CZY DUCHOWA DROGA MISTYKÓW NIE JEST PO PROSTU SCHIZOFRENIĄ?
Niepokoi mnie usłyszane gdzieś podejrzenie, że duchowa droga mistyków polega na celowym wpędzaniu się w schizofrenię. Najpierw mistycy uwalniają się od wszelkich pragnień i pożądań, które związywały ich z rzeczywistością. Kiedy wreszcie nastąpi całkowity zanik ziemskich pragnień, czyli zupełne oderwanie się od rzeczywistości, przychodzi jakaś straszna noc ducha: człowiek wchodzi w rozdzierającą go próżnię, aż wreszcie zaczyna się ona wypełniać zupełnie inną rzeczywistością, nieziemską, która była celem tej drogi. Do złudzenia przypomina to schizofrenię, która na tym polega, że to, co rzeczywiste, w ogóle dla schizofrenika nie istnieje, istnieje zaś to, czego w rzeczywistości nie ma.
Przecież w tym zestawieniu ze schizofrenią przeoczona została sama istota mistyki! To tak jakby twierdzić, że nie ma większej różnicy między żywym człowiekiem a manekinem, bo jeden i drugi ma głowę, i oczy, i nos, i ręce, i nogi.
Proszę Pani, napędem prawdziwej mistyki jest miłość. Toteż jeśli z czymkolwiek zestawiać drogę całkowitej miłości Boga, to z jakąś inną prawdziwą miłością. I rzeczywiście, jest sporo podobieństwa na przykład między dobrą miłością małżeńską a coraz bardziej całkowitym otwieraniem się na Boga. Jedno i drugie zaczyna się zwykle od zakochania, od serdecznego zachwytu drugą osobą, pragnieniem oddania się jej i przebywania z nią na zawsze. Ta pierwsza miłość, uczuciowo zazwyczaj bardzo intensywna, jest jednak niedojrzała. Pragnie oddać się całkowicie, ale praktycznie jest do tego niezdolna. Przeszkadzają jej w tym liczne egoistyczne przywiązania. Przy pierwszej większej przeszkodzie okazuje się, że jest to miłość słaba jeszcze, która musi się nadzwyczajnie zmobilizować, żeby nie zaniknąć. Jednakże ów wysiłek wierności w sytuacji próby ma wielki sens: umacnia miłość i uzdolnia do wytrwania w próbie jeszcze większej.
Również miłość Boga umacnia się przez pokonywanie przeszkód zewnętrznych oraz egoistycznych przywiązań. Ale jeszcze jedna próba potrzebna jest zarówno miłości małżeńskiej, jak miłości do Boga. Próba nocy ducha. Oto człowiek całego siebie postawił na ukochaną osobę i wszystkiego gotów jest się dla niej wyrzec -- lecz cóż się dzieje: zniknęła gdzieś dawna słodycz miłowania; przebywanie z ukochanym, niegdyś tak pożądane, nie daje mi żadnej radości; zaczynam wątpić, czy we mnie w ogóle jest jeszcze jakaś miłość -- może to, co tak głęboko przeżywałem, było jedynie przejściowym przejawem subiektywnego samopoczucia?
Noc ducha utrwala miłość ostatecznie. Bez tego doświadczenia człowiekowi może wydawać się, że kocha umiłowanego, a on kocha jedynie z nim przebywać, kocha korzyści i przyjemności, jakich wspólnota z ukochanym mu dostarcza. W nocy ducha dokonuje się maksymalne wyostrzenie wyboru: mogę wybrać ukochanego i tylko jego, bez łączących się z tym radości i zaspokojeń, mogę go też, oczywiście, odrzucić. Może nawet we własnym małżeństwie zaznała Pani podobnego stanu ducha. Jeśli tak, to wie Pani z własnego doświadczenia, że nie ma on nic wspólnego z ucieczką od rzeczywistości i że w każdym razie nie chodzi tu o tworzenie jakiegoś świata iluzorycznego.
Wręcz przeciwnie, miłość, która przetrwa nawet noc ducha, wychodzi z niej oczyszczona i zaczyna jak światło słoneczne przenikać całą codzienność. Znika gdzieś nużąca szarość dnia powszedniego, rutynowe i zdawałoby się, jałowe obowiązki zaczynają nabierać wyrazu i wdzięku, człowieka przepełnia radość życia. Krótko mówiąc, prawdziwa miłość nie oddziela od świata, ale zwraca go przemienionym. Po nocy ducha następuje jakby powrót do pierwszego stanu zakochania -- ale tym razem jest to miłość, która nie tylko pragnie oddać się całkowicie ukochanemu, ona jest do tego naprawdę zdolna. I właśnie ona jest źródłem światła, przenikającego cały świat i każdy kolejny dzień.
