Stvorecky LWIĄTKO KIK

Stvorecky

LWIĄTKO


Zastrzeżenie, że osoby i wydarzenia opisane w tej powieści są całkowicie zmyślone — a jeśli przypominają komuś osoby i wydarzenia, które zna, to jest to podobieństwo czysto przy­padkowe — przez nikogo nie zostanie potraktowane poważnie, bo jest to prawda. Jako że nie ma to być powieść ani psycho­logiczna, ani obyczajowa, lecz kryminał, nie są w niej ukazane realne postacie, tylko realne postawy w rudymentarnych prze­jawach, takich, jakie są najdogodniejsze, jeśli mają posłużyć dwóm istotnym celom powieści kryminalnej: wykryciu morder­cy i zabawieniu czytelnika. Jeżeli jednak chcecie zabawić się nie tylko śledzeniem losów cynicznego redaktora i pięknej dziewczyny z „Animexu”, to dajcie sobie spokój z identyfiko­waniem własnych przyjaciół czy wrogów z czarnymi charakte­rami mojej fikcji i zbadajcie raczej swoje własne sumienie. Trudno wam będzie nie znaleźć w nim przynajmniej którejś z tych realnych postaw, choć może nie przejawiającej się w for­mie tak rudymentarnej. I nie musicie do tego nawet być pra­cownikami wydawnictwa.

Rozdział pierwszy


PŁYWALNIA

O tam, to ona! Ta w jasnoniebieskim kostiumie

powiedział Wacek.

W tym skąpym? — spytałem.

No — rzekł Wacek, nie spuszczając z niej oczu.

I ja wpatrywałem się w nadchodzącą dziewczynę. Jej kostium był rzeczywiście skąpy. Zakrywał zaledwie sut­ki piersi i łono. Szła po murawie w naszą stronę, w jed­nej ręce niosła biały ręcznik kąpielowy, w drugiej tor­bę z napisem „Scandinavian Airways”, a jej oczy ukry­te były za okularami odblaskowymi. Miała lśniące czar­ne włosy, obcięte krótko, po chłopięcemu. Była smu­kła i bardzo piękna. Szła dumnie, nikogo nie dostrze­gając.

W końcu chrząknięcie Wacka zwróciło jej uwagę na nas. W złotobrązowej twarzy zalśniły białe zęby, oku­lary odblaskowe zapłonęły słońcem. Dziewczyna cała była opalona na złocisty kolor, nawet wokół piersi nie widać było bielszej skóry. Widocznie opalała się gdzieś na golasa.

Dzień dobry, panie profesorze — powiedziała, a jej zęby błyszczały niczym światełka w brunatnej ciem­ności.

Dzień dobry, Lenko — rzekł nienaturalnym gło­sem Wacek. — To jest redaktor Leden — wskazał na

mnie. A potem, wskazując na dziewczynę: — Lenka Srebrna.

Bardzo mi przyjemnie — powiedziała dziewczyna i podała mi rękę. Na opalonej skórze różowo zaświeciła maleńka blizna na przedramieniu.

- Mnie również — odrzekłem i wyszczerzyłem do niej zęby w najczulszym uśmiechu, chociaż byłem przyja­cielem Wacka.

Leżeliśmy na wypalonej trawie po obu stronach ręcz­nika dziewczyny. Ona leżała na plecach, a to, o czym myślała, ukryte było za zasłoną nieprzeniknionych oku­larów, w których ciemno odbijał się świat. Całą po­wierzchnią ciała chłonęła słońce niczym jakąś świę­tość, a moje myśli galopowały tu i tam na maleńkich nóżkach nerwów. Dawno już nie doznałem czegoś II kiego — tego mrowienia. Poczucia czegoś całkiem no­wego pod słońcem, czegoś, co ma smukłe, nieskończe­nie długie nogi i fałszywe, zbyt mądre oczy, których do­tychczas jeszcze nie zobaczyłem. Tego intensywnego po­czucia, że żyję.

Parasole słoneczne w restauracji pływalni płonęły kolorowo, a od powierzchni wody rzeki odbijały się ha­łaśliwe głosy pływających. Woda migotała świetliście pod błękitnym niebem, przez które przebijały płomie­nie słońca, rozżarzonego jak piec atomowy. Czułem gorz­kawy zapach wody, zapach mokrych ciał i tajemniczy, nowy zapach ciała dziewczyny.

Ciekaw jestem, kto wygra — paplał leżący po dru­giej stronie Wacek. — Rosjanki są lepsze technicznie, za to Japonki mają lepiej opracowane wolne ćwicze­nia i kombinacje dowolne. — Zamilkł, nikogo to nie in­teresowało, dziewczyna oddawała się swojej słonecznej eucharystii. — Jak pani myśli,. Lenko? — spytał Wacek.

Nie znam się na tym — odrzekła krótko. Wacek umilkł zrozpaczony. Uświadomiłem sobie, że jestem tu właściwie po to, żeby mu pomóc w poderwaniu tej dziew­czyny, ale w głębi duszy już wiedziałem, że raczej go 7 nią zdradzę.

Moglibyśmy na to pójść — powiedziałem. — Po­szłaby pani z nami? A może gimnastyka pani nie bawi?

Chłopięca główka odwróciła się, ale spojrzał na mnie tylko porośnięty trawą brzeg, usiany golasami. Tajem­nica dziewczęcych oczu pozostała nie rozszyfrowana.

Poszłabym, ale macie pojęcie... ile będą koszto­wały bilety?

