Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie


Małgorzata Kondas — W ogródku działkowym

— Żart

— Wszystkie zgubione przedmioty

— Wizyta o zmierzchu

— Zacząć od początku

— Eksperyment

— Jasnowidz

— Spór o czarownice

— Nowa

— Mumia sumeryjska

— Portret na tle pejzażu

— Jeszcze jedna pani Smith

— Pensjonat na końcu drogi

— Na granicy

— Siła wyobraźni

— Wymowa kwiatów

W ogródku działkowym

Dzień zaczął się pechowo. Rano stłukła ulubioną filiżankę, a potem jeszcze ta wiadomość. Kierowniczka działu socjalnego oświadczyła jej, że wczasów nie dostanie. Mówiła to równie autorytatywnie, jak przedtem zapewniała, że je otrzyma. „Musi pani zrozumieć. Mamy mniej miejsc, niż przewidywaliśmy, a pani jest dopiero stażystką. Pierwszeństwo mają koleżanki z dziećmi". Rozumiała, i co z tego? Trudno przecież przesiedzieć cały lipiec w domu. Chociaż jak się dobrze zastanowić, to ostatnio ma dość widoku ludzi... Pierwsze dwa tygodnie zamierzała spędzić na działce. Teraz, kiedy domek został już wykończony i urządzony, można w nim właściwie mieszkać całe lato, a w lipcu nie zabraknie roboty od świtu do nocy. Czuła, że dobrze jej zrobi taka izolacja w połączeniu z pracą fizyczną, dietą witaminową i słońcem. Zdecydowała się spędzić cały urlop we własnym ogrodzie.

Wieczorem wpadła Helena. Dawno się nie widziały. Odkąd zaczęła pracować w instytucie poza Warszawą, odwiedzała Martę znacznie rzadziej.

— Mam coś dla ciebie — wyjęła małą paczuszkę białego proszku i położyła na stole. Z miny przyjaciółki Marta wywnioskowała, że prezent jest drogocenny, chociaż nie domyślała się, co zawiera foliowa torebka.

— Heroina? — zażartowała.

Helena nie zwróciła uwagi na dowcip, jej wyjaśnienia

brzmiały poważnie jak wykład.

To preparat, który dostaliśmy do wypróbowania na roślinach ogrodniczych. Prawdziwa rewelacja.

— Coś w rodzaju nawozu sztucznego?

— Ależ nie! To rodzaj stymulatora przyspieszającego rozwój rośliny dziesięciokrotnie.

— Co to znaczy?

— No, weź na przykład pomidor. Wysiewasz go w marcu, w maju przesadzasz do gruntu i owoce zbierasz w sierpniu lub wrześniu. Jego wegetacja trwa dwadzieścia tygodni. Stosując preparat NX-03 skracasz okres wegetacji dziesięciokrotnie, a więc od posiania do zbioru owoców upływa zaledwie dwa tygodnie.

— To rzeczywiście rewelacyjne, ale czy preparat nie daje jakichś skutków ubocznych?

— Nie. Wymaga tylko dostarczenia roślinie odpowiedniej ilości wody i składników mineralnych.

— Jaki jest mechanizm działania tego stymulatora? Czy następuje szybszy podział komórek, tak jak przy raku?

— To niedobre porównanie. Proces rozwoju przebiega naturalnie, nie ma mowy o jakichkolwiek zwyrodnieniach. NX-03 jest czystym katalizatorem reakcji biochemicznych zachodzących w roślinie zgodnie z jej genetyką.

— Jest czymś w rodzaju hormonów dla roślin?

— Jeśli koniecznie tak to chcesz nazwać...

— A jaki ma wpływ na ludzi i zwierzęta?

— To nie było przedmiotem badań naszego instytutu. Jak wiesz, zajmujemy się wyłącznie roślinami, ale informowano nas, że środek jest zupełnie obojętny dla organizmów zwierzęcych. Bez wykluczenia ewentualnej toksyczności nie dano by nam przecież preparatu do doświadczeń. Zresztą w zakładzie próbowaliśmy już jarzyn wyhodowanych na NX-03 i cieszymy się dobrym zdrowiem.

— Rzeczywiście długo musiałaś mnie przekonywać, ale wiesz, jaki jest mój stosunek do chemikaliów.

— Wiem. Gdyby był bardziej pozytywny, truskawki byłyby pewnie większe — Helena poczęstowała się owocami wysypanymi na tacę. — Smaczne, ale nie handlowe — oceniła fachowo.

— Dawno ich nie przesadzałam. Zajmę się tym. A wiesz, mam właśnie zamiar spędzić cały lipiec na działce.

— Wspaniale. Żałuję, że nie będę mogła cię odwiedzać. Wyjeżdżam do Bułgarii, ale pod koniec miesiąca wpadnę na inspekcję. Ciekawa jestem, czego dokonasz. Za pomocą NX-03 — zapewne cudu.

W tym roku przygotowania do urlopu miały całkiem inny charakter. Nie zajrzała nawet do walizki z letnimi sukienkami. Tych kilka najpotrzebniejszych rzeczy miała pod ręką. Starannego przemyślenia wymagało natomiast zaopatrzenie w żywność. Chciała mieć wszystko, co będzie jej potrzebne, żeby nie ruszać się z działki. Lista zawierała:

chleb chrupki — zapewnia smukłą- linię, jajka, mleko w proszku, kawę, herbatę, konserwy. Przyprawy i cukier są na miejscu. Tego ostatniego nawet dużo, bo w zeszłym roku nie było urodzaju, nie smażyła więc konfitur. Puste słoiki czekają na zbiory tego lata.

Przyjechała około południa. Przywiezione torby ustawiła na środku pokoju, który spełniał również funkcje kuchni i łazienki. Spora powierzchnia i wygodne urządzenie zapewniały jednak wystarczający komfort. Nie przebrała się

nawet, tylko od razu zabrała do roboty. Rośliny były w opłakanym stanie. Po ostatnich dwóch upalnych dniach wymagały natychmiastowego podlewania. Kiedy uporała się z tym co najważniejsze, chwilę odpoczęła i zabrała się do układania przywiezionych przez siebie rzeczy. Zawiesiła czysty ręcznik, ustawiła kremy na półeczce nad miednicą i wtedy przypomniała sobie, że zapomniała kupić nowe lustro. Stare stłukła w zeszłym roku i starannie wyrzuciła wszystkie odłamki, żeby nie zapeszać. Teraz nie ma ani skrawka — no trudno. Wytłumaczyła sobie, że wcale nie musi się przeglądać. Lustro jest chyba ostatnim przedmiotem potrzebnym na bezludnej wyspie. A właśnie to miejsce miało być jej bezludną wyspą przez najbliższy miesiąc. Opalenizna nie sprawdzana codziennie będzie miłym zaskoczeniem nawet dla niej samej.

Rano ogród wyglądał prześlicznie. Nigdy go takim nie widziała. W porannym słońcu krople rosy drżały na sztywnych płatkach kwiatów. Marta schyliła się i powąchała purpurową różę, której zapach uważała za najpiękniejszy w świecie. Jakże dalekie i nierealne wydały jej się wczorajsze kłopoty.

Tyle tu było do zrobienia. Najpierw trzeba koniecznie opielić grządki z truskawkami. Przestały owocować, tonęły wśród chwastów i własnych rozłogów. Słońce było już po drugiej stronie nieba, kiedy na zakończenie podlała truskawki wodą z rozpuszczonym nawozem. Niech się wzmocnią. Przyjemnie było patrzeć, jak czysto wyglądają teraz zielone kępki. Szkoda, że nie czerwienią się w nich pachnące jagody. Ale właśnie... Gdyby tak zastosować preparat NX-03. . Starannie odmierzyła dawkę proszku i wsypała do butelki zawierającej 200 ml wody. Rozpuścił się niemal natychmiast. Roztworem podlała kilka krzaczków, dozując po łyżeczce płynu na roślinę; Torebkę z preparatem, butelkę i łyżeczkę odłożyła do schowka z narzędziami. Umyła się starannie i zabrała do przygotowania posiłku. Wieczorem zamierzała " poczytać w łóżku, ale była zbyt senna. Obudziła się bardzo wcześnie, zupełnie wypoczęta. Wstała i od razu wyszła do ogrodu. Oglądanie go o tej porze dnia było całkiem nową przyjemnością. Właśnie zakwitły maki. Jaskrawoczerwone płatki przyciągały wzrok. A tam za nimi jakieś małe białe kwiatki. Co to może być? Podeszła bliżej. Ależ to truskawki! Krzaczki podlane wczoraj preparatem NX-03 obsypane są dziś kwiatami. To zakrawa na cud, Helena mówiła prawdę.

Marta kilkakrotnie w ciągu dnia odrywała się od zajęć, żeby śledzić wynik eksperymentu. Ziemia wysychała tu mocniej niż w innych miejscach, co wymagało ciągłego podlewania. Do wody dodała trochę superfosfatu, aby ułatwić zawiązywanie się owoców. Przed wieczorem krzaki pełne były małych zielonych jagódek.

Tym razem słońce stało już wysoko, kiedy się obudziła. W piżamie i na bosaka wyszła do ogrodu. Za kępą jasnoczerwonych maków widniały inne czerwone plamki. Truskawki były większe niż zwykle, słodkie i aromatyczne. Z koszyczkiem owoców Marta usiadła na leżaku. Oddała się miłym marzeniom, które tak łatwo było spełnić. Mogła planować teraz swoje jarzynowo-owocowe menu prawie dowolnie. Miała na przykład ochotę na sałatkę z pomidorów, ale były jeszcze małe i zielone.

Zaraz po śniadaniu wybrała najładniejszy krzaczek i podlała go preparatem. W kilka godzin później jadła pierwszego w tym roku pomidora z własnej działki. Ciekawe, jak zachowałaby się sałata. Wiadomo, że w lipcu się jej nie sieje, bo przy tej długości dnia nie daje główki, a od razu wybija w kwiat. Marta zaplanowała doświadczenie niemal naukowe. Parę nasion wysiała rano, parę w południe i kilka przed wieczorem. Z porannego siewu wszystkie rośliny utworzyły kwiatostany, z południowego niektóre, a z przedwieczornego uzyskała piękne główki sałaty. W kilka dni później przypomniała sobie o worku z nasionami różnych rzadkich warzyw, które się jej nie udawały. Na przykład papryka — w naszym klimacie miała za mało czasu, aby dojrzeć. Teraz — była wręcz znakomita. Marta długo wahała się przed doświadczeniem z drzewem. . W końcu wybrała niewielką śliwkę węgierkę. W dziesięć dni później zbierała owoce. Teraz prócz pracy w ogrodzie musiała co chwila doglądać powideł, które smażyły się na wolnym ogniu. Ten eksperyment poszedł jednak nieco za daleko. Po kilku dniach drzewo pożółkło i straciło wszystkie liście.

Na przyszłość postanowiła ograniczyć się tylko do roślin jednorocznych. Było z tym wystarczająco dużo pracy. Dziesięciokrotnie szybszy rozwój wykazywały nie tylko uprawy ogrodnicze, ale i chwasty. Zanim zdążyła wyrwać małą roślinkę, ta rosła, dojrzewała i rozsiewała nasiona. Pielenie zajmowało Marcie coraz więcej czasu, a chwasty rosły i tak coraz bujniej. Urlop dobiegał końca, a działka wyglądała na bardziej zapuszczoną niż na początku, pomimo że wiele godzin dziennie przesiadywała na małym

stołeczku pieląc grządki, podczas gdy następne zarastały jeszcze prędzej.

Śliwa zakwitła ponownie, a co dziwniejsze, wyraźnie w jej ślady szła jabłoń, chociaż wcale nie podlewana preparatem. Nie rozumiała, dlaczego koksy, które powinna zbierać jesienią, dojrzały w lipcu i opadły wraz z liśćmi. Teraz najwyraźniej drzewo miało pąki, które niebawem zakwitną. Czyżby przyczynił się do tego kompost z chwastów wyrosłych na pożywce, któremu wyznaczyła miejsce opodal drzewa? Musiała w nim być spora kumulacja preparatu, ale proces butwienia nie następuje przecież tak szybko. Miała nadzieję, że Helena wytłumaczy jej przyczynę tego zjawiska. Na razie trzeba było się spieszyć. Pracy przybywało z każdym dniem. Pozwalała sobie jedynie na krótkie chwile wypoczynku podczas posiłków składających się głównie z tych cudów natury, które potrafiła wyczarować w ciągu kilku dni, a niekiedy nawet godzin. Zbliżał się koniec urlopu, a tyle było jeszcze do zrobienia. Siedziała na małym stołeczku pieląc grzędę cebuli. Nie od razu odwróciła się słysząc za sobą głos Heleny, która pozdrawiała ją od furtki. Kark miała zesztywniały od tego ciągłego pochylania się. Pomału wyprostowała się i odwróciła w stronę nadchodzącej koleżanki. Helena przystanęła niezdecydowana. Wreszcie po chwili wahania powiedziała. — O przepraszam... Myślałam... Czy pani jest matką Marty?

Żart

Bachotek jest śmieszną nazwą pewnego prześlicznego miejsca położonego wśród lasów, pagórków i jezior, wymarzonego wprost na obóz wypoczynkowy dla młodych ludzi. Tamtego roku mieliśmy wspaniałą pogodę, dużo kajaków, świetlicę, w której można było tańczyć wieczorami, i leżaki, na których opalaliśmy się i odsypiali nocne szaleństwa. Mimo to pobyt w Bachotku udany nie był. Pogmatwane sprawy sercowe... ale lepiej opowiem po kolei.

Zjechaliśmy się z różnych stron Polski, wszyscy tuż po studiach, zaczynaliśmy właśnie prawdziwe dorosłe, nudne życie. Ten urlop był ostatnią przepustką do dawnych, beztroskich czasów.

Wieczorek zapoznawczy zapowiadał się interesująco. Umalowałam się starannie i włożyłam czerwoną, falbaniastą sukienkę. Z doświadczenia wiedziałam, że kolor czerwony przyciąga wzrok i jeżeli nie jest się odrażająco szpetną, to powodzenie murowane. Otóż tym razem moje kalkulacje zawiodły, przynajmniej częściowo. Tańczyłam sporo, ale nie z tym, z którym chciałabym najbardziej. Mirosław wpadł mi w oko od pierwszej chwili. Wysoki blondyn, o bardzo męskiej twarzy, miał w sobie coś nieodparcie pociągającego. Sposób, w jaki patrzył na Annę, przyprawiał mnie o kłucie w sercu. Ona miała na sobie ciemną, luźną sukienkę, poruszała się z wdziękiem i odrobiną nonszalancji. Kokietowała go w sposób wyrafinowany, a przy tym jej uroda... Całkiem inny typ niż ja. Jeżeli on gustuje w tajemniczych brunetkach, to jako atrakcyjna blondynka nie mam u niego szans-— myślałam zawiedziona.

Chwila niewesołej refleksji była krótka. Nie należę do osób, które łatwo dają za wygraną. Pierwsze takty rock and roiła zmobilizowały mnie natychmiast. Trafił mi się partner z dobrym wyczuciem rytmu i daliśmy popis na całą salę. Mirosław też musiał mnie zauważyć, chociaż wtedy nie <iał nic po sobie poznać, wpatrzony w Annę. Romans ich trwał całe dwa dni. Byli absolutnie nierozłączni. Trzeciego wieczoru on znalazł nowy obiekt zainteresowania. Maria była niewątpliwie ładna. Czy ładniejsza od Anny, trudno powiedzieć, całkiem inna. Puszyste, rude włosy

nadawały jej wygląd lalki. W jasnoniebieskiej sukience mogła przyprawić o kompleksy niejedną z dziewczyn. Bezwzględność, z jaką Mirek zostawił Annę dla Marii, była zdumiewająca. No cóż, urlop to tylko dwa tygodnie, a jeśli jest się prawdziwym koneserem kobiecej urody — szkoda czasu. Uznałam, że jestem kolejną na liście urodziwych, i nie pomyliłam się. Mirosław zauważył mnie wreszcie.

— Zapraszam cię jutro na kajak — powiedział.

— Nie zmieścimy się.

— Dlaczego?

— Bo jest to już trzecie zaproszenie. Co zrobimy z tamtymi <iwoma chłopakami.

— Utopimy — zażartował, ale minę miał mniej pewną siebie niż zwykle.

Postanowiłam, że go utrzymam przy sobie do końca turnusu, i było w tym więcej hazardu niż prawdziwego zainteresowania jego osobą. Chociaż muszę przyznać, że należał do bardzo wąskiego grona chłopaków, którzy wiedzą, jak się kobietom podobać. U boku takiego mężczyzny można czuć się królową. Dlatego pewnie Anna i Maria robiły wrażenie zdetronizowanych władczyń. Zaprzyjaźniły się i unikały towarzystwa mężczyzn.

Ja przeciwnie: stwarzałam okazje, w których Mirek był co prawda na pierwszym planie, ale nie jedyny z towarzyszących mi kolegów. W tej sytuacji nie mógł przestać mnie adorować, bo mogła zaistnieć wątpliwość, kto kogo porzucił, a to nie dogadzałoby jego próżności. Tak zakładałam, a okoliczności potwierdzały moje kalkulacje. Uważałam, że wszyscy dobrze się bawimy, bo ja bawiłam się doskonale aż do połowy drugiego tygodnia.

Była ciepła, księżycowa noc. Okna i drzwi świetlicy pootwierane. Adapter grał sentymentalne tango. Zmęczeni całodniowym upałem nie mieliśmy ochoty na żywsze tańce. Był miły, kameralny nastrój i wydawało się, że nic go nie zakłóci. Przyćmione światła nie stanowiły konkurencji dla księżyca, którego blask spotęgowany odbiciem w jeziorze wpadał przez szeroko otwarte drzwi. Nad szuwarami unosiła się leciutka biała mgła. Przy każdym obrocie powolnego tańca w ramionach Mirka obserwowałam mgłę, jak rośnie i zbliża się.

Nagle... Nie, to niemożliwe — pomyślałam. — A jednak, w drzwiach stała dziewczyna w białej sukience. Pojawiła się tak niespodziewanie... Ciemne włosy spływały na ramiona, wysoko uniesioną rękę oparła o framugę drzwi. Na przegubie dłoni miała zamotaną wstążkę czy jakąś białą

bransoletkę — trudno powiedzieć. Sukienka robiła wrażenie utkanej z mgły. W pierwszym momencie uznałam ją za niezwykle piękne zjawisko, ale zaraz przyszła refleksja. Jeżeli Mirek ją zobaczy...

Usiłowałam manewrować w tańcu tak, aby mu to uniemożliwić. Moje wysiłki spełzły jednak na niczym, jak nietrudno było przewidzieć. Zauważył ją. Płyta skończyła się, wszyscy przystanęli. Mirek był zafascynowany postacią na tle księżycowego blasku. Ta niezwykła, niema scena trwała pewnie nie dłużej niż parę sekund, ale pozostała mi w pamięci jak fotografia.

Nieznajoma wolno opuściła rękę, odwróciła się i wyszła. Mirek podbiegł do drzwi, ale zatrzymał się tuż za progiem i wrócił. Odetchnęłam z ulgą, chociaż zaraz wyszło na jaw, że moje zadowolenie było przedwczesne.

— Gdzie ona się podziała? — zwrócił się akurat do mnie.

— Kto? — spytałam głupio.

— Nie udawaj. Ta dziewczyna w białej sukience, oczywiście.

— Nie było tu żadnej dziewczyny w białej sukience — odparłam bezczelnie.

— Jak to? Przecież wszyscy widzieli! Najbliżej nas stał Jacek z Moniką. Podchwycili mój żart i zaczęli przekonywać Mirka, że uległ złudzeniu. Inni przyłączyli się i wszyscy bez wyjątku twierdziliśmy, że nie było tu żadnej dziewczyny. Żart udał się. Mirek był wyraźnie zbity z tropu. Nie wiedział, komu ma wierzyć: własnym oczom czy naszym zapewnieniom. Wreszcie postanowił zbagatelizować incydent i nie wracać do tematu. Muszę przyznać, że zwiódł mnie tą nonszalancją. Tym bardziej że zdawał się usilniej niż dotychczas zabiegać o moje towarzystwo. Zaczęłam wietrzyć w tym podstęp, ale może to ja jestem podstępna — myślałam — i dlatego innych podejrzewam o nieszczerość okazywanych uczuć? Następnego dnia byliśmy prawie nierozłączni, aż do wieczora. Po kolacji Mirek znikł. Głupio mi było rozpytywać o niego, nie.wiedziałam, co z sobą zrobić. Poszłam na spacer dróżką tuż nad jeziorem. Słońce zapadało w wysokie trawy błyskając ostatnimi słabymi promieniami. Z szuwarów powoli wyłaniała się mgła, lekko zaróżowiona przez zachodzące słońce. Zawisła nad spokojną tonią jeziora. Było bardzo cicho. Wszystko to zauważało jakieś drugie moje ja, pierwsze pochłonięte było bez reszty myślą o Mirku. Podejrzewałam, że jednak spotkał tamtą dziewczynę. Zazdrość i urażona ambicja dokuczały mi nieznośnie. Obmyślałam przeróżne sposoby zemsty, ale to wszystko

było nie to. Widziałam własną bezsilność i śmieszność zarazem.

Siedziałam na powalonej wierzbie wśród młodych, dopiero co wyrosłych pędów. Drzewo nie poddawało się losowi nawet w tak ciężkiej sytuacji... Bardzo wyraźnie doleciał mnie głos Mirka. Wyjrzałam ostrożnie z przypadkowej kryjówki, ale w zapadającym zmierzchu niczego nie dostrzegłam. Zaczęłam nadsłuchiwać. Niewykluczone, że sam Mirek znajdował się po drugiej stronie jeziora, a dźwięk odbity o taflę wody był słyszalny aż tutaj.

— Powiedz, co ja mam zrobić, zabić się? — W jego głosie była jakaś udręka. Osoba, do której mówił, nic nie odpowiedziała.

Siedziałam cicho, bojąc się poruszyć, żeby nie zdradzić swojej obecności. Było już zupełnie ciemno, kiedy usłyszałam kroki na ścieżce.

— Co ty tu robisz! — wykrzyknął Mirek.

— Wyszłam na spacer. — Miałam nadzieję, że moja odpowiedź brzmi całkiem obojętnie.

— No to wracajmy — powiedział prawie wesoło — bo potańcówkę zaczną bez nas.

Rzeczywiście zaczęli, ale odrobiliśmy stracony czas nie przepuszczając żadnego tańca. Jakie śmieszne były moje zmartwienia sprzed dwóch godzin! Nic się przecież nie zmieniło w stosunku Mirka do mnie. Samotny spacer to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Teraz nabrałam pewności, że tamto zdanie, wypowiedziane przez Mirka do rzekomej nieznajomej, było moim własnym urojeniem. Wyszliśmy przed końcem zabawy. Jak zwykle, zaproponował, żebym do niego poszła, a ja, jak zwykle, odmówiłam. Ta cowieczoma pożegnalna wymiana słów stała się czymś w rodzaju konwencji. Jego rzeczą było proponować, moją odmawiać i rozstawaliśmy się bez urazy. Niewykluczone, że nasz flirt tylko na tym zyskiwał.

— Bardzo cię proszę — nalegał.

Znowu zabrzmiała ta nuta udręki, którą już dzisiaj słyszałam. ' Był to zupełnie nieodpowiedni ton dla takiego mężczyzny. W moim wyobrażeniu mógł budzić różne uczucia, ale nigdy litości! Odpowiedziałam bez cienia kokieterii i bardzo stanowczo:

— Nie.

Następnego rana Mirek czekał przed moimi drzwiami.

Poszliśmy razem na śniadanie.

— Źle wyglądasz — powiedziałam. — Co się stało ?

— Nie mogłem spać.

— Zdarza się.

— Nie mnie.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Na razie nic. Jeżeli mi nie pomożesz...

—Ja! W jaki sposób?

Nie odpowiedział. Coś się w nim zmieniło, ale nie umiałam tego określić. Czy nie jest to aby preludium do zerwania? Czy nie szuka pretekstu? Jak wyglądały pożegnania z Anną i Marią? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania. Dręczona niepewnością, próbowałam zachowywać się w sposób, którym mogłabym go zjednać, ale na obojętność sposobu nie ma.

— Dokąd idziesz? — zapytałam, kiedy po śniadaniu nic nie mówiąc wstał z zamiarem opuszczenia jadalni.

— Przed siebie.

Nieuprzejma odpowiedź zmusiła mnie do zaniechania

dalszych pytań i pozostania na miejscu. Dobrze, że nawinął

się Andrzej. Popłynęliśmy kajakiem na drugą stronę

jeziora.

Zmęczona codziennym upałem chętnie zanurzyłam się

w wysokich paprociach na stoku wzgórza. Bez słowa

brnęliśmy w mrocznym lesie. Andrzej jest małomówny, nie

przeszkadzał mi więc w snuciu monologu wewnętrznego na

temat Mirka.

Moje nagłe zatrzymanie się spowodowało drobną kolizję, ale

on o nic nie spytał, nie było potrzeby. Scena rozgrywająca

się przed naszymi oczami mówiła sama za siebie.

Mirek siedział na kłodzie drzewa tyłem do nas, dziewczyna

w białej sukience tuż koło niego. Ciemne włosy spływały na

ramiona lekko odsłaniając zarys policzka. Nie chciałam

dłużej na to patrzeć. Odwróciłam się i ruszyłam szybkim

marszem w powrotną drogę. Popłynęliśmy w drugą stronę

jeziora, a kiedy wracaliśmy, złapała nas burza. Do brzegu

przybyliśmy kompletnie przemoczeni.

Mirek obserwował nasz powrót przez okno jadalni. Przy

obiedzie zrobił mi najzwyklejszą scenę zazdrości, czym

wprawił mnie w zdumienie. Takiego tupetu nigdy się po nim

nie spodziewałam. Nie wiedziałam, jak się bronić. Miałam

zamiar w ogóle nie wspominać o dziewczynie w białej

sukience, ale sprowokowana wyrzuciłam z siebie potok słów,

których nie umiałabym nawet przytoczyć. Zapadło milczenie,

a po dłuższej chwili Mirek powiedział bardzo spokojnie:

— Zapomnij o niej, tak jak ja próbuję to robić. Dziwne wydały mi się jego słowa, nic jednak nie odpowiedziałam, bo nie chciałam, żeby nasza kłótnia

rozgorzała na nowo. Zależało mi na nim bardziej, niż powinno, zważywszy, że to tylko letnia przygoda. Jego niestałość budziła we mnie uczucie zagrożenia. Zdawało mi się, że coś knuje, nie wiedziałam tylko, jaką wyznaczył mi rolę.

Niebawem sytuacja stała się jasna. Po prostu usiłował zachłannie wykorzystać ostatnie dni urlopu. Do maksimum. Nowa, tajemnicza dziewczyna fascynowała go i nie mógł odmówić sobie przyjemności spotykań z nią. Dlaczego nie zerwał ze mną — tego nie wiem. Tamta była poza naszym obozem, może nie miała zbyt wiele czasu? A może zwyczajnie bawiła go ta podwójna gra. Robił wrażenie aktora, któremu nagle zmieniono rolę. Był teraz kimś innym. Z pewnego siebie i pełnego czaru młodzieńca zmienił się w romantycznego bohatera cierpiącego z nieznanego powodu.

Sposób, w jaki próbował mnie zatrzymać, był chwilami wręcz śmieszny i myślałam, że mi już na nim nie zależy, ale kiedy żarliwie zapewniał o swoim do mnie przywiązaniu, traciłam pewność siebie. Widziałam jego krętactwa, a mimo to chwilami wierzyłam mu. Tak właśnie było ostatniego dnia. Znikł na parę godzin i nie wrócił nawet na kolację. Siedziałam na ławce z dala od uczęszczanych ścieżek. Robiłam coś w rodzaju bilansu. Wypadł ujemnie. Trzeba prawdzie spojrzeć w oczy i przyznać, że dostałam kosza. Dla ratowania resztek honoru powinnam zerwać z Mirkiem oficjalnie. Za późno było na znalezienie kogoś innego, a ostentacyjna samotność żałośnie upodabniałaby mnie do Anny i Marii. Powinnam udawać, że nic się nie stało. Jutro przecież wyjeżdżam.

Stanął przede mną nagle, nie zauważyłam, kiedy podszedł.

— Ach, jak dobrze, że jesteś! — wykrzyknął. Uklęknął i wtulił głowę w moją falbaniastą sukienkę. Zdumiona nie mogłam wykrztusić słowa. Co za farsę odgrywa? — myślałam. Wreszcie powiedziałam:

— Usiądź i nie wygłupiaj się.

W ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa. Nic nie wytrącało

go z nowej roli nieszczęśliwego kochanka.

— Tylko ty możesz mnie uratować.

— Czy nie masz przypadkiem gorączki? — Zaniepokoiłam się.

— Ona zostawi mnie w spokoju tylko wtedy, kiedy ty będziesz cały czas w pobliżu.

— Mam być strachem na tego wróbla w białej sukience?

— Pojawia się i znika, kiedy chce. Pamiętasz, wtedy na

tańcach. Znikła. Rozpłynęła się. Ach, prawda — wy wcale nie widzieliście jej. Prześladuje tylko mnie.

— Uspokój się. Widzieliśmy. Wcale nie znikła, tylko odeszła. To był żart z naszej strony. Nie przypuszczałam, że tak się przejmiesz. Nikt przecież nie wierzy w duchy.

— Ona jest duchem, i to moja wina.

— Nonsens. Masz gorączkę. Chodź, musisz położyć się do

łóżka.

Nie protestował, potulnie pozwolił zaprowadzić się do

swojego domku. Przykryłam go dodatkowym kocem, bo

drżał z zimna. Gorączka najwyraźniej rosła. Byłam

w poważnym kłopocie — co robić. Nasz lekarz obozowy

z połową uczestników wyjechał właśnie godzinę temu.

Nikt z pozostałych nie miał aspiryny. Ostatni domek, do

którego wstąpiłam, był Anny i Marii. Niestety, one również

nie miały żadnego leku.

Anna zaproponowała, żeby pójść do sąsiedniego obozu.

Było już ciemno i żadnej z nas nie uśmiechał się

trzykilometrowy spacer przez las, ale czy miałyśmy jakąś

alternatywę?

Po półgodzinnym marszu okazało się, że zabłądziłyśmy.

Po następnej godzinie znalezienie drogi do domu zaczęło być

najpoważniejszym problemem.

Ciemności nocy zaczęły się wolno rozpraszać, kiedy

w oddaleniu zamajaczyły zabudowania naszego obozu.

Nie mam pojęcia, dlaczego wracałyśmy zupełnie z innej

strony. Chłód przed świtem był dojmujący, a mgła znad

jeziora rozlewała się szeroko. Widziałyśmy tylko dachy

naszych domków campingowych. Mimo zmęczenia i braku

lekarstwa postanowiłyśmy najpierw odwiedzić Mirka, żeby

zobaczyć, jak on się czuje i czy mimo wszystko możemy

coś dla niego zrobić.

Pozostało nam do przebycia nie więcej niż dwadzieścia

kroków, kiedy stanęłyśmy zdumione. Drzwi się otworzyły

i zobaczyłyśmy ich wychodzących. Trzymali się pod ręce.

Dziewczyna w swej niezmiennie białej sukience, z rozwianymi

ciemnymi włosami i szczęśliwą twarzą wesoło pomachała

do nas ręką owiniętą w przegubie dłoni wstążką czy

bandażem. Mirek był uśmiechnięty, patrzył w naszym

kierunku. Mogłabym przysiąc, że jego wzrok wyrażał

drwinę.

Nie pamiętam, jak z powrotem znalazłam się w swoim

domku. Poduszka, na której leżałam, mokra była od łez.

Nikt nigdy nie upokorzył mnie tak dotkliwie i to jeszcze

wobec tamtych dwóch... Zasnęłam wreszcie po to tylko,

żeby męczyły mnie koszmary. Kiedy usłyszałam ostre pukanie do drzwi, w pierwszej chwili byłam zadowolona z przebudzenia. Wszystko co złe uznałam za nieprawdziwe, ale po chwili zreflektowałam się: Zachowanie Mirka nie było snem. Naprawdę czułam się skrzywdzona. Najchętniej nie odpowiedziałabym na pukanie. Nie miałam ochoty widzieć kogokolwiek. Otworzyłam jednak.

