Antologia Stalo sie jutro

Stało się jutro




Klęska dyktatora


Opowiadań fantastycznych zbiór piąty


Tadeusz Twarogowski

Klęska dyktatora

Nocna wizyta


Helikopter zaczął gwałtownie wytracać prędkość. Pablo odczuł to natychmiast, mimo że trwał w tępym odrętwieniu. Uniósł wspartą na dłoniach głowę i powiódł pytającym wzrokiem po twarzach towarzyszących mu osobników. Malowała się na nich przeraźliwa obojętność, pod którą czaiła się jednak skupiona czujność. Pablo odczytał ją wyraźnie w czarnych oczach generała, siedzącego na wprost w głębokim, wygodnym fotelu. W kabinie panowała cisza, mącona jedynie szumem rytmicznie pracującego silnika. Nagle z przodu pyreksowe szyby rozbłysły jaskrawym światłem. W nieprzeniknioną ciemność wystrzeliły oślepiające kolorowe smugi. Skrzyżowały się hen w górze w stożkowaty namiot, którego wierzchołek począł się zniżać, aż wreszcie obramował szeroki plac–lądowisko.

Pilot osadził maszynę pośrodku betonowej płyty, okolonej balustradą wysokich kolumn.

Wysiadamy — rzucił rozkazująco milczący dotąd generał.

Proszę się spieszyć, nie mamy chwili do stracenia. Każda minuta jest na wagę złota.

Pablo chciał coś powiedzieć, jednakże generał nakazał mu władczym ruchem dłoni milczenie. Łączył się w tej chwili z kimś odległym, kto najwidoczniej oczekiwał jego przybycia. Nastawiał bowiem na ręcznym telezystorze długość fali, regulował odbiór i śledził miniaturowy ekran, który połyskiwał jak fosforyzowana tarcza zegarka. Rozległo się cichutkie brzęczenie. Pablo nie mógł jednak usłyszeć rozmowy, gdyż w tej chwili ktoś z zewnątrz otworzył drzwi kabiny. Trzeba było wysiadać.

Pablo czuł lęk. Mimo to opuścił kabinę pozornie opanowany i spokojny. Udawał, że jest mu zupełnie obojętne, dokąd go wiodą, choć pożerała go ciekawość zaprawiona obawą o najbliższą przyszłość. Towarzyszący mu od kilku godzin oficerowie nie zdradzali w dalszym ciągu chęci do nawiązania rozmowy. Milczeli uparcie, wykonując jak bezduszne mechanizmy ciche i krótkie rozkazy generała. Pablo jakby dla nich nie istniał. I to było szczególnie denerwujące. Pablo nie daruje im tego. Myśl ta przeradzała się w nagłą decyzję.

Gdyby wiedzieli, że z postanowień swych nie rezygnuje nigdy, na pewno nie byliby tak spokojni, tak butni i tak pewni siebie. Upokorzyli go, zdeptali jego dumę i godność. Przypomni im to kiedyś niezawodnie. Zapłaci im za to. Wywlekli go o północy z domu. Jego, Pabla Millero, docenta sławnego uniwersytetu! Jutro na całe Grabias gruchnie wieść o porwaniu doktora Millero, uczonego, którym się chlubi wydział lekarski uczelni, o uwięzieniu znakomitego lekarza, którym szczyci się całe Wybrzeże Moskitowe od cudnego Gracias aż po San Juan del Norte. Nie, tego darować nie można. A czyż można darować wtargnięcie tej uzbrojonej watahy do jego ustronia, do jego pięknej villa bianca.

Villa bianca! — wspomnienia cisną się gwałtownie. Czyż zobaczy ją jeszcze? Była jego dumą, jego wymarzonym dziełem. Architekt zrealizował w gładkim marmurze jego najskrytsze idee: szlachetną prostotę, lekkość, komfort.

Z tarasu okalającego budowlę rozciągał się widok na wiecznie zielone palmy kokosowe i gładkie wody zacisznej zatoki. Pablo lubił odpoczywać tu i chłonąć wzrokiem białe płachty żagli na jachtach. Lubił też zbiegać schodami w dół, aż nad sam brzeg, gdzie woda liże uparcie żółty piasek, i obserwować gramolące się niezdarnie wielkie żółwie. Tego wszystkiego pozbawiała go czyjaś przemoc.

Racja stanu wymaga pańskiej obecności w stolicy, doktorze — powiedział mu ów wysoki generał, o twarzy bladej i zimnej, nie rozjaśnionej żadnym chyba uczuciem.

To było wszystko, co mu na wyspie zakomunikowano. Na pytania, które rzucał gorączkowo, nie otrzymał odpowiedzi.

Zaczął go opanowywać lęk. Kilka uzbrojonych postaci, tajemnicze miny, wydawane szeptem polecenia, ciemna noc, szum palm za oknami — wszystko to składało się na atmosferę naładowaną niebezpieczeństwem. Wiedział, a raczej wyczuwał, że na nic zda się tu opór, że ludziom, którzy zburzyli jego spokój, musi być posłuszny, że musi bez sprzeciwu podporządkować się ich woli. Żył przecież w dziwnym i niespokojnym kraju. Bunty wojska, pucze, zamachy, rewolty zmiatały rządy i dyktatorów. Ci, którzy wczoraj byli u steru, przed którymi drżał lud, następnego dnia wędrowali do więzień, ginęli lub ratowali się ucieczką, by obmyślać nowe zamachy i snuć plany zemsty.

Małe państwo od lat pławiło się we krwi. Naród, rozdarty pomiędzy kilka skłóconych stronnictw politycznych, cierpiał nędzę. Kopalnie złota przeszły w ręce obcych właścicieli, upadł przemysł i rolnictwo, zmarniała prawie zupełnie wspaniała kiedyś hodowla bydła, zdewastowano sławne plantacje palm kokosowych. Każdy z szybko zmieniających się dyktatorów rządził metodą terroru. Sprzeciw karano bezlitośnie. Nikt z obywateli nie był pewny dnia ani godziny. Czarna milicja obecnego dyktatora Salvatore siała trwogę i śmierć.

Nic więc dziwnego, że Pablo na widok czarnych mundurów swych nocnych gości stracił pewność siebie, że opuściła go nagle zwykła dzielność i odwaga. Bez słowa ubrał się i wyszedł w ciemną gorącą noc.

Wyprowadzono go nad zatokę. Słyszał monotonny szum przypływu. Pod nogami chrzęścił piasek plaży. Na jego tle srebrzył się długi kadłub helikoptera.

Proszę zająć miejsce — posłyszał głos generała, i bez sprzeciwu wszedł w otwarte drzwi kabiny.

Po chwili rozległ się warkot silnika. Maszyna poderwała się z ziemi i popłynęła na zachód.


Salvatore


Dyktator dogorywał. Leżał blady, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w sufit. Wychudłą, żółtą twarz szpecił grymas zaciśniętych warg i głębokie bruzdy przecinające zapadłe policzki. Z ust chwilami wyrywał się cichy jęk. Wtedy do szerokiego łoża podbiegał lekarz. Leżącego obserwował z niepokojem minister Diego, prawa ręka dyktatora.

Diego zawdzięczał dyktatorowi wszystko: godność ministra, stopień generała, bogactwo. Salvatore dźwignął go z upadku i wyniósł wbrew opinii wysoko. Zresztą nie tylko do Diega uśmiechnęło się szczęście. Nowemu dyktatorowi potrzebni byli właśnie tacy ludzie. Im powierzył urzędy, im zaufał i na nich oparł swe rządy. On zawdzięczał im wiele, a oni jemu wszystko. Stanęło między nimi porozumienie, sojusz silny i trwały, którego nic nie mogło zerwać. Im konieczny był jego geniusz organizacyjny, odwaga nie znająca granic, siła płynąca z bezwzględności i wola łamiąca przeszkody, jemu — ich służalcze posłuszeństwo, oddanie. Wyszukał ich w tłumie, wybrał ich z mierzwy ludzkiej.

Salvatore miał przy tym niezawodne oko. Oceniał ludzi bezbłędnie. Nie zawiódł się na wiernej kohorcie. Dotrzymywała mu kroku w zwycięskim pochodzie do władzy. Zmiotła w ciągu trzech dni przeciwników i wprowadziła Salvatore do rezydencji byłego dyktatora, który ratował się ucieczką.

Diego jest zdenerwowany do najwyższych granic. Trzykrotnie już łączył się telezystorem z generałem Coiba, którego wysłał po doktora Pabla Millero. Nie mógł doczekać się ich przybycia. Minuty wydłużają się w godziny, godziny w wieki. Lęk opanowywał ministra, że doktor Pablo się spóźni, że jego pomoc może się okazać zbyteczna.

Salvatore bowiem gonił resztką sił. Lekarz wróżył mu tylko godziny życia. Co się stanie w przypadku jego śmierci? Diego wyrzuca sobie, że zbyt późno zdecydował się wezwać doktora Pabla. Chorobę dyktatora utrzymywano w tajemnicy. Sam Salvatore tego żądał. „Dowie się Rodriguez, podniosą łby przeciwnicy” — syczał zaciskając z bólu usta. Jednakże z miesiąca na miesiąc stan zdrowia dyktatora stale się pogarszał. Przyboczny lekarz, człowiek bezgranicznie oddany, był bezradny.

Jedyny ratunek — rzekł któregoś wieczora złamanym głosem — to wezwać docenta Millero.

Ależ to niemożliwe! — wykrzyknął minister Diego.

Leczenie musi się odbyć w tajemnicy. Czy pan o tym zapomniał? Nikt nie powinien dowiedzieć się o chorobie dyktatora. Musi pan, doktorze, zmobilizować całą swą wiedzę i za wszelką cenę przywrócić choremu zdrowie.

Robię, ekscelencjo, wszystko, co mogę. Niestety, medycyna nie zna środka na dolegliwości dyktatora.

A któż to jest ów cuda czyniący Millero?

Pablo Millero, ekscelencjo, jest człowiekiem godnym ze wszech miar zaufania, a przy tym sławą w świecie naukowym. Ostatnie jego prace zjednały mu szeroki rozgłos poza granicami naszego kraju. Szczególnie zdumiewające wyniki osiągnął w dziedzinie elektroniki w zastosowaniu do medycyny. Do jego villa bianca, położonej na Wybrzeżu Moskitowym niedaleko Gracias, ciągną pielgrzymki chorych z najodleglejszych wsi i miast. Ekscelencjo, proszę mi wierzyć! Wyczerpałem wszystkie środki, którymi dysponuje klasyczna medycyna. Jestem bezradny. Proszę więc pana usilnie, niech pan sprowadzi Pabla Millero. I proszę się spieszyć, gdyż lada chwila nastąpić może katastrofa. Proszę nie zwlekać, ekscelencjo!

Rozmowa ta zdecydowała o losie docenta Pabla Millero. Na rozkaz ministra Diego wyruszył do villa bianca generał Coiba, adiutant dyktatora Salvatore. Wyruszył nocą w asyście oficerów czarnej policji na pokładzie helikoptera. Po kilku godzinach wrócił do stolicy.


W pałacu dyktatora


Ciężkie drzwi otworzyły się bezszelestnie. Długi korytarz tonął w potokach światła, mieniącego się bajecznymi odblaskami w kryształach, złoceniach i okuciach.

Jak w bajce” — przemknęło przez myśl doktora.

Proszę za mną — Pablo usłyszał głos idącego przed nim generała Coiba. — Czekają na nas.

Znowu drzwi. Uchyla się ciężka, zasłaniająca je kotara i Pablo staje przed ministrem Diego. Poznał go natychmiast. Ileż razy widział tę twarz na szpaltach gazet, tygodników ilustrowanych, na ekranach telewizorów. Prawa ręka dyktatora Salvatore, wszechmocny minister! Teraz wpatrywał się bacznie w bladą twarz doktora, jakby chcąc zapamiętać każdy jej szczegół, każdy najdrobniejszy rys.

Bardzo pana, doktorze, przepraszam — odezwał się wreszcie przyciszonym głosem. — Przepraszam, że pozwoliłem sobie zaprosić pana o tej porze i w tak niezwykłych okolicznościach. Sądzę, że wybaczy mi to pan, gdy zrozumie powody, które skłoniły mnie do tego kroku. Jestem panu winien wytłumaczenie. Przedtem jednak, doktorze, mała prośba. To, o czym będziemy w tym gabinecie mówili, to, co pan następnie zobaczy, i to, co pan będzie musiał czynić, powinno zostać tajemnicą.

Pablo skłonił się lekko na znak, że przyjął życzenie ministra do wiadomości.

Proszę siadać, doktorze — Diego wskazał zielony fotel. — Porozmawiamy. Słyszałem o panu bardzo pochlebne opinie. Podziwiałem pańskie sukcesy naukowe. Cieszyłem się nimi, byłem jako minister tego kraju dumny z pana. I zawsze moim życzeniem było poznać tak wybitnego człowieka osobiście.

Pablo słuchał potoku słów ministra z coraz większym zadowoleniem. „Nie musi być ze mną źle, skoro groźny Diego rozmawia tak łagodnie i sypie wdzięcznymi pochlebstwami” — mówił sobie w duchu. Poczuł się raźniej. Twarzy nadał wyraz skupienia i wytężonej uwagi.

Niestety, chęciom moim, doktorze — ciągnął minister — stawał zawsze na przeszkodzie nawał prac, obowiązki. Rozumie pan. Ale będę się streszczał.

Powiedziawszy to, podszedł do siedzącego, oparł dłonie na jego barkach i wpatrując się w twarz uczonego, wyszeptał:

Wezwałem pana do ciężko chorego człowieka. Być może jego godziny są policzone. Pan jeden może go wyleczyć. Jeżeli się to uda, czeka pana wspaniała przyszłość. Żadna nagroda, na jaką się może zdobyć nasz kraj, nie będzie za wysoka. Jednakże, doktorze, jeszcze raz uprzedzam, że liczę na pańską dyskrecję. Liczę na nią, doktorze — powtórzył Diego z naciskiem. — A teraz proszę za mną.

Pablo uniósł się z fotela i podążył za ministrem. Minęli kilka urządzonych z przepychem pokoi i znaleźli się wreszcie w sypialni.

Teraz kolej na pana, doktorze! — usłyszał głos ministra.


Cudotwórcza terapia


Diagnoza kolegi Soyela, ekscelencjo, jest najzupełniej słuszna. Stan chorego jest bardzo ciężki. Kompletne wyczerpanie fizyczne uniemożliwia zastosowanie radykalnych środków zapobiegawczych. Jednakże…

Co chce pan przez to powiedzieć, doktorze Millero? Czyżby istniała nadzieja?

Tak jest, ekscelencjo. Jednakże leczenie potrwa długo. Nie mogę dać pełnej gwarancji. Mogę wszakże zapewnić, że sprawa nie jest beznadziejna. Mimo zniszczenia, które choroba poczyniła w organizmie, dyktator zadziwia żywotnością…

Rozmowa ta odbywała się w gabinecie, który opuścili przed godziną. Pod wpływem słów doktora twarz ministra Diego, niedawno tak pochmurną i zatroskaną, rozjaśnił błysk nadziei.

Proszę tylko, ekscelencjo — podjął na nowo Pablo —zwrócić uwagę, że wyleczyć dyktatora Salvatore może tylko jeden człowiek.

Tym człowiekiem jest pan, doktorze — wtrącił minister.

Czy dobrze zrozumiałem?

Tak, ekscelencjo. Jednakże nie mogę się tego podjąć.

Dlaczego?

Z tej prostej przyczyny, że nie mam do dyspozycji odpowiedniej aparatury, szeregu skomplikowanych urządzeń zapewniających skuteczne stosowanie odpowiedniej terapii. Chory musi być przez pewien ściśle określony czas umieszczony w polu elektrycznym i poddany wpływowi impulsów drgań elektromagnetycznych. Bez koniecznych urządzeń, ekscelencjo, nie będę mógł podjąć się leczenia dyktatora Salvatore.

Ależ, kochany doktorze, to żadna przeszkoda. Proszę o trochę cierpliwości. Przekona się pan za chwilę, że wszystko, o czym pan wspomniał, znajdziemy tu, na miejscu.

To niemożliwe, ekscelencjo.

Możliwe, możliwe, doktorze. Byliśmy na tyle przewidujący, że urządziliśmy panu wspaniały gabinet, wyposażony we wszystko, co potrzeba. Nawiasem mówiąc — tu Diego uśmiechnął się — gabinet ten przywieźliśmy z villa bianca.

Pablo poderwał się z miejsca.

Proszę mnie tam zaprowadzić. Obawiam się, że ten pośpieszny transport mógł poważnie zaszkodzić moim aparatom. Nie będę miał, ekscelencjo, chwili spokoju, dopóki nie sprawdzę, że wszystko działa jak należy.

Diego nacisnął jeden z kolorowych guzików na białej płycie biurka. Prawie natychmiast uchyliły się drzwi i na progu stanął wysoki oficer w czarnym mundurze.

Proszę zaprowadzić doktora do jego gabinetu. Jest pan, majorze, przydzielony do osoby doktora Pabla Millero. Proszę pamiętać, by naszemu wielkiemu uczonemu na niczym nie zbywało.

Powiedziawszy to, Diego skłonił się doktorowi i znikł za ciężką, brązową kotarą.

Pablo udał się za majorem. Zrozumiał doskonale polecenie ministra. Wiedział, że od tej chwili każdy jego krok będzie śledzony, każdy gest obserwowany, każde słowo nagrane na taśmę. Nie przejmował się tym jednak zbytnio. Wręcz przeciwnie. Jakiś tajemniczy głos szeptał mu do ucha, że nadarza się wspaniała okazja, że los zsyła mu wielką szansę, której nie wolno przegapić. Nie wiedział jeszcze, jakie z tego wyciągnie korzyści, ale wyczuwał, że w życiu jego następuje gwałtowna i decydująca zmiana. Był na tyle bystrym obserwatorem, że tych kilka godzin wystarczyło, by spostrzegł ogólne podniecenie, graniczący z paniką stan zdenerwowania, przestrach malujący się na twarzach czarno umundurowanych dygnitarzy, oficerów i służby. Pojął momentalnie, że stan ten wywołała ciężka choroba dyktatora Salvatore. Pojął również to, że on, doktor Pablo Millero, los tych wszystkich ludzi trzyma w swych rękach. Jeżeli pozwoli zginąć dyktatorowi, zginą ministrowie i generałowie, zginie utrzymana geniuszem i wolą Salvatore czarna kohorta, siła, na której wsparte są urzędy i stanowiska. Jeżeli uratuje złożonego chorobą starca, uratuje również ministra Diego, generała Coiba i innych groźnych władców tego kraju. Jak więc postąpić? Co począć? Jaką podjąć decyzję?

Myśli kłębią się w głowie don Pablo. Nagle rodzi się decyzja śmiała i ryzykowna. Jest szansa, jest okazja, jedyna, być może — niepowtarzalna. Trzeba ją chwycić, trzeba ją koniecznie wykorzystać! „Wyleczę don Salvatore! Wyleczę go, przywrócę do sił i postawię na czele tej zgrai. Ale za cenę, którą im wyznaczę”.


Oto pański gabinet, doktorze — rozległ się głos oficera.

Don Pablo natychmiast ochłonął. Rzucił się do poustawianych wzdłuż ścian aparatów. Dotykał ich dłońmi, gładził pieszczotliwie, oczyszczał z kurzu.

Jeżeli miałbym być panu w czym pomocny, oto moja fala: „O. X. 85”, Proszę zanotować, doktorze — odezwał się major.

Pańskie nazwisko, majorze?

Gonzales.

Jeszcze jedno, majorze Gonzales, zanim mnie pan pożegna. Proszę mi powiedzieć, czy gabinet ten przylega do sypialni ekscelencji Salvatore i czy można wchodzić do niej stąd bezpośrednio.

