz27, i wszystka starszyzna otaczająca cesarza widziała, on sam wreszcie przekonał się, że z upartym Bolkiem nie pójdzie tak łatwo. Trudniej już coraz było o żywność dla ludzi i koni, sąsiednie sioła prędko zostały ogłodzone, z resztą mienia ludzie się rozpierzchli po lasach. Kilka kupek picownikówZ8, co się zapędziły dalej, padły pod mieczami polskich zasadzek albo mało co z nich wróciło. Jesienna wyprawa coraz groźniejszą się wydawała. Cesarz z każdym dniem gniewniejszym był. Światopług chodził chmurny, Zbigniew sypał jeszcze słowy, obietnicami, dowody, ale nic się nie sprawdzało. Słuchać go już nie chciano. Nazajutrz szturm przypuścić miano.
Powziął Zbigniew myśl szatańską i pobiegł z nią do cesarskich namiotów. Trudno mu było już zyskać przystęp do cesarza Henryka, który na niego wszelką winę zawodów doznanych składał, wreszcie uproszony Światopług do namiotu go wprowadził.
Cesarz się z grafami swymi naradzał.
— Miłościwy Cesarzu — odezwał się wchodzący książę — ażeby czasu drogiego nie tracić, a uporne miasto zmusić do poddania, jest środek prosty, a niechybny.
Obrócili się grafowie z pogardliwym niedowierzaniem, cesarz się ani odezwał, ani oczu nań nie podniósł.
— Na taranach powiązać ich zakładników — dodał Zbigniew. — Jest między nimi syn starosty. Nie będą przecie śmieli własnych dzieci mordować. Nasi kusznicy i łucznicy padną na bezbronnych i dosfaną się do miasta.
Spojrzeli Niemcy na mówiącego z wyrazem zadziwienia i niemal oburzenia. Nieludzka rzecz była, słowo złamawszy, zakładnikami tymi dobijać się do miasta i korzystać z rodzicielskiej miłości.
Cesarz uśmiechając się dał głową znak przyzwolenia. Ten, który ojca nie poszanował, mógł nie mieć dla obcych litości. Szło mu o to, aby zdobyć miasto; jak miało być zdobyte, nie dbał. Zbigniew wyszedł zwycięski i uradowany.
Nadszedł dzień ten straszny, do którego modlitwami się przygotowywano w trwodze wielkiej, we łzach tajemnych. Jak świt, poczęły zewsząd wojska cesarskie miasto opasywać, z tych zwłaszcza stron, z których najsłabszym się być zdawało. Pod bramy zataczano z wysiłkiem wielkim tarany owe olbrzymie. Łucznicy szli oddziałami wielkimi. Rogi grały, lud się naciskał gęstymi szeregi. Z dala widać było cesarza samego pod chorągwią wielką stojącego z grafami swymi, w szyszaku z orłem, we zbroi świecącej, na koniu siatką żelazną okrytym.
Około niego w hełmach całe twarze osłaniających, których właśnie używać dopiero poczynano, kręcili się groźnie pouzbrajani rycerze z włóczniami malowanymi, z mieczami błyszczącymi u pasów.
Na murach głowy tylko ludu szląskiego widać było. Z jednej strony walczył żołnierz stary i doświadczony, z drugiej prości ludzie, uboga czerń, niewiasty nawet. Ale też napaść stokroć od obrony była trudniejszą.
Pod główne wrota toczył się właśnie ów taran dwupiętrowy, gdy Wojsław, wypatrujący przez otwór muru, ujrzał na górnej połaci uwiązanych do sterczących na niej palów własnego syna i zakładników.
Osłupiał stary, oczom własnym nie wierząc. Toczyła się ta potwora, przed którą naigrawając się, jechał Zbigniew, wywołując ku bramie, aby na nią uwagę obrócił.
Chwilę na wyżkach u wrót panowało milczenie grobowe. Zdumienie, litość, żal objęły głogowian, starzy ręce łamali z rozpaczy. Krzyk dziki dobył się potem z ich piersi i wszystko umilkło.
W innych też miejscach, gdziekolwiek mur się słabszym wydawał, podtaczano rusztowania, a skoro się zbliżyli do murów, wskakiwali na nie łucznicy, drapali się na połać górną i pogotowiu stawali do rażenia strzałami. Na dolnej mieszczono najlepszą piechotę z tarczami i oszczepami, aby po spędzeniu obrońców wpaść mogła natychmiast wyłomem do grodu.
Upłynęło jeszcze kilka pacierzy, nim znak dano trąbami zarazem ze wszystkich stron do szturmu, ale głos trąb wnet zagłuszyły wrzask, łomot i huk straszny. Uwiązane na łańcuchach belki bić zaczęły w bramy i mury, kusze i łucznicy sypnęły z góry na oblężonych gradem bełtów, pocisków i strzał, krzyki rannych, nawoływania dowódców rozległy się ze wszech stron w powietrzu.
Nad główną bramą stojący Wojsław miał do wyboru w piersi własnego syna mierzyć albo nie broniąc się zdać miasto. Oko mu się zaiskrzyło, pierś wezbrała wściekłością na wiarołomców, przeżegnał się biedny ojciec i pierwszy dał znak do obrony zajadłej.
Gdy taran zaczął walić w bramę, nie zważając na zakładników, sypnięto strzałami i kamieniami z murów ku oblegającym. Bracia i ojcowie zamknęli oczy, aby nie patrzeć i nie widzieć, gdzie szły ciosy i kogo dosięgły. Cesarscy, którzy stali obok zakładników, prawie bezbronni, bo się wcale nie spodziewali, aby przeciw nim walczyć się ośmielano, poczęli pierwsi jęcząc padać na pomoście. Rozpaczliwy bój zawrzał ze wszech stron. Cesarscy jednak, co szli walcząc za cudzą sprawę, płatni i zaciągowi, choć mężnie się stawili, nie szli z takim zapomnieniem na siebie i ofiarą jak głogowianie, którzy żon, dzieci, mienia i czci bronili.
Gdy z rusztowań zaczęto pociski rzucać, zarazem z murów odpowiedziano nie tylko strzałami, ale wszystkim, cokolwiek pod ręką się znalazło. Sypnęły się kamienie ogromne, które ciężarem pomosty taranów gruchotały, belki ostrymi koły najeżone, koła nabijane gwoździami, smoła gorąca, ukrop.
Rycerze, co szli za tarczami, z początku nie myśląc wcale, aby byli tak dzielnie i zawzięcie odparci, nieopatrznie się wystawili na ciosy i ranni zaczęli walić się, jedni drugich przygniatając.
Z obozu widać było najpiękniejszych tych tarczowników cesarskich, jak im kamienie młyńskie gruchotały hełmy żelazne i głowy razem z nimi, tarcze łamały i piersi. Lud ten padał u murów wałem trupów i rannych. Tym, co się obaleni, a żywi jeszcze chcieli ratować, nikt nie śmiał przyjść w pomoc, gdyż z murów bezustannie sypały się głazy i drzewo; lano wodę, sypano garnki ze smołą zapaloną, które oblewały ogniem i płonęły na ludziach, zadając im straszne męki.
Na widok tej obrony zajadłej cesarz pobladł z gniewu zarazem i strachu o swych żołnierzy. Lękał się postradać, co miał najmężniejszego w tym pierwszym boju o jeden z grodów, gdy tyle ich jeszcze i ziemi tyle wojować było trzeba. Odstąpić nie było sposobu, srom ogarniał przed tą ciżbą w sukmanach cofać wojsku cesarskiemu. Nowych więc słano na pomoc, a ci, zaledwie przybywszy, padali ranni lub uchodzili pokaleczeni. Na owych pomostach leżały już same trupy prawie, które nowo przybywający łucznicy zrzucać musieli precz, aby sobie miejsce uczynić.
Widok był krwawy i przerażający. Z rozbitych owych pocisków kamiennych, głazów, gruzu, wznosiły się chmury pyłu wygryzającego oczy, dym palącej się smoły wił się po ziemi, leżący i obaleni próżno się usiłowali uwolnić od zbroi, które rozpalone od wrzątku i smoły żywcem ich piekły. Z obu stron wzmagała się wściekłość, którą widok i woń krwi upaja. Dwu zakładników leżało zabitych przez własnych braci. Cesarz patrzał na to z dala i sromem oblała mu się twarz. Oczyma szukał Zbigniewa, ale go w pobliżu nie było. Stał pod taranem zakryty ścianą z tarcic i z gniewu miotał się bezprzytomny. Rachuba jego była fałszywą, wstyd go ogarniał. Nie żal mu było ludzi, omyłka go popełniona sromem okrywała, lękał się nieprzyjaciół, których sobie przyczynił okrucieństwem.
Pod główne wrota, których część zatoczony taran przysłaniał, poczęto ogień podkładać i podkopywać się z drugiej strony, aby móc podłożywszy drągi wyłamać ogromne podwoje, całe żelazem obite. Robotnicy pracowali tu ogniem i toporami zarazem, gdy z wierzchu pomiędzy rusztowanie a mur spuszczono gwałtownie kloc olbrzymi. Ten spadając zdruzgotał część taranu i z jego cząstkami spadł na karki tym, których on miał osłaniać. W ślad za nim posypały się kamienie, polał ukrop dymiący.
Wojsław ciskać kazał na drewniany pomost garnki ze smołą zażegniętą, która suche drzewo płomieniem objęła. Płomienie wznosiły się ze wszech stron.
Piechota co żywiej uchodzić zaczęła, rzucili się i łucznicy stojący na górze ku drabinom. Wtem widłami żelaznymi chwytać ich poczęli ludzie z murów i kilku porwawszy na nie do góry, cisnęli na ziemię, na której trupami legli.
Syn Wojsławów, cudem ocalony, żył, drugi jego towarzysz, choć ranny, klęczał na pomoście obwiązując ręce, aby zatamować krew upływającą. Sami łucznicy, przywiązując cenę do zakładników, zerwali im sznury i pochwycili z sobą. W czas właśnie, gdyż owo rusztowanie ogromne płonęło już ogniem zewsząd, trzaskało i walić się pczynało, głowniami ognistymi obsypując murów podnóże.
Ze wzgórza, na którym cesarz sobie obrał stanowisko, aby się przypatrzeć szturmowi, widać było każde wojska poruszenie. Zobaczył też Henryk i uchodzącego spod bramy Zbigniewa, przed którym znaczek jego niesiono. Nim się miał czas od murów odsunąć, kilka bełtów ugodziło go w zbroję, raziło konia, którego dosiadł, i pokaleczyło dwóch ludzi, co z nim byli.
Zbigniew nie śmiał się już nawet zbliżać do cesarza, bo się lękał gniewu jego. Światopług z hrabią Wackiem i Detryszkiem szli z innej strony, cofnął się więc mrucząc ku padołowi i pozostał sam widzem gniewnym a bezczynnym tego wysiłku, którego bezskuteczność widzieli już wszyscy.
Wiprecht Groicz przypadł do cesarza Henryka, rozpalony bojem, do którego najlepszych ludzi swych prowadził. On sam miał zbroję kilkakroć rażoną pociskami, u hełmu róg jeden odtrącony.
— Przeklęci — zawołał, zbliżając się do cesarza — przeklęci niech będą doradcy ci, co sami się zgubiwszy, drugich w matnię prowadzić gotowi!
Słowa te zarówno się mogły stosować do Światopługa i Zbigniewa. Współzawodnik czeskiego króla, Borzywoj był szwagrem Wiprechta, który w sercu pewnie stronę jego trzymał i obu królestwa się dobijającym, Czechowi i Polakowi, był przeciwnym.
Henryk V, choć doznał zawodu i w sercu gniewnym był, nie chciał okazać zwątpienia i zawołał do Groicza:
— Straconego nie ma jeszcze nic, oprócz trochy drzewa i kilkudziesięciu ludzi, o których łatwo!
— O takich jak ci, co nam tu giną, Miłościwy Cesarzu — odezwał się Groicz — niełatwo, nawet Waszej Cesarskiej Miłości. Nabito nam w pierwszym starciu kwiatu rycerzy! Gdybyż zginęli przynajmniej w bitwie walnej, walcząc w szyku przeciw rycerzom, nie byłoby sromu ni żalu, ale od gawiedzi i czerni mizernie belkami i kamieniami młyńskimi być tłuczonym, zaprawdę ciężko jest i boleściwie!
Cesarz, który zawsze najmocniej w złota wierzył potęgę, przywoławszy do siebie Groicza, szepnął mu, aby wieczorem na rozmowę wyzwać starszyznę i starać się ją kupić datkami.
— Gdy raz miasto poddadzą, złoto się powróci — dodał — odbierzemy je z nawiązką, a ludzi każemy potracić!
Groicz, który lepiej pono znał kraj i ludzi, pochwiał głową.
— Daremna to rzecz — rzekł — ci, co się krwi własnej nie lękali przelewać dla obrony miasta, nie dadzą go za złoto. Droższe im były dzieci od złota! Próżno myśleć o tym. Zbigniew winien, on wszystkiego przyczyną, on kłamcą i zawodnikiem!
Nadszedł na to jednooki Światopług, za którym konia wiedziono ranionego, i usłyszał to narzekanie na Zbigniewa, w którego obronie stanąć musiał.
— Nie bijcie nań — wtrącił — człek nieszczęśliwy jest. Szląsk Bolkowa dzielnica, tu ludzie się swego pana lękają, gdy pójdziemy dalej, lepiej i inaczej będzie.
— Więc — podchwycił Henryk — więc Głogów mielibyśmy rzucić tak i ze wstydem odejść od niego!
— Miłościwy Panie — zagrzmiał śmiały głos Wiprechta — im prędzej stąd pójdziemy, tym lepiej. Dla marnego tego gniazda ludzi tracić, siły terać! A oto jesień za pasem, wody wyleją, rzeki powzbierają, paszy zabraknie, głód przyjdzie.
Cesarz zamilkł.
Bój się toczył jeszcze. Było już z południa. Szturm cesarskich nie ustawał, ale siły mu znacznie ubyło. Trupów i rannych moc wielka na wałach leżała. Co się w grodzie działo, nie wiedział nikt, obrona była coraz gorętsza. Z wierzchołka wież poprzystawianych widziano padających od strzał, lecz tych wnet niewiasty chwytały i do domów odnosiły. Na ich miejsce stawali drudzy. Obrona, do której niekoniecznie żołnierskich, byle silnych rąk dosyć było, zdawała się wzmagać i stawać dzielniejszą z każdą chwilą. Jeśli w którym miejscu na krótko ustała, a ludzie ośmielani nacisnęli tam, można było ręczyć, iż gdy podejdą, runie na nich zgotowane wcześnie mordercze jakieś narzędzie. Ludzie rozbierali domy, obalali szopy, wydzierali ze ścian bierwiona, progi z chat i budowli, nieśli całe łomy obalonych murów i spychali je na głowy napastników.
Wieczór nadchodził, który miał dać obu stronom spoczynek. Cesarscy nie tylko że żadnych wrót nie naruszyli, nie złamali muru, ale stracili dwie wieże z taranami. Próżno bełtów i strzał wypuścili mnóstwo, a padło ich nad miarę wielu. Więcej jeszcze rannych leżało pod trupami, czołgało się po ziemi i wywlekało do obozu w potrzaskanych na kawały i popękanych zbrojach.