Uśmiechnąłem się do tego ciemnego pejzażyku z bia­łymi obłoczkami na ciemnym niebie.

Złożymy się na panią, jeśli zechce pani zrobić nam tę przyjemność.

Kąciki ust dziewczyny pod niewidzialnymi oczyma uniosły się w uśmiechu.

Żebyście tylko nie żałowali. Jeśli już, to chcę bi­lety do pierwszego rzędu.

Na pani nie ośmieliłbym się przecież osz... — za­cząłem, ale Wacek przerwał mi z entuzjazmem:

Niech się pani nie boi. Mam znajomych w radzie narodowej. Dostanę bilety ulgowe, to drobiazg!

Syknąłem boleśnie; bardzo cichutko. Co się działo za okularami — nie było widać. Do Wacka, oczywiście, nic nie dotarło. Przestałem zwracać na niego uwagę, po­zwoliłem mu paplać, a sam przekręciłem się na brzuch. Obok mnie leżała dziewczęca złota ręka z blizną na przedramieniu. Mały, różowy prostokącik, jakby ktoś zdarł tam parę centymetrów skóry, a rana po zagoje­niu pozostała różowa. Czubkiem palca dotknąłem tego interesującego miejsca. Było gorące od wewnętrznego i zewnętrznego ciepła. Wacek wyczerpał temat i dziew­czyna znów obróciła ku mnie swoje czarne Indie.

9

a HM

Co pani tu sobie zrobiła? — zapytałem i niczym apostoł pozostawiłem swój palec na bliźnie.

Podniosła rękę i przyjrzała się jej. Potem nie poło­żyła już jej wzdłuż ciała, lecz na gołym, cudownie wklę­słym brzuchu.

Moja ręka została na ręczniku, a wyprostowany pa­lec wskazywał gdzieś nieprzyzwoicie.

Och — powiedziała. — Będzie się pan ze mnie śmiał. Miałam tam tatuaż.

Tak? — powiedziałem. — Chuligańska przeszłość?

Trochę. Ale nie bardzo.

Tak więc już bez zakłopotania ująłem ją za rękę.

A co tam było? Serce przebite strzałą? Czy może kotwica?

Napis — rzekła.

Aha. Imię jakiegoś człowieka?

Dziewczyna obróciła krótko ostrzyżoną główkę nie­znanymi oczami ku niebu.

Tak. Imię pewnego człowieka —• potwierdziła.

Jakie? Jim? A może Pete?

Nie jest pan trochę niedyskretny? — spytała wpa­trzona w niebo.

Przepraszam.

Zaległa cisza.

W ćwiczeniach indywidualnych — odezwał się Wa­cek — zwycięży chyba Gubow. Ale ma też szanse...

Raptem dziewczyna podniosła się energicznie. Z wdziękiem, sprężyście. Słońce oblało jej nagie plecy, tworząc małe cienie w dwóch dołeczkach, bardzo nisko przy kręgosłupie. Przeciągnęła się i odwróciła w naszą stronę. Stała przed nami wyprostowana ku rozżarzone­mu niebu i miałem uczucie, że jej szkła odblaskowe przepalają mnie czarnymi promieniami.

Nie poszedłby pan popływać? — spytała.

Świetny pomysł! — krzyknął Wacek z fałszywą radością i zerwał się.

Przez króciutką chwilę wpatrywałem się w te sztucz­ne czarne oczy. Niczego nie dało się z nich wyczytać. Dziewczyna nie ruszała się z miejsca.

Zaraz do was dołączę — powiedziałem z uśmie­chem.

Szarpnęła gwałtownie głową w stronę Wacka i uśmie­chnęła się do niego. Potem zdjęła okulary i rzuciła je na ręcznik, ale w tym momencie była już odwrócona do mnie plecami, tak że tajemnicy znowu nie odkryłem. Kroczyła z gracją między leżącymi ciałami ku drewnia­nemu pomostowi, cała jak gdyby wytworzona przez sil­ne pole niszczącej radiacji erotycznej. Wacek ogłupia­ły podskakiwał obok niej.

Dopiero kiedy zniknęła w wodzie, a na powierzchni, pełnej roziskrzonych blasków, widać było tylko czarną, trochę rozwichrzoną głowę, przypominającą makówkę, wstałem, przeszedłem na drewniany pomost i skoczy­łem głową do wody, zimnej po kilkudniowym deszczu.

Płynąłem powoli między wrzeszczącą dzieciarnią, szu­kając rozwichrzonej główki. Obok przepływał biały sta­tek, nabity wycieczkowiczami, a na falach, wytworzo­nych przez jego koła, głowy pływaków huśtały się jak korki. Oślepił mnie jaskrawy błysk słońca i na chwilę musiałem zamknąć oczy. Lodowata woda ziębiła moje nagie ciało. Zanurzyłem się i otworzyłem oczy. W zie­lonkawym cieniu jakaś dziewucha wymachiwała bez­wstydnie nogami w bezpośrednim sąsiedztwie mężczy­zny w slipach, który wpychał swój wielki brzuch mię­dzy jej uda. Pomyślałem sobie, że w wodzie ludzie od­rzucają wiele ze swoich obłudnych zwyczajów, i to do­dało mi chęci do działania.

11

— X V

Wynurzyłem się i zacząłem rozglądać za czarną chło­pięcą główką i jasną, przerzedzoną czupryną Wacka Zamberka. Naprzeciw mnie sunął powoli rower wodny, pieniąc wodę za sobą. Rozległ się z niego znajomy, dud­niący głos:

Cześć, Karol!

