DAN MILLMAN
(Way of the Peaceful Warrior/wyd. orygin. 1994)
Przedmowa
Stacja benzynowa przy Rainbow's End
Ksi臋ga Pierwsza: WIATR ZMIAN
1. Powiew magii
2. Sie膰 iluzji
3. Uwalniaj膮ce ci臋cie
Ksi臋ga Druga: TRENING WOJOWNIKA
4. Ostrzenie miecza
5. G贸rska 艣cie偶ka
6. Niewyobra偶alna przyjemno艣膰
Ksi臋ga Trzecia: SZCZ臉艢CIE BEZ POWODU
7. Ostateczne poszukiwanie
8. Brama otwiera si臋
Epilog: 艢MIECH NA WIETRZE
Podzi臋kowania
Staro偶ytne powiedzenie m贸wi: 鈥濶ie mamy przyjaci贸艂 i nie mamy wrog贸w. Mamy jedynie nauczycieli.鈥 W moim 偶yciu mia艂em szcz臋艣cie pozna膰 wielu nauczycieli i przewodnik贸w, z kt贸rych ka偶dy na sw贸j w艂asny spos贸b przyczyni艂 si臋 do napisania tej ksi膮偶ki.
Mi艂o艣膰 moich rodzic贸w, Vivian i Hermana Millman贸w, i ich wiara we mnie da艂y mi odwag臋, aby wkroczy膰 na Drog臋.
Moja pierwsza redaktorka, Janice Gallagher, zadawa艂a pytania i podsuwa艂a sugestie pomocne w nadaniu ostatecznego kszta艂tu tej ksi膮偶ce.
Dzi臋kuj臋 szczeg贸lnie Halowi Kramerowi, kt贸remu niezawodny instynkt wydawcy kaza艂 podj膮膰 ryzyko wydania tej ksi膮偶ki.
W ko艅cu wyra偶am ogromn膮 wdzi臋czno艣膰 Joy - mojej 偶onie, towarzyszce, przyjaci贸艂ce i nauczycielce, kt贸ra przez ca艂y czas wspiera艂a mojego ducha.
I, oczywi艣cie, Sokratesowi!
Przedmowa
Na pocz膮tku grudnia 1966, podczas trzeciego roku moich studi贸w na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley prze偶y艂em seri臋 niesamowitych wydarze艅. Wszystko to zacz臋艂o si臋 dwadzie艣cia po trzeciej nad ranem na czynnej przez ca艂膮 dob臋 stacji benzynowej. W贸wczas to po raz pierwszy natkn膮艂em si臋 na Sokratesa. (Nie poda艂 swojego prawdziwego nazwiska, lecz ja, po sp臋dzeniu z nim kilku godzin owej nocy, pod wp艂ywem impulsu nazwa艂em go imieniem staro偶ytnego greckiego m臋drca. Spodoba艂o mu si臋 to imi臋, wi臋c tak ju偶 zosta艂o.) To przypadkowe spotkanie i wszystkie zdarzenia, kt贸re po nim nast膮pi艂y, ca艂kowicie odmieni艂y moje 偶ycie.
Lata poprzedzaj膮ce rok 1966 by艂y dla mnie czasem radosnym. Wzrasta艂em w bezpiecznym 艣rodowisku, wychowywany przez kochaj膮cych rodzic贸w. Dzi臋ki temu mog艂em p贸藕niej w Londynie zdoby膰 Mistrzostwo 艢wiata w gimnastyce akrobatycznej, podr贸偶owa膰 po ca艂ej Europie i otrzymywa膰 liczne dowody uznania. 呕ycie przynosi艂o mi nagrody, lecz nie dawa艂o ani trwa艂ego spokoju, ani satysfakcji.
Teraz wiem, 偶e w pewnym sensie, przez wszystkie te lata spa艂em i tylko 艣ni艂em, 偶e 偶yj臋 na jawie - do czasu spotkania Sokratesa, kt贸ry zosta艂 moim mentorem i przyjacielem. Zawsze s膮dzi艂em, 偶e mam prawo do 偶ycia pe艂nego rado艣ci i m膮dro艣ci, i 偶e z czasem automatycznie zostan臋 nimi obdarowany. Nigdy jednak nie podejrzewa艂em, 偶e b臋d臋 musia艂 nauczy膰 si臋 jak 偶y膰 - 偶e istniej膮 pewne szczeg贸lne dziedziny i sposoby widzenia 艣wiata, kt贸re trzeba pozna膰, zanim b臋dzie mo偶na przebudzi膰 si臋 do prostego, szcz臋艣liwego i nieskomplikowanego 偶ycia.
Sokrates pokaza艂 mi b艂臋dy w moim podej艣ciu do 偶ycia, przeciwstawiaj膮c je swojej drodze - Drodze Mi艂uj膮cego Pok贸j Wojownika. Nieustannie 偶artowa艂 sobie z mojego powa偶nego, pe艂nego trosk i problem贸w 偶ycia. Robi艂 to tak d艂ugo, a偶 zacz膮艂em widzie膰 艣wiat jego oczami - oczami m膮dro艣ci, wsp贸艂czucia i humoru. Nie podda艂 si臋, dop贸ki nie odkry艂em, co znaczy 偶y膰 jak wojownik.
Cz臋sto przesiadywa艂em z nim do rana, s艂uchaj膮c go, dyskutuj膮c z nim i - wbrew sobie - wt贸ruj膮c mu 艣miechem. Ksi膮偶ka ta, cho膰 opisuje moj膮 w艂asn膮 histori臋, jest powie艣ci膮. Cz艂owiek, kt贸rego nazwa艂em Sokratesem, istnia艂 naprawd臋. Mia艂 jednak taki spos贸b stapiania si臋 ze 艣wiatem, 偶e czasem trudno by艂o powiedzie膰 kiedy odszed艂 i kiedy na jego miejscu pojawili si臋 inni nauczyciele i zacz臋艂y si臋 inne do艣wiadczenia w 偶yciu. Pozwoli艂em sobie na swobod臋 w przedstawianiu dialog贸w i kolejno艣ci zdarze艅. Pos艂u偶y艂em si臋 te偶 w opowie艣ci anegdotami i metaforami, aby podkre艣li膰 te lekcje, kt贸re Sokrates chcia艂 przekaza膰.
呕ycie nie jest spraw膮 prywatn膮. Historia 偶ycia cz艂owieka i lekcje z niej wynikaj膮ce s膮 u偶yteczne tylko wtedy, kiedy dzieli si臋 je z innymi. Dlatego te偶 zdecydowa艂em si臋 uczci膰 mojego nauczyciela i podzieli膰 si臋 z Wami jego przenikliw膮 m膮dro艣ci膮 i humorem.
Wojownicy, wojownicy, tak siebie nazywamy. Walczymy o doskona艂膮 cnot臋, o to, co wielkie, o najwy偶sz膮 m膮dro艣膰, dlatego nazywamy siebie wojownikami, Aunguttara Nikaya.
Rozpoczynam 偶ycie, pomy艣la艂em, machaj膮c na po偶egnanie matce i ojcu, gdy ruszy艂em sprzed domu niezawodnym, starym valiantem. Wn臋trze wyblak艂ego, bia艂ego samochodu wypchane by艂o ca艂ym moim dobytkiem przygotowanym na pierwszy rok studi贸w. Czu艂em si臋 silny, niezale偶ny, gotowy na wszystko.
Pod艣piewuj膮c sobie w rytm muzyki p艂yn膮cej z radia, mkn膮艂em na p贸艂noc autostradami Los Angeles, potem przeci膮艂em Grapevine i wjecha艂em na drog臋 nr 99, kt贸ra z kolei poprowadzi艂a mnie przez zielone rolnicze r贸wniny, rozci膮gaj膮ce si臋 a偶 do podn贸偶y g贸r San Gabriel.
Tu偶 przed zmrokiem, gdy kr臋tymi drogami zje偶d偶a艂em ze wzg贸rz Oakland, ujrza艂em skrz膮c膮 si臋 zatok臋 San Francisco. Moje podniecenie ros艂o w miar臋 jak zbli偶a艂em si臋 do miasteczka uniwersyteckiego w Berkeley.
Znalaz艂em dom akademicki, rozpakowa艂em si臋 i stan膮艂em na chwil臋 przed oknem, by popatrze膰 na most Golden Gate i migocz膮ce w ciemno艣ci 艣wiat艂a San Francisco.
Pi臋膰 minut p贸藕niej spacerowa艂em ju偶 po Telegraph Avenue, ogl膮da艂em wystawy sklepowe i oddycha艂em 艣wie偶ym powietrzem P贸艂nocnej Kalifornii, rozkoszuj膮c si臋 zapachami p艂yn膮cymi z ma艂ych kawiarenek. Oczarowany, do p贸藕nej nocy przechadza艂em si臋 po malowniczych alejkach miasteczka uniwersyteckiego.
Nast臋pnego ranka, zaraz po 艣niadaniu, zszed艂em na sal臋 gimnastyczn膮 Harmona. Mia艂em tam trenowa膰 sze艣膰 razy w tygodniu, 膰wiczy膰 mi臋艣nie, robi膰 salta i poci膰 si臋 ca艂ymi godzinami w po艣cigu za marzeniami o mistrzostwie.
Min臋艂y zaledwie dwa dni, a ju偶 ton膮艂em w morzu ludzi, referat贸w i rozk艂ad贸w zaj臋膰. Kolejne miesi膮ce by艂y do siebie podobne, mija艂y i zmienia艂y si臋 niezauwa偶alnie, jak 艂agodne kalifornijskie pory roku. Na wyk艂adach ledwie wytrzymywa艂em, za to na sali gimnastycznej - rozkwita艂em. Kiedy艣 pewien przyjaciel powiedzia艂 mi, 偶e jestem urodzonym akrobat膮. Niew膮tpliwie wygl膮da艂em na takiego: r贸wno obci臋te, kr贸tkie, ciemne w艂osy, wysmuk艂e, muskularne cia艂o. Zawsze mia艂em sk艂onno艣ci do akrobacji, ju偶 jako dziecko lubi艂em bawi膰 si臋 balansuj膮c na granicy l臋ku. Sala gimnastyczna sta艂a si臋 moim sanktuarium, w kt贸rym doznawa艂em dreszczu emocji i najwy偶szej satysfakcji, w kt贸rym podejmowa艂em nieustanne wyzwanie.
W ci膮gu dw贸ch lat jako reprezentant Federacji Gimnastycznej Stan贸w Zjednoczonych by艂em w Niemczech, Francji i Anglii. Zdoby艂em Mistrzostwo 艢wiata w 膰wiczeniach na batucie. Moje trofea gimnastyczne pi臋trzy艂y si臋 w k膮cie pokoju. Moje zdj臋cie pojawia艂o si臋 w Daily Califomian tak cz臋sto, 偶e ludzie zacz臋li rozpoznawa膰 mnie na ulicy, a moja s艂awa wci膮偶 ros艂a. Kobiety u艣miecha艂y si臋 do mnie. Susie, powabna, zawsze s艂odka przyjaci贸艂ka o kr贸tkich blond w艂osach i u艣miechu jak z reklamy pasty do z臋b贸w coraz cz臋艣ciej sk艂ada艂a mi mi艂osne wizyty. Nawet na studiach wszystko sz艂o dobrze! Czu艂em, 偶e 艣wiat le偶y u mych st贸p.
Mimo to, wczesn膮 jesieni膮 1966, podczas trzeciego roku studi贸w, zacz臋艂o pojawia膰 si臋 co艣 ciemnego i nieuchwytnego. By艂o to w okresie, gdy ju偶 wynios艂em si臋 z akademika i wynajmowa艂em ma艂膮 kawalerk臋 na ty艂ach domu w艂a艣ciciela posesji. Ju偶 wtedy, pomimo wszystkich moich osi膮gni臋膰, czu艂em rosn膮c膮 melancholi臋. Wkr贸tce w snach pojawi艂y si臋 koszmary. Niemal co noc budzi艂em si臋 zlany potem. Prawie zawsze sen by艂 taki sam:
Id臋 ciemn膮 ulic膮. Nade mn膮 w szarej, k艂臋bi膮cej si臋 mgle, majacz膮 wysokie budynki bez drzwi i okien.
W moim kierunku zmierza ogromna, spowita w czer艅 posta膰. Raczej czuj臋, ni偶 widz臋 przera偶aj膮ce widmo: w 艣miertelnej ciszy patrzy na mnie po艂yskuj膮ca bia艂a czaszka z czarnymi oczodo艂ami. Ko艣cisty palec wskazuje na mnie. Widmo przywo艂uje mnie bia艂膮 szponiast膮 d艂oni膮. Dr偶臋 ze strachu.
Zza przera偶aj膮cej, zakapturzonej postaci wy艂ania si臋 siwy starzec. Ma spokojn膮, g艂adk膮 twarz. Porusza si臋 bezszelestnie. Czuj臋, 偶e jest dla mnie jedyn膮 szans膮 ucieczki przed upiorem. Starzec posiada moc, by mnie uratowa膰, lecz ani on mnie nie widzi, ani ja nie mog臋 go zawo艂a膰.
艢mier膰 w czarnym kapturze drwi z mojego strachu. Obraca si臋 w kierunku siwego m臋偶czyzny, lecz on 艣mieje si臋 jej w twarz. Patrz臋 oszo艂omiony. 艢mier膰 w艣ciekle si臋ga po niego. Starzec chwyta upiora za peleryn臋, podrzuca w g贸r臋 i ciska go w moj膮 stron臋.
Nagle Kostucha znika. M臋偶czyzna o l艣ni膮cych, bia艂ych w艂osach patrzy na mnie i wyci膮ga r臋ce w ge艣cie powitania. Podchodz臋 do niego, potem 鈥瀢chodz臋鈥 prosto w niego i rozpuszczam si臋 w jego ciele. Gdy spogl膮dam na siebie, widz臋 偶e okrywa mnie czarna szata. Unosz臋 r臋ce i widz臋 bia艂e, s臋kate d艂onie ko艣ciotrupa, sk艂adaj膮ce si臋 do modlitwy.
Zwykle po takim 艣nie budzi艂em si臋 z krzykiem.
Pewnej nocy, na pocz膮tku grudnia, le偶a艂em w 艂贸偶ku i s艂ucha艂em jak 艣wiszcz臋 wiatr przeciskaj膮cy si臋 przez szpark臋 w oknie. Nie mog艂em zasn膮膰, wi臋c wsta艂em, wci膮gn膮艂em na siebie wyp艂owia艂e Lewisy, koszulk臋, buty oraz kurtk臋 i wyszed艂em. By艂o pi臋膰 po trzeciej nad ranem.
W艂贸czy艂em si臋 bez celu wdychaj膮c wilgotne, ch艂odne powietrze. Spogl膮da艂em na rozgwie偶d偶one niebo i ws艂uchiwa艂em si臋 w nieliczne d藕wi臋ki dobiegaj膮ce z cichych ulic. Ch艂贸d sprawi艂, 偶e poczu艂em g艂贸d, wi臋c skierowa艂em si臋 ku czynnej tak偶e w nocy stacji benzynowej, 偶eby kupi膰 troch臋 ciasteczek i co艣 do picia. Szed艂em szybko przez miasteczko z r臋koma w kieszeniach. Po drodze mija艂em u艣pione domy, a偶 dotar艂em do o艣wietlonej stacji. By艂a to jasna, roz艣wietlona oaza w ciemnym pustkowiu zamkni臋tych bar贸w, sklep贸w i kin.
Obszed艂em gara偶 przylegaj膮cy do stacji i prawie wpad艂em na cz艂owieka, kt贸ry siedzia艂 w ciemno艣ci na krze艣le opartym o pokryt膮 czerwonymi kafelkami 艣cian臋 budynku. Cofn膮艂em si臋 przestraszony. M臋偶czyzna mia艂 na sobie czerwon膮, we艂nian膮 czapk臋, szare sztruksowe spodnie, bia艂e skarpety i japonki. Wygl膮da艂o na to, 偶e czu艂 si臋 zupe艂nie dobrze w lekkiej wiatr贸wce, mimo 偶e termometr na 艣cianie nad jego g艂ow膮 wskazywa艂 trzy stopnie.
Nie patrz膮c na mnie m臋偶czyzna powiedzia艂 silnym, niemal melodyjnym g艂osem:
- Wybacz, 偶e ci臋 przestraszy艂em.
- Och, hm, w porz膮dku. Czy dostan臋 wod臋 sodow膮, szefie?
- Jest tylko sok owocowy. I nie nazywaj mnie 鈥瀞zefem鈥!
Odwr贸ci艂 si臋 w moim kierunku i z p贸艂u艣miechem zdj膮艂 czapk臋 odkrywaj膮c l艣ni膮ce, siwe w艂osy. Roze艣mia艂 si臋.
Ten 艣miech! Przez chwil臋 wpatrywa艂em si臋 w niego t臋pym wzrokiem. To by艂 starzec z mojego snu! Wysoki, szczup艂y, pi臋膰dziesi臋cio - , a mo偶e sze艣膰dziesi臋cioletni, o siwych w艂osach i jasnej, bez zmarszczek twarzy. M臋偶czyzna roze艣mia艂 si臋 ponownie. Pomimo zmieszania jakie mnie ogarn臋艂o, znalaz艂em jako艣 drog臋 do drzwi z napisem 鈥濨iuro鈥 i pchn膮艂em je. Poczu艂em jakby w tym samym momencie otworzy艂y si臋 inne drzwi prowadz膮ce w zupe艂nie inny wymiar. Dr偶膮c osun膮艂em si臋 na star膮 sof臋. Zastanawia艂em si臋, co te偶 mog艂oby przez te drzwi wtargn膮膰 w m贸j pouk艂adany 艣wiat. Przera偶enie, jakie czu艂em, zmieszane by艂o z dziwn膮 fascynacj膮, kt贸rej nie potrafi艂em poj膮膰. Siedzia艂em tak i oddycha艂em p艂ytko, pr贸buj膮c odzyska膰 utracone poczucie rzeczywisto艣ci.
Rozejrza艂em si臋 po kantorze. Jak偶e bardzo pomieszczenie to r贸偶ni艂o si臋 od sterylno艣ci i wyposa偶enia innych stacji benzynowych. Sofa, na kt贸rej siedzia艂em, przykryta by艂a kolorowym, cho膰 wyp艂owia艂ym meksyka艅skim kocem. Po mojej lewej stronie, tu偶 przy wyj艣ciu, sta艂a szafka ze starannie roz艂o偶onymi pomocami turystycznymi: mapami, bezpiecznikami, okularami przeciws艂onecznymi, itd. Za ma艂ym ciemnobr膮zowym biurkiem z drewna orzechowego sta艂o krzes艂o wy艣cie艂ane brunatnym sztruksem. Drzwi z napisem 鈥濸omieszczenie prywatne鈥 strzeg艂 pojemnik z wod膮 mineraln膮. Tu偶 obok mnie znajdowa艂y si臋 drugie drzwi, kt贸re prowadzi艂y do gara偶u.
Najbardziej uderza艂a domowa atmosfera panuj膮ca w tym pomieszczeniu. Na pod艂odze le偶a艂 d艂ugi jasno偶o艂ty dywan, ko艅cz膮cy si臋 tu偶 przed wycieraczk膮 przy wej艣ciu. Kilka pejza偶y dodawa艂o barwy niedawno malowanym, bia艂ym 艣cianom. Delikatna po艣wiata 偶arz膮cych si臋 lampek dzia艂a艂a na mnie uspokajaj膮co. Jej kontrast z jaskrawym o艣wietleniem jarzeniowym na zewn膮trz by艂 ogromny. Lecz przede wszystkim ten pok贸j dawa艂 poczucie ciep艂a, bezpiecze艅stwa i 艂adu.
Sk膮d mog艂em wtedy przypuszcza膰, 偶e b臋dzie to miejsce niebywa艂ych przyg贸d, magii, strachu i romantycznych prze偶y膰? W贸wczas pomy艣la艂em jedynie, 偶e przyda艂by si臋 tu kominek.
Wkr贸tce m贸j oddech uspokoi艂 si臋, a my艣li, cho膰 jeszcze nie ucich艂y zupe艂nie, przesta艂y przynajmniej wirowa膰. Pomy艣la艂em, 偶e podobie艅stwo siwego m臋偶czyzny do cz艂owieka ze snu bez w膮tpienia jest przypadkowe. Z westchnieniem wsta艂em, zapi膮艂em kurtk臋 i wyszed艂em na ch艂odne powietrze.
Starszy m臋偶czyzna siedzia艂 w tym samym miejscu, co poprzednio. Gdy przechodzi艂em obok niego, raz jeszcze rzuci艂em ukradkowe spojrzenie na jego twarz. Moj膮 uwag臋 przyku艂 b艂ysk w jego oczach. Mia艂 takie oczy, jakich nigdy jeszcze nie widzia艂em. W pierwszej chwili wydawa艂o mi si臋, 偶e by艂y pe艂ne 艂ez gotowych zaraz pop艂yn膮膰. Potem 艂zy zmieni艂y si臋 w migotanie, tak jakby oczy odbija艂y 艣wiat艂o gwiazd. Spojrzenie to wci膮ga艂o mnie coraz g艂臋biej, a偶 same gwiazdy sta艂y si臋 odbiciem jego oczu. Na chwil臋 straci艂em poczucie czasu, nie widz膮c nic opr贸cz tych nieust臋pliwych, ciekawskich oczu dziecka.
Nie wiem jak d艂ugo tam sta艂em. Mo偶e trwa艂o to tylko par臋 sekund, a mo偶e par臋 minut. Mog艂o te偶 trwa膰 d艂u偶ej. Z przera偶eniem zacz膮艂em u艣wiadamia膰 sobie, gdzie jestem. Czu艂em si臋 zupe艂nie wytr膮cony z r贸wnowagi. Mrucz膮c pod nosem 鈥瀌obranoc鈥, po艣piesznie skr臋ci艂em za r贸g budynku.
Gdy doszed艂em do kraw臋偶nika, zatrzyma艂em si臋. Czu艂em mrowienie na karku. Wiedzia艂em, 偶e starzec patrzy na mnie. Odwr贸ci艂em g艂ow臋. Nie mog艂o min膮膰 wi臋cej ni偶 pi臋tna艣cie sekund. On tam by艂, sta艂 na dachu z za艂o偶onymi r臋koma, wpatruj膮c si臋 w rozgwie偶d偶one niebo! Spojrza艂em na puste krzes艂o ci膮gle oparte o 艣cian臋, potem jeszcze raz w g贸r臋. To niemo偶liwe! Nawet gdybym zobaczy艂, 偶e starzec zmienia ko艂o w bajkowym powozie z dyni zaprz臋偶onym w gigantyczne myszy, nie by艂bym bardziej zaskoczony.
W ciszy nocnej, stoj膮c z zadart膮 g艂ow膮, wpatrywa艂em si臋 w jego wysmuk艂膮 sylwetk臋, imponuj膮c膮 nawet z tej odleg艂o艣ci. S艂ysza艂em gwiazdy dzwoni膮ce jak dzwonki na wietrze. Nagle m臋偶czyzna poruszy艂 g艂ow膮 i spojrza艂 mi prosto w oczy. Znajdowa艂 si臋 oko艂o dwudziestu metr贸w ode mnie, a ja niemal czu艂em jego oddech na swojej twarzy. Dr偶a艂em, lecz nie z zimna. Te drzwi, za kt贸rymi rzeczywisto艣膰 zamienia si臋 w sen, otworzy艂y si臋 ponownie.
Wpatrywa艂em si臋 w niego.
- Tak? - spyta艂 - Mog臋 ci w czym艣 pom贸c? (Prorocze s艂owa!)
- Przepraszam, ale...
- Przeprosiny przyj臋te - u艣miechn膮艂 si臋.
Czu艂em, 偶e si臋 czerwieni臋. Zaczyna艂o mnie to irytowa膰. Gra艂 ze mn膮 w jak膮艣 gr臋, kt贸rej regu艂 nie zna艂em.
- W porz膮dku. Jak pan wszed艂 na dach?
- Wszed艂em na dach? - spyta艂 niewinnie i ze zdziwieniem.
- Tak. Jak pan przeni贸s艂 si臋 z tego krzes艂a - wskaza艂em r臋k膮 - na dach w nieca艂e dwadzie艣cia sekund? Siedzia艂 pan oparty o 艣cian臋, o tam. Odwr贸ci艂em si臋, podszed艂em do rogu, a pan...
- Dok艂adnie wiem, co ja robi艂em - zapewni艂 dono艣nym g艂osem. - Nie trzeba mi tego opisywa膰. Pytanie brzmi, czy ty wiesz, co robi艂e艣?
- Oczywi艣cie, 偶e wiem, co robi艂em!
Teraz by艂em ju偶 z艂y. Nie by艂em dzieckiem, kt贸re mo偶na poucza膰! Ale rozpaczliwie chcia艂em odkry膰 sztuczk臋 starca.
- Czy m贸g艂by mi pan powiedzie膰, jak pan wszed艂 na dach? - poprosi艂em grzecznie, t艂umi膮c z艂o艣膰.
Starzec w milczeniu po prostu patrzy艂 na mnie z g贸ry, a偶 poczu艂em dreszcz przebiegaj膮cy po plecach.
- Po drabinie - odpowiedzia艂 w ko艅cu. - Stoi z ty艂u budynku. Potem ignoruj膮c mnie, ponownie skierowa艂 wzrok ku niebu. Poszed艂em szybko na ty艂 budynku. Rzeczywi艣cie, sta艂a tam stara drabina, oparta krzywo o 艣cian臋. Ale szczyt drabiny ko艅czy艂 si臋 przynajmniej p贸艂tora metra przed skrajem dachu. Nawet je艣li starzec pos艂u偶y艂 si臋 ni膮 - co by艂o bardzo w膮tpliwe - nie t艂umaczy艂o to faktu wspi臋cia si臋 tam w par臋 sekund.
Nagle w ciemno艣ci co艣 dotkn臋艂o mojego ramienia. Wystraszony, odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie. Zobaczy艂em jego r臋k臋. W jaki艣 spos贸b starzec zszed艂 z dachu i podszed艂 mnie od ty艂u. Wtedy odgad艂em jedyne mo偶liwe rozwi膮zanie. Mia艂 brata bli藕niaka! Bez w膮tpienia robili sobie zabaw臋 strasz膮c niewinnych go艣ci. Natychmiast mu to zarzuci艂em.
- W porz膮dku, szanowny panie, gdzie tw贸j brat bli藕niak? Nie pozwol臋 robi膰 z siebie durnia.
Zmarszczy艂 lekko brwi, po czym rykn膮艂 艣miechem. Tak! Da艂 si臋 z艂apa膰. Mia艂em racj臋! Nakry艂em go. Ale jego odpowied藕 zupe艂nie zbi艂a mnie z tropu.
- Czy my艣lisz, 偶e gdybym mia艂 brata bli藕niaka, to traci艂bym czas na stanie tutaj i rozmow臋 z 鈥瀌urniem鈥?
Za艣mia艂 si臋 ponownie i odszed艂 w stron臋 gara偶u, pozostawiaj膮c mnie z szeroko otwartymi ustami. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶e ten facet by艂 a偶 tak bezczelny.
Poszed艂em szybko za nim. Wszed艂 do gara偶u i zacz膮艂 majstrowa膰 przy ga藕niku pod mask膮 starego, zielonego Forda pickupa.
- A wi臋c jestem g艂upcem, tak? - powiedzia艂em bardziej wojowniczo, ni偶 zamierza艂em.
- Wszyscy jeste艣my g艂upcami - odpowiedzia艂. - Jednak tylko niewielu o tym wie. Reszta nie jest tego 艣wiadoma. Wydaje si臋, 偶e nale偶ysz do tej drugiej grupy. M贸g艂by艣 mi poda膰 ten ma艂y klucz?
Wr臋czy艂em mu ten przekl臋ty klucz i zacz膮艂em si臋 zbiera膰 do wyj艣cia. Ale przed odej艣ciem musia艂em si臋 dowiedzie膰.
- Prosz臋, powiedz mi, w jaki spos贸b wszed艂e艣 na dach tak szybko. Naprawd臋 jestem ciekaw.
- 艢wiat jest zagadk膮 - powiedzia艂 wr臋czaj膮c mi z powrotem klucz - Nie ma potrzeby doszukiwa膰 si臋 sensu. B臋d臋 teraz potrzebowa艂 m艂otka i 艣rubokr臋tu, s膮 tam - wskaza艂 na p贸艂k臋 wisz膮c膮 za mn膮.
Sfrustrowany, obserwowa艂em go przez chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, jak wyci膮gn膮膰 od niego to, co chcia艂em wiedzie膰. On jednak nie zwraca艂 na mnie uwagi. W ko艅cu zrezygnowa艂em i ruszy艂em w kierunku drzwi.
- Nie odchod藕 - us艂ysza艂em.
Nie prosi艂. Nie rozkazywa艂. By艂o to rzeczowe stwierdzenie. Spojrza艂em na niego. Mia艂 艂agodne oczy.
- Dlaczego mia艂bym zosta膰?
- Mog臋 ci si臋 przyda膰 - powiedzia艂, wyci膮gaj膮c zr臋cznie ga藕nik niczym chirurg podczas transplantacji serca. Po艂o偶y艂 go ostro偶nie i zwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do mnie.
Wpatrywa艂em si臋 w niego.
Trzymaj - powiedzia艂 wr臋czaj膮c mi ga藕nik. - Rozkr臋膰 go i wsad藕 cz臋艣ci do tej puszki, 偶eby namok艂y. Odwr贸ci to twoj膮 uwag臋 od pyta艅.
Moje zak艂opotanie przesz艂o w 艣miech. Ten stary potrafi艂 by膰 impertynencki, ale potrafi艂 te偶 by膰 interesuj膮cy. Zdecydowa艂em, 偶e b臋d臋 uprzejmy.
- Mam na imi臋 Dan - powiedzia艂em wyci膮gaj膮c do niego r臋k臋 i u艣miechaj膮c si臋 nieszczerze. - A jak tobie na imi臋?
W mojej wyci膮gni臋tej d艂oni umie艣ci艂 艣rubokr臋t.
- Moje imi臋 nie ma znaczenia, tak samo jak i twoje. Istotne jest to, co le偶y poza imionami i pytaniami. A wi臋c b臋dziesz potrzebowa艂 艣rubokr臋tu, 偶eby rozebra膰 ten ga藕nik - wskaza艂.
- Nic nie le偶y poza pytaniami - powiedzia艂em. - A jednym z nich jest: w jaki spos贸b wlecia艂e艣 na ten dach?
- Nie wlecia艂em, wskoczy艂em - odpowiedzia艂 z twarz膮 pokerzysty. To 偶adna magiczna sztuczka, wi臋c nie r贸b sobie nadziei. Chocia偶, by膰 mo偶e w twoim przypadku, b臋d臋 musia艂 wykona膰 par臋 bardzo trudnych sztuczek. Wygl膮da na to, 偶e trzeba b臋dzie zmieni膰 os艂a w cz艂owieka.
- Za kogo si臋, do diab艂a, uwa偶asz, m贸wi膮c mi takie rzeczy?
- Jestem wojownikiem! - odpar艂. - Poza tym, to kim jestem zale偶y od tego, kim ty chcia艂by艣, 偶ebym by艂.
- Nie mo偶esz po prostu odpowiedzie膰 na zwyk艂e pytanie? Z nienawi艣ci膮 zaatakowa艂em ga藕nik.
- Zadaj jakie艣, a ja spr贸buj臋 - powiedzia艂 u艣miechaj膮c si臋 niewinnie. 艢rubokr臋t wy艣lizgn膮艂 mi si臋 z r臋ki kalecz膮c palec.
- Do diab艂a! - wrzasn膮艂em i poszed艂em przemy膰 ran臋 nad zlewem.
Starzec wr臋czy艂 mi opatrunek. Postanowi艂em by膰 cierpliwy.
- A wi臋c w porz膮dku. Oto proste pytanie: Jak mo偶esz mi si臋 przyda膰?
- Ju偶 ci si臋 przyda艂em - odpowiedzia艂, wskazuj膮c banda偶 na moim palcu.
Mia艂em tego dosy膰.
- S艂uchaj, nie mam zamiaru traci膰 tu wi臋cej czasu. Musz臋 troch臋 pospa膰.
Od艂o偶y艂em ga藕nik szykuj膮c si臋 do wyj艣cia.
- Sk膮d wiesz, 偶e nie spa艂e艣 przez ca艂e swoje 偶ycie? Sk膮d wiesz, 偶e teraz nie 艣pisz? - zacz膮艂 z b艂yskiem w oku.
- Jak wolisz - by艂em zbyt zm臋czony, aby si臋 sprzecza膰. - Jeszcze tylko jedna sprawa, zanim odejd臋. Czy powiesz mi, jak dokona艂e艣 tej swojej sztuczki?
Podszed艂 do mnie i mocno u艣cisn膮艂 mi r臋k臋.
- Jutro, Dan, jutro.
U艣miechn膮艂 si臋 ciep艂o i natychmiast ca艂y m贸j l臋k i zak艂opotanie znikn臋艂y. Poczu艂em mrowienie w ramieniu, w barku, a potem w ca艂ym ciele.
- Mi艂o by艂o znowu ciebie zobaczy膰 - doda艂.
- Co masz na my艣li m贸wi膮c 鈥瀦nowu鈥 - zacz膮艂em i po艂apa艂em si臋. - Wiem, jutro, jutro.
Obaj roze艣miali艣my si臋. Podszed艂em do drzwi i zatrzyma艂em si臋. Spojrza艂em na niego.
- Do widzenia, Sokratesie - powiedzia艂em.
Spojrza艂 na mnie zdziwiony i dobrodusznie wzruszy艂 ramionami. My艣l臋, 偶e spodoba艂o mu si臋 to imi臋. Wyszed艂em, nie m贸wi膮c ju偶 ani s艂owa.
Przespa艂em wyk艂ad o 贸smej rano. Ale na popo艂udniowym treningu by艂em ju偶 ca艂kiem rozbudzony i gotowy do pracy.
Razem z Rickiem, Sidem i innymi kolegami z grupy, przebiegli艣my schody w g贸r臋 i w d贸艂, a potem spoceni i zdyszani, le偶eli艣my na pod艂odze, rozci膮gaj膮c mi臋艣nie n贸g, bark贸w i plec贸w. Zazwyczaj nie rozmawia艂em podczas tego rytua艂u, ale dzi艣 mia艂em ochot臋 opowiedzie膰 im o tym, co zdarzy艂o si臋 zesz艂ej nocy.
- Wczoraj w nocy na stacji benzynowej spotka艂em niezwyk艂ego faceta.
I tylko tyle potrafi艂em powiedzie膰.
Moi przyjaciele byli bardziej zaj臋ci b贸lem n贸g przy rozci膮ganiu, ni偶 s艂uchaniem moich historyjek.
Rozgrzali艣my si臋 szybko robi膮c kilka pompek w staniu na r臋kach, troch臋 przysiad贸w i podci膮gni臋膰 n贸g, po czym zacz臋li艣my sesj臋 akrobatyczn膮. Przez ca艂y czas, gdy raz za razem 艣miga艂em w powietrzu, robi艂em obroty na wysokim dr膮偶ku, przemachy no偶ycowe na koniu z 艂臋kami i gdy zmaga艂em si臋 z now膮, m臋cz膮c膮 seri膮 膰wicze艅 na k贸艂kach, my艣la艂em o tajemniczych wyczynach cz艂owieka, kt贸rego nazwa艂em 鈥濻okratesem鈥. Moje zranione uczucia sprawia艂y, 偶e odsuwa艂em my艣li o nim, jednak potrzeba odkrycia kim by艂 ten zagadkowy osobnik by艂a silniejsza.
Po kolacji szybko przejrza艂em tematy z historii i psychologii, napisa艂em na brudno prac臋 z angielskiego i wybieg艂em z mieszkania. By艂a dwudziesta trzecia. W miar臋 jak zbli偶a艂em si臋 do stacji, zacz臋艂y ogarnia膰 mnie w膮tpliwo艣ci. Czy on naprawd臋 chcia艂 si臋 znowu ze mn膮 spotka膰? Co m贸g艂bym powiedzie膰, 偶eby mu zaimponowa膰 i przedstawi膰 si臋 jako kto艣 bardzo inteligentny?
By艂 na miejscu. Sta艂 w drzwiach. Uk艂oni艂 si臋 i ruchem r臋ki zaprosi艂 mnie do kantoru.
- Zdejmij, prosz臋, buty. To taki m贸j zwyczaj.
Usiad艂em na sofie i postawi艂em buty w pobli偶u, na wypadek gdybym chcia艂 si臋 szybko wynie艣膰. Wci膮偶 nie ufa艂em temu tajemniczemu obcemu.
Na zewn膮trz zaczyna艂o pada膰. Kolorowe i ciep艂e wn臋trze przyjemnie kontrastowa艂o z ciemno艣ci膮 nocy i ponurymi chmurami. Poczu艂em si臋 swobodnie.
- Wiesz, Sokratesie, mam wra偶enie jakbym spotka艂 ci臋 ju偶 wcze艣niej - powiedzia艂em odchylaj膮c si臋 do ty艂u.
- Spotka艂e艣 - odpowiedzia艂, ponownie otwieraj膮c w moim umy艣le drzwi, za kt贸rymi sny i rzeczywisto艣膰 stawa艂y si臋 jednym. Zamy艣li艂em si臋.
- Och, Sokratesie, miewam taki sen, w kt贸rym si臋 pojawiasz. Obserwowa艂em go uwa偶nie, ale jego twarz nie zdradza艂a niczego szczeg贸lnego.
- Bywam w snach wielu ludzi, tak zreszt膮, jak i ty. Opowiedz mi o swoim 艣nie - u艣miechn膮艂 si臋.
- Opowiedzia艂em mu ze szczeg贸艂ami wszystko, co pami臋ta艂em. Kiedy przera偶aj膮ce sceny pojawi艂y si臋 w moim umy艣le, pok贸j jakby pociemnia艂, a znany mi 艣wiat zacz膮艂 si臋 oddala膰.
- Tak, to bardzo dobry sen - powiedzia艂, kiedy sko艅czy艂em.
Zanim zd膮偶y艂em spyta膰, co mia艂 na my艣li, dwukrotnie zadzwoni艂 dzwonek. Sokrates w艂o偶y艂 poncho i wyszed艂 na zewn膮trz, w mokr膮 noc. Obserwowa艂em go wygl膮daj膮c przez okno.
Panowa艂 du偶y ruch - gor膮czka pi膮tkowego wieczoru. Wszystkim si臋 spieszy艂o. Klienci podje偶d偶ali jeden za drugim. Czu艂em si臋 g艂upio siedz膮c tak bezczynnie, wi臋c wyszed艂em, 偶eby mu pom贸c, ale on zdawa艂 si臋 mnie nie zauwa偶a膰.
Powita艂a mnie nie ko艅cz膮ca si臋 kolejka samochod贸w: dwukolorowych, czerwonych, zielonych, czarnych, kabriolet贸w, furgonetek i woz贸w sportowych. Nastroje klient贸w by艂y tak r贸偶ne, jak ich samochody. Chyba tylko jedna lub dwie osoby zna艂y Sokratesa, ale wielu ludzi zerka艂o na niego powt贸rnie, jakby zauwa偶aj膮c w nim co艣 dziwnego, ale trudnego do okre艣lenia.
Obs艂ugiwali艣my klient贸w. Niekt贸rzy z nich byli skorzy do zabawy, 艣miali si臋 g艂o艣no i puszczali radio na ca艂y regulator. Sokrates 艣mia艂 si臋 razem z nimi. Paru ponurych klient贸w by艂o szczeg贸lnie niesympatycznych, lecz Sokrates traktowa艂 wszystkich jednakowo uprzejmie - jak gdyby ka偶dy by艂 jego osobistym go艣ciem.
Po p贸艂nocy klienci pojawiali si臋 rzadziej. Po godzinach wype艂nionych ochryp艂ymi g艂osami, ha艂asem i ruchem, zimne powietrze wydawa艂o si臋 trwa膰 w nienaturalnym bezruchu. Gdy weszli艣my do kantoru, Sokrates podzi臋kowa艂 mi za pomoc. Wzruszy艂em ramionami, ale by艂o mi mi艂o, 偶e to zauwa偶y艂. Pierwszy raz od d艂ugiego czasu komu艣 pomog艂em.
Kiedy znale藕li艣my si臋 w ciep艂ym kantorze, przypomnia艂em sobie nasz膮 niedoko艅czon膮 rozmow臋. Gdy tylko opad艂em na sof臋, zacz膮艂em m贸wi膰.
- Sokratesie, mam par臋 pyta艅.
Wzni贸s艂 r臋ce w ge艣cie modlitwy, patrz膮c w kierunku sufitu, jakby prosz膮c o boskie przewodnictwo lub anielsk膮 cierpliwo艣膰.
- Jakie - westchn膮艂 - s膮 te twoje pytania?
- Dobrze. Nadal chc臋 wiedzie膰 jak przenios艂e艣 si臋 wtedy na dach i dlaczego powiedzia艂e艣: 鈥濵i艂o mi znowu ciebie widzie膰.鈥 Chc臋 te偶 wiedzie膰, co mog臋 zrobi膰 dla ciebie i w czym ty mo偶esz mi by膰 pomocny. I chc臋 wiedzie膰 ile masz lat.
- Zacznijmy wi臋c od najprostszego. Mam dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 lat wed艂ug twojego czasu.
Nie mia艂 dziewi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu lat. Mo偶e pi臋膰dziesi膮t sze艣膰, a co najwy偶ej sze艣膰dziesi膮t sze艣膰. Siedemdziesi膮t sze艣膰, to jeszcze mo偶liwe, cho膰 by艂oby zdumiewaj膮ce. Ale dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰? K艂ama艂 - ale po co mia艂by to robi膰? Musia艂em si臋 te偶 czego艣 dowiedzie膰 o tej drugiej sprawie, kt贸ra mu si臋 wymkn臋艂a.
- Sokratesie, co masz na my艣li m贸wi膮c 鈥瀟wojego czasu鈥? 呕yjesz w Czasie Wschodnim, a mo偶e jeste艣 - 偶artowa艂em s艂abo - z kosmosu?
- Czy偶 ka偶dy z nas nie jest stamt膮d? - odpowiedzia艂 pytaniem. Ju偶 wcze艣niej zacz膮艂em bra膰 pod uwag臋 tak膮 mo偶liwo艣膰.
- Nadal jednak chcia艂bym wiedzie膰, co mo偶emy dla siebie nawzajem zrobi膰.
- Po prostu: ja nie mam nic przeciwko temu, aby mie膰 ostatniego ju偶 ucznia, a tobie, rzecz jasna, przyda艂by si臋 nauczyciel.
- Mam dosy膰 nauczycieli - powiedzia艂em chyba zbyt szybko.
- Och, naprawd臋? - przerwa艂. - To, czy masz odpowiedniego nauczyciela, czy te偶 nie, zale偶y od tego, czego chcesz si臋 nauczy膰. - Sokrates wsta艂 lekko z krzes艂a i podszed艂 do drzwi. - Chod藕 ze mn膮. Chc臋 ci co艣 pokaza膰.
Podeszli艣my do miejsca, sk膮d mogli艣my spojrze膰 w d贸艂 alei na migocz膮c膮 neonami dzielnic臋 handlow膮, i dalej, na 艣wiat艂a San Francisco.
- Ten 艣wiat - powiedzia艂 Sokrates przesuwaj膮c r臋k膮 wzd艂u偶 horyzontu - jest szko艂膮, Dan. 呕ycie jest jedynym prawdziwym nauczycielem. Oferuje wiele do艣wiadcze艅, lecz gdyby samo do艣wiadczenie przynosi艂o m膮dro艣膰 i spe艂nienie, wtedy wszyscy starsi ludzie byliby szcz臋艣liwymi, o艣wieconymi mistrzami. Tymczasem lekcje do艣wiadczenia s膮 ukryte. Mog臋 pom贸c ci uczy膰 si臋 z do艣wiadcze艅, aby艣 m贸g艂 ujrze膰 艣wiat wyra藕nie. Jasno艣膰 jest czym艣, czego w艂a艣nie teraz rozpaczliwie potrzebujesz. Twoja intuicja m贸wi ci, 偶e to prawda, ale tw贸j umys艂 si臋 buntuje. Do艣wiadczy艂e艣 wiele, ale nauczy艂e艣 si臋 ma艂o.
- Nie wiem, czy tak jest, Sokratesie, to znaczy, nie posuwa艂bym si臋 a偶 tak daleko.
- Nie, Dan, nie wiesz jeszcze o tym, ale b臋dziesz wiedzia艂. I zajdziesz daleko, a nawet jeszcze dalej. Zapewniam ci臋.
Wr贸cili艣my do kantoru w chwili, gdy podjecha艂a l艣ni膮ca, czerwona toyota. Sokrates podj膮艂 rozmow臋 otwieraj膮c zbiornik paliwa.
- Jak wi臋kszo艣膰 ludzi nauczy艂e艣 si臋 zbiera膰 informacje spoza siebie, z ksi膮偶ek, gazet, od ekspert贸w - wetkn膮艂 dysz臋 w臋偶a do zbiornika. - Tak jak ten samoch贸d, otwierasz si臋 i pozwalasz faktom wlewa膰 si臋. Czasami informacja jest wysoko, a czasem niskooktanowa. Nabywasz swoj膮 wiedz臋 po aktualnej cenie, tak jak kupujesz benzyn臋.
- Hej, dzi臋ki za przypomnienie. Termin zap艂aty za nast臋pny semestr mija za dwa dni!
Sokrates tylko kiwn膮艂 g艂ow膮 i dalej nape艂nia艂 paliwem zbiornik samochodu klienta. Cho膰 zbiornik by艂 ju偶 nape艂niony, Sokrates nadal pompowa艂 benzyn臋, a偶 paliwo zacz臋艂o przelewa膰 si臋 i wycieka膰 na ziemi臋. Struga benzyny pop艂yn臋艂a wzd艂u偶 chodnika.
- Sokratesie! Zbiornik jest pe艂en. Uwa偶aj co robisz!
Nie zwracaj膮c na mnie uwagi, pozwoli艂 benzynie p艂yn膮膰.
- Dan, przepe艂niasz si臋 informacjami tak samo jak ten zbiornik - m贸wi艂. - Jeste艣 pe艂en bezu偶ytecznej wiedzy. Masz w sobie wiele fakt贸w i opinii, jednak偶e o sobie samym wiesz ma艂o. Zanim zaczniesz si臋 uczy膰, b臋dziesz musia艂 najpierw opr贸偶ni膰 sw贸j zbiornik.
U艣miechn膮艂 si臋 do mnie, mrugn膮艂 i wy艂膮czy艂 pomp臋.
- M贸g艂by艣 posprz膮ta膰 ten ba艂agan? - zapyta艂.
Odnios艂em wra偶enie, 偶e mia艂 na my艣li co艣 wi臋cej ni偶 rozlan膮 benzyn臋. Po艣piesznie zmy艂em chodnik wod膮. Sokrates wzi膮艂 od kierowcy pieni膮dze i z u艣miechem wyda艂 mu reszt臋. Wr贸cili艣my do kantoru i rozsiedli艣my si臋 wygodnie.
- Co zamierzasz robi膰? Chcesz nape艂nia膰 mnie swoimi faktami? - naje偶y艂em si臋.
- Nie, nie zamierzam obci膮偶a膰 ci臋 jeszcze wi臋ksz膮 ilo艣ci膮 fakt贸w. Zamierzam pokaza膰 ci 鈥瀖膮dro艣膰 cia艂a鈥. Wszystko to, czego mo偶esz kiedykolwiek potrzebowa膰, jest w tobie. Tajemnice wszech艣wiata odci艣ni臋te s膮 w kom贸rkach twojego cia艂a. Ale ty nie dozna艂e艣 takiej wewn臋trznej wizji - nie wiesz, jak s艂ucha膰 w艂asnego cia艂a. Uciekasz si臋 jedynie do czytania ksi膮偶ek i s艂uchania ekspert贸w, i masz nadziej臋, 偶e maj膮 racj臋. Kiedy poznasz m膮dro艣膰 cia艂a, b臋dziesz Nauczycielem po艣r贸d nauczycieli.
Z trudem powstrzymywa艂em z艂o艣liwy u艣mieszek. Ten pracownik stacji benzynowej oskar偶a艂 moich profesor贸w o ignorancj臋 i sugerowa艂, 偶e moja akademicka edukacja nie ma sensu!
- Och, jasne, Sokratesie, wiem o co ci chodzi, z t膮 鈥瀖膮dro艣ci膮 cia艂a鈥, ale nie kupuj臋 tego.
- Rozumiesz wiele rzeczy - powoli pokr臋ci艂 g艂ow膮 - ale praktycznie nie u艣wiadamiasz sobie niczego.
- A to co ma znaczy膰?
- Rozumienie jest jednop艂aszczyznowe. Jest to pojmowanie intelektem. Prowadzi do wiedzy, jak膮 teraz posiadasz. Z kolei u艣wiadamianie sobie jest tr贸j p艂aszczyzn owe. Jest r贸wnoczesnym zrozumieniem 鈥瀋a艂ym cia艂em鈥 - g艂ow膮, sercem i zmys艂ami. Zdobywa si臋 je tylko poprzez czyste do艣wiadczenie.
- Nadal nie wiem o co ci chodzi.
- Pami臋tasz kiedy po raz pierwszy nauczy艂e艣 si臋 prowadzi膰 samoch贸d? Przedtem, gdy by艂e艣 pasa偶erem, jedynie rozumia艂e艣 jak si臋 prowadzi samoch贸d. Ale u艣wiadomi艂e艣 to sobie dopiero wtedy, kiedy zrobi艂e艣 to po raz pierwszy.
- Zgadza si臋! - powiedzia艂em - Pami臋tam to uczucie. A wi臋c o to ci chodzi!
- W艂a艣nie! Ten przyk艂ad idealnie opisuje do艣wiadczenie u艣wiadomienia sobie czego艣. Pewnego dnia powiesz to samo o swoim 偶yciu.
Przez moment siedzia艂em cicho.
- Nadal mi nie wyja艣ni艂e艣 co to jest ta 鈥瀖膮dro艣膰 cia艂a鈥 - paln膮艂em.
- Cho膰 ze mn膮 - skin膮艂 na mnie Sokrates zmierzaj膮c w kierunku drzwi z napisem 鈥濸omieszczenie prywatne鈥.
Wewn膮trz panowa艂a ca艂kowita ciemno艣膰. Nieco si臋 przestraszy艂em, lecz po chwili l臋k ust膮pi艂 miejsca ciekawo艣ci. Mia艂em pozna膰 pierwszy prawdziwy sekret: m膮dro艣膰 cia艂a.
Rozb艂ys艂o 艣wiat艂o. Byli艣my w toalecie, a Sokrates sika艂 g艂o艣no do muszli klozetowej.
- To - powiedzia艂 dumnie - jest m膮dro艣膰 cia艂a.
Jego 艣miech odbija艂 si臋 echem od wy艂o偶onych kafelkami 艣cian. Wyszed艂em, usiad艂em na sofie i wlepi艂em wzrok w dywan.
- Sokratesie, ci膮gle chc臋 wiedzie膰... - zacz膮艂em m贸wi膰, gdy wr贸ci艂 z 艂azienki.
- Je偶eli zamierzasz nazywa膰 mnie Sokratesem - przerwa艂 - to przynajmniej uszanuj to imi臋, pozw贸l czasem mi zadawa膰 pytania i odpowiedz na nie. Co ty na to?
- W porz膮dku! - odpowiedzia艂em - Zada艂e艣 w艂a艣nie pytanie, a ja na nie odpowiedzia艂em. Teraz moja kolej. Chc臋 wiedzie膰, co to za trik owo latanie zesz艂ej nocy...
- Uparciuch z ciebie, co?
- Zgadza si臋. Bez uporu nie by艂bym dzisiaj tu, gdzie jestem. To kolejne pytanie, na kt贸re dosta艂e艣 prost膮 odpowied藕. Czy teraz mo偶emy zaj膮膰 si臋 moimi pytaniami?
- A gdzie w艂a艣ciwie jeste艣 dzisiaj, teraz? - zapyta艂 ignoruj膮c mnie.
Z ochot膮 zacz膮艂em mu opowiada膰 o sobie. Jednak zauwa偶y艂em, 偶e znowu odszed艂em od interesuj膮cych mnie pyta艅. Mimo to, opowiedzia艂em o swojej dalszej i bli偶szej przesz艂o艣ci i o moich niewyt艂umaczalnych depresjach. S艂ucha艂 cierpliwie, w skupieniu, jakby mia艂 do dyspozycji bezmiar wolnego czasu. Zanim sko艅czy艂em, min臋艂o par臋 godzin.
- Bardzo dobrze - powiedzia艂. - Ale nadal nie odpowiedzia艂e艣 mi gdzie jeste艣.
- Owszem, powiedzia艂em, pami臋tasz? Powiedzia艂em ci, jak doszed艂em do miejsca, w kt贸rym dzisiaj jestem: ci臋偶k膮 prac膮.
- Gdzie jeste艣?
- Co znaczy, gdzie jestem?
- Gdzie jeste艣? - powt贸rzy艂 艂agodnie.
- Tutaj.
- Gdzie jest tutaj?
- W tym kantorze, na tej stacji benzynowej! - zaczyna艂a mnie niecierpliwi膰 ta zabawa.
- Gdzie jest ta stacja?
- W Berkeley.
- Gdzie jest Berkeley?
- W Kalifornii.
- Gdzie jest Kalifornia?
- W Stanach Zjednoczonych.
- Gdzie s膮 Stany Zjednoczone?
- Na jednym z kontynent贸w p贸艂kuli zachodniej. Sokrates, ja...
- Gdzie s膮 kontynenty?
- Na Ziemi - westchn膮艂em. - Sko艅czy艂e艣?
- Gdzie jest Ziemia?
- W Systemie S艂onecznym. Trzecia planeta od S艂o艅ca. S艂o艅ce jest ma艂膮 gwiazd膮 w galaktyce zwanej Drog膮 Mleczn膮, zgadza si臋?
- Gdzie jest Droga Mleczna?
- O, bracie - westchn膮艂em niecierpliwie, wznosz膮c oczy ku niebu. - We Wszech艣wiecie.
Usiad艂em g艂臋biej i skrzy偶owa艂em r臋ce na piersiach na znak, 偶e sko艅czy艂em.
- A gdzie - Sokrates u艣miechn膮艂 si臋 - jest Wszech艣wiat?
- Wszech艣wiat jest, hm, s膮 teorie o tym, jak jest zbudowany...
- Nie o to pyta艂em. Gdzie on jest?
- Nie wiem. Jak mam ci na to odpowiedzie膰?
- I o to chodzi. Nie potrafisz odpowiedzie膰 na to pytanie i nigdy nie b臋dziesz potrafi艂. Tego nie mo偶na wiedzie膰. Nie masz poj臋cia, gdzie jest Wszech艣wiat, a tym samym nie wiesz, gdzie jeste艣. W rzeczywisto艣ci nie wiesz, gdzie jest cokolwiek, ani te偶 nie wiesz, co czym jest lub sk膮d si臋 wzi臋艂o. To tajemnica. Moja ignorancja, Dan, bazuje na zrozumieniu tego faktu. Natomiast twoje rozumienie bazuje na ignorancji. Ja jestem durniem z poczuciem humoru, ty jeste艣 powa偶nym os艂em.
- S艂uchaj - powiedzia艂em - s膮 pewne rzeczy, kt贸re powiniene艣 o mnie wiedzie膰. Po pierwsze: jestem ju偶 w pewnym sensie wojownikiem. Jestem, mianowicie, cholernie dobrym gimnastykiem.
Aby podkre艣li膰 to, co w艂a艣nie powiedzia艂em i pokaza膰 mu, 偶e potrafi臋 by膰 spontaniczny, zerwa艂em si臋 z sofy i wykona艂em salto w ty艂 z pozycji stoj膮cej, z wdzi臋kiem l膮duj膮c na dywanie.
- Hej! - powiedzia艂 - to wspania艂e. Zr贸b to jeszcze raz!
- Dobra. To nie jest a偶 takie nadzwyczajne. W艂a艣ciwie to dla mnie drobnostka.
Stara艂em si臋 jak mog艂em, 偶eby to nie brzmia艂o protekcjonalnie, ale nie by艂em w stanie powstrzyma膰 dumnego u艣miechu. Przywyk艂em do pokazywania podobnych sztuczek dzieciakom na pla偶y i w parku. One te偶 zawsze chcia艂y widzie膰 to jeszcze raz.
- W porz膮dku, Sokratesie, patrz uwa偶nie.
Poderwa艂em cia艂o w g贸r臋 i mia艂em w艂a艣nie wykona膰 obr贸t, kiedy kto艣 lub co艣 podrzuci艂o mnie w powietrze. Wyl膮dowa艂em biodrem na sofie. Meksyka艅ski koc le偶膮cy na oparciu sofy zawin膮艂 si臋 wok贸艂 mnie i zakry艂 ca艂kowicie. Szybko wystawi艂em spod niego g艂ow臋 i spojrza艂em na Sokratesa. Nadal siedzia艂 na swoim krze艣le w przeciwleg艂ym rogu pokoju, cztery metry ode mnie i u艣miecha艂 si臋 figlarnie.
- Jak to zrobi艂e艣? - by艂em zupe艂nie zmieszany, a on patrzy艂 na mnie niewinnym wzrokiem.
- Podoba艂 ci si臋 lot? - zapyta艂. - Chcesz to zobaczy膰 jeszcze raz? - doda艂. - Chyba nie martwi ci臋 ten ma艂y po艣lizg, Dan? Nawet taki wielki wojownik jak ty mo偶e czasem zosta膰 o艣mieszony.
Wsta艂em oszo艂omiony i poprawi艂em koc uk艂adaj膮c go po staremu. Musia艂em zrobi膰 co艣 z r臋koma. Potrzebowa艂em czasu na zastanowienie. Jak on to zrobi艂? Kolejne pytanie, kt贸re pozostanie bez odpowiedzi.
Sokrates wyszed艂 cicho, by zatankowa膰 p贸艂ci臋偶ar贸wk臋 pe艂n膮 domowego dobytku. Kolejny podr贸偶nik, kt贸remu ten cz艂owiek doda otuchy w jego w臋dr贸wce, pomy艣la艂em. Potem zamkn膮艂em oczy i rozwa偶a艂em wyczyny Sokratesa, kt贸re z pozoru zaprzecza艂y prawom natury, a przynajmniej zdrowemu rozs膮dkowi.
- Mia艂by艣 ochot臋 pozna膰 par臋 tajemnic? - Nawet nie us艂ysza艂em jak wszed艂. Siedzia艂 ze skrzy偶owanymi nogami na swoim krze艣le.
Ja r贸wnie偶 skrzy偶owa艂em nogi i pochyli艂em si臋 do przodu, pragn膮c us艂ysze膰 co艣 jeszcze. 殴le oceniwszy mi臋kko艣膰 sofy wychyli艂em si臋 troch臋 za bardzo i straci艂em r贸wnowag臋. Zanim zdo艂a艂em uwolni膰 nogi, le偶a艂em jak d艂ugi na dywanie.
Sokrates wybuchn膮艂 艣miechem. Wsta艂em szybko i usiad艂em sztywno. Za to on na widok mojej kamiennej twarzy nie posiada艂 si臋 z rado艣ci. Przyzwyczajony raczej do aplauzu ni偶 wy艣miewania, czuj膮c wstyd i w艣ciek艂o艣膰, zerwa艂em si臋 na r贸wne nogi. Sokrates momentalnie spowa偶nia艂. Jego twarz i g艂os tchn臋艂y autorytetem.
- Siadaj - rozkaza艂 wskazuj膮c na sof臋. Usiad艂em. - Pyta艂em ci臋, czy chcesz pozna膰 pewn膮 tajemnic臋.
- Chc臋 - t臋 o dachach.
- Ty wybierasz czy chcesz pozna膰 tajemnic臋, czy te偶 nie. Ja wybieram, co to za tajemnica.
- Dlaczego zawsze mam stosowa膰 si臋 do twoich regu艂?
- Bo to moja stacja - powiedzia艂 Sokrates przesadnie opryskliwie, prawdopodobnie nadal pokpiwaj膮c sobie ze mnie. - Teraz uwa偶aj. A nawiasem m贸wi膮c, czy siedzisz wygodnie i, hm... stabilnie? - mrugn膮艂 do mnie.
Zacisn膮艂em tylko z臋by.
- Dan, s膮 miejsca, kt贸re chcia艂bym ci pokaza膰 i historie, kt贸re chcia艂bym opowiedzie膰. Mam tajemnice do ujawnienia. Ale zanim zaczniemy t臋 podr贸偶 razem, musisz zrozumie膰, 偶e warto艣膰 tajemnicy le偶y nie w tym, co wiesz, ale w tym, co z tym zrobisz.
Wzi膮艂 z p贸艂ki stary s艂ownik i trzyma艂 go przed sob膮 w powietrzu.
- U偶ywaj wiedzy jakiej tylko chcesz, ale dostrzegaj jej ograniczenia. Sama wiedza nie wystarcza - nie ma w niej serca. 呕adna ilo艣膰 wiedzy nigdy nie nakarmi, nie nasyci twojego ducha. Nie przyniesie ci najwy偶szego szcz臋艣cia ani spokoju. 呕ycie wymaga czego艣 wi臋cej ni偶 tylko samej wiedzy - wymaga intensywnych uczu膰 i ci膮g艂ej energii. By wiedza o偶y艂a, trzeba w艂a艣ciwego dzia艂ania.
- Wiem o tym, Sokratesie.
- To jest w艂a艣nie tw贸j problem - wiesz, ale nie dzia艂asz. Nie jeste艣 wojownikiem.
- Sokratesie, po prostu nie mog臋 w to uwierzy膰. Wiem, 偶e gdy rzeczywi艣cie ro艣nie napi臋cie, potrafi臋 czasami dzia艂a膰 jak wojownik - powiniene艣 zobaczy膰 mnie na sali gimnastycznej!
- Przyznaj臋, by膰 mo偶e rzeczywi艣cie czasami osi膮gasz stan umys艂u wojownika - jeste艣 wtedy zdecydowany, gi臋tki, pewny i wolny od w膮tpliwo艣ci. Potrafisz uczyni膰 cia艂o cia艂em wojownika: gibkim, pr臋偶nym, wra偶liwym, wype艂nionym energi膮. W rzadkich momentach mo偶esz nawet mie膰 serce wojownika, kochaj膮c wszystko i wszystkich, kt贸rzy pojawi膮 si臋 przy tobie. Ale te cechy s膮 w tobie podzielone. Brak ci integracji. Moim zadaniem jest posk艂ada膰 ci臋 od nowa.
- Sokratesie, zaczekaj chwilk臋, do cholery. Cho膰 nie w膮tpi臋, 偶e posiadasz jakie艣 niezwyk艂e talenty i lubisz otacza膰 si臋 aur膮 tajemniczo艣ci, nie widz臋 w jaki spos贸b ty mia艂by艣 niby posk艂ada膰 mnie z powrotem. Sp贸jrzmy na sytuacj臋: Ja jestem studentem uniwersytetu, a ty - mechanikiem samochodowym. Ja jestem mistrzem 艣wiata, ty - majstrujesz w gara偶u, robisz herbat臋 i czekasz, a偶 przyjdzie jaki艣 biedny dure艅, kt贸rego m贸g艂by艣 nastraszy膰. Mo偶e to ja m贸g艂bym pom贸c tobie posk艂ada膰 si臋 od nowa.
Nie za bardzo wiedzia艂em, co m贸wi臋, ale czu艂em si臋 dobrze.
Sokrates 艣mia艂 si臋 tylko i potrz膮sa艂 g艂ow膮, jakby nie ca艂kiem wierzy艂 w to, co m贸wi臋. Potem podszed艂 do mnie i ukl臋kn膮艂 przede mn膮.
- Ty chcesz posk艂ada膰 mnie od nowa? - zapyta艂. - By膰 mo偶e pewnego dnia b臋dziesz mia艂 t臋 szans臋. Ale na razie, powiniene艣 zrozumie膰 r贸偶nic臋 pomi臋dzy nami. - Szturchn膮艂 mnie w 偶ebra, potem szturchn膮艂 mnie jeszcze raz i jeszcze, m贸wi膮c: - Wojownik dzia艂a...
- Do diab艂a, przesta艅! - wrzasn膮艂em. - Dzia艂asz mi na nerwy!
- ...a g艂upiec tylko reaguje.
- Wi臋c dobrze. Czego oczekujesz?
- Szturcham ciebie, a ty si臋 irytujesz. Obra偶am ci臋, a ty unosisz si臋 dum膮 i reagujesz gniewem. Ja 艣lizgam si臋 na sk贸rce od banana, a...
Zrobi艂 dwa kroki do ty艂u i po艣lizgn膮艂 si臋 l膮duj膮c z 艂oskotem na dywanie. Nie mog膮c si臋 powstrzyma膰, rykn膮艂em 艣miechem. Usiad艂 na pod艂odze i zwr贸ci艂 si臋 w moj膮 stron臋.
- Twoje uczucia i reakcje, Dan - doda艂 na koniec - s膮 automatyczne i 艂atwe do przewidzenia. Moje takie nie s膮. Ja swoje 偶ycie tworz臋 spontanicznie, twoje 偶ycie jest uwarunkowane twoj膮 przesz艂o艣ci膮.
- Sk膮d mo偶esz wiedzie膰 a偶 tyle o mnie, o mojej przesz艂o艣ci?
- Poniewa偶 obserwuj臋 ci臋 od lat.
- Pewnie, 偶e tak - powiedzia艂em, czekaj膮c na 偶art. 呕art nie nast膮pi艂.
Zrobi艂o si臋 p贸藕no, a ja mia艂em tak wiele do przemy艣lenia. Czu艂em, 偶e to nowe wyzwanie przyt艂acza mnie. Nie by艂em pewien, czy mu podo艂am. Sokrates wszed艂, wytar艂 r臋ce i nape艂ni艂 sw贸j kubek wod膮 mineraln膮.
- Musz臋 ju偶 i艣膰 - powiedzia艂em, kiedy powoli pi艂. - Jest p贸藕no, a musz臋 jeszcze przygotowa膰 si臋 do wa偶nych zaj臋膰.
Sokrates milcza艂. Wsta艂em i za艂o偶y艂em kurtk臋. Dopiero gdy by艂em ju偶 przy drzwiach, przem贸wi艂 powoli i uwa偶nie. Ka偶de s艂owo by艂o jak delikatne uderzenie w policzek.
- Je偶eli chcesz mie膰 cho膰 szans臋, by zosta膰 wojownikiem, to lepiej raz jeszcze rozwa偶 swoje 鈥瀢a偶no艣ci鈥. W tym momencie masz inteligencj臋 os艂a. Tw贸j duch to kupa sentymentalnych bzdur. Rzeczywi艣cie, masz mn贸stwo wa偶nej pracy do zrobienia, ale w innej klasie ni偶 to sobie wyobra偶asz.
Wbi艂em wzrok w pod艂og臋. Potem przelotnie spojrza艂em na jego twarz, ale nie by艂em w stanie popatrze膰 mu prosto w oczy. Odwr贸ci艂em g艂ow臋.
- Aby prze偶y膰 lekcje, kt贸re ci臋 czekaj膮 - kontynuowa艂 - b臋dziesz potrzebowa艂 o wiele wi臋cej energii ni偶 kiedykolwiek wcze艣niej. Musisz oczy艣ci膰 cia艂o z napi臋cia, uwolni膰 umys艂 z zasta艂ej wiedzy i otworzy膰 serce na energie prawdziwych uczu膰.
- Sokratesie, pozw贸l 偶e przedstawi臋 ci m贸j rozk艂ad zaj臋膰. Chc臋 aby艣 zrozumia艂, jak bardzo jestem zaj臋ty. Chcia艂bym odwiedza膰 ci臋 cz臋sto, ale mam tak ma艂o wolnego czasu.
Popatrzy艂 na mnie smutnym wzrokiem.
- Masz nawet mniej czasu ni偶 m贸g艂by艣 to sobie wyobrazi膰.
- Co masz na my艣li? - a偶 mi zapar艂o dech w piersiach.
- To nie ma teraz znaczenia - powiedzia艂. - M贸w dalej.
- Dobra, mam swoje cele. Chc臋 by膰 mistrzem w gimnastyce. Chc臋, 偶eby m贸j zesp贸艂 zdoby艂 mistrzostwo kraju. Chc臋 sko艅czy膰 szko艂臋 z dobrymi wynikami, a to oznacza du偶o ksi膮偶ek, kt贸re trzeba przeczyta膰 i r贸wnie du偶o prac, kt贸re trzeba napisa膰. A ty w zamian za to oferujesz mi przesiadywanie przez p贸艂 nocy na stacji benzynowej i s艂uchanie - mam nadziej臋, 偶e si臋 nie obrazisz - bardzo dziwnego faceta, kt贸ry usi艂uje wci膮gn膮膰 mnie w sw贸j 艣wiat fantazji. To szale艅stwo!
- Tak - u艣miechn膮艂 si臋 smutno. - To szale艅stwo.
Sokrates usiad艂 g艂臋boko w swoim krze艣le i spu艣ci艂 wzrok. M贸j umys艂 sprzeciwia艂 si臋 tej grze. Oburza艂a mnie jego poza bezradnego starca, a jednocze艣nie moje serce lgn臋艂o do tego starego ekscentryka, kt贸ry twierdzi艂, 偶e jest jakim艣 tam 鈥瀢ojownikiem鈥. Zdj膮艂em kurtk臋, 艣ci膮gn膮艂em buty i znowu usiad艂em. Przypomnia艂a mi si臋 historia, kt贸r膮 us艂ysza艂em kiedy艣 od mojego dziadka:
W zamku na wysokim wzg贸rzu, z kt贸rego rozci膮ga艂 si臋 widok na ca艂膮 krain臋, mieszka艂 kr贸l, kt贸rego wszyscy kochali. By艂 tak lubiany, 偶e ludzie z pobliskiego miasta codziennie przynosili mu dary, a jego urodziny obchodzono rado艣nie w ca艂ym kr贸lestwie. Ludzie kochali go za jego m膮dro艣膰 i sprawiedliwo艣膰.
Pewnego razu miasto spotka艂a tragedia. 殴r贸d艂o wody zosta艂o zatrute i wszyscy m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci, kt贸rzy si臋 z niego napili - oszaleli. Jedynie kr贸l, kt贸ry mia艂 w艂asne 藕r贸d艂o, pozosta艂 zdrowy.
Wkr贸tce potem ludzie z miasta zacz臋li m贸wi膰 o tym jak 鈥瀌ziwnie鈥 zachowuje si臋 ich kr贸l. M贸wiono, 偶e jego s膮dy s膮 z艂e, a m膮dro艣膰 fa艂szywa. Wielu nawet posun臋艂o si臋 tak daleko, 偶e zacz臋li twierdzi膰, i偶 kr贸l oszala艂. Wkr贸tce te偶 przesta艂 by膰 popularny. Ludzie przestali przynosi膰 mu prezenty i obchodzi膰 jego urodziny.
Samotny kr贸l, wysoko na wzg贸rzu, pozostawa艂 bez 偶adnych przyjaci贸艂. Pewnego dnia postanowi艂 opu艣ci膰 wzg贸rze i odwiedzi膰 miasto. Dzie艅 by艂 ciep艂y, wi臋c napi艂 si臋 wody z miejskiej fontanny.
Tego wieczoru odby艂a si臋 wielka uroczysto艣膰. Wszyscy ludzie cieszyli si臋, poniewa偶 ich ukochany kr贸l 鈥瀘dzyska艂 rozum鈥.
Zda艂em sobie spraw臋, 偶e szalony 艣wiat, o kt贸rym m贸wi艂 Sokrates, to nie by艂 wcale jego 艣wiat, lecz m贸j. By艂em got贸w do wyj艣cia. Wsta艂em.
- Sokratesie - spyta艂em - powiedzia艂e艣, 偶ebym s艂ucha艂 g艂osu w艂asnego cia艂a i nie uzale偶nia艂 si臋 od tego co pisz膮 czy m贸wi膮 inni ludzie. Wobec tego, dlaczego mia艂bym siedzie膰 cicho i s艂ucha膰 tego, co ty mi m贸wisz?
- Bardzo dobre pytanie - odpowiedzia艂. - Jest na to r贸wnie dobra odpowied藕. Po pierwsze, przekazuj臋 ci tylko w艂asne do艣wiadczenie. Nie przedstawiam abstrakcyjnych teorii, kt贸re przeczyta艂em w ksi膮偶kach lub zas艂ysza艂em od jakiego艣 eksperta. Jestem tym, kt贸ry naprawd臋 zna swoje cia艂o oraz sw贸j umys艂 i dlatego znam r贸wnie偶 cia艂a i umys艂y innych ludzi. Poza tym - u艣miechn膮艂 si臋 - sk膮d wiesz, 偶e nie jestem g艂osem twojego cia艂a, kt贸re przemawia do ciebie przeze mnie?
Odwr贸ci艂 si臋 do swojego biurka i wzi膮艂 w r臋ce jakie艣 papiery. Tego wieczoru by艂em ju偶 wolny i mog艂em odej艣膰. Z g艂ow膮 pe艂n膮 k艂臋bi膮cych si臋 my艣li zanurzy艂em si臋 w noc.
Przez kilka kolejnych dni by艂em przygn臋biony. Przy tym cz艂owieku czu艂em si臋 s艂aby i nie do艣膰 dobry. By艂em na niego z艂y za spos贸b w jaki mnie traktowa艂. Przez ca艂y czas zdawa艂 si臋 nie docenia膰 mnie. A przecie偶 nie by艂em dzieckiem! Dlaczego mia艂bym gra膰 rol臋 os艂a przesiaduj膮c na stacji benzynowej - my艣la艂em - podczas gdy tu, w moim kr贸lestwie, jestem podziwiany i szanowany?
Trenowa艂em z wi臋ksz膮 zawzi臋to艣ci膮 ni偶 zwykle. Moje cia艂o p艂on臋艂o rozgor膮czkowane, gdy raz za razem 艣miga艂em w powietrzu i zmaga艂em si臋 z 膰wiczeniami. Jednak przynosi艂o mi to mniej satysfakcji ni偶 przedtem. Za ka偶dym razem, kiedy uczy艂em si臋 nowego ruchu lub gdy chwalono mnie, przypomina艂em sobie jak zosta艂em wyrzucony w powietrze i ci艣ni臋ty na sof臋 przez tego starca.
Hal, m贸j trener, martwi膮c si臋 o mnie, zacz膮艂 si臋 dopytywa膰, czy co艣 jest ze mn膮 nie tak. Zapewnia艂em go, 偶e wszystko jest w porz膮dku. Ale nie by艂o. Nie mia艂em ju偶 ochoty na 偶arty z ch艂opakami z zespo艂u. By艂em rozbity.
Wkr贸tce Zakapturzona Kostucha ponownie pojawi艂a si臋 w moim 艣nie. Tym razem jednak by艂a pewna r贸偶nica. Sokrates przebrany w ponury str贸j 艢mierci rechocz膮c wymierzy艂 we mnie pistolet i wystrzeli艂 chor膮giewk臋 z okrzykiem: 鈥濨ang!鈥 Obudzi艂em si臋 tym razem chichocz膮c, zamiast j臋cze膰 jak poprzednio.
Nast臋pnego dnia znalaz艂em w skrzynce pocztowej kartk臋. Zawiera艂a jedynie napis: 鈥炁歝i艣le tajne sekrety dachowe.鈥 Gdy tej nocy Sokrates przyby艂 na stacj臋, czeka艂em ju偶 na niego siedz膮c na stopniach. Przyszed艂em wcze艣niej, 偶eby wypyta膰 o niego pracownik贸w dziennej zmiany. Chcia艂em pozna膰 jego prawdziwe imi臋 i mo偶e nawet ustali膰 gdzie mieszka, ale oni nic o nim nie wiedzieli.
- Kogo to obchodzi - ziewn膮艂 jeden z nich. - To tylko jaki艣 stary dziwak, kt贸ry lubi nocne zmiany.
Sokrates zdj膮艂 wiatr贸wk臋.
- No i co - zaatakowa艂em. - Powiesz mi w ko艅cu jak dosta艂e艣 si臋 na dach?
- Powiem. My艣l臋, 偶e jeste艣 got贸w, 偶eby to us艂ysze膰 - powiedzia艂 powa偶nie. - W staro偶ytnej Japonii istnia艂a elitarna grupa wojownik贸w - zab贸jc贸w.
Wym贸wi艂 ostatnie s艂owo sycz膮cym szeptem, sprawiaj膮c, 偶e w jednej chwili zda艂em sobie spraw臋 z mroku i ciszy czaj膮cej si臋 na zewn膮trz. Znowu poczu艂em dreszcz na karku.
- Wojownicy ci - kontynuowa艂 - nazywali si臋 ninja. Otacza艂y ich pe艂ne grozy legendy i straszna reputacja. M贸wiono, 偶e potrafi膮 zamienia膰 si臋 w zwierz臋ta, m贸wiono nawet, 偶e potrafi膮 lata膰 - oczywi艣cie jedynie na kr贸tkie dystanse.
- Oczywi艣cie - zgodzi艂em si臋, czuj膮c lodowaty podmuch wiatru otwieraj膮cy na o艣cie偶 drzwi do 艣wiata snu. Zastanawia艂em si臋 co knuje Sokrates, kiedy ten skin膮艂 na mnie i poprowadzi艂 do gara偶u, w kt贸rym pracowa艂 nad japo艅skim wozem sportowym.
- Trzeba wymieni膰 艣wiece - powiedzia艂 Sokrates nurkuj膮c pod l艣ni膮c膮 mask膮.
- Dobra, ale co z dachem? - ponagla艂em.
- Dojd臋 do tego za moment, jak tylko wymieni臋 te 艣wiece. Cierpliwo艣ci. To co chc臋 ci powiedzie膰 warte jest czekania, wierz mi.
Usiad艂em bawi膮c si臋 drewnianym m艂otkiem le偶膮cym na stole. Z k膮ta dobieg艂 mnie g艂os Sokratesa.
- Wiesz, to bardzo zabawna praca, je艣li naprawd臋 wykonujesz j膮 uwa偶nie.
Dla niego, by膰 mo偶e, rzeczywi艣cie by艂a zabawna.
Nagle po艂o偶y艂 艣wiece, podbieg艂 do wy艂膮cznika 艣wiat艂a i przekr臋ci艂 go. Zapad艂a ciemno艣膰 tak ca艂kowita, 偶e nie widzia艂em nawet w艂asnych r膮k. Zacz膮艂em denerwowa膰 si臋. Nigdy nie wiedzia艂em co Sokrates zrobi, a po tym ca艂ym gadaniu o ninja...
- Sokratesie?! Sokratesie?!
- Gdzie jeste艣? - wykrzykn膮艂 tu偶 spoza mnie. Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie i wpad艂em na mask臋 samochodu.
- N...n...nie nie wiem! - wyj膮ka艂em.
- Absolutna prawda - powiedzia艂 w艂膮czaj膮c 艣wiat艂o. - Widz臋, 偶e robisz si臋 coraz m膮drzejszy - powiedzia艂 wyszczerzaj膮c w u艣miechu wszystkie z臋by.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮 na jego dziwactwa i ulokowa艂em si臋 na zderzaku zerkaj膮c pod otwart膮 mask臋, by zobaczy膰, kt贸rych cz臋艣ci brakuje.
- Sokratesie, m贸g艂by艣 przesta膰 b艂aznowa膰 i 鈥瀝uszy膰鈥 z tematem? On tymczasem zr臋cznie zamocowa艂 nowe 艣wiece, sprawdzi艂 zaciski i kontynuowa艂 opowie艣膰:
- Owi ninja nie byli adeptami magii. Ich sekretem by艂 najbardziej intensywny trening, tak fizyczny, jak i umys艂owy, jaki tylko cz艂owiek mo偶e sobie wyobrazi膰.
- Sokratesie, dok膮d to wszystko prowadzi?
- Aby zobaczy膰, dok膮d co艣 prowadzi, najlepiej jest poczeka膰 do ko艅ca - odpowiedzia艂 i kontynuowa艂 opowie艣膰: - Ninja potrafili p艂ywa膰 ubrani w ci臋偶k膮 zbroj臋. Potrafili wspina膰 si臋 po g艂adkich 艣cianach jak jaszczurki, opieraj膮c palce n贸g i r膮k na ledwie widocznych szczelinach. Zaprojektowali pomys艂owe ciemne i prawie niewidoczne liny wspinaczkowe, stosowali te偶 sprytne sposoby ukrywania si臋. Znali wiele trik贸w, iluzji i przer贸偶nych sposob贸w ucieczki. Ninja - doda艂 na koniec - byli wspania艂ymi skoczkami.
- Nareszcie gdzie艣 docieramy! - niemal zatar艂em r臋ce w oczekiwaniu.
- M艂odego wojownika, gdy by艂 jeszcze dzieckiem, uczono skaka膰 w nast臋puj膮cy spos贸b: Otrzymywa艂 ziarenko kukurydzy, kt贸re sadzi艂. W miar臋 jak ro艣linka ros艂a, m艂ody wojownik przeskakiwa艂 przez jej ma艂膮 艂odyg臋 wiele, wiele razy. Ka偶dego dnia ro艣linka ros艂a, ka偶dego dnia ch艂opiec przeskakiwa艂 j膮. Wkr贸tce 艂odyga by艂a wy偶sza od niego, ale to go nie powstrzymywa艂o. Je艣li nie zdo艂a艂 przeskoczy膰 przez 艂odyg臋, otrzymywa艂 nowe ziarno i zaczyna艂 od nowa. W ko艅cu nie by艂o takiej 艂odygi, kt贸rej m艂ody ninja by nie przeskoczy艂.
- Dobrze, i co z tego? Jaki w tym sekret? - zapyta艂em, czekaj膮c na obiecan膮 rewelacj臋.
Sokrates przerwa艂 i wzi膮艂 g艂臋boki oddech.
- Tak wi臋c widzisz, m艂odzi ninja 膰wiczyli z ziarenkami kukurydzy. Ja 膰wicz臋 ze stacjami benzynowymi. Zapanowa艂a cisza. Potem stacj臋 benzynow膮 wype艂ni艂 d藕wi臋czny 艣miech Sokratesa. 艢mia艂 si臋 tak bardzo, 偶e a偶 musia艂 oprze膰 si臋 o Datsuna, kt贸rego naprawia艂.
- A wi臋c to ju偶 wszystko, ha? Czy w艂a艣nie to zamierza艂e艣 opowiedzie膰 mi o dachach?
- Dan, to ju偶 wszystko co mo偶esz wiedzie膰, zanim sam zaczniesz to robi膰 - odpowiedzia艂.
- Chcesz mi powiedzie膰, 偶e zamierzasz uczy膰 mnie jak wskakiwa膰 na dachy? - zapyta艂em odzyskuj膮c dobry nastr贸j.
- Mo偶e tak, a mo偶e nie. Ka偶dy z nas ma swoje w艂asne, unikalne uzdolnienia. Ty mo偶e nauczysz si臋 skaka膰 na dachy - wyszczerzy艂 z臋by. - A teraz podaj mi tamten 艣rubokr臋t, dobrze?
Rzuci艂em mu 艣rubokr臋t. Przysi臋gam, 偶e z艂apa艂 go w powietrzu patrz膮c w zupe艂nie inn膮 stron臋! U偶ywa艂 go przez chwil臋 po czym odrzuci艂 mi go krzycz膮c: 鈥濺臋ce do g贸ry!鈥 艢rubokr臋t z g艂o艣nym 艂oskotem upad艂 na pod艂og臋. By艂em rozdra偶niony. Nie wiedzia艂em, ile jeszcze poni偶e艅 jestem w stanie znie艣膰.
Tygodnie szybko mija艂y, a bezsenne noce sta艂y si臋 dla mnie rzecz膮 powszedni膮. Jako艣 si臋 do tego przystosowa艂em. Nast膮pi艂a te偶 jeszcze jedna zmiana. Odkry艂em, 偶e wizyty u Sokratesa staj膮 si臋 bardziej interesuj膮ce ni偶 膰wiczenia gimnastyczne.