Nawiasem mówiąc, wiele małżeństw, nie rozumiejąc tych mechanizmów, ustaje w miłości lub nawet ulega rozbiciu to właśnie w momencie wielkiej szansy. Próby, o których tu mówimy, szczytujące niekiedy nocą ducha, są przecież szansą dla miłości.
Zauważmy: Jest takie oderwanie się od rzeczywistości, które do niej przybliża, i jest takie zanurzenie się w rzeczywistości, które z niej wykorzenia. Jeśli chcę poznać ukształtowanie danego terenu, dobrze jest wspiąć się na wieżę, gdyż z tego oddalenia można ogarnąć teren jednym spojrzeniem. Jeśli piszę książkę, słusznie zrobię, że się na miesiąc od tej pracy oderwę, to mi da świeżość spojrzenia i moja książka wiele na tym zyska. Z kolei jeśli całą swoją energię wkładam w budowę domu dla mojej rodziny, może się zdarzyć, że kiedy już dom postawię, nie będzie miał kto w nim mieszkać, bo rodzina się do tego czasu już rozpadła.
Można pragnąć oderwania się od czegoś, aby się od tego raz na zawsze uwolnić, ale możliwe jest również takie oderwanie się od pragnień i przywiązań, które oczyszcza i pomaga pragnąć i być przywiązanym w sposób bardziej człowieczy. Przypomina mi się tutaj wiersz Antoniego Słonimskiego pt. Potop. Trudno sobie wyobrazić poetę bardziej oświeceniowego, nastawionego bardziej antymistycznie. A jednak... Oto jak się modlił:
O Panie! Spuść na mnie potop,
Czterdziestodniowe deszcze,
Niech Twoja gniewna woda zatopi
Wszystko, co żyje jeszcze.
Wytop zwierzęta i ludzi,
Co kłębiąc się wypełniają
Ciało me, serce i myśli
Natrętną zgrają.
Zabij to, co mnie nudzi,
Niech piorun jeden przekreśli
świat z milionami obrazów,
Co mi przytłacza barki.
Niechaj się stanę od razu
Pusty i żyzny jak ziemia,
Czekająca jednego wyrazu,
Białego jak gołębica
Wypuszczona z arki
Noego.
Zapewne czujemy zgodnie, że źródłem tego wiersza nie jest potrzeba ucieczki od rzeczywistości, ale wielkie pragnienie oczyszczenia wszystkiego, czym jestem i co mnie otacza.
Toteż pisma mistyków -- w każdym razie mistyków katolickich -- przepełnione są szacunkiem dla ludzkiej codzienności. Oderwanie się nie może przecież oznaczać ucieczki. Stąd św. Teresa z Awili powiada, że wątpliwa to kontemplacja, jeśli wskutek zachwycenia się Bogiem zakonnicy zdarzyło się przypalić obiad. Zaś zdaniem Mistrza Eckharta człowiek święty "w każdej chwili gotów jest zejść z siódmego nieba, żeby podać szklankę wody choremu bratu". Można powiedzieć jeszcze więcej: Zgodnie z obietnicą Ewangelii (Mt 19,29), człowiek zjednoczony z Bogiem odzyskuje całą rzeczywistość stworzoną, od której w Jego poszukiwaniu się oderwał, stokroć wspanialszą.
Zauważmy jeszcze, że w dążeniu mistycznym da się stwierdzić nie tylko pragnienie oderwania od różnych spraw tego świata, ale również od samego siebie. Każdy z nas jest osobą, takimi zostaliśmy stworzeni. Czy pragnienie oderwania od samego siebie nie jest więc wypaczeniem myśli Bożej wobec człowieka? Przecież słyszymy często z ambony, że powinniśmy realizować samych siebie i dążyć do pełni swego człowieczeństwa! Przecież krytykujemy czasem mistykę hinduską czy buddyjską za jej nieliczenie się z faktem, że człowiek jest niepowtarzalną osobą!
Otóż Ten, którego chcemy kochać ponad wszystko i dla którego pragniemy oderwać się nawet od samych siebie, jest Bogiem Wszechobecnym. Ale tak cudownie wszechobecnym, że w każdym miejscu jest Go nieskończenie więcej niż rzeczy i osób, które to miejsce wypełniają. On, Nieskończony, w każdym miejscu jest cały bez reszty. Zarazem jest oczywiście większy od każdego miejsca i nawet cały wszechświat nie jest w stanie Go ogarnąć. Również we mnie jest On nieskończenie bardziej niż ja sam w sobie. Toteż odrywanie się w miłości od samego siebie może być podwójne. Na zewnątrz -- jeśli nie waham się samego siebie tracić, aby udzielać się Temu, którego kocham, między innymi przez udzielanie się bliźnim. Ale od samego siebie mogę odrywać się również niejako ku wnętrzu: jeśli pragnę przebić skorupę mojego "ja", aby wejść głębiej jeszcze i objąć w miłości Tego, który jest mi bliższy niż ja sam sobie. Jedno i drugie oderwanie się od samego siebie jeśli tylko miłość, która je sprawia, jest prawdziwa -- cudownie mnie rozszerza i wcale nie niszczy mojej osobowej tożsamości. Wręcz przeciwnie.