Mój szef. Siedział na rowerze w kąpielówkach, ale głowę ukrył przed porażeniem pod straszliwą płócienną czapką w niebiesko-zieloną kratę, jakie wtedy zaczyna­ły być modne. Obok niego pedałowała jego ni to ładna, ni brzydka połowica.

Oddałem mu honory owym okropnym pozdrowieniem, będącym na pograniczu poufałości i urzędowego respek­tu:

Cześć! — Jego małżonkę zaś powitałem bardziej poufale: — Dzień dobry, Ela.

Co tak samotnie? — zapytała z góry szefowa. — Gdzie masz dziewczynę?

Ależ, Elu! — skarcił ją teatralnym tonem małżo­nek. — Czy Karol nawet w niedzielę nie może odpo­cząć? — i roześmiał się triumfalnie.

Trochę mnie to wkurzyło. Widocznie Agnieszka do­niosła mu coś o moich kłopotach z Wierą. Pilnie strzy­gła uszami, kiedy Wiera do mnie dzwoniła. Starałem się rozmawiać całkiem naturalnie, ale Agnieszka, jak więk­szość kobiet, miała świetne wyczucie niuansów głoso­wych.

Są tu jacyś moi znajomi, ale gdzieś mi się zapo­dziali — powiedziałem i rozejrzałem się po wodzie. Po czym ze zbytnim pośpiechem dodałem: — Aha, są tam. No to płynę.

Płyń, płyń — z przejrzystą ironią rzuciła Ela.

W ostatnim czasie miałem wrażenie, że ognisko jej

przelotnych zainteresowań przesunęło się na moją oso­bę. Dziękuję uprzejmie. Energicznymi wyrzutami ra­

mion oddaliłem się od roweru, a szef z szefową sztyw­no wyprostowani popłynęli ponad głowami kąpiących się w przeciwnym kierunku.

Wacek i dziewczyna zmierzali widać ku drugiemu brzegowi, byli już bowiem w połowie rzeki. Spochmur- niałem. Ta właściwość ładnych wysportowanych dziew­cząt zawsze budziła we mnie niechęć. Wszystkie miały bzika na punkcie przepłynięcia Wełtawy. Dwukrotnie spróbowałem osobiście sił w tej dyscyplinie, ale nie jest ze mnie żaden Kondrats. Wacek jednak był profesorem wychowania fizycznego. Może to nawet on zapropono­wał, żeby popłynąć na drugi brzeg. Myślał pewnie, że zaimponuje tym dziewczynie, ponieważ miał kompleks, że niczym jej zaimponować nie może. Normalny kom- kles, jaki zbyt ładne dziewczyny wywołują w człowie­ku cierpiącym na chorobliwą nieśmiałość. A takim czło­wiekiem był Wacek. Jego kompleks pogłębiało jesz­cze niezbite przekonanie, że jako nauczyciel wychowa­nia fizycznego, mimo że na wyższej uczelni, nie zalicza się do intelektualistów, a zatem, jeśli chodzi o sex ap­peal, nie ma atutów intelektualnych. — No tak, wy, lite­raci — powiedział, kiedy po raz pierwszy zwierzy! mi się z uczucia, jakim zapłonął do panny Srebrnej — wy to potraficie kobietę zbajtlować. Zaczynacie nawijać o te­atrze, o książkach, o wierszykach, i po chwili macie ją w łóżku. Ale ja? Czy którąś interesuje drybling albo środkowa obrona?

Jego wyobrażenia o społecznej funkcji literatury by­ły jak na te czasy mocno przesadzone. A ja, zamiast być dzisiaj z Wierą na Slapach, byłem tutaj dla niego: mia­łem mu pomóc w poderwaniu panny Srebrnej. Nie wiem, jak on to sobie dokładnie wyobrażał, ale nic mnie to nie obchodziło, stanowiło bowiem dobry pretekst, żeby

13

wykręcić się przed Wierą. Oczywiście nie tym, że mam zbajtlować dla kogoś jakąś tam pannę Srebrną. Powo­dem, jaki jej podałem, był na wpół prawdziwy argu­ment, że Wacek, troglodyta w języku czeskim, potrze­buje pomocy w wystylizowaniu swojej pracy aspiran­ckiej z dziedziny zespołowych gier w piłkę. I tak mi nie uwierzyła. Ale to, że mi nie wierzy, guzik mnie obcho­dziło.

Konkretnie Wacek wyobrażał sobie jedno: że pomogę mu umówić się z dziewczyną na randkę. Stary trik, wy­próbowaliśmy go już kiedyś, dawno temu, na uniwerku. Mieliśmy iść we trójkę do jakiegoś teatru, ale jeden 7. nas — ja — nie przyszedł. Wtedy nam się ten numer nie udał: dziewczyna wyszła podczas antraktu. Tym ra­zem Wacek wierzył w pomyślniejszą repryzę.

Właśnie mu ją załatwiłem, nie muszę więc już się wy­silać. Mimo to nerwowo rozglądałem się po rzece, szu­kając czarno-białego dwukropka głów, i wbrew wszel­kiej taktyce zastanawiałem się, czy ja również nie po­winienem popłynąć na drugi brzeg.