— Wiesz, która godzina? — zapytał Andrzej.

— Nie i mało mnie to obchodzi.

— O czwartej będzie autokar.

— Wiem — spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzecia.

— Mogę usiąść?

Zrobiłam gest, który mógł oznaczać zaproszenie. Usiadł i odchrząknął, jakby przygotowywał się do dłuższej przemowy.

— Rano była karetka, a teraz kręcą się tu milicjanci — powiedział.

— Dlaczego? — spytałam bez ciekawości. Co może mnie

jeszcze obchodzić w tym obozie? O czwartej wyjadę

i zapomnę o wszystkim tak szybko, jak to tylko możliwe.

— Zabrali Mirka.

— I dziewczynę?

— Nie, jaką dziewczynę?

— Dlaczego go zabrali?

— Poszedł do niego rano Jacek i okazało się...

— ...że go nie ma?

— Był. Ale już nie żył.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co powiedział, albo

raczej nie chciałam uwierzyć, potem zaczęłam mówić

sama:

— A więc jednak ta gorączka... Próbowałyśmy z Anną i Marią ratować go... To wina Jacka, nie miał aspiryny. Ty też nie miałeś... — mówiłam, mówiłam, mówiłam. Andrzej próbował mi przerwać, ale nie dawałam mu dojść do głosu. Wreszcie, kiedy skończyłam, powiedział:

— Przeciął sobie żyły na przegubie ręki.

Wszystkie zgubione przedmioty

Lubię swoje mieszkanie, chociaż sąsiedzi z góry niekiedy nie pozwalają mi zasnąć do późna w nocy, a ci z prawej budzą o świcie. Ale jedni i drudzy nie robią tego złośliwie i w końcu na tyle rzadko, że nie ma o czym mówić. Innych mankamentów mój dom nie ma... znowu rzecz rozpatrując raczej ogólnie... Tak czy siak, mieszkam tu dość długo i wcale nie miałabym ochoty na zmianę, mimo tych nieprzyjemnych wypadków, jakie ostatnio miały miejsce. Zaczęły ginąć różne drobne przedmioty. Od razu chcę wyjaśnić, że mieszkam sama, nikt prawie mnie nie odwiedza i nigdy nie było żadnego włamania. Zaginione drobiazgi do cennych nie należały, najczęściej miały wartość tylko dla mnie. Komu i na co przydałby się pusty flakonik po perfumach? Jedynie wspomnienia nadawały mu pewną sentymentalną wartość. Był malutki, mieścił się w dłoni... Tomik z biało-czamymi reprodukcjami sztuki średniowiecznej też z pewnością nie mógł być cenny. Zawierał jednak dwa fascynujące obrazy przedstawiające ten sam zamek: raz w pełnej świetności, wśród kwiatów i bawiących się dzieci, a na sąsiedniej stronie skuty lodem w pochmurny zimowy dzień. Niezwykły kontrast robił wstrząsające wrażenie. Niestety, książeczka znikła. Znikały też bluzki, spódnice. Niekiedy odnajdywałam je na dnie szafy lub głęboko w pawlaczu, ale coraz częściej różne przedmioty ginęły bezpowrotnie. Wiem, co można o mnie pomyśleć: że jestem bałaganiara i po prostu nie pamiętam, gdzie co wetknęłam. To też, ale nie tylko. Zdarzyło się na przykład zniknięcie słoika z dżemem. Drobiazg niby, ale denerwujący. Przeszukałam całą kuchnię na darmo. Usiłowałam tłumaczyć sobie, że nie pamiętam, jak wyglądał, i mylę go z innymi, chociaż ta argumentacja wcale mnie nie przekonywała. Jeszcze gorzej wyglądała sprawa porcelanowego talerzyka, jedynego, jaki pozostał ze ślubnej wyprawy mamy. Stanowczo nie mogłam pomylić go z jakimkolwiek innym. Strata sprawiła mi prawdziwą przykrość.

— Czy jesteś pewna, że go nie stłukłaś? — zapytała Wiesia, której zwierzyłam się ze swoich kłopotów.

— Masz mnie za wariatkę?

—— Ależ nie! — zaprzeczyła zbyt gorliwie, czym posiała ziarno niepewności. Nie chodziło już o talerzyk, byłam pewna, że go nie stłukłam. Ale niewykluczone, że z moją głową coś jest jednak nie w porządku.

Od tamtego czasu zaczęłam być ostrożniejsza w opowiadaniu o dziwacznym zachowaniu przedmiotów w moim domu. One zdawały się wykorzystywać tę słabość i płatały mi coraz częstsze figle. Najgorzej było wieczorem, przedmioty potrafiły znikać z oczu, nie czekając nawet, aż odwrócę wzrok. Pierwszy taki przypadek zdarzył się po następnej wizycie u Wiesi. Wróciłam zmęczona, usiadłam, żeby rozsznurować buty. Spojrzałam na stojący na półce budzik. Wskazywał wpół do dziesiątej. Byłam zdziwiona, że jest już tak późno. Chciałam porównać godzinę z zegarkiem na ręku, a kiedy ponownie podniosłam oczy, budzika na półce nie było... Uporczywie wpatrywałam się w puste miejsce. Czułam jakieś nieznośne osaczenie i niemoc wewnętrzną nie pozwalającą na działanie mimo zagrożenia. Nie wiem, jak długo siedziałam, zanim odzyskałam władzę w nogach. Wstałam, podeszłam do półki i pomacałam miejsce, gdzie powinien stać budzik. Nie było go tam ponad wszelką wątpliwość, tam ani gdzie indziej. Przeszukałam całe mieszkanie. Próbowałam tłumaczyć sobie, że jestem zmęczona i uległam halucynacji, nie jestem przecież obłąkana. Budzik miałam od wielu lat, nie mógł się raptem zdematerializować. Nie wiem czemu, ale koniecznie pragnęłam, żeby ktoś potwierdził faktyczne istnienie budzika. Zadzwoniłam do Aldony.

— Przypominasz sobie mój budzik? — spytałam.

— To jakiś żart?

— Nie. Chodzi mi o to, żebyś sobie przypomniała, jak wyglądał mój budzik, który stał na półce...

— Wybacz, ale masz dziwne pomysły. Skąd ja mogę pamiętać takie drobiazgi. Czy ty się dobrze czujesz? Zapewniłam, że tak, i odłożyłam słuchawkę.

Moje mieszkanie składa się z dwóch małych pokoików, łazienki i mini-kuchenki. Od początku dbałam, żeby nie zagracić tej niewielkiej przestrzeni, ale z biegiem lat przedmiotów przybywało, a mieszkanie zyskiwało na przytulności. Teraz zaczął się proces odwrotny: ubywało książek, filiżanek, wazoników, a ostatnio opuścił mnie nawet taboret. Nie był specjalnie potrzebny. Kąt, który zajmował, wykorzystałam na umieszczenie wazonu z dużym bukietem wysuszonych w lecie kwiatów.

Afronty, jakie mnie spotykały ze strony przedmiotów, usiłowałam przyjmować z godnością, ale coraz częściej bywałam poirytowana. Moje rozdrażnienie zaczęło być wyraźne. Stawałam się osobą nietolerancyjną, łatwo wpadałam w złość, której nie mogłam opanować.

— Tak dłużej nie można — powiedziała Aldona któregoś wieczoru, kiedy zaprosiłam ją na herbatę i miałam nadzieję, że zachowuję się zupełnie jak dawniej.

— Co masz na myśli? — spytałam ostrożnie.

— Twoje ciągłe rozdrażnienie.

— Przepraszam.

— Daj spokój konwenansom. Niepokoi mnie twoje

zdrowie.

Milczałam. Miałam nadzieję, że nie ma na myśli mojego

zdrowia psychicznego. Ona jednak była nieubłagana.

— Coś cię gnębi — powiedziała — i jeżeli nie poradzisz sobie z tym w porę, możesz mieć poważne kłopoty.

— Myślisz, że jestem wariatką?! — znowu nie udało mi się opanować.

— Myślę, że powinnaś wyjechać.

— Wyjechać?! — ucieszyłam się. Taka terapia bardzo mi odpowiadała. Ale ona przecież nic prawie nie wie o powodach mojego stanu psychicznego, dlatego rada może okazać się nieskuteczna. Dlaczego by jednak nie opowiedzieć jej wszystkiego od początku, jest przecież psychologiem... Po wysłuchaniu mojej opowieści Aldona podtrzymała swoją receptę. Ustaliłyśmy, że postaram się wyjechać w jakąś dłuższą podróż.

— Ale wytłumacz mi jeszcze jedną rzecz — poprosiłam. — Jak sądzisz, czy ja te przedmioty chowam sama przed sobą, czy może wyobrażam sobie takie, których nigdy nie miałam?

— Tego nie wiem. Myślę, że po prostu z roztargnienia umieszczasz je w miejscach dla nich nie przewidzianych i nie możesz później znaleźć.

— No więc w końcu powinnam je znaleźć czy nie?

— Poznajdują się nieoczekiwanie: książki w bieliźniarce, a talerze wśród papierów...

— Proszę, zobacz, czy koszule mam między talerzami, a ręczniki wśród butów, albo coś w tym rodzaju!

— Nie denerwuj się. Przecież mówiłam, że nie wiem. Jeżeli wykluczasz kradzieże...

— Nikt nie ma klucza do mieszkania, a poza tym one giną podczas mojej obecności. Znikają. Dematerializują się — rozumiesz?!

W oczach Aldony widziałam niedowierzanie. Poczułam się bezsilna. Może rzeczywiście to tylko przywidzenia...

Następnego dnia przystąpiłam energicznie do załatwiania spraw związanych z wyjazdem. Miałam zupełnie wyjątkowe szczęście. Wycieczkę statkiem po Morzu Śródziemnym udało mi się wykupić w biurze turystycznym bez żadnej łapówki. Paszportu też mi nie odmówiono. W dwa miesiące później zostawiłam Aldonie klucze do mieszkania, żeby podlewała

kwiatki podczas mojej nieobecności, i zabukowałam się na statek.

Pogodę mieliśmy bardzo ładną, dzięki czemu opanowałam dość rychło chorobę morską i czułam się całkiem dobrze. Długie godziny spędzałam na leżaku, nie myśląc o niczym. Ożywiałam się, kiedy przybijaliśmy do portu. Zwiedzałam, co mogłam, ale dosyć chaotycznie. Patrzyłam na wszystko, nieświadoma najczęściej tego, co akurat oglądam. Później próbowałam porządkować wrażenia, ale bez przewodnika szło mi kiepsko. Pośród współpasażerów nie znalazłam nikogo zorientowanego w historii odwiedzanych przez nas miejsc. Do najczęściej spotykanych specjalności należała znajomość kursów walut i cen towarów. Zaniechałam więc prób systematyzowania tego, co oglądam, i poddałam się samym tylko doznaniom estetycznym. Byłam chyba jedyną osobą na statku, której stan posiadanych przedmiotów nie ulegał żadnym wahaniom. Przez całą podróż nic nie kupiłam, ale również niczego nie zgubiłam, nawet spinki do włosów! Dziwne kłopoty z ginącymi rzeczami w moim mieszkaniu wydawały mi się odległe, nierealne. Miałam nadzieję, że jestem już inną osobą, której nic podobnego nie może się więcej przytrafić. Z utęsknieniem zaczęłam czekać na powrót do domu. Nareszcie będę spała w łóżku, które stoi całkiem nieruchomo na twardym gruncie. Byłam pewna, że moje przywidzenia już ^ nie wrócą. Nie umiem powiedzieć, na czym opierałam tę pewność, ale jasno zdawałam sobie sprawę ze swojego byłego • stanu psychicznego. Aldona miała słuszność, że odpoczynek wyleczy mnie z urojeń.

Dom przywitał mnie gościnniej, niż mogłam marzyć. Dobre przeczucia nie zawiodły. Znalazły się wszystkie zgubione przedmioty! Przynajmniej te wszystkie, o których pamiętałam: talerzyk — ostatni z serwisu, flakonik po perfumach; taboret stał nie wiem po co w łazience. Jeżeli chodzi o książkę z reprodukcjami, to radość była przedwczesna, brakowało w niej dwóch kartek — tych

akurat z ulubionymi obrazami. Trudno, nie należy wymagać zbyt wiele. Cieszyłam się jak dziecko, chodziłam z kąta w kąt i stale odnajdowałam coś nowego, dawno zapomnianego. Wszystkie zgubione przedmioty leżały na swoich miejscach, nawet te sprzed lat. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Czułam, jakbym wróciła nie tyle do dawnego miejsca, co do dawnych czasów. Przedmioty, które poginęły mi dwa, trzy lata temu, tkwiły tam, gdzie być powinny. Mieszkanie znowu było przytulne,' pełne książek, bibelotów i tego wszystkiego, co potrzebne oraz co się może przydać, chociaż nie wiadomo dokładnie kiedy ani komu. Byłam wręcz zakłopotana natłokiem nagromadzonych rzeczy, ale jakbym odmłodniała... Poczucie niedowierzania własnym zmysłom rozwiało się bez śladu, chociaż przy odrobinie zastanowienia sytuacja powinna mi się wydać równie niedorzeczna jak poprzednia. Nie myślałam jednak o tym, uradowana, że urojenia ze znikaniem przedmiotów same znikły i wszystko wróciło do normy. Zgrzyt zamka w drzwiach zdziwił mnie w pierwszej chwili, zapomniałam bowiem, że klucz zostawiłam Aldonie, żeby mogła podlewać kwiatki.

— O! Jesteś? — Była zaskoczona moją obecnością.

— Czas szybko mija. — Podeszłam i uścisnęłam ją.

— Czy aby nie za szybko? — Patrzyła na mnie ze źle ukrywaną podejrzliwością.

Nastawiłam czajnik ^na herbatę i zaczęłam opowiadać o podróży, ale ona nie słuchała, była jakaś roztargniona, może zła, jakby nie wierzyła moim słowom. Wreszcie przerwała mi brutalnie.

— Nie zmyślaj — powiedziała. — Przecież w ciągu trzech

dni nie mogłaś opłynąć Europy.

Byłam zdumiona jej absurdalnym zarzutem.

— Obawiam się, Aldono, że tym razem z twoją głową coś jest nie w porządku — powiedziałam chłodno. Wyjęłam z torebki paszport i położyłam przed nią na stole. — Możesz sprawdzić pieczątki, daty, nazwy miejscowości — powiedziałam. Poszłam do kuchni, żeby nalać herbaty. Kiedy wróciłam z tacą, Aldona siedziała tak, )&\. ją zostawiłam. Robiła wrażenie skamieniałej.

— Co się stało? — spytałam.

— Znikł — wyszeptała ledwie dosłyszalnie. .— Kto?

— Twój paszport. Wyciągnęłam po niego rękę, próbowałam uchwycić...

Wizyta o zmierzchu

Przysunął fotel bliżej okna. Zachodzące słońce wydłużało cienie drzewom. Przerwy między gałęziami wypełniało barwami od żółtej do czerwonej. Obraz był tym jaskrawszy, że oglądany przez świeżo umyte szyby. Był zadowolony, że zdecydował się wreszcie na ten remont i ma to już za sobą. Teraz dom wygląda zupełnie jak dawniej. Ciekawe, czy nie zmieniłby się również, gdyby Miranda żyła. Sprowadzili się tu miesiąc po ślubie, a w pół roku później... Nigdy nie mógł pogodzić się z jej śmiercią. Była zbyt młoda, żeby umierać. Może właśnie dlatego z takim uporem wierzyła w reinkarnację, w to, że wróci tu i dokończy dopiero co rozpoczęte dorosłe życie. Chciałby i on móc w to uwierzyć. Często wracał myślą do tamtych ostatnich chwil.

Wstał z fotela i wyszedł do kuchni. Wrócił z małym dzbanuszkiem wody, którą wlał ostrożnie do stojącej na oknie doniczki.

— Pij, Agato — powiedział ciepło do brunatnozielonej

nieforemnej głowy kolczastego kaktusa. To Miranda

ochrzciła maleńką wówczas roślinkę imieniem Agata,

a ostatnim zdaniem, jakie wypowiedziała, były słowa „dbaj

o Agatę". Dbał o nią i dochowywał jej swoistej tajemnicy.

Nikt ze znajomych nie domyślał się, skąd wywodzi się jego

pieczołowita troskliwość o tę jedną jedyną roślinę.

Znowu usiadł w fotelu naprzeciw okna. Kontury drzew

zaczynały się zacierać, barwy szarzały.

Z zadumy wyrwał go dzwonek do drzwi. Nie od razu

podniósł się, żeby otworzyć. Nie spodziewał się żadnej wizyty

i każdego, kto zakłócał mu spokój, skłonny był traktować jak

intruza. Ponowny ostry dźwięk skłonił go jednak do

otwarcia drzwi. Ostatecznie spokój i tak został

zakłócony.

Przed nim stała młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna.

— Mogę wejść?

Otworzył drzwi szerzej i wpuścił ją do środka.

— Pani w sprawie?...

— Jestem dziennikarką.

Zapalił światło. Wskazał dziewczynie fotel koło kominka,

sam zajął miejsce po drugiej stronie niskiego stolika. Czekał

na dalsze wyjaśnienia, ale dziewczyna milczała, rozglądając

się po pokoju z nieukrywanym zainteresowaniem. Jej duże,

ciemne oczy zdradzały podniecenie.

Gospodarz w rewanżu pozwolił sobie na dokładne

zlustrowanie nieoczekiwanego gościa. Jasne włosy okalały

drobną twarz. Ubrana była ze smakiem, chociaż rzeczy,

które nosiła, z pewnością nie pochodziły z drogich magazynów. Na kolanach trzymała skórzaną, podniszczoną torebkę; Po dłuższej chwili, kiedy nadal nic nie wskazywało na to, że się wreszcie odezwie, przejął inicjatywę.

— Czego się pani napije?

— Likieru miętowego— odpowiedziała tak zdecydowanie, jakby od dawna czekała na to pytanie. Pomyślał, że dziewczyna jest dziwną mieszaniną niezaradności i tupetu. Napełnił dwa kryształowe kieliszki zielonym płynem. Nie pamiętał, kiedy ostatnio pił likier. Dawniej, kiedy żyła Mirandą... Podejrzewał, że jej upodobanie do likieru miętowego brało się z pobudek estetycznych. Było jej do twarzy w tym kolorze.

— Lubię ten kieliszek napełniony zielenią — dziewczyna

oderwała go od wspomnień.

To chyba nie całkiem gramatycznie — pomyślał. — Jak

można lubić ten kieliszek, skoro widzi się go po raz

pierwszy.

Od początku dziewczyna nie robiła wrażenia dziennikarki.

— Jaki jest cel pani wizyty?

— Chciałabym przeprowadzić z'panem wywiad. Jest pan sławnym kompozytorem...

— Byłem. Od dwudziestu pięciu lat zajmuję się wyszukiwaniem i kompletowaniem utworów starych mistrzów. Sam niczego nie komponuję.

— Niemniej pana utwory stale są popularne.

— To za dużo powiedziane. Po prostu ostatnio przypomniano je na nowo.

— Czy to śmierć żony przerwała pana twórczość?

— Nie lubię mówić o moich sprawach osobistych.

— Przepraszam.

Znowu zapadło milczenie. Tym razem oboje poczuli się zakłopotani. Twarz dziewczyny wyrażała napięcie. Zastanawiała się nad następnym pytaniem i nic sensownego, nie przychodziło jej widocznie do głowy. Gospodarz napełnił ponownie kieliszki.

— Za pani debiut!

— Dlaczego sądzi pan, że... — urwała, odstawiła kieliszek.

— Każdy kiedyś zaczyna — dodała niepewnie.

— Dla kogo pani pisze?

Wymieniła pośpiesznie jakąś lokalną gazetę, której nie znał. Jej policzki zaróżowiły się lekko.

— Niełatwe wybrała pani sobie zadanie. Żeby móc

o człowieku cokolwiek napisać, trzeba go trochę poznać.

Proponuję wspólne przygotowanie kolacji. Co pani na to?

—Doskonale — poderwała się i wybiegła do kuchni. Jej zapał upewnił go w wątpliwościach co do charakteru wizyty. Z całą pewnością nie była dziennikarką. Zanim zdążył wejść do kuchni, ona już z niej wychodziła z tacą pełną talerzy i sztućców.

— Jest pani nadzwyczaj szybka.

— Co zrobimy na kolację?

Patrzył, jak stawia tacę z naczyniami na mały stolik, podchodzi do kredensu, wyjmuje serwetę, rozkłada ją na stole, jeszcze raz wraca do kredensu, wyjmuje dwa srebrne lichtarze i ustawia na krańcach stołu.

— Nie bardzo pamiętam, co mam w lodówce.

— Pewnie zupę rybną w puszkach i...

— I tam zdążyła już pani zajrzeć?

— Ależ nie, tylko mężczyźni rzadko zmieniają upodobania kulinarne.

— Pani przecież nie może znać moich.

Uśmiechnęła się zamiast odpowiedzi.

W lodówce oprócz puszek z zupą rybną była polędwica na

befsztyki, sery, owoce, jajka, zielona sałata.

— Befsztyk z frytkami i zieloną sałatą — zaproponowała.

— Może woli pan z groszkiem?

— Pani woli sałatę?

— Mnie się również upodobania nie zmieniły.

— Przyzna pani, że ja ich znać nie mogę — zauważył chłodno, lekko zniecierpliwiony nonsensowną zabawą, w której dziewczyna usiłuje mu zasugerować, że się znają. Podeszła do szafki pod oknem i otworzyła jej lewą połowę.

— Cebula jest po prawej stronie — powiedział.

— Wiem, ale najpierw obiorę kartofle na frytki — sięgnęła nieomylnie do koszyka z ziemniakami. Światło świec załamywało się w kieliszkach napełnionych czerwonym winem. W pokoju panowało miłe ciepło. Skłonny był przypisać je nie tyle kominkowi," co obecności dziewczyny. Przestał zastanawiać się, kim była i po co przyszła. Dobrze, że była.

— Zaparzę kawę — podniosła się, patrząc mu w oczy. Wiedział, że konwencjonalna wymiana zdań, jaka teraz nastąpi, będzie zupełnie bez znaczenia. Mieliby sobie znacznie więcej do powiedzenia...

— Powinienem chyba sam zaparzyć kawę — wziął przechodzącą dziewczynę za rękę, a ona czułym gestem dotknęła jego twarzy.

— Robisz słabą.

— Skąd możesz wiedzieć?

— A skąd wiem... — urwała, wyswobodziła rękę z jego dłoni i poszła do kuchni.

Siedzieli teraz na kanapie tuż obok siebie. Patrzył, jak pije kawę małymi łyczkami, trzymając delikatnie porcelanową filiżankę. Odstawiła ją ostrożnie na niski stolik.

— Masz ich nadal pięć. Pamiętasz? Szóstą zbiłam przy

rozpakowywaniu.

Filiżankę, o której mówiła, stłukła Miranda. Postanowił

jednak nie dać się sprowokować dziewczynie. Objął ją

ramieniem.

— Żyjesz tu naprawdę sam?

— Naprawdę — przytulił ją mocniej i pocałował. Zarzuciła mu ręce na szyję. W tej spontaniczności była mu tak bliska, jakby znali się od lat.

— Chodźmy na górę do zielonego pokoju — szepnęła.

— Nie.

— Dlaczego? Milczał.

— Czy przeznaczyłeś ten pokój na muzeum?... — urwała jakby speszona własną arogancją. Nie spodziewał się, że złudzenia prysną aż tak szybko. Przed chwilą udało mu się przecież zatrzymać teraźniejszość... i znowu powrót do przeszłości, do tamtych dni. Zastanawiał się, czy pozostało coś jeszcze, co można by ocalić. Spojrzał na dziewczynę. Miała lekko nadąsaną minę. Poczuł się bezsilny. Chciał jedynie oddalić chwilę rozstania. Uświadomił sobie, jak bardzo mu na niej zależy, i ta świadomość zaniepokoiła go do tego stopnia, że bal się odezwać, aby nie pogorszyć sytuacji nieostrożnym słowem. Niech raczej tak siedzi nadąsaną, niżby miała odejść. Dziewczyna spojrzała na mężczyznę kątem oka i wydał jej się bardzo daleki. Jego uporczywe milczenie było wręcz obraźliwe. Niepotrzebnie obawiała się dotknąć go. On przecież w ogóle nie słuchał tego, co mówiła. Odpowiadał jej machinalnie. Cały czas była dla niego cieniem, powietrzem. • Zapragnęła poruszyć go. Ruchem głowy odgarnęła włosy i uśmiechnęła się w sposób nieco wymuszony. — Niepotrzebnie udajesz, że nie wiesz, kim jestem. Wróciłam do ciebie, ale skoro mnie nie chcesz... — sięgnęła po leżącą na fotelu torebkę.

Odwrócił się w jej stronę gwałtowniej, niżby tego pragnął. Jej „cyniczny", jak go określił, uśmiech był nie do zniesienia. Wiedział, że jest przegrany i jedyne, co może uratować, to resztki honoru.

— Poczekaj — jego głos zabrzmiał twardo. — Cały wieczór bawiłaś się doskonale moim kosztem. Doprowadźmy więc grę do końca, żebyś miała o czym opowiadać kolegom. Myślisz, że nie wiem, skąd biorą się twoje zaskakujące informacje? Przed dwoma miesiącami przeprowadzono tu remont. Przedsiębiorca wynajął do pomocy studentów. Nie wiem, czy myłaś okna, upinałaś firanki, czy tylko towarzyszyłaś swojemu chłopcu. To bardzo proste poznać rozkład mieszkania i rozmieszczenie przedmiotów. W moim biurku znalazłaś artykuł sprzed dwudziestu pięciu laty o śmierci żony znanego wówczas kompozytora. Mam opinię pustelnika i dziwaka, postanowiłaś więc odegrać przede mną tę groteskową farsę z powtórnym wcieleniem mojej żony. Czy założyłaś się z koleżankami, że zrobisz ze mnie durnia?!

Dziewczyna była przestraszona jego gwałtownością. Kiedy umilkł, podniosła się i wolno skierowała w stronę drzwi. Jej spuszczony wzrok mógł świadczyć o poczuciu winy. W połowie drogi odwróciła się i spojrzała na niego ciemnymi oczyma pełnymi smutku.

— Dbaj o Agatę — powiedziała wychodząc.

Zacząć od początku

Są dzieła, które zdobywają sławę jeszcze przed ich ukończeniem, niejako na kredyt. Ostatnia powieść Kingi Kom stała się sensacją właściwie już w momencie przystępowania autorki do pracy. Ta fenomenalna pisarka od lat zaskakiwała swoich czytelników pomysłami, powielanymi potem przez innych w bardziej lub mniej udany sposób. Podejrzewano ją, jak Szekspira, że jest firmą zatrudniającą mnóstwo zdolnych ludzi. Nigdy oczywiście te plotki nie znalazły pokrycia w faktach. Brały się jedynie z niemożności wyobrażenia sobie, że jedna osoba potrafi pisać o tylu sprawach zawsze w nowy, ciekawy sposób.

Nie ukrywam, że jestem wielbicielką jej talentu, i to właśnie mnie przypadają w udziale recenzje jej książek w bardzo poczytnym czasopiśmie. Czuję się wyróżniona i zaszczycona zgodą sędziwej pisarki na przeprowadzenie wywiadu. A okazja, jak wspomniałam, jest zupełnie wyjątkowa. Pani Kinga obchodzi właśnie swoje dziewięćdziesiąte urodziny i sama niejako przygotowała sobie jubileusz. Jej ostatnia powieść jest jednocześnie scenariuszem filmowym, na podstawie którego nakręcono film zawierający biografię autorki!

Ta niezwykła kobieta traktowała zawsze swoje życie z wyjątkową dyskrecją. Często można się było spotkać ze zdaniem, że za otoczką tajemniczości nie ma nic i że to tylko chwyt reklamowy. Jeżeli nawet tak było, to chwyt spełniał swoje zadanie. Plotkowano na jej temat od lat, a ona bawiła się ze swoimi czytelnikami w kotka i myszkę, ujawniając niekiedy pewne fakty pod płaszczykiem fikcji literackiej. Film kręcono z zachowaniem głębokiej tajemnicy. Nikt z ekipy nie udzielał wywiadów. Znane było jedynie nazwisko reżysera i odtwórczyni głównej roli. Zresztą, to ostatnie nic nie mówiło, bo młodziutka, nikomu nie znana debiutantka nie pozowała nawet fotoreporterom. Oto cała Kinga Kom. Budowała napięcie nie tylko w swoich powieściach, ale i życie układała według kanonów sztuki dramatycznej. Nie zawiodła nas i tym razem. Film ogląda się z zapartym tchem. Razem z autorką przeżywamy jej emocje. Porywa nas zdecydowane działanie młodej kobiety, połączone

z nieodpartym urokiem osobowości, a rozczarowania, których doznaje, są chyba bliskie każdemu. Po mistrzowsku skonstruowana Barwna opowieść o losach dziewczyny nie pozbawiona jest pewnej dozy goryczy. Teraz dopiero, po latach, dowiadujemy się, co było największą pasją młodziutkiej Kingi. Chciała zostać aktorką. Nasuwa się refleksja, że gdyby udało jej się zrealizować najgorętsze marzenie życia, mielibyśmy może (a właściwie raczej nasi. dziadkowie) gwiazdę, ale zostalibyśmy pozbawieni tych wszystkich książek, które czyta się do białego rana z wypiekami na twarzy.

W filmie jednak przeżywamy wraz z bohaterką głębokie rozczarowanie. Początek kariery pisarskiej też nie był łatwy, ale patrząc na ekran mamy cały czas w pamięci późniejsze sukcesy, które były udziałem bohaterki. Jej życie wbrew plotkom było barwne i też pełne zaskakujących point. / Okazuje się, że pamiętny bestseller sprzed dwudziestu laty, który wywołał tyle szumu, równieżiplial pewne powiązania z życiem niemłodej już, wówczas, bo siedemdziesięcioletniej autorki. Mam na myśli „Córkę Bereniki". Czytali ją chyba wszyscy, bo doczekała się wielu wznowień. Geneza książki o narodzeniu dziecka na drodze klonowania wzięła się stąd, że autorkę zaproszono do kliniki położonej na egzotycznej wyspie Pacyfiku, gdzie przeprowadzono taki właśnie eksperyment, który chociaż nieudany, był zapładniający dla umysłu autorki. Okazuje się, że już dwadzieścia lat temu dokonano próby wegetatywnego rozmnażania organizmów ludzkich. Zamiast dzielić chromosomy w jądrze po to, żeby połączyły się z połową innych chromosomów, wprowadzali od razu pełne jądro komórkowe, w miejsce zapłodnionego jaja, aby w organizmie kobiety dzieliło się na nowe komórki, aż do uformowania pełnego organizmu identycznego z organizmem dawcy pierwszej pełnej komórki. Zrozumiałe, że tak precyzyjny zabieg nie mógł udać się za pierwszym razem. Na pocieszenie otrzymaliśmy jednak opowieść, w której wszystko jest możliwe. Powiązań fabuły książki z życiem znajdujemy w filmie wiele, a tropienie ich może stać się dodatkową zabawą dla uważnych widzów i czytelników.

Kingę Kom znałam z kilku wcześniejszych spotkań i przeprowadzenie z nią wywiadu uważałam za przyjemność. Byłam lekko podniecona czekającą mnie rozmową. Drzwi otworzyła sama pani domu. Zdziwiłam się, kiedy okazało się, że nie ma nikogo prócz niej w całym wielkim i pięknym domu.

— Pani mieszka sama?

— Pora urlopów — uśmiechnęła się. — Proszę usiąść. Właśnie przygotowałam kawę. Widziała pani film?

— Oczywiście. Jest zachwycający.

— A jak się pani podoba Deborah Palmer?

— Nie wiem, co bardziej chwalić — urodę czy talent. Wróżę

jej ogromną karierę.

Gospodyni rozpromieniła się, jakby to o jej własną karierę

chodziło.

— Zgadza się pani ze mną, że dziewczyna prócz urody ma niezaprzeczalny talent.

— Czy to pani ją wyszukała?