Tak. Tu są drzwi. — Mówiąc to major nacisnął niklową dźwigienkę. W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ściana rozsunęła się bezszelestnie, tworząc szerokie przejście, przez które widać było leżącego na szerokiej sofie dyktatora.

Doskonale — szepnął don Pablo — doskonale, drogi majorze. Natychmiast zastosujemy elektrosen.

Sądzę, doktorze, że moja obecność jest teraz zbyteczna. Pozwoli pan, że go pożegnam. Życzę powodzenia.

Po wyjściu Gonzalesa Pablo zaczął montować aparaturę, której trzon stanowiły cztery generatory. Trwało to zaledwie kilka minut. Zdecydował się początkowo zastosować impulsy prądu elektrycznego w kształcie prostokątnym, by wywołać u chorego stan elektrosnu.

Zaczynamy zatem leczenie, doktorze Millero!

Pablo odwrócił się. Z tyłu stał minister Diego i obserwował z zainteresowaniem czynności lekarza. Wszedł do gabinetu niepostrzeżenie.

Tak jest, ekscelencjo. Zastosowałem ze względu na stan chorego natężenie zaledwie około stu mikroamperów. To w zupełności wystarcza. Zresztą, proszę sprawdzić. Don Salvatore śpi. Sen regeneruje jego siły. Z kolei zastosujemy elektrostymulację mięśnia sercowego. To będzie następna faza leczenia. Oczywiście zabieg ten przeprowadźmy z doktorem Soyela przy zastosowaniu elektronarkozy. Trzecią fazą, gdy zaistnieje konieczność, będzie operacja.

Zadziwiające — wyszeptał minister Diego.

Nic w tym nadzwyczajnego, ekscelencjo. Umieścimy po prostu chorego w polu elektromagnetycznym, którego fale przebiegają w kształcie zębów piły. Zresztą podobne pole wytwarza się i w tej chwili, tylko częstotliwość impulsów jest inna, a wykres prądu układa się, jak ekscelencja widzi na tym ekranie, w kształcie spiral. — Udzielając tych wyjaśnień don Pablo uśmiechnął się z zadowoleniem. Czuł, że imponuje prostackiemu ministrowi. Cieszył się w duchu, że może go wprawić w podziw i zdumienie. A przecież pokazał mu tak mało.

Przecież nie zademonstrował mu złożonego działania ulepszonych elektroencefalografów, rejestrujących na odległość najskrytsze myśli znajdujących się w pobliżu ludzi, hipnotyzerów elektronowych kierujących procesem myślowym i czynami człowieka, którego poddano by działaniu tych aparatów, elektromiografów, automatycznych rejestratorów i liczników wykreślających stan napięć duchowych oraz innych przyrządów, których części mieściły się w skrzyniach ustawionych wzdłuż ścian gabinetu.


Plany don Pabla


Od przybycia don Pabla do pałacu dyktatora Salvatore upłynęło kilka dni. Uczony miał pełne ręce roboty. Od wczesnych godzin rannych do późna w noc był bez przerwy na nogach. Sił jego nie wyczerpywały jednak ani wielogodzinne dyżury u łoża chorego, ani stała praca przy montowaniu i ulepszaniu skomplikowanej aparatury elektroleczniczej, ani wreszcie ciągłe napięcie myślowe. Nic nie zdołało osłabić jego energii. Chciał bowiem jak najszybciej przystąpić do realizacji swych zamierzeń, które straciły już początkową mglistość. Doktor obmyślił w najdrobniejszych szczegółach plan działania. Aparaty skonstruowane w cichym ustroniu villa bianca, które służyć miały człowiekowi, których zadaniem miało być zwalczanie ludzkich cierpień, postanowił wykorzystać dla uchwycenia władzy. Dzięki nim dokona rewolucji pałacowej. Wystarczy tylko, gdy wzmocni zasięg działania systemu połączonych urządzeń elektronicznych.

Zacznie niebawem. Wszystko w zasadzie ma do akcji przygotowane. Aparatura jest już zmontowana. Ustawione generatory wytworzą prądy o żądanych kształtach, na ekranach rejestratory i animometry wykreślą kolorowymi liniami myślowe procesy każdego, kogo on, doktor Pablo, zechce poddać eksperymentowi. Specjalny, podłożony pod linie alfabet przy naciśnięciu niebieskiego kontaktu przemieni się na płycie w dźwięki, w słowa, w zdania, zdradzające najtajniejsze zamiary, najskrytsze myśli i pragnienia każdego, kto tylko znajduje się w pałacu.

Lecz nie koniec na tym. Oto podłużna skrzynia z tubą wykonaną z materiału migocącego jak kryształ skomplikowanymi nacięciami. Wystarczy przesunąć wzdłuż czerwonej strzałki przełącznik, by tuba wysłała w przestrzeń niewidzialne fale hipnotyzujące. Fale dyktujące zgodnie z wolą operatora nakazy, polecenia, którym nikt nie może się oprzeć. Skrzynia ta to duma doktora Pabla. Skuteczność tego przyrządu sprawdził już wiele razy w villa bianca.

Doktor Pablo postanawia zacząć jutro. Leżąc obmyśla jeszcze raz całą akcję. Ufa swoim aparatom. Wierzy w ich precyzję, w nieomylność działania. Upaja się wizją zwycięstwa. On, przed kilkoma zaledwie dniami docent uniwersytetu, cichy, choć pełen ambicji młody uczony, staje dziś do walki z systemem dyktatora Salvatore. Przedtem ani mu się śniło, by przyrządy swe wykorzystać do tego celu.

Dopiero tu, w pałacu, zrodziła się ta idea. Dopiero tu, widząc ludzi, którzy trzęśli państwem, którzy decydowali o losie kilku milionów obywateli, powstało pytanie: dlaczego Salvatore, Diego, Coiba, a nie on jest rządcą tego kraju. Czym oni zasłużyli na ten przywilej? Czyż są od niego lepsi, mądrzejsi? Już jutro pytanie to zacznie się rozstrzygać. Już jutro okaże się, kto silniejszy.

Zacznie działać ostrożnie. Cały pałac znajdzie się w polu elektromagnetycznym. Ludzie przebywający w jego zasięgu zostaną poddani wpływowi impulsów. Zaczną więc wykonywać jego wolę. Oczywiście nie będzie działał gwałtownie, nie będzie żądał od swych przyrządów natychmiastowych rezultatów. Ma czas. Mieszkańcy pałacu nie mogą spostrzec, że działają, postępują i myślą tak, jak chce tego doktor Pablo. To byłaby katastrofa.

Trzeba działać nadzwyczaj ostrożnie. Nikt nie może zauważyć zmian w swym sposobie myślenia, zachowania się, reakcji. A to jest przecież łatwe. Wystarczy, że znajdzie się poza zasięgiem pola. Doktor Pablo wie o tym doskonale. Jest ponadto człowiekiem przewidującym. Jest uczonym, którego cechuje rozwaga. To prawda. Ale ponad tę rozwagę wybijać się zaczęła inna cecha jego charakteru, z której nie zdawał sobie dotąd sprawy. Jest nią żądza władzy, podporządkowania sobie milionów ludzi, rozkazywania, decydowania o losach państwa i narodu. To dopiero mogło zaspokoić jego ambicję, która jeszcze niedawno była jedynie ambicją uczonego dążącego do uzyskania sukcesów w dziedzinie nauki. Żądza ta jednak zrodzić się mogła u człowieka próżnego i pozbawionego skrupułów. I takim w istocie był don Pablo Millero.


Zwycięstwo


Dyktator Salvatore czuł się na tyle dobrze, że zaczął załatwiać niektóre sprawy państwowe i przyjmować ministrów oraz posłów zagranicznych, składających mu gratulacje z powodu tak szybkiego powrotu do zdrowia. W czasie oficjalnych audiencji Salvatore przedstawiał gościom doktora Pabla, nazywając go swym wybawcą, najlepszym przyjacielem, największym lekarzem wszystkich czasów. Don Millero chodził w glorii sławy. Otrzymał najwyższe odznaczenie państwowe — Order Złotego Kondora, katedrę elektrolecznictwa na uniwersytecie stołecznym oraz nagrodę państwową pierwszego stopnia za działalność szczególnie ważną dla dobra republiki. Nagroda ta prócz najwyższego wyróżnienia stanowiła niemałą korzyść materialną: don Pablo stał się właścicielem książeczki czekowej, uwalniającej go na całe życie od wszelkich kłopotów materialnych.

Warto leczyć dyktatorów” — pomyślał, gdy książeczkę tę wręczył mu minister Diego.

Te wszystkie wyróżnienia, nagrody i wyrazy wdzięczności, którymi go tak szczodrze w pałacu dyktatora darzono, już mu wszakże nie wystarczyły. Nie wystarczało mu nawet to, że Salvatore wprowadził go do rady przybocznej, że uczynił go równym ministrowi Diego, generałowi Coiba, generalnemu dyrektorowi finansów i ministrowi spraw wojskowych. Nie wystarczyło mu, że wszechmocny Salvatore mianował go ministrem — doradcą nadzwyczajnym, Ambicje don Millero sięgały dalej. Dawny docent pragnął większych zaszczytów.

Ambasadorowie i posłowie akredytowani przy rządzie dyktatora w lot pojęli, że Pablo jest nową, wschodzącą gwiazdą, że warto zyskać jego przychylność, że jest to człowiek o coraz to większych wpływach.

Nikt jednak z ludzi obserwujących jego zawrotną karierę nie wiedział naprawdę, dzięki czemu piął się on z każdym dniem coraz wyżej. Uważano powszechnie, że dzieje się tak wskutek wdzięczności Salvatore…

Tymczasem don Pablo wszystkie honory i zaszczyty zawdzięczał wyłącznie swym wspaniałym przyrządom. Od rana do nocy, od chwili budzenia się życia w pałacu aż do momentu udania się na spoczynek don Salvatore, doktor Millero czuwał nad pracą aparatury. Wyłączał ją tylko w czasie swej nieobecności w pracowni, gdy musiał brać udział w posiedzeniach rady lub towarzyszyć w czasie spacerów dyktatorowi.

W pierwszych dniach pobytu w stolicy doktor otoczony był ścisłym nadzorem. Z biegiem czasu jednak inwigilacja stawała się mniej ścisła. I wreszcie doszło do tego, że doktora nie śledzono zupełnie. Rola Gonzalesa ograniczyła się do ochrony don Pablo jako członka rządu przed możliwością napadu lub zamachu ze strony przeciwników Salvatore.

Don Pablo miał więc zupełnie wolne ręce. Mógł bez obawy przeprowadzać swe doświadczenia. Zresztą miał pewność, że nikt w pałacu nie rozumie pracy maszyn i aparatów, zapełniających jego laboratorium. Nic więc mu nie groziło. Przebywanie w pracowni, obserwowanie pracy posłusznych jego woli aparatów, wsłuchiwanie się w głosy, sączące się z mikromegafonów, śledzenie błysków pojawiających się na ekranach w postaci kolorowych punktów, których znaczenie on jeden tylko rozumiał, stanowiło dla doktora Pabla najwyższą rozkosz. Szczególnie lubił wsłuchiwać się w plątaninę cudzych myśli odtwarzanych w postaci dźwięków za pomocą aparatury fonicznej. Z nich odczytywał zamiary przeciwników, ich plany, zanim zyskały ostateczny kształt decyzji. Jeśli chciał, mógł je w każdej chwili pokrzyżować lub zdusić w zarodku. Wystarczyło, by rzucił jedno polecenie do membrany hipnotyzera. Wiele już razy uciekał się don Pablo do jego pomocy, po raz pierwszy zaś po przesileniu się choroby dyktatora.

Pewnego dnia wkrótce po swym wyzdrowieniu don Salvatore w rozmowie z ministrem Diego i generałem Coiba wysunął sprawę lekarza Pabla Millero. Całe szczęście, że doktor znajdował się w swej pracowni i że nastawiona była aparatura odbiorcza. Usłyszał więc całą rozmowę dokładnie.

Panowie — chrypiał w membranie starczy głos dyktatora. — Panowie, czuję się tak zdrowy jak nigdy przedtem. Wróciły mi siły. Starczy ich, mój Diego, na długie jeszcze lata.

Ekscelencjo — don Pablo poznał głos generała Coiba —cały naród składa za to dzięki opatrzności. Rozpogodziły się czoła i znowu błoga radość zapanuje w naszym kraju.

Hę! Hę! Hę! Nie przesadzaj, generale, nie przesadzaj. Powiedz raczej, co porabia mój wybawca, cudotwórczy don Pablo Millero.

Doktor przekręcił gałkę regulacji dźwiękowej, by uchwycić najmniejsze drgnienie głosu.

Millero, ekscelencjo, powinien być zadowolony. Zyskał światowy rozgłos. Leczył przecież z powodzeniem największego w historii naszego kraju męża. Powinien to sobie uświadomić.

Nie wiem, drogi Diego, czy to mu wystarczy. Czy to jest dostateczna satysfakcja.

Don Pablo wytężył uwagę.

Wobec tego, ekscelencjo, w jaki sposób należałoby doktora Millero usatysfakcjonować? — zapytał Coiba.

Pomyślcie, panowie. Pomyślcie. Jestem przecież doktorowi szczególnie zobowiązany.

Tak, to prawda, ekscelencjo — zaczął minister Diego. —Dlatego też sądzę, że… Santa Monica… Doktorowi zjeżyły się włosy na głowie. Te dwa krótkie słowa zawierały straszną treść. Santa Monica była więzieniem o okrutnej sławie. Ten, kto dostał się za jej stalowe bramy, ginął dla świata i ludzi. Ginęła o nim również pamięć.

Sądzę, że to jest dobra myśl — zasyczał generał Coiba.

Minister Diego, ekscelencjo, podał właściwe rozwiązanie.

Proponujecie więc, panowie, Santa Monica — zaczął na nowo Salvatore. — Hm, no dobrze. Niech tak będzie.

Don Pablo opanował zdenerwowanie. Był spokojny, zimny.

Proszę, generale Coiba, jeszcze dziś sprawę tę załatwić!

Nie, nie, nie! — rzucił doktor w membranę hipnotyzera.

To wystarczyło. Spiskująca trójka znalazła się natychmiast w zasięgu działania aparatu. Don Pablo był uratowany. Jednakże od owego dnia doktor starał się przebywać, szczególnie w początkowym okresie walki, stale w pracowni. Później, gdy niebezpieczeństwo nie było już tak groźne, pozwalał sobie na mniejszą czujność. Zresztą małe usprawnienie w aparaturze zwalniało uczonego z ustawicznej kontroli otoczenia. Don Pablo wprowadził do rejestratorów samoczynne zapisywacze i wywoływacze chwyconych myśli i rozmów. Teraz mógł spokojnie opuszczać pracownię, bo po powrocie rozwijająca się taśma magnetofonowa odtwarzała wiernie to wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności.

Tak więc don Pablo mógł wpływać nie tylko na procesy myślowe swych niedoszłych zabójców, ale również na ich postępowanie. Początkowo sączył w ich świadomość za pomocą hipnotyzera przekonanie, że on, Pablo, jest człowiekiem opatrznościowym, największym uczonym tej części świata, chlubą narodu. Z kolei spowodował, że zarówno Salvatore, jak i wszyscy z jego otoczenia zaczęli zasięgać jego rad w zakresie zagadnień państwowych.

Pozbawił cały gabinet dyktatora inicjatywy w myśleniu i działaniu. Wreszcie doszło do tego, że bez zezwolenia don Pabla nie przeprowadzano żadnej akcji, nie podjęto żadnej decyzji. Stawał się przez to faktycznym i prawie absolutnym rządcą kraju, wszechmocną szarą eminencją. Wreszcie zapragnął czarnego munduru dyktatora.

Salvatore był stary, Salvatore o osłabionej woli przestał być groźnym lwem, przed którym drżała stolica, kraj, przeciwnicy. ,,Salvatore musi odejść” — postanowił któregoś wieczoru don Pablo. Sytuacja dojrzała.

Aparaty zaczęły pracować ze wzmożoną siłą. Hipnotyzer obezwładniał dyktatora coraz bardziej. Po tygodniu stało się to, czego don Pablo z niecierpliwością oczekiwał.

Do sali recepcyjnej w pałacu dyktatora wezwani zostali ministrowie, gubernatorowie prowincji, wyżsi oficerowie oraz przedstawiciele państw obcych. Wszyscy oczekiwali w podnieceniu na wejście dyktatora. Wreszcie w drzwiach, prowadzących do apartamentów prywatnych, ukazał się w pełnej gali stary Salvatore. Szedł wspierając się na ramieniu don Pabla Millero.

Panowie! — wyszeptał pobladłymi, starczymi ustami. — Panowie! — powtórzył głośniej. — Pozwoliłem sobie wezwać panów dziś, gdyż pragnę zakomunikować im swoją nieodwołalną decyzję. Od jutra, panowie, wszelkie funkcje związane ze stanowiskiem głowy państwa przejmuje — tu Salvatore zatrzymał się na chwilę, żuł jakieś słowa, wreszcie podniesionym głosem powiedział: — przejmuje don Pablo Millero, wielki polityk, mąż stanu, człowiek godny tego urzędu. Panowie, jestem szczęśliwy, że złożyć mogę moją godność i odpowiedzialność za losy państwa w jego ręce. Jestem stary, pragnę odpocząć po trudach rządzenia. Zastąpi mnie człowiek młody o wielkim geniuszu…

Don Pablo stał spokojny i zimnym wzrokiem mierzył zgromadzonych na sali dostojników.


W gabinecie profesora Rosario


W zielonym Gracias, mieście tak zawsze cichym i spokojnym, panowało od kilku dni niezwykłe ożywienie.

Codziennie przed olbrzymimi ekranami telewizorów, ustawionymi w najruchliwszych punktach miasta, gromadziły się niezliczone tłumy. Spragnieni wiadomości ludzie z napięciem obserwowali uroczystości, które odbywały się w stolicy w związku z przejmowaniem władzy przez nowego dyktatora, i z zapartym tchem słuchali jego lakonicznych przemówień. Gdy gasły ekrany, rzucano się na dzienniki miejscowe. Połykano treść komunikatów donoszących o zmianach na czołowych stanowiskach w armii i rządzie.

Rozchwytywano rozsiewane z helikopterów i olbrzymich latających platform ulotki i odezwy. Każdego, kto w tych dniach przybywał ze stolicy, zmuszano do szczegółowych radiowych relacji. Do miasta ściągali plantatorzy, hodowcy bydła, robotnicy z zakładów garbarskich, górnicy i wrzaskliwi łowcy żółwi. Zaludniły się ulice, zatłoczyły hotele, kawiarnie i bary. Wszędzie prowadzono gorączkowe rozmowy, namiętne dyskusje. W rojne jak nigdy ulice Gracias spadała jedna wieść za drugą, a każda ważna, rozpłomieniająca nadzieje, wyzwalająca skryte do niedawna urazy, protestująca przeciwko krzywdzie i samowoli wczorajszych władców. Ze szczególną radością przyjęli mieszkańcy miasta wiadomość o podaniu się do dymisji ministra Diego, prawej ręki starego dyktatora. Z uczuciem ulgi dowiedziano się o przejściu w stan spoczynku generała Coiba, krwawego Coiba, sławnego z bezlitosnego tłumienia buntów. Entuzjazm ogarnął tłum, gdy olbrzymie tuby magnetofonów rozbrzmiewały wieścią, że don Pablo polecił otworzyć bramy zamku Santa Lucia i więzienia Santa Monica i wypuścić na wolność wszystkich więźniów politycznych, przeciwników dawnego dyktatora. Milczący dotąd ludzie otworzyli usta. Ze szczególną pasją atakowano don Salvatore. — Niech wraca, skąd przyszedł! — rozległy się okrzyki na ulicach stolicy. — Odejdzie on, zniknie z Wybrzeża Moskitowego niepokój i zbrodnia.