Co noc obs艂ugiwali艣my klient贸w 偶artuj膮c z nimi. On nalewa艂 benzyn臋, a ja czy艣ci艂em szyby. Sokrates zach臋ca艂 mnie, abym opowiada艂 o swoim 偶yciu. Natomiast na temat w艂asnego 偶ycia zachowywa艂 dziwne milczenie. Na moje pytania odpowiada艂 zdawkowym 鈥瀙贸藕niej鈥 lub dawa艂 wymijaj膮ce odpowiedzi.
Gdy zapyta艂em go, dlaczego tak bardzo interesuj膮 go szczeg贸艂y mojego 偶ycia, powiedzia艂:
- Musz臋 zrozumie膰 iluzje, kt贸rymi 偶yjesz, uchwyci膰 zakres twojej choroby. B臋dziemy musieli oczy艣ci膰 tw贸j umys艂, zanim otworzy si臋 brama, przez kt贸r膮 wkroczysz na drog臋 wojownika.
- Tylko nie ruszaj mojego umys艂u. Lubi臋 go takim, jakim jest.
- Gdyby艣 naprawd臋 lubi艂 go takim, jakim jest, nie by艂oby ci臋 tutaj. W przesz艂o艣ci zmienia艂e艣 sw贸j umys艂 wielokrotnie. Wkr贸tce dokonasz przemiany bardziej gruntownej.
Po tej rozmowie postanowi艂em, 偶e b臋d臋 ostro偶ny z tym facetem. Nie zna艂em go dobrze i nadal nie by艂em pewien jak bardzo jest szalony.
Jakby na potwierdzenie moich w膮tpliwo艣ci, zachowanie Sokratesa zmienia艂o si臋 nieustannie, by艂o nieszablonowe, pe艂ne humoru, nieraz dziwaczne. Pewnego razu, w samym 艣rodku wyk艂adu na temat 鈥瀗ajwy偶szych korzy艣ci p艂yn膮cych z niezachwianego, pogodnego spokoju i opanowania鈥, pobieg艂 z krzykiem za ma艂ym, bia艂ym pieskiem, kt贸ry w艂a艣nie wysiusia艂 si臋 na schodach stacji.
Innym razem, mniej wi臋cej w tydzie艅 po tym, jak przegadali艣my ca艂膮 noc, poszli艣my nad strumie艅 Strawberry Greek. Tam stan臋li艣my na mo艣cie i patrzyli艣my w d贸艂 na wezbran膮 zimowymi deszczami wod臋.
- Ciekawe, jak g艂臋boki jest dzisiaj strumie艅? - rzuci艂em oboj臋tnie, gapi膮c si臋 bezmy艣lnie na p艂yn膮c膮 szybko wod臋. W nast臋pnej chwili wyl膮dowa艂em w k艂臋bi膮cej si臋, mulistej strudze.
Zrzuci艂 mnie z mostu!
- No wi臋c, jak g艂臋boko?
- Wystarczaj膮co - wybe艂kota艂em, wype艂zaj膮c w przemoczonym odzieniu na brzeg. Koniec z pr贸偶n膮 spekulacj膮. Postanowi艂em odt膮d trzyma膰 buzi臋 na k艂贸dk臋.
Z czasem zacz膮艂em dostrzega膰 coraz wi臋cej r贸偶nic pomi臋dzy nami. Na stacji, gdy robi艂em si臋 g艂odny, poch艂ania艂em batoniki czekoladowe. Sokrates chrupa艂 艣wie偶e jab艂ko czy gruszk臋 lub przyrz膮dza艂 sobie herbat臋 zio艂ow膮. Ja kr臋ci艂em si臋 na sofie, tymczasem on siedzia艂 nieruchomo jak Budda na swoim krze艣le. Moje ruchy by艂y niezgrabne i ha艂a艣liwe w por贸wnaniu z jego kocim sposobem poruszania si臋 po pod艂odze. A przecie偶 by艂 starszym cz艂owiekiem.
Tak jak na pocz膮tku, co noc dostawa艂em wiele ma艂ych lekcji. Pewnego razu pope艂ni艂em b艂膮d narzekaj膮c na koleg贸w w szkole, kt贸rzy moim zdaniem odnosili si臋 do mnie niezbyt przyja藕nie.
- Zamiast wini膰 innych lub okoliczno艣ci za twe w艂asne k艂opoty, lepiej wzi膮艂by艣 w swoje r臋ce odpowiedzialno艣膰 za swoje 偶ycie, jakie by ono nie by艂o - powiedzia艂 cicho. - Kiedy otworz膮 ci si臋 oczy, to zobaczysz, 偶e twoje zdrowie, szcz臋艣cie i wszystkie okoliczno艣ci w 偶yciu s膮, 艣wiadomie lub nie艣wiadomie, w du偶ej mierze zaaran偶owane przez ciebie samego.
- Nie wiem co masz na my艣li, ale chyba si臋 z tym nie zgadzam.
- Dobrze. Oto historyjka o facecie takim jak ty, Dan:
Na pewnej budowie, gdzie艣 na 艢rodkowym Zachodzie, gdy rozlega艂 si臋 sygna艂 na lunch, wszyscy pracownicy siadali razem do jedzenia. Codziennie Sam rozpakowywa艂 swoj膮 paczk臋 z jedzeniem i zaczyna艂 narzeka膰.
- Do diab艂a! - krzycza艂 - znowu te kanapki z mas艂em orzechowym i d偶emem. Nie cierpi臋 mas艂a orzechowego z d偶emem!
Dzie艅 po dniu Sam bezustannie narzeka艂 na swoje kanapki z mas艂em orzechowym i d偶emem. Mija艂y tygodnie i jego zachowanie zacz臋艂o denerwowa膰 innych robotnik贸w. W ko艅cu jeden z cz艂onk贸w brygady nie wytrzyma艂:
- Do licha, Sam, je艣li tak nie cierpisz mas艂a orzechowego i d偶emu, dlaczego nie powiesz swojej starej, 偶eby ci zrobi艂a co艣 innego?
- Co znaczy: mojej starej? - odpar艂 Sam. - Nie mam 偶ony. Sam sobie robi臋 kanapki.
Sokrates przerwa艂, a potem doda艂:
- Tak wi臋c widzisz, w tym 偶yciu wszyscy sami sobie robimy nasze kanapki.
Poda艂 mi br膮zow膮 torb臋, w kt贸rej by艂y dwie kanapki.
- Wolisz z serem i pomidorem czy z pomidorem i serem? - spyta艂 szczerz膮c z臋by.
- Och, daj mi kt贸r膮kolwiek - odpar艂em.
- Gdy b臋dziesz ju偶 w pe艂ni odpowiedzialny za swoje 偶ycie - powiedzia艂 Sokrates, gdy jedli艣my - staniesz si臋 w pe艂ni cz艂owiekiem. Gdy ju偶 staniesz si臋 w pe艂ni cz艂owiekiem, by膰 mo偶e odkryjesz co to znaczy by膰 wojownikiem.
- Dzi臋ki Sokratesie za pokarm dla umys艂u i dla cia艂a - powiedzia艂em k艂aniaj膮c si臋 wytwornie. Zarzuci艂em na siebie kurtk臋 i zbiera艂em si臋 do wyj艣cia. - Nie b臋dzie mnie przez par臋 tygodni - doda艂em. - Zbli偶aj膮 si臋 egzaminy i b臋d臋 musia艂 si臋 troch臋 pouczy膰. - Zanim zdo艂a艂 to skomentowa膰, machn膮艂em mu na po偶egnanie r臋k膮 i ruszy艂em do domu.
Poch艂on臋艂y mnie ostatnie w tym semestrze wyk艂ady. Na sali gimnastycznej trenowa艂em najintensywniej jak tylko mog艂em. Gdy tylko pozwala艂em sobie na chwile przerwy, my艣li i uczucia zaczyna艂y si臋 k艂臋bi膰 dokuczliwie. Czu艂em pierwsze oznaki tego, co w przysz艂o艣ci mia艂o przerodzi膰 si臋 w poczucie wyobcowania z codziennego 艣wiata. Po raz pierwszy w 偶yciu mia艂em wyb贸r pomi臋dzy dwoma odr臋bnymi 艣wiatami. Jeden by艂 szalony, drugi by艂 normalny - ale ja po prostu nie wiedzia艂em, kt贸ry jest kt贸ry, tak wi臋c nie przypisywa艂em si臋 do 偶adnego z nich.
Nie potrafi艂em odsun膮膰 rodz膮cego si臋 poczucia, 偶e by膰 mo偶e - jedynie by膰 mo偶e - Sokrates nie by艂 a偶 tak ekscentryczny. Prawdopodobnie opis mojego 偶ycia, kt贸ry mi przedstawi艂, by艂 dok艂adniejszy, ni偶 mog艂em sobie wyobrazi膰. Zaczyna艂em naprawd臋 dostrzega膰 jak post臋powa艂em wobec innych ludzi, a to, co widzia艂em, niepokoi艂o mnie. By艂em towarzyski tylko zewn臋trznie, ale tak naprawd臋 interesowa艂em si臋 jedynie sob膮.
Bill, jeden z moich najlepszych przyjaci贸艂, spad艂 z konia i z艂ama艂 nadgarstek. Rick nauczy艂 si臋 salta w ty艂 z pe艂nym obrotem, nad kt贸rym pracowa艂 przez ca艂y rok. W obu przypadkach moja reakcja emocjonalna by艂a taka sama: nie czu艂em nic.
Moje poczucie w艂asnej wa偶no艣ci mala艂o szybko pod ci臋偶arem rosn膮cej wiedzy o sobie.
Pewnego wieczoru, tu偶 przed egzaminami, us艂ysza艂em pukanie do drzwi. By艂em zaskoczony i jednocze艣nie szcz臋艣liwy widz膮c Susie, blondynk臋 o bia艂ych z臋bach, maskotk臋 klubow膮, kt贸rej nie widzia艂em od paru tygodni. U艣wiadomi艂em sobie jak bardzo by艂em samotny.
- Nie zamierzasz mnie zaprosi膰. Dan?
- Och! Tak! Naprawd臋 ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widz臋. Siadaj, prosz臋! Pozw贸l, 偶e pomog臋 ci zdj膮膰 p艂aszcz. Masz ochot臋 co艣 zje艣膰? Mo偶e chcesz co艣 do picia?
Ona tylko wpatrywa艂a si臋 we mnie.
- O co chodzi, Susie?
- Wygl膮dasz na zm臋czonego, Danny, ale... - wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a mojej twarzy. - Jest co艣... twoje oczy wygl膮daj膮 jako艣 inaczej. Co to jest?
- Zosta艅 ze mn膮 dzisiaj, Susie - powiedzia艂em i dotkn膮艂em jej policzka.
- My艣la艂am, 偶e nigdy o to nie poprosisz. Zabra艂am nawet szczoteczk臋 do z臋b贸w!
Gdy nast臋pnego ranka odwr贸ci艂em si臋 na bok, poczu艂em zapach potarganych w艂os贸w Susie, s艂odki jak letniej s艂omy, i jej lekki oddech. Powinienem czu膰 si臋 dobrze, pomy艣la艂em, lecz by艂em w nastroju ponurym jak mg艂a za oknem.
Przez par臋 nast臋pnych dni sp臋dzi艂em z Susie mn贸stwo czasu. Zdaje si臋, 偶e nie by艂em zbyt mi艂ym kompanem, ale jej dobry nastr贸j starcza艂 dla nas obojga.
Co艣 powstrzymywa艂o mnie od powiedzenia jej o Sokratesie. On by艂 z innego 艣wiata, 艣wiata w kt贸rym nie by艂o dla niej miejsca. Jak ona mog艂aby co艣 zrozumie膰, skoro nawet ja nie by艂em w stanie poj膮膰 tego, co si臋 ze mn膮 dzia艂o?
Nadesz艂y ko艅cowe egzaminy. Posz艂y mi dobrze, ale nie obchodzi艂o mnie to. Susie pojecha艂a do domu na wiosenne ferie, a ja cieszy艂em si臋, 偶e zosta艂em sam.
Wiosenne ferie wkr贸tce si臋 sko艅czy艂y. Po za艣mieconych ulicach Berkeley powia艂y ciep艂e wiatry. Wiedzia艂em, 偶e nadszed艂 czas powrotu do 艣wiata wojownik贸w, do dziwnej, ma艂ej stacji benzynowej. Powrotu, by膰 mo偶e, z wi臋ksz膮 otwarto艣ci膮 i pokor膮 ni偶 poprzednio. Ale teraz by艂em pewniejszy jednego - je艣li Sokrates znowu zaatakuje mnie swoim ci臋tym j臋zykiem, odp艂ac臋 mu natychmiast t膮 sam膮 monet膮!
By艂 p贸藕ny wiecz贸r. Po treningu i obiedzie uci膮艂em sobie drzemk臋, a gdy si臋 obudzi艂em, by艂a ju偶 prawie p贸艂noc. Powoli poszed艂em w kierunku stacji benzynowej, rozkoszuj膮c si臋 rze艣kim powietrzem rozpoczynaj膮cej si臋 wiosny. Silny wiatr wia艂 mi w plecy jakby pomagaj膮c i艣膰 艣cie偶kami miasteczka uniwersyteckiego.
Gdy zbli偶y艂em si臋 do znajomego skrzy偶owania, zwolni艂em. Zacz臋艂o lekko m偶y膰 i zrobi艂o si臋 zimniej. Przez zaparowane okna zobaczy艂em jak w ciep艂ej i mi艂ej atmosferze kantoru Sokrates pije co艣 ze swojego kubka. Oczekiwanie i l臋k zmiesza艂y si臋 powoduj膮c, 偶e poczu艂em ucisk w piersiach, a serce zabi艂o mi szybciej.
Przeszed艂em przez ulic臋 i patrz膮c na chodnik zbli偶a艂em si臋 do drzwi biura. Wiatr wia艂 mi w plecy. Nag艂y powiew sprawi艂, 偶e na karku poczu艂em przenikliwe zimno. Podnios艂em g艂ow臋 i w drzwiach zobaczy艂em Sokratesa, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 we mnie i w臋szy艂 jak wilk. Zdawa艂 si臋 przenika膰 mnie wzrokiem. Wspomnienia Zakapturzonej Kostuchy powr贸ci艂y. Wiedzia艂em, 偶e ten cz艂owiek ma w sobie wiele ciep艂a i wsp贸艂czucia, ale wyczuwa艂em, 偶e za jego ciemnymi oczami czai si臋 te偶 wielkie, nieznane mi niebezpiecze艅stwo.
艁agodny g艂os Sokratesa natychmiast rozwia艂 moje obawy.
- Dobrze, 偶e wr贸ci艂e艣 - powiedzia艂.
Uprzejmym gestem r臋ki zaprosi艂 mnie do kantoru. Ledwo zd膮偶y艂em zdj膮膰 buty i usi膮艣膰, gdy zadzwoni艂 dzwonek. Przetar艂em r臋k膮 szyb臋 i wyjrza艂em na zewn膮trz. Na stacj臋 podje偶d偶a艂 w艂a艣nie stary plymouth ze sflacza艂膮 opon膮. Sokrates ju偶 wychodzi艂 na zewn膮trz ubrany w swoje wojskowe poncho. Obserwuj膮c go zastanawia艂em si臋 jak to mo偶liwe, 偶e kto艣 taki jak on m贸g艂 mnie wystraszy膰.
W贸wczas pogr膮偶one w ciemno艣ciach nocy deszczowe chmury sprawi艂y, 偶e powr贸ci艂y niejasne obrazy 艣mierci w czarnym kapturze z mojego snu, a cichy szmer padaj膮cego deszczu zmieni艂 si臋 we w艣ciek艂e b臋bnienie ko艣cistych palc贸w o dach. Kr臋ci艂em si臋 niespokojnie na sofie zm臋czony intensywnym treningiem na sali gimnastycznej. W nast臋pnym tygodniu mia艂y si臋 odby膰 Mistrzostwa Konferencji i dzisiaj mieli艣my ostatni trening przed zawodami.
Sokrates otworzy艂 drzwi do kantoru.
Wyjd藕 na zewn膮trz. Natychmiast powiedzia艂 stoj膮c w drzwiach, po czym odszed艂.
Wsta艂em, za艂o偶y艂em buty i wyjrza艂em przez zaparowan膮 szyb臋. Sokrates sta艂 za pompami, poza zasi臋giem 艣wiate艂 stacji. Na wp贸艂 spowity ciemno艣ci膮, wygl膮da艂 jakby mia艂 na g艂owie czarny kaptur.
Nie zamierza艂em tam wychodzi膰. Kantor by艂 jak forteca broni膮ca mnie przed noc膮 - i przed tym 艣wiatem na zewn膮trz, kt贸ry ju偶 zaczyna艂 dzia艂a膰 mi na nerwy niczym ha艂a艣liwy ruch uliczny w centrum. Nie. Nie mia艂em zamiaru wyj艣膰. Sokrates skin膮艂 na mnie z ciemno艣ci jeszcze raz, potem jeszcze raz. Podda艂em si臋 losowi i jednak wyszed艂em.
Zbli偶y艂em si臋 ostro偶nie do Sokratesa.
- Pos艂uchaj, czujesz to? - zapyta艂.
- Co?
- Poczuj!
W艂a艣nie w tym momencie deszcz usta艂 i wydawa艂o si臋, 偶e wiatr zmienia kierunek. Dziwne - ciep艂y wiatr.
- Wiatr, Sokratesie?
- Tak, wiatr. Zmienia kierunek. Oznacza to punkt zwrotny dla ciebie - teraz. Mog艂e艣 sobie tego nie u艣wiadamia膰, ani te偶 ja, ale istotnie - dzi艣 w nocy jest prze艂omowy moment w twoim 偶yciu. Odszed艂e艣, ale wr贸ci艂e艣. A teraz wiatr si臋 zmienia. - Popatrzy艂 na mnie przez chwil臋, a potem skierowa艂 si臋 do kantoru.
Wszed艂em za nim i usiad艂em na znajomej sofie. Sokrates siedzia艂 nieruchomo na swoim mi臋kkim, br膮zowym krze艣le i wpatrywa艂 si臋 we mnie. G艂osem wystarczaj膮co silnym, by mo偶na nim by艂o przebi膰 艣cian臋, ale na tyle lekkim, by mog艂y go ponie艣膰 marcowe wiatry, Sokrates oznajmi艂:
- Jest co艣, co musz臋 teraz zrobi膰. Nie b贸j si臋. Wsta艂.
- Sokratesie, przera偶asz mnie! - wyj膮ka艂em ze z艂o艣ci膮 i w miar臋 jak on powoli zbli偶a艂 si臋 do mnie, skradaj膮c si臋 jak tygrys na polowaniu, wciska艂em si臋 coraz g艂臋biej w sof臋, na kt贸rej siedzia艂em.
Wyjrza艂 szybko przez okno upewniaj膮c si臋, 偶e nic nam nie przeszkodzi, potem ukl臋kn膮艂 przede mn膮 i powiedzia艂 cicho:
- Dan, pami臋tasz, jak ci m贸wi艂em, 偶e b臋dziemy musieli popracowa膰 nad zmian膮 twojego umys艂u, zanim zdo艂asz dostrzec drog臋 wojownika?
- Tak, ale naprawd臋 nie s膮dz臋...
- Nie b贸j si臋 - powt贸rzy艂 z u艣miechem. - Niech ci臋 pocieszy powiedzenie Konfucjusza: 鈥濼ylko najwi臋ksi m臋drcy i najwi臋ksi g艂upcy nie zmieniaj膮 si臋.鈥 - M贸wi膮c to wyci膮gn膮艂 r臋ce i po艂o偶y艂 je delikatnie, lecz zdecydowanie na moich skroniach.
Przez chwil臋 nic si臋 nie dzia艂o - a偶 nagle wewn膮trz g艂owy poczu艂em rosn膮ce ci艣nienie. Pojawi艂o si臋 g艂o艣ne buczenie, a potem d藕wi臋k jak szum fal rozlewaj膮cych si臋 po pla偶y. S艂ysza艂em bij膮ce dzwony i czu艂em jakby moja g艂owa mia艂a si臋 zaraz rozpa艣膰. I w艂a艣nie wtedy zobaczy艂em 艣wiat艂o, po czym nast膮pi艂a eksplozja jasno艣ci. Co艣 we mnie umiera艂o - wiedzia艂em to na pewno - a co艣 innego rodzi艂o si臋! Potem 艣wiat艂o poch艂on臋艂o wszystko.
Ockn膮艂em si臋 le偶膮c na sofie. Sokrates podawa艂 mi fili偶ank臋 herbaty, potrz膮saj膮c mn膮 lekko.
- Co si臋 ze mn膮 sta艂o?
- Powiedzmy, 偶e poruszy艂em twoje energie i otworzy艂em par臋 nowych kana艂贸w. Fajerwerki by艂y po prostu oznak膮 rozkoszy, jak膮 czu艂 tw贸j umys艂 w tej k膮pieli energetycznej. Efekt tego jest taki, 偶e spad艂 z ciebie ci臋偶ar iluzji wiedzy, jak膮 gromadzi艂e艣 przez ca艂e swoje 偶ycie. Obawiam si臋, 偶e od tej chwili zwyk艂a wiedza nie da ci ju偶 zadowolenia.
- Nie rozumiem o co ci chodzi
- Zrozumiesz - powiedzia艂 bez cienia u艣miechu.
By艂em bardzo zm臋czony. Wypili艣my herbat臋 w ciszy. Potem, przepraszaj膮c, wsta艂em, w艂o偶y艂em na siebie sweter i jakby we 艣nie wyszed艂em do domu.
Nast臋pny dzie艅 wype艂niony by艂 wyk艂adami, na kt贸rych profesorowie be艂kotali s艂owa nie maj膮ce dla mnie ani sensu, ani znaczenia. W sali 101, sali historii, Watson perorowa艂 o tym, jak to polityczne instynkty Churchilla wp艂yn臋艂y na wynik wojny. Przesta艂em robi膰 notatki. By艂em zbyt zaj臋ty obserwowaniem kolor贸w i struktury pomieszczenia oraz odczuwaniem energii otaczaj膮cych mnie ludzi. Brzmienie g艂os贸w moich profesor贸w by艂o du偶o bardziej interesuj膮ce, ni偶 koncepcje, kt贸re przekazywali. Sokratesie, co ze mn膮 zrobi艂e艣?!! Nigdy nie zdo艂am przebrn膮膰 przez ko艅cowe egzaminy.
Wychodzi艂em w艂a艣nie z wyk艂adu, zafascynowany guzkowat膮 struktur膮 dywanu, kiedy us艂ysza艂em znajomy g艂os.
- Cze艣膰, Danny! Nie widzia艂am ci臋 od tylu dni. Dzwoni艂am co noc, ale ciebie nigdy nie by艂o. Gdzie si臋 ukrywa艂e艣?
- Och, cze艣膰 Susie. Mi艂o znowu ci臋 widzie膰. By艂em... to znaczy uczy艂em si臋.
Jej s艂owa pl膮sa艂y w powietrzu. Ledwo mog艂em je zrozumie膰, za to czu艂em to, co ona czu艂a - by艂a zraniona i troch臋 zazdrosna. Jednak jej twarz promienia艂a jak zawsze.
- Ch臋tnie bym z tob膮 porozmawia艂, Susie, ale id臋 na sal臋 gimnastyczn膮.
- Och, zapomnia艂am - poczu艂em jej rozczarowanie. - No c贸偶, zobaczymy si臋 wkr贸tce? - zapyta艂a. - Jasne.
- Hej! - zawo艂a艂a. - Czy偶 wyk艂ad Watsona nie by艂 wspania艂y? Wprost uwielbiam s艂ucha膰 o 偶yciu Churchilla. Czy偶 nie jest to interesuj膮ce?
- Uch, no tak, wspania艂y wyk艂ad.
- Dobra, na razie, Dany.
- Cze艣膰
Odwracaj膮c si臋 przypomnia艂em sobie co Sokrates m贸wi艂 o moich 鈥瀢zorcach nie艣mia艂o艣ci i l臋ku鈥. By膰 mo偶e mia艂 racj臋. Tak naprawd臋 nie czu艂em si臋 dobrze z lud藕mi. Nigdy nie by艂em pewien, co powiedzie膰.
Jednak tego popo艂udnia, na sali gimnastycznej, z pewno艣ci膮 wiedzia艂em co robi膰. O偶y艂em, ca艂kowicie odkr臋caj膮c kurek energii. Bawi艂em si臋, hu艣ta艂em, skaka艂em. By艂em klaunem, magikiem, szympansem. By艂 to jeden z moich najlepszych dni w 偶yciu. M贸j umys艂 by艂 tak czysty, 偶e czegokolwiek bym nie pr贸bowa艂, czu艂em dok艂adnie jak mam to wykona膰. Moje cia艂o by艂o rozlu藕nione, gibkie, szybkie i lekkie. W akrobatyce wynalaz艂em salto do ty艂u z p贸艂tora obrotem, kt贸re w drugiej cz臋艣ci przechodzi艂o w 艣rub臋. Na wysokim dr膮偶ku rozp臋dza艂em si臋 za pomoc膮 ko艂owrot贸w przechodz膮c do lotu z podw贸jnym obrotem - obie figury akrobatyczne by艂y wykonane po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych.
Par臋 dni p贸藕niej nasz zesp贸艂 polecia艂 do Oregonu na Mistrzostwa Konferencji. Wygrali艣my zawody i wr贸cili艣my do domu. To by艂o jak sen: zmagania, fanfary i chwa艂a. Pomimo to nie potrafi艂em uciec od trapi膮cych mnie problem贸w.
My艣la艂em o wszystkim, co si臋 wydarzy艂o od czasu tamtej nocy, gdy do艣wiadczy艂em eksplozji 艣wiat艂a. Tak jak przewidzia艂 Sokrates, co艣 sta艂o si臋 na pewno, ale by艂o to przera偶aj膮ce i nie podoba艂o mi si臋. By膰 mo偶e Sokrates nie by艂 tym, na kogo wygl膮da艂, by膰 mo偶e by艂 sprytniejszy lub bardziej z艂y, ni偶 przypuszcza艂em.
My艣li te rozwia艂y si臋, gdy tylko przekroczy艂em pr贸g o艣wietlonego kantoru i ujrza艂em ujmuj膮cy u艣miech Sokratesa.
- Jeste艣 got贸w do odbycia podr贸偶y? - zapyta艂, gdy tylko usiad艂em.
- Podr贸偶y? - powt贸rzy艂em jak echo.
- Tak - na wycieczk臋, przeja偶d偶k臋, w臋dr贸wk臋, wakacje - na przygod臋.
- Nie, dzi臋ki. Nie jestem odpowiednio ubrany.
- Nonsens! - rykn膮艂 tak g艂o艣no, 偶e obaj rozejrzeli艣my si臋 woko艂o, by zobaczy膰, czy nie us艂yszeli tego jacy艣 przechodnie.
- Szszsz! - wyszepta艂 g艂o艣no. - Nie tak g艂o艣no, obudzisz wszystkich.
Korzystaj膮c z jego dobrego humoru wykrztusi艂em:
- Sokratesie, 偶ycie nie ma ju偶 dla mnie sensu. Poza 膰wiczeniami na sali, nic mi si臋 nie udaje. Czy偶 nie mia艂e艣 mi pom贸c? My艣la艂em, 偶e to w艂a艣nie robi膮 nauczyciele.
Zacz膮艂 m贸wi膰, ale przerwa艂em mu.
- I jeszcze jedno. Zawsze wierzy艂em, 偶e trzeba znale藕膰 w艂asn膮 艣cie偶k臋 w 偶yciu. Nikt nikomu nie mo偶e m贸wi膰 jak ma 偶y膰.
Sokrates klepn膮艂 si臋 d艂oni膮 w czo艂o i wzni贸s艂 oczy w g贸r臋.
- Jestem cz臋艣ci膮 twojej 艣cie偶ki, pawianie. Nie wykrad艂em ci臋 z ko艂yski i nie uwi臋zi艂em tutaj. Mo偶esz odej艣膰, kiedy tylko zechcesz. - Podszed艂 do drzwi i otworzy艂 je na o艣cie偶.
W艂a艣nie w tym momencie na stacj臋 podjecha艂a czarna limuzyna, a Sokrates udaj膮c brytyjski akcent doda艂:
- Pa艅ski samoch贸d czeka, sir.
Zdezorientowany pomy艣la艂em, 偶e naprawd臋 mamy odby膰 jak膮艣 przeja偶d偶k臋 limuzyn膮. W ko艅cu, czemu nie? Tak wi臋c, zamroczony, podszed艂em prosto do samochodu i zacz膮艂em wpycha膰 si臋 na tylne siedzenie. Znalaz艂em si臋 twarz膮 w twarz z gapi膮cym si臋 na mnie ma艂ym cz艂owieczkiem o pomarszczonej twarzy starca, trzymaj膮cym w ramionach dziewczyn臋 w wieku oko艂o szesnastu lat, prawdopodobnie z ulic Berkeley. Wpatrywa艂 si臋 we mnie wzrokiem wrogo usposobionej jaszczurki.
Sokrates chwyci艂 mnie od ty艂u za sweter i wyci膮gn膮艂 z samochodu. Zamykaj膮c drzwi przeprosi艂:
- Pan wybaczy mojemu m艂odemu przyjacielowi. Nigdy nie by艂 w tak pi臋knym aucie i po prostu ponios艂o go. Nieprawda偶, Jack?
Przytakn膮艂em t臋po.
- O co tu chodzi? - wyszepta艂em rozpaczliwie.
Ale Sokrates ju偶 my艂 szyby. Kiedy samoch贸d odjecha艂, zaczerwieni艂em si臋 ze wstydu.
- Dlaczego mnie nie powstrzyma艂e艣, Sokratesie?
- Szczerze m贸wi膮c, by艂o to zabawne. Nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e mo偶esz by膰 a偶 tak naiwny.
Stali艣my po艣r贸d nocy spogl膮daj膮c na siebie nawzajem. Sokrates u艣miecha艂 si臋, a ja, czuj膮c przyp艂yw z艂o艣ci, zacisn膮艂em z臋by.
- Jestem naprawd臋 zm臋czony tym robieniem z siebie durnia przy tobie! - wrzasn膮艂em.
- No dobrze. Ale musisz przyzna膰, 偶e 膰wiczy艂e艣 t臋 rol臋 tak pilnie, 偶e grasz j膮 niemal doskonale.
Obr贸ci艂em si臋 na pi臋cie, kopn膮艂em pojemnik na 艣mieci i pomaszerowa艂em z powrotem do kantoru. Wtedy co艣 mnie zastanowi艂o.
- Dlaczego przed chwil膮 nazwa艂e艣 mnie Jack?
- Taki skr贸t od jackass (osio艂) - powiedzia艂 mijaj膮c mnie.
- W porz膮dku, do diab艂a z tym - powiedzia艂em biegn膮c za nim do kantoru. - Ruszajmy w twoj膮 podr贸偶. Cokolwiek dajesz, bior臋!
- Dobra. A wi臋c to twoje nowe oblicze - dzielny Danny.
- Dzielny, czy nie dzielny, nie dam za wygran膮. Czy powiesz mi, dok膮d si臋 teraz wybieramy? Dok膮d ja mam si臋 wybra膰? To ja powinienem kontrolowa膰 sytuacj臋, nie ty!
Sokrates wzi膮艂 g艂臋boki oddech.
- Dan, nie mog臋 ci nic powiedzie膰. Wi臋kszo艣膰 drogi wojownika jest subtelna, niewidzialna dla niewtajemniczonego. Do tej chwili, pokazuj膮c ci tw贸j w艂asny umys艂, pokazywa艂em ci, czym wojownik nie jest. Przekonasz si臋 o tym ju偶 wkr贸tce, a teraz musz臋 zabra膰 ci臋 w podr贸偶. Chod藕 ze mn膮.
Zaprowadzi艂 mnie do schowka, kt贸rego wcze艣niej nie zauwa偶y艂em. By艂 ukryty w gara偶u za p贸艂kami z narz臋dziami. Na pod艂odze le偶a艂 ma艂y dywanik, na kt贸rym sta艂o ci臋偶kie krzes艂o z prostym oparciem. Dominowa艂 tam szary kolor. Poczu艂em md艂o艣ci.
- Siadaj - powiedzia艂 艂agodnie.
- Nie usi膮d臋, dop贸ki nie wyja艣nisz mi, co to wszystko znaczy. - Skrzy偶owa艂em r臋ce na piersiach.
Teraz z kolei on wybuchn膮艂.
- Ja jestem wojownikiem, ty jeste艣 pawianem. Nie b臋d臋, do cholery, nic wyja艣nia艂. Teraz zamknij si臋 i siadaj lub wracaj na swoj膮 sal臋 gimnastyczn膮 i zapomnij, 偶e kiedykolwiek mnie zna艂e艣!
- Nie 偶artujesz, prawda?
- Nie, nie 偶artuj臋!
Waha艂em si臋 przez chwil臋, po czym usiad艂em. Sokrates si臋gn膮艂 do szuflady, wyci膮gn膮艂 z niej jakie艣 d艂ugie kawa艂ki p艂贸tna i zacz膮艂 przywi膮zywa膰 mnie do krzes艂a.
- Co masz zamiar robi膰, torturowa膰 mnie? - pr贸bowa艂em 偶artowa膰.
- Nie, a teraz zamilknij, prosz臋 - powiedzia艂 zawi膮zuj膮c ostatni pasek wok贸艂 mojego nadgarstka i przeci膮gaj膮c go za krzes艂em niczym lotniczy pas bezpiecze艅stwa.
- Czy b臋dziemy lata膰? - zapyta艂em nerwowo.
- W pewnym sensie, tak - odpowiedzia艂, ukl臋kn膮艂 przede mn膮, chwyci艂 moj膮 g艂ow臋 w swoje d艂onie i umie艣ci艂 kciuki na g贸rnych kraw臋dziach oczodo艂贸w. Szcz臋ka艂em z臋bami. Mia艂em dr臋cz膮c膮 potrzeb臋 oddania moczu. Ale w nast臋pnej sekundzie zapomnia艂em o wszystkim. B艂ysn臋艂y kolorowe 艣wiat艂a. Zdawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋 jego g艂os, ale nie rozumia艂em, co m贸wi. By艂 zbyt daleko.
Szli艣my korytarzem spowitym w niebiesk膮 mg艂臋. Moje stopy porusza艂y si臋, ale nie czu艂em ziemi. Otacza艂y nas gigantyczne drzewa, kt贸re zmieni艂y si臋 w budynki. Budynki sta艂y si臋 ska艂ami, a my wspinali艣my si臋 stromym kanionem, kt贸ry nast臋pnie sta艂 si臋 skrajem pionowego urwiska.
Mg艂a rozproszy艂a si臋. Powietrze zrobi艂o si臋 mro藕ne. Zielone chmury rozci膮gn臋艂y si臋 pod nami na przestrzeni wielu kilometr贸w, stykaj膮c si臋 na horyzoncie z pomara艅czowym niebem.
Dr偶a艂em. Pr贸bowa艂em powiedzie膰 co艣 Sokratesowi, ale m贸j g艂os by艂 st艂umiony. Nie potrafi艂em opanowa膰 dr偶enia cia艂a. Sokrates po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na brzuchu. By艂a bardzo ciep艂a i dzia艂a艂a cudownie uspokajaj膮co. Odpr臋偶y艂em si臋, a on chwyci艂 mnie mocno pod rami臋, zacisn膮艂 u艣cisk i rzuci艂 si臋 do przodu, poza kraw臋d藕 艣wiata, ci膮gn膮c mnie za sob膮.
Nagle chmury znikn臋艂y, a my zwisali艣my z krokwi jakiego艣 krytego stadionu, wysoko nad ziemi膮, hu艣taj膮c si臋 niepewnie jak dwa pijane paj膮ki.
- Ups! - powiedzia艂 Sokrates. - Ma艂y b艂膮d w obliczeniach.
- Co u diab艂a! - wrzasn膮艂em, usi艂uj膮c znale藕膰 lepszy uchwyt. Podci膮gn膮艂em si臋 i dysz膮c ci臋偶ko po艂o偶y艂em na belce, oplataj膮c j膮 r臋koma i nogami. Sokrates w tym czasie usadowi艂 si臋 ju偶 wygodnie na belce przede mn膮. Zauwa偶y艂em, 偶e jak na starego cz艂owieka, radzi sobie ca艂kiem nie藕le.
- Hej, sp贸jrz! - wskaza艂em. To zawody gimnastyczne! Sokratesie, jeste艣 niemo偶liwy.
- Ja niemo偶liwy? - za艣mia艂 si臋 cicho. - Popatrz kto siedzi na belce przy mnie.
- Jak st膮d zejdziemy?
- Tak samo jak si臋 tu dostali艣my, oczywi艣cie.
- A jak si臋 tu dostali艣my? Sokrates podrapa艂 si臋 po g艂owie.
- Nie jestem pewien. Liczy艂em na miejsca w pierwszym rz臋dzie. Przypuszczam, 偶e by艂y ju偶 wyprzedane.
Zacz膮艂em si臋 艣mia膰 histerycznie. Ca艂a ta sytuacja by艂a zbyt komiczna. Po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ustach.
- Szsz! - Sokrates odsun膮艂 r臋k臋. To by艂 b艂膮d.
- Chachachacha! - roze艣mia艂em si臋 g艂o艣no, zanim znowu zakry艂 mi usta. Uspokoi艂em si臋, ale czu艂em, 偶e kr臋ci mi si臋 w g艂owie, i zacz膮艂em chichota膰.
- Ta podr贸偶 jest prawdziwa - wyszepta艂 szorstko - bardziej prawdziwa ni偶 sny na jawie w twoim zwyk艂ym 偶yciu. Patrz uwa偶nie!
W tym momencie scena pode mn膮 rzeczywi艣cie przyku艂a moj膮 uwag臋. Z tej wysoko艣ci publiczno艣膰 zlewa艂a si臋 w wielokolorowy wz贸r kropek, po艂yskuj膮cy, faluj膮cy, jak obraz impresjonisty. M贸j wzrok przyci膮gn臋艂a wzniesiona po艣rodku areny platforma ze znajomym jasnoniebieskim kwadratem maty do 膰wicze艅, otoczona r贸偶nymi przyrz膮dami gimnastycznymi. Na ten widok poczu艂em nerwowy skurcz w 偶o艂膮dku. Do艣wiadcza艂em zwyk艂ej tremy przed zawodami.
Sokrates si臋gn膮艂 do ma艂ego plecaka (sk膮d on go wzi膮艂?) i wr臋czy艂 mi lornetk臋, w艂a艣nie w chwili, gdy jaka艣 zawodniczka wesz艂a na mat臋. Wycelowa艂em lornetk臋 w samotn膮 gimnastyczk臋 i zauwa偶y艂em, 偶e jest ze Zwi膮zku Radzieckiego. A wi臋c byli艣my widzami odbywaj膮cego si臋 gdzie艣 mi臋dzynarodowego turnieju. Gdy dziewczyna podesz艂a do asymetrycznych por臋czy, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e s艂ysz臋 co m贸wi do siebie! Akustyka tutaj musi by膰 fantastyczna, pomy艣la艂em. Ale wtedy ujrza艂em, 偶e jej usta si臋 nie poruszaj膮.
Szybko przesun膮艂em lornetk臋 na publiczno艣膰 i us艂ysza艂em wrzaw臋 wielu g艂os贸w - a przecie偶 wszyscy siedzieli w milczeniu. Wtedy zrozumia艂em. W jaki艣 spos贸b odczytywa艂em ich my艣li!
Skierowa艂em lornetk臋 z powrotem na gimnastyczk臋. Pomimo bariery j臋zykowej mog艂em zrozumie膰 jej my艣li: 鈥濨膮d藕 silna... gotowa...鈥 Widzia艂em zestaw jej 膰wicze艅, gdy przebiega艂a przez niego my艣l膮.
Wtedy wycelowa艂em lornetk臋 w cz艂owieka z publiczno艣ci, w faceta w bia艂ej sportowej koszuli. Oddawa艂 si臋 fantazjom seksualnym na temat jednej z zawodniczek ze Wschodnich Niemiec. Uwag臋 innego m臋偶czyzny, najwyra藕niej trenera, poch艂ania艂a kobieta, kt贸ra mia艂a rozpocz膮膰 膰wiczenia. Jaka艣 kobieta z publiczno艣ci r贸wnie偶 j膮 obserwowa艂a, my艣l膮c: 鈥濸i臋kna dziewczyna... mia艂a przykry upadek zesz艂ego roku... mam nadziej臋, 偶e p贸jdzie jej dobrze.鈥
Zauwa偶y艂em, 偶e nie odbieram s艂贸w, ale uczucia - poj臋cia - czasami ciche lub st艂umione, a czasem g艂o艣ne i wyra藕ne. W艂a艣nie dzi臋ki temu mog艂em 鈥瀦rozumie膰鈥 rosyjski, niemiecki czy jakikolwiek inny j臋zyk.
Zauwa偶y艂em te偶 co艣 jeszcze. Kiedy gimnastyczka ze Zwi膮zku Radzieckiego wykonywa艂a swoje 膰wiczenia, jej umys艂 by艂 spokojny. Kiedy sko艅czy艂a i wr贸ci艂a na swoje krzes艂o - my艣li wystartowa艂y od nowa. Podobnie by艂o z gimnastykiem ze Wschodnich Niemiec 膰wicz膮cym na k贸艂kach i Amerykaninem 膰wicz膮cym na dr膮偶ku. Ponadto najlepsi zawodnicy podczas wykonywania swoich 膰wicze艅 mieli najspokojniejsze umys艂y.
Jednego z zawodnik贸w ze Wschodnich Niemiec, podczas przechodzenia z jednego stania na r臋kach na por臋czach do drugiego, rozproszy艂 ha艂as. Zrozumia艂em, 偶e ha艂as przyci膮gn膮艂 jego umys艂. Pomy艣la艂: 鈥濩o?...鈥 i w tej chwili zepsu艂 ostatni obr贸t, kt贸ry mia艂 zako艅czy膰 si臋 st贸jk膮 na r臋kach.
Jako telepatyczny obserwator zerka艂em w umys艂y ludzi na widowni. 鈥濲estem g艂odny... Musz臋 z艂apa膰 lot o jedenastej, inaczej plany w Dusseldorfie legn膮 w gruzach... Jestem g艂odny!鈥 Ale gdy tylko jaki艣 zawodnik wykonywa艂 膰wiczenia, umys艂y publiczno艣ci ucisza艂y si臋 r贸wnie偶.
Po raz pierwszy u艣wiadomi艂em sobie, dlaczego tak bardzo kocha艂em gimnastyk臋. Dawa艂a mi b艂ogos艂awione wytchnienie od ha艂a艣liwych my艣li. Gdy wykonywa艂em obroty na dr膮偶ku albo gdy robi艂em salto, nic innego nie mia艂o znaczenia. Kiedy cia艂o by艂o aktywne, umys艂 odpoczywa艂 w ciszy.
Mentalny ha艂as z widowni zaczyna艂 mnie irytowa膰, jak graj膮ce zbyt g艂o艣no stereo. Opu艣ci艂em lornetk臋 i pozwoli艂em jej zawisn膮膰. Niestety zapomnia艂em przymocowa膰 pasek wok贸艂 szyi i prawie run膮艂em w d贸艂 pr贸buj膮c z艂apa膰 lornetk臋, podczas gdy ona spada艂a prosto na mat臋 do 膰wicze艅 i na zawodniczk臋 znajduj膮c膮 si臋 bezpo艣rednio pode mn膮!
- Sokratesie! - wyszepta艂em zatrwo偶ony.
Sokrates siedzia艂 nieporuszony. Spojrza艂em w d贸艂, by zobaczy膰 szkody, kt贸re wyrz膮dzi艂em, ale lornetka znikn臋艂a. Sokrates u艣miechn膮艂 si臋.
- Gdy podr贸偶ujesz ze mn膮, zdarzeniami rz膮dz膮 nieco inne prawa.
Nagle znikn膮艂, a ja run膮艂em w przestrze艅, nie w d贸艂, lecz w g贸r臋. Mia艂em niejasne poczucie, 偶e cofam si臋 od kraw臋dzi urwiska, w d贸艂 kanionu, potem w mg艂臋, jak bohater szalonego filmu puszczonego do ty艂u.
Sokrates wyciera艂 moj膮 twarz mokr膮 艣cierk膮. Osun膮艂em si臋, wci膮偶 b臋d膮c przywi膮zany do krzes艂a.
- I co? - zapyta艂. - Jak podr贸偶?
- Mo偶emy to powt贸rzy膰. Uf, rozwi膮偶esz mnie?
- Jeszcze nie teraz - odpar艂 si臋gaj膮c ponownie do mojej g艂owy.
- Nie, zaczekaj! - zdo艂a艂em wydusi膰, zanim 艣wiat艂o zgas艂o i powia艂 wyj膮cy wiatr, kt贸ry poni贸s艂 mnie daleko w przestrze艅 i czas.
Sta艂em si臋 wiatrem, jednak mia艂em oczy i uszy. Widzia艂em daleko i s艂ysza艂em wszystko. Wia艂em wzd艂u偶 wschodnich wybrze偶y Indii, nad Zatok膮 Bengalsk膮, min膮艂em sprz膮taczk臋 zaj臋t膮 swoj膮 prac膮. W Hongkongu zawirowa艂em wok贸艂 sprzedawcy delikatnych tkanin targuj膮cego si臋 g艂o艣no z klientem. Przemkn膮艂em ulicami Sao Paulo, susz膮c pot na cia艂ach niemieckich turyst贸w graj膮cych w siatk贸wk臋 w gor膮cym, tropikalnym s艂o艅cu.
Nie omin膮艂em 偶adnego kraju. Przemkn膮艂em z wyciem nad Chinami i Mongoli膮 oraz nad rozleg艂ymi, bogatymi ziemiami Zwi膮zku Radzieckiego. Wia艂em przez doliny i alpejskie 艂膮ki Austrii, dmuchn膮艂em zimnem nad norweskimi fiordami. Podrywa艂em 艣mieci na Placu Pigalle w Pary偶u. W pewnej chwili by艂em tr膮b膮 powietrzn膮 przewalaj膮c膮 si臋 przez Teksas, w innej - 艂agodnym wietrzykiem w Cantan w Ohio, pieszcz膮cym w艂osy m艂odej dziewczyny rozmy艣laj膮cej o samob贸jstwie.
Do艣wiadczy艂em ka偶dej emocji, us艂ysza艂em ka偶dy krzyk cierpienia i ka偶dy wybuch 艣miechu. Otworzy艂y si臋 przede mn膮 wszystkie ludzkie troski i rado艣ci. Czu艂em je wszystkie i rozumia艂em.
艢wiat by艂 zamieszkany przez umys艂y wiruj膮ce szybciej ni偶 jakikolwiek wiatr, poszukuj膮ce rozrywki i ucieczki od k艂opot贸w jakie nios艂y ze sob膮 zmiany i dylematy 偶ycia i 艣mierci - szukaj膮ce celu, bezpiecze艅stwa, rado艣ci, pr贸buj膮ce zg艂臋bi膰 tajemnice. Wszyscy, wsz臋dzie 偶yli w pomieszaniu, zawzi臋cie szukali. Rzeczywisto艣膰 nigdy nie odpowiada艂a ich marzeniom. Szcz臋艣cie by艂o tu偶 za rogiem - za rogiem, za kt贸ry nigdy nie skr臋cali.
A 藕r贸d艂em tego wszystkiego by艂 ludzki umys艂.
Sokrates zdejmowa艂 pasy, kt贸rymi by艂em zwi膮zany. Promienie s艂o艅ca wpada艂y przez okno gara偶u 艣wiec膮c mi prosto w oczy - oczy, kt贸re tak wiele widzia艂y - wype艂niaj膮c je 艂zami.
Sokrates pom贸g艂 mi doj艣膰 do kantoru. Gdy dr偶膮c le偶a艂em na sofie, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e nie by艂em ju偶 tym naiwnym, zarozumia艂ym m艂odzikiem, kt贸ry par臋 minut lub godzin, albo par臋 dni temu, trz臋s膮c si臋 siedzia艂 na szarym krze艣le. Czu艂em si臋 bardzo stary. Widzia艂em cierpienie 艣wiata, stan ludzkiego umys艂u i prawie p艂aka艂em ogarni臋ty nieutulonym smutkiem. Nie by艂o ucieczki.
Natomiast Sokrates by艂 jowialny.
- No, koniec zabawy. Moja zmiana ju偶 si臋 prawie sko艅czy艂a. Mo偶e by艣 tak, dzieciaku, powl贸k艂 si臋 do domu i pospa艂 troch臋?
Z trudem wsta艂em z sofy i wsadzi艂em r臋k臋 w niew艂a艣ciwy r臋kaw kurtki. Uwalniaj膮c si臋 z niej, zapyta艂em s艂abo:
- Sokratesie, dlaczego mnie zwi膮za艂e艣?
- Jak widz臋, nigdy nie jeste艣 za s艂aby na pytania. Zwi膮za艂em ci臋, 偶eby艣 nie spad艂 z krzes艂a, gdy mkn膮艂e艣 z wiatrem bawi膮c si臋 w Piotrusia Pana.
- Czy naprawd臋 lata艂em? Bo tak czu艂em. - Usiad艂em ponownie, czuj膮c oci臋偶a艂o艣膰.
- Powiedzmy na razie, 偶e by艂 to lot wyobra藕ni.
- Zahipnotyzowa艂e艣 mnie, czy co?
- Nie w taki spos贸b jak my艣lisz - z pewno艣ci膮 nie w tym samym stopniu, w jakim by艂e艣 zahipnotyzowany swoimi w艂asnymi zawik艂anymi procesami umys艂owymi. - Roze艣mia艂 si臋, podni贸s艂 sw贸j plecak (gdzie ja go wcze艣niej widzia艂em?) i szykowa艂 si臋 do wyj艣cia. - Po prostu wci膮gn膮艂em ci臋 w jedn膮 z wielu r贸wnoleg艂ych rzeczywisto艣ci - dla twojej zabawy i nauki.
- Ale jak?
- To troch臋 skomplikowane. Mo偶e od艂o偶yliby艣my to na nast臋pny raz? - Sokrates ziewn膮艂 i przeci膮gn膮艂 si臋 jak kot.
Gdy potykaj膮c si臋 wyszed艂em za drzwi, us艂ysza艂em za sob膮 g艂os Sokratesa:
- 艢pij dobrze. Czeka ci臋 ma艂a niespodzianka, kiedy si臋 obudzisz.
- Prosz臋, ju偶 偶adnych niespodzianek - wymamrota艂em i oszo艂omiony skierowa艂em si臋 w stron臋 domu. Ledwo pami臋tam jak pad艂em na 艂贸偶ko. Potem by艂a tylko ciemno艣膰.
Obudzi艂o mnie g艂o艣ne tykanie nakr臋canego zegara, stoj膮cego na niebieskiej komodzie. Lecz przecie偶 ja nie mia艂em nakr臋canego zegara. Nie mia艂em niebieskiej komody. Ani te偶 nie posiada艂em tej grubej ko艂dry, le偶膮cej teraz w nie艂adzie u moich st贸p. W tym momencie zauwa偶y艂em, 偶e stopy te偶 nie by艂y moje. O wiele za ma艂e, pomy艣la艂em. S艂o艅ce wlewa艂o si臋 przez nieznane mi okno.
Kim jestem i gdzie si臋 znajduj臋? Na moment zatrzyma艂em si臋 na szybko zacieraj膮cych si臋 wspomnieniach, kt贸re zaraz rozp艂yn臋艂y si臋.
Ma艂ymi stopkami kopn膮艂em reszt臋 przykrywaj膮cej mnie ko艂dry i wyskoczy艂em z 艂贸偶ka w momencie gdy Mamusia zawo艂a艂a: 鈥濪anneeey - czas wstawa膰, kochanie.鈥 By艂 22 luty, 1952 - moje sz贸ste urodziny. Zrzuci艂em pi偶am臋 na pod艂og臋 i kopn膮艂em j膮 pod 艂贸偶ko, po czym zbieg艂em na d贸艂 w spodenkach i podkoszulce Lone Ranger. Za kilka godzin mieli przyj艣膰 koledzy z prezentami, i mia艂 by膰 placek, i lody, i mn贸stwo zabawy!
Gdy ju偶 wszyscy si臋 rozeszli i sprz膮tni臋to wszystkie dekoracje z przyj臋cia, bawi艂em si臋 oboj臋tnie nowymi zabawkami. By艂em znudzony, zm臋czony i bola艂 mnie brzuch. Zamkn膮艂em oczy i zapad艂em w sen.
Zobaczy艂em jak ka偶dy nast臋pny dzie艅 mija艂 tak samo jak poprzedni: szko艂a przez ca艂y tydzie艅, potem weekend, szko艂a, weekend, lato, jesie艅, zima i wiosna.
Lata mija艂y i wkr贸tce by艂em jednym z czo艂owych szkolnych gimnastyk贸w w Los Angeles. Na sali gimnastycznej 偶ycie by艂o ekscytuj膮ce, poza ni膮 - og贸lne rozczarowanie. Nieliczne chwile rado艣ci prze偶ywa艂em odbijaj膮c si臋 na batucie lub 艣ciskaj膮c na tylnym siedzeniu samochodu Phyllis - moj膮 pierwsz膮 dziewczyn臋 o zaokr膮glonych kszta艂tach.
Pewnego dnia zadzwoni艂 do mnie Harold Frey z Berkeley w Kaliforni i zaoferowa艂 mi stypendium na Uniwersytecie! Nie mog艂em doczeka膰 si臋 wyjazdu na wybrze偶e do nowego 偶ycia. Jednak Phyllis nie podziela艂a mojego entuzjazmu. Zacz臋li艣my si臋 sprzecza膰 na ten temat i w ko艅cu zerwali艣my ze sob膮. Czu艂em si臋 藕le, ale pociesza艂y mnie plany dotycz膮ce nowego collegu. By艂em pewien, 偶e wkr贸tce zacznie si臋 prawdziwe 偶ycie!
Lata w collegu przemyka艂y wype艂nione zwyci臋stwami gimnastycznymi, lecz niewiele by艂o innych osi膮gni臋膰. Podczas ostatniego roku, tu偶 przed olimpijskimi eliminacjami gimnastycznymi, o偶eni艂em si臋 z Susie. Zamieszkali艣my w Berkeley, abym m贸g艂 膰wiczy膰 z zespo艂em. By艂em tak zaj臋ty, 偶e nie mia艂em zbyt wiele czasu ani energii dla 偶ony.
Ostatnie eliminacje odby艂y si臋 na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Kiedy og艂oszono wyniki, wpad艂em w ekstaz臋 - by艂em w zespole! Niestety moje osi膮gni臋cia na Olimpiadzie nie dor贸wna艂y moim oczekiwaniom. Powr贸ci艂em do domu i wkr贸tce o mnie zapomniano.
Urodzi艂 si臋 nam syn i zacz膮艂em odczuwa膰 rosn膮c膮 odpowiedzialno艣膰 i presj臋 obowi膮zk贸w. Znalaz艂em prac臋 polegaj膮c膮 na sprzeda偶y ubezpiecze艅, kt贸ra poch艂ania艂a wi臋kszo艣膰 moich dni i nocy. Nigdy nie mia艂em czasu dla rodziny. Po roku 偶y艂em ju偶 z Susie w separacji a w ko艅cu ona dosta艂a rozw贸d. Nowy start - pomy艣la艂em smutno.
Pewnego dnia spojrza艂em w okno i zda艂em sobie spraw臋, 偶e min臋艂o 40 lat - by艂em ju偶 stary. Gdzie przelecia艂o moje 偶ycie? Z pomoc膮 swojego psychiatry zdo艂a艂em opanowa膰 problem picia. Wcze艣niej mia艂em pieni膮dze, domy i kobiety, ale teraz nie mia艂em nic. By艂em samotny.
P贸藕n膮 noc膮 le偶a艂em w 艂贸偶ku i zastanawia艂em si臋 gdzie jest m贸j syn - nie widzia艂em go od lat. My艣la艂em o Susie i przyjacio艂ach z dawnych, dobrych czas贸w.
Teraz sp臋dza艂em ca艂e dnie siedz膮c w ulubionym bujanym fotelu, popijaj膮c wino, ogl膮daj膮c telewizj臋 i rozmy艣laj膮c o przesz艂o艣ci. Obserwowa艂em dzieci bawi膮ce si臋 przed domem. Zdawa艂o mi si臋, 偶e to by艂o dobre 偶ycie. Zdoby艂em wszystko, o co walczy艂em, dlaczego wi臋c nie by艂em szcz臋艣liwy?
Pewnego dnia, jedno z dzieci bawi膮cych si臋 na trawniku podesz艂o do werandy. Sympatyczny ma艂y ch艂opiec u艣miechaj膮c si臋 zapyta艂 ile mam lat.
- Mam dwie艣cie lat - odpar艂em.
- Nie, nie masz - zachichota艂 i opar艂 r臋ce na biodrach.
R贸wnie偶 si臋 roze艣mia艂em. Wywo艂a艂o to jeden z moich napad贸w kaszlu, a Mary, moja 艣liczna, m艂oda piel臋gniarka, musia艂a poprosi膰 go, aby odszed艂.
Gdy ju偶 pomog艂a mi odzyska膰 oddech, 艂api膮c z trudem powietrze powiedzia艂em:
- Mary, czy mog艂aby艣 mnie zostawi膰 na chwil臋 samego?
- Oczywi艣cie, panie Millman.
Nawet nie patrzy艂em jak odchodzi艂a - ogl膮danie si臋 za ni膮 by艂o jedn膮 z przyjemno艣ci 偶ycia, kt贸ra umar艂a dawno temu.
Siedzia艂em samotnie. Zdawa艂o mi si臋, 偶e w艂a艣ciwie by艂em samotny przez ca艂e 偶ycie. Odchyli艂em si臋 do ty艂u na swoim bujanym fotelu i oddycha艂em. Moja ostatnia przyjemno艣膰. A wkr贸tce i jej nie b臋dzie. Zap艂aka艂em gorzko i bezg艂o艣nie.
- Do diab艂a! - pomy艣la艂em. - Dlaczego moje ma艂偶e艅stwo musia艂o si臋 rozpa艣膰? Czy mog艂em co艣 zrobi膰 inaczej? Jak mog艂em naprawd臋 偶y膰?
Nagle poczu艂em przera偶aj膮cy, dokuczliwy l臋k, najgorszy w moim 偶yciu. Czy偶 to mo偶liwe, 偶ebym przeoczy艂 co艣 bardzo wa偶nego - co艣, co naprawd臋 mia艂o znaczenie? Nie, to niemo偶liwe - zapewni艂em siebie. Wyrecytowa艂em g艂o艣no wszystkie swoje osi膮gni臋cia. L臋k jednak nie ustawa艂.
Powoli wsta艂em, spojrza艂em z werandy mojego domu na wzg贸rzu w d贸艂 na miasto i zastanawia艂em si臋: Gdzie przelecia艂o 偶ycie? Po co ono by艂o? Czy偶 ka偶dy...
- Och, moje serce, ach, moje rami臋, ten b贸l! - pr贸bowa艂em wo艂a膰 o pomoc, ale nie mog艂em z艂apa膰 tchu.
Kostki moich d艂oni pobiela艂y, gdy dr偶膮c chwyta艂em si臋 kurczowo por臋czy. Moje cia艂o zmieni艂o si臋 w l贸d, a serce w kamie艅. Osun膮艂em si臋 na fotel. G艂owa opad艂a mi na piersi.
B贸l nagle znikn膮艂 i pojawi艂y si臋 艣wiat艂a, jakich nigdy wcze艣niej nie widzia艂em i g艂osy, kt贸rych nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂em. Przep艂ywa艂y wizje.
- Czy to ty, Susie? - zapyta艂 odleg艂y g艂os w mojej g艂owie. W ko艅cu wszystkie obrazy i d藕wi臋ki sta艂y si臋 punktem 艣wiat艂a, potem znikn臋艂y.
Znalaz艂em spok贸j jakiego nigdy wcze艣niej nie zna艂em.
Us艂ysza艂em 艣miech wojownika. Zszokowany usiad艂em, lata powr贸ci艂y do mnie. By艂em w swoim w艂asnym 艂贸偶ku, we w艂asnym mieszkaniu, w Berkeley, w Kalif orni. Nadal by艂em studentem, a m贸j elektroniczny budzik pokazywa艂 dwadzie艣cia pi臋膰 po sz贸stej po po艂udniu. Przespa艂em wyk艂ady i trening!
Wyskoczy艂em z 艂贸偶ka i spojrza艂em w lustro dotykaj膮c swojej ci膮gle m艂odej twarzy. Przeszy艂 mnie dreszcz i odetchn膮艂em z ulg膮. To by艂 tylko sen - ca艂e 偶ycie w jednym 艣nie, 鈥瀖a艂a niespodzianka鈥 Sokratesa.
Usiad艂em i roztrz臋siony wyjrza艂em przez okno. M贸j sen by艂 wyj膮tkowo 偶ywy. Istotnie, przesz艂o艣膰 zgadza艂a si臋 ca艂kowicie, zgadza艂y si臋 nawet szczeg贸艂y, o kt贸rych ju偶 dawno zapomnia艂em. Sokrates powiedzia艂, 偶e te podr贸偶e s膮 prawdziwe. Czy ta r贸wnie偶 by艂a prawdziwa i przepowiada艂a moj膮 przysz艂o艣膰?
Za dziesi臋膰 dziesi膮ta ruszy艂em szybko na stacj臋 benzynow膮 i spotka艂em Sokratesa w chwili, gdy wchodzi艂. Gdy tylko wszed艂 do 艣rodka, a zmiennik z dziennej zmiany wyszed艂, zapyta艂em:
- No dobrze, Sokratesie. Co si臋 w艂a艣ciwie ze mn膮 dzia艂o?
- Sam wiesz lepiej ode mnie. To by艂o twoje 偶ycie, nie moje, dzi臋ki Bogu.
- Sokratesie, b艂agam ci臋 - wyci膮gn膮艂em do niego r臋ce. - Czy w艂a艣nie takie ma by膰 moje 偶ycie? Bo je艣li tak, to nie widz臋 sensu, by 偶y膰 dalej.
Przem贸wi艂 bardzo cicho i powoli, tak jak robi艂 to, gdy chcia艂, abym zwr贸ci艂 na co艣 szczeg贸ln膮 uwag臋.
- Tak jak istniej膮 r贸偶ne interpretacje przesz艂o艣ci i wiele sposob贸w zmiany tera藕niejszo艣ci, tak jest wiele mo偶liwych przysz艂o艣ci. To, co ci si臋 przy艣ni艂o, by艂o bardzo prawdopodobn膮 przysz艂o艣ci膮 - t膮, do kt贸rej zmierza艂e艣 i kt贸r膮 pewnie by艣 mia艂, gdyby艣 mnie nie spotka艂.
- Czy to znaczy, 偶e gdybym tamtej nocy zdecydowa艂 si臋 min膮膰 stacj臋 benzynow膮, ten sen by艂by moj膮 przysz艂o艣ci膮?
- Bardzo mo偶liwe. I ci膮gle jeszcze mo偶e by膰. Ale mo偶esz wybra膰 i zmieni膰 swoje obecne po艂o偶enie. Mo偶esz zmieni膰 swoj膮 przysz艂o艣膰.
Sokrates przyrz膮dzi艂 dla nas herbat臋 i delikatnie postawi艂 kubek obok mnie. Jego ruchy by艂y przemy艣lane i pe艂ne wdzi臋ku.
- Nie wiem co z tym zrobi膰 - powiedzia艂em. - Moje 偶ycie w ostatnich miesi膮cach by艂o jak nieprawdopodobna powie艣膰. Wiesz, o czy m贸wi臋? Czasami chcia艂bym m贸c wr贸ci膰 do normalnego 偶ycia. To tajemnicze 偶ycie z tob膮 tutaj, te sny i podr贸偶e - to jest dla mnie zbyt trudne.
Sokrates wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Mia艂em us艂ysze膰 co艣 bardzo wa偶nego.
- Dan, gdy tylko b臋dziesz gotowy, zwi臋ksz臋 swoje wymagania w stosunku do ciebie. Gwarantuj臋 ci, 偶e pewnego dnia zechcesz zostawi膰 偶ycie, kt贸re znasz i wybierzesz warianty, kt贸re wydadz膮 ci si臋 atrakcyjniejsze, przyjemniejsze, bardziej 鈥瀗ormalne鈥. Jednak zrobienie tego teraz by艂oby wi臋kszym b艂臋dem ni偶 jeste艣 w stanie to sobie wyobrazi膰.
- Ale przecie偶 ja widz臋 warto艣膰 tego, co mi pokazujesz.
- Mo偶e tak jest, ale nadal masz zdumiewaj膮c膮 zdolno艣膰 oszukiwania samego siebie. Dlatego w艂a艣nie potrzebowa艂e艣 zobaczy膰 we 艣nie swoje 偶ycie. Pami臋taj o tym, gdy ogarnie ci臋 pokusa pogoni za swoimi iluzjami.
- Nie martw si臋 o mnie Sokratesie. Dam sobie rad臋. Gdybym wiedzia艂 co mnie czeka, trzyma艂bym j臋zyk za z臋bami.
Marcowe wiatry uspokaja艂y si臋. Kolorowe wiosenne kwiaty rozsiewa艂y w powietrzu swoj膮 wo艅 - czu艂em ich zapach nawet pod prysznicem, gdy zmywa艂em z cia艂a pot i przemywa艂em otarcia po intensywnym treningu
Ubra艂em si臋 szybko i zbieg艂em tylnymi schodami z sali gimnastycznej Harmona, 偶eby popatrze膰 na niebo nad Edward Field zmieniaj膮ce barw臋 na pomara艅czow膮 wraz z ostatnimi promieniami zachodz膮cego s艂o艅ca. Ch艂odne powietrze orze藕wi艂o mnie. Odpr臋偶ony, w zgodzie z ca艂ym 艣wiatem, spokojnym krokiem poszed艂em w stron臋 centrum miasta. Po drodze do kina kupi艂em cheeseburgera. Dzi艣 wieczorem grali 鈥濿ielk膮 ucieczk臋鈥, pasjonuj膮cy film o 艣mia艂ej ucieczce brytyjskich i ameryka艅skich je艅c贸w wojennych. Po filmie pobieg艂em truchtem wzd艂u偶 University Avenue w kierunku miasteczka uniwersyteckiego, skr臋ci艂em w lewo w Shattuck i dotar艂em na stacj臋 benzynow膮 wkr贸tce po tym, jak Sokrates obj膮艂 s艂u偶b臋. By艂 to pracowity wiecz贸r, wi臋c pomaga艂em mu. Sko艅czyli艣my prac臋 po p贸艂nocy. Weszli艣my do kantoru i umyli艣my r臋ce, po czym Sokrates zaskoczy艂 mnie przygotowuj膮c chi艅ski obiad - z okazji rozpocz臋cia nowej fazy jego nauczania.
Zacz臋艂o si臋, gdy opowiedzia艂em mu o 鈥濿ielkiej ucieczce鈥.
- Wydaje si臋, 偶e to pasjonuj膮cy film - powiedzia艂 rozpakowuj膮c torb臋 ze 艣wie偶ymi warzywami, kt贸re przyni贸s艂. - A tak偶e odpowiedni dla ciebie.
- Tak? A niby czemu?
Ty te偶, Dan, potrzebujesz ucieczki. Jeste艣 wi臋藕niem swoich w艂asnych iluzji - iluzji dotycz膮cych ciebie samego i 艣wiata. Aby si臋 od nich uwolni膰, b臋dziesz potrzebowa艂 wi臋cej odwagi i si艂y ni偶 jakikolwiek bohater filmowy.
Czu艂em si臋 tej nocy tak dobrze, 偶e w og贸le nie by艂em w stanie traktowa膰 powa偶nie gadania Sokratesa.
- Nie czuj臋 si臋 jakbym by艂 w wi臋zieniu - z wyj膮tkiem sytuacji, kiedy przywi膮za艂e艣 mnie do krzes艂a. Sokrates zacz膮艂 my膰 warzywa.
- Nie widzisz swojego wi臋zienia, poniewa偶 jego kraty s膮 niewidoczne - skomentowa艂 przekrzykuj膮c szum p艂yn膮cej wody. - Cz臋艣ci膮 mojego zadania jest wskaza膰 ci tw贸j problem i mam nadziej臋, 偶e b臋dzie to najbardziej rozczarowuj膮ce do艣wiadczenie w twoim 偶yciu.
- Wielkie dzi臋ki, przyjacielu - odpowiedzia艂em oburzony jego z艂膮 wol膮.
- My艣l臋, 偶e mnie nie zrozumia艂e艣 - wskaza艂 na mnie bak艂a偶anem, po czym posieka艂 go na kawa艂ki i wrzuci艂 do miski. - Rozczarowanie jest najwi臋kszym darem jaki mog臋 ci ofiarowa膰. Jednak z powodu swojego zami艂owania do iluzji, uwa偶asz to okre艣lenie za negatywne. Gdy m贸wisz do przyjaciela: 鈥濷ch, c贸偶 za rozczarowanie musia艂e艣 prze偶y膰鈥 - wsp贸艂czujesz mu, podczas gdy powiniene艣 z nim 艣wi臋towa膰. S艂owo rozczarowanie znaczy dos艂ownie uwolnienie od zaczarowania, czyli iluzji. Ale ty trzymasz si臋 kurczowo swoich iluzji.
- Fakty, prosz臋 - rzuci艂em mu wyzwanie.
- Fakty - powiedzia艂 odk艂adaj膮c na bok tofu, kt贸re w艂a艣nie kroi艂 w kostk臋. - Dan, ty cierpisz. Ty zasadniczo nie cieszysz si臋 swoim 偶yciem. Twoje rozrywki, swawole, a nawet twoja gimnastyka, s膮 chwilowymi 艣rodkami pomagaj膮cymi ci rozproszy膰 ukryte poczucie l臋ku.
- Chwileczk臋 - zirytowa艂em si臋. - Chcesz powiedzie膰, 偶e gimnastyka, seks i filmy s膮 z艂e?
- Nie, same w sobie nie s膮 z艂e. Ale dla ciebie s膮 na艂ogami, a nie przyjemno艣ciami. U偶ywasz ich, aby oderwa膰 si臋 od tego o czym wiesz, 偶e powiniene艣 si臋 tym zaj膮膰 - od wyrwania si臋 na wolno艣膰.
- Czekaj, Sokratesie. To nie s膮 fakty.
- Tak, to s膮 fakty i 艂atwo mo偶na je zweryfikowa膰, cho膰 jeszcze tego nie widzisz. Ty Dan, w swojej odruchowej pogoni za osi膮gni臋ciami i rozrywkami, unikasz podstawowego 藕r贸d艂a swojego cierpienia.
- A wi臋c tak to widzisz? - odpar艂em ostro, niezdolny do ukrycia niech臋ci w g艂osie.
- Nie to chcia艂e艣 us艂ysze膰, prawda?
- Istotnie. To ciekawa teoria, ale nie wydaje mi si臋, aby pasowa艂a do mnie. To wszystko. Mo偶e tak powiedzia艂by艣 mi co艣 w lepszym stylu?
- Jasne - odpar艂, zgarniaj膮c warzywa i wracaj膮c do siekania. - Prawda jest taka, Dan, 偶e twoje 偶ycie jest cudowne i tak naprawd臋 wcale nie cierpisz. Nie potrzebujesz mnie i w艂a艣ciwie ju偶 jeste艣 wojownikiem. Jak to brzmi?
- Lepiej! - za艣mia艂em si臋, a m贸j nastr贸j momentalnie si臋 poprawi艂. Ale wiedzia艂em, 偶e to nie by艂a prawda. - Nie s膮dzisz Sokratesie, 偶e prawdopodobnie prawda le偶y gdzie艣 po艣rodku?
- S膮dz臋, 偶e twoje 鈥瀙o艣rodku鈥 - odpar艂 Sokrates nie odrywaj膮c oczu od warzyw - jest cholernie daleko od mojego punktu widzenia.
- Czy to tylko ja jestem idiot膮 - zapyta艂em obronnie - czy te偶 specjalizujesz si臋 w pracy z duchowymi inwalidami?
- Mo偶na by tak powiedzie膰 - u艣miechn膮艂 si臋 lej膮c olej sezamowy na chi艅sk膮 patelni臋 i umieszczaj膮c j膮 na gor膮cej p艂ycie. - Ale prawie ca艂a ludzko艣膰 cierpi na twoj膮 dolegliwo艣膰.
- A co to za dolegliwo艣膰?
- Chyba ju偶 to wyja艣ni艂em - powiedzia艂 cierpliwie. - Je偶eli nie dostajesz tego, czego chcesz - cierpisz, je偶eli dostajesz to, czego nie chcesz - r贸wnie偶 cierpisz. Nawet gdy dostajesz dok艂adnie to, czego chcesz, nadal cierpisz, poniewa偶 nie mo偶esz zatrzyma膰 tego na zawsze. Twoim problemem jest tw贸j umys艂. Umys艂 chcia艂by uwolni膰 si臋 od zmian, uwolni膰 si臋 od b贸lu, uwolni膰 si臋 od konieczno艣ci 偶ycia i 艣mierci. Ale zmiana jest prawem i 偶adne udawanie nie zmieni tej rzeczywisto艣ci.
- Sokratesie, naprawd臋 potrafisz by膰 przygn臋biaj膮cy, wiesz o tym? Chyba nie jestem ju偶 nawet g艂odny. Je偶eli 偶ycie jest tylko cierpieniem, to po co w og贸le czymkolwiek si臋 przejmowa膰?
- 呕ycie nie jest cierpieniem. Po prostu ty raczej wolisz cierpie膰, ni偶 cieszy膰 si臋 偶yciem. B臋dziesz tak cierpia艂 do czasu a偶 nie porzucisz tego, do czego umys艂 jest przywi膮zany i po prostu nie wyruszysz w drog臋 wolny, bez wzgl臋du na to, co si臋 wydarzy.
Sokrates wrzuca艂 warzywa na skwiercz膮c膮 patelni臋, mieszaj膮c je r贸wnocze艣nie. Pomieszczenie wype艂ni艂 smakowity zapach. Ca艂a moja niech臋膰 znikn臋艂a.
- Chyba w艂a艣nie wr贸ci艂 mi apetyt.
Sokrates roze艣mia艂 si臋, rozdzieli艂 chrupi膮ce warzywa na dwa talerze i postawi艂 je na swoim starym biurku, kt贸re pos艂u偶y艂o nam za st贸艂 obiadowy.
Jedli艣my w milczeniu, nabieraj膮c ma艂e kawa艂ki chi艅skimi pa艂eczkami. Poch艂on膮艂em warzywa w nieca艂e trzydzie艣ci sekund. Chyba naprawd臋 by艂em g艂odny. Podczas gdy Sokrates ko艅czy艂 sw贸j posi艂ek, zapyta艂em go:
- Jakie wi臋c s膮 pozytywne strony posiadania umys艂u? Spojrza艂 na mnie znad talerza.
- Nie ma 偶adnych - odpar艂 i spokojnie powr贸ci艂 do jedzenia.
- Nie ma 偶adnych?! Sokratesie, to naprawd臋 szalone! A co z rzeczami, kt贸re tworzy umys艂? Ksi膮偶ki, biblioteki, sztuka? Co z tymi wszystkimi udogodnieniami naszego 偶ycia stworzonymi przez wybitne umys艂y?
U艣miechn膮艂 si臋 szeroko i od艂o偶y艂 pa艂eczki.
- Nie ma 偶adnych wybitnych umys艂贸w - powiedzia艂, po czym zani贸s艂 naczynia do zlewu.
- Sokratesie, przesta艅 wypowiada膰 nieodpowiedzialne stwierdzenia i wyt艂umacz si臋!
Wy艂oni艂 si臋 z 艂azienki, nios膮c w g贸rze dwa l艣ni膮ce talerze.
- Lepiej b臋dzie je艣li ponownie zdefiniuj臋 ci par臋 termin贸w. 鈥濽mys艂鈥 jest jednym z tych 艣liskich okre艣le艅, co 鈥瀖i艂o艣膰鈥. W艂a艣ciwa definicja zale偶y od twojego stanu 艣wiadomo艣ci. Sp贸jrz na to w ten spos贸b: masz m贸zg, kt贸ry kieruje cia艂em, gromadzi informacje i przetwarza je. Abstrakcyjne procesy m贸zgu nazywamy 鈥瀒ntelektem鈥. Nigdzie tu jeszcze nie wspomnia艂em o umy艣le. M贸zg, a umys艂 to nie to samo. M贸zg jest rzeczywisty, umys艂 nie jest. 鈥濽mys艂鈥 jest z艂udnym rezultatem podstawowych proces贸w m贸zgowych. Jest jak naro艣l. Zawiera wszelkie przypadkowe, niekontrolowane my艣li, kt贸re przenikaj膮 do 艣wiadomo艣ci z pod艣wiadomo艣ci. 艢wiadomo艣膰 nie jest umys艂em. Przytomno艣膰 nie jest umys艂em. Uwaga nie jest umys艂em. Umys艂 jest przeszkod膮, utrudnieniem. Jest rodzajem b艂臋du ewolucyjnego w cz艂owieku, naczeln膮 s艂abo艣ci膮 w ludzkim eksperymencie. Nie widz臋 zastosowania dla umys艂u.
Siedzia艂em w ciszy, oddychaj膮c powoli. Niezbyt wiedzia艂em co powiedzie膰. Wkr贸tce jednak odzyska艂em mow臋.
- Bez w膮tpienia masz niezwyk艂e spojrzenie na spraw臋. Nie jestem pewien o czym m贸wisz, ale brzmi to naprawd臋 szczerze.
U艣miechn膮艂 si臋 tylko i wzruszy艂 ramionami.
- Sokratesie - kontynuowa艂em. - Czy mam odci膮膰 sobie g艂ow臋, aby uwolni膰 si臋 od umys艂u?
- Jest to jaki艣 spos贸b - u艣miechn膮艂 si臋 - ale ma niepo偶膮dane skutki uboczne. M贸zg mo偶e by膰 narz臋dziem. Potrafi pami臋ta膰 numery telefon贸w, rozwi膮zywa膰 zagadki matematyczne lub tworzy膰 poezj臋. W ten spos贸b pracuje dla reszty cia艂a - jak traktor. Ale kiedy nie mo偶esz przesta膰 my艣le膰 o tym problemie matematycznym czy numerze telefonu, lub gdy dr臋cz膮ce my艣li i wspomnienia pojawiaj膮 si臋 bez twojego zamierzenia, to nie jest to dzia艂anie twojego m贸zgu, ale b艂膮kanie si臋 umys艂u. Wtedy umys艂 kontroluje ciebie - traktor p臋dzi na o艣lep.
- Zaczynam rozumie膰.
- Aby naprawd臋 to zrozumie膰, musisz obserwowa膰 siebie i zobaczy膰 to, o czym m贸wi臋. Pojawia si臋 w tobie my艣l o z艂o艣ci i stajesz si臋 z艂y. Tak jest ze wszystkimi twoimi emocjami. Reaguj膮 jak kolano stukni臋te m艂oteczkiem, odpowiadaj膮c na my艣li, kt贸rych nie kontrolujesz. Twoje my艣li s膮 jak dzikie ma艂py uk膮szone przez skorpiona.
- Sokratesie, my艣l臋, 偶e...
- Za du偶o my艣lisz!
- W艂a艣nie ci chcia艂em powiedzie膰, 偶e naprawd臋 chc臋 si臋 zmieni膰. To jedna z moich cech - zawsze by艂em otwarty na zmiany.
- To - powiedzia艂 Sokrates - jest jedna z twoich najwi臋kszych iluzji. Ch臋tnie zmieniasz ubrania, fryzury, kobiety, mieszkania i prac臋. A偶 nadto ch臋tnie zmieniasz wszystko z wyj膮tkiem siebie. Ale b臋dziesz musia艂 si臋 zmieni膰. Albo ja pomog臋 ci otworzy膰 oczy, albo zrobi to czas, ale czas nie zawsze jest delikatny - powiedzia艂 z艂owieszczo. - Wybieraj. Ale najpierw u艣wiadom sobie, 偶e jeste艣 w wi臋zieniu - potem mo偶emy zaplanowa膰 twoj膮 ucieczk臋.
Powiedziawszy to, wr贸ci艂 za biurko, wzi膮艂 o艂贸wek i zacz膮艂 sprawdza膰 rachunki. Wygl膮da艂 jak pracowity urz臋dnik. Mia艂em wyra藕ne wra偶enie, 偶e na dzi艣 to ju偶 wszystko. Cieszy艂em si臋, 偶e wyk艂ad si臋 sko艅czy艂.
Przez nast臋pnych par臋 dni, kt贸re wkr贸tce przeci膮gn臋艂y si臋 w tygodnie, by艂em, jak to sobie m贸wi艂em, zbyt zaj臋ty, 偶eby odwiedzi膰 Sokratesa. Ale jego s艂owa brzmia艂y mi w g艂owie. Zaabsorbowa艂o mnie ich znaczenie.
Za艂o偶y艂em ma艂y notes, w kt贸rym zapisywa艂em swoje my艣li podczas dnia - z wyj膮tkiem trening贸w, kiedy my艣li ust臋powa艂y miejsca dzia艂aniu. Po dw贸ch dniach musia艂em kupi膰 wi臋kszy notes. W ci膮gu tygodnia ten tak偶e zape艂ni艂 si臋. By艂em zdumiony widz膮c ogrom i og贸ln膮 negatywno艣膰 moich proces贸w my艣lowych.
To 膰wiczenie zwi臋kszy艂o moj膮 艣wiadomo艣膰 w艂asnego szumu my艣lowego - podnios艂em poziom g艂o艣no艣ci w艂asnych my艣li, kt贸re przedtem by艂y tylko pod艣wiadomym podk艂adem. Przesta艂em zapisywa膰, ale my艣li nadal dudni艂y. By膰 mo偶e Sokrates m贸g艂by co艣 z tym zrobi膰. Postanowi艂em odwiedzi膰 go tej nocy.
Znalaz艂em go w gara偶u. Czy艣ci艂 par膮 silnik starego Chevroleta. W艂a艣nie mia艂em zacz膮膰 m贸wi膰, gdy w drzwiach pojawi艂a si臋 niska, ciemnow艂osa, m艂oda kobieta. Nawet Sokrates nie us艂ysza艂 jak wchodzi艂a, co by艂o bardzo niezwyk艂e. Zobaczy艂 j膮 chwil臋 przede mn膮 i 鈥瀙oszybowa艂鈥 ku niej z otwartymi ramionami. Ona te偶 podbieg艂a ku niemu i obj臋li si臋, wiruj膮c po pomieszczeniu. Przez nast臋pnych par臋 minut po prostu patrzyli sobie w oczy. Sokrates pyta艂 鈥濼ak?鈥, a ona odpowiada艂a 鈥濼ak鈥. By艂o to do艣膰 dziwaczne.
Nie maj膮c nic innego do roboty, gapi艂em si臋 na ni膮 za ka偶dym razem, gdy mnie mija艂a zataczaj膮c ko艂a. By艂a niskiego wzrostu, niewiele ponad p贸艂tora metra, robi艂a wra偶enie silnej, cho膰 z aur膮 subtelnej delikatno艣ci. Jej d艂ugie, czarne, zaczesane w ty艂 w艂osy zwi膮zane by艂y w kok, podkre艣laj膮c jasn膮, b艂yszcz膮c膮 cer臋. W jej twarzy najbardziej zwraca艂y uwag臋 du偶e, ciemne oczy.
Moje gapienie si臋 musia艂o w ko艅cu zwr贸ci膰 ich uwag臋.
- Dan, to jest Joy - powiedzia艂 Sokrates.
Spodoba艂a mi si臋 od razu. Jej oczy po艂yskiwa艂y s艂odkim, lekko figlarnym u艣miechem.
- Czy Joy to twoje imi臋, czy opis twojego nastroju? - spyta艂em, staraj膮c si臋, by zabrzmia艂o to m膮drze.
- Jedno i drugie - odpowiedzia艂a. Popatrzy艂a na Sokratesa. Skin膮艂 g艂ow膮. Potem u艣ciska艂a mnie. Obj臋艂a mnie delikatnie ramionami w pasie i przytuli艂a czule. Naraz poczu艂em dziesi臋ciokrotnie wi臋kszy przyp艂yw energii ni偶 kiedykolwiek wcze艣niej. Czu艂em si臋 pocieszony, uzdrowiony, wypocz臋ty i ca艂kowicie pora偶ony mi艂o艣ci膮.
Joy patrzy艂a na mnie swymi du偶ymi, 艣wiec膮cymi oczami, a偶 moje w艂asne oczy zaszkli艂y si臋.