Staruszka nie odpowiedziała, zajęta segregowaniem dużych

szarych kopert. Kiedy wreszcie wybrała te, których szukała,

wysypała ich zawartość na stół. Okazało się, że są to

fotografie.

— Proszę powiedzieć, ile kobiet pozowało do tych portretów — przesunęła stos zdjęć w moją stronę. Nie miałam pojęcia, czyje mogły to być zdjęcia. Tyle pięknych dziewcząt przewija się codziennie przez okładki pism... Tu wszystkie były śliczne, chociaż mocno różniły się charakterem. Amator urody kobiecej miałby w czym wybierać. Brałam zdjęcia po kolei i układałam na kupki, których zrazu było trzy, potem pięć.

— Ułatwię pani zadanie. Modelki były dwie.

— Tylko dwie? — zdziwiłam się. Wzięłam z odłożonych przez siebie pięciu stosików po jednej fotografii i ułożyłam ją przed moją rozmówczynią. — Czy pani się nie myli? — spytałam ostrożnie. *

— Przy dziewięćdziesiątce można by mi wybaczyć niejedną pomyłkę, ale tym razem nie mylę się na pewno. Akurat te pięć zdjęć, które pani wybrała, przedstawiają mnie samą we wczesnej młodości, ale jak widzę, na te same miejsca odłożyła pani fotografie Debory Palmer. O, proszę spojrzeć na te dwie.

— No, te akurat są do siebie .bardzo podobne.

— Widzi pani! A one właśnie przedstawiają dwie różne osoby. Na tym z prawej jestem ja sprzed siedemdziesięciu lat, a na drugim — Deborah sprzed pół roku.

— Nie do wiary!

— Fotogeniczność polega właśnie na tym, że wygląda się całkiem różnie na różnych zdjęciach.

— Mogę w końcu dać się przekonać, że w zależności od oświetlenia, makijażu, nastroju można się zmieniać, ale żeby się tak upodobnić... — to nadzwyczajne.

— Ma pani wątpliwości, czy nie próbuję jakiejś nowej sztuczki?

— Właściwie zupełnie nie wiem, co myśleć — przyznałam trochę bezradnie.

— Proszę, niech pani spojrzy na tę książkę — podsunęła mi drugie wydanie książki, która rozsławiła jej imię. Na okładce było zdjęcie autorki. — I porówna ze zdjęciem na okładce wczorajszego wydania Expresu Ilustrowanego.

— Ależ, to zupełnie ta sama twarz! Nikt na to nie wpadł?

— Robię pani prezent z tej rewelacji. Pani recenzje były zawsze tak dla mnie miłe...

— Czy Deborah jest pani krewną?

— Córką.

Odpowiedź znowu mnie stropiła. Nie chciałam okazać się

nieuprzejma, z drugiej strony naiwność musi mieć pewne

granice...

— Wiem, o czym pani myśli. Miałam siedemdziesiąt lat w chwili urodzenia się Debory. A jednak jest moją córką. Z formalnego punktu widzenia tylko przybraną, ale w rzeczywistości więcej, niż gdybym ją urodziła w całkiem naturalny sposób. Pamięta pani „Córkę Bereniki"?

— Oczywiście. Nie mogę jednak uwierzyć, że odważyła się pani napisać w niej prawdę.

— Kto by uwierzył Kindze Kom! Jako największa fantastka mogłam sobie pozwolić na opisanie prawdy nie budząc podejrzeń, a jako milionerkę stać mnie było na urzeczywistnienie marzenia, żeby zacząć jeszcze raz od początku. Stara już jestem i nie będę mogła śledzić dalszej kariery córki, ale wierzę w to, że zostanie wielką gwiazdą. Tym filmem wprowadziłam ją od razu na szczyt góry, u podnóża której sama zostałam.

— Ma pani na myśli własne próby aktorskie?

— Próby? Ja miałam wielki talent, którego nie dostrzeżono, nie pozwolono mi go dowieść. Moje całe życie było próbą podźwignięcia się po porażce, jaką zadano mi w młodości. Może to pani nazwać zranioną ambicją... Deborah jest moją idealną kopią, każda komórka jej ciała jest tożsama z moją. Udowadniając jej talent aktorski — udowodniłam w ten sposób swój własny. Świat będzie podziwiał gwiazdę, którą miałam być ja!

Po wyjściu od sędziwej damy ogarnęły mnie wątpliwości. Opublikuję oczywiście wywiad z jubilatką i nie zataję oferowanej mi rewelacji, ale przedtem koniecznie muszę widzieć się z Deborą Palmer. Opowieść o jej krótkim życiu nie będzie oczywiście sensacją, ale powinna stać się

uzupełnieniem. Niewykluczone nawet, że zacznę od wywiadu ze wschodzącą gwiazdą filmu, a skończę z zachodzącą gwiazdą literatury. Plan całości miałam gotowy, zanim umówiłam się z młodziutką aktorką.

— Jak się pani czuje po uroczystej premierze i wspaniałych recenzjach? — zaczęłam wywiad z Deborą.

— Jak po pomyślnie zdanym egzaminie.

— Przyznaję, że porównanie trochę zaskakujące.

— Dla mnie nie ma najmniejszego elementu zaskoczenia ani ryzyka w całej tej paradzie.

— Jak to rozumieć?

— Kinga, moja przybrana matka, przygotowywała mnie do tej roli od dzieciństwa. Odkąd pamiętam, wiedziałam, że mam talent i że zostanę sławną aktorką. Wszystko w moim życiu działo się według scenariusza przez nią świetnie przygotowanego. Zna pani jej książki?

— Tak, podziwiam talent pani matki od lat.

— Właśnie, a ona zażyczyła sobie, żeby świat podziwiał teraz mnie.

— Czy ma jej pani to za złe?

— Ależ nie! Była zawsze najlepszą matką...

— W takim razie porozmawiajmy o pani przyszłości. Czy dostała już pani jakieś propozycje nowych ról?

— Tak, ale na nic jeszcze się nie zdecydowałam. Może dlatego, że nie miałam dotąd okazji podejmowania samodzielnie jakichkolwiek decyzji. O moje plany na przyszłość należałoby raczej zapytać Kingę, ona wszystko wie lepiej.

— Wyczułam nutkę rozgoryczenia w pani głosie.

— Och, wcale nie chciałam okazać się niewdzięczna, ja tylko...

— Chce mi pani coś powiedzieć, prawda?

— Tak, ale proszę o tym nie pisać.

—Obiecuję, że zostanie między nami. _ Podeszła do biurka, wyjęła z szuflady pokaźną szarą kopertę zaklejoną i nie opatrzoną żadnym napisem.

— Proszę to wziąć.

Zamilkła, a ja nie chciałam ponaglać jej niepotrzebnym

słowem. Po chwili powiedziała:

— Rolę, w której tak mnie podziwiają, zagrałam dla mojej matki, ale ja nie chcę być aktorką. W kopercie są trzy moje opowiadania. Pani pracuje w redakcji, więc może...

Eksperyment

— Zupełnie niemożliwe. Ulega pan sugestii. Żaden z zębów po tej stronie nie ma prawa boleć.

— W tej chwili nic nie czuję — pacjent wstał z fotela i stanął niezdecydowany. — Ale wie pan, doktorze, nie zgadzam się z panem, żeby kłaść to na karb sugestii. Po tym, co mnie ostatnio spotkało, mam prawo — jak mi się wydaje — do sceptycyzmu wobec słowa „sugestia".

— Ma pan może na myśli prawą górną dwójkę i te trzy . dolne? — Dentysta wyraźnie pozostawał przy zainteresowaniach zawodowych.

— W pewnym sensie. Nie chciałbym przesądzać sprawy przedwczesnymi wnioskami. Pan sam powinien ocenić. Zaczęło się od tego, że spotkałem kolegę, z którym zdawałem maturę... Ale może ja panu przeszkadzam, doktorze?

— Ani trochę. Jest pan ostatnim pacjentem dzisiaj. Zanim wyjdę, muszę jeszcze trochę uporządkować narzędzia. Miło mi będzie, jeżeli dotrzyma mi pan towarzystwa.

— A więc, jak mówiłem, Amadeusza — takie właśnie wyszukane imię nosi mój kolega — spotkałem w parku pewnego mglistego jesiennego dnia. Wyłonił się nagle z szarego obłoku zalegającego aleję, jakby zmaterializował się w sposób nadprzyrodzony. Niewykluczone, że to skojarzenie powstało później, kiedy zdradził mi swój zawód.

W każdym razie poznałem go natychmiast, mimo że nie widzieliśmy się od dwudziestu pięciu lat. Początkowo rozmowa nie kleiła się. O czym można rozmawiać ze szkolnym kolegą, z którym kontakt urwał się z chwilą , zdania matury?

— Jesteś lekarzem? — spytałem. Pamiętałem, że wybierał się na medycynę.

— Nie, prawdziwym prestidigitatorem;

Nie rozumiałem, co miał na myśli, zwłaszcza że wyraźnie podkreślił słowo „prawdziwym".

— Medycyna to też kuglarstwo — wyjaśnił — tyle, że pacjent o tym nie wie. Wolę uczciwą grę. Pokazuję sztuczki, ale nie wmawiam nikomu, że dokonuję cudów.

— Przecież lekarze nie wmawiają w nas, że są cudotwórcami — zaoponowałem.

— Ci, którzy tego nie robią, są marnymi konowałami bez wyobraźni i bez pozytywnych rezultatów swoich poczynań. Uzdrawia wyłącznie wiara. Cała tajemnica leczenia polega na sugestii. Wyniki daje jedynie hipnoza, niekiedy może być nawet nie uświadomiona, ale wyłącznie ona.

— Nie powiesz chyba, że brak witamin można zastąpić sugestią?

— Nie mówimy przecież o braku pożywienia, a o leczeniu. Jeżeli uwierzysz, że zamiast witaminy łykasz cudowny lek, pomoże ci on, jakby rzeczywiście miał właściwości nadzwyczajne.

Lekarze odnoszą się sceptycznie do praktyk filipińskich magów i mają rację. Magowie nie przeprowadzają operacji. Pęcherzyki z krwią i flaki z kury, którą jedli na obiad, są rekwizytami w ich cyrku. Przedstawienie jest robione dla widzów i samego pacjenta, żeby wszyscy mogli uwierzyć, że operacja się odbyła. W rzeczywistości wystarczyłby mały seans hipnozy, a rezultat byłby ten sam.

— Jeżeli poprawa stanu zdrowia zależy tylko od sugestii, to nie widzę powodu, dla którego nie miałbym jej ulegać raczej w schludnym gabinecie lekarza niż w chacie maga na Filipinach.

— Powód jest prosty, magowie znają sztukę hipnozy, a lekarze w większości — nie.

— Wybacz, ale wydaje mi się, że bardzo upraszczasz całą sprawę. Gdyby tak było, należałoby zamknąć akademie medyczne i zamiast wydawać niepotrzebnie pieniądze na kształcenie lekarzy — zdać się na znachorów.

— A czy kształcenie malarzy, rzeźbiarzy ma sens?

— To co innego. Talentu nauczyć nie można, ale można go rozwijać.

— Właśnie! Jedynie ludzi utalentowanych należałoby kształcić, a nie wkuwaczy bez polotu. Pewnie myślisz, że przemawia przeze mnie zawiść, bo nie skończyłem medycyny. Otóż oświadczam ci, że jestem lepszym lekarzem od docentów, którzy mnie uczyli. Co ci dolega?

— Ależ nic!

— Nie bój się — roześmiał się głośno, aż jakaś pani spojrzała na nas ze zdziwieniem.

— Naprawdę nic mi nie dolega prócz zmarszczek i łysiny;

— Daj spokój, nie jesteśmy jeszcze starzy — zamyślił

się.

Popatrzyłem uważnie na jego profil. Wyglądał młodo,

znacznie młodziej ode mnie.

— Mam pomysł — ożywił się znowu. — Udowodnię d, że

siłą sugestii można nawet odmłodzić. Obiektem eksperymentu powinien być jednak prawdziwy staruszek. Wtedy ocena będzie łatwiejsza.

— Kto oceni wynik doświadczenia?

— Ty sam.

— Mógłbym nie być obiektywny.

— Musiałbyś być nieuczciwy, a takie przypuszczenie odrzucam. Chcesz, założymy się o pięć tysięcy złotych. Jeżeli uda mi się odmłodzić staruszka w ciągu miesiąca w sposób widoczny, zapłacisz mi, jeżeli nie — ja tobie. Pomysł był nieco szalony, ale żyłka hazardzisty podszepnęła

mi zgodę.

Na poszukiwanie obiektu naszego eksperymentu wybraliśmy się do parku, tego samego, w którym spotkaliśmy się przypadkowo. Było ładne słoneczne przedpołudnie. Ławki wokół terenu zabaw dla dzieci były przepełnione. Poszliśmy dalej. Za zasłoną z żywopłotu stało kilka ławek, na jednej z nich siedział starszy pan z twarzą zwróconą ku słońcu, którego promienie dawały wyczuwalne jeszcze ciepło. Usiedliśmy obok. Tym razem nasza rozmowa o uzdrawianiu była prowokacyjna, umyślnie skierowana pod adresem nieznajomego. Starszy pan wyraźnie słuchał naszej dyskusji, aż wreszcie, w pewnym momencie, włączył się do rozmowy, jak tego oczekiwaliśmy.

— Mój przyjaciel jest znanym geriatrą — przedstawiłem Amadeusza. — Studiował metody odmładzania w Stanach Zjednoczonych i u mnichów tybetańskich. Nieznajomy przyjrzał się nam obu uważnie.

— Ile ma pan lat? — spytał go Amadeusz.

— Osiemdziesiąt jeden.

— To jest pan młodszy od przyjaciela — ruchem głowy

wskazał na mnie.

— Pan raczy żartować. — W głosie staruszka było lekkie

tylko niedowierzanie.

Pospieszyłem z zapewnieniem, że mam osiemdziesiąt dwa

lata i tak się dobrze trzymam tylko dzięki kuracji

Amadeusza.

— Panowie od dawna się przyjaźnią? — Chciał wiedzieć

nasz rozmówca.

— Byłem kolegą ojca doktora, a później zaprzyjaźniłem

się z synem — powiedziałem.

— Prowadzi pan prywatną praktykę czy przyjmuje

w ubezpieczalni? — Starszy człowiek zwrócił się wprost do

Amedeusza.

— Ani jedno, ani drugie. Do Polski przyjechałem tylko na

dwa miesiące, ale jeżeli pan chce spróbować mojej kuracji, proszę zabrać ostatnie wyniki badań i przyjść tu jutro o tej samej porze.

— Obawiam się, że nie stać mnie na zapłacenie...

— Honoraria przyjmuję wyłącznie w walucie

wymienialnej — zażartował Amadeusz — dlatego od pana \ nie wezmę ani grosza.

Kiedy pożegnaliśmy się z naszym „pacjentem", Amadeusz zaprosił mnie na kawę do swojej kawalerki. Zaparzył ją w szklankach zalewając gorącą wodą byle jak zmielone ziarna. Fusy w przezroczystej szklance są tym, czego nie lubię szczególnie, ale nie miałem wyboru. W Polsce mało kto ma ekspres do kawy, neska jest trudno dostępna, a małe

filiżanki służą jedynie za ozdobę kredensów i nikt ich nie używa.

— Z czego ty się właściwie utrzymujesz? — spytałem.

— Jak to? Przecież ci mówiłem. Jestem iluzjonistą. Mam stałą umowę z Pagartem. Występuję w różnych miastach.

—Mógłbyś zademonstrować jakąś sztuczkę?

— Może wolisz zobaczyć mnie w blasku rampy? Mam dzisiaj występ w „Kaskadzie". Załatwię ci wstęp.

— Nie, dziękuję. Lubię zagadki, ale tylko wtedy, kiedy mam szansę poznać rozwiązanie.

— Tego akurat obiecać ci nie mogę. Zajmijmy się raczej przygotowaniem naszego eksperymentu. — Wstał, żeby poszperać w przepaścistej szufladzie, pełnej najrozmaitszych drobnych przedmiotów. Wyjął z niej i postawił na stole dwie fiolki. Jedna ozdobna, przypominająca flakonik po. perfumach, jakich zapewne używały nasze prababki, druga typowa, z napisem: „multiwitamina", zawierała brązowe pastylki dokładnie takie, jakich sam od czasu do czasu używam.

— Przesyp — powiedział.

, Zrobiłem, co kazał. W ozdobnej buteleczce pigułki od razu nabrały tajemniczego wyglądu.

— Schowaj u siebie — powiedział. — Jutro wręczymy nasz cudowny lek staruszkowi i zobaczysz, co potrafi zdziałać zwykła multiwitamina, jeżeli uwierzy się w niezwykłe właściwości tych pastylek.

Staruszek otrzymał fiolkę z zaleceniem, aby zażywał trzy razy dziennie jedną pastylkę i codziennie spacerował. Co parę dni przychodziliśmy do parku, ale spodziewanych zmian nie było i Amadeusz wcale nie usiłował ich , upatrywać, jak się tego obawiałem.

— Za często go spotykamy — powiedziałem. Chciałem . okazać się równie lojalny. — Zmiana, jeżeli ma być widoczna, wymaga trochę czasu. Amadeusz zgodził się ze mną. Wyznaczyliśmy termin ostatniego, rozstrzygającego spotkania i każdy z nas zajął się własnymi sprawami.

Po miesiącu staruszek wyglądał tak samo, chociaż bardzo starał się dostrzec poprawę. Nasz ostatni spacer zakończyliśmy w pobliskiej kawiarni. Amadeusz ostrożnie pił zaparzoną w szklance kawę tak, żeby nie łykać fusów. Ja sączyłem ciecz, którą nazywano tu herbatą. Milczeliśmy. W pewnym momencie wyjął z kieszeni pięć tysiączłotowych banknotów i położył przede mną na stoliku. Jednym haustem dopił kawę, nie bacząc na fasy, powiedział:

Cześć — i wyszedł.

Było mi trochę głupio, ale co mogłem zrobić? Nic tak skutecznie nie niweczy przyjaźni, jak przegrany zakład, a przecież jedna strona zawsze musi być tą poszkodowaną. Amadeusz wyjechał z miasta, nie zostawiając adresu.

W gabinecie zapanowała cisza. Pacjent zaczął zbierać się do wyjścia, opowieść swoją wyraźnie uważał za skończoną.

— Nie rozumiem — zatrzymał go już w progu dentysta — co ta cała historia ma wspólnego z pana uzębieniem? Nigdy dotąd w praktyce, ani nawet w literaturze, nie spotkałem się z fenomenem odrastania wszystkich dawno utraconych zębów u człowieka po czterdziestce.

— A zauważył pan, że włosy mam znacznie gęściejsze? — Pacjent zawrócił, żeby w świetle lampy lepiej zaprezentować bujność owłosienia.

— Zmiana pańskiego wyglądu jest uderzająca. Dalej jednak

—nie rozumiem, co to ma wspólnego z Amadeuszem.

— Widzi pan, ja w sugestię nie wierzę, dlatego pigułki, jakie mi dał do przechowania, przesypałem w domu do pudełeczka, a ozdobną fiolkę napełniłem własną multiwitamina. Kiedy Amadeusz wyjechał, a mnie zabrakło witamin, zacząłem zażywać te przeznaczone dla

staruszka...

— Niech je pan koniecznie przyniesie. Damy do analizy.

— Niestety. Dzisiaj połknąłem właśnie ostatnią.

Jasnowidz

Pierwszy list nadszedł któregoś jesiennego dnia. Stanisław , nie mógł sobie przypomnieć, czy był to październik, czy listopad.

— Do ciebie — powiedziała żona. Wręczyła mu kopertę zaadresowaną na maszynie, bez adresu zwrotnego. Sama poszła przygotować kolację. Marek pracowicie układał klocki na dywanie.

— Usiądź na tym — ojciec podsunął dziecku poduszkę, żeby było mu cieplej i wygodniej, ale Marek nie przepadał 'za komfortem. Wolał budować na klęczkach. Stanisław rozerwał kopertę, rzucił okiem na podpis:

„Jasnowidz". „Dobrze, że nie «Życzliwy»" — pomyślał. List zawierał stronę maszynopisu i jego zdaniem był niepoważny, jak wszelkie anonimy. Zmiął go w kulkę i rzucił do kosza przy biurku.

— Co to za list? — doleciało go z kuchni.

— Anonim.

— Szantaż czy wyzwiska? — Żona weszła do pokoju z talerzami i sztućcami.

— Ani jedno, ani drugie. Wróżby.

— Naprawdę?

Wyjął z kosza zmięty papier, rozprostował i podał żonie.

— Zabawne — powiedziała — to musi być ktoś z naszych sąsiadów lub znajomych, kto wie, że kupiliśmy kolorowy telewizor.

— Ciekawe, czy rzeczywiście zepsuje się pierwszego grudnia.

Zepsuł się dokładnie w terminie przewidzianym przez Jasnowidza.

— Myślisz, że to przypadek?

— Niekoniecznie — odpowiedział. — Jeżeli ktoś ze znajomych chciał zabawić się naszym kosztem, to mógł pomóc przypadkowi.

— Nie rozumiem.

— Zawsze urządzamy Andrzejki, prawda?

— Prawda.

— Wystarczyło wczoraj coś tam pomajstrować przy telewizorze, żeby dzisiaj nie działał.

— Ale nikt nie majstrował.

— Skąd wiesz? Nie byliśmy przecież cały czas w tym pokoju.

— Nikt z naszych znajomych nie zna się na telewizorach.

— Niewiele trzeba umieć, żeby popsuć.

0x01 graphic

Następny list był zapowiedzią awansu Stanisława. Żoną ucieszyła się, kiedy jej o tym powiedział.

— Tym razem nasz Jasnowidz pomylił się — ostudził jej zapał.

— Dlaczego?

— Jestem kierownikiem działu. Jedyny awans to na zastępcę dyrektora, a tam jest już bardzo ciasno.

— Może ktoś odejdzie.

— To bez znaczenia.

— Co to znaczy?

— Jako nie należący do kliki nie jestem przewidziany do awansu.

— Skąd wiesz?

— Kasiu, na jakim świecie ty żyjesz?'

Pan inżynier mylił się jednak w swoich założeniach. Komuś tam na górze powinęła się noga, wyszły na jaw nadużycia i całą dyrekcję trzeba było wymienić. Przyszli nowi ludzie z zewnątrz, ale ponieważ dyrektor i trzej jego zastępcy nigdy nie zetknęli się z produkcją urządzeń wytwarzanych w zakładzie, przydzielono im Stanisława w charakterze przewodnika i w randze wicedyrektora.

— A widzisz, kto miał rację? — przywitała Kasia nowo mianowanego dyrektora.

— Ty oczywiście.

— Wcale nie ja, tylko Jasnowidz.

— Zaczynam się go obawiać.

— Daj spokój. Należy tylko życzyć sobie, żeby przepowiadał nam same radości.

Od chwili dyrektorskiego awansu Stanisława życie w domu państwa N zmieniło się. Ojciec miał teraz bardzo niewiele czasu dla czteroletniego Marka, matka za to miała go dużo, bo rzuciła pracę w biurze i Marek nie musiał chodzić do przedszkola. Do rzadkości należały miłe rodzinne wieczory, kiedy pan domu nie miał zebrania, narady ani konferencji. Tak było właśnie trzynastego lutego. Marek oglądał w telewizji bajkę na dobranoc, a rodzice rozmawiali półgłosem, żeby mu nie przeszkadzać. — Byłabym zapomniała — Kasia zerwała się tak nagle, jakby przypomniała sobie o kipiącym mleku. — Jest do ciebie list. Myślę, że to od niego. Koperta jak zwykle była niebieska, zaadresowana na

maszynie i bez zwrotnego adresu. Rozerwał ją i wyjął arkusik złożonego papieru, ale zanim przystąpił do

czytania — powiedział:

— Wiesz, zastanawiałem się nad sposobem odszukania naszego Jasnowidza.

— I co?

— Trzeba będzie dyskretnie zebrać próbki pisma maszyn wszystkich znajomych i dać do analizy.

— Gdzie?

— Myślę, że w kryminalistyce wykryliby...

— Gdyby te listy były przestępstwem, zawierałyby szantaż albo coś w tym rodzaju. Chyba nie ma podstaw...

— Zakłócają nasz spokój.

— Przesadzasz. Uprzedzenie o zepsucie się telewizora lub awansie tak bardzo naszego spokoju nie zakłóca. Przeczytaj wreszcie, co czeka nas tym razem. Przebiegł wzrokiem list i podał żonie.

— No, to się wreszcie wszystko wyjaśniło — powiedział. — Henryk zawsze wydawał mi się podejrzany z tymi swoimi interesami, na których nie najlepiej wychodził.

— Myślisz, że to on?

— A któż by inny? Uprzedza nas o pożyczce, jaką będzie chciał zaciągnąć, i próbuje w ten sposób zapewnić sobie załatwienie sprawy. Naiwny.

—Nie pożyczysz mu?

— Oczywiście, że nie! Zrozum, przecież to on zmajstrował coś przy telewizorze, kiedy był na Andrzejkach. On też dowiedział się wcześniej o planowanym dla mnie awansie, a teraz próbuje to wykorzystać. Najpierw Jasnowidz tylko przepowiadał, teraz zaczyna doradzać. Tego już za wiele. -— Bądź dla niego uprzejmy.

— Ależ oczywiście. Nie obawiaj się mocy tajemnych, bo jak widzisz, wszystko wyjaśniło się bardzo prosto.

Henryk zapowiedział się na piątek i Stanisław czekał na to spotkanie z pewnym podnieceniem. Zdemaskowanie oszusta nie wypadło jednak dość efektownie.

— Nie wiem, o czym mówisz — upierał się Henryk. — Nic nie wiedziałem o twoim awansie, a zarzut, że popsułem wasz telewizor, do którego nawet nie podchodziłem, jest po prostu śmieszny. Rozumiem, że nie chcesz mi pożyczyć pieniędzy, ale to nie powód, żeby mnie obrażać.

— Staszek nie chciał cię urazić — wtrąciła Kasia. — Jest przepracowany.

— Nie wiem, czego się obawiacie. Te srebrne monety, które daję w zastaw, warte są dwieście tysięcy, a ja chcę pożyczyć od was tylko sto pięćdziesiąt.

— Nie mogę. Nie mam takiej sumy ani w gotówce, ani na książeczce. — Stanisław chciał skończyć tę nieprzyjemną rozmowę.

— Myślałam, że mu jednak pożyczysz — powiedziała Kasia, kiedy Henryk wyszedł. — Na książeczce czekowej masz trzysta tysięcy.

— Ale są to nasze wszystkie oszczędności.

— Nie są nam w tej chwili potrzebne, a dawał przecież zabezpieczenie.

— Pewniej jest nie pożyczać — uciął rozmowę Stanisław.

Henrykowi udało się zdobyć pożyczkę. Podleski wystawił mu czek na sto pięćdziesiąt tysięcy, zatrzymując w depozycie srebrne monety. Henryk mógł teraz zrealizować transakcję, po której spodziewał się sporego zysku. Osiedle za miastem miało okropny dojazd. Nawierzchnia starej ulicy została zniszczona przez maszyny budowlane, a nowa droga była ciągle jeszcze tylko w planach. Na szczęście ruch był niewielki. Wycieraczki zmiatały mokry śnieg z przedniej szyby samochodu. Kiedy Henryk zbliżał się do przystanku, widział, jak z przeciwnej strony nadjeżdża autobus i zatrzymuje się. Na przystanku nikt nie czekał. Zza hamującego autobusu wyskoczył nagle pancerny wojskowy samochód. Zjechał na swoją lewą stronę z ogromną prędkością. Henryk nie miał najmniejszych szans.

O wypadku rodzice Marka dowiedzieli się w tydzień później, tego samego wieczoru, kiedy przyszła następna przesyłka od Jasnowidza.

Siedzieli przy kuchennym stole. Tu mogli rozmawiać głośno, bez obawy, że obudzą dziecko.

— Przeczytaj mi cały list — poprosiła Kasia męża. — Z tych urywków niewiele mogę wywnioskować.

— „Szanowny Panie — czytał Stanisław. — Powinienem zacząć list od wymówek, ale sam Pan widzi, do czego prowadzi lekceważenie moich słów. Mimo to nie obwiniam Pana o śmierć Henryka. Wypadek mógł się zdarzyć gdziekolwiek, zdarzył się jednak akurat tam, po zrealizowaniu pożyczki, o którą nieskutecznie zabiegał

u Pana. A tak na marginesie powiem, że jego wierzyciel zatrzymał zarówno pożyczoną sumę (nie została pobrana z konta), jak i zastawione srebro. Nie mam jednak zamiaru odwoływać się do Pańskiej chciwości, ani nawet litości, a tylko do rozsądku.

Ja się nie mylę. Znam przyszłość równie dobrze, jak przeszłość i ufam, że da się ją poprawić, jeśli będzie Pan postępował zgodnie z moimi wskazówkami. Obawiam się, że nadal mi Pan nie wierzy, dlatego spróbuję przekonać Pana za pomocą logicznego wywodu. Einstein kiedyś powiedział, że człowiek, który biegłby wokół słupa bardzo prędko, dogoniłby wreszcie sam siebie, a dla człowieka odbywającego podróż z prędkością światła czas stanąłby w miejscu. Te efektowne porównania tak długo do niczego nie prowadzą, jak długo ludzie wierzą, że prędkość światła jest w fizyce prędkością graniczną, poza którą wyjść nie można.

Oto w niespełna pięćdziesiąt lat od chwili obecnej ludzkość zmieni zdanie na ten temat. Przekroczenie prędkości światła będzie możliwe. Mógłbym przytoczyć odpowiedni dowód matematyczny, ale nie jest Pan fizykiem, nie będę więc niepokoił Pana jego zawiłością. Powiem jedynie o konsekwencjach, jakie wynikną z tego odkrycia. Niezwykle szybkie pokonywanie przestrzeni nie przyniesie spodziewanych rewelacji w odkrywaniu innych planet. Natomiast fakt umieszczenia człowieka w nowej «maszynie latającej)) okaże się przypadkowym odkryciem wehikułu czasu, o którym ludzkość marzyła od zarania swoich dziejów. Nie będzie to jednak dowolne przenoszenie się w czasie, jak na starych komediach filmowych, a jedynie cofanie się do własnej przeszłości. Wykroczenie poza dzień urodzin będzie oczywiście niemożliwe. Ale i tak daje to ogromne możliwości, pozwala bowiem skorygować błędy, których podczas ich popełniania nie zauważa się. Pozwala również być jasnowidzem dla innych. Znając wynik postępowania — ostrzegać. Czy rozumie Pan teraz, co warte są moje rady? Postanowiłem zostać Pańskim «aniołem stróżem)), bo właśnie Pana wybrałem do eksperymentu. Dzięki mnie Pańskie życie może ułożyć się pomyślnie". Stanisław skończył czytać.

— Co o tym sądzisz? — zapytała żona.

— Nie mam pojęcia.

Zapadło milczenie. Nocnej ciszy nie przerywał żaden

dźwięk.

— Słyszysz? — spytała nagle Kasia.

— Nie.

Zerwała się i pobiegła do pokoju. Poszedł za nią. Uchyliła cicho drzwi. Stojąca lampa obejmowała kręgiem światła tylko biurko i blisko przystawione do niego krzesło z piramidą foliałów encyklopedii, na których siedział Marek. Przed nim stała maszyna do pisania z wkręconym papierem. Malutkimi palcami uderzał w klawisze z wprawą biegłej maszynistki.

Spór o czarownice

Milczący, wrogi tłum stał nieporuszony. Czy nienawidzili jej? Nie. Raczej bali się i mieli nadzieję, że oto za chwilę będą świadkami zniszczenia zła raz na zawsze. Potem już stale będą szczęśliwi. „Głupcy — pomyślała — nie wiedzą, że szatan jest wśród nich. Jest nim ten właśnie człowiek w białej szacie z krzyżem w ręku, który ich tu przywiódł". Zbliżył się teraz do stosu. Stała przywiązana sznurami do pala.

— Czarownicy żyć nie dopuścisz — powiedział kapłan i dał znak ludziom z pochodniami, żeby podpalili stos. . — Niech cię ogień piekielny pochłonie! — krzyknęła, a jego oczy odpowiedziały nienawiścią.