Był czas, że dla takiej dziewczyny gotów byłbym pod­jąć wspinaczkę na Mount Everest. I być może zrobił­bym to jeszcze przed chwilą, kiedy leżałem obok tych oszałamiających nóg i miałem takie samo uczucie jak kiedyś, gdy leżałem obok podobnych nóg na pływalni w Kostelcu — ale wtedy miałem szesnaście lat, a od te­go czasu wiele się zmieniło. Również i to, że kiedy pan­na Srebrna zeszła mi z oczu, otrzeźwiałem z chwilowe­go złudzenia i stało się dla mnie jasne, iż niczego no­wego pod słońcem nie ma, że wszystko już było, rów­nież i takie dziewczyny, i że wszystko jest tylko trikiem gruczołów, lipcowego słońca i tego dziwnego zwycza­ju dwudziestego wieku, by w wydzielonych miejscach obnażać to wszystko, co obnażone gdzie indziej stanowi­łoby niedopuszczalną obrazę moralności. A zatem kie­

dyś byłbym gotów dla panny Srebrnej wspiąć się po li­nie na wieżę Eiffla, ale od tego czasu zmądrzałem i na­uczyłem się nie tracić głowy. Kiedy człowiek traci gło­wę, traci również wszelkie szanse i pozostaje mu tylko ronić łzy. Jeśli jednak zachowa chłodną rozwagę...

Uświadomiłem też sobie, że właściwie — na razie je­dynie w duchu — zdradzam kolegę. Ale to było mi naj­bardziej obojętne ze wszystkiego. Kolega — nie kole­ga. A poza tym umiałem ocenić sytuację na tyle, by mieć pewność: Wacek nigdy panny Srebrnej nie zdo­będzie.

Wołanie o ratunek rozległo się, gdy leżałem wycią­gnięty swobodnie na wodzie w pobliżu łódki, w której rozwalał się jakiś gruby jegomość. Słabiutkie i dalekie, ale wyraźne:

Ratunku! Ratunku! Ratunku!

Szybko obejrzałem się w stronę, skąd dobiegał ten daleki głosik, który w jednej chwili uciszył zgiełk na pływalni. Dwie długonogie dziewczyny, które na olbrzy­mim drewnianym kole demonstrowały swoje wdzięki w nowych kostiumach bikini przed gronem wielbicieli, przestały radośnie pokrzykiwać, jedna straciła równo­wagę i wpadła do wody. W ciszy, jaka zaległa po tym rozpaczliwym wołaniu, plusk był bardzo głośny i spra­wił wrażenie gagu z filmowej groteski. Daleko, spory już kawał od naszego brzegu, na wzburzonej powierzch­ni wody huśtała sdę jak szalona czarna główka i widać było, że jej właścicielka z czymś się zmaga. Ze wszyst­kich stron kilku pływaków rzuciło się energicznymi za­machami ramion w stronę miejsca wypadku. Kącikiem oka dojrzałem ratownika, który ze ściany kabiny zdej­mował koło ratunkowe.

Szybko podpłynąłem do łódki i wwindowałem się do

16

'MM

r- \

środka. Tęgi jegomość wyprostował się przestraszony, chciał zaprotestować przeciwko naruszeniu jego prawa do sjesty, ale krzyknąłem:

Mój kolega się topi, pozwoli pan?

Kucnąłem przy wiosłach, jegomość natychmiast zmie­nił zamiar i ochoczo, tyłkiem do przodu, wyskoczył z łódki.

Naparłem na wiosła, dziób łodzi z całą siłą uderzył w pomarszczone fale, aż zaszumiało. Łódka szybko pru­ła wodę.

Obejrzałem się przez ramię. Czarna główka wciąż utrzymywała się nad powierzchnią, a obok niej, bardzo blisko, wychynęła z wody jasna czupryna Wacka. Zno­wu wykonałem kilka silnych ruchów wiosłami, wymi­nąłem ofiarnie płynącego crawlem śmiałka i znów się obejrzałem. Na opalonym ramieniu podtrzymującym Wacka pod brodę mokro zalśniło słońce. Byłem już cał­kiem blisko, zmierzałem łódką w stronę czarnej cebul­ki.

W tej chwili i w tej sytuacji po raz pierwszy spoj­rzałem jej w oczy. Nigdy w życiu takich oczu nie wi­działem, poraziły mnie. Chyba wedle praw ludzkiej anatomii było to niemożliwe — ale były ogromne, czar­ne i zupełnie bez tęczówek. Tylko dwa czarne krążki jak z bakelitu, właściwie zupełnie tak samo nieprze­niknione jak te okulary odblaskowe; w nich również skrzyły się drobniutkie odblaski fal, kiedy dziewczyna ze wszystkich sił płynęła ku mnie śledząc mój manewr ratowniczy. Nawet w tej chwili i w tej sytuacji ich ta­jemnica pozostała nie odkryta, tym bardziej że spoj­rzenie trwało jedynie krótką chwilę; dziewczyna obró­ciła się na wznak, ciągnąc bezwładnego Waoka za sobą, z jego głową gdzieś na owym najbardziej upragnionym miejscu kobiecego ciała.

A więc taki jest twój koniec, chojraku — pomyślałem.

Zgrywałeś chojraka, a teraz klops. Nawet nie prze­czuwasz, na czym spoczywa właśnie twoja nieszczęsna głowa. Ale cóż, możliwe, że właśnie dlatego panna Sre­brna się nad tobą ulituje. Możliwe, że ta dziewczyna

o bakelitowych oczach, choć wcale na to nie wygląda, jest typem macierzyńskim.