- Ten stary Budda przeciska艂 ci臋 przez wy偶ymaczk臋, co? - zapyta艂a cicho.
- Uch, chyba tak. - (Obud藕 si臋, Dan!)
- No c贸偶, ten wycisk jest wiele wart. Wiem, mnie dopad艂 ju偶 wcze艣niej.
Nie mog艂em wydoby膰 z siebie g艂osu, aby zapyta膰 o szczeg贸艂y. Poza tym Joy odwr贸ci艂a si臋 ju偶 do Sokratesa i powiedzia艂a:
- Musz臋 ju偶 i艣膰. Mo偶e by艣my wszyscy spotkali si臋 tutaj w sobot臋 rano o dziesi膮tej i poszli do Tilden Park na piknik? Przygotuj臋 jedzenie. Zanosi si臋 na 艂adn膮 pogod臋. Zgoda?
Popatrzy艂a na Sokratesa, potem na mnie. Pokiwa艂em t臋po g艂ow膮, gdy ona bezg艂o艣nie wyp艂yn臋艂a przez drzwi.
Przez reszt臋 wieczoru Sokrates nie mia艂 ze mnie 偶adnego po偶ytku. Tak naprawd臋 ca艂a reszta tygodnia by艂a strat膮. W ko艅cu, gdy nadesz艂a sobota, poszed艂em bez koszulki na przystanek autobusowy. Mia艂em nadziej臋, 偶e wiosenne s艂o艅ce opali mnie troch臋, i 偶e zrobi臋 na Joy wra偶enie swoim muskularnym torsem.
Pojechali艣my autobusem do parku i poszli艣my na prze艂aj po szeleszcz膮cych li艣ciach, kt贸re tworzy艂y gruby kobierzec po艣r贸d otaczaj膮cych nas sosen, brz贸z i wi膮z贸w. Rozpakowali艣my jedzenie na trawiastym pag贸rku sk膮panym w ciep艂ych promieniach s艂o艅ca. Po艂o偶y艂em si臋 na kocu, by spiec si臋 w s艂o艅cu. Mia艂em nadziej臋, 偶e Joy do艂膮czy do mnie.
Nagle, bez ostrze偶enia, zerwa艂 si臋 wiatr i nadci膮gn臋艂y chmury. Nie wierzy艂em w艂asnym oczom. Zacz臋艂o pada膰 - najpierw m偶awka, potem nag艂a ulewa. Przeklinaj膮c, chwyci艂em koszulk臋 i na艂o偶y艂em j膮. Sokrates 艣mia艂 si臋 tylko.
- Jak mo偶esz uwa偶a膰, 偶e to zabawne! - zbeszta艂em go. - Mokniemy tutaj, autobus b臋dzie dopiero za godzin臋, a ca艂e jedzenie jest do niczego. To Joy je przyrz膮dzi艂a. Jestem pewien, 偶e ona nie s膮dzi, by... - Joy 艣mia艂a si臋 r贸wnie偶.
- Nie 艣miej臋 si臋 z deszczu - powiedzia艂 Sokrates. - 艢miej臋 si臋 z ciebie. - Zarycza艂 i poturla艂 si臋 po mokrych li艣ciach. Joy zacz臋艂a ta艅czy膰 鈥濪eszczow膮 piosenk臋鈥. Ginger Rogers i Budda - tego ju偶 by艂o za wiele.
Deszcz przesta艂 pada膰 tak samo nagle, jak zacz膮艂. Wyjrza艂o s艂o艅ce i wkr贸tce nasze jedzenie i rzeczy znowu by艂y suche.
- My艣l臋, 偶e to m贸j taniec zadzia艂a艂 - powiedzia艂a Joy i uk艂oni艂a si臋.
Siedzia艂em przygn臋biony. Joy usiad艂a za mn膮 i zrobi艂a mi masa偶 bark贸w.
- Czas, 偶eby艣 z do艣wiadcze艅 偶ycia zacz膮艂 czerpa膰 nauk臋, a nie narzeka艂 na nie lub rozkoszowa艂 si臋 nimi, Dan - powiedzia艂 Sokrates - W艂a艣nie objawi艂y ci si臋 dwie bardzo wa偶ne lekcje. Spad艂y, 偶e tak powiem, z nieba.
Grzeba艂em w jedzeniu pr贸buj膮c nie s艂ucha膰 go.
- Po pierwsze - powiedzia艂 chrupi膮c listek sa艂aty - ani twoje rozczarowanie, ani gniew nie by艂y spowodowane deszczem.
Mia艂em usta zbyt pe艂ne sa艂atki ziemniaczanej, aby zaprotestowa膰. Sokrates kontynuowa艂 wymachuj膮c po kr贸lewsku kawa艂kiem marchewki.
- Deszcz by艂 manifestacj膮 natury absolutnie zgodn膮 z prawem. Tw贸j 鈥瀞mutek鈥 ze zmarnowanego pikniku i 鈥瀞zcz臋艣cie鈥, kiedy s艂o艅ce pojawi艂o si臋 z powrotem, by艂y produktami twoich my艣li. Nie mia艂y one nic wsp贸lnego z faktycznymi wydarzeniami. Czy nie by艂e艣 nigdy 鈥瀗ieszcz臋艣liwy鈥, na przyk艂ad, podczas 艣wi膮t? Jasno z tego wynika, 偶e tw贸j umys艂, a nie inni ludzie ani okoliczno艣ci, jest 藕r贸d艂em twoich nastroj贸w. To jest pierwsza lekcja.
Sokrates prze艂kn膮艂 swojego ziemniaka i powiedzia艂:
- Druga lekcja wyp艂ywa z obserwacji tego jak jeszcze pogorszy艂 ci si臋 humor, gdy zauwa偶y艂e艣, 偶e ja nie jestem ani troch臋 zmartwiony. Zacz膮艂e艣 przyr贸wnywa膰 si臋 do wojownika, przepraszam, dw贸ch wojownik贸w - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko do Joy. - Nie podoba艂o ci si臋 to, prawda, Dan? Mo偶e z tego wynika膰, 偶e zmiana jest niezb臋dna.
Siedzia艂em markotny my艣l膮c o tym, co us艂ysza艂em. Nawet nie zauwa偶y艂em, 偶e Sokrates i Joy odeszli gdzie艣. Wkr贸tce znowu zacz臋艂o m偶y膰.
Sokrates i Joy wr贸cili na koc. Sokrates zacz膮艂 skaka膰 na艣laduj膮c moje wcze艣niejsze zachowanie.
- Cholerny deszcz! - wrzeszcza艂. - Nasz piknik idzie w diab艂y! Tupa艂 w艣ciekle, po czym przerwa艂 w po艂owie ruchu, mrugn膮艂 do mnie i u艣miechn膮艂 si臋 figlarnie. Potem zanurkowa艂, l膮duj膮c brzuchem na mokrych li艣ciach i udawa艂, 偶e p艂ywa. Joy zacz臋艂a 艣piewa膰 czy 艣mia膰 si臋 - nie by艂em w stanie okre艣li膰 co to by艂o.
Odrzuci艂em z艂y nastr贸j i zacz膮艂em tarza膰 si臋 razem z nimi w mokrych li艣ciach, si艂uj膮c si臋 z Joy. To mi si臋 podoba艂o najbardziej i s膮dz臋, 偶e Joy r贸wnie偶 sprawi艂o przyjemno艣膰. Biegali艣my i ta艅czyli艣my dziko, a偶 nadszed艂 czas powrotu. Joy mia艂a natur臋 weso艂ego szczeniaka, jednak偶e ze wszelkimi cechami dumnej, silnej kobiety. 鈥濼on膮艂em鈥 szybko.
Gdy autobus ko艂ysz膮c si臋 zje偶d偶a艂 w d贸艂 z 艂agodnych wzg贸rz wznosz膮cych si臋 nad Zatok膮, niebo w zachodz膮cym s艂o艅cu zmieni艂o kolor na ro偶owoz艂oty. Sokrates czyni艂 s艂abe pr贸by streszczenia swoich lekcji, podczas gdy ja robi艂em co mog艂em, by go ignorowa膰 i przytula艂em si臋 do Joy na tylnim siedzeniu.
- Hm, hm... je艣li mog臋 prosi膰 o uwag臋 - powiedzia艂. Z艂apa艂 mnie dwoma palcami za nos i obr贸ci艂 moj膮 twarz w swoj膮 stron臋.
- Czego chcesz? - zapyta艂em. Gdy Sokrates trzyma艂 mnie za nos, Joy szepta艂a co艣 w moje ucho. - Wol臋 s艂ucha膰 jej ni偶 ciebie - powiedzia艂em.
- Ona mo偶e tylko sprowadzi膰 ci臋 na manowce - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, uwalniaj膮c m贸j nos. - Nawet m艂ody dure艅 w ferworze mi艂o艣ci nie mo偶e nie dostrzec, 偶e to jego umys艂 tworzy zar贸wno jego rozczarowania, jak i rado艣ci.
- Doskona艂y dob贸r s艂贸w - powiedzia艂em zatracaj膮c si臋 w oczach Joy.
Gdy autobus obje偶d偶a艂 wzg贸rze, wszyscy siedzieli艣my cicho, obserwuj膮c zapalaj膮ce si臋 艣wiat艂a San Francisco. Zatrzymali艣my si臋 u podn贸偶a wzg贸rza. Joy wsta艂a szybko i wyskoczy艂a z autobusu. Sokrates pod膮偶y艂 za ni膮. Zacz膮艂em i艣膰 za nimi, ale on odwr贸ci艂 si臋 i powiedzia艂 鈥濶ie鈥. To by艂o wszystko. Joy popatrzy艂a na mnie przez otwarte okno.
- Joy, kiedy znowu ci臋 zobacz臋?
- By膰 mo偶e wkr贸tce. To zale偶y - powiedzia艂a.
- Zale偶y od czego? - dopytywa艂em si臋. - Joy, poczekaj! Nie odchod藕! Panie Kierowco, prosz臋 mnie wypu艣ci膰! - Ale autobus ju偶 rusza艂 zostawiaj膮c ich z ty艂u. Joy i Sokrates znikn臋li w mroku.
W niedziel臋 wpad艂em w g艂臋bok膮 depresj臋, kt贸rej nie mog艂em 偶adn膮 miar膮 opanowa膰. Na poniedzia艂kowym wyk艂adzie ledwo s艂ysza艂em s艂owa profesora. Podczas treningu umys艂 mia艂em poch艂oni臋ty my艣lami, czu艂em si臋 wyzuty z energii. Od czasu pikniku nic nie jad艂em. Przygotowa艂em si臋 do poniedzia艂kowej wieczornej wizyty na stacji benzynowej. Je偶eli spotkam tam Joy to albo zmusz臋 j膮, 偶eby posz艂a ze mn膮, albo p贸jd臋 z ni膮.
By艂a tam, a jak偶e. Gdy wchodzi艂em do biura, 偶artowa艂a w艂a艣nie z Sokratesem. Czuj膮c si臋 jak obcy, zastanawia艂em si臋, czy mo偶e nie 艣miej膮 si臋 ze mnie. Wszed艂em, zdj膮艂em buty i usiad艂em.
- Dobra, Dan. Czy dzisiaj jeste艣 cokolwiek m膮drzejszy ni偶 by艂e艣 w sobot臋? - zapyta艂 Sokrates. Joy tylko si臋 u艣miechn臋艂a, ale jej u艣miech rani艂. - Nie by艂em pewien czy pojawisz si臋 dzisiaj, Dan, z obawy, 偶e m贸g艂bym powiedzie膰 co艣, czego nie chcia艂by艣 us艂ysze膰. - Jego s艂owa rani艂y jak ostre sztylety. Zacisn膮艂em z臋by.
- Spr贸buj si臋 odpr臋偶y膰, Dan - powiedzia艂a Joy. Wiem, 偶e stara艂a si臋 pom贸c, ale czu艂em si臋 przyt艂oczony i krytykowany przez nich oboje.
- Dan - kontynuowa艂 Sokrates. - Je艣li pozostaniesz 艣lepy na swoje s艂abo艣ci, to nie b臋dziesz m贸g艂 ich naprawi膰, ani nie wykorzystasz swoich si艂. To tak jak w gimnastyce. Sp贸jrz na siebie!
Ledwie mog艂em wydoby膰 z siebie g艂os. Gdy w ko艅cu zacz膮艂em m贸wi膰, m贸j g艂os dr偶a艂 z napi臋cia, gniewu i lito艣ci nad samym sob膮.
- W艂a艣nie pa... patrz臋.
Nie chcia艂em zachowywa膰 si臋 w ten spos贸b w jej obecno艣ci!
- M贸wi艂em ci ju偶, 偶e kierowanie si臋 impulsami i nastrojami umys艂u jest podstawowym b艂臋dem - ci膮gn膮艂 Sokrates weso艂o. - Je艣li b臋dziesz si臋 przy tym upiera艂, to pozostaniesz sob膮, a nie potrafi臋 wyobrazi膰 sobie gorszego losu! - roze艣mia艂 si臋 na to serdecznie, a Joy z aprobat膮 pokiwa艂a g艂ow膮.
- On potrafi by膰 nad膮sany, co? - u艣miechn臋艂a si臋 szeroko do Sokratesa.
Siedzia艂em bardzo spokojnie, zaciskaj膮c tylko pi臋艣ci. W ko艅cu mog艂em m贸wi膰:
- Nie wydaje mi si臋, 偶eby kt贸re艣 z was by艂o bardzo zabawne. - Z najwy偶szym trudem kontrolowa艂em g艂os.
Sokrates odchyli艂 si臋 na krze艣le i z bezlitosnym okrucie艅stwem powiedzia艂:
- Jeste艣 w艣ciek艂y, ale robisz kiepsk膮 robot臋 ukrywaj膮c to, o艣le. (Nie przy Joy! - pomy艣la艂em.) Twoja z艂o艣膰 - m贸wi艂 dalej - jest dowodem na to, 偶e tkwisz z uporem przy swoich iluzjach. Po co broni膰 czego艣, w co nawet si臋 nie wierzy? Kiedy ty doro艣niesz?
- S艂uchaj, ty stary wariacie! - zaskrzecza艂em. - Czuj臋 si臋 艣wietnie! Dostawa艂em tu tylko kopniaki. I w ko艅cu musia艂em to zobaczy膰. To tw贸j 艣wiat jest pe艂en cierpienia, nie m贸j. Rzeczywi艣cie jestem przygn臋biony, ale tylko wtedy, gdy jestem z tob膮!
Ani Joy ani Sokrates nie powiedzieli ani s艂owa. Pokiwali tylko g艂owami ze zrozumieniem i wsp贸艂czuciem. Do diab艂a z ich wsp贸艂czuciem!
- Oboje sobie my艣licie, 偶e wszystko jest takie jasne, proste i zabawne. Nie rozumiem was i nie jestem pewien, czy mam ochot臋 zrozumie膰.
Za艣lepiony zak艂opotaniem, zmieszaniem i cierpieniem wypad艂em za drzwi przysi臋gaj膮c sobie, 偶e zapomn臋 o nim, zapomn臋 o niej, zapomn臋, 偶e pewnej gwia藕dzistej nocy wszed艂em na t臋 stacj臋.
Moje oburzenie by艂o udawane i dobrze o tym wiedzia艂em. Co gorsze, wiedzia艂em, 偶e oni te偶 o tym wiedzieli. Nawali艂em. Czu艂em si臋 s艂aby i g艂upi jak ma艂y ch艂opak. Zni贸s艂bym utrat臋 twarzy przed Sokratesem, ale nie przed Joy. A teraz by艂em pewien, 偶e straci艂em j膮 na zawsze.
Bieg艂em ulicami, a偶 zorientowa艂em si臋, 偶e oddalam si臋 od domu. W ko艅cu wyl膮dowa艂em w knajpie przy University Avenue, w pobli偶u Grove Street. Upi艂em si臋 i gdy wreszcie dotar艂em do swojego mieszkania, wdzi臋czny by艂em za nie艣wiadomo艣膰.
Nie by艂o ju偶 dla mnie powrotu. Postanowi艂em spr贸bowa膰 偶y膰 normalnym 偶yciem, kt贸re odrzuci艂em par臋 miesi臋cy wcze艣niej. Pierwsz膮 rzecz膮 do zrobienia by艂o odrobienie zaleg艂o艣ci na studiach, o ile w og贸le mia艂em je uko艅czy膰. Susie po偶yczy艂a mi notatki z historii, a jeden z koleg贸w z dru偶yny da艂 mi notatki z psychologii. Przesiadywa艂em nocami pisz膮c referaty. Zatopi艂em si臋 w ksi膮偶kach. Mia艂em mn贸stwo do zapami臋tania - i mn贸stwo do zapomnienia.
Na sali gimnastycznej trenowa艂em do upad艂ego. Z pocz膮tku m贸j trener i koledzy byli zachwyceni widz膮c m贸j przyp艂yw energii. Rick i Sid, dwaj moi najbli偶si kumple, zdumieni byli moj膮 odwag膮 i 偶artowali na temat 鈥濪ana szukaj膮cego 艣mierci鈥. Wykonywa艂em ka偶d膮 akrobacj臋, czy by艂em do niej przygotowany, czy nie. My艣leli, 偶e tryskam odwag膮, a ja wiedzia艂em, 偶e chc臋 b贸lu - chcia艂em fizycznego b贸lu, kt贸ry uzasadni艂by b贸l wewn膮trz mnie.
Po jakim艣 czasie 偶arty Ricka i Sida zmieni艂y si臋 w trosk臋.
- Dan, zauwa偶y艂e艣, 偶e zaczynasz mie膰 podkr膮偶one oczy? Kiedy ostatni raz si臋 goli艂e艣? - pyta艂 Rick.
Sid s膮dzi艂, 偶e robi臋 si臋 zbyt szczup艂y.
- Czy co艣 nie tak, Dan?
- To moja sprawa - odburkn膮艂em. - To znaczy, nie, dzi臋ki Sid, wszystko w porz膮dku. Chudy i ponury, taki styl, wiesz, nie?
- Po艣pij troch臋 od czasu do czasu, bo do lata nic z ciebie nie zostanie.
- Dobra, na pewno. - Nie powiedzia艂em mu, 偶e ch臋tnie bym znikn膮艂.
Par臋 deko t艂uszczu, kt贸re jeszcze mia艂em zmieni艂em w mi臋艣nie. Wygl膮da艂em na si艂acza, jak jeden z pos膮g贸w Micha艂a Anio艂a. Moja blada sk贸ra by艂a jak marmur.
Prawie co wiecz贸r chodzi艂em do kina, ale nie potrafi艂em usun膮膰 z umys艂u obrazu Sokratesa siedz膮cego, by膰 mo偶e z Joy, w kantorze stacji. Czasami mia艂em ponur膮 wizj臋 ich dwojga siedz膮cych tam razem i 艣miej膮cych si臋 ze mnie. Mo偶e sta艂em si臋 ich ofiar膮.
Nie sp臋dza艂em czasu ani z Susie, ani z innymi kobietami, kt贸re zna艂em. Wszelkich potrzeb seksualnych, jakie mia艂em, pozbywa艂em si臋 na treningach, wyp艂ukuj膮c je z siebie wraz z potem. Poza tym, jak m贸g艂bym patrze膰 w oczy innej dziewczyny, po tym gdy patrzy艂em w oczy Joy? Pewnej nocy obudzi艂o mnie pukanie. Us艂ysza艂em nie艣mia艂y g艂os Susie na zewn膮trz:
- Danny, jeste艣 tam? Dan?
Wsun臋艂a karteczk臋 pod drzwiami. Nawet nie wsta艂em, aby na ni膮 spojrze膰.
Moje 偶ycie sta艂o si臋 piek艂em. 艢miech ludzi rani艂 moje uszy. Wyobra偶a艂em sobie Sokratesa i Joy chichocz膮cych jak czarownik i wied藕ma i spiskuj膮cych przeciwko mnie. Filmy, kt贸re ogl膮da艂em straci艂y kolory, jedzenie smakowa艂o jak md艂a papka. Pewnego dnia na wyk艂adzie, gdy profesor Watkins analizowa艂 wp艂ywy spo艂eczne czego艣 tam, wsta艂em i us艂ysza艂em w艂asny g艂os:
- Bzdury! - rykn膮艂em co si艂 w p艂ucach.
Watkins pr贸bowa艂 mnie zignorowa膰, ale 500 par oczu spogl膮da艂o na mnie. Publiczno艣膰. Ja im poka偶臋!
- Bzdury! - wrzasn膮艂em.
Kilka anonimowych d艂oni zaklaska艂o, tu i 贸wdzie rozleg艂 si臋 艣miech i szepty. Watkins nigdy nie traci艂 swego stoickiego spokoju.
- Mo偶e by艣 zechcia艂 to wyja艣ni膰? - zaproponowa艂. Przepchn膮艂em si臋 pomi臋dzy rz臋dami i podszed艂em do podium.
Nagle po偶a艂owa艂em, 偶e nie ogoli艂em si臋 i nie za艂o偶y艂em czystej koszuli. Stan膮艂em z nim twarz膮 w twarz.
- Co te bzdury maj膮 wsp贸lnego ze szcz臋艣ciem, z 偶yciem? Wi臋kszy aplauz z audytorium. Czu艂em, 偶e Watkins pr贸bowa艂 oszacowa膰, czy przypadkiem nie jestem niebezpieczny - i zdecydowa艂, 偶e nie jest to wykluczone. Do diab艂a z tym! Nabiera艂em pewno艣ci siebie.
- By膰 mo偶e masz troch臋 racji - zgodzi艂 si臋 艂agodnie.
M贸j Bo偶e, ust臋powano mi na oczach 500 os贸b! Chcia艂em wyja艣ni膰 im, jak to jest - chcia艂em nauczy膰 ich, sprawi膰, 偶eby ujrzeli. Obr贸ci艂em si臋 do sali i zacz膮艂em m贸wi膰 im o moim spotkaniu na stacji benzynowej z cz艂owiekiem, kt贸ry pokaza艂 mi, 偶e 偶ycie nie jest tym, czym wydaje si臋 by膰. Zacz膮艂em opowiada膰 histori臋 kr贸la na g贸rze, samotnego po艣r贸d mieszka艅c贸w miasta, kt贸rzy zwariowali. Na pocz膮tku zapanowa艂a 艣miertelna cisza. Potem par臋 os贸b zacz臋艂o si臋 艣mia膰. Co by艂o nie tak? Nie powiedzia艂em nic 艣miesznego. Ci膮gn膮艂em opowie艣膰, ale wkr贸tce fala 艣miechu rozesz艂a si臋 po audytorium. Czy to oni wszyscy byli szalem, czyja?
Profesor Watkins szepn膮艂 mi co艣 do ucha, ale nie us艂ysza艂em. Kontynuowa艂em ni w pi臋膰, ni w dziewi臋膰. Szepn膮艂 jeszcze raz.
- Synu, my艣l臋, 偶e oni si臋 艣miej膮, poniewa偶 masz rozpi臋ty rozporek.
Upokorzony zerkn膮艂em w d贸艂, a potem jeszcze raz na t艂um. Nie! Nie! Kolejny raz robi臋 z siebie g艂upka! Znowu wychodz臋 na os艂a! Zacz膮艂em p艂aka膰, a 艣miech zamar艂.
Wypad艂em z sali i bieg艂em przez miasteczko dop贸ki starczy艂o mi si艂. Dwie kobiety przesz艂y obok mnie - plastikowe roboty, spo艂eczne trutnie. Gdy je mija艂em, z obrzydzeniem obrzuci艂y mnie wzrokiem, po czym odwr贸ci艂y g艂owy.
Spojrza艂em na swoje brudne ubranie, kt贸re prawdopodobnie 艣mierdzia艂o. Moje w艂osy by艂y spl膮tane i nie uczesane. Nie goli艂em si臋 od kilku dni. Odkry艂em, 偶e jestem na terenie klubu studenckiego, ale nie pami臋ta艂em jak si臋 tam dosta艂em. Opad艂em na lepkie, pokryte plastikow膮 foli膮 krzes艂o i zasn膮艂em. 艢ni艂o mi si臋, 偶e siedz臋 na drewnianym koniu przygwo偶d偶ony do niego po艂yskuj膮cym mieczem. Ko艅 przymocowany do pochy艂ej karuzeli kr臋ci si臋 w k贸艂ko, a ja rozpaczliwie usi艂uj臋 z艂apa膰 uzd臋. Melancholijna muzyka gra fa艂szywie, a w jej tle s艂ysz臋 przera偶aj膮cy 艣miech. Obudzi艂em si臋 z zawrotami g艂owy i potykaj膮c si臋 poszed艂em do domu.
Dryfowa艂em przez codzienn膮 uczelnian膮 rzeczywisto艣膰 jak upi贸r. M贸j 艣wiat stan膮艂 do g贸ry nogami. Pr贸bowa艂em powr贸ci膰 do starego rytmu 偶ycia, znale藕膰 motywacj臋 do nauki i treningu, ale w niczym ju偶 nie potrafi艂em odnale藕膰 sensu.
Tymczasem wyk艂adowcy wci膮偶 trajkotali na temat renesansu, instynkt贸w szczur贸w i wczesnych lat Miltona. Dzie艅 w dzie艅, jakby we 艣nie, w艂贸czy艂em si臋 po Sproul Pla偶a po艣r贸d demonstracji studenckich i biernych protest贸w. Nic z tego nie mia艂o dla mnie najmniejszego znaczenia. Samorz膮dy studenckie nie interesowa艂y mnie, narkotyki nie mog艂y przynie艣膰 mi ulgi. Dryfowa艂em wi臋c, obcy na obcej ziemi, z艂apany przez dwa 艣wiaty, nie mog膮c uchwyci膰 si臋 偶adnego z nich.
Pewnego dnia, p贸藕nym popo艂udniem, siedzia艂em w gaju sekwojowym w pobli偶u miasteczka uniwersyteckiego. Czeka艂em na zmrok i my艣la艂em w jaki spos贸b najlepiej m贸g艂bym si臋 zabi膰. Nie nale偶a艂em ju偶 do tego 艣wiata. Zgubi艂em gdzie艣 buty. Mia艂em tylko jedn膮 skarpetk臋, a moje stopy by艂y br膮zowe od zakrzep艂ej krwi. Nie czu艂em b贸lu, nie czu艂em nic.
Postanowi艂em po raz ostatni odwiedzi膰 Sokratesa. Powlok艂em si臋 w kierunku stacji i zatrzyma艂em na skrzy偶owaniu. Sokrates ko艅czy艂 w艂a艣nie my膰 samoch贸d, kiedy na stacj臋 wesz艂a kobieta z ma艂膮 dziewczynk膮, w wieku oko艂o czterech lat. Nie s膮dz臋, 偶eby kobieta zna艂a Sokratesa. By膰 mo偶e pyta艂a go o drog臋. Nagle dziewczynka wyci膮gn臋艂a do niego r臋ce. Podni贸s艂 j膮, a ona zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋. Kobieta pr贸bowa艂a j膮 odci膮gn膮膰, ale dziewczynka nie chcia艂a go pu艣ci膰. Sokrates 艣mia艂 si臋 i m贸wi艂 co艣 do niej delikatnie stawiaj膮c na ziemi. Potem ukl臋kn膮艂 i oboje u艣ciskali si臋.
Ogarn膮艂 mnie niezrozumia艂y smutek i zacz膮艂em p艂aka膰. Moje cia艂o dr偶a艂o z b贸lu. Odwr贸ci艂em si臋, przebieg艂em kilkaset metr贸w i run膮艂em si臋 na 艣cie偶k臋. By艂em zbyt zm臋czony, by i艣膰 do domu, aby robi膰 cokolwiek - mo偶e w艂a艣nie to mnie uratowa艂o.
Obudzi艂em si臋 w szpitalu. W rami臋 mia艂em wbit膮 ig艂臋. Kto艣 mnie ogoli艂 i umy艂. Czu艂em, 偶e przynajmniej odpocz膮艂em. Zwolniono mnie nast臋pnego popo艂udnia. Zadzwoni艂em do Centrum Zdrowia Cowella.
- Doktor Baker, dzie艅 dobry - odezwa艂a si臋 jego sekretarka.
- Nazywam si臋 Dan Millman. Chcia艂bym um贸wi膰 si臋 z doktorem Bakerem jak najszybciej.
- Dobrze, panie Millman - powiedzia艂 pogodny, profesjonalnie przyjazny g艂os sekretarki psychiatry. - Doktor mo偶e pana przyj膮膰 w przysz艂ym tygodniu. Czy wtorek o trzynastej panu pasuje?
- Nie ma nic wcze艣niejszego?
- Obawiam si臋, 偶e nie...
- Zabij臋 si臋, zanim minie ten tydzie艅, prosz臋 pani.
- Czy mo偶e pan przyj艣膰 dzisiaj po po艂udniu? - zapyta艂a uspokajaj膮co. - Mo偶e by膰 o drugiej?
- Tak.
- Dobrze, do widzenia, panie Millman.
Doktor Baker by艂 wysokim, korpulentnym m臋偶czyzn膮, z lekkim nerwowym tikiem ko艂o lewego oka. Nagle ca艂kowicie odesz艂a mi ochota na rozmow臋 z nim. Jak mia艂bym zacz膮膰? 鈥濶o wi臋c, Herr Doktor. Mam nauczyciela o imieniu Sokrates, kt贸ry wskakuje na dachy - nie, nie zeskakuje z nich, to jest w艂a艣nie to, co ja planuj臋 zrobi膰. I, o tak - zabiera mnie w podr贸偶e w inny czas i miejsce, i staj臋 si臋 wiatrem, i jestem troch臋 przygn臋biony i, tak, w szkole wszystko dobrze i jestem gwiazd膮 w gimnastyce i chc臋 si臋 zabi膰.鈥
Wsta艂em.
- Dzi臋kuj臋 za pa艅ski cenny czas, doktorze. Ju偶 czuj臋 si臋 wspaniale. Chcia艂em tylko zobaczy膰 jak 偶yje lepsza klasa ludzi. Jest 艣wietnie.
Doktor Baker zacz膮艂 m贸wi膰 dobieraj膮c 鈥瀢艂a艣ciwe鈥 s艂owa, ale ja ju偶 wyszed艂em, poszed艂em do domu i zasn膮艂em. Chwilowo sen wydawa艂 si臋 naj艂atwiejszym rozwi膮zaniem.
Tej nocy powlok艂em si臋 na stacj臋. Joy tam nie by艂o. Cz臋艣膰 mnie dozna艂a ogromnego rozczarowania - tak bardzo chcia艂em raz jeszcze spojrze膰 jej w oczy, trzyma膰 j膮 w ramionach i by膰 w jej obj臋ciach - ale cz臋艣膰 mnie poczu艂a ulg臋. Zn贸w byli艣my sam na sam - Sokrates i ja.
Kiedy usiad艂em, nie wspomnia艂 nic o mojej nieobecno艣ci, powiedzia艂 tylko:
- Wygl膮dasz na zm臋czonego i przygn臋bionego.
Powiedzia艂 to bez cienia wsp贸艂czucia. Moje oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami.
- Tak, jestem przygn臋biony. Przyszed艂em si臋 z tob膮 po偶egna膰. Jestem ci to winien. Utkn膮艂em w p贸艂 drogi i nie znios臋 tego wi臋cej. Nie chc臋 ju偶 d艂u偶ej 偶y膰.
- Mylisz si臋 odno艣nie dw贸ch spraw, Dan. - Podszed艂 i usiad艂 obok mnie na sofie. - Po pierwsze, nie jeste艣 jeszcze w p贸艂 drogi, du偶o ci do tego brakuje. Ale jeste艣 bardzo blisko ko艅ca tunelu. A druga sprawa - powiedzia艂 si臋gaj膮c do moich skroni - to to, 偶e nie zabijesz si臋.
Spojrza艂em na niego. Wtedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e ju偶 nie jeste艣my na stacji. Siedzieli艣my w pokoju taniego hotelu. Czu艂o si臋 tam charakterystyczny, st臋ch艂y zapach, na pod艂odze le偶a艂y cienkie, szare chodniki, a ca艂e umeblowanie stanowi艂y dwa ma艂e 艂贸偶ka i ma艂e, p臋kni臋te, stare lustro.
- Co si臋 dzieje? - na moment wr贸ci艂o w moim g艂osie 偶ycie. Te podr贸偶e zawsze by艂y szokiem dla mojego organizmu. Poczu艂em nag艂y przyp艂yw energii.
- Kto艣 pr贸buje pope艂ni膰 samob贸jstwo. Tylko ty mo偶esz go powstrzyma膰.
- Jeszcze nie pr贸buj臋 si臋 zabi膰 - powiedzia艂em.
- Nie ty, durniu. Ten m艂ody cz艂owiek za oknem, na wyst臋pie. Jest studentem Uniwersytetu Po艂udniowej Kalifornii. Ma na imi臋 Donald, gra w pi艂k臋 no偶n膮 i studiuje filozofi臋. Jest na ostatnim roku i nie chce d艂u偶ej 偶y膰. Id藕 do niego - Sokrates gestem wskaza艂 na okno.
- Sokratesie, nie mog臋.
- A wi臋c on umrze.
Wyjrza艂em przez okno i oko艂o pi臋tnastu pi臋ter ni偶ej zobaczy艂em grupki malutkich z tej wysoko艣ci ludzi stoj膮cych na ulicach w 艣r贸dmie艣ciu Los Angeles i gapi膮cych si臋 w g贸r臋. Ujrza艂em te偶 jasnow艂osego, m艂odego ch艂opaka w br膮zowych Lewisach i koszulce, kt贸ry trzy metry ode mnie sta艂 na w膮skim wyst臋pie i spogl膮da艂 w d贸艂. Szykowa艂 si臋 do skoku.
Nie chc膮c, by si臋 przestraszy艂, zawo艂a艂em go po imieniu. Nie us艂ysza艂 mnie.
- Donaldzie! - zawo艂a艂em ponownie. Poderwa艂 g艂ow臋 i prawie straci艂 r贸wnowag臋.
- Nie zbli偶aj si臋 do mnie! - ostrzeg艂. - Sk膮d znasz moje imi臋? - zapyta艂.
- M贸j przyjaciel ci臋 zna, Donaldzie. Mog臋 tu usi膮艣膰 na tym wyst臋pie i pogada膰 z tob膮? Nie b臋d臋 si臋 zbli偶a艂.
- Nie, do艣膰 ju偶 s艂贸w. - Twarz mia艂 sflacza艂膮, monotonny g艂os prawie pozbawiony by艂 偶ycia.
- Don, czy ludzie nazywaj膮 ci臋 Don?
- Tak - odpowiedzia艂 automatycznie.
- Dobra, Don, rozumiem, to jest twoje 偶ycie. W ka偶dym razie 99 procent ludzi na 艣wiecie zabija si臋.
- A co to ma, do cholery, znaczy膰? - zapyta艂, a nutka powracaj膮cego 偶ycia zabrzmia艂a w jego g艂osie. Przylgn膮艂 mocniej do 艣ciany.
- Dobra, powiem ci. Wi臋kszo艣膰 ludzi zabija spos贸b, w jaki 偶yj膮 - wiesz, co mam na my艣li, Don? Czasem zajmuje im to trzydzie艣ci, czterdzie艣ci lat. Zabijaj膮 si臋 poprzez palenie czy picie, przez stres lub przejedzenie, ale tak czy inaczej zabijaj膮 si臋.
Zbli偶y艂em si臋 do niego o metr. Musia艂em ostro偶nie dobiera膰 s艂owa.
- Don, ja mam na imi臋 Dan. 呕a艂uj臋, 偶e nie mamy wi臋cej czasu na rozmow臋, by膰 mo偶e wiele nas 艂膮czy. Ja r贸wnie偶 jestem sportowcem, z Uniwersytetu w Berkeley.
- Tak, ale... - przerwa艂 i zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰.
- S艂uchaj Don, siedzenie tu, na tym wyst臋pie, troch臋 mnie przera偶a. Musz臋 wsta膰, 偶eby si臋 czego艣 z艂apa膰. - Wsta艂em powoli. Ja r贸wnie偶 troch臋 dr偶a艂em. Jezu, pomy艣la艂em, co ja tu robi臋 na tym wyst臋pie?
M贸wi艂em cicho, pr贸buj膮c nawi膮za膰 z nim kontakt.
- Don, s艂ysza艂em, 偶e dzi艣 ma by膰 pi臋kny zach贸d s艂o艅ca. Wiatry Santa Ana nios膮 chmury burzowe. Jeste艣 pewien, 偶e nie chcesz ju偶 nigdy zobaczy膰 kolejnego zachodu lub wschodu s艂o艅ca? Jeste艣 pewien, 偶e nie chcesz ju偶 nigdy p贸j艣膰 na wycieczk臋 w g贸ry?
- Nigdy nie by艂em w g贸rach.
- Nie uwierzy艂by艣, Don. Wszystko tam jest czyste - woda i powietrze. Wsz臋dzie czuje si臋 zapach sosnowych igie艂. Mo偶e mogliby艣my skoczy膰 tam razem. Co o tym s膮dzisz? Do licha, je艣li chcesz si臋 zabi膰, zawsze b臋dziesz m贸g艂 to zrobi膰 p贸藕niej, jak ju偶 zobaczysz g贸ry.
Powiedzia艂em to, co mog艂em powiedzie膰. Teraz wszystko zale偶a艂o od niego. Gdy tak do niego m贸wi艂em, z ka偶d膮 chwil膮 coraz bardziej chcia艂em, aby 偶y艂. By艂em teraz tylko metr od niego.
- Przesta艅! - powiedzia艂. - Chc臋 umrze膰... teraz. Podda艂em si臋.
- W porz膮dku - powiedzia艂em. - W takim razie skacz臋 z tob膮. W ko艅cu i tak widzia艂em ju偶 te cholerne g贸ry. Po raz pierwszy spojrza艂 na mnie.
- M贸wisz powa偶nie?
- Tak, m贸wi臋 powa偶nie. Skaczesz pierwszy, czy ja mam to zrobi膰?
- Ale dlaczego chcesz umiera膰? - zapyta艂, - To szalone. Wygl膮dasz tak zdrowo. Na pewno masz po co 偶y膰.
- Wiesz co - powiedzia艂em. - Nie wiem jakie ty masz problemy, ale przy moich s膮 one znikome. Nawet by艣 ich nie poj膮艂. Lepiej o nich nie wspomina膰.
Spojrza艂em w d贸艂. To by艂oby takie 艂atwe - tylko si臋 wychyli膰 i pozwoli膰 grawitacji doko艅czy膰 dzie艂a. I chocia偶 raz udowodni艂bym, 偶e ten pysza艂kowaty Sokrates si臋 pomyli艂. M贸g艂bym lec膮c 艣mia膰 si臋 i krzycze膰: 鈥濸omyli艂e艣 si臋, stary durniu!鈥, a偶 gruchn膮艂bym o ziemi臋, roztrzaska艂 ko艣ci, zmia偶d偶y艂 narz膮dy i odci膮艂 si臋 na zawsze od wszystkich nadchodz膮cych zachod贸w s艂o艅ca.
- Zaczekaj! - To Don wyci膮gn膮艂 do mnie r臋k臋. Zawaha艂em si臋, potem j膮 chwyci艂em. Gdy spojrza艂em mu w oczy, jego twarz zacz臋艂a si臋 zmienia膰. Zw臋zi艂a si臋. Jego w艂osy pociemnia艂y, cia艂o zmala艂o. Sta艂em tam patrz膮c sam na siebie. Potem lustrzane odbicie znikn臋艂o i zosta艂em sam.
Przestraszony, zrobi艂em krok w ty艂 i po艣lizgn膮艂em si臋. Run膮艂em w d贸艂 kozio艂kuj膮c, okiem umys艂u widzia艂em przera偶aj膮cego zakapturzonego upiora oczekuj膮cego na dole. S艂ysza艂em g艂os Sokratesa, kt贸ry wrzeszcza艂 gdzie艣 z g贸ry:
- Dziesi膮te pi臋tro - bielizna damska, prze艣cierad艂a, 贸sme pi臋tro - sprz臋t domowy, kamery.
Le偶a艂em w kantorze na sofie patrz膮c na u艣miechaj膮cego si臋 艂agodnie Sokratesa.
- I co? - zapyta艂. - Ci膮gle zamierzasz si臋 zabi膰?
- Nie. - Wraz z t膮 decyzj膮 raz jeszcze spad艂 na mnie ci臋偶ar odpowiedzialno艣ci za w艂asne 偶ycie. Powiedzia艂em mu jak si臋 czuj臋. Sokrates chwyci艂 mnie za ramiona i powiedzia艂 tylko:
- Trzymaj si臋 tego, Dan.
Tej nocy, zanim odszed艂em, zapyta艂em go:
- Gdzie jest Joy? Chc臋 j膮 znowu zobaczy膰.
- W odpowiednim czasie. By膰 mo偶e p贸藕niej przyjdzie do ciebie.
- Ale gdybym tylko m贸g艂 z ni膮 porozmawia膰, by艂oby mi du偶o 艂atwiej.
- Kto ci powiedzia艂, 偶e b臋dzie 艂atwo?
- Sokratesie - powiedzia艂em. - Ja musz臋 si臋 z ni膮 zobaczy膰!
- Jedyne co musisz, to przesta膰 widzie膰 艣wiat z punktu widzenia swoich w艂asnych pragnie艅. Wyluzuj si臋! Kiedy pokonasz umys艂, dojdziesz do swoich zmys艂贸w. Do tego czasu chc臋, 偶eby艣 nadal obserwowa艂, na ile to mo偶liwe, 艣mietnik w艂asnego umys艂u.
- Gdybym chocia偶 m贸g艂 do niej zadzwoni膰...
- Doczekasz si臋 w ko艅cu!
W nast臋pnych tygodniach ha艂as w mojej g艂owie panowa艂 niepodzielnie. Dzikie, przypadkowe, g艂upie my艣li; poczucie winy, obawy, pragnienia - ha艂as. Nawet podczas snu og艂uszaj膮ca 艣cie偶ka d藕wi臋kowa moich sn贸w atakowa艂a moje uszy. Sokrates mia艂 ca艂kowit膮 racj臋. By艂em w wi臋zieniu.
By艂 wtorek, dziesi膮ta wiecz贸r, gdy przybieg艂em na stacj臋. Wpadaj膮c do kantoru, wyj臋cza艂em.
- Sokratesie! Zwariuj臋, je偶eli nie 艣cisz臋 tego ha艂asu! M贸j umys艂 jest szalony - wszystko jest tak jak powiedzia艂e艣!
- Bardzo dobrze! - powiedzia艂. - To pierwsze odkrycie wojownika.
- Je艣li to ma by膰 post臋p, to wol臋 si臋 cofa膰.
- Dan, co si臋 dzieje, gdy wsiadasz na dzikiego konia, o kt贸rym s膮dzi艂e艣, 偶e jest oswojony?
- Zrzuca ci臋 - albo wybija ci kopytem z臋by.
- 呕ycie, na sw贸j zabawny spos贸b, da艂o ci w z臋by wielokrotnie. Nie mog艂em temu zaprzeczy膰.
- Ale gdy wiesz, 偶e ko艅 jest dziki, mo偶esz z nim post臋powa膰 w odpowiedni spos贸b.
- My艣l臋, 偶e rozumiem, Sokratesie.
- Czy mo偶e chodzi ci o to, 偶e ju偶 rozumiesz, 偶e my艣lisz? - u艣miechn膮艂 si臋.
Wyszed艂em z instrukcj膮, by pozwoli膰 mojemu odkryciu 鈥瀞tabilizowa膰 si臋鈥 jeszcze przez par臋 dni. Stara艂em si臋 robi膰 to jak najlepiej. Przez kilka ostatnich miesi臋cy moja 艣wiadomo艣膰 wzros艂a, ale wszed艂em do kantoru z tymi samymi pytaniami:
- Sokratesie, w ko艅cu zda艂em sobie spraw臋 z rozmiar贸w szumu w mojej g艂owie. M贸j ko艅 jest dziki - jak mam go oswoi膰? Jak uciszy膰 ten ha艂as? Co mam robi膰?
- Hm, - podrapa艂 si臋 po g艂owie - my艣l臋, 偶e b臋dziesz musia艂 rozwin膮膰 bardzo du偶e poczucie humoru. - Rykn膮艂 艣miechem, potem ziewn膮艂 i przeci膮gn膮艂 si臋. Nie robi艂 tego w taki spos贸b, w jaki zazwyczaj robi to wi臋kszo艣膰 ludzi - rozci膮gaj膮c ramiona na boki, ale przeci膮ga艂 si臋 jak kot. Wygi膮艂 plecy w kab艂膮k, a偶 us艂ysza艂em jak jego kr臋gos艂up zacz膮艂 strzela膰: trach - trach - trach - trach.
- Sokratesie, czy wiesz, 偶e wygl膮dasz jak kot, gdy si臋 tak przeci膮gasz?
- Tak s膮dz臋 - odpar艂 oboj臋tnie. - Na艣ladowanie praktycznych zwyczaj贸w r贸偶nych zwierz膮t jest dobr膮 rzecz膮, tak samo jak na艣ladowanie pozytywnych cech niekt贸rych ludzi. Osobi艣cie podziwiam koty. Poruszaj膮 si臋 jak wojownicy. A tobie si臋 zdarza艂o, 偶e wzorowa艂e艣 si臋 na o艣le - doda艂. - Nie s膮dzisz, 偶e czas ju偶 zacz膮膰 poszerza膰 repertuar?
- Tak, tak my艣l臋 - odpowiedzia艂em spokojnie, ale by艂em z艂y. Znalaz艂em jak膮艣 wym贸wk臋 i poszed艂em do domu wcze艣niej, tu偶 po p贸艂nocy. Spa艂em przez pi臋膰 godzin, wsta艂em zanim zadzwoni艂 budzik i ponownie poszed艂em w kierunku stacji.
W tym momencie podj膮艂em ciche postanowienie. Koniec z odgrywaniem roli ofiary, kogo艣, przy kim Sokrates m贸g艂by czu膰 si臋 lepszy. Teraz ja b臋d臋 my艣liwym. Wytropi臋 go.
By艂a jeszcze godzina do 艣witu, kiedy to ko艅czy艂a si臋 jego zmiana. Schowa艂em si臋 niedaleko stacji w krzakach, kt贸re odgradza艂y dolny skraj miasteczka uniwersyteckiego. Zamierza艂em p贸j艣膰 za Sokratesem i w jaki艣 spos贸b odnale藕膰 Joy.
Spogl膮daj膮c przez li艣cie, obserwowa艂em ka偶dy jego ruch. Przy intensywnym czuwaniu moje my艣li ucich艂y. Moim jedynym pragnieniem by艂o dowiedzie膰 si臋 czego艣 o 偶yciu Sokratesa poza stacj膮 - na ten temat zawsze milcza艂. Teraz sam wytropi臋 odpowied藕.
Wpatrywa艂em si臋 w niego jak sowa. Widzia艂em, jaki jest sprawny i pe艂en gracji. Zmywa艂 szyby samochod贸w bez 偶adnego zb臋dnego ruchu, niczym artysta wtyka艂 w otw贸r zbiornika dysz臋 dystrybutora paliwa.
Sokrates wszed艂 do gara偶u, prawdopodobnie, aby popracowa膰 przy samochodzie. Poczu艂em si臋 zm臋czony. Niebo by艂o ju偶 jasne, gdy poderwa艂em si臋 z parominutowej drzemki. Och, nie - zgubi艂em go!
Wtedy dostrzeg艂em jak przygotowywa艂 si臋 do wyj艣cia. Poczu艂em skurcz serca, gdy wyszed艂 ze stacji, przeszed艂 przez ulic臋 i skierowa艂 si臋 prosto w stron臋 miejsca, w kt贸rym siedzia艂em - sztywny, dr偶膮cy i obola艂y, ale dobrze schowany. Mia艂em tylko nadziej臋, 偶e tego ranka nie b臋dzie mia艂 ochoty na g艂upstwa i nie zechce po艂azi膰 po krzakach.
Cofn膮艂em si臋 g艂臋biej mi臋dzy listowie i wstrzyma艂em oddech. Para sanda艂贸w przesz艂a obok, nie dalej ni偶 metr od miejsca mojej kryj贸wki. Ledwo s艂ysza艂em jego ciche kroki. Pod膮偶y艂 艣cie偶k膮, kt贸ra skr臋ca艂a w prawo.
Szybko, ale ostro偶nie jak wiewi贸rka, przemyka艂em t膮 sam膮 艣cie偶k膮. Sokrates szed艂 w zadziwiaj膮cym tempie, ledwie mog艂em za nim nad膮偶y膰 i prawie go zgubi艂em. W pewnym momencie, daleko przed sob膮, zobaczy艂em siw膮 g艂ow臋 wchodz膮c膮 do Biblioteki Doe. Co on mo偶e robi膰 w takim miejscu? - pomy艣la艂em. Dr偶膮c z podniecenia podszed艂em bli偶ej.
Wszed艂em przez du偶e, d臋bowe drzwi i min膮艂em grupk臋 student贸w - 鈥瀝annych ptaszk贸w鈥, kt贸rzy odwracali g艂owy i 艣miali si臋 patrz膮c na mnie. Nie zwraca艂em na nich uwagi tropi膮c swoj膮 ofiar臋 wzd艂u偶 korytarza. Ujrza艂em jak Sokrates skr臋ci艂 w prawo i znikn膮艂. Podbieg艂em do tego miejsca, gdzie znikn膮艂. Nie mog艂em si臋 myli膰. Wszed艂 przez te drzwi. By艂a to m臋ska toaleta i nie by艂o z niej innego wyj艣cia.
Nie 艣mia艂em wej艣膰 do 艣rodka. Ustawi艂em si臋 przy aparacie telefonicznym. Min臋艂o dziesi臋膰 minut, dwadzie艣cia. Czy偶 mog艂em go zgubi膰? M贸j p臋cherz wysy艂a艂 sygna艂y alarmowe. Musia艂em wej艣膰 do 艣rodka - nie tylko 偶eby znale藕膰 Sokratesa, ale by skorzysta膰 z toalety. Niby czemu nie? To w ko艅cu by艂 m贸j teren, nie jego. To on b臋dzie musia艂 si臋 t艂umaczy膰. Mimo to sytuacja b臋dzie niezr臋czna.
Wszed艂em do wy艂o偶onej kafelkami toalety. W pierwszej chwili nie dostrzeg艂em nikogo. Za艂atwiwszy w艂asn膮 potrzeb臋, zacz膮艂em szuka膰 uwa偶niej. Nie by艂o innych drzwi, wi臋c on nadal musia艂 tu by膰. Jaki艣 m臋偶czyzna wyszed艂 z kabiny i zobaczy艂 mnie, jak kucaj膮c zagl膮da艂em pod drzwi kabin. Po艣piesznie opu艣ci艂 toalet臋 kr臋c膮c z dezaprobat膮 g艂ow膮 i marszcz膮c brwi.
Powr贸ci艂em do poszukiwa艅. Pochyli艂em g艂ow臋, rzucaj膮c szybkie spojrzenie pod ostatni膮 kabin臋. Najpierw zobaczy艂em par臋 st贸p w sanda艂ach, a potem nagle w polu widzenia pojawi艂a si臋 twarz Sokratesa, do g贸ry nogami, z przechylonym, szerokim u艣miechem. Najwidoczniej sta艂 ty艂em do drzwi i nachylaj膮c si臋 do przodu wystawi艂 g艂ow臋 pomi臋dzy kolanami.
W szoku potkn膮艂em si臋 i przewr贸ci艂em do ty艂u. By艂em ca艂kowicie zdezorientowany. Nie potrafi艂em znale藕膰 wyt艂umaczenia swojego dziwacznego zachowania w toalecie.
Sokrates otworzy艂 drzwi kabiny na o艣cie偶 z promiennym u艣miechem.
- Ojej, mo偶na dosta膰 zatwardzenia, gdy si臋 jest 艣ledzonym przez m艂odego wojownika! - Jego 艣miech zagrzmia艂 w wy艂o偶onym kafelkami pomieszczeniu, a ja poczerwienia艂em. Znowu mu si臋 uda艂o! Znowu pozwoli艂em z siebie zrobi膰 os艂a i prawie czu艂em jak wyd艂u偶aj膮 mi si臋 uszy. A偶 kipia艂em ze wstydu i ze z艂o艣ci.
Czu艂em, 偶e moja twarz robi si臋 czerwona. Spojrza艂em w lustro i zobaczy艂em, 偶e we w艂osach mam 艂adnie upi臋t膮 偶贸艂t膮 wst膮偶k臋. Wszystko zacz臋艂o nabiera膰 sensu - u艣miechy ludzi i 艣miech, gdy szed艂em przez miasteczko, i dziwne spojrzenie faceta w toalecie. Sokrates musia艂 przypi膮膰 mi j膮, gdy przysn膮艂em w krzakach. Nagle poczu艂em ogromne zm臋czenie, odwr贸ci艂em si臋 i wyszed艂em za drzwi.
Zanim drzwi zamkn臋艂y si臋 za mn膮, us艂ysza艂em Sokratesa, kt贸ry m贸wi艂 nie bez tonu sympatii w g艂osie:
- To mia艂o ci tylko przypomnie膰, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem.
Tego popo艂udnia 膰wiczy艂em z dzik膮 furi膮. Nie odzywa艂em si臋 do nikogo. Przezornie nikt te偶 nie odezwa艂 si臋 do mnie ani s艂owem. W duszy w艣cieka艂em si臋 i przysi臋ga艂em, 偶e zrobi臋 wszystko, co niezb臋dne, aby Sokrates uzna艂 mnie za wojownika.
Jeden z koleg贸w z grupy zatrzyma艂 mnie, gdy wychodzi艂em i wr臋czy艂 kopert臋.
- Kto艣 zostawi艂 to w biurze trenera. Jest zaadresowana do ciebie, Dan. Jeden z twoich fan贸w?
- Nie wiem. Dzi臋ki, Herb.
Wyszed艂em za drzwi i rozerwa艂em kopert臋. Na g艂adkiej kartce papieru by艂o napisane: 鈥濭niew jest silniejszy ni偶 l臋k, silniejszy ni偶 偶al. Tw贸j duch wzrasta. Jeste艣 got贸w na miecz - Sokrates.鈥
Nast臋pnego ranka znad Zatoki nadci膮gn臋艂a mg艂a. Przys艂oni艂a letnie s艂o艅ce i och艂odzi艂a powietrze. Obudzi艂em si臋 p贸藕no. Zrobi艂em sobie herbat臋 i zjad艂em jab艂ko.
Postanowi艂em odpr臋偶y膰 si臋 przed przyst膮pieniem do codziennych zaj臋膰. Wyci膮gn膮艂em wi臋c sw贸j ma艂y telewizor i nasypa艂em ciasteczek do miseczki. W艂膮czy艂em jaki艣 melodramat i pogr膮偶y艂em si臋 w cudzych problemach. Gdy tak wpatrywa艂em si臋 w ekran, zahipnotyzowany filmem, si臋gn膮艂em po kolejne ciasteczko i odkry艂em, 偶e miseczka by艂a pusta. Czy偶bym zjad艂 je wszystkie?
Nieco p贸藕niej poszed艂em pobiega膰 na Edwards Field. Spotka艂em tam Dwighta, kt贸ry pracowa艂 w Lawrence Hali of Science w Berkeley Hills. Musia艂em spyta膰 o jego imi臋 po raz drugi, poniewa偶 鈥瀗ie dos艂ysza艂em鈥 za pierwszym razem. Kolejny przyk艂ad mojej s艂abej uwagi i b艂膮dz膮cego umys艂u. Po kilku okr膮偶eniach Dwight wspomnia艂 co艣 o bezchmurnym, b艂臋kitnym niebie. By艂em tak poch艂oni臋ty my艣lami, 偶e nawet nie zauwa偶y艂em nieba. Potem Dwight skierowa艂 si臋 ku wzg贸rzom - by艂 marato艅czykiem - a ja wr贸ci艂em do domu rozmy艣laj膮c o w艂asnym umy艣le - o ujarzmieniu jego aktywno艣ci, je艣li w og贸le o to chodzi艂o.
Zauwa偶y艂em, 偶e na sali treningowej jestem w pe艂ni skupiony i precyzyjnie wykonuj臋 ka偶d膮 czynno艣膰, ale kiedy tylko ko艅cz臋 膰wiczenia, moje my艣li ponownie przes艂aniaj膮 mi postrzeganie.
Tego wieczoru poszed艂em na stacj臋 wcze艣nie, maj膮c nadziej臋 spotka膰 si臋 z Sokratesem ju偶 na pocz膮tku jego zmiany. Robi艂em co mog艂em, 偶eby zapomnie膰 o wczorajszym zaj艣ciu w bibliotece i got贸w by艂em pozna膰 ka偶de antidotum na m贸j nadaktywny umys艂, kt贸re Sokrates raczy mi zasugerowa膰.
Czeka艂em. Min臋艂a p贸艂noc. Niebawem nadszed艂 Sokrates.
Gdy tylko weszli艣my do kantoru, zacz膮艂em kicha膰 i wydmuchiwa膰 nos. By艂em lekko przezi臋biony. Sokrates nastawi艂 wod臋 na herbat臋, a ja, zgodnie ze swoim zwyczajem, zacz膮艂em zadawa膰 pytania.
- Sokratesie, jak mam zatrzyma膰 my艣li, sw贸j umys艂 - inaczej ni偶 przez rozwijanie poczucia humoru?
- Najpierw musisz zrozumie膰 sk膮d si臋 bior膮 my艣li, jak powstaj膮. Teraz, na przyk艂ad, jeste艣 przezi臋biony. Te fizyczne objawy m贸wi膮 ci, 偶e cia艂o potrzebuje r贸wnowagi, chce odbudowa膰 w艂a艣ciw膮 relacj臋 ze 艣wiat艂em s艂onecznym, 艣wie偶ym powietrzem, prostym jedzeniem. Pragnie odpr臋偶y膰 si臋 w odpowiednim 艣rodowisku.
- Co to wszystko ma wsp贸lnego z moim umys艂em?
- Bardzo du偶o. Przypadkowe my艣li, kt贸re ci przeszkadzaj膮 i rozpraszaj膮 ci臋, s膮 r贸wnie偶 oznakami braku harmonii z otoczeniem. Kiedy umys艂 opiera si臋 偶yciu, pojawiaj膮 si臋 my艣li. Kiedy dzieje si臋 co艣 sprzecznego z przekonaniami, robi si臋 zamieszanie. My艣l jest nie艣wiadom膮 reakcj膮 na 偶ycie.
Na stacj臋 wjecha艂 samoch贸d. Na przednich siedzeniach siedzia艂a sztywno starsza para w oficjalnych strojach.
- Chod藕 ze mn膮 - poleci艂 Sokrates. Zdj膮艂 kurtk臋 i bawe艂niany podkoszulek, ods艂aniaj膮c go艂膮 klatk臋 piersiow膮 i ramiona z chudymi, dobrze zarysowanymi mi臋艣niami pod g艂adk膮, p贸艂prze藕roczyst膮 sk贸r膮.
Podszed艂 do samochodu od strony kierowcy i u艣miechn膮艂 si臋 do zszokowanej pary.
- Czym mog臋 wam s艂u偶y膰, ludzie? Paliwa dla ducha? Mo偶e oleju, 偶eby z艂agodzi艂 problemy waszego wieku? A mo偶e nowy akumulator, by doda艂 nieco energii waszemu 偶yciu? - Mrugn膮艂 do nich porozumiewawczo i sta艂 nieruchomo u艣miechaj膮c si臋, gdy tymczasem auto skoczy艂o do przodu i umkn臋艂o ze stacji. Podrapa艂 si臋 po g艂owie. - Mo偶e w艂a艣nie im si臋 przypomnia艂o, 偶e nie zakr臋cili kranu w domu?
Gdy odpoczywali艣my w kantorze, popijaj膮c herbat臋, Sokrates wyja艣ni艂 mi swoj膮 lekcj臋:
- Widzia艂e艣, 偶e ci ludzie opierali si臋 temu, co dla nich by艂o nienormaln膮 sytuacj膮. Uwarunkowani swoimi warto艣ciami i l臋kami, nie nauczyli si臋 reagowa膰 spontanicznie. A mog艂em sta膰 si臋 g艂贸wn膮 atrakcj膮 ich dnia! - Po chwili m贸wi艂 dalej: - Widzisz, Dan, gdy si臋 opierasz temu, co si臋 wydarza, tw贸j umys艂 zaczyna pracowa膰 na przyspieszonych obrotach. My艣li, kt贸re w ciebie uderzaj膮, faktycznie s膮 twoim w艂asnym wytworem.
- A czy tw贸j umys艂 dzia艂a inaczej?
- M贸j umys艂 jest jak staw o niezm膮conej powierzchni. Natomiast tw贸j umys艂 jest pe艂en fal, poniewa偶 czujesz si臋 oddzielony od nieplanowanych, niepo偶膮danych zdarze艅 i cz臋sto przez nie zagro偶ony. Tw贸j umys艂 jest jak staw, do kt贸rego kto艣 wrzuci艂 ogromny g艂az!
S艂uchaj膮c wpatrywa艂em si臋 w g艂膮b w艂asnego kubka, kiedy poczu艂em dotkni臋cie tu偶 za uszami. Nagle moja uwaga wzros艂a. Wpatrywa艂em si臋 g艂臋biej, coraz g艂臋biej w kubek, w d贸艂, w d贸艂...
Znajdowa艂em si臋 pod wod膮 i patrzy艂em w g贸r臋. To zabawne! Czy偶bym wpad艂 do w艂asnego kubka z herbat膮? Mia艂em p艂etwy i skrzela - by艂em ryb膮. Machn膮艂em ogonem i pomkn膮艂em w kierunku dna, gdzie by艂o cicho i spokojnie.
Nagle pot臋偶ny g艂az rozbi艂 powierzchni臋 wody. Fale uderzeniowe odrzuci艂y mnie w ty艂. Machaj膮c p艂etwami odp艂yn膮艂em w poszukiwaniu schronienia. Ukry艂em si臋, czekaj膮c a偶 wszystko si臋 uspokoi. Z up艂ywem czasu przyzwyczai艂em si臋 do ma艂ych kamieni, kt贸re czasami wpada艂y do wody, tworz膮c kr臋gi na jej powierzchni. Jednak wi臋ksze chlupni臋cia nadal mn膮 wstrz膮sa艂y.
Ponownie znalaz艂em si臋 w 鈥瀞uchym鈥 艣wiecie wype艂nionym d藕wi臋kiem. Le偶a艂em na sofie i patrzy艂em szeroko otwartymi oczami na u艣miechaj膮cego si臋 Sokratesa.
- Sokratesie, to by艂o niewiarygodne!
- Prosz臋, do艣膰 tych rybich historii! Ciesz臋 si臋, 偶e dobrze ci si臋 p艂ywa艂o. Mog臋 teraz kontynuowa膰? - Nie czeka艂 na odpowied藕. - By艂e艣 bardzo nerwow膮 ryb膮, kt贸ra ucieka艂a przed ka偶dym wi臋kszym pluskiem. P贸藕niej przywyk艂e艣 do fal, ale nadal nie mia艂e艣 wgl膮du w ich przyczyn臋. Jak widzisz - m贸wi艂 dalej - ryba potrzebuje olbrzymiego przeskoku 艣wiadomo艣ci, aby m贸c dostrzec 藕r贸d艂o fal, znajduj膮ce si臋 poza wod膮, w kt贸rej jest zanurzona. Ty r贸wnie偶 potrzebujesz podobnego przeskoku 艣wiadomo艣ci. Kiedy jasno zrozumiesz, czym jest 藕r贸d艂o, zobaczysz, 偶e fale twojego umys艂u nie maj膮 z tob膮 nic wsp贸lnego. B臋dziesz je po prostu obserwowa艂, bez przywi膮zania, nie b臋d膮c zmuszonym do reagowania za ka偶dym razem, gdy do wody wpada kamyk. Gdy uspokoisz swoje my艣li, uwolnisz si臋 od niepokoju 艣wiata. Pami臋taj, gdy masz zmartwienie, zostaw my艣li i zajmij si臋 swoim umys艂em!
- Ale jak, Sokratesie?
- Ca艂kiem niez艂e pytanie! - wykrzykn膮艂. - Jak ju偶 nauczy艂e艣 si臋 podczas swoich trening贸w, skoki gimnastyczne - czy te偶 艣wiadomo艣ci - nie zdarzaj膮 si臋 od razu. Ich opanowanie wymaga czasu i praktyki. A praktyk膮 wgl膮du w 藕r贸d艂o w艂asnych fal jest medytacja.
Oznajmiwszy to, przeprosi艂 i wyszed艂 do toalety. Teraz nadszed艂 czas, by zaskoczy膰 go moj膮 niespodziank膮.
- Jestem krok przed tob膮, Sokratesie - wrzasn膮艂em z sofy, by m贸g艂 us艂ysze膰 mnie przez drzwi toalety. - Tydzie艅 temu zapisa艂em si臋 do grupy medytacyjnej. Pomy艣la艂em, 偶e sam m贸g艂bym zrobi膰 co艣 z tym moim starym umys艂em - wyja艣ni艂em. - Co wiecz贸r siedzimy tam razem przez p贸艂 godziny. Zaczynam ju偶 bardziej si臋 odpr臋偶a膰 i troch臋 kontroluj臋 w艂asne my艣li. Zauwa偶y艂e艣, 偶e jestem spokojniejszy? Powiedz, praktykujesz medytacj臋? Je艣li nie, to mog臋 ci pokaza膰, czego si臋 nauczy艂em...
Drzwi toalety otworzy艂y si臋 z hukiem i Sokrates wyskoczy艂 z dzikim, mro偶膮cym krew w 偶y艂ach okrzykiem. Trzymaj膮c nad g艂ow膮 l艣ni膮cy miecz samurajski bieg艂 prosto na mnie! Zanim zd膮偶y艂em si臋 ruszy膰, miecz 艣wisn膮艂 tn膮c powietrze i zatrzyma艂 si臋 par臋 centymetr贸w nad moj膮 g艂ow膮. Spojrza艂em na wisz膮cy nade mn膮 miecz, a potem na Sokratesa. Szczerzy艂 z臋by w u艣miechu.
- Wiesz jak zrobi膰 pokazowe wej艣cie! Prawie umar艂em ze strachu! - wysapa艂em.
Ostrze unios艂o si臋 powoli. Wisz膮c nad moj膮 g艂ow膮, zdawa艂o si臋 roz艣wietla膰 ca艂e pomieszczenie. L艣ni艂o tak, 偶e musia艂em zmru偶y膰 oczy. Postanowi艂em siedzie膰 cicho.
Ale Sokrates tylko ukl臋kn膮艂 przede mn膮 na pod艂odze, delikatnie po艂o偶y艂 miecz pomi臋dzy nami, usiad艂, zamkn膮艂 oczy, wzi膮艂 g艂臋boki oddech i znieruchomia艂. Obserwowa艂em go przez chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, czy ten 鈥炁沺i膮cy tygrys鈥 obudzi si臋 i rzuci na mnie, je艣li si臋 porusz臋. Min臋艂o dziesi臋膰 minut, dwadzie艣cia. Pomy艣la艂em, 偶e by膰 mo偶e chce, 偶ebym r贸wnie偶 medytowa艂, wi臋c zamkn膮艂em oczy i siedzia艂em przez p贸艂 godziny. Potem otworzy艂em oczy i obserwowa艂em go siedz膮cego jak Budda. Zacz膮艂em si臋 kr臋ci膰 i wsta艂em cicho, aby nala膰 sobie wody. Nape艂nia艂em kubek, kiedy po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na ramieniu. Wzdrygn膮艂em si臋 i woda wyla艂a mi si臋 na buty.
- Sokratesie, wola艂bym, 偶eby艣 si臋 tak nie skrada艂. Czy nie m贸g艂by艣 robi膰 troch臋 ha艂asu?
- Cisza jest sztuk膮 wojownika - powiedzia艂 z u艣miechem - a medytacja jest jego mieczem. Jest to g艂贸wna bro艅, kt贸rej u偶yjesz, aby odci膮膰 si臋 od swoich iluzji. Ale zrozum: u偶yteczno艣膰 miecza zale偶y od szermierza. Ty jeszcze nie wiesz jak u偶ywa膰 tej broni, tak wi臋c w twoich r臋kach mo偶e sta膰 si臋 niebezpiecznym, zwodniczym lub bezu偶ytecznym narz臋dziem. Pocz膮tkowo medytacja mo偶e pom贸c ci odpr臋偶y膰 si臋. Ale ty obnosisz si臋 ze swoim 鈥瀖ieczem鈥, z dum膮 pokazujesz go przyjacio艂om. L艣nienie tego miecza wtr膮ca wielu medytuj膮cych w jeszcze wi臋ksz膮 iluzj臋, a偶 w ko艅cu porzucaj膮 go, aby szuka膰 kolejnej 鈥瀢ewn臋trznej alternatywy鈥. Natomiast wojownik u偶ywa miecza umiej臋tnie i z g艂臋bokim zrozumieniem. Tnie umys艂 na strz臋py, rozpruwaj膮c my艣li, by ujawni膰 ich brak istoty. S艂uchaj i ucz si臋:
Gdy Aleksander Wielki maszerowa艂 ze swoj膮 armi膮 przez pustyni臋, dotar艂 do dw贸ch grubych lin zwi膮zanych w pot臋偶ny w臋ze艂 gordyjski. Nikt nie potrafi艂 go rozwi膮za膰, a偶 stan膮艂 przed nim Aleksander. Bez chwili wahania doby艂 miecza i jednym pot臋偶nym ci臋ciem przeci膮艂 w臋ze艂 na dwie cz臋艣ci. By艂 wojownikiem!
- Tak w艂a艣nie musisz atakowa膰 w臋z艂y swojego umys艂u - mieczem medytacji. A偶 do czasu, gdy przestaniesz potrzebowa膰 jakiejkolwiek broni.
W tym momencie wtoczy艂 si臋 na stacj臋 stary volkswagen z karoseri膮 艣wie偶o pomalowan膮 na bia艂o i z t臋cz膮 wymalowan膮 na boku. Wewn膮trz siedzia艂o sze艣膰 trudnych do odr贸偶nienia od siebie os贸b. Gdy zbli偶yli艣my si臋 do nich, zobaczyli艣my 偶e s膮 tam dwie kobiety i czterech m臋偶czyzn, wszyscy ubrani od st贸p do g艂贸w w identyczne niebieskie stroje. Rozpozna艂em, 偶e s膮 to cz艂onkowie jednej z wielu grup duchowych z rejonu Zatoki. Ludzie ci ob艂udnie udawali, 偶e nas nie widz膮, jakby nasza przyziemno艣膰 mog艂a ich skala膰.
Oczywi艣cie Sokrates przyj膮艂 wyzwanie, natychmiast udaj膮c kulawego, sepleni膮cego osobnika. Drapi膮c si臋 bez przerwy, wygl膮da艂 zupe艂nie jak Quasimodo.
- Hej, Jack - powiedzia艂 do kierowcy, kt贸ry mia艂 najd艂u偶sz膮 brod臋, jak膮 kiedykolwiek widzia艂em. - Chceta paliwa, czy co?
- Tak, chcemy paliwa - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna g艂osem 艂agodnym jak olej sa艂atkowy.
Sokrates 艂ypn膮艂 okiem na dwie kobiety z ty艂u i wtykaj膮c g艂ow臋 przez okno wyszepta艂 g艂o艣no:
- Hej, wy medytujecie? - zapyta艂 tak, jakby mia艂 na my艣li wyj膮tkow膮 form臋 seksualnego wyzwolenia.
- Owszem - odpowiedzia艂 kierowca g艂osem, z kt贸rego bi艂a kosmiczna wy偶szo艣膰. - A teraz, czy m贸g艂by艣 nala膰 nam benzyny?
Sokrates da艂 mi znak, abym nape艂ni艂 zbiornik, podczas gdy sam zacz膮艂 naciska膰 wszystkie guziki, kt贸re mia艂 przed sob膮 kierowca.
- Ej ty, wiesz, w tej sukni wygl膮dasz co艣 jak dziewczyna, facet - nie zrozum mnie z艂e, jest naprawd臋 艂adna. A czemu si臋 nie golisz? Co tam kryjesz pod tymi k艂akami?
Ja kurczy艂em si臋 ze wstydu, a Sokrates rozkr臋ca艂 si臋 na dobre:
- Ej - powiedzia艂 do jednej z kobiet. - Czy ten facet, to tw贸j ch艂opak? Powiedz mi - zwr贸ci艂 si臋 do m臋偶czyzny na przednim siedzeniu. - Czy wy to w og贸le robicie, czy si臋 oszcz臋dzacie, tak jak pisali w National Enquirer?
Tego by艂o ju偶 za wiele. Zanim Sokrates wyda艂 im reszt臋 - guzdrz膮c si臋 niesamowicie (myli艂 si臋 w obliczeniach i zaczyna艂 od nowa) - nie mog艂em ju偶 powstrzyma膰 艣miechu, a ludzie w samochodzie trz臋艣li si臋 ze z艂o艣ci. Kierowca chwyci艂 drobne i ruszy艂 ze stacji w niezbyt 艣wi膮tobliwy spos贸b. Gdy samoch贸d odje偶d偶a艂, Sokrates wrzasn膮艂:
- Medytacja dobrze wam robi. 膯wiczcie dalej!
Ledwie zd膮偶yli艣my wr贸ci膰 do kantoru, gdy na stacj臋 wjecha艂 du偶y chevrolet. Prawie r贸wnocze艣nie z brzd臋kiem dzwonka rozleg艂o si臋 niecierpliwe tr膮bienie klaksonu. Wyszed艂em z Sokratesem, aby mu pom贸c.
Za k贸艂kiem siedzia艂 czterdziestoletni 鈥瀗astolatek鈥 ubrany w jaskrawy, satynowy str贸j i du偶y ozdobiony pi贸rami kapelusz safari. By艂 niesamowicie nerwowy i bezustannie stuka艂 d艂oni膮 w kierownic臋. Obok niego siedzia艂a kobieta w trudnym do okre艣lenia wieku. Mruga艂a sztucznymi rz臋sami i pudrowa艂a nos przegl膮daj膮c si臋 w tylnim lusterku.
Z jakiego艣 powodu ich widok mnie razi艂. Wygl膮dali g艂upio. Mia艂em ochot臋 powiedzie膰: 鈥濪laczego nie zachowujecie si臋 odpowiednio do swojego wieku?鈥, lecz tylko obserwowa艂em i czeka艂em.
- Ej, facet, masz tu automat z papierosami? - zapyta艂 nerwowy kierowca.
Sokrates przesta艂 robi膰 to, co robi艂.
- Nie, prosz臋 pana, ale troch臋 dalej jest ca艂odobowy sklep - odpowiedzia艂 z ciep艂ym u艣miechem, po czym z pe艂n膮 uwag膮 wr贸ci艂 do pilnowania paliwa. Wyda艂 reszt臋 w taki spos贸b, jakby podawa艂 herbat臋 cesarzowi.
Gdy samoch贸d odjecha艂 pozostali艣my jeszcze przy pompie wdychaj膮c nocne powietrze.
- Tych ludzi potraktowa艂e艣 tak uprzejmie, a by艂e艣 zdecydowanie nieprzyjemny w stosunku do odzianych w niebieskie stroje poszukiwaczy duchowych, kt贸rzy przecie偶 na pewno byli na wy偶szym poziomie rozwoju. O co tu chodzi?
Cho膰 raz da艂 mi prost膮, bezpo艣redni膮 odpowied藕.
- Jedyne poziomy jakie powinny ci臋 interesowa膰 to m贸j i tw贸j - powiedzia艂 z u艣miechem. - Ci ludzie potrzebowali uprzejmo艣ci. Natomiast poszukiwacze duchowi potrzebowali czego艣 innego, co sprowokowa艂oby ich do my艣lenia.
- A czego ja potrzebuj臋? - b膮kn膮艂em.
- Wi臋cej praktyki - odpowiedzia艂 szybko. - Twoja tygodniowa medytacja nie pomog艂a ci zachowa膰 spokoju, gdy bieg艂em na ciebie z mieczem, ani te偶 nie pomog艂a naszym niebiesko odzianym przyjacio艂om, kiedy troch臋 z nich po偶artowa艂em. Inaczej m贸wi膮c - przewr贸t w prz贸d to jeszcze nie ca艂a gimnastyka. Technika medytacyjna to tylko cz臋艣膰 drogi wojownika. Je偶eli nie dostrze偶esz ca艂o艣ci obrazu, mo偶esz ulec z艂udzeniu, mo偶esz 膰wiczy膰 przez ca艂e 偶ycie jedynie przewroty w prz贸d - lub tylko medytacj臋 - i w ten spos贸b osi膮gniesz tylko cz臋艣ciow膮 korzy艣膰 z treningu. To, czego ci potrzeba, aby utrzyma膰 w艂a艣ciwy kurs, to specjalna mapa, kt贸ra obejmowa艂aby ca艂y badany teren. Wtedy zrozumiesz przydatno艣膰 - i ograniczenia - medytacji. A ja si臋 pytam - gdzie mo偶na dosta膰 dobr膮 map臋?
- Oczywi艣cie, na stacji benzynowej!
- Dobrze, prosz臋 pana, zapraszam wi臋c do kantoru. Dam panu odpowiedni膮 map臋.
艢miej膮c si臋, weszli艣my przez drzwi do gara偶u. Klapn膮艂em na sofie, a Sokrates bezszelestnie usadowi艂 si臋 pomi臋dzy solidnymi por臋czami swojego pokrytego pluszem krzes艂a.
Wpatrywa艂 si臋 we mnie przez pe艂n膮 minut臋.
- Oho - mrukn膮艂em nerwowo pod nosem - co艣 si臋 szykuje.
- Problem polega na tym - westchn膮艂 w ko艅cu - 偶e nie potrafi臋 wyznaczy膰 terenu dla ciebie, przynajmniej nie w tylu... s艂owach. - Wsta艂 i podszed艂 do mnie z b艂yskiem w oku, kt贸ry zapowiada艂, 偶e mam pakowa膰 walizki - wybiera艂em si臋 w podr贸偶.
Przez chwil臋 czu艂em, 偶e z jakiego艣 miejsca w kosmosie rozszerzam si臋 z pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a, nadymam, eksploduj臋 do najdalszych granic istnienia, a偶 sta艂em si臋 wszech艣wiatem. Nie pozosta艂o nic, co nie by艂oby we mnie. Sta艂em si臋 wszystkim. By艂em 艢wiadomo艣ci膮 rozpoznaj膮c膮 sam膮 siebie. By艂em czystym 艣wiat艂em, kt贸re fizycy zr贸wnuj膮 z ca艂膮 materi膮, a poeci nazywaj膮 mi艂o艣ci膮. By艂em jednym i by艂em wszystkim, przekraczaj膮c blaskiem wszystkie 艣wiaty. W tym jednym momencie to, co wieczne, niepoznawalne, zosta艂o mi objawione bez cienia w膮tpliwo艣ci.
W jednej chwili znalaz艂em si臋 z powrotem w swojej w艂asnej 艣miertelnej formie, unosz膮c si臋 po艣r贸d gwiazd. Ujrza艂em pryzmat w kszta艂cie ludzkiego serca, kt贸ry wielko艣ci膮 przewy偶sza艂 wszystkie galaktyki. Rozszczepia艂 on 艣wiat艂o 艣wiadomo艣ci w eksplozj臋 ja艣niej膮cych kolor贸w, promienie mieni膮ce si臋 wszystkimi barwami t臋czy rozchodzi艂y si臋 po ca艂ym kosmosie.
Moje w艂asne cia艂o sta艂o si臋 promiennym pryzmatem, emanuj膮cym na wszystkie strony wielokolorowe 艣wiat艂o. Poj膮艂em, 偶e najwy偶szym celem ludzkiego cia艂a jest sta膰 si臋 czystym kana艂em dla tego 艣wiat艂a - by jego jasno艣膰 mog艂a rozpuszcza膰 wszelkie przeszkody, wszelkie trudno艣ci, wszelki op贸r.
Czu艂em 艣wiat艂o rozchodz膮ce si臋 po ca艂ym ciele. Zrozumia艂em, 偶e 艣wiadomo艣膰 cz艂owieka to spos贸b, w jaki do艣wiadcza on 艣wiat艂a 艣wiadomo艣ci.
Pozna艂em znaczenie uwagi - jest to celowe ukierunkowanie 艣wiadomo艣ci. Ponownie poczu艂em w艂asne cia艂o - tym razem jako puste naczynie. Spojrza艂em na nogi - wype艂ni艂y si臋 ciep艂ym, promiennym 艣wiat艂em, przechodz膮cym w jasno艣膰. Spojrza艂em na ramiona - to samo. Skupia艂em uwag臋 na ka偶dej cz臋艣ci cia艂a, a偶 raz jeszcze ca艂y sta艂em si臋 艣wiat艂em. W ko艅cu u艣wiadomi艂em sobie proces prawdziwej medytacji - rozszerza膰 艣wiadomo艣膰, ukierunkowywa膰 uwag臋, by w ko艅cu podda膰 si臋 艢wiat艂u 艢wiadomo艣ci.
W ciemno艣ci b艂yska艂o 艣wiat艂o. Obudzi艂em si臋, gdy Sokrates wymachiwa艂 mi przed oczami 艣wiec膮c膮 latark膮.
- 艢wiat艂o nawali艂o - powiedzia艂 o艣wietlaj膮c sobie twarz latark膮 i obna偶aj膮c z臋by jak dynia podczas Halloween. - No i co, czy teraz to wszystko jest dla ciebie troch臋 ja艣niejsze? - zapyta艂. Zabrzmia艂o to jakbym w艂a艣nie pozna艂 zasad臋 dzia艂ania 偶ar贸wki, ani偶eli widzia艂 dusz臋 wszech艣wiata. Ledwo mog艂em m贸wi膰.
- Sokratesie, mam wobec ciebie d艂ug, kt贸rego nigdy nie b臋d臋 w stanie sp艂aci膰. Rozumiem teraz wszystko i wiem co musz臋 zrobi膰. Nie s膮dz臋, 偶ebym musia艂 si臋 jeszcze z tob膮 spotyka膰. - Smutno mi by艂o na my艣l, 偶e ju偶 zda艂em egzamin ko艅cowy. B臋dzie mi brakowa艂o Sokratesa.
On spojrza艂 na mnie z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a potem zacz膮艂 si臋 艣mia膰 g艂o艣niej ni偶 kiedykolwiek przedtem. Ca艂y si臋 trz膮s艂, a 艂zy sp艂ywa艂y mu po policzkach. W ko艅cu uspokoi艂 si臋 i wyja艣ni艂 pow贸d swojego 艣miechu.
- Jeszcze nie sko艅czy艂e艣, junior. Twoja praca ledwie si臋 zacz臋艂a. Sp贸jrz na siebie. Zasadniczo jeste艣 tym samym, kt贸ry wszed艂 tu par臋 miesi臋cy temu. To, co ujrza艂e艣, to by艂a tylko wizja, a nie ostateczne doznanie. Z czasem pami臋膰 o tym zblednie, ale nawet wtedy pos艂u偶y jako podstawa twojej praktyki. Teraz odpr臋偶 si臋 i przesta艅 zachowywa膰 si臋 tak powa偶nie!
Odchyli艂 si臋 do ty艂u, jak zawsze z przekornym u艣miechem.
- Widzisz - powiedzia艂 lekko - te ma艂e podr贸偶e oszcz臋dzaj膮 mi wielu trudnych wyja艣nie艅, kt贸rych musia艂bym ci udziela膰, 偶eby ci臋 o艣wieci膰. - W艂a艣nie w tym momencie zapali艂o si臋 艣wiat艂o i obaj roze艣miali艣my si臋.
Si臋gn膮艂 do ma艂ej lod贸wki stoj膮cej obok ch艂odziarki z wod膮 i wyj膮艂 z niej kilka pomara艅czy, kt贸re zacz膮艂 wyciska膰 przygotowuj膮c sok.
- Je艣li chcesz wiedzie膰 - kontynuowa艂 - ty te偶 oddajesz mi przys艂ug臋. Ja r贸wnie偶 鈥瀠tkn膮艂em鈥 w tym miejscu, czasie i przestrzeni, i mam pewien d艂ug do sp艂acenia. Du偶a cz臋艣膰 mnie zaanga偶owa艂a si臋 w tw贸j post臋p. Aby ci臋 uczy膰 - powiedzia艂 wrzucaj膮c sk贸rki pomara艅czy przez rami臋 do kosza (za ka偶dym razem idealnie trafia艂) - dos艂ownie musia艂em wsadzi膰 w ciebie cz臋艣膰 siebie. To spora inwestycja, wierz mi. A wi臋c niew膮tpliwie jest to wysi艂ek zespo艂owy.