Słońce zachodziło, gdy cesarz znużony widokiem tym zjechał ze wzgórza ku namiotowi swojemu, rozkazawszy dokoła obstawić straże, a wojsko od murów odwołać. Starszyzna, grafowie, dowódcy, ściągać się poczęli wszyscy do namiotu Henryka, których nierychło dopuszczono do niego. Gdy się cesarz ukazał, rozdziany ze zbroi, w ciemnej sukni krótkiej z łańcuchem i klejnotem ria szyi, bez pasa i miecza, oblicze jego, zawsze dzikie i groźne, bledsze było i wyrazem skromionej złości straszniejsze niż kiedy. Obrażona duma pańska wzmogła się i wzrosła do najwyższej potęgi. Widać było po nim, że o ten pochód nieszczęśliwy nie siebie obwiniał, ale tych, co go doń nakłonili. Nadto miał jednak świadków, aby wobec wszystkich przewrotny pan wybuchnął; wstrzymywał się, dając mówić drugim.
Wszyscy sromali się przyznać do klęsk i strat poniesionych dnia tego i radzi by je byli umniejszyli. Stary, jeszcze Henryka IV doradca, Genno, ozwał się tylko:
— Gród, gdyby się go i zdobyło, niewart tego, co nas może kosztować! — Ciągnąć by dalej należało, Bolesława szukać i porazić go na głowę, do bitwy zmuszając. Wtenczas byśmy i kraj w ręce dostali.
— Zatem — odezwał się Groicz — jak Bytomia, tak Głogowa lepiej było nie napoczynać, niż począwszy odstępować!
Inni milczeli. Cesarz patrzał oczyma złymi, nie mówiąc nic, białą ręką targał suknię na sobie. Wzrok jego Zbigniewa szukał, który z dala na boku stał. Wpatrzywszy się w niego, rzekł Henryk:
— Gdzież są ci, co Bolesława nienawidzą i tak być mieli gotowi bramy nam otwierać, jego zrzucić, a do księcia się cisnąć? Dotąd ich nie widać!
— Na głogowian ja nigdy nie rachowałem — ponuro odezwał się Zbigniew.
— Na kogóż przecie? — rzekł dumnie i szydersko cesarz. — Jeśli nam tej pustyni każdą piędź tak zdobywać przyjdzie, ani ona, ani dań z niej nie warta szlachetnej krwi, którą je opłacimy.
Wiprecht wtrącił:
— U Głogowa i miesiąc stać przyjdzie, a nie weźmiemy go. Z dzisiejszego dnia miarę brać trzeba. Czym prędzej odejdziemy stąd, tym więcej oszczędzim ludzi.
Nikt nic nie rzekł przeciw temu. W obozie z powracającymi pułki szły razem gniewy i narzekania wielkie, że najlepszego żołnierza poświęcono marnie pod murami.
Klęska dnia tego znaczniejszą była, niż zrazu mniemano. Sasi, Frankowie, Bawary, Turyngi ponieśli straty w ludziach i zbrojach znaczne. Nie rany to były, jak w bitwie na polu stoczonej, ale srogie pobicia, zgniecenia, połamanie rąk i nóg, od którego żadna zbroja osłonić nie mogła. Rannymi bez ratunku i dogorywającymi w męczarniach napełniały się namioty.
Po wodzach i starszyźnie widać było zniechęcenie i zwątpienie. Naradzano się gromadkami z sobą, spoglądano z dala na te mury stojące jak wczora, nie wyszczerbione, nietknięte, całe, gdzie niegdzie tylko od ognia okopcone, pooblewane wodą i smołą. Wyłomów od taranów i kłód prawie na nich widać nie było, ledwie się gdzie kamień usunął i odleciało wapno, zawisł jaki hak żelazny, na, którym sterczał pocisk bezsilny. Tam, gdzie wewnątrz uszkodzone były mury, widziano już krzątającą się ludność, która kamień, ziemię, drzewo przynosiła dla naprawy.
Cesarz z własnej myśli wysłał dwu zakładników do miasta, wprzódy ich przed siebie kazawszy przywołać i groźnie im w swej obecności przez woźnego zapowiedziawszy, aby swych mieszczan do poddania się skłonili, gdyż inaczej rękawicy nie da cesarz, w pień każe wyciąć mieszkańców i gród obróci w perzynę.
Odprowadzono ku bramie głównej syna Wojsławowego z towarzyszem, którzy uprosili, że im i zwłoki zabitych zabrać z sobą dozwolono. Gdy z wozem, na którym okryte sukna kawałem trupy zakładników spoczywały, zbliżyli się do głównej bramy, Wojsław wyjrzał sam, lecz się zrazu zdrady lękał i otwierać nie kazał. Dopiero gdy cesarscy dobrze się oddalili, furtę otwarto i wpuszczono ocalonych. Wojsław syna objął, długo z uścisku nie puszczając i słowa rzec nie umiejąc. Nadbiegli i drudzy z jękiem a narzekaniem, wnosząc trupy, za którymi wnet się wrota zamknęły i gród umilkł. Żaden się jęk już nie dobył z niego.
W obozie cesarskim naradzano się niemal noc całą, a nie przyszło do żadnej zgody i postanowienia. Gdy dobrze rozedniało, poczęto się ruszać jakby do nowego szturmu. Wojsko podstępowało z wolna ku murom, nie z wczorajszym wrzaskiem i trąbami, ale opieszale, ociągając się, oględnie. Wprzódy jeszcze cesarz woźnego swego (herolda) posłał z rogami do bramy, aby do poddania się wzywał. Zdawało mu się, że zakładnicy do niego nakłonią. Gdy woźny zbliżywszy się trąbić kazał, długo się nikt nie ukazywał. Wystąpił potem na wyżki stary człek, którego Wojsław posłał dlatego, że się mógł dobrze z Niemcem jego mową rozprawić.
Ujrzawszy go woźny cesarski, podniósłszy głowę, ręką rzucając, wołać począł:
— W imię Jego Cesarskiej Miłości, pana mojego Henryka, wzywam was, abyście się wnet, nie mieszkając, poddawali, nie chcecieli swej zguby, zniszczenia i śmierci.
Szlązak, którego Wojsław posłał, człek osobliwy, nie na wiele się zdał rękami, ale język wyprawny miał jak najlepsza skóra.
— W imię Jego Królewskiej Miłości, pana naszego Bolesława — zawołał — wzywam Jego Cesarską Miłość Henryka, aby od naszego grodu ustąpić raczył. Skarbów nie mamy, żywności ino tyle, co na nasze gęby, a o strachu też u nas nic nie słychać.
Woźny, który orła miał wyszytego na kapie piersi okrywającej, uczuł się tą mową strasznie dotknięty.
— Pomnijcie, czym jest cesarska moc — zawołał — która całemu światu panuje i rozkazuje!
Szlązak, imieniem Piotuch, pokłonił się i odrzekł:
— Szanujemy my Jego Cesarską Miłość, ale mamy swojego pana, który nam bliższy jest. Ten by nas wywieszać kazał, gdybyśmy bramy otworzyli.
Nadbiegł w tej chwili konno Zbigniew ze swymi i począł z dala wrzeszczeć, a ręką grożąc:
— Ludzie głupi! Bez mózgu bydło! Co czynicie? Bolesław już waszym panem nie jest! Ziemia jego wszystka zajęta, nie oprze się nam z garścią swych niedobitków, którą Pomorce zdziesiątkowali! Jam wasz pan, nie kto inny! Ja wam rozkazuję, zaraz mi bramy otwierać!
— My Miłości Waszej jako żywo nie znamy — odrzekł Piotuch.
— Wywołajcie mi na mur Wojsława — krzyknął Zbigniew — abym z takim mówił, co rozum ma, a nie z wami!
Wtem zza murka ukazał się i powołany Wojsław, wyłażąc powoli. Stanął i szłyk z głowy uchylił. Do niego się Zbigniew obrócił zaperzony z gniewem.
— Co czynicie, szaleńcy? Co czynicie, utrapieńcy! Upokorzcie się i posłuszni bądźcie cesarzowi. Wasz Bolesław, co się po lasach musi jak zbójca ukrywać, nie dostoi. Wie, co moc jest cesarska. Poddawajcie się, chcecieli być cali.
Wojskaw popatrzył nań i rzekł krótko:
— Nie poddamy się.
Zbigniew plunął z gniewu i złości.
— Kamień na kamieniu z waszych murów nie zostanie — począł krzycząc — pójdzie gród z ogniem, nie ocaleje dusza żywa! Nie zmożemy was dziś, wróciemy jutro straszniejsi jeszcze i w gruzy obrócim ten psi barłóg wasz.
Na murze stojący słuchali, nic nie mówiąc. Wojsław z tej mowy o jutrze wniósł tylko, że dziś niewiele się spodziewali dokazać.
— Poddajcie się! — wściekle głos coraz podnosząc, wołał Zbigniew.
Wojsław głowę skłonił i rzekł chłodno:
— Nie poddamy się!
Stał jeszcze Zbigniew. Woźnemu cesarskiemu oddalić się kazał. Wojsława do furty zażądał jeszcze na osobną rozmowę.
— Abyście mnie zdradziecko ubili i miastu odjęli głowę — rzekł Wojsław — nie pójdę.
Zaklinał się na krzyż Pański Zbigniew, stary głową potrząsał:
— Klęliście się Wy panu naszemu nie jeden raz, a zdradziliście go nie jutro, ale tegoż dnia, gdy przysięga nie zastygła! — rzekł Wojsław obojętnie. — Nie idę.
Zbigniew się ofiarował oręż precz odrzucić, ludziom kazał jechać, byle z Wojsławem mówić mógł sam na sam. Stało się wreszcie, jak chciał. Gdy się rozbroił, furtę na wpół otwarto, Wojsław się w niej ukazał.
— Dziesięć grzywien złota — rzekł książę — dla Was, dwadzieścia srebra, jeśli zamek poddacie!
Wojsław oczy podniósł na niego.
— Ani dziesięcią tysiącami mnie nie kupicie — rzekł ponuro. — Damy my wam dziesięć grzywien, abyście precz szli.
Rozsierdził się znów książę, poczynając grozić i łajać, lecz i to nie skutkowało.
Rozmowa zabrała czasu dużo, ale stała za pozór, dlaczego dotychczas nowego szturmu nie przypuszczano, do którego nikt nie miał zbytniej ochoty. Tracić tu rycerzy, gdy dla pokonania Bolesława było ich potrzeba, cesarz się wahał, odradzali wszyscy.
Gdy nareszcie woźny i Zbigniew z niczym od wrót do cesarza powrócili, znaleźli tam już postanowienie, że nazajutrz o świcie wojsko całe ku Wrocławiowi wyruszyć miało. Spodziewano się jeszcze w pochodzie napaść na Bolesława i oskoczywszy go do walnej przymusić bitwy.
Jesień coraz słotniejsza następowała, psowały się drogi, deszcz lal, rzeki wzbierały, grzęzawice stawały nieprzebyte.
W ciągu tego dnia pojedyncze już tylko gromadki podkradały się z różnych stron pod mury, strzelając z kusz do ukazujących się na nich. I w tym szczęścia nie mieli, bo strzelców starych kilkudziesięciu Wojsław wysłał, którzy czatowali mury obchodząc, a bełty z kusz ciskali tak trafnie, iż razili, kogo wzięli na oko. Straciwszy kilku, Niemcy i tych harców pod wieczór zaprzestać musieli.
Nazajutrz obóz zwijać miano. W milczeniu jedni, z odgróżkami straszliwymi drudzy, Doglądając ku murom przeklętym, poczęli namioty ładować na wozy, konie ściągać i pułki szykować na błoniu.
Jawnym już było dla głogowian, że oswobodzeni wkrótce być mieli. Nie wybuchli jednak z radością i milczenie na murach panowało. Obawiano się podstępu i zdrady.
Ze dniem bez rogów, okrzyków, cicho, powolnie zaczęli odciągać Sasi naprzód, których po długich włóczniach poznawano, Frankowie, potem Boje, Almanie i Czechy.
Z ostatnimi ciągnął też Zbigniew, cesarza unikając, który, ile razy się pokazał na oczy, wyrzucał mu, że go uwiódł i okłamał łatwym zdobyciem kraju, co mu się do stóp miał położyć.
Wielka owa buta i wesele, z jakimi pod Bytom przyszli, znacznie w pochodzie przytarły się i ostygły. Szukano Bolesława, znaleźć go nie było można, choć czuć go było wszędzie. Gościńce zawalone, zasieczone drogi, puste sioła, pozrywane stogi, kraj bezludny, głodny, przygotowanym był widocznie, ażeby pochód utrudnić. Gdzieniegdzie reszty traw i paszy dymiły, wypalone świeżo.
Oddaliła się gromadka jaka od wojsk ciągnących kupą dla paszy i żywności, których nie stawało, wnet się wyrwał oddział z lasu zaczajony, z wąwozu, ze trzcin, z rowów, powstawał, napadał, ścigał, rąbał i uchodził.
Nocami nawet na wielkie obozowisko padały strachy. Choć nikogo nie spotykali, niewidzialne jakieś oczy śledzić się ich zdawały. Przednie straże, gdy się cokolwiek poruszyły za żywo, spłoszone wnet musiały się zwijać ku swoim, bo na nie w biały dzień najeżdżano.
W lasach raziły na tyłach, na bokach pociski, jakby z nieba spadające, bo ludzi nikt nie widział. Studnie były pozawalane, na polach pustki stratowane.
Szli tak, coraz wolniej i ostrożniej się posuwając. Nieprzyjaciel zdawał się li być z prawej strony, występowano gromadniej szukać go: zjawiał się z tyłu. Zwrócono się w tył, zachodził z przodu, zawsze tam, gdzie się go nie spodziewano. Jednego dnia po prawicy niepokoił, nazajutrz rwał od lewego skrzydła.
Czesi pierwsi, zniechęceni, zrażeni do Niemców, poczęli w drodze piosenki układać, które po całym obozie nucono:
Bolesławie! Sławny panie!
Daj ci, Boże, panowanie,
Nie spisz we dnie ani w nocy,
I nam nie dasz zmrużyć oka.
Sam z gromadką, bez pomocy,
Gnasz nas jak ziemia szeroka.
Bolesławie, sławny panie!
Daj ci, Boże, królowanie! itd.
Niemcy, choć nie śpiewali, narzekali srodze, bo nie tylko łupu nie było żadnego, ale głód, chłód i pragnienie cierpieć musieli. Bić się nie było z kim, a napaście znosili codzienne. Przychodziły one jak pioruny z nieba jasnego, a gdy się żołnierz zabierał do odparcia, już nie miał przed sobą nikogo i dokąd ścigać, nie wiedział.
Do cesarza już najulubieńsi słowa rzec nie śmieli, tak rozdrażniony i mściwy ciągnął.
Zbigniew chował się, Światopług też burczał, że darmo do Polski się powlókł, gdy i doma było do roboty wiele. Spodziewał się Węgrów w gościnę, a prawdopodobnie i Ruś Bolkowi przyjść musiała na ratunek. Wyciągnąwszy zaś raz, ciągnąć dalej zmuszeni byli, radzi czy nieradzi, i wlekli się mokrymi równinami ku Wrocławiowi. Wozy grzęzły, konie padały, ludzie chorzeli, narzekanie z dniem każdym było głośniejsze.