Obudziła się i przez chwilę nie rozumiała, co się stało. A więc nie spłonęłam — pomyślała z ulgą. Sen był tak sugestywny, że z trudem wracała do rzeczywistości. Budzik wskazywał dopiero szóstą, mogła więc jeszcze chwilę poleżeć. Do pokoju weszła matka.

— Krzyczałaś przez sen, Amelio. — Usiadła na jej łóżku.

— Śnił mi się ogień. Mamo, czy to oznacza złodziei?

— Nigdy nie zaszkodzi uważać, ale sen o ogniu wskazuje raczej na stany emocjonalne śpiącego. Może czegoś się boisz ? Masz jakieś kłopoty ?

— Nie... Jeszcze nie.

— Powiedz, może mogę ci w czymś pomóc.

Nie, mamo. Co na to poradzisz, że ostatnio profesor odnosi się do mnie jakoś niechętnie.

— Czy ten sen...

— Tak, to chyba ma jakiś związek. Opowiedziała, co jej się śniło. W miarę mówienia przeżywała na nowo historię czarownicy — swoją historię ze snu.

— Zanadto się przejmujesz.

— Och! Mamo.

— Wiem, wiem. Już taka jesteś, ale pomyśl, czy to warto...

— Myślisz, że ten sen nie zawierał żadnych symboli? — Amelia przerwała matce nie chcąc raz jeszcze wysłuchiwać dobrze jej znanych rad.

— Wyjąwszy fakt, że inkwizytor miał twarz profesora, wszystko, co ci się śniło, to nic innego jak ilustracja twojej pracy.

— Widzisz, mamo — oparła wyżej poduszkę — tydzień temu przedstawiłam profesorowi konspekt tego, o czym chcę napisać. Wyłożyłam w nim swój punkt widzenia na wydarzenia koło Bydgoszczy w roku 1761, i co powiesz? Profesor stale nie ma czasu przeczytać tych kilku stron.

— Może jest zajęty czymś ważniejszym.

— Czarownice były jego konikiem, póki nie przyszło to stypendium z Francji. Od tego czasu jakby mnie nie zauważa.

— Chyba nie myślisz, że da je komu innemu. Mówiłaś przecież, że tym zagadnieniem nie zajmuje się nikt prócz ciebie. Poza tym wątpię, czy ktoś zna francuski tak dobrze jak ty.

— Przeważnie angielski i niemiecki. Zresztą tu potrzebna będzie łacina, którą na dobrą sprawę zna jedynie profesor i ja.

— Więc sama widzisz, że nie masz konkurencji. Wróżę ci piękną podróż.

— O! podróż czeka mnie już w przyszłym tygodniu. Jadę do Mroczkowa. Myślę, że w parafialnym archiwum znajdę jeszcze jakieś dokumenty dotyczące tamtego procesu o czary i głównej oskarżonej Katarzyny Kaletnickiej.

— Do Mroczkowa nad Notecią?

— Znasz tę miejscowość?

— Stamtąd wywodzi się nasz ród po kądzieli.

— Czy to rzeczywiście prawda, że w naszej rodzinie nie było mężczyzn?

— Nie mów takich głupstw, bo narazisz się na śmieszność.

Mamo, wiesz przecież, co mam na myśli. Mówiłaś, że babcia, prababcia i tak dalej nigdy nie miały braci, że od iluś tam pokoleń w naszej rodzinie zawsze rodziły się tylko dziewczynki.

— Tak mi mówiła moja babka, chociaż zgodnie z tym, czego uczy medycyna, wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. Ale właśnie, jeżeli będziesz przeglądała stare księgi tamtejszej plebanii, to spróbuj ustalić...

— Bardzo dobry pomysł. Z aktów ślubów i narodzin może uda się odtworzyć kawałek kroniki naszej rodziny.

Pomimo wcześniejszego przebudzenia z domu wyszła jak zwykle odrobinę za późno. Spóźnienie próbowała nadrobić

szybszym dojściem do przystanku. Słyszała nadjeżdżający

tramwaj. Nie warto było odwracać głowy, żeby sprawdzić numer. Była pewna, że ucieka jej właśnie piętnastka. Upłynęło parę minut, zanim w oddali ukazał się następny tramwaj.

— Jaki to numer? — starsza kobieta w ciemnych okularach skierowała swoje pytanie w przestrzeń między Amelią a młodym chłopcem.

— Tramwaj jest jeszcze za daleko, żeby można było odczytać — chłopiec przejął na siebie rolę informatora.

— Dwadzieścia osiem — Amelia powiedziała to odruchowo, bez zastanowienia.

Po chwili, kiedy numer był już widoczny, wszyscy mogli się przekonać, że miała rację. Była pewna, że następna będzie szóstka, potem jeszcze raz dwadzieścia osiem i dopiero trzydzieści sześć, z którego trzeba będzie się przesiąść. Czuła, że gdyby od razu, teraz, zdecydowała się pójść na przystanek autobusowy, miała jeszcze szansę zdążyć, mimo że autobusy tej linii kursowały bardzo nieregularnie. Została jednak na przystanku tramwajowym. Zbyt długo wpajano jej logiczne myślenie, żeby odważyła się kierować przeczuciami zamiast rachunkiem prawdopodobieństwa. Na luksus intuicji pozwalała sobie tylko przy decyzjach dotyczących drobiazgów bez znaczenia. Praca naukowa, której się poświęciła, wymagała rzetelności, sprawdzania po wielekroć nawet mało ważnych faktów. To wszystko, co intuicja kazała jej odrzucać, sprawdzała tym dokładniej, żeby mieć całkowitą pewność, że w swojej pracy kieruje się metodami wyłącznie naukowymi.

Przyszło wreszcie trzydzieści sześć. Wsiadła, chociaż wiedziała, że za moment będzie piętnastka, w którą i tak będzie musiała się przesiąść.

— Profesor od rana jest wściekły — przywitała Amelię sekretarka. — Zabrał listę obecności. Chce z panią rozmawiać.

— Chyba nie z powodu tego głupiego spóźnienia?

Amelia przekroczyła próg gabinetu profesora z uczuciem, że

wydarzy się coś złego. Była pewna słuszności tez, jakie

zawarła w konspekcie, a jednak... Może to ten sen

z inkwizytorem o twarzy profesora...

Wysłuchała spokojnie kazania na temat dyscypliny formalnej.

Dziesięciominutowe spóźnienia pomnożone przez miliony

urosły do wieczności, a straty poniesione z tego tytułu

w skali kraju — do fortuny. Poczuła się nagle

odpowiedzialna za' to marnotrawstwo i zrobiło jej się

przykro. Ale oto profesor przeszedł do dalszego

natarcia.

— Co za bzdury mi pani przedstawia — rzucił na biurko teczkę z jej konspektem.

— Przecież to jest zgodne z wcześniejszymi ustaleniami. Pan profesor pamięta...

— Niech mi pani tylko nie próbuje wmówić, że kiedykolwiek zgadzałem się na pomysł pakowania parapsychologii do procesów czarownic.

— Ależ ja właśnie chcę udowodnić, że kobiety skazywane przez sądy kościelne w średniowieczu częściej niż inne obdarzone były zdolnościami parapsychicznymi i na tym polegała ich siła. Zagrożenie władzy duchowieństwa nie było czystą imaginacją, jak się powszechnie uważa.

— Parapsychologia jest „paranauką", a to jest instytut naukowy i proszę trzymać się faktów.

— Wydawało mi się, że pan profesor podzielał moje zdanie co do...

— Obawiam się, że zadania przerastają pani możliwości. Zastanawiałem się właśnie, czy kolega Jakubiak nie powinien pani pomóc.

— Ależ... —'powstrzymała się w porę, żeby nie powiedzieć, co myśli o kwalifikacjach tego młodego, zarozumiałego głupca.

— Powinien wciągnąć się w te zagadnienia. Prosiła pani

o delegację do Mroczkowa, prawda? Pojedziemy razem —

zgoda? Co trzy głowy to nie jedna.

Profesor zmienił nagle taktykę i stał się przymilny. Słuchała

'go z kamienną twarzą. Patrzyła gdzieś ponad jego głową na

miedziany talerz wiszący nad fotelem, grawerowany

w esy-floresy, naśladujące rysunki egipskie. Zastanawiała się,

czy gwóźdź, na którym wisi talerz, jest dostatecznie

umocowany, by utrzymać ten ciężar, kiedy nagle usłyszała

krzyk profesora. Miedziany talerz spadł uderzając go '

w ramię.

Droga do Mroczkowa nie była na szczęście długa, ale wystarczająco nieprzyjemna, żeby Amelia poczuła się zupełnie wyczerpana, zanim dotarli na miejsce. Profesor nie należał do najlepszych kierowców, za to był bardzo rozmowny. Zaczynała podejrzewać, że specjalnie mówił tak dużo, żeby nie dopuścić do głosu Jakubiaka. Niewiele słyszała z tego, co mówił, bo siedziała z tyłu i szum silnika zagłuszał słowa. Prócz nich profesor zabrał na przejażdżkę córkę.

Dziewczyna uznała za stosowne bawić rozmową asystentkę

swego ojca. Amelia zastanawiała się, ile jest prawdy

w plotkach krążących na temat rodziny profesora. Nietrudno

było się zorientować, że dziewczynie rzeczywiście czegoś

brak. Z trudem skończyła szkołę gospodarstwa domowego,

ale nawet przepisu kulinarnego nie umiała podać składnie.

W tej sytuacji trudno dziwić się profesorowi, że chciałby

wydać ją za mąż. Jakubiakowi trzeba przyznać, że jest

przystojny, a miernota intelektualna w tym wypadku może

być tylko zaletą.

Profesor zostawił dzieci w motelu. Do wsi ze starym

kościołem, w którym znajdowały się interesujące ich

dokumenty, wybrali się tylko we dwoje.

Dokumenty zastali już przygotowane. Profesor polecił

Amelii, aby zajęła się księgami parafialnymi, sobie zostawił

akta procesowe połowy osiemnastego wieku.

Pilnie zabrała się do wertowania starych ksiąg. Poprosiła

również o późniejsze rejestry i otrzymała je. Bez trudu

znalazła zapis aktu urodzenia swojej prababki. Imię

i nazwisko panieńskie prababki pozwoliło na odszukanie

z kolei jej aktu urodzenia. Jednocześnie próbowała ustalić

imiona pozostałych dzieci prababek. Nie znalazła wśród

nich imion męskich. Nie można było jednak wykluczyć

przeoczenia. Udało jej się odtworzyć własny rodowód po

kądzieli aż do roku 1782. Dalsze poszukiwania nie daty

rezultatów.

Katarzyna Kaletnicka urodziła się w roku 1745. Aktu jej

ślubu ani faktu urodzenia przez nią dziecka w księgach

parafialnych nie odnotowano. W chwili procesu w roku 1761

miała dwadzieścia sześć lat, a z dokumentów wcześniej przez

Amelię odnalezionych wynikało, że miała dwuletnią córkę.

Co się z nią stało? Kto był ojcem dziecka? Kto się nim

zaopiekował po śmierci matki? Na te pytania nigdy

prawdopodobnie nie znajdzie odpowiedzi.

Profesor wydawał się być zadowolony z wyniku własnej

pracy.

— Zupełnie nie rozumiem, co prócz fantazji skłoniło panią do twierdzenia, jakoby Katarzyna Kaletnicka miała jakiekolwiek zdolności parapsychiczne — powiedział, kiedy opuszczali mury zabudowań kościelnych. Zaczynało zmierzchać. Do szosy, na której został samochód, prowadziła wyboista, polna droga. Amelia milczała. Nie było sensu powtarzać argumentów, o których już przedtem rozmawiali.

— Trudno przecież dać wiarę — ciągnął profesor — że

potrafiła przewidywać przyszłość. Gdyby tak było, mogłaby

uniknąć stosu. Albo co pani powie o jej przepowiedni, że

będzie odradzała się w co trzecim pokoleniu, a żadna z jej

prawnuczek nigdy nie urodzi syna? Mężczyźni musieli jej

zapewne dokuczyć, ale nas interesują wyłącznie fakty. Pani

próby doszukania się rzeczy niemożliwych są nie do

przyjęcia. Sądzę, że najrozsądniej będzie, jeżeli zebrane

materiały przekaże pani koledze Jakubiakowi. Dla pani będę

miał inne zadanie.

A więc to koniec. Nie ma wyjazdu do Francji, nie ma

doktoratu. Czy to możliwe, żeby wszystko skończyło się tak

nagle?

Zbliżali się do samochodu stojącego na poboczu szosy.

Profesor otworzył prawe drzwi i gestem zaprosił ją do

zajęcia miejsca. Potrząsnęła przecząco głową. Popatrzył

zdziwiony.

Sytuacja stawała się nieprzyjemna. Nie umiałaby uzasadnić,

dlaczego odmawia zajęcia miejsca w samochodzie. Do motelu

było zbyt daleko, żeby iść na piechotę. Mówienie

o przeczuciach teraz, po tym wszystkim, co usłyszała od

profesora, było wręcz śmieszne, a jednak...

— Niech pan lepiej nie wsiada... — własne słowa zabrzmiały Jej dziwnie obco. Nie wiedziała, czy w ogóle usłyszał, w każdym razie nie zareagował od razu. Swoim zachowaniem uspokoiła widocznie jego sumienie.

— No cóż, jeżeli koniecznie woli pani jechać PKS-em... —

to, co powiedział, zabrzmiało ironicznie, teraz jednak

wyrażało zadowolenie. Miał rację odbierając jej temat —

egzaltowana dziewczyna.

Odeszła kawałek i usiadła na zboczu rowu. Słyszała warkot

zapuszczanego silnika. Czekała na moment, w którym pojawi

się olbrzymia ciężarówka, kierowca zetnie zakręt i z całą siłą

uderzy w ruszającego właśnie Fiata.

Kiedy dym i kurz opadł, ukazując wrak samochodu, wstała

i ruszyła w kierunku wsi. O wypadku należało zawiadomić

milicję.

Nowa

Nasza szkoła nie wyróżnia się niczym specjalnym, chociaż może jednak... Niewiele jest chyba szkół usytuowanych tak blisko morza. Brzeg w tym miejscu jest stromy, skalisty. Odgrodzeni jesteśmy wysoką siatką, która zapewnia bezpieczeństwo, ale szpeci widok odległego horyzontu. Z podwórka sąsiedniej posesji, gdzie mieści się internat, morza w ogóle nie widać. Mur z czerwonej cegły oddziela nas od reszty świata. Sam internat jest starym budynkiem, w którym kiedyś mieścił się klasztor, tak przynajmniej utrzymują koleżanki ze starszych klas. Według profesorki historii były tu przed wojną koszary. Klasztor, koszary czy więzienie — wychodzi prawie na jedno. Miejsce jest ponure i gdyby nie dziura w murze, przez którą można wychodzić na spacer na stromy brzeg, poczucie uwięzienia byłoby nie do wytrzymania.

Początek roku szkolnego jest zawsze najnudniejszy. Nic się jeszcze nie dzieje, a słońce grzeje nadal jak w czasie wakacji. Tamtego dnia, kiedy przyjechała nowa, miałyśmy tylko cztery lekcje i już o dwunastej byłam z powrotem w internacie. Rozglądałam się za jakąś książką, z którą warto by iść na dwór, kiedy wychowawczyni przyprowadziła Jszczupłą, bladą dziewczynkę o ogromnych oczach. Sama też nie lubię się opalać, co często mi wytykają, może więc dlatego podeszłam do niej. Nie był to gest sympatii. Pomyślałam raczej, że moja bladość przy niej będzie mniej rzucała się w oczy. Ona jednak uczepiła się mnie od tamtego dnia.

Nowa zawsze budzi zainteresowanie, kim by nie była, i chyba tylko dlatego koleżanki zazdrościły mi tej przyjaźni. Pokazałam jej wyłom w murze i leśną ścieżkę wśród skał. Chodziłyśmy na dalekie spacery. Opowiadałyśmy sobie nawzajem przeczytane książki, ale mimo upływu czasu nas stawałyśmy się sobie bliższe niż na początku znajomości. Zaczęło prześladować mnie dziwne uczucie, że ona czegoś ode mnie chce, że mam jej posłużyć do... Nie umiałam sprecyzować tego nawet najogólniej. Nie chodziło o żadne korzyści materialne ani w ogóle o nic konkretnego. Przyłapywałam ją na dziwnym spojrzeniu, jakby oceniała, czy ja się do czegoś nadaję. Przypuszczam, że tak patrzy

naukowiec na królika, którego ma poddać niebezpiecznemu eksperymentowi. Tłumaczyłam sobie, że to jedynie wytwór mojej wyobraźni, ale uczucie osaczenia ogarniało mnie coraz wyraźniej.

Fascynowały w niej nie tylko oczy, ale i ręce. Dłonie o niezwykle długich, szczupłych palcach były w ciągłym ruchu. Mówiąc gestykulowała tak wyraziście, że można było niemal zobaczyć rysowane przez nią w powietrzu przedmioty.

Zapadał wczesny jesienny zmierzch. Stałyśmy na skale nad urwiskiem. Pod nami fale o białych grzywach tłukły z furią o kamienne głazy. Ich szum zagłuszał cicho wypowiadane słowa. Nie słuchałam, co mówiła. Patrzyłam na jej ręce, słyszałam tylko szum morza i bicie własnego serca. Czułam, że coś we mnie narasta. Nie mogłam oderwać wzroku od jej dłoni w poświacie ostatnich promieni słońca. Nie! To nie był blask słońca, promieniowały jej palce! Wyraźnie widziałam rodzaj aureoli wokół opuszków palców. Te dłonie zbliżały się do mnie, hipnotyzowały. Czułam, że za moment będzie za późno. To była ostatnia chwila, żeby spróbować obrony. Zdobyłam się na nadludzki wysiłek, natarłam całym ciałem.

Usłyszałam przeraźliwy krzyk. . To ja krzyczałam. Otworzyłam oczy. W pokoju było jeszcze ciemno. Nigdy dotąd nie przeżyłam tak realistycznego snu. Powszednia rzeczywistość wracała do mnie wolno. Z pewnym wysiłkiem przypominałam sobie, kim jestem, co czeka mnie w nadchodzącym dniu. Nagła myśl o podróży rozpędziła resztki nocnego koszmaru. Dzisiaj jadę przecież do nowej szkoły. Jak tam będzie? Czy strach przed nieznanym podsunął mi tak przerażający obraz? We śnie posunęłam się przecież aż do zbrodni!

Od początku wakacji wiedziałam, że czeka mnie ta zmiana, na którą wcale nie miałam ochoty. Jestem już prawie dorosła i mieszkanie w internacie, z dala od bliskich, powinno być znośne... A jednak dużo dałabym, żeby tam nie jechać. Podróż miałam paskudną, nie warto wspominać. Upalne lato tego roku nie opuszczało nas nadal. Byłam zgrzana i zła na cały świat, kiedy wreszcie dotarłam na miejsce. Na stacji czekał na mnie wujek. Lubię go. Pojechaliśmy najpierw do restauracji na obiad ze świetnymi lodami, po których wrócił mi humor.

Perspektywa życia w internacie już nie wydawała mi się tak okropna. A kiedy zobaczyłam, że budynek, w którym mam

zamieszkać, wcale nie przypomina tego ze snu, uspokoiłam

się zupełnie.

Wychowawczyni zaprowadziła mnie do sypialni, dużej sali

o grubych ścianach, na co wskazywały głęboko osadzone

okna.

Dwa rzędy równo zasłanych łóżek przypominały koszary,

przynajmniej tak je sobie wyobrażałam.

— Szafa jest tam — wychowawczyni wskazała niszę, której zrazu nie zauważyłam. — Twoja przegroda ma numer piąty. Podziękowałam i zabrałam się do przekładania rzeczy z walizki do szafy. Z natury nie jestem pedantyczna i nie lubię takich zajęć, ale nie miałam co z sobą zrobić. Martwiłam się nawet, że jak skończę, nie będę wiedziała dokąd pójść.

Rozejrzałam się jeszcze raz po sali i stwierdziłam ze zdziwieniem, że nie jestem sama. Na łóżku w ciemnym kącie "sali siedziała jakaś dziewczynka. Patrzyła na mnie, jakby wahając się, czy podejść. Wreszcie widocznie się zdecydowała i spytała, czy jestem nowa.

— Tak.

— Blada — powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę. Wymieniłam własne nazwisko, bo myślałam, że ona przedstawiła mi się tak oficjalnie.

— Blada to przezwisko — powiedziała. — Nie lubię swojego

imienia — dodała tonem wyjaśnienia.

Od tamtego dnia, nie wiem dlaczego, uczepiłam się Bladej,

chociaż nie budziła mojej specjalnej sympatii. Może po

prostu obawiałam się zostać sama. Ona wykorzystała

sytuację i od pierwszej niemal chwili zaczęła demonstrować

naszą przyjaźń wobec innych dziewczyn. Traktowała mnie

trochę jak swoją własność, co mi jednak w niczym nie

przeszkadzało.

Szkoła sporo była oddalona od internatu i usytuowana wcale

nie nad morzem, podobnie zresztą jak internat, który

ogrodzony co prawda, ale nie czerwonym murem,

a zwyczajną siatką, też na szczęście nie przypominał budowli

z mojego snu — przynajmniej zewnętrznie. Nasza sypialnia

była trochę podobna do tamtej i może dlatego czułam się

w niej zupełnie dobrze.

— Daleko stąd nad morze? — spytałam Bladą.

— Na plażę jedzie się autobusem piętnaście minut, ale tam jest okropnie nudno. Dziewczyny jeżdżą. Jutro jest niedziela, możesz się wybrać.

— Ty nie pojedziesz?

— Nie lubię się opalać.

— Ani ja, ale chciałabym zobaczyć morze.

— Zaprowadzę cię.

— Na piechotę?

— Znam drogę na skróty. Nie wychodzi się na plażę, ale

jeżeli chcesz zobaczyć morze...

Wyszłyśmy zaraz po śniadaniu. Słońce piekło niemiłosiernie,

jakby był lipiec, nie wrzesień. Na szczęście niedługo szłyśmy

pustymi, niedzielnymi ulicami podmiejskiego osiedla. Blada

skręciła w wąską drogę między domami i po chwili

znalazłyśmy się w sosnowym lesie. Drzewa były powykręcane,

wcale nie przypominały sosen, jakie znałam, chociaż gdzieś

już-takie widziałam...

Blada wpadła na pomysł, żeby opowiedzieć mi książkę, którą

właśnie przeczytała. Nie przepadam za opowiadaniem książek

ani filmów, słuchałam jednak dość chętnie, bo ona umiała

opowiadać, chociaż zupełnie niepotrzebnie gestykulowała

przy tym rękami.

Mimo barwnej opowieści, droga zaczęła mi się dłużyć.

Czułam zmęczenie i nagle, zupełnie bez powodu, ogarnęło

mnie uczucie lęku, jakiegoś zagrożenia, którego źródła nie

znałam. Nie od razu uświadomiłam sobie, że sytuacja

w dziwny sposób przypomina mi tamtą ze snu, chociaż las

i prażące z góry słońce stanowiły bez wątpienia inną

scenerię.

Blada znikła mi z oczu tak nagle, że skłonna byłam przypisać

to siłom nadprzyrodzonym. Okazało się jednak, że należało

winić mój brak spostrzegawczości.

— Tu jestem — usłyszałam jej śmiech. Odwróciłam się. W gęstych zaroślach zauważyłam coś w rodzaju tunelu. Zanurzyłam się w mroczną gęstwę bardzo niechętnie. Tak raptowne zmiany otoczenia częściej zdarzają się w snach niż na jawie. Blada chwyciła mnie za rękę. Nie zauważyła, że drżę. Czas pewien szłyśmy schylone. Zielony tunel skończył się za zakrętem równie raptownie, jak zaczął.

—Znasz fajne zakątki—pochwaliłam.

— Zobaczysz dalej.

Las był teraz gęściejszy, z poszyciem krzaków malin.

— Szkoda, że nie ma już owoców — powiedziała Blada. Zgodziłam się z nią.

— Usiądźmy — zaproponowałam l skręciłam w stronę powalonego drzewa.

— Nie warto. Jesteśmy prawie na miejscu.

— Jak to? — zdziwiłam się. Nic nie wskazywało na bliską

obecność morza.

Blada uśmiechnęła się tajemniczo i tym swoim

charakterystycznym gestem wskazała kierunek gdzieś za moimi plecami. Odwróciłam się i... znieruchomiałam.

— Co się stało? — spytała.

— Nie, nic... — wykrztusiłam. Teraz wiedziałam już na pewno, że pogrążam się w coś bez wyjścia, bez drogi powrotnej. Mur z czerwonej cegły! Był ponad wszelką wątpliwość tym ze snu. Z łatwością zgadłam, że Blada przeprowadzi mnie przez zamaskowany wyłom w tym murze. Nie myliłam się. Przejście było dokładnie takie jak we śnie.

— Co ci się stało? — powtórzyła Blada. — Przyglądasz mi się w jakiś szczególny sposób.

— Zdaje ci się. Gdzie jest to morze?

— Tam — pokazała ręką, a ja zamiast patrzeć we wskazanym kierunku, znowu patrzyłam na jej dłoń.

— Masz lęk wysokości?

— Nie — odpowiedziałam i wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że stoimy na krawędzi przepaści. Pod nami fale rozbryzgiwały pianę o nabrzeżne głazy... te same, które znałam ze snu.

Blada stała tuż przy mnie. Jej wielkie oczy prześwietlały mnie na wylot. Byłam pewna, że zna każdą moją myśl, od samego początku, odkąd tylko mnie zobaczyła po raz pierwszy. Jeżeli tak, to wie również... Nie, nie, nie mogłabym zabić nikogo, w żadnych okolicznościach, nawet będąc śmiertelnie zagrożona...

— Szkoda, że do wieczora daleko — powiedziała.

— Dlaczego?

— Z tej strony zachodzi słońce — wskazała horyzont płynnym ruchem dłoni. — Wtedy jest prześlicznie. Przyjdziemy tu jutro o siódmej wieczorem — zadecydowała.

— Żeby zdążyć na siódmą, musimy zrezygnować z kolacji — zauważyłam — i pewnie nie pozwolą nam wcale wyjść.

— Nie bądź dzieckiem. Wszystko załatwię.

— Może pójdziesz sama? — zaproponowałam nieśmiało.

— Mowy nie ma. Nie zrobisz mi tego.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Bałam się jutrzejszej

wyprawy na skały nad morzem. O moich obawach nie

mogłam z nikim porozmawiać. Było mi wstyd przed samą

sobą. Co by powiedział ojciec, gdyby wiedział, że moim

postępowaniem kierują urojenia. Koniecznie muszę się

przemóc i iść tam jutro.

Wszystkie dziewczęta już spały. Naciągnęłam koc na głowę

i wtedy zobaczyłam, że z moich palców wydobywa się

delikatna, pulsująca poświata.

Mumia sumeryjska

— Ten reportaż o staruszce jest bardzo dobry. Puścimy go dziś wieczorem.

— Cieszę się, że się panu podoba.

— Mów mi Ron, Kamilo. Tak mnie nazywają przyjaciele.

— Miło mi być do nich zaliczoną.

— Uważam twoje terminowanie za zakończone. Jesteś dobrą dziennikarką. Gdzie wytrzasnęłaś tę stupięćdziesięcioletnią staruszkę?

— Ona ma sto czterdzieści dziewięć lat.

— Też niemało. Chciałbym dożyć takiego wieku. Mam dopiero osiemdziesiątkę i powiem ci w zaufaniu, że czuję się już staro.

— Szefie, ma pan przed sobą jeszcze co najmniej ze dwadzieścia lat pełnej aktywności.

— Pomyśleć, że stosunkowo niedawno sześćdziesięciolatków uważano za starych i wysyłano na emeryturę!

— Postęp w ostatnim stuleciu był olbrzymi.

— Niemniej wydaje się, że sto dwadzieścia lat jest barierą biologiczną trudną do pokonania. Ale, ale, jeżeli już zajęłaś się reliktami przeszłości, mam dla ciebie coś specjalnego. Chciałbym, żebyś przeprowadziła wywiad z niejakim Harrym Bekonem. Tu masz jego adres.

— Czy on...?

— Nie patrz na mnie tak. Nie wiem, w jakim jest wieku ani czym się zajmuje. Wyszukaj informację o mumii sumeryjskiej. Swojego czasu było o tym głośno. Stara historia, ale niewykluczone, że on wie coś więcej. Niekiedy odgrzewana sensacja smakuje jak nowa. Już ty sobie z tym poradzisz.

Harry Bellon zdawał się być przystojnym blondynem w średnim wieku — o ile można było stwierdzić na podstawie obrazu wideotelefonu. Niestety, był człowiekiem bardzo zajętym. Termin spotkania zaproponował za miesiąc. Po lekkim naleganiu ustąpił. Zaprosił młodą dziennikarkę na piątą. Zgodziła się, chociaż nie lubiła przeprowadzać wywiadu bez solidnego przygotowania. Kiedy skończyli rozmowę, spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia. Postanowiła, że podróż wykorzysta na zapoznanie się z historią mumii sumeryjskiej, o której mieli rozmawiać.

Poprawiła makijaż, włosy przewiązała jedwabnym szalikiem. Jeszcze kropla perfum i była gotowa. Sprawdziła, czy ma wystarczający zapas wkładów do kamery. Torba ze sprzętem nie bardzo pasowała do koloru żakietu, zmieniła go więc na kurtkę. Lubiła wyglądać elegancko, to dodawało jej pewności siebie.

Wsiadła do windy. Nacisnęła guzik najwyższego piętra. W hallu na samej górze nie było nikogo. Podała kartę identyfikacyjną komórce kontrolnej. Na ekranie monitora ukazały się pytania na temat przewidywanej podróży. Podała adres. Trasę i czas przelotu pozostawiła do skalkulowania komputerowi. Podeszła do drzwi na taras, które o dziwo^ani myślały otworzyć się. Pulsująca strzałka wskazywała monitor. Odwróciła się. „Odbierz kartę, odbierz kartę..." Ach, to roztargnienie! Wróciła po kartę. Teraz mogła już wyjść na zewnątrz. Była troszkę niezadowolona z siebie. Spóźniła się na ulubiony moment automatycznego przygotowywania pojazdu. Przyjemnie było patrzeć, jak z małego kłębuszka powstaje piękny „owad do latania" — jak nazywała maszynę. Przezroczyste, elastyczne ściany pęczniały powoli, nabierały właściwych kształtów. Napis na monitorze wewnątrz pojazdu wyrażał gotowość do podróży. Torbę ze sprzętem umieściła pod fotelem, tak żeby nie zasłaniała widoku z żadnej strony. Zrobiła to z przyzwyczajenia, chociaż wiedziała, że nie będzie miała wiele czasu, jeżeli podróż ma wykorzystać na zapoznanie się z historią mumii sumeryjskiej. Na razie należało ustalić warunki, na jakich chce odbyć lot. A więc: czy czas przelotu powinien być minimalny, czy wystarczy, aby odbył się w wyznaczonym terminie. Podała godzinę, o której była umówiona na spotkanie, i poprosiła, aby komputer nie zawracał jej więcej głowy szczegółami lotu, bo monitor chce wykorzystać do innych celów. Usiadła wygodnie w miękkim fotelu. Chwila relaksu przed pracą dobrze jej zrobi. Dotknęła przycisku ze znakiem „start" i patrzyła, jak miękka, przezroczysta kula, w której siedziała, unosi się wolno nad tarasem. W dole, między domami, na tle zieleni widoczne były nitki transporterów na estakadach tuż nad ziemią. Od czasu kiedy wprowadzono ustawę o powszechnej ochronie przyrody, każdy decymetr kwadratowy powierzchni ziemi, na którym nic nie rosło, tak był drogi, że prawie nieopłacalny. Stąd nawet piesze ciągi budowano w taki sposób, żeby pod spodem można było sadzić krzewy cieniolubne. Fabryki i wszelkie placówki użyteczności publicznej umieszczano

coraz głębiej pod ziemią, a mieszkania coraz wyżej nad jej powierzchnią, chociaż minęła już dawno moda na mieszkanie na setnym czy wyższym piętrze. Powietrze było równie czyste na dole jak na górze.