Sko艅czy艂 przygotowywa膰 sok i wr臋czy艂 mi ma艂膮 szklank臋.
- Spe艂nijmy wi臋c toast - powiedzia艂em - za udan膮 wsp贸艂prac臋.
- Dobra - u艣miechn膮艂 si臋.
- Powiedz mi co艣 o tym d艂ugu. Komu jeste艣 go winien?
- Powiedzmy, 偶e to cz臋艣膰 Zasad Gry.
- To g艂upia odpowied藕.
- Mo偶e i g艂upia, niemniej jednak w moim biznesie musz臋 przestrzega膰 okre艣lonych zasad. - Wyj膮艂 ma艂膮 wizyt贸wk臋. Wygl膮da艂a ca艂kiem normalnie, dop贸ki nie zauwa偶y艂em s艂abej po艣wiaty wok贸艂 niej. Wyt艂oczony napis g艂osi艂:
Firma: Wojownik
W艂a艣ciciel: Sokrates
Specjalizacja: Paradoks, humor i zmiana
- Schowaj j膮 dobrze. Pewnego dnia mo偶e ci si臋 przyda膰. Kiedy b臋dziesz mnie potrzebowa艂 - kiedy naprawd臋 b臋dziesz mnie potrzebowa艂 - po prostu we藕 wizyt贸wk臋 do r膮k i zawo艂aj mnie. Zjawi臋 si臋 w ten czy w inny spos贸b.
W艂o偶y艂em j膮 pieczo艂owicie do portfela.
- B臋d臋 jej pilnowa艂, Sokratesie. Mo偶esz na to liczy膰. Eee, a tak przy okazji, nie masz takiej wizyt贸wki z adresem Joy?
Zignorowa艂 mnie.
Siedzieli艣my w milczeniu, kiedy Sokrates zacz膮艂 przygotowywa膰 jedn膮 ze swoich chrupi膮cych sa艂atek. Wtedy przysz艂o mi do g艂owy pytanie.
- Sokratesie, jak mam to zrobi膰? Jak mam otworzy膰 si臋 na 艣wiat艂o 艣wiadomo艣ci?
- No c贸偶 - odpowiedzia艂 pytaniem na pytanie - co robisz, kiedy chcesz widzie膰?
- Patrz臋! - za艣mia艂em si臋. - Aha, masz na my艣li medytacj臋, tak?
- Tak! - odpowiedzia艂. - A oto jej rdze艅 - powiedzia艂 ko艅cz膮c krojenie warzyw. - Istniej膮 dwa r贸wnoleg艂e procesy: Jednym jest wgl膮d - ch臋膰 uwagi, ukierunkowywanie 艣wiadomo艣ci tak, aby skupia艂a si臋 dok艂adnie na tym, co chcesz widzie膰. Drugim procesem jest poddanie si臋 - swobodny przep艂yw wszystkich pojawiaj膮cych si臋 my艣li. To jest prawdziwa medytacja - w ten spos贸b odcinasz si臋 od umys艂u.
- Opowiem ci historyjk臋, kt贸ra dobrze pasuje do tematu:
Student medytacji siedzia艂 w g艂臋bokiej ciszy wraz z grupk膮 innych praktykuj膮cych. Przera偶ony wizj膮 krwi, 艣mierci i demon贸w, wsta艂, podszed艂 do nauczyciela i wyszepta艂:
- Roszi, mia艂em w艂a艣nie przera偶aj膮c膮 wizj臋!
- Zostaw to - powiedzia艂 nauczyciel.
Par臋 dni p贸藕niej student rozkoszowa艂 si臋 fantastycznymi wizjami erotycznymi, wgl膮dami w sens 偶ycia, anio艂ami i kosmicznymi dekoracjami.
- Zostaw to - powiedzia艂 nauczyciel, podchodz膮c z ty艂u z kijem i wymierzaj膮c studentowi t臋gie uderzenie.
Rozbawiony t膮 histori膮 roze艣mia艂em si臋 i powiedzia艂em: - Wiesz, my艣l臋 偶e...
- Zostaw to! - powiedzia艂 Sokrates i stukn膮艂 mnie w g艂ow臋 marchewk膮.
Jedli艣my. Ja nabiera艂em warzywa widelcem - on podnosi艂 je kawa艂ek po kawa艂ku pa艂eczkami, oddychaj膮c spokojnie w trakcie prze偶uwania. Nigdy nie bra艂 kolejnego kawa艂ka, dop贸ki nie sko艅czy艂 z poprzednim, jakby ka偶dy k臋s sam w sobie by艂 ma艂ym posi艂kiem. W pewnym sensie podziwia艂em jego spos贸b jedzenia, bo sam 艂apczywie poch艂ania艂em wszystkie posi艂ki. Sko艅czy艂em je艣膰 pierwszy, usiad艂em wygodnie i oznajmi艂em:
- S膮dz臋, 偶e jestem got贸w na prawdziw膮 medytacj臋.
- Ach tak? - Sokrates od艂o偶y艂 pa艂eczki. - Na podb贸j umys艂u, co? Gdyby艣 tylko by艂 ch臋tny.
- Jestem ch臋tny! Chc臋 samo艣wiadomo艣ci. Dlatego w艂a艣nie tu jestem.
- Chcesz samopotwierdzenia, a nie samo艣wiadomo艣ci. Jeste艣 tu, bo nie masz lepszego wyboru. - Ale ja naprawd臋 chc臋 uwolni膰 si臋 od swojego ha艂a艣liwego umys艂u - zaprotestowa艂em.
- To twoja najwi臋ksza ze wszystkich iluzja, Dan. Jeste艣 jak facet, kt贸ry odmawia za艂o偶enia okular贸w i upiera si臋, 偶e gazety i tak nie s膮 ju偶 drukowane wyra藕nie.
- Mylisz si臋 - powiedzia艂em, kr臋c膮c g艂ow膮.
- Nie oczekuj臋, 偶eby艣 ju偶 dostrzega艂 prawd臋, ale musisz j膮 us艂ysze膰.
- Do czego zmierzasz? - zapyta艂em niecierpliwie, a moja uwaga rozp艂yn臋艂a si臋.
- Oto sedno sprawy - powiedzia艂 Sokrates g艂osem, kt贸ry zmusi艂 mnie do ponownego skupienia uwagi. - Identyfikujesz si臋 ze swoimi drobnymi, dokuczliwymi, zasadniczo k艂opotliwymi przekonaniami i my艣lami - wierzysz, 偶e jeste艣 swoimi my艣lami.
- Nonsens!
- Twoje uporczywe iluzje s膮 jak ton膮cy statek, junior. Radz臋 ci, 偶eby艣 je porzuci艂, p贸ki jest jeszcze czas.
- A sk膮d ty mo偶esz wiedzie膰 w jaki spos贸b 鈥瀠to偶samiam si臋鈥 ze swoim umys艂em? - st艂umi艂em rosn膮cy gniew.
- No dobrze - westchn膮艂. - Udowodni臋 ci to. Co masz na my艣li kiedy m贸wisz: Id臋 do domu? Czy偶 w naturalny spos贸b nie przyjmujesz, 偶e jeste艣 oddzielony od domu, w kt贸rym mieszkasz?
- No oczywi艣cie! To g艂upi przyk艂ad.
- A co masz na my艣li - zapyta艂 ignoruj膮c mnie - kiedy m贸wisz: Moje cia艂o jest dzi艣 obola艂e? Kto jest tym 鈥瀓a鈥, kt贸re jest oddzielone od cia艂a i m贸wi o nim jak o w艂asno艣ci?
Musia艂em si臋 roze艣mia膰.
- To tylko semantyka, Sokratesie. Trzeba to jako艣 powiedzie膰.
- Zgadza si臋, ale konwencje j臋zyka ujawniaj膮 spos贸b w jaki widzimy 艣wiat. A ty faktycznie zachowujesz si臋 tak, jakby艣 by艂 鈥瀠mys艂em鈥 lub czym艣 subtelnym wewn膮trz cia艂a.
- Niby dlaczego mia艂bym chcie膰 to robi膰?
- Poniewa偶 twoim najwi臋kszym l臋kiem jest l臋k przed 艣mierci膮, a najg艂臋bszym pragnieniem jest ch臋膰 prze偶ycia. Chcesz czego艣 Na Zawsze, pragniesz Wieczno艣ci. W swoich z艂udnych przekonaniach, 偶e jeste艣 tym 鈥瀠mys艂em鈥, 鈥瀌uchem鈥 lub 鈥瀌usz膮鈥 znajdujesz daj膮c膮 ci ucieczk臋 klauzul臋 w swoim kontrakcie ze 艣miertelno艣ci膮. A mo偶e jako 鈥瀠mys艂鈥 b臋dziesz m贸g艂 po 艣mierci cia艂a wylecie膰 z niego machaj膮c skrzyd艂ami, co?
- Niez艂a my艣l - u艣miechn膮艂em si臋.
- O to w艂a艣nie chodzi, Dan! To jest tylko my艣l, nie wi臋cej ni偶 z艂udna mrzonka. Prawda jest taka: 艣wiadomo艣膰 nie jest w ciele, to raczej cia艂o jest w 艣wiadomo艣ci. A ty jeste艣 t膮 艣wiadomo艣ci膮 - nie upiornym umys艂em, kt贸ry tak ci臋 dr臋czy. Jeste艣 cia艂em, ale jeste艣 te偶 wszystkim innym. W艂a艣nie to pokaza艂a ci twoja wizja. Tylko 偶e umys艂 zagro偶ony zmianami jest zak艂amany. Je艣li wi臋c bez 偶adnych my艣li odpr臋偶ysz si臋 w ciele, to b臋dziesz szcz臋艣liwy, zadowolony i wolny, nie odczuwaj膮c oddzielenia. Nie艣miertelno艣膰 jest ju偶 twoja, ale nie w spos贸b, w jaki sobie to wyobra偶asz czy na jaki masz nadziej臋. By艂e艣 nie艣miertelny jeszcze zanim si臋 narodzi艂e艣 i b臋dziesz d艂ugo po tym, jak cia艂o rozpadnie si臋. Cia艂o jest 艣wiadomo艣ci膮 i jest nie艣miertelne. Ono tylko si臋 zmienia. Umys艂 - twoje w艂asne osobiste przekonania, historia i to偶samo艣膰 - to jedyne, co jest 艣miertelne. Wi臋c komu jest on potrzebny?
Sokrates rozlu藕ni艂 si臋 na fotelu na znak, 偶e sko艅czy艂.
- Sokratesie - powiedzia艂em - nie jestem pewien, czy wszystko zrozumia艂em.
- Oczywi艣cie, 偶e nie! - roze艣mia艂 si臋. - Tak czy owak, s艂owa niewiele znacz膮, dop贸ki samemu nie u艣wiadomisz sobie ich prawdy. Wtedy wreszcie poczujesz si臋 wolny i bezradnie runiesz w wieczno艣膰.
- To brzmi ca艂kiem nie藕le.
- Tak - roze艣mia艂 si臋. - Powiedzia艂bym, 偶e to jest 鈥瀋a艂kiem niez艂e鈥. Ale teraz jedynie k艂ad臋 podwaliny pod to, co nast膮pi.
- Sokratesie, je偶eli nie jestem swoimi my艣lami, to czym jestem? Spojrza艂 na mnie jakby sko艅czy艂 w艂a艣nie wyja艣nia膰, 偶e jeden plus jeden r贸wna si臋 dwa, a ja spyta艂bym: 鈥濼ak, ale co to jest jeden plus jeden?鈥 Si臋gn膮艂 do lod贸wki, chwyci艂 cebul臋 i wcisn膮艂 mi j膮 w d艂o艅.
- Obieraj j膮, warstwa po warstwie - za偶膮da艂. Zacz膮艂em obiera膰. - Co znalaz艂e艣?
- Nast臋pn膮 warstw臋.
- Obieraj dalej.
Obra艂em kilka nast臋pnych warstw.
- Jeszcze, Sokratesie?
- Obieraj dalej, a偶 nie b臋dzie ju偶 wi臋cej warstw. Co znalaz艂e艣?
- Nic nie zosta艂o.
- Nie, co艣 przecie偶 jest.
- Co takiego?
- Wszech艣wiat. Rozwa偶 to, gdy b臋dziesz szed艂 do domu. Wyjrza艂em przez okno. Ju偶 prawie 艣wita艂o.
Nast臋pnego wieczoru po niezbyt udanej sesji medytacyjnej, wci膮偶 pogr膮偶ony w my艣lach, wr贸ci艂em na stacj臋.
By艂 wczesny wiecz贸r. Nie by艂o du偶ego ruchu, usiedli艣my wi臋c wygodnie w kantorze, popijaj膮c herbat臋 mi臋tow膮. Opowiedzia艂em Sokratesowi o mojej bezbarwnej medytacji.
Tak, twoja uwaga jest nadal rozproszona. Pozw贸l, 偶e opowiem ci nast臋puj膮c膮 histori臋:
Student Zen zapyta艂 swego nauczyciela co jest najwa偶niejszym elementem Zen.
- Uwaga - odpowiedzia艂 roszi.
- Tak, dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂 student. - Ale czy mo偶esz powiedzie膰 mi, co jest drugim pod wzgl臋dem wa偶no艣ci elementem?
- Uwaga - odpowiedzia艂 mu roszi.
Zmieszany popatrza艂em na Sokratesa czekaj膮c na dalszy ci膮g.
- To ju偶 wszystko - powiedzia艂. Wsta艂em, 偶eby nala膰 sobie wody.
- Czy zwracasz uwag臋 na to, jak stoisz? - zapyta艂 Sokrates.
- Hm, tak - odpowiedzia艂em, niezbyt pewny, czy tak jest naprawd臋. Podszed艂em do dystrybutora.
- Czy zwracasz uwag臋 na to, jak idziesz? - zapyta艂.
- Tak, zwracam - odpowiedzia艂em, 艂api膮c ju偶 o co chodzi.
- A czy zwracasz uwag臋 na to, w jaki spos贸b m贸wisz?
- No, tak s膮dz臋 - odpowiedzia艂em, s艂uchaj膮c w艂asnego g艂osu. Powoli robi艂em si臋 z艂y.
- Czy zwracasz uwag臋 na to, w jaki spos贸b my艣lisz? - zapyta艂.
- Sokratesie, daj mi spok贸j. Staram si臋 najlepiej jak potrafi臋! Twoje najlepiej jest nie do艣膰 dobre! - Pochyli艂 si臋 w moj膮 stron臋. - Intensywno艣膰 twojej uwagi musi pali膰. Bezcelowe przewracanie si臋 po macie sali gimnastycznej z nikogo nie uczyni mistrza. Siedzenie z zamkni臋tymi oczami i pozwalanie, 偶eby uwaga w臋drowa艂a, nie wy膰wiczy twojej 艣wiadomo艣ci. Intensywno艣膰 praktyki przynosi proporcjonalne korzy艣ci. Oto nast臋puj膮ca opowie艣膰:
Dzie艅 za dniem siedzia艂em w klasztorze, zmagaj膮c si臋 z koanem - rebusem, kt贸ry da艂 mi m贸j nauczyciel w celu pobudzenia mojego umys艂u, tak abym m贸g艂 ujrze膰 jego prawdziw膮 natur臋. Nie potrafi艂em go rozwi膮za膰. Za ka偶dym razem, kiedy szed艂em do rosziego, nie mia艂em mu nic do zaoferowania. By艂em leniwym studentem i stopniowo zniech臋ca艂em si臋. Roszi powiedzia艂 mi, 偶ebym popracowa艂 nad koanem jeszcze przez jeden miesi膮c.
- Wtedy na pewno go rozwi膮偶esz - zach臋ca艂 mnie.
Min膮艂 miesi膮c. Pr贸bowa艂em ze wszystkich si艂. Koan pozosta艂 tajemnic膮.
- Popracuj nad nim jeszcze tydzie艅, ca艂ym sercem! - powiedzia艂 mi roszi. Dzie艅 i noc koan p艂on膮艂 w mojej g艂owie, ale nadal nic nie potrafi艂em przez niego zobaczy膰.
- Jeszcze jeden dzie艅 - powiedzia艂 mi roszi - ca艂膮 dusz膮. Pod koniec dnia by艂em wyczerpany.
- Mistrzu - powiedzia艂em mu - to nie ma sensu. Miesi膮c, tydzie艅, dzie艅 - nie mog臋 przebi膰 si臋 przez koan.
M贸j mistrz popatrzy艂 na mnie d艂ugo.
- Medytuj jeszcze przez godzin臋 - powiedzia艂. - Potem, je偶eli nie rozwi膮偶esz koanu, b臋dziesz musia艂 si臋 zabi膰.
- Dlaczego wojownik powinien przesiadywa膰 w medytacji? My艣la艂em, 偶e bycie wojownikiem jest drog膮 dzia艂ania.
- Medytacja jest dzia艂aniem niedzia艂ania. Ale masz racj臋, droga wojownika jest bardziej dynamiczna. W ko艅cu nauczysz si臋 medytowa膰 w ka偶dej sytuacji. Jednak偶e na pocz膮tku medytowanie w pozycji siedz膮cej jest rytua艂em, szczeg贸lnym czasem przeznaczonym na zwi臋kszenie intensywno艣ci praktyki. Musisz opanowa膰 rytua艂, zanim b臋dziesz m贸g艂 odpowiednio rozszerzy膰 go na 偶ycie powszednie. Jako nauczyciel u偶yj臋 ka偶dej metody i ka偶dego fortelu, jaki mam do dyspozycji, aby zainteresowa膰 ci臋 i pom贸c ci wytrwa膰 w pracy. Gdybym po prostu podszed艂 do ciebie i przekaza艂 ci sekret szcz臋艣cia, nawet by艣 mnie nie wys艂ucha艂. Potrzebowa艂e艣 faceta, kt贸ry by ci臋 zafascynowa艂, zainspirowa艂 lub wskakiwa艂 na dachy, 偶eby ci臋 zainteresowa膰. No c贸偶, got贸w jestem ci臋 zabawia膰, przynajmniej na razie, ale nadchodzi taki czas, kiedy wojownik musi p贸j艣膰 艣cie偶k膮 samotnie. Na razie zrobi臋 wszystko co konieczne, aby ci臋 tu zatrzyma膰 i uczy膰.
Poczu艂em si臋 manipulowany. By艂em z艂y.
- A wi臋c mam zestarze膰 si臋, siedz膮c na tej stacji benzynowej tak jak ty i czekaj膮c na sposobno艣膰, 偶eby rzuci膰 si臋 na jakich艣 niewinnych student贸w? - Po偶a艂owa艂em mojej uwagi, gdy tylko mi si臋 wymkn臋艂a.
Sokrates z niezm膮conym spokojem u艣miechn膮艂 si臋.
- Nie myl tego miejsca, Dan, ani twojego nauczyciela z czym艣 innym - powiedzia艂 cicho. - Rzeczy i ludzie nie zawsze s膮 takie, na jakie wygl膮daj膮. Mnie okre艣la wszech艣wiat, a nie ta stacja. A co do tego, dlaczego powiniene艣 tu zosta膰 i co mo偶esz zyska膰 - to czy偶 nie jest to oczywiste? Zobacz, ja jestem w pe艂ni szcz臋艣liwy, a ty? Podjecha艂 samoch贸d. Z jego ch艂odnicy bucha艂y k艂臋by pary.
- Chod藕 - powiedzia艂. - Ten samoch贸d cierpi. Mo偶e b臋dziemy musieli go dobi膰 i zako艅czy膰 jego cierpienia.
Wyszli艣my na zewn膮trz i podeszli艣my do uszkodzonego auta, w kt贸rym gotowa艂a si臋 woda w ch艂odnicy. W艂a艣ciciel by艂 w pod艂ym nastroju, w艣cieka艂 si臋.
- Co tak d艂ugo? Nie mam zamiaru czeka膰 tu ca艂膮 noc, do cholery!
Sokrates popatrzy艂 na niego z pe艂nym mi艂o艣ci wsp贸艂czuciem.
- Zobaczymy, co si臋 da zrobi膰. Mo偶e to tylko drobiazg. Poprosi艂 kierowc臋, aby wjecha艂 do gara偶u. Tam za艂o偶y艂 pokryw臋 ci艣nieniow膮 na ch艂odnic臋 i znalaz艂 nieszczelno艣膰. W ci膮gu paru minut zespawa艂 dziur臋, ale powiedzia艂 kierowcy, 偶e nied艂ugo powinien postara膰 si臋 o now膮 ch艂odnic臋.
- Wszystko umiera i zmienia si臋, nawet ch艂odnice - mrugn膮艂 do mnie.
Gdy samoch贸d odjecha艂, dotar艂a do mnie prawda s艂贸w Sokratesa. On naprawd臋 by艂 w pe艂ni szcz臋艣liwy! Zdawa艂o si臋, 偶e nic nie ma wp艂ywu na jego dobry nastr贸j. Przez ca艂y czas naszej znajomo艣ci okazywa艂 gniew, smutek, by艂 艂agodny, uparty, zabawny, a nawet zatroskany. Ale zawsze szcz臋艣cie b艂yszcza艂o w jego oczach, nawet wtedy, gdy by艂y w nich 艂zy.
My艣la艂em o Sokratesie id膮c do domu. M贸j cie艅 wyd艂u偶a艂 si臋 i kurczy艂, gdy przechodzi艂em pod latarniami. Zbli偶aj膮c si臋 do domu kopn膮艂em kamie艅, kt贸ry polecia艂 w ciemno艣膰. Szed艂em cicho podjazdem na ty艂 domu, gdzie pod ga艂臋ziami orzecha w艂oskiego czeka艂 na mnie m贸j ma艂y apartament przebudowany z gara偶u. Do 艣witu brakowa艂o kilku godzin.
Po艂o偶y艂em si臋 do 艂贸偶ka, ale nie mog艂em zasn膮膰. Zastanawia艂em si臋, czy potrafi臋 odkry膰 jego tajemnic臋 szcz臋艣cia. Wydawa艂o si臋 to teraz wa偶niejsze nawet od wskakiwania na dachy.
Wtedy przypomnia艂em sobie o wizyt贸wce, kt贸r膮 mi da艂. Wyskoczy艂em szybko z 艂贸偶ka i zapali艂em 艣wiat艂o. Si臋gn膮艂em do portfela i wyci膮gn膮艂em wizyt贸wk臋. Serce zacz臋艂o mi bi膰 szybko. Sokrates powiedzia艂, 偶e je艣li b臋d臋 go naprawd臋 potrzebowa艂, mam wzi膮膰 j膮 w d艂onie i po prostu zawo艂a膰 go. Dobra, zamierza艂em go sprawdzi膰.
Sta艂em przez chwil臋, dr偶膮c. Kolana zacz臋艂y mi si臋 trz膮艣膰. Wzi膮艂em lekko po艂yskuj膮c膮 wizyt贸wk臋 w obie r臋ce i zawo艂a艂em:
- Sokratesie, chod藕 tu Sokratesie. Wzywa Dan.
Czu艂em si臋 jak zupe艂ny idiota, stoj膮c tak o pi膮tej rano z po艂yskuj膮c膮 wizyt贸wk膮 w d艂oniach i gadaj膮c w powietrze. Nic si臋 nie wydarzy艂o. Rozgoryczony rzuci艂em j膮 niedbale na stolik. W tym momencie zgas艂o 艣wiat艂o.
- Co jest! - wrzasn膮艂em i obr贸ci艂em si臋 wko艂o pr贸buj膮c wyczu膰, czy go tu nie ma. Zrobi艂em krok w ty艂 i - jak w klasycznym filmie - potkn膮艂em si臋, przelecia艂em przez krzes艂o, odbi艂em si臋 od 艂贸偶ka i wyl膮dowa艂em jak d艂ugi na pod艂odze. 艢wiat艂o znowu si臋 zapali艂o. Je偶eli kto艣 znalaz艂by si臋 w tej chwili w zasi臋gu s艂uchu, m贸g艂by pomy艣le膰, 偶e jestem studentem trudz膮cym si臋 nad staro偶ytnymi greckimi dzie艂ami. Kt贸偶 inny wrzeszczy o pi膮tej rano: 鈥濩holerny Sokrates!鈥
Nigdy nie dowiem si臋, czy chwilowy brak 艣wiat艂a by艂 zwyk艂ym zbiegiem okoliczno艣ci, czy te偶 nie. Sokrates powiedzia艂 tylko, 偶e przyjdzie - nie powiedzia艂 jak. Zak艂opotany wzi膮艂em wizyt贸wk臋, 偶eby wsadzi膰 j膮 z powrotem do portfela, gdy zauwa偶y艂em na niej zmian臋. Na dole pojawi艂y si臋 trzy s艂owa wydrukowane grub膮 czcionk膮: 鈥濼ylko nag艂e potrzeby!鈥
艢miej膮c si臋 zasn膮艂em w przeci膮gu paru sekund.
Zacz臋艂y si臋 letnie treningi. Dobrze by艂o zobaczy膰 stare, znajome twarze. Herb zapu艣ci艂 brod臋. Rick i Sid zadbali o ciemn膮, letni膮 opalenizn臋 i wygl膮dali szczup艂ej i silniej ni偶 zwykle.
Tak bardzo chcia艂em podzieli膰 si臋 z kolegami z zespo艂u moimi prze偶yciami i tym, czego si臋 uczy艂em, ale wci膮偶 nie wiedzia艂em od czego zacz膮膰. Wtedy przypomnia艂em sobie o wizyt贸wce Sokratesa. Zanim zacz臋艂a si臋 rozgrzewka, odci膮gn膮艂em Ricka na bok.
- Hej, chc臋 ci co艣 pokaza膰.
Wiedzia艂em, 偶e gdy zobaczy t臋 l艣ni膮c膮 wizyt贸wk臋 i 鈥瀞pecjalno艣ci鈥 Sokratesa, to b臋dzie chcia艂 si臋 dowiedzie膰 o nim czego艣 wi臋cej. Mo偶e wszyscy si臋 zainteresuj膮.
Po teatralnej przerwie, wyci膮gn膮艂em wizyt贸wk臋 i podsun膮艂em mu pod nos.
- Sp贸jrz na to - dziwne, co? Ten facet jest moim nauczycielem! Rick spojrza艂 na wizyt贸wk臋, odwr贸ci艂 j膮, potem spojrza艂 na mnie wzrokiem tak pustym jak sama wizyt贸wka.
- To ma by膰 偶art? Nie rozumiem, Dan.
Spojrza艂em na wizyt贸wk臋, potem odwr贸ci艂em j膮.
- Och - mrukn膮艂em, wtykaj膮c kawa艂ek papieru z powrotem do portfela - to pomy艂ka, Rick. Zaczynajmy rozgrzewk臋.
Westchn膮艂em w duchu. To tylko umocni w grupie moj膮 reputacj臋 dziwaka.
Sokratesie, pomy艣la艂em, co za tani trik - znikaj膮cy atrament!
Tego wieczoru, gdy wchodzi艂em do kantoru, trzyma艂em wizyt贸wk臋 w r臋ce. Rzuci艂em j膮 na biurko.
- Chcia艂bym, 偶eby艣 przesta艂 p艂ata膰 mi figle, Sokratesie. Jestem zm臋czony robieniem z siebie g艂upka.
- Och? - spojrza艂 na mnie ze wsp贸艂czuciem. - Czy偶by艣 znowu wyszed艂 na idiot臋?
- Sokratesie, daj spok贸j. Prosz臋 ci臋 - czy m贸g艂by艣 z tym sko艅czy膰?
- Sko艅czy膰 z czym?
- Ten numer ze znikaj膮cym... - K膮tem oka dostrzeg艂em lekk膮 po艣wiat臋 w okolicy biurka:
Firma: Wojownik
- W艂a艣ciciel: Sokrates
Specjalizacja: Paradoks, humor i zmiana
Tylko nag艂e potrzeby!
- Nie rozumiem - wymamrota艂em. - Czy ta wizyt贸wka si臋 zmienia?
- Wszystko si臋 zmienia - odpar艂.
- Tak wiem, ale czy znika i pojawia si臋 znowu?
- Wszystko znika i pojawia si臋 znowu.
- Sokratesie, kiedy pokaza艂em j膮 Rickowi, by艂a pusta.
- To Zasady Gry - wzruszy艂 ramionami z u艣miechem.
- Nie jeste艣 zbyt pomocny. Chc臋 wiedzie膰, jak...
- Zostaw to - powiedzia艂. - Zostaw to.
Lato min臋艂o szybko na intensywnych treningach i nocach z Sokratesem. Po艂ow臋 czasu po艣wi臋cali艣my na 膰wiczenie medytacji, reszt臋 zajmowa艂a nam praca w gara偶u lub po prostu relaks przy herbacie. Wtedy czasami pyta艂em o Joy. T臋skni艂em za ni膮. Sokrates nigdy mi nie odpowiada艂.
Wraz z nieuchronnie nadchodz膮cym ko艅cem wakacji m贸j umys艂 pow臋drowa艂 ku zbli偶aj膮cym si臋 wyk艂adom. Postanowi艂em polecie膰 na tydzie艅 do Los Angeles, odwiedzi膰 rodzic贸w. M贸g艂bym zostawi膰 valianta tutaj w gara偶u i kupi膰 tam motocykl, kt贸rym wr贸ci艂bym wzd艂u偶 wybrze偶a.
Szed艂em przez Telegraph Avenue chc膮c zrobi膰 troch臋 zakup贸w. W艂a艣nie wychodzi艂em z apteki z past膮 do z臋b贸w w r臋ku, kiedy podszed艂 do mnie chudy nastolatek. Podszed艂 tak blisko, 偶e poczu艂em od niego zapach alkoholu i potu.
- Dasz troch臋 drobnych? - zapyta艂, nie patrz膮c na mnie.
- Nie, przykro mi - odpowiedzia艂em, nie czuj膮c wcale, 偶eby by艂o mi przykro. Znajd藕 sobie prac臋, pomy艣la艂em odchodz膮c. Potem zacz臋艂o mnie gn臋bi膰 niejasne poczucie winy. Powiedzia艂em 鈥瀗ie鈥 偶ebrakowi bez grosza. Nie powinienem podchodzi膰 do ludzi w ten spos贸b! - pomy艣la艂em rozdra偶niony.
Przeszed艂em kilkadziesi膮t metr贸w, nim zda艂em sobie spraw臋 z ca艂ego zamieszania w moim umy艣le i napi臋cia jakie spowodowa艂o to, 偶e jaki艣 facet poprosi艂 mnie o troch臋 pieni臋dzy, a ja odm贸wi艂em. W tej chwili zostawi艂em to. Czuj膮c si臋 l偶ej, wzi膮艂em g艂臋boki oddech, strz膮sn膮艂em z siebie napi臋cie i skierowa艂em uwag臋 na pi臋kno dnia.
Tego wieczoru na stacji opowiedzia艂em Sokratesowi o moich planach.
- Sokratesie, na par臋 dni lec臋 do Los Angeles odwiedzi膰 moj膮 rodzin臋. Zamierzam tam kupi膰 sobie motor. I w艂a艣nie dzi艣 po po艂udniu dowiedzia艂em si臋, 偶e Federacja Gimnastyczna Stan贸w Zjednoczonych zamierza pos艂a膰 Sida i mnie do Lubijany w Jugos艂awii, 偶eby艣my mogli obserwowa膰 Mistrzostwa 艢wiata w Gimnastyce. Uwa偶aj膮, 偶e obaj jeste艣my potencjalnymi kandydatami na olimpijczyk贸w i chc膮, 偶eby艣my si臋 przyjrzeli zawodom. Jak ci si臋 to podoba?
Ku mojemu zdziwieniu Sokrates tylko zmarszczy艂 brwi.
- Co b臋dzie to b臋dzie - powiedzia艂. Postanowi艂em zignorowa膰 go i ruszy艂em do drzwi.
- To na razie. Do zobaczenia za par臋 tygodni.
- Zobaczymy si臋 za par臋 godzin - odpowiedzia艂. - Czekaj na mnie w po艂udnie przy fontannie Ludwiga.
- Dobra! - odpar艂em zastanawiaj膮c si臋, co si臋 szykuje. Potem po偶egna艂em si臋 z nim.
Przespa艂em si臋 sze艣膰 godzin i pobieg艂em do fontanny znajduj膮cej si臋 przed Zwi膮zkiem Studenckim. Fontanna Ludwiga zyska艂a swoj膮 nazw臋 od psa, kt贸ry mia艂 zwyczaj bywa膰 w tym miejscu.
Par臋 innych ps贸w baraszkowa艂o i chlapa艂o si臋, ch艂odz膮c si臋 w sierpniowym upale. Kilkoro dzieci brodzi艂o w p艂ytkiej wodzie.
W chwili gdy kampanila, s艂ynna dzwonnica w Berkeley, zacz臋艂a wybija膰 po艂udnie, ujrza艂em cie艅 Sokratesa u swoich st贸p.
Nadal by艂em troch臋 艣pi膮cy.
- Przejd藕my si臋 - powiedzia艂. Poszli艣my powoli przez miasteczko uniwersyteckie, min臋li艣my Sproul Hali, Szko艂臋 Optometrii i Szpital Cowella. Wyszli艣my poza stadion futbolowy i weszli艣my do Strawberry Canyon.
W ko艅cu Sokrates przem贸wi艂.
- Zacz膮艂e艣, Dan, 艣wiadomy proces transformacji. Nie mo偶na go ju偶 cofn膮膰. Nie ma powrotu. Pr贸ba powrotu zako艅czy艂aby si臋 szale艅stwem. Teraz mo偶esz tylko i艣膰 naprz贸d. Jeste艣 na to skazany.
- Masz na my艣li, 偶e jestem jak w wi臋zieniu? - spr贸bowa艂em 偶artowa膰.
- S膮 chyba jakie艣 podobie艅stwa - u艣miechn膮艂 si臋.
Szli艣my dalej w milczeniu 艣cie偶k膮 dla biegaczy w cieniu wybuja艂ych krzew贸w.
- Po przekroczeniu pewnego punktu nikt ci ju偶 nie pomo偶e, Dan. B臋d臋 jeszcze prowadzi艂 ci臋 przez pewien czas, ale nawet ja b臋d臋 musia艂 wycofa膰 si臋, a ty pozostaniesz sam. Zanim to nast膮pi, przejdziesz ci臋偶ki test. B臋dziesz musia艂 rozwin膮膰 wielk膮 wewn臋trzn膮 moc. Mam tylko nadziej臋, 偶e przyjdzie ona w por臋.
Delikatna bryza znad Zatoki ucich艂a. Czu艂em ch艂贸d, cho膰 powietrze by艂o gor膮ce. Dr偶膮c w upale obserwowa艂em jaszczurk臋, kt贸ra przemyka艂a w zaro艣lach. W艂a艣nie dotar艂y do mnie ostatnie s艂owa Sokratesa. Obejrza艂em si臋 za nim.
Odszed艂.
Przera偶ony, nie wiedz膮c dlaczego, pobieg艂em 艣cie偶k膮 z powrotem. Wtedy jeszcze tego nie wiedzia艂em, ale m贸j okres przygotowania zako艅czy艂 si臋. W艂a艣ciwy trening mia艂 si臋 w艂a艣nie rozpocz膮膰. I mia艂 rozpocz膮膰 si臋 pr贸b膮, kt贸rej omal nie przyp艂aci艂em 偶yciem.
Zostawi艂em valianta w wynaj臋tym gara偶u i wsiad艂em do autobusu 鈥濬鈥 jad膮cego do San Francisco. W drodze na lotnisko autobus utkn膮艂 w korku ulicznym. Wygl膮da艂o na to, 偶e sp贸藕ni臋 si臋 na samolot. W mojej g艂owie pojawi艂y si臋 niespokojne my艣li i poczu艂em napi臋cie w brzuchu. Gdy tylko to zauwa偶y艂em, 鈥瀦ostawi艂em鈥 to wszystko, tak jak si臋 nauczy艂em. Odpr臋偶y艂em si臋 i z rado艣ci膮 ogl膮da艂em widoki rozci膮gaj膮ce si臋 wzd艂u偶 autostrady Bayshore. Rozmy艣la艂em o mojej rosn膮cej zdolno艣ci opanowywania stresuj膮cych my艣li, kt贸re notorycznie trapi艂y mnie w przesz艂o艣ci. Okaza艂o si臋, 偶e z艂apa艂em samolot na sekundy przed odlotem.
Ojciec - starsza wersja mnie z przerzedzonymi w艂osami, w jasnoniebieskiej sportowej koszuli okrywaj膮cej muskularny tors przywita艂 mnie na lotnisku silnym u艣ciskiem d艂oni i ciep艂ym u艣miechem. Na twarzy mamy pojawi艂 si臋 promienny u艣miech, gdy w drzwiach domu wita艂a mnie u艣ciskami, poca艂unkami i nowinkami na temat mojej siostry i jej dzieci.
Tego wieczoru z okazji mojej wizyty mama zagra艂a na pianinie fragment utworu Bacha. Nast臋pnego ranka o 艣wicie poszed艂em z ojcem na pole golfowe. Przez ca艂y czas kusi艂o mnie, 偶eby opowiedzie膰 im o moich przygodach z Sokratesem, ale pomy艣la艂em, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li to przemilcz臋. By膰 mo偶e kiedy艣 wyja艣ni臋 wszystko w li艣cie. Dobrze by艂o odwiedzi膰 dom, lecz wydawa艂 si臋 on tak odleg艂y w przestrzeni i czasie.
Gdy po grze w golfa siedzieli艣my w saunie w o艣rodku sportowym Jacka Lalanne'a, ojciec powiedzia艂:
- Danny, 偶ycie akademickie ci s艂u偶y. Jeste艣 inny, bardziej odpr臋偶ony, milszy. Nie m贸wi臋, 偶e nie by艂e艣 mi艂y wcze艣niej... - Szuka艂 w艂a艣ciwych s艂贸w, ale rozumia艂em, co ma na my艣li.
U艣miechn膮艂em si臋. Gdyby tylko wiedzia艂.
Przez wi臋kszo艣膰 czasu w Los Angeles szuka艂em motocykla i w ko艅cu znalaz艂em Triumpha 500 cc. Przyzwyczajenie si臋 do niego zaj臋艂o mi par臋 dni. Dwa razy, gdy wydawa艂o mi si臋, 偶e widz臋 Joy wychodz膮c膮 ze sklepu lub znikaj膮c膮 za rogiem, prawie si臋 przewr贸ci艂em.
Wkr贸tce nadszed艂 m贸j ostami dzie艅 w Los Angeles. Nast臋pnego, wcze艣nie rano, pomkn臋 wzd艂u偶 wybrze偶a do Berkeley, spotkam si臋 wieczorem z Sidem i polecimy razem do Jugos艂awii na Mistrzostwa 艢wiata w Gimnastyce. Przez ca艂y dzie艅 odpoczywa艂em w domu. Po obiedzie wzi膮艂em do r臋ki kask i wyszed艂em kupi膰 torb臋 podr贸偶n膮. Kiedy wychodzi艂em, us艂ysza艂em g艂os ojca:
- Uwa偶aj Dan, w nocy motory s膮 s艂abo widoczne. - Zwyczajna ojcowska przestroga.
- Dobrze, Tato, b臋d臋 uwa偶a艂 - odkrzykn膮艂em.
Zapu艣ci艂em motor i wyjecha艂em na zat艂oczon膮 ulic臋. Wygl膮da艂em bardzo macho w mojej koszulce gimnastycznej, wyp艂owia艂ych Lewisach i sportowych butach. Orze藕wiony ch艂odnym, wieczornym powietrzem skierowa艂em si臋 na po艂udnie, w stron臋 Wilshire. Moja przysz艂o艣膰 w艂a艣nie mia艂a si臋 zmieni膰, poniewa偶 trzy przecznice dalej, George Wilson przygotowywa艂 si臋 w艂a艣nie do skr臋tu w lewo w Western Avenue.
Mkn膮艂em z rykiem silnika. Zmierzcha艂o i zapala艂y si臋 艣wiat艂a uliczne, gdy zbli偶a艂em si臋 do skrzy偶owania Si贸dmej Alei z Western Avenue. Mia艂em w艂a艣nie przejecha膰 przez skrzy偶owanie, gdy zobaczy艂em przed sob膮 czerwono - bia艂ego buicka, kt贸ry sygnalizowa艂 skr臋t w lewo. Zwolni艂em i to prawdopodobnie uratowa艂o mi 偶ycie.
W chwili gdy m贸j motor wje偶d偶a艂 na skrzy偶owanie, buick nagle przyspieszy艂, skr臋caj膮c wprost przede mn膮. Jeszcze przez par臋 cennych sekund cia艂o, z kt贸rym si臋 urodzi艂em, wci膮偶 pozostawa艂o w jednym kawa艂ku.
By艂o do艣膰 czasu, 偶eby pomy艣le膰, ale zbyt ma艂o, aby dzia艂a膰. 鈥濻kr臋caj w lewo!鈥 krzycza艂 m贸j umys艂 - lecz tam zbli偶a艂y si臋 auta jad膮ce z przeciwka. 鈥瀂jed藕 na prawo! - jednak nigdy nie omin膮艂bym zderzaka buicka. 鈥濸o艂贸偶 motor!鈥 - m贸g艂bym prze艣lizgn膮膰 si臋 pod ko艂ami. Mo偶liwo艣ci wyczerpa艂y si臋. Nacisn膮艂em hamulce i czeka艂em. Wszystko to wydawa艂o si臋 by膰 nierzeczywiste, jakby dzia艂o si臋 we 艣nie. Przez moment widzia艂em przera偶on膮 twarz kierowcy, potem ze strasznym hukiem, kt贸remu towarzyszy艂 melodyjny d藕wi臋k t艂uczonego szk艂a, motor uderzy艂 w przedni zderzak samochodu - a moja prawa noga zosta艂a pogruchotana. Wszystko zawirowa艂o i 艣wiat okry艂a ciemno艣膰.
Straci艂em przytomno艣膰, lecz chwil臋 p贸藕niej, gdy przekozio艂kowa艂em nad samochodem i gruchn膮艂em o ziemi臋, odzyska艂em j膮 ponownie. Nast膮pi艂a chwila b艂ogos艂awionego odr臋twienia, a potem zacz膮艂 si臋 b贸l, jakby rozgrzane do czerwono艣ci imad艂o 艣ciska艂o i mia偶d偶y艂o moj膮 nog臋 coraz mocniej i mocniej, a偶 nie mog艂em ju偶 tego znie艣膰 i zacz膮艂em krzycze膰. Chcia艂em, 偶eby b贸l usta艂. Modli艂em si臋 o nie艣wiadomo艣膰. S艂ysza艂em odleg艂e g艂osy:
- ...nie widzia艂em go... numer telefonu rodzic贸w... spokojnie, wkr贸tce tu b臋d膮.
Potem us艂ysza艂em odleg艂e wycie syreny i poczu艂em jak czyje艣 r臋ce zdejmuj膮 m贸j kask i uk艂adaj膮 mnie na noszach. Spojrza艂em w d贸艂 i zobaczy艂em bia艂膮 ko艣膰 stercz膮c膮 z rozerwanej sk贸ry mojego buta. Gdy zatrzasn臋艂y si臋 drzwi ambulansu, nagle przypomnia艂em sobie s艂owa Sokratesa: 鈥...zanim to nast膮pi, przejdziesz ci臋偶ki test.鈥
Par臋 sekund p贸藕niej - tak mi si臋 zdawa艂o - le偶a艂em na stole pod aparatem rentgenowskim w Szpitalu Ortopedycznym Los Angeles. Lekarz narzeka艂 na zm臋czenie. Wbiegli moi rodzice, wygl膮dali bardzo staro i byli bardzo bladzi. Wtedy w艂a艣nie dotar艂o do mnie, co si臋 sta艂o. Wstrz膮艣ni臋ty, zacz膮艂em p艂aka膰.
Lekarz pracowa艂 nad wyraz sprawnie. Znieczuli艂 mnie, powstawia艂 poprzemieszczane palce na swoje miejsce i zszy艂 moj膮 praw膮 stop臋. P贸藕niej, na sali operacyjnej, jego skalpel zrobi艂 d艂ugie, czerwone naci臋cie wchodz膮c g艂臋boko pod sk贸r臋 i przeci膮艂 mi臋艣nie, kt贸re wcze艣niej pracowa艂y tak wspaniale. Usun膮艂 ko艣膰 z miednicy i przeszczepi艂 j膮 do kawa艂k贸w prawej ko艣ci udowej. W ko艅cu przytwierdzi艂 w膮ski pr臋t metalowy wzd艂u偶 艣rodka ko艣ci, od biodra - rodzaj wewn臋trznego wzmocnienia.
Przez trzy dni by艂em p贸艂przytomny. Le偶a艂em nafaszerowany 艣rodkami znieczulaj膮cymi, kt贸re ledwo oddziela艂y mnie od dr臋cz膮cego, bezlitosnego b贸lu. Trzeciego dnia pod wiecz贸r obudzi艂em si臋 w ciemno艣ci. Czu艂em, 偶e kto艣 siedzi przy mnie cicho jak duch.
Joy wsta艂a i ukl臋k艂a przy moim 艂贸偶ku, g艂adz膮c mnie po czole. Odwr贸ci艂em si臋 zawstydzony.
- Przyjecha艂am, gdy tylko us艂ysza艂am co si臋 sta艂o - wyszepta艂a. Wola艂bym, 偶eby dzieli艂a ze mn膮 zwyci臋stwa. Tymczasem zawsze widzia艂a mnie w roli pokonanego. Zagryz艂em wargi i poczu艂em smak 艂ez. Joy delikatnie odwr贸ci艂a moj膮 twarz do swojej i spojrza艂a mi w oczy.
- Mam dla ciebie wiadomo艣膰 od Sokratesa, Danny. Prosi艂 mnie, abym opowiedzia艂a ci t臋 histori臋.
Zamkn膮艂em oczy i s艂ucha艂em uwa偶nie.
Stary cz艂owiek i jego syn pracowali na ma艂ej farmie. Mieli tylko jednego konia, kt贸ry ci膮gn膮艂 ich p艂ug. Pewnego dnia ko艅 uciek艂.
- Jakie to straszne - wsp贸艂czuli s膮siedzi. - Co za nieszcz臋艣cie.
- Kto to wie, czy to nieszcz臋艣cie, czy szcz臋艣cie - odpowiada艂 farmer.
Tydzie艅 p贸藕niej ko艅 powr贸ci艂 z g贸r, przyprowadzaj膮c ze sob膮 do stajni pi臋膰 dzikich klaczy.
- Co za niesamowite szcz臋艣cie! - m贸wili s膮siedzi.
- Szcz臋艣cie? Nieszcz臋艣cie? Kto wie? - odpowiada艂 starzec. Nast臋pnego dnia syn, pr贸buj膮c uje藕dzi膰 jedn膮 z dzikich klaczy, spad艂 z niej i z艂ama艂 nog臋.
- Jakie to straszne. Co za nieszcz臋艣cie! - m贸wiono.
- Nieszcz臋艣cie? Szcz臋艣cie?
Przysz艂o wojsko i wszystkich m艂odych m臋偶czyzn zabrano na wojn臋. Syn farmera by艂 nieprzydatny, wi臋c pozosta艂.
- Szcz臋艣cie? Nieszcz臋艣cie?
U艣miechn膮艂em si臋 smutno, potem zagryz艂em ponownie wargi, czuj膮c atak b贸lu.
- Wszystko ma sw贸j cel, Danny - g艂os Joy koi艂 m贸j b贸l. - Jedynie od ciebie zale偶y, czy wykorzystasz to jak najlepiej.
- Jak mo偶na wykorzysta膰 taki wypadek?
- Nie ma wypadk贸w, Danny. Wszystko jest lekcj膮. Wszystko ma cel, cel, cel - powtarza艂a, szepcz膮c mi do ucha.
- Ale moja gimnastyka, treningi - wszystko sko艅czone.
- To jest tw贸j trening. B贸l mo偶e oczy艣ci膰 umys艂 i cia艂o. Wypala wiele przeszk贸d. - Zauwa偶y艂a pytanie w moich oczach i doda艂a: - Wojownik nie szuka b贸lu, ale je艣li b贸l si臋 pojawia, wykorzystuje go. A teraz odpoczywaj, Danny, odpoczywaj. - Wymkn臋艂a si臋 za wchodz膮c膮 piel臋gniark膮.
- Nie odchod藕, Joy - wymamrota艂em i zapad艂em w g艂臋boki sen, nie pami臋taj膮c ju偶 o niczym wi臋cej.
Odwiedzali mnie przyjaciele, rodzice przychodzili codziennie, jednak wi臋kszo艣膰 czasu przez dwadzie艣cia jeden nie ko艅cz膮cych si臋 dni sp臋dza艂em sam, le偶膮c p艂asko na plecach. Patrzy艂em w bia艂y sufit i godzinami medytowa艂em, walcz膮c z melancholi膮, litowaniem si臋 nad sob膮 i beznadziejno艣ci膮.
Pewnego wtorkowego poranka, opieraj膮c si臋 na nowiutkich kulach, wyszed艂em na jasne, wrze艣niowe s艂o艅ce i poku艣tyka艂em do samochodu rodzic贸w. Straci艂em prawie pi臋tna艣cie kilogram贸w, a spodnie zwisa艂y mi lu藕no na stercz膮cych ko艣ciach biodrowych. Moja prawa noga wygl膮da艂a jak patyk, z d艂ug膮, purpurow膮 blizn膮 z boku.
Tego dnia nie by艂o smogu - co nale偶a艂o do rzadko艣ci - a 艣wie偶a bryza pie艣ci艂a moj膮 twarz. Wiatr ni贸s艂 wo艅 kwiat贸w, o kt贸rej zd膮偶y艂em ju偶 zapomnie膰. 艢wiergot ptak贸w z pobliskiego drzewa, mieszaj膮cy si臋 z odg艂osami ruchu ulicznego, by艂 prawdziw膮 symfoni膮 dla moich budz膮cych si臋 na nowo zmys艂贸w.
Przez par臋 dni pozosta艂em u rodzic贸w. Odpoczywa艂em w gor膮cym s艂o艅cu i p艂ywa艂em powoli na p艂ytkim kra艅cu basenu, z trudem zmusza艂em pozszywane mi臋艣nie nogi do pracy. Jad艂em skromnie - jogurt, orzechy, ser i 艣wie偶e warzywa. Zaczyna艂em odzyskiwa膰 si艂y.
Przyjaciele zaproponowali mi, abym sp臋dzi艂 z nimi par臋 tygodni w ich domu w Santa Monica, pi臋膰 przecznic od pla偶y. Przyj膮艂em t臋 propozycj臋 z rado艣ci膮 - mog艂em sp臋dzi膰 wi臋cej czasu na 艣wie偶ym powietrzu.
Ka偶dego ranka szed艂em powoli na gor膮c膮 pla偶臋 i, odk艂adaj膮c na bok kule, siada艂em nad brzegiem morza. S艂ucha艂em mew i szumu fal, potem zamyka艂em oczy i medytowa艂em godzinami, nie zwracaj膮c uwagi na 艣wiat wok贸艂 mnie. Zdawa艂o si臋, 偶e Berkeley, Sokrates i moja przesz艂o艣膰 znikn臋艂y, odesz艂y w inny wymiar.
Wkr贸tce zacz膮艂em 膰wiczy膰. Z pocz膮tku powoli, potem intensywniej, a偶 w ko艅cu sp臋dza艂em kilka godzin dziennie poc膮c si臋 w gor膮cym s艂o艅cu, robi膮c pompki, przysiady i sk艂ony. Ostro偶nie przechodzi艂em do stania na r臋kach i w tej pozycji robi艂em pompki, raz za razem, dysz膮c z wyczerpania, a偶 ka偶dy mi臋sie艅 pracowa艂 do granic mo偶liwo艣ci, a moje cia艂o l艣ni艂o od potu. Potem skacz膮c na jednej nodze wchodzi艂em w p艂ytkie fale przybrze偶ne i siada艂em marz膮c o wysokich saltach, a s艂ona woda obmywa艂a moje l艣ni膮ce od potu cia艂o i unosi艂a marzenia do morza.
膯wiczy艂em zawzi臋cie, a偶 w ko艅cu moje mi臋艣nie by艂y tak twarde, 偶e wygl膮da艂em niczym marmurowy pos膮g. Sta艂em si臋 jednym ze sta艂ych bywalc贸w pla偶y, dla kt贸rych woda i piasek by艂y sposobem na 偶ycie. Malcolm, masa偶ysta, siada艂 na moim kocu i opowiada艂 dowcipy. Doc, t臋ga g艂owa z Rand Corporation, codziennie rozk艂ada艂 si臋 obok mojego koca i rozmawia艂 ze mn膮 o polityce i kobietach, najcz臋艣ciej o kobietach.
Mia艂em czas - czas, 偶eby przemy艣le膰 wszystko, co wydarzy艂o si臋 w moim 偶yciu od czasu, gdy spotka艂em Sokratesa. My艣la艂em o 偶yciu i jego celach, o 艣mierci i jej tajemnicy. Wspomina艂em mojego tajemniczego nauczyciela - jego s艂owa, 偶ywio艂owe wyra偶anie siebie - a najlepiej pami臋ta艂em jego 艣miech.
Ciep艂o pa藕dziernikowego s艂o艅ca przes艂oni艂y listopadowe chmury. Mniej ludzi przychodzi艂o na pla偶臋, a podczas tych chwil samotno艣ci odczuwa艂em spok贸j, jakiego nie czu艂em od wielu lat. Wyobra偶a艂em sobie, 偶e pozostaj臋 na pla偶y przez ca艂e 偶ycie, wiedzia艂em jednak, 偶e po Bo偶ym Narodzeniu b臋d臋 musia艂 wr贸ci膰 na uniwersytet.
M贸j lekarz przedstawi艂 mi wyniki prze艣wietlenia.
- Pana noga zrasta si臋 dobrze, panie Millman, powiedzia艂bym niezwykle dobrze. Ale musz臋 pana ostrzec - prosz臋 nie robi膰 sobie nadziei. Rodzaj z艂amania nie daje wielkich szans na powr贸t do uprawiania gimnastyki.
Nic nie odpowiedzia艂em.
Wkr贸tce po偶egna艂em si臋 z rodzicami i wsiad艂em do samolotu - nadszed艂 czas powrotu do Berkeley.
Rick odebra艂 mnie z lotniska. Przez par臋 dni mieszka艂em razem z nim i z Sidem, dop贸ki nie znalaz艂em dla siebie mieszkania w pewnej starej kamienicy w pobli偶u miasteczka uniwersyteckiego.
Co rano, mocno 艣ciskaj膮c kule, udawa艂em si臋 na sal臋 gimnastyczn膮 i trenowa艂em na si艂owni, po czym ca艂kowicie wyczerpany wali艂em si臋 do basenu. Tam, wspomagany wyporno艣ci膮 wody, 膰wiczy艂em nog臋 a偶 do b贸lu, pr贸buj膮c chodzi膰 - zawsze, zawsze a偶 do b贸lu.
P贸藕niej k艂ad艂em si臋 na trawniku za sal膮 rozci膮gaj膮c mi臋艣nie, aby zachowa艂y pr臋偶no艣膰, kt贸rej b臋d臋 potrzebowa艂 w przysz艂ych treningach. W ko艅cu odpoczywa艂em, czytaj膮c w bibliotece a偶 do wieczora, kiedy to wraca艂em do domu i zapada艂em w czujny sen.
Zadzwoni艂em do Sokratesa, 偶eby powiedzie膰 mu, 偶e wr贸ci艂em. Niech臋tnie rozmawia艂 przez telefon. Powiedzia艂 mi, 偶ebym odwiedzi艂 go, kiedy b臋d臋 ju偶 m贸g艂 chodzi膰 bez kul. Odpowiada艂o mi to. Nie by艂em jeszcze got贸w na spotkanie z nim.
W tym roku samotnie sp臋dza艂em Bo偶e Narodzenie, gdy nagle dw贸ch moich koleg贸w z zespo艂u, Pat i Dennis, zapuka艂o do moich drzwi. Z艂apali mnie, chwycili moj膮 kurtk臋 i praktycznie znie艣li do samochodu. Pojechali艣my w kierunku Reno, w g贸ry, na 艣nieg i zatrzymali艣my si臋 na Szczycie Donera. Podczas gdy Pat i Dennis biegali po 艣niegu, si艂owali si臋, rzucali 艣nie偶nymi kulkami i zje偶d偶ali w d贸艂 zbocza, ja ku艣tyka艂em ostro偶nie po 艣niegu i lodzie, i w ko艅cu usiad艂em na jakim艣 pniu.
Moje my艣li poszybowa艂y ku nadchodz膮cemu semestrowi i sali gimnastycznej. Zastanawia艂em si臋, czy moja noga kiedykolwiek b臋dzie zdrowa i silna. 艢nieg opad艂 z ga艂臋zi i uderzaj膮c g艂ucho o zamarzni臋t膮 ziemi臋 wytr膮ci艂 mnie z zadumy.
Wkr贸tce wyruszyli艣my w drog臋 powrotna. Pat i Danny 艣piewali spro艣ne piosenki, a ja obserwowa艂em bia艂e kryszta艂ki unosz膮ce si臋 wok贸艂 nas, po艂yskuj膮ce w 艣wiat艂ach naszego samochodu, kiedy zasz艂o s艂o艅ce. My艣la艂em o swojej zmarnowanej przysz艂o艣ci i 偶a艂owa艂em, 偶e nie mog臋 porzuci膰 gdzie艣 mojego wiruj膮cego umys艂u, zakopa膰 w bia艂ym grobie przydro偶nym w tych pokrytych 艣niegiem g贸rach.
Tu偶 po Bo偶ym Narodzeniu polecia艂em do Los Angeles odwiedzi膰 lekarza, kt贸ry pozwoli艂 mi zamieni膰 kule na b艂yszcz膮ca, czarn膮 lask臋. Wtedy wyruszy艂em z powrotem na uczelni臋 i do Sokratesa.
By艂a 艣roda, dwadzie艣cia minut przed p贸艂noc膮, kiedy utykaj膮c wszed艂em przez drzwi kantoru i zobaczy艂em promienn膮 twarz Sokratesa. Znowu by艂em w domu. Prawie zapomnia艂em jak to by艂o, gdy siedzia艂em tu i pi艂em z nim herbat臋 w ciszy nocy. By艂o w tym co艣 subtelnego, i o wiele wspanialszego, przyjemniejszego od wszystkich moich gimnastycznych zwyci臋stw. Patrzy艂em na tego cz艂owieka, kt贸ry sta艂 si臋 moim nauczycielem i dostrzega艂em rzeczy, kt贸rych nigdy wcze艣niej nie widzia艂em.
W przesz艂o艣ci zauwa偶a艂em 艣wiat艂o, kt贸re zdawa艂o si臋 go otacza膰, ale przypisywa艂em to zm臋czeniu oczu. Teraz nie by艂em zm臋czony, i nie by艂o co do tego w膮tpliwo艣ci - by艂a to ledwo dostrzegalna aura,
- Sokratesie - powiedzia艂em - wok贸艂 twojego cia艂a ja艣nieje 艣wiat艂o. Sk膮d si臋 ono bierze?
- To czyste 偶ycie - u艣miechn膮艂 si臋. Wtedy rozleg艂 si臋 dzwonek i Sokrates wyszed艂, aby pod pretekstem obs艂ugi samochodu doprowadzi膰 kogo艣 do 艣miechu. Sokrates dawa艂 wi臋cej ni偶 benzyn臋. Mo偶e by艂a to owa aura, ta energia lub uczucie. W ka偶dym razie ludzie prawie zawsze odje偶d偶ali szcz臋艣liwsi ni偶 byli przed przyjazdem na stacj臋.
Jednak nie po艣wiata wok贸艂 niego robi艂a na mnie najwi臋ksze wra偶enie, ale jego prostota, oszcz臋dno艣膰 w ruchach i w dzia艂aniu. Wcze艣niej tak naprawd臋 nie docenia艂em tego. Wydawa艂o mi si臋, 偶e po ka偶dej nowej lekcji widz臋 Sokratesa coraz wyra藕niej. Gdy zacz膮艂em dostrzega膰, jak bardzo powik艂any by艂 m贸j umys艂, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e on ju偶 przekroczy艂 sw贸j w艂asny.
- Sokratesie, gdzie jest teraz Joy? - zapyta艂em, kiedy powr贸ci艂 do kantoru. - Czy wkr贸tce j膮 zobacz臋?
U艣miechn膮艂 si臋, jakby cieszy艂 si臋, 偶e znowu zadaj臋 pytania.
- Dan, nie wiem, gdzie ona jest... Ta dziewczyna jest dla mnie tajemnic膮, zawsze ni膮 by艂a.
Wtedy opowiedzia艂em mu o wypadku i jego nast臋pstwach. S艂ucha艂 cicho i uwa偶nie, kiwaj膮c g艂ow膮.
- Dan, nie jeste艣 ju偶 m艂odym durniem, kt贸ry wszed艂 do tego pomieszczenia ponad rok temu.
- Czy to dopiero rok? Wydaje mi si臋, jakby min臋艂o dziesi臋膰 lat - za偶artowa艂em. - M贸wisz, 偶e ju偶 nie jestem durniem?
- Nie, m贸wi臋 tylko, 偶e nie jeste艣 ju偶 m艂ody.
- Hej, to naprawd臋 raduje serce.
- Lecz teraz jeste艣 durniem z charakterem, Dan. A to bardzo du偶a r贸偶nica. Wci膮偶 masz nik艂膮 szans臋 znalezienia bramy i przej艣cia przez ni膮.
- Bramy?
- 艢wiat wojownika, Dan, znajduje si臋 za bram膮. Jest dobrze ukryty, jak klasztor w g贸rach. Wielu puka, ale nieliczni wchodz膮.
- Dobra, poka偶 mi t臋 bram臋, Sokratesie. Jestem got贸w. Znajd臋 spos贸b, 偶eby si臋 tam dosta膰.
- To nie takie proste, cymbale. Brama istnieje wewn膮trz ciebie i ty sam musisz j膮 znale藕膰. Ja mog臋 ci臋 tylko prowadzi膰. Ale jeszcze nie jeste艣 got贸w. Jeszcze ci daleko do tego. Gdyby艣 spr贸bowa艂 przej艣膰 przez bram臋 teraz, oznacza艂oby to prawie pewn膮 艣mier膰. Czeka ci臋 jeszcze wiele pracy, zanim b臋dziesz got贸w, aby zapuka膰 do tych wr贸t.
Brzmia艂o to jak o艣wiadczenie.
- Dan, wiele rozmawiali艣my. Mia艂e艣 wizje i pobiera艂e艣 lekcje. Ucz臋 ci臋 sposobu 偶ycia, drogi dzia艂ania. Czas by艣 zacz膮艂 by膰 w pe艂ni odpowiedzialny za swoje zachowanie. Aby znale藕膰 bram臋, musisz najpierw nauczy膰 si臋 przestrzega膰...
- Zasad Gry? - zgad艂em.
Roze艣mia艂 si臋. W tym momencie rozleg艂 si臋 dzwonek i na stacj臋, przeje偶d偶aj膮c przez ka艂u偶e, wjecha艂 samoch贸d. Obserwowa艂em przez zamglone okno, jak Sokrates ubrany w poncho wyszed艂 szybko na m偶awk臋. Widzia艂em, jak wsadzi艂 dysz臋 dystrybutora do baku, podszed艂 do kierowcy i powiedzia艂 co艣 do siedz膮cego w aucie brodatego blondyna.
Okno zaparowa艂o ponownie, wi臋c wytar艂em je r臋kawem i zobaczy艂em, 偶e obaj si臋 艣miej膮. Potem Sokrates otworzy艂 drzwi do kantoru, a podmuch zimnego powietrza smagn膮艂 mnie ostro, przypominaj膮c, 偶e wcale nie czuj臋 si臋 dobrze.
Sokrates chcia艂 zrobi膰 herbat臋, ale uprzedzi艂em go.
- Prosz臋, siadaj - powiedzia艂em. - Ja zrobi臋 herbat臋.
Usiad艂 i skin膮艂 g艂ow膮, zgadzaj膮c si臋. Czuj膮c zawroty g艂owy opar艂em si臋 o biurko. Bola艂o mnie gard艂o. Mia艂em nadziej臋, 偶e herbata mi pomo偶e.
- Czy musz臋 zbudowa膰 jak膮艣 drog臋 do tej bramy? - spyta艂em nape艂niaj膮c czajnik i stawiaj膮c go na gor膮cej p艂ycie.
- Tak - w pewnym sensie. Ka偶dy musi. Budujemy drog臋 w艂asn膮 prac膮.
- Ka偶dy cz艂owiek, ka偶da ludzka istota - powiedzia艂 przewiduj膮c moje kolejne pytanie - m臋偶czyzna czy kobieta, ma w sobie zdolno艣膰 znalezienia bramy i przej艣cia przez ni膮, ale bardzo niewielu jest na tyle zdeterminowanych, 偶eby to zrobi膰, i niewielu jest tym zainteresowanych. To jest bardzo wa偶ne. Nie zdecydowa艂em si臋 uczy膰 ciebie z powodu jakiej艣 twojej wrodzonej zdolno艣ci, kt贸r膮 posiadasz - w rzeczywisto艣ci, obok mocnych cech masz jeszcze ra偶膮ce s艂abo艣ci - ale przede wszystkim masz wole, 偶eby odby膰 t臋 podr贸偶.
To pobudzi艂o we mnie znajom膮 nut臋.
- My艣l臋, 偶e mo偶na przyr贸wna膰 to do gimnastyki, Sokratesie. Nawet kto艣 z nadwag膮, s艂aby lub sztywny mo偶e zosta膰 dobrym gimnastykiem, ale jego przygotowanie trwa d艂u偶ej i jest trudniejsze.
- Tak, dok艂adnie tak jest. I mog臋 ci powiedzie膰: twoja 艣cie偶ka b臋dzie bardzo stroma.
Czu艂em gor膮czk臋 i zacz臋艂o mnie wszystko bole膰. Ponownie opar艂em si臋 o biurko i k膮cikiem oka zobaczy艂em, 偶e Sokrates podchodzi do mnie i wyci膮ga r臋ce w stron臋 mojej g艂owy. Och nie, nie teraz, pomy艣la艂em. Nie jestem na to got贸w. Ale on jedynie bada艂 moje rozgor膮czkowane czo艂o. Potem sprawdzi艂 gruczo艂y na szyi, popatrzy艂 na moj膮 twarz i w oczy i przez d艂ug膮 chwil臋 bada艂 puls.
- Dan, twoje energie s膮 niezr贸wnowa偶one. Masz prawdopodobnie spuchni臋t膮 艣ledzion臋. Radz臋 ci, 偶eby艣 poszed艂 do lekarza, jeszcze tej nocy - teraz.
Zanim doku艣tyka艂em do szpitala Cowella, czu艂em si臋 naprawd臋 marnie. Pali艂o mnie w gardle, cia艂o by艂o obola艂e. Lekarz potwierdzi艂 diagnoz臋 Sokratesa - mia艂em silnie opuchni臋t膮 艣ledzion臋. By艂 to ci臋偶ki przypadek mononukleozy i natychmiast przyj臋to mnie do szpitala.
Podczas tej pierwszej nocy 艣ni艂em w gor膮czce, 偶e mam jedn膮 nog臋 olbrzymi膮, a drug膮 uschni臋t膮. Gdy pr贸bowa艂em obrot贸w na dr膮偶ku albo zeskok贸w, wszystko by艂o krzywe i spada艂em, spada艂em, spada艂em, a偶 do p贸藕nego popo艂udnia nast臋pnego dnia, gdy do sali wszed艂 Sokrates z bukietem suszonych kwiat贸w.
- Sokratesie - powiedzia艂em s艂abo, uradowany jego nieoczekiwan膮 wizyt膮 - nie powiniene艣 tego robi膰.
- Ale偶 powinienem - odpowiedzia艂.
- Poprosz臋 piel臋gniark臋, 偶eby wsadzi艂a je do wazonu. Patrz膮c na nie b臋d臋 o tobie my艣la艂 - u艣miechn膮艂em si臋 s艂abo.
- One nie s膮 do patrzenia, tylko do jedzenia - wyja艣ni艂 wychodz膮c z pokoju. Po paru minutach wr贸ci艂 ze szklank膮 gor膮cej wody. Pokruszy艂 par臋 kwiatk贸w, zawin膮艂 okruchy w gaz臋, kt贸r膮 przyni贸s艂 ze sob膮, i tak przygotowan膮 torebk臋 zanurzy艂 w wodzie.
- Ta herbata ci臋 wzmocni i pomo偶e oczy艣ci膰 krew. Masz, pij. Herbata by艂a gorzka. Smakowa艂a jak jakie艣 silne lekarstwo. Nast臋pnie wzi膮艂 ma艂膮 buteleczk臋 z 偶贸艂tym p艂ynem, w kt贸rym te偶 p艂ywa艂y pokruszone zio艂a i wmasowa艂 p艂yn w moj膮 praw膮 nog臋, bezpo艣rednio na blizn臋. Zastanawia艂em si臋, co by na to powiedzia艂a piel臋gniarka, bardzo urocza, m艂oda kobieta o urz臋dowym wygl膮dzie, gdyby tu wesz艂a.
- Co to za 偶贸艂ty p艂yn w tej butelce, Sokratesie?
- Mocz z dodatkiem paru zi贸艂.
- Mocz! - skrzywi艂em si臋, z obrzydzeniem odsuwaj膮c nog臋.
- Nie b膮d藕 niem膮dry - powiedzia艂 chwytaj膮c moj膮 nog臋 i przyci膮gaj膮c j膮 do siebie. - W staro偶ytnej medycynie mocz by艂 bardzo szanowanym eliksirem.
Zamkn膮艂em obola艂e, zm臋czone oczy. W g艂owie dudni艂y mi tamtamy. Czu艂em, 偶e gor膮czka zacz臋艂a znowu rosn膮膰. Sokrates po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na czole, potem sprawdzi艂 puls w nadgarstku.
- Dobrze, zio艂a zaczynaj膮 dzia艂a膰. Wieczorem powinien nast膮pi膰 kryzys, a jutro poczujesz si臋 lepiej.
- Dzi臋ki, Sokratesie - zdo艂a艂em wymamrota膰.
Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i po艂o偶y艂 j膮 na moim splocie s艂onecznym. Prawie natychmiast wszystkie odczucia w ciele wzmog艂y si臋. My艣la艂em, 偶e za chwil臋 g艂owa mi eksploduje. Gor膮czka zacz臋艂a mnie wypala膰, gruczo艂y pulsowa艂y. Najgorszy z tego wszystkiego by艂 straszliwy, piek膮cy b贸l w prawej nodze, w miejscu zranienia.
- Przesta艅 Sokratesie, przesta艅 - wrzasn膮艂em. Odsun膮艂 r臋k臋, a ja opad艂em na poduszk臋.
- Ja tylko wprowadzi艂em do twojego cia艂a troch臋 wi臋cej energii ni偶 masz zazwyczaj - wyja艣ni艂. - Przy艣pieszy to proces leczenia. Piecze tylko tam, gdzie masz blokady. Gdyby艣 by艂 wolny od blokad, gdyby tw贸j umys艂 by艂 czysty, twoje serce otwarte, a cia艂o wolne od napi臋cia, do艣wiadcza艂by艣 energii jako nieopisanej przyjemno艣ci, lepszej ni偶 seks. Poczu艂by艣 si臋 jak w niebie i w pewnym sensie mia艂by艣 racj臋.
- Czasem mnie przera偶asz, Sokratesie.
- Wy偶sze istoty zawsze budzi艂y l臋k - u艣miechn膮艂 si臋. - W pewnym sensie ty te偶 jeste艣 wy偶sz膮 istot膮, Dan, przynajmniej zewn臋trznie. Wygl膮dasz jak wojownik - jeste艣 szczup艂y, gi臋tki i silny dzi臋ki 膰wiczeniom gimnastycznym. Ale masz przed sob膮 mn贸stwo pracy, zanim zaczniesz cieszy膰 si臋 takim zdrowiem jak ja.
By艂em zbyt s艂aby, aby si臋 spiera膰. Do pokoju wesz艂a piel臋gniarka.
- Czas zmierzy膰 temperatur臋, panie Millman.
Sokrates wsta艂 uprzejmie, kiedy ona wesz艂a. Le偶a艂em w 艂贸偶ku i musia艂em wygl膮da膰 blado i mizernie. Kontrast pomi臋dzy nami dwoma nigdy jeszcze nie wydawa艂 si臋 tak wielki. Piel臋gniarka u艣miechn臋艂a si臋 do Sokratesa, a on odwzajemni艂 si臋 jej szerokim u艣miechem.
- My艣l臋, 偶e pa艅ski syn wkr贸tce b臋dzie czu艂 si臋 dobrze. Potrzeba mu tylko troch臋 odpoczynku - powiedzia艂a.
- To w艂a艣nie mu m贸wi艂em - odpar艂 z b艂yskiem w oku.
U艣miechn臋艂a si臋 do niego ponownie - czy偶by pos艂a艂a mu uwodzicielskie spojrzenie? Wysz艂a z pokoju szeleszcz膮c swoim bia艂ym fartuchem. Wygl膮da艂a niezwykle poci膮gaj膮co.
- Jest co艣 w kobietach w uniformach - westchn膮艂 Sokrates. Potem po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na czole. Zapad艂em w g艂臋boki sen.
Nast臋pnego ranka czu艂em si臋 jak nowo narodzony. Lekarz uni贸s艂 brwi ze zdziwienia, kiedy bada艂 moj膮 艣ledzion臋. Pr贸bowa艂 wyczu膰 opuchni臋ty narz膮d i sprawdzi艂 ponownie kart臋 choroby. By艂 os艂upia艂y.
- Nie widz臋, 偶eby co艣 by艂o nie w porz膮dku, panie Millman - powiedzia艂 niemal przepraszaj膮co. - Po lunchu mo偶e pan i艣膰 do domu, i prosz臋 du偶o odpoczywa膰. - Wyszed艂, gapi膮c si臋 na moj膮 kart臋.
Korytarzem przesz艂a piel臋gniarka.
- Na pomoc! - zawo艂a艂em.
- Tak? - zapyta艂a, wchodz膮c do pokoju.
- Nie rozumiem tego, siostro. Chyba mam problem z sercem. Za ka偶dym razem, gdy siostra przechodzi obok mnie, m贸j puls zaczyna by膰 erotyczny.
- Chyba nier贸wny - poprawi艂a mnie.
- Ach, mo偶liwe.
- Wygl膮da na to, 偶e mo偶esz ju偶 i艣膰 do domu - powiedzia艂a u艣miechaj膮c si臋 do mnie.
- W艂a艣nie, wszyscy mi to m贸wi膮, ale s膮 w b艂臋dzie. Jestem pewien, 偶e potrzebuj臋 prywatnej opieki siostry.
U艣miechaj膮c si臋 poci膮gaj膮co obr贸ci艂a si臋 i wysz艂a.
- Siostro! Nie opuszczaj mnie! - zawo艂a艂em.
Kiedy tego popo艂udnia szed艂em do domu, by艂em zaskoczony pozytywn膮 zmian膮 w nodze. Nadal mocno utyka艂em, wyrzucaj膮c biodro na bok przy ka偶dym kroku, ale prawie mog艂em chodzi膰 bez laski. By膰 mo偶e by艂o co艣 w tej tajemniczej terapii moczem lub w do艂adowaniu baterii, kt贸re zaaplikowa艂 mi Sokrates.
Zacz臋艂y si臋 zaj臋cia i znowu otoczyli mnie studenci, ksi膮偶ki i zadania, ale teraz by艂y to dla mnie drugorz臋dne sprawy. Radzi艂em sobie z tym wszystkim bez zaanga偶owania. Mia艂em du偶o wa偶niejsze rzeczy do zrobienia na ma艂ej stacji benzynowej na zach贸d od miasteczka uniwersyteckiego. Po d艂ugiej drzemce poszed艂em na stacj臋.
- Jest mn贸stwo pracy - powiedzia艂 Sokrates, gdy tylko usiad艂em.
- A co takiego? - zapyta艂em, przeci膮gaj膮c si臋 i ziewaj膮c.
- Remont kapitalny.
- O, du偶o pracy.
- Bardzo du偶o. Zaczynamy remontowa膰 ciebie. - Ach, tak? - powiedzia艂em. O do diab艂a, pomy艣la艂em.
- Jak feniks rzucisz si臋 w ogie艅 i odrodzisz si臋 z popio艂贸w.
- Jestem got贸w! - powiedzia艂em. - Sk艂adam zobowi膮zanie noworoczne, rezygnuj臋 z p膮czk贸w.
- Chcia艂bym, 偶eby to by艂o takie proste - powiedzia艂 Sokrates u艣miechaj膮c si臋. - W tej chwili jeste艣 mas膮 popl膮tanych obwod贸w i przestarza艂ych nawyk贸w. Musisz zmieni膰 nawyki dzia艂ania, my艣lenia, marzenia i widzenia 艣wiata. Wi臋kszo艣膰 tego, czym jeste艣, to szeregi z艂ych nawyk贸w.
Co艣 zacz臋艂o do mnie dociera膰.
- Do cholery, Sokratesie! Pokona艂em par臋 trudnych p艂otk贸w i nadal staram si臋 najlepiej jak potrafi臋. Nie m贸g艂by艣 mi okaza膰 troch臋 szacunku?
Sokrates odrzuci艂 w ty艂 g艂ow臋 i roze艣mia艂 si臋. Potem podszed艂 do mnie i wyci膮gn膮艂 mi koszulk臋 ze spodni. Kiedy j膮 wpycha艂em z powrotem, rozczochra艂 mi w艂osy.
- Pos艂uchaj mnie, ty wielki bufonie. Ka偶dy chce szacunku. Ale nie wystarczy powiedzie膰: 鈥濸rosz臋 mnie szanowa膰.鈥 Na szacunek musisz zas艂u偶y膰 post臋puj膮c w spos贸b budz膮cy szacunek - a na szacunek wojownika nie jest 艂atwo zas艂u偶y膰.
- W takim razie - zapyta艂em, policzywszy wpierw do dziesi臋ciu - czym mam zas艂u偶y膰 sobie na tw贸j szacunek, O Wielki i Gro藕ny Wojowniku?
- Zmieniaj膮c rol臋, kt贸r膮 grasz.
- Co to za rola?
- Oczywi艣cie to rola: 鈥瀘 ja nieszcz臋艣liwy鈥. Przesta艅 by膰 tak dumny z mierno艣ci! Oka偶 troch臋 ducha! - U艣miechaj膮c si臋 szeroko, Sokrates podskoczy艂 i klepn膮艂 mnie dla zabawy w policzek, a potem da艂 mi kuksa艅ca w 偶ebra.
- Przesta艅! - wrzasn膮艂em. Nie by艂em w nastroju do zabawy. Spr贸bowa艂em z艂apa膰 go za rami臋, ale on wskoczy艂 lekko na biurko. Potem przeskoczy艂 nad moj膮 g艂ow膮, obr贸ci艂 si臋 i pchn膮艂 mnie do ty艂u na sof臋. Zerwa艂em si臋 ze z艂o艣ci膮 na r贸wne nogi i pr贸bowa艂em go odepchn膮膰, ale gdy tylko go dotkn膮艂em, wyskoczy艂 do ty艂u na biurko. Run膮艂em do przodu na dywan. - Do diab艂a! - wrzasn膮艂em o艣lepiony w艣ciek艂o艣ci膮. Sokrates wymkn膮艂 si臋 przez drzwi do gara偶u. 艢cigaj膮c go poku艣tyka艂em za nim. Sokrates przysiad艂 na zderzaku i podrapa艂 si臋 po g艂owie.
- Co jest, Dan? Jeste艣 w艣ciek艂y. - Co za spostrzegawczo艣膰 - wysycza艂em, dysz膮c ci臋偶ko.
- Dobrze - powiedzia艂. - Bior膮c pod uwag臋 tw贸j problem, to dobrze, 偶e jeste艣 w艣ciek艂y. Ale upewnij si臋, 偶e m膮drze kierujesz ten gniew. - Sokrates zr臋cznie zacz膮艂 zmienia膰 艣wiece w volkswagenie. - Gniew jest jednym z twoich g艂贸wnych narz臋dzi do pozbywania si臋 starych nawyk贸w - wyj膮艂 star膮 艣wiec臋 - i zast臋powania ich nowymi. - Za艂o偶y艂 now膮 艣wiec臋 i dokr臋ci艂 jednym, mocnym obrotem klucza.
- Gniew mo偶e wypali膰 stare nawyki. Widzisz, l臋k i 偶al hamuj膮 dzia艂anie - gniew je pobudza. Gdy nauczysz si臋 w艂a艣ciwie wykorzystywa膰 sw贸j gniew, b臋dziesz m贸g艂 przemienia膰 l臋k i 偶al w gniew, a gniew w dzia艂anie. To sekret wewn臋trznej alchemii cia艂a.
Po powrocie do kantoru Sokrates nabra艂 troch臋 wody z pojemnika i przygotowa艂 specjalno艣膰 wieczoru - herbat臋 z owoc贸w dzikiej r贸偶y.
- Masz wiele nawyk贸w, kt贸re ci臋 os艂abiaj膮 - kontynuowa艂. - Tajemnica zmiany nie tkwi w skoncentrowaniu ca艂ej energii na zwalczaniu starych nawyk贸w, lecz na tworzeniu nowych.
- Sokratesie, jak mam kontrolowa膰 nawyki, je艣li nawet nie potrafi臋 kontrolowa膰 swoich emocji?
Sokrates usiad艂 g艂臋biej w swoim krze艣le.
- To jest tak: Kiedy tw贸j umys艂 tworzy problem, kiedy opiera si臋 tocz膮cemu si臋 w艂a艣nie 偶yciu, twoje cia艂o napina si臋 i odczuwa to napi臋cie jako 鈥瀍mocj臋鈥, opisywan膮 r贸偶nymi s艂owami, takimi jak 鈥瀕臋k鈥, 鈥炁糰l鈥 czy 鈥瀏niew鈥. Prawdziwa emocja, Dan, jest czyst膮 energi膮, przep艂ywaj膮c膮 swobodnie przez cia艂o.
- Czy wojownik nigdy nie odczuwa zwyk艂ych, wytr膮caj膮cych z r贸wnowagi emocji?
- W pewnym sensie tak w艂a艣nie jest. Jednak偶e emocje s膮 naturaln膮 ludzk膮 cech膮, form膮 wyra偶ania siebie. Czasami w艂a艣ciw膮 rzecz膮 jest okazanie l臋ku, 偶alu czy gniewu - ale energia powinna by膰 kierowana ca艂kowicie na zewn膮trz, a nie zatrzymywana w sobie. Emocje powinny by膰 wyra偶one w pe艂ni i silnie, a potem powinny znikn膮膰 bez 艣ladu. Tak wi臋c mo偶na kontrolowa膰 emocje pozwalaj膮c im wyp艂yn膮膰 i znikn膮膰.
Wsta艂em, zdj膮艂em gwi偶d偶膮cy czajnik z gor膮cej p艂yty i zaparzy艂em herbat臋.
- Mo偶esz mi da膰 jaki艣 konkretny przyk艂ad, Sokratesie?
- W porz膮dku - powiedzia艂. - Sp臋d藕 troch臋 czasu z dzieckiem.
- To zabawne - u艣miechn膮艂em si臋, dmuchaj膮c na herbat臋. - Nigdy nie uwa偶a艂em dzieci za mistrz贸w w kontrolowaniu emocji.
- Kiedy dziecko jest zaniepokojone, wyra偶a siebie poprzez 偶a艂osne zawodzenie - jest to autentyczny p艂acz. Nie zastanawia si臋, czy powinno p艂aka膰. We藕 je na r臋ce lub nakarm, a sekundy wystarcz膮, by wysch艂y 艂zy. Je艣li dziecko jest rozgniewane, na pewno to zauwa偶ysz. Ale gniew tak偶e porzuca bardzo szybko. Czy mo偶esz wyobrazi膰 sobie dziecko, kt贸re czuje si臋 winne z powodu swojego gniewu? Dzieci pozwalaj膮 mu po prostu p艂yn膮膰, a potem znikn膮膰. W pe艂ni wyra偶aj膮 siebie, a potem milkn膮. Dzieci s膮 wspania艂ymi nauczycielami. I pokazuj膮 jak w艂a艣ciwie wykorzystywa膰 energi臋. Naucz si臋 tego, a b臋dziesz w stanie zmieni膰 ka偶dy nawyk.