W okrzykach tych tętniła tęsknota za dniem, w którym nie trzeba będzie lękać się o życie. Ludzie marzyli, by wyjeżdżać ze śpiewem na dalekie wody karaibskie, zrywać owoce z palm, cieszyć się życiem, śmiać się i tańczyć na zakończenie zbiorów trzciny cukrowej. Dlatego też zmiany w stolicy przyjęli wszyscy z uczuciem prawdziwej ulgi i głębokim zadowoleniem. Wszystkim wydało się nagle, że jakaś cudowna ręka zdjęła z ich grzbietów gniotący ciężar.

Prostowały się plecy, radością pałały twarze, śmiały się oczy. Ale nade wszystko górowało uczucie dumy. Obywatele Gracias dumni byli z don Pabla. Szczycili się, że najwyższym dostojnikiem w kraju, głową państwa jest człowiek, który chodził ulicami ich miasta, który rósł, działał i pracował na ich oczach. Wielu mieszkańców Gracias odwiedzało nieraz zatopioną w gaju palm kokosowych villa bianca, wielu z nich ściskało dłoń wysokiego, przystojnego doktora, dziękując mu za porady lekarskie, wielu spotykało go na dalekich, pieszych wędrówkach za miastem.

Równie żywo i gorąco, równie namiętnie przeżywał zmiany, jakie nastąpiły w stolicy, stary uniwersytet. W korytarzach i w salach wykładowych, w aulach i gabinetach, wśród młodzieży akademickiej i profesorów trwały nie kończące się rozmowy, urząd dyktatora objął przecież jeden z wykładowców, niedawny kolega, chluba fakultetu.

Znam go od dziecka — mówił cicho, smutnie zwiesiwszy głowę, profesor Rosario. — Znałem jego ojca, który przywędrował tu do nas z dalekiej Europy. Uciekł z Niemiec, z kraju, który przegrał wojnę. Musiał opuścić ojczyznę, bo groził mu sąd za jakieś przewinienia. Przyjęliśmy go, nie pytając o nic. Ożenił się z dziewczyną z naszego miasta. Pablo był jego jedynym synem. Jakżeż go lubiłem. Często przybiegał do mnie. Był nadzwyczaj rozwinięty, miał fantastyczną pamięć. Ten zdumiewający chłopak zachwycał zdolnościami, niepokoił jednak chorobliwą wprost ambicją, która przeszkadzała mu w stosunkach z kolegami i nie zjednywała przyjaciół. Był niezmiernie trudnym dzieckiem, o czym przekonałem się sam, gdy ojciec jego umierając prosił mnie o dalszą opiekę nad synem.

Pablo zdradzał od najwcześniejszych lat zainteresowanie techniką. Nie sprzeciwiałem się więc, gdy postanowił studiować na politechnice. Później, gdy został inżynierem elektrotechnikiem, opanowała go nieprzeparta chęć poświęcenia się naukom medycznym. I tu nie stałem mu na przeszkodzie, aczkolwiek nie rozumiałem tej nagłej zmiany zainteresowań. Później pojąłem to dokładnie. Zdałem sobie sprawę z ogromu zamierzeń, które kłębiły się w niespokojnej głowie Pabla. Zapragnął zrewolucjonizować medycynę. Uważał, że dotychczasowe osiągnięcia w tej dziedzinie to jedynie kontynuacja, to podążanie utartymi drogami. „Leczyć należy nie środkami chemicznymi — głosił uparcie Pablo. — Tu powinna wstąpić elektryczność, elektronika”. Realizacja tego zamierzenia stała się jego idée fixe. Nie rozumiem więc zupełnie tego, co się stało. Przecież Pablo nie interesował się zupełnie polityką. Poza nauką i eksperymentowaniem, w które wtajemniczał tylko niewielu spośród nas, nic dla niego nie istniało. Skąd więc ten nagły zwrot! I jakie siły wysunęły go na to wysokie stanowisko?

Czyżbyś nie był zadowolony? — spytał profesora kolega uniwersytecki, dziekan wydziału. Juarez.

Nie jestem zadowolony, drogi Juarezie, nie jestem. Pablo powinien znajdować się wśród nas. Miał tu wspaniałe warunki pracy. Obawiam się, że w stolicy, otoczony pochlebcami, zabrnie w machinacje polityczne i prędzej czy później skończy tak, jak jego poprzednicy. W ciągu ostatnich piętnastu lat mieliśmy przecież aż ośmiu dyktatorów. Czyż może go czekać inny los?

Przyjaciele długo jeszcze rozmawiali. Profesor Rosario był niepocieszony. Gdy opuszczał gmach uniwersytetu, zapadał już zmrok. Szybko nadchodziła noc. Od morza niósł się daleki poszum. Don Rosario zwiesiwszy głowę zdążał głęboko zamyślony w kierunku dzielnicy profesorskiej. Raptem przystanął.

Czyżby? — wyszeptał.

Gdyby ktoś obserwował starego uczonego z boku, spostrzegłby, że jego smutna twarz pokryła się bladością. Nagle profesor ruszył, przyśpieszając kroku, w kierunku morza. Przypomniał sobie, że kiedyś don Pablo demonstrował mu działanie jednego ze swych przyrządów. Przed oczyma starca ukazał się wtedy niezapomniany widok. W małym pokoju, przedzielonym szybą lustrzaną, Rosario zobaczył nagiego, chudego człowieka.

Profesorze — powiedział wówczas Pablo — proszę spojrzeć! Ten człowiek zacznie za chwilę tańczyć. O, proszę” — don Pablo nacisnął jeden z guzików na czarnej tarczy przyrządu i po upływie kilku sekund pacjent zaczął wykonywać ruchy przypominające sambę. ,,Zaręczam panu, że nigdy w życiu człowiek ten nie tańczył samby. A teraz zacznie skakać.” I znowu przyciśnięcie jakiejś gałki spowodowało, że nagi człowiek począł wykonywać długie susy. „To jest elektrogimnastyka, profesorze. Przyrząd ten powoduje, że poddany jego działaniu osobnik zmuszony jest do wykonywania najprzeróżniejszych czynności” — w głosie don Pabla tętniła duma i chełpliwość.

Stary profesor idąc wśród ciemności przypomniał sobie ze wszystkimi szczegółami tę odrażającą scenę. Pamiętał, co mówił mu wtedy Pablo: ,,Aparat, profesorze, jest sprzężony z elektroencefalografem. W umyśle badanego powoduje on procesy myślowe, które ten uważa za własne. Ulega po prostu sugestii. I absolutnie nie zdaje sobie sprawy, że to, co robi, jest co najmniej dziwne. Można więc, jak pan widzi, zmusić człowieka do wykonywania nie tylko określonych czynności, ale nakazać mu, by w odpowiedni sposób myślał”. Profesor był wstrząśnięty.

Pablo — powiedział wtedy — zbudował rzecz wielką, ale i zarazem straszną. W rękach lekarza jest to wspaniała zdobycz. Ale w rękach złoczyńcy… nie, nie chcę nawet myśleć”.


Profesor Rosario znalazł się w gaju palmowym. Znał tu każde drzewo. Szedł pewnie. Tak, tu powinien być podjazd. Zaskrzypiał żwir pod nogami. Wokół panowała pustka. Villa bianca. Wszedł ostrożnie po schodach, pchnął drzwi i nacisnął kontakt. Światło elektryczne ukazało wnętrze domu. Wszędzie panował nieład. Pootwierane drzwi, w pośpiechu wypróżnione skrzynie w laboratorium. Ani jednego przyrządu.

Profesor był wstrząśnięty. Zrozumiał wszystko w jednej chwili. Don Pablo Millero zdobył władzę dzięki swemu wynalazkowi.

Stary profesor stał dłuższą chwilę blady. Opuścił ramiona. Przybyło mu wiele lat. Wzbudzał litość. Stał jak nad grobem ukochanej istoty, której powrót jest niemożliwy.


Tymczasem w stolicy…


Tymczasem w stolicy nowy dyktator Pablo Millero coraz energiczniej przystępował do pełnienia swych obowiązków. Z miejsca pojął, że aby rządzić tym krajem, trzeba nie lada siły, pomysłowości i woli.

Trzeba przede wszystkim postępować ostrożnie, wymierzać każdy krok, ważyć każde słowo. Nikomu nie mógł ufać. Nadskakująca gorliwość, przymilne uśmiechy, grzeczność uprzedzająca każde życzenie — wszystko to wydawało mu się nienaturalne. Był pewny, że gdyby osłabił czujność lub gdyby aparatura uległa uszkodzeniu, panowanie jego w tym kraju nie trwałoby długo. Ale nie chciał o tym myśleć. Władza upajała go, przenosząc w królestwo przeżyć dotąd nie znanych. Nikomu nie podlegał. Rozkosz rozkazywania, świadomość, że jedno jego skinienie stanowi o życiu lub śmierci ludzkiej — była źródłem nie znanego dotąd szczęścia. Nie chciałby za nic utracić zdobytej władzy. Pragnął dzierżyć ją aż do końca swoich dni. Ale w tym niespokojnym kraju, tak rozdzieranym namiętnościami, tak skłóconym, jakżeż łatwo o bunt, rewoltę, przewrót. Sam przecież doskonale wie, jak zastraszająco łatwe było usunięcie Salvatore. Przecież może narodzić się i jego przeciwnik. Należy więc ugruntować władzę. Należy podporządkować sobie wszystkich. Wybić przeto trzeba przeciwnikom z głów chęć oporu, zniszczyć w zarodku każdy, najmniejszy nawet przejaw wrogości.

Łatwo to zrobić z poszczególnymi ludźmi. Zresztą don Pablo już to uczynił. Usunął ministrów, generałów, podporządkował sobie wyższych urzędników. Tych miał pod ręką w pałacu, w którym mieściły się poszczególne resorty, najwyższe urzędy, znajdowali się w zasięgu działania aparatów, byli więc pozbawieni własnej woli. Sam dyktował ich myśli, decydował o ich zachowaniu. Ale jak postąpić z całym narodem, z odległymi miastami, z instytucjami w dalekich prowincjach, urzędami, ośrodkami fabrycznymi, gdzie nie dociera wpływ i działanie jego aparatury?

Don Pablo znalazł i na to sposób. Był to pomysł dość skomplikowany, jednakże jego realizacja usuwała na zawsze groźbę przewrotu, gruntowała władzę dyktatora, zabezpieczała ją przed wszelkimi niespodziankami. Sprawa polegała na tym, by całe państwo, najdalsze ośrodki, wszystkie miasta znalazły się w polu elektromagnetycznym. Zatem cały kraj pokryć należało siecią specjalnych urządzeń.


Krotka narada


Panowie, przystępujemy do olbrzymiego dzieła, które położy kres wszelkiej niedoli narodu. Liczę na panów współpracę — kończył don Pablo. — Liczę, że oddacie tej sprawie swe siły, zdolność, talent. Każdy z was obdarzony jest moim zaufaniem i wszelkimi pełnomocnictwami. Proszę po powrocie do swych zakładów pracy przystąpić niezwłocznie do działania. Oczekuję jak najszybszego zrealizowania poruszonych na tej konferencji problemów…

Na sali rozległy się oklaski, zgotowano głośną owację na cześć dyktatora. Mimo że końcowy fragment przemówienia don Pabla utrzymany był w tonie kurtuazyjnym, brzmiał w nim rozkaz, któremu nikt nie mógł się sprzeciwić.

Dyktator przemawiał z trybuny górującej znacznie ponad audytorium. Każdy jego gest, każde poruszenie śledziły dziesiątki wpatrzonych w niego oczu. Ze wszystkich wyzierało służalcze oddanie. Pablo śledził zebranych z natężoną uwagą. Inżynierowie, kierownicy zakładów przemysłowych, fabryk siedzieli w fotelach, w które wmontowano aparaty elektrosugestii. Wiedział, że poddani działaniu tych aparatów ludzie będą bez szmeru i sprzeciwu wykonywać polecenia dyktatora przez określony czas. Czas ten wynosi dokładnie 3 miesiące. Po upływie tego czasu należy ich znowu zebrać i ponownie „naładować”.

Konferencja trwała przez cztery dni. W olbrzymiej sali strzeżonej przez policję ciągnęły się długie narady. Don Pablo szkicował na dużej tablicy wykresy, które kopiowali zebrani inżynierowie. Wiedział również, że dla zachowania tajemnicy należy później wszystkich uczestników poddać innemu eksperymentowi, w którego wyniku popadną w stan amnezji. Utracą pamięć. Wszystko więc będzie w porządku.

Gdy wykonają polecenia, do których w tej chwili są psychicznie i umysłowo zmobilizowani, zgromadzi ich tu znowu i odbierze im pamięć. Nie będą nawet wiedzieli, że sami stanowili narzędzie działające przeciwko sobie.

Owacje trwały długo. Don Pablo stał przy pulpicie i naciskając to ten, to inny guzik wywoływał zamierzone reakcje tłumu. Śmiał się w duchu z poważnych, szczerych, doświadczonych pracowników nauki i techniki, którzy zachowywali się jak dzieci. Sprawdzał w ten sposób jeszcze raz już po wielokroć sprawdzony system. Impulsy pola elektromagnetycznego zmuszały zebranych do wykonywania odpowiednich ruchów, gestów, okrzyków. Upewniał się, że wszystko pójdzie torem wytyczonym przez jego geniusz. Stał i uśmiechał się do wiwatującego tłumu, a zarazem pogardzał nim. Byli mali, bezsilni, a on, wielki dyktator, panował nad nimi wszechwładnie.


Gdy gasną światła


Gdy gasną światła w stolicy, don Pablo nie przerywa swej pracy. Zewsząd napływają meldunki. Prace postępują zgodnie z planem. Ale to dopiero połowa dzieła, dopiero połowa drogi don Pabla. Ileż wysiłku i trudu! Nikt nie przypuszcza, że dyktator śpi zaledwie po dwie, trzy godziny na dobę, że spieszy się z uruchomieniem aparatury, której działanie obejmie cały rozległy kraj.

Don Pablo siedzi w swym gabinecie, w którym krząta się kilkunastu ludzi. Rozstawiają oni wzdłuż ścian wysokie tablice sterownicze. Dyktator sam dozoruje. Kieruje montażem. Nad ranem praca jest skończona. Don Pablo prosi swych pracowników do przyległego apartamentu.

Proszę za mną — odzywa się zmęczonym głosem. — Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek i kieliszek dobrego wina.

Weszli do olbrzymiego pokoju, którego środek zajmował wielki stół. Naokoło stołu krzesła. Spodziewano się, że za chwilę służba poda posiłek. Jakież jednak było zdziwienie zebranych, gdy natychmiast po zajęciu miejsc z wnętrza stołu jak z zaczarowanej kuchni zaczęły się wyłaniać coraz to inne przysmaki. Don Pablo obserwował zdumienie malujące się na twarzach zebranych.

To nic nadzwyczajnego, proszę panów. Jest to stół elektronowy. Działa on na prostej zasadzie. Wystarczy, że wypowiem żądanie. Membrana odbiera fale głosowe i przekazuje treść żądania do aparatury elektronowej, sterującej zespołem urządzeń elektromechanicznych znajdujących się wewnątrz tego stołu. Tam znajduje się swego rodzaju kuchnia, przygotowująca owe potrawy, które mam nadzieję, panom smakują.

Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad stołem zapaliło się niebieskie światełko.

Przepraszam — wzywają mnie.

Po chwili był w sąsiednim gabinecie. Nikt go nie wzywał. Podszedł do małego ekranu, na którym odbijał się obraz. Widać było siedzących przy stole gości. Uśmiechając się włączył podobny do archaicznego budzika aparat. Rozległo się ciche brzęczenie. Pablo wpatrywał się uważnie w ekran. Goście zgromadzeni przy stole zaczęli nagle zasypiać. Po chwili pogrążeni byli w głębokim śnie. Strzałka przesuwała się wolno w kierunku cyfry 15. Gdy ją osiągnęła, włączył inny aparat. Goście zaczęli przecierać oczy i spoglądać na siebie ze zdumieniem, nie rozumiejąc, skąd się tu wzięli.

Trzeba do nich wyjść — wyszeptał Pablo. — Trzeba im coś powiedzieć. Nie pamiętają, co przez całą noc robili. Muszą więc wiedzieć, dlaczego tu się znajdują.

Trochę za mocne wino, prawda, proszę panów. Napracowaliśmy się solidnie. Byliśmy zmęczeni i trunek na niektórych z panów podziałał. Ale obicia, które założyliście, są wspaniałe. Remont sali udał się znakomicie. Bardzo panom dziękuję. Intendent pałacu wypłaci odpowiednie wynagrodzenie. Żegnam panów.


Departamenty


Don Pablo wkroczył do olbrzymiej, wyłożonej białymi taflami sali. Była to raczej długa hala z mnóstwem pulpitów, oszklonych gablot, ekranów, rur przypominających teleskopy astronomiczne lub przywodzących na myśl muzealne gramofony, zegarów o nieruchomych wahadłach i wielu czarnych tablic, na których ukazywały się kolorowe linie punktowane co chwila mknącym szeregiem światełek.

Twarz don Pabla pałała zadowoleniem. Szedł powoli, splótłszy ręce na piersiach, z głową dumnie wzniesioną.

Wzrok jego zatrzymywał się na tarczach zegarów, na wykresach i wahaniach wskazówek. Dyktator stanął na małej w szachownicę ułożonej platformie, która uniosła go natychmiast na wysokość około 3 metrów, po czym przesunęła się w kierunku małej stalowej balustrady okalającej wyłożoną puszystym dywanem galeryjkę. Stąd roztaczał się widok na całą halę. Było to ulubione miejsce don Pabla. Tu spędzał po kilka godzin dziennie. Stąd rządził swym państwem i upajał się władzą.

Dwa lata minęły od chwili objęcia władzy. Don Pablo nie ma czasu na wspomnienia. Nie było w jego państwie kronikarza, który zanotowałby dla potomności wszystkie fakty i zdarzenia z tego okresu. A przecież stało się tak wiele. Reforma szła za reformą. Zarządzenie za zarządzeniem. Zlikwidowano policję i straż więzienną, rozpuszczono do domu wojsko, zwolniono ze służby oficerów, rozwiązano sądy, zniesiono wysokie urzędy, departamenty i ministerstwa.

Początkowo decyzje te wywoływały zdumienie i niepokój. Sądzono, że wzrośnie przestępczość, że na kraj napadną wrogie armie, że obywatele nie będą płacić podatków, że przeciwnicy dyktatora podniosą głowy. Nic się jednak takiego nie stało. Wypuszczeni z więzień przestępcy nie powrócili do swego procederu. Dwa razy tylko za rządów don Pabla wtargnęły na terytorium kraju wojska północnego sąsiada. Jednakże w pierwszym przypadku już po jednym dniu złożyły broń i oddały się w niewolę, aczkolwiek przeciwko nim nie stanął żaden żołnierz don Pabla. Na wieść o napadzie dyktator w gronie kilku tylko osób wyjechał na pole bitwy. Tam czekał na niego pancerny helikopter. Unosząc się w nim nad pozycjami wroga Pablo skierował przeciwko nieprzyjacielowi swe aparaty.

Hipnotyzory i animatory wygrały bitwę. Zmusiły wojska przeciwników do złożenia broni. Don Pablo był dla nich pobłażliwy. Odbył tylko triumfalny powrót do stolicy na czele armii jeńców, po czym rozpuścił ją do domów.