Pomyśleć, że przez tyle wieków człowiek pełzał po powierzchni ziemi, wymyślając coraz szybsze pojazdy, aż nadszedł moment, że trzeba było to wszystko zlikwidować. Zostawiono jedynie parę kilometrów zabytkowej autostrady. Można po niej jeździć starymi pojazdami zwanymi samochodami, ale coraz mniej jest amatorów tej zabawy dla dzieci. Jak niewygodnie żyło się ludziom dawniej! Najwyższy czas zabrać się do pracy. Kamila włączyła „informację" i poprosiła wszystko na temat Sumerów. Ukazał się napis: „Brak nagrań dźwiękowych tematu. Przepraszamy". Ach! te opóźnienia. Stale trzeba czytać, bo ktoś nie pomyślał na czas o nagraniu całej encyklopedii i teraz są kłopoty z uzupełnieniami. Wyraziła zgodę na wyświetlanie tekstu na ekranie. „Sumerowie — lud zamieszkały w dorzeczu Tygrysu i Eufratu trzy tysiące lat przed naszą erą, jedna z najstarszych cywilizacji ludzkich..." — tekst typowy dla starych encyklopedii. Czytała z palcem na przycisku: „dalej". Niektóre partie w ogóle opuszczała. Co na przykład może wynikać z faktu, że w mieście Uruk w latach 3000—2800 p.n.e. rozwijało się garncarstwo? Ciekawsza była informacja o budowie warownych miast i pałacach władców w obrębie świątyń. W Ur znaleziono podziemne groby królów. W pierwszej połowie drugiego tysiąclecia przed naszą erą Sumerowie ulegli całkowitej semityzacji i tak skończyła się ich cywilizacja.

Te informacje musiały pochodzić z bardzo starej encyklopedii. Kamila była pewna, że kultura sumeryjska powstała znacznie dawniej niż cztery tysiące lat przed naszą erą. Jak pytać tę piekielną maszynę, żeby nie otrzymywać aktualności sprzed stu lat? O czym będzie rozmawiała z Harrym Beltonem? Właśnie, że też wcześniej na to nie wpadła! Trzeba po prostu zapytać o niego. Podała dane z zaznaczeniem, że interesuje ją wszystko, wyłączając te banalne informacje, które można otrzymać o każdym. Niestety, w spisie ludzi wyróżniających się Harry Bellon nie figurował.

Zapytała o przebieg lotu i uzyskała odpowiedź, że odbywa się zgodnie z założeniami. Za pół godziny będzie na miejscu. Co robić? Wystukała na klawiaturze hasło „mumia sumeryjska".

Na monitorze ukazało się pytanie o formę, w jakiej chce otrzymać informację. Wybrała oczywiście nagranie dźwiękowe. Pamięć słuchową wyrabianą od dziecka miała znacznie sprawniejszą. Poza tym mogła jednocześnie obserwować ziemię tam w dole i inne pojazdy. „...odkrycie mumii było wydarzeniem, które zmieniło dotychczasowe poglądy na cywilizację sumeryjska. Już samo znalezienie piramidy głęboko w piaskach pustyni między Tygrysem a Eufratem zaskoczyło badaczy. Wiek budowli oceniono na dziesięć tysięcy lat przed naszą erą. Wyposażenie grobu boga-władcy zaskakiwało kunsztem nie tylko sztuki, ale i techniki. Komnaty sąsiadujące z grobowcem zawierały przedmioty kultu, nieznane urządzenia, a nawet maszyny, których przeznaczenie trudno było ustalić. Do udziału w badaniach dopuszczono wąskie ekipy specjalistów ze względów bezpieczeństwa. Eksponaty mogły łatwo ulec zniszczeniu w warunkach atmosfery zewnętrznej, a nawet przez wprowadzenie do piramidy świeżej flory bakteryjnej.

Prócz dowodów rzeczowych Sumerowie pozostawili opis dziejów zmarłego władcy, który miał obejmować okres aż dwudziestu ośmiu tysięcy ośmiuset lat. Ta mocno przesadzona liczba była jedyną fantazją, na jaką pozwolili sobie budowniczowie oazy wymarłej cywilizacji. Dzieje panowania boga-władcy obfitowały w wydarzenia powiązane ze sobą całkiem logicznie.

Największą jednak sensacją było samo ciało króla. Mumia zachowała żywe komórki nie tylko skóry, ale i organów wewnętrznych, których z ciała nie usunięto. Te okoliczności rozbudzały nadzieję na przywrócenie życia mumii. Niestety wszelkie próby w tym zakresie zawiodły. Ciało złożono ponownie w piramidzie i pozostawiono do wyłącznej dyspozycji nauki.

Kongres uczonych, który zebrał się w roku..." Natarczywy, pulsujący dźwięk przerwał nadawanie relacji, Kamila spojrzała na ekran. Agresywnie czerwone litery oznajmiały: „Jesteśmy uwięzieni w korku. Przypuszczalne spóźnienie wyniesie 14,5 minuty." — Liczba minut zmieniała się co chwilę. „Czy zawiadomić czekającego?" Niech to diabli porwą — pomyślała. — Jeżeli nie zmienią tych przestarzałych przepisów bezpieczeństwa, powstanie kiedyś gigantyczny korek, z którego nie będzie wyjścia. Aż dwa metry przestrzeni między pojazdem a pojazdem! Po co! Rozejrzała się wokół. Wszędzie, w górze, w dole, za nią i przed nią, siedzieli ludzie w swoich miękkich,

przezroczystych balonikach, równie jak ona bezradni. Pojazd w najszerszym miejscu nie osiąga nawet półtora metra, mógłby więc prześlizgnąć się tymi kanałami utworzonymi z dwumetrowych przestrzeni, ale niestety zakodowany rozkaz bezpieczeństwa unieruchamia go automatycznie. Zmniejszenie przestrzeni bezpieczeństwa do jednego metra jest już nieodzowne, ale zaraz podniosą krzyk ci od środowiska, że zagęszczenie będzie miało wpływ na przemieszczanie się mas powietrza i tak dalej.

Coś się widać ruszyło, bo przewidywany czas spóźnienia zmalał do ośmiu minut. Nie warto zawiadamiać o tak krótkim spóźnieniu. Poprosiła o uruchomienie przerwanej narracji.

,,... podjęto uchwałę o powołanie do życia potomka władcy sumeryjskiego na drodze wegetatywnej. Technika klonowania była już wówczas znana, ale ze względu na przepisy prawne dopuszczające jej stosowanie jedynie w zupełnie wyjątkowych sytuacjach — rzadko praktykowana. Eksperyment powiódł się. Z trzech urodzonych chłopców jeden przeżył szczęśliwie okres niemowlęcy i rozwijał się prawidłowo. Badania nie wykazały żadnych odchyleń od normy zarówno w rozwoju fizycznym jak i psychicznym. Dla zapewnienia dziecku optymalnych warunków, zwłaszcza komfortu psychicznego, oddano je bezdzietnemu małżeństwu. Przybrani rodzice zostali starannie wyselekcjonowani, ale nawet im nie powierzono tajemnicy pochodzenia chłopca..." Spóźnienie zmalało do czterech i pół minuty. Kiedy stanęła na progu mieszkania Harry'ego Bellona, radio skończyło właśnie serwis informacyjny nadawany o piątej. Gospodarz przywitał ją z miłym uśmiechem. Od pierwszej chwili jego sposób bycia był ujmujący, jakby odrobinę staroświecki, co znakomicie kontrastowało z młodą twarzą o przenikliwych oczach. Starał się pomagać przy montowaniu kamery, cały czas był swobodny. Początkowo rozmowa dotyczyła spraw codziennych.

Sam zaczął mówić o swoim dzieciństwie, a kiedy trzeba było na moment przerwać, by założyć nową taśmę, podjął opowieść dokładnie w miejscu, w którym przerwał. — Moja przybrana rodzina nic nie wiedziała o prawdziwym moim pochodzeniu. Trzymano je w najgłębszej tajemnicy, żeby mi niczego nie zasugerować. O tym wszystkim dowiedziałem się oczywiście znacznie później. Od najwcześniejszego dzieciństwa nękany byłem badaniami lekarskimi i testami psychologicznymi, chociaż nic mi nie dolegało. Rodzice uważali je za dopust boży związany

z adopcją. Mimo tych nieustannych wizyt lekarskich dzieciństwo upłynęło mi całkiem przyjemnie. Miałem dwanaście lat kiedy... — Harry urwał i po raz pierwszy zdawało się, że stracił wątek. Po chwili zastanowienia ciągnął dalej: — ...kiedy opowiedziałem koledze sen, a on powtórzył go swemu ojcu. Pamiętam, że ten pierwszy sen był o nie znanym mi wspaniałym mieście z monumentalnymi budowlami i grubymi warownymi murami. Od tamtego czasu akcje wielu moich snów rozgrywały się w tym samym nieznanym, starożytnym mieście.

Pan Kruk, ojciec tego kolegi, był dziennikarzem. Odwiedził nas wieczorem i poprosił, żebym jeszcze raz opowiedział dokładnie, co mi się śniło. Rodzice byli dumni, kiedy moja opowieść znalazła się w gazecie.

Do tej pory nie wiem, czy Kruk zorientował się wtedy, kim byłem. Jego komentarz do mojego snu był dwuznaczny. Tak to oceniam teraz. Wtedy ani ja, ani moi rodzice nie dopatrywali się niczego szczególnego w jego zainteresowaniu opowieścią o starym mieście.

Byli jednak ludzie, których artykuł zaalarmował. Mój ojciec został przeniesiony służbowo do innego miasta, a mnie umieszczono w internacie.

Początkowo było mi bardzo ciężko. Rodzice nie mogli zabierać mnie na każdy weekend do domu, ze względu na znaczną odległość. Nie miałem przyjaciół, a nauczycieli traktowałem jak osobistych wrogów. Przypuszczam, że musiałem mieć do tego powody. Jedynym — jaki pamiętam — było podejrzenie, że zatrzymują moją korespondencję. Namawiali mnie do pisania listów, ale dziwnym zbiegiem okoliczności nie dostawałem odpowiedzi od adresatów.

Dawid był starszy o trzy lata i przyjaźń z nim bardzo mi pochlebiała. Zwierzyłem mu się z moich podejrzeń i tak narodziła się nasza konspiracja. Dawidowi udało się odszukać rodzinę Kruków, którzy — jak się okazało — również wyprowadzili się z tamtego miasta. List od dawnego kolegi przywieziony przez Dawida ucieszył mnie. Do listu dopisał się jego ojciec i zaproponował, żebym przysyłał coś w rodzaju pamiętnika ze szczególnym uwzględnieniem snów. Chętnie na to przystałem.

— O czym pan pisał?

— Głównie o snach, które miewałem barwne i pełne nieprawdopodobnych wydarzeń. Teraz, po tylu latach, mogę się pani przyznać. Trochę koloryzowałem, ale nie na tyle, na ile mi później zarzucano. .

— Czy te listy drukowano?

— Tak, ale do mnie pismo nie docierało. Nie miałem pojęcia, jakie namiętności rozbudzam wśród czytelników, jaką nadzieję na poznanie tego, co dawno przeminęło. Próbowano interpretować moje sny w sposób całkowicie dowolny, w zależności od potrzeb. Pasowały do wielu, sprzecznych niekiedy hipotez. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później.

Nasza konspiracja trwała prawie trzy lata. Nie wykluczani możliwości, że opiekunowie przymykali oczy na tę działalność. Postępowanie, które miało to wyjaśnić, wszystko zagmatwało.

Bomba pękła, kiedy zrobiono niespodziewaną rewizję w rzeczach Dawida. Znaleziono u niego mnóstwo wycinków prasowych, a wśród nich moje opowiadania. Zaczęto zastanawiać się, kto, o czym i od jak dawna wiedział. Wycinki zawierały historię mumii sumeryjskiej, rozważania na temat eksperymentu klonowania, możliwości przekazywania pamięci jednostkowej potomstwu. Zwłaszcza to zagadnienie było żywo dyskutowane w artykułach zgromadzonych przez Dawida. Dopiero wtedy zrozumiałem prawdziwy powód zainteresowania moimi snami. Do tamtej chwili nie miałem przecież pojęcia, kim jestem.

— Naprawdę? Trudno uwierzyć, żeby przyjaciel nie zdradził takiej sensacji.

— Przyjaciel!-.. Jeżeli nim był. Może rzeczywiście odrobinę wcześniej zacząłem się czegoś domyślać. Nie mógłbym teraz przysiąc... a jednak nie to było najważniejsze w całej sprawie. Odbyła się rozprawa sądowa, na której udowodniono mi mistyfikację. Dawid zeznał, że uświadomił mi moje pochodzenie, że razem wymyślaliśmy moje sny w taki sposób, żeby pasowały do ,,wspomnień" z poprzedniego życia.

Byłem skompromitowany. Ukarano mnie w sposób, jaki społeczeństwu wydał się w tej sytuacji najwłaściwszy, Odgrodzono mnie murem milczenia. Skazano na zapomnienie. Zaniechano rozważań na temat dziedziczności pamięci. Jako wegetatywna kopia władcy sumeryjskiego sprzed tysięcy lat przestałem mięć wartość. Przestałem istnieć.

— Kiedy to się stało?

— Proces odbył się w roku 2025. Miałem wówczas piętnaście lat.

— Chwileczkę. Obecnie mamy przecież rok 2288!

Portret na tle pejzażu

Wszystko zaczęło się od przypadku. Gdyby autobus nie popsuł się przed antykwariatem, życie Karola potoczyłoby się zapewne zupełnie inaczej.

Dochodziła ósma. Jak zwykle o tej porze, wracał do domu zmęczony po wielogodzinnej pracy. Zatrudnienie na półtora etatu miało przynajmniej jedną dobrą stronę — o tej porze autobusy nie były przepełnione. Siedział przy oknie i oglądał mijane ulice, witryny zamkniętych sklepów, nielicznych przechodniów. Kolorowe światła neonów odbijały się na mokrej jezdni i tworzyły abstrakcyjne, ruchome obrazy.

Z zadumy wyrwał go głos kierowcy. Powtarzał specjalnie dla niego, że autobus się zepsuł i dalej nie jedzie. Rozejrzał się, był już tylko sam. Wysiadł pospiesznie. Miał do wyboru albo iść piechotą dwa przystanki, albo zaczekać na następny autobus. Mżący kapuśniaczek nie zachęcał do spaceru. Stanął przed witryną sklepu. Umieszczona nad wystawą markiza chroniła go przed deszczem. Nie od razu zauważył ten obraz. Obejrzał srebra i misternie malowaną porcelanową paterę, a potem wzrok jego powędrował w prawo i napotkał jej oczy. Dama z portretu patrzyła na niego z jakimś dziwnym wyrazem zainteresowania. Właściwie przy tak słabym oświetleniu bardziej domyślał się niż widział sylwetkę namalowanej kobiety, ale co do wyrazu jej oczu miał pewność, że wyrażają właśnie zaciekawienie.

Autobus nadjechał prędzej, niżby sobie tego życzył. Nazajutrz wyszedł z pracy o godzinę wcześniej. Ciekaw był, jak obraz wygląda w pełnym świetle dnia. Nie zawiodły go przeczucia. Portret kobiety w jasnej sukni i wspaniałym kapeluszu wydał mu się olśniewająco piękny. Urzekający krajobraz w tle dopełniał dzieła. Karol nie pamiętał, żeby jakikolwiek obraz zrobił na nim podobne wrażenie. Cały następny dzień myślał o chwili, kiedy znowu stanie przed witryną i znajdzie się pod niezwykłym urokiem tej ' kobiety. Autobus stanął kilkanaście metrów przed przystankiem. Z tej perspektywy nie mógł dostrzec, czy obraz znajduje się na swoim miejscu, i serce zabiło mu mocniej na myśl, że mógł zostać sprzedany. Widząc, że nic się nie zmieniło, uspokoił się, ale nie na długo. Przykra myśl, której raz pozwolił zakiełkować, nie chciała go już odstąpić. Niestety, był zupełnie pewien, że nie stać go na kupno tego obrazu.

W dwa dni później wszedł do antykwariatu. Udawał, że interesuje się innymi przedmiotami, wypytywał obsługę

o różne szczegóły. Wreszcie zdecydował się, zadał to właśnie pytanie, z którym tu przyszedł. Odpowiedzi słuchał, jak słucha się wyroku. No, tak. Nie mógł się przecież spodziewać

cudu...

Wyszedł na ulicę i poszedł w przeciwnym kierunku, tak aby

nie przechodzić koło wystawy. Czuł własną śmieszność;

był bezsilny. Chciał oddalić się stamtąd jak najprędzej i myśleć koniecznie o czymś innym. Monotonia czynności biurowych była coraz bardziej nużąca. Przestawał widzieć jakikolwiek sens w zestawianiu kolumn liczb, za którymi nic się nie kryło — przynajmniej dla niego. Dla urozmaicenia zaczął przeprowadzać pewne kalkulacje finansowe. Zastanawiał się, z czego musiałby zrezygnować, żeby kupić ten obraz. Były to oczywiście rozważania czysto teoretyczne. Elżbieta nigdy by się przecież nie zgodziła, żeby pieniądze, przeznaczone na meble do nowego mieszkania, wydał na takie głupstwo. Jest bardzo praktyczna, to zresztą jedna z ważniejszych cech, które zadecydowały, że postanowił ożenić się właśnie z nią. Zanim to nastąpi, czeka go jeszcze rok pracy na półtora etatu. Potem będzie już czas na wszystko. A na razie... Na razie wystarczy mu jedynie patrzeć na nią od czasu do czasu. Nie, nie na Elżbietę, l Trudno mu było na dłużej oderwać myśl od damy

z portretu.

To, czego dowiedział się tego dnia w antykwariacie, przeraziło go. Obraz został zadatkowany! Nowy właściciel zgłosi się po jego odbiór w ciągu tygodnia. Długo stał przed

witryną.

Postanowił, że od jutra, aż do dnia, kiedy obraz zostanie sprzedany, będzie wychodził z pracy wcześniej. Cały dzień niecierpliwie czekał na tę chwilę, jak na potajemną schadzkę. Jaki śmieszny musiałby się wydać kolegom, gdyby wiedzieli, dokąd tak się śpieszy! Każdy następny dzień, w którym obraz był jeszcze na swoim miejscu, uważał za podarunek losu. Kiedy wreszcie minął tydzień, a portret nadal nie zniknął z wystawy, zdecydował się wejść do sklepu. Ekspedient objaśnił go uprzejmie, że obraz znowu jest do kupienia. Zadatek został zwrócony rodzinie niedoszłego nabywcy, który zginął w wypadku samochodowym. To była najradośniejsza wiadomość o wypadku samochodowym, jaką

kiedykolwiek słyszał.

— Proszę nikomu tego obrazu nie sprzedawać. Ja go

kupuję — pewność własnego głosu zaimponowała jemu

samemu.

Sprzedawca skłonił się lekko.

To, co nastąpiło w ciągu następnych dwóch godzin:

podejmowanie pieniędzy w PKO, pakowanie obrazu, powrót do domu taksówką — odbywało się jakby we śnie, jak gdyby dotyczyło innego człowieka. Dopiero kiedy obraz wisiał na ścianie w jego pokoju, a on usiadł naprzeciwko w starym fotelu, uświadomił sobie, ze wszystko to stało się naprawdę.

Obudził się jak zwykle piętnaście po szóstej i zaraz przypomniał sobie, że jest wolna sobota. Pomimo to był zdecydowany jechać do biura, żeby nadgonić zaległości powstałe przez wcześniejsze wychodzenie z pracy w ciągu ostatniego tygodnia.

Poranne czynności wykonywane automatycznie nie zajęły mu więcej czasu niż zazwyczaj. Natomiast gorąca kawa podsunęła mu myśl, że może przecież usiąść w fotelu i wypić ją spokojnie, nie spiesząc się. Dama z portretu najwidoczniej była tego samego zdania, bo jak gdyby uśmiechała się do niego porozumiewawczo. Kawę dopił już zupełnie zimną. Dochodziła jedenasta. Postanowił nie jechać do biura. Czyż nie należy mu się trochę odpoczynku? Nazajutrz Elżbieta przyszła punktualnie o dziesiątej, jak w każdą niedzielę. Nie od razu zauważyła obraz. Najpierw zwróciła uwagę na fotel stojący wyraźnie nie na swoim miejscu. Rozejrzała się, żeby stwierdzić, dlaczego stoi na środku pokoju.

— A to skąd się tu wzięło? — ruchem głowy wskazała portret.

— Podoba ci się?

— Pejzaż ma w sobie coś. Ale ta damulkajest zupełnie Sbez wyrazu — dotknęła palcem płótna. — To nie jest reprodukcja!

.spojrzała na niego wymownie,— Skąd to masz? Chyba... -

— Tak. Kupiłem — patrzył gdzieś w bok, jakby mogło go to uchronić przed następnym pytaniem Elżbiety, które jednak padło nieubłaganie.

— Za ile?

— To świetna lokata kapitału.

— Nie wiedziałam, że nie masz co robić z forsą. Ta niedziela na pewno nie należała do przyjemnych i kiedy wreszcie za Elżbietą zamknęły się drzwi, odetchnął z ulgą. Usiadł na fotelu przed portretem. Unikał spojrzenia w oczy pięknej damy. Czuł się jakoś nie w porządku, ale nie umiałby sprecyzować wobec kogo. Z uwagą śledził pejzaż. Im dłużej

patrzył, tym więcej spostrzegał szczegółów wcześniej nie zauważonych. Na przykład ten strumyk, tam daleko — w tle. Nie wiadomo dlaczego przedtem wydawał mu się drogą. Albo tamten obłoczek — jakże różni się od pozostałych swym owalnym kształtem. Wszystko to pięknie harmonizuje z jasną suknią damy. Na bogato haftowanym atłasie spoczywa jej delikatna dłoń. W autobusie był tłok, jaki bywa tylko o czwartej, kiedy wszyscy chcą wrócić do domów. Udało mu się wreszcie przedrzeć do wyjścia. Wysiadł na przystanku koło antykwariatu. Od tamtego pierwszego razu stale przesiadał się właśnie tutaj. Fakt, że miał do wyboru o jedną linię autobusową mniej, był bez znaczenia. Lubił robić sobie małą przerwę w podróży. Wpadał na chwilę do sklepu, witany jak stary klient, chociaż nie interesował się niczym poza obrazem, który stał się już jego własnością. Wypytywał o szczegóły dotyczące malarza, ubolewał nad tym, że modelka była nieznana, tak jak by to mogło mieć dla niego znaczenie pomimo upływu stu lat od prawdopodobnej daty namalowania portretu. Dowiedział się również, że pejzaż w tle był starszy od portretu o jakieś dwieście lat, a pod portretem damy jest inny obraz, być może cenniejszy. Gdyby więc zdecydował się na usunięcie wierzchniej warstwy farby...

Karola przeraziła sama myśl o takiej możliwości. Jak tó dobrze, że portret jest jego własnością! Nigdy i za żadną cenę nie pozwoli zrobić krzywdy pięknej damie. Dochodziła dopiero piąta, a on mógł już wrócić do domu, Był zadowolony ze swojej decyzji w sprawie pracy. Teraz miał znacznie więcej czasu dla siebie. Jak się tak dobrze zastanowić, to co za sens ma zarabianie pieniędzy, kiedy nie ma się czasu na wydawanie ich we właściwy sposób. Zanim wszedł do domu, zrobił zakupy w sklepie osiedlowym, a u straganiarki prócz sałaty kupił bukiecik konwalii.

Postawił je na małym stoliku, tuż pod portretem. Miła woń napełniła cały pokój. To zabawne, ale dopiero teraz spostrzegł, że w bukiecie trzymanym przez damę z portretu dominowały właśnie konwalie. Jej półuśmiech wyrażał nie tylko zadowolenie, ale dawał wyraźnie do zrozumienia, iż docenia jego gest. Czuł się tak, jakby mu dziękowała, był nawet lekko zażenowany.

Niespodziewana wizyta Elżbiety wypadła bardzo nie w porę. Już od progu spytała. — Czy to prawda, że zrezygnowałeś z półetatu?

— Nie.

— A mnie powiedziano...

— Niedokładne masz infonnacje. Najlepiej, żebyś wiedziała od razu. Zrezygnowałem z całego etatu. Zostawiłem sobie właśnie połówkę.

— Wybacz, ale chyba nie jesteś przy zdrowych zmysłach — podeszła do fotela, na którym siedział, ale on nie wstał, żeby ustąpić jej miejsca. Energicznie przestawiła konwalie na duży stół i usiadła na stoliku naprzeciw niego.

— Uważasz, że zaharowując się byłem przy zdrowych zmysłach? — spytał nieco zaczepnie.

— Miałeś jakiś cel. Jeżeli mamy się pobrać...

— Tak, tak. Wszystko to wiem.

— Myślałam, że masz mi coś więcej do powiedzenia. Zapadło milczenie. Patrzyły na niego obydwie — dama z portretu i Elżbieta. Czekały, co powie, ale jego zafascynował nowy szczegół obrazu. Śledzenie tych drobiazgów było swoistą łamigłówką, od której odrywał się niechętnie. Na przykład ten muślinowy szal. Był tak delikatny, że wcześniej w ogóle go nie zauważył. Otaczał miękko lewe ramię damy i niknął w fałdach sukni.

— Co się z tobą dzieje? Wcale nie słuchasz tego, co

mówię.

Słyszał, co mówiła. Rozumiał nawet jej pretensje, ale nie

miał nic do powiedzenia.

— Na co tak patrzysz? Znowu przyglądasz się temu okropnemu portretowi —.Elżbieta odwróciła się i wykonała opisowy gest. Dotknęła ramy obrazu i w tym momencie krzyknęła z bólu. Wystający gwóźdź skaleczył ją dotkliwie. Po wyjściu Elżbiety postawił wazonik z konwaliami ponownie na małym stoliku i usiadł w fotelu.

— Nie powinna była pani tego robić — powiedział. Odpowiedział mu wyniosły i nieco ironiczny uśmiech.

— Jest pani najpiękniejszą kobietą na świecie i nigdy się

pani nie zmieni. Czyż to nie wystarczająca przewaga nad

Elżbietą?

Sięgnął po papierosy. Paczka na stole była pusta. Wstał

i skierował się w stronę drzwi. Czuł na sobie jej wzrok.

Nie lubiła, kiedy wychodził. Przemógł się, żeby się nie

odwrócić. Nie będzie jej przecież tłumaczył, co to jest głód

nikotyny.

Wrócił z pełną siatką niezbędnych zakupów. Długo nie

zabraknie mu niczego. Co za ulga móc wreszcie nic nie

robić po tak wielu latach nieprzerwanej pracy. Pomyśleć, że

dawniej nawet urlopy wykorzystywał na dodatkową pracę.

Wtedy zdawało mu się, że nie umiałby siedzieć bezczynnie. I oto proszę, ma przed sobą tydzień urlopu i w perspektywie zupełny spokój. Elżbiecie powiedział, że wyjeżdża w delegację, a więc i jej wizyty mu nie grożą. Jedyną osobą, która dotrzyma mu towarzystwa, będzie dama z portretu. Poznawał ją coraz lepiej. Nie interesowała go już pozująca przed stu laty modelka ani nieznany malarz. Liczyło się tylko, czym była dla niego teraz, ile dostarczała mu wrażeń. Mógł z nią rozmawiać... Tak, bo wyraz jej oczu mówił mu znacznie więcej niż potok słów płynący z ust Elżbiety. Całe dotychczasowe życie wydało mu się puste i nic nie warte. To uganianie się za pseudowartościami i pospolitymi przyjemnościami było po prostu żałosne. Czuł, że teraz należy do zupełnie innego świata, tego samego co ona, a to wszystko, co było wcześniej, prowadziło ich jedynie ku sobie. Obecnie, kiedy zdewaluowały się wszystkie słowa świata, czyż nie najważniejsze było to ich milczące porozumienie?

— Czy ty zdajesz sobie chociaż sprawę z tego, ile czasu tu siedzisz? — Elżbieta nachyliła się nad nim. Widział każdy por, każdą zmarszczkę. Jej skóra w tym zbliżeniu była wręcz odrażająca. Jak mógł nie zauważyć tego wcześniej? Chciał się cofnąć, ale oparcie fotela nie pozwoliło. „Skąd ona się tu wzięła?" — pomyślał z niechęcią.

— Czy wiesz, że siedzisz tu od dziesięciu dni i że zostałeś wyrzucony z pracy? Gdybym była na miejscu, nigdy nie dopuściłabym do tego, ale pech chciał, że musiałam jechać do ojca, a ty tymczasem... Zupełnie nie rozumiem, co się z tobą dzieje. Może jesteś chory? — dotknęła dłonią jego czoła. —Wezwać lekarza?

— Nic mi nie jest. Wyjdź — poprosił najłagodniejszym , tonem, na jaki mógł się zdobyć.

— Wyrzucasz mnie?! To ty musisz się wreszcie ruszyć! — szarpnęła go za rękaw.

Ta cisza nastąpiła potem tak nagle... Znowu był wśród dalekich pól. Wijąca się na zboczu góry ścieżka prowadziła w tamten nieznany świat, w którym ludzi widywało się rzadko, można było za to spotkać istotę tak cudowną jak ona. Jej słodki nieodgadniony uśmiech opromieniał wszystko, na co patrzyła. Wyciągnęła właśnie ku niemu dłoń, gdy zauważył, że nie są sami. Obcy męski głos zapytał.

— Dlaczego pan to zrobił? — wskazał na Elżbietę, którą dwaj inni mężczyźni układali na noszach.

— Co zrobiłem? — patrzył, jak przykrywają ją białym płótnem, spod którego wymykał się wiotki szal unoszony ruchem powietrza, widział, że faluje niby w pożegnalnym geście. Chciał zapytać, co się właściwie stało, gdy nagle przyszła mu do głowy straszna myśl. Spojrzał na portret. Dama uśmiechała się. Na jej ramieniu nie było muślinowego szala.

Jeszcze jedna pani Smith

Miss Judith Doyle siedziała w głębokim fotelu obitym miękką skórą. Spokój, jaki zapanował po wyjściu ostatnich gości, ogarnął wszystko. Czuła go wewnątrz, niezdolna do wykonania najmniejszego nawet ruchu. Pomyślała niedorzecznie, że nigdy już nie zdobędzie się na żadną decyzję.

Wszechpotężna pustka napawała ją przygnębieniem. Dotąd nie przeżywała podobnych stanów. Nie wiedziała, jak się bronić. Słyszała o depresjach i załamaniach nerwowych, obserwowała je u innych, ale sama uważała się za odporną na wahania nastrojów. Pokonała tyle przeciwności losu, zdobyła wreszcie upragniony sukces i... Nie tylko nie umie się cieszyć, ale wprost przeciwnie — zrozumiała, co znaczy być bankrutem życiowym. Tak jej się przynajmniej teraz zdawało. Nie umiała znaleźć w sobie żadnej myśli, która nie byłaby z jakichś względów wstrętna. Wstała z fotela i zaczęła zbierać brudne szklanki, kilka zaniosła do kuchni. Nie cierpiała zajęć domowych, a zmuszanie się do nich o tyle nie miało sensu, że rano przyjdzie Peny i jak zwykle wszystko wypucuje. Znowu usiadła, patrzyła na czubki swoich złotych pantofli. Czy jestem elegancka? — myśl ta wydała jej się niedorzeczna. Nigdy nie miała czasu na zadawanie sobie takich pytań. Teraz raptem ma czasu zbyt wiele. Koledzy z instytutu przekonywali, że powinna gdzieś wyjechać, odpocząć. Czuła zmęczenie, ale nie miała ochoty znaleźć się znowu w Brighton, dokąd corocznie wyjeżdżała. Zawsze było tam sennie, jednakże zajęta obmyślaniem kolejnych etapów teorii, którą stworzyła, a potem udowadnianiem jej słuszności — nie nudziła się. Teraz, kiedy aurograf został zbudowany i udało się zanalizować bioplazmę — mogła wreszcie odpocząć. Spostrzegła jednak, że nie wie, jak to się robi.