Na stacj臋 podjecha艂 ford ranchero. Sokrates podszed艂 do kierowcy, a ja, chichocz膮c, chwyci艂em w膮偶 z paliwem i zdj膮艂em korek baku. Zainspirowany jego objawieniami o kontrolowaniu emocji, zawo艂a艂em ponad dachem auta:
- Powiedz mi tylko, co robi膰 i pozw贸l dzia艂a膰, Sokratesie, a porozrywam te paskudne nawyki na strz臋py!
W tym momencie spojrza艂em na pasa偶er贸w - trzy przera偶one zakonnice [s艂owo habit w j臋zyku angielskim oznacza zar贸wno nawyk, jak i habit zakonny, (przyp. red.)]. Zaniem贸wi艂em, zaczerwieni艂em si臋 i po艣piesznie zacz膮艂em my膰 szyby. Sokrates tylko opar艂 si臋 o pomp臋 i ukry艂 twarz w d艂oniach.
Ul偶y艂o mi, gdy ranchero odjecha艂 i pojawi艂 si臋 kolejny klient. By艂 to znowu ten sam blondyn z k臋dzierzaw膮 brod膮. Wyskoczy艂 z samochodu i mocno u艣cisn膮艂 Sokratesa.
- Jak zawsze mi艂o ci臋 widzie膰, Joseph - powiedzia艂 Sokrates.
- Zawsze ten sam... Sokrates, je艣li si臋 nie myl臋? - Pos艂a艂 w moj膮 stron臋 przewrotny u艣miech.
- Joseph, ta m艂oda maszyna pytaj膮ca nazywa si臋 Dan. Naci艣nij guzik, a zada pytanie. Cudownie mie膰 go przy sobie, gdy nie ma z kim porozmawia膰.
Joseph u艣cisn膮艂 mi r臋k臋.
- Czy偶by staruszek zmi臋k艂 na stare lata? - zapyta艂 z szerokim u艣miechem.
Zanim zdo艂a艂em zapewni膰 go, 偶e Sokrates prawdopodobnie jest bardziej przykry ni偶 kiedykolwiek, 鈥瀞taruszek鈥 wtr膮ci艂 si臋:
- Och, naprawd臋 robi臋 si臋 leniwy. Dan ma ze mn膮 du偶o lepiej ni偶 ty mia艂e艣.
- Och, rozumiem - powiedzia艂 Joseph, zachowuj膮c powa偶ny wyraz twarzy. - Nie zabiera艂e艣 go jeszcze na stukilometrowe biegi, ani nie kaza艂e艣 mu chodzi膰 po roz偶arzonych w臋glach, co?
- Nie, nic z tych rzeczy. Mamy w艂a艣nie zacz膮膰 od podstaw, jak je艣膰, jak chodzi膰 i jak oddycha膰.
Joseph roze艣mia艂 si臋 weso艂o. Zauwa偶y艂em, 偶e 艣miej臋 si臋 wraz z nim.
- Skoro m贸wimy o jedzeniu - powiedzia艂. - Mo偶e wpadliby艣cie rano do mojej kawiarni. B臋dziecie moimi osobistymi go艣膰mi, przygotuj臋 co艣 dobrego na 艣niadanie.
W艂a艣nie mia艂em powiedzie膰 co艣 w stylu: 鈥濷ch, naprawd臋 chcia艂bym, ale nie mog臋鈥, kiedy Sokrates zgodzi艂 si臋.
- Z przyjemno艣ci膮. Poranna zmiana przychodzi za p贸艂 godziny, przejdziemy si臋.
- Wspaniale. Wobec tego, do zobaczenia. - Wr臋czy艂 Sokratesowi pi臋ciodolarowy banknot za paliwo i odjecha艂.
Zastanawia艂em si臋 kim jest Joseph.
- Czy on jest wojownikiem, takim jak ty, Sokratesie?
- Nikt nie jest wojownikiem takim jak ja - odpowiedzia艂 艣miej膮c si臋. - Ani te偶 nikt nie chcia艂by by膰. Ka偶dy m臋偶czyzna i ka偶da kobieta ma swoje naturalne zalety. Na przyk艂ad ty przodujesz w gimnastyce, a Joseph jest mistrzem w przygotowywaniu jedzenia.
- Och, masz na my艣li gotowanie?
- Niezupe艂nie. Joseph nie podgrzewa zbytnio po偶ywienia - to niszczy naturalne enzymy potrzebne do pe艂nego przyswojenia pokarmu. On przygotowuje naturalne po偶ywienie. Zreszt膮 sam wkr贸tce zobaczysz. Gdy raz posmakujesz magii kulinarnej Josepha, nigdy ju偶 nie we藕miesz do ust hamburger贸w z restauracji 鈥瀎ast food鈥.
- Co jest takiego specjalnego w jego potrawach?
- Tak naprawd臋 to tylko dwie rzeczy, obie bardzo subtelne. Po pierwsze, Joseph wk艂ada ca艂膮 swoj膮 uwag臋 w to, co robi. Po drugie, dos艂ownie we wszystkim co robi, podstawowym sk艂adnikiem jest mi艂o艣膰. Czujesz j膮 jeszcze d艂ugo po posi艂ku.
Zmiennik Sokratesa, wychudzony wyrostek, wszed艂 mrucz膮c pod nosem s艂owa powitania. Wyszli艣my, przeszli艣my przez ulic臋 i skierowali艣my si臋 na po艂udnie. Musia艂em przy艣pieszy膰 swoje ku艣tykanie, aby nad膮偶y膰 za d艂ugimi krokami Sokratesa. By unikn膮膰 porannego ruchu, wybrali艣my malownicz膮 tras臋 prowadz膮c膮 bocznymi uliczkami.
Suche li艣cie szele艣ci艂y pod naszymi stopami. Mijali艣my r贸偶norodne dzielnice charakterystyczne dla Berkeley. By艂a to mieszanina styl贸w: wiktoria艅skiego, hiszpa艅sko - kolonialnego, g贸rskiego oraz niskich budynk贸w o wygl膮dzie pude艂ek, w kt贸rych zamieszkiwa艂o wielu z trzydziestu tysi臋cy student贸w.
Po drodze rozmawiali艣my. Rozpocz膮艂 Sokrates:
- Dan, 偶eby przebi膰 si臋 przez mg艂臋 twojego umys艂u i znale藕膰 bram臋, potrzeba olbrzymiej ilo艣ci energii. Tak wi臋c niezb臋dne s膮 膰wiczenia oczyszczaj膮ce i regeneruj膮ce.
- M贸g艂by艣 powiedzie膰 to jeszcze raz?
- Oczy艣cimy ci臋, rozbierzemy na cz臋艣ci, i z艂o偶ymy z powrotem.
- Aha, dlaczego od razu tego nie powiedzia艂e艣 - zakpi艂em.
- B臋dziesz musia艂 od nowa nauczy膰 si臋 ka偶dej ludzkiej funkcji - poruszania si臋, spania, oddychania, my艣lenia, odczuwania - i jedzenia. Jedzenie jest jedn膮 z najwa偶niejszych ludzkich czynno艣ci i w艂a艣nie je najpierw nale偶y ustabilizowa膰.
- Zaczekaj chwileczk臋, Sokratesie. Nie mam problem贸w z jedzeniem. Jestem szczup艂y, na og贸艂 czuj臋 si臋 dobrze, a moja gimnastyka dowodzi, 偶e mam wystarczaj膮co du偶o energii. Jak zmiana paru element贸w w mojej diecie mo偶e stanowi膰 jak膮艣 r贸偶nic臋?
- Twoja obecna dieta - powiedzia艂 spogl膮daj膮c w g贸r臋 poprzez o艣wietlone s艂o艅cem ga艂臋zie pi臋knego drzewa - mo偶e da膰 ci 鈥瀗ormaln膮鈥 ilo艣膰 energii. Jednak wi臋kszo艣膰 tego, co jesz, czyni ci臋 te偶 oci臋偶a艂ym, wp艂ywa na tw贸j nastr贸j, obni偶a poziom 艣wiadomo艣ci, przeszkadza cia艂u w osi膮ganiu optymalnej witalno艣ci. Tw贸j impulsywny spos贸b 偶ywienia si臋 prowadzi do odk艂adania si臋 substancji toksycznych, co ma d艂ugofalowy wp艂yw na d艂ugo艣膰 twojego 偶ycia. Wi臋kszo艣膰 twoich problem贸w mentalnych i emocjonalnych mo偶na zminimalizowa膰 po prostu przez zwracanie uwagi na w艂a艣ciwe od偶ywianie si臋.
- Jak zmiana diety mo偶e wp艂yn膮膰 na moj膮 energi臋? - kwestionowa艂em. - Przecie偶 wch艂aniam kalorie, a one odpowiadaj膮 pewnej ilo艣ci energii.
- To tradycyjny, ale powierzchowny punkt widzenia. Wojownik musi umie膰 rozpoznawa膰 r贸wnie偶 subtelniejsze wp艂ywy. Naszym podstawowym 藕r贸d艂em energii w tym systemie - powiedzia艂 machn膮wszy r臋k膮, co mia艂o oznacza膰, 偶e wskazuje system s艂oneczny - jest s艂o艅ce. Ale generalnie istoty ludzkie, to jest r贸wnie偶 ty...
- Dzi臋ki za uznanie.
- ...w twoim obecnym stadium ewolucji, nie rozwin臋艂y zdolno艣ci bezpo艣redniego wykorzystywania energii s艂o艅ca. Mo偶esz 鈥瀓e艣膰 艣wiat艂o s艂oneczne鈥 jedynie w ograniczonym zakresie. Kiedy ludzko艣膰 rozwinie t膮 zdolno艣膰, system trawienny zaniknie, a firmy produkuj膮ce 艣rodki przeczyszczaj膮ce splajtuj膮. Ale na razie jedzenie jest form膮 zmagazynowanego 艣wiat艂a s艂onecznego, kt贸rego potrzebujesz.
- W艂a艣ciwa dieta pozwoli ci najefektywniej wykorzystywa膰 energi臋 s艂o艅ca. Zapas energii, kt贸ry dzi臋ki temu uzyskasz, otworzy twoje zmys艂y, poszerzy 艣wiadomo艣膰, wyostrzy koncentracj臋, zmieniaj膮c j膮 w tn膮ce jak brzytwa ostrze.
- I wszystko to si臋 wydarzy, gdy wyeliminuj臋 hamburgery z mojego menu?
- Tak - gdy wyeliminujesz hamburgery i par臋 innych niepotrzebnych drobiazg贸w.
- Jeden z japo艅skich olimpijskich gimnastyk贸w powiedzia艂 mi kiedy艣, 偶e to nie z艂e nawyki si臋 licz膮, lecz dobre.
- To znaczy, 偶e dobre nawyki musz膮 sta膰 si臋 na tyle silne, 偶eby zanik艂y te bezu偶yteczne.
Sokrates wskaza艂 na ma艂膮 kawiarenk臋 przy Shattuck, niedaleko Ashby. Przechodzi艂em tamt臋dy wiele razy, ale nigdy nie zwr贸ci艂em na ni膮 uwagi.
- A wi臋c wierzysz w naturalne pokarmy? - zapyta艂em, kiedy przechodzili艣my na drug膮 stron臋 ulicy.
- To nie jest sprawa wiary, ale tego, co si臋 robi. Powiem ci tak: jem tylko to, co zdrowe i jem tylko tyle, ile potrzebuj臋. Aby m贸c doceni膰 to, co nazywasz naturalnym pokarmem, musisz wyostrzy膰 swoje instynkty, musisz sta膰 si臋 naturalnym cz艂owiekiem.
- Brzmi to do艣膰 ascetycznie. Nie serwujesz sobie ma艂ych lod贸w od czasu do czasu?
- Moja dieta mo偶e z pocz膮tku wydawa膰 si臋 sparta艅ska w por贸wnaniu z folgowaniem sobie, kt贸re ty nazywasz 鈥瀠miarem鈥, Dan, ale tak naprawd臋 jem z wielk膮 przyjemno艣ci膮, poniewa偶 rozwin膮艂em zdolno艣膰 cieszenia si臋 najprostszym pokarmem. I ciebie te偶 to czeka.
Zapukali艣my do drzwi. Otworzy艂 nam Joseph.
- Wchod藕cie, wchod藕cie - powiedzia艂 z entuzjazmem, jakby zaprasza艂 nas do swojego domu. Istotnie, wygl膮da艂o to jak dom. Pod艂og臋 ma艂ego przedsionka pokrywa艂 gruby dywan. W pomieszczeniu sta艂y ci臋偶kie, polerowane, z grubsza obciosane sto艂y, a mi臋kkie krzes艂a o prostych oparciach wygl膮da艂y jak antyki. Wsz臋dzie na 艣cianach wisia艂y gobeliny, z wyj膮tkiem jednej 艣ciany prawie ca艂kowicie zakrytej ogromnym akwarium z kolorowymi rybami. Poranne 艣wiat艂o s艂oneczne wlewa艂o si臋 przez 艣wietlik w suficie. Zaj臋li艣my miejsca dok艂adnie pod nim, w ciep艂ych promieniach s艂o艅ca, od czasu do czasu zas艂anianego przez przep艂ywaj膮ce nad naszymi g艂owami chmury.
Joseph podszed艂 do nas, nios膮c nad g艂ow膮 dwa talerze. Z promiennym u艣miechem postawi艂 je przed nami, najpierw przed Sokratesem, potem przede mn膮.
- Ach, to wygl膮da smakowicie! - powiedzia艂 Sokrates, zatykaj膮c serwetk臋 za ko艂nierzyk koszuli. Spojrza艂em w d贸艂. Przede mn膮, na bia艂ym talerzu, le偶a艂a pokrojona marchewka i kawa艂ek sa艂aty. Wpatrywa艂em si臋 w nie os艂upia艂y.
Na widok wyrazu mojej twarzy Sokrates niemal spad艂 z krzes艂a ze 艣miechu, a Joseph musia艂 oprze膰 si臋 o st贸艂.
- Ach - westchn膮艂em z ulg膮. - Rozumiem, to 偶art.
Bez s艂owa Joseph zabra艂 talerze i powr贸ci艂 z dwoma pi臋knymi drewnianymi miseczkami. W ka偶dej miseczce znajdowa艂a si臋 doskona艂e wyrze藕biona miniaturowa replika g贸ry. Sama g贸ra by艂a po艂膮czeniem dw贸ch odmian melona: pomara艅czowej kantalupy i zielonkawej kasaby. Ma艂e kawa艂ki orzech贸w i migda艂贸w, osobno rze藕bione, sta艂y si臋 br膮zowymi g艂azami. Jab艂ka i cienkie plasterki sera utworzy艂y niedost臋pne urwiska. Drzewa powsta艂y z wielu kawa艂k贸w pietruszki, doskonale przyci臋tych, jak drzewka bonsai. Szczyt g贸ry pokrywa艂a jogurtowa czapa lodowa. Wok贸艂 podstawy le偶a艂y po艂贸wki winogron i pier艣cie艅 czerwonych truskawek.
Siedzia艂em i wytrzeszcza艂em oczy ze zdumienia.
- Joseph, to jest zbyt pi臋kne. Nie mog臋 tego zje艣膰. Chc臋 zrobi膰 zdj臋cie.
Zauwa偶y艂em, 偶e Sokrates ju偶 zacz膮艂 je艣膰, skubi膮c jedzenie powoli, jak to mia艂 w zwyczaju. Ja zaatakowa艂em g贸r臋 z zapa艂em i ju偶 prawie ko艅czy艂em, gdy Sokrates nagle zacz膮艂 poch艂ania膰 swoje danie ca艂ymi kawa艂ami. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e mnie na艣laduje.
Stara艂em si臋 ze wszystkich si艂 nabiera膰 ma艂e porcje, oddychaj膮c g艂臋boko pomi臋dzy ka偶dym k臋sem, tak jak on, ale tak wolne tempo by艂o frustruj膮ce.
- Przyjemno艣膰, jak膮 masz z jedzenia, Dan, ograniczona jest do smaku potrawy i uczucia pe艂nego brzucha. Musisz nauczy膰 si臋 cieszy膰 ca艂ym procesem - g艂odem przed posi艂kiem, uwa偶nym przygotowywaniem, atrakcyjnym podaniem na st贸艂, prze偶uwaniem, oddychaniem, zapachem, smakiem, prze艂ykaniem i uczuciem lekko艣ci i energii po posi艂ku. W ko艅cu mo偶esz cieszy膰 si臋 ca艂kowitym i 艂atwym usuni臋ciem przetrawionych resztek pokarmu. Gdy b臋dziesz zwraca膰 uwag臋 na wszystkie te elementy, zaczniesz docenia膰 proste posi艂ki - i nie b臋dziesz potrzebowa艂 tak du偶ych ilo艣ci jedzenia. Ironia twoich obecnych nawyk贸w 偶ywieniowych polega na tym, 偶e obawiaj膮c si臋 przegapi膰 kolejny posi艂ek, nie jeste艣 w pe艂ni 艣wiadomy tego, co zjadasz.
- Nie boj臋 si臋 przegapienia posi艂ku - upiera艂em si臋.
- Cieszy mnie, 偶e to s艂ysz臋. Dzi臋ki temu najbli偶szy tydzie艅 b臋dzie dla ciebie 艂atwiejszy. Ten posi艂ek jest dla ciebie ostatnim w ci膮gu najbli偶szych siedmiu dni. - Sokrates przedstawi艂 procedur臋 g艂od贸wki oczyszczaj膮cej, kt贸r膮 mia艂em zacz膮膰 natychmiast. Rozwodniony sok owocowy i s艂abe herbatki zio艂owe mia艂y by膰 moim jedynym po偶ywieniem.
- Ale偶 Sokratesie, moja noga potrzebuje protein i 偶elaza do gojenia si臋. Sk膮d wezm臋 energi臋 do 膰wicze艅 gimnastycznych? - Moje protesty nie odnios艂y 偶adnego skutku. Sokrates potrafi艂 by膰 bardzo nierozs膮dnym cz艂owiekiem.
Pomogli艣my Josephowi posprz膮ta膰, porozmawiali艣my przez chwil臋, podzi臋kowali艣my i wyszli艣my. Ja ju偶 by艂em g艂odny. W drodze powrotnej do miasteczka uniwersyteckiego Sokrates stre艣ci艂 regu艂y, kt贸rych mia艂em przestrzega膰, do czasu a偶 moje cia艂o odzyska swoje naturalne instynkty.
- Za par臋 lat regu艂y te nie b臋d膮 potrzebne. Ale na razie b臋dziesz musia艂 wykluczy膰 wszystkie pokarmy, kt贸re zawieraj膮 rafinowany cukier, rafinowan膮 m膮k臋, mi臋so i jajka, a tak偶e narkotyki i u偶ywki, wliczaj膮c w to kaw臋, alkohol, tyto艅, oraz wszelkie inne bezu偶yteczne jedzenie. Jedz tylko 艣wie偶e, nierafinowane, nieprzetworzone pokarmy, bez dodatk贸w 艣rodk贸w chemicznych. Zwykle na 艣niadanie jedz 艣wie偶e owoce, najlepiej z twaro偶kiem lub jogurtem. Na lunch, czyli tw贸j g艂贸wny posi艂ek, jedz surow膮 sa艂at臋, pieczonego lub gotowanego na parze ziemniaka, mo偶esz zje艣膰 troch臋 sera, i pe艂noziarnisty chleb lub gotowane ziarna. Na kolacj臋 powiniene艣 je艣膰 surow膮 sa艂at臋 i, czasami, warzywa kr贸tko gotowane na parze. Do ka偶dego posi艂ku dodawaj sporo surowych, niesolonych nasion i orzech贸w.
- Musisz ju偶 by膰 niez艂ym ekspertem od orzech贸w - mrukn膮艂em. Po drodze przechodzili艣my obok sklepu spo偶ywczego. W艂a艣nie mia艂em wej艣膰 i kupi膰 sobie troch臋 ciasteczek, gdy przypomnia艂em sobie, 偶e ju偶 do ko艅ca 偶ycia nie wolno mi je艣膰 ciasteczek ze sklepu! A przez nast臋pnych sze艣膰 dni i dwadzie艣cia trzy godziny mia艂em nic nie je艣膰.
- Sokratesie, jestem g艂odny!
- Nigdy nie m贸wi艂em, 偶e trening wojownika b臋dzie 艂atwy.
Przechodzili艣my przez miasteczko uniwersyteckie w czasie przerwy pomi臋dzy zaj臋ciami, wi臋c Sproul Pla偶a wype艂niony by艂 lud藕mi. Gapi艂em si臋 t臋sknie na 艣liczne studentki. Sokrates dotkn膮艂 mojego ramienia.
- W艂a艣nie sobie przypomnia艂em, Dan. Kulinarne s艂odko艣ci nie s膮 jedyn膮 s艂abostk膮, kt贸rej b臋dziesz musia艂 unika膰 przez jaki艣 czas.
- Och - stan膮艂em jak wryty - chyba ci臋 nie zrozumia艂em. Mo偶esz wyra偶a膰 si臋 ja艣niej?
- Jasne. Mo偶esz, oczywi艣cie, cieszy膰 si臋 intymnymi, pe艂nymi serdeczno艣ci zwi膮zkami, ale dop贸ki dostatecznie nie dojrzejesz, b臋dziesz musia艂 ca艂kowicie powstrzyma膰 si臋 od kontakt贸w seksualnych. M贸wi膮c ja艣niej: Trzymaj go w spodniach.
- Ale偶 Sokratesie - spiera艂em si臋 jakby to by艂a sprawa 偶ycia i 艣mierci - to staromodne, puryta艅skie, bezsensowne i niezdrowe. Ograniczanie jedzenia to jedno, ale to, to zupe艂nie co innego! - Zacz膮艂em cytowa膰 鈥濬ilozofi臋 Playboya鈥, Alberta Ellisa, Roberta Rimmera, Jacqueline Susann i Markiza de Sade. Dorzuci艂em nawet Reader's Digest i 鈥濪ear Abby鈥, ale nic go nie wzrusza艂o.
- Wyja艣nianie moich racji nie ma sensu - powiedzia艂. - Rozkosz b臋dziesz musia艂 znale藕膰 w 艣wie偶ym powietrzu, 艣wie偶ym jedzeniu, 艣wie偶ej wodzie, 艣wie偶ej 艣wiadomo艣ci i w pogodnym nastroju.
- Czy zdo艂am przestrzega膰 wszystkich tych regu艂, kt贸rych wymagasz?
- Rozwa偶 ostatni膮 rad臋, jak膮 Budda da艂 swoim uczniom.
- Co powiedzia艂? - zapyta艂em oczekuj膮c inspiracji.
R贸bcie wszystko jak najlepiej. - Z tymi s艂owami Sokrates znikn膮艂 w t艂umie.
W nast臋pnym tygodniu obrz膮dek inicjacji rozpocz膮艂 si臋 na dobre. Podczas gdy m贸j 偶o艂膮dek burcza艂, Sokrates wype艂nia艂 noce 鈥瀙odstawowymi鈥 膰wiczeniami, uczy艂 mnie jak oddycha膰 g艂臋biej i wolniej - usta lekko przymkni臋te i j臋zyk na podniebieniu. Brn膮艂em przez to wszystko z trudem, staraj膮c si臋 ze wszystkich si艂, czu艂em si臋 ospa艂y, czeka艂em ze zniecierpliwieniem na moje (brr!) rozwodnione soki i herbatki zio艂owe, marz膮c o stekach i s艂odkich bu艂kach. Chocia偶 tak naprawd臋 a偶 tak bardzo nie lubi艂em stek贸w i s艂odkich bu艂ek!
Jednego dnia Sokrates kaza艂 mi oddycha膰 brzuchem, a innego oddycha膰 sercem. Zacz膮艂 krytykowa膰 spos贸b, w jaki chodzi艂em i m贸wi艂em, a nawet spos贸b, w jaki b艂膮dzi艂em oczami po pokoju, kiedy m贸j 鈥瀠mys艂 b艂膮ka艂 si臋 po wszech艣wiecie鈥. Zdawa艂o si臋, 偶e nic go nie zadowala.
Poprawia艂 mnie bez przerwy, czasami delikatnie, czasami surowo.
- Odpowiednia postawa cia艂a jest sposobem wsp贸艂grania z grawitacj膮, Dan. Odpowiednie nastawienie jest sposobem wsp贸艂grania z 偶yciem. I tak dalej.
Trzeci dzie艅 g艂od贸wki by艂 najci臋偶szy. By艂em s艂aby i chwia艂em si臋 na nogach. Bola艂a mnie g艂owa i brzydko pachnia艂o mi z ust. Na treningu mog艂em jedynie le偶e膰 i rozci膮ga膰 mi臋艣nie.
- Wszystko to jest cz臋艣ci膮 procesu oczyszczania, Dan. Twoje cia艂o oczyszcza si臋, pozbywa si臋 nagromadzonych toksyn.
Si贸dmego dnia g艂od贸wki w艂a艣ciwie czu艂em si臋 ca艂kiem dobrze, a nawet jakby bardziej pewny siebie. Czu艂em, 偶e mog臋 g艂odowa膰 d艂u偶ej. 艁aknienie znikn臋艂o. Zamiast niego czu艂em przyjemne znu偶enie i lekko艣膰. Na treningach sz艂o mi nawet lepiej. Ograniczony jedynie s艂ab膮 nog膮, trenowa艂em intensywnie, czuj膮c si臋 odpr臋偶ony i bardziej gi臋tki ni偶 kiedykolwiek.
Gdy 贸smego dnia zacz膮艂em je艣膰, poczynaj膮c od bardzo ma艂ych ilo艣ci owoc贸w, musia艂em wyt臋偶y膰 ca艂膮 swoj膮 wol臋, aby nie zacz膮膰 opycha膰 si臋 wszystkim, co tylko wolno mi by艂o je艣膰.
Sokrates nie tolerowa艂 ani narzekania, ani komentarzy. W艂a艣ciwie nie chcia艂, 偶ebym w og贸le rozmawia艂 na ten temat, o ile nie by艂o to absolutnie niezb臋dne.
- Koniec z pr贸偶nym paplaniem - powiedzia艂. - To, co wychodzi z twoich ust jest tak samo wa偶ne jak to, co wchodzi.
A zatem mog艂em porzuci膰 g艂upie komentarze, kt贸re zwykle sprawia艂y, 偶e wychodzi艂em na durnia. Faktycznie czu艂em si臋 du偶o lepiej, m贸wi膮c mniej - gdy ju偶 nauczy艂em si臋 tego. By艂em jaki艣 spokojniejszy. Lecz po paru tygodniach zm臋czy艂o mnie to.
- Sokratesie, za艂o偶臋 si臋 z tob膮 o dolara, 偶e zmusz臋 ci臋 do powiedzenia przynajmniej dw贸ch s艂贸w.
Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 d艂oni膮 do g贸ry.
- Przegrasz - powiedzia艂.
Dzi臋ki moim sukcesom gimnastycznym w przesz艂o艣ci, przez dobry miesi膮c promienia艂em si艂膮 ducha i pewno艣ci膮 siebie. Ale nie trwa艂o d艂ugo, zanim u艣wiadomi艂em sobie, 偶e tak jak to powiedzia艂 Sokrates, trening nie b臋dzie 艂atwy.
Moim g艂贸wnym problemem by艂y kontakty towarzyskie. Rick, Sid i ja zabrali艣my dziewczyny na randk臋 do La Val's na pizz臋. Wszyscy, wliczaj膮c w to moj膮 dziewczyn臋, zam贸wili ogromn膮 pizz臋 z kie艂bas膮 - ja zam贸wi艂em ma艂膮, specjaln膮 wegetaria艅sk膮 pizz臋 z pe艂nych ziaren. Oni pili koktajle mleczne lub piwo - ja s膮czy艂em sok jab艂kowy. Potem poszli艣my do lodziarni Fentona. Podczas gdy oni wcinali swoje desery lodowe, ja ssa艂em kawa艂ek lodu. Patrzy艂em na nich z zazdro艣ci膮 - oni spogl膮dali na mnie z niech臋ci膮. Prawdopodobnie czuli si臋 przy mnie winni. Pod ci臋偶arem dyscypliny moje 偶ycie towarzyskie wali艂o si臋 w gruzy.
Chodzi艂em okr臋偶nymi drogami, 偶eby tylko omin膮膰 ciastkarnie, stoiska z jedzeniem i restauracje na otwartym powietrzu w pobli偶u miasteczka uniwersyteckiego. Moje pragnienia i ci膮gotki by艂y dla mnie oczywiste, ale walczy艂em. Gdybym zmi臋k艂 na widok ciastka z galaretk膮, po prostu nie m贸g艂bym spojrze膰 Sokratesowi w oczy.
Jednak z up艂ywem czasu zacz膮艂em odczuwa膰 rosn膮cy op贸r.
- Sokratesie - narzeka艂em, pomimo jego ponurego spojrzenia - nie jeste艣 ju偶 zabawny. Sta艂e艣 si臋 zwyk艂ym zrz臋dliwym starcem. Nawet ju偶 nie 艣wiecisz.
- Koniec z magicznymi trikami - powiedzia艂 patrz膮c na mnie gro藕nie.
Tak w艂a艣nie by艂o - 偶adnych trik贸w, seksu, chips贸w ziemniaczanych, 偶adnych hamburger贸w, cukierk贸w, p膮czk贸w, 偶adnych uciech, i 偶adnego wytchnienia. Dyscyplina na stacji i poza ni膮.
Stycze艅 min膮艂 z trudem, luty przelecia艂, a teraz dobiega艂 ko艅ca marzec. Dru偶yna ko艅czy艂a sezon beze mnie.
Ponownie wyla艂em przed Sokratesem swoje 偶ale, jednak on ani mnie nie pocieszy艂, ani nie doda艂 otuchy.
- Sokratesie, jestem ju偶 prawdziwym duchowym skautem. Moi koledzy nie chc膮 si臋 ju偶 ze mn膮 spotyka膰. Rujnujesz mi 偶ycie! Obawiam si臋, 偶e nied艂ugo stan臋 si臋 wysuszonym, starym...
Przerwa艂 mi jego 艣miech.
- Dan, je偶eli odwodnienie jest tym, czego si臋 obawiasz, to mog臋 ci臋 zapewni膰, 偶e moja nie偶yj膮ca ju偶 偶ona, uwa偶a艂a mnie raczej za soczystego!
- Twoja 偶ona?
Roze艣mia艂 si臋 widz膮c moj膮 reakcj臋. Potem przyjrza艂 mi si臋. My艣la艂em, 偶e chce powiedzie膰 co艣 wi臋cej, ale on powr贸ci艂 do przegl膮dania rachunk贸w.
- R贸b wszystko jak najlepiej - powiedzia艂 jedynie.
- Och, dzi臋ki za buduj膮c膮 mow臋. - W g艂臋bi duszy czu艂em si臋 ura偶ony, 偶e kto艣 inny - nawet je艣li tym kim艣 jest Sokrates - kieruje moim 偶yciem.
Nadal jednak, zaciskaj膮c z臋by, z determinacj膮 podporz膮dkowywa艂em si臋 wszystkim regu艂om. Pewnego dnia w czasie treningu na sal臋 wesz艂a owa atrakcyjna piel臋gniarka, kt贸ra wzbudzi艂a moje fantazje erotyczne podczas pobytu w szpitalu. Usiad艂a cicho i obserwowa艂a moje akrobacje powietrzne. Zauwa偶y艂em, 偶e prawie natychmiast wszyscy na sali poczuli przyp艂yw inspiracji i energii. Ja nie by艂em wyj膮tkiem.
Udaj膮c, 偶e jestem poch艂oni臋ty treningiem, od czasu do czasu zerka艂em na ni膮 k膮tem oka. Jej obcis艂e jedwabne spodenki i taki偶 opalacz burzy艂y moj膮 koncentracj臋, a moje my艣li dryfowa艂y ku bardziej egzotycznym formom gimnastyki. Przez reszt臋 treningu wyra藕nie odczuwa艂em jej obecno艣膰.
Tu偶 przed ko艅cem treningu znikn臋艂a. Wyk膮pa艂em si臋, ubra艂em i poszed艂em w kierunku schod贸w. By艂a tam, sta艂a na szczycie schod贸w, opieraj膮c si臋 uwodzicielsko o por臋cz. Nawet nie pami臋tam jak przeszed艂em ostatnie stopnie.
- Cze艣膰, Danie Millman. Mam na imi臋 Valeria. Wygl膮dasz du偶o lepiej ni偶 wtedy, gdy zajmowa艂am si臋 tob膮 w szpitalu.
- Czuj臋 si臋 lepiej, siostro Valerio - u艣miechn膮艂em si臋. - I ciesz臋 si臋, 偶e to ty opiekowa艂a艣 si臋 mn膮.
Roze艣mia艂a si臋 i przeci膮gn臋艂a kusz膮co.
- Dan, ciekawa jestem, czy wy艣wiadczy艂by艣 mi przys艂ug臋. M贸g艂by艣 odprowadzi膰 mnie do domu? Robi si臋 ciemno, a jaki艣 dziwny facet szed艂 za mn膮.
W艂a艣nie mia艂em wspomnie膰, 偶e jest kwiecie艅 i 偶e s艂o艅ce nie zajdzie jeszcze przez godzin臋, ale pomy艣la艂em: 鈥濩o u licha, przecie偶 to nieistotny szczeg贸艂.鈥
Szli艣my, rozmawiali艣my i wyl膮dowa艂em na kolacji w jej mieszkaniu. Otworzy艂a 鈥瀞pecjalne wino na specjalne okazje鈥. Wypi艂em tylko 艂yczek, ale to by艂 pocz膮tek ko艅ca. Skwiercza艂em niczym dopiekaj膮cy si臋 na ruszcie stek. W pewnym momencie jaki艣 g艂osik we mnie zapyta艂: 鈥濲este艣 m臋偶czyzn膮 czy mi臋czakiem?鈥 A inny g艂osik odpowiedzia艂: 鈥濲estem napalonym mi臋czakiem.鈥 Tego wieczoru zrzuci艂em z siebie ca艂e brzemi臋 dyscypliny, kt贸re na mnie na艂o偶ono. Jad艂em wszystko, co mi podawa艂a. Zacz膮艂em od zupy z ma艂偶y, potem by艂a sa艂atka i stek. A na deser mia艂em kilka dok艂adek Walerii.
Przez nast臋pne trzy dni nie mog艂em spa膰, zastanawiaj膮c si臋 jak wyznam to Sokratesowi. By艂em przygotowany na najgorsze.
Tego wieczoru poszed艂em na stacj臋 i od razu opowiedzia艂em mu wszystko, bez przeprosin. Wstrzyma艂em oddech i czeka艂em. Sokrates milcza艂 przez d艂ugi czas.
- Zauwa偶y艂em, 偶e nie nauczy艂e艣 si臋 jeszcze oddycha膰 - powiedzia艂 w ko艅cu.
Zanim zdo艂a艂em odpowiedzie膰, powstrzyma艂 mnie unosz膮c d艂o艅.
- Dan, ja potrafi臋 zrozumie膰, 偶e mo偶na przed艂o偶y膰 lody czy zabaw臋 ze 艣liczn膮 kobiet膮 ponad Drog臋, kt贸r膮 ci pokaza艂em - ale czy ty to rozumiesz? - zrobi艂 pauz臋. - Nie b臋dzie ani nagrody, ani pot臋pienia. Teraz ju偶 znasz dr臋cz膮cy g艂贸d w 偶o艂膮dku i w genitaliach. To dobrze. Ale rozwa偶: Poleci艂em ci robi膰 wszystko jak najlepiej. Czy to naprawd臋 by艂o twoje 鈥瀗ajlepiej鈥?
Oczy Sokratesa 鈥瀦aja艣nia艂y鈥 i prze艣wietli艂y mnie na wylot.
- Wr贸膰 za miesi膮c, ale tylko wtedy, je偶eli b臋dziesz 艣ci艣le przestrzega艂 dyscypliny. Spotykaj si臋 z t膮 m艂od膮 dam膮, je艣li chcesz. Po艣wi臋caj jej uwag臋 i obdaruj prawdziwym uczuciem, ale bez wzgl臋du na to jakie po偶膮danie b臋dziesz czu艂, niech kieruje tob膮 najwy偶sza dyscyplina!
- Zrobi臋 tak, Sokratesie, przysi臋gam, 偶e tak zrobi臋! Teraz naprawd臋 zrozumia艂em.
- 呕adne postanowienie ani zrozumienie nie uczyni ci臋 silnym. W postanowieniach jest szczero艣膰, w logice jasno艣膰 - ale 偶adne z nich nie ma energii, kt贸rej ci potrzeba. Niech gniew b臋dzie twoim postanowieniem i twoj膮 logik膮. Do zobaczenia za miesi膮c.
Wiedzia艂em, 偶e je艣li jeszcze raz z艂ami臋 dyscyplin臋, b臋dzie to koniec spotka艅 z Sokratesem. Z rosn膮cym wewn臋trznym postanowieniem powiedzia艂em:
- 呕adna uwodzicielska kobieta, ciastko czy kawa艂 pieczonej krowy nie z艂amie mojej woli. Opanuj臋 w艂asne pop臋dy lub umr臋.
Nazajutrz Valeria zadzwoni艂a do mnie. Na d藕wi臋k jej g艂osu, kt贸ry tak niedawno j臋cza艂 w moje ucho, poczu艂em znajome podniecenie.
- Danny, bardzo chcia艂abym spotka膰 si臋 z tob膮 dzi艣 wieczorem. Masz czas? 艢wietnie! Ko艅cz臋 prac臋 o si贸dmej. Spotkamy si臋 przed sal膮 gimnastyczn膮? Dobrze, wi臋c do zobaczenia. Cze艣膰.
Zabra艂em j膮 do kawiarenki Josepha na wielk膮 sa艂atkow膮 niespodziank臋. Zauwa偶y艂em, 偶e Valeria kokietuje Josepha. On by艂 sob膮, jak zwykle serdeczny, ale nie odwzajemnia艂 jej zalot贸w.
P贸藕niej wr贸cili艣my do jej mieszkania. Usiedli艣my i rozmawiali艣my przez chwil臋. Zaproponowa艂a wino. Poprosi艂em o sok. Dotkn臋艂a moich w艂os贸w i poca艂owa艂a mnie delikatnie, szepcz膮c co艣 do ucha. Z uczuciem odwzajemni艂em poca艂unek. Wtedy wewn臋trzny g艂os odezwa艂 si臋 g艂o艣no i wyra藕nie: 鈥瀂bierz si臋 w sobie. Pami臋taj o tym, co ci wolno.鈥
Usiad艂em prosto i wzi膮艂em g艂臋boki oddech. To, co zamierza艂em zrobi膰, nie by艂o 艂atwe. Ona r贸wnie偶 usiad艂a, wyprostowa艂a si臋 i poprawi艂a w艂osy.
- Valerio, wiesz, jeste艣 bardzo atrakcyjna i podniecaj膮ca - ale ja jestem zaanga偶owany, hm, w pewien rodzaj osobistej dyscypliny, kt贸ra nie pozwala mi na to, co ma si臋 w艂a艣nie zdarzy膰. Lubi臋 twoje towarzystwo i chc臋 si臋 z tob膮 spotyka膰. Ale od tego momentu sugeruj臋, 偶eby艣 traktowa艂a mnie jako bliskiego przyjaciela, kochaj膮cego ks - ks - ksi臋dza. - Prawie nie mog艂em tego z siebie wydusi膰. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech i ponownie poprawi艂a w艂osy.
- Dan, naprawd臋 dobrze by膰 z kim艣, kogo nie interesuje jedynie seks.
- 艢wietnie - powiedzia艂em zach臋cony. - Ciesz臋 si臋, 偶e tak uwa偶asz, poniewa偶 wiem, 偶e opr贸cz 艂贸偶ka jest wiele innych rzeczy, kt贸re mo偶emy dzieli膰.
Valeria spojrza艂a na zegarek.
- Och, sp贸jrz, kt贸ra godzina - a ja musz臋 jutro wcze艣nie wsta膰 do pracy - wi臋c b臋d臋 musia艂a ci臋 po偶egna膰, Dan. Dzi臋ki za kolacj臋. By艂a wspania艂a.
Zadzwoni艂em do niej nast臋pnego dnia, ale numer by艂 zaj臋ty. Zadzwoni艂em kolejnego dnia i w ko艅cu j膮 zasta艂em.
- Przez nast臋pnych par臋 tygodni b臋d臋 bardzo zaj臋ta egzaminami piel臋gniarskimi.
Zobaczy艂em j膮 tydzie艅 p贸藕niej, gdy zjawi艂a si臋 pod koniec treningu, 偶eby spotka膰 si臋 ze Scottem, jednym z ch艂opak贸w z klubu. Gdy wchodzi艂em po schodach, oboje przeszli tu偶 obok mnie - tak blisko, 偶e mog艂em poczu膰 zapach jej perfum. Skin臋艂a mi grzecznie g艂ow膮 i powiedzia艂a 鈥濩ze艣膰鈥.
Scott spojrza艂 na mnie z ukosa i mrugn膮艂 znacz膮co. Nie wiedzia艂em, 偶e mrugni臋cie mo偶e tak bardzo rani膰.
Czuj膮c starszliwy g艂贸d, kt贸rego nie zaspokoi艂aby 偶adna sa艂atka z surowych warzyw, znalaz艂em si臋 przed wej艣ciem do Charbroilera. Poczu艂em zapach skwiercz膮cych hamburger贸w, polanych specjalnym sosem. Przypomnia艂y mi si臋 wszystkie dobre chwile, gdy razem z przyjaci贸艂mi jad艂em hamburgery z sa艂at膮 i pomidorami. W za艣lepieniu, nie zastanawiaj膮c si臋 wszed艂em do 艣rodka, podszed艂em prosto do kobiety za lad膮 i us艂ysza艂em sw贸j w艂asny g艂os:
- Jednego cheeseburgera z podw贸jnym serem, prosz臋. Wzi膮艂em cheeseburgera, usiad艂em, podnios艂em do ust i ugryz艂em ogromny k臋s. Nagle u艣wiadomi艂em sobie co robi臋 - wybieram pomi臋dzy Sokratesem i cheeseburgerem. Wyplu艂em go, wyrzuci艂em ze z艂o艣ci膮 do 艣mieci i wyszed艂em. To by艂 koniec - przesta艂em by膰 niewolnikiem przypadkowych impuls贸w.
Ten wiecz贸r doda艂 nowego blasku mojemu poczuciu w艂asnej godno艣ci i osobistej mocy. Wiedzia艂em, 偶e teraz p贸jdzie mi ju偶 艂atwiej.
Ma艂e zmiany w moim 偶yciu zacz臋艂y przynosi膰 korzy艣ci. Od czasu, gdy by艂em dzieckiem, cierpia艂em na r贸偶ne drobne dolegliwo艣ci, takie jak katar w nocy, gdy powietrze by艂o ch艂odne, b贸le g艂owy, niestrawno艣膰 i hu艣tawka nastroj贸w. Wszystko to uwa偶a艂em za normalne i nieuniknione. Teraz wszystko znikn臋艂o.
Mia艂em ci膮g艂e uczucie lekko艣ci i energii, kt贸ra promieniowa艂a ze mnie. By膰 mo偶e to sprawi艂o, 偶e kobiety flirtowa艂y ze mn膮, a ma艂e dzieci i psy przychodzi艂y do mnie i chcia艂y si臋 bawi膰. Kilku koleg贸w z klubu zacz臋艂o prosi膰 o rad臋 w osobistych problemach. Nie by艂em ju偶 ma艂膮 艂贸deczk膮 na wzburzonym morzu, zacz膮艂em si臋 czu膰 jak ska艂a Gibraltaru.
Opowiedzia艂em Sokratesowi o moich do艣wiadczeniach.
- Wzrasta tw贸j poziom energii - przytakn膮艂. - Ludzie, zwierz臋ta, a nawet rzeczy s膮 przyci膮gane przez pole energii, kt贸re je fascynuje. Tak to w艂a艣nie dzia艂a.
- Zasady Gry?
- Zasady Gry - zgodzi艂 si臋 i doda艂: - Z drugiej strony, za wcze艣nie na gratulowanie sobie. Aby zachowa膰 w艂a艣ciw膮 perspektyw臋, lepiej por贸wnuj si臋 ze mn膮. Wtedy nie b臋dziesz mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e w艂a艣nie sko艅czy艂e艣 przedszkole.
Prawie nie zauwa偶y艂em jak dobieg艂 ko艅ca semestr. Egzaminy przesz艂y g艂adko - studia, kt贸re zawsze by艂y dla mnie wielkim problemem, teraz sta艂y si臋 drobnostk膮, czym艣, z czym 艂atwo dawa艂em sobie rad臋. Koledzy z klubu wyjechali na kr贸tkie wakacje, a potem wr贸cili na letnie treningi. Zacz膮艂em chodzi膰 bez laski, a nawet kilka razy w tygodniu pr贸bowa艂em bardzo powoli biega膰. Nadal trenowa艂em z ogromnym samozaparciem, a偶 do b贸lu i granic wytrzyma艂o艣ci, i oczywi艣cie robi艂em wszystko jak najlepiej, jedz膮c w艂a艣ciwie, poruszaj膮c si臋 w艂a艣ciwie i oddychaj膮c w艂a艣ciwie - ale moje 鈥瀗ajlepiej鈥 ci膮gle by艂o nie do艣膰 dobre.
Sokrates zacz膮艂 zwi臋ksza膰 swoje wymagania wobec mnie.
- Teraz, gdy twoja energia kumuluje si臋, mo偶esz zacz膮膰 trenowa膰 na serio.
膯wiczy艂em oddychanie tak wolne, 偶e potrzebowa艂em minuty na zako艅czenie ca艂ego oddechu. W po艂膮czeniu z intensywn膮 koncentracj膮 i kontrol膮 okre艣lonych grup mi臋艣ni, te 膰wiczenia oddechowe rozgrzewa艂y moje cia艂o niczym sauna i sprawia艂y, 偶e by艂o mi zawsze ciep艂o, bez wzgl臋du na temperatur臋 powietrza.
U艣wiadomi艂em sobie z podnieceniem, 偶e rozwijam t臋 sam膮 moc, kt贸r膮 Sokrates zaprezentowa艂 mi tamtej nocy, kiedy si臋 poznali艣my. Po raz pierwszy zacz膮艂em wierzy膰, 偶e by膰 mo偶e - tylko by膰 mo偶e - stan臋 si臋 wojownikiem jego formatu. Nie czu艂em si臋 ju偶 pomijany, teraz czu艂em, 偶e mam przewag臋 nad moimi kolegami. Kiedy kt贸ry艣 z nich narzeka艂 na z艂e samopoczucie lub inne problemy, kt贸rym mo偶na by艂o zaradzi膰 w prosty spos贸b w艂a艣ciwym jedzeniem, m贸wi艂em mu o tym, czego sam nauczy艂em si臋 dzi臋ki odpowiedzialno艣ci i dyscyplinie.
Pewnego wieczoru czu艂em si臋 bardzo pewny siebie i poszed艂em na stacj臋 benzynow膮 z przekonaniem, 偶e wkr贸tce poznam jakie艣 staro偶ytne, tajemne sekrety Indii, Tybetu czy Chin. Zamiast tego, gdy tylko przeszed艂em przez pr贸g, wr臋czono mi szczotk臋 i kazano wyczy艣ci膰 toalet臋.
- Spraw, 偶eby ta toaleta l艣ni艂a.
Przez nast臋pnych par臋 tygodni, wykonywa艂em tyle prac fizycznych na stacji, 偶e nie mia艂em czasu na wa偶ne 膰wiczenia. Godzinami d藕wiga艂em opony, potem wynosi艂em 艣mieci. Zamiata艂em gara偶 i porz膮dkowa艂em narz臋dzia. Nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e mo偶e do tego doj艣膰, ale bycie z Sokratesem zaczyna艂o by膰 nudne.
R贸wnocze艣nie wymagania stawa艂y si臋 niewykonalne. Sokrates dawa艂 mi pi臋膰 minut na wykonanie p贸艂godzinnej pracy, a potem krytykowa艂 mnie bezlito艣nie, je偶eli co艣 zrobi艂em niedok艂adnie. By艂 niesprawiedliwy, nierozs膮dny, a nawet impertynencki. Pewnego razu, gdy z rozgoryczeniem rozwa偶a艂em ten stan rzeczy, Sokrates wszed艂 do gara偶u, 偶eby powiedzie膰 mi, 偶e zostawi艂em brud na pod艂odze w 艂azience.
- Ale kto艣 u偶ywa艂 艂azienki po tym jak sko艅czy艂em - odpar艂em.
- 呕adnych wym贸wek - powiedzia艂 i doda艂: - Wyrzu膰 艣mieci. By艂em tak w艣ciek艂y, 偶e chwyci艂em r膮czk臋 od szczotki jak miecz.
Poczu艂em lodowaty spok贸j.
- Wynios艂em 艣mieci zaledwie pi臋膰 minut temu, Sokratesie. Przypominasz to sobie, staruszku, czy robisz si臋 zgrzybia艂y?
- M贸wi臋 o tych 艣mieciach, pawianie! - u艣miechn膮艂 si臋. Popuka艂 si臋 w g艂ow臋 i mrugn膮艂 do mnie. Szczotka ze stukotem upad艂a mi na pod艂og臋.
Innym razem, kiedy zamiata艂em gara偶, Sokrates zawo艂a艂 mnie do siebie. Usiad艂em ponuro, czekaj膮c na dalsze polecenia.
- Dan, wci膮偶 jeszcze nie nauczy艂e艣 si臋 naturalnego oddychania. Jeste艣 leniwy, musisz si臋 bardziej koncentrowa膰.
Tego ju偶 by艂o za wiele.
- To ty jeste艣 leniwy - wrzasn膮艂em na niego. - Wykonuj臋 tu za ciebie ca艂膮 prac臋!
Umilk艂. Wydawa艂o mi si臋, 偶e zauwa偶y艂em b贸l w jego oczach.
- Dan - powiedzia艂 cicho. - Nie powinno si臋 krzycze膰 na swojego nauczyciela.
Raz jeszcze przypomnia艂em sobie, 偶e celem tych zniewag zawsze by艂o pokazanie mi mojego w艂asnego zam臋tu emocjonalnego i umys艂owego, przekszta艂cenie mojego gniewu w dzia艂anie i pomoc w wytrwaniu.
- Dan, lepiej odejd藕 - powiedzia艂, zanim zdo艂a艂em go przeprosi膰 - i nie wracaj, dop贸ki nie nauczysz si臋 uprzejmo艣ci, i dop贸ki nie b臋dziesz umia艂 w艂a艣ciwie oddycha膰. By膰 mo偶e nieobecno艣膰 poprawi ci nastr贸j.
Wyszed艂em smutny, ze spuszczon膮 g艂ow膮, pow艂贸cz膮c nogami. W drodze do domu my艣la艂em o tym, jak cierpliwy by艂 Sokrates wobec moich napad贸w z艂ego humoru, narzeka艅 i ci膮g艂ego zadawania pyta艅. Wszystkie jego wymagania by艂y w istocie pomoc膮 dla mnie. Obieca艂em sobie nigdy ju偶 na niego nie krzycze膰 w z艂o艣ci.
Samotny, jeszcze usilniej stara艂em si臋 poprawi膰 swoje skostnia艂e nawyki oddychania, ale wydawa艂o mi si臋, 偶e idzie mi coraz gorzej. Je偶eli oddycha艂em g艂臋boko, zapomina艂em o trzymaniu j臋zyka na podniebieniu - a gdy pami臋ta艂em o tym, wtedy garbi艂em si臋. To doprowadza艂o mnie do szale艅stwa.
Sfrustrowany poszed艂em na stacj臋 spotka膰 si臋 z Sokratesem i poprosi膰 o rad臋. Znalaz艂em go, gdy majstrowa艂 co艣 w gara偶u. Rzuci艂 na mnie jedno spojrzenie.
- Odejd藕 - powiedzia艂.
Ura偶ony i z艂y poku艣tyka艂em w noc bez s艂owa.
- Jak ju偶 nauczysz si臋 oddycha膰 - us艂ysza艂em za sob膮 jego g艂os - zr贸b co艣 ze swoim poczuciem humoru.
Jego 艣miech zdawa艂 si臋 艣ciga膰 mnie przez p贸艂 drogi do domu. Gdy dotar艂em do schod贸w przed domem, usiad艂em i zapatrzy艂em si臋 na ko艣ci贸艂 po drugiej stronie ulicy, nic w艂a艣ciwie nie widz膮c.
- Sko艅cz臋 z tym bezsensownym treningiem - powiedzia艂em do siebie.
Jednak nie wierzy艂em w to, co powiedzia艂em. Nadal jad艂em sa艂atki, unika艂em wszelkich pokus i zawzi臋cie zmaga艂em si臋 z w艂asnym oddechem.
Min臋艂a ju偶 prawie po艂owa lata, kiedy przypomnia艂em sobie o kawiarence Josepha. By艂em tak zaj臋ty treningami podczas dnia i spotkaniami z Sokratesem w nocy, 偶e nie znalaz艂em wcze艣niej czasu, by go odwiedzi膰. Teraz, pomy艣la艂em smutno, moje noce s膮 ca艂kowicie wolne. Poszed艂em do kawiarenki tu偶 przed zamkni臋ciem. By艂o pusto. Znalaz艂em Josepha w kuchni, gdzie z mi艂o艣ci膮 zmywa艂 delikatne porcelanowe naczynia.
Byli艣my tak r贸偶ni, Joseph i ja. Ja by艂em niski, muskularny, atletyczny, z kr贸tkimi w艂osami i starannie ogolon膮 twarz膮. Joseph by艂 wysoki, szczup艂y, o nieco w膮t艂ym wygl膮dzie, z mi臋kk膮, kr臋con膮 blond brod膮. Ja porusza艂em si臋 i m贸wi艂em szybko - on robi艂 wszystko uwa偶nie, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Jednak mimo tych r贸偶nic, a mo偶e w艂a艣nie dzi臋ki nim, czu艂em do niego sympati臋.
Rozmawiali艣my do p贸藕nej nocy, gdy pomaga艂em mu ustawia膰 krzes艂a i zamiata膰 pod艂og臋. Nawet kiedy m贸wi艂em, koncentrowa艂em si臋, tak jak potrafi艂em, na oddychaniu, przez co potkn膮艂em si臋 o dywan i zbi艂em talerz.
- Joseph - spyta艂em - Czy Sokrates naprawd臋 zmusza艂 ci臋 do stukilometrowych bieg贸w?
- Nie, Dan - roze艣mia艂 si臋. - M贸j temperament nie pasuje do wyczyn贸w lekkoatletycznych. Sokrates nie opowiada艂 ci? Przez lata by艂em jego kucharzem i osobistym pomocnikiem.
- Nie, nigdy mi o tym nie m贸wi艂. Ale co masz na my艣li m贸wi膮c, 偶e przez lata by艂e艣 jego pomocnikiem? Nie mo偶esz mie膰 wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia osiem, dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat.
- Jestem nieco starszy - rozpromieni艂 si臋. - Mam pi臋膰dziesi膮t dwa lata.
- Powa偶nie?
Skin膮艂 g艂ow膮. Rzeczywi艣cie by艂o co艣 w tej dyscyplinie.
- Ale skoro nie wykonywa艂e艣 膰wicze艅 fizycznych, to co robi艂e艣? Jaki by艂 tw贸j trening?
- Dan, ja by艂em bardzo gniewnym i egocentrycznym m艂odym cz艂owiekiem. Sokrates mia艂 skrajnie surowe wymagania co do mojej pracy i w ten spos贸b pokaza艂 mi, jak dawa膰 siebie z prawdziwym szcz臋艣ciem i mi艂o艣ci膮.
- A czy偶 mo偶e by膰 lepsze miejsce do nauki s艂u偶enia innym - powiedzia艂em - ni偶 stacja benzynowa!
- Wiesz, Sokrates nie zawsze by艂 pracownikiem stacji benzynowej - odpar艂 Joseph z u艣miechem. - Jego 偶ycie by艂o naprawd臋 niezwyk艂e i urozmaicone.
- Opowiedz mi o tym! - poprosi艂em.
- Czy Sokrates nie opowiada艂 ci o swojej przesz艂o艣ci?
- Nie, woli to zachowa膰 w tajemnicy. Nawet nie wiem, gdzie mieszka.
- Nic dziwnego. Wobec tego niech to pozostanie tajemnic膮 do czasu, gdy on sam zechce ci to powiedzie膰.
- Czy ty te偶 nazywa艂e艣 go Sokratesem? - zapyta艂em, staraj膮c si臋 ukry膰 rozczarowanie. - Wygl膮da to na nieprawdopodobny zbieg okoliczno艣ci.
- Nie, ale jego nowe imi臋, tak jak jego nowy ucze艅, ma ducha - u艣miechn膮艂 si臋.
- Powiedzia艂e艣, 偶e by艂 wymagaj膮cy wobec ciebie.
- Tak, i to bardzo. Nic, co robi艂em nie by艂o do艣膰 dobre - a je艣li pojawia艂a si臋 w mojej g艂owie cho膰 jedna negatywna my艣l, zawsze zdawa艂 si臋 to wiedzie膰 i odsy艂a艂 mnie na ca艂e tygodnie.
- Je艣li o tym m贸wimy, by膰 mo偶e nie zobacz臋 go ju偶 wi臋cej.
- Och? Dlaczego?
- Powiedzia艂, 偶e mam si臋 nie pokazywa膰 dop贸ki nie naucz臋 si臋 w艂a艣ciwie oddycha膰 - swobodnie i naturalnie. Staram si臋, ale po prostu nie potrafi臋.
- Ach, o to chodzi - powiedzia艂 odk艂adaj膮c miot艂臋. Podszed艂 do mnie i po艂o偶y艂 jedn膮 r臋k臋 na moim brzuchu, a drug膮 na klatce piersiowej. - Teraz oddychaj - poleci艂.
Zacz膮艂em oddycha膰 g艂臋boko, tak jak pokaza艂 mi Sokrates.
- Nie tak mocno.
Po paru minutach zacz膮艂em czu膰 co艣 dziwnego w brzuchu i w piersi. W obu tych miejscach poczu艂em ciep艂o. Mia艂em wra偶enie jakby co艣 si臋 w nich rozlu藕ni艂o i otworzy艂o. Nagle poczu艂em si臋 bezgranicznie szcz臋艣liwy i zacz膮艂em p艂aka膰 jak dziecko, nie wiedz膮c dlaczego. W tym momencie oddycha艂em bez 偶adnego wysi艂ku - czu艂em si臋 wr臋cz jakbym by艂 oddychamy. By艂o to tak przyjemne, 偶e pomy艣la艂em: 鈥濸o co chodzi膰 do kina dla rozrywki?鈥 By艂em tak podniecony, 偶e ledwie mog艂em nad sob膮 panowa膰! Wtedy poczu艂em, 偶e oddech znowu zaczyna si臋 napina膰.
- Josephie, zgubi艂em go!
- Nie przejmuj si臋, Dan. Musisz si臋 troch臋 rozlu藕ni膰. Ja ci w tym pomog艂em. Teraz wiesz, jakie to uczucie, gdy si臋 oddycha naturalnie. Aby do tego doj艣膰, musisz pozwala膰 sobie oddycha膰 naturalnie, coraz bardziej, a偶 stanie si臋 to czym艣 normalnym. Kontrolowanie oddechu oznacza rozwi膮zanie wszystkich w臋z艂贸w emocjonalnych, a gdy ju偶 to zrobisz, odkryjesz nowy rodzaj cielesnego szcz臋艣cia.
- Josephie - powiedzia艂em 艣ciskaj膮c go. - Nie wiem jak zrobi艂e艣 to, co zrobi艂e艣, ale dzi臋kuj臋 - bardzo ci dzi臋kuj臋.
Jego promienny u艣miech sprawi艂, 偶e poczu艂em ciep艂o w ca艂ym ciele.
- Pozdr贸w ode mnie... Sokratesa - powiedzia艂 odk艂adaj膮c miot艂臋.
M贸j oddech nie poprawi艂 si臋 od razu. Nadal si臋 z nim zmaga艂em. Ale pewnego popo艂udnia, po treningu na sali gimnastycznej, gdzie wyciska艂em ci臋偶ary zdrowiej膮c膮 nog膮, w drodze do domu zauwa偶y艂em, 偶e cho膰 nie wysilam si臋 specjalnie, m贸j oddech sta艂 si臋 ca艂kowicie naturalny - bliski temu, co czu艂em w kawiarence.
Tej nocy wpad艂em do kantoru, got贸w ucieszy膰 Sokratesa moim sukcesem i przeprosi膰 za swoje zachowanie. Wygl膮da艂 tak, jakby na mnie czeka艂. Zatrzyma艂em si臋 przed nim wykonuj膮c efektowny 艣lizg po pod艂odze.
- Dobrze, kontynuujmy - powiedzia艂 to tak, jakbym w艂a艣nie wr贸ci艂 z 艂azienki, a nie po sze艣ciu tygodniach intensywnego treningu!
- Nie masz nic wi臋cej do powiedzenia, Sokratesie? Ani 鈥瀌obra robota, ch艂opcze鈥, ani 鈥瀢ygl膮dasz nie藕le鈥?
- Na 艣cie偶ce, kt贸r膮 wybra艂e艣, nie ma pochwa艂y i nie ma nagany. Pochwa艂y i nagany s膮 formami manipulacji, kt贸rych ty ju偶 nie potrzebujesz.
Zirytowany pokr臋ci艂em g艂ow膮, potem u艣miechn膮艂em si臋 z wysi艂kiem. Mimo 偶e stara艂em si臋 jak mog艂em okazywa膰 mu wi臋cej szacunku, czu艂em si臋 dotkni臋ty jego oboj臋tno艣ci膮. Ale przynajmniej wr贸ci艂em.
W czasie, kiedy nie czy艣ci艂em ubikacji, uczy艂em si臋 nowych, jeszcze bardziej frustruj膮cych 膰wicze艅, takich jak medytacja nad wewn臋trznymi d藕wi臋kami. Robi艂em to tak d艂ugo, a偶 potrafi艂em us艂ysze膰 kilka z nich na raz. Pewnej nocy, gdy wykonywa艂em to 膰wiczenie, nagle znalaz艂em si臋 w stanie spokoju i odpr臋偶enia jakiego jeszcze nigdy wcze艣niej nie dozna艂em. Przez d艂u偶szy czas - nie wiem jak d艂ugo - czu艂em si臋 tak, jakbym znajdowa艂 si臋 poza cia艂em. Po raz pierwszy m贸j w艂asny wysi艂ek i energia doprowadzi艂y mnie do prze偶y膰 paranormalnych. Tym razem nie potrzebowa艂em nacisku palc贸w Sokratesa na moj膮 g艂ow臋. Podniecony, opowiedzia艂em mu o tym.
- Dan, nie pozw贸l, 偶eby twoje doznania ci臋 rozprasza艂y - powiedzia艂, zamiast mi pogratulowa膰. - Przebij si臋 przez wizje i d藕wi臋ki i zobacz to, co kryje si臋 za nimi. To s膮 oznaki transformacji, ale je艣li nie wykroczysz poza nie, to nigdy nigdzie nie dotrzesz. Je艣li chcesz dozna艅, to id藕 do kina - to 艂atwiejsze ni偶 joga. Medytuj przez ca艂y dzie艅, je艣li chcesz. Mo偶esz s艂ysze膰 d藕wi臋ki i widzie膰 艣wiat艂a lub nawet widzie膰 d藕wi臋ki i s艂ysze膰 艣wiat艂a. Ale wci膮偶 pozostaniesz os艂em, je偶eli poch艂on膮 ci臋 doznania. Zostaw je! Sugerowa艂em, 偶eby艣 zosta艂 jaroszem, a nie jarzyn膮.
- Ja tylko 鈥瀌oznaj臋鈥, jak to nazywasz, poniewa偶 kaza艂e艣 mi to robi膰! - powiedzia艂em sfrustrowany.
- Czy musz臋 ci wszystko m贸wi膰? - Sokrates popatrzy艂 na mnie, jakby by艂 zaskoczony.
Zamiast roz艂o艣ci膰 si臋, zacz膮艂em si臋 艣mia膰. On r贸wnie偶 roze艣mia艂 si臋, wskazuj膮c na mnie palcem.
- Dan, w艂a艣nie do艣wiadczy艂e艣 cudownej transformacji alchemicznej. Przekszta艂ci艂e艣 gniew w 艣miech. Oznacza to, 偶e tw贸j poziom energii jest du偶o wy偶szy ni偶 wcze艣niej. Bariery prze艂amuj膮 si臋. Mo偶e wi臋c robisz jednak jakie艣 ma艂e post臋py. - Wci膮偶 jeszcze chichotali艣my, gdy Sokrates wr臋czy艂 mi szczotk臋 do pod艂ogi.
Nast臋pnej nocy Sokrates po raz pierwszy w og贸le nie krytykowa艂 mojego zachowania. Zrozumia艂em przes艂anie - odt膮d sam jestem odpowiedzialny za obserwowanie samego siebie. W tym momencie u艣wiadomi艂em sobie znaczenie ca艂ej jego krytyki. Prawie mi jej brakowa艂o.
Wtedy nie zdawa艂em sobie jeszcze z tego sprawy, u艣wiadomi艂em to sobie wiele miesi臋cy p贸藕niej, ale tego wieczoru Sokrates przesta艂 by膰 moim 鈥瀝odzicem鈥 i zacz膮艂 by膰 przyjacielem.
Postanowi艂em odwiedzi膰 Josepha i opowiedzie膰 mu co si臋 sta艂o. Gdy szed艂em alej膮 Shattuck, min臋艂o mnie kilka woz贸w stra偶y po偶arnej jad膮cych na sygnale. Nie zwraca艂em na to uwagi, a偶 do chwili, gdy zbli偶y艂em si臋 do kawiarenki i ujrza艂em pomara艅czow膮 艂un臋. Zacz膮艂em biec.
Gdy tam przyby艂em, t艂um ju偶 si臋 rozchodzi艂. Joseph te偶 w艂a艣nie przyszed艂 i sta艂 przed swoj膮 zw臋glon膮, wypalon膮 kawiarenk膮. By艂em od niego jakie艣 dwadzie艣cia metr贸w, gdy us艂ysza艂em jego krzyk b贸lu i zobaczy艂em jak powoli osuwa si臋 na kolana i p艂acze. Poderwa艂 si臋 z krzykiem pe艂nym furii - a potem odpr臋偶y艂 si臋. Dostrzeg艂 mnie.
- Dan! Mi艂o zn贸w ci臋 widzie膰. - Jego twarz by艂a spokojna. Szef stra偶y po偶arnej podszed艂 do niego i powiedzia艂, 偶e prawdopodobnie po偶ar zacz膮艂 si臋 w pralni chemicznej obok.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Joseph.
- Och, Joseph, tak mi przykro. - Potem ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a. - Joseph, widzia艂em ci臋 chwil臋 temu. By艂e艣 bardzo zmartwiony.
- Tak - u艣miechn膮艂 si臋. - Czu艂em si臋 bardzo zmartwiony, wi臋c wyrzuci艂em to z siebie.
Przypomnia艂y mi si臋 s艂owa Sokratesa: 鈥濸ozw贸l temu wyp艂yn膮膰, a potem zostaw.鈥 A偶 do tej chwili s艂owa te by艂y tylko pi臋kn膮 ide膮, ale tutaj, przed poczernia艂ymi, ociekaj膮cymi wod膮 zgliszczami 艣licznej kawiarenki, ten w膮t艂y wojownik zademonstrowa艂 w praktyce ca艂kowite opanowanie emocji.
- To by艂o takie pi臋kne miejsce - westchn膮艂em kr臋c膮c g艂ow膮.
- Tak - powiedzia艂 smutno. - By艂o.
Z jakiego艣 powodu dr臋czy艂 mnie jego spok贸j.
- Czy teraz w og贸le nie jeste艣 zmartwiony? Popatrzy艂 na mnie oboj臋tnie.
- Znam historyjk臋, kt贸ra mo偶e ci si臋 spodoba膰, Dan. - powiedzia艂. - Chcesz pos艂ucha膰?
- Jasne.
W ma艂ej wiosce rybackiej w Japonii mieszka艂a m艂oda niezam臋偶na kobieta, kt贸ra urodzi艂a dziecko. Jej rodzice czuli si臋 zha艅bieni i za偶膮dali, aby powiedzia艂a, kim jest ojciec dziecka. Przestraszona nie chcia艂a im tego wyzna膰. Rybak, kt贸rego kocha艂a, powiedzia艂 jej w tajemnicy, 偶e wyrusza na poszukiwanie fortuny, po czym wr贸ci i o偶eni si臋 z ni膮. Rodzice jednak nalegali. Zrozpaczona dziewczyna poda艂a, 偶e ojcem dziecka jest Hakuin - mnich, kt贸ry mieszka na wzg贸rzach.
Oburzeni rodzice zanie艣li niemowl臋 pod jego drzwi, walili w nie, dop贸ki nie otworzy艂, i wr臋czyli mu dziecko, m贸wi膮c:
- To dziecko jest twoje. Musisz si臋 nim zaopiekowa膰!
- Czy偶 tak? - zapyta艂 Hakuirt i wzi膮艂 niemowl臋 w ramiona, machaj膮c rodzicom dziewczyny na po偶egnanie.
Min膮艂 rok i prawdziwy ojciec powr贸ci艂, aby o偶eni膰 si臋 z dziewczyn膮. Natychmiast poszli do Hakuina b艂aga膰 go, aby zwr贸ci艂 dziecko.
- Musimy mie膰 nasz膮 c贸reczk臋 - powiedzieli.
- Czy偶 tak? - zapyta艂 Hakuin i wr臋czy艂 im dziecko.
Joseph u艣miechn膮艂 si臋 i czeka艂 na moj膮 reakcj臋.
- Interesuj膮ca opowie艣膰, Joseph, ale nie rozumiem, dlaczego mi j膮 teraz opowiedzia艂e艣. Twoja kawiarenka w艂a艣nie si臋 spali艂a!
- Czy偶 tak? - zapyta艂 i roze艣mia艂 si臋 widz膮c, 偶e kr臋c臋 g艂ow膮 z rezygnacj膮.
- Josephie, jeste艣 r贸wnie zwariowany jak Sokrates.
- O, dzi臋ki Dan - a ty martwisz si臋 za nas dw贸ch. Jednak nie martw si臋 o mnie, jestem got贸w na zmian臋. Prawdopodobnie wkr贸tce wyrusz臋 na po艂udnie - albo na p贸艂noc. Wszystko jedno dok膮d. - No c贸偶, nie odchod藕 bez po偶egnania.
- W takim razie 鈥瀌o widzenia鈥 - powiedzia艂, obdarowuj膮c mnie jednym ze swoich u艣cisk贸w, po kt贸rych promienia艂em. - Wyruszam jutro.
- Nie zamierzasz po偶egna膰 si臋 z Sokratesem?
- Sokrates i ja rzadko m贸wimy sobie dzie艅 dobry i do widzenia - odpar艂 艣miej膮c si臋. - Zrozumiesz to p贸藕niej.
Rozstali艣my si臋. Wtedy widzia艂em go po raz ostami.
W pi膮tek oko艂o trzeciej nad ranem w drodze na stacj臋 min膮艂em zegar na Shattuck. By艂em bardziej ni偶 kiedykolwiek 艣wiadom tego, jak wiele jeszcze musz臋 si臋 nauczy膰.
- Sokratesie, kawiarenka Josepha posz艂a z dymem dzi艣 w nocy - powiedzia艂em wchodz膮c do kantoru.
- Dziwne - powiedzia艂. - Kawiarnie zazwyczaj nie chodz膮. - On sobie 偶artowa艂! - Czy kto艣 zosta艂 ranny? - zapyta艂 bez widocznej troski.
- Chyba nie. Ale czy dobrze mnie us艂ysza艂e艣? Nie jeste艣 ani troch臋 zmartwiony?
- Czy Joseph martwi艂 si臋, gdy z nim rozmawia艂e艣?
- No... nie.
- W takim razie w porz膮dku. - W ten spos贸b temat zosta艂 zamkni臋ty.
Wtedy, ku mojemu zdumieniu, Sokrates wyci膮gn膮艂 paczk臋 papieros贸w i zapali艂 jednego.
- Czy m贸wi膮c o paleniu, wspomnia艂em ci kiedy艣, 偶e nie ma czego艣 takiego, jak z艂y nawyk? - zapyta艂.
Nie wierzy艂em oczom i uszom. To nie mo偶e dzia膰 si臋 naprawd臋, m贸wi艂em do siebie.
- Nie, nie wspomina艂e艣, a ja zgodnie z twoim zaleceniem, zrobi艂em wiele, aby zmieni膰 swoje z艂e nawyki.
- By艂o to po to, 偶eby wykszta艂ci膰 twoj膮 wol臋 i troch臋 od艣wie偶y膰 twoje instynkty. Mo偶na powiedzie膰, 偶e sam nawyk - czyli ka偶dy nie艣wiadomy, przymusowy rytua艂 - jest negatywny. Ale konkretne czynno艣ci - palenie, picie, branie narkotyk贸w, jedzenie s艂odyczy czy zadawanie g艂upich pyta艅 - s膮 zar贸wno dobre, jak i z艂e. Ka偶dy czyn ma swoj膮 cen臋 i swoje przyjemno艣ci. Gdy potrafisz rozpoznawa膰 obie te strony, stajesz si臋 realistyczny i odpowiedzialny za swoje czyny. I tylko wtedy mo偶esz dokona膰 wolnego wyboru wojownika - robi膰 co艣 lub nie. Istnieje powiedzenie: Kiedy siedzisz - sied藕, kiedy stoisz - st贸j, cokolwiek robisz - nie wahaj si臋. Gdy ju偶 dokonasz wyboru, w艂贸偶 w to, co robisz ca艂e swoje serce. Nie zachowuj si臋 jak 贸w kaznodzieja, kt贸ry kochaj膮c si臋 z 偶on膮 my艣la艂 o modlitwie, a modl膮c si臋 my艣la艂 o kochaniu si臋 z 偶on膮.
Roze艣mia艂em si臋 wyobra偶aj膮c to sobie, podczas gdy Sokrates wydmuchiwa艂 doskona艂e k贸艂ka dymu.
- Lepiej jest pope艂ni膰 b艂膮d ca艂ym swoim jestestwem, ani偶eli starannie unika膰 b艂臋d贸w z dr偶膮cym sercem. Odpowiedzialno艣膰 oznacza rozpoznanie zar贸wno przyjemno艣ci, jak i jej ceny, dokonanie wyboru opartego na tym rozpoznaniu, a potem 偶ycie z tym wyborem bez 偶adnej troski.
- Brzmi to jak 鈥瀉lbo - albo鈥. A co z umiarkowaniem?
- Umiarkowanie? - Sokrates wskoczy艂 na biurko przyjmuj膮c poz臋 kaznodziei. - Umiarkowanie? To zamaskowana mierno艣膰, l臋k i pomieszanie. To diabelnie rozs膮dne oszuka艅stwo. To kiepski kompromis, kt贸ry nikogo nie uszcz臋艣liwia. Umiarkowanie jest dla dobrotliwych, pokornych, dla asekurant贸w, kt贸rzy boj膮 si臋 zaj膮膰 jakie艣 stanowisko. Jest dla tych, kt贸rzy boj膮 si臋 艣mia膰 lub p艂aka膰, dla tych, kt贸rzy boj膮 si臋 偶y膰 lub umiera膰. Umiarkowanie - wzi膮艂 g艂臋boki oddech, szykuj膮c si臋 do ko艅cowego oskar偶enia - jest letnie herbatk膮, parzon膮 przez samego diab艂a!
Twoje kazania, Sokratesie - powiedzia艂em ze 艣miechem - wchodz膮 jak Iwy, a wychodz膮 jak baranki. Musisz jeszcze po膰wiczy膰. Wzruszy艂 ramionami i zeskoczy艂 z biurka.
- Zawsze mi to m贸wili w seminarium. Nie wiedzia艂em, czy 偶artuje, czy nie.
- Sokratesie, ja nadal s膮dz臋, 偶e palenie jest obrzydliwe.
- Czy moje przes艂anie jeszcze do ciebie nie dotar艂o? Palenie nie jest obrzydliwe - nawyk jest. Mog臋 pali膰 jednego papierosa dziennie, a potem nie pali膰 przez sze艣膰 miesi臋cy. Mog臋 zapali膰 jednego papierosa na dzie艅 lub jednego na tydzie艅, bez 偶adnej niesfornej potrzeby zapalenia nast臋pnego. A kiedy pal臋, to nie udaj臋, 偶e moje p艂uca nie zap艂ac膮 za to. Podejmuj臋 nast臋pnie odpowiednie dzia艂ania, aby przeciwdzia艂a膰 negatywnym skutkom.
- Nigdy nie wyobra偶a艂em sobie, 偶e wojownik mo偶e pali膰. Sokrates wydmuchiwa艂 k贸艂ka dymu prosto w m贸j nos.
- Nigdy nie powiedzia艂em, 偶e wojownik zachowuje si臋 w spos贸b, kt贸ry ty uwa偶asz za doskona艂y, ani te偶, 偶e wszyscy wojownicy zachowuj膮 si臋 dok艂adnie tak jak ja. Ale wszyscy przestrzegamy Zasad Gry. Tak wi臋c niezale偶nie czy moje zachowanie spe艂nia twoje nowe normy, czy te偶 nie, powinno by膰 dla ciebie jasne, 偶e opanowa艂em wszelkie przymusy wewn臋trzne i uwarunkowane zachowania. Nie posiadam nawyk贸w - moje dzia艂ania s膮 艣wiadome, zamierzone i pe艂ne.
Sokrates zgasi艂 papierosa i u艣miechn膮艂 si臋 do mnie.
- Zrobi艂e艣 si臋 zbyt sztywny, z ca艂膮 swoj膮 dum膮 i najwy偶sz膮 dyscyplin膮. Czas na ma艂膮 fet臋.
Sokrates wyci膮gn膮艂 z biurka butelk臋 d偶inu. A偶 usiad艂em kr臋c膮c g艂ow膮 z niedowierzaniem. Przyrz膮dzi艂 mi drinka mieszaj膮c d偶in z wod膮 sodow膮.
- Czy to woda sodowa, szefie? - zapyta艂em.
- Mamy tu tylko soki owocowe, i nie nazywaj mnie 鈥瀞zefem鈥 - powiedzia艂, przypominaj膮c mi s艂owa, kt贸re wypowiedzia艂 do mnie tak dawno temu. A teraz siedzia艂 tu przede mn膮, oferuj膮c mi d偶in z wod膮 sodow膮, podczas gdy sam pi艂 czysty d偶in.
- A wi臋c - powiedzia艂 wypijaj膮c szybko sw贸j d偶in - czas na zabaw臋, wszystko dozwolone.
- Podoba mi si臋 tw贸j entuzjazm, ale w poniedzia艂ek mam ci臋偶ki trening.
- Bierz sw贸j p艂aszcz, synku, i chod藕 za mn膮. Zrobi艂em jak kaza艂.
Jedyn膮 rzecz膮, kt贸r膮 jasno pami臋tam jest to, 偶e by艂 to sobotni wiecz贸r w San Francisco. Zacz臋li艣my wcze艣nie i w臋drowali艣my od knajpy do knajpy. To by艂 wiecz贸r rozmazanych 艣wiate艂, d藕wi臋cz膮cych kieliszk贸w i 艣miechu.
Za to dobrze pami臋tam niedzielny poranek. By艂o oko艂o pi膮tej. W g艂owie mi dudni艂o. Szli艣my Alej膮 Mission, przecinaj膮c Czwart膮 Ulic臋. Przez g臋st膮, porann膮 mg艂臋 ledwo mog艂em dojrze膰 艣wiat艂a uliczne. Nagle Sokrates zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 wpatrywa膰 si臋 w mg艂臋. Wpad艂em na niego, zachichota艂em i szybko oprzytomnia艂em - co艣 by艂o nie w porz膮dku. Z mg艂y wy艂oni艂a si臋 du偶a ciemna posta膰. M贸j na wp贸艂 zapomniany sen przemkn膮艂 mi przez g艂ow臋, ale znikn膮艂, kiedy ujrza艂em drug膮 posta膰, a potem trzeci膮 - trzech m臋偶czyzn. Dw贸ch z nich - wysokich, chudych, gro藕nie wygl膮daj膮cych - zablokowa艂o nam drog臋. Trzeci zbli偶y艂 si臋 do nas od ty艂u i ze swej zniszczonej sk贸rzanej kurtki wyci膮gn膮艂 sztylet. Poczu艂em pulsowanie w skroniach.
- Dawaj fors臋 - rozkaza艂.
Nie my艣l膮c jasno, zrobi艂em krok w jego stron臋, si臋gaj膮c r臋k膮 po portfel, i potkn膮艂em si臋.
Przestraszony bandzior rzuci艂 si臋 w moj膮 stron臋, tn膮c no偶em. Sokrates, poruszaj膮c si臋 szybciej ni偶 kiedykolwiek wcze艣niej dane mi by艂o widzie膰, z艂apa艂 go za nadgarstek, zakr臋ci艂 nim i rzuci艂 na chodnik w momencie, gdy drugi bandzior ruszy艂 na mnie. Nawet mnie nie dotkn膮艂 - Sokrates b艂yskawicznym kopni臋ciem podci膮艂 mu nogi. Zanim trzeci napastnik zd膮偶y艂 si臋 poruszy膰, Sokrates by艂 ju偶 na nim, blokiem na nadgarstek i pchni臋ciem zmusi艂 go do po艂o偶enia si臋 na ziemi.
- Nie s膮dzisz, 偶e powiniene艣 przemy艣le膰 spraw臋 niestosowania przemocy? - zapyta艂 siedz膮c na napastniku.
Gdy jeden z m臋偶czyzn zacz膮艂 si臋 podnosi膰, Sokrates wyda艂 pot臋偶ny okrzyk i facet przewr贸ci艂 si臋 na plecy. Tymczasem przyw贸dca bandy pozbiera艂 si臋 z ziemi, wyj膮艂 n贸偶 i z w艣ciek艂o艣ci膮 zacz膮艂 ku艣tyka膰 w kierunku Sokratesa. Ten wsta艂, podni贸s艂 m臋偶czyzn臋, na kt贸rym siedzia艂, i rzuci艂 nim w zbira z no偶em, krzycz膮c: 鈥炁乤p!鈥 Obaj upadli na chodnik. Wtedy, w dzikiej furii, wszyscy trzej wrzeszcz膮c rzucili si臋 na nas w ostatnim, desperackim ataku. Nast臋pnych par臋 minut pami臋tam jak przez mg艂臋. Przypominam sobie, 偶e zosta艂em popchni臋ty przez Sokratesa i upad艂em. Potem zapanowa艂a cisza, przerywana jedynie j臋kami. Sokrates sta艂 przez chwil臋 nieruchomo, nast臋pnie potrz膮sn膮艂 ramionami i wzi膮艂 g艂臋boki oddech. No偶e wrzuci艂 do kana艂u. Wtedy odwr贸ci艂 si臋 do mnie.
- Wszystko w porz膮dku? - zapyta艂.
- Tak, z wyj膮tkiem g艂owy.
- Kto艣 ci臋 uderzy艂?
- Tylko alkohol. Co si臋 tu sta艂o?
Sokrates odwr贸ci艂 si臋 do trzech m臋偶czyzn rozci膮gni臋tych na chodniku, ukl臋kn膮艂 i zbada艂 ich puls. Obracaj膮c ich niemal z czu艂o艣ci膮 na plecy, sprawdzi艂, czy nie maj膮 powa偶nych obra偶e艅. Wtedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e stara艂 si臋 ich wyleczy膰!
- Zadzwo艅 po policj臋 i karetk臋 - powiedzia艂 do mnie.
Pobieg艂em do pobliskiej budki telefonicznej i zadzwoni艂em. Potem szybko poszli艣my na przystanek autobusowy. Popatrzy艂em na Sokratesa. W oczach mia艂 艂zy i po raz pierwszy, odk膮d go pozna艂em, by艂 blady i wygl膮da艂 na bardzo zm臋czonego.