Tak, don Pablo nie boi się niczego. Nie wie, co to niepokój. Jest pewny swej władzy. Panuje nad czynami i wolą kilku milionów ludzi, rządzi ich działaniem i myślą, włada ich świadomością, a nawet snem. Włada poprzez zespół genialnych przyrządów zapełniających tę salę, poprzez aparaturę obejmującą cały kraj.

Tu w tej dużej sali znajduje się urządzenie sterujące skomplikowaną aparaturą wytwarzającą odpowiednie pole elektromagnetyczne. Urządzenie to nazywa don Pablo imperorem generalnym. Imperor dzieli się z kolei na szereg departamentów działających we wzajemnych powiązaniach. Wszystkie stanowią jak gdyby obwód zamknięty, w którym działanie jednego departamentu warunkuje czynności pozostałych. Oto podstawowe z tych departamentów: departament spraw wewnętrznych, departament psychologii, departament wojny i departament finansów. Każdy z nich samoczynnie, automatycznie, bez udziału człowieka spełnia odpowiednie funkcje. Wszystkie urządzenia działają z największą precyzją, niezawodnie.

Oto na przykład, w jaki sposób działa departament spraw wewnętrznych. Mieści się on w przedniej części hali, oddzielony od następnego z departamentów zieloną liną. Całe urządzenie składa się z trzech olbrzymich tablic i jednego kwadratowego ekranu z wyskalowanym układem współrzędnych. W tablice wmurowane są aparaty–rejestratory nastrojów panujących w społeczeństwie, sądów, opinii, stanu napięć duchowych. Ilość tych zegarów odpowiada ilości obwodów administracyjnych, na które zostało podzielone całe państwo. Zegary te przekazują dane do tak zwanego przelicznika cnót i wad, w którym zostaje wykalkulowana przeciętna stanu moralnego narodu, ukazująca się na ekranie w postaci czerwonej linii przebiegającej odpowiednio w układzie współrzędnych. Jeżeli linia ta, będąca graficznym obrazem nastrojów społeczeństwa, osiągnie punkt kulminacyjny, to znaczy dozwoloną przez wolę wynalazcy granicę, momentalnie zaczyna działać aparatura departamentu psychologii. Departament ten to zespół hipnotyzerów o dalekim zasięgu, animatorów oraz dyspozytorów, którym podporządkowane są baterie hipnotyzerów i animatorów rozsiane po całym państwie.

W praktyce wygląda to mniej więcej tak. Oto w dalekim Tamalan lub Piraca ludzie zaczynają sarkać, że w kraju panuje nadal głód, że wzrasta liczba bezrobotnych, że fabryki budują tajemnicze przyrządy i aparaty zamiast rzeczy ułatwiających życie. Zresztą niekoniecznie ludzie muszą o tym wszystkim mówić, wystarczy, że pomyślą.

Natychmiast, ponieważ znajdują się w zasięgu rejestratorów encefalograficznych, myśli ich zostaną uchwycone i przekazane do centrali departamentu spraw wewnętrznych.

Tu, jeżeli sprawa jest poważna i wymaga natychmiastowej interwencji, zapada decyzja, jakich użyć środków. Z departamentu spraw wewnętrznych przebiega błyskawicznie polecenie do departamentu psychologii.

Dyspozytory zostają wprawione w ruch. We wszystkich kierunkach biegną fale radiowe. Do najodleglejszych zakątków kraju, jeżeli zachodzi potrzeba, lub też tylko w żądanym kierunku, gdzie istnieje groźba wybuchu. Tam natychmiast zaczynają działać hipnotyzory. Rejon zagrożony objęty zostaje polem elektromagnetycznym. Drgania impulsów układające się w kształt rombów przywracają wiarę w wielkiego dyktatora. Jeśli zajdzie potrzeba, drgania przybierają postać specjalnych spiral. Wówczas wzmaga się w kraju entuzjazm, chęć do największych poświęceń, uczucia patriotyczne. Jeżeli konieczne są nastroje wrogości w stosunku do przeciwników, impulsy układają się elipsoidalnie.

Na podobnych zasadach działa również departament wojny. Aczkolwiek państwo don Pabla nie ma ani jednego żołnierza pod bronią, jest dobrze strzeżone. Przekonali się o tym niespokojni i zaborczy sąsiedzi.

Wzdłuż granic od strony lądu i morza ustawione są jak baterie dział przeciwlotniczych dobrze zabezpieczone defenzory wytwarzające szeroki pas nieprzerwanego pola elektromagnetycznego. Defenzory normalnie są nieczynne. Wystarczy jednak, że właściwy rejestrator w departamencie bezpieczeństwa odbierze sygnał alarmu, a z centrali, z imperora popłynie rozkaz, który natychmiast uruchomi mechanizmy defenzorów. Wytworzy się w tej samej chwili pole elektromagnetyczne o specjalnych właściwościach. Nieprzyjaciel, który by znalazł się w jego zasięgu, rzuci broń i odda się do niewoli. O skuteczności tego systemu obrony przekonał się kilka miesięcy temu po raz wtóry północny sąsiad państwa don Pabla. Oto dowiedziawszy się, że granice nie są strzeżone, wyruszył kilkoma korpusami pancernymi, sforsował rzeki i rozlał się szeroką falą po okolicznych polach. Stolica święciła wtedy wielką uroczystość urodzin dyktatora. Wiem przed wiwatującymi tłumami ukazał się na balkonie pałacu don Pablo Millero.

Rodacy! — rozległ się nagle jego głos, spotęgowany tubami megafonów. — Muszę zakomunikować wam smutną wiadomość. Oto wróg pogwałcił nietykalność naszych granic. Ale drogo za to zapłaci…

Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad jego głową czyjeś niewidzialne ręce rozpięły biały ekran telewizora.

Za chwilę — ciągnął don Pablo — armia awanturników przestanie być groźna. Spójrzcie! — zawołał wskazując ręką czworokąt ekranu.

Zgromadzeni zobaczyli krótki film. Trwał on zaledwie parę minut. Przez pola sunęły czołgi, ciągnęły długie kolumny artylerii, maszerowała zmęczona piechota. Raptem wszystko się zatrzymało. Zamarł wszelki ruch, uczyniło się cicho i… tysiące rąk wyciągnęły się w górę.

W tej chwili rzucą broń! — zawołał don Pablo.

Rzeczywiście! Karabiny legły z chrzęstem pod nogami piechoty.

Za chwilę podpalą czołgi i działa — brzmiał głos dyktatora — po czym rozwiną białe flagi na znak poddania się i pod dowództwem swych oficerów ruszą do niewoli. Tak się stało!

Wielki jest nasz dyktator! Wielki jest don Pablo! Niech żyje nasz wódz!

W odpowiedzi na te okrzyki don Pablo przesłał tłumom radosny uśmiech. Cieszył się nie tyle z uznania i zwycięstwa, ile z poczucia swej siły, swej wielkości, swej mocy, której nic nie zdoła pokonać i której nic nie potrafi się oprzeć.

Gdy don Pablo przebywa w sali departamentów, w genialnie skonstruowanej galerii przyrządów, duma rozpiera jego serce. Tu popada w stan błogiej kontemplacji, niczym nie zmąconego zadowolenia. Ciche brzęczenie aparatów, błyski zegarów, kolorowe linie na ekranach zdradzają potężną pracę wielkiego mózgu mechanicznego, kierującego samodzielnie życiem państwa.

Jakżeż chętnie podzieliłby się don Pablo swą radością z kimś bliskim, z kimś, kto by go rozumiał. Jakżeż byłby zadowolony, gdyby w zawieszonej nad halą imperatora loży znalazł się stary, dobry profesor — don Rosario. Radość zyskuje dopiero wtedy pełny kształt, gdy można ją z kimś dzielić lub choćby wtedy, gdy wzbudza zazdrość innych. Don Pablo mimo swych genialnych zdolności był człowiekiem próżnym. Chciał być podziwiany. Mógł to oczywiście uczynić, posługując się odpowiednią aparaturą, ale byłoby to graniem komedii przed samym sobą.

Wyruszy pan do Gracias — zwrócił się pewnego dnia dyktator do swego adiutanta, komandora Albedo. — Wyruszy pan jeszcze dziś i odnajdzie tam profesora don Rosario, aby wręczyć mu list oraz maleńką paczkę. Misję tę proszę traktować jako zadanie niezwykle ważne, zadanie natury państwowej.

A jeśli profesora Rosario w Gracias nie zastanę?

Jest pan oficerem, komandorze. Otrzymuje pan rozkaz: stawić się z profesorem Rosario w stolicy w ciągu miesiąca. Rozkaz musi być wykonany. Liczę na pana, komandorze.


Daleko od brzegu


Jaki jest zasięg stacji w Rewila Cigedo? — spytał Albano Rosario profesora Bolize.

Stacja hipnotyzerów, don Rosario, która wznosi się na wzgórzu w pobliżu Rewila Cigedo, nie może mieć większego zasięgu niż 150 mil.

Jesteśmy bezpieczni.

Oczywiście, profesorze. Naszą wyspę dzieli od wybrzeży kraju ponad tysiąc mil.

Tak, rzeczywiście, drogi przyjacielu — w głosie don Rosario czuć było przygnębienie. Ten czerstwy jeszcze niedawno człowiek miał wygląd steranego życiem starca.

Gorący patriota oddany bez reszty nauce, szlachetny i skromny, bolał nad losami swej ojczyzny, bolał również nad losem swego wychowanka don Pabla Millero. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Ojciec Pabla powierzył mu los swego dziecka. Tymczasem dziecko to stało się hańbą jego życia. Dlaczego nie umiał wychować go na szlachetnego człowieka?

To moja wina” — po wielekroć powtarzał sobie profesor.

W jeszcze większym stopniu niepokoiły go wieści, które napływały z ojczyzny. Przed oczyma stoją mu stale czerwone rzędy liter artykułu jednego z dziennikarzy zagranicznych, który zwiedzał ojczyznę profesora w kilka miesięcy po objęciu władzy przez don Pabla Millero.

Sytuacja materialna ludności jest wprost beznadziejna. Inwestycje, które przeprowadza i zamierza przeprowadzić dyktator, pożerają olbrzymie sumy. Naród cierpi nędzę. Oddaje bez szemrania plony swoich pól, pracę swych rąk, oszczędności, wszystko, co ma, dyktatorowi. Żyje jak gdyby w narkozie, w stanie ogłupienia. Wzbudza dla siebie litość, a nienawiść do człowieka o chorobliwej żądzy panowania. W ojczyźnie Don Pabla mieszka parę milionów biednych, jakże biednych ludzi.”

Narodowi naszemu — przerywa rozmyślania don Rosario — grozi zagłada. Grozi, profesorze, śmierć umysłowa. Należy temu położyć kres. Każda chwila zwłoki to krzywda, która spotyka naszych braci i siostry. Krzywda niezawiniona!

To prawda, drogi Rosario. Ale co my poczniemy? Co należy w tej sytuacji robić? Jakie podjąć kroki?

Zapanowało milczenie. Starcy pochylili głowy, pogrążając się w rozmyślaniu. W pewnej chwili zostało ono przerwane. Do gabinetu wszedł młody asystent profesora Rosario.

Ktoś do pana, profesorze, w pilnej sprawie. Czy ‘noże go pan przyjąć?

Któż to jest?

Mówi, że chce się koniecznie z panem widzieć, że przybył tu od dyktatora don Millero.

Co? Od docenta Millero? — profesor Rosario poderwał się z fotela. — Czego chce?

Uspokój się, przyjacielu! Trzeba go przyjąć — odezwał się profesor Bolize. — Ciekawe, z czym przybywa.

Dobrze zatem, niech wejdzie.

Po chwili profesor Albano Rosario drżącymi rękami rozrywał kopertę, w której znajdował się list dyktatora.

Kochany profesorze — zaczął czytać don Rosario. — Uprzejmie proszę o wnikliwe przeczytanie tego listu i przychylne ustosunkowanie się do prośby, z którą zwraca się do Pana jego uczeń i wychowanek. Zapraszam Pana gorąco do odwiedzenia mnie w stolicy naszego kraju. Pragnę podzielić się z Panem wieloma projektami i ideami, które służyć mogą ojczyźnie. Wiem, że może mieć Pan wiele zastrzeżeń, jeśli chodzi o system, który zastosowałem w organizacji państwa. Chciałbym się przed Panem wytłumaczyć. Wiem również, że może Pan nie popierać metod, do których się uciekłem, by uchwycić władzę. Sądzę jednak, że mój Profesor łatwo mnie zrozumie i wytłumaczy przed samym sobą. Zapraszam Pana gorąco, proszę przyjechać. Oddawca tego listu wręczyć ma Panu mały aparacik, który zabezpieczy Pana całkowicie przed działaniem pól. Jest to tak zwany niwelator, zbudowany na zasadzie interferencji. W promieniu kilkudziesięciu metrów wytwarza się wokół aparatu strefa neutralna, której nie zdoła przeniknąć żadna fala elektromagnetyczna. Musiałem go zbudować, by uniezależnić się od wpływu aparatury, którą stworzyłem.

Profesorze, nie obawiam się aparatu tego przesłać Panu, gdyż wiem, że nie wykorzysta go Pan przeciwko mnie. Zresztą nie zdoła tego uczynić nikt, gdyż jestem przygotowany na każdą ewentualność. Po prostu niwelator działa na takich półprzewodnikach, których nikt poza mną nie potrafi wytworzyć.

Kochany Profesorze, jeśli przesyłam Panu niwelator, czynię to dlatego, by Pan zrozumiał, że mam jak najlepsze intencje. Pragnę, żeby zobaczył Pan wszystko, czego tu dokonałem, i ocenił obiektywnie moją najlepszą wolę i chęci. Będzie Pan gościem uprzywilejowanym i z niecierpliwością oczekiwanym. Gdyby pobyt w stolicy państwa Panu nie odpowiadał, będzie Pan mógł ją w każdej chwili bez przeszkód opuścić. Zaręczam to słowem oraz wdzięcznością, którą jestem Panu winien. Liczę, Drogi Profesorze, godziny, które mnie dzielą od spotkania z Panem. Oczekuję Pana z niecierpliwością zawsze ten sam Pablo Millero”.

I cóż, drogi przyjacielu — wyszeptał don Rosario składając list. — Cóż o tym sądzisz?

Trzeba się zastanowić — odparł don Bolize.

Drogi panie — profesor zwrócił się do wysłannika dyktatora. — Zechce pan odpocząć po podróży. Jutro dam panu odpowiedź. Dobrej nocy.

Zdecydowałem się jechać, może uda mi się zapobiec złu. Może zdołam przekonać don Millero, by zaprzestał swych niecnych praktyk — mówił profesor Rosario w kilka godzin po przybyciu wysłannika dyktatora.

Nie sądzę, przyjacielu — odparł don Bolize. — W każdym razie podróż ta będzie pożyteczna, jeśli oczywiście nic się panu nie stanie.

Jestem stary, bardzo stary. Niewiele już dni przede mną. Ryzyko więc niewielkie. Pojadę.


W rok później


Każdy z was, przyjaciele, otrzymał szkic sytuacyjny oraz plan działania. „La Managua” podnosi za godzinę kotwicę i bierze kurs ku zachodnim brzegom naszej ojczyzny. Przestudiujcie plan tak, by znać na pamięć każdy jego punkt. Jesteście młodzi i śmiali. Nie dajcie się jednak ponieść temperamentowi. Działajcie rozważnie. Od tego zależeć będzie los naszego narodu. Żałuję, że starość nie pozwala mi być razem z wami. Żegnajcie, młodzi przyjaciele! Życzę wam powodzenia.

Don Rosario skończył. Otarł pot z czoła, po czym zaczął ściskać dłonie spiskowców, życząc im powodzenia. Minęło pół roku od chwili, gdy wrócił ze stolicy. Dyktator nie stawiał mu przeszkód. Namawiał jedynie do pozostania, prosił, nalegał. Bezskutecznie. Profesor czuł się w pałacu don Pabla jak w klatce. Obserwował ludzi, stosunki, sytuacje. Ubolewał nad dolą nieszczęsnego kraju. Smucił go los obywateli. Nie poznawał również swego ucznia. Don Pablo upojony władzą zatracił całkowicie poczucie godności. Opanowała go chorobliwa ambicja i egoizm. Nie widział nędzy, w której pogrążył się kraj. Nie trafiały do jego świadomości żadne argumenty. Ponad rozsądek wyrastała maniacka pycha i buta.

Profesor Rosario próbował zawrócić dyktatora z drogi występku. Wszelkie jego argumenty trafiały jednak na przeszkodę nie do przezwyciężenia: don Pablo był przekonany, że to, co robi, jest jedynie słuszne.

Don Rosario postanowił więc powrócić na wyspę. Gdy przy pożegnaniu chciał niwelator zwrócić dyktatorowi, ten odezwał się:

Proszę, profesorze, zatrzymać go przy sobie.

Dlaczego?

Przyda się panu w przypadku, gdyby przyszła panu chęć kiedyś mnie odwiedzić.

To bardzo ryzykowne — rzucił profesor.

Przypuszcza pan, że można go użyć przeciwko mnie?

Tak.

Absolutnie się tego nie obawiam. Jest to urządzenie proste, łatwe do wykonania, jednakże zawiera pewną tajemnicę, której nikt z żyjących nie zdoła odszyfrować.

W głosie dyktatora tętniła chełpliwa pewność siebie.

Gdyby ktoś zdołał tę tajemnicę odkryć — ciągnął — byłby godzien zająć moje miejsce. Ale, profesorze, taki człowiek jeszcze się nie narodził. Tu potrzebna jest olbrzymia wiedza oraz geniusz wynalazcy.

Profesor słuchał tych słów ze spuszczoną głową. „Cóż za brak skromności u tego awanturnika — pomyślał. — Czyż zapomniał on, że wiedzę, którą zdobył, ma do zawdzięczenia staremu uniwersytetowi w Gracias? Jakżeż można tak lekceważąco traktować innych?”

Żegnam ekscelencję — wyszeptał. — Żałuję, że spotkaliśmy się w takich okolicznościach. Życzę panu opamiętania. I im szybciej to nastąpi, tym lepiej.

Profesor wrócił na wyspę.

Mylił się don Pablo, przypuszczając, że żaden z żyjących uczonych nie zdoła odkryć tajemnicy niwelatora. Człowiek taki się znalazł. Był nim stary przyjaciel profesora Albano Rosario, sędziwy don Bolize.

Mogę umierać w spokoju — powiedział przed tygodniem do profesora Rosario. — Mamy w tej chwili broń, z którą możemy śmiało wystąpić przeciwko dyktatorowi. Rzecz w zasadzie nie była tak trudna. Jak sądził don Pablo. Rozwiązanie zagadki sprowadzało się do wytworzenia analogicznego półprzewodnika w aparacie. Udało się nam to w stosunkowo krótkim czasie. Obecnie możemy mieć dowolną ilość niwelatorów. Pewność i zarozumiałość don Pabla stanie się jego zgubą.

Dziękuję, przyjacielu — odparł don Rosario. — Powiedz, co należy czynić dalej, ażeby położyć kres niedoli naszego ludu.

Sądzę, że znajdzie się dość młodych ludzi, gotowych do działania.

Bolize nie mylił się. Wkrótce na pokład statku „La Managua”, będącego bazą profesora Rosario, zgłaszać się zaczęli ochotnicy. Z nich właśnie uformował się oddział operacyjny, który po gruntownym przeszkoleniu miał udać się do kraju i stoczyć walkę z dyktatorem. W tej właśnie chwili odpływał w kierunku oddalonego o tysiąc mil kraju. Dowódca oddziału stał oparty o stół i wpatrując się w wąski pasek papieru utrwalał w pamięci zapisane na nim słowa:

l. Na granicy zasięgu pola elektromagnetycznego, na 14°21’ geograficznej szerokości północnej, opuści pokład pierwsza grupa desantowa zaopatrzona w cichobieżne pontony motorowe.