I jeszcze jedna konsekwencja wynika stąd, że droga prawdziwie mistyczna jest drogą miłości. Mianowicie wszelkie podobieństwa do doświadczeń mistycznych są pozorne, jeśli nie przenika ich wolność. Stany podobne do mistycznych można osiągnąć również za pomocą na przykład środków chemicznych. Jednak i w najwspanialszych błogostanach, wywołanych chemicznie, nie spotka się człowiek z Tym, do którego można się przybliżyć wyłącznie miłością. Podobnie jak żadne środki chemiczne nie mogą sprawić ani zintensyfikować miłości małżeńskiej. Bóg jest przecież absolutnie transcendentny wobec jakiejkolwiek przedmiotowości, jest całkowicie i bez reszty Osobowy, toteż przybliżyć się mogą do Niego wyłącznie ci, których wzywa do tego swoją łaską. Wzywa zaś w ten sposób, że ich uzdolnia do miłowania Go. Jest metafizyczną niemożliwością znaleźć taki wytrych, za pomocą którego można by dojść do Niego bez łaski i miłości.
Zapyta mnie ktoś może, dlaczego wobec tego środkami chemicznymi można osiągnąć podobny błogostan, do jakiego dochodzą mistycy. Na to odpowiem, że nie na błogostanie zasadza się doświadczenie mistyczne, ale na tym, że człowiek naprawdę spotyka się z Bogiem -- niezależnie od tego, co odczuwa i czy w ogóle coś wówczas odczuwa. W nocy ducha spotkanie z Bogiem może -- nie musi -- być głębsze niż w momentach najżarliwiej odczuwanej radości. Błogostan osiągany przez mistyków (nie zawsze zresztą i nie przez wszystkich) jest prawdopodobnie zjawiskiem ubocznym, uwarunkowanym fizjologicznie, a towarzyszącym poszukiwaniu Boga możliwie całym sobą i z całym samozaparciem. Nie po to szukamy Boga, żeby przeżywać błogostany, szukamy Go dla Niego samego. Natomiast tam, gdzie się używa środków chemicznych, błogostan jest celem samym w sobie. A trzeba jeszcze to wiedzieć, że będąc wynikiem sztucznej ingerencji w organizm, nie czyni on człowieka lepszym, łatwo zaś może się skończyć trwałą chorobą psychiczną. Przy takim oderwaniu od powszedniej rzeczywistości z pewnością nie zostanie ona zwrócona człowiekowi stokroć wspanialszą.
Zresztą co my możemy za pomocą zwykłych słów powiedzieć na temat mistyki? Dotyczy przecież ona tego wymiaru rzeczywistości, w którym słowo traci swoją moc nazywania. Głęboko i pięknie pisał o tym Jan Parandowski w Alchemii słowa: U mistyków "słowo ma wypowiedzieć rzeczy niewyrażalne i wchodzi ono w twardą służbę tych stanów ducha, dla których nie było stworzone i które właściwie mogą się bez niego obejść. Słowo u mistyków jest niekiedy jakby świadectwem ułomności natury ludzkiej, niezdolnej wyrzec się współuczestników i słuchaczy. Czara wezbrana ekstazą, zachwyceniem, wizją, przelewa się wyrazami, w których żar duszy już zastygł. I jedyną szansą tych skrzepłych płomieni jest spotkanie takiego ośrodka duchowego, który zdoła je na nowo rozniecić, czyli drugiej duszy mistycznej. Lecz te spotkania są prawie tak rzadkie, jak spotkanie się dwóch gwiazd na pustkowiu wszechświata. Pozostają tylko komentatorzy grzebiący się w popiołach".
Doświadczenie mistyczne wydaje się transcendentne nie tylko wobec słowa. Jest ono transcendentne wobec wszystkiego, co nie jest spotkaniem z Bogiem. Nawet wobec własnego przeżycia tego spotkania, nawet wobec świadomości samego siebie. Bóg zniżający się do człowieka nie przestaje być Bogiem prawdziwym. Przekraczającym wszelkie ludzkie kategorie.