Podczas jazdy autobusem rozmawiali艣my niewiele. Tak by艂o dla mnie lepiej - m贸wienie sprawia艂o mi b贸l. Kiedy autobus zatrzyma艂 si臋 na rogu University i Shattuck, Sokrates wysiad艂.
- Zapraszam ci臋 do siebie w nast臋pn膮 艣rod臋 na par臋 drink贸w... - u艣miechn膮艂 si臋 na widok wyrazu b贸lu na mojej twarzy - ...z herbaty zio艂owej.
Wysiad艂em z autobusu jedn膮 przecznic臋 od domu. Moja g艂owa mog艂a w ka偶dej chwili rozpa艣膰 si臋 na kawa艂ki. Czu艂em si臋 jakby艣my przegrali b贸jk臋, a napastnicy ci膮gle bili mnie po g艂owie. W drodze do mieszkania stara艂em si臋 jak najd艂u偶ej i艣膰 z zamkni臋tymi oczyma. A wi臋c tak to jest by膰 wampirem, pomy艣la艂em. 艢wiat艂o s艂oneczne mo偶e zabi膰.
Nasza hulanka w alkoholowych oparach nauczy艂a mnie dw贸ch rzeczy: po pierwsze, potrzebne mi by艂o rozlu藕nienie i pofolgowanie sobie, a po drugie, dokona艂em odpowiedzialnego wyboru - nigdy wi臋cej picia. Poza tym przyjemno艣膰 z picia by艂a znikoma w por贸wnaniu z tym, czego zacz膮艂em do艣wiadcza膰.
Poniedzia艂kowy trening gimnastyczny by艂 najlepszym od wielu miesi臋cy. Fakt, 偶e fizycznie i duchowo znowu sta艂em si臋 ca艂o艣ci膮, sprawi艂, 偶e by艂em jeszcze bardziej zdeterminowany. Noga zdrowia艂a szybciej ni偶 mia艂em prawo tego oczekiwa膰 - ale przecie偶 znajdowa艂em si臋 pod opiek膮 nadzwyczajnego cz艂owieka.
Id膮c do domu by艂em tak przepe艂niony wdzi臋czno艣ci膮, 偶e ukl臋kn膮艂em przed wej艣ciem i dotkn膮艂em ziemi. Wzi膮艂em do r臋ki gar艣膰 ziemi i spojrza艂em w g贸r臋 poprzez szmaragdowe li艣cie po艂yskuj膮ce na lekkim wietrze. Przez par臋 cennych sekund wydawa艂o mi si臋, jakbym powoli stapia艂 si臋 z ziemi膮. Wtedy po raz pierwszy od czasu, gdy by艂em ma艂ym dzieckiem, poczu艂em 偶yciodajn膮 Obecno艣膰 nie maj膮c膮 nazwy.
Potem odezwa艂 si臋 m贸j analityczny umys艂: 鈥濧ch, wi臋c to jest owo spontaniczne doznanie mistyczne.鈥 W tym momencie czar prys艂. Powr贸ci艂em do swojego ziemskiego bytu - znowu by艂em zwyk艂ym cz艂owiekiem, stoj膮cym pod wi膮zem z gar艣ci膮 ziemi w r臋ku. Wszed艂em do mieszkania rozlu藕niony i oszo艂omiony. Czyta艂em przez chwil臋, po czym szybko zasn膮艂em.
Wtorek by艂 dniem ciszy - ciszy przed burz膮.
W 艣rod臋 rano pogr膮偶y艂em si臋 w nurcie zaj臋膰 i wyk艂ad贸w. Poczucie spokoju wewn臋trznego, kt贸re, jak s膮dzi艂em, b臋dzie trwa艂e, wkr贸tce ust膮pi艂o subtelnym obawom i starym pragnieniom. Po tak d艂ugotrwa艂ym treningu i utrzymywaniu dyscypliny, czu艂em si臋 g艂臋boko rozczarowany. Wtedy przydarzy艂o si臋 co艣 nowego. Poczu艂em przebudzenie pot臋偶nej m膮dro艣ci intuicyjnej, kt贸r膮 mo偶na by prze艂o偶y膰 s艂owami: 鈥濻tare pragnienia nadal b臋d膮 pojawia膰 si臋, by膰 mo偶e jeszcze przez lata. Ale nie pragnienia si臋 licz膮, lecz czyny. Wytrwaj przy swoim jak wojownik.鈥
Z pocz膮tku s膮dzi艂em, 偶e m贸j w艂asny umys艂 p艂ata mi figle. Ale nie by艂a to my艣l, ani nie by艂 to g艂os - by艂o to odczucie - pewno艣膰. Czu艂em jakby Sokrates by艂 wewn膮trz mnie, taki wewn臋trzny wojownik. I to uczucie mia艂o ju偶 we mnie pozosta膰.
Tego wieczoru poszed艂em na stacj臋, aby opowiedzie膰 Sokratesowi o ostatniej nadmiernej aktywno艣ci mojego umys艂u i o Odczuciu. Zasta艂em go przy wymienianiu pr膮dnicy w wys艂u偶onym merkurym. Spojrza艂 na mnie i przywita艂 si臋.
- Joseph zmar艂 dzi艣 rano - powiedzia艂 oboj臋tnie.
Osun膮艂em si臋 na mask臋 stoj膮cej za mn膮 furgonetki, czuj膮c 偶e zbiera mi si臋 na wymioty, zar贸wno z powodu wiadomo艣ci o 艣mierci Josepha, jak i nieczu艂o艣ci Sokratesa.
W ko艅cu odzyska艂em g艂os.
- Jak umar艂? - zapyta艂em.
- Och, bardzo dobrze, jak s膮dz臋 - Sokrates u艣miechn膮艂 si臋. - Mia艂 bia艂aczk臋, wiesz? Chorowa艂 na ni膮 od wielu lat. Przez d艂ugi czas powstrzymywa艂 j膮. Wspania艂y wojownik. - M贸wi艂 z uczuciem, ale prawie oboj臋tnie, bez cienia 偶alu.
- Sokratesie, czy nie jeste艣 ani troch臋 zmartwiony? Od艂o偶y艂 klucz.
- Przypomina mi to histori臋, kt贸r膮 s艂ysza艂em bardzo dawno temu, o matce pogr膮偶onej w 偶alu po 艣mierci swojego m艂odego syna.
- Nie mog臋 znie艣膰 b贸lu i smutku - m贸wi艂a swojej siostrze.
- Moja siostro, czy op艂akiwa艂a艣 swojego syna, zanim si臋 urodzi艂?
- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie - odpar艂a przygn臋biona kobieta.
- Wobec tego nie powinna艣 p艂aka膰 po nim i teraz. On jedynie powr贸ci艂 do tego samego miejsca, do swojego pierwotnego domu, w kt贸rym przebywa艂, zanim si臋 narodzi艂.
- I ta historia ci臋 pociesza, Sokratesie?
- No c贸偶, s膮dz臋, 偶e jest ca艂kiem niez艂a. By膰 mo偶e z czasem j膮 docenisz - odpowiedzia艂 pogodnie.
- My艣la艂em, 偶e znam ci臋 dobrze, ale nigdy nie podejrzewa艂em, 偶e mo偶esz by膰 taki nieczu艂y.
- Nie ma powodu do zmartwienia.
- Ale Sokratesie, on odszed艂! Za艣mia艂 si臋 cicho.
- Mo偶e odszed艂, a mo偶e nie. Mo偶e go tu nigdy nie by艂o! - Jego 艣miech przetoczy艂 si臋 po gara偶u.
- Chcia艂bym ciebie zrozumie膰, ale nie mog臋. Jak mo偶esz by膰 taki oboj臋tny w obliczu czyjej艣 艣mierci? Czy b臋dziesz czu艂 tak samo, gdy ja umr臋?
- Oczywi艣cie! - za艣mia艂 si臋. - Dan, s膮 rzeczy, kt贸rych jeszcze nie rozumiesz. Na razie mog臋 jedynie powiedzie膰, 偶e 艣mier膰 jest transformacj膮 - by膰 mo偶e nieco bardziej radykaln膮 ni偶 okres dojrzewania - u艣miechn膮艂 si臋. - Ale nie jest czym艣, czym trzeba by si臋 specjalnie przejmowa膰. Jest to po prostu jedna ze zmian jakie przechodzi cia艂o. Gdy si臋 zdarza, to si臋 zdarza. Wojownik ani nie szuka 艣mierci, ani przed ni膮 nie ucieka.
Zanim przem贸wi艂 ponownie, jego twarz spos臋pnia艂a.
- 艢mier膰 nie jest smutna. Smutne jest to, 偶e tak naprawd臋 wi臋kszo艣膰 ludzi w og贸le nie 偶yje.
Jego oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami. Siedzieli艣my w ciszy jak dwaj przyjaciele, a potem poszed艂em do domu. W艂a艣nie skr臋ci艂em w boczn膮 uliczk臋, kiedy Odczucie pojawi艂o si臋 ponownie: 鈥濼ragedia jest czym艣 innym dla wojownika, a czym艣 innym dla g艂upca.鈥 Sokrates nie by艂 smutny po prostu dlatego, 偶e nie uwa偶a艂, aby 艣mier膰 Josepha by艂a tragedi膮. Zrozumia艂em to dopiero wiele miesi臋cy p贸藕niej, w g贸rskiej jaskini.
Wci膮偶 jednak nie potrafi艂em odrzuci膰 przekonania, 偶e zar贸wno ja, jak i Sokrates, powinni艣my by膰 przygn臋bieni w obliczu 艣mierci. Z tym pomieszaniem rozbrzmiewaj膮cym w mojej g艂owie w ko艅cu zasn膮艂em.
Rano znalaz艂em odpowied藕. Sokrates po prostu nie zachowa艂 si臋 zgodnie z moimi oczekiwaniami, a zamiast tego zademonstrowa艂 wy偶szo艣膰 rado艣ci nad rozpacz膮 i smutkiem. Poczu艂em, 偶e rodzi si臋 we mnie nowe postanowienie. Ujrza艂em bezsens usi艂owania 偶ycia zgodnie z uwarunkowanymi oczekiwaniami innych lub w艂asnego umys艂u. Od teraz, jak wojownik, b臋d臋 wybiera艂 kiedy, gdzie i jak b臋d臋 my艣la艂 i dzia艂a艂. Wraz z tym mocnym postanowieniem poczu艂em, 偶e zaczynam rozumie膰 偶ycie wojownika.
Tej nocy poszed艂em na stacj臋 i powiedzia艂em Sokratesowi:
- Jestem got贸w. Nic mnie ju偶 teraz nie powstrzyma.
Jego srogie spojrzenie przekre艣li艂o ca艂y m贸j wielomiesi臋czny trening. Zadr偶a艂em.
- Nie b膮d藕 takim lekkoduchem! - wyszepta艂 przenikliwie. - Mo偶e jeste艣 gotowy, a mo偶e nie. Jedna rzecz jest pewna: nie masz ju偶 za wiele czasu! Ka偶dy mijaj膮cy dzie艅 przybli偶a ci臋 do 艣mierci. Nie bawimy si臋 tu w gry, rozumiesz to?
Zdawa艂o mi si臋, 偶e us艂ysza艂em wycie wiatru na zewn膮trz. Niespodziewanie poczu艂em na skroniach dotyk jego ciep艂ych palc贸w.
Siedzia艂em skulony w zaro艣lach. Trzy metry ode mnie, zwr贸cony w stron臋 mojej kryj贸wki, sta艂 ponad dwumetrowego wzrostu olbrzym z mieczem. Jego masywne, muskularne cia艂o cuchn臋艂o siark膮. G艂ow臋, a nawet czo艂o pokrywa艂y szpetne, spl膮tane w艂osy. Brwi by艂y niczym wielkie szramy na pe艂nej nienawi艣ci, wykrzywionej twarzy.
Wpatrywa艂 si臋 wrogo w stoj膮cego przed nim m艂odego wojownika. Nagle zmaterializowa艂o si臋 pi臋膰 identycznych obraz贸w olbrzyma, kt贸re otoczy艂y m艂odego wojownika. Sze艣ciu olbrzym贸w r贸wnocze艣nie roze艣mia艂o si臋 j臋kliwym, rycz膮cym 艣miechem, wydobywaj膮cym si臋 z g艂臋bi ich trzewi. Poczu艂em md艂o艣ci.
M艂ody wojownik gwa艂townie obraca艂 g艂ow臋 w prawo i w lewo, w艣ciekle wymachuj膮c mieczem. Wywija艂 nim, robi艂 uniki i ci膮艂 powietrze. Nie mia艂 jednak 偶adnych szans.
Wszystkie obrazy olbrzyma z rykiem rzuci艂y si臋 na niego. Olbrzym stoj膮cy za nim zamachn膮艂 si臋 mieczem i odci膮艂 mu rami臋. Wojownik zawy艂 z b贸lu, kiedy krew trysn臋艂a mu z rany, i ostatnim szale艅czym wysi艂kiem ci膮艂 mieczem na o艣lep powietrze. Pot臋偶ny miecz olbrzyma 艣wisn膮艂 ponownie i g艂owa m艂odego wojownika spad艂a z jego bark贸w i potoczy艂a si臋 po ziemi z wyrazem przera偶enia na twarzy.
- Oooch - j臋kn膮艂em mimowolnie. Mia艂em napad md艂o艣ci. Smr贸d siarki obezw艂adnia艂 mnie. Pot臋偶na r臋ka z艂apa艂a mnie za rami臋, wyrwa艂a z krzak贸w i cisn臋艂a o ziemi臋. Gdy otworzy艂em oczy, par臋 centymetr贸w od mojej twarzy martwe oczy odci臋tej g艂owy m艂odego wojownika bezg艂o艣nie ostrzega艂y mnie przed gro偶膮c膮 mi zag艂ad膮. Wtedy us艂ysza艂em gard艂owy g艂os olbrzyma.
- Po偶egnaj si臋 z 偶yciem, m艂ody g艂upcze! - rykn膮艂.
Jego ur膮ganie rozw艣cieczy艂o mnie. Si臋gn膮艂em po miecz m艂odego wojownika i zerwa艂em si臋 na r贸wne nogi, staj膮c twarz膮 w twarz z olbrzymem.
- By艂em nazywany 鈥瀏艂upcem鈥 przez lepszych od ciebie, ty za艣liniony eunuchu. - Z krzykiem zaatakowa艂em, wymachuj膮c mieczem.
Si艂a z jak膮 odparowa艂 cios zwali艂a mnie z n贸g. Nagle by艂o ich ju偶 sze艣ciu. Zerwa艂em si臋 na nogi, staraj膮c si臋 nie spuszcza膰 z oka tego pierwotnego, ale nie by艂em ju偶 pewien, kt贸ry to jest.
Olbrzymy skradaj膮ce si臋 powoli w moj膮 stron臋 zacz臋艂y 艣piewa膰 monotonnym g艂osem dobywaj膮cym si臋 z g艂臋bi ich trzewi - brzmia艂o to jak basowe, przera偶aj膮ce grzechotanie 艣mierci.
Wtedy pojawi艂o si臋 Odczucie i wiedzia艂em ju偶, co musz臋 zrobi膰. 鈥濷lbrzym przedstawia 藕r贸d艂o wszystkich twoich nieszcz臋艣膰 - to tw贸j umys艂. Jest demonem, kt贸rego musisz zabi膰. Nie daj si臋 oszuka膰 jak ten pokonany wojownik. Skoncentruj si臋!鈥 M贸j umys艂 skomentowa艂 to absurdalnie: 鈥濩o za piekielna pora na lekcj臋.鈥 Skupi艂em si臋 na swoim k艂opotliwym po艂o偶eniu. Czu艂em w sobie lodowaty spok贸j.
Po艂o偶y艂em si臋 na plecach i zamkn膮艂em oczy, jakby poddaj膮c si臋 losowi. W d艂oniach trzyma艂em miecz, jego ostrze spoczywa艂o na mojej piersi i dotyka艂o policzka. Iluzja mog艂a oszuka膰 moje oczy, ale nie uszy. Jedynie ten prawdziwy olbrzym z mieczem m贸g艂 wydawa膰 d藕wi臋ki, gdy si臋 porusza艂. S艂ysza艂em go za sob膮. Mia艂 tylko dwie mo偶liwo艣ci - odej艣膰 lub zabi膰. Zdecydowa艂 si臋 zabi膰. S艂ucha艂em z napi臋ciem. Kiedy poczu艂em, 偶e jego miecz w艂a艣nie ma na mnie spa艣膰, z ca艂ej si艂y pchn膮艂em swoje ostrze w g贸r臋. Czu艂em, 偶e wbija si臋 rozrywaj膮c ubranie, cia艂o i mi臋艣nie. Rozleg艂 si臋 potworny krzyk i us艂ysza艂em g艂uchy odg艂os padaj膮cego cia艂a. Demon zwisa艂 twarz膮 w d贸艂, nadziany na m贸j miecz.
- Tym razem ledwo wr贸ci艂e艣 - powiedzia艂 Sokrates marszcz膮c brwi.
Pobieg艂em do 艂azienki i zwymiotowa艂em. Kiedy wyszed艂em, Sokrates przygotowywa艂 herbat臋 rumiankow膮 z lukrecj膮, 鈥瀗a nerwy i 偶o艂膮dek鈥.
Zacz膮艂em mu opowiada膰 o podr贸偶y.
- Ukry艂em si臋 w krzakach za tob膮 i obserwowa艂em ca艂e zdarzenie - przerwa艂. - Raz prawie kichn膮艂em. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e si臋 powstrzyma艂em. Jasne, 偶e nie mia艂em ochoty zadawa膰 si臋 z tym typem. Przez chwil臋 my艣la艂em, 偶e b臋d臋 musia艂, ale poradzi艂e艣 sobie nie藕le, Dan.
- Dzi臋ki, Sokratesie - promienia艂em. - Ja...
- Z drugiej strony, zdaje si臋, 偶e przeoczy艂e艣 co艣, co prawie kosztowa艂o ci臋 偶ycie.
Teraz ja mu przerwa艂em.
- Najwa偶niejsza rzecz, kt贸ra mnie interesowa艂a, znajdowa艂a si臋 na ko艅cu miecza olbrzyma - za偶artowa艂em. - I nie przegapi艂em jej.
- Czy偶by?
- Sokratesie, przez ca艂e 偶ycie walczy艂em z iluzjami i przejmowa艂em si臋 ka偶dym drobnym, osobistym problemem. Po艣wi臋ci艂em 偶ycie doskonaleniu siebie, nie mog膮c uchwyci膰 tego jednego problemu, kt贸ry sprawi艂, 偶e w og贸le zacz膮艂em szuka膰. Pr贸buj膮c zmusi膰 wszystko na 艣wiecie, aby pracowa艂o na moj膮 korzy艣膰, zawsze ulega艂em w艂asnemu umys艂owi, zawsze zajmowa艂em si臋 sob膮, sob膮, sob膮. Olbrzym jest moim jedynym prawdziwym problemem w 偶yciu - to m贸j w艂asny umys艂. I, Sokratesie - m贸wi艂em z rosn膮cym podnieceniem, u艣wiadamiaj膮c sobie, czego w艂a艣nie dokona艂em - zabi艂em go!
- Co do tego nie ma w膮tpliwo艣ci - powiedzia艂.
- Co by si臋 sta艂o, gdyby olbrzym wygra艂? Co wtedy?
- Nie m贸wmy o takich rzeczach - odpar艂 ponuro.
- Chc臋 wiedzie膰. Czy naprawd臋 bym umar艂?
- Najprawdopodobniej - powiedzia艂. - A co najmniej by艣 zwariowa艂.
Czajnik z wod膮 zacz膮艂 gwizda膰.
Sokrates nala艂 paruj膮cej herbaty do naszych bli藕niaczych kubk贸w, po czym po raz pierwszy od wielu miesi臋cy wypowiedzia艂 s艂owa zach臋ty:
- Twoje zwyci臋stwo w pojedynku jest prawdziwym potwierdzeniem, 偶e jeste艣 got贸w pod膮偶a膰 dalej w kierunku Jedynego Celu.
- A co to takiego?
- Kiedy to odkrywasz, to ju偶 tam jeste艣. Tymczasem tw贸j trening mo偶e przenie艣膰 si臋 teraz w inny obszar.
Zmiana! To oznaka post臋pu. By艂em podekscytowany. Wreszcie znowu ruszamy do przodu, pomy艣la艂em.
- Sokratesie - zapyta艂em - o jakim innym obszarze m贸wisz?
- Przede wszystkim, nie zamierzam ju偶 d艂u偶ej by膰 maszyn膮 do odpowiadania. B臋dziesz musia艂 odnajdywa膰 odpowiedzi wewn膮trz siebie. I zaczniesz od zaraz. Wyjd藕 za stacj臋, za pojemnik na 艣mieci. Tam, w samym rogu parceli, przy 艣cianie znajdziesz du偶y, p艂aski kamie艅. Usi膮dziesz na nim i b臋dziesz siedzia艂 tak d艂ugo, a偶 b臋dziesz mia艂 mi co艣 warto艣ciowego do powiedzenia.
- I to wszystko? - zawaha艂em si臋.
To wszystko. Usi膮d藕 i otw贸rz umys艂 na swoj膮 wewn臋trzn膮 m膮dro艣膰.
Wyszed艂em na zewn膮trz, znalaz艂em kamie艅 i usiad艂em w ciemno艣ci. Z pocz膮tku przypadkowe my艣li przep艂ywa艂y przez moj膮 g艂ow臋. Potem pomy艣la艂em o wszystkich wa偶nych koncepcjach, kt贸re pozna艂em w szkole. Min臋艂a godzina, dwie, potem trzy. Za par臋 godzin mia艂o wzej艣膰 s艂o艅ce. Zrobi艂o mi si臋 zimno. Zacz膮艂em zwalnia膰 oddech i 偶ywo wyobra偶a膰 sobie, 偶e m贸j brzuch jest ciep艂y. Wkr贸tce zn贸w poczu艂em si臋 dobrze.
Nadszed艂 艣wit. Jedyn膮 rzecz膮, jaka przychodzi艂a mi do g艂owy i kt贸r膮 mog艂em mu powiedzie膰, by艂o odkrycie, kt贸rego dokona艂em na wyk艂adzie z psychologii. Wsta艂em i na sztywnych, obola艂ych nogach poku艣tyka艂em do kantoru. Sokrates odpr臋偶ony siedzia艂 wygodnie za swoim biurkiem.
- O, tak szybko? Dobra, co tam masz?
Niemal wstydzi艂em si臋 powiedzie膰, ale mia艂em nadziej臋, 偶e go to usatysfakcjonuje.
- No dobrze, Sokratesie. Pomimo oczywistych r贸偶nic pomi臋dzy nami, wszystkich nas 艂膮cz膮 te same ludzkie potrzeby i obawy. Wszyscy jeste艣my na tej samej 艣cie偶ce, wspieraj膮c si臋 nawzajem. A zrozumienie tego mo偶e zrodzi膰 w nas wsp贸艂czucie.
- Nie najgorzej, wracaj na kamie艅.
- Ale ju偶 艣wita, a ty ko艅czysz prac臋.
- To 偶aden problem - u艣miechn膮艂 si臋. - Jestem pewien, 偶e wymy艣lisz co艣 do wieczora.
- Dzi艣 wieczorem ja... Sokrates wskaza艂 r臋k膮 na drzwi.
Siedz膮c na kamieniu i czuj膮c b贸l w ca艂ym ciele, powr贸ci艂em my艣lami do dzieci艅stwa. My艣la艂em o przesz艂o艣ci, szukaj膮c tam jakiego艣 wgl膮du. Pr贸bowa艂em zwi臋藕le uj膮膰 w jednym dowcipnym aforyzmie wszystko, co wydarzy艂o si臋 w ci膮gu miesi臋cy sp臋dzonych z Sokratesem.
My艣la艂em o wyk艂adach, kt贸re opu艣ci艂em i o treningu, kt贸ry opuszcz臋 - i o wym贸wkach, jakie b臋d臋 musia艂 przedstawi膰 trenerowi. Mo偶e powiem mu, 偶e siedzia艂em na kamieniu za stacj膮 benzynow膮. By艂a to na tyle zwariowana historia, 偶e mog艂a go roz艣mieszy膰.
S艂o艅ce pe艂z艂o po niebie w 偶贸艂wim tempie. Siedzia艂em g艂odny, zirytowany, a potem, gdy zapad艂 mrok, pogr膮偶y艂em si臋 w depresji. Nie mia艂em nic dla Sokratesa. I wtedy, tu偶 przed jego przyj艣ciem, zrozumia艂em. Sokrates chcia艂 czego艣 g艂臋bokiego, czego艣 bardziej kosmicznego! Skoncentrowa艂em si臋 z nowym zapa艂em. Widzia艂em go jak wchodzi do biura, machaj膮c do mnie r臋k膮. Zdwoi艂em wysi艂ki. Oko艂o p贸艂nocy znalaz艂em to. Tak zesztywnia艂em, 偶e nie by艂em w stanie i艣膰, wi臋c zanim powlok艂em si臋 do kantoru, rozci膮ga艂em mi臋艣nie przez par臋 minut.
- Pod maskami zachowa艅 ludzi widzia艂em ich powszechne obawy i udr臋czone umys艂y i to czyni艂o mnie cynicznym, poniewa偶 dotychczas nie by艂em w stanie wyj艣膰 poza to wszystko, by ujrze膰 艣wiat艂o wewn膮trz nich.
S膮dzi艂em, 偶e to spora rewelacja.
- Doskonale - oznajmi艂 Sokrates - ale to nie ca艂kiem to, co mia艂em na my艣li - doda艂, gdy ju偶 mia艂em westchn膮膰 z ulg膮. - Nie mo偶esz przynie艣膰 mi czego艣 bardziej poruszaj膮cego?
Zarycza艂em ze z艂o艣ci膮, nie kieruj膮c jej ku nikomu szczeg贸lnemu i pomaszerowa艂em w stron臋 mojego kamienia filozoficznego.
Co艣 bardziej poruszaj膮cego, powiedzia艂. Czy to jest wskaz贸wka? Moje my艣li pow臋drowa艂y do ostatnich trening贸w na sali gimnastycznej. Koledzy z klubu troszczyli si臋 o mnie jak kwoki. Ostatnio, gdy wykonywa艂em obroty na wysokim dr膮偶ku, opu艣ci艂em p贸艂obr贸t i musia艂em zeskoczy膰 ze szczytu dr膮偶ka. Wiedzia艂em, 偶e b臋d臋 musia艂 wyl膮dowa膰 twardo na nogach, ale zanim dotkn膮艂em ziemi, Sid i Herb z艂apali mnie w powietrzu i delikatnie postawili.
- Uwa偶aj Dan - zgani艂 mnie Sid. - Chcesz, 偶eby ci noga strzeli艂a, zanim si臋 dobrze zro艣nie?
W mojej obecnej sytuacji 偶adna z tych rzeczy nie wydawa艂a si臋 zbyt istotna. Rozlu藕ni艂em si臋, w nadziei, 偶e mo偶e Odczucie co艣 mi doradzi. Niestety. Zesztywnia艂em i zrobi艂em si臋 tak obola艂y, 偶e nie by艂em ju偶 w stanie koncentrowa膰 si臋. S膮dzi艂em, 偶e nie b臋dzie to nieuczciwe, je艣li stan臋 na kamieniu i wykonam kilka p艂ynnych ruch贸w tai chi, chi艅skiej formy wykonywanych powoli 膰wicze艅, kt贸rych nauczy艂 mnie Sokrates.
Ugi膮艂em nogi w kolanach i ko艂ysa艂em si臋 z gracj膮 tam i z powrotem, poruszaj膮c biodrami i wykonuj膮c p艂ynne ruchy r臋koma. R贸wnocze艣nie oddech zharmonizowa艂em z przenoszeniem 艣rodka ci臋偶ko艣ci. Umys艂 opr贸偶ni艂 si臋 z my艣li, a potem wype艂ni艂 go obraz.
Par臋 dni wcze艣niej bieg艂em powoli i ostro偶nie na Provo Square, znajduj膮cy si臋 w centrum Berkeley, naprzeciwko ratusza i bezpo艣rednio przylegaj膮cy do liceum. Dla rozlu藕nienia zacz膮艂em wychyla膰 si臋 w ty艂 i w prz贸d w ruchach tai chi. Skoncentrowa艂em si臋 na mi臋kko艣ci i r贸wnowadze, czuj膮c si臋 jak wodorost unoszony przez ocean.
Kilka dziewcz膮t i ch艂opc贸w z liceum zatrzyma艂o si臋 i obserwowa艂o mnie. Nie zwraca艂em na nich uwagi, pozwalaj膮c, by moja koncentracja stopi艂a si臋 z ruchami. Gdy sko艅czy艂em i poszed艂em na bok z powrotem za艂o偶y膰 dres na spodenki, moja zwyk艂a 艣wiadomo艣膰 zacz臋艂a dochodzi膰 do g艂osu: Ciekawe, czy dobrze wygl膮da艂em, zastanawia艂em si臋. Moj膮 uwag臋 przyci膮gn臋艂y dwie 艣liczne nastolatki, kt贸re obserwowa艂y mnie chichocz膮c. Wygl膮da na to, 偶e dziewczyny s膮 pod wra偶eniem, pomy艣la艂em. W艂o偶y艂em obie nogi do jednej nogawki, straci艂em r贸wnowag臋 i upad艂em na ty艂ek.
Dziewczyny, wraz z kolegami, wybuchn臋艂y 艣miechem. Przez chwil臋 czu艂em si臋 zak艂opotany, ale potem po艂o偶y艂em si臋 na plecach i zacz膮艂em 艣mia膰 si臋 razem z nimi.
Stoj膮c ci膮gle na kamieniu, zastanawia艂em si臋, co takiego wa偶nego mog艂o by膰 w tym zdarzeniu. Nagle dotar艂o do mnie - wiedzia艂em, 偶e mam co艣 warto艣ciowego do powiedzenia Sokratesowi.
Wszed艂em do kantoru i stan膮艂em przed biurkiem Sokratesa.
- Nie ma zwyk艂ych chwil! - oznajmi艂em.
- Witaj z powrotem - Sokrates u艣miechn膮艂 si臋. Opad艂em na sof臋, a on zaparzy艂 herbat臋.
Po tym wydarzeniu ka偶d膮 chwil臋 na sali gimnastycznej - zar贸wno na ziemi, jak i w powietrzu - traktowa艂em jako wyj膮tkow膮, zas艂uguj膮c膮 na moj膮 pe艂n膮 uwag臋. Jednak wiedzia艂em, 偶e dalsze lekcje b臋d膮 niezb臋dne, poniewa偶, jak nieraz wyja艣nia艂 mi to Sokrates, zdolno艣膰 skupiania ostrej jak brzytwa uwagi na ka偶dej chwili codziennego 偶ycia wymaga du偶o wi臋kszej praktyki.
Nast臋pnego dnia, wczesnym popo艂udniem, przed treningiem, korzystaj膮c z tego, 偶e niebo by艂o b艂臋kitne, a s艂o艅ce przyjemnie grza艂o, zdj膮艂em koszulk臋 i usiad艂em w zagajniku sekwojowym, aby pomedytowa膰. Nie siedzia艂em d艂u偶ej ni偶 dziesi臋膰 minut, gdy nagle kto艣 chwyci艂 mnie i zacz膮艂 potrz膮sa膰 w ty艂 i w prz贸d. Przetoczy艂em si臋 na bok i dysz膮c przykucn膮艂em. Wtedy zobaczy艂em, kto to by艂.
- Sokratesie, czasami naprawd臋 nie umiesz si臋 zachowa膰.
- Obud藕 si臋! - powiedzia艂. - Koniec ze spaniem w pracy. Jest robota do zrobienia.
- Teraz nie pracuj臋 - przekomarza艂em si臋. - Przerwa na lunch. Prosz臋 i艣膰 do okienka obok.
- Czas si臋 ruszy膰, Wodzu Siedz膮cy Byku. Le膰 po buty sportowe i wracaj tu za dziesi臋膰 minut.
Poszed艂em do domu, w艂o偶y艂em stare adidasy i szybko wr贸ci艂em do zagajnika sekwojowego. Sokratesa nie by艂o nigdzie wida膰. Wtedy zobaczy艂em j膮.
- Joy!
Mia艂a na sobie b艂臋kitne, satynowe spodenki, 偶贸艂te buty sportowe Tigera i koszulk臋 zwi膮zan膮 w talii. Podbieg艂em i u艣ciska艂em j膮. 艢mia艂em si臋, pr贸bowa艂em przewr贸ci膰 ja, 偶eby posi艂owa膰 si臋 z ni膮 na ziemi, ale nie da艂a si臋 pokona膰. Chcia艂em z ni膮 porozmawia膰, opowiedzie膰 o swoich uczuciach, planach, ale ona po艂o偶y艂a palec na moich ustach.
- P贸藕niej b臋dzie czas na rozmow臋, Danny. Teraz r贸b to, co ja. Zademonstrowa艂a pomys艂ow膮 rozgrzewk臋 - kombinacj臋 ruch贸w tai chi, wizualizacji, gimnastyki rytmicznej i 膰wicze艅 koordynacyjnych 鈥瀌la rozgrzania umys艂u i cia艂a鈥. Po paru minutach czu艂em si臋 lekki, rozlu藕niony i pe艂en energii.
- Na miejsca, gotowi, start! - zawo艂a艂a Joy bez uprzedzenia.
Wystartowa艂a, biegn膮c pod g贸r臋 przez miasteczko uniwersyteckie, w kierunku wzg贸rz Strawberry Canyon. Pod膮偶a艂em za ni膮, dysz膮c ci臋偶ko. Nie by艂em jeszcze w pe艂ni formy i zosta艂em daleko w tyle. Rozgniewany przy艣pieszy艂em. Czu艂em 偶ar w p艂ucach. Daleko z przodu Joy zatrzyma艂a si臋 na szczycie wzniesienia, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na stadion futbolowy. Ledwie dysz膮c dobieg艂em do niej.
- Dlaczego tak d艂ugo, kochanie? - zapyta艂a z r臋kami na biodrach.
Potem wystartowa艂a ponownie, w stron臋 kanionu, kieruj膮c si臋 ku przeciwpo偶arowym przecinkom le艣nym - w膮skim, piaszczystym dr贸偶kom, kt贸re bieg艂y przez wzg贸rza. Goni艂em za ni膮 zawzi臋cie, czuj膮c b贸l, jakiego ju偶 dawno nie czu艂em. Dawa艂em z siebie wszystko, 偶eby tylko j膮 do艣cign膮膰.
Gdy zbli偶yli艣my si臋 do le艣nych przecinek, Joy zwolni艂a i zacz臋艂a biec w ludzkim tempie. Po dotarciu do miejsca, w kt贸rym zaczyna艂a si臋 ni偶sza ze 艣cie偶ek, Joy, zamiast zawr贸ci膰, ku memu przera偶eniu poprowadzi艂a mnie w g贸r臋, na nast臋pne wzniesienie.
Odm贸wi艂em w ciszy modlitw臋 dzi臋kczynn膮, kiedy na ko艅cu ni偶szej ze 艣cie偶ek Joy zawr贸ci艂a, nie biegn膮c na strome zbocze p贸艂kilometrowym 鈥炁偰卌znikiem鈥 pomi臋dzy ni偶sz膮 i wy偶sz膮 艣cie偶k膮. Gdy zbiegali艣my 艂agodnym zboczem, Joy zacz臋艂a m贸wi膰.
- Danny, Sokrates poprosi艂 mnie, abym wprowadzi艂a ci臋 w nowy etap treningu. Medytacja jest warto艣ciowym 膰wiczeniem, ale w ko艅cu musisz otworzy膰 oczy i rozejrze膰 si臋 woko艂o. 呕ycie wojownika - kontynuowa艂a - to nie siedzenie. To praktykowanie w ruchu. Jak powiedzia艂 ci Sokrates - doda艂a, gdy min臋li艣my zakr臋t i zacz臋li艣my zbiega膰 stromym zboczem - ta droga jest drog膮 dzia艂ania - i b臋dziesz mia艂 mo偶liwo艣膰 dzia艂ania!
S艂ucha艂em jej w zamy艣leniu, ze wzrokiem utkwionym w ziemi臋.
- Tak, rozumiem to, Joy - odpowiedzia艂em - dlatego te偶 trenuj臋 na sali gimnastycznej... - Podnios艂em oczy po to tylko, 偶eby ujrze膰 jej 艣liczn膮 posta膰 znikaj膮c膮 w oddali.
Gdy p贸藕niej tego popo艂udnia wszed艂em na sal臋 gimnastyczn膮, by艂em ca艂kowicie wyczerpany. Po艂o偶y艂em si臋 na macie i rozci膮ga艂em si臋, rozci膮ga艂em, a偶 podszed艂 do mnie trener.
- Zamierzasz tak si臋 rozci膮ga膰 przez ca艂y dzie艅? - zapyta艂. - Mo偶e spr贸bujesz wykona膰 jedno z tych przyjemnych 膰wicze艅, kt贸re mamy tu dla ciebie? Nazywamy je 鈥瀏imnastycznymi鈥.
- W porz膮dku, Hal - u艣miechn膮艂em si臋. Na pocz膮tek spr贸bowa艂em bardzo prostych akrobacji, testuj膮c nog臋. Bieganie to jedna rzecz, a akrobacje to zupe艂nie co innego. Zaawansowane 膰wiczenia akrobatyczne mog膮 podczas wyrzucania cia艂a w g贸r臋 wywiera膰 nacisk na nogi a偶 do o艣miuset kilogram贸w. Po raz pierwszy w tym roku zacz膮艂em te偶 testowa膰 wytrzyma艂o艣膰 n贸g na batucie. Odbijaj膮c si臋 rytmicznie raz za razem wykonywa艂em salta.
- Hoop i... hoop!
- Millman, nie tak ostro! - krzyczeli Pat i Dennis, moi partnerzy do 膰wicze艅 na batucie. - Wiesz, 偶e twoja noga jeszcze nie jest zdrowa!
Zastanawia艂em si臋, co by powiedzieli, gdyby wiedzieli, 偶e w艂a艣nie przebieg艂em po wzg贸rzach wiele kilometr贸w.
Gdy tej nocy szed艂em na stacj臋, by艂em tak zm臋czony, 偶e z trudem mog艂em utrzyma膰 otwarte oczy. Powietrze przenika艂 pa藕dziernikowy ch艂贸d. Wszed艂em do kantoru licz膮c na ciep艂膮 herbat臋 i swobodn膮 rozmow臋. Powinienem by艂 przewidzie膰, co si臋 stanie.
- Podejd藕 tutaj i sta艅 przede mn膮. W ten spos贸b - Sokrates ugi膮艂 nogi w kolanach, biodra wysun膮艂 do przodu i cofn膮艂 barki. Wyci膮gn膮艂 przed siebie r臋ce, jakby trzyma艂 niewidzialn膮 pi艂k臋 pla偶ow膮. - Utrzymuj t臋 pozycj臋 w bezruchu i oddychaj powoli, a ja powiem ci par臋 rzeczy, kt贸re powiniene艣 wiedzie膰 na temat w艂a艣ciwego treningu.
Usiad艂 za biurkiem i obserwowa艂 mnie. Natychmiast moje nogi zacz臋艂y dr偶e膰 i bole膰.
- Jak d艂ugo mam tak sta膰? - j臋kn膮艂em.
- W por贸wnaniu z przeci臋tnym cz艂owiekiem poruszasz si臋 nie藕le, Dan - powiedzia艂, ignoruj膮c moje pytanie - niemniej jednak twoje cia艂o jest pe艂ne 鈥瀢臋z艂贸w鈥. W twoich mi臋艣niach jest za du偶o napi臋cia, a poruszanie napi臋tych mi臋艣ni wymaga wi臋kszej energii. A wi臋c przede wszystkim musisz si臋 nauczy膰 uwalnia膰 nagromadzone napi臋cie. Moje nogi zacz臋艂y trz膮艣膰 si臋 z b贸lu i ze zm臋czenia.
- To boli! - krzykn膮艂em.
- Boli, poniewa偶 twoje mi臋艣nie s膮 jak ska艂a.
- W porz膮dku, ju偶 to udowodni艂e艣!
Sokrates tylko si臋 u艣miechn膮艂 i bez s艂owa wyszed艂 z kantoru, pozostawiaj膮c mnie samemu sobie. Sta艂em na ugi臋tych nogach, poc膮c si臋 i dr偶膮c. Po chwili wr贸ci艂 z ogromnym, szarym kocurem, kt贸ry bez w膮tpienia by艂 starym frontowym wyg膮.
- Musisz rozwin膮膰 mi臋艣nie jak ten kot, 偶eby艣 m贸g艂 porusza膰 si臋 tak jak my - powiedzia艂, drapi膮c mrucz膮cego kocura za uszami.
Moje czo艂o pokry艂y krople potu. B贸l w ramionach i nogach by艂 nie do zniesienia.
- Spocznij - powiedzia艂 w ko艅cu Sokrates. Natychmiast wyprostowa艂em si臋, wycieraj膮c czo艂o i rozlu藕niaj膮c si臋. - Podejd藕 tu i przedstaw si臋 kotu. - Kocur mrucza艂 z rozkoszy, gdy Sokrates drapa艂 go za uszami. - Obaj b臋dziemy jego nauczycielami, co kiciu? - Kot miaukn膮艂 g艂o艣no. Pog艂aska艂em go. - Teraz 艣ci艣nij mi臋艣nie jego nogi, powoli, a偶 do ko艣ci.
- To mo偶e go bole膰.
- 艢ci艣nij!
艢ciska艂em wbijaj膮c si臋 palcami g艂臋biej i g艂臋biej w mi臋sie艅 kota, a偶 wyczu艂em ko艣膰. Kot obserwowa艂 mnie z ciekawo艣ci膮 i wci膮偶 mrucza艂.
- Teraz 艣ci艣nij moj膮 艂ydk臋 - powiedzia艂 Sokrates.
- Och, nie mog臋, Sokratesie. Nie znamy si臋 tak dobrze.
- R贸b co m贸wi臋, o艣le.
艢cisn膮艂em i ze zdziwieniem odkry艂em, 偶e jego mi臋艣nie by艂y takie same jak u kota - poddawa艂y si臋 jak twarda galaretka.
- Twoja kolej - powiedzia艂 schylaj膮c si臋 i 艣ciskaj膮c mi臋sie艅 mojej 艂ydki.
- Au! - zawy艂em. - Zawsze my艣la艂em, 偶e twarde mi臋艣nie s膮 normalne - powiedzia艂em, rozcieraj膮c 艂ydk臋.
- S膮 normalne, Dan, ale ty musisz wyj艣膰 poza to, co normalne, poza to, co zwyczajne, powszechne i racjonalne - w 艣wiat wojownika. Zawsze pr贸bowa艂e艣 by膰 najlepszy w zwyk艂ym 艣wiecie. Teraz b臋dziesz zwyk艂ym cz艂owiekiem w doskonalszym 艣wiecie.
Sokrates jeszcze raz pog艂aska艂 kota i wypu艣ci艂 go za drzwi. Kocur siedzia艂 pod drzwiami przez chwil臋, po czym powoli odszed艂. Sokrates zacz膮艂 zapoznawa膰 mnie z subtelnymi elementami treningu fizycznego.
- Teraz mo偶esz ju偶 oceni膰 jak umys艂 wp艂ywa na napi臋cie cia艂a. Przez ca艂e lata akumulowa艂e艣 zmartwienia, troski i inne mentalne 艣mieci. Teraz nadszed艂 czas, by艣 pozby艂 si臋 starych napi臋膰, kt贸re zosta艂y uwi臋zione w mi臋艣niach.
Sokrates wr臋czy艂 mi spodenki gimnastyczne i poleci艂 przebra膰 si臋 w nie. Gdy wr贸ci艂em z 艂azienki, on r贸wnie偶 by艂 w szortach, a na dywanie le偶a艂o rozpostarte bia艂e prze艣cierad艂o.
- Co zrobisz je艣li przyjdzie klient?
Sokrates wskaza艂 na sw贸j kombinezon wisz膮cy przy drzwiach.
- Teraz r贸b dok艂adnie to, co ja - poleci艂.
Zacz膮艂 wciera膰 w swoj膮 lew膮 stop臋 wonny olejek. Na艣ladowa艂em ka偶dy ruch, a on 艣ciska艂, naciska艂 i wbija艂 si臋 palcami g艂臋boko w podeszw臋 stopy, wierzch, boki oraz pomi臋dzy palce, rozci膮gaj膮c, uciskaj膮c i wyci膮gaj膮c je.
- Masuj ko艣ci, a nie jedynie cia艂o i mi臋艣nie, g艂臋biej - powiedzia艂. P贸艂 godziny p贸藕niej sko艅czyli艣my zajmowa膰 si臋 lew膮 stop膮. To samo powt贸rzyli艣my z praw膮 stop膮. Proces ten trwa艂 par臋 godzin, obejmuj膮c ka偶d膮 cz臋艣膰 cia艂a. Dowiedzia艂em si臋 takich rzeczy o w艂asnych mi臋艣niach, o jakich wcze艣niej nie mia艂em poj臋cia. Wyczuwa艂em, gdzie by艂y przymocowane, wyczuwa艂em kszta艂t ko艣ci. Zadziwiaj膮ce by艂o to, 偶e ja, sportowiec, tak niewiele wiedzia艂em o w艂asnym ciele.
Kilka razy, gdy dzwoni艂 dzwonek, Sokrates szybko ubiera艂 kombinezon i wychodzi艂 na zewn膮trz, ale poza tym nikt nam nie przeszkadza艂. Gdy pi臋膰 godzin p贸藕niej zak艂ada艂em swoje ubranie, czu艂em si臋 jakbym tak偶e za艂o偶y艂 nowe cia艂o.
- Usun膮艂e艣 ze swojego cia艂a wiele starych l臋k贸w - powiedzia艂 Sokrates wracaj膮c od klienta. - Znajd藕 czas, aby powt贸rzy膰 ca艂y ten proces przynajmniej raz na tydzie艅 przez nast臋pnych sze艣膰 miesi臋cy. Zwr贸膰 szczeg贸ln膮 uwag臋 na swoje nogi - miejsce zranienia masuj codziennie przez dwa tygodnie.
Jeszcze wi臋cej zada艅 domowych, pomy艣la艂em. Zaczyna艂o 艣wita膰. Ziewn膮艂em. Pora i艣膰 do domu. Gdy wychodzi艂em, Sokrates powiedzia艂 mi, 偶ebym zjawi艂 si臋 dok艂adnie o pierwszej po po艂udniu przy wej艣ciu na 艣cie偶ki przeciwpo偶arowe.
Dotar艂em tam nieco wcze艣niej. Rozci膮ga艂em si臋 i rozgrzewa艂em leniwie. Po 鈥瀖asa偶u ko艣ci鈥 moje cia艂o by艂o lekkie i rozlu藕nione, ale po zaledwie paru godzinach snu nadal czu艂em si臋 zm臋czony. Zacz臋艂o lekko m偶y膰, a poza tym nie mia艂em ochoty na bieganie gdziekolwiek ani z kimkolwiek. Nagle w pobliskich krzakach us艂ysza艂em szelest. Znieruchomia艂em i patrzy艂em spodziewaj膮c si臋, 偶e z zaro艣li wy艂oni si臋 sarna. Nieoczekiwanie zza krzak贸w wysz艂a Joy. Wygl膮da艂a jak kr贸lowa elf贸w. Ubrana by艂a w ciemnozielone szorty i cytrynow膮 koszulk臋 z napisem 鈥濻zcz臋艣cie to pe艂ny bak鈥. Niew膮tpliwie by艂 to prezent od Sokratesa.
- Joy, zanim pobiegniemy, usi膮d藕my i porozmawiajmy. Tak wiele mam ci do powiedzenia.
U艣miechn臋艂a si臋 i pomkn臋艂a do przodu. Pobieg艂em za ni膮 w g贸r臋 pierwszym zakolem. Prawie upad艂em 艣lizgaj膮c si臋 na mokrej, gliniastej ziemi. Po wczorajszych 膰wiczeniach czu艂em s艂abo艣膰 w nogach. Wkr贸tce dosta艂em zadyszki, a w prawej nodze poczu艂em pulsowanie - ale nie skar偶y艂em si臋. Wdzi臋czny by艂em Joy, 偶e utrzymywa艂a wolniejsze tempo ni偶 wczoraj.
Nie rozmawiaj膮c dobiegli艣my do ko艅ca ni偶szej 艣cie偶ki. Oddycha艂em z trudem, nie mia艂em ju偶 wi臋cej si艂. Zacz膮艂em zawraca膰, kiedy Joy zawo艂a艂a:
- Kto pierwszy ten lepszy! - i pobieg艂a w g贸r臋 艂膮cznika.
鈥Nie!鈥 - krzykn膮艂 m贸j umys艂. 鈥瀂decydowanie nie鈥 - powiedzia艂y moje zm臋czone mi臋艣nie. Wtedy spojrza艂em na Joy biegn膮c膮 lekko w g贸r臋 zbocza, jakby to by艂a r贸wna p艂aszczyzna.
Z okrzykiem buntu przypu艣ci艂em szturm na wzg贸rze. Wygl膮da艂em jak pijany goryl, pochylony do przodu, j臋cz膮cy, sapi膮cy, wspinaj膮cy si臋 na o艣lep pod g贸r臋 - dwa kroki do przodu, jeden z po艣lizgiem do ty艂u.
Dotar艂em na szczyt. Joy sta艂a tam, wdychaj膮c zapach wilgotnych igie艂 sosnowych. Wygl膮da艂a spokojnie i rado艣nie jak Bambi z kresk贸wek Disneya. Moje p艂uca b艂aga艂y o wi臋cej powietrza.
- Mam pomys艂 - powiedzia艂em dysz膮c. - Reszt臋 drogi p贸jd藕my spacerem, albo nie, lepiej czo艂gajmy si臋, b臋dziemy mieli wi臋cej czasu na rozmow臋. Co ty na to?
- Ruszajmy - zawo艂a艂a Joy weso艂o.
M贸j 偶al zmieni艂 si臋 we w艣ciek艂o艣膰. B臋d臋 j膮 goni艂 cho膰by na koniec 艣wiata! Trafi艂em nog膮 w ka艂u偶臋, po艣lizgn膮艂em si臋 na b艂ocie, wpad艂em na stercz膮c膮 ga艂膮藕 i omal nie potoczy艂em si臋 w d贸艂 zbocza.
- Cholera! Do diab艂a! A niech to szlag! - wyszepta艂em ochryp艂ym g艂osem. Nie mia艂em ju偶 si艂, 偶eby m贸wi膰.
Z trudem wdrapa艂em si臋 na ma艂y pag贸rek, kt贸ry dla mnie wygl膮da艂 jak G贸ry Kolorado, i zobaczy艂em Joy, siedz膮c膮 w kucki, bawi膮c膮 si臋 z kilkoma dzikimi kr贸likami skacz膮cymi po 艣cie偶ce. Gdy dowlok艂em si臋 do niej, kr贸liki umkn臋艂y w krzaki. Joy spojrza艂a na mnie i u艣miechn臋艂a si臋.
- Och, jeste艣 ju偶 - powiedzia艂a.
Jakim艣 nadludzkim wysi艂kiem zdo艂a艂em przyspieszy膰 i min膮膰 j膮, ale ona poderwa艂a si臋, wyprzedzi艂a mnie i znikn臋艂a w oddali.
Wspi臋li艣my si臋 prawie czterysta metr贸w. By艂em teraz wysoko ponad Zatok膮 i mog艂em ogl膮da膰 budynki Uniwersytetu poni偶ej. Nie mia艂em jednak si艂, aby podziwia膰 ten widok. By艂em bliski omdlenia. Przez moment mia艂em wizj臋 siebie pogrzebanego na wzg贸rzu, w mokrej ziemi. Na mogile widnia艂 napis: 鈥濪an tu le偶y. R贸wny by艂 z niego go艣膰. Wysoko mierzy艂.鈥
Deszcz wzm贸g艂 si臋 jeszcze bardziej. Bieg艂em jak w transie, pochylaj膮c si臋 do przodu, potykaj膮c si臋, wlok膮c si臋 noga za nog膮. Buty ci膮偶y艂y mi jakby by艂y z betonu. Za zakr臋tem zobaczy艂em ostatnie wzg贸rze, kt贸re wznosi艂o si臋 niemal pionowo. Ponownie m贸j umys艂 zbuntowa艂 si臋. Cia艂o samo zatrzyma艂o si臋, ale tam, w g贸rze, na samym szczycie sta艂a Joy w r臋kami wyzywaj膮co wspartymi na biodrach. Jako艣 zdo艂a艂em pochyli膰 si臋 do przodu i ponownie uruchomi膰 nogi. Brn膮艂em z trudem, wyt臋偶a艂em si艂y i j臋cza艂em, wspinaj膮c si臋 po nie ko艅cz膮cych si臋 stopniach, a偶 w ko艅cu potykaj膮c si臋 wpad艂em prosto na Joy.
- Hola, m贸j drogi, hola - roze艣mia艂a si臋. - Trening sko艅czony. To wszystko na dzi艣.
Dysz膮c ci臋偶ko, pochylony do przodu, wysapa艂em:
- Powiedz... mi... to... jeszcze... raz.
Schodzili艣my ze wzg贸rza wolnym krokiem. Mia艂em dzi臋ki temu czas na odpoczynek i rozmow臋.
- Joy, wydaje mi si臋, 偶e taki wysi艂ek i takie tempo nie jest naturalne. Nie by艂em przygotowany na taki bieg. My艣l臋, 偶e nie jest to zbyt dobre dla cia艂a.
- Zgadza si臋 - powiedzia艂a. - Nie by艂a to pr贸ba dla twojego cia艂a, lecz dla ducha. Sprawdzian, czy dasz sobie rad臋 - nie tylko ze wzg贸rzem, ale z ca艂ym twoim treningiem. Gdyby艣 si臋 zatrzyma艂, to by艂by koniec. Ale zda艂e艣 ten test, Danny, zda艂e艣 celuj膮co.
Zacz膮艂 wia膰 silny wiatr, lun膮艂 ulewny deszcz nie zostawiaj膮c na nas suchej nitki. Joy przystan臋艂a i wzi臋艂a moj膮 g艂ow臋 w swoje d艂onie. Woda kapa艂a z naszych przemoczonych w艂os贸w i sp艂ywa艂a nam po policzkach. Obj膮艂em j膮 ramieniem i pogr膮偶y艂em si臋 w jej b艂yszcz膮cych oczach. Poca艂owali艣my si臋.
Poczu艂em przyp艂yw energii. Nasz widok roz艣mieszy艂 mnie - wygl膮dali艣my jak g膮bki wymagaj膮ce wy偶臋cia.
- B臋d臋 pierwszy na dole! - zawo艂a艂em i pomkn膮艂em do przodu. Niech to licho, pomy艣la艂em, m贸g艂bym potoczy膰 si臋 na sam d贸艂 tych cholernych 艣cie偶ek! Oczywi艣cie Joy wygra艂a.
Nieco p贸藕niej tego popo艂udnia razem z Sidem, Garym, Scottem i Herbem rozci膮ga艂em si臋 leniwie na sali. Ciep艂a sala gimnastyczna by艂a przyjemnym schronieniem przed ulew膮 na zewn膮trz. Pomimo wyczerpuj膮cego biegu wci膮偶 mia艂em zapas energii.
Ale kiedy wieczorem wszed艂em do kantoru stacji i zdj膮艂em buty, zapas ten wyczerpa艂 si臋 zupe艂nie. Chcia艂o mi si臋 rzuci膰 swoje obola艂e cia艂o na sof臋 i zdrzemn膮膰 dziesi臋膰 albo dwana艣cie godzin. Opieraj膮c si臋 temu pragnieniu, usiad艂em z gracj膮 na sofie i spojrza艂em na Sokratesa.
Z rozbawieniem zauwa偶y艂em, 偶e zmieni艂 wystr贸j biura. Na 艣cianach wisia艂y zdj臋cia mistrz贸w golfa, narciarzy, tenisist贸w i gimnastyk贸w. Na jego biurku le偶a艂a r臋kawica baseballowa i pi艂ka futbolowa. Sokrates nawet mia艂 na sobie koszulk臋 z napisem 鈥瀂esp贸艂 trenerski Stanu Ohio鈥. Wygl膮da艂o na to, 偶e wkroczyli艣my w sportowy etap mojego treningu.
Gdy Sokrates przyrz膮dza艂 dla nas swoj膮 specjaln膮 herbat臋 鈥瀗a przebudzenie鈥, kt贸r膮 nazywa艂 鈥濭rzmi膮ce przekle艅stwo鈥, ja opowiada艂em o swoich post臋pach w gimnastyce. S艂ucha艂 i kiwa艂 g艂ow膮 z wyra藕n膮 aprobat膮. Nast臋pnie wypowiedzia艂 s艂owa, kt贸re mnie zaintrygowa艂y.
- Gimnastyka mo偶e by膰 czym艣 wi臋cej ni偶 ci si臋 wydaje. Aby to zrozumie膰, musisz dok艂adnie zobaczy膰, dlaczego tak bardzo j膮 lubisz.
- Mo偶esz to wyja艣ni膰?
Si臋gn膮艂 do szuflady i wyj膮艂 z niej trzy gro藕nie wygl膮daj膮ce no偶e do rzucania.
- Mniejsza o to, Sokratesie - powiedzia艂em. - W艂a艣ciwie to ju偶 nie potrzebuj臋 wyja艣nie艅.
- Wsta艅 - rozkaza艂.
Kiedy to zrobi艂em, Sokrates niedbale rzuci艂 od do艂u no偶em, prosto w kierunku mojej klatki piersiowej. Odskoczy艂em na bok, przewracaj膮c si臋 na sof臋, a n贸偶 bezd藕wi臋cznie upad艂 na dywan. Le偶a艂em oszo艂omiony z wal膮cym sercem.
- Dobrze - powiedzia艂. - Reagujesz troch臋 za nerwowo, ale jest nie藕le. Teraz wsta艅 i z艂ap nast臋pny.
W tym momencie zagwizda艂 czajnik daj膮c mi chwil臋 wytchnienia.
- Dobra - powiedzia艂em, wycieraj膮c spocone d艂onie - czas na herbat臋.
Herbata poczeka - powiedzia艂 Sokrates. - Obserwuj mnie uwa偶nie.
Podrzuci艂 l艣ni膮ce ostrze w g贸r臋. Obserwowa艂em jak n贸偶 obraca si臋 w powietrzu i spada. Gdy ju偶 mia艂 upa艣膰, Sokrates dopasowa艂 ruch swojej r臋ki do szybko艣ci obrotu no偶a i z艂apa艂 mocno r臋koje艣膰 chwytaj膮c j膮 pomi臋dzy palce i kciuk niczym szczypcami.
- Teraz twoja kolej. Zauwa偶, 偶e z艂apa艂em n贸偶 w taki spos贸b, 偶e nawet gdybym chwyci艂 za ostrze to nie zrani艂bym si臋.
Rzuci艂 drugi n贸偶 w moim kierunku. Zbytnio rozlu藕niony odsun膮艂em si臋 i bez przekonania spr贸bowa艂em go z艂apa膰.
- Je偶eli upu艣cisz nast臋pny, zaczn臋 rzuca膰 z zamachem od g贸ry - zagrozi艂.
Tym razem przylgn膮艂em wzrokiem do r臋koje艣ci. Gdy n贸偶 nadlecia艂, z艂apa艂em go.
- Hej, uda艂o si臋!
- Czy偶 sport nie jest wspania艂y? - zapyta艂 Sokrates.
Przez jaki艣 czas byli艣my ca艂kowicie poch艂oni臋ci rzucaniem i 艂apaniem. Potem Sokrates przerwa艂.
- Teraz chcia艂bym opowiedzie膰 ci o satori, pewnym poj臋ciu z filozofii zen. Satori jest sposobem bycia wojownika. Pojawia si臋 w momencie, gdy umys艂 jest wolny od my艣li, jest czyst膮 przytomno艣ci膮, a cia艂o jest aktywne, wra偶liwe i odpr臋偶one. W tym stanie emocje przep艂ywaj膮 otwarcie i swobodnie. Satori to jest to, czego doznawa艂e艣, gdy n贸偶 lecia艂 w twoj膮 stron臋.
- Wiesz co, do艣wiadcza艂em ju偶 tego odczucia wielokrotnie, zw艂aszcza podczas zawod贸w. Cz臋sto koncentruj臋 si臋 tak silnie, 偶e nawet nie s艂ysz臋 aplauzu widowni.
- Tak, to w艂a艣nie jest doznanie satori. A teraz, je偶eli zrozumiesz to, co ci powiem, zrozumiesz w艂a艣ciw膮 rol臋 sportu - a tak偶e malarstwa, muzyki czy jakiejkolwiek innej aktywno艣ci, czy tw贸rczej bramy prowadz膮cej do satori. Wydaje ci si臋, 偶e kochasz gimnastyk臋, ale jest ona jedynie opakowaniem kryj膮cym w sobie prezent: satori. W艂a艣ciwe wykorzystanie gimnastyki polega na pe艂nym skupieniu uwagi i uczu膰 na tym, co si臋 robi - wtedy osi膮ga si臋 satori. Gimnastyka, zw艂aszcza gdy jest zwi膮zana z ryzykiem, daje ci moment prawdy, podobnie jak walcz膮cemu samurajowi. Wymaga od ciebie pe艂nej uwagi: satori albo 艣mier膰! - Jak podczas podw贸jnego salta.
- Tak. Dlatego w艂a艣nie gimnastyka jest sztuk膮 wojownika, sposobem 膰wiczenia tak umys艂u i emocji, jak i cia艂a - jest drzwiami do satori. Ostatnim krokiem na drodze do stania si臋 wojownikiem jest przeniesienie jasno艣ci umys艂u do codziennego 偶ycia. Wtedy satori stanie si臋 twoj膮 rzeczywisto艣ci膮, kluczem do bramy - tylko wtedy staniemy si臋 sobie r贸wni.
Westchn膮艂em.
- Wygl膮da mi to na bardzo odleg艂膮 mo偶liwo艣膰, Sokratesie.
- Kiedy wbiega艂e艣 za Joy na wzg贸rze - u艣miechn膮艂 si臋 - nie spogl膮da艂e艣 z t臋sknot膮 na szczyt. Patrzy艂e艣 przed siebie i stawia艂e艣 krok za krokiem. Tak si臋 to w艂a艣nie odbywa.
- Zasady Gry, czy偶 nie?
Sokrates u艣miechn膮艂 si臋 w odpowiedzi. Ziewn膮艂em i przeci膮gn膮艂em si臋.
- Lepiej prze艣pij si臋 troch臋 - doradzi艂. - Jutro o si贸dmej rano na bie偶ni liceum w Berkeley zaczynasz specjalny trening.
Kiedy kwadrans po sz贸stej zadzwoni艂 budzik, z najwi臋kszym trudem zwlok艂em si臋 z 艂贸偶ka, zanurzy艂em g艂ow臋 w zimnej wodzie, wykona艂em klika g艂臋bokich oddech贸w przy otwartym oknie i wykrzycza艂em si臋 w poduszk臋 dla przebudzenia.
Gdy wyszed艂em na ulic臋, by艂em ca艂kowicie rze艣ki. Pobieg艂em truchtem. Min膮艂em alej臋 Shattuck i za hotelem YMCA przeci膮艂em Allston Way. Przebieg艂em obok poczty, potem wzd艂u偶 Milvii, a偶 dotar艂em do teren贸w szko艂y, gdzie czeka艂 ju偶 na mnie Sokrates.
Wkr贸tce dowiedzia艂em si臋, 偶e przygotowa艂 dla mnie regularny program trening贸w. Na pocz膮tek przez p贸艂 godziny musia艂em sta膰 w owej trudnej do wytrzymania pozycji na ugi臋tych nogach, kt贸r膮 pokaza艂 mi na stacji benzynowej. Potem prze膰wiczyli艣my par臋 podstawowych technik sztuk walki.
- Prawdziwa sztuka walki uczy harmonii i niestawiania oporu - m贸wi艂 Sokrates - tak jak drzewa uginaj膮ce si臋 na wietrze. Takie podej艣cie do sztuk walki jest du偶o wa偶niejsze ni偶 same techniki.
Wykorzystuj膮c zasady aikido, Sokrates potrafi艂 bez wysi艂ku rzuci膰 mnie na ziemi臋, bez wzgl臋du na to jak bardzo pr贸bowa艂em go popchn膮膰, z艂apa膰, uderzy膰, czy nawet mocowa膰 si臋 z nim.
- Nigdy z nikim i z niczym nie zmagaj si臋. Gdy jeste艣 pchany - ci膮gnij. Gdy jeste艣 ci膮gni臋ty - pchaj. Znajd藕 naturalny bieg wydarze艅 i poddaj mu si臋 - wtedy zjednoczysz si臋 z si艂ami natury.
Jego czyny by艂y potwierdzeniem tych s艂贸w. Wkr贸tce trening si臋 sko艅czy艂.
- Do zobaczenia jutro, w tym samym miejscu, o tej samej porze. Zosta艅 dzi艣 wieczorem w domu i r贸b swoje 膰wiczenia. Pami臋taj - staraj si臋 tak zwolni膰 oddech, aby nie porusza艂 pi贸rka przed twoim nosem.
Odszed艂 udaj膮c, 偶e jedzie na rolkach, a ja pobieg艂em do swojego mieszkania. By艂em tak odpr臋偶ony, 偶e czu艂em jak wiatr popycha mnie w stron臋 domu.
Tego dnia na sali gimnastycznej stara艂em si臋 jak mog艂em, by wprowadzi膰 w 偶ycie to, czego si臋 nauczy艂em, 鈥瀙ozwalaj膮c ruchom dzia膰 si臋鈥 zamiast pr贸bowa膰 je wykonywa膰. Wydawa艂o si臋, 偶e ko艂owroty olbrzymie na wysokim dr膮偶ku wychodz膮 same. Na por臋czach robi艂em obroty, wyskoki i salta z przej艣ciem do stania na r臋kach. Wykonuj膮c ko艂a, przemachy no偶ycowe i obej艣cia na koniu z 艂臋kami czu艂em jakbym by艂 podtrzymywany przez sznur zwisaj膮cy z sufitu, jakbym znajdowa艂 si臋 w stanie niewa偶ko艣ci. W ko艅cu moje niesprawne po wypadku nogi wraca艂y do zdrowia!
Ka偶dego ranka, tu偶 po wschodzie s艂o艅ca, spotyka艂em si臋 z Sokratesem. Ja bieg艂em rytmicznie, a on gna艂 do przodu, skacz膮c jak gazela. Z dnia na dzie艅 czu艂em si臋 bardziej odpr臋偶ony, a m贸j refleks zyska艂 szybko艣膰 b艂yskawicy.
Pewnego dnia, gdy byli艣my w trakcie rozgrzewki, Sokrates nagle zatrzyma艂 si臋. By艂 blady jak 艣ciana.
- Chyba lepiej b臋dzie jak usi膮d臋 - powiedzia艂.
- Sokratesie - czy mog臋 ci jako艣 pom贸c?
- Tak - powiedzia艂 Sokrates z trudem. - Po prostu biegnij dalej, Dan. Ja posiedz臋 tu w spokoju.
Zrobi艂em jak mi poleci艂, ale nie odrywa艂em od niego wzroku. Siedzia艂 wyprostowany z zamkni臋tymi oczami, dumny i nieruchomy, ale jaki艣 starszy.
Tak jak um贸wili艣my si臋 par臋 tygodni wcze艣niej, wieczorem nie poszed艂em odwiedzi膰 go na stacji, ale zadzwoni艂em, aby dowiedzie膰 si臋, jak si臋 czuje. Poczu艂em ulg臋, gdy Sokrates odebra艂.
- Jak leci, Trenerze? - zapyta艂em.
- 艢wietnie - odpar艂 - ale na najbli偶szych par臋 tygodni zatrudni艂em asystenta.
- Dobra, Sokratesie, uwa偶aj na siebie.
Nast臋pnego dnia, gdy zobaczy艂em asystenta trenera na bie偶ni, dos艂ownie nie posiada艂em si臋 z rado艣ci. Podbieg艂em do Joy, obj膮艂em j膮 delikatnie i przytuli艂em, szepcz膮c jej czule do ucha. Ona r贸wnie delikatnie rzuci艂a mnie przez g艂ow臋 na trawnik. Nie do艣膰 tego. Pokona艂a mnie w pi艂k臋 no偶n膮, potem w krykieta - pi艂eczki, kt贸re rzuca艂em, wybija艂a pi臋膰dziesi膮t metr贸w ponad moj膮 g艂ow膮. Cokolwiek robili艣my, bez wzgl臋du na to, jaka by艂a to gra, ona zawsze gra艂a bezb艂臋dnie, sprawiaj膮c, 偶e ja, mistrz 艣wiata, rumieni艂em si臋 ze wstydu - i ze z艂o艣ci.
Podwoi艂em ilo艣膰 膰wicze艅, kt贸re wyznaczy艂 mi Sokrates. Trenowa艂em z wi臋ksz膮 koncentracj膮 ni偶 kiedykolwiek wcze艣niej. Budzi艂em si臋 o czwartej rano, 膰wiczy艂em tai chi do 艣witu i przed porannym spotkaniem z Joy bieg艂em na wzg贸rza. Nie przyznawa艂em si臋 do mojego dodatkowego treningu.
Nosi艂em w sobie obraz Joy na wyk艂ady i na sal臋 gimnastyczn膮. Chcia艂em si臋 z ni膮 spotka膰, obj膮膰 - ale najpierw musia艂em j膮 z艂apa膰. Na razie jedyne, na co mog艂em liczy膰, to pokona膰 j膮 w jej w艂asnych grach.
Par臋 tygodni p贸藕niej biega艂em i skaka艂em razem z Sokratesem, kt贸ry ju偶 powr贸ci艂 na bie偶ni臋. Moje nogi by艂y spr臋偶yste i silne.
- Sokratesie - zagadn膮艂em go, na przemian wyprzedzaj膮c go i pozostaj膮c za nim. - Nigdy nie m贸wisz o tym, co robisz w ci膮gu dnia. Nie mam poj臋cia jaki jeste艣, kiedy nie jeste艣my razem. No wi臋c?
U艣miechn膮艂 si臋 do mnie, wyskoczy艂 do przodu na jakie艣 trzy metry i pomkn膮艂 po bie偶ni. Pobieg艂em za nim, a偶 znalaz艂em si臋 w wystarczaj膮cej odleg艂o艣ci, aby rozmawia膰.
- Odpowiesz mi?
- Nie - powiedzia艂. Temat by艂 zamkni臋ty.
Gdy wreszcie sko艅czyli艣my rozci膮ganie i poranne 膰wiczenia medytacyjne, Sokrates podszed艂 do mnie i obj膮艂 ramieniem.
- Dan, jeste艣 zdolnym uczniem - powiedzia艂. - Od teraz sam b臋dziesz planowa艂 swoje treningi. Wykonuj takie 膰wiczenia, jakie uznasz za stosowne. Chcia艂bym da膰 ci co艣 specjalnego, bo zas艂u偶y艂e艣 na to. B臋d臋 ci臋 uczy艂 gimnastyki.
Nie mog艂em si臋 powstrzyma膰 i wybuchn膮艂em 艣miechem.
Ty b臋dziesz mnie uczy艂 gimnastyki? My艣l臋, 偶e tym razem przeceni艂e艣 siebie, Sokratesie. - Wzi膮艂em rozp臋d, odbi艂em si臋, wykona艂em przerzut bokiem z p贸艂obrotem, nast臋pnie salto do ty艂u i zako艅czy艂em wysokim saltem z podw贸jnym obrotem.
Sokrates podszed艂 do mnie.
- Wiesz, tego nie zrobi臋 - powiedzia艂.
- Tu ci臋 mam! - wrzasn膮艂em. - A wi臋c jest w ko艅cu co艣, co ja potrafi臋, a ty nie.
- Zauwa偶y艂em jednak - doda艂 - 偶e powiniene艣 bardziej wyci膮ga膰 r臋ce, gdy wchodzisz w obr贸t - och, i za bardzo odchylasz g艂ow臋 do ty艂u przy wyskoku.
- Sokratesie, ty draniu... masz racj臋 - powiedzia艂em, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e rzeczywi艣cie za bardzo odchyla艂em g艂ow臋 i powinienem bardziej wyci膮ga膰 ramiona.
- Jak ju偶 poprawimy nieco twoj膮 technik臋, popracujemy nad twoim nastawieniem - doda艂 wykonuj膮c w艂asny obr贸t w ty艂. - Do zobaczenia na sali gimnastycznej.
- Ale偶 Sokratesie, ja ju偶 mam trenera. Nie wiem jak Hal i inni gimnastycy zareaguj膮, gdy zaczniesz kr臋ci膰 si臋 po sali gimnastycznej.
- Och, jestem pewien, 偶e co艣 wymy艣lisz. Ja te偶 by艂em tego pewien.
Tego popo艂udnia, podczas spotkania grupy przed treningiem, powiedzia艂em trenerowi i kolegom, 偶e na par臋 tygodni przyjecha艂 z Chicago m贸j ekscentryczny dziadek. Trenowa艂 kiedy艣 gimnastyk臋 w Klubie Tunera i chcia艂by przyj艣膰 mnie zobaczy膰.
- Jest mi艂ym, starszym, bardzo 偶wawym facetem. Lubi uwa偶a膰 si臋 za trenera. Nie wszystkie klepki ma r贸wno pouk艂adane, wiecie, co mam na my艣li. Je偶eli nie macie nic przeciwko temu i mieliby艣cie ochot臋 zabawi膰 go nieco, to jestem pewien, 偶e nie b臋dzie za bardzo przeszkadza艂 w treningu. - Wszyscy wyrazili zgod臋.
- Ach, jeszcze jedno - doda艂em. - Lubi jak si臋 go nazywa Marylin. - Ledwie mog艂em zachowa膰 powag臋.
- Marylin? - powt贸rzyli wszyscy.
- Tak. Wiem, 偶e to troch臋 dziwaczne, ale zrozumiecie, gdy go poznacie.
- Mo偶e jak zobaczymy 鈥濵arylina鈥 w akcji, pomo偶e nam to zrozumie膰 ciebie, Millman. Podobno to dziedziczne.
Roze艣miali si臋 i zacz臋li艣my rozgrzewk臋. Tym razem Sokrates wkracza艂 na m贸j teren i zamierza艂em si臋 odegra膰. Ciekaw by艂em czy spodoba mu si臋 nowe przezwisko.
Na dzisiaj zaplanowa艂em ma艂膮 niespodziank臋 dla ca艂ej grupy. Powstrzymywa艂em si臋 nieco na treningach, wi臋c nikt nie wiedzia艂, 偶e w pe艂ni odzyska艂em form臋. Przyszed艂em na sal臋 wcze艣nie i wszed艂em do biura trenera. Siedzia艂 za biurkiem i przegl膮da艂 jakie艣 papiery.
- Hal - powiedzia艂em. - Chc臋 by膰 w zespole na zawodach. Spogl膮daj膮c znad okular贸w powiedzia艂 wsp贸艂czuj膮co:
- Wiesz, jeszcze nie w pe艂ni wyzdrowia艂e艣. Rozmawia艂em z lekarzem i powiedzia艂 mi, 偶e twoja noga wymaga jeszcze przynajmniej trzech miesi臋cy rehabilitacji.
- Hal - odci膮gn膮艂em go na stron臋. - Mog臋 to zrobi膰 dzisiaj, teraz! 膯wiczy艂em troch臋 poza sal膮. Daj mi szans臋!
Waha艂 si臋.
- Dobra, jedno 膰wiczenie po drugim. Zobaczymy jak ci p贸jdzie.
Rozgrzali艣my si臋 wsp贸lnie przechodz膮c od 膰wiczenia do 膰wiczenia w ma艂ej sali gimnastycznej, wykonuj膮c wymachy, przewroty, podskoki, wyciskanie w staniu na r臋kach. Rozpocz膮艂em test prezentuj膮c ewolucje, kt贸rych nie wykonywa艂em przez ponad rok. Prawdziwe niespodzianki trzyma艂em na koniec.
Potem nadszed艂 czas na pierwszy zestaw 膰wicze艅 - 膰wiczenia na parkiecie. Wszyscy czekali, wpatruj膮c si臋 we mnie. Sta艂em nieruchomo gotowy rozpocz膮膰 sw贸j zestaw 膰wicze艅, jakby zastanawiaj膮c si臋, czy moja noga wytrzyma obci膮偶enie.
Wszystko zagra艂o. Podw贸jne salto w ty艂, 艂agodne przej艣cie do st贸jki na r臋kach. Utrzymuj膮c swobodny rytm przeszed艂em do element贸w tanecznych i obrot贸w, kt贸re sam u艂o偶y艂em, potem wysokie salto i ko艅cowa sekwencja akrobatyczna. Wyl膮dowa艂em lekko, ca艂kowicie kontroluj膮c swoje cia艂o. Zacz膮艂em zdawa膰 sobie spraw臋 z oklask贸w i gwizd贸w podziwu. Sid i Josh zdumieni spogl膮dali na siebie.
- Sk膮d si臋 wzi膮艂 ten nowy facet?
- Hej, trzeba go b臋dzie wci膮gn膮膰 do zespo艂u.
Nast臋pne 膰wiczenie. Josh pierwszy zacz膮艂 膰wiczenia na k贸艂kach, potem Sid, Chuck i Gary. W ko艅cu przysz艂a kolej na mnie. Poprawi艂em ochraniacze na nadgarstkach, podskoczy艂em i chwyci艂em k贸艂ka. Josh przytrzyma艂 mnie, a potem cofn膮艂 si臋. Moje mi臋艣nie dr偶a艂y z oczekiwania. Nabra艂em powietrza w p艂uca, podci膮gn膮艂em si臋 do zwisu g艂ow膮 w d贸艂, a potem powoli wypchn膮艂em cia艂o do podporu rozpi臋tego.
S艂ysza艂em st艂umione g艂osy podniecenia, gdy 艂agodnie opad艂em w d贸艂, a potem d藕wign膮艂em si臋 ponownie przodem w g贸r臋. Powoli przeszed艂em do st贸jki na prostych r臋kach z wyprostem cia艂a.
- Niech mnie diabli - powiedzia艂 Hal, a by艂y to najmocniejsze s艂owa jakie kiedykolwiek wysz艂y z jego ust.
Wychodz膮c ze st贸jki, zrobi艂em szybki, lekki wielki obr贸t i zaakcentowa艂em go zatrzymaniem bez drgni臋cia. Zeskakuj膮c wykona艂em podw贸jne salto i wyl膮dowa艂em cofaj膮c si臋 jedynie o ma艂y kroczek. To by艂a niez艂a robota.
Pozosta艂e 膰wiczenia wykona艂em w podobnym stylu. Po uko艅czeniu ostatniego zestawu, gdy ponownie zosta艂em uhonorowany pe艂nym uznania pohukiwaniem i okrzykami zaskoczenia, zauwa偶y艂em siedz膮cego cicho w k膮cie, u艣miechni臋tego Sokratesa. Musia艂 widzie膰 wszystko. Pomacha艂em mu i skin膮艂em, 偶eby podszed艂.
- Ch艂opaki, chcia艂bym wam przedstawi膰 mojego dziadka - powiedzia艂em. - To jest Sid, Tom, Herb, Gary, Joel, Josh. Ch艂opaki to jest...
- Mi艂o nam pana pozna膰, panie Marylin - powiedzieli ch贸rem. Przez u艂amek sekundy Sokrates wygl膮da艂 na zdziwionego, a potem powiedzia艂:
- Cze艣膰, mi艂o was pozna膰. Chcia艂em zobaczy膰 z kim zadaje si臋 Dan.
U艣miechn臋li si臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e im si臋 spodoba艂.
- Mam nadziej臋, 偶e nie dziwicie si臋 zbytnio, 偶e nazywaj膮 mnie Marylin - powiedzia艂 oboj臋tnie. - Tak naprawd臋 mam na imi臋 Merill, ale wol臋 u偶ywa膰 przezwiska. Czy Dan m贸wi艂 wam, jak nazywali艣my go w domu? - zachichota艂.
- Nie - odparli ochoczo. - Jak?
- No c贸偶, lepiej nie powiem. Nie chc臋 go peszy膰. Mo偶e sam wam powie, je艣li zechce. - Sokrates, ten stary lis, popatrzy艂 na mnie i z namaszczeniem doda艂: - Nie musisz si臋 tego wstydzi膰, Dan.
Ch艂opaki odchodz膮c 偶egnali mnie:
- Cze艣膰 Suzette. Do jutra Josephine. Do zobaczenia Geraldine.
- Do diab艂a, zobacz co narobi艂e艣, Marylin! - mrukn膮艂em i poszed艂em wzi膮膰 prysznic.
Przez reszt臋 tygodnia Sokrates nie spuszcza艂 mnie z oczu. Od czasu do czasu zwraca艂 si臋 do innego gimnastyka, daj膮c doskona艂e rady, kt贸re zawsze okazywa艂y si臋 trafne. By艂em zadziwiony jego wiedz膮. Cierpliwy i niezmordowany w stosunku do innych, dla mnie mia艂 mniej czasu. Pewnego razu, po sko艅czeniu moich najlepszych pokazowych 膰wicze艅 na koniu z 艂臋kami, szed艂em rado艣nie zdejmuj膮c po drodze ta艣m臋 z nadgarstk贸w. Sokrates przywo艂a艂 mnie i powiedzia艂:
- Pokaz贸wka wygl膮da艂a nie藕le, ale schrzani艂e艣 robot臋 podczas zdejmowania ta艣my. Pami臋taj, satori w ka偶dym momencie.
Po 膰wiczeniach na wysokim dr膮偶ku powiedzia艂:
- Dan, musisz jeszcze nauczy膰 si臋 medytowa膰 swoje czyny.
- Co znaczy medytowa膰 czyny?
- Medytowanie czego艣 to co innego ni偶 robienie tego. Aby co艣 robi膰, musi istnie膰 鈥瀝obi膮cy鈥 - czyli 艣wiadoma swego istnienia osoba, kt贸ra dan膮 czynno艣膰 wykonuje. Ale gdy medytujesz czyn, to znaczy, 偶e porzuci艂e艣 ju偶 wszystkie my艣li, nawet my艣l o swoim 鈥瀓a鈥. Nie ma wi臋c 鈥瀋iebie鈥 w tym. Zapominaj膮c o sobie, stajesz si臋 tym, co robisz, wi臋c twoje czyny s膮 swobodne, spontaniczne, bez ambicji, zahamowa艅 czy l臋k贸w.
Tak by艂o ca艂y czas. Sokrates obserwowa艂 ka偶d膮 reakcj臋 na mojej twarzy, s艂ucha艂 ka偶dego mojego komentarza. Poradzi艂 mi, abym nieustannie zwraca艂 uwag臋 na sw贸j stan mentalny i emocjonalny.
Znajomi us艂yszeli, 偶e wr贸ci艂em do formy. Susie pojawi艂a si臋 na treningu i przyprowadzi艂a ze sob膮 dwie przyjaci贸艂ki, Michelle i Linde. Linda natychmiast przyci膮gn臋艂a m贸j wzrok. By艂a szczup艂膮, rudow艂os膮 kobiet膮 o 艣licznej twarzy. Nosi艂a okulary w rogowej oprawie. Ubrana by艂a w prost膮 sukienk臋, podkre艣laj膮c膮 mi艂e dla oka kszta艂ty. Mia艂em nadziej臋, 偶e zobacz臋 j膮 znowu.
Nast臋pnego dnia, po bardzo kiepskim treningu, kiedy nic mi nie wychodzi艂o, Sokrates zawo艂a艂, 偶ebym usiad艂 obok niego na materacu.
- Dan - powiedzia艂. - Osi膮gn膮艂e艣 wysoki poziom umiej臋tno艣ci. Jeste艣 ekspertem.
- Dzi臋ki, Sokratesie.
- Niekoniecznie jest to wielki komplement. - Odwr贸ci艂 si臋 do mnie i popatrzy艂 mi prosto w oczy. - Ekspert 膰wiczy swoje cia艂o fizyczne, maj膮c na celu wygranie zawod贸w. Pewnego dnia b臋dziesz mistrzem w gimnastyce. Mistrz po艣wi臋ca sw贸j trening samemu 偶yciu - dlatego te偶 stale k艂adzie nacisk na umys艂 i emocje.
- Rozumiem to, Sokratesie. M贸wi艂e艣 mi to ju偶 wiele razy...