2. Na 10° szerokości geograficznej opuści pokład druga grupa desantowa.

3. Po osiągnięciu brzegów grupy rozdzielą się i ich członkowie pojedynczo, zachowując wszelkie środki ostrożności, przenikną do stolicy.

4. Po rozpoznaniu rejonu pałacu dyktatora jedna z grup opanuje podziemia pałacu, w których znajdują się urządzenia zasilające w energię aparaturę departamentów.

5. Druga grupa opanuje wyższe kondygnacje pałacu w tym momencie, kiedy Pablo Millero uda się na spoczynek i kiedy wyłączony zostanie dopływ energii do hali przyrządów.

6. Don Pabla należy ująć i internować w miejscu, gdzie byłby zabezpieczony przed zemstą tłumów.

7. Grupy komunikują się za pomocą telezystorów, pracujących na jednej fali M.23.0.Z.


A mogło być inaczej


W brudny żagiel dął zachodni wiatr. Pchał starą łódź coraz dalej od brzegów niknącego w oddali lądu. Na zbutwiałej ławeczce spinającej burty łodzi siedział człowiek. Oparł na rękach głowę i trwał bez ruchu nie zważając na trzeszczący maszt i głośne pluski rzucających się ryb. Wreszcie westchnął głęboko, rozprostował barki i spojrzał w kierunku lądu znaczącego się gdzieś daleko siną linią. Patrzył dość długo, wreszcie uniósł rękę i grożąc niewidocznemu przeciwnikowi, wykrzyknął przekleństwo w jakimś obcym języku.

Człowiekiem tym był niedawny dyktator, absolutny władca państwa, wielki don Pablo. Uchodził ze swego kraju. Umykał przed zemstą ludu. Miał mimo wszystko szczęście. Pamiętać będzie te chwile do śmierci. Kładł się właśnie spać, gdy w jego sypialni zgasła lampa sygnalizatora. Był to znak, że coś się stało. Szybko ubrał się i zbiegł do hali imperora. Niestety, za późno. Aparatura nie działała. Gdy ruszył w kierunku siłowni, bo tam jedynie tkwiła przyczyna unieruchomienia urządzeń, drogę zabiegło mu kilka postaci. Zaczął uciekać. Uratowało go jedynie to, że napastnicy niezbyt dokładnie orientowali się w rozkładzie pałacu. Początkowo chciał dotrzeć do siłowni, by uruchomić aparaturę i obezwładnić wrogów. Nie udało się. W siłowni byli obcy ludzie. Pojął natychmiast, że wszystko stracone, że jedyny ratunek — to ucieczka. Dostał się jakoś nad brzeg morza, trafił na opuszczoną łódź i nie czekając powierzył jej swój los.


Tadeusz Twarogowski

Tajemnica zaginionego lądu


Gdy profesor Jarosław Bielica ocknął się z zamroczenia, znajdował się już w odległości prawie dwu tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Świadomość utracił wskutek gwałtownego zwiększenia się przyśpieszenia rakiety. Jak długo to trwało, nie wiedział — zresztą mało go to w tej pełnej napięcia chwili obchodziło. Uwagę jego pochłaniał widok globu ziemskiego opasanego welonami chmur, mieniących się najprzeróżniejszymi barwami. Ziemia obserwowana z rakiety przez okrągły otwór iluminatora wydawała się profesorowi olbrzymią tarczą, jakimś gigantycznym, wypukłym dyskiem pokrytym przedziwną płaskorzeźbą lądów i mórz. Dysk ten malał w oczach, gdyż statek pokonywał już barierę pierwszej prędkości kosmicznej.

Gdzieś tam w dole, na oddalającej się planecie, była równina, na niej zaś aerodrom — „Piazza Astronautica” — niewielki spłacheć apulijskiej plaży nadmorskiej — jeszcze przed paru minutami falował jak wielkie mrowisko.

Stutysięczny tłum żegnał pierwszą w dziejach ludzkości wyprawę rekonesansową na Marsa. Żegnał grupę śmiałków, którzy odważyli się sięgnąć po tajemnice kryjące się w pustce Układu Słonecznego. Do nich należał profesor Jarosław Bielica, jedyny z Polaków, któremu udało się dostać na pokład lśniącej „Eterry”. Zaledwie przed kilkoma dniami siedział w zacisznej pracowni Instytutu Archeologii, nie przypuszczając nawet, by wyrażone przed rokiem na zjeździe paryskim życzenie stało się faktem…

A jednak leci… Leci na spotkanie wielkiej tajemnicy, na spotkanie pasjonującej zagadki. Czy lot ten potwierdzi jego przypuszczenia? A może brutalnie przekreśli przez tyle lat budowaną hipotezę? Profesor przymknął oczy i pogrążył się w głębokim zamyśleniu. Trwało to jednak krótko, gdyż z głośnika zawieszonego u sufitu kabiny rozległ się dobrze znany głos kierownika wyprawy akademika Smagina, który zawiadamiał, że „Eterra” wchodzi już na orbitę „Columbii” i za chwilę znajdzie się na największym z krążących wokół Ziemi satelitów, będącym stacją przesiadkową w komunikacji na linii Ziemia — Księżyc. Stąd „Eterra” wróci na „Piazza Astronautica”, oni zaś po krótkim wypoczynku i zwiedzeniu stacji ruszą w kilkutygodniową podróż na Marsa.

Columbia” była pierwszym kamieniem milowym na drodze do gwiazd, drodze do Marsa, do nie tkniętej jeszcze stopą współczesnego człowieka planety. Bielica nie spodziewał się, że stacja przesiadkowa, będąca tryumfem współczesnej techniki, jest konstrukcją tak olbrzymią i skomplikowaną. Stanowiła ona zagmatwany labirynt składów, pomieszczeń, laboratoriów naukowych, obserwatoriów, wszelkiego rodzaju warsztatów i urządzeń technicznych. Przypominała gigantyczne rzucone w przestrzeń kosmiczną koło od wozu, które obracając się wokół swej osi zakreślało pełną elipsę koło Ziemi. Ruch obrotowy ,,Columbii” wywołujący wielką siłę odśrodkową powodował, że w pomieszczeniach znajdujących się wzdłuż ściany zewnętrznej pierścienia panowało takie ciążenie jak w warunkach ziemskich. To napawało optymizmem. Człowiek bowiem czuł się pewniej. Odzyskał ważkość swego ciała i świadomość, że nie jest igraszką potężnych sił kosmosu.

Satelita obiegał Ziemię w ciągu zaledwie dwu godzin. Gdy Bielica wraz z innymi członkami wyprawy znalazł się w komfortowo umeblowanym salonie stacji. Ziemia była olbrzymim, rozpiętym na połowie nieba sierpem, który rósł w oczach. Po kilkunastu zaledwie minutach glob znalazł się już w pełni, a po upływie dalszych dwóch kwadransów —w następnej fazie. W ciągu dwu godzin, w czasie których „Columbia” zdołała przebyć swą okołoziemską drogę, Ziemia przeszła przez wszystkie cztery fazy. Bielica, jak urzeczony, śledził przesuwające się za oknem oblicze Ziemi, która na tle czarnej aksamitnej nocy wydała mu się szczególnie bliska. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że jest z nią tak silnie związany. Upłynęło dopiero kilka godzin, a opanowywać go zaczęła nostalgia.

Nie chcąc poddać się temu uczuciu, zaczął przysłuchiwać się głośnej rozmowie zebranych w salonie astronautów. Jednak myśl o Ziemi wracała uparcie i nie dawała spokoju. Nawet wyprawa na Marsa, o której marzył od lat i która spełniała się właśnie teraz, była ściśle związana z Ziemią…


Zaczęło się właściwie od Egiptu przed z górą dwudziestu laty. Bielica wracał wtedy z pierwszej swej wyprawy naukowej z centrum Afryki. Zatrzymał się w drodze powrotnej w rejonie Aleksandrii, by spotkać przebywającą tam ekspedycję egiptologiczną Polskiej Akademii Nauk.

Mamy coś dla ciebie, Jarek! — odezwał się na wstępie kierownik ekspedycji. — Popatrz! Był to zwój pożółkłego papirusu, znaleziony w grobowcu Heta, kapłana boga Ammona.

Czy znacie już treść papirusu?

Zachował się doskonale! Pomyśl, te hieroglify mają na pewno ponad trzy tysiące lat. I są zupełnie czytelne.

Oczywiście! — Kierownik ekspedycji zaczął czytać:

W pierwszej połowie miesiąca Tobi, kiedy księżyc ukazał część swej twarzy, przed oblicze dostojnego Otoesa doprowadzono nędznego kupca z miasta Sochem, który ośmielił się twierdzić, że odbył daleką drogę morzem i odkrył w głębi wód olbrzymi ląd, rozciągający się tam, gdzie zachodzi słońce. Kupiec ów uparcie wmawiał dostojnemu Otoesowi, że ląd ów, do którego ruszył w miesiącu Farmoti, a dotarł w miesiącu Paofi, jest większy od Egiptu, państwa Faraona. Czcigodny Otoes wysłuchiwał spokojnie bluźnierczych słów kupca z Sochem, po czym rozkazał oćwiczyć go i wrzucić do ciemnicy. Gdy to się stało, dostojny Otoes zwrócił swe łaskawe słowa do mnie, nędznego sługi boga Ammona. Powiedział: kapłanie Het, Egipt jest jeden, a kupiec z Sochem zginie, gdyż oczy jego nie widziały tego, o czym mówiły jego kłamliwe usta. Nie dziwiły mnie te słowa. W starych papirusach wielkiej świątyni boga Ammona jest napisane: Najpierw brzegi Egiptu oblewają wody morza mniejszego, które rozciąga się daleko na zachód i przez wąskie wrota łączy się z morzem niezmierzonym. Na morzu tym rozciągał się kiedyś wielki ląd, zamieszkany przez ludy wyklęte, znienawidzone przez bogów…”

Na tym kończyła się relacja kapłana Heta. Niestety, dalszego jej ciągu, który spisany był zapewne na innym papirusie, mimo dokładnych poszukiwań, nie odnaleziono.

To by się zgadzało — mruknął Bielica.

Nie rozumiem, co masz na myśli — odparł kierownik ekspedycji wykopaliskowej.

Zaraz ci to dokładniej wytłumaczę — zaczął Bielica. — Papirus Heta wspomina niewątpliwie o Atlantydzie. Jest to więc dokument niezmiernej wagi. Dzięki niemu w innym zupełnie świetle przedstawia się sprawa Solona i Platona, których przekazy traktowano dotychczas jako legendy.

Znowu nie rozumiem — wtrącił kierownik. — Mówisz zbyt tajemniczo.

Czyżby? Mnie się wydaje, że sprawa jest zupełnie jasna. W VI wieku przed naszą erą kapłani egipscy przekazali jakoby Solonowi wiadomość, że według zapisków istniał kiedyś za słupami Heraklesa, to jest za Cieśniną Gibraltarską, tajemniczy ląd zamieszkany przez wojownicze plemiona. Pisze o tym filozof grecki Platon, powołując się właśnie na owe zapiski egipskie. Ląd ów Platon nazywa Atlantydą, jego mieszkańców zaś — Atlantydami. Egipcjanie utrzymywali, że z Atlantydy, większej od ówcześnie znanych krajów, dostrzec można szereg wysp leżących na drodze do olbrzymiego lądu ograniczającego Atlantyk od zachodu, to jest do dzisiejszej Ameryki. Czy Atlantydzi docierali do owego leżącego za morzem lądu? Być może, gdyż Egipcjanie o tym wspominają.

Wspominają również, jak wynika z informacji udzielonych Solonowi, że zbrojne oddziały Atlantydów przybijały także do brzegów Afryki, wdzierały się na terytorium Libii i podchodziły do granic ówczesnego Egiptu, godząc w jego .interesy. W związku z tym zupełnie zrozumiały jest zwrot w papirusie Heta, określający Atlantydów mianem „ludu wyklętego, znienawidzonego przez bogów”. Atlantydzi musieli być ludem niezwykle wojowniczym, skoro mimo wielkich posiadłości na oceanie, w Ameryce i w Afryce podbili jakoby tereny dzisiejszej Hiszpanii i Francji oraz uderzyli w końcu na Egipt oraz Półwysep Bałkański. Te ostatnie wyprawy zakończyły się ich klęską. Atlantyda — jak pisze Platon w oparciu o owe informacje — znikła w ciągu doby wskutek trzęsienia ziemi…

Wydaje się — ciągnął Bielica — że potwierdzeniem informacji egipskiej, jakoby Atlantydzi dotarli do Ameryki, są pieśni i podania niektórych plemion indiańskich. Otóż według tych podań przodkowie Indian przybyli zza morza, z tej strony, z której wychodzi słońce. Przeczy to oczywiście ogólnie przyjętemu mniemaniu, jakoby zaludnienie Ameryki postępowało z zachodu, z Azji, przez Cieśninę Beringa. Dlatego leż legenda o przybyciu przodków Indian ze wschodu nie była brana poważnie. Obecnie jednakże sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Niedawno bowiem odkryto w rejonie Los Angeles szczątki człowieka, który żył tam przed około 24 tysiącami lat. Fakt ten jest oczywistym dowodem, że człowiek zamieszkujący wówczas Amerykę przybyć mógł również ze wschodu, ponieważ przed 24 tysiącami lat cała północ Ameryki okryta była pokrywą lodową, uniemożliwiającą wszelką podróż przy użyciu ówczesnych prymitywnych środków. Fakt ten wskazuje również pośrednio na możliwość istnienia Atlantydy jako pomostu między Europą i Północną Ameryką.

Ale czy taka przeprawa przez Atlantyk była wtedy możliwa? — wyraził wątpliwość któryś z członków ekspedycji.

Udowodnił to przecież przed kilkudziesięciu laty odważny Norweg Thor Heyerdahl, przepływając Pacyfik na Kon–Tiki — odparował Bielica.

Tak, to prawda.

Oczywiście — podjął Bielica — ani podania Platona, ani też legend i pieśni plemion indiańskich nie można traktować jako wystarczających dowodów naukowych. Zbieżność jednak jest tu zastanawiająca. Gdyby istniały zapiski egipskie w formie oryginalnych papirusów, zagadnienie Atlantydy nabrałoby innego wyrazu, aczkolwiek i bez nich to, co napisał Platon, chociażby ze względu na jego autorytet, nie może być bez znaczenia. Dlatego też sądzę, że znaleziony przez was papirus Heta posiada olbrzymią wartość. Myślę, że takich papirusów musieli Egipcjanie pozostawić więcej. Na pewno znajdowały się one w sławnej ongiś Bibliotece Aleksandryjskiej.

Tak, być może — wtrącił kolega Bielicy. — Ale niestety, ze zbiorów aleksandryjskich nic nie udało się ocalić. Pożar, który strawił w 391 roku bibliotekę, spopielił wszystko.

Czy wiadomo, profesorze, kiedy nastąpił ów kataklizm, w wyniku którego Atlantyda znikła w wodach Atlantyku? — zapytał jeden z członków ekspedycji archeologicznej.

Według Platona stać się to musiało jakieś dziewięć tysięcy pięćset lat przed nim, a więc licząc od dziś, przed około dwunastoma tysiącami lat. Jeśli zaś chodzi o przyczyny zniknięcia Atlantydy, uczeni, którzy zajmowali się tym zagadnieniem, podają kilka ewentualności. Szczególnie atrakcyjna wydaje się hipoteza, według której ląd Atlantydy zniknął wskutek zbombardowania jej przez olbrzymich rozmiarów meteoryt. Za hipotezą tą przemawiają ostatnie badania dotyczące pochodzenia rojów planetoid, krążących między orbitami Marsa i Jowisza, oraz badania ruchu systemu słonecznego w galaktyce. Według tych badań ustalono mianowicie, że padające na Ziemię meteoryty są szczątkami istniejącej niegdyś planety, która krążyła między Marsem i Jowiszem. Planeta ta rozpadła się prawdopodobnie przed trzema przeszło miliardami lat na rój krążących planetoid. Niektóre z nich mają 40, a nawet 80 km średnicy.

Przed kilkudziesięciu laty jeden z uczonych obliczył, jaką energię kinetyczną mogłyby posiadać meteoryty o takich rozmiarach, gdyby dostały się do atmosfery naszej planety. Otóż energia kinetyczna meteorytu o średnicy 10 km przy minimalnej prędkości spadania wynoszącej 4 km/sek równałaby się energii bomb atomowych o wadze 74500 ton. Gdyby meteoryt miał średnicę 100 km, energia jego byłaby jeszcze większa, równałaby się energii bomb atomowych o ogólnej wadze 74,5 miliona ton.

Jeśli przyjmiemy, że na Ziemię spadały, podobnie jak na Księżyc, meteoryty tej wielkości, to w przypadku trafienia w morze musiały one wyrzucić kolosalne masy wody, które mogły zatopić najwyżej nawet położone kontynenty bądź też zmyć je lub przenieść na znaczne odległości…

Podobnie stać się mogło z Atlantydą — podjął po chwili profesor Bielica. — Za hipotezą tą przemawiają podania ustne niektórych plemion indiańskich, zamieszkujących Amerykę, szczególnie zaś Majów, którzy uważali się za potomków ludu przybyłego ze wschodu, z morza. Podania te wspominają między innymi o głazach lecących z góry, o potopie i o deszczu ognistym, który spadł z nieba i zniszczył jakoby ląd praprzodków Majów.


Upłynęły dwa lata. Legendarny ląd Atlantydy bez przerwy zaprzątał uwagę profesora Bielicy. Zagadka była zbyt intrygująca, by nie podjąć się jej rozwiązania. Kryła ją głębia Oceanu Atlantyckiego. Kto wie, czy na jego dnie nie znajdowały się ruiny budowli wzniesionych przed tysiącami lat przez Atlantydów, kto wie, czy nie tam właśnie należało szukać początków najwcześniejszego okręgu kultury człowieka. To, co przekazał Platon, oraz legendy stanowiły jedyny trop, nikły zaledwie ślad, po którym należało pójść, ażeby odkryć wielką tajemnicę. Profesor Bielica postanowił podjąć się tego zadania.


Dalsze ślady


Zbadanie dna oceanu to sprawa niezwykle skomplikowana. Wymagała czasu i przede wszystkim odpowiedniego sprzętu, wymagała długich przygotowań i środków. Dotychczasowe metody i sposoby nie gwarantowały pożądanych wyników.

Do zadania należało zabrać się w sposób pionierski, trzeba było opracować nowy system pomiarów głębinowych, wynaleźć nowe, doskonalsze aparaty, przeszkolić ludzi, przede wszystkim zaś stworzyć odpowiednią, doskonale wyposażoną bazę pływającą. Bielica należał jednak do ludzi, którzy niełatwo ustępują z raz obranej drogi. Cechował go upór prawdziwego uczonego, nie zrażał się niepowodzeniami, ponadto był optymistą. Te cechy ułatwiały mu pracę, zjednywały szacunek i sympatię. Wierząc w powodzenie swych zamierzeń, nakreślił szczegółowy plan pracy związanej z badaniami i przedstawił do zatwierdzenia władzom naukowym.