Doprawdy, nie wyglądała na to. Dziób łodzi dotarł do tonącego, a dziewczyna jedną ręką uchwyciła się burty. Nie odezwała się. Po jej policzkach spływały krople wody, usta miała wykrzywione z wysiłku. Ale wciąż była piękna. Miała tę rzadko spotykaną twarz, której żaden grymas nie potrafi zeszpecić. Wychyliłem się z łódki i chwyciłem Wacka pod pachy. Przy pomocy dziewczyny udało mi się wciągnąć go do środka. Potem odwróciłem się do niej, ona jednak zwinnie wwindowa- ła się do łódki sama. Kostium nasiąknięty wodą oble­piał ciało i pod tkaniną nieprzyzwoicie zarysowały się reliefy sutek.

Spojrzała na mnie, szybko umknąłem wzrokiem z tych miejsc i natrafiłem na tajemniczy bakelit.

Powiosłuje pan? — spytała.

Oczywiście.

Usiadłem do wioseł, ona siadła na ławeczce naprze­ciwko i znowu położyła sobie głowę Wacka na łonie. Naparłem na wiosła, przyjemna rola Charona nie trwa­ła jednak długo. Dotarł do nas ratownik i wprawnie przybił bokiem do naszej łódki.

Oddycha? — spytał.

Oddycha — rzekła panna Srebrna.

Ratownik fachowo ocenił sytuację i nakazał dziew­czynie:

Niech pani przesiądzie się do mnie. Tak będzie le­

piej niż jego przerzucać tutaj. Musi jak najprędzej zna­leźć się na brzegu.

Dziewczyna spojrzała na mnie niezdecydowana. Po­rwała mnie wściekłość na ratownika.

- Niech się pan nie boi, szybko tam dopłynę — za­oponowałem.

Odpowiedział mi nieprzyjemnym, urzędowym tonem:

Żadnego gadania! W przypadku zagrożenia życia kąpiący musi się podporządkować moim rozkazom! Ta panienka niepotrzebnie obciąża łódkę.

Panienka? — pomyślałem. — Wacek. — Ale nic nie powiedziałem. Dziewczyna raz jeszcze utkwiła we mnie czarne źrenice, uśmiechnęła się jakby przepraszająco, wzruszyła ramionami, wstała i lekko przeskoczyła na łódź ratownika. Chyba w tym momencie rzecz roz­strzygnęła się definitywnie. Ten ruch, kiedy przeska­kiwała z łódki do łódki, kiedy na sekundę rozwarła smu­kłe nogi, jak gdyby zapraszała mnie do swego gniazdka wszelkiej słodyczy, ten tajemniczy uśmiech tajemni­czych oczu z bakelitu. Już wiedziałem, jak to się skoń­czy. Nie można już było nic zrobić, by temu zapobiec. No i nie miałem zamiaru niczego takiego robić. Pal sześć Wacka!

Chwyciłem za wiosła i w ślad za korabem ratownika wiozłem półprzytomnego Wacka ku pomostowi pły­walni.

Lekarz w kabinie ratowników skonstatował jedy­nie chwilowe zasłabnięcie, jakoś to fachowo nazywa­jąc.

Niech pan już dzisiaj do wody nie wchodzi — na­kazał Wackowi i pouczył go, że rozgrzany nie powinien był skakać do rzeki i od razu płynąć na długi dystans. Wygłosiwszy tę uczoną maksymę, dość ludową jak na

doktora medycyny, wyszedł i zostaliśmy sami, a mnie przyszła do głowy poniekąd naukowa myśl, że być mo­że omdlenie Wacka było — zgodnie z teorią Alfreda Ad­lera — spełnieniem podświadomego pragnienia, by uciec od sytuacji, w której opanowanie ten zakomplek­siony pływak nie wierzył. Ponieważ jest już pewne, że panny Srebrnej nie oczaruje, więc właściwie wszystko jedno, nie ma potrzeby męczyć się dłużej nerwicujący- mi wysiłkami. Zrobił, co mógł, ale vis maior w postaci skurczu serca...

A więc tak. Ledwo i ratownik nas opuścił, Wacek po­wiedział smętnie:

No i wszystko spieprzyłem.

Bzdura — zaoponowałem. — Każdemu mogło się to zdarzyć.

Ale musiało się zdarzyć akurat mnie.

Nie bądź głupi. No i co się właściwie stało? — po­wiedziałem. — Wyciągnęła cię z wody, i tyle. Musisz to brać na wesoło. Może właśnie to was... — szukałem sło­wa, wiedziałem, że każde będzie fałszywe, a przyjem­ność sprawiała mi rozpacz przyjaciela, będąca potwier­dzeniem faktu, że Wacek wytworzył już sobie stanow­czy pogląd na dalszy rozwój swego flirtu z panną Sre­brną, i choćbym przemawiał jak Goebbels, i tak go nie przekonam — ...zbliży — dokończyłem swoją orygi­nalną myśl i wyjrzałem przez okno.

Wacek pokręcił głową.

Ależ skąd! Ja do kobiet mam pecha. Dzisiaj jesz­cze raz się o tym przekonałem. Pamiętasz w zeszłym ro­ku z Kwietą? Ona też. Uczyłem ją alpinizmu, a potem na jej oczach zleciałem ze zwykłej równoważni i skrę­ciłem sobie nogę.

No tak, Adler.