Grafowie i rycerze niemieccy widząc, że i bić się nie było z kim i rabować nie mieli co, srożyli się na Zbigniewa, narzekali nawet na cesarza. Widzieli, że kraj to był nie do podbicia, bo choćby bitwę wygrali, zawładnąć nim nie mogli. Grody stały jak opoki, oblane moczarami, a z bezpańskich pustyni, w których żywej duszy nie było, nawet szkapa się nie napasła. Lasy gęste straszyły jak twierdze niezdobyte, bo każdy las zasadzką był, najeżoną przeszkodami, a gdy w nim kto zabłąkał się i pozostał, nie powrócił do obozu. Puszcza go pożerała i śladu po nim nie było. Nocą mało kto mógł usnąć. Nie dosyć było stawić czaty, musieli żołnierze we zbroi się kłaść, bo często po dwakroć i trzykroć nocą na koń wołano. Rozruch się wszczynał, kupka jakichś ludzi z ziemi wyrosła rzucała się na namioty, na konie i ludzi, zabierała, co było pod ręką, i nim się do obrony przygotowano, znikała. Dwa czy trzy razy Niemcy w takich utarczkach zdawali się mieć przewagę, zmusili do ucieczki, popędzili za uchodzącymi, wpadli w jakiś zakąt, gdzie ich osaczono i wybito, tak że mało kto lub nikt nie wrócił. Zbliżając się do Wrocławia, znękani w śmierć, prosili Niemcy Boga o walną bitwę, o nieprzyjaciela jawnego, ażeby raz niedola się ta skończyła.
Cesarzowi donoszono o wszystkim, i o szemraniu w wojsku, i o owych pieśniach na cześć Bolesława, których się już i Niemcy znad Renu ponauczali. Zakazywano szemrać i śpiewać nadaremnie. Śpiewano piosnki szyderskie ciszej tylko, z biedy śmiech czyniąc, ip nie wiedziano, czym się już pocieszać. Wołali ciągle Niemcy: „Gdzie ów Bolesław? Niechaj stanie, niech się nam pokaże!” Drudzy im odpowiadali szydersko: — „Nie ma go nigdzie, choć jest wszędzie, łapajcie, gdy możecie!”
Nie dochodząc do Wrocławia, cesarz znowu zwołał grafów na radę, ale Zbigniewa, który też się na nią wybierał, nie dopuszczono. Zdrajcę zaczynano już podejrzewać o zdradę.
Zebrali się Światopług. Wiprecht, Wacek, Detryszek i inni dowódcy; Henryk zagaił sam z zapalczywością wielką;
— Wwiedli nas w kraj dziki, pogański — zawołał — gdzie i o chleb trudno, nie mówiąc o łupie, bez którego tyle ludu trudno utrzymać. Ja wojska żołdem nie opłacę. Bolesław jak wilk wściekły krąży i obrywa nas, nie śmiejąc wystąpić. Żołnierz czuwaniem i pochodem znużony pada, konie zdychają, lasy nieprzebyte, moczary niezgruntowane, robactwo zjadliwe, strzały zewsząd padają, wieśniactwo zawzięte, pochodu tego dosyć już mamy. Na Kraków, na główny gród iść potrzeba, złupić go, okup wziąć, chyba to nam nagrodzi straty.
— Miłościwy Cesarzu — odparł Groicz — nim do Krakowa dociągniemy, ażaliby nie lepiej spróbować układów z Bolesławem. Poślijmy doń, zagroźmy mu, przecież znajdzie go ktoś w tej dziurze, w której zaczajony siedzi.
— Jedź sam, jeśli chcesz — odparł cesarz — jedź z tym, by mi moją dań, trzysta grzywien, wypłacił. Wyjdę, a nie, stolicę mu wezmę i zburzę.
Groicz więc jako poseł tegoż dnia do Bolesława wybierać się począł.
Niełatwo było Bolesława wyszukać, ale woźnych cesarskich mając z sobą, jadąc jako poseł, Groicz, który spodziewał się i szwagra swojego Borzywoja zastać przy królu, puszczał się śmiało. Wziął z sobą kilkanaście koni i na oślep przed się pojechał, kędy zasłyszał, że największe siły być miały.
Rankiem wyruszywszy z obozu, wkrótce znalazł się w puszczy, a i mili nią nie ujechawszy, został oskoczony. Zatrąbiono wołając, że poseł jest do króla od cesarza jadący na rozmowę. Kupka ludzi jezdnych, która otoczyła Wiprechta, nie czyniąc mu nic złego, ofiarowała się prowadzić. Zapowiadano, że król był niedaleko, ale musiał dalej pewnie odciągnąć, bo na równi się z wojskiem cesarskim posuwał, aby go nie tracić z oczów.
Miał Groicz sposobność w podróży porównać wojsko swe z tymi, których teraz ujrzał przed sobą. W porównaniu do cesarskich Polacy, nawet Żemła, który oddziałem dowodził, niepocześnie byli uzbrojeni i nie obarczeni żelazem. Ale lud był krzepki, ochoczy, wesoły, silny i odważny. Żadnego z nich prawie nie było, któremu by coś nie brakło. Jeden rękę miał na pół odrąbaną, drugi twarz przeplataną, inny nogę krótszą od rany, niektórzy kresy na policzkach, oczy powybijane, wargi porozcinane. A ludzie byli młodzi lub średniego wieku. Owych misternych koszul żelaznych, plecionych, których zaczynano używać, nie widać na nich było, ni zbyt osobliwego oręża. Hełmy stare, z nosami żelaznymi, u drugich i skórzane szłyki z obręczami, pancerzyska ledwie ochłapy.
Sam wódz lekką łuskową zbroją był okryty i to nie żelazną, ale z rogu wyrobioną, wielu ze skór grubych polepione mieli kaftany. Oszczepy ciężkie, grube, proce lada jakie, miecze staroświeckie, krótkie, obosieczne, łuki niewykwintne, kołczany z łubu lipowego. Pięknego pozoru to nie miało, mizernie się wydawało gościowi, ale w tych łachmanach i rupieciach ludzie siedzieli straszni. W podróży cisnął któryś toporem na zwierza i ubił go nim.
Jechali, prowadząc Groicza lasem gęstym bez drogi, przepływając przez strumienie, przebierając się bokami trzęsawisk, kręcąc w prawo i lewo. Kilku z nich przodem pobiegło króla szukać i oznajmić mu. Groicz jechał z wolna. Obiecywano mu Bolesława wieczorem lub nocą. Przed wieczorem stanęli na łące pod lasem, koniom wypocząć, i mieli już ciągnąć dalej, gdy tętent szybki się dał słyszeć.
Ludzi ze dwóchset, podobnych do tych, którzy Wiprechtowi towarzyszyli, nadbiegło żywo. Pośrodku między nimi poznał lub raczej domyślił się króla Bolesława, bo przy jego boku i Borzywój jechał. Za nim Skarbimierz Jednooki, Żelisław Bezręki i kilku starszych, dwór i drużyna. Ci wszyscy piękniej byli zbrojni, lecz i na nich nic nie świeciło, prócz na królu łańcuch z wizerunkiem ojca, którego on nigdy nie zrzucał.
Groicz zsiadł z konia i poszedł zaraz pozdrowić króla. Mylił się, sądząc zrazu z gotowości do rozmowy, iż go najazdem znajdzie strwożonym i gotowym do układów. Pozdrowili się po rycersku. Król pod dębami już z liśćmi na pół opadłymi kazał rozbić mały namiocik, tak lichy, że go za nim na koniu wieziono. W mgnieniu oka czeladź płótno rozpięła. Weszli doń wszyscy ze starszyzny, a tuż się chleb, wino, mięso i co żołnierzowi dla nasycenia głodu potrzebne, znalazło.
Król Bolesław wpatrującemu się weń Groiczowi zdał się tak dobrej myśli, iż jemu odeszła wielka otucha, z jaką przybył. Borzywój też, z którym się szwagier po bratersku pozdrowił, niezbyt przybitym był i chmurnym.
Nim do rozmowy z królem przyszło, szwagrowie z sobą na uboczu, wyszedłszy za namiot, poszeptali.
— Pomóżcie mi — rzekł Groicz do Borzywój a — aby się stała wola cesarska, a i Wy na tym zyszczecie, przemówię za Wami. Bolesławowi grozi, jeśli się nie ugodzi, że mu cesarz państwo odbierze.
Dobroduszny Czech pokręcił głową, podniósł ręce i oczy w górę i szepnął:
— A ja co mogę?
Borzywój w istocie przewagi tu i głosu nie miał, jak go i w kraju niegdy utrzymać nie mógł. Weszli do namiotu na rozmowę.
— Miłościwy Panie — odezwał się Groicz — cesarz, a pan mój, na Kraków stolicę Waszą wprost idzie, postanowił wziąć ją Wam i zniszczyć, gdyż srodze rozżalony jest na Was. Ratujcie siebie i państwo, dajcie jaki taki udział w ziemi Zbigniewowi, a nam trzysta grzywien dani, zgodę uczynimy.
Nim król miał czas odpowiedzieć, jednooki Skarbimierz wtrącił ponuro:
— O księciu Zbigniewie ani słuchać nie możemy.
— A ja za pokój ani szeląga nie zapłacę, chociaż go pragnę — odezwał się Bolko. — Bóg mi świadkiem, wolę jako rycerz ginąć niż żyć jako niewolnik.
— Dań cesarzowi przecież niewolą nie jest — odezwał się Groicz. — Tak samo jak cały świat papieżowi podlega i cesarzowi też wszystkie ziemie dań są winne.
— Niemieckie — dodał król — nasze nie. Rzymowi podlegli jesteśmy, bo na stolicy namiestnik Chrystusowy zasiada, cesarzowi nie poddamy się nigdy.
Zakłopotał się mocno poseł tak stanowczą odpowiedzią, lecz pierwszą tą odmową nie zraziwszy zupełnie, powolniej nastawać zaczął.
Król słuchał, lecz jedno miał na ustach:
— Nie może to być. W domu u siebie ja sobie cesarzem jestem. Gdybym nad sobą innego miał, królem a panem nie byłbym, ale sługą.
Na próżno gardłował Niemiec, król śmiać się począł wreszcie i z ukosa nań patrząc, odezwał się:
— Wojujcie, próbujcie siły! Niechaj wola Boża rozstrzyga między nami! Na Kraków idźcie, ja bronić będę, jak zdołam!
Znużyli się do nocy rozprawianiem napróżnym. Borzywój nareszcie szwagra odciągnął na stronę.
— Wy z nim nic nie uczynicie — rzekł. — Z nas tu wszystkich żaden nad nim siły nie ma, jednemu Skarbimierzowi wierzy i czasem go słucha. Gdybyście jego z sobą jako posła do cesarza zabrali, a napatrzył się tam siły i potęgi pana, Henryk by go może darami i łaskawością mógł zjednać. Kto wie, może by na jaką przystali ugodę. Danina mała jest, a spokój drogi.
Tak nic nie uczyniwszy, Groicz nazajutrz o świcie, gdy do pożegnania przyszło, rzekł:
— Miłościwy Panie, gdy odpowiedź Waszą cesarzowi odniosę, boję się, iż mi wiary nie da. Wyprawcie posła ze mną od siebie, który by sam wolę Waszą oświadczył. Paiatyn Skarbimierz ma pewne zaufanie Wasze, każcie mu jechać ze mną.
— Prawa to ręka moja — odparł Bolko — niechętnie ją i na jeden dzień odjąć dam sobie. Ale trzebali, powolnym będę, pojedzie z Wami.
Stało się więc, jak Borzywój podszepnął po cichu, Skarbimierz we dwadzieścia najlepszych ludzi i koni wybrał się natychmiast z Groiczem. Pożegnali się rycersko, król wesoło sobie żartował z własnego wojska i z ufców Henryka, a dobrej myśli był, jak by po odniesionym zwycięstwie.
W podróży dwaj wodzowie nieprzyjacielscy zbliżyli się nieco ku sobie, a Groicz mimo woli może wydał z wielkim znużeniem. Gdy lepiej poznał Skarbimierza, przekonał się, że był za twardym do ujęcia, za dumnym do złagodzenia uprzejmością, za rycerskim, aby dał się przekupić. Ale na dworze i w otoczeniu Henryka V wszystko się na grzywny złote i srebrne obliczało, bo i cesarz sam za nie gotów był oddać wszystko, pomyślał więc Wiprecht, że może i Skarbimierza, choć drogo, kupić będzie można.
Obóz cesarski jeszcze się był nie ruszył z miejsca, na którym go zostawili, gdy Groicz z posłem powrócił. W namiocie swym pozostawiwszy Skarbimierza i dwór jego powierzywszy straży, sam poszedł naprzód do cesarza. Ranek był właśnie. Po krótkim oczekiwaniu Groicz uroczyście wprowadził posła przed Henryka V. Po drodze stało mnóstwo ludzi rycerskich, którzy mu się przypatrywali, bo o tym jednookim wodzu, co i na Morawach, i w Pomorzu się wsławił, słyszano wiele.
Rycerska była postawa człowieka, ale nie strojna i nie błyszcząca niczym. Zbroja na nim gruba, miecz z rękojeścią żelazną, pas nieozdobny, hełm pobity, kaftan prosty, płaszcz zszarzany, wcale wspaniale nie wyglądały. Jak przybył, tak otarłszy się tylko z kurzawy i błota, przed cesarza szedł. Jedyną ozdobą był na drugim palcu prawej ręki pierścień drogi, dar królewski. Rubin wielki jak wołowe oko i jak ono okrągło wytoczony siedział w nim złotą, grubą objęty przepaską.
Cesarz, nim przypuścił posła, przysposobił się na jego przyjęcie, z całym majestatem i przepychem występując, który go w podróży otaczał. Stanęli dokoła namiotów rycerze w hełmach całych, w zbrojach świetnych, w pasach złocistych, w szatach bławatnych, na których piersi godła różne wyszywane były barwami. Wystawiono chorągwie przed namiotami. Służba i dworzanie cesarscy: chorążowie, podkomorzowie, cześnicy, miecznik cesarski, woźni w świątecznych szatach, wszyscy z oznakami godności swych, w purpurze i złocie, otaczali Henryka, który przywdział też strój rycerski. Przypasał miecz, okrył się płaszczem szkarłatnym i z powagą a surowością zasiadł na przenośnym krześle tronowym, dokoła mając starszyznę swoją.
Szedł tak Skarbimierz wśród dwu szeregów pozłocistych rycerzy, grafów i panów, śmiało wodząc oczyma i nie wstydząc się wcale ani prostej swej odzieży, ani wytartej zbroiczki. Wszystka ta wspaniałość straconą dlań była, bo wobec niej wyżej jeszcze podnosił głowę i jedynym swym okiem otwartym dumnie a obojętnie spoglądał na przepych ten, rozumiejąc dobrze, dlaczego na pokaz go wywiedziono.
Groicz poprzedzał go, aby wprowadzić przed pana. Wkroczyli razem do wspaniałego, rozległego namiotu, do tej części właśnie, w której od złotych naczyń, sreber i kosztowności blask bił wielki jak w kościele od ołtarza.
Cesarska twarz namaszczona i groźna nie ustraszyła też posła, a gdy Groicz poselstwo swe odprawił, Skarbimierz potwierdził je krótkimi słowy, nie jak kanclerz lub kleryk, który wymowy zażywa umiejętnie i popisuje się z nią rad, ale jak żołnierz, co słowo niewiele waży, a pięknie go dobierać na wiązankę trefną nie zadaje sobie pracy.