- Wiem, 偶e to rozumiesz. M贸wi臋 ci to dlatego, 偶e jeszcze nie u艣wiadamiasz sobie tego - jeszcze nie 偶yjesz tym. Wci膮偶 napawasz si臋 paroma nowymi fizycznymi umiej臋tno艣ciami, a potem wpadasz w depresj臋, gdy pewnego dnia trening fizyczny ci nie wychodzi. Ale gdy naprawd臋 uznasz za sw贸j cel sw贸j stan mentalny i emocjonalny - co jest praktyk膮 wojownika - wtedy fizyczne wzloty i upadki nie b臋d膮 mia艂y znaczenia. Co robisz, gdy danego dnia masz opuchni臋t膮 kostk臋?
- Wykonuj臋 inne 膰wiczenia, pracuj臋 nad czym艣 innym.
- Tak samo jest z trzema o艣rodkami. Je偶eli w jednym z obszar贸w nie idzie ci dobrze, wci膮偶 masz sposobno艣膰 trenowa膰 pozosta艂e. Podczas twoich najs艂abszych fizycznie dni, mo偶esz najwi臋cej nauczy膰 si臋 o swoim w艂asnym umy艣le. Nie b臋d臋 ju偶 przychodzi艂 na sal臋 - doda艂. - Powiedzia艂em ci wystarczaj膮co du偶o. Chc臋, 偶eby艣 czu艂, 偶e jestem w tobie, obserwuj膮c, poprawiaj膮c ka偶dy b艂膮d, bez wzgl臋du na to jak drobny.
Nast臋pne tygodnie by艂y bardzo intensywne. Wstawa艂em o sz贸stej rano, rozci膮ga艂em si臋, medytowa艂em, a potem szed艂em na wyk艂ady. Chodzi艂em na wi臋kszo艣膰 wyk艂ad贸w i odrabia艂em zadania domowe 艂atwo i szybko. Potem, przed treningiem, siada艂em i nie robi艂em nic przez oko艂o p贸艂 godziny.
W tym okresie zacz膮艂em spotyka膰 si臋 z Lind膮, przyjaci贸艂k膮 Susie. Bardzo mi si臋 podoba艂a, ale nie mia艂em ani czasu, ani si艂 na co艣 wi臋cej ni偶 kilkuminutow膮 rozmow臋 przed lub po treningu. Mimo to, w przerwach mi臋dzy dziennymi zaj臋ciami my艣la艂em o niej bardzo du偶o, potem my艣la艂em o Joy, potem znowu o niej.
Zaufanie, jakim darzyli mnie koledzy z zespo艂u, i moje zdolno艣ci ros艂y z ka偶dym dniem. By艂o oczywiste, 偶e to co艣 wi臋cej ni偶 powr贸t do formy. Chocia偶 gimnastyka nie stanowi艂a ju偶 dla mnie centrum 偶ycia, nadal by艂a jego wa偶n膮 cz臋艣ci膮, tak wi臋c stara艂em si臋 jak mog艂em.
Linda i ja spotkali艣my si臋 kilkakrotnie i randki te by艂y bardzo udane. Pewnego wieczoru przysz艂a do mnie porozmawia膰 o swoim osobistym problemie i zosta艂a na noc. By艂a to intymna noc, jednak w granicach rygor贸w narzuconych przez m贸j trening. Zbli偶a艂em si臋 do niej tak szybko, 偶e a偶 przera偶a艂o mnie to. Nie by艂o dla niej miejsca w moich planach. Mimo to coraz bardziej mnie do niej ci膮gn臋艂o.
Czu艂em si臋 鈥瀗iewierny鈥 Joy, ale nigdy nie wiedzia艂em, kiedy ta tajemnicza m艂oda kobieta pojawi si臋 znowu, o ile w og贸le si臋 pojawi. Joy by艂a idea艂em, pasowa艂a do mnie w ka偶dym szczeg贸le. Linda by艂a rzeczywista, ciep艂a, kochaj膮ca - i by艂a osi膮galna.
Wraz z ka偶dym tygodniem, kt贸ry przybli偶a艂 nas do Uniwersyteckich Mistrzostw Kraju, kt贸re mia艂y odby膰 si臋 w 1968 w Tuscon, w Arizonie, nasz trener robi艂 si臋 coraz bardziej podekscytowany i nerwowy. Je艣li w tym roku wygramy, b臋dzie to pierwsze zwyci臋stwo naszego Uniwersytetu, a Hal uwa偶a艂 to za cel swojej dwudziestoletniej kariery.
Mistrzostwa w Tuscon by艂y turniejem trzydniowym. Ju偶 niebawem na parkiecie zacz臋li艣my dominowa膰 my i zawodnicy z Uniwersytetu Po艂udniowego Illinois. Do ostatniego wieczoru mistrzostw nasz zesp贸艂 i zesp贸艂 z Illinois sz艂y 艂eb w 艂eb w najbardziej zaci臋tym turnieju w historii gimnastyki. Zosta艂y jeszcze trzy dyscypliny do rozegrania. Zawodnicy z Illinois wyprzedzali nas o trzy punkty.
To by艂 krytyczny moment. Gdyby艣my byli realistami, powinni艣my pogodzi膰 si臋 z nie najgorszym drugim miejscem. Mogli艣my te偶 spr贸bowa膰 si臋gn膮膰 po niemo偶liwe.
Co do mnie, zamierza艂em si臋gn膮膰 po niemo偶liwe - czu艂em si臋 silny duchem. Stan膮艂em przed Halem i kolegami z zespo艂u - moimi przyjaci贸艂mi.
- Wygramy! M贸wi臋 wam. Tym razem nic nas nie zatrzyma. Zr贸bmy to!
By艂y to zwyk艂e s艂owa, ale to, co czu艂em - moc i ogromna determinacja - spot臋gowa艂o si艂y ca艂ej dru偶yny.
Jak fala przyp艂ywu, zacz臋li艣my nabiera膰 p臋du, mkn膮c coraz szybciej i z coraz wi臋ksz膮 si艂膮. T艂um, kt贸ry do tej pory by艂 niemal ospa艂y, zacz膮艂 si臋 porusza膰 z podnieceniem, ludzie wychylali si臋 do przodu ze swoich krzese艂. Co艣 si臋 dzia艂o - wszyscy to odczuwali.
Najwyra藕niej zawodnicy z Illinois r贸wnie偶 czuli nasz膮 moc, poniewa偶 zacz臋li dr偶e膰 podczas wykonywania st贸jek i chwia膰 si臋 podczas l膮dowania. Ale przed ostatni膮 konkurencj膮 turnieju wci膮偶 prowadzili jednym punktem, a 膰wiczenia na wysokim dr膮偶ku by艂y ich siln膮 stron膮.
W ko艅cu zosta艂o dw贸ch gimnastyk贸w z Kalifornii - Sid i ja. T艂um zamilk艂. Sid podszed艂 do dr膮偶ka, podskoczy艂 i wykona艂 zestaw 膰wicze艅 tak, 偶e wszystkim zapar艂o dech w piersiach. Zako艅czy艂 najwy偶szym podw贸jnym saltem, jakie kiedykolwiek widziano na tej sali. Widownia oszala艂a. By艂em ostatnim zawodnikiem naszej dru偶yny - ode mnie zale偶a艂o wszystko.
Ostatni zawodnik Illinois wykona艂 dobr膮 robot臋. Byli ju偶 prawie poza zasi臋giem, ale to 鈥瀙rawie鈥 by艂o tym, czego potrzebowa艂em. 呕eby osi膮gn膮膰 remis musia艂em zdoby膰 not臋 9.8 punktu, a nigdy jeszcze nawet nie zbli偶y艂em si臋 do takiego wyniku.
Oto nadszed艂 decyduj膮cy egzamin. Przez g艂ow臋 przebiega艂y mi wspomnienia: owa noc pe艂na b贸lu, kiedy strzeli艂a mi ko艣膰 udowa, moje przyrzeczenie odzyskania zdrowia, zalecenie lekarza, abym porzuci艂 gimnastyk臋, Sokrates i m贸j nieustanny trening, i ten nie ko艅cz膮cy si臋 bieg w deszczu po wzg贸rzach. Poczu艂em przyp艂yw mocy, fal臋 w艣ciek艂o艣ci na wszystkich tych, kt贸rzy powiedzieli, 偶e ju偶 nigdy nie b臋d臋 膰wiczy艂. M贸j gniew zmieni艂 si臋 w lodowaty spok贸j. W tym momencie i w tym miejscu moje losy i przysz艂o艣膰 wa偶y艂y si臋. Umys艂 mia艂em czysty. Moje emocje przepe艂nione by艂y moc膮. Wykona膰 lub zgin膮膰.
Podszed艂em do wysokiego dr膮偶ka z zapa艂em i determinacj膮, kt贸rych uczy艂em si臋 przez wiele miesi臋cy na ma艂ej stacji benzynowej. Na sali panowa艂a absolutna cisza. Chwila ciszy, chwila prawdy.
Powoli nabra艂em w d艂onie kredy, poprawi艂em ochraniacze na d艂oniach, sprawdzi艂em ta艣my na nadgarstkach. Wyst膮pi艂em naprz贸d i sk艂oni艂em si臋 s臋dziom. Gdy stan膮艂em twarz膮 w twarz z g艂贸wnym s臋dzi膮, moje oczy b艂yszcza艂y jasnym przes艂aniem: 鈥濷to zaczyna si臋 najlepsza cholerna kombinacja, jak膮 kiedykolwiek widzia艂e艣.鈥
Podskoczy艂em do dr膮偶ka i podci膮gn膮艂em nogi. Ze stania na r臋kach zacz膮艂em obroty. Jedynym d藕wi臋kiem na sali by艂 odg艂os moich d艂oni, obracaj膮cych si臋 na dr膮偶ku, zwalniaj膮cych uchwyt i chwytaj膮cych dr膮偶ek po ewolucji powietrznej.
Istnia艂 jedynie ruch, nic wi臋cej. 呕adnych ocean贸w, 艣wiat贸w, gwiazd. Jedynie wysoki dr膮偶ek i jeden 鈥瀊ezmy艣lny鈥 wykonawca - a wkr贸tce nawet to rozp艂yn臋艂o si臋 w jedno艣ci ruchu.
Doda艂em ewolucj臋, jakiej nigdy wcze艣niej na zawodach nie wykonywa艂em. Trwa艂em w jedno艣ci z ruchem, przekraczaj膮c granice w艂asnych mo偶liwo艣ci. Obraca艂em si臋 raz za razem, szybciej, coraz szybciej, szykuj膮c si臋 do zeskoku, do wysokiego podw贸jnego salta.
Wirowa艂em na dr膮偶ku przygotowuj膮c si臋 do zwolnienia uchwytu i wylecenia w przestrze艅, unosz膮c si臋 i obracaj膮c w r臋kach losu, kt贸ry sam dla siebie wybra艂em. Wystrzeli艂em nogami w g贸r臋, wykona艂em jeden obr贸t w powietrzu, potem drugi i wyprostowa艂em cia艂o do l膮dowania. Nadesz艂a chwila prawdy.
Wykona艂em doskona艂e l膮dowanie, kt贸rego odg艂os rozszed艂 si臋 echem po sali. Cisza - a potem zerwa艂a si臋 burza oklask贸w. 9.85 - byli艣my mistrzami!
Pojawi艂 si臋 m贸j trener, z艂apa艂 mnie za r臋k臋 i potrz膮sa艂 ni膮 dziko nie chc膮c pu艣ci膰. Koledzy z zespo艂u otoczyli mnie 艣ciskaj膮c, skacz膮c i wrzeszcz膮c. Kilku mia艂o 艂zy w oczach. Wtedy w oddali us艂ysza艂em rosn膮cy aplauz. Podczas ceremonii wr臋czania nagr贸d z trudem hamowali艣my wzruszenie. 艢wi臋towali艣my ca艂膮 noc, omawiaj膮c zawody a偶 do rana.
I to by艂o wszystko. D艂ugo oczekiwany cel zosta艂 osi膮gni臋ty. Dopiero wtedy zda艂em sobie spraw臋, 偶e aplauz, wyniki i zwyci臋stwa nie by艂y ju偶 tym samym. Bardzo si臋 zmieni艂em. Moje poszukiwanie zwyci臋stw zako艅czy艂o si臋.
By艂a wczesna wiosna 1968 roku. Moje studia dobiega艂y ko艅ca. Nie wiedzia艂em, co mi przyniesie przysz艂o艣膰.
Czu艂em odr臋twienie, kiedy w Arizonie 偶egna艂em si臋 z kolegami i wsiada艂em do odrzutowca, kt贸ry mia艂 mnie przewie藕膰 do Berkeley, do Sokratesa - i Lindy. Spogl膮da艂em bezmy艣lnie na chmury w dole. Czu艂em si臋 pozbawiony ambicji. Przez te wszystkie lata podtrzymywa艂a mnie przy 偶yciu iluzja - szcz臋艣cie poprzez zwyci臋stwa - a teraz ta iluzja prys艂a. Pomimo wszystkich moich osi膮gni臋膰 nie by艂em ani szcz臋艣liwy, ani bardziej spe艂niony.
W ko艅cu przejrza艂em. Zrozumia艂em, 偶e nigdy nie nauczy艂em si臋 cieszy膰 偶yciem, umia艂em jedynie osi膮ga膰 to czy tamto. Przez ca艂e 偶ycie zaj臋ty by艂em poszukiwaniem szcz臋艣cia, ale nigdy go nie znalaz艂em, ani nie zdo艂a艂em utrzyma膰.
Gdy samolot zacz膮艂 schodzi膰 do l膮dowania, opar艂em g艂ow臋 na poduszce. W oczach mia艂em 艂zy. Znalaz艂em si臋 w 艣lepej uliczce. Nie wiedzia艂em co robi膰.
Z walizk膮 w r臋ku poszed艂em prosto do mieszkania Lindy. Pomi臋dzy poca艂unkami opowiedzia艂em jej o mistrzostwach, ale nie wspomnia艂em nic o moich ostatnich przygn臋biaj膮cych 鈥瀢gl膮dach鈥.
Linda przedstawi艂a mi decyzj臋, kt贸r膮 w艂a艣nie podj臋艂a, co na chwil臋 odsun臋艂o moje w艂asne troski.
- Danny, rzucam szko艂臋. Oczywi艣cie du偶o o tym my艣la艂am. Poszukam pracy, ale nie zamierzam wraca膰 do domu i 偶y膰 z rodzicami. Co o tym my艣lisz?
Natychmiast pomy艣la艂em o przyjacio艂ach, u kt贸rych mieszka艂em po wypadku na motorze.
- Linda, mog臋 zadzwoni膰 do Charlotty i Lou w Santa Monica. S膮 cudowni - pami臋tasz, opowiada艂em ci o nich - za艂o偶臋 si臋, 偶e ch臋tnie si臋 zgodz膮, 偶eby艣 u nich zamieszka艂a.
- Och, to by艂oby wspania艂e! Mog艂abym pomaga膰 im w domu i poszuka膰 jakiej艣 pracy w sklepie.
Wystarczy艂a pi臋ciominutowa rozmowa telefoniczna i Linda mia艂a zapewnion膮 przysz艂o艣膰. 呕a艂owa艂em, 偶e w moim przypadku nie jest to takie proste.
Nagle przypomnia艂em sobie o Sokratesie. Powiedzia艂em bardzo zdziwionej Lindzie, 偶e musz臋 gdzie艣 p贸j艣膰.
- Po p贸艂nocy?
- Tak, mam... paru niezwyk艂ych przyjaci贸艂, kt贸rzy przesiaduj膮 do p贸藕na w nocy. Naprawd臋 musz臋 p贸j艣膰. - Jeszcze jeden poca艂unek i ju偶 mnie nie by艂o.
Wkroczy艂em na stacj臋 wci膮偶 z walizk膮 w r臋ku.
- Wprowadzasz si臋? - za偶artowa艂 Sokrates.
- Nie wiem co robi臋, Sokratesie.
- Hm, najwyra藕niej wiedzia艂e艣 co robi膰 podczas Mistrzostw. Czyta艂em wiadomo艣ci w gazecie. Gratulacje. Musisz by膰 bardzo szcz臋艣liwy.
- Bardzo dobrze wiesz co czuj臋, Sokratesie.
- Z ca艂膮 pewno艣ci膮 - powiedzia艂 beztrosko, wchodz膮c do gara偶u z zamiarem 鈥瀢skrzeszenia鈥 skrzyni bieg贸w starego volkswagena. - Robisz post臋py, zgodnie z planem.
- Mi艂o mi to s艂ysze膰 - odpowiedzia艂em bez entuzjazmu. - Ale zgodnie z planem czego?
- Dotarcia do bramy! Do prawdziwej przyjemno艣ci, do wolno艣ci, do rado艣ci, do niewyobra偶alnego szcz臋艣cia! Do jedynego celu jaki kiedykolwiek mia艂e艣. Na pocz膮tek czas znowu przebudzi膰 twoje zmys艂y.
- Znowu? - spyta艂em, trawi膮c to, co powiedzia艂.
- O, tak. By艂e艣 ju偶 kiedy艣 sk膮pany w jasno艣ci i odnajdywa艂e艣 przyjemno艣膰 w najprostszych rzeczach.
- Nie by艂o to ostatnimi czasy, o ile dobrze pami臋tam.
- Nie, nie ostatnio - odpowiedzia艂, bior膮c moj膮 g艂ow臋 w d艂onie i wysy艂aj膮c mnie w okres dzieci艅stwa.
Raczkuj臋 po wy艂o偶onej p艂ytkami pod艂odze i szeroko otwartymi oczami uwa偶nie wpatruj臋 si臋 w kszta艂ty i kolory pod moimi r臋koma. Dotykam dywanika, a on dotyka mnie. Wszystko jest jasne i 偶ywe.
Ma艂膮 r膮czk膮 chwytam 艂y偶k臋 i uderzam ni膮 o kubek. Brz臋cz膮cy d藕wi臋k raduje moje uszy. Krzycz臋 z moc膮! Potem patrz臋 w g贸r臋 i widz臋 sp贸dnic臋 faluj膮c膮 nade mn膮. Jestem unoszony do g贸ry, gaworz臋. Moje cia艂o, sk膮pane w zapachu matki, odpr臋偶a si臋 wtulone w ni膮. Wype艂nia mnie b艂ogo艣膰.
Nieco p贸藕niej czuj臋 ch艂odny powiew wiatru na twarzy. Raczkuj臋 w ogrodzie. Kolorowe kwiaty wznosz膮 si臋 wok贸艂 mnie i otaczaj膮 mnie nowe zapachy. Zrywam jeden kwiat i gryz臋 go. Moje usta wype艂nia gorycz. Wypluwam go.
Przychodzi matka. Wyci膮gam r臋k臋, by pokaza膰 jej kr臋c膮ce si臋, czarne co艣, co 艂askocze mnie w d艂o艅. Matka zdejmuje to i odrzuca daleko. 鈥濿str臋tny paj膮k!鈥 - m贸wi. Potem przysuwa do mojej twarzy co艣 mi臋kkiego. 鈥濺贸偶a鈥 - m贸wi, po czym powtarza ten sam d藕wi臋k: 鈥濺贸偶a.鈥 Spogl膮dam w g贸r臋 na ni膮, potem wok贸艂 siebie i odp艂ywam w 艣wiat pachn膮cych kolor贸w.
Patrz臋 na 偶贸艂ty dywanik le偶膮cy przed biurkiem Sokratesa. Potrz膮sam g艂ow膮. Wszystko wydaje si臋 by膰 przymglone, nie ma tu jasno艣ci.
- Sokratesie, czuj臋 si臋 na wp贸艂 u艣piony, jakbym potrzebowa艂 zimnego prysznica na przebudzenie. Pewien jeste艣, 偶e ta ostatnia podr贸偶 nie wyrz膮dzi艂a mi 偶adnej krzywdy?
- Nie, Dan. Krzywda zosta艂a ci wyrz膮dzona w ci膮gu wielu lat, w spos贸b jaki wkr贸tce poznasz.
- To miejsce - to by艂 chyba ogr贸d mojego dziadka. Pami臋tam go - by艂 jak rajski ogr贸d.
- W艂a艣nie, Dan. To by艂 rajski ogr贸d. Ka偶de dziecko 偶yje w jasnym ogrodzie, gdzie wszystko odczuwa bezpo艣rednio, bez zak艂贸caj膮cych my艣li.
- 鈥濿ygnanie z raju鈥 przydarza si臋 ka偶demu z nas, gdy zaczynamy my艣le膰, gdy nazywamy rzeczy i zaczynamy wiedzie膰. Spotka艂o to nie tylko Adama i Ew臋, widzisz, dotyczy to nas wszystkich. Narodziny umys艂u to 艣mier膰 zmys艂贸w - to nie ogranicza si臋 do zjedzenia jab艂ka i odczucia lekkiego poci膮gu seksualnego!
- Chcia艂bym m贸c tam wr贸ci膰 - westchn膮艂em. - By艂o tam tak jasno, tak przejrzy艣cie, tak rado艣nie.
- To, czym cieszy艂e艣 si臋 jako dziecko, mo偶e by膰 znowu twoje. Jezus z Nazaretu, jeden z Wielkich Wojownik贸w, pewnego razu powiedzia艂, 偶e aby wej艣膰 do Kr贸lestwa Niebieskiego, trzeba by膰 jak ma艂e dziecko. Teraz to rozumiesz.
- Czy mia艂by艣 jeszcze ochot臋 na herbat臋 przed wyj艣ciem, Dan - zapyta艂 Sokrates nape艂niaj膮c sw贸j kubek wod膮.
- Nie, dzi臋kuj臋. M贸j bak jest pe艂en.
- Dobrze, w takim razie spotkajmy si臋 jutro o 贸smej rano w Ogrodzie Botanicznym. Czas na wycieczk臋 na 艂ono natury.
Wyszed艂em, oczekuj膮c niecierpliwie tej wyprawy. Obudzi艂em si臋 po paru godzinach snu, od艣wie偶ony i podekscytowany. Mo偶e dzi艣, a mo偶e jutro odkryj臋 tajemnic臋 rado艣ci.
Pobieg艂em truchtem do Strawberry Canyon i czeka艂em na Sokratesa przy wej艣ciu do Ogrodu. Gdy tylko przyby艂, poszli艣my na spacer w艣r贸d zielonych drzew, krzew贸w, ro艣lin i kwiat贸w wszelkiego rodzaju.
Weszli艣my do olbrzymiej szklarni. Powietrze by艂o tam ciep艂e i wilgotne. Kontrastowa艂o z porannym ch艂odem panuj膮cym na zewn膮trz. Sokrates wskaza艂 tropikalne listowie ponad nami.
- Jako dziecko wszystko to odbiera艂by艣 wzrokiem, s艂uchem i dotykiem, jakby po raz pierwszy. Ale teraz znasz ju偶 nazwy i kategorie wszystkiego. 鈥濼o jest dobre, to jest z艂e, to jest st贸艂, to krzes艂o, to samoch贸d, dom, kwiat, pies, kot, kurczak, m臋偶czyzna, kobieta, zach贸d s艂o艅ca, ocean, gwiazda.鈥 Nudz膮 ci臋 rzeczy, poniewa偶 istniej膮 one dla ciebie jedynie jako nazwy. Suche poj臋cia umys艂u przes艂aniaj膮 twoje widzenie 艣wiata.
Sokrates zatoczy艂 r臋k膮 p贸艂kole, jakby przygarniaj膮c do siebie palmy wznosz膮ce si臋 wysoko ponad naszymi g艂owami, prawie dotykaj膮ce pleksiglasowego sklepienia palmiarni.
- Teraz wszystko widzisz poprzez zas艂on臋 wspomnie艅 o rzeczach, rzutowanych na czyst膮 艣wiadomo艣膰. Masz wra偶enie, 偶e 鈥瀢idzia艂e艣 ju偶 to wszystko wcze艣niej鈥. To tak jakby艣 ogl膮da艂 film po raz dwudziesty. Widzisz jedynie wspomnienia rzeczy, a wi臋c nudz膮 ci臋 one. Nuda jest, jak widzisz, podstawow膮 przyczyn膮 nie艣wiadomo艣ci w 偶yciu. Nuda jest 艣wiadomo艣ci膮 w niewoli umys艂u. B臋dziesz musia艂 porzuci膰 umys艂, zanim dotrzesz do swoich zmys艂贸w.
Gdy nast臋pnego wieczoru wszed艂em do kantoru, Sokrates ju偶 nastawia艂 wod臋 na herbat臋. Uwa偶nie zdj膮艂em buty i postawi艂em je na macie przy sofie.
- Co by艣 powiedzia艂 na ma艂e zawody? - zapyta艂 Sokrates, wci膮偶 odwr贸cony do mnie ty艂em. - Ty dokonasz jakiego艣 wyczynu, potem ja dokonam jakiego艣, i zobaczymy, kto wygra.
- W porz膮dku, je艣li naprawd臋 tego chcesz. - Nie chcia艂em go peszy膰, wykona艂em wi臋c jedynie na biurku st贸jk臋 na jednej r臋ce utrzymuj膮c si臋 w tej pozycji przez par臋 sekund, potem stan膮艂em na nim i wykona艂em salto w ty艂 l膮duj膮c lekko na dywanie.
Sokrates potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, najwyra藕niej z niedowierzaniem.
- My艣la艂em, 偶e to b臋dzie wyr贸wnana walka, ale widz臋, 偶e nic z tego.
- Przepraszam, Sokratesie, ale w ko艅cu nie robisz si臋 coraz m艂odszy, a ja jestem bardzo dobry w tej dziedzinie.
- Mia艂em na my艣li - u艣miechn膮艂 si臋 - 偶e nie masz 偶adnych szans.
- Co?!
- Patrz uwa偶nie - powiedzia艂.
Obserwowa艂em go, gdy powoli odwr贸ci艂 si臋 i niespiesznie wszed艂 do 艂azienki. Przesun膮艂em si臋 w kierunku drzwi wej艣ciowych na wypadek, gdyby znowu wybieg艂 z mieczem. Ale on tylko wyszed艂 trzymaj膮c sw贸j kubek. Nape艂ni艂 go wod膮, u艣miechn膮艂 si臋 do mnie, uni贸s艂 go w g贸r臋, jakby wznosi艂 toast, i wypi艂 powoli.
- No i co? - zapyta艂em.
- To wszystko.
- Co wszystko? Jeszcze niczego nie zrobi艂e艣.
- Ale偶 zrobi艂em. Po prostu nie potrafisz doceni膰 mojego wyczynu. Odczuwa艂em lekk膮 toksyczno艣膰 w nerkach - za par臋 dni mog艂oby to wp艂yn膮膰 negatywnie na ca艂e cia艂o. Wi臋c przed pojawieniem si臋 objaw贸w zlokalizowa艂em problem i przep艂uka艂em nerki.
Nie mog艂em powstrzyma膰 艣miechu.
- Sokratesie, jeste艣 najwi臋kszym 艂garzem jakiego spotka艂em. Przyznaj si臋 do pora偶ki - widz臋, 偶e blefujesz.
- M贸wi臋 zupe艂nie powa偶nie. To, co ci w艂a艣nie opisa艂em, naprawd臋 mia艂o miejsce. Wymaga to wyczulenia na energie wewn臋trzne i 艣wiadomego kontrolowania pewnych subtelnych mechanizm贸w. Natomiast ty - powiedzia艂, dolewaj膮c oliwy do ognia - jeste艣 w niewielkim stopniu 艣wiadomy tego, co si臋 dzieje w twoim w艂asnym ciele. Podobnie jak pocz膮tkuj膮cy gimnastyk 膰wicz膮cy st贸jk臋 na r臋kach na r贸wnowa偶ni, nie jeste艣 jeszcze wystarczaj膮co wyczulony, 偶eby dostrzec, kiedy tracisz r贸wnowag臋, i wci膮偶 鈥瀙odupadasz鈥 na zdrowiu.
- Rzeczy tak si臋 maj膮, Sokratesie, 偶e rozwin膮艂em w sobie bardzo dobre poczucie r贸wnowagi w gimnastyce. Widzisz, nale偶y wykona膰 par臋 zaawansowanych...
- Nonsens. Rozwin膮艂e艣 艣wiadomo艣膰 zaledwie powierzchownie, wystarczaj膮co, aby wykonywa膰 podstawowe ruchy, ale nie masz si臋 czym chwali膰.
- Odbierasz ca艂y urok potr贸jnemu saltu, Sokratesie.
- Nie ma w nim 偶adnego uroku. Jest to akrobacja, kt贸ra wymaga pewnych zwyczajnych zdolno艣ci. Kiedy poczujesz przep艂yw energii w ciele i dostroisz si臋 do nich - wtedy b臋dziesz mia艂 prawdziwy 鈥瀠rok鈥. Tak wi臋c 膰wicz, Dan. Ka偶dego dnia oczyszczaj po trochu swoje zmys艂y - 鈥瀝ozci膮gaj鈥 je, tak jak na sali. W ko艅cu twoja 艣wiadomo艣膰 wniknie g艂臋boko w twoje cia艂o i w 艣wiat. Wtedy b臋dziesz mniej my艣la艂 o 偶yciu, a bardziej b臋dziesz je czu艂. Wtedy b臋dziesz cieszy艂 si臋 najprostszymi rzeczami - nie b臋dziesz ju偶 uzale偶niony od osi膮gni臋膰 ani od drogich rozrywek. Nast臋pnym razem - za艣mia艂 si臋 - by膰 mo偶e b臋dziemy mogli zmierzy膰 si臋 naprawd臋.
Podgrza艂em ponownie wod臋. Siedzieli艣my przez chwil臋 w ciszy, potem poszli艣my do gara偶u, gdzie pomog艂em Sokratesowi wyci膮gn膮膰 silnik z volkswagena i rozebra膰 kolejn膮 uszkodzon膮 skrzyni臋 bieg贸w.
Wyszli艣my na zewn膮trz obs艂u偶y膰 wielk膮, czarn膮 limuzyn臋. Po powrocie do kantoru zapyta艂em Sokratesa, czy s膮dzi, 偶e bogaci ludzie s膮 szcz臋艣liwsi ni偶 鈥瀊iedacy tacy jak my鈥.
Jego odpowied藕, jak zwykle, zaszokowa艂a mnie.
- Nie jestem biedny, Dan, jestem niezmiernie bogaty. W艂a艣ciwie, aby by膰 szcz臋艣liwym, trzeba by膰 bogatym. - U艣miechn膮艂 si臋 widz膮c wyraz os艂upienia na mojej twarzy, wzi膮艂 z biurka d艂ugopis i napisa艂 na czystej kartce papieru:
Zaspokojenie Szcz臋艣cie = - - - - - - - - - - - - Pragnienia @@@
- Je艣li masz wystarczaj膮c膮 ilo艣膰 pieni臋dzy, aby zaspokoi膰 swoje pragnienia, Dan, wtedy jeste艣 bogaty. Ale s膮 dwa sposoby, by by膰 bogatym: Mo偶esz zarobi膰, odziedziczy膰, po偶yczy膰, wy偶ebra膰 lub ukra艣膰 tyle pieni臋dzy, aby zaspokoi膰 kosztowne pragnienia. Albo mo偶esz prowadzi膰 proste 偶ycie i mie膰 niewielkie pragnienia - w ten spos贸b b臋dziesz mia艂 a偶 nadto pieni臋dzy. Tylko wojownik posiada wgl膮d i dyscyplin臋, aby wykorzysta膰 ten drugi spos贸b. Pe艂na uwaga w ka偶dym momencie jest moim pragnieniem i przyjemno艣ci膮. Uwaga nic nie kosztuje - jedyn膮 inwestycj膮 jest trening. To kolejna korzy艣膰 z bycia wojownikiem, Dan - to jest ta艅sze! Widzisz, tajemnica szcz臋艣cia nie polega na szukaniu czego艣 wi臋cej, ale na rozwini臋ciu zdolno艣ci cieszenia si臋 czym艣 mniejszym.
Czu艂em si臋 wspaniale, ulegaj膮c czarowi, kt贸ry rozsiewa艂. Nie potrzeba by艂o 偶adnych komplikacji, 偶adnych usilnych poszukiwa艅, 偶adnych desperackich przedsi臋wzi臋膰. Sokrates pokaza艂 mi ukryt膮 we mnie skarbnic臋.
Musia艂 zauwa偶y膰, 偶e si臋 rozmarzy艂em. Nagle z艂apa艂 mnie pod pachami, podni贸s艂 i wyrzuci艂 w powietrze tak wysoko, 偶e prawie uderzy艂em g艂ow膮 w sufit! Gdy spada艂em, z艂apa艂 mnie i postawi艂 na nogi.
- Chcia艂em si臋 tylko upewni膰, 偶e wys艂uchasz z pe艂n膮 uwag膮 nast臋pnej cz臋艣ci wyk艂adu. Kt贸ra to godzina?
Wstrz膮艣ni臋ty tym kr贸tkim lotem, odpowiedzia艂em:
- Mmm, na zegarze gara偶owym jest dok艂adnie trzydzie艣ci pi臋膰 po drugiej.
- 殴le! Czas zawsze by艂, jest i zawsze b臋dzie teraz! Teraz jest czasem. Jasne?
- Hm, no tak, jasne.
- Gdzie jeste艣my?
- Jeste艣my w kantorze, na stacji benzynowej - czy偶 nie grali艣my ju偶 w to dawno temu?
- Tak, grali艣my, i nauczy艂e艣 si臋, 偶e jedyn膮 rzecz膮, kt贸r膮 wiesz z ca艂膮 pewno艣ci膮 jest to, 偶e jeste艣 tutaj, gdziekolwiek by to nie by艂o. Od tej chwili za艣, kiedykolwiek twoja uwaga zacznie odp艂ywa膰 do innych czas贸w i miejsc, chc臋 偶eby艣 natychmiast 鈥瀢skoczy艂鈥 z powrotem. Pami臋taj, czas jest: teraz, a miejsce jest: tutaj.
W艂a艣nie w tym momencie kolega ze studi贸w wpad艂 do kantoru ci膮gn膮c ze sob膮 drugiego ch艂opaka.
- Nie do wiary! - powiedzia艂 do swojego przyjaciela, wskazuj膮c na Sokratesa. Potem zwr贸ci艂 si臋 do tego ostatniego: - Przechodzi艂em ulic膮, spojrza艂em tutaj i zobaczy艂em, 偶e podrzuci艂e艣 tego faceta do sufitu. Kim ty jeste艣?
Wygl膮da艂o na to, 偶e Sokrates zosta艂 zdemaskowany. Popatrzy艂 na studenta oboj臋tnie i roze艣mia艂 si臋.
- Och - za艣mia艂 si臋 znowu. - Och, to dobre! Tylko 膰wiczyli艣my dla zabicia czasu. Dan jest gimnastykiem - nieprawda偶, Dan?
Skin膮艂em g艂ow膮. Przyjaciel studenta powiedzia艂, 偶e mnie pami臋ta - ogl膮da艂 par臋 turniej贸w gimnastycznych. Historyjka Sokratesa stawa艂a si臋 wiarygodna.
- Tam za biurkiem mamy ma艂y batut. - Sokrates wszed艂 za biurko i ku mojemu ca艂kowitemu zdumieniu 鈥瀦ademonstrowa艂鈥 skoki na nie istniej膮cym mini - batucie tak dobrze, 偶e zacz膮艂em wierzy膰, 偶e jest on za biurkiem. Skaka艂 wy偶ej i wy偶ej, a偶 prawie dosi臋ga艂 sufitu. Wtedy 鈥瀘dbi艂 si臋鈥 s艂abiej, podskakiwa艂 jeszcze par臋 razy, a偶 w ko艅cu zatrzyma艂 si臋 i uk艂oni艂. Nagrodzi艂em go oklaskami.
Ch艂opcy zmieszani, ale zadowoleni, odeszli. Pobieg艂em za biurko. Oczywi艣cie batutu tam nie by艂o. Za艣mia艂em si臋 histerycznie.
- Sokratesie, jeste艣 niesamowity!
- Wiem - powiedzia艂 bez cienia fa艂szywej skromno艣ci.
Na niebie zacz臋艂y pojawia膰 si臋 pierwsze oznaki 艣witu. Zacz臋li艣my zbiera膰 si臋 do wyj艣cia. Gdy zapina艂em kurtk臋, czu艂em jakby by艂 to dla mnie symboliczny 艣wit.
W drodze do domu my艣la艂em o zmianach, kt贸re si臋 ukazywa艂y, nie tyle na zewn膮trz, co wewn膮trz mnie. Czu艂em, 偶e znowu wiem dok膮d prowadzi moja 艣cie偶ka i jakie s膮 moje priorytety. Tak jak Sokrates 偶膮da艂 dawno temu, w ko艅cu uwolni艂em si臋 od oczekiwania, 偶e 艣wiat mo偶e mnie zaspokoi膰 - wraz z tym znikn臋艂y moje rozczarowania. Oczywi艣cie nadal b臋d臋 robi艂 to, co niezb臋dne, by 偶y膰 w codziennym 艣wiecie, ale tym razem na moich warunkach. Zaczyna艂em czu膰 si臋 wolny.
Moja relacja z Sokratesem r贸wnie偶 si臋 zmieni艂a. Przede wszystkim mia艂em mniej z艂udze艅, kt贸rych musia艂em broni膰. Je艣li nazywa艂 mnie os艂em, to tylko 艣mia艂em si臋, bo wiedzia艂em, 偶e przynajmniej w jego kategoriach jestem os艂em. I rzadko ju偶 udawa艂o mu si臋 przerazi膰 mnie.
Pewnego razu, gdy id膮c do domu mija艂em Szpital Herricka, czyja艣 d艂o艅 z艂apa艂a mnie za rami臋. Wy艣lizgn膮艂em si臋 instynktownie, jak kot, kt贸ry nie chce by膰 g艂askany. Odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em u艣miechni臋tego Sokratesa.
- Nie jeste艣 ju偶 takim nerwowym facetem, co?
- Co tu robisz, Sokratesie?
- Id臋 na spacer.
- Ch臋tnie przejd臋 si臋 z tob膮.
Par臋 przecznic szli艣my w ciszy, a potem Sokrates zapyta艂:
- Kt贸ra godzina?
- Och, jest oko艂o... - wtedy zorientowa艂em si臋 - ...oko艂o teraz.
- A gdzie jeste艣my?
- Tutaj.
Nie m贸wi艂 nic wi臋cej, a ja mia艂em ochot臋 na rozmow臋, wi臋c opowiedzia艂em mu o moim nowym uczuciu wolno艣ci i o planach na przysz艂o艣膰.
- Kt贸ra godzina - zapyta艂.
- Jest teraz - westchn膮艂em. - Nie musisz wci膮偶...
- A gdzie jeste艣my? - zapyta艂 niewinnie. - Tutaj, ale...
- S艂uchaj - przerwa艂 mi. - Pozosta艅 w tera藕niejszo艣ci. Nie mo偶esz zmieni膰 przesz艂o艣ci, a przysz艂o艣膰 nigdy nie b臋dzie taka, jak膮 j膮 zaplanujesz czy na jak膮 b臋dziesz mia艂 nadziej臋. Nigdy nie by艂o wojownik贸w przesz艂o艣ci ani nie b臋dzie wojownik贸w przysz艂o艣ci. Wojownik jest tutaj, teraz. Tw贸j smutek, l臋k i gniew, 偶al i poczucie winy, twoja zazdro艣膰, plany i pragnienia 偶yj膮 tylko w przesz艂o艣ci lub w przysz艂o艣ci.
- Poczekaj, Sokratesie. Dobrze pami臋tam, 偶e nieraz by艂em w艣ciek艂y w tera藕niejszo艣ci.
- Niezupe艂nie - powiedzia艂. - Masz na my艣li, 偶e zachowywa艂e艣 si臋 w艣ciekle w danym momencie tera藕niejszo艣ci. To naturalne - dzia艂anie jest zawsze w tera藕niejszo艣ci, poniewa偶 jest to ekspresja cia艂a, kt贸re mo偶e istnie膰 tylko w tera藕niejszo艣ci. Ale umys艂 jest jak widmo i faktycznie nigdy nie istnieje w tera藕niejszo艣ci. Zyskuje nad tob膮 w艂adz臋 tylko wtedy, gdy zdo艂a odci膮gn膮膰 twoj膮 uwag臋 od tera藕niejszo艣ci.
Pochyli艂em si臋, aby zawi膮za膰 but i poczu艂em, 偶e co艣 dotyka moich skroni.
Sko艅czy艂em zawi膮zywa膰 but, podnios艂em si臋 i odkry艂em, 偶e stoj臋 sam jeden na zakurzonym, starym strychu bez okien. W przy膰mionym 艣wietle dostrzeg艂em w k膮cie pomieszczenia par臋 starych kufr贸w, wygl膮daj膮cych jak trumny.
Nagle opanowa艂o mnie przera偶enie, zw艂aszcza gdy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e w nieruchomym powietrzu w og贸le nic nie s艂ycha膰, jakby wszystkie d藕wi臋ki t艂umi艂o st臋ch艂e, martwe powietrze. Zrobi艂em pr贸bny krok i zauwa偶y艂em, 偶e stoj臋 wewn膮trz pentagramu, pi臋cioramiennej gwiazdy koloru br膮zowawoczerwonego namalowanej na pod艂odze. Przyjrza艂em jej si臋 uwa偶niej. Kolor pochodzi艂 od zakrzep艂ej - lub wysychaj膮cej - krwi.
Za plecami us艂ysza艂em gard艂owy 艣miech, tak obrzydliwy, tak przera偶aj膮cy, 偶e a偶 musia艂em prze艂kn膮膰 narastaj膮cy metaliczny smak w ustach. Odruchowo odwr贸ci艂em si臋 i stan膮艂em twarz膮 w twarz z tr臋dowat膮, koszmarn膮 besti膮. Dysza艂a mi prosto w twarz, a przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci s艂odkawy fetor rozk艂adaj膮cego si臋 trupa uderzy艂 we mnie z ca艂膮 si艂膮.
Jej groteskowe policzki 艣ci膮gn臋艂y si臋, ods艂aniaj膮c czarne z臋by.
- Chood藕 do mmnnie - powiedzia艂 potw贸r.
Co艣 mi nakazywa艂o us艂ucha膰, ale m贸j instynkt powstrzyma艂 mnie. Pozosta艂em na miejscu.
- Moje dzieci, bierzcie go! - rykn膮艂 w艣ciekle potw贸r. Trumny stoj膮ce w k膮cie zacz臋艂y si臋 powoli porusza膰 w moim kierunku i otworzy艂y si臋. Wysz艂y z nich i zacz臋艂y miarowo zbli偶a膰 si臋 do mnie ohydne, rozk艂adaj膮ce si臋 trupy. Miota艂em si臋 dziko wewn膮trz pentagramu, szukaj膮c mo偶liwo艣ci ucieczki, kiedy za mn膮 otworzy艂y si臋 drzwi na strych. Do 艣rodka wbieg艂a m艂oda dziewczyna w wieku oko艂o dziewi臋tnastu lat i upad艂a tu偶 przed pentagramem. Drzwi pozosta艂y uchylone, a przez otw贸r wpada艂 snop 艣wiat艂a.
Dziewczyna by艂a pi臋kna, ca艂a w bieli. J臋cza艂a, jakby by艂a zraniona.
- Pom贸偶 mi, prosz臋, pom贸偶 mi - wo艂a艂a s艂abym g艂osem.
Jej pe艂ne 艂ez oczy b艂aga艂y o pomoc. By艂a w nich obietnica wdzi臋czno艣ci, nagrody i niezaspokojone pragnienie.
Spojrza艂em na zbli偶aj膮ce si臋 postacie. Spojrza艂em na dziewczyn臋, a potem na drzwi.
Wtedy Odczucie powiedzia艂o mi: 鈥濸ozosta艅 tam, gdzie jeste艣. Pentagram to tera藕niejszo艣膰. Tu jeste艣 bezpieczny. Demon i jego pomocnicy to przesz艂o艣膰. Drzwi to przysz艂o艣膰. Strze偶 si臋.鈥
W艂a艣nie wtedy dziewczyna ponownie j臋kn臋艂a i przewr贸ci艂a si臋 na plecy. Sukienka unios艂a si臋 i odkry艂a nog臋, prawie po pas. Wyci膮gn臋艂a do mnie r臋ce b艂agaj膮c, kusz膮c: 鈥濸om贸偶 mi...鈥
Oszala艂y z pragnienia wyskoczy艂em z pentagramu.
Kobieta warkn臋艂a na mnie, ukazuj膮c .krwistoczerwone k艂y. Demon i jego 艣wita zaskowytali triumfalnie i skoczyli w moj膮 stron臋. Da艂em nura z powrotem do pentagramu.
Siedzia艂em skulony na chodniku, dr偶膮c na ca艂ym ciele. Spojrza艂em na Sokratesa.
- Skoro ju偶 odpocz膮艂e艣, to chod藕my dalej - powiedzia艂 do mnie w momencie, gdy kilku porannych biegaczy przemkn臋艂o obok nas z rozbawieniem na twarzach.
- Czy musisz mnie tak 艣miertelnie przera偶a膰 za ka偶dym razem, gdy chcesz trafi膰 mi do przekonania? - krzykn膮艂em.
- Tak - odpar艂 - gdy jest to bardzo wa偶na sprawa.
- Masz mo偶e numer telefonu tej dziewczyny? - nie艣mia艂o zapyta艂em po chwili.
Sokrates klepn膮艂 si臋 w czo艂o i wzni贸s艂 oczy ku niebu.
- Przypuszczam, 偶e poj膮艂e艣 istot臋 tego ma艂ego melodramatu?
- Podsumowuj膮c - odpar艂em - pozosta艅 w tera藕niejszo艣ci, to jest bezpieczniejsze. I nie wychod藕 z pentagramu dla nikogo z k艂ami.
- Zgadza si臋 - u艣miechn膮艂 si臋. - Nie pozw贸l, aby nikt ani nic, a zw艂aszcza twoje w艂asne my艣li odci膮ga艂y ci臋 od tera藕niejszo艣ci. Zapewne s艂ysza艂e艣 opowie艣膰 o dw贸ch mnichach:
Dwaj mnisi, jeden stary a drugi bardzo m艂ody, wracali b艂otnist膮 艣cie偶k膮 w lesie do swego klasztoru w Japonii. Podeszli do 艣licznej kobiety, kt贸ra sta艂a bezradnie na brzegu mulistego, szybko p艂yn膮cego strumienia.
Widz膮c, 偶e jest w potrzebie, starszy mnich wzi膮艂 j膮 na r臋ce i przeni贸s艂 przez wod臋. Ona u艣miecha艂a si臋 do niego, oplataj膮c ramionami jego szyj臋, a偶 on delikatnie postawi艂 j膮 na drugim brzegu. Kobieta podzi臋kowa艂a, sk艂oni艂a si臋, a mnisi w ciszy pod膮偶yli w dalsz膮 drog臋.
Kiedy zbli偶ali si臋 do bram klasztoru, m艂ody mnich nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej wytrzyma膰.
- Jak mog艂e艣 bra膰 w ramiona pi臋kn膮 kobiet臋? Takie zachowanie nie przystoi mnichowi.
Stary mnich popatrzy艂 na towarzysza podr贸偶y i odpar艂:
- Ja zostawi艂em j膮 na brzegu. A ty nadal j膮 niesiesz?
- Wygl膮da mi to na jeszcze wi臋cej pracy - westchn膮艂em. - A ju偶 my艣la艂em, 偶e gdzie艣 dotar艂em.
- Twoj膮 zadaniem nie jest 鈥瀌otrze膰 gdzie艣鈥, ale by膰 tutaj. Dan, wci膮偶 jeszcze rzadko 偶yjesz w pe艂ni w tera藕niejszo艣ci. Skupiasz sw贸j umys艂 na 鈥瀟u i teraz鈥 tylko wtedy gdy wykonujesz salta lub gdy ja ci臋 zadr臋czam. Musisz si臋 przy艂o偶y膰, je偶eli chcesz mie膰 cho膰 szans臋 na znalezienie bramy. Brama jest tu, przed tob膮 - otw贸rz oczy, teraz!
- Ale jak?
- Po prostu utrzymuj uwag臋 na chwili obecnej, Dan, a uwolnisz si臋 od my艣li. Gdy my艣li stykaj膮 si臋 z tera藕niejszo艣ci膮 - rozpuszczaj膮 si臋. - Zacz膮艂 przygotowywa膰 si臋 do wyj艣cia.
- Zaczekaj Sokratesie. Zanim p贸jdziesz, powiedz mi - czy by艂e艣 tym starszym mnichem z opowie艣ci - tym, kt贸ry ni贸s艂 dziewczyn臋? Brzmi to jak co艣, co ty by艣 zrobi艂.
- A ty nadal j膮 niesiesz? - Roze艣mia艂 si臋. Odszed艂 lekko i znikn膮艂 za rogiem.
Pobieg艂em truchtem do domu, wzi膮艂em prysznic i g艂臋boko zasn膮艂em.
Gdy si臋 przebudzi艂em, poszed艂em na spacer, kontynuuj膮c medytacj臋, tak jak to zaleci艂 Sokrates, coraz bardziej skupiaj膮c uwag臋 na chwili obecnej. Budzi艂em si臋 na 艣wiat i, niczym dziecko, odkrywa艂em na nowo w艂asne zmys艂y. Niebo wydawa艂o si臋 ja艣niejsze, nawet w mgliste majowe dni.
Nie m贸wi艂em nic Sokratesowi o Lindzie, by膰 mo偶e z tego samego powodu, z jakiego nie powiedzia艂em jej nic o moim nauczycielu. By艂y to zupe艂nie r贸偶ne cz臋艣ci mojego 偶ycia. Czu艂em, 偶e Sokrates by艂 bardziej zainteresowany moim wewn臋trznym treningiem ni偶 moimi powszednimi relacjami.
Nigdy nie mia艂em wiadomo艣ci od Joy, o ile osobi艣cie nie wyrasta艂a niespodziewanie spod ziemi lub nie pojawia艂a si臋 w moim 艣nie. Linda pisa艂a do mnie prawie codziennie, a czasem dzwoni艂a, poniewa偶 pracowa艂a w centrali telefonicznej.
Wyk艂ady mija艂y bez problem贸w, tygodnie p艂yn臋艂y spokojnie. Jednak moj膮 prawdziw膮 szko艂膮 by艂 Strawberry Canyon, gdzie biega艂em jak wicher i traci艂em poczucie czasu, 艣cigaj膮c si臋 z kr贸likami. Czasami zatrzymywa艂em si臋, aby pomedytowa膰 pod drzewami lub po prostu poczu膰 wo艅 艣wie偶ej bryzy wiej膮cej znad roziskrzonej zatoki. Siada艂em na p贸艂 godziny, obserwuj膮c po艂yskiwanie wody lub chmury p艂yn膮ce po niebie.
Czu艂em si臋 zwolniony z konieczno艣ci osi膮gni臋cia wszystkich 鈥瀢a偶nych cel贸w鈥 z mojej przesz艂o艣ci. Pozosta艂 tylko jeden cel: brama. Ale czasami nawet o tym zapomina艂em, gdy w ekstazie 膰wiczy艂em na sali gimnastycznej, wzbijaj膮c si臋 wysoko w powietrze, obracaj膮c i wiruj膮c, szybuj膮c leniwie, potem przechodz膮c do podw贸jnego salta i ponownie wzlatuj膮c ku niebu.
Korespondowa艂em z Lind膮, a nasze listy wype艂nione by艂y poezj膮. Lecz obraz u艣miechaj膮cej si臋 przekornie Joy pojawia艂 si臋 przed moimi oczami i nie by艂em ju偶 pewien czego lub kogo tak naprawd臋 chc臋.
Zanim si臋 spostrzeg艂em, m贸j ostatni rok na uniwersytecie dobieg艂 ko艅ca. Egzaminy ko艅cowe by艂y jedynie formalno艣ci膮. Gdy wpisywa艂em odpowiedzi w znajome niebieskie ksi臋gi, rozkoszowa艂em si臋 widokiem g艂adkiego, niebieskiego atramentu wyp艂ywaj膮cego ze stal贸wki pi贸ra, wiedzia艂em, 偶e moje 偶ycie si臋 zmieni艂o. Nawet linie na kartce robi艂y wra偶enie dzie艂a sztuki. Pomys艂y po prostu same wyp艂ywa艂y z mojej g艂owy, nie powstrzymywane przez napi臋cie czy troski. Kiedy sko艅czy艂em pisa膰, zda艂em sobie spraw臋, 偶e edukacj臋 uniwersyteck膮 mam ju偶 za sob膮.
Przynios艂em na stacj臋 艣wie偶y sok jab艂kowy, aby uczci膰 t臋 okazj臋 z Sokratesem. Gdy siedzieli艣my i popijali艣my go, moje my艣li wymkn臋艂y si臋 spod kontroli i pop艂yn臋艂y w przysz艂o艣膰.
- Gdzie jeste艣? - zapyta艂 Sokrates. - Kt贸ra godzina?
- Tutaj, Sokratesie, teraz. Ale obecnie musz臋 si臋 zastanowi膰, co robi膰 dalej. Dasz mi jak膮艣 rad臋?
- Moja rada jest taka: r贸b to, na co masz ochot臋.
- To nie jest zbyt pomocne. Chcia艂by艣 mo偶e co艣 doda膰?
- Dobra, r贸b to, co musisz zrobi膰.
- Ale co?
- Nie ma znaczenia, co robisz, tylko jak dobrze to robisz. A nawiasem m贸wi膮c - doda艂 - Joy b臋dzie tu w ten weekend.
- Cudownie! Mo偶e pojechaliby艣my na piknik w sobot臋? Na przyk艂ad o dziesi膮tej rano?
- Dobrze, spotkajmy si臋 tutaj.
Po偶egna艂em go i wyszed艂em w ch艂odn膮, czerwcow膮 noc, pod skrz膮ce si臋 na niebie gwiazdy. By艂o oko艂o wp贸艂 do drugiej. Doszed艂em do rogu ulicy. Co艣 sprawi艂o, 偶e odwr贸ci艂em si臋 i spojrza艂em na dach stacji. Sta艂 tam. By艂a to ta sama scena, jak膮 widzia艂em wiele miesi臋cy temu. Sta艂 tam nieruchomo i wpatrywa艂 si臋 w niebo, a wok贸艂 jego cia艂a jarzy艂a si臋 艂agodna po艣wiata. Chocia偶 by艂 dwadzie艣cia metr贸w ode mnie i m贸wi艂 cicho, s艂ysza艂em go jakby by艂 tu偶 obok mnie.
- Dan, podejd藕 tutaj.
Podszed艂em szybko do budynku stacji, w sam膮 por臋, 偶eby natkn膮膰 si臋 na Sokratesa wy艂aniaj膮cego si臋 z cienia.
- Jest jeszcze co艣, co powiniene艣 zobaczy膰, zanim st膮d dzi艣 odejdziesz.
Wyci膮gn膮艂 palce wskazuj膮ce w stron臋 moich oczu i dotkn膮艂 mnie tu偶 ponad brwiami. Potem po prostu zrobi艂 krok w ty艂 i skoczy艂 prosto w g贸r臋, l膮duj膮c na dachu. Sta艂em zafascynowany, nie wierz膮c w艂asnym oczom. Sokrates zeskoczy艂 l膮duj膮c prawie bezg艂o艣nie.
- Tajemnic膮 s膮 - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko - bardzo silne kostki. Przetar艂em oczy.
- Sokratesie, czy to zdarzy艂o si臋 naprawd臋? To znaczy, widzia艂em to - ale najpierw dotkn膮艂e艣 moich oczu.
- Nie istniej膮 precyzyjnie okre艣lone granice rzeczywisto艣ci, Dan. Ziemia nie jest cia艂em sta艂ym. Jest zbudowana z cz膮steczek i atom贸w, drobniutkich wszech艣wiat贸w wype艂nionych przestrzeni膮. Jest to 艣wiat 艣wiat艂a i magii. Zobaczysz to, je艣li tylko otworzysz oczy.
Po偶egnali艣my si臋.
W ko艅cu nadesz艂a sobota. Wszed艂em do biura, a Sokrates wsta艂 z krzes艂a. Potem poczu艂em mi臋kkie rami臋 oplataj膮ce mnie w pasie i ujrza艂em cie艅 Joy tu偶 przy moim cieniu.
- Tak si臋 ciesz臋, 偶e znowu ci臋 widz臋 - powiedzia艂em 艣ciskaj膮c j膮.
U艣miechn臋艂a si臋 promiennie.
- Och - pisn臋艂a. - Robisz si臋 silny. Przygotowujesz si臋 do Olimpiady?
- Prawd臋 powiedziawszy - odpar艂em powa偶nie - postanowi艂em wycofa膰 si臋. Zaszed艂em w gimnastyce tak daleko jak tylko mo偶na. Czas robi膰 co艣 nowego.
Skin臋艂a g艂ow膮 bez komentarza.
- Wobec tego, chod藕my - powiedzia艂 Sokrates, zabieraj膮c ze sob膮 arbuza, kt贸rego przyni贸s艂. Ja mia艂em w plecaku kanapki.
Pojechali艣my na wzg贸rza. Dzie艅 by艂 przepi臋kny. Po posi艂ku Sokrates postanowi艂 pozostawi膰 nas samych i 鈥瀢ej艣膰 na drzewo鈥. Po jakim艣 czasie zszed艂 i przys艂uchiwa艂 si臋 naszym pomys艂om.
- Pewnego dnia napisz臋 ksi膮偶k臋 o moim 偶yciu z Sokratesem, Joy.
- By膰 mo偶e zrobi膮 z tego film - powiedzia艂a Joy. Sokrates s艂ucha艂, stoj膮c pod drzewem.
- I wyprodukuj膮 podkoszulki wojownika... - zapali艂em si臋.
- I myd艂o wojownika - wykrzykn臋艂a Joy.
- I naklejki.
- I gum臋 do 偶ucia!
Sokrates mia艂 do艣膰. Potrz膮saj膮c g艂ow膮 wspi膮艂 si臋 z powrotem na drzewo. 艢miali艣my si臋, tarzaj膮c w trawie.
- Hej, a mo偶e zrobiliby艣my ma艂y wy艣cig do Karuzeli i z powrotem - spyta艂em z wy膰wiczon膮 oboj臋tno艣ci膮.
- Dan, napraszasz si臋 o kar臋 - che艂pi艂a si臋 Joy. - M贸j ojciec by艂 gepardem, moja matka antylop膮. Moja siostra jest wiatrem, a...
- No jasne, a twoi bracia to Porsche i Ferrari. Roze艣mia艂a si臋 i ubra艂a buty.
- Kto przegra, sprz膮ta 艣mieci - powiedzia艂em.
- Co minut臋 rodzi si臋 naiwniak - odpar艂a Joy, doskonale na艣laduj膮c W. C. Fielda, i bez 偶adnego ostrze偶enia wystartowa艂a.
- A tw贸j wujek to pewnie Piotru艣 Kr贸lik! - wrzasn膮艂em za ni膮 zak艂adaj膮c buty. - B臋d臋 za par臋 minut - zawo艂a艂em do Sokratesa - i pomkn膮艂em za Joy, kt贸ra by艂a ju偶 daleko z przodu, biegn膮c do odleg艂ej o jakie艣 dwa kilometry Karuzeli.
By艂a szybka, ale ja by艂em szybszy. Wiedzia艂em o tym. Trening da艂 mi wytrzyma艂o艣膰 wi臋ksz膮 ni偶 kiedykolwiek mog艂em sobie to wyobrazi膰.
Joy spojrza艂a przez rami臋 biegn膮c p艂ynnie. By艂a zaskoczona - mo偶e nale偶a艂oby powiedzie膰 zaszokowana? - widz膮c, 偶e biegn臋 tu偶 za ni膮, oddychaj膮c lekko.
Przy艣pieszy艂a i ponownie spojrza艂a do ty艂u. By艂em na tyle blisko, 偶e widzia艂em kropelki potu sp艂ywaj膮ce po jej g艂adkim karku.
- Jak to zrobi艂e艣? Podrzuci艂 ci臋 orze艂? - wy dysza艂a, gdy j膮 mija艂em.
- Tak - u艣miechn膮艂em si臋 do niej. - To jeden z moich kuzyn贸w. - Pos艂a艂em jej poca艂unek i pomkn膮艂em do przodu.
Obieg艂em ju偶 Karuzel臋 i by艂em w po艂owie drogi do miejsca naszego pikniku, kiedy ujrza艂em, 偶e Joy zosta艂a dobrych sto metr贸w z ty艂u. Wygl膮da艂o na to, 偶e biegnie z trudem i m臋czy si臋. Zrobi艂o mi si臋 jej 偶al. Zatrzyma艂em si臋, usiad艂em i zerwa艂em kwiat gorczycy polnej rosn膮cej przy 艣cie偶ce. Kiedy zbli偶y艂a si臋, zwolni艂a troch臋.
- Pi臋kny dzie艅, prawda? - powiedzia艂em w膮chaj膮c kwiatek.
- Wiesz, przypomina mi to bajk臋 o 偶贸艂wiu i zaj膮cu - odpar艂a, po czym przy艣pieszy艂a i pobieg艂a z niesamowit膮 szybko艣ci膮.
Zaskoczony poderwa艂em si臋 i pogoni艂em za ni膮. Stopniowo, ale pewnie, dogania艂em j膮. Byli艣my ju偶 na skraju 艂膮ki, a ona ci膮gle prowadzi艂a o spory dystans. Dogania艂em j膮 coraz bardziej, a偶 by艂em tak blisko, 偶e s艂ysza艂em jej oddech. Kark w kark, rami臋 w rami臋 艣cigali艣my si臋 przez ostatnie dwadzie艣cia metr贸w. Wtedy ona wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i z艂apa艂a moj膮. Zwolnili艣my, 艣miej膮c si臋, i upadli艣my prosto na pokrojonego arbuza, kt贸rego przygotowa艂 Sokrates, rozpryskuj膮c pestki na wszystkie strony.
Sokrates, kt贸ry zszed艂 ju偶 z drzewa, klaska艂, gdy po艣lizgn膮艂em si臋 i wyl膮dowa艂em twarz膮 w kawa艂kach arbuza, rozmazuj膮c go sobie na policzkach.
Joy popatrzy艂a na mnie i u艣miechn臋艂a jak aktorka: - Kochany, nie musisz si臋 tak czerwieni膰. W ko艅cu, prawie uda艂o ci si臋 wygra膰.
Moja twarz by艂a mokra. Wytar艂em j膮 i zliza艂em sok z arbuza z palc贸w.
- Drogie dziecko - odpar艂em - nawet dure艅 zauwa偶y艂by, 偶e to ja wygra艂em, - jest tu tylko jeden dure艅 - narzeka艂 Sokrates - i on w艂a艣nie rozwali艂 arbuza.
Roze艣miali艣my si臋, a ja popatrzy艂em na Joy oczami b艂yszcz膮cymi mi艂o艣ci膮. Ale gdy zobaczy艂em jak ona patrzy na mnie, przesta艂em si臋 艣mia膰. Wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i poprowadzi艂a na skraj 艂膮ki, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na zielone wzg贸rza Tilden Park.
- Danny, musz臋 ci co艣 powiedzie膰. Jeste艣 dla mnie kim艣 bardzo wa偶nym. Al臋 z tego co m贸wi Sokrates - odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na niego, powoli potrz膮saj膮cego g艂ow膮 na boki - twoja 艣cie偶ka wydaje si臋 by膰 nie do艣膰 szeroka dla nas obojga. Przynajmniej tak to wygl膮da. A ja jestem jeszcze bardzo m艂oda, Dan - i r贸wnie偶 mam wiele rzeczy do zrobienia.
Zadr偶a艂em.
- Ale Joy, wiesz 偶e chc臋, 偶eby艣 zosta艂a ze mn膮 na zawsze. Chc臋 mie膰 z tob膮 dzieci i ogrzewa膰 ci臋 w nocy. Nasze 偶ycie razem mog艂oby by膰 takie pi臋kne.
- Danny - powiedzia艂a. - Jest jeszcze co艣, co powinnam by艂a powiedzie膰 ci wcze艣niej. Wiem, 偶e wygl膮dam i zachowuj臋 si臋 na, hmm, tyle lat na ile mnie oceniasz. Ale ja mam tylko pi臋tna艣cie lat.
Gapi艂em si臋 na ni膮 z otwartymi ustami.
- To znaczy, 偶e przez tyle miesi臋cy mia艂em mn贸stwo nielegalnych fantazji.
Wszyscy troje roze艣mieli艣my si臋, ale m贸j 艣miech by艂 pusty. Jaka艣 cz臋艣膰 mojego 偶ycia rozpad艂a si臋 na kawa艂ki.
- Joy, poczekam na ciebie. Wci膮偶 mamy szans臋.
- Och, Danny, zawsze jest szansa - na wszystko. Ale Sokrates powiedzia艂 mi, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li zapomnisz.
Gdy patrzy艂em w b艂yszcz膮ce oczy Joy, Sokrates podszed艂 cicho do mnie od ty艂u. Wyci膮gn膮艂em do niej r臋k臋 w chwili, gdy on dotkn膮艂 mnie lekko u podstawy czaszki. 艢wiat艂o zgas艂o i w jednej chwili zapomnia艂em, 偶e kiedykolwiek zna艂em dziewczyn臋 o imieniu Joy.
Gdy otworzy艂em oczy, le偶a艂em na plecach patrz膮c w niebo. Musia艂em si臋 zdrzemn膮膰.
- Powinni艣my cz臋艣ciej urz膮dza膰 sobie piknik we dw贸jk臋, nie s膮dzisz? - zapyta艂em przeci膮gaj膮c si臋.
- Tak - pokiwa艂 g艂ow膮 powoli. - Tylko my dwaj.
Pozbierali艣my rzeczy i poszli艣my jakie艣 dwa kilometry przez zadrzewione wzg贸rza w stron臋 autobusu. Przez ca艂膮 drog臋 mia艂em niejasne odczucie, 偶e zapomnia艂em czego艣 powiedzie膰 lub co艣 zrobi膰 - lub by膰 mo偶e co艣 zostawi艂em. Gdy autobus dowi贸z艂 nas na miejsce, odczucie to rozp艂yn臋艂o si臋.
- Hej, Sokratesie, mo偶e poszliby艣my jutro pobiega膰? - zapyta艂em zanim wysiad艂.
- Czemu nie? - odpar艂. - Spotkajmy si臋 dzi艣 wieczorem wp贸艂 do dwunastej na mo艣cie nad potokiem. Zrobimy sobie przyjemny, d艂ugi nocny bieg po le艣nych 艣cie偶kach.
Tej nocy by艂a pe艂nia. Kiedy wbiegli艣my na 艣cie偶ki, ksi臋偶yc roz艣wietla艂 srebrnym blaskiem szczyty drzew i krzew贸w. Zna艂em ka偶dy krok dziesi臋ciokilometrowej trasy i mog艂em przebiec j膮 w kompletnej ciemno艣ci.
Po stromym podbiegu na ni偶szej 艣cie偶ce moje cia艂o rozgrza艂o si臋. Wkr贸tce dotarli艣my do 艂膮cznika i ruszyli艣my w g贸r臋. To co wiele miesi臋cy temu wydawa艂o si臋 dla mnie g贸r膮, teraz ledwie wymaga艂o wysi艂ku. Oddychaj膮c g艂臋boko wystrzeli艂em do przodu i pokrzykiwa艂em na Sokratesa wlok膮cego si臋 z ty艂u.
- Dalej, staruszku, z艂ap mnie je艣li potrafisz! - wyg艂upia艂em si臋. Na d艂ugim, prostym odcinku spojrza艂em w ty艂 spodziewaj膮c si臋 zobaczy膰 za sob膮 Sokratesa. Nie by艂o go nigdzie wida膰. Zatrzyma艂em si臋 chichocz膮c. Podejrzewa艂em podst臋p. Dobra. Niech czeka na mnie i zastanawia si臋 gdzie jestem. Usiad艂em na skraju wzg贸rza i popatrzy艂em na 艣wiat艂a San Francisco migocz膮ce w oddali.
Wtedy wiatr zaczai szele艣ci膰 li艣膰mi i nagle zrozumia艂em, 偶e dzieje si臋 co艣 z艂ego - bardzo z艂ego. Poderwa艂em si臋 i pogna艂em w d贸艂 艣cie偶ki.
Znalaz艂em Sokratesa tu偶 za zakr臋tem. Le偶a艂 twarz膮 w d贸艂 na zimnej ziemi. Ukl臋kn膮艂em szybko, delikatnie odwr贸ci艂em go na plecy i trzymaj膮c na r臋kach przy艂o偶y艂em ucho do jego piersi. Jego serce nie bi艂o.
- M贸j Bo偶e, o m贸j Bo偶e - zawo艂a艂em w momencie, gdy w kanionie zawy艂 wiatr.
Po艂o偶y艂em cia艂o Sokratesa na ziemi, przy艂o偶y艂em usta do jego ust i wdmuchn膮艂em powietrze w jego p艂uca. W coraz wi臋kszej panice w艣ciekle naciska艂em klatk臋 piersiow膮.
W ko艅cu ju偶 tylko szepta艂em cicho do niego, tul膮c jego g艂ow臋 w swoich r臋kach.
- Sokratesie nie umieraj - prosz臋, Sokratesie.
To by艂 m贸j pomys艂, 偶eby biec. Przypomnia艂em sobie jak ci臋偶ko bieg艂 do 艂膮cznika, jak dysza艂. Gdyby tylko... Za p贸藕no. Przepe艂ni艂 mnie gniew na niesprawiedliwo艣膰 艣wiata - czu艂em w艣ciek艂o艣膰 wi臋ksz膮 ni偶 kiedykolwiek w moim 偶yciu.
- NIEEEEEEEEEE! - zawy艂em, a m贸j pe艂en b贸lu krzyk odbija艂 si臋 echem w kanionie, podrywaj膮c z gniazd 艣pi膮ce ptaki.
Nie umrze - nie pozwol臋 mu! Czu艂em energi臋 p艂yn膮c膮 przez moje ramiona, nogi i klatk臋 piersiow膮. Da艂bym mu to wszystko. Gdyby by艂o trzeba, ch臋tnie odda艂bym mu w艂asne 偶ycie.
- Sokratesie, 偶yj, 偶yj! - Chwyci艂em r臋kami jego klatk臋 piersiow膮, wbijaj膮c palce w 偶ebra. Czu艂em si臋 pe艂en mocy, widzia艂em po艣wiat臋 wok贸艂 w艂asnych r膮k. Potrz膮sa艂em nim, pragn膮c aby serce zacz臋艂o bi膰. - Sokratesie! - rozkaza艂em. - 呕yj!
Ale nic to nie dawa艂o, zupe艂nie nic. Niepewno艣膰 wkrad艂a si臋 w m贸j umys艂 i za艂ama艂em si臋. To ju偶 koniec. Usiad艂em nieruchomo, 艂zy p艂yn臋艂y mi po policzkach.
- Prosz臋 - spojrza艂em w g贸r臋 na srebrne chmury przep艂ywaj膮ce przez ksi臋偶yc. - Prosz臋 - powiedzia艂em do Boga, kt贸rego nigdy nie widzia艂em. - Pozw贸l mu 偶y膰.
W ko艅cu przesta艂em walczy膰, straci艂em nadziej臋. By艂 poza zasi臋giem moich mo偶liwo艣ci. Zawiod艂em go.
Dwa ma艂e kr贸liki wyskoczy艂y z krzak贸w i przygl膮da艂y mi si臋. Zerka艂y na pozbawione 偶ycia cia艂o starego cz艂owieka, kt贸re trzyma艂em czule w ramionach. I wtedy to poczu艂em - t臋 sam膮 Obecno艣膰, kt贸r膮 czu艂em wiele miesi臋cy temu. Wype艂ni艂a moje cia艂o. Oddycha艂em Ni膮, a Ona oddycha艂a przeze mnie.
- Prosz臋 - powiedzia艂em po raz ostatni - zamiast niego we藕 mnie.
M贸wi艂em to serio. W tym momencie poczu艂em uderzenie pulsu na szyi Sokratesa. Szybko przy艂o偶y艂em g艂ow臋 do jego piersi. Silne, rytmiczne bicie serca starego wojownika zadudni艂o mi w uszach. Wt艂acza艂em w niego powietrze, do czasu a偶 jego klatka piersiowa zacz臋艂a unosi膰 si臋 i opada膰 samorzutnie.
Kiedy Sokrates otworzy艂 oczy, zobaczy艂 nad sob膮 moj膮 twarz. 艢mia艂em si臋, p艂acz膮c cicho z wdzi臋czno艣ci, a 艣wiat艂o ksi臋偶yca otacza艂o nas srebrnym blaskiem. Kr贸liki z b艂yszcz膮cymi futerkami nadal nas obserwowa艂y. Wtem, na d藕wi臋k mojego g艂osu, umkn臋艂y w zaro艣la.
- Sokratesie, ty 偶yjesz!
- Widz臋, 偶e twoja spostrzegawczo艣膰 jest jak zwykle ostra jak brzytwa - powiedzia艂 s艂abo.
Pr贸bowa艂 wsta膰, ale by艂 bardzo s艂aby i bola艂o go w piersi. Zarzuci艂em go sobie na ramiona stra偶ackim chwytem i ponios艂em w kierunku ko艅ca 艣cie偶ek cztery kilometry dalej. Z laboratorium naukowego Laurence'a nocny str贸偶 m贸g艂by zadzwoni膰 po ambulans.
Przez wi臋kszo艣膰 drogi Sokrates le偶a艂 cicho na moich barkach, a ja walczy艂em ze zm臋czeniem, poc膮c si臋 pod jego ci臋偶arem. Od czasu do czasu odzywa艂 si臋:
- To najlepszy spos贸b podr贸偶owania - r贸bmy to cz臋艣ciej.
Lub:
- Hop siup.
Gdy Sokrates znalaz艂 si臋 w Szpitalu Herricka na oddziale intensywnej terapii, wr贸ci艂em do domu. Tej nocy sen powr贸ci艂. 艢mier膰 si臋ga艂a po Sokratesa - obudzi艂em si臋 z krzykiem.
Przez ca艂y nast臋pny dzie艅 siedzia艂em przy nim. Przez wi臋kszo艣膰 czasu spa艂, ale p贸藕nym popo艂udniem chcia艂 porozmawia膰.
- Dobra - co si臋 sta艂o?
- Znalaz艂em ci臋 le偶膮cego bez 偶ycia. Twoje serce przesta艂o bi膰, nie oddycha艂e艣. Ja... si艂膮 swej woli przywr贸ci艂em ci 偶ycie.
- Przypomnij mi, 偶ebym umie艣ci艂 ci臋 w testamencie. Co czu艂e艣?
- To by艂o dziwne, Sokratesie. Najpierw poczu艂em przep艂yw energii w ciele. Pr贸bowa艂em da膰 ci j膮. Ju偶 prawie podda艂em si臋, gdy...
- Nigdy nie tra膰 nadziei - powiedzia艂.
- Sokratesie, nie 偶artuj sobie. To powa偶na sprawa!
- M贸w dalej - s艂ucham ci臋 uwa偶nie. Nie mog臋 si臋 doczeka膰, 偶eby us艂ysze膰 jak ci posz艂o.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Dobrze wiesz jak mi posz艂o. Znowu zacz臋艂o bi膰 ci serce - ale dopiero wtedy, gdy ju偶 przesta艂em pr贸bowa膰. Obecno艣膰, kt贸r膮 ju偶 kiedy艣 czu艂em - to Ona spowodowa艂a, 偶e zacz臋艂o bi膰 ci serce.
- Czu艂e艣 ]膮 - pokiwa艂 g艂ow膮. To nie by艂o pytanie, lecz stwierdzenie.
- Tak.
- To by艂a dobra lekcja - powiedzia艂, przeci膮gaj膮c si臋 delikatnie.
- Lekcja! Mia艂e艣 atak serca i to mia艂a by膰 niez艂a lekcja dla mnie? Wi臋c tak to widzisz?
- Tak - powiedzia艂. - I mam nadziej臋, 偶e dobrze j膮 wykorzystasz. Bez wzgl臋du na to, na jak silnych wygl膮damy, zawsze mamy jak膮艣 ukryt膮 s艂abo艣膰, kt贸ra mo偶e by膰 nasz膮 ostateczn膮 zgub膮.
Zasady Gry: Ka偶dej sile towarzyszy s艂abo艣膰 - i odwrotnie. Nawet gdy by艂em dzieckiem, serce zawsze stanowi艂o moj膮 s艂ab膮 stron臋. Ty, drogi przyjacielu, masz inny 鈥瀙roblem sercowy鈥.
- Ja mam?
- Tak. Nie otworzy艂e艣 jeszcze serca w naturalny spos贸b, aby wnie艣膰 do 偶ycia emocje, tak jak zrobi艂e艣 to zesz艂ej nocy. Nauczy艂e艣 si臋 kontrolowa膰 cia艂o i nawet do pewnego stopnia umys艂, ale twoje serce jeszcze si臋 nie otworzy艂o. A twoim celem nie jest niewra偶liwo艣膰, lecz przeciwnie - wra偶liwo艣膰 na 艣wiat, 偶ycie, a wi臋c na Obecno艣膰, kt贸r膮 czu艂e艣. Pr贸bowa艂em pokaza膰 ci na swoim w艂asnym przyk艂adzie, 偶e 偶ycie wojownika nie polega na wyimaginowanej doskona艂o艣ci czy zwyci臋stwach - polega na mi艂o艣ci. Mi艂o艣膰 jest mieczem wojownika - gdziekolwiek on tnie, daje 偶ycie, nie 艣mier膰.
- Sokratesie, opowiedz mi o mi艂o艣ci. Chcia艂bym to zrozumie膰. Roze艣mia艂 si臋 cicho.
- Nie mo偶na tego zrozumie膰 - mo偶na to jedynie poczu膰.
- A wi臋c jakie to odczucie?
- Sam widzisz - powiedzia艂. - Chcesz z tego zrobi膰 poj臋cie mentalne. Po prostu zapomnij o sobie i czuj!
Spojrza艂em na niego, zdaj膮c sobie spraw臋 z rozmiaru jego po艣wi臋cenia - jak 膰wiczy艂 ze mn膮, nigdy nie oci膮gaj膮c si臋, chocia偶 wiedzia艂, 偶e ma problem z sercem - wszystko to robi艂 dla mnie. Moje oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami.
- Czuj臋, Sokratesie...
- Bzdura! 呕al to nie to.
Moje zawstydzenie zmieni艂o si臋 we frustracj臋.
- Czasami potrafisz by膰 denerwuj膮cy, ty stary czarodzieju! Czego ode mnie chcesz, krwi?
- Gniew to te偶 nie to - powiedzia艂 teatralnym tonem, wskazuj膮c na mnie i wyba艂uszaj膮c oczy jak filmowy czarny charakter w starym stylu.
- Sokratesie, jeste艣 kompletnym wariatem - roze艣mia艂em si臋.
- O to w艂a艣nie chodzi - 艣miech to jest to!
艢miali艣my si臋 razem z rozkosz膮. Potem on, chichocz膮c cicho, zasn膮艂. Wyszed艂em bezszelestnie.
Gdy odwiedzi艂em go nast臋pnego ranka, wygl膮da艂 na silniejszego. Od wej艣cia zarzuci艂em go pytaniami.
- Sokratesie, dlaczego nalega艂e艣, 偶eby ze mn膮 biega膰, i dlaczego robi艂e艣 wszystkie te skoki i wybicia, skoro wiedzia艂e艣, 偶e w ka偶dej chwili mo偶esz przyp艂aci膰 to 偶yciem?
- Czym si臋 tu martwi膰? Lepiej jest 偶y膰 pe艂ni膮 偶ycia a偶 do 艣mierci. Jestem wojownikiem. Moj膮 drog膮 jest dzia艂anie - powiedzia艂. - Jestem nauczycielem. Ucz臋 daj膮c przyk艂ad. Mo偶e pewnego dnia ty r贸wnie偶 b臋dziesz uczy艂 innych, tak jak ci to pokaza艂em - wtedy zrozumiesz, 偶e s艂owa nie wystarcz膮. Ty r贸wnie偶 b臋dziesz musia艂 uczy膰 daj膮c przyk艂ad i opieraj膮c si臋 jedynie na w艂asnych odkryciach i w艂asnym do艣wiadczeniu.
Wtedy opowiedzia艂 mi tak膮 historyjk臋:
Matka przyprowadzi艂a swego syna do Mahatmy Gandhiego.
- Mahatma, prosz臋, powiedz mojemu synowi, 偶eby przesta艂 je艣膰 cukier - prosi艂a.
- Przyprowad藕 syna za dwa tygodnie - odpar艂 Gandhi po chwili.
Zak艂opotana kobieta podzi臋kowa艂a mu i powiedzia艂a, 偶e zrobi, jak jej powiedzia艂.
Po dw贸ch tygodniach wr贸ci艂a z synem. Gandhi popatrzy艂 ch艂opcu w oczy i powiedzia艂:
- Przesta艅 je艣膰 cukier.
Kobieta by艂a wdzi臋czna, ale bardzo zdziwiona.
- Dlaczego za pierwszym razem kaza艂e艣 mi przyprowadzi膰 go po dw贸ch tygodniach? - zapyta艂a. - Mog艂e艣 mu to samo powiedzie膰 wtedy.
- Dwa tygodnie temu sam jad艂em cukier - odpar艂 Gandhi.
Dan, b膮d藕 uciele艣nieniem tego, czego uczysz i ucz tylko tego, czego jeste艣 uciele艣nieniem.
- Czego innego m贸g艂bym uczy膰 pr贸cz gimnastyki?
- Gimnastyka wystarczy, pod warunkiem 偶e u偶ywasz jej jako 艣rodka dla przekazania bardziej uniwersalnych lekcji - powiedzia艂. - Szanuj innych. Daj im najpierw to, czego oni pragn膮, a by膰 mo偶e w ko艅cu paru z nich b臋dzie chcia艂o tego, co ty pragniesz im da膰. Poprzesta艅 na uczeniu przewrot贸w, dop贸ki kto艣 nie poprosi ci臋 o co艣 wi臋cej.
- Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e chc膮 czego艣 wi臋cej?
- B臋dziesz to wiedzia艂.
- Ale Sokratesie, czy jeste艣 pewien, 偶e moim przeznaczeniem jest bycie nauczycielem? Nie czuj臋 si臋 nim.
- Mam wra偶enie, 偶e zmierzasz w tym kierunku.
- Przypomnia艂o mi to co艣, o czym od d艂ugiego czasu chcia艂em z tob膮 porozmawia膰. Cz臋sto zdajesz si臋 czyta膰 w moich my艣lach i zna膰 moj膮 przysz艂o艣膰. Czy pewnego dnia ja r贸wnie偶 b臋d臋 mia艂 tego rodzaju moce?
S艂ysz膮c to Sokrates wyci膮gn膮艂 r臋k臋, w艂膮czy艂 telewizor i zacz膮艂 ogl膮da膰 film rysunkowy. Wy艂膮czy艂em go. Odwr贸ci艂 si臋 w moj膮 stron臋 i westchn膮艂.
- Mia艂em nadziej臋, 偶e ca艂kowicie ominiesz jak膮kolwiek fascynacj臋 mocami. Ale teraz, skoro to wysz艂o, mo偶emy to za艂atwi膰. Dobra, co chcesz wiedzie膰?
- Na pocz膮tek we藕my przepowiadanie przysz艂o艣ci. Zdaje si臋, 偶e potrafisz to czasami robi膰.
- Odczytywanie przysz艂o艣ci opiera si臋 na realistycznym postrzeganiu tera藕niejszo艣ci. Nie zajmuj si臋 widzeniem przysz艂o艣ci, dop贸ki nie zobaczysz wyra藕nie tera藕niejszo艣ci.
- No dobrze, a co z czytaniem my艣li? - zapyta艂em.
- O co chodzi? - Sokrates westchn膮艂.
- Zdaje si臋, 偶e przewa偶nie potrafisz odczytywa膰 moje my艣li.
- Tak, istotnie - przyzna艂 - na og贸艂 wiem, co my艣lisz. Twoje 鈥瀖y艣li鈥 艂atwo odczyta膰, poniewa偶 masz je wypisane na twarzy.
Zaczerwieni艂em si臋.
- Rozumiesz, co mam na my艣li? - za艣mia艂 si臋 wskazuj膮c na moje zar贸偶owione policzki. - Nie trzeba by膰 czarodziejem, 偶eby odczytywa膰 my艣li z twarzy. Pokerzy艣ci robi膮 to przez ca艂y czas.