I od tego czasu do niej nie zatelefonowałeś, co? — spytałem. — Na pewno pomyślała, żeś ją puścił w trąbę.

mmmm v

i"' 1 *\ "

Guzik prawda. Zaczęła chodzić z Józkiem Kra­lem, a on dokończył jej edukacji alpinistycznej w schro­nisku na Grubej Skale — odparł z nieoczekiwaną iro­nią, którą wziąłem za zły znak, więc z miejsca zareago­wałem.

- Powinieneś był za to ukarać ją w łóżku! — rze­kłem cynicznie.

Jego sarkazm szybko rozpłynął się w kompleksie niż­szości:

Człowieku! Pół roku przechwalałem się przed nią, jaki to ze mnie alpinista, a potem...

No tak, bracie, to elementarna zasada. Nigdy nie wdrapuj się na piedestał, bo im będzie wyższy, tym bo­leśniejszy potem upadek.

A co innego mi pozostaje? — z rozpaczą powie­dział Wacek. — O książkach nawijać nie umiem, jak wy, literaci.

Znów to samo: to mistyczne grono erotycznych czem- pionów, tak zwani literaci.

Mniej gadaj, a więcej rób — poradziłem mu. — Jak się lepiej poczujesz, pójdziemy poszukać panny Sre­brnej.

Nigdzie nie idę! — oświadczył kategorycznie.

Jak na zawołanie rozsunęła się płócienna zasłona przy wejściu i do środka zajrzała czarna główka panny Sre­brnej.

Mogę wejść?

Proszę! — zawołałem.

Wacek zamknął oczy. Dziewczyna pomyślała chyba, że śpi, więc spytała szeptem:

Jak on się czuje?

Dobrze — powiedziałem, a potem do przyjaciela:

Wacek, przyszła panna Srebrna.

Wacek, dotąd blady i udający omdlenie, wyraźnie się

zaczerwienił. Otworzył oczy i usiadł.

Niech pan leży! — rzekła panna Srebrna i poło­żyła mu rękę na ramieniu.

Muszę pani podziękować — wymamrotał. — Ura­towała mi pani życie.

O! Czyżby? — odrzekła dziewczyna i roześmiała się.

Wacek mamrotał dalej:

Doprawdy, bardzo pani...

Przerwała mu:

Może pan chodzić?

Powinien jeszcze trochę poleżeć, musi odpocząć

odparłem za niego.

No to niech pan spokojnie leży. Może coś panu przynieść? Wody? Kawy?

Dziękuję — rzekł Wacek z obrzydliwą pokorą.

Źrenice dziewczyny, które dotychczas umykały prze­de mną, spotkały się z moim spojrzeniem. Była to ja­kaś cudowna anomalia. Przyszła tu w tym swoim bi- kini, które już na niej trochę obeschło, ale wydawało się jeszcze bardziej skąpe niż na dworze. Cale jej ciało, na­wet te najbardziej miękkie miejsca, miały niezwykłą, niemal cudowną jędrność. Przyszło mi na myśl, że gdy­by stała tu naga, wyglądałaby jak posąg z brązowego marmuru.

Sprężysty, ciepły, żywy posąg.

Za chwilę do pani przyjdę — rzekłem. — Leży pani tam, gdzde przedtem?

Przez ów mistrzowski króciutki moment, który tak dobrze potrafią wyliczyć, chociaż nie są zbyt biegłe w matematyce, milczała. Potem, głosem, który kusił jak przynęta, odparła:

Niech pan przyjdzie.

A po moim ciele znowu przebiegły łaskotliwe mrów­ki tych przeklętych gruczołów.

21

gawM i i \ Vvv\*fc.

Ledwie wyszła, Wacek zerwał się, aż zaskrzypiała ka­napka, na której leżał.

Teraz już chcesz iść, co? — spytałem.

Tak. Ale do domu.

Idiota — powiedziałem.

Napiszę do niej list.

Genialny pomysł.

Machnę na wszystko ręką.

A może tak byś się upił? Nie pójdziesz się upić?

Może i pójdę. — Podał mi rękę.

Nie wygłupiaj się. Ja nie mam jeszcze ochoty wra­cać do domu.

A bo ja ci każę wracać? Idę sam.

Wiedziałem, że nie będzie już dla mnie groźny, jeśli odegram rolę przyjaciela.

Posłuchaj — rzekłem. — Ty idź do panny Sre­brnej, a ja się ulotnię.

Nie mogę, Karol. Naprawdę. Choć może jestem kretyn.

Jeszcze jaki! Stuprocentowy.

Wy, literaci, jesteście zupełnie inni. Ale jak ty byś się czuł, gdybyś... — Wacek z trudem szukał ana­logii — ...gdybyś na przykład napisał o niej wiersz i ten wiersz byłby tak głupi, że ośmieszyłbyś się w jej oczach.

Zastanawiałem się przez ułamek sekundy. Wiersz;

o pannie Srebrnej?

Tak długo już pisałem wiersze o innych sprawach, a jeśli o miłości, to raczej o miłości w sensie ogólnym. Ich przedmiotem nie były konkretne dziewczyny. Kon­kretne dziewczyny są zbyt efemeryczne, poezja jest wieczna. Ale ta dziewczyna o bakelitowych oczach bez tęczówek...

Wacek dalej rozwijał swoją analogię:

To samo, widzisz, jest w moim przypadku, tyle że

k22

ze sprawnością fizyczną. Ja wiem, ty i tak byś ją pode­rwał, nawet gdybyś napisał głupi wiersz, ale ja nie po­trafię...