Cesarz odezwał się zaraz, w początku groźnie, iż na Kraków wnet ciągnąć będzie, że zuchwalstwu nie przebaczy, lecz mowa ta żadnego nie uczyniła wrażenia na starym żołnierzu. Słuchał jej milczący, nie okazując, by brał do serca.
Po cesarzu odzywali się inni, wystąpił kanclerz i kapelan Henryka Wigand, w imię religii i Kościoła skłaniając do posłuszeństwa, które ci, co ulegali głowie jego w Rzymie, papieżowi, winni też byli i cesarzowi.
Na to odpowiedział Skarbimierz, iż posłem jest, a nie władnie tu sprawą, więcej nie mogąc oddać nad to, co mu do zaniesienia powierzono.
Wśród tej rozmowy na skinienie cesarskie poczęli się z wolna z tej części namiotu cofać do drugiej wszyscy przytomni, tak że po chwili Henryk sam pozostał ze. Skarbimierzem i powstawszy z siedzenia, przybliżył się do niego.
— Palatynie — rzekł do niego głosem łagodniejszym — na próżno staracie się umniejszyć znaczenie Wasze, a skromnym się czynicie posłem. Wiedzą ludzie, jak u swojego pana stoicie i że wiele nad jego umysłem możecie. Czyńcie, proszę, co dla pokoju i zgody potrzebne, my Wam zawdzięczyć potrafiemy.
To mówiąc cesarz zwrócił się ku głębi namiotu, gdzie stały skrzynie jego podróżne, naładowane srebrem, złotem i klejnotami, i ku nim Skarbimierza poprowadził.
— Nie sądźcie — rzekł — abym był tak waszych trzechset grzywien pożądliwy albo na zdobycz chciwy. Mam bogactw podostatkiem. Nie żałowałbym ich dla czci korony mojej. Patrzcie — dodał, wskazując na otwarte skrzynie — to są tylko moje podróżne zapasy, a jest tego pewnie przecie więcej niż u was?
Skarbimierz, któremu ta mowa, sam na sam, w cztery oczy rozpoczęta przez Henryka, zdała się pokuszeniem o przekupienie go, zarumienił się i zafrasował, zburzony, wahając, co odpowie. Myślał, jak by pogardę dla tego złota miał okazać, gdy oko jego padło na ów pierścień, na te czasy kosztowny i drogi, który miał na palcu. Szybko zdjął go z ręki i z uśmiechem, w silnej dłoni łamiąc go na dwoje, zawołał, do skrzyni rzucając:
— My, Miłościwy Cesarzu, wyżej cześć i poczciwość cenimy nad złoto. Złoto niech idzie do złota!
I pierścień potoczył się na złocistą misę, z której czerwonym okiem zdał się cesarzowi urągać. Henryk stanął zdumiony mocno i po chwili namysłu zamruczał półgłosem:
— Hab Dank (Dziękuję).
O przekupieniu tego człowieka już więc pomyśleć nie było podobna. Cesarz powrócił na swe siedzenie, a wkrótce Skarbimierz, pokłoniwszy mu się, pożegnał go.
Nie zatrzymując się już potem w obozie, nie chcąc z nikim mówić więcej, choć mu się różni narzucali, poszedł Skarbimierz oburzony wielce do koni swych, ludziom siadać kazał i wyciągnął z obozu bez przeszkody, ciekawymi ścigany oczyma. Jednego mu człeka zabrakło, lecz gdy na próżno wołano i szukano, czekać nań nie mógł, ruszyli więc bez niego.
Po odjeździe posła cesarz gniewniejszy był jeszcze niż przedtem. Podziękował za pierścień rzucony, ale nim jak kamieniem w piersi cisnął mu ten człowiek. Nie było już co czynić, musiano ciągnąć pod Wrocław.
Wojsko ustawicznie napastowane, Sasi, Frankowie, Czesi skarżyli się, przeklinali tę wyprawę coraz głośniej. Pochód coraz cięższym się stawał. Zamiast łupów spodziewanych na wozach wieziono trupy znakomitszych rycerzy, których chować na obcej ziemi nie chciano. Czarnym suknem pookrywane wozy te ciągnęły za obozem jak nieustanne klęski i strat przypomnienie. Kto spojrzał na nie, ściskało mu się serce, a wielu mruczało, że gdy się dalej posuną, i ich ten sam los spotkać może.
Tak wojsko Henryka i Czesi, wlokąc się niechętnie, coraz urywane po bokach i niepokojone, przybyło na szerokie pola pod Wrocławiem. Tu się położyć miano dla wypoczynku, bo żołnierz był i znużony, i zniechęcony, a Bolesława oddziały coraz bliżej, gęściej, śmielej nacierały. Zabierano się wrzekomo do oblegania grodu, w istocie nie wiedząc, co czynić, bo o odwrocie więcej myślano pono niż o dalszym pochodzie, gdy nowy cios dotknął wojska sprzymierzone.
Z rodziny Wrszowiców — którą Swiatopług w Czechach wytępił, rozkazawszy zamordować Mutynę, Unisława, Domasława, Wakulę, Krasę, Neceszę, Borzytę — uszło kilku do Polski. Z dawniej tu osiadłych Wrszowców był przy Bolesławie Jan, syn Czystego, człek w sile wieku, męstwa wielkiego, który o zgnębieniu rodziny swej krwawo wymordowanej słysząc, zemstę poprzysiągł Swiatopługowi. Jan ten, gdy się Skarbimierz do cesarza wybierał, potajemnie się przyłączył do jego orszaku. Nie zważał nań nikt, aż gdy się już oddalił, postrzeżono, że jednego z ludzi nie stało. Gdy król o niego dopytywał, z drużyny niektórzy opowiadać zaczęli, że zaklął się zgładzić Swiatopługa, a pomścić krwi własnej. Po powrocie Skarbimierza zapytano wnet o Jana Rawicza, ale w orszaku go już nie było. Co się z nim stało, nikt nie wiedział. Ci, co z nim byli, mówili, że do obozu czeskiego poszedł, a gdy odjeżdżać przyszło, ani go zwołać, ni znaleźć nie mogli. Lękano się, czy go poznawszy jako Wrszowica, nie ubili nieprzyjaciele rodu. Jan tymczasem pomiędzy Czechów Swiatopługa wpadłszy, że się tam nie wszyscy znali, udawał, jak by do wojska należał. Nikt go nie poznał ni się domyślał, po co przychodził. Wcisnął się między dwór i czekał sposobności.
Dnia 21 września, gdy w obozie radzono znowu i wszyscy się wodzowie do cesarza zbierali, jechał na mulicy swej Swiatopług lekko uzbrojony, aby też do rady należeć. Pełno było ludu około namiotów, zgiełk wielki, gwar ogromny, wszystkimi języki wołano, krzyczano, sprzeczano się. Swiatopług, przez tłum żołnierzy, przekupniów obozowych i czeladzi nie mogąc się przecisnąć, przystanął nieco, prawie pod samym cesarskim namiotem, gdy pieszy człek, z boku zaszedłszy, nagle podniósł oszczep okuty i żgnął go nim w bok t;ak silnie, iż przebił na wylot. Swiatopług, krzyknąwszy ledwie, z siodła na ziemię się obalił. Jeszcze ludzie dokoła stojący opamiętać się nie mogli, co się stało, gdy Jan Rawicz, konia stojącego dopadłszy, puścił się w obóz uciekać. Drudzy też konie chwycili, aby w pogoń iść za nim, ale zrazu ich wyścignął, potem, co się który zbliżył, rąbał tak, iż kilku padło, a reszta do zarośli go doprowadziwszy, wróciła z niczym.
W cesarskim i czeskim obozie stał się popłoch, poruszenie, wzburzenie niewypowiedziane. Nadbiegł strwożony Zbigniew, ręce łamiąc, głośno Bolesława oskarżając o tę sprawę zemsty.
Groicz pospieszył dać znać cesarzowi, a tu całe niemal wojsko czeskie zerwało się, naciskając się ku zwłokom pana, leżącym jeszcze na ziemi z ową włócznią w boku, bez duszy, śród krwi, kałużą stojącej dokoła. Lament się stał straszny, wołanie, wrzawa, krzyki, ludzie potracili głowy. Chwycono zwłoki, aby je poczestnie do namiotu odnieść. Za nimi, co żyło Czechów, cisnęło się w rozpaczy i trwodze. Ci, co za Swiatopługiem zabitym przeciw Borzywojowi trzymali, już go widzieli na tronie, a na pniu głowy swoje.
Gdy cesarzowi znać dano o czynie zuchwałym, którego sprawca wśród dnia białego, z pośrodka obozu ujść zdołał, Henryk V struchlał, wierzyć nie chcąc wieści. Lecz krzyki, zawodzenie, płacze, przekleństwa do namiotu dochodziły. Niekiedy razem z tysiąców piersi dobywał się jeden wrzask dziki. Umysły coraz straszliwiej się burzyły, zaczynali wołać Czesi, że chcą precz nazad iść do domu, aby Borzywojowi drogę zaprzeć do Pragi. Ani Groicz, ani starszyzna czeska ludu uspokoić nie mogła, nie słuchano nikogo. Musiał wreszcie sam cesarz z dworem swym wyjść dla uśmierzenia żołnierzy i oddania czci zwłokom swojego sprzymierzeńca.
Zbigniew skrył się i płakał z rozpaczy i złości. Zdało mu się, że i on już tu życia pewnym nie był.
W obozie posądzano wszystkich, nawet Groicza, który w pierwszej chwili zaraz szwagra Borzywoja cesarzowi przypomniał. ,Do zburzonych Czechów przybywszy, cesarz widząc, że ich nawet jego przytomność i powaga nie zdoła poskromić, o Borzywoju zapomniawszy, musiał dla uśmierzenia zburzonych umysłów przyrzec starszyźnie, że jej wybór wolny przyszłego króla zostawi.
Co się dnia tego, nocy i następnego rana w obozach działo, opisać niepodobna. Nie ma bo może straszniejszego widoku, jak gdy się czerń i zdziczały żołnierz rozprzęże, posłuszeństwo wymówi i jak fala morska rzucać pocznie, gdy słowo jedno nim miota to w tę, to w ową stronę, gdy sam on wreszcie nie wie, gdzie leci i co czyni. Niemców też ogarniała trwoga, patrząc na to obozowisko, na którym kupy ludu rozpasanego to się zbiegały, to rozpraszały, zajadały wzajem, zrywały ku sobie i uspokoić nie mogąc, wrzaskiem napełniały dolinę. W pośrodku ów namiot z marami i ciałem leżącym na nich, około którego płonęły pochodnie, płakała służba. Nieład, narzekanie, ścisk dopełniał obrazu. Nie opodal widać było i te wozy żałobne, czarne, z trupami spod Bytomia i Głogowa, a w dali gród zaparty, pustynię i za nią ściany borów, w których wróg czyhał ukryty.
Tejże nocy napadnięto na obóz czeski. Padło kilkadziesiąt ludzi ofiarą, a gdy cesarscy w pomoc biegli, z drugiej strony na ich namioty wtargnęła jakaś kupka, powywracała je i nabiła czeladzi.
Cesarz nie tylko stracił był już nadzieję zwycięstwa, ale nawet bezpieczeństwo odwrotu. Bolesław śmielszy coraz, na groblach, w lasach i błotach ścigając go, mógł wybić do szczętu. Już nie o walkę szło, ale o uratowanie życia z tych zasieków.
Zbigniew ukazać się nigdzie nie mógł, mówić z nim nikt nie chciał, ukrywać się musiał. Wymowny i zręczny, teraz języka w ustach zapomniał i pokornie stał, tuląc się kątami, aby go jak Światopługa nie ubito. W każdym nieznajomym widział nasadzonego zbójcę.
Gdy się nad ranem cokolwiek uspokoiło w obozie, szedł cesarz powtórnie do zwłok modlić się i przytomnością swoją żale i niepokój poskramiać. Tu mu przed namiotem żałobnym zaszedł hrabia Wacek, przyjaciel zabitego, oświadczając, iż wojsko całe zgodnie Ottona, brata Światopługowego, królem okrzyknęło.
Zwrócił się cesarz ku Czechom, a wtem imię Ottona obwoływać poczęto. Henryk V skinieniem głowy potwierdzał. Trzykrotnie więc, wedle obyczaju, tłumy powtórzyły:
— Hospodi, pomiłuj ny! (Boże zmiłuj się nad nami!)
Wybór ten uroczysty trwałym jednak być nie miał. Tymczasem nie o to szło, kto wybranym zostanie, bo dla cesarza było to obojętnym, ale by Czechów utrzymać w obozie. Od pierwszej chwili rwali się do Pragi, chcieli uchodzić, a przestraszeni Niemcy, których siły przez to uszczuplić się miały, zagrożeni odstąpieniem tych, co najlepiej kraj znali, gotowi byli na wszystko, byle sprzymierzeńców zachować.
Zszedł dzień cały na upornych naleganiach, na daremnych poselstwach, na targach bez skutku. Osierocona Praga ciągnęła Czechów, nie mogli, nie śmieli pozostać. Zbigniew zasłyszawszy o tym, do Detryszka pobiegł błagać, aby go nie opuszczano. Ale o zbiega nikt się nie troszczył. Pilniejsze miano sprawy, odwracali się wszyscy. Wielkimi obietnicami i zaklęciami zaledwie wymodlić zdołał, że go zabrać obiecano, jeśliby wojsko precz odchodzić miało. Na oczy cesarzowi pokazywać się nie śmiał, bo widok jego Henryka V do strasznego obudzał gniewu.
Na próżno Groicz i inni panowie latali ze słowy cesarskimi do obozu czeskiego, zwijano namioty, ściągano wozy i nazajutrz o świcie Czesi zabierali się odchodzić, pozostawiając cesarza i Niemców wśród tej pustyni samych, na łup ośmielonemu Bolkowi. Czuwanie tak wielkie opasywało ich dokoła, iż wyjście Czechów jedną godzinę utaić się nie mogło; w ślad za tym Polacy musieli napaść na cesarskich.
Mrocznego poranku ruszyli Czesi z miejsc, które zajmowali, nie tak, jak szli na Polskę, ze wrzawą, śmiechami i odgróżkami, ale z żałobą, ze zwiniętymi proporczykami, znużeni, wybladli, smutni i w wielkiej części pieszo, postradawszy konie. Jako owoce napadu wieźli na wozach trupy, a na jednym z nich, otoczonym starszyzną, stały mary czarno pokryte, z ciałem Światopługowym. Tu jechał Detryszek i przy nim zakapturzony Zbigniew. Księża śpiewali psalmy, wojsko szło jak za pogrzebem. Dano mu spokój do granicy i nikt uchodzących nie napadał.
Strwożony i blady cesarz z namiotu patrzał na te tłumy, co go opuszczały.
— Co teraz poczniemy? — spytał Groicza.
— Musimy to, co i oni zrobić — odpowiedział Wiprecht. — Pod niefortunną gwiazdą rozpoczętą wyprawę powetujemy później, dziś i my uchodzić musimy.
W duchu pomyślał może Henryk V, iż się rychlej drugi raz na Włochy wybierze niż w te pustynie, w których życie dać trzeba, a wziąć nie ma co, oprócz sromu.