Nie wyjechała nigdzie. Po śniadaniu wychodziła z domu, wsiadała w jakikolwiek autobus i wysiadała w miejscu,

które wydawało jej się ciekawe. W ten sposób poznała odległe dzielnice Londynu. Te mini-podróże dostarczały niespodziewanych wrażeń: odkrywała małe ogrody na tyłach posesji, targowiska wprost na ulicach zamykanych na ten czas dla ruchu kołowego, sklepy, w których sprzedawano towary po znacznie niższych cenach. Zaczęła przyglądać się ludziom z zainteresowaniem, jakiego dawniej dla obcych nie miała. Co robią? Jakie są ich dążenia? Czego pragną? Niespodziewanie znalazła odpowiedź na te pytania w tygodniku, o istnieniu którego wcześniej nie miała pojęcia. LONDON WEEKLY ADYERTISER zawierał tysiące ogłoszeń ze wszystkich możliwych dziedzin życia. Było tu mniej reklam dużych firm niż w innych pismach i żadnych artykułów, wyłącznie drobne ogłoszenia. Strony z ofertami lukratywnych interesów Judith pominęła, kupno-sprzedaż domów przejrzała. Znalazła dwie ciekawe propozycje, ale myśl o przeprowadzce sama w sobie była niemiła. Inaczej wyglądała sprawa samochodu. Od dawna uważała, że w pewnych okolicznościach byłby użyteczny... Zaskakująca była obfitość ogłoszeń matrymonialnych. Czy możliwe, żeby ludzie w ten właśnie sposób dobierali sobie towarzyszy życia? Na co na przykład liczy ten dżentelmen w średnim wieku z letnim domem za miastem, jachtem i dwoma samochodami? Wymagania, jakie stawia potencjalnej partnerce, są bardzo skromne. Czy ma to zachęcić większą liczbę pań, spośród których uda się wybrać tę jedną jedyną?

Odłożyła gazetę i zamyśliła się nad własną sytuacją. Ma czterdzieści dwa lata, jak na uczoną jest niemal podlotkiem, ale jak na podlotka... Od czasów studenckiego romansu z Raiphem mężczyźni, których spotykała, nie odgrywali poważniejszej roli w jej życiu. Nie umiałaby nawet powiedzieć, czy można im było coś konkretnego zarzucić. Po prostu nie zastanawiała się nad tym. Przytulny dom z suszącymi się pieluszkami nigdy nie był jej marzeniem i chociaż zdarzały się chwile dojmującego uczucia osamotnienia, na szczęście nie były zbyt częste. Na co dzień wystarczyły luźne kontakty towarzyskie i te codzienne, wynikające z konieczności zawodowych. Koledzy pożenili się tak jakoś niepostrzeżenie. Mężczyźnie małżeństwo pomaga w karierze zawodowej, kobiecie utrudnia ją. Wybrała słusznie, ale teraz... Nagła myśl, żeby wyjść za mąż, wydała jej się absurdalna, chociaż... — może tylko zabawna? W następnym tygodniu kupiła znowu tę śmieszną gazetę z ogłoszeniami. Ofert było mnóstwo. Starannie

wyselekcjonowała pięć. Listy, jakie napisała do nieznajomych, były suche, rzeczowe, pozbawione kokieterii. Mimo to wszyscy panowie wyrazili chęć poznania jej. Na początek wybrała pana Smitha, chociaż podejrzewała, że to pospolite nazwisko jest fałszywe. Mr Smith — bo tak się nazywał naprawdę — był adwokatem w najlepszej dzielnicy Londynu. Jego biuro mieściło się na pierwszym piętrze solidnego, starego domu. Kancelaria adwokacka była miejscem szczególnie odpowiednim na pierwsze spotkanie. Nie musieli się rozpoznawać po goździku w klapie ani czymś innym, równie niepoważnym i krępującym w takich okolicznościach. Spotkanie z panem Jonathanem Smithem wypadło nadspodziewanie dobrze. Po wyjściu z jego biura Judith miała wrażenie, jakby wydarzyło się coś bardzo ważnego, a byli jedynie umówieni na kolację w piątek. Czuła się podekscytowana i dla zmiany wrażeń postanowiła wpaść do instytutu, żeby zobaczyć, jak postępują prace przy wyposażaniu nowego pawilonu. W dużej części sama finansowała to przedsięwzięcie, nie zaszkodzi zerknąć, jak przebiegają prace. Ciekawe, kiedy będzie mogła przystąpić do nowej serii badań.

— Świetnie wyglądasz w tym nowym płaszczu — przywitał ją Reginald.

Uśmiechnęła się zadowolona. Próbowała przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek słyszała komplementy na temat własnej elegancji. Pewnie tak, tylko nie pamięta. Te głupstwa zrobiły się nagle ważne.

— Przywieźli zamówione przez ciebie siatki. Nie wiem, gdzie je instalować. — Reginald przeszedł do spraw zawodowych.

— Ach, masz na myśli ekrany energobiotyczne. Sama jeszcze nie wiem. To nowa koncepcja... Na razie zmagazynuj je po prostu w szafach.

Piątek od rana był słoneczny. Po wizycie u fryzjera Judith

poszła na Bond Street i kupiła nową sukienkę

z delikatnego jedwabiu. Pozorna prostota kroju sprytnie

podkreślała zalety figury. Resztę dnia Judith spędziła na

zajęciach, które innym kobietom wypełniają całe życie.

Spotkanie wypadło bardzo dobrze. Dawno i w niczyim

towarzystwie nie czuła się tak wyśmienicie.

— Czy zobaczymy się jeszcze? — spytał Jonathan

zatrzymując samochód przed jej domem.

— Oczywiście — odpowiedziała. Była zaskoczona pytaniem. Mile spędzony wieczór, a szczególnie szampan usposabiały ją życzliwie do całego świata, w którym Mr Smith zaczynał zajmować coraz ważniejszą pozycję. Wyłączył silnik i odwrócił się w jej stronę.

— Przez cały wieczór nie miałem odwagi wyznać pani...

— ...że jest pan żonaty? — roześmiała się.

— Byłem.

— Ależ to nie zbrodnia!

— Ale ja byłem żonaty już trzykrotnie.

— Widać lubi pan urozmaicone życie — Judith usiłowała zachować dobry humor, chociaż zaczęło to wymagać pewnego wysiłku.

— Ja się nigdy nie rozwiodłem...

— Chce pan przez to powiedzieć...

— Trzykrotnie owdowiałem.

— Bardzo mi przykro. To z pewnością były jakieś okropne wypadki?

—— Nie. Żadna z moich żon nie uległa wypadkowi. Mam po prostu pecha. Czy mimo to będzie się pani ze mną widywała?

— Tak — odpowiedziała pospiesznie. Czuła jednak, że w jej głosie można wyczuć rezerwę. Była za to na siebie zła. Nie należy przecież do przesądnych.

Spotkania z Jonathanem stawały się coraz częstsze, aż w końcu trudno było sobie wyobrazić dzień bez wspólnie zjedzonego obiadu czy pójścia gdzieś wieczorem. Judith była świadoma uzależnienia, w jakie popada, i część jej natury — ta najbardziej samodzielna — buntowała się przeciwko jakimkolwiek więzom, nawet jeżeli były przyjemne. Coś ostrzegało ją przed podjęciem pochopnej decyzji. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Jonathan oświadczył się, -a ona nie potrafiła dać mu odpowiedzi. Zdawał się wyczuwać jej obawy i chyba specjalnie wracał do tematu swoich poprzednich małżeństw. — Moją pierwszą miłością była Alice Barciay — powiedział, a Judith pomyślała, że oto po raz pierwszy złapała go na kłamstwie. Poprzednio wymieniał Alice jako drugą swoją żonę. — Była śliczna, miała osiemnaście lat, a ja właśnie skończyłem prawo. Chciałem się z nią ożenić, ale jej rodzina nie chciała o tym słyszeć. Byli spokrewnieni z arystokracją, co wystarczyło, żeby nie oddawać córki jakiemuś Smithowi.

Praktykę adwokacką rozpocząłem u Samuela Browna, który wtedy był już poważnie chory. Kiedy umarł sześć miesięcy później, byłem zmuszony do samodzielnego poprowadzenia kancelarii. Wkrótce ożeniłem się z wdową po szefie. Mimo sporej różnicy wieku nasze małżeństwo należało do udanych. Żona starsza ode mnie o dwadzieścia lat była kobietą dobrą, wyrozumiałą i pogodną. Zmarła tak jak jej pierwszy mąż — na raka płuc. Szczerze jej żałowałem. Zacząłem znowu spotykać się z Alice. Odkąd stałem się człowiekiem zamożnym, moje nazwisko przestało tak bardzo razić jej rodzinę i wkrótce odbył się ślub. Małżeństwo nasze trwało pięć lat.

— Co było przyczyną śmierci?

— Serce. Miała jakąś wrodzoną wadę. Lekarze byli zdania, że nic poważnego, a jednak...

Trzecia była Lilian. Poznałem ją w swoim biurze, kiedy przyszła ze sprawą rozwodową.

— Byłeś już wdowcem?

— Nie... Ale Alice nie wstawała już z łóżka. Chcesz wiedzieć, czy nawiązałem romans z Lilian za życia żony? Tak, ale ona nic o tym nie wiedziała, nie mogło to więc wpłynąć na pogorszenie jej stanu. Lilian była młodą, uroczą osóbką, która wyszła za mąż za starca dla jego pieniędzy. Skąpstwo męża było jednak ' zbyt uciążliwe, postanowiła więc rozwieść się, a ja pomogłem w załatwieniu spraw finansowych. Zamiast alimentów otrzymała jednorazowo bardzo pokaźną sumę.

Judith wiedziała, co powinna zrobić, chociaż już sama

myśl o tym była nieprzyjemna. A jednak — zanim powie

„tak", musi wyjaśnić pewne okoliczności... Wszystko

przecież, co wiedziała o Jonathanie, pochodziło z informacji,

jakich sam jej udzielił. Czy potrafi być detektywem

w sprawie obchodzącej ją tak blisko? Niewdzięczna rola,

ale pozostawienie choćby cienia wątpliwości może zaważyć

na całym ich życiu.

Postanowiła zacząć od rodziny Alice.

— Lady Barciay przyjmie panią — zaanonsowała starsza kobieta w białym wykrochmalonym fartuszku. Wyglądała jak żywa ilustracja dawnych, dobrych lat. Judith weszła do obszernego, zimnego salonu. Przy wygasłym kominku siedziała staruszka opatulona pledem.

— Siądź tak, żebym cię mogła dobrze widzieć, moje dziecko.

Judith posłusznie ustawiła krzesło naprzeciwko leciwej damy.

— Sally powiedziała, że chcesz ze mną porozmawiać o Alice. Znałaś ją?

— Nie miałam tej przyjemności.

— Gdyby żyła, byłaby w twoim wieku, jak sądzę.

— Umarła na serce?

— Nonsens.

— Jak to?

— On ją zabił. Nie wiem, jak to zrobił, że policja niczego nie wykryła, ale to on!

— Ma pani na myśli męża Alice?

— A kogóż by innego? On zamordował również pierwszą żonę, a potem i trzecią.

— W jaki sposób?

— Ba! Żebym to wiedziała.

— A co mówili lekarze?

— Oni nic nie umieją. Czy wiesz, że nie potrafią wyleczyć mnie z reumatyzmu?

Wizyta u starszej pani nie była bezowocna. Judith uzyskała adres lekarza, który opiekował się Alice. Potwierdził tylko wcześniej wydane orzeczenie. Nie było najmniejszych podstaw, aby przypuszczać, że śmierć nie nastąpiła z powodu naturalnej niewydolności serca. Stan pacjentki systematycznie się pogarszał i procesu tego nie można było zatrzymać.

W przypadku pierwszej pani Smith sprawa była jeszcze bardziej oczywista. Zmarła w szpitalu i nie było żadnych wątpliwości co do przyczyn zgonu.

W parę dni później Judith odszukała miejsce, w którym umarła Lilian.

— W końcu dwudziestego wieku, w świetnym londyńskim szpitalu, młoda kobieta umiera na zapalenie płuc. Czy to nie dziwne, doktorze? — Judith nie mogła powstrzymać się od tej uwagi.

— Medycyna zna masę dziwniejszych przypadków, zapewniam panią — powiedział chłodno doktor Fabrin. — Pacjentka chorowała dwa tygodnie w domu, zanim została przywieziona. Nie umiem powiedzieć, kto ponosi za to winę. Słyszałem, że wzbraniała się przed przyjazdem tutaj. W naszym szpitalu zrobiono wszystko, żeby ją uratować.

Może pani porozmawiać z siostrą Dianą. Opiekowała się panią Smith do końca, a prócz tego znały się wcześniej.

— Byłyśmy zaprzyjaźnione jeszcze za czasów szkolnych. Pani ją znała? — Diana przyglądała się Judith uważnie.

— Nie...

— Lilian skończyła szkołę pielęgniarską razem ze mną i od razu dostała pracę w domu bardzo bogatego człowieka. Opiekowała się nim tak dobrze, że kiedy wyzdrowiał, zaproponował jej małżeństwo.

— Słyszałam, że był dużo starszy.

— Mógł być jej dziadkiem, ale majątek miał naprawdę ładny.

— Jak układał się ich związek?

— Stary okazał się skąpcem, ale Lilian zawsze miała szczęście: spotkała wkrótce wspaniałego człowieka. — Diana spostrzegła, że słowo ,,szczęście" zabrzmiało niefortunnie zważywszy późniejsze wypadki. — Przynajmniej wtedy tak to wyglądało — poprawiła się.

— Drugie małżeństwo było udane?

— Ona nie umiała się cieszyć. Wie pani, co mam na myśli? Należała do ludzi wiecznie z czegoś niezadowolonych. Po rozwodzie stała się kobietą bogatą. Mogła sobie na wszystko pozwolić. Wyszła ponownie za mąż za człowieka też bogatego, z pozycją. Poznałam pana Smitha i powiem pani szczerze, że byłabym szczęśliwa, gdyby mną zainteresował się ktoś taki.

— A ona?...

— Malkontentka, nigdy nie wiedziała, czego chce.

— Narzekała na męża?

— I tak, i nie. Nic konkretnego nie umiała mu zarzucić.

— Zwierzała się podczas choroby?

— Miała wysoką gorączkę, majaczyła.

Winien czy nie winien? — Judith Doyle musiała wydać werdykt, który zadecyduje o jej własnym losie. Faktami obciążającymi Jonathana były zgony trzech jego żon. Każda z nich zostawiła mu znaczną sumę pieniędzy. Nic jednak nie wskazywało na zamierzone z jego strony działanie. Uznała, że jedynie niepomyślny zbieg okoliczności tak właśnie ułożył losy tych kobiet. Zrobiła wszystko, by wyjaśnić sprawę przedwczesnej śmierci trzech pań Smith, i śledztwo uznała za zamknięte.

W instytucie zakończono urządzanie nowego laboratorium, mogła więc znowu zająć się pracą naukową, ale trochę z tym zwlekała. Długie wiosenne dni nie zachęcały do przebywania w murach. Jonathan często zabierał ją na wycieczki za miasto. Podejrzewała, że w biurze nie bardzo ma co robić. Siedzi tam raczej z przyzwyczajenia niż dla zarobku. Jego sekretarka nie udawała nawet, że cokolwiek załatwia.

Ślub odbył się bez zbędnych ceremonii. Zaprosili kilka osób na kolację do pobliskiej restauracji — to wszystko.

— Czy jesteś przywiązany do tego domu? — spytała Judith mniej więcej po tygodniu.

— Nie podoba ci się tu?

— Tego bym nie powiedziała. Nie wiem, jak to określić... Czuję się w nim trochę nieswojo. — Zastanawiała się, czy w tym właśnie domu chorowały wszystkie poprzednie żony Jonathana. Jakoś nigdy o to nie zapytała, a teraz moment był nieodpowiedni.

— Wolisz, żebyśmy zamieszkaliW twoim mieszkaniu?

— Niestety, jest za ciasne.

— W takim razie sprzedam dom i kupimy inny. — Ton jego głosu, zabrzmiał niespodziewanie obco, chociaż wypowiedziane słowa świadczyły o najlepszych intencjach.

Wybieranie domu, potem konferencje z dekoratorem wnętrz, wreszcie urządzanie — wszystko razem zajęło dwa tygodnie. Pod koniec Judith była zmęczona tymi sprawami i zdała się całkowicie na męża, a sama wróciła do spraw zawodowych. Nowy aparat wzmacniający promieniowanie bioplazmy pracował wyśmienicie. Można było przystąpić do rozszczepienia wiązki fal i określić zakres i ukierunkowanie aktywności biogenetycznej organizmu. Doktor Doyle-Smith przystąpiła do następnego etapu: próby ekranizowania i selekcji fal. Zadanie było trudniejsze, niż przypuszczała. . Emanacja aury praktycznie nie pozwalała zatrzymać się żadnej zaporze. Siatka z drutu srebmo-chromowego zatrzymywała znikomą tylko część fal. Judith wracała z instytutu późno i długo w nocy nie mogła zasnąć. Nowy dom też miał w sobie jakąś nieprzyjemną atmosferę. Ciekawa była, czy i Jonathan ją odczuwa. — Wiesz — powiedziała — nie znam źródła niepokoju, który ogarnia mnie zupełnie bez powodu. Śmieszne, prawda?

Mąż spojrzał na nią znad okularów. Odłożył książkę. — Rzeczywiście dziwne — przyznał. — Może niesłusznie łączysz niepokój z domem. Ja, na przykład, miałem nieprzyjemny dzień, mam więc powód do niezadowolenia, ale ty... Zastanów się, czy nie gnębi cię jakaś sprawa.

— Nie, z całą pewnością, ale odkąd tu mieszkamy nieustannie jestem pod wpływem jakiegoś stresu i nie mogę wykryć jego przyczyny.

— W takim razie jeszcze raz sprzedajmy dom.

— Jesteś wspaniałomyślny. Spróbuję jednak przywyknąć. Co nieprzyjemnego spotkało cię dzisiaj?

— Nie warto roztrząsać.

— Jesteś pewien, że nie potrzebujesz mojej rady?

— Przecież to ja jestem adwokatem, no nie? — roześmiał się.

Chciała okazać mu swoją bliskość, lojalność, ale on poprawił okulary i wrócił do przerwanej lektury, zajęła się więc swoimi sprawami. Nie mogła jednak skupić myśli. Oczywiście! Że też wcześniej nie wpadła na tak prosty pomysł. Trzeba zaprosić Reginalda z jego różdżkarskimi przyrządami. Niech przebada dom, wyznaczy korzystne i niekorzystne obszary. Od tego należało zacząć, a potem dopiero rozmawiać z dekoratorem. Teraz najprawdopodobniej wszystko trzeba będzie przemeblować. Postanowiła, że umówi się z Reginaldem na czwartek. Tego dnia Jonathan ma zwyczaj do późna przebywać w klubie i nie będzie im przeszkadzał.

— Jeszcze tak zdrowego domu nie spotkałem — orzekł różdżkarz po skończonej pracy.

— Ocaliłeś mi życie — powiedziała Judith wesoło. — Sugestia działa cuda. Z chwilą kiedy uznałeś dom za zdrowy, od razu poczułam się dobrze, jak nigdy przedtem. Czego się napijesz, whisky?

— Masz może wino?

— Wino? Oczywiście, ale czekaj, mam przecież szampana.

— To chyba przesada — zaoponował słabo Reginald.

— Wcale nie. Jest nawet zimny. Nic tak nie ogrzewa atmosfery jak zimny szampan. Czy wiesz, że jest to pierwszy wieczór od paru tygodni, kiedy nie odczuwam ucisku w dołku. Nieustannie byłam zdenerwowana. Myślałam, że już mam wrzód żołądka.

— Byłaś u lekarza?

— Nie. Teraz już nie trzeba; jakby ktoś zdjął czary.

— Jeśli ty tak mówisz...

— Czyż nie zajmujemy się oboje tytt, co do niedawna uważano za zabobony?

Ale czary niestety wróciły. Irracjonalne poczucie zagrożenia, napięcie i zdenerwowanie opuszczały Judith tylko na krótkie chwile, kiedy była w instytucie. Praca w domu wieczorami stała się niemożliwa. Lekarz potwierdził jej obawy.

— Musi pani unikać stresów — powiedział. — Czy jest jakiś powód do częstego zdenerwowania?

— Nie. Denerwuję się bez powodu — przyznała. Przepisane środki uspokajające nie pomagały. Bezsenność i ciągłe skurcze żołądka nie dawały jej spokoju. — Nigdy tak naprawdę nie chorowałam, stąd pewnie wyolbrzymiam dolegliwości — usiłowała sobie tłumaczyć, ale czuła, że z każdym tygodniem siły ją opuszczają. Zdarzały się dnie, w które w ogóle nie mogła jechać do instytutu. Coraz trudniej było jasno formułować myśli, podejmować zawodowe decyzje.

Miała przed sobą rozłożone wyniki ostatnich badań i nie potrafiła się skupić nad ich oceną. Za oknem jesienne liście przylepiały się do parkowej ławki. Deszcz nie przestawał padać od rana. Stała przed mokrą szybą, patrzyła na znajomy widok nic nie widzącymi oczami. — Czy moje małżeństwo jest udane? — zadała sobie półgłosem pytanie. Wiedziała, że od dawna powinna na nie odpowiedzieć, ale zwlekała. Jednoznacznej odpowiedzi nie było. Jonathan zmienił się trochę, ale czy można mieć do niego pretensje, że nie jest dość czarujący? Ona pewnie też daje powody do rozczarowania, ciągle zajęta sprawami zawodowymi... Właśnie, sprawy zawodowe. Czy Jonathan ma w ogóle jakieś? Przesiadywanie w biurze nie oznacza pracy. Unika rozmów na ten temat, wyraźnie go drażnią. Często bywa napięty lub nawet... wrogi. „Wrogość", tak, to najodpowiedniejsze określenie jego postawy. Teraz dopiero uświadomiła sobie, że tego roku trzy razy zmieniały się jego sekretarki. Co je zrażało? Brak zajęcia? Nuda? Dziewczęta zawsze coś sobie wynajdują: malują się albo czytają romanse, a sekretarki mecenasa Smitha były dobrze płatne.

Judith wiedziała, co należało zrobić, ale ciągle nie mogła podjąć decyzji. Jonathan z pewnością stanowczo odmówi udziału w eksperymencie, a zainstalowanie aparatury bez jego wiedzy byłoby nie w porządku. Myśl ta jednak nie

dawała jej spokoju. Mąż jako „ciekawy przypadek" zaprzątał

jej umysł. Zbadanie jego aury byłoby nadzwyczajnie

interesujące.

Przeprowadziła ostrożną rozmowę, która tak jak się

spodziewała, do niczego nie doprowadziła. Jonathan

odmówił uprzejmie, ale stanowczo.

— Jaki zakres ma KX-84? — spytała Reginalda nazajutrz.

— Dziesięć metrów bezwzględnej przestrzeni.

— Myślisz, że można by zainstalować go u mnie w domu?

— Chcesz skompletować sobie podręczne laboratorium?

— Na razie tylko to urządzenie podłączone do końcówki komputera, którą mam w gabinecie.

— Kiedy chcesz, żebym ci zamontował rejestrator?

— Może w czwartek?

— Zgoda.

— Jako dekorator też jesteś świetny — pochwaliła Reginalda Judith. — Nie wpadłabym na pomysł, żeby włączyć KX-84 w aparaturę radiowo-telewizyjną. Zrobiłeś to znakomicie. Konia z rzędem temu, kto go tu odnajdzie. Ale czy nie nastąpią jakieś wzajemne zakłócenia?

— Nie powinny. Częstotliwości są całkiem różne. Pracowałaś przecież na tym rejestratorze wśród masy innych urządzeń.

— Czy zgodzisz się na wypróbowanie?

— Oczywiście. Gdzie mam usiąść?

— O tu, w tym fotelu, i włącz telewizor. Judith wyszła do swojego gabinetu. Usiadła przed pulpitem z klawiaturą i monitorem. Przycisnęła kilka klawiszy. Na ekranie ukazała się postać Reginalda w aureoli otaczającej go aury. Włączyła program i czekała przez moment. Ekran zapełnił się symbolami stanów psychicznych i cyframi oznaczającymi ich intensywność. Judith była zadowolona, wyłączyła aparaturę i wróciła do salonu.

— Jak poszło?

— Świetnie. Jesteś człowiekiem pogodnym, bez cienia trosk.

— A więc przebywanie ze mną to prawdziwy relaks, czyż nie?

— Pozazdrościć twojej żonie.

— Nie jestem już żonaty.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona...

— Rozwiedliśmy się.

— To dobrze.

— Dlaczego?

— Dobrze, że nie jesteś wdowcem — powiedziała Judith w zamyśleniu. Po chwili dodała: — Zaraz zrobię kolację.

— Niestety, muszę już iść. Może innym razem.

Nic tak skutecznie nie tłumi protestów sumienia, jak odnoszenie korzyści. Judith szybko zapomniała o swoich skrupułach, kiedy komputer potwierdził jej przypuszczenia. Jonathan rzeczywiście emanował promieniowanie omega o niezwykłym natężeniu. Zastanawiające, jak udało mu się maskować wrodzoną wrogość w pierwszych kontaktach z ludźmi. Może nieżyczliwość, którą wszystkich permanentnie obdarza, daje się jednak sterować? Szkoda, że nie można z nim na ten temat porozmawiać. Znała jego drażliwość i wiedziała, że jest to absolutnie wykluczone. Nigdy nie dowie się, na ile on sam uświadamia sobie własną agresywność. Jest niewątpliwie człowiekiem opanowanym i jako taki ma się za wzór dżentelmena. Długo i starannie opracowywała wyniki badań bioaury Jonathana, zanim pokazała je neurochirurgowi, z którym stale współpracowała.

— Czy jest pani pewna bezbłędności tych liczb?

— Najzupełniej. Sprawdzałam wielokrotnie, aparat testowałam i w innych doświadczeniach. W tym konkretnym przypadku promieniowanie omega oscyluje stale w górnej strefie.

— Domyśla się więc pani, kim może być ten osobnik dla otoczenia.

— Można go przyrównać do człowieka prątkującego.

— Tak, tylko w tym przypadku jego powierzchownie tłumiona agresywność pozornie na każdego działa inaczej, a faktycznie dotyka najsłabszych punktów w organizmie osób z nim przebywających. Ma broń, którą może popełniać morderstwa doskonałe. Każda z jego ofiar umrze na inną chorobę i w sposób pozornie zupełnie naturalny.

— Jak się bronić?

— Równie dobrze mogę zapytać o to panią. O ile wiem, to ani prawo, ani medycyna nie zna środków zaradczych, bo społeczeństwo nie jest świadome takiego zagrożenia. Pani je odkryła, jest to więc pani problemem.

Rzeczywiście był to problem bardziej osobisty, niż dr Fox mógł przypuszczać. Nie może przecież ogłosić, że poślubiła

potwora. Nie wynikłoby z tego nic prócz kompromitacji. W tej sytuacji rozwód był wyjściem stosunkowo najprostszym, miałby działanie doraźne, odsunęłaby od siebie niebezpieczeństwo... Ale czy wolno jej tak postąpić? Jest jedyną osobą, która zna całą prawdę. Gdyby się jej udało przekonać Jonathana... Nad uczuciami można zapanować, chociaż wymaga to hartu woli. Skrytą wrogość pielęgnował w sobie od lat, jako jedyną obronę przed każdym potencjalnym nieprzyjacielem. Jest człowiekiem niesłychanie wrażliwym i dotknąć może go absolutnie wszystko. Wolał więc zawczasu unicestwić ewentualne próby ataku. Nie uświadamiał sobie tego oczywiście. Byłby wstrząśnięty i dotknięty do żywego takimi zarzutami. Co robić?

Dni mijały, a Judith nie podejmowała decyzji. Czuła się coraz gorzej. W instytucie nie była od miesiąca. Pracowała w domu. Jej gabinet przekształcił się w laboratorium, do którego mąż nie zaglądał nigdy. Nie interesował się niczym, co go bezpośrednio nie dotyczyło. Pogarszający się stan zdrowia żony przyjmował ze spokojem. Okazywał tylko zniecierpliwienie w momentach, kiedy sytuacja zmuszała go do zmiany rozkładu zajęć czy zrezygnowania z jakiejś przyjemności. Chciała rozmawiać z nim na temat swojej pracy, żeby później ewentualnie skłonić go do współpracy. Może udałoby się opanować jakoś promieniowanie omega. Nie chciał jednak słuchać. Zbyłżartami:

— Wiem przecież, kochanie, że ożeniłem się z mądrą

kobietą, nie musisz mi tego udowadniać.

Wysiłki zmierzające do porozumienia spełzły na niczym.

Jedynym ratunkiem było opracowanie jakiegoś systemu

obronnego.

Kazała przywieźć zamówione dla instytutu ekrany

i porozmieszczała je w domu. Częste ataki bólów żołądka

przerywały pracę nad testowaniem zapór. Wyniki były stale

negatywne. Czuła się coraz słabsza, ale odmawiała pójścia do

szpitala. Podjęła wyścig z czasem. Nie chodziło przecież

o podleczenie wrzodów, a o zlikwidowanie źródła

choroby.

Siedziała w swoim gabinecie przed pulpitem z monitorem

i ,,podglądała" Jonathana oglądającego w drugim pokoju

program telewizyjny. Rejestrator aury ukazywał na ekranie

tylko zarys jego ciała w wiązce rozchodzących się promieni

i... Nareszcie! Ekran VB-32 ukryty za chińskim parawanem

zatrzymywał część widma. Na ekranie monitora dawało to

efekt jak odbicie światła o wypolerowaną powierzchnię. Włączyła program analityczny. Promieniowanie omega rzeczywiście odbijało się od zapory. Dotknęła wyłącznika komputera i wtedy nagle poczuła przeszywający ból, usłyszała własny krzyk i wszystko utonęło w ciemnościach. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą obcą twarz wyłaniającą się z bieli. Spróbowała podnieść głowę, ale okazało się to niemożliwe.

— Jak się pani czuje? — usłyszała.

— Źle. Co się stało?

— Miała pani operację żołądka. Teraz będzie już dobrze. Zamknęła powieki. A więc jednak do tego doszło!

Mrs Smith wolno wracała do zdrowia i należało się cieszyć, że nikt jej nie niepokoił odwiedzinami. Pierwszą wizytę złożył Reginald.

— Świetnie wyglądasz — powiedział i zdawało się, że na tym wyczerpał repertuar albo nie znajduje słów, żeby wykrztusić to, z czym przyszedł.

— Czy coś się stało w laboratorium?

— Nie. — Milczenie zaczynało być nieznośne. Po dwóch może minutach zdecydował się dodać: — Dlaczego właśnie ja muszę ci o tym powiedzieć?

— Nie przyszedłeś chyba, żeby mnie dręczyć niedomówieniami ?

— Przepraszam. Przypadło mi w udziale... Chciałem powiedzieć... że twój mąż uległ wypadkowi.

— I?

— Znaleziono go przed włączonym telewizorem... Sekcja zwłok wykaże, co było przyczyną.

Pensjonat na końcu drogi

Luiza nie pamiętała, żeby kiedy czuła się aż tak zmęczona. To reakcja organizmu na pierwsze godziny odpoczynku — pomyślała. Dobrze, że zdecydowała się wyjechać na weekend w góry, chociaż szkoda, że nie może pozwolić sobie na. dłuższy pobyt. Dwa dni to za mało po kilkumiesięcznej wytężonej pracy. Niestety w poniedziałek jest zebranie kolegium, na którym koniecznie musi być, we wtorek... lepiej nie myśleć. Jest dopiero piąta. Dwa słoneczne dni gdzieś w pensjonacie na ośnieżonym stoku góry też coś znaczą. Gdzieś — to znaczy gdzie? Nie miała ochoty spotkać nikogo ze znajomych, odpadają więc zajazdy; w których zazwyczaj bywała.

Droga prowadziła ha południe, wprost w Alpy. Wioski porozrzucane po obu stronach wyglądały jak zrobione z klocków. Niemal w każdym z tych domów są pokoje do wynajęcia, ale ona wolałaby normalny pensjonat z całodziennym wyżywieniem. Przez te dwa dni nie chciała się troszczyć o nic, nawet o posiłki. Za zakrętem, gdzie droga zaczęła się na dobre piąć pod górę, zauważyła dom wysoko na stromym zboczu. Tam musi być pensjonat, na końcu tej drogi. Dalej są już tylko niedostępne skały — pomyślała.