Chciałem mu powiedzieć, iż właśnie dlatego, źe tymi swoimi bicepsami napisał dziś tak głupi poemat na cześć Wełtawy, musi się na to zdobyć. Chciałem zdradzić mu tajemnicę poliszynela, że jeśli zdobędzie się na to teraz, to da sobie radę już zawsze, we wszystkich następnych razach. Chciałem nawet zwierzyć mu się w tej smętnej chwili, że ja też miałem kiedyś taką tremę przed pięk­nymi kobietami i że siłą woli się z niej wyleczyłem. Że chodziłem na herbatki i specjalnie tańczyłem tylko z najładniejszymi dziewczętami, i na siłę gadałem jak najęty... że wszystko na tym świecie, absolutnie wszy­stko, to tylko kwestia treningu i wprawy, nic więcej, tak samo jak ta jego głupia koszykówka.

Ale opanowałem się, zwyciężył we mnie zdrowy ego­izm. Jemu i tak bym tego nie wytłumaczył. Owszem, Wacek to przyjaciel, ale ilu już przyjaciół zostało zdra­dzonych z powodu kobiet? Jak tylko to sobie uprzytom­niłem — to, że dla mojej obłudy istnieje precedens — od razu przestało mnie gryźć sumienie. W końcu poświę­cam zasadę etyczną namiętnemu pożądaniu, a to jest najłatwiejsze do usprawiedliwienia.

A więc idź, skoro tak uważasz — powiedziałem.

Ale na te zawody gimnastyczne ty z nią pójdziesz, pa­miętaj!

Może — powiedział Wacek. — Cześć, i... — zno­wu się zawahał — ...i wytłumacz mnie przed nią, że źle się poczułem, czy coś takiego. Cześć!

Nawet nie skłamię — pomyślałem.

Wacek poszedł, a we mnie zakipiała przedsiębiorcza Kraft durćh Freude.

Wyszedłem z kabiny ratowników na zalaną oślepia­jącym słońcem pływalnię, a harmonia jej odgłosów

przyjemnie pieściła moje uszy. Ruszyłem przez pole obnażonych ciał ku temu jednemu, które niewidzialny­mi włóknami, mocniej niż nylon, omotywało mnie, ni- C7.ym pająk bezsilną muchę.

Panna Srebrna siedziała na ręczniku, obejmowała ra­mionami kolana i już z daleka patrzyła na mnie zno­wu przez czarne okulary.

Gdzie pan podział profesora? — spytała, robiąc mi miejsce na ręczniku.

Usiadłem obok niej.

Poszedł do domu.

Dlaczego?

Zawahałem się przez moment. Mam powiedzieć, że zrobiło mu się słabo? Machnąłem ręką na tamtą umowę.

Chyba się pani domyśla, nie?

Zdjęła czarne okulary i spojrzała na mnie bakelito­wymi oczyma. Nic z nich nie można było wyczytać, ale, nie wiem czemu, przeszedł mnie dreszcz. Może właśnie dlatego, że nie dało się z nich wyczytać, co ona myśli.

Nie mam pojęcia. Dlaczego?

Głupio się czuje. Zdaje mu się, że się w pani oczach skompromitował.

Przez chwilę patrzyła nieruchomo, po czym w zamy­śleniu powiedziała tylko: — Hm.

Chciał z panią coś namotać — kontynuowałem swoją zdradę. — Dlatego i ja! dziś tu jestem.

Jak to?

I znowu — całkiem niepotrzebnie — włożyła okulary.

Sądząc z tego, co mi mówił, jest pani wobec nie­go bardzo nieprzystępna. Nie udało mu się nawet umó­wić z panią na randkę. Więc zaangażował mnie. Wyne­gocjowałem pójście na te zawody gimnastyczne we trój­kę, ale zakłada się, że ja nie przyjdę.

Dziewczyna wyciągnęła się na wznak. W jej okula­rach popłynęła znowu flotylla obłoczków.

Pan jest jego przyjacielem?

Tak.

Więc dlaczego mi pan to mówi?

Pani to nie interesuje?

Krótka pauza.

Nie o to chodzi — rzekła po chwili.

O to chodzi.

Milczała. Potem powiedziała zagadkowo:

Niech pan doda zaimek.

Nie zrozumiałem.

Pierwszej osoby — rzekła powoli. — W trzecim przypadku.

Teraz już pojąłem. Roześmiałem się, ale twarz dziew­czyny pozostała nieruchoma.

: Teraz oczywiście na pewno przyjdę na te zawody.

Jeśli oczywiście ja tam teraz przyjdę.

Nie musi pani — przełknąłem ślinę — przycho­dzić na zawody gimnastyczne. Jest do nich jeszcze ty­dzień, a tydzień ma siedem dni. Do tego czasu mogę jeszcze siedem razy przyjść gdzie indziej. Co pani na to?

W tej chwili jest pan tutaj, a profesor Żamberk poszedł do domu. Na razie powinno to panu wystarczyć.

Położyłem się na boku i podparłem głowę łokciem. Powoli od stóp do głów lustrowałem wzrokiem pannę Srebrną. Krótka fryzura, kruczoczarne lśniące włosy, regularny, bardzo piękny profil, krągłe ramiona, skóra gładka jak brązowy jedwab, piersi, które nawet teraz, kiedy leżała ma wznak, nie utraciły boskiego kształtu triumfującej młodości, wklęsły brzuszek z małym do- łeczkiem pępka, drobne czarne włoski przy brzegu maj­teczek, tam gdzie uda zbiegają się w trójkąt łona, i dłu­gie, smukłe, ale nie chude nogi, proste, opalone, prze­piękne.