Wieczorem przed odjazdem z pokorą wielką Zbigniew się dostał do cesarskiego namiotu, choć go podkomorzowie puszczać nie chcieli. Musiał pożegnać Henryka. Zobaczywszy go u progu, zwrócił się cesarz ze zwykłymi wymówkami i gniewem:
— Gdzie Wasi poplecznicy i przyjaciele? Gdzie ci, co się to Wam poddawać mieli? Jeżeli nie jesteście zdrajcą, to kłamcą pewnie. Gdybyście mieli tu swoich, czyżbyście uchodzili z Czechami?
Rzucił ręką.
— Od zbójców, nasadzonych przez Bolesława, życie muszę unosić — rzekł Zbigniew — aby mi się to, co Światopługowi nie stało. Wrócę czasu pogodniejszego!
Szydersko się rozśmiał Henryk.
— Wrócicie sami — zawołał — bo ani ja, ani Czesi nie pójdą dla sprawy Waszej w bagnach tych śmierdzących grzęznąć!
Cesarz odwrócił się, nie skinąwszy nawet, wyszedł do drugiej części namiotu i zasłonę za sobą zapuścił. Takie było jego ze Zbigniewem pożegnanie.
Dzień cały po odejściu Czechów leżał obóz na słocie jesiennej jakby wymarły. Opodal nieco konni na czatach stali w wodzie, spoglądając ku lasom.
Obmokłe namioty wyglądały brudno, proporczyki i chorągwie grafów, rycerzy i panów, pozwieszane na drzewcach, przestały powiewać wesoło. Nie słychać było szczęku ani rżenia koni, które głodne na próżno paszy szukały.
Czaty przed obozem i ludzie, z namiotów wystawiając głowy, w lasy patrzyli. W tych czarnych lasach jak w twierdzach niezdobytych kryla się niewidoma Bolesława potęga. Co się w nich działo, nie wiedział nikt. Słuchy chodziły po obozie, że król nawet prostą czerń pędził do wojska, aby powiększył jego siłę, że Ruś już nadciągała.
Z niewoli się wydobywszy Niemiec, który pieszo się przywlókł do obozu, opowiadał o ogromnych tłumach, skupionych od granic wszystkich ziem, od Pomorza, z Gniezna, Krakowa, ze wszystkich zamków oddalonych, które położenie samo broniło.
Po odejściu Czechów rachowano, że Bolesław dwakroć miał więcej od cesarza. Rycerstwo się tym uspokoiło, że choćby mrowia tego było wiele, źle zbrojne chłopstwo łatwo by pokonali cesarscy; zresztą owi Sasi, Frankowie, Alemani, Turyngi bodaj z przeważającą siłą gotowi byli się potykać, byle się raz ta nieszczęsna skończyła wyprawa. Marli głodem, padali od bezsenności, chorowali od słoty i błota.
A dokoła nie widać było nic, stały lasy ciche w barwach jesiennych, pola bezbarwne, stratowane i zbite, błota rozkisłe i rozlane szeroko. Na pustym obozowisku, po Czechach pozostałym, końskie kościotrupy ogryzały kruki, walcząc o nie z psami, których gromady wypędzone z Wrocławia, aby ich żywić nie było potrzeba, włóczyły się błędne za namiotami, a gdy noc nadeszła, wyły trwogą, jak by klęskę zapowiadały.
Czasem z namiotów wyrwał się rozwścieczony żołnierz i wypadłszy na tę zgraję złowrogą, odegnał ją precz. Siadała opodal na wzgórzach i zawodziła straszniej jeszcze. Wycie to, rozlegające się po nocach, zdawało się wychodzić spod ziemi, ryczało z wiatrem do wtóru, rychotało niby śmiechem szyderskim. W nocy, gdy się nieco uciszyło, obozowe czaty dalej wysunięte słyszały coś jakby stłumiony gwar dokoła. Szumiały to puszcze, czy zmawiali się ludzie? Szmer ten odzywał się niekiedy z boku, zachodził z przodu i znowu kołem zataczał się w stronę przeciwną. Zdało się, jak by cicho szły gromady, jak by tętniały końskie kopyta, ale nic widać nie było.
Najśmielsi rycerze, pod namiotami leżąc zbrojni na pół, ledwie cokolwiek pancerzom popuściwszy rzemieni, nie mogąc usnąć, czuli dreszcze przechodzące po skórze, trwogę, jak by na nich wiało śmiercią. Przed oczyma ich, patrzącymi w nieprzebite ciemności, przeciągał pochód żałobny Czechów, wlókł się i nie widać było końca. Czarne wozy szły, mrok jedne okrywał, drugie z ciemności wypływały, przesuwały się, niknęły wśród nocy, a z otchłani czarnych wychodziły nowe i przeciągały powoli, aż do dnia. Śpiew żałobny księży powtarzał wiatr jesienny. Nie było i jednego namiotu, w którym by się teraz weselej zabawiano, jak to bywało, gdy z dobrą nadzieją zaciągano pod mury Głogowa. Na próżno który z rozpaczy resztkami wina się raczył, aby sen nim sprowadzić; napój korzeniami zaprawny poruszał w głowie też same myśli, co w niej wprzódy gościły, roiły się tylko i mąciły dziwniej jeszcze. Pobożniejsi do modlitw się uciekali, aby ich Bóg co rychlej wyzwolił z tych obrzydłych moczarów.
Długo w noc cesarz naradzał się z Groiczem, który jeden cokolwiek lepiej znał te kraje i mógł obmyśleć, jak z nich wynijść cało. Chciał Henryk V, aby go w jakikolwiek zmuszono sposób do odwrotu, ocalając mu wstyd dobrowolnej ucieczki, nie pragnął już nic, tylko się dobyć stąd ku Łużycom i lasom. Sasi też wzdychali do tego.
Gdy nad rankiem wycie psów ustało nieco, a słota z wichrem na lasy się poniosła, w mrokach nadchodzącego dnia zdało się czatom obozowym, jak by te lasy, co opodal stały, zbliżyły się ku nim. Ściany jakieś ciemne, nieruchome, ciasno ich opasywały dokoła. Mrok nie dawał ich dobrze rozeznać. Niektórzy, wpatrując się kocimi oczyma w dal mroczną, dojrzeli, że ten las poruszać się zdawał, szedł, przysuwał w milczeniu.
Nie wierzyli oczom swym jeszcze. Wtem z boku w rogi uderzono na trwogę. Ten jęk powtórzyło wnet mnóstwo trębaczy. Spod namiotów wyskoczyli żołnierze, starszyzna dosiadła gotowych koni. Nie widać nic jeszcze było, jak by daremnie uderzono na trwogę. Wśród ciszy słyszeli tylko niby tchnienie jakiejś piersi jednej potworu, a oddech ten głuchy, niewyraźny ze wszech stron nadpływał, jak by olbrzymia rozwarła się gdzieś paszczęka, na pochłonięcie wojska tego dysząc głodna.
Dzień się robił. Zza obłoków gęstych, szarych, osłaniających niebiosa, światło się przeciskało blade, skąpe, stłumione. Czaty już mogły dojrzeć na ścianach ruchomych migające białe, ludzkie twarze.
Co żyło w obozie cesarskim, powstało, gotując się przeciw temu nieprzyjacielowi milczącemu, który szedł albo raczej podkradał się, tym straszniejszy, że głosu i szmeru nawet nie wydał jeszcze.
Od strony zamku wrocławskiego coś się też poruszało, otwarły się wrota i z nich niby czarny wąż, najeżony kolcami, długim cielskiem wysunęła się milcząca gadzina, pełznąc ku obozowi. Wojsko to było.
W obozie rogi nawoływały coraz głośniej, starszyzna latała między namiotami, krzycząc: — Na konie! — Cesarzowi już nawet prowadzono konia jego, żelazną pokrytego siatką, dwór jego z kopiami świecącymi ustawiał się dokoła. Proporce i chorągwie obmokle potrząsano próżno, wyrywając z ziemi, opadały, jak by się wstydziły pokazać swych twarzy. Ściany czarne ze wszech stron ogarniały obóz. Teraz już je rozeznać było można. Tłum znaczny ściśniętych, tarczami wielkimi okrytych ludzi posuwał się z jednej strony, tłum wielki jezdnych zbliżał się z drugiej. Pomiędzy nimi, nieco w głębi, jeżyły się włócznie i wiała chorągiew z krzyżem.
Wojsko cesarskie szykowało się do boju, ze trzech stron stawiać czoło nieprzyjacielowi, który tak powoli szedł, że się stać zdawał. Nagle i tam piskliwe rogi odzywać się zaczęły, ściana się ruszyła żywiej.
Z pagórka, na którym cesarz stał, widać było daleko, a jak zajrzeć mogli ci, co najlepsze oczy mieli, widzieli gęste szeregi pieszych, zbite w jedno ciało niezmierne, i konnych ponad nimi oddziały mnogie. Wprawdzie nie błyszczały tam zbroje, żelaza widać było mało, strojów wytwornych nigdzie, szaro, czarno, brunatno, jak mrowie pełzły te zastępy. — Czerń i chłopstwo! — mruczeli z pogardą rycerze. Z cesarskiej strony bojowy okrzyk wydali naprzód Sasi, radzi będąc, że się mają z kim bić.
Zwarły się najpierwsze boki i jak by w jedną zlały bryłę. Padł szereg jeden i drugi cisnących się tarczowników od włóczni cesarskich ludzi, ale wnet i konie a ciężko zbrojni rycerze walić się o ziemię zaczęli. Który z nich padł, ten już nie powstał. Czerń szła na nowe szeregi. Padała, na nią waliły się niemieckie ufce z łoskotem strasznym i słały na ziemi na trupie posłanie.
Wtem zastęp, który szedł głęboko w pośrodku oskrzydlony, puścił się jak burza na czoło cesarskich wojsk. Tu i zbroje, i włócznie żelazne lśniły, i lud był najsilniejszy, tu (domyślano się) król być musiał i wodzowie jego.
Wpadli jak ogromny klin żelazny, gdy ma dębową kłodę rozsadzić. Ostrym końcem wbili się wśród rycerzy cesarskich, obalili ich, wcisnęli się między szeregi, rozłamali je na dwoje, poczęli rozsadzać coraz szerzej i obalać jak wicher puszczę, gdy się w nią wedrze.
Cesarz pod hełmem zbladł trupio. Około niego cisnąć się poczęło, co najsilniejszego miał, aby go od niebezpieczeństwa osłonić.
Pobojowisko wkrótce zmieniło się w jakiś straszny barłóg trupów, zmieszanych ludzi i koni, ponad którymi zwijały się gromady lekko zbrojnych, rozszalałych, jak śmierć niezwyciężonych napastników. Padali jedni, z ziemi wyrastali zastępcy.
Stojący przy cesarzu poczęli namawiać go, aby w bezpieczniejsze miejsce uchodził. Cofano się ufcem zwartym. Groicz pobiegł zbierać i gromadzić reszty ludzi, aby ich ocalić.
Zwycięstwo nie było już wątpliwe. Z cesarskich wojsk ledwie część ocalała, zebrawszy się przy nim, i uszła w dolinę, gdzie naprędce wozy dokoła ustawiać i ostrokoły zabijać zaczęto. Znaczniejsza daleko liczba leżała zgnieciona pokotem z końmi na pobojowisku szerokim, i widać już było czerń mnogą, dobijającą rannych, zdzierającą zbroje, gromadzącą łupy.
Dobrze z południa walka była skończona; resztki wojska nie wiedziały, czy do ostatniego boju wystąpić będą musiały, czy broniąc pana uchodzić. Cesarz zatrzymywał ich przy sobie, nie chcąc się w sromotną dostać niewolę. Chodził po małym namiocie, który dlań rozbito, ręce łamiąc, klnąc i modląc się na przemiany. Uczynił ślub wielkiego daru dla kościoła w Akwizgranie, jeżeliby go Bóg ocalił. Duchowieństwo odprawiło uroczyste modlitwy.
Wiprecht Groicz to ku pobojowisku zbiegał, to do cesarza, dla uspokojenia go, powracał. Ocalała mała gromadka, padły tysiące, a w dali za pobojowiskiem widać było zatkniętą chorągiew i odpoczywający oddział królewski, który rozbiwszy czoło cesarskich, wywalczył wielkie zwycięstwo. Henryk kazał przywołać Groicza. Dokoła milcząca stała rada.
— Jedź ty — rzekł — układaj się, jako chcesz, z nimi, bylebym wyszedł stąd cały! Czyń, co można, a ocal cześć cesarskiej korony! Pomszczę się na tym złoczyńcy! Dziś, dziś osobę moją, garść tych rycerzy wiernych, ciała poległych ratować trzeba. Idź! idź!
Zaledwie dziesięciu całych ludzi znaleźć mógł Groicz, aby mu towarzyszyli, trębacza z rogiem wziął, rozkazując jechać przodem z zieloną wierzby uciętą gałęzią. Ruszyli wprost ku chorągwi Bolesławowej powiewającej w dali, na której jednej stronie krzyż, na drugiej rycerz konny ukazywał się na przemiany.
Widok bolesny, a straszny miał Groicz przed oczyma. Przez pobojowisko przejechać nie było można. Pobożność i poszanowanie ciał chrześcijan nie dopuszczała tratować trupów, a minąć ich nie było podobna. Uścielały ziemię, gdzieniegdzie leżąc jedne na drugich, jak wał zapierały drogę. Groicz poznawał twarze przyjaciół zbladłe, które mu się wczoraj śmiały, dłonie martwe, które ściskał rano. Tłum już poodzierał pobitych, leżały ciała żółte, sine, czarnymi plamami krwi okryte, posieczone i poprzebijane. Koń na człowieku, trup na trupie. Spod kopyt końskich krew ściekła w kałuże tryskała.
Groicz rzucić się musiał w bok, by nieszczęsne pole owe ominąć. Zbliżał się wieczór, pospieszać było trzeba. Wprawdzie czerń już na pozostałych napadać dziś nie myślała, lecz Bolesławowi żołnierze zdawali się, już wypocząwszy, gotować do nowej walki, taki ruch był około wielkiej chorągwi.
Zjechawszy z pobojowiska, Wiprecht popędził, dając rogiem znać przed sobą, że na rozmowy przybywa. Rycerz konny wybiegł naprzeciwko niego, stanął, czekał.
Skarbimierz to był, cały krwią oplamiony, a z pochew miecza jego zgęsła posoka kroplami ściekała jeszcze. Rozpalony bojem dyszał, strzymując konia, który mu się rwał jak oszalały, nogami ziemię rozbijał, pienił i zdawał się chcieć kąsać. Nieco opodal, bez namiotu, otoczonego drużyną widać było stojącego króla Bolesława. Hełm zdjęty trzymał w ręku, włos rozpuszczony na ramiona mu spływał, oko świeciło triumfem. W prawo widać było ołtarz i stojący na nim krzyż, przed którym za zwycięstwo Bogu dzięki składano.
— Cesarz mnie przysyła — odezwał się Groicz — do króla jadę w poselstwie.
Skarbimierz zawrócił z nim razem.
Pomiędzy otaczającymi króla widać było wielu rannych, zawiązywano krwawe ciosy, poprawiano zbroje. Jedni pili wodę, drudzy konie opatrywali pokaleczone, inni z głośnym krzykiem opowiadali dzieje dnia tego.
Gdy Groicz się przybliżył, Bolesław parę kroków postąpił ku niemu. Poseł w początku przemówić nie mógł.
— Królu — począł tchnąwszy ciężko — Bóg za nasze grzechy dał Wam zwycięstwo; bądźcie w szczęściu pomiarkowani. Cesarza pokonać możecie, nie pokonacie cesarstwa. Przychodzę do Was pytając, czego chcecie od nas?