Należało czekać. Nie chcąc jednak tracić czasu, profesor postanowił przeprowadzić dodatkowe poszukiwania badawcze w Ameryce Środkowej i Południowej. Meksyk, Jukatan, Peru — to były zasadnicze etapy jego podróży. Zajęła mu ona wiele długich miesięcy. Przez ten czas przebywał wśród dziewiczych lasów, prymitywnych ludzi, zadziwiających zjawisk. Żył jak w zaczarowanej krainie. Przebiegał z przewodnikiem jukatańskie puszcze, wspinał się na rozwaliska przedziwnych budowli, zbierał legendy, pieśni, rozmawiał ze starcami, gromadził spostrzeżenia, notował je i wyciągał wnioski. Każdy swój krok, każdą rozmowę z tubylcami, każde badanie podporządkowywał głównemu celowi swej podróży, którym było gromadzenie dowodów, że istniała Atlantyda. Wychodząc z założenia, że ląd ten stanowił pomost między Europą i Ameryką, sądził, że właśnie w Meksyku oraz w państwach Środkowej i Południowej Ameryki znajdzie ślady przenikania tu wpływów z Atlantydy, że tu właśnie dowie się znacznie więcej o tym tajemniczym lądzie niż z legend europejskich.

Wreszcie w umyśle uczonego poczęły się zarysowywać pierwsze kontury dowodów. Jednym z podstawowych była przede wszystkim zadziwiającą zbieżność między poszczególnymi zjawiskami występującymi po obu stronach Atlantyku. Bielica stwierdził na przykład, że u wielu plemion indiańskich Ameryki Północnej i u przodków dzisiejszych Meksykanów oraz mieszkańców Antyli istniał zwyczaj sztucznego spłaszczania czaszek. Zwyczaj taki istniał też swego czasu w południowej Europie, o czym wspominają w swoich dziełach niektórzy pisarze greccy i rzymscy. Ktoś zatem ten zwyczaj musiał przynieść. Albo z półkuli wschodniej przeniknął on na półkulę zachodnią, albo odwrotnie. Niewykluczona była również trzecia ewentualność, ale wówczas istnieć musiałaby Atlantyda, z której mieszkańcy przedostawaliby się zarówno na wschód — do Europy i Afryki, jak też na zachód — do Ameryki. Inną przesłanką, którą należało uwzględnić przy rozpatrywaniu zagadnienia Atlantydy, była zgodność kalendarza egipskiego z meksykańskim. Rok według tych kalendarzy liczył 365 dni i składał się z 12 jednakowych miesięcy i 4 dni dopełniających.

Bielica szukając dalszych dowodów istnienia legendarnego lądu Atlantydy ustalił ponadto niezmiernie ważną — jak mu się wydawało — zbieżność dwóch zdarzeń. Otóż studiując historię Morza Karaibskiego stwierdził, że w rejon tego morza z Atlantyku dwukrotnie przełamywał się prąd ciepły — Golfstrom. Pierwszy raz nastąpiło to przed około dwunastoma, drugi zaś raz przed trzema lub pięcioma tysiącami lat. Pierwsza data zbiega się dokładnie z datą pogrążenia się Atlantydy w wodach oceanu. Jaki stąd można było wyciągnąć wniosek? Atlantyda — ląd rozciągający się na. Atlantyku — stanowiła naturalną przeszkodę dla prądu ciepłego z Zatoki Meksykańskiej. Gdy znikła, prąd ten mógł płynąć w kierunku północno—wschodnim, w kierunku Europy i dalej aż do Morza Karskiego.

Jeślibyśmy przyjęli — rozumował uczony — że Atlantyda nie istniała, to w jaki sposób wyjaśnić, dlaczego data zniknięcia tego lądu, podana przez Platona, dokładnie zgadza się z datą zakończenia ostatniego okresu lodowcowego w Europie i Północnej Ameryce? I dalej. Jak wyjaśnić fakt, że w samym centrum Północnej Ameryki żyli ,,biali Indianie”, którzy kolorem skóry, włosów i oczu przypominali Europejczyków. Skąd wzięła się u nich legenda o przybyciu ze wschodu, a równocześnie dlaczego ich obyczaje religijne nie mają nic wspólnego z obyczajami dawnych ludów europejskich? Na pytania te łatwo odpowiedzieć — ale wtedy przyjąć trzeba możliwość istnienia Atlantydy.

Bielica szukał jednak dalej. O wyspach i lądzie leżącym na Atlantyku pisał w starożytności nie tylko Platon. Wzmianki o tym znalazł profesor również u Plutarcha, który wspomina o wyspach znajdujących się „tysiące stadiów za słupami Heraklesa”, oraz u Diodora, którego opis tych wysp zgadza się bardzo z opisem podanym przez Platona.

Jeśli zaś chodzi o starożytność, profesora zastanawiał ponadto jeszcze taki fakt. Jednym z najdawniejszych bóstw greckich był Pan, żoną zaś jego — Maja. Otóż boga tego czczono w całym Meksyku i w Środkowej Ameryce. Bielica stwierdził również, że Pan i Maja często występują w słownictwie Majów. Od Mai pochodzi także nazwa tego plemienia, a z połączenia Maja i Pan nazwa miasta — Mayapan. Były to zatem stwierdzenia zastanawiające. Profesor wytłumaczył je w następujący sposób. Bóstwa te cieszyły się szerokim kultem na Atlantydzie i właśnie Atlantydzi przynieśli go do Grecji, gdy wdzierali się tam zbrojnie, oraz do Ameryki.

Platon w swej legendzie o Atlantydzie opisuje bardzo dokładnie Miasto Złotych Wrót, składające się z szeregu regularnych pierścieni poprzedzielanych pasmami głębokiej wody. W środku znajdowała się wyspa, na której mieściły się pałace i świątynie, wśród nich zaś najwspanialsza — świątynia Posejdona.

I otóż Bielica przebywając w Peru stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że świątynie Słońca i Księżyca do złudzenia przypominały ową opisaną przez Platona świątynię w Mieście Złotych Wrót. Czyż podobieństwo to było tylko przypadkowe? Na pewno nie! Stanowiło ono widomy przykład wpływu Atlantydy na dalekie Peru, przykład, który przetrwał dotychczas.

A dalej — skąd się wzięła nazwa Atlantyk? Niektórzy twierdzą — że od położonych w Afryce gór Atlas, A nazwa tych gór? Właśnie. ,,Atlas” i „Atlantyk”, biorąc rzecz etymologicznie, nie mają źródłosłowu w żadnym ze znanych języków europejskich. Natomiast w języku Azteków istnieje słowo ,,atl” oznaczające wodę lub wojnę oraz „tlan” — wśród wody. Gdy Kolumb przybył w 1492 roku do Ameryki, spotkał w zalewie Uraba miasto Atlan, a więc w tłumaczeniu na język polski — ,,Miasto Wśród Wody”.

Tak więc mamy: góry Atlas na brzegu Afryki, miasto Atlan na brzegu Ameryki, Atlantydów żyjących kiedyś na północnym i zachodnim wybrzeżu Afryki — o czym wspomina Herodot, naród Azteków z Aztlanu w Środkowej Ameryce, Ocean Atlantycki i stare podanie o Atlantydzie. Czyżby była to tylko zwykła przypadkowość?

Profesor Bielica o spostrzeżeniach swych oraz wynikach badań donosił wielu pismom naukowym. Niektóre z nich zaczęły drukować obserwacje uczonego. Początkowo wzbudzały one duże zainteresowanie, później zaś, gdy stawały się coraz śmielsze, wywoływać zaczęły sprzeciw. Kiedyś po otrzymaniu korespondencji Bielica pokazując jednemu z przyjaciół atakujący go artykuł, powiedział:

Zarzucają mi, że jestem fantastą, że naciągam fakty. Dobrze. Wobec tego przypuśćmy, że nie było Atlantydy, że nie było w owych zamierzchłych czasach łączności między Afryką i Ameryką, która umożliwiałaby przenikanie kultury. W takim razie, jak wytłumaczyć wielkie podobieństwo systemu urbanistycznego stolicy Atlantydy z systemem urbanistycznym stolicy azteckiego państwa Tenochtitlanu, miasta położonego na wyspie pośrodku jeziora, otoczonego koncentrycznymi kanałami i połączonego z wybrzeżem szeregiem grobli? Przecież miasto to do złudzenia przypomina opisane przez Platona Miasto Złotych Wrót. Ponadto trzeba pamiętać, że według jednej z legend Tenochtitlan zbudowany został na wzór stolicy praojczyzny Azteków — Aztlanu. Albo jak wytłumaczyć, że bursztyn występujący tylko nad Bałtykiem znaleziono w egipskich grobowcach faraonów piątej dynastii i w Ameryce? Widocznie ci sami kupcy przewozili go i tu, i tu. Jak wytłumaczyć legendę, że pokryte rzeźbami ruiny Guamanga w Peru stanowiły pozostałość miasta wzniesionego na wiele wieków przed Inkami przez białych, brodatych ludzi?

Dziełem tych ludzi są również nie dokończone budowle, pałace i świątynie w pobliżu Tiaguanako. Według dawnych legend peruwiańskich budowle te są ,,starsze od słońca” i powstały jakoby w czasie wielkiego potopu i straszliwego kamiennego deszczu. Wskutek właśnie tego budowniczowie nie ukończyli pracy, siedli bowiem na kanoe i uciekli. Wreszcie jak wytłumaczyć — jeśli Atlantydy nie było — przedziwną zbieżność między legendą Platona a tym, co rzeczywiście istnieje w przyrodzie? Platon zapewnia, że Atlantydzi budowali mury forteczne z bloków i płyt ciosanych z białego, czarnego i czerwonego kamienia. Skały o podobnych barwach występują na Wyspach Azorskich. Platon w swoim podaniu wspomina o istnieniu w państwie Atlantydów gorących i zimnych źródeł. Źródła takie wytryskają właśnie znowu na Azorach. Czyż zatem Azory nie stanowią szczątków olbrzymiego, kiedyś rozciągającego się w tym rejonie Atlantyku lądu? I czyż nie tu należy szukać śladów dawnych ludów?


Na dnie oceanu


Po opuszczeniu bazy na Azorach „Mewa” znalazła się setki mil morskich na zachód od ich wybrzeży. Bielica uważnie śledził czarną linię wykresu radiosondy. Równocześnie wpatrywał się uważnie w obraz dna, który przesuwał się na ekranie telewizora. Radiosonda rejestrowała stale rosnące} głębokość, telewizja natomiast ukazywała szarą, zamgloną panoramę znanego, widzianego już kiedyś krajobrazu. Gdyby właśnie nie owa szarość, spowodowana obecnością wody, obraz można by uważać za normalne zdjęcie podgórskiej okolicy.

Profesorze! — zawołał jeden z asystentów Bielicy. — Ten krajobraz przypomina do złudzenia góry!

Tak jest. I nic w tym dziwnego. Dno Atlantyku mogło się przecież po prostu osunąć, nie zmieniając przy tym zupełnie swego ukształtowania, swej rzeźby. Jeżelibyśmy zaś przyjęli, że dno to wystawało kiedyś ponad powierzchnię wody i że zapadając się w otchłań nie zmieniło swej powierzchni, to znaleźć tam powinniśmy również pozostałości dzieł człowieka, których woda nie zdążyła jeszcze zniszczyć. I pozostałości te, jestem pewny — musimy znaleźć.

Oto dlaczego przydzielony profesorów Bielicy statek oceanograficzny „Mewa” znajdował się od dłuższego czasu na wodach Atlantyku. Uczony otrzymał go do swej dyspozycji zaraz po przyjeździe z Ameryki. Profesor promieniał z zadowolenia. Statek był bowiem nowocześnie wyposażony, posiadał w kabinach i na pokładzie wszystko, czego może sobie życzyć najbardziej wymagający kapitan: sprawnie pracujące maszyny, komfortowe i wygodne pomieszczenia, doskonałą aparaturę. Bielica szczególnie jednak cieszył się z potężnej, zdalnie sterowanej batysfery–robota.

Była to wielka kula o własnym napędzie, z wysuwanymi łapami, które mogły unosić ciężary, drążyć doły, usuwać rumowiska, piasek i muł. Podobna była do olbrzymiej meduzy, z której co chwila wysuwają się na dowolną długość chwytliwe macki. Rozmieszczone pośrodku wielkie ślepia — lampy reflektorów — błyskały polerowanym szkłem.

W batysferze Bielica pokładał, jeśli chodzi o poszukiwania na dnie oceanu, wielkie nadzieje. Była ona bowiem urządzeniem nadzwyczaj pomysłowym. Obserwując na ekranie telewizora jej ruch po zanurzeniu, można było kierować ją zarówno na dowolną głębokość, jak też dowolne miejsce, ponadto polecać wykonywanie najprzeróżniejszych czynności.

Poszukiwania postanowił uczony przeprowadzić w rejonie Wysp Azorskich. Okrążył je już dwukrotnie, otrzymując na podstawie radiosondażu kilka interesujących wykresów dna. Nie dawały one wszakże tak plastycznego obrazu rejonów podwodnych jak obrazy telewizyjne naniesione na taśmę magnetyczną, dzięki której profesor mógł odtwarzać dowolną ilość razy obraz uzyskany w kamerze telewizyjnej i dokładnie badać poszczególne wycinki dna morskiego. Początkowo przedstawiało ono zniżającą się pochyłość w kierunku zachodnim, później jednak nastąpił gwałtowny spad, postrzępione złomami skał zbocze i obszerna — wydawałoby się — jak okiem sięgnąć płaszczyzna.

Rejon ten wzbudził żywe zainteresowanie profesora. Po stromych szczytach, rozpadlinach, wąwozach, żlebach i uskokach, tworzących typowo górski obraz dna, nagle rozpostarła się olbrzymia równina. Jednakże o ile dno oceanu w innych okolicach rysowało się na ekranie dość wyraźną linią, o tyle tu było szarawe i jak gdyby porosłe gęstą chwiejącą się na wietrze turzycą. Profesor z wypiekami na twarzy wpatrywał się w ten smutny, a zarazem tak tajemniczy krajobraz. Raptem spostrzegł na mglistym tle ciemniejsze kręgi. Widziane z wysokości dwóch kilometrów dno podobne było do olbrzymiej tarczy strzeleckiej z szeregiem białych i czarnych koncentrycznych kół.

Proszę dokładnie określić współrzędne tego rejonu — polecił Bielica, w którego głosie drżało podniecenie — potem zmieniamy kurs. Trzeba poszukać również w kierunku południowo–zachodnim.

Profesor spodziewał się odszukać podobnych miejsc więcej. Rzeczywiście w odległości kilkuset mil morskich od linii brzegowej Azorów, prawie równolegle do niej znaleziono jeszcze kilkanaście płaszczyzn dna morskiego, na którym widoczne były owe charakterystyczne ciemne i jasne koliste smugi wodne. Różniły się one jedynie rozmiarami lub regularnością. Rzecz charakterystyczna, że rozmieszczone były wokół Wysp Azorskich również pierścieniowato.

Sądzę — powiedział profesor do otaczających go asystentów i załogi statku — że rozrzucone wokół Azorów koła zdradzają system budowy osiedli atlantyckich. Ciemne stanowią pasy, na których wznosiły się budowle mieszkańców, jasne zaś są fosami. Tak samo zupełnie jak w opisanym przez Platona Mieście Złotych Wrót. Obecnie czeka nas, przyjaciele, duża praca, która zapoczątkowuje nowy dział nauki — atlantoarcheologię. A teraz, kapitanie — do Miasta Złotych Wrót. Zaczniemy od stolicy Atlantydów.

Przecież nie wiemy, profesorze, gdzie to jest.

Tam gdzie znajduje się największa tarcza — odpowiedział Bielica.


Atlantoarchelogia


Wszystkie miejsca w olbrzymiej sali wykładowej Pałacu Nauki były zajęte. Tysiące par oczu wpatrywały się w rozpięte wysoko płótno ekranu. Z głośnika płynął spokojny równy głos spikera.

Proszę państwa, profesor Jarosław Bielica dokonał zadziwiających odkryć podmorskich, które rozsławiły szeroko imię nauki polskiej. ,,Mewa” znajduje się w tej chwili na terenie, gdzie prowadzone są badania atlantoarcheologiczne. Na pokładzie profesor Bielica wydaje ostatnie polecenia przed opuszczeniem na dno baterii batysfer. Widzą je państwo przy prawej burcie okrętu. Te olbrzymie roboty za chwilę spiyną, kierowane falami radiowymi, w głębiny oceanu.

Słowom spikera zawtórował plusk opadających z pokładu kul. Chybotały się przez kilka chwil na spokojnej powierzchni wody, po czym zaczęły dzięki własnemu napędowi odpływać od okrętu na pełne morze. Po kilkunastu minutach batysfery ustawiły się w regularne koło, następnie zniknęły pod powierzchnią wody. Pozostały po nich duże regularne kręgi rozchodzące się wokół fali. Na ekranie widać było, jak batysfery spływają ze znaczną prędkością w dół. Podobne były z daleka do małych, srebrzystych, mieniących się pereł, nanizanych na niewidoczny, poziomo rzucony sznur. Schodziły coraz głębiej — tysiąc, tysiąc pięćset, dwa tysiące metrów —informował głos spikera. I nagle pod batysferą ukazała się olbrzymia tarcza z ciemnymi i jasnymi pierścieniami.

To pole Miasta Złotych Wrót — płynęły z głośnika objaśnienia spikera. Tu opadają batysfery i tu rozpoczną się prace archeologiczne.

Tymczasem batysfery osiadły na ciemnym kolistym pasie. Z ich pokryw wysunęły się długie, zakończone czerpakami ramiona, które nabierały wielkie porcje mułu i wysypywały go opodal.

Roboty — wyjaśnił spiker — usuwają wierzchnią warstwę mułu, powstałego z rozmaitych skał i roślinności, która przed dziesiątkami tysięcy lat pokrywała ten ląd, gdy wznosił się on ponad powierzchnią wód. Spod warstwy tej ukazać się powinny ruiny stolicy potężnego państwa Atlantydów —Miasta Złotych Wrót.

Po chwili oczom zdumionych widzów ukazał się — zgodnie z zapowiedzią spikera — baśniowy obraz zatopionego miasta, wynik pracy batysfer. Na całym przeszło trzy kilometry liczącym w obwodzie pierścieniu wznosiły się budowle. Niektóre z nich, ozdobione smukłymi kolumnami, podobne były do greckich świątyń, niektóre miały kształt piramidy, inne wreszcie zwykłych, potężnych sześcianów. Pośrodku pierścienia ciągnęła się szeroka ulica wykładana kwadratowymi płytami kamiennymi. Co kilkanaście metrów wystawały z niej wysokie słupy.