* Hm — powiedziała znowu dziewczyna, a ja kon­tynuowałem swoją anatomiczną lustrację.

\

No, niech pan cos mówi — zażądała.

Pani jest w Pradze od niedawna, prawda?

Tak. Dopiero miesiąc.

A jak pani wygląda z mieszkaniem? — spytałem.

Ja jestem tu już dziesięć lat i mieszkania nie mam. Tylko pokój sublokatorski.

Zajrzałem w jej ciemne okulary. Zrozumiała bardzo inteligentnie i w złocistobrązowej twarzy zapaliło się perłowe światełko.

Mam kawalerkę — uśmiechnęła się.

Radość życia gwałtownie we mnie wezbrała.

To znaczy — ciągnęła — jedna przyjaciółka wzię­ła mnie do swojej kawalerki. — I, jakby to nie wystar­czyło, dodała: — Ma właśnie anginę i leży.

Mimo woli spochmurniałem. Przez okulary zalśniły w oczach panny Srebrnej dziwne płomyczki.

Proszę dać mi papierosa — rzekła.

Niezły numer będzie z tej panny Srebrnej.

Pan pisze wiersze, prawda? — spytała.

Siedzieliśmy na ławeczce pod wierzbą, blisko stoiska

z napojami. Zaskoczyło mnie jej pytanie. Nie przypusz­czałem, by panna Srebrna miała pojęcie o mojej sła­wie. Była, jak stwierdziłem, urzędniczką w jakimś wiecznie reorganizowanym przedsiębiorstwie, noszącym nazwę „Zooexport” albo „Animexport”, czy tak jakoś, i chociaż nie widziałem jej dotychczas w ubraniu, by­łem pewny, że interesują ją raczej modne ciuchy niż poezja.

No... tak, trochę — rzekłem skromnie. — Jak się pani podobają?

Nie za bardzo.

Bóg świadkiem, nie byłem zarozumiały, jeśli chodzi

o płody mojej muzy, już od dawna były to raczej płody

przemyślanej polityki osobistej i nie stanowiły sensu mego życia. Panna Srebrna była jednak trochę nazbyt szczera.

Dlaczego?

Mam wrażenie, że pan nie myśli tego na serio. Nie ma w tych wierszach za grosz uczucia. Chyba raczej myśli pan o tym, żeby je panu wydrukowano.

W tak przykry sposób nikt mnie jeszcze nie zdemas­kował. Może dlatego, że niewiele osób czytało moje dzie­ła, a ci, co je czytali, nie zorientowali się. W każdym razie dostałem parę listów od czytelniczek, które w ni­czym się nie połapały. Roześmiałem się kwaśno i bardzo nienaturalnie.

Minęła się pani z powołaniem. Powinna była pani zostać krytykiem literackim. Całe szczęście, że tak się nie stało.

Panna Srebrna ssała przez słomkę zieloną lemoniadę.

Nikt mnie jakoś nie odkrył. Czy kiedykolwiek na­pisał pan jakiś wiersz tylko ot tak? Na przykład z mi­łości do kogoś?

Czy napisałem? Ciekawe: dziś już raz przyszło mi to na myśl, i to w związku z tą opaloną dziewczyną. Właś­ciwie napisałem. Cały zbiorek. W gimnazjum.

Napisałem — odparłem. — Ale to było dawno te­mu.

Do mojej siostry pisywał wiersze pewien chłopiec —■ ciągnęła panna Srebrna. — Była jeszcze wtedy ze mnie smarkula, ale od tego czasu chyba nic tak mi się nie podobało. Nie to, żebym się znała na poezji — do­dała pośpiesznie — poza tym nie wszystko nawet pa­miętam. Utkwił mi tylko w pamięci ten... nastrój, rozu­mie pan? I jeden wiersz: „Piszę oto do pani, Salino, i ma­rzę, a pod oknem pan Lustig brzdąka na gitarze...” *

To napisał chłopiec pani siostry?

Aha.

Zabawne, myślałem, że to były wiersze miłosne.

Przerwała mi poważnie, z naciskiem:

- To były wiersze miłosne. Nie zabawne, lecz tragicz­ne, ale pan nie ma o tym pojęcia.

Zabawne jest w nich to, że są ściągnięte z Ortena: „Piszę, choć nie wiem, pani, czy żyjesz, Karino...”

Panna Srebrna wrzuciła tekturowy kubek z resztką lemoniady do kosza na papiery i wstała.

Pójdzie pan jeszcze do wody? „Jest niedziela i słoń­ce w okna świeci...”

Zdjęła okulary i popatrzyła na mnie, wydało mi się, że ten tekst znanego szlagieru wyrecytowała z ukrytym sarkazmem. Jako plasterek na jakieś bolące miejsce w sercu. Panna Srebrna. Łatwo sobie wyobrazić, jakie zmartwienia miewają takie dziewczyny.

Schodziła po drabince do wody, zdecydowanie, nie­zbyt wolno, ale i bez pośpiechu, powierzchnia wody się­gała jej do kolan, potem nad kolana, ku wzgórkowi łono­wemu, wymodelowanemu w kształt bułeczki, jak to sub­telnie nazywa Wiera, do pasa i wyżej, aż w końcu wy­stawała z wody tylko śliczna główka panny Srebrnej. Uśmiechnęła się do