Bolesław poważny stał, posępny już prawie. Znikło z twarzy wesele.
— Dla siebie nie chcę nic — rzekł.
— Dacie nam wyjść bezpiecznie? — zapytał poseł.
— Idźcie — odezwał się król — a nie powracajcie. Ziemia to uboga, łupów wam nie da, lud waleczny swobody swej tak bronić będzie, jak dzisiaj. Dla siebie — powtórzył — nie chcę nic.
— Wspaniałym jesteś, królu, i szlachetnym — rzekł Groicz.
— Jestem rycerzem chrześcijańskim — odezwał się Bolko — leżącego na ziemi nieprzyjaciela nie dobijam. Dla siebie nie chcę nic — powtórzył raz trzeci król — lecz dla Borzywoja, szwagra Waszego, żądam tego, co mu należne: czeskiej korony. Z nim od granicy spokój mieć będę. Groicz pokłonił się.
— Dziękuję Wam — rzekł — czynicie tym i dla mnie łaskę, bratu memu miłemu wracając dziedzictwo jego. Lecz możliweli to? Wojsko i starszyzna obrała już Ottona.
— A jutro może wybierze Władysława — przerwał Bolko — lecz cesarz ma prawo zwierzchnie nad czeską koroną, może ją dać Borzywojowi.
Wskazał na stojącego obok księcia, który mu się do ręki rzucił wzruszony. Uściskali się milczący.
— Cesarz mi to słowem swym uroczystym zaręczy — dodał Bolesław. — Borzywoj niech jedzie z Wami, słowo to niech weźmie przy świadkach uroczyste. Potem niech cesarz spokojnie ciągnie przez ziemie moje, nie tknie go nikt. Dosyć już trupów legło.
Ręką wskazał na straszne pobojowisko. Ciemno być zaczynało, pozsiadali z koni.
— Zbigniew gdzie jest? — zapytał król.
— Uszedł z Czechami za ciałem Światopługa — począł Groicz — ciebie, królu, i Wrszowiców obmawiają o zamordowanie jego.
Bolko głową potrząsnął.
— Wrszowice prawo odwetu mieli — rzekł — wzięli tylko dziesięcinę za krew swoją. Ten, co poszedł wśród obozu cesarskiego zemsty dokonać za ojców i braci, zabójcą się nazwać nie może, ale bohaterem! Życie stawił za swoich i Bóg mu poszczęścił.
Rozmowa cicha przeciągała się jeszcze, noc tymczasem zapadała. Zabrawszy z sobą Borzywoja i Sobiesława ze dworem ich, Wiprecht odjechał nazad, z dala omijając krwawe pole. Król zarazem wysłał rozkazy do wojska, aby cesarskich napastować się nie ważyli.
Strasznym był widok pobojowiska po dniu, ale stokroć okropniejszy się stał wieczorem. Czerni powstrzymać nic nie mogło od odzierania trupów; z zażegniętymi gałęźmi i pochodniami chodziła wśród nich, zabierając leżący jeszcze oręż, zbroje i odzieże. Czerwone ognie i dymy oświecały białe stosy ciał powywracanych i odartych.
Psów głodnych gromady, które wyły wczoraj, dziś ściągały się łakome na ścierw koński i na ludzkie ciała, w oczach żywych rozrywać zaczynając ledwo zastygłe trupy. Ujadanie ich słychać było wśród nocy. Odegnane przez ludzi stada te pierzchły ze szczekiem, to wracały, gryząc się jak wściekłe, na pastwę straszną. Skomlenie, wycie, szczekanie rozlegały się przez noc całą. W milczeniu pominęli jadący owo „psie pole”, wielką mogiłę, na której gniew Pański zdawał się mścić najazdu cudzej ziemi.
Nazajutrz pod wodzą Groicza ruszyły niedobitki cesarskie na powrót w milczeniu, wioząc jak Czesi na czarnych wozach ciała dostojniej szych rycerzy. Była to jedyna zdobycz z tej wyprawy pamiętnej, o której dzieje cesarskie zamilczeć wolały.
Zbigniew w Czechach szukał schronienia. Dał mu je po Ottonie wybrany Władysław, który mimo słowa danego Borzywojowi przez cesarza na tronie się utrzymał. Henryk mógł tylko dla obu wygnanych, Borzywoja i Sobiesława, wyjednać przebaczenie i małe dzielnice.
Gdy się o to układano, przypadł i Zbigniew błagając, aby mu Bolesław dał przynajmniej taki udział, jaki Borzywoj otrzymał.
Opierali się temu panowie. Szlachetny Bolesław uległ raz jeszcze. Wyznaczono mu małą dzielnicę i zamek, w którym by mógł żyć spokojnie.
Ufając zapewne w czeskie poparcie, w łaskę i opiekę cesarską, Zbigniew powrócił do Polski nie jak ułaskawiony winowajca, ale jak książę udzielny przy odgłosie trąb i okrzykach, na znak władzy miecz rozkazując nieść przed sobą, aby się Bolesławowi urągał.
Dziesięć lat upływało od śmierci króla Władysława Hermana, w ciągu których walka dwu braci z sobą nie ustawała.
Jesiennego dnia chmurnego na małym zamczysku w Szląsku, które Grodziskiem zwano, stały wrota świeżo wyłamane, przy których widać było ślady rozpaczliwej a bezsilnej i próżnej obrony. Podwórze pełne było koni i ludzi, gwar głuchy dolatywał niekiedy z izb wewnętrznych. Kilku żołnierzy powiązanych sznurami jęczało, leżąc na podłodze w przedsieniu.
Zameczek lichy był i źle opatrzony, sam dworzec w nim do szopy podobny. Kawał tylko muru przypierał do niego, a i w tym okna widać było bez błon, otworem stojące i ściany od słoty popsute.
W większej izbie, na dole, gromada tylko co przybyłej starszyzny stała kupą, zdając się naradzać z sobą. Na czele jej był stary wojewoda Magnus, który znużony i ociężały wiekiem na ławie już przysiadł, podparł się na ręku i dyszał, a czoło mu się fałdowało troską i niepokojem. Inni dokoła stali, rozglądając się i gwarząc.
Żelisław Bezręki, Skarbimierz Jednooki, Wojsław, kilku innych wojewodów i starostów, urzędników króla i dowódców, pierwsze miejsca zajmowali.
— Na sumienie nasze wziąć potrzeba ukaranie winowajcy, a raz z nim skończyć! Winien od dawna przypłacić głową. Król, a pan nasz, którego on tyle lat walki, tyle srogiego niepokoju kosztuje, i teraz jeszcze ukarać go nie będzie miał serca. Naszą sprawą winien być sąd i kara.
Tak mówił powoli Skarbimierz.
— I ja z Wami głosuję — odezwał Żelisław — niech raz kraj wypocznie, niechaj się te zdrady ukrócą. Śmierć! śmierć!
Wtem wojewoda stary zapytał:
— Cóż mówił król? Co mówił? Czyście go wyrozumieli? Skarbimierz się zawahał.
— Nagliliśmy nań, aby koniec uczynił, chciałem słowa od niego, rzekł mi w ostatku: — Czyńcie, co uznacie słusznym, czyńcie, co potrzeba dla spokoju mojego i waszego, a nie pytajcie mnie i nie żądajcie ode mnie, abym na własną krew wyrok wydawał.
— Więc nam sądzić i wyrokować kazał — wtrącił starosta Boruta — sądźmyż i wyrokujmy, jako Bóg przykazał.
— Bez sądu — zawołał inny z boku — bez wyroku, stokroć na śmierć zasłużył. Najmniejszy człek w tym królestwie wie, co czynił na zagładę brata a króla. Groził i nasadzał, przysięgał pięćkroć i łamał przysięgi, z nieprzyjacioły się wiązał. Dopóki żyw, poty się nie odmieni, będzie tym, czym był — zdrajcą!
Magnus z ławy wtrącił:
— Śmierci winien, pewnie! A gdy mu ją zadać każemy, co powie pan? Co powie?
— Rad będzie, że wolen zostanie — rzekł inny.
— Nie znasz ty go — począł stary wojewoda. — Na polu bitwy krwi on ani swej, ani cudzej nie żałuje, ale brata zgładzić, choćby brat zdrajcą był jawnym, nie zechce. Lat dziesięć się to ciągnie. W ręku go miał, u nóg go trzymał, Sąd Boży skazał, on przebaczył. Gdy wyrok wydamy, znienawidzi nas zań! Boleć będzie.
— Niech boleje i odboli, byle raz bezpiecznym był — rzekł Skarbimierz cichym głosem. — Nie było końca i nie będzie zmowom. Słał na nas, kogo mógł, płacił, prosił, prowadził, knowania nie ustawały nigdy. Mamy go w ręku, zabić plugawego przecherę, zabić!
— Ano, zabić! — powtórzyli inni.
Gdy się ten wyrok rozległ po pustej izbie, zdało się, jak by ci sami, co krwawe wyrzekli słowo, ulękli się go. Długo potem trwało milczenie. Stali z oczyma w podłogę wlepionymi. Na brata królewskiego, na królewskiego syna wyrok wydali.
— Zabić, no to zabić! — powtórzył po przestanku głosem śmiałym Boruta. — Dawnoli temu, jak mu cesarz i król czeski wyprosili tę dzielnicę, aby na niej spokojnie paskudnego życia dokończył? Zdrajca, zamiast przybyć pokornym, paść do nóg Miłościwemu Panu, zajechał na dwór z wrzawą, gędźbą, lutniami, rogami, jak zwycięzca; zamiast przebłagać, stawił się zuchwale, a nazajutrz pochwycono mordercę, którego nasadził, aby króla nożem przebił.
— Tym nożem go w serce — zawołał Skarbimierz — tym! Niech żywot ohydny skończy!
Magnus ręką czoło tarł i niemal jęcząc wołał:
— Co czynić? Co czynić? Potrzeba się go pozbyć, a nie chciałoby się na gniew pański narazić.
Boruta ramionami zżymnął.
— Nie żywić go! Na pniak i koniec.
— Nie chcecie mu życia brać — odezwał się jeden ze starszych — oczy mu kazać wyjąć i niech marnie dogorywa.
— Póki on żyć będzie, o, i bez oczów siać zdrady nie przestanie — przerwał Skarbimierz. — Lepszym od niego wzrok odejmowano, temu by stryczek przystał.
— Krew to pańska — podszepnął ktoś z cicha. Zamilkli nieco.
Wtem na progu duchowny się ukazał w sukni zakonu benedyktynów. Mężczyzna był lat średnich, ale żywotem ascetycznym przed czasem postarzały, blady, schudzony, wątły na pozór, choć wzrok jego i ruchy zdradzały tę siłę wewnętrzną ducha, która ciału daje potęgę mogącą się oprzeć największym męczarniom. Wśród tych ludzi wojny i oręża, ciałem dzielnych, rozrosłych, nawykłych do rozkazywania i walki, człowiek ten mały, pokorny, słaby, wydał się jakby istotą z innego świata. Wejrzenie jego miało w sobie coś jasnego, przenikającego, sięgającego do głębi i zmuszającego do poszanowania. Szedł krokiem powolnym, trzymając w rękach pod szkaplerzem książeczkę, i zdawał się szukać kogoś, gdy przeciwko niemu wystąpił Skarbimierz i pochyliwszy się w ramię go pocałował. Mnich spojrzał ku niemu ze smutnym półuśmiechem, oczyma zadając mu pytanie.
— Ojcze Łukaszu — odezwał się Jednooki — prosiłem Was, abyście mi towarzyszyli nie nadaremnie. To, com przewidywał, ziściło się, winowajcę wielkiego, osądzonego na śmierć, mamy w rękach. Człowiek to urodzenia znacznego, ale winien zdrady, mordu, przelewu krwi i wszelakich zbrodni. Godził podstępnie na żywot pana naszego.
— Na śmierć zasłużył stokroć — szemrali otaczający.
— Raz z nim skończyć! — mówili drudzy.
— Życie dać powinien! Nie ma dlań przebaczenia! — rzekł Boruta.
— Nie chcemy, aby ginąć mając, nie przejednany z Bogiem, poszedł przed sąd Jego — dodał Skarbimierz. — Gdyby nawet wyrok łaskawszy wypadł i oczy tylko miał stracić, któż wie, czy potem wyżyje.
O. Łukasz pilnie słuchał, wpatrując się w mówiącego.
— Nigdy z Bogiem przejednanie nie zaszkodzi — rzekł spokojnie. — Sąd i kara nie do mnie należą, co moim obowiązkiem, to spełnię.
Skłonił głowę i poruszył się, jak by bez dalszych rozpraw iść był gotów.
Magnus klasnął w szerokie dłonie. Wszedł natychmiast człek stary już, z krótko postrzyżonym włosem, w grubej odzieży, z drągiem żelaznym w ręku i nożem za pasem. Twarz miał okrągłą, poczwarnie brzydką, z wyrazem bydlęcym i osowiałym. Stanąwszy w progu, patrzał spod brwi nawisłych, oczekując rozkazania. Wojewoda Magnus odezwał się doń, aby księdza, który już ku progowi szedł, do więźnia prowadził. Sam, jak by go tych kilka słów zmęczyło, padł na ławę westchnąwszy, podparł się na dłoniach i zadumał. Ciężył mu wyrok wydany.
Stojący szeptali pomiędzy sobą i naradzali się jeszcze, a Boruta głośniej od wszystkich co chwila po słowie wtrącał:
— Nie żywić go! Gdyby nie on, ja bym syna miał! Gdyby nie on, Żegota by miał ojca! Gdyby nie on, tysiące by ludzi nie poginęło! Zdrajca, dziesięćkroć niech ginie!
Gdy duchowny wychodził, przeprowadzany przez Skarbimierza, rozprawy hałaśliwe na nowo się rozpoczęły.
Stróż prowadził księdza milcząc z sieni ku drzwiom wiodącym do murowanej części zamczyska. Otworzył je z wysiłkiem, podnosząc drąg, którym były zaparte, i wpuściwszy duchownego, zaryglował je ze środka. Przeszli izbę pustą, ostawioną ławami dokoła, drugie drzwi odemknął do mniejszej komory, do której w dół nieco zstępować było potrzeba. Na ostatek jeszcze jedne drzwi rozwarł powoli i wpuścił przychodnia do na pół ciemnej izby, której okno, kratą obwarowane, wysoko w ścianie było wybite. Tu, na mizernym posłaniu, wyszarzaną skórą pokrytym, leżał więzień. Usłyszawszy szelest, podniósł się nieco i przypatrywać się zaczął zbliżającemu się powoli.
Zbigniew to był, lecz lat tych ostatkiem zmieniony straszliwie, do niepoznania prawie. Twarz mu nabrzękłą poorały gniewy, żółć zjadła skórę, występując na nią plamami ciemnymi; ciało nieforemnie się rozlało, oczy złe patrzały jak ślepia zwierzęcia, co ma się rzucić na pastwę. W rysach zgniecionych namiętnościami znękanie, męczarnie gniewów bezsilnych wypiętnowały się zwierzęcą niemal bezmyślnością i rozpaczą. Po sukni poznawszy mnicha, Zbigniew począł się w niego wpatrywać coraz baczniej, drgnął, podniósł się z łoża, przystąpił i krzyknął ręce łamiąc:
— Łukasz!!