Szosa stała się nieco węższa. Lokalny ruch był niewielki, ale coraz częściej zdarzały się odcinki niebezpiecznie oblodzone. Prowadzenie samochodu wymagało skupienia. Parę razy, kiedy było wyjątkowo stromo i ślisko, Luiza obawiała się, że może stracić panowanie nad kierownicą, ale szczęśliwie udało się jej wjechać aż tu na płaskowyż. Teraz droga całkowicie pokryta była twardo ubitym śniegiem, ale już nie tak stroma. Stok góry w tym miejscu był łagodny, a pensjonat jak na dłoni. Nie pomyliła się co do charakteru budynku. Zaparkowane przed frontem samochody wyraźnie świadczyły o jego przeznaczeniu. Została do pokonania już niewielka odległość, gdy nagle pogoda się zmieniła. Zachmurzyło się i zaczął padać gęsty śnieg. Zrobiło się prawie ciemno. Mimo włączonych reflektorów i wycieraczek pracujących z największą prędkością — posuwała się bardzo wolno. Biała ściana śniegu była coraz bardziej nie do przeniknięcia. W pewnej

chwili usłyszała przeciągły pomruk, mógł zwiastować nadciągającą burzę lub lawinę.

Zatrzymała samochód i wyłączyła silnik. Grzmot narastał, jakby waliły się góry. Niczego nie mogła dostrzec. Nagle hałas ucichł... Ta cisza wydała się Luizie jeszcze straszniejsza. Na zewnątrz panował teraz półmrok, w którym nie dawało się rozróżnić żadnego kształtu. Zapaliła reflektory samochodu, ale nie oświetliły one niczego. Odkręciła szybę, wpadło trochę śniegu. Samochód musiał zostać zasypany lawiną. Skąd się tu wzięła? Stok z prawej strony wydawał się łagodny — chociaż czy rzeczywiście? Nie zauważyła, jak wyglądał, zainteresowana jedynie celem swojej podróży. W tej chwili najważniejsze jest ustalić, jak gruba warstwa śniegu przykrywa samochód. Nie może być bardzo gruba, bo rozproszone światło dnia dociera przez nią. Zakręciła ponownie szybę i spróbowała otworzyć drzwi. Niestety, szpara, jaką udało jej się zrobić, miała nie więcej niż dziesięć centymetrów. Śnieg stawiał opór nie do pokonania. Czy ktoś spostrzegł jej samochód, zanim spadła lawina? Mało prawdopodobne. Trzeba jakoś dać znać, że jest tu uwięziona. Odwróciła się. Na tylnym siedzeniu leżała walizka z pospiesznie powrzucanymi ubraniami. Otworzyła i zaczęła szukać czegoś jaskrawego. Same brązy, szarości — jak ja się ponuro ubieram — pomyślała. A jednak! Okazało się, że zabrała czerwony szalik, którego nie nosiła w mieście, bo był za długi, za ciepły i za jaskrawy. Teraz nadawał się znakomicie. Tylko jak go wypchnąć na zewnątrz, tak żeby był widoczny z daleka. Przydałby się jakiś patyk, coś długiego, sztywnego. Listewka wzmacniająca walizkę nadała się do tego celu bardzo dobrze. Luiza przez szparę w drzwiach wypchnęła do góry czerwony szalik, zostawiając jeden koniec tuż przy szybie. Miała nadzieję, że szalik jest widoczny nad dachem samochodu. Pozostało tylko czekać. Żałowała, że nie wzięła z sobą nic do. czytania. Specjalnie nie zabrała książek, żeby nie czuć się w obowiązku nadrabiania zaległej lektury. Z notatnikiem w twardych okładkach i długopisem nie rozstawała się nigdy, postanowiła więc opisać swoją przygodę na gorąco.

Zaczęło się ściemniać. Zapaliła małą boczną lampkę i pisała dalej.

Nie umiała ocenić, ile czasu upłynęło do chwili, kiedy pojawili się jej wybawcy.

W pensjonacie było ciepło! Piła gorącą herbatę z rumem, na kominku palił się ogień, otaczali ją mili ludzie, którzy nagle wydali jej się bardzo bliscy.

— Czy już lepiej? — starsza pani w niemodnej sukni pytała z prawdziwą troską. Była naturalna i miła. Przypominała Luizie ciocię Helen.

— Dobrze. Bardzo mi tu dobrze.

— Zapowiada się miły weekend. — Chłopak w grubym, białym golfie uśmiechał się przyjaźnie.

— Zapewne. — Luiza poczuła się nagle skrępowana jego życzliwością, jakby na nią nie zasługiwała. Dziwne, widziała go przecież po raz pierwszy w życiu, nie mogli więc być sobie nic winni nawzajem... Ach tak! To tamte wspomnienia sprzed lat. Mare też nosił podobny, biały golf. Rozstali się w górach i nigdy więcej go nie zobaczyła. Nie ponosi oczywiście żadnej odpowiedzialności za wypadek, który zdarzył się później, niemniej ich rozstanie było nieprzyjemne. Okazała się samolubna i nigdy więcej nie miała szans naprawienia zła wyrządzonego szorstkimi słowami.

— Pójdziemy na narty? — Uśmiechał się zupełnie jak Mare.

— Nie wzięłam sprzętu ani odpowiedniego ubrania.

— Szkoda. Znam tu świetne zjazdy. Wydarzenia tego dnia wyczerpały Luizę. Zaraz po kolacji poszła do swego pokoju, ale spała źle. Było duszno i męczyły ją różne koszmary, przeplatane wspomnieniami sprzed lat. Wstała wcześnie i zeszła na dół. „Ciocia Helen" już siedziała przy stole. Skinęła przyjaźnie i gestem zaprosiła Luizę, aby zajęła koło niej miejsce.

— On już poszedł w góry.

— Kto? Ach, ten chłopak w białym golfie — domyśliła się Luiza.

— Znacie się od dawna?

— Nie.

— Rozumiem, Tajemnica — ciocia Helen uśmiechnęła się dobrotliwie.

Luiza pomyślała, że starsza pani nic nie rozumie, ale nie 'warto czegokolwiek tłumaczyć. Tak jest dobrze, przylulnie, jakoś rodzinnie.

Cały dzień upłynął w tej miłej atmosferze. Słońce nie żałowało swoich ciepłych promieni i Luiza pół dnia przesiedziała na tarasie rozkoszując się lenistwem, na które od tak dawna nie mogła sobie pozwolić. W porze obiadu zgromadzili się przy stole wszyscy mieszkańcy pensjonatu. Wspominano wczorajszą przygodę Luizy.

— Ten szalik panią uratował— powiedział emerytowany pułkownik.

— Pierwszy go poznałem — wtrącił chłopak, który w oczach Luizy coraz bardziej upodabniał się do Marca.

— Chciałeś powiedzieć „zauważyłem".

— Wybierzemy się po obiedzie na spacer? — propozycja najwyraźniej skierowana była wyłącznie do niej.

— Tak, Mare — powiedziała to bezwiednie, ale on odpowiedź przyjął naturalnie, jakby nie zauważył, że nadała mu jakieś imię.

Spacer był bardzo przyjemny. Mieli sobie tyle do powiedzenia.

Wieczorem żałowała, że oto został już tylko jeden dzień, który spędzi wśród tych miłych ludzi. Nie chciała myśleć o poniedziałku, powrocie do miasta i tym całym urwaniu głowy, jakie ją czekało. Tu było inaczej. Nie umiałaby na przykład powiedzieć, czy niedziela zleciała szybko, czy też trwała długo. Zatraciła poczucie upływu czasu, zyskała w zamian poczucie lekkości, wolności. Nic nie ciążyło, nie przytłaczało, żadna uporczywa myśl, nawet myśl o konieczności wyjazdu.

Poniedziałkowy świt uświadomił jednak konieczność powrotu do miasta. Niechętnie spakowała rzeczy i zeszła na śniadanie. Nie miała apetytu. Wypiła dwie filiżanki kawy bez mleka i poszła do samochodu, żegnana miłymi słowami i życzeniami pomyślności.

Silnik dał się uruchomić łatwo. Przygoda z lawiną najwyraźniej mu nie zaszkodziła.

Pługi śnieżne przetarły drogę. Jazda nie nastręczała żadnych trudności. W miejscu gdzie droga prowadząca do pensjonatu zbiegała się z główną szosą, Luiza poczuła pierwszy ostrzegawczy zawrót głowy. Znała to uczucie i wiedziała, jak było niebezpieczne. Za chwilę niebo znajdzie się u jej stóp, a ona będzie rozpaczliwie próbowała zachować je nad głową. Na rozwidleniu dróg zjechała na pobocze. Trzeba chwilę poczekać, może przejdzie samo. Wyłączyła silnik, ale nadal . kurczowo trzymała się kierownicy. Świat przed przednią szybą wirował coraz bardziej. Kiedy zamknęła oczy, było jeszcze gorzej. Tak silnego ataku nie miała od lat. Koniecznie trzeba będzie pójść do lekarza. Jeszcze jedna sprawa do załatwienia po powrocie do miasta. Bagatelizowanie tych nagłych zawrotów głowy może prowadzić do katastrofy. Ale co robić teraz? Dalsza jazda jest wykluczona, ujechała przecież zaledwie dwa, trzy kilometry. Jeżeli będzie jechała bardzo wolno, uda się może bez wypadku doprowadzić samochód z powrotem do pensjonatu. Witano ją radośnie.

— Pokój czeka. Może się pani zaraz położyć. Czy wezwać lekarza? — właścicielka pensjonatu była bardzo troskliwa.

— Nie. Chwilę odpocznę i będę mogła jechać. Niestety, zawrót głowy długo nie ustępował. O tym, aby zdążyć na kolegium, nie mogło być mowy. Trudno, siła wyższa. Luiza odłożyła swój wyjazd do wtorku. Kolacja tego dnia miała charakter uroczysty. Nie było właściwie wiadomo, co jest celebrowane, ale Luiza czuła się jak królowa balu. Zżyła się z tymi ludźmi, którzy wyraźnie ją polubili. Czuła się jak w rodzinie, chociaż znali się przecież zaledwie trzy dni.

Bardzo nie miała ochoty wyjeżdżać. Słoneczna pogoda zachęcała do spaceru. Niestety, obowiązki, nie chciała o nich myśleć. Zaraz kiedy tylko wróci... Spojrzała na zegarek. Dochodziła jedenasta. Przeciągnęła swój tu pobyt ponad wszelką miarę.

Ostatnie słowa pożegnania. Wsiadła do samochodu i ruszyła. Pamiętała dobrze drogę i mogła' pozwolić sobie na względnie szybką jazdę. Przed tym zakrętem w lewo trzeba mocniej zahamować, bo... Przycisnęła pedał hamulca, ale samochód nadal nabierał szybkości, tocząc się po spadzistej drodze w dół. Zaciągnęła ręczny hamulec, ale bez rezultatu. Pokonanie zakrętu przy tej prędkości było absolutnie niemożliwe. Zredukowała biegi. Pomogło. Jeszcze raz. Samochód zwolnił. Tuż przed zakrętem zobaczyła z lewej strony stromą, wąską drogę pod górę. Zdecydowała się momentalnie, zjechała na lewą stronę szosy i wjechała na tę drogę. Samochód zatrzymał się wreszcie, a po chwili zaczął toczyć się do tyłu. Luiza poczuła znowu, że zawrót głowy jest tuż, tuż. Udało się jednak opanować jakimś cudem i zawrót głowy, i samochód. Jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji była jazda pod górę — a więc powrót do pensjonatu.

Goście pensjonatu na końcu drogi zgromadzili się właśnie wokół nakrytego do obiadu stołu. Luiza stanęła w drzwiach przygotowana na oznaki zdziwienia z powodu ponownego powrotu, ale ku jej zaskoczeniu wszyscy zachowywali się tak, jakby się nic nie stało.

— Siadaj, Luizo — powiedziała ciocia Helen bo zupa ci wystygnie.

— Czy wiecie, co się stało? — Luiza posłusznie usiadła i pozwoliła sobie nalać talerz zupy.

— Coś przeszkodziło ci w wyjeździe — emerytowany pułkownik uśmiechał się przyjaźnie, jak do dziecka, które opowiada o kłopotach z zabawkami.

— Hamulce w moim samochodzie zostały po... — urwała w samą porę, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby

zabrzmieć jak oskarżenie.

— Twój ojciec też miał zwyczaj nie kończyć zdania— powiedział pułkownik.

— Pan zna mojego ojca?

— Grywaliśmy w szachy. Byłaś małą dziewczynką. Nie pamiętasz mnie.

— Od początku, kiedy tu przyjechałam, wydał mi się pan znajomy.

Luiza zamyśliła się. Jak przez mgłę pamiętała pewnego starszego pana, który przychodził do jej ojca. Wtedy wydawał jej się bardzo stary. Później ojciec go często wspominał... A teraz okazuje się, że on wcale nie umarł... To wszystko jest takie dziwne. Może te nie leczone zawroty głowy doprowadziły do...

— Co z tymi hamulcami? — spytał Mare. Jego rzeczowe pytanie sprowadziło Luizę na ziemię.

— Nie działają. Trzeba będzie wezwać jakiegoś mechanika.

— Z tym będą pewne trudności — odezwała się właścicielka pensjonatu. — Piątkowa lawina zerwała kabel telefoniczny.

— Myślałam, że takie kable instaluje się pod ziemią.

— Zazwyczaj tak, ale jesteśmy pensjonatem na końcu drogi i założenie instalacji podziemnej dla jednego tylko abonenta było zbyt kosztowne.

— To co ja zrobię?

— Spróbuję naprawić te hamulce — powiedział Mare — i wrócimy do miasta razem.

— Chce pan próbować? — w głosie cioci Helen wyczuwało się zdziwienie, nawet cień nagany, co zastanowiło Luizę. Naprawa trwała długo, ale została uwieńczona sukcesem.

— Jutro rano wyruszamy — oznajmił Mare. W jego głosie było tyle optymizmu, jakiejś tęsknoty, jakby chodziło tu o coś znacznie więcej niż tylko powrót do miasta. Nastrój udzielił się Luizie, też zaczęła myśleć o tej podróży we dwoje... Raptem przypomniała sobie, że będzie to już środa. i ogarnęła ją panika. Co powiedzą w redakcji? Co z nie załatwionym... Dobrze, że Mare będzie prowadził samochód. Przynajmniej zawrót głowy nie zawróci ich z drogi. Znowu żegnani byli serdecznie. Zwłaszcza ciocia Helen i pułkownik mieli zatroskane twarze.

— Obiad będzie w piekarniku, gdybyście późno wrócili — powiedziała właścicielka pensjonatu. Luizie wydało się, że nikt nie zauważył absurdalności tego stwierdzenia, sama więc zaprotestowała.

— Przecież my tu już nie wrócimy! Nikt jej nie odpowiedział. Ruszyli.

— Znasz^drogę?

— Jak własną kieszeń.

— Długo byłeś w tym pensjonacie?

— Wieki.

Dojechali do miejsca, gdzie droga łączyła się z główną

szosą.

— Wydaje mi się, że powinieneś był skręcić w prawo.

— Znam tu każdy kamień — zapewnił Mare.

Po pół godziny jazdy okazało się, że przecenił jednak swoją

znajomość terenu. Trzeba było zawrócić. Dojechali do tej

samej krzyżówki i pojechali w kierunku proponowanym

przez Luizę, ale i ten okazał się błędny. Droga kończyła się

pętlą, na której mogli co najwyżej zawrócić.

Oboje myśleli o tym samym, kiedy znowu dojeżdżali do

rozwidlenia dróg. Trzecią możliwością był powrót do

pensjonatu.

— To absurd — zaoponowała Luiza. — Musimy jeszcze raz spróbować.

— Chcesz usiąść za kierownicą?

— Nie, ale jedź wolno. Musieliśmy przeoczyć jakąś

drogę.

Zaczął zapadać wczesny zimowy zmierzch, kiedy wysiedli

przed pensjonatem.

— Jesteś zziębnięta, kochanie — powiedziała ciocia Helen

na przywitanie. — Usiądź przy kominku. Zrobię ci gorącej

herbaty.

Luiza nie mogła opanować cisnących się do oczu łez.

— Nie płacz. My wszyscy próbowaliśmy się stąd wydostać, ale to całkiem niemożliwe.

— A dostawcy? Poczta? Przecież ktoś tu musi docierać i odjeżdżać.

— Tak by się zdawało...

— Dobre. Weź ten notes i przepisz opowiadanie na maszynie. Damy do sobotniego wydania. Czy są jakieś wiadomości ze szpitala?

— Nadal nieprzytomna. Lekarze nie rokują wielkich nadziei.

Tyle dni pod śniegiem...

Na granicy

— Która godzina?

— Za dwadzieścia dwie pierwsza.

— Jeszcze?

— Niech pani nie zmienia tematu, panno...

— Proszę mi mówić Moniko. Nie przywykłam jeszcze do formy „pani".

— Jak sobie życzysz. No, więc jak to było?

— Naprawdę chce pan, żebym to wszystko opowiedziała?-

— Tak.

— W takim razie muszę zacząć od początku. Chociaż nie bardzo wiem... Chyba zacznę od tamtej niedzieli. Miałam wtedy dwanaście lat. Rodzice zabrali mnie na spacer nad rzekę. Był bardzo ładny, wiosenny dzień. Ja wiem, pan myśli, że to, czy dzień był ładny, nie ma tu nic do rzeczy. Może i nie ma, ale wszystko wydawało mi się wtedy takie proste, łatwe i nagle rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Od tamtej pory zostałam zupełnie sama. Nie miałam nawet własnego kąta. O! wiem, można mi zarzucić, że jestem niesprawiedliwa. Właściwie miałam przecież aż dwa pokoje. Pół roku mieszkałam z matką i jej nowym mężem, drugie pół z ojcem i jego żoną. Wszyscy byli dobrzy. Żona ojca przywoziła mi ciuchy z zagranicy, a mąż matki dawał mi ekstra pieniądze. Jedyne, czego nikt dla mnie nie miał — to czasu. W szkole koleżanki zazdrościły mi wszystkiego. Próbowałam zaprzyjaźnić się z jedną z nich. Brała ode mnie różne prezenty, a później dowiedziałam się, że mnie obmawia. Odsunęłam się od nich wszystkich. Chłopcy w naszej szkole zachowywali się tak dziecinnie, że nie warto było w ogóle zawracać sobie nimi głowy. Zawsze lubiłam rysować i kiedy trzeba było zdecydować o kierunku studiów — zamarzyła mi się Akademia Sztuk Pięknych. Nauka rysunków w szkole, a nawet w ognisku, to oczywiście o wiele za mało. Rodzice nie żałowali pieniędzy i zaczęłam chodzić na lekcje do profesora Cermana. Profesor — to brzmi bardzo poważnie, ale każdy, kto zna Krzysztofa, wie, jaki potrafi być miły i bezpośredni. Jak powiedziałam, lubiłam rysować, co wcale nie znaczy, że miałam zielone choćby pojęcie o tym, co robiłam. Dopiero Krzysztof nauczył mnie wszystkiego. Był cudownie cierpliwy, a mnie bardziej zależało na tym, żeby zrobić mu przyjemność, niż na własnym sukcesie. Zresztą, widząc jego obrazy, zdawałam sobie sprawę, że nigdy go nie doścignę, i nawet nie próbowałam.

Na pół roku przed moją maturą Krzysztof zaczął mieć przykrości w Akademii i w końcu musiał z niej odejść.

Byłam załamana. Nie chciałam się uczyć, nie chciałam zdawać matury. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Jeżeli takiego człowieka usuwa się z uczelni... — to ja nie chcę w niej studiować! Uważałam, że moje miejsce jest przy nim w tych trudnych dla niego chwilach. Wielu, których uważał za swoich przyjaciół, odwróciło się. To straszne, jacy ludzie potrafią być nielojalni! Byłam wtedy z nim przeciwko całemu światu i niczego więcej dla siebie nie pragnęłam. Któregoś wieczora, kiedy później wróciłam do domu, ojciec zainteresował się moimi przygotowaniami do matury. Powiedziałam, że nie mam zamiaru zdawać. Wtedy zaczęło się! Wszyscy czworo namawiali mnie, grozili i prosili. Zabawne. Nie chodziło o mnie, a o prestiż. Bez matury teraz, kiedy każdy musi być co najmniej magistrem! Ojciec obiecał, że jak zdam egzamin i dostanę się na Akademię, wyśle mnie na wakacje do Francji. Nie wiedział, że taki wyjazd bez Krzysztofa wcale nie byłby dla mnie atrakcyjny. Gdyby wtedy Krzysztof nie przystał na ten wspólny wyjazd... Obiecał mi jednak, że pojedziemy razem, a ja zabrałam się bardzo ostro do nauki. Zdałam maturę z wyróżnieniem i wszystkie egzaminy na uczelni poszły mi bardzo dobrze. Zostałam przyjęta.

W trakcie przygotowań do podróży okazało się, że Krzysztof nie może wyjechać. Zatrzymały go ważne sprawy finansowe. Przystąpił właśnie do jakiejś spółki produkcji goździków, czy czegoś w tym rodzaju, i jego obecność w Warszawie była niezbędna. Czyż nie oburzające, że taki człowiek jak on, zamiast rozwijać swój talent, musi zajmować się sprawami tak przyziemnymi? Chciałam zrezygnować z wyjazdu, ale mi nie pozwolił.

Pojechałam więc sama. Paryż wcale mi się nie podobał. Wygląda, jakby zbudował go jeden architekt — cały według tego samego planu. Domy, ulice — niczym się nie różnią jedne od drugich. Luwr też mnie odrobinę rozczarował. Spodziewałam się znaleźć w nim atmosferę czasów Ludwików, a tu białe ściany, sale pozbawione mebli. Co do obrazów muszę jednak przyznać, że często przystawałam oczarowana, ale znajdowałam i takie, które nie dorównywały malarstwu Krzysztofa. Gdyby Paryż mógł zobaczyć jego płótna, on mógłby obejrzeć świat. Byłam tego pewna. Na lotnisko wyjechał po mnie Stefan, przyjaciel Krzysztofa, i zawiózł mnie do domu matki, który miał być moim przez najbliższe półrocze. W domu nie było jej ani jej męża. Stefan starał się pomagać. Kupił chleb, mleko, był bardzo opiekuńczy. Moje pytania o Krzysztofa jakoś zbywał. Kiedy

usiedliśmy przy herbacie, a ja chciałam mówić o Paryżu, powiedział, że Krzysztof ożenił się. Po jego wyjściu zażyłam całą fiolkę proszków nasennych mojej matki.

— Widzisz, do czego prowadzi uleganie chwilowym impulsom!

— Nie ma pan racji. Gdybym myślała dłużej, zrobiłabym to samo. Nie chcę żyć w świecie obłudy i fałszu. Jeżeli nie ma ideałów, w jakie chciałabym wierzyć, to ja jestem tu niepotrzebna. Wiem, pan powie, że takie jest życie. Wszyscy starsi tak mówią, a psycholodzy ubierają to tylko w ładniejsze słowa.

— Z kim on się ożenił?

—. Z czystą przeciętnością. Pomijając nieatrakcyjny wygląd, nie może być w żadnym razie partnerką intelektualną Krzysztofa.

— A majątkową?

— To ta wspólniczka od szklarni, ale proszę mi wierzyć, on jest intelektualistą i...

— Intelektualiści rzadko żenią się z wartościowymi kobietami. Proust twierdzi, że kobieta przeciętna wzbogaca ich świat wewnętrzny znacznie bardziej, niżby to mogła uczynić kobieta inteligentna. Mnie się natomiast wydaje, że chodzi tu raczej o tło, na którym mogą prezentować się korzystniej. Trzeba włożyć sporo wysiłku, żeby błyszczeć przy kobiecie ładnej i mądrej.

— A pan?

— Co ja?

— Dlaczego pan to zrobił? To przecież nie był wypadek — prawda?

— Nie. To też było samobójstwo. Starannie przemyślane, zaplanowane w każdym szczególe. Przygotowanie go zajęło mi aż dwa lata.

Byłem w twoim wieku albo niewiele starszy, kiedy los się do mnie uśmiechnął. Mój pierwszy prawdziwy koncert stał się od razu moim sukcesem. Sława przyszła dosłownie z dnia na dzień. Posypały się propozycje od najlepszych orkiestr. Okrzyknięto mnie genialnym dyrygentem. Prasa rozpisywała się o koncertach przeze mnie prowadzonych. Pracowałem bardzo ciężko, ale znajdowałem czas na radość, jaką można czerpać z popularności. Każdy następny sukces cieszył mnie jak specjalne wyróżnienie losu, jakbym czuł, że kapryśne szczęście w każdej chwili może się odwrócić. I stało się.

Tamten dzień od samego rana należał do pechowych.

W radiu powtarzaliśmy nagrania kilkakrotnie tak, że ledwie

miałem czas coś zjeść przed koncertem. Byłem zmęczony,

kiedy wchodziłem do Filharmonii, kiedy z niej wyszedłem,

wsiadłem do samochodu zupełnie wyczerpany i przez dobre

piętnaście minut odpoczywałem, zanim zdecydowałem się

włączyć silnik. Gdybym ruszył od razu albo odpoczywał

dłużej...

Późny wieczór, mały ruch. Jechałem szeroką dwupasmową

ulicą, dobrze oświetloną, gdy nagle z bramy wyjechał

samochód. Zderzenie było nie do uniknięcia.

Pozornie miałem szczęście w tym nieszczęściu, bo samochód,

z którym się zderzyłem, był karetką pogotowia. Tylko szybka

transfuzja krwi utrzymała mnie przy życiu — zupełnie zresztą

niepotrzebnie. Wiele miesięcy spędziłem w łóżku, a później

parę bardzo długich lat na wózku inwalidzkim.

Pomimo kalectwa próbowałem wrócić do pracy, ale w tym

stanie okazało się to zupełnie niemożliwe. Włożyłem wiele

wysiłku w grę na skrzypcach, rezultaty okazały się jednak

mizerne. Brak mi było również talentu kompozytorskiego. Po

prostu urodziłem się po to, aby być dyrygentem i niczym

innym. Nie potrafiłem nagiąć się do biernej uległości wobec

tego, co mnie spotkało.

Dwa lata temu postanowiłem wrócić niejako do punktu

wyjścia. Popełnienie samobójstwa wcale nie było dla mnie

łatwe technicznie.

Jeszcze przed moim wyjściem ze szpitala żona wynajęła

parter willi w cichej dzielnicy miasta, żebym miał czyste

powietrze i spokój. Może ją krzywdzę, ale podejrzewam, że

moje kalectwo w jakimś sensie jej dogadzało. Byłem

całkowicie na nią skazany, potrzebowałem jej opieki, a ona

miała okazję poświęcać się, co jak mi się wydaje,

satysfakcjonowało ją. Spełniała różne moje kaprysy i wcale

nie zdziwił jej projekt pewnych zmian w domu.

W każdy pogodny dzień wyjeżdżałem wózkiem na taras.

W ten sposób domu nie opuszczałem od lat, a właściwie

nawet nigdy nie oglądałem go od frontu. Żona proponowała

mi wyjazdy na urlop, ale odmawiałem. Nie miałem ochoty

obwozić się z moim kalectwem.

Realizację mojego planu zacząłem od prośby o wykonanie

specjalnej pochylni, która umożliwiłaby mi pokonanie tych

kilku stopni prowadzących od drzwi frontowych do furtki.

Pochylnia musiała być dość stroma, bo było mało miejsca.

W ten sposób jedynie drogę w dół mogłem pokonać

samodzielnie, i to przy zachowaniu ostrożności, żeby nie

nabrać zbyt dużej prędkości. Wykonałem kilka prób i przekonałem się, że pochylnia może całkowicie spełnić przeznaczone jej zadanie. Następnie wymogłem na lokatorach domu, aby nie zamykali furtki. W ten sposób mogłem wyjechać prosto na ulicę. Wąska i zacieniona prowadziła do innych podobnych uliczek, na których nigdy nic się nie działo. Z rzadka i raczej wolno przejeżdżały tylko samochody mieszkańców willi. Jedyny wyjątek stanowiły karetki pogotowia. Tędy właśnie jeździły na sygnałach, wracając do szpitala. Ambulans mogłem widzieć z daleka. jak skręcał w naszą ulicę. Ze stoperem w ręku obliczyłem czas potrzebny na przebycie odcinka od rogu do furtki domu. Okazało się, że wynosi on dokładnie pięćdziesiąt sekund, i co ważniejsze, jest to wielkość stała. Zrobiłem kilka prób zjazdu z pochylni i wyjazdu na jezdnię. Obliczyłem dokładnie, ile trzeba czasu, żeby spotkać się z nadjeżdżającą karetką. Zaczekałem na odpowiedni moment i...

— To straszne. Karetka mogła przecież wieźć rodzącą kobietę.

— Ale nie wiozła. Tu nie mogło być przypadku. Jedynie w ten sposób mogłem wymazać moje stracone lata kalectwa — przez powtórzenie tamtej sytuacji sprzed lat. Wyzwałem los i on o tym wiedział, zaaranżował nasze spotkanie — spotkanie samobójców.

—- Która godzina?

— Przecież doskonale wiesz, że nadal za dwadzieścia dwie pierwsza.

— Czy ci ludzie w białych kitlach, tam na dole, ciągle jeszcze próbują nasze ciała przywrócić do życia?

Siła wyobraźni

— Nie jestem wariatką, co mogę udowodnić zaświadczeniem lekarskim zupełnie świeżej daty. Wszystko, co opowiem, proszę traktować jako oświadczenie osoby w pełni poczytalnej.

Jestem starszą księgową i w tym zawodzie pracuję od siedmiu lat. Zdaję sobie sprawę, że często uważa się nas za coś w rodzaju robotów bez wyobraźni. Tym lepiej. Proszę nie zmieniać zdania. Należymy do ludzi, u których wszystko musi się bilansować i nie ma miejsca na jakiekolwiek widzimisię. Dlatego uważam, że to, co mi się przytrafiło, musi mieć z pewnością jakieś wytłumaczenie, chociaż ja go nie znam.

Opowiem dokładnie od początku. Niektóre szczegóły będą pewnie nieistotne, ale nie chciałabym opuścić czegoś ważnego. Robiłyśmy bilans kwartalny, który nie chciał się zgodzić o niewielką kwotę. Szukanie błędu na wyrywki nie dawało rezultatu. Trudno, trzeba było zacząć liczyć od nowa. Dodawanie na sumatorze bardzo długich kolumn jest oczywiście zajęciem nużącym, zwłaszcza jeżeli myśli się wyłącznie o tym, co się robi. Przy pewnej wprawie można jednak pracować na tyle automatycznie, żeby nie angażować myśli. Robota posuwa się, arkusze zapełniają cyframi, mimo że wyobraźnia jest na urlopie. Pamiętam tamten dzień. Było upalnie. Koleżanki, zapracowane, nie odzywały się. W pokoju słychać było jedynie miarowy stukot maszyn. Wyobraziłam sobie nie wiem czemu, że taki właśnie hałas słyszy się w lecącym samolocie. Boję się latać, więc co prędzej wylądowałam na plaży. Szumiało morze, a ja szłam wzdłuż brzegu. Nie ma chyba człowieka, który nie umiałby wyobrazić sobie jakiegoś znanego mu miejsca, ważne jest tylko, jak wyraźnie może odtworzyć w pamięci znany obraz. Lubię morze, a plażę w Ustce znam wyjątkowo dobrze. Potrafiłabym odróżnić poszczególne wydmy. Wiał chłodny wiatr, było pusto, tylko daleko przed sobą widziałam

sylwetkę mężczyzny. Zbliżał się do mnie. Był szczupły, chód miał sprężysty. Zaczynałam go poznawać...

— Witaj, Basiu.

— Dzień dobry — odpowiedziałam i wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że do pokoju wszedł Andrzej, nowo zatrudniony technik z zaopatrzenia. To jego widziałam przed chwilą na plaży.

— Jesteś jakaś zafrasowana. Nie zgadza się? — wskazał rozłożone arkusze.

— Właśnie. Chyba będę musiała zostać po godzinach.