- Ale co z prawdziwymi mocami? Sokrates usiad艂 na 艂贸偶ku.
- Szczeg贸lne moce faktycznie istniej膮 - powiedzia艂. - Ale takie rzeczy dla wojownika s膮 absolutnie bez znaczenia. Nie daj si臋 omami膰. Szcz臋艣cie jest jedyn膮 moc膮 jaka si臋 liczy. A szcz臋艣cia nie mo偶na zdoby膰, ono zdobywa ciebie - ale tylko wtedy, gdy zrezygnujesz ze wszystkiego innego.
Sokrates wygl膮da艂 na zm臋czonego. Wpatrywa艂 si臋 we mnie przez chwil臋, jakby podejmuj膮c decyzj臋. Potem przem贸wi艂 g艂osem, kt贸ry brzmia艂 艂agodnie i stanowczo. Wypowiedzia艂 s艂owa, kt贸rych l臋ka艂em si臋 najbardziej.
- Jest dla mnie jasne, 偶e nadal jeste艣 w sid艂ach, Dan - nadal szukasz szcz臋艣cia gdzie艣 indziej. Niech tak b臋dzie. B臋dziesz szuka艂, a偶 zm臋czysz si臋 tym wszystkim. Masz teraz odej艣膰 na jaki艣 czas. Szukaj tego, co musisz znale藕膰 i ucz si臋 tego, co si臋 da. Potem zobaczymy.
- Ale... jak d艂ugo? - M贸j g艂os dr偶a艂 z emocji. Jego s艂owa wstrz膮sn臋艂y mn膮.
- Dziewi臋膰 lub dziesi臋膰 lat powinno wystarczy膰. By艂em przera偶ony.
- Sokratesie, tak naprawd臋 nie jestem zainteresowany mocami. Naprawd臋 rozumiem, co powiedzia艂e艣. Prosz臋, pozw贸l mi zosta膰 z tob膮.
Zamkn膮艂 oczy i westchn膮艂.
- M贸j m艂ody przyjacielu, nie l臋kaj si臋. Twoja 艣cie偶ka ci臋 poprowadzi - nie mo偶esz zgubi膰 drogi.
- Ale kiedy ci臋 znowu zobacz臋, Sokratesie?
- Kiedy sko艅czysz szuka膰 - kiedy naprawd臋 sko艅czysz.
- Kiedy zostan臋 wojownikiem?
- Wojownikiem si臋 nie zostaje, Dan. Albo w danym momencie nim jeste艣, albo nie jeste艣. Droga sama kreuje wojownik贸w. A teraz musisz ca艂kowicie o mnie zapomnie膰. Id藕 i wr贸膰 promienny.
Przyzwyczai艂em si臋 tak bardzo polega膰 na jego radach, na jego pewno艣ci. Wci膮偶 dr偶膮c odwr贸ci艂em si臋, podszed艂em do drzwi i po raz ostatni popatrzy艂em w jego b艂yszcz膮ce oczy.
- Zrobi臋 wszystko, o co prosisz, Sokratesie - z wyj膮tkiem jednej rzeczy. Nigdy ciebie nie zapomn臋.
Zszed艂em po schodach, wyszed艂em na ulic臋 i poszed艂em kr臋tymi uliczkami miasteczka uniwersyteckiego, zmierzaj膮c ku niepewnej przysz艂o艣ci.
Postanowi艂em przenie艣膰 si臋 z powrotem do Los Angeles, mojego miasta rodzinnego. Wyprowadzi艂em starego valianta z gara偶u i sp臋dzi艂em ostatni tydzie艅 w Berkeley, przygotowuj膮c si臋 do wyjazdu. My艣l膮c o Lindzie wszed艂em do budki telefonicznej stoj膮cej na rogu ulicy i wybra艂em jej numer. Kiedy us艂ysza艂em zaspany g艂os Lindy, wiedzia艂em co chc臋 zrobi膰.
- Kochanie, mam par臋 niespodzianek. Przeprowadzam si臋 do Los Angeles. Czy przylecisz do Oakland jutro rano? Mogliby艣my pojecha膰 razem na po艂udnie. Jest co艣 o czym musimy porozmawia膰.
Po drugiej stronie zapanowa艂a cisza.
- Och, bardzo bym chcia艂a! Przylec臋 samolotem o 贸smej. Mmm - d艂u偶sza przerwa. - O czym chcia艂by艣 porozmawia膰, Danny?
- Jest co艣, o co chcia艂bym zapyta膰 ci臋 osobi艣cie, ale podpowiem ci: to dotyczy 偶ycia we dwoje, dzieci i budzenia si臋 rano w obj臋ciach. - Nast膮pi艂a d艂u偶sza przerwa. - Linda?
- Dan, nie mog臋 teraz rozmawia膰 - jej g艂os dr偶a艂. - Przylec臋 jutro rano.
- Spotkamy si臋 na lotnisku. Cze艣膰 Linda.
- Cze艣膰, Danny. - W s艂uchawce rozleg艂o si臋 brz臋czenie. Przyjecha艂em na lotnisko kwadrans przed dziewi膮t膮. Linda ju偶 tam by艂a, jasnooka, pi臋kna z o艣lepiaj膮co rudymi w艂osami. Podbieg艂a do mnie 艣miej膮c si臋 i zarzuci艂a mi r臋ce na szyj臋.
- Och, mi艂o zn贸w ci臋 widzie膰, Danny!
Czu艂em promieniuj膮ce ciep艂o jej cia艂a. Poszli艣my szybko na parking. Z pocz膮tku trudno nam by艂o znale藕膰 s艂owa.
W drodze powrotnej skr臋ci艂em w prawo do Tilden Park wje偶d偶aj膮c na Inspiration Point. Zaplanowa艂em wszystko. Poprosi艂em j膮, aby usiad艂a na ogrodzeniu i ju偶 mia艂em zada膰 pytanie, kiedy ona zarzuci艂a mi ramiona na szyj臋 i powiedzia艂a:
- Tak! - i zacz臋艂a p艂aka膰.
- Czy zapyta艂em o co艣? - za偶artowa艂em s艂abo.
Pobrali艣my si臋 w Pa艂acu 艢lub贸w Miasta Los Angeles. By艂a to pi臋kna, rodzinna uroczysto艣膰. Cz臋艣膰 mnie by艂a bardzo szcz臋艣liwa, inna cz臋艣膰 by艂a dziwnie przygn臋biona. Przebudzi艂em si臋 w 艣rodku nocy i na palcach cicho wyszed艂em na balkon apartamentu, w kt贸rym sp臋dzali艣my noc po艣lubn膮. P艂aka艂em bezg艂o艣nie. Dlaczego czu艂em si臋 tak jakbym co艣 straci艂, jakbym zapomnia艂 o czym艣 wa偶nym? To uczucie mia艂o pozosta膰 we mnie na zawsze.
Wkr贸tce wprowadzili艣my si臋 do nowego mieszkania. Pr贸bowa艂em szcz臋艣cia, sprzedaj膮c ubezpieczenia. Linda znalaz艂a prac臋 na p贸艂 etatu w banku jako kasjerka. 呕yli艣my wygodnie i spokojnie, ale by艂em zbyt zaj臋ty, aby po艣wi臋ca膰 czas 偶onie. P贸藕n膮 noc膮, gdy Linda spa艂a, siada艂em do medytacji. Wczesnym rankiem robi艂em par臋 膰wicze艅. Niebawem jednak sta艂em si臋 tak zapracowany, 偶e nie starcza艂o mi na nic czasu - ca艂y m贸j trening i dyscyplina zacz臋艂y zanika膰.
Po sze艣ciu miesi膮cach mia艂em do艣膰 pracy jako sprzedawca ubezpiecze艅. Usiad艂em z Linda i odby艂em z ni膮 pierwsz膮 od wielu tygodni d艂u偶sz膮 rozmow臋.
- Kochanie, co s膮dzisz o powrocie do P贸艂nocnej Karoliny i rozejrzeniu si臋 za inn膮 prac膮?
- Je艣li tego w艂a艣nie chcesz, Dan, to dobrze. Poza tym dobrze by艂oby by膰 blisko moich rodzic贸w. Kochaj膮 dzieci.
- Dzieci?
- Tak. Jak si臋 czujesz w roli ojca?
- Masz na my艣li dziecko? Twoje i moje? Dziecko? - Przytuli艂em j膮 czule i trzyma艂em d艂ugo w ramionach.
W tej sytuacji nie sta膰 mnie ju偶 by艂o na 偶adne niew艂a艣ciwe posuni臋cia. Na drugi dzie艅, ju偶 w nowym miejscu, Linda posz艂a odwiedzi膰 rodzic贸w, a ja wyruszy艂em szuka膰 pracy. Od Hala, mojego by艂ego trenera, dowiedzia艂em si臋, 偶e na Uniwersytecie Stanford poszukuj膮 kogo艣 na stanowisko trenera gimnastyki. Poszed艂em na spotkanie w sprawie nowej pracy, po czym pojecha艂em do moich te艣ci贸w, by opowiedzie膰 Lindzie nowiny. Kiedy wszed艂em, powiedzieli mi, 偶e dzwoni艂 w艂a艣nie Prezes Zwi膮zku Sportowego Stanford. Zaoferowano mi prac臋 trenera pocz膮wszy od wrze艣nia. Przyj膮艂em j膮. Tak po prostu znalaz艂em prac臋.
Pod koniec sierpnia urodzi艂a si臋 Holly, nasza 艣liczna c贸reczka. Przewioz艂em ca艂y nasz dobytek do Menlo Park, gdzie znale藕li艣my wygodne mieszkanie. Linda z dzieckiem przylecia艂y dwa tygodnie p贸藕niej. Przez jaki艣 czas byli艣my zadowoleni, ale wkr贸tce znowu poch艂on臋艂a mnie praca nad opracowaniem nowego, skutecznego programu gimnastycznego w Stanford. Ka偶dego ranka biega艂em wiele kilometr贸w po polach golfowych i cz臋sto samotnie siedzia艂em nad brzegiem jeziora Lagunita. Ponownie moja uwaga i energia p艂yn臋艂y w wielu kierunkach, tylko nie w stron臋 Lindy.
Rok min膮艂 prawie niezauwa偶alnie. Wszystko sz艂o dobrze - nie mog艂em zrozumie膰 uporczywego odczucia, 偶e zgubi艂em co艣, dawno temu. Obrazy moich trening贸w z Sokratesem - bieganie po wzg贸rzach, dziwne 膰wiczenia p贸藕n膮 noc膮, godziny rozm贸w, s艂uchania i obserwowania mojego tajemniczego nauczyciela - sta艂y si臋 wyblak艂ymi wspomnieniami.
Nied艂ugo po naszej pierwszej rocznicy 艣lubu Linda powiedzia艂a, 偶e chcia艂aby aby艣my odwiedzili psychologa. By艂 to dla mnie ogromny szok, poniewa偶 sta艂o si臋 to w艂a艣nie wtedy, gdy czu艂em, 偶e mogliby艣my odpr臋偶y膰 si臋 i znale藕膰 wi臋cej czasu dla siebie.
Psycholog pom贸g艂, ale pomi臋dzy Lind膮 i mn膮 pojawi艂 si臋 cie艅. A mo偶e by艂 pomi臋dzy nami ju偶 od naszej nocy po艣lubnej. Linda ucich艂a i zrobi艂a si臋 obca, wci膮gaj膮c Holly w sw贸j w艂asny 艣wiat. Codziennie wraca艂em z pracy do domu zupe艂nie wyko艅czony, nie maj膮c ju偶 si艂 dla 偶adnej z nich.
Podczas mojego trzeciego roku pobytu w Stanford uzyska艂em posad臋 wychowawcy na terenie domu studenckiego. Dzi臋ki temu Linda mog艂a by膰 bli偶ej innych ludzi. Wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e ten krok pom贸g艂, zw艂aszcza w kontaktach Lindy z innymi lud藕mi. Linda stworzy艂a swoje w艂asne 偶ycie towarzyskie, a ja pozby艂em si臋 ci臋偶aru, kt贸rego nie potrafi艂em lub nie chcia艂em ud藕wign膮膰. Wiosn膮 trzeciego roku pobytu w Stanford zacz臋li艣my 偶y膰 w separacji. Pogr膮偶y艂em si臋 jeszcze g艂臋biej w pracy i raz jeszcze zacz膮艂em poszukiwania duchowe. Co rano siedzia艂em na sali z grup膮 zen. Wieczorami zacz膮艂em studiowa膰 aikido. Czyta艂em coraz wi臋cej, z nadziej膮 znalezienia jakiego艣 klucza czy wskaz贸wki lub te偶 odpowiedzi na m贸j nieza艂atwiony problem.
Gdy zaoferowano mi stanowisko wyk艂adowcy w Oberlin College w stanie Ohio, wygl膮da艂o to na drug膮 szans臋 dla nas. Ale gdy ju偶 tam byli艣my, pogr膮偶y艂em si臋 w poszukiwanie szcz臋艣cia z jeszcze wi臋ksz膮 intensywno艣ci膮. Po艣wi臋ca艂em jeszcze wi臋cej czasu na uczenie gimnastyki. Zorganizowa艂em dwa kursy - 鈥濳urs Rozwoju Psychofizycznego鈥 i 鈥濪roga Mi艂uj膮cego Pok贸j Wojownika鈥 - prezentuj膮ce pewne pogl膮dy i umiej臋tno艣ci, kt贸rych nauczy艂em si臋 od Sokratesa. Pod koniec pierwszego roku w nowym miejscu pracy otrzyma艂em specjaln膮 nagrod臋 uniwersytetu, kt贸ra pozwala艂a mi podr贸偶owa膰 i prowadzi膰 badania w wybranej dziedzinie.
Po ma艂偶e艅stwie pe艂nym problem贸w, Linda i ja rozeszli艣my si臋. Zostawi艂em j膮 i moj膮 c贸reczk臋 i wyruszy艂em na swoje ostatnie - tak膮 mia艂em nadziej臋 - poszukiwanie.
Odwiedzi艂em wiele miejsc na 艣wiecie - Hawaje, Japoni臋, Okinaw臋, Indie i wiele innych. Spotka艂em tam niezwyk艂ych nauczycieli, szko艂y jogi, sztuk walki i szamanizmu. Do艣wiadczy艂em wiele, znalaz艂em wielk膮 m膮dro艣膰, ale nie znalaz艂em trwa艂ego spokoju.
Gdy moje podr贸偶e zbli偶a艂y si臋 ku ko艅cowi, sta艂em si臋 jeszcze bardziej zdesperowany. Postanowi艂em doprowadzi膰 do ostatecznej konfrontacji z pytaniami, kt贸re d藕wi臋cza艂y w moich uszach: Czym jest o艣wiecenie? Kiedy odzyskam spok贸j? Sokrates m贸wi艂 o tych sprawach, ale wtedy go nie s艂ucha艂em.
Kiedy przyby艂em do wioski Cascais na wybrze偶u Portugalii, mojego ostatniego miejsca postoju w podr贸偶y, pytania na kt贸re wci膮偶 nie potrafi艂em znale藕膰 odpowiedzi, pali艂y mnie jak ogie艅.
Pewnego poranka obudzi艂em si臋 na opustosza艂ej pla偶y, na kt贸rej biwakowa艂em przez par臋 dni. Spojrza艂em na wod臋. Przyp艂yw zniszczy艂 m贸j pracowicie wybudowany zamek z piasku i patyk贸w.
Z jakiego艣 powodu przypomnia艂o mi to o mojej w艂asnej 艣mierci i o tym, co Sokrates pr贸bowa艂 mi przekaza膰. Fragmenty jego s艂贸w i gest贸w nap艂ywa艂y do mnie, podobnie jak patyki z mojego zamku, kt贸re teraz bez艂adnie unosi艂y si臋 na przybrze偶nych falach: 鈥濸omy艣l o umykaj膮cych latach, Danny. Pewnego dnia odkryjesz, 偶e 艣mier膰 nie jest taka, jak j膮 sobie wyobra偶asz - ale przecie偶 偶ycie r贸wnie偶 takie nie jest. Tak jedno, jak i drugie mo偶e by膰 cudowne, pe艂ne zmian - albo, je艣li si臋 nie przebudzisz, zar贸wno 偶ycie, jak i 艣mier膰 b臋d膮 wielkim rozczarowaniem.鈥
Jego 艣miech d藕wi臋cza艂 mi w g艂owie. Wtedy przypomnia艂em sobie pewne zdarzenie, kt贸re mia艂o miejsce na stacji:
By艂em zaspany. W pewnym momencie Sokrates z艂apa艂 mnie za ramiona i potrz膮sn膮艂:
- Zbud藕 si臋! - zawo艂a艂. - Gdyby艣 wiedzia艂, 偶e umierasz na nieuleczaln膮 chorob臋, gdyby pozosta艂o ci niewiele 偶ycia, zmarnowa艂by艣 nawet te kr贸tkie chwile! M贸wi臋 ci teraz, Dan: Ty umierasz na nieuleczaln膮 chorob臋, kt贸ra nazywa si臋 narodziny. Pozosta艂o ci zaledwie par臋 lat 偶ycia. Tak jak wszystkim innym ludziom. Wi臋c b膮d藕 szcz臋艣liwy teraz, bez powodu - albo nie b臋dziesz szcz臋艣liwy nigdy.
Poczu艂em olbrzymi膮 potrzeb臋, 偶eby gdzie艣 p贸j艣膰, ale nie by艂o dok膮d. Tak wi臋c pozosta艂em na miejscu, niczym przeszukiwacz pla偶y, i wci膮偶 przeszukiwa艂em sw贸j w艂asny umys艂. 鈥濳im jestem?鈥 - pyta艂em siebie. 鈥濩zym jest o艣wiecenie?鈥
Dawno temu Sokrates powiedzia艂 mi, 偶e nawet wojownicy nie wygrywaj膮 ze 艣mierci膮 - jedynie odkrywaj膮 Kim my wszyscy tak naprawd臋 jeste艣my.
Le偶膮c w s艂o艅cu rozmy艣la艂em o obieraniu warstw cebuli w kantorze Sokratesa, 偶eby zobaczy膰 鈥瀔im jestem鈥. Przypomnia艂em sobie bohatera powie艣ci J. D. Salingera, kt贸ry widz膮c kogo艣 pij膮cego mleko ze szklanki, powiedzia艂: 鈥濲est to jak przelewanie Boga w Boga, je艣li wiecie co mam na my艣li.鈥
Przypomnia艂em sobie te偶 pewien sen Lao Tsy:
Lao Tsy zasn膮艂 i 艣ni艂, 偶e jest motylem. Gdy si臋 przebudzi艂, zastanawia艂 si臋: 鈥濩zy jestem cz艂owiekiem, kt贸ry w艂a艣nie 艣ni艂, 偶e jest motylem, czy te偶 jestem motylem 艣ni膮cym, 偶e jest cz艂owiekiem?鈥
Spacerowa艂em wzd艂u偶 pla偶y 艣piewaj膮c dzieci臋c膮 piosenk臋:
Wios艂uj, wios艂uj, wios艂uj, p艂y艅 przez ca艂y dzie艅. Weso艂o, weso艂o, weso艂o, 偶ycie to tylko sen.
Pewnego razu, gdy po jednym z takich spacer贸w wr贸ci艂em do swojego obozowiska ukrytego pomi臋dzy ska艂ami, si臋gn膮艂em do plecaka i wyj膮艂em z niego star膮 ksi膮偶k臋, kt贸r膮 kupi艂em w Indiach. By艂o to nieudolne t艂umaczenie na j臋zyk angielski ludowych opowie艣ci duchowych. Przerzuciwszy par臋 stron znalaz艂em opowie艣膰 na temat o艣wiecenia:
Milarepa poszukiwa艂 wsz臋dzie o艣wiecenia, ale nie m贸g艂 go znale藕膰 - a偶 pewnego dnia zobaczy艂 starego cz艂owieka, kt贸ry szed艂 powoli g贸rsk膮 艣cie偶k膮 nios膮c ci臋偶ki worek. Milarepa natychmiast poczu艂, 偶e ten stary cz艂owiek zna tajemnic臋, kt贸rej on sam rozpaczliwie szuka艂 przez wiele lat.
- Starcze, powiedz mi, prosz臋, czym jest o艣wiecenie?
Starzec u艣miechn膮艂 si臋, zrzuci艂 ci臋偶ki worek z plec贸w i wyprostowa艂 si臋.
- Tak, teraz wiem! - zawo艂a艂 Milarepa - Jestem ci dozgonnie wdzi臋czny. Ale prosz臋, jeszcze jedno pytanie. Co jest po o艣wieceniu?
Starzec podni贸s艂 worek, zarzuci艂 go sobie na barki, umocowa艂 i ci膮gle u艣miechaj膮c si臋, poszed艂 dalej 艣cie偶k膮.
Tej samej nocy mia艂em taki sen:
Panuje ciemno艣膰. Jestem u podn贸偶a wielkiej g贸ry. Zagl膮dam pod wszystkie kamienie w poszukiwaniu cennego klejnotu. W dolinie panuje mrok, wi臋c nie mog臋 go znale藕膰.
Nagle spogl膮dam na ja艣niej膮cy szczyt g贸ry. Je偶eli klejnot jest gdzie艣, to na pewno tam, na szczycie. Wspinam si臋 z uporem. 呕mudna podr贸偶 zajmuje mi wiele lat. W ko艅cu docieram do celu. Stoj臋 sk膮pany w jasnym 艣wietle.
Widz臋 teraz wszystko wyra藕nie, ale klejnotu nie ma. Spogl膮dam na dolin臋, sk膮d wiele lat temu rozpocz膮艂em wspinaczk臋. Dopiero wtedy zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e klejnot zawsze by艂 wewn膮trz mnie, nawet wtedy, a 艣wiat艂o 艣wieci艂o przez ca艂y czas. Tylko moje oczy by艂y zamkni臋te.
Przebudzi艂em si臋 w 艣rodku nocy. 艢wieci艂 ksi臋偶yc. Powietrze by艂o ciep艂e, a ca艂y 艣wiat pogr膮偶ony w ciszy. S艂ycha膰 by艂o jedynie rytmiczny szum fal. Us艂ysza艂em g艂os Sokratesa, ale wiedzia艂em, 偶e by艂o to tylko jeszcze jedno wspomnienie: 鈥濷艣wiecenie nie jest osi膮gni臋ciem, Dan - jest odkryciem. Kiedy si臋 budzisz, wszystko si臋 zmienia, a jednocze艣nie nic si臋 nie zmienia. Je艣li 艣lepiec odkrywa, 偶e mo偶e widzie膰, to czy 艣wiat si臋 zmienia?鈥
Siedzia艂em i obserwowa艂em 艣wiat艂o ksi臋偶yca migocz膮ce na falach i pokrywaj膮ce srebrem odleg艂e g贸ry. Co to by艂o za powiedzenie o g贸rach, rzekach i wielkim poszukiwaniu? Aha, przypomnia艂em sobie:
Na pocz膮tku g贸ry s膮 g贸rami, a rzeki rzekami. Potem g贸ry nie s膮 g贸rami, a rzeki nie s膮 rzekami. W ko艅cu g贸ry s膮 g贸rami, a rzeki rzekami.
Wsta艂em, zbieg艂em pla偶膮 i zag艂臋bi艂em si臋 w ciemnej toni oceanu. Wyp艂yn膮艂em daleko poza fale przyboju. Przesta艂em porusza膰 r臋kami, kiedy nagle poczu艂em, 偶e co艣 ociera si臋 o mnie w czarnej g艂臋bi. Naraz dotar艂o do mnie: to by艂a 艢mier膰.
Rzuci艂em si臋 dziko do brzegu i dysz膮c ci臋偶ko opad艂em na mokry piasek. Ma艂y krab przeszed艂 tu偶 przed moimi oczami i zakopa艂 si臋 w piasku, kt贸ry momentalnie zmy艂a woda.
Wsta艂em, wytar艂em si臋 i ubra艂em. Spakowa艂em si臋 przy 艣wietle ksi臋偶yca. Zak艂adaj膮c plecak powiedzia艂em do siebie:
- Lepiej nigdy nie zaczyna膰, ale skoro ju偶 si臋 zacz臋艂o, lepiej sko艅czy膰. Wiedzia艂em, 偶e czas wraca膰 do domu.
Kiedy samolot wyl膮dowa艂 na pasie lotniska Hopkins w Cleveland, poczu艂em rosn膮cy 艂臋k. Co z moim ma艂偶e艅stwem? Co z moim 偶yciem? Min臋艂o ponad sze艣膰 lat. Czu艂em si臋 starszy, ale wcale nie m膮drzejszy. Co mia艂em powiedzie膰 偶onie i c贸rce? Czy zobacz臋 jeszcze kiedy艣 Sokratesa - a je艣li tak, to z czym mam do niego wr贸ci膰?
Linda i Holly czeka艂y na mnie, gdy wysiada艂em z samolotu. Holly podbieg艂a do mnie piszcz膮c z rado艣ci i u艣cisn臋艂a mnie mocno. Moje powitanie z Lind膮 by艂o ciep艂e, ale pozbawione prawdziwej intymno艣ci, jak u艣cisk starych przyjaci贸艂. By艂o jasne, 偶e czas i prze偶yte do艣wiadczenia sprawi艂y, 偶e nasze drogi rozesz艂y si臋.
Linda zawioz艂a mnie z lotniska do domu. Holly, szcz臋艣liwa, spa艂a na moich kolanach.
Dowiedzia艂em si臋, 偶e podczas mojej nieobecno艣ci Linda nie by艂a sama. Znalaz艂a przyjaci贸艂 - i kogo艣 bliskiego. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e wkr贸tce po powrocie do Oberlin pozna艂em kogo艣 bardzo szczeg贸lnego - studentk臋, przemi艂膮, m艂od膮 kobiet臋 o imieniu Joyce. Mia艂a kr贸tkie, czarne w艂osy, 艣liczn膮 twarz i promienny u艣miech. By艂a niska i pe艂na 偶ycia. Bardzo mi si臋 podoba艂a. Sp臋dzali艣my razem ka偶d膮 woln膮 godzin臋, spaceruj膮c i rozmawiaj膮c, przechadzaj膮c si臋 po terenach szk贸艂ek le艣nych, wok贸艂 spokojnych jezior. Potrafi艂em z ni膮 rozmawia膰, tak jak nigdy nie rozmawia艂em z Lind膮 - nie dlatego, 偶e Linda mnie nie rozumia艂a, ale poniewa偶 jej 艣cie偶ki i zainteresowania by艂y inne.
Wiosn膮 Joyce zda艂a ko艅cowe egzaminy. Chcia艂a zosta膰 ze mn膮, ale czu艂em si臋 zwi膮zany ma艂偶e艅stwem, wi臋c ze smutkiem rozstali艣my si臋. Wiedzia艂em, 偶e nigdy jej nie zapomn臋, ale moja rodzina by艂a na pierwszym miejscu.
W po艂owie zimy Linda, Holly i ja przenie艣li艣my si臋 z powrotem do P贸艂nocnej Karoliny. Wkr贸tce potem nasze ma艂偶e艅stwo sko艅czy艂o si臋. Prawdopodobnie przyczyn膮 by艂o moje nadmierne zajmowanie si臋 prac膮 i sob膮, cho膰 od pocz膮tku wisia艂 nade mn膮 smutny omen - ci膮g艂a, gn臋bi膮ca mnie w膮tpliwo艣膰 i melancholia, kt贸re czu艂em podczas naszej pierwszej nocy, owa bolesna w膮tpliwo艣膰, to poczucie, 偶e powinienem o czym艣 pami臋ta膰, 偶e wiele lat temu co艣 pozostawi艂em. Jedynie gdy by艂em z Joyce, czu艂em si臋 od tego wolny.
Po rozwodzie Linda i Holly przeprowadzi艂y si臋 do pi臋knego, starego domu. Ja zatraci艂em si臋 w pracy ucz膮c gimnastyki i aikido w YMCA w Berkeley.
Bardzo mnie kusi艂o, aby z艂o偶y膰 wizyt臋 na stacji benzynowej, ale nie mog艂em tam i艣膰 bez pozwolenia Sokratesa. Poza tym - z czym mia艂em wr贸ci膰? Przez te wszystkie lata nie znalaz艂em nic, co m贸g艂bym mu przedstawi膰.
Przenios艂em si臋 do Pa艂o Alto i mieszka艂em tam samotnie. By艂em bardziej samotny ni偶 kiedykolwiek przedtem. My艣la艂em cz臋sto o Joyce, ale wiedzia艂em, 偶e nie mam prawa do niej dzwoni膰. Nadal mia艂em jeszcze co艣 do uko艅czenia.
Na nowo zacz膮艂em trening. 膯wiczy艂em, czyta艂em, medytowa艂em i zadawa艂em sobie pytania, kt贸re wnika艂y we mnie coraz g艂臋biej, niczym miecz. W przeci膮gu paru miesi臋cy poczu艂em si臋 tak dobrze, jak nie czu艂em si臋 ju偶 od lat. W tym okresie zacz膮艂em pisa膰, kompletowa艂em notatki z moich spotka艅 z Sokratesem. Mia艂em nadziej臋, 偶e przegl膮d tego, co razem prze偶yli艣my, da mi nowe wskaz贸wki. Od czasu, gdy Sokrates odes艂a艂 mnie, nic si臋 tak naprawd臋 nie zmieni艂o - a przynajmniej ja nie widzia艂em 偶adnej zmiany.
Pewnego ranka siedzia艂em na schodach mojego ma艂ego mieszkania, sk膮d roztacza艂 si臋 widok na autostrad臋. Cofn膮艂em si臋 my艣lami o osiem lat. By艂em g艂upcem i prawie zosta艂em wojownikiem. Wtedy Sokrates wys艂a艂 mnie w 艣wiat, 偶ebym si臋 uczy艂 i znowu jestem g艂upcem.
Te osiem lat wyda艂y si臋 stracone. Tak wi臋c siedzia艂em na schodach frontowych, gapi膮c si臋 ponad miastem na odleg艂e g贸ry. Nagle moja uwaga zaw臋zi艂a si臋, a g贸ry w oddali zacz臋艂y po艂yskiwa膰 lekko. Wiedzia艂em, co mam robi膰.
Sprzeda艂em ca艂y niewielki dobytek jaki mi pozosta艂, za艂o偶y艂em plecak i autostopem pojecha艂em na po艂udnie w kierunku Fresno, a potem skierowa艂em si臋 na wsch贸d z g贸ry Sierra Nevada. By艂o p贸藕ne lato - dobry czas, by zagubi膰 si臋 w g贸rach.
Szed艂em w膮sk膮 艣cie偶k膮, gdzie艣 w pobli偶u jeziora Edison. Zacz膮艂em w臋dr贸wk臋 do miejsca, o kt贸rym kiedy艣 opowiada艂 Sokrates. Droga pi臋艂a si臋 ci膮gle w g贸r臋, prowadz膮c w samo serce odludzia. Czu艂em, 偶e tu, w g贸rach, odnajd臋 odpowied藕 - lub umr臋. W pewnym sensie nie pomyli艂em si臋 ani co do jednego, ani co do drugiego.
W臋drowa艂em przez g贸rskie 艂膮ki, pomi臋dzy granitowymi szczytami, kr臋tymi 艣cie偶kami, przez g臋ste sosnowe i 艣wierkowe zagajniki, w g艂膮b krainy wysoko po艂o偶onych jezior, gdzie trudniej by艂o spotka膰 cz艂owieka ni偶 pum臋, jelenia, czy ma艂e jaszczurki, kt贸re umyka艂y pod kamienie, kiedy si臋 zbli偶a艂em.
Tu偶 przed zmierzchem rozbi艂em obozowisko. Nast臋pnego dnia pow臋drowa艂em jeszcze wy偶ej, przez granitowe ska艂y na granicy lasu. Wspina艂em si臋 na ogromne g艂azy, przemierza艂em w膮wozy i pokonywa艂em rozpadliny. Po po艂udniu zebra艂em troch臋 jadalnych korzeni i jag贸d, i po艂o偶y艂em si臋 przy krystalicznym 藕r贸de艂ku. Chyba po raz pierwszy od wielu lat by艂em zadowolony.
Pod wiecz贸r schodzi艂em samotnie przez zacienione, g臋ste lasy, kieruj膮c si臋 z powrotem ku g艂贸wnemu obozowisku. Nazbiera艂em drewna na wieczorne ognisko, zjad艂em jeszcze gar艣膰 po偶ywienia i usiad艂em pod wysok膮 sosn膮 pogr膮偶aj膮c si臋 w medytacji, poddaj膮c si臋 g贸rom. Je艣li mia艂y mi co艣 do zaoferowania, by艂em got贸w to przyj膮膰.
Po zapadni臋ciu zmroku siedzia艂em ogrzewaj膮c r臋ce i twarz przy trzaskaj膮cym ogniu, gdy nagle z ciemno艣ci wy艂oni艂 si臋 Sokrates!
- By艂em w s膮siedztwie, wi臋c pomy艣la艂em, 偶e wpadn臋 - powiedzia艂.
By艂em zachwycony i ledwo wierzy艂em w艂asnym oczom. U艣cisn膮艂em go i powali艂em na ziemi臋. 艢miali艣my si臋 i tarzali艣my w pyle. Potem otrzepawszy si臋 nawzajem usiedli艣my przy ognisku.
- Prawie si臋 nie zmieni艂e艣, stary wojowniku - powiedzia艂em. Sokrates postarza艂 si臋, ale jego szare oczy nadal b艂yszcza艂y.
- Ty z kolei - u艣miechn膮艂 si臋, przygl膮daj膮c mi si臋 uwa偶nie - wygl膮dasz na du偶o starszego, ale na niewiele m膮drzejszego. Powiedz mi, nauczy艂e艣 si臋 czego艣?
Westchn膮艂em wpatruj膮c si臋 w ogie艅.
- No c贸偶, nauczy艂em si臋 sam przyrz膮dza膰 sobie herbat臋. Postawi艂em ma艂y garnek z wod膮 na prowizorycznej kracie i przyrz膮dzi艂em aromatyczn膮 herbat臋, wsypuj膮c zio艂a, kt贸re tego dnia znalaz艂em po drodze. Nie spodziewa艂em si臋 towarzystwa - wr臋czy艂em Sokratesowi w艂asny kubek, a sobie nala艂em do ma艂ej miseczki. W ko艅cu s艂owa pop艂yn臋艂y. Gdy m贸wi艂em, rozpacz, kt贸r膮 powstrzymywa艂em przez tak d艂ugi czas, w ko艅cu wyla艂a si臋.
- Nie mam dla ciebie nic, Sokratesie. Nadal jestem zagubiony - i nie jestem ani troch臋 bli偶ej bramy ni偶 wtedy, kiedy spotkali艣my si臋 po raz pierwszy. Zawiod艂em ci臋, a 偶ycie zawiod艂o mnie - 偶ycie z艂ama艂o mi serce.
Tak! - wykrzykn膮艂 triumfalnie. - Twoje serce jest p臋kni臋te, Dan - p臋kni臋te, aby ods艂oni膰 bram臋 ja艣niej膮c膮 wewn膮trz. To jest jedyne miejsce, w kt贸rym jeszcze nie szuka艂e艣. Otw贸rz oczy, pajacu - ju偶 prawie dotar艂e艣! Zmieszany i sfrustrowany siedzia艂em bezradnie.
- Jeste艣 ju偶 prawie got贸w - uspokaja艂 mnie Sokrates - jeste艣 bardzo blisko.
- Blisko czego? - z艂apa艂em si臋 jego s艂贸w z nadziej膮.
- Blisko ko艅ca.
Ciarki przesz艂y mi po plecach. Szybko wsun膮艂em si臋 do mojego 艣piwora, a Sokrates rozwin膮艂 sw贸j. Ostatni膮 rzecz膮 jak膮 widzia艂em tego wieczoru by艂y b艂yszcz膮ce oczy mojego nauczyciela, jakby patrz膮ce przeze mnie, przez ogie艅, w inny 艣wiat.
Gdy pojawi艂y si臋 pierwsze promienie s艂o艅ca, Sokrates by艂 ju偶 na nogach i siedzia艂 nad pobliskim strumieniem. Do艂膮czy艂em do niego siadaj膮c na chwil臋 w ciszy, wrzucaj膮c kamyki do p艂yn膮cej wody i s艂uchaj膮c ich plusku. Milcz膮c Sokrates odwr贸ci艂 si臋 i obserwowa艂 mnie uwa偶nie.
Tego wieczoru, po beztroskim dniu spacer贸w, p艂ywania i wygrzewania si臋 na s艂o艅cu, Sokrates powiedzia艂, 偶e chcia艂by us艂ysze膰 wszystko co pami臋tam ze swoich uczu膰, od czasu gdy si臋 ostatnio widzieli艣my. M贸wi艂em przez trzy dni i trzy noce - wyrzuci艂em z siebie ca艂y baga偶 wspomnie艅. Przez ca艂y ten czas Sokrates rzadko si臋 odzywa艂, jedynie czasami zadawa艂 kr贸tkie pytanie.
Tu偶 po zachodzie s艂o艅ca wskaza艂 mi gestem, abym usiad艂 obok niego przy ognisku. Siedzieli艣my nieruchomo ze skrzy偶owanymi nogami, stary wojownik i ja, wysoko w g贸rach Sierra Nevada.
- Sokratesie, wszystkie moje z艂udzenia rozwia艂y si臋, ale zdaje si臋, 偶e nie pozosta艂o nic, co mog艂oby je zast膮pi膰. Pokaza艂e艣 mi daremno艣膰 poszukiwa艅. Ale co z drog膮 mi艂uj膮cego pok贸j wojownika? Czy偶 nie jest to jaka艣 艣cie偶ka poszukiwa艅?
Sokrates roze艣mia艂 si臋 uradowany i poklepa艂 mnie po ramieniu.
- Po tak d艂ugim czasie, w ko艅cu wymy艣li艂e艣 jakie艣 sensowne pytanie! Ale odpowied藕 masz tu偶 przed nosem. Przez ca艂y czas pokazywa艂em ci drog臋 mi艂uj膮cego pok贸j wojownika, a nie drog臋 do zostania mi艂uj膮cym pok贸j wojownikiem. Dop贸ki kroczysz t膮 drog膮, dop贸ty jeste艣 wojownikiem. W ci膮gu ostatnich o艣miu lat porzuci艂e艣 鈥瀔urs wojownika鈥 i musia艂e艣 odnajdywa膰 go od nowa. Ale droga jest tu i teraz - zawsze by艂a.
- Co wi臋c mam teraz robi膰? Dok膮d mam p贸j艣膰?
- A kogo to obchodzi? - wrzasn膮艂 rado艣nie. - G艂upiec jest 鈥瀞zcz臋艣liwy鈥, kiedy jego pragnienia zostan膮 zaspokojone. Wojownik jest szcz臋艣liwy bez 偶adnego powodu. To w艂a艣ciwie czyni szcz臋艣cie najwy偶sz膮 dyscyplin膮 - przewy偶szaj膮c膮 wszystko inne, czego ci臋 uczy艂em.
Gdy wieczorem raz jeszcze wchodzili艣my w nasze 艣piwory, twarz Sokratesa promienia艂a czerwonym blaskiem ogniska.
- Dan - powiedzia艂 cicho - to jest ostatnie zadanie, jakie ci daj臋, zadanie na zawsze: Zachowuj si臋 jak cz艂owiek szcz臋艣liwy, czuj si臋 szcz臋艣liwy, b膮d藕 szcz臋艣liwy, bez najmniejszego powodu. Wtedy b臋dziesz m贸g艂 kocha膰 i robi膰 to, na co masz ochot臋.
Robi艂em si臋 senny. Zamykaj膮c oczy powiedzia艂em cicho:
- Ale Sokratesie, pewne rzeczy i pewnych ludzi bardzo trudno kocha膰. Wydaje si臋 niemo偶liwe, aby zawsze by膰 szcz臋艣liwym.
- Niemniej jednak, Dan, to w艂a艣nie znaczy by膰 wojownikiem. Widzisz, nie m贸wi臋 ci jak by膰 szcz臋艣liwym, po prostu m贸wi臋 ci, by艣 by艂 szcz臋艣liwy.
Z tymi s艂owami zasn膮艂em.
Tu偶 po wschodzie s艂o艅ca Sokrates zbudzi艂 mnie potrz膮saj膮c mn膮 lekko.
- D艂uga droga przed nami - powiedzia艂.
Wkr贸tce wyruszyli艣my w wysokie g贸ry. Jedyn膮 oznak膮 wieku Sokratesa i jego s艂abego serca by艂o powolne tempo z jakim si臋 wspina艂. Raz jeszcze przypomnia艂a mi si臋 s艂abo艣膰 mojego nauczyciela i jego po艣wi臋cenie. Nigdy ju偶 nie potraktuj臋 z lekcewa偶eniem tego, co mi oferuje. Gdy wspinali艣my si臋 coraz wy偶ej, przypomnia艂em sobie pewn膮 dziwn膮 opowie艣膰, kt贸r膮 dopiero teraz zrozumia艂em.
Pewna 艣wi臋ta kobieta sz艂a skrajem urwiska. Kilkadziesi膮t metr贸w poni偶ej zobaczy艂a nie偶yw膮 lwic臋 otoczon膮 przez zawodz膮ce lwi膮tka. Bez wahania skoczy艂a w d贸艂, aby mia艂y co艣 do jedzenia.
By膰 mo偶e w innym miejscu, w innych okoliczno艣ciach, Sokrates zrobi艂by to samo.
Wspinali艣my si臋 coraz wy偶ej, przewa偶nie w ciszy, poprzez rzadko zadrzewione skaliste tereny, a potem na szczyty ponad granic膮 lasu.
- Sokratesie, dok膮d idziemy? - zapyta艂em, gdy usiedli艣my na kr贸tki odpoczynek.
- Zmierzamy do specjalnego kopca, 艣wi臋tego miejsca, do najwy偶ej po艂o偶onej wy偶yny na przestrzeni wielu kilometr贸w. By艂o to cmentarzysko pewnego plemienia india艅skiego, tak ma艂ego, 偶e w historii nie znalaz艂a si臋 偶adna wzmianka o jego istnieniu, ale ludzie ci 偶yli i pracowali w samotno艣ci i spokoju.
- Sk膮d o tym wiesz?
- Moi przodkowie 偶yli po艣r贸d nich. Ruszajmy dalej. Musimy dotrze膰 do wy偶yny przed zmrokiem.
Stara艂em si臋 w pe艂ni zaufa膰 Sokratesowi w tej sprawie - jednak mia艂em niejasne przeczucie, 偶e jestem w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie, i 偶e on nie m贸wi mi wszystkiego.
S艂o艅ce by艂o z艂owieszczo nisko, Sokrates przyspieszy艂 kroku. Dyszeli艣my ci臋偶ko, przeskakuj膮c i wdrapuj膮c si臋 z jednego ogromnego g艂azu na drugi, w g艂臋bokim cieniu. W pewnym momencie Sokrates znikn膮艂 w szczelinie pomi臋dzy dwoma g艂azami. Pod膮偶y艂em za nim w膮skim tunelem uformowanym przez ogromne ska艂y, po czym znowu wyszli艣my na otwart膮 przestrze艅.
- W razie gdyby艣 wraca艂 sam, musisz u偶y膰 tego przej艣cia - powiedzia艂 mi Sokrates. - Nie ma innej drogi.
Chcia艂em go o co艣 zapyta膰, ale uciszy艂 mnie.
艢wiat艂o dnia gas艂o, gdy pokonali艣my ostatnie wzniesienie. Pod nami le偶a艂o zag艂臋bienie w kszta艂cie miski otoczone stromymi 艣cianami, teraz ukrytymi w cieniu. Zeszli艣my do zag艂臋bienia, nad kt贸rym wznosi艂 si臋 postrz臋piony szczyt.
- Czy jeste艣my ju偶 blisko cmentarzyska? - zapyta艂em nerwowo.
- Stoimy na nim - powiedzia艂. - Stoimy po艣r贸d duch贸w staro偶ytnego plemienia, plemienia wojownik贸w.
Jakby na podkre艣lenie tych s艂贸w zerwa艂 si臋 wiatr. Da艂 si臋 s艂ysze膰 najbardziej upiorny d藕wi臋k, jaki kiedykolwiek s艂ysza艂em - niczym ludzkie j臋ki i zawodzenia.
- Co to u licha za wiatr?
Sokrates nie odpowiedzia艂. Zatrzyma艂 si臋 przed czarnym otworem w skalnej 艣cianie.
- Wchodzimy - powiedzia艂.
M贸j instynkt jak oszala艂y sygnalizowa艂 niebezpiecze艅stwo, ale Sokrates ju偶 wszed艂. Zapali艂em latark臋 i za jej s艂abym 艣wiate艂kiem pod膮偶y艂em w g艂膮b jaskini, pozostawiaj膮c za sob膮 zawodzenie wiatru. Skacz膮cy promie艅 艣wiat艂a mojej latarki ukazywa艂 otwory i szczeliny, kt贸rych dna nie mog艂em dostrzec.
- Sokratesie, nie chc臋 by膰 pogrzebany tak g艂臋boko pod g贸r膮.
Obrzuci艂 mnie piorunuj膮cym spojrzeniem. Ul偶y艂o mi, gdy zawr贸ci艂 w stron臋 wyj艣cia. Nie mia艂o to jednak wi臋kszego znaczenia - na zewn膮trz by艂o tak samo ciemno jak wewn膮trz. Rozbili艣my obozowisko, a Sokrates wyj膮艂 z plecaka kilka ma艂ych kawa艂k贸w drewna.
- Pomy艣la艂em, 偶e mog膮 si臋 tutaj przyda膰 - powiedzia艂. Wkr贸tce zap艂on膮艂 ogie艅. Gdy p艂omienie po偶era艂y drewno, nasze cia艂a rzuca艂y dziwaczne, powykrzywiane cienie, kt贸re ta艅czy艂y dziko na 艣cianie jaskini przed nami.
- Te cienie w jaskini - powiedzia艂 Sokrates wskazuj膮c je - s膮 podstawowymi obrazami iluzji i rzeczywisto艣ci, cierpienia i szcz臋艣cia. Oto stara opowie艣膰 przedstawiona przez Platona:
Kiedy艣 byli ludzie, kt贸rzy ca艂e 偶ycie sp臋dzali w Jaskini Iluzji. Min臋艂o par臋 pokole艅 i ludzie ci zacz臋li wierzy膰, 偶e ich w艂asne cienie, rzucane na 艣ciany, s膮 rzeczywisto艣ci膮. Jedynie mity i opowie艣ci religijne m贸wi艂y o innej, 艣wietlanej mo偶liwo艣ci.
Przyt艂oczeni gr膮 cieni, ludzie przywykli do swojej ciemnej rzeczywisto艣ci i zostali przez ni膮 zniewoleni.
Wpatrywa艂em si臋 w cienie i czu艂em ciep艂o ogniska na plecach.
- W ca艂ej historii, Dan - m贸wi艂 dalej Sokrates - zdarza艂y si臋 chwalebne wyj膮tki po艣r贸d wi臋藕ni贸w Jaskini. Byli to ci, kt贸rzy zm臋czyli si臋 gr膮 cieni, kt贸rzy zacz臋li w膮tpi膰 w jej prawdziwo艣膰, kt贸rych nie zadowala艂y cienie, bez wzgl臋du na to, jak wysoko podskakiwa艂y. Stawali si臋 oni poszukiwaczami 艣wiat艂a. Nieliczni szcz臋艣liwcy znajdowali przewodnika, kt贸ry przygotowywa艂 ich i zabiera艂 poza wszelkie iluzje, do 艣wiat艂a.
Urzeczony jego opowie艣ci膮, obserwowa艂em cienie ta艅cz膮ce w 偶贸艂tym 艣wietle na granitowych 艣cianach.
- Wszyscy ludzie 艣wiata, Dan - kontynuowa艂 Sokrates - uwi臋zieni s膮 w Jaskini swoich w艂asnych umys艂贸w. Jedynie ci nieliczni wojownicy, kt贸rzy widz膮 艣wiat艂o, kt贸rzy potrafi膮 wyrwa膰 si臋 na wolno艣膰, porzucaj膮c wszystko inne, mog膮 艣mia膰 si臋 wieczno艣ci w nos. Tobie te偶 si臋 to uda, przyjacielu.
- Brzmi to nieosi膮galnie, Sokratesie - i jako艣 przera偶aj膮co.
- To, o czym m贸wi臋, jest poza poszukiwaniami i poza l臋kiem. Gdy ju偶 si臋 przydarzy, zobaczysz, 偶e jest jedynym, co oczywiste, proste, zwyczajne, przebudzone i szcz臋艣liwe. Jest to jedyna rzeczywisto艣膰, kt贸ra jest poza cieniami.
Siedzieli艣my w ciszy przerywanej jedynie trzaskaniem p艂on膮cego drewna. Obserwowa艂em Sokratesa, kt贸ry jakby na co艣 czeka艂. Dr臋czy艂o mnie uczucie niepokoju, wi臋c gdy blade 艣wiat艂o 艣witu ukaza艂o wyj艣cie z jaskini, poczu艂em si臋 lepiej.
Ale wtedy jaskinia znowu pogr膮偶y艂a si臋 w ciemno艣ci. Sokrates szybko wsta艂 i skierowa艂 si臋 do wyj艣cia. Trzyma艂em si臋 tu偶 za jego plecami. Gdy znale藕li艣my si臋 na zewn膮trz, poczu艂em zapach ozonu. Czu艂em jak powietrze na艂adowane elektryczno艣ci膮 podnosi mi w艂osy na karku. Wtedy uderzy艂 piorun.
Sokrates odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do mnie.
- Zosta艂o niewiele czasu. Musisz ucieka膰 do jaskini. Wieczno艣膰 jest niedaleko st膮d!
B艂ysn臋艂o. Piorun uderzy艂 w jedn膮 ze skalnych 艣cian w oddali.
- Szybko! - ponagli艂 g艂osem jakiego nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂em.
Wtedy przysz艂o Odczucie - przeczucie, kt贸re nigdy si臋 nie myli艂o - i szepn臋艂o mi: 鈥濽wa偶aj - 艢mier膰 si臋 skrada.鈥
Wtedy Sokrates przem贸wi艂 ponownie. Jego g艂os brzmia艂 z艂owieszczo i przera藕liwie.
- Tu jest niebezpiecznie. Cofnij si臋 w g艂膮b jaskini. - Zacz膮艂em szpera膰 w plecaku szukaj膮c latarki, ale on warkn膮艂: - Ruszaj!
Wycofa艂em si臋 w ciemno艣膰 i przylgn膮艂em do 艣ciany. Boj膮c si臋 oddycha膰, czeka艂em na Sokratesa, ale on znikn膮艂.
Ju偶 mia艂em go zawo艂a膰, gdy nagle niemal straci艂em przytomno艣膰. Co艣 z mia偶d偶膮c膮 si艂膮, niczym imad艂o, z艂apa艂o mnie za kark i powlok艂o w ty艂, w g艂膮b jaskini.
- Sokratesie! - wrzasn膮艂em. - Sokratesie!
U艣cisk na moim karku zwolni艂 si臋, ale wtedy poczu艂em jeszcze straszliwszy b贸l - co艣 mia偶d偶y艂o mi g艂ow臋. Krzykn膮艂em raz, i jeszcze raz. Zanim moja czaszka rozpad艂a si臋 pod wp艂ywem potwornego ucisku, us艂ysza艂em s艂owa - bez w膮tpienia g艂os Sokratesa:
- To jest twoja ostatnia podr贸偶.
Wraz z potwornym trzaskiem b贸l znikn膮艂. Zgi膮艂em si臋 w p贸艂 i z g艂uchym odg艂osem uderzy艂em o dno jaskini. B艂ysn臋艂o. W 艣wietle b艂yskawicy ujrza艂em nad sob膮 patrz膮cego na mnie Sokratesa. Wtedy us艂ysza艂em grzmot dobiegaj膮cy z innego 艣wiata. Wiedzia艂em, 偶e umieram.
Jedna z moich n贸g zwisa艂a bezw艂adnie przez kraw臋d藕 g艂臋bokiej dziury. Sokrates zepchn膮艂 mnie w d贸艂, w przepa艣膰. Spada艂em odbijaj膮c si臋 od ska艂, wpadaj膮c coraz g艂臋biej w trzewia ziemi, a potem wypad艂em na otwart膮 przestrze艅. G贸ra wyrzuci艂a mnie na 艣wiat艂o dzienne. Moje pogruchotane cia艂o kozio艂kowano w d贸艂, a偶 w ko艅cu wyl膮dowa艂o na kupce li艣ci na mokrej, zielonej 艂膮ce daleko, daleko w dole.
Cia艂o by艂o teraz po艂amanym, powykr臋canym kawa艂em mi臋sa. Padlino偶erne ptaki, gryzonie, owady i robaki 偶ywi艂y si臋 rozk艂adaj膮cym si臋 cia艂em, kt贸re, jak sobie kiedy艣 wyobra偶a艂em, by艂o 鈥瀖n膮鈥. Czas p艂yn膮艂 coraz szybciej. Dni mija艂y b艂yskawicznie, a niebo coraz szybciej migota艂o na zmian臋 艣wiat艂em i ciemno艣ci膮, a偶 wszystko si臋 rozmaza艂o. Nast臋pnie dni przesz艂y w tygodnie, a tygodnie w miesi膮ce.
Pory roku zmienia艂y si臋, a szcz膮tki cia艂a zacz臋艂y rozk艂ada膰 si臋 w glebie, u偶y藕niaj膮c j膮. Na kr贸tki czas zimowe 艣niegi zakonserwowa艂y ko艣ci, ale gdy pory roku zmienia艂y si臋 coraz szybciej, nawet ko艣ci obr贸ci艂y si臋 w py艂. Z pokarmu, jakiego dostarcza艂o moje cia艂o, wyrasta艂y kwiaty i drzewa, kt贸re potem r贸wnie偶 umiera艂y na tej 艂膮ce. W ko艅cu nawet 艂膮ka znikn臋艂a.
Sta艂em si臋 cz臋艣ci膮 padlino偶ernych ptak贸w, kt贸re ucztowa艂y na moim ciele, cz臋艣ci膮 owad贸w i gryzoni, jak te偶 cz臋艣ci膮 poluj膮cych na nie drapie偶nik贸w w wielkim cyklu 偶ycia i 艣mierci. Sta艂em si臋 ich przodkami, a偶 w ko艅cu oni r贸wnie偶 wr贸cili do ziemi.
Dan Millman, kt贸ry 偶y艂 dawno temu, odszed艂 na zawsze. Istnia艂 tylko przez moment - ale 鈥濲a鈥 pozosta艂o niezmienione przez wieki. By艂em teraz Sob膮, 艢wiadomo艣ci膮, kt贸ra wszystko obserwowa艂a, kt贸ra by艂a wszystkim. Wszystkie moje odr臋bne cz臋艣ci b臋d膮 istnia艂y zawsze - zawsze zmieniaj膮c si臋, zawsze nowe.
Zda艂em sobie teraz spraw臋, 偶e Ponura Kostucha, 艢mier膰, kt贸rej Dan Millman tak si臋 obawia艂, by艂a jego wielk膮 iluzj膮. Tak偶e jego 偶ycie by艂o iluzj膮, jedynie problemem, nie wi臋cej ni偶 zabawnym incydentem, kiedy 艢wiadomo艣膰 zapomnia艂a o sobie samej.
Gdyby Dan 偶y艂 nadal, nie przeszed艂by przez bram臋. Nie odkry艂by swojej prawdziwej natury. 呕y艂by w 艣miertelno艣ci i l臋ku, samotnie.
Ale 鈥濲a鈥 wiedzia艂o. Gdyby tylko Dan wiedzia艂 to, co 鈥濲a鈥 wie teraz.
Le偶a艂em na dnie jaskini u艣miechaj膮c si臋. Usiad艂em i opar艂em si臋 o 艣cian臋. Wpatrywa艂em si臋 w ciemno艣膰 z zaciekawieniem, ale bez l臋ku.
Moje oczy zacz臋艂y przyzwyczaja膰 si臋 do ciemno艣ci. Ujrza艂em siwow艂osego starca, kt贸ry siedzia艂 obok mnie u艣miechaj膮c si臋. A zatem, sk膮d艣 sprzed tysi臋cy lat, wszystko powr贸ci艂o do punktu wyj艣cia. Natychmiast posmutnia艂em z powodu powrotu do mojej 艣miertelnej formy. Potem zda艂em sobie spraw臋, 偶e to nie ma znaczenia - nic nie ma znaczenia!
Wyda艂o mi si臋 to bardzo 艣mieszne, podobnie jak wszystko inne. Zacz膮艂em si臋 艣mia膰. Spojrza艂em na Sokratesa - nasze oczy b艂yszcza艂y ekstatycznie. Wiedzia艂em, 偶e on wie to samo, co ja. Skoczy艂em ku niemu i u艣ciska艂em go. Ta艅czyli艣my wok贸艂 jaskini, 艣miej膮c si臋 do rozpuku z mojej 艣mierci.
Potem spakowali艣my si臋 i wyruszyli艣my w drog臋 powrotn膮. Przeszli艣my w膮skim tunelem, pokonali艣my rozpadliny i zbocza pe艂ne g艂az贸w, kieruj膮c si臋 w stron臋 g艂贸wnego obozowiska.
Nie m贸wi艂em wiele, ale 艣mia艂em si臋 cz臋sto, poniewa偶 za ka偶dym razem, gdy spogl膮da艂em woko艂o - na ziemi臋, niebo, s艂o艅ce, drzewa, jeziora, strumienie - pami臋ta艂em, 偶e wszystko to by艂o Mn膮!
Przez wszystkie te lata Dan Millman dorasta艂, zmagaj膮c si臋, by 鈥瀊y膰 kim艣鈥. I by艂 kim艣, kim艣 zamkni臋tym w l臋kliwym umy艣le i 艣miertelnym ciele.
Dobrze, pomy艣la艂em, teraz zn贸w gram Dana Millmana i r贸wnie dobrze m贸g艂bym przywykn膮膰 do tego na tych par臋 chwil wieczno艣ci, dop贸ki i one nie przemin膮. Ale teraz wiem, 偶e nie jestem tylko kawa艂kiem cia艂a - a ten sekret stanowi wielk膮 r贸偶nic臋!
Nie ma sposobu, aby opisa膰 wp艂yw tej wiedzy. Po prostu by艂em przebudzony.
I tak przebudzi艂em si臋 do rzeczywisto艣ci, wolny od przywi膮zywania znaczenia do czegokolwiek, wolny od jakiegokolwiek poszukiwania. Bo czego tu poszukiwa膰? Wraz z moj膮 艣mierci膮 o偶y艂y wszystkie s艂owa Sokratesa. To by艂 paradoks tej sytuacji, humor i zarazem wielka zmiana. Wszystkie poszukiwania, wszystkie osi膮gni臋cia, wszystkie cele by艂y r贸wnie zabawne i r贸wnie niepotrzebne.
Energia p艂yn臋艂a przez moje cia艂o. By艂em przepe艂niony szcz臋艣ciem i wybucha艂em 艣miechem. By艂 to 艣miech cz艂owieka szcz臋艣liwego bez powodu.
I tak schodzili艣my w d贸艂, min臋li艣my wysoko po艂o偶one jeziora, min臋li艣my granic臋 drzew i weszli艣my w g臋sty las, kieruj膮c si臋 ku strumieniowi, gdzie biwakowali艣my dwa dni - lub tysi膮c lat - temu.
Tam, w g贸rach, straci艂em wszystkie swoje zasady, ca艂膮 swoj膮 moralno艣膰 i ca艂y sw贸j l臋k. Ju偶 nie mia艂y na mnie wp艂ywu. Jaka kara mo偶e mi grozi膰? Chocia偶 nie mia艂em 偶adnego kodeksu post臋powania, to jednak czu艂em, co jest stosowne, co s艂uszne i czym jest mi艂o艣膰. By艂em zdolny do dzia艂ania z mi艂o艣ci膮, i do niczego wi臋cej. Jak powiedzia艂 Sokrates - c贸偶 mo偶e da膰 wi臋ksz膮 moc?
Straci艂em umys艂 i wpad艂em we w艂asne serce. W ko艅cu brama otworzy艂a si臋 i wpad艂em przez ni膮 艣miej膮c si臋, poniewa偶 ona r贸wnie偶 by艂a 偶artem. By艂a to brama bez bramy, kolejna iluzja, kolejne wyobra偶enie, kt贸re Sokrates wpl贸t艂 w struktur臋 mojej rzeczywisto艣ci, tak jak obieca艂 to dawno temu. W ko艅cu ujrza艂em to, co by艂o do zobaczenia. 艢cie偶ka b臋dzie prowadzi艂a dalej, bez ko艅ca - ale teraz by艂a pe艂na 艣wiat艂a.
Gdy doszli艣my do obozu, 艣ciemnia艂o si臋. Rozpalili艣my ognisko, zjedli艣my ma艂y posi艂ek z艂o偶ony z suszonych owoc贸w i ziaren s艂onecznika - reszt臋 moich zapas贸w. Dopiero wtedy, gdy 艣wiat艂o p艂omieni zamigota艂o na naszych twarzach, Sokrates przem贸wi艂.
- Wiesz, stracisz to.
- Strac臋 co?
- Swoj膮 wizj臋. Jest rzadka - mo偶liwa do uzyskania jedynie przy ma艂o prawdopodobnym splocie okoliczno艣ci - ale jest doznaniem, wi臋c j膮 stracisz.
- By膰 mo偶e to prawda, Sokratesie, ale kogo to obchodzi? - roze艣mia艂em si臋. - Straci艂em te偶 sw贸j umys艂 i nie wygl膮da na to, abym mia艂 go gdzie艣 odnale藕膰!
Uni贸s艂 brwi mile zaskoczony.
- Dobrze. W takim razie, wygl膮da na to, 偶e sko艅czy艂em ju偶 prac臋 z tob膮. M贸j d艂ug zosta艂 sp艂acony.
- Ha! - u艣miechn膮艂em si臋. - Czy to znaczy, 偶e to dzie艅 mojego ko艅cowego egzaminu?
- Nie, Dan, to dzie艅 mojego ko艅cowego egzaminu.
Wsta艂, za艂o偶y艂 plecak i odszed艂 wtapiaj膮c si臋 w mrok.
Nadszed艂 czas powrotu na stacj臋, tam gdzie wszystko si臋 zacz臋艂o. Mia艂em jakie艣 przeczucie, 偶e Sokrates ju偶 tam jest i czeka na mnie. O 艣wicie spakowa艂em plecak i ruszy艂em w drog臋 powrotn膮.
Podr贸偶 zaj臋艂a mi par臋 dni. Z艂apa艂em samoch贸d jad膮cy do Fresno, potem pod膮偶y艂em autostrad膮 101 do San Jose, aby w ko艅cu dotrze膰 do Pa艂o Alto. Trudno by艂o uwierzy膰, 偶e zaledwie par臋 tygodni wcze艣niej opu艣ci艂em mieszkanie jako beznadziejny 鈥瀔to艣鈥.
Rozpakowa艂em swoje rzeczy i pojecha艂em do Berkeley. Dojecha艂em do znajomych ulic o trzeciej po po艂udniu, na d艂ugo przed przyj艣ciem Sokratesa na wieczorn膮 zmian臋. Zaparkowa艂em samoch贸d na ulicy Piedmont i poszed艂em na spacer przez miasteczko uniwersyteckie. W艂a艣nie zacz臋艂y si臋 zaj臋cia i studenci zaj臋ci byli byciem studentami. Przechadza艂em si臋 po Telegraph Avenue i obserwowa艂em sprzedawc贸w doskonale odgrywaj膮cych role sprzedawc贸w. Wsz臋dzie, gdzie by艂em - w sklepach tekstylnych, w supermarketach, w kinach czy w salonach masa偶u - wszyscy doskonale byli tymi, za kogo si臋 uwa偶ali.
Min膮艂em uniwersytet, potem Shattuck, szed艂em ulicami jak szcz臋艣liwy fantom, duch samego Buddy. Chcia艂em szepta膰 ludziom w uszy: 鈥瀂bud藕cie si臋! Zbud藕cie si臋! Wkr贸tce osoba, kt贸r膮 my艣licie, 偶e jeste艣cie, umrze - a wi臋c teraz obud藕cie si臋 i cieszcie si臋 t膮 wiedz膮: Nie ma potrzeby szuka膰 - osi膮gni臋cia prowadza donik膮d. Nie robi膮 偶adnej r贸偶nicy, wi臋c b膮d藕cie szcz臋艣liwi teraz! Mi艂o艣膰 jest jedyn膮 rzeczywisto艣ci膮 艣wiata, poniewa偶 wszystko jest Jednym. A jedynymi prawami s膮 paradoks, humor i zmiana. Nie ma problem贸w, nigdy nie by艂o i nigdy nie b臋dzie. Porzu膰cie zmagania, odrzu膰cie swoje umys艂y, wyrzu膰cie troski i odpr臋偶cie si臋. Nie ma potrzeby opiera膰 si臋 偶yciu - po prostu starajcie si臋 robi膰 wszystko jak najlepiej. Otw贸rzcie oczy i zobaczcie, 偶e jeste艣cie czym艣 o wiele wi臋kszym ni偶 sobie wyobra偶acie. Jeste艣cie 艣wiatem, jeste艣cie wszech艣wiatem - jeste艣cie sob膮, a tak偶e ka偶da inna istota! Wszystko jest cudowna Bo偶a Gra. Obud藕cie si臋, odzyskajcie dobry humor. Nie martwcie si臋, po prostu b膮d藕cie szcz臋艣liwi. Jeste艣cie ju偶 wolni!鈥
Chcia艂em m贸wi膰 to ka偶demu, kogo spotka艂em, ale gdybym to robi艂, ludzie mogliby mnie uzna膰 za wariata lub wr臋cz za niebezpiecznego szale艅ca. Wiedzia艂em czym jest m膮dro艣膰 milczenia.
Zamykano sklepy. Za par臋 godzin Sokrates mia艂 przyj艣膰 na swoj膮 zmian臋. Pojecha艂em na wzg贸rza, zostawi艂em samoch贸d i usiad艂em na kraw臋dzi urwiska, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na Zatok臋. Patrzy艂em na San Francisco le偶膮ce w dali i na most Golden Gate. Czu艂em wszystko, ptaki w gniazdach w lasach Tiburon, Marin i Sausalito. Czu艂em 偶ycie miasta, obejmuj膮cych si臋 kochank贸w, przest臋pc贸w zaj臋tych 鈥瀝obot膮鈥, ochotnik贸w spo艂ecznych daj膮cych z siebie wszystko. Wiedzia艂em, 偶e wszystko to, co dobre i z艂e, wysokie i niskie, 艣wi臋te i blu藕niercze, jest doskona艂膮 cz臋艣ci膮 Gry. Wszyscy odgrywali swoje role tak dobrze! A ja by艂em tym wszystkim, ka偶d膮 cz膮stk膮. Si臋ga艂em wzrokiem ku kra艅com 艣wiata i kocha艂em to wszystko.
Zamkn膮艂em oczy, by pomedytowa膰, ale zda艂em sobie spraw臋, 偶e medytuj臋 teraz przez ca艂y czas, z szeroko otwartymi oczami.
Po p贸艂nocy wjecha艂em na stacj臋. Rozleg艂 si臋 dzwonek sygnalizuj膮cy moje przybycie. Z ciep艂o o艣wietlonego kantoru wyszed艂 m贸j przyjaciel, cz艂owiek, kt贸ry wygl膮da艂 jak krzepki pi臋膰dziesi臋ciolatek: szczup艂y, wyprostowany, pe艂en gracji.
Podszed艂 do samochodu od strony kierowcy i u艣miechaj膮c si臋 zapyta艂:
- Nala膰 do pe艂na?
- Szcz臋艣cie to pe艂en bak - odpar艂em i zawaha艂em si臋. Gdzie ja to s艂ysza艂em? Czy by艂o co艣, o czym powinienem by艂 pami臋ta膰?
Gdy Sokrates nalewa艂 paliwo, ja my艂em okna. Potem zaparkowa艂em samoch贸d za stacj膮 i po raz ostatni wszed艂em do kantoru. By艂 dla mnie 艣wi臋tym miejscem - niezwyk艂膮 艣wi膮tyni膮. Tego wieczoru pomieszczenie zdawa艂o si臋 by膰 na艂adowane elektryczno艣ci膮 - co艣 si臋 mia艂o wydarzy膰, ale nie mia艂em poj臋cia co.
Sokrates si臋gn膮艂 do szuflady i wr臋czy艂 mi du偶y notes, pop臋kany i wyschni臋ty ze staro艣ci. Wype艂nia艂y go bardzo staranne zapiski.
- To m贸j dziennik - zapiski mojego 偶ycia od czasu m艂odo艣ci. Odpowie ci na wszystkie pytania, na kt贸re nie uzyska艂e艣 jeszcze odpowiedzi. Teraz jest tw贸j, to prezent. Da艂em ju偶 wszystko, co mog艂em. Teraz twoja kolej. Moja praca sko艅czona, ale ty nadal masz du偶o do zrobienia.
- Co jeszcze pozosta艂o do zrobienia? - zapyta艂em z u艣miechem.
- B臋dziesz pisa艂 i b臋dziesz uczy艂. B臋dziesz 偶y艂 zwyczajnym 偶yciem, ucz膮c si臋 jak pozosta膰 zwyczajnym w niespokojnym 艣wiecie, do kt贸rego w pewnym sensie ju偶 nie nale偶ysz. Pozosta艅 zwyczajny, a mo偶e przydasz si臋 innym.
Sokrates wsta艂 z krzes艂a i starannie postawi艂 sw贸j kubek na stole, obok mojego. Spojrza艂em na jego r臋k臋. B艂yszcza艂a, jarzy艂a si臋 ja艣niej ni偶 kiedykolwiek przedtem.
- Czuj臋 si臋 bardzo dziwnie - powiedzia艂 tonem wyra偶aj膮cym zaskoczenie. - Chyba musz臋 i艣膰.
- Czy mog臋 ci jako艣 pom贸c? - zapyta艂em my艣l膮c, 偶e ma k艂opoty z 偶o艂膮dkiem.
- Nie. - Wpatruj膮c si臋 w przestrze艅 przed sob膮 jakby nic dooko艂a nie istnia艂o, Sokrates podszed艂 powoli do drzwi z napisem 鈥濸omieszczenie prywatne鈥, otworzy艂 je i wszed艂 do 艣rodka.
Zastanawia艂em si臋, czy nic mu si臋 nie sta艂o. Czu艂em, 偶e czas, jaki wsp贸lnie sp臋dzili艣my w g贸rach, wyczerpa艂 go, chocia偶 ja艣nia艂 teraz jak jeszcze nigdy dot膮d. Zachowanie Sokratesa jak zwykle nie mia艂o dla mnie sensu.
Siedzia艂em na sofie i obserwowa艂em drzwi, czekaj膮c na jego powr贸t.
- Hej, Sokratesie, 艣wiecisz dzisiaj jak 艣wietlik - zawo艂a艂em przez drzwi. - Zjad艂e艣 na obiad w臋gorza elektrycznego? Musz臋 ci臋 zabra膰 ze sob膮 na Bo偶e Narodzenie - b臋dziesz fantastyczn膮 ozdob膮 na mojej choince.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e przez szczelin臋 pod drzwiami widz臋 b艂ysk 艣wiat艂a. No c贸偶, przepalona 偶ar贸wka szybciej go stamt膮d wygoni.
- Sokratesie, zamierzasz tam sp臋dzi膰 ca艂y wiecz贸r? My艣la艂em, 偶e wojownicy nie dostaj膮 zatwardzenia.
Min臋艂o pi臋膰 minut, potem dziesi臋膰. Siedzia艂em trzymaj膮c w r臋kach jego cenny dziennik. Zawo艂a艂em go, potem jeszcze raz zawo艂a艂em, ale odpowiada艂a mi cisza. Nagle zrozumia艂em - to by艂o niemo偶liwe, ale wiedzia艂em, 偶e to si臋 sta艂o.
Zerwa艂em si臋, podbieg艂em do drzwi i pchn膮艂em je tak mocno, 偶e uderzy艂y w pokryt膮 kafelkami 艣cian臋 z metalicznym 艂oskotem, kt贸ry zadudni艂 echem w pustej 艂azience. Przypomnia艂em sobie b艂ysk 艣wiat艂a sprzed paru minut. Sokrates jarz膮c si臋 wszed艂 do 艂azienki i znikn膮艂.
Sta艂em tam przez d艂ugi czas, a偶 us艂ysza艂em znajomy d藕wi臋k dzwonka, a potem tr膮bienie klaksonu. Wyszed艂em na zewn膮trz i mechanicznie zatankowa艂em samoch贸d, wzi膮艂em pieni膮dze i wyda艂em reszt臋 z w艂asnego portfela. Gdy wr贸ci艂em do kantoru, zauwa偶y艂em, 偶e nawet nie za艂o偶y艂em but贸w. Zacz膮艂em si臋 艣mia膰. M贸j 艣miech sta艂 si臋 histeryczny, po czym ucich艂. Ponownie usiad艂em na sofie, na starym meksyka艅skim kocu, teraz ju偶 mocno zniszczonym, rozpadaj膮cym si臋. Rozejrza艂em si臋 po pomieszczeniu, popatrzy艂em na 偶贸艂ty dywan, wyblak艂y od staro艣ci, na stare biurko z drewna orzecha w艂oskiego i na zbiornik na wod臋. Zobaczy艂em dwa kubki - m贸j i Sokratesa - wci膮偶 stoj膮ce na biurku, i w ko艅cu popatrzy艂em na jego puste krzes艂o.
Potem przem贸wi艂em do niego. Gdziekolwiek by艂 ten przewrotny stary wojownik, ja mia艂em ostatnie s艂owo.
- C贸偶, Sokratesie, oto jestem. Pomi臋dzy przesz艂o艣ci膮 i przysz艂o艣ci膮, unosz膮c si臋 mi臋dzy niebem i ziemi膮. C贸偶 mog臋 powiedzie膰? Dzi臋kuj臋 ci, m贸j nauczycielu, moja inspiracjo, m贸j przyjacielu. B臋dzie mi ciebie brakowa艂o. 呕egnaj.
Po raz ostatni wyszed艂em ze stacji, czuj膮c jedynie zdumienie. Wiedzia艂em, 偶e tak naprawd臋 nie straci艂em go. Tyle lat zaj臋艂o mi, by zobaczy膰 to, co by艂o oczywiste - to, 偶e Sokrates i ja nigdy nie byli艣my r贸偶ni. Przez ca艂y ten czas byli艣my jednym i tym samym.
Poszed艂em 艣cie偶kami miasteczka uniwersyteckiego, przez strumie艅 i przez cieniste zagajniki, w stron臋 miasta - zmierzaj膮c dalej Drog膮, drog膮 prowadz膮c膮 do domu.
Przeszed艂em przez bram臋. Zobaczy艂em, co by艂o do zobaczenia, u艣wiadamiaj膮c sobie, tam wysoko w g贸rach, swoj膮 prawdziw膮 natur臋. Jednak, tak jak starzec, kt贸ry zarzuci艂 ci臋偶ar z powrotem na plecy i poszed艂 dalej, wiedzia艂em, 偶e chocia偶 wszystko si臋 zmieni艂o, tak naprawd臋 nic si臋 nie zmieni艂o.
Nadal 偶y艂em zwyczajnym ludzkim 偶yciem, maj膮c zwyczajne ludzkie obowi膮zki. Musia艂em przystosowa膰 si臋 do szcz臋艣liwego, po偶ytecznego 偶ycia w 艣wiecie, w kt贸rym obraz膮 by艂 ka偶dy, kogo nie interesowa艂y ju偶 poszukiwania ani problemy. Jak si臋 przekona艂em, cz艂owiek szcz臋艣liwy bez powodu, potrafi nie藕le dzia艂a膰 ludziom na nerwy! Wiele razy zdarza艂o mi si臋 zazdro艣ci膰 mnichom, kt贸rzy znajduj膮 schronienie w odleg艂ych jaskiniach. Ale ja ju偶 by艂em w swojej jaskini. M贸j czas otrzymywania sko艅czy艂 si臋 - teraz nadszed艂 czas dawania.
Przenios艂em si臋 z Pa艂o Alto do San Francisco i zacz膮艂em pracowa膰 jako malarz pokojowy. Gdy tylko zamieszka艂em w nowym domu, zaj膮艂em si臋 pewn膮 niedoko艅czon膮 spraw膮. Nie rozmawia艂em z Joyce od czasu pobytu w Oberlin. Znalaz艂em numer jej telefonu w New Jersey i zadzwoni艂em.
- Dan, co za niespodzianka! Jak ci leci?
- Bardzo dobrze, Joyce. Du偶o ostatnio prze偶y艂em. Po drugiej stronie zapanowa艂o milczenie.
- A jak si臋 czuje twoja c贸rka - i 偶ona?
- Linda i Holly maj膮 si臋 dobrze. Rozwiod艂em si臋 z Lind膮 jaki艣 czas temu.
- Dan - znowu zamilk艂a - dlaczego dzwonisz? Wzi膮艂em g艂臋boki oddech.
- Joyce, chcia艂bym 偶eby艣 przyjecha艂a do Kalifornii i zamieszka艂a ze mn膮. Zyska艂em pewno艣膰 co do siebie, co do nas. Jest tu mn贸stwo miejsca...
- Dan - roze艣mia艂a si臋 Joyce. - Posuwasz si臋, jak na mnie, o wiele za szybko! Kiedy, twoim zdaniem, powinna nast膮pi膰 ta ma艂a zmiana?
- Zaraz lub gdy tylko b臋dziesz mog艂a. Joyce, tyle mam ci do powiedzenia - rzeczy kt贸rych nigdy nikomu nie m贸wi艂em. Trzyma艂em je w sobie tak d艂ugo. Zadzwonisz do mnie, gdy tylko si臋 zdecydujesz?
- Dan, jeste艣 tego pewien?
- Tak, wierz mi. Co wiecz贸r b臋d臋 czeka艂 na tw贸j telefon. Mniej wi臋cej po dw贸ch tygodniach, oko艂o si贸dmej wieczorem, odebra艂em telefon.
- Joyce!
- Dzwoni臋 z lotniska.
- Z lotniska Newark? Wylatujesz? Lecisz do mnie? - Z San Francisco. W艂a艣nie przylecia艂am.
- Z lotniska w San Francisco? - przez chwil臋 nie rozumia艂em.
- Tak - roze艣mia艂a si臋. - Znasz ten pas startowy na po艂udniu miasta? Tak? Przyjedziesz po mnie, czy mam 艂apa膰 okazj臋?
Przez nast臋pne dni sp臋dzali艣my ka偶d膮 woln膮 chwil臋 razem. Porzuci艂em prac臋 malarza i uczy艂em gimnastyki na ma艂ej sali w San Francisco. Opowiedzia艂em jej o swoim 偶yciu, wi臋kszo艣膰 z tego co tu napisa艂em, i wszystko o Sokratesie. S艂ucha艂a mnie z przej臋ciem.
- Wiesz, Dan, kiedy opowiadasz mi o tym cz艂owieku, mam takie dziwne wra偶enie, jakbym go zna艂a.
- Wszystko jest mo偶liwe - roze艣mia艂em si臋.
- Nie, naprawd臋. Tak jakbym go zna艂a! Nigdy ci nie m贸wi艂am, Danny, 偶e opu艣ci艂am dom rodzinny tu偶 przed rozpocz臋ciem szko艂y 艣redniej.
- No c贸偶 - odpar艂em. - To do艣膰 rzadkie, ale nie takie znowu dziwne.
- Dziwn膮 rzecz膮 jest to, 偶e zupe艂nie nie pami臋tam lat pomi臋dzy opuszczeniem domu i rozpocz臋ciem studi贸w w Oberlin. I to jeszcze nie wszystko. W Oberlin, zanim ci臋 pozna艂am, mia艂am sny, bardzo dziwne sny, o kim艣 podobnym do ciebie - i o siwow艂osym starcu! A moi rodzice - moi rodzice, Danny... - jej wielkie, b艂yszcz膮ce oczy otworzy艂y si臋 szeroko i wype艂ni艂y 艂zami - ...moi rodzice zawsze nazywali mnie... - Chwyci艂em j膮 za ramiona i spojrza艂em jej w oczy. W nast臋pnej chwili, jak pod wp艂ywem impulsu elektrycznego, jakie艣 miejsce w naszej pami臋ci otworzy艂o si臋, kiedy powiedzia艂a: - ...nazywali mnie Joy.
Pobrali艣my si臋 otoczeni przyjaci贸艂mi, w g贸rach Kalifornii. Da艂bym wiele, aby m贸c t臋 chwil臋 dzieli膰 z cz艂owiekiem, kt贸remu oboje zawdzi臋czali艣my to wszystko. Wtedy przypomnia艂em sobie wizyt贸wk臋, kt贸r膮 mi kiedy艣 da艂 - t臋, kt贸rej mia艂em u偶y膰, gdybym naprawd臋 go potrzebowa艂. Pomy艣la艂em, 偶e nadesz艂a w艂a艣nie odpowiednia chwila.
Wymkn膮艂em si臋 na chwil臋, przeszed艂em przez drog臋 w stron臋 niewielkiej ha艂dy ziemi, z kt贸rej rozci膮ga艂 si臋 widok na lasy i wzg贸rza. Znajdowa艂 si臋 tam ogr贸d, w kt贸rym r贸s艂 samotny wi膮z, prawie ca艂kowicie poro艣ni臋ty winoro艣l膮. Si臋gn膮艂em do portfela i wyj膮艂em z niego wizyt贸wk臋 ukryt膮 po艣r贸d innych kartek. By艂a pozaginana, ale wci膮偶 l艣ni艂a.
Firma: Wojownik
W艂a艣ciciel: Sokrates
Specjalizacja: Paradoks, humor i zmiana
Tylko nag艂e potrzeby!
Wzi膮艂em j膮 w obie d艂onie i powiedzia艂em cicho:
- No, Sokratesie, stary czarodzieju. Poka偶 co potrafisz. Odwied藕 nas, Sokratesie!
Poczeka艂em i spr贸bowa艂em jeszcze raz. Nic si臋 nie wydarzy艂o. Absolutnie nic. Przez chwil臋 powia艂 wiatr - i to by艂o wszystko.
Moje rozczarowanie zaskoczy艂o mnie. Mia艂em cich膮 nadziej臋, 偶e jednak Sokrates jako艣 wr贸ci. Ale nie wr贸ci艂 - ani teraz, ani ju偶 nigdy nie wr贸ci. Opu艣ci艂em r臋ce i pochyli艂em g艂ow臋.
- 呕egnaj, Sokratesie. 呕egnaj, przyjacielu.
Otworzy艂em portfel, by schowa膰 z powrotem wizyt贸wk臋 i ponownie spojrza艂em na ni膮. Zmieni艂a si臋! W miejscu 鈥濼ylko nag艂e potrzeby!鈥 widnia艂o teraz tylko jedno s艂owo, l艣ni膮ce bardziej ni偶 pozosta艂e: 鈥濻zcz臋艣cie鈥. To by艂 jego prezent 艣lubny.
W tym momencie poczu艂em ciep艂y wietrzyk, kt贸ry musn膮艂 moj膮 twarz, rozczochra艂 w艂osy, a spadaj膮cy z wi膮zu li艣膰 uderzy艂 mnie lekko w policzek.
Podnios艂em g艂ow臋, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no. Spojrza艂em w g贸r臋 poprzez roz艂o偶yste ga艂臋zie wi膮zu, na chmury p艂yn膮ce leniwie po niebie. Patrzy艂em ponad kamiennym murem na domy rozrzucone w dole, w zielonym lesie. Wiatr powia艂 jeszcze raz, a samotny ptak wzbi艂 si臋 w powietrze nade mn膮.
Wtedy poczu艂em prawd臋 tej chwili. Sokrates nie przyszed艂, poniewa偶 nigdy nie odszed艂. Jedynie zmieni艂 si臋. By艂 teraz wi膮zem nade mn膮, by艂 chmurami i ptakiem, i wiatrem. One zawsze b臋d膮 moimi nauczycielami, moimi przyjaci贸艂mi.
Zanim wr贸ci艂em do 偶ony, do domu, przyjaci贸艂 i do mojej przysz艂o艣ci, spojrza艂em raz jeszcze na 艣wiat wok贸艂 mnie. Sokrates by艂 tam. By艂 wsz臋dzie.