Dawny towarzysz z saskiego klasztoru poznał już był wprzódy nieszczęśliwego księcia, ale stał nieporuszony, spokojny, oczyma wlepionymi weń badając okropną zmianę w tym, którego znał niegdyś tak jeszcze życia pełnym.
— Jam jest — rzekł cicho — nie mylicie się, jam jest. Słowa te wyrzeczone zimno, z wielkim ducha spokojem,
zabrzmiały dziwnie w uszach Zbigniewa, który pomyślawszy krótko, powrócił na łoże i rzucił się na nie mruczący. Przypomniał sobie lata dawne, pomyślał pewnie, że po nim nic się spodziewać nie może.
— Czegożeś tu przyszedł? — odezwał się książę. — Kto cię przysłał? Co mi przynosisz?
— Przychodzę, niosąc ci pociechę — odparł o. Łukasz — przychodzę cię pojednać z Bogiem!
— Co to ma znaczyć? — zawołał książę. — Mów mi jasno.
O. Łukasz zawahał się.
— Spowiedź nigdy duszy nie szkodzi, ulgę przyniesie — rzekł powoli, unikając wyraźniejszej odpowiedzi.
— Ha! Śmierć mi gotują bolesławowskie kąty! — krzyknął Zbigniew.
— Nie wiem — szepnął cicho o. Łukasz.
— Ja to wiem i bez ciebie — ponuro począł książę — wiem! Tak, śmierć mi gotują! Dostałem się w ich ręce! Czemu nie ubili mnie dawniej? Ten sam Magnus! Służyłem mu za narzędzie, naówczas mi się kłaniał. Dziś ja zawadą Bolesławowi i im. Pierworodny syn królewski!
Uderzył się ręką w piersi.
— Młodszy powinien mi był ustąpić i zginąć, a ja panować! Ja! Winien jestem, że tego samego chciałem, co on? W nim to cnotą, a we mnie zbrodnią!?
Mówił, rzucając się przerywanym głosem, jak w gorączce, ksiądz słuchał, wpatrując się w niego bacznie, z wyrazem niewysłowionego smutku, żałości i politowania.
— Zwróć myśl ku Bogu — szepnął cicho.
Głową strząsnął tylko Zbigniew, myśl jego od ziemi się oderwać nie mogła. Mówił sam do siebie:
— Śmierć? Śmierć? Za co? Bom szczęścia nie miał, słyszysz, Łukaszu! Śmierć!!
Dziki śmiech wyrwał mu się z ust, wyciągnął pięść dużą, obrzękłą, do góry i uderzył nią w łoże.
— Szczęściam nie miał! Szatany, psy, podli i nikczemni, bestie zjadliwe, gadziny jadowite mają szczęście i chodzą w koronach, ja go nie miałem i głowę dam! Słyszysz, Łukaszu!?
Ksiądz milczał ciągle.
— O duszy myślcie — odezwał się łagodnie.
Wyrazów tych więzień nie słyszał lub nie zrozumiał, powtarzał łajania i przekleństwa.
— Spróbujcie modlić się ze mną… pokój spłynie na duszę — rzekł o. Łukasz i nie czekając odpowiedzi począł:
— „Boże wielkiego miłosierdzia, miej litość nad grzeszną duszą moją…”
Zbigniew, zamiast powtarzać modlitwę, zawołał gwałtownie:
— Dziś? Czy dziś jeszcze chcą mnie zadławić te zbóje? O. Łukasz ramionami poruszył.
— Błagam Was — odezwał się — o duszy swej myślcie. Ja nie wiem nic, prócz żem przyszedł ze słowem Bożym do duszy Waszej.
Zbigniew milczał, duchowny, korzystając z pozornego uspokojenia, ciągnął dalej, wpatrując się w nieszczęśliwego.
— Mówmy modlitwy!
Jak by nie zrozumiał, Zbigniew się zerwał z łoża szybko, jakąś myślą pchnięty, i przystąpił do o. Łukasza.
— Nosiliśmy suknię jedną — odezwał się — pomnicie? Znam serce Wasze litościwe… Ratujcie mnie! Ratujcie!
— Ratować też przybyłem — odrzekł o. Łukasz — o ile w mocy mej jest. Ratunek duszny niosę Wam.
Zmarszczył się książę i nogą uderzył w podłogę.
— Ratuj mi życie! Rozumiesz! — zawołał. — Nie dopuść gwałtu! Wstrzymaj tych katów, królowi daj znać. Bolesław mi życie daruje.
To mówiąc dłoń położył na ramieniu księdzu, który drgnął od tego dotknięcia i cofnął się nieco.
— Uspokójcie się, posłuchajcie mnie — rzekł. — Gdybym mógł, ja, biedny mnich, poszedłbym pieszo prosić za Wami. Uczynię, co w mej mocy. Nie przetoż powinniście duszę oczyścić!? Módlmy się razem.
Wezwania tego Zbigniew ani chciał słuchać, odszedł ku łożu niespokojny, rzucił się na nie, zerwał, przebiegł ciasną izbę, bijąc o ściany jak oślepły.
O. Łukasz oczyma gonił go i powtarzał na próżno:
— Módlmy się!
— Modlić się? — odparł wreszcie oszalały. — Modlić się? Ja klnąc tylko mogę i narzekać! Ja nie mogę się modlić.
Zmęczony miotaniem się książę przywlókł się do łoża i obalił na nie twarzą do góry. Jęczał dziko, nie mogąc słowa przemówić. Litość poruszyła o. Łukasza, który wstał z wolna i ku niemu się zbliżył. Stanął nad łożem, ujął rękę jego ostrożnie.
— Litujcie się nad sobą! — rzekł. — Co pomoże rozpacz taka, którą szatani duszę przeciw Bogu buntują! Ukorzcie się, żałujcie grzechów, myślcie o niebie.
Zbigniew głową potrząsł.
— Po to mnie wypuścili z klasztoru — krzyknął — jak dzikiego zwierza z klatki, aby mnie szczuli psami i bawili się męczarnią moją. O, czemum, czemum nie pozostał z Wami!!
— A nie samiżeście chcieli w ten świat zwodniczy — odparł o. Łukasz — nie pragnęliścież władzy, panowania, siły?
Zbigniew nie odpowiedział, podniósł głowę tylko i począł zniżając głos:
— Ocal mi życie! Wiesz! Mam jeszcze zakopane skarby, oddam je zakonowi wszystkie. Wdzieję suknię waszą, wyrzeknę się świata. Benedyktyni wezmą dzielnicę moją, wszystko dam na kościoły! Ocal mi życie!
Porwał księdza za rękę i gwałtownie całować ją zaczął.
— Ocal mi życie! Życie mi zachowaj, bracie Łukaszu!
Kapłan odsunął się był nieco, Zbigniew, nie słysząc odpowiedzi, z łoża wstał, ukląkł przed nim i za nogi go ściskał, coraz goręcej wołając: — Ocal mi życie!
— O, bracie mój, bracie mój — rzekł na ostatku benedyktyn — gdybyście tak się troskali, tak gorąco pragnęli żywota wiecznego, jak doczesnego pragniecie!
Odpowiedź ta jak zimną wodą oblała księcia, który się porwał i krzyknął z gniewem:
— Klechą przebrzydłym byłeś i będziesz!
O. Łukasz stał niewzruszony, najmniejszy wyraz gniewu nie zmienił mu twarzy pogodnej i litością tchnącej.
Wśród więziennego milczenia słychać było tylko oddech i sapanie zburzonego rozpaczą i gniewem księcia. O. Łukasz siadł na ławeczce i począł odmawiać modlitwę:
— Ojcze miłosierdzia…
— Dajże mi pokój z tą modlitwą! — zaryczał głos z łoża. — Przysłali cię, abyś mnie spowiadał? Powiedz im, że przygotować mnie potrzeba. Zyskam na czasie. Nie wyspowiadanego mnie nie zgładzą!!! Dosyć tego! — O. Łukasz spojrzał nań i zamilkł.
— Kto tam jest oprócz Magnusa? — zapytał nagle Zbigniew.
— Nie znam nikogo oprócz palatyna Skarbimierza — rzekł ksiądz.
— Najzajadlejszego z wrogów moich! — krzyknął Zbigniew porywając się. — Tego jednego dosyć, aby mi przyniósł śmierć!
— Módlmy się — powtórzył duchowny.
Zbigniew wstał i nie zważając nań chodzić począł, przystąpił do drzwi, uchwycił za nie, potrząsnął nimi, zawarte były.
Stróż, usłyszawszy szelest, rozwarł je na pół, a zobaczywszy więźnia, gwałtownie zatrzasnął.
— Módlmy się! — błagająco mówił o. Łukasz.
— Milcz, klecho! — rzekł stając naprzeciw niego Zbigniew i podnosząc pięści ściśnione. — Milcz! Powiedz im, żem wściekły, że spowiedzi słuchać mnie nie mogłeś. Mają prawo wziąć mi życie, ale nie gubić duszę.
Pochylił się ku niemu.
— Daj znać królowi! Wszystkie skarby moje benedyktynom przekażę, oddam. Suknię waszą oblekę…
— Uczynię, co mogę — odezwał się ksiądz z politowaniem — lecz dla siebie samego, na błaganie moje pomódlcie się, to Wamulgę przyniesie.
Zbigniew głową rzucił. Co innego miał na myśli.
— Bolesławowe molosy, psy na mnie zażarte! — począł znowu, zgrzytając zębami. — Krwi się mojej chcą napić, ciałem napaść! Czekali na to długo! Wilki wściekłe!
Obu rękami pochwycił za głowę na pół wyłysiała, około której włos spadał w nieładzie.
— Módlmy się — jeszcze raz szepnął duchowny. Rzucił się Zbigniew.
— Mówiłem! — krzyknął. — Ani się modlić, ani spowiadać nie mogę, nie chcę, nie będę. Nie będą śmieli zadać mi śmierci w stanie grzechu! Dlatego, zdrajcy, Was tu nasłali, z Waszą kleszą pokorą i błaganiem, abyście mnie przygotowali im na pożarcie. Macie jak kucharz przyprawić im pastwę! Nic z tego! Nie! nie!
Wołał coraz gwałtowniej.
Ksiądz Łukasz ze złożonymi rękami przykląkł przed zrozpaczonym. .
— Na dawne nasze w Jezusie Chrystusie braterstwo zaklinam Was! — zawołał. — Módlmy się! Uspokójcie się, prosić będę za Wami! Czas upływa!
— Chcę, by upływał! — wybuchnął Zbigniew. — Niech uchodzi!!
Odsunął się od klęczącego i poszedł na łoże, wyciągnął na skórze, głowę zakrył, milczał, dysząc ciężko.
Po kilkakroć chcąc go jeszcze przywieść do opamiętania, ksiądz przystąpił i ręką potrząsnął. Leżący wyrywał mu się gwałtownie. Nagle, jak by doprowadzony do niecierpliwości, książę zerwał się z posłania, chwycił o. Łukasza za barki i popchnął go ku drzwiom, w które obu pięściami bić zaczął. Stróż otworzył, Zbigniew nie dając ani przemówić, ni się odwrócić księdzu, wyrzucił go za próg. Chwilę stał jeszcze u drzwi kapłan z głową spuszczoną i wolnym krokiem powrócił do izby, w której wojewodowie zgromadzeni byli. Mrok nie dozwalał już rozeznać ich twarzy, siedzieli na ławach pod ścianami oczekując i rozmawiali cicho między sobą. Spór i hałaśliwe rozprawy ustały.
Gdy ksiądz ukazał się w progu, Magnus podniósł się pierwszy i postępując ku niemu, spytał:
— Spowiadał się?
— Miłościwi Panowie — odezwał się poważnie kapłan — to człowiek w rozpaczy, nie władnący sobą. Ani się spowiadać, ani słuchać, ni zrozumieć nie może. Szalony jest! Nieszczęśliwy! Litość nad nim mieć potrzeba! Starszyzna spojrzała po sobie.
— Ojcze Wielebny — rzekł Skarbimierz — wszelką litość wyczerpał ten człowiek. Chcemy czynić, cokolwiek można, dla duszy jego. Pozostańcie, proszę, opamięta się może i zażąda Was.
Zaczęli między sobą szeptać wojewodowie. Po chwili Mag—nus, Skarbimierz i Zelisław wyszli z izby. Wszyscy trzej razem skierowali się milczący do więzienia.
Gdy ostatnie drzwi otworzył im stróż, Zbigniew leżący na posłaniu podniósł głowę, popatrzył, zerwał się na nogi, zataczając i oczyma błędnymi wodząc po nich. Wybuchnął:
— Ha! Przyszliście, zbójcy, po życie moje? Króla waszego krew przelać chcecie!
— Nie — przerwał głosem ogromnym, nakazującym milczenie Magnus. — Przyszliśmy po głowę zdrajcy! Zdrajcy nie trzykrotnego, bo trzykroć i czterokroć był przebaczonym, ale niepoprawnego zdrajcy, co na życie króla, pana naszego, nastawał, który nań nasyłał morderców, któremu zapomniano jego niegodziwości, a poprawić się nie chciał. Król by Wamraz jeszcze przebaczył, ziemie nasze i ziemianie nie mogą.
— Wy! Mnie! Przebaczać!? — zerwał się gwałtownie Zbigniew. — Wy mnie!? Katy i niewolniki! Jam wasz pan prawy! Ja, nie kto inny! Tamten, co się waszym królem nazywa, zasłużył na karę, bo mi wydarł prawo pierworodztwa, królestwo moje! On jest złodziejem, nie ja zdrajcą! Słyszycie!
I zaśmiawszy się padł na posłanie.
— Milczcie! — zawołał Skarbimierz.
— Nie mówić, nie wołać, ale krzyczeć i wrzeszczeć, i ryczeć będę! — odparł Zbigniew, pięści wznosząc. — Niech słyszy cały świat, co za zbrodnia się tu dzieje! Ja jestem panem waszym!! Ja!
— Milczeć! — powtórzył Jednooki, nogą bijąc o ziemię.
Magnus przystąpił o krok bliżej.
— Gdy Wam łaska ojcowska a miłosierdzie ojca Marcina do królestwa tego przypuszczenie wyjednało, jakżeście się za to wywdzięczyli? Król na marach leżał nie pogrzebiony, gdyście bunt podnieśli! Co później? Wszystkie wrogi nasze pędziliście na nas, nasyłaliście pogan, zbójców, prowadziliście nieprzyjaciół na brata!! Kto Czechów, kto cesarza, kto Pomorców i Prusaków na nas burzył?
— Tak! Ani się zapieram — przerwał podnosząc się Zbigniew — tak! Odarty, wyzuty, krzywdzony, upominałem się o swoje! Szukałem opieki u obcych, gdym jej u swoich nie znalazł! Tak! Ząb za ząb, zdradzony, mściłem się zdradą.
Wojewodowie spojrzeli po sobie, nikt nie odpowiadał. Magnus począł z wolna, jak by wyrok głosił:
— Nie wolą królewską, ale sądem wszystkich ziemian, wojewodów, starszyzny, władyków, osądzeni jesteście!
— Ja? Przez was? — wykrzyknął nie dając dokończyć Zbigniew. — Alboście to wy mnie równi, byście śmieli mnie sądzić? Papież tylko, cesarz, królowie sądzić mnie i potępiać mają prawo, nie wy, czerń, ludzie z gminu wyszli.
Spojrzeli po sobie trzej sędziowie.