To latarnie uliczne — dał się słyszeć głos spikera. — Te zaś prostopadłe do głównej ulicy pasy są wyjściami w kierunku fosy. Istniały tu prawdopodobnie mosty spinające pierścień z sąsiednimi, jeszcze nie odkopanymi dzielnicami miasta. Zawaliły się one podczas kataklizmu i ich szczątki leżą zapewne na dnie głębokiego kanału. W tej chwili, proszę państwa, batysfery pracują przy oczyszczaniu drugiego pierścienia. Profesor Bielica komunikuje, że prace archeologiczne na dnie Atlantyku zostaną ukończone nie wcześniej jak za sześć miesięcy. Wtedy dopiero odsłoni się cały obraz owego do niedawna legendarnego miasta. W każdym razie już to, co państwo zobaczyli, stanowi niezaprzeczalny dowód, że Atlantyda istniała. Uczonych czeka jeszcze wiele trudu i badań, zanim ustalą historię tego zaginionego lądu i odczytają dzieje ludu, który tu mieszkał. Praca to niezwykle mozolna i trudna. Miast takich, jak Miasto Złotych Wrót, choć nie tak rozległych, w kraju Atlantydów jest więcej…


Hipoteza profesora Bielicy


Wieść o odkryciu przez polskiego archeologa miasta Atlantydów obiegła lotem błyskawicy cały świat. Ze wszystkich stron kuli ziemskiej wyruszyły w rejon Azorów wyprawy badawcze. Ocean zaroił się tam od pływających stacji archeologicznych. Cały obszar dna morskiego wokół archipelagu podzielony został na szereg sektorów, na których działać miały ekspedycje poszczególnych krajów. Dzięki tej organizacji praca postępowała szybko i każdy miesiąc przynosił nowe, rewelacyjne odkrycia. Ekspedycja polska pod kierunkiem profesora Bielicy pracowała na terenie Miasta Złotych Wrót, tak bowiem przyjęto za Platonem nazywać stolicę Atlantydy. Wreszcie po kilku latach kopania zostały ukończone. Wtedy na międzynarodowym zjeździe archeologów profesor Bielica wystąpił z fantastyczną hipotezą. Oto wyjątek z jego referatu:

Szczątki znalezionych maszyn, szczególnie zaś instrumenty astronomiczne, dowodzą, że tysiące lat przed nami istniał w Atlantydzie wysoko rozwinięty przemysł. Zadziwiający jest przede wszystkim fakt, że prawie w każdym z odkrytych przez nas miast wznosiło się doskonale wyposażone obserwatorium. Dowodzi to, że nauka astronomii wśród Atlantydów była niezwykle popularna i stać musiała na bardzo wysokim poziomie. Niestety, jak dotychczas nie udało się żadnej ekspedycji trafić na ślad jakiejkolwiek biblioteki lub książki. Pismo pozostawione w formie znaków wyrytych na ścianach budowli, obeliskach i pomnikach, nie zostało dotąd odczytane. Kto wie, czy pod owymi liniami i kropkami, będącymi tajemniczym alfabetem Atlantydów, nie kryje się historia osiągnięć i zamierzeń tego ludu. Materiał dowodowy, którym dysponujemy w tej chwili, pozwala jednak na wysunięcie wiele mówiących wniosków. Wiemy już bez żadnych wątpliwości, że Atlantydzi byli ludźmi niezwykle przedsiębiorczymi. Wiemy, że docierali na swych okrętach do Europy i Ameryki. Wiemy, że pozostawili ślady swej bytności w Europie, Grecji, Hiszpanii i Anglii, jak również w Peru i Meksyku. Wydaje się, że interesować ich musiał także świat pozaziemski, świat Układu Słonecznego. Świadczą o tym tak licznie rozsiane na dnie Atlantyku obserwatoria astronomiczne. Jeżeli przyjmiemy, że dysponowali ponadto wysoko rozwiniętą techniką, jeżeli wynaleźli pojazdy mechaniczne, jeżeli, na co istnieje wiele dowodów, znali elektryczność, to nie będzie dziwne, gdy założymy możliwość dokonywania przez Atlantydów prób lotów kosmicznych. Nie jest wykluczone, że wyprawa na Marsa, którą uczeni doby obecnej planują, będzie nie pierwszą, lecz jedną z wielu już dawno przed nami urzeczywistnionych. Kto wie, czy w tej chwili na Marsie nie istnieje druga Atlantyda, i kto wie, czy tam, podobnie jak tu, nie zamierzają ludzie dalekich wypraw kosmicznych. Kto wie, czy potomkowie dawnych odważnych Atlantydów nie wybierają się z wizytą do nas”…

Referat Bielicy wywołał burzę. Profesora zaatakowali najwybitniejsi uczeni. Zarzucono mu, że nie liczy się ż obiektywnymi wynikami badań naukowych. Na Marsie według ich opinii nie może istnieć życie w tych formach, w jakich się ono rozwija na powierzchni Ziemi. Nie ma tam bowiem odpowiednich warunków dla egzystencji istot wysoko rozwiniętych. Poza tym, gdyby istnieli Atlantydzi na tej planecie, musieliby już skomunikować się z Ziemią. Profesor Bielica mimo autorytetu, jakim się cieszył w świecie naukowym, był w swych rewelacyjnych przewidywaniach osamotniony. Życzliwością darzył go jedynie organizator pierwszej ekspedycji na Marsa — akademik Smagin. Tylko jemu zawdzięczał swój udział w ekspedycji.


Spotkanie


Statek kosmiczny „Alfa” oderwał się lekko od platformy startowej, wyszedł z orbity „Columbii” i skierował się na długie ramię paraboli prowadzące na odległego Marsa. Uczestnicy ekspedycji czekali na tę chwilę dość długo. Chodziło bowiem o to, by droga na planetę była możliwie jak najkrótsza, by „Alfa” wylądowała wtedy, gdy Mars znajdzie się w opozycji i jego odległość od Ziemi wyniesie zaledwie około 56 milionów kilometrów. Gdyby przegapiono ten moment, na podobną okazję trzeba by czekać od piętnastu do siedemnastu lat, to znaczy do chwili ponownej wielkiej opozycji Marsa.

Profesor Bielica siedział w głębokim, wygodnym fotelu, wspominając etapy swej długiej pracy związanej z Atlantydą. W tej samej kabinie podobnej do olbrzymiej kuli przebywali również inni członkowie wyprawy. Od czasu do czasu przez niewidzialne głośniki nadawano komunikaty z kabiny nawigacyjnej, która znajdowała się w drugiej sferze statku kosmicznego. Tu, gdzie się znajdowali, nie dochodził szum silników, łagodnie jarzyło się światło, było cicho, ciepło, przytulnie; poza tym nie odczuwało się absolutnie prędkości, z którą „Alfa” płynęła w przestworzach. Profesor, który tak źle zniósł start z Ziemi, tu czuł się zupełnie dobrze. Nawet wtedy gdy „Alfa” na podobieństwo olbrzymich hantli oderwała się od orbity stacji i kiedy z każdą sekundą wzrastało przyspieszenie jej ruchu, nawet wtedy nic nie zmąciło jego przytomności.

Cały czas kontrolował swe samopoczucie, odczuwając głęboką rozkosz unoszenia się i nieważkości. Nigdy nie przypuszczał, że dawać to może tyle zadowolenia. Zapomniał nawet o cierpkich, aczkolwiek utrzymanych w kulturalnej formie, wypowiedziach niektórych z członków wyprawy. Kryła się w tych wypowiedziach zaprawiona ironią kpina. Bielica wiedział, że wszelka dyskusja nic tu nie wyjaśni.

Poczekajmy kilka tygodni — odpowiadał na zaczepki.

Oczywiście, nic nam lepszego nie pozostało. Sądzimy, że to są ostatnie dni żywota pańskiej, profesorze, hipotezy.

Być może, być może — uśmiechał się Bielica.

Czas mijał powoli. „Alfa” przebywała w przestrzeni kosmicznej prawie miesiąc. Odległość od Ziemi rosła w zawrotnym tempie. Statek minął już półmetek i z prędkością pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę zmierzał w kierunku Marsa.

W kabinie panował gwar. Kilku astronautów grało w szachy, kilku ze słuchawkami na uszach prowadziło rozmowy z Ziemią, reszta zatopiona była w lekturze.

Raptem dał się słyszeć głos akademika Smagina:

Uwaga, uwaga! Z kierunku Marsa zbliża się tajemniczy pojazd kosmiczny. Staramy się nawiązać z nim łączność. Proszę profesora Bielicę do kabiny nawigacyjnej!

Uczony podniósł się z fotela i wolno ruszył w stronę korytarza. Wszystkie głowy zwróciły się w jego kierunku. W oczach astronautów jarzyło się podniecenie i ciekawość.

Czyżby ktoś przed nami wylądował na Marsie i teraz wraca na Ziemię? — padło pytanie.

Wykluczone! Absolutnie wykluczone!

W takim razie…

W takim razie wydaje się, że hipoteza Bielicy już się sprawdziła. Sprawdziła się, zanim wylądowaliśmy na Marsie.


Tadeusz Twarogowski

Typ spod ciemnej gwiazdy

Gdzie jest profesor Tarnow?


Upłynęło już — rozpoczął redaktor Regnard — szesnaście miesięcy od chwili, gdy wyjechał do Meksyku. I jak dotychczas wszelkie poszukiwania są bezskuteczne. Pan, panie Hoff, jako przyjaciel doktora Tarnowa, powinien wiedzieć, po co się tam profesor wybrał. Przecież on był fizykiem.

Tak, tak, panie Regnard — podjął na nowo adwokat Hoff.

Ma pan rację. Profesor Tarnow był fizykiem. Zanim udał się na Jukatan, aby poszukiwać śladów starych kultur, pracował w instytucie. Badał promienie. Państwowe subsydia pozwalały mu prowadzić prace na szeroką skalę. Dniami i nocami przesiadywał w laboratorium. Dokonał wielkiego dzieła i zdobył sławę. Udało mu się uchwycić promienie świetlne, które przed wiekami odbiła w przestrzeń kosmiczną Ziemia. Wybaczcie, panowie, jeżeli wyrażam się niezbyt ściśle i mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem mocny. Poza tym profesor Tarnow tak mało o swym wynalazku mówił. Może sądził, że my, profani, mało się na tym rozumiemy. Kto wie? Prac nad wynalazkiem profesor nie dokończył — podjął po chwili cichym głosem Hoff. — Wstrzymano subsydia. Co prawda, urządził sobie skromną pracownię w domu, ale badania nie miały już tego rozmachu, co przedtem. Przypominacie sobie, panowie, jaką niespodzianką była dla nas wiadomość o wyjeździe Tarnowa.

Wtedy chciałem wydostać dla pisma trochę informacji. Pragnąłem wyjaśnić przyczyny, które skłoniły profesora do zainteresowania się nagle archeologią. Jednakże nie jestem z siebie zadowolony. Zresztą, moi panowie, nawet doktor Tor, aczkolwiek był asystentem profesora, nawet on — powtarzam — nie zna właściwych powodów tej nieszczęśliwej w skutkach decyzji Tarnowa.

Profesor popłynął z doktorem Torem statkiem linii Holandia–Ameryka — przerwał redaktorowi adwokat Hoff.

Wyruszył z Rotterdamu przez Hawanę do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania do ekspedycji, której celem był Jukatan, a ściślej, pewien rejon w pobliżu północnej granicy Hondurasu. By opłynąć półwysep, profesor wynajął łódź motorową oraz zwerbował załogę. Po przybyciu do wyznaczonego punktu drogą morską należało z kolei zapuścić się w dżunglę. Tutaj, w dziewiczych lasach, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od morza, wyprawa dotarła do miasta ruin, celu ekspedycji profesora Tarnowa. O istnieniu tego miasta nie wiedział nawet rząd meksykański. Być może profesor w czasie doświadczeń widział na ekranie swego cudownego aparatu to miasto w jego pierwotnym kształcie, miasto pełne wspaniałych pałaców, rojne, wielkie. Być może widział również zagładę tego miasta. Kto wie, czy nie to właśnie było głównym powodem zwrotu jego dotychczasowych zainteresowań w kierunku archeologii. Profesor Tarnow rozpoczął poszukiwania według sporządzonego przez siebie szkicu. Prace postępowały co prawda powoli, jednakże wyniki były doskonałe. Raptem tragedia. Profesor, który miał zwyczaj chodzić wśród ruin samotnie, z jednej ze swych wędrówek nie wrócił. Wszelkie wysiłki doktora Tora, by odszukać zaginionego, nie dały wyniku. Nie można było znaleźć najmniejszego śladu. Po dwu miesiącach wyprawa zwinęła obóz i ruszyła w kierunku zatoki, w której stała zakotwiczona łódź… To wszystko, co mi wiadomo o losie profesora… Poszukiwania podjęło następnie kilka jeszcze ekspedycji, lecz wszystkie wysiłki — jak panowie pamiętacie — były bezskuteczne. Doktor Tor wrócił, by prowadzić dalej prace profesora Tarnowa. Udało mu się nawet przejąć na własność pracownię swego byłego szefa.

A co się stało z wynalazkiem? — zapytał doktor Berger.

Pracuje nad nim Tor.

Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnow jest przecież również fizykiem — rzucił Regnard.

Piotr Tarnow — odpowiedział Hoff — pomagał kiedyś ojcu, obecnie zaś pracuje intensywnie nad własnym wynalazkiem, ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra, jak i jego matkę, panią Tarnow, do sprzedania wszystkiego byłemu asystentowi. — Hoff przerwał na chwilę, by zapalić cygaro, po czym podjął na nowo. — Piotr Tarnow ma pewien plan. Chce mianowicie po zakończeniu swoich prac, może już za dwa–trzy miesiące, wyruszyć do Meksyku, aby podjąć na nowo poszukiwania. Jest zdania, że Tor nie uczynił wszystkiego, by odnaleźć profesora. Szkoda, że nie przyszedł tu dzisiaj, na pewno dowiedzielibyśmy się czegoś więcej.


Spojrzenie w przeszłość


Doktor Tor ukłonił się i powiedział:

Witam państwa serdecznie i dziękuję za zainteresowanie, które okazujecie mojej pracy. Szczególną jednak przyjemność sprawia mi fakt, że mogę zademonstrować aparat przed panią Tarnow, gdyż właśnie nad tym aparatem pracował przez długi czas jej mąż, a mój profesor. Z kolei doktor Tor zwrócił się do Piotra.

Panu, panie doktorze Tarnow, na pewno sprawi satysfakcję, że prace badawcze pańskiego czcigodnego ojca doprowadzone zostały do końca. Uważałem za swój obowiązek zaprosić również pana, panie Hoff, jako długoletniego przyjaciela profesora. Pana, panie Regnard, proszę o odpowiednią publikację w pańskim poczytnym piśmie. W przekonaniu, że wynalazek znajdzie zastosowanie w dziedzinie historii powszechnej i geografii, zaprosiłem pana, profesorze Czechin z Europejskiego Towarzystwa Geograficznego, oraz pana, panie profesorze Decker z uniwersytetu w Leyden.

Po tym wstępie Tor przystąpił do rzeczowych wyjaśnień:

Jeżeli światło pada na jakiś przedmiot, to zostaje ono przez ten przedmiot częściowo pochłonięte i zamienione na ciepło, po części zaś odbite. Właśnie dzięki temu odbitemu światłu możemy przedmiot ów widzieć. Od milionów lat promienie Słońca padają na powierzchnię Ziemi. Od milionów lat Ziemia odbija te promienie w przestrzeń kosmiczną. Znaczy to, że od milionów lat obrazy powierzchni Ziemi, wszystkie wydarzenia historyczne, wszystkie zjawiska przyrody, obrazy fauny i flory z różnych epok znajdują się w przestrzeni międzygwiezdnej.

Regnard nie powstrzymał się, aby wtrącić:

Wszechświat, kosmos, jest przecież nieskończony. Jak pan chce zatem te odbite promienie, niosące z sobą obrazy, znowu sprowadzić na Ziemię?

Doktor Tor uśmiechnął się i podniósł ze stołu gumowy balon.

Proszę sobie wyobrazić — powiedział — że po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej droga nie ma końca, a jednak balon jest ograniczony. Ograniczony jest również mimo swej nieskończoności wszechświat. W tym nieskończonym, a jednak ograniczonym wszechświecie światło odbite przez Ziemię przebiega w każdej sekundzie przestrzeń długości około 300 000 km. W ciągu roku światło to przebywa w swej nie kończącej się wędrówce około 9,5 biliona kilometrów. Jest to znana jednostka astronomiczna, rok świetlny. A oto kilka przykładów liczbowych, które dają dobry pogląd, jeżeli chodzi o odległości astronomiczne. Światło potrzebuje na przykład 5,5 godziny, aby dotrzeć do granicy naszego systemu słonecznego, ale 35 tysięcy lat, aby osiągnąć centrum Drogi Mlecznej. Najbliżej Ziemi położona gwiazda. Alfa Centauri, jest oddalona od nas o cztery lata świetlne. Jej światło, które trafia teraz na Ziemię, wysłane zostało przed czterema laty. Światło zaś gwiazd z konstelacji Oriona przed 400 laty, a więc wtedy, gdy w Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w Polsce panował ostatni z dynastii Jagiellonów Zygmunt August. Jeszcze wcześniej wysłały swe światło gwiazdy z Tarczy Sobieskiego lub mgławica Andromedy. Pierwsze — gdy w Egipcie wznoszono olbrzymie piramidy, drugie zaś, gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec.

Redaktor Regnard robił szybko zapiski.

Światło odbite od Ziemi staje się na swej drodze coraz słabsze — ciągnął doktor Tor. — Kiedy po wielu latach wraca na Ziemię, jest tak słabe, że nie można go dostrzec. Trzeba potężnych wzmacniaczy, aby stało się znowu widoczne.

Po tym dość ogólnym wstępie prelegent przeszedł do opisu wynalazku.

Pierwsze prace profesora Tamowa obejmowały budowę aparatu odbiorczego i wzmacniacza tych nadzwyczaj słabych promieni świetlnych. Profesor zbudował na dachu tego domu wielką instalację zwierciadeł wklęsłych, obracających się we wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez szczególny układ zwierciadeł wyłącza aktualną widoczność światła Słońca, Księżyca oraz gwiazd i planet. Ponadto jest ona zdalnie sterowana. Nieco później udała się konstrukcja specjalnego wzmacniacza dla promieni świetlnych, których siła, mówiąc obrazowo, wystarcza jeszcze do uwidocznienia światła odbitego od Ziemi przed 5000–6000 lat. Najnowszy wzmacniacz pozwala już na odbiór światła, którego fale odbiła Ziemia przed 20 000 lat. Obrazy z czasów jeszcze odleglejszych są niestety zamglone. Aby móc na przykład śledzić epoki geologiczne, które trwały miliony lat, należy zainstalować nowy wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej skomplikowany i o większej mocy. Niestety, możliwości techniczne naszego przemysłu są jak dotychczas pod tym względem ograniczone. Być może w niedalekiej przyszłości i ta trudność będzie pokonana.

Tor zrobił małą pauzę. Dwaj zaproszeni uczeni spoglądali na niego jak na maga. Jedynie Piotr Tarnow siedział nieporuszony.

Mankamentem mego aparatu — podjął na nowo doktor Tor — jest również to, że nie potrafi on rejestrować na swym ekranie obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery. Zło, że tak powiem, polega na tym, iż światło, biegnąc po najkrótszej krzywej, zużywa 800 lat, by wrócić na Ziemię.

Jeżeli pana dobrze zrozumiałem — wtrącił profesor Decker — aparat pański nie uwidoczni na przykład walk Flandrii o wolność w 1302 roku.

Tak, to się zgadza. Podkreślam raz jeszcze, że zdarzenia po 1200 roku, aż do naszych czasów, nie mogą być uchwycone.

Profesor Decker skinął głową.

Szczególną trudność konstrukcyjną — ciągnął dalej Tor — sprawiała budowa odpowiedniego wykrywacza kontynentów. Bez niego bowiem byłoby niemożliwe uzyskanie na ekranie telewizyjnym określonego terytorium. Dzięki zaś wykrywaczowi każdy dowolny wycinek powierzchni Ziemi może być powiększony lub zmniejszony przez proste przekręcenie odpowiedniej gałki. Największa powierzchnia, którą aparat może objąć, odpowiada mniej więcej wielkości kontynentu Północnej Ameryki.

Po prostu niepojęte — wykrzyknął profesor Czechin.

Teraz państwo pozwolą do laboratorium. — Mówiąc to doktor Tor otworzył duże szklane drzwi, które prowadziły do okrągłego pokoju, zastawionego mnóstwem aparatów, tablic rozdzielczych, zegarów i błyszczących różnokolorowym światłem lamp. Naprzeciwko wejścia rzucał się w oczy matowy ekran telewizora.

Gdy goście zajęli miejsca w ustawionych w półkole fotelach, doktor Tor zbliżył się do pulpitu sterowego i wykonał kilka manipulacji na przełącznikach i dźwigniach. W pracowni rozległo się ciche brzęczenie, równocześnie zaś na ekranie telewizora ukazały się dziwnych kształtów chmury. Kłębiły się i przelewały jak podczas burzy. Wreszcie zarysowywać się zaczęły kontury lądu.