— Szkoda. Myślałem, że pójdziemy do kina. Zawahałam się. Od dawna już nie proponował mi spotkania. Obawiałam się nawet... Gdybym jednak tak zaraz zmieniła plany, pomyślałby, że mi bardzo na nim zależy. Nie mogłam mu tego okazać, bo tak właśnie było. Jeżeli natomiast odrzucę bezwarunkowo jego propozycję, może się zniechęcić...

— Myślę, że do piątku uporam się z bilansem — powiedziałam wymijająco.

— W piątek nie dam rady. Może w przyszłym tygodniu. Po jego wyjściu wróciłam na plażę, ale nie było tam już nikogo. Zrobiło się duszno, zaczął padać deszcz. Chciałam się ukryć, ale nie umiałam wyobrazić sobie żadnego schronienia. Początek został jednak zrobiony. Mogłam teraz wędrować, gdzie mi się podobało, w godzinach pracy, bez narażania się na nieprzyjemności. Cały upalny lipiec przesiadywałam w biurze do późnych godzin wieczornych. Jedna z koleżanek poszła na urlop, druga rozchorowała się. Zostałyśmy tylko we trzy, a bilans musiał być oddany w terminie. Rozkładałam arkusze, włączałam maszynę, wzrok i ręce do pracy — reszta była wolna. Na początek usiłowałam wyobrazić sobie jakieś dobrze mi znane miejsce, na przykład Aleje Jerozolimskie. Rano panował tam cień i chłód pozostały z nocy. Szłam wolno, nie spieszyłam się przecież nigdzie. Skręciłam w prawo w Marszałkowską, wstąpiłam do Mody Polskiej. Było tłumnie. Śliczne jedwabne szaliki w pastelowych kolorach — zawsze o takim marzyłam.

— Wiecie, ta nowa z sekretariatu kupiła sobie piękny różowy szalik w Modzie Polskiej. Podobno właśnie przywieźli, ale oczywiście do czwartej nie będzie po nich śladu — Hania wpadła z nowiną.

Nie dałam poznać po sobie, jakie ta wiadomość zrobiła na mnie wrażenie, ale poczułam się dziwnie. W jaki sposób informacja do mnie dotarła? Czyżbym była medium,

a sekretarka nadawcą fal telepatii? Tego dnia nie „wychodziłam" więcej poza ściany pokoju, w którym pracowałam.

Nazajutrz nie wytrzymałam jednak. W biurze było tak okropnie nudno... Nie, wcale przez to nie chcę powiedzieć, że praca nie przynosi mi zadowolenia. Przeciwnie, kiedy znajduję błąd, a po jego usunięciu zaczyna się zgadzać, doznaję satysfakcji, ale trzeba na nią niekiedy czekać wiele bardzo monotonnych godzin. Pomyślałam, że nasza koleżanka, pani Zosia, przechadza się teraz Krupówkami, i zapragnęłam też się tam znaleźć. Pomysł okazał się niefortunny. Szłam pod górę zakurzoną ulicą, było parno. Chciałam przenieść się wyżej w góry, ale wyobraźnia odmawiała mi posłuszeństwa. Nadal byłam na Krupówkach i przedzierałam się przez tłum dzieci w niebieskich chustach na szyjach. Wszyscy byli zmęczeni, a ja razem z nimi. Chciałam wracać i nie bardzo wiedziałam dokąd. Wreszcie obudziłam się z mojego snu na jawie, rozejrzałam się po pokoju. Obydwie koleżanki niczego nie zauważyły, zajęte pracą. Nie zastanawiałam się wówczas, że nie było przecież co zauważyć.

Przez pewien czas zaniechałam swoich „wędrówek". Zbyt byłam zajęta codziennymi sprawami, które stały się nagle ważne. Znowu zaczęłam spotykać się z Andrzejem, musiałam więc ładnie wyglądać, a to wymaga nie tylko dokładnego makijażu, ale i starannego doboru ciuchów. Mężczyźni najczęściej nie zauważają szczegółów, ale one właśnie decydują o tym, czy całość im się podoba, czy nie. Wcale nie próbuję ukrywać, że Andrzej zaczął zajmować coraz więcej miejsca w moich myślach. Nie zaprzeczam, że snułam pewne plany. Oboje mieliśmy zaplanowane urlopy na wrzesień... Ale wracając do tamtych czasów — kończył się właśnie lipiec. Pani Zosia wróciła z Zakopanego. Podziwiałyśmy, jak-pięknie jest opalona.

— A pani taka blada — zwróciła się do mnie.

— Zrozumiałe. Całe dnie przesiaduję przecież w biurze.

— No, tak, tak — powiedziała jakoś bez przekonania, a kiedy zostałyśmy w pokoju same, przyjrzała mi się badawczo. — Jestem pewna, że widziałam panią w Zakopanem w ubiegły piątek. Proszę się nie obawiać, nikomu nie powiem. Lewe zwolnienie lekarskie rzecz ludzka.

— Ależ ja nie mam się czego obawiać — zaprotestowałam. — Cały czas tkwię za biurkiem. Nie opuściłam ani jednego dnia.

— Ktoś łudząco do pani podobny — zgodziła się uprzejmie, ale widziałam, że mi nie wierzy. — To mogła być opiekunka dzieci. Widziałam ją na Krupówkach. Chciałam podejść, ale otaczał panią, to znaczy ją, taki tłum młodzieży... Wtedy poczułam coś w rodzaju lęku przed samą sobą, przed tą niezwykłą właściwością materializowania się w dwu różnych miejscach jednocześnie. To już nie telepatia ani jasnowidzenie..., ale co? Mój niepokój mieszał się z zaciekawieniem, a nawet z odrobiną dumy z tej niezwykłości. Gdyby Andrzej wiedział. Byliśmy umówieni akurat tamtego wieczoru. Czekałam bardzo długo, starałam się tłumaczyć jego niepunktualność. Wiedziałam, że ma masę zajęć, ale czy dawało mu to prawo marnowania mojego czasu? Teoretycznie mogłam oczywiście robić wszystko, bo byłam przecież w domu, ale czy mogłam na przykład zrobić pranie lub odrobić zaległości w spaniu ? Żeby nie popaść w rozgoryczenie, czytałam książkę. Treść nie była mi całkiem obca. Teraz jednak patrzyłam na nią pod nieco innym kątem. Przewodnik po zjawiskach parapsychologicznych obfitował nie tylko w zagadkowe przykłady, ale dawał rady, jak rozwijać swoje zdolności jasnowidzenia i telepatii. Począwszy od tamtego wieczoru przystąpiłam do regularnych ćwiczeń. Ku mojemu zdumieniu, mimo poczynionych wysiłków, nic mi się nie udawało. Po paru tygodniach stwierdziłam ponad wszelką wątpliwość, że jestem antytalentem w dziedzinie parapsychologii. Jeszcze raz zastanowiłam się poważnie nad moimi dziwnymi wędrówkami w wyobraźni. Może o szalikach w Modzie Polskiej usłyszałam w tramwaju, a informacja nie dotarła do mojej świadomości? W ten sposób wydało mi się, że wymyśliłam wszystko sama. „Wizytę" na Krupówkach też można wytłumaczyć całkiem prosto. W pokoju było duszno, przypomniałam sobie pewnie podobne samopoczucie sprzed roku, właśnie z Zakopanego, a pomyłka pani Zosi to prosty zbieg okoliczności. Mało razy bierzemy jakąś osobę za inną?

Te racjonalne tłumaczenia prawie mnie przekonały, ale bynajmniej nie cieszyły. Wolałabym jednak być obdarzona zdolnościami nadprzyrodzonymi. Widzi pan, jestem całkiem szczera i umiem odróżnić rzeczywistość od pobożnych życzeń.

Zbliżał się wrzesień. Andrzej miał dla mnie coraz mniej czasu, a ja miałam go coraz więcej po skończonym bilansie. Raptem okazało się, że zupełnie nie wiem, co robić popołudniami.

Niedziele ciągnęły się w nieskończoność. W biurze było mało pracy. Starałyśmy się urozmaicać jakoś czas spędzany bezczynnie przy biurku. Celebrowałyśmy śniadania i przeciągały w nieskończoność pogawędki przy kawie. Zakupy załatwiało się oczywiście w godzinach pracy, zmieniając się w kolejkach. W ten sposób po powrocie do .domu miałam już czas tylko dla siebie i nie wiedziałam, co z nim zrobić.

Pierwsze próby powtórzenia „wędrówek" w wyobraźni wieczorami nie powiodły się. Może brakowało mi szumu maszyny, może mechanicznego wykonywania jakiejś pracy albo wewnętrznego spokoju, żeby się odpowiednio skupić. Byłam smutna i rozdrażniona. Nic mi się nie udawało. Andrzej załatwił sobie wczasy w naszym ośrodku. Mnie odmówiono, bo byłam w poprzednim roku. On natomiast, jako świeżo zatrudniony, nigdy jeszcze z tych wczasów nie korzystał.

Kiedy wyjechał, poczułam coś w rodzaju ulgi. Przynajmniej nie będę miała złudzeń, nie będę się zastanawiała, dlaczego nie ma dla mnie czasu. Pewność bywa krzepiąca, nawet jeżeli jest niepomyślna.

Był poniedziałkowy wieczór. Długi nudny weekend miałam właśnie za sobą. Przed sobą tydzień w biurze, w którym zawsze coś przecież się działo. Czułam się spokojna, pogo­dzona z losem. Siedziałam w wielkim przytulnym fotelu, jedynym wygodnym miejscu w całym moim ciasnym mieszkaniu. Pokój tonął w pomarańczowym cieniu abażura stojącej koło fotela lampy. Na dworze było jeszcze zupełnie widno. Zaciągnęłam zasłony, chciałam, żeby ten dzień już się skończył. Robiłam na drutach szalik i w pewnym momencie, bez najmniejszego wysiłku, ,,znalazłam się" na ulicy. Udało mi się wyobrazić sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Szłam Alejami Ujazdowskimi. W ogródku kawiarni „Wilanowska" zajętych było kilka stolików. Przy jednym z nich siedział samotnie Nowak z działu transportu. Spojrzał na mnie nic nie widzącym wzrokiem i nie ukłonił się. Stanęłam tuż koło płotku oddzielającego ogródek od ulicy i przyglądałam mu się natarczywie. Nagle na jego twarzy pojawił się wyraz zdradzający rozpoznanie. A więc jednak! Po chwili okazało się, że wcale nie mnie się kłania, a sekretarce naszego dyrektora. Nie traci dziewczyna czasu — pomyślałam — ale nie chciałabym być na jej miejscu. Poszłam dalej w kierunku Pięknej. Wolno zapadał zmierzch. Wiedziałam, że Andrzeja nie ma

w domu, ale może właśnie to mnie ośmieliło. Ciekawe, czy uda mi się znaleźć w jego mieszkaniu. Udało się. Pokój był pusty i ciemny. Chciałam zapalić światło, ale okazało się to całkowicie niemożliwe. Postałam chwilę i wróciłam do siebie. Nazajutrz napomknęłam Nowakowi o spotkaniu w „Wilanowskiej". Był zaskoczony. Nie widział mnie wcale, ale nie zaprzeczał, że tam właśnie umówił się z Wandą. Wpadłam do sekretariatu pożyczyć łyżeczkę kawy i zrobiłam aluzję do kawy w „Wilanowskiej". — Nie zauważyłam pani — powiedziała sekretarka. — Przepraszam, że się nie ukłoniłam. A więc moje wyobrażenia pokrywają się z rzeczywistością. Nie może być co do tego wątpliwości. Od tamtego dnia przestałam zastanawiać się nad fenomenem tych zjawisk. Postanowiłam zacząć wyciągać praktyczne korzyści. Jak można wykorzystać czapkę-niewidkę? Na samą myśl dostaje się zawrotu głowy. To przecież daje nieograniczone wręcz możliwości! Tym bardziej należało ułożyć jakiś plan działania.

Zapaliłam wszystkie światła i zaczęłam chodzić po pokoju, trzy kroki w jedną, trzy w drugą stronę. W ruchu lepiej mi się myśli. Pierwsze pytanie: co chcę osiągnąć? Znałam odpowiedź, ale łatwiej udzielić jej sobie, niż teraz zdawać z niej sprawozdanie... Tak, chciałam, żeby Andrzej był mój, i byłam gotowa zrobić wszystko. Jak to „wszystko" miało wyglądać — tego jeszcze nie wiedziałam. Gdybym na przykład zdobyła majątek... Z pewnością dodałby mi ^ atrakcyjności w oczach Andrzeja. Mogłabym niepostrzeżenie wejść do banku i... co? Równie niepostrzeżenie z niego wyjść? Przecież mogę jedynie wyobrazić sobie, że biorę pieniądze, ale za wyobrażenie o walucie niczego nie kupię. Mogłabym zdobyć cenne informacje, a potem je sprzedać. Nie wiem, niestety, gdzie ich szukać, ani komu potem oferować. Zdecydowałam, że moja czapka-niewidka jest nieprzydatna w zdobyciu fortuny. Pozostawała inna droga, bardziej zawiła, na której łatwo się zgubić — intryga. Nigdy dotąd nie bawiłam się w tę grę, ale atut, jaki posiadałam, skłoniłby każdego. Andrzej wrócił opalony, uśmiechnięty, przychylny całemu światu, którego byłam cząstką. Takie odniosłam wrażenie. Wolałabym, żeby wyróżniał mnie choćby chłodniejszym traktowaniem. Czułam, ze jestem mu już zupełnie obojętna. Musiałam koniecznie coś zrobić, żeby ponownie zwrócił na mnie uwagę.

Nie mogłam doczekać się wieczoru. Siedziałam w fotelu i machałam drutami. Kłębek wełny zmniejszał się powolutku, a szalik wydłużał. Wystarczyłby już dwom osobom jednocześnie, ale ja nie przerywałam monotonnego zajęcia. Intensywnie usiłowałam wyobrazić sobie pokój Andrzeja ze wszelkimi szczegółami. Po pewnym czasie udało się. Stałam przy drzwiach i patrzyłam, jak szykuje sobie kolację. Wyjął z lodówki surową rybę i przygotował ją do smażenia. Kiedy ją kroił, skaleczył się — nie wiem, ością czy nożem. Umył ręce, ranę niedbale zdezynfekował i zawinął chustką do nosa. Chciałam pomóc, doradzić, coś powiedzieć, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Nazajutrz rano poszłam pod jakimś pretekstem do pokoju, w którym pracował Andrzej. Zauważyłam, że ma prawidłowo założony opatrunek.

— Byłeś z tą raną u pielęgniarki? — spytałam.

— Nie. Dlaczego?

— Przy skaleczeniach ością trzeba być szczególnie ostrożnym.

— Skąd wiesz, że skaleczyłem się akurat ością? — patrzył na mnie wyraźnie zaskoczony. Uśmiechnęłam się. Nic nie odpowiedziałam. Panią Herbstową „poznałam" — jeżeli tak można powiedzieć — właśnie w mieszkaniu Andrzeja. Przychodziła do niego we wtorki. Z ich rozmów wywnioskowałam, że poznali się na wczasach. Dyrektor Herbst ma swoją daczę też nad Zalewem, niedaleko naszego ośrodka. Jego żona z dzieckiem stołowała się w ośrodku, bo nie chciało jej się gotować. To ładna kobieta, przyznaję, ale wcale nie sądzę, żeby Andrzej stracił dla niej głowę. Moim zdaniem, był to jedynie układ, a ja mogłam go zniszczyć bardzo łatwo, gdybym chciała. Uważałam jednak, że nie warto. Obrałam inną taktykę. Byłam przyjacielska, chociaż tajemnicza. Zaciekawiałam Andrzeja informacjami, których nikt przecież' nie mógł znać. Okazywałam mu jednocześnie ciepłą życzliwość, żeby nie czuł się zagrożony. Tak sobie przynajmniej wyobrażałam swoje zachowanie. Jego odczucia mogły być inne.

Z czasem przewaga, jaką dawała mi niezwykła umiejętność „materializowania się" w odległych miejscach, wyeliminowała poczucie osamotnienia. Nie byłam już tą odrzuconą, nie kochaną, niewartą, by poświęcać jej uwagę. Znałam tajemnice innych, byli w mojej mocy. Nie robiłam intryg, bo nie chciałam, ale meg^amje robić! Dlatego uważałabym za śmieszne zarzucanie mi tego okropnego

czynu, gdyby nie był on tak tragiczny. Musi pan uwierzyć,

że jestem w stanie widzieć i słyszeć na odległość, ale absolutnie nie mam możliwości jakiejkolwiek interwencji. Nie mam nic wspólnego z tragiczną śmiercią Andrzeja. Fizycznie cały wieczór byłam w swoim mieszkaniu. Jedynie w wyobraźni „wpadłam" do niego. Kiedy zobaczyłam, co się stało, straciłam głowę i wybiegłam przez drzwi. Bardzo podniecona wyobrażałam sobie, że biegnę schodami w dół. Sąsiadka, która mnie wówczas widziała, musi mieć podobne zdolności telepatyczne, jak pani Zosia, stąd „zmaterializowałam się" w jej oczach. Nie rozumiem, jak można mnie oskarżać o taką straszną zbrodnię, panie mecenasie.

— I co ja mam zrobić? Zdaje pani sobie sprawę, że żaden sąd na świecie nie uwierzyłby w ani jedno słowo. Wystąpienie z taką linią obrony naraziłoby na śmieszność nas oboje.

Wymowa kwiatów

Czy jestem zabobonna? Niechętnie się do tego przyznaję. Właściwie lubię wróżby — zwłaszcza dobre. Natomiast czarny kot na drodze, przechodzenie pod drabiną i temu podobne nie budzą moich obaw. Mam swoje własne zabobony, a jak się dobrze zastanowić, to właściwie tylko jeden. Jedną znam tylko niezawodną wróżbę — kwiaty. Zasada jest bardzo prosta: im dłużej trzymają się w wazonie, tym dłużej trwa moja przyjaźń z ofiarodawcą. Pierwszy raz odkryłam tę zasadę dawno temu. Miałam nie więcej jak osiemnaście lat, kiedy dostałam bukiet różanych pączków od znanego aktora. Bardzo mi ta znajomość imponowała, a kwiaty jako namacalny dowód jego zainteresowania otaczałam szczególną troską. Niestety nie rozwinęły się. Uschły, wszystkie co do jednego, mimo usilnych starań. Ofiarodawca okazał się człowiekiem bardzo dalekim od moich o nim wyobrażeń i znajomość skończyła się też bardzo prędko. Z Krystyną znałyśmy się wtedy od niespełna miesiąca. Zaprosiłam ją na herbatę, a ona przyniosła mi gałązkę białego bzu. Wiadomo, jak nietrwały jest to kwiat, zwłaszcza sztucznie wyhodowany zimą. Byłam przygotowana, że nie przetrwa doby, a on przez wiele dni zaskakiwał mnie co rano swoją nieprzemijającą świeżością. Krystyna jest moją przyjaciółką od lat i tak się dziwnie składa, że kwiaty od niej zawsze stoją w wazonie najdłużej. Podobnie ma się sprawa z kwiatami doniczkowymi. Jedne dotrzymują mi towarzystwa przez lata, inne usychają po paru tygodniach.

Wojtek był moim znajomym od dłuższego czasu. Nasza przyjaźń przeszła zwycięsko początkowe próby i zdawało się, że nic jej nie zagraża — nawet nuda. Rozumieliśmy się coraz lepiej, a było to o tyle ważne, że Wojtek był moim nauczycielem angielskiego. Poza tym nie łączyły nas sprawy sercowe, które — wiadomo — wystawiają przyjaźń między kobietą a mężczyzną na szczególne niebezpieczeństwa. Przy jakiejś okazji Wojtek podarował mi prześliczną, czerwono kwitnącą azalię. Postawiłam doniczkę na biurku, tuż przy oknie. Nigdy nie zapominałam podlewać, a nawet nie szczędziłam komplementów pięknej roślince, która zdawała się mieć komfort nie tylko fizyczny, ale i psychiczny, gdyby takiego potrzebowała. Niestety, zaczęła marnieć w oczach i nic nie było w stanie jej uratować. Zanim uschła całkowicie, Wojtek oświadczył, że musi przerwać nasze lekcje, bo wyjeżdża do Szkocji i nie wie, jak długo tam pozostanie.

Wszystko, co powiedziałam wyżej, jest oczywiście tylko cząstką moich doświadczeń z kwiatami, ale ich wymowa nigdy mnie nie zawiodła. Tym dziwniejsza wydaje mi się ostatnia przygoda, której nie umiem jednoznacznie zinterpretować.

Znajomość z Fredem od początku była na nieco zwariowanych zasadach. Poznałam go w Londynie, dokąd pojechałam sprawdzić, czy wreszcie nauczyłam się tego angielskiego. Los nas zetknął na dzień przed moim powrotem do kraju. Wymieniliśmy adresy i znajomość miała prawo zwiędnąć w sposób naturalny, gdy nagle niespodziewanie zjawił się w Warszawie. Teraz, kiedy o tym myślę, jestem zdziwiona własną naiwnością. Jak mogłam dać się wciągnąć w tak niepoważną zabawę. Miłość od pierwszego wejrzenia jest dobra w literaturze. W życiu musiało skończyć się źle, no, powiedzmy, niemiło. Na razie jednak nic jeszcze nie zapowiadało finału. Nie mam pojęcia, skąd Fred wytrzasnął ten kwiat. Nigdy przedtem takiego nie widziałam. Liście podobne do kamelii, sam kwiat do storczyka, ale jakby zrobiony ze sztywnego jedwabiu o połyskliwych barwach od pomarańczowej poprzez purpurę do fioletu. Na dodatek ten zapach najbardziej przypominający gorzkie migdały, chwilami mocne perfumy o nie znanej mi woni. Z tego opisu mogłoby wynikać, że roślina przypomina sztuczny twór. Nic bardziej mylącego! Od czubka kwiatka po małą drewnianą doniczkę wszystko jest naturalne, żywe, zmusza do bardzo osobistego stosunku, do zachwytu.

Czas wizyty narzeczonego dobiegł końca. Na pożegnanie obiecałam przyjechać tak prędko, jak tylko dostanę paszport.

Roślinka dyskretnie gubiła stare kwiatki, ale na ich miejsce rozwijały się nowe. W ten sposób nic nie traciła ze swej oszałamiającej urody. Kiedy nadszedł czas wyjazdu, powierzyłam ją pieczy przyjaciół. Fred w swoich angielskich domowych pieleszach okazał się zupełnie innym człowiekiem. Cały romantyzm znikł bez śladu, a tamtejsza rzeczywistość nie była moją rzeczywistością. Z utęsknieniem oczekiwałam dnia powrotu. Obawiam się, że nie udało mi się zamaskować rozczarowania połączonego z nudą. Nasze rozstanie było chłodne.

Nie zdziwiłam się wcale, że roślina ma tylko jeden kwiat. Przyjaciele tłumaczyli się. Dbali o nią przecież należycie... Oczywiście. Byłam pewna, że nie ponoszą najmniejszej

winy za jej stan. Jedynym winowajcą — jeżeli można tu szukać winowajcy — mógł być ofiarodawca, czyli Fred. To za jego przyczyną kwiat zaczął usychać. Mimo przekonania o bezskuteczności wysiłków próbowałam roślinę ratować. Nawet kiedy już całkiem uschła, postawiłam ją na parapecie wśród innych doniczek i nadal podlewałam. Minęło kilka miesięcy. Poznałam Marcina i zaczęłam się z nim spotykać. Oboje jesteśmy ludźmi zapracowanymi, dlatego nie mogliśmy się umawiać częściej jak raz w tygodniu. Z czasem mieliśmy coraz więcej wspólnych spraw. W końcu do rzadkości zaczęły należeć dni, w których nie widywaliśmy się. I wtedy nagle moja martwa roślina niespodziewanie zaczęła wracać do życia. Nie miałam nic przeciw temu, żeby znowu pięknie zakwitła, ale jeżeli za tym miałoby powrócić zainteresowanie Freda... Nie, stanowczo nie miałam ochoty na odnawianie tej niefortunnej znajomości. Moje obawy mogły być grubo przedwczesne. W końcu ta maleńka zielona kulka na czubku uschniętego badyla niczym mi nie zagraża. Marcin nie interesował się moją kolekcją roślin. Nie zauważył nawet, że trzymam jakiś uschnięty patyk w drewnianej doniczce. Nie miałam przed nim specjalnie tajemnic, ale moje stosunki z rośliną postanowiłam zachować między nami dwiema i nie mieszać do tego nikogo. Pierwszy listek rósł wprost niewiarygodnie szybko. Wieczorem był o połowę większy niż rano. W ciągu miesiąca uschnięty badyl zmienił się w śliczną zieloną roślinę. Cieszył mnie jej widok, tylko stawałam się coraz bardziej nerwowa. Wieczorem, kiedy był Marcin i nagle dzwonił telefon, odbierałam go z obawą, że będę zmuszona mówić coś po angielsku, a potem tłumaczyć się. Przesadzam oczywiście, bo Marcin nie żądałby wyjaśnień, ale ja sama nie chciałam stwarzać dwuznacznej sytuacji. Nic mu o Fredzie nie mówiłam i nagle jakieś wyznania... Przemilczeć? Zostałoby niepotrzebne niedomówienie. Fred na szczęście nie telefonował, nie napisał listu, nawet kiedy zakwitł pierwszy kwiat. Byłam lekko zdezorientowana. Jak należało tłumaczyć tę anomalię? Nie chciałam dopuścić podejrzenia, że kwiat pomylił się lub wprowadza mnie w błąd. Fred musi o mnie myśleć! Nie mam tylko pojęcia, co znaczy to milczenie. Nie, nie, nie ma obawy, żebym próbowała sama cokolwiek wyjaśniać. Kiedy rozwinęła się większość pączków, a całość przybrała wygląd pięknego bukietu, postawiłam doniczkę przed sobą na biurku, żeby móc cieszyć się urodą kwiatów

i wdychać cudowny zapach, który jakby się leciutko zmienił. A może po prostu zapomniałam, jak pachniał

poprzednio ?

Codzienne spotkania z Marcinem odbiły się niekorzystnie na mojej pracy. Porobiły się zaległości, które koniecznie należało nadgonić. Zaczęłam zarywać noce, a potem bolała mnie głowa.

Tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy zauważyłam niezwykłe właściwości mojej rośliny, byłam właśnie całkiem rozbita od samego rana. Zrobiłam sobie filiżankę mocnej kawy i w szlafroku usiadłam przy biurku. Nie tylko nie chciało mi się pisać, ale nawet przebrać w sweter i spodnie. Zadzwonił telefon.

— Wstałaś? — głos Marcina był miły, może nawet zbyt mity — pomyślałam pewnie niesprawiedliwie.

— Tak — powiedziałam tłumiąc ziewanie.

— Wiesz, dzisiaj nie będę mógł wpaść... Chciałam zawołać, że to świetnie, ale ugryzłam się w język i wysłuchałam spokojnie tłumaczenia, dlaczego nie będzie mógł wpaść. Kiedy odłożyłam słuchawkę, pomyślałam z zadowoleniem, że mam przed sobą cały długi dzień, w którym nie muszę się nawet przebierać.

— Będziemy dziś same — powiedziałam do kwiatka i nachyliłam się, żeby go powąchać. Wciągnęłam głęboko pachnące powietrze i poczułam się znacznie lepiej. Wypiłam ostygłą kawę, ale tylko z przyzwyczajenia, bo ból głowy ustąpił wcześniej.

Od tamtego czasu używam znacznie mniej kawy. Podejrzewam, że nigdy nie była mi naprawdę potrzebna. Popijanie czegoś lub palenie tytoniu to coś w rodzaju rytuału, który pozwala się skupić. Sam narkotyk zawarty w używkach jest mało ważny. Dlatego równie dobrym odruchem może być wąchanie kwiatów. Radzę spróbować. Dzień upłynął mi pracowicie i wydajnie. Wieczorem, kiedy kładłam się spać, byłam zadowolona z siebie. To miłe uczucie zaczęło mi się przytrafiać coraz częściej. Następnego dnia Marcin przyszedł wcześniej niż zwykle i chciał wyciągnąć mnie do kina. Zdołałam się jakoś wykręcić. Tak bardzo nie miałam ochoty wychodzić z domu. Na samą myśl o tym zaczynała boleć mnie głowa.

— Może w takim razie jutro. Ten film warto obejrzeć — nalegał.

— Pojutrze. Chciałabym skończyć opowiadanie.

— Rozumiem. Wolisz, żebym ci jutro nie przeszkadzał.

— Nie, dlaczego? — powiedziałam bez przekonania.

W trzy dni później poszliśmy do tego kina. Nie pamiętam nic z filmu, bo w połowie złapała mnie migrena, która ustąpiła dopiero po powrocie do domu.

— Co ty robisz? — zdziwił się Marcin, widząc jak wciągam głęboko powietrze w płuca, nachylona nad doniczką.

— Wącham kwiat — powiedziałam. — Co w tym dziwnego? A jednak coś musiało być nienaturalnego w mojej łapczywości. Inaczej Marcin nie podszedłby, żeby powąchać roślinę, której dotąd wcale nie zauważał.

— Ty coś czujesz? — spytał.

— Jak to? Przecież one cudownie pachną! Marcin ma zgodny charakter i nie widzi powodu upierać się przy swoim zdaniu, jeżeli nic istotnego z tego nie wynika. Popatrzył jednak na mnie przeciągle, jakby chciał wybadać, czy mówię poważnie.

— Masz takie błyszczące oczy — powiedział, a jego słowa, nie wiem czemu, wcale nie zabrzmiały jak komplement. Przez następnych kilka dni telefonował, próbując się ze mną umówić, ale ja naprawdę nie miałam czasu. Nigdy jeszcze nie pracowało mi się tak łatwo i wydajnie. On na pewno zrozumie i nie obrazi się. Kiedy tylko skończę ten tom opowiadań, zaczniemy znowu spotykać się jak dawniej. Od trzech dni nie wychodziłam z domu i okazało się, że lodówka jest całkiem pusta. Zeszłam na dół do sklepu. Kupiłam, co było: puszkę zielonego groszku, kompot z truskawek i chleb. Należało zajrzeć do innego sklepu, ale rozbolała mnie głowa. Wróciłam więc z tym, co miałam. Kwiat wyglądał, jakby ucieszył się na mój widok, płatki rozchyliły się, a cudowny odurzający zapach wypełnił cały pokój. Poczułam się szczęśliwa, bezpieczna. Wyłączyłam telefon, żeby mi nikt nie zakłócił spokoju. Włączyłam go ponownie w trzy dni później, ale nadal nikt nie przeszkadzał. Chwilami myślałam, że sama powinnam zadzwonić do Marcina, dni jednak mijały tak szybko... Potem zaczęłam martwić się rośliną — miała coraz mniej kwiatów. Praca szła trochę gorzej. Pewnie byłam przemęczona, należało się odprężyć. Nakręciłam numer telefonu Marcina. Odezwała się jego matka.

— Wyjechał — powiedziała.

— Jak to? Dokąd?

— Za granicę.

— I nie pożegnał się?!

— Dzwonił kilkakrotnie. W końcu jakiś mężczyzna powiedział mu, że pani nie życzy sobie spotykać się więcej z moim synem.

— Ależ to pomyłka! Ktoś zrobił głupi kawał. Przez cały czas nie było u mnie nikogo. Tylko ja odbierałam telefony.

— Przekażę pani słowa synowi, jak wróci — zgodziła się starsza pani.

Następnego dnia opadły cztery kwiaty i rozwinął się ostatni pączek. Wzięłam pierwszy od wielu tygodni proszek od bólu głowy, ale nie pomógł. Napisałam kilka zaledwie linijek i nie byłam z nich zadowolona. Minęło wiele bardzo długich dni, w ciągu których nie robiłam absolutnie nic. Ataki migreny nie dawały się leczyć żadnymi metodami prócz wdychania woni kwiatów. Doniczkę postawiłam na szczęście tuż koło łóżka. Telefon stoi za daleko. Nie mam już siły po niego sięgnąć. Nie wiem również, czy magnetofon nagrywa jeszcze moje słowa. Chwilami, w przypływie litości, ostatni więdnący kwiatek pachnie silniej i wtedy miewam okruchy nadziei.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 28 Małgorzata Kondas
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Stalo sie jutro Fialkowski K Antologia
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie

więcej podobnych podstron