— Będziecie się na to skarżyć przed trybunałem Bożym, przed którym i my staniemy — wtrącił Skarbimierz pogardliwie. — Na sumieniu mieć Was nie będziemy. Nie jednej, ale dziesięciu śmierci winniście! Więcej przeleliście krwi wiader, niż z Was kropel wytoczyć można.
Zbigniew klął i bełkotał, podniósł się nagle, widząc Magnusa cofającego się ku drzwiom.
— Wojewodo — zmienionym głosem począł — wojewodo! Bóg nas będzie sądził! Niech tu przyjdzie ksiądz, niech przyniosą Ewangelię, krzyż, hostię, przysięgnę na nich przy was!. Nie chcę nic! Życie mi zostawcie! Oblekę znowu habit zakonny! Pójdę na wieki do klasztoru!
— Złamaliście wiele takich przysiąg uroczystych — rzekł Skarbimierz.
— Tej dotrzymam! — zawołał Zbigniew.
Była chwila strasznego milczenia.
— Życia Wamnie wezmą — odezwał się Magnus. Książę poruszył się, odetchnął, powstał.
— Więzienie? — odezwał się głosem orzeźwionym. Nikt nie odpowiedział.
— Poddajcie się losowi Waszemu — dodał Magnus — jaki wyrok wydano, spełnić się musi.
Rzucił się książę za nimi, gdy już wyszli pospiesznie i drzwi zatrzaśnięto. Cicho było i ciemno. Więzień odetchnął, pot ocierając z czoła.
W przedsieniu izby, u progu kroki i głosy ludzi słyszeć się dały. Trwoga ogarnęła go znowu. Spod skóry, którą łoże było okryte, Zbigniew dobył nóż wsunięty głęboko i schował go w rękaw sukni.
U drzwi szmer i szelest jakiś się powiększał, szeptano i umawiano się. Słychać było niewyraźne, przerywane, dziwne głosy i śmiechy dzikie. W więzieniu panowała ciemność, przez szparę drzwi jak ostrze jakiegoś miecza ognistego wpadło światło, zadrżało na podłodze, pasem nad głową jego zarysowało się na ścianie.
Zbigniew skulony na łożu, cisnąc nóż w ręku spotniałym, drżał i zęby mu się ścinały. Okiem obłąkanym powiódł ku oknu, które wysoko stało nad głową, niedosiężone dla niego. Rękami objął mur gładki i oszarpnięte dłonie opadły. Obejrzał się dokoła, nie było ratunku, kryjówki, ujścia. Drżenie zmieniło się w dygotanie całego ciała, głowa się trzęsła, nogi chwiały; palce to ściskały gwałtownie, to bezsilne rozchodziły, pot zimny spływał po skroniach.
Za drzwiami ciągle jeszcze mruczenie trwało, spór stłumionych kilku głosów. Światło przez szparę wpadające przesuwało się i chodziło po izbie, podnosiło do góry i spadało. Po kilkakroć słychać było rękę, która chwyciła zasuwę drzwi i zsunęła się z niej z wolna. Spierano się jeszcze, to głośniej, to ciszej.
Oczekiwanie jak wiek trwało długo. Już Zbigniew uspokajać się nieco zaczynał, gdy nagle, gwałtownie zasuwy drzwi opadły z trzaskiem i stróż ów z niskim czołem, z twarzą bydlęcą wpadł wiodąc za sobą dwu pachołków i wylękłego chłopaka, który pochodnię trzymał w ręku.
Oprawca ani słowa nie odezwał się do księcia. Skinąwszy na pomocników, postąpił ku niemu. Na Zbigniewa, stojącego u łoża, pachołkowie z obu stron rzucili się chwytając za barki, lecz nim za ręce go ujęli, dobył nóż i rozpaczliwie nim miotając, zadał naprzód lekkich razów kilka stojącemu bliżej oprawcy. Zmierzył potem ku piersi tego, który z żelazem ostrym także zabierał się silną dłonią za kark go pochwycić.
Walka poczęła się straszna, nierówna, zajadła, nieludzka, bydlęcego coś w sobie mająca. Zbigniew bronił się jak zwierz pochwycony w jamie, kąsając, bijąc, miotając całym sobą. Pachołkowie ręce mu łamali, chwytając za nie, dusili piersi, mordowali za gardło, cisnąc i usiłując skrępować. Jeden z nich sznurem go już oplątywał, ale ręka mu się trzęsła z pośpiechu, a krew lała po twarzy. Chłopię stojące z pochodnią to oczy zakrywało ze strachu, to wytrzymać nie mogąc, odsłaniało je, aby zobaczyć, co się działo, i krzyczało a jęczało.
Trzech tych ludzi zwinęło się jakby w kłąb jeden, w jeden kadłub nieforemny, którego rąk i nóg poplątanych rozeznać nie było można. Jeden wreszcie piersi mu nacisnął kolanem, drugi broniące się jeszcze dłonie sznurem krępował.
Oprawca z rękami obnażonymi stał oczekując przed nimi. Żelazo, które trzymał w ręku, mówiło, co miał począć. Spiczaste ostrze jego niejedne już oczy, co na świat patrzały, wyjęło spod powiek. Oprawca powoli próbował je na paznogciu. Nawykły był do tego rzucania się i rozpaczliwej obrony, ale tym razem ręce mu drżały, opór zaczynał go drażnić i burzyć, zbyt się przeciągał długo.
Przystąpił nagle do księcia, chwycił miotającą się jeszcze konwulsyjnie rękę jego i pochylił się, aby rozpocząć wykonanie wyroku.
Lecz nim kat żelazem dosiągł oka, wysiłkiem gwałtownym Zbigniew rozerwał krępujące go pęta, odepchnął pachołków od siebie i nożem, którego mu wyrwać nie zdołano, w piersi uderzył oprawcę. Raz ten, choć silny, ledwie przebił grubą suknię jego. Nie syknął nawet, lecz rozwścieczony, zamiast do oczów, zmierzył w piersi Zbigniewa i żelazo w nich utopił. Uderzenie gwałtowne dosięgło serca, książę konając rzucił się tylko, ręką chwycił za piersi i drgając opadł na posłanie. Wbite żelazo tkwiło w ranie i krew się około niego sączyła.
Pachołkowie powstawali z ziemi, pot i krew ocierając ze skroni.
Kat patrzał obojętnie na ofiarę, nie rzekł słowa, potrząsał głową, zbliżył się, z wolna ostrze zaczął z piersi wydobywać, otarł je o połę sukmany i zawiesił u pasa. Na twarzy jego nie znać było najmniejszego wzruszenia, pot kroplami tylko występował mu na czoło. Skinął na posługaczów. Ci zbliżyli się do stygnącego trupa. Wiedzieli już, co czynić mieli. Wyciągnęli skurczone członki na posłaniu, ręce złożyli na piersi krwawej, zamknęli otwarte powieki, przytrzymując je chwilę palcami, opadłą szczękę jeden z nich podwiązał powrozem. Spojrzeli na trupa. Wszystko było skończone, jak należało.
Chłopak, który pochodnię trzymał, tuląc się do ściany, drżał ze strachu, płakał i przez palce na zabitego spoglądał.
Ciągle milcząc oprawca poszedł ku drzwiom. Na sukmanie jego widać było teraz sączącą się krew z lekkiej rany, którą książę mu zadał, ale nie czuł jej ni spojrzał na nią. Chłopak z pochodnią i pachołkowie, szepcząc między sobą, opatrując ręce swe poranione, ocierając się i wyciągając, szli za nim. Drzwi więzienia, w którym trup został, nie zamknięto. Mrok ogarnął izbę.
Oprawca z wolna skierował się ku wielkiej jadalni, w której wojewodowie na ławach siedzieli. Ujrzawszy go powracającego wcześniej, niż się spodziewano, idącego z wolna i zakłopotanego, Magnus wstał i wyszedł niespokojny przeciw niemu.
— Już? — zapytał.
Długo się zbierał na odpowiedź straszny człek, trąc głowę i patrząc na ziemię.
— Nożem się bronił — rzekł — nie można było dostąpić do oczów…
Ręki ruchem pokazał, że przebić go musiał. Wojewoda drgnął i nie mówiąc słowa, zwrócił się ku swym towarzyszom.
— Bronił się — rzekł — musiał go zabić.
— Ranił mnie — dodał oprawca, szukając na sukni śladu uderzenia i wskazując krew.
— Stało się! — zawołał Skarbimierz. — Bóg tak chciał. Dobrze się stało.
Gdy to mówił, ruszyli się wszyscy, jak by na oczy swe widzieć i przekonać się chcieli, że królestwo od wroga, który je trapił przez lat tyle, wolnym było.
Szli wszyscy poprzedzani przez pochodnie, które niesiono przed nimi; w izbie nie został nikt, cisnęli się w ponurym milczeniu.
Pierwszy Magnus przestąpił próg i spojrzał. Ciało leżało na łożu, jak je pachołkowie złożyli, ze sznurem pod szczęką, z twarzą straszną jeszcze, na której stężał wyraz walki ostatniej. Zastygły w rysach nieszczęśliwego gniew i wściekłość, usta miał pianą ze krwią okryte, sinieć zaczynało nabrzmiałe lice.
Wojewodowie otoczyli łoże i patrzali, nie okazując żalu, nie mówiąc słowa, nie litując się losowi człowieka.
— Tak lepiej — szepnął wychodząc Skarbimierz — sam sobie zgon przyspieszył. Nikt nie winien śmierci jego. Pospieszę do króla, aby mu oznajmić o tym.
Wracali już, gdy w sieniach spotkał ich stojący, czekający na nich o. Łukasz, Ciekawymi oczyma badał przybywających.
— Ojcze mój — odezwał się do niego wojewoda — oddajcie mu ostatnią posługę chrześcijańską. Nie żyje.
Ksiądz westchnął, nie mówiąc nic, posunął się z twarzą smutną ku izbie więziennej i całą noc modlił się u ciała ze spokojem człowieka, dla którego widok śmierci nic już strasznego i groźnego nie ma.
Nazajutrz pogrzeb cichy, w prostej trumnie zakończył ową długą tragedię krwawą braterskiej walki. Zwłoki królewskiego syna złożono w małym sklepiku pod kościołem, a zaledwie lat kilka ubiegło, zapomniano nawet o grobie, którego żadną pamiątkową cechą nie oznaczono.
Gdy Skarbimierz do Krakowa powrócił, jak by przeczuwając coś, król go natychmiast do siebie powołać rozkazał.
Wyszedł naprzeciwko niego ze trwogą na twarzy. Spojrzenie na nią kazało wojewodzie poszanować ten niepokój serca szlachetnego, które tyle przebaczyć umiało, a do zemsty tak nieskorym było.
Król stał, pytać nie śmiejąc, Skarbimierz odezwać się nie miał odwagi. Milczenie samo wymowne było.
— Zbigniew? — jęknął wreszcie.
— Nie żyje! — rzekł, nie ciągnąc już dłużej wojewoda. — Chciano mu oczy wyjąć tylko, ranił oprawcę i sam się przebił na żelazie, które trzymał.
Słysząc to król pobladł jak chusta, pochwycił się za głowę i uszedł szybko. Nie widziano go już tego wieczora, nie usiadł do wieczornego stołu, mówiono, że całą noc spędził w zamkowym kościele na modlitwie.
Nazajutrz przybywający panowie znaleźli go w szatach podartych, z głową popiołem posypaną, boso, bladego, załamującego ręce, rozgorączkowanego, we łzach. Na próżno starali się go pocieszyć. Skazał się na post, na chleb i wodę, wdział od tego dnia prostą opończę szarą, skrył się od tłumu, unikał ludzi, zmienił strasznie.
Strwożona królowa posłała po panów, panowie pobiegli po biskupa Baldwina, do duchownych, wzywając ratunku. Obawiano się stracić pana tego, na którego barkach spoczywało bezpieczeństwo królestwa, lękano się, aby dla dobrowolnej pokuty nie wyrzekł się panowania i małoletnim dzieciom a opiekunom niepewnym państwa nie zwierzył.
Biskup Baldwin zaledwie potrafił uspokoić nieco srodze sobie tę śmierć braterską wyrzucającego króla. Duchowieństwo całe ofiarowało się ze skarbnicy ogólnej łask, którymi Kościół rozporządzał, przyczynić się do ulżenia sumieniowi strwożonego pana. Nie ograniczając się na tym, pobożny król całe dnie prawie w kościołach przebywał, klęcząc lub krzyżem leżąc w czasie mszy, które się za zmarłych odmawiały, śpiewania psałterza i modlitw. Codziennie tłumy ubogich sam karmił i przyodziewał; na koniec, pod pozorem podróży dla widzenia się z królem węgierskim, udał się Bolesław na wędrówkę do kościoła św. Idziego, patrona swego, na Węgrzech, na którego cześć kościół też w Krakowie, przez ojca rozpoczęty, dokończył.
Świadek naoczny tej pielgrzymki króla, który był pierwszym rycerzem swojego wieku i najgorliwszym wyznawcą wiary, opisuje ten pochód pokutny Bolesława, jakiemu podobne w owych wiekach tylko widywano.
Było to w wielkim poście, w porze przedwiosennej, najprzykrzejszej w naszym klimacie. Król przez cały ciąg tych dni czterdziestu żył tylko chlebem suchym i wodą. Biskupi i prałaci zmuszali go na próżno, aby tak ostry post na modlitwy lub msze zamienił. Codziennie z rana wychodził z biskupami i kapelanami, prawie zawsze boso, przez cały dzień idąc, póki godzin do Panny Marii, pacierzy kapłańskich, siedmiu psalmów pokutnych, litanij, psałterza całego i wigilij za umarłych nie odśpiewano.
W ciągu drogi, na noclegach, nogi umywał ubogim, rozdawał szaty, karmił ich, sypał jałmużny, obdarzał, kogo tylko spotkał.
Wieść o tej pielgrzymce pobożnej poprzedzała go. Wychodzili więc na spotkanie biskupi, opaci, zakony, nareszcie i sam król węgierski Koloman. Każdy kościół otrzymywał ofiarę, w niektórych złoto i bławaty, sprzęty kościelne kosztowne na pamiątkę zostawiał. Duchowieństwo obdarzał obficie, po królewsku. Przystawowie Kolomana pilnowali tego, aby go wszędzie ze czcią i poszanowaniem należytym przyjmowano.
Pielgrzymkę tę odbywszy, wrócił król do Krakowa, ale i tu jeszcze pielgrzymich sukni i kapicy nie zrzucił, aż dopóki nie pokląkł u grobu Wojciecha świętego w Gnieźnie. I do tego miejsca jeszcze szedł pieszo i boso, i tu posypały się dary pańskie. Sprawiono naówczas na relikwie apostoła Prus, patrona Polski, trumienkę złotą, osiemdziesiąt grzywien ważącą, drogimi kamieniami sadzoną. Biskup, duchowieństwo, kościoły obficie zostały obdarzone.
„Jednakże — pisze Gallus — pomimo pielgrzymki pobożnej, tak świątobliwie odbytej, dawny ucisk serca nie ustąpił mu nigdy z pamięci.”
Koniec
* Gallus
* Gallus (Przypis autora).
* Pisces salsos et fetentes etc. Gallus. (Przypis autora).
* Gallus (Przyp. autora).
* Kara ta starosłowiańska, w Czechach była naówczas w obyczaju. (Przyp. autora.)
-