Wśród ciszy rozległ się nagle głos Tora:

Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili widać już wyraźnie ten ląd w szczegółach. Oto miasto, jego ulice, ludzie. Oto co skłoniło Tarnowa do zorganizowania ekspedycji archeologicznej i poszukiwania wykopalisk.

W naprężeniu i ciszy oczy widzów śledziły przesuwające się obrazy, które stawały się coraz ostrzejsze. Widać było pełne zatok wybrzeże morskie. Jak srebrna wstęga wiła się wśród zielonej dżungli rzeka. Z lewej strony, na końcu ekranu, wyłaniały się z mgły Kordyliery. Doktor Tor przybliżył się z boku do telewizora i zakreślając linijką koło na ekranie, powiedział:

Tę część kraju pokażę teraz w wycinku powiększonym.

Po chwili rozległy się trzaski, po czym zamigotały na ekranie kolorowe ognie, wreszcie przesuwać się począł krajobraz wybrzeża Jukatanu. Raptem całą płaszczyznę ekranu wypełnił obraz miasta.

Tu, w tym mieście, zaginął profesor Tarnow — powiedział stłumionym głosem Tor. — To znaczy w ruinach tego miasta — poprawił się po chwili i wyłączył aparat.

Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor pokazał jakiś kraj europejski, Włochy lub Grecję.

Były asystent profesora Tarnowa zaczął manipulować przy pulpicie sterowym.

Trudno jest o tej porze roku pokazać Europę, spróbuję jednak.

Znowu ukazały się chmury. Niekiedy błysnęła gładka płaszczyzna, prawdopodobnie morze; wtem wyłoniły się z mgły trzy wyspy, a u brzegów największej cztery okręty.

Przecież to fregaty! — zawołał zdumiony profesor Decker. Dalsze jego słowa zagłuszył trzask. Doktor Tor potrącił jedną z dźwigni i obraz znikł.

To niemożliwe! Pan się pomylił, panie profesorze! Aparat nie mógł tego pokazać! Przed 1200 rokiem, jak pan wie, nie było tego rodzaju okrętów — odparł szybko Tor.

W zatoce jednak okręty były. Widzieli je wszyscy. Piotr Tarnow uważnie przypatrywał się byłemu asystentowi swego ojca. Głęboka zmarszczka przecinała czoło syna. Zamyślenie jego przerwał głos adwokata Hoffa:

Proszę, panie doktorze, włączyć jeszcze raz aparat, a sprawa się wyjaśni.

To, niestety, niemożliwe, moi panowie. Uległa przez moją nieuwagę uszkodzeniu jedna z lamp. Z chwilą gdy otrzymam nową, seans możemy powtórzyć. Proszę mi jednak wierzyć, że profesor Decker się pomylił. Okrętów na pewno nie było.


Ciemna Gwiazda


Tu widzi pan dokumentację najnowszego urządzenia astroradarowego. Dzięki niemu, panie doktorze Tarnow, zdołaliśmy zlokalizować i zmierzyć ogromne, ciemne gwiazdy.

Doktor Felsztyński udzielał informacji z wyraźnym zadowoleniem. Był dumny z osiągnięć swego instytutu.

Czy pan, panie doktorze, już opublikował wyniki swych badań? — zapytał Tarnow.

Nie. Dotychczas jeszcze nie. Należy pan do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie uzyskali.

Jestem panu bardzo wdzięczny za informacje. Wizyta w pańskim instytucie ma dla mnie szczególne znaczenie. Dlatego też jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość.

Doktor Felsztyński spojrzał pytająco na swego gościa.

Bawię się w Sherlocka Holmesa. Interesują mnie ciemni panowie i ciemne gwiazdy — zagadkowo rzucił Tarnow.

Czy mógłby mi pan, doktorze, podać, w jakiej odległości znajdują się te gwiazdy od Ziemi?

Najbliższa leży w konstelacji Oriona i oddalona jest od nas o dwie trzecie roku świetlnego.

Co, dwie trzecie? — wykrzyknął Tarnow. — To przecież osiem miesięcy!

Naturalnie. Cóż w tym dziwnego, panie Tarnow?

To czyni razem szesnaście miesięcy.

Co to ma znaczyć?

Wszystko proste, proste, proste — powtarzał Piotr Tarnow nie zważając na gospodarza. — Światło, by przebyć drogę od Ziemi do pańskiej ciemnej gwiazdy, potrzebuje 8 miesięcy i na drogę powrotną, by wrócić na Ziemię, również 8 miesięcy.

Felsztyński nie rozumiał zachowania swego gościa.

Może chce pan pomierzyć gwiazdę radarem? No, to życzę powodzenia. Musi pan jednak czekać 16 miesięcy, aż pan coś odbierze.

Tarnow jednak nie słyszał ironicznej uwagi Felsztyńskiego. Siedział w głębokim fotelu i patrzył gdzieś w dal, szepcąc cicho: — Szesnaście miesięcy, szesnaście miesięcy. Gdyby doktor Felsztyński wiedział, że prawie tyle czasu mija od tajemniczego zniknięcia profesora Tarnowa, nie dziwiłby się z pewnością zachowaniu gościa.

Kochany przyjacielu — ocknął się wreszcie Tarnow — proszę mi podać dokładnie położenie pańskiej ciemnej gwiazdy z konstelacji Oriona.

Felsztyński sięgnął po notatnik i podyktował kilka liczb.

Piotr szybko notował. Gdy skończył, spojrzał na zegarek i prawie bez pożegnania wybiegł z instytutu.

Doktor Felsztyński patrzył za nim długo i kiwał głową.

Jak on się zmienił. Nie ten sam chłopak.


Nocny gość


Piotr obejrzawszy się, czy nikt go nie obserwuje, podciągnął się wysoko na rękach, przerzucił nogi na drugą stronę parkanu i opuścił się lekko na ziemię. Nasłuchiwał jakiś czas, po czym zaczął się skradać ku domowi. Zatrzymał się w cieniu drzewa.

Na parterze świeciło się w dwu pokojach. Na wzorzystych firankach rysował się cień ludzkiej postaci. Tarnow rzucił się w kierunku bramy. Powoli nacisnął lśniącą klamkę drzwi, które ustąpiły pod naporem jego ramienia. Znalazł się w ciemnym hallu. Na lewo od wejścia przez wąską szparę padała smuga światła. Tam znajdowały się drzwi do gabinetu. Otworzył je gwałtownie i stanął w progu.

Dobry wieczór, panie Tor.

Zagadnięty odwrócił się gwałtownie od okna. Zbladł.

Jak pan się tu dostał? — odezwał się po chwili.

Widzi pan przecież, przez te drzwi — padła ironiczna odpowiedź.

To jest bezczelność! Czego pan chce?

Porozmawiać z panem, doktorze. — Mówiąc to Piotr ruszył w głąb pokoju. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Tor śledził każdy jego krok.

Panie doktorze Tor — brzmiał głos Tarnowa — panie doktorze Tor, obwiniam pana o morderstwo. Pan zamordował mego ojca.

Pan chyba oszalał!

Nie, doktorze. I nie rzucam słów na wiatr.

Były asystent profesora Tarnowa poderwał się błyskawicznie z krzesła i wrzasnął przeraźliwie:

Precz! Wynosić się stąd natychmiast!

Piotr cofnął się ku drzwiom. Równocześnie błysnęła lufa pistoletu.

Tor, porzuć pan tę grę — powiedział. — Złapałem pana w porę, zanim zdołał pan uciec z aparatem za granicę.

Asystent usiadł znowu na krześle.

Co zrobię ze swoim aparatem, to pana nie powinno obchodzić. A to — wskazał ręką na pistolet — będzie pana jeszcze drogo kosztowało. I proszę mi wyraźnie powiedzieć, czego pan ode mnie żąda?

Drobiazgu — odpowiedział Tarnow. — Po prostu drobiazgu. Proszę mi aparatem, który — jak widzę — jest jeszcze nie zdekompletowany, ujawnić ostatnie wypadki w mieście ruin. Chcę wiedzieć, co się stało z moim ojcem.

Przecież pan wie, że aparat nie obejmuje tego okresu.

Ach, co pan powie — ironizował Piotr. — Twierdzi pan, że aparat wyświetla tylko obrazy z okresu do 1200 roku. Otóż, panie Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie chrapał, zakradłem się do pańskiego laboratorium i zbadałem, że aparat ma urządzenie dodatkowe, którym można odtworzyć obrazy z przeszłości prawie bezpośredniej. Dzięki zastosowaniu specjalnych filtrów uzyskuje się — jak pan doskonale wie — odbicie promieni podczerwonych wysłanych z wielkich, ciemnych gwiazd. Promienie te odbiły się swego czasu od powierzchni Ziemi, następnie w swej wędrówce w przestrzeni trafiły na ciemne gwiazdy, by znowu się od nich odbić i wrócić do punktu wyjścia. Nie muszę dodawać, że promienie te niosą z sobą obrazy aktualnych zdarzeń, faktów i sytuacji. A więc może pan ujawnić wszystko, co się stało z moim ojcem. To jasne.

Tor zacisnął kurczowo ręce na oparciu krzesła.

Pańskie wiadomości — rzucił — na nic się nie zdadzą. Aparat nie funkcjonuje. Brak ważnej lampy.

Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na zwłokę nie ma sensu. Albo włączysz, morderco, aparat, albo…

Złowieszcza cisza zapanowała w pracowni. Tor był trupio blady. Krople potu perliły się na jego czole. Zrozumiał, że Piotr jest zdecydowany na wszystko. Podniósł się ociężale z krzesła i podszedł zgarbiony do pulpitu sterowego.

Na co mam nastawiać? — zapytał.

Wie pan zupełnie dokładnie, którą z gwiazd mam na myśli. Nastaw pan odbiornik na Oriona. Oto dane. Tu są dokładne wartości pozycyjne — wskazał na kartkę z szeregiem liczb, które podał mu doktor Felsztyński.

Tor ujął mechanicznie kartkę i patrzył na nią przez kilka sekund. Oddychając ciężko, włączył aparat. Tarnow nie ruszał się z miejsca. Stał chłodny i stanowczy na wprost swego przeciwnika, obserwując każdy jego ruch. W pokoju rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Aparat zaczął pracować. Na ekranie ukazały się potargane obłoki, które po chwili ułożyły się w zarysy lądu. Piotr poznał wielką zatokę morską. Na prawo wrzynała się w morze podobna do wielkiego przecinka Floryda, na lewo zaś wysuwał się obraz Jukatanu.

Półwysep stawał się coraz większy, aż wypełnił całkowicie płaszczyznę ekranu. Piotr miał wrażenie, że obserwuje przesuwający się krajobraz z góry, jak z samolotu. Pod sobą miał zbitą masę drzew. Dżungla. Nagle las przerzedził się i oczom Piotra ukazało się dziko porośnięte rumowisko, z którego wystawała ogromna piramida schodowa. Leżała pośrodku miasta ruin. Wzdłuż piramidy rozciągało się jak szeroka wstęga pasmo wolne od gruzów. Była to ulica. Na jej krańcu widać było jasny punkt. Piotr rozkazał nastawić aparat na to miejsce. Wkrótce punkt przybrał kształt białego namiotu, rozpiętego tuż obok budowli. Za bramą w pobliżu namiotu krzątał się człowiek. Był to profesor Tarnow, ojciec Piotra.

Profesor z aparatem fotograficznym w ręku zmierzał w kierunku bramy. Obok wejścia do namiotu stał asystent profesora, doktor Tor. Nachylał się nad małym stołem, na którym leżały różne przedmioty. Wtem Tor podniósł błyszczący posążek. Odbijały się od niego promienie słońca. Był ze szczerego złota.

Piotr chciał już zapytać asystenta o ten przedmiot, gdy raptem spadł na niego wymierzony z dołu cios. Atakujący wyłączył błyskawicznie aparat i jednym susem znalazł się w hallu. W pracowni zaległa ciemność.

Gdy Piotr odzyskał przytomność, po asystencie nie było śladu.


W następnych godzinach


Trzej mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o wypadkach ubiegłego wieczoru, które rozegrały się w pracowni doktora Tora, wzburzyła wszystkich do głębi.

Od wczoraj wieczór jest już dla mnie zupełnie jasne —ciągnął Piotr — dlaczego Tor usunął mego ojca. Nie wiem, czy przypominacie sobie — zwrócił się do Regnarda i Hoffa — że mój ojciec wspominał w jednym ze swych listów o znalezionych w ruinach cennych przedmiotach. I nie tylko, moi panowie, były to przedmioty cenne pod względem archeologicznym. Przekonałem się o tym wczoraj. Ojciec mój znalazł w ruinach złoty skarb, który asystent zapragnął posiąść. Dlatego też profesor Tarnow musiał zginąć.

Można się z tym zgodzić, doktorze Tarnow — zabrał głos Regnard. — Tak, można się z tym zgodzić. Ale to trzeba udowodnić. Przecież na ekranie telewizora nie widział pan, że doktor Tor był sprawcą zabójstwa, że dokonał go na osobie pańskiego ojca. Cały materiał, którym pan w tej chwili dysponuje, to w zasadzie poszlaki. A te nie stanowią jeszcze dostatecznego dowodu winy.

Zgadzam się z panem, panie Regnard — odparł Piotr. —Ale zaręczam, że ostateczny materiał będę miał, być może za dwa, trzy dni.

A to w jaki sposób? — spytał adwokat HofT.

Aparat od wczoraj rejestruje cały przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora Tora w laboratorium dyżuruje stale mój asystent albo ja sam. Całe szczęście, że zdecydowałem się na wczorajszy krok. Gdybym nie wtargnął brutalnie do pracowni Tora we właściwym czasie, musiałbym czekać na podobną okazję nie wiadomo jak długo. Gwiazda w następnych godzinach zdradzi sprawcę. Jeśli przepuścimy tę okazję, to wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby być odtworzone za pomocą aparatu dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec tego mogą mnie panowie rozgrzeszyć z owego najścia na dom doktora Tora?

Tak, to była jedyna słuszna droga — potwierdził Hoff.

Aparat jest stale w ruchu — podjął Piotr. — Stale obserwuje się ekspedycję, jej poczynania i prace. Gdy nadejdzie chwila krytyczna, proszę panów, jako moich i mego ojca przyjaciół, by byli łaskawi udać się do laboratorium.

Oczywiście, oczywiście, panie doktorze — odparł Regnard.


Los profesora Tarnowa


Doktor Dolega, kolega uniwersytecki Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy jednego ze studentów kamerę filmową przed telewizorem. Zaproponował sfilmowanie seansu. Była godzina ósma rano. Redaktor siedział tuż obok adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy obserwowali ekran telewizora.

Znowu ukazał się namiot. Profesor Tarnow stał z doktorem Torem przy stoliku polowym, na którym leżała mapa lub plan miasta ruin. Coś omawiali, bo profesor wskazywał palcem na mapę. Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców. Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali krzewy. W pewnej chwili Tor wszedł do namiotu, profesor zaś ruszył poprzez ruiny. Przedzierał się wśród zarośli, by w końcu dostać się do wysokiej ściany. Zatrzymał się przed otworem, obok którego stały oparte o mur kilof i łopata.

Patrzcie, panowie, oto Tor! — wybuchnął adwokat Hoff.

Rzeczywiście, za profesorem, oglądając się na wszystkie strony, przemykał się asystent. Nie chciał, by go ktoś spostrzegł. Biegł schylony, przyczajał się za bryłami gruzów, wreszcie dopadł krzewów, które tworzyły wokół miejsca pracy profesora gęstą barierę.

Profesor tymczasem zaczął poszerzać otwór w murze. Tor znajdował się tuż za nim, zaledwie dwa, trzy kroki. W ręce trzymał grubą pałkę. Profesor był tak zajęty pracą, że zupełnie nie wyczuwał obecności asystenta. Piotr, blady, trzymał się kurczowo pulpitu. Przeczuwał, że teraz stanie się rzecz najstraszniejsza. Rzeczywiście, Tor wyskoczył z krzaków i z całej siły wymierzył cios w głowę nachylonego profesora. Napadnięty zachwiał się, uniósł ręce i runął na ziemię. Kapelusz potoczył się kilka metrów w dół pagórka i zatrzymał się na krzaku.

Tor obserwował przez chwilę leżącego, następnie chwycił kilof i zaczął pośpiesznie rozszerzać szczelinę w murze. W krótkim czasie była ona na tyle duża, że Tor mógł zmieścić w niej ciało zabitego. Z kolei morderca zasypał szczelinę, oparł kilof i łopatę o ścianę i wycofał się z powrotem w gąszcza.

Adwokat Hoff uniósł się z fotela i podszedł do Piotra, który blady jak płótno wpatrywał się w ekran telewizora. Doktor Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by wyłączył kamerę. W tej chwili jednak okrzyk redaktora Regnarda skierował znowu uwagę obecnych na ekran. Oto z gąszczy, tuż obok pryzmy gruzów, wysunął się Indianin. Jego ruch, sposób posuwania się, czujność, elastyczność przypominały bohaterów powieści Maya. Stąpał tak lekko, że nie drgnęła żadna gałązka. Sunął bezgłośnie w kierunku zasypanej szczeliny. W kilka minut odgrzebał ciało profesora Tarnowa. Pochylił się nad nim i przyłożył ucho do jego piersi. Badał, czy żyje. Nagle chwycił łopatę i zasypał gruzem otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało profesora, zarzucił je sobie na plecy i znikł w gąszczu jukatańskiej dżungli.

W miejscu gdzie popełniono zbrodnię, znowu zapanował spokój. Żaden szczegół nie zdradzał, że przed paroma minutami rozegrał się tu wstrząsający dramat. Kilof i łopata stały oparte o mur starodawnej bramy miasta. Słońce rzucało jaskrawe błyski na rude rumowisko. W pracowni słychać było tylko przyśpieszone oddechy kilku mężczyzn.


Powrót profesora Tarnowa


Na dworcu pani Tarnow oraz kilku przyjaciół rodziny witało powracającego z Meksyku profesora. O dniu przyjazdu zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma dniami pisał do adwokata Hoffa. List był wysłany z meksykańskiego miasta Reales. W tej to miejscowości młody Tarnow zetknął się z przewodnikiem–tubylcem Maro Perucho, Indianinem, który wyratował pogrzebanego w gruzach profesora. Przewodnik ten poprowadził Piotra w głąb dziewiczych lasów.

,,Morderca — relacjonował w swym liście Piotr rozmowę z Indianinem — zagrzebał pańskiego ojca i oddalił się od miejsca zbrodni w przekonaniu, że nie miał żadnego świadka. Według mnie ojciec pański na skutek uderzenia mógł być tylko ogłuszony. Gdy go odgrzebałem, stwierdziłem, że moje przypuszczenie było słuszne. Jeszcze żył. Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie. Rana na głowie zagoiła się szybko, ale umysł jego ulotnił się. Sam siebie nie poznaje. Nic nie pamięta”. Sądziłem — pisał Piotr — że ojciec, gdy mnie zobaczy, odzyska pamięć. Niestety… W liście swym donosił również Piotr o losie, jaki spotkał doktora Tora. Otóż asystent profesora po ucieczce z Europy wrócił na miejsce zbrodni. Działał szybko. Pragnął, zanim czyn jego stanie się głośny, dostać się do miasta ruin, zrabować ukryte tam jeszcze skarby i ulotnić się przed ewentualnym pościgiem. Nie miał jednak szczęścia. Natknął się na owego Indianina, który rozpoznał w nim sprawcę zamachu na życie Tarnowa. Reszty dokonała już meksykańska policja…


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 01, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 34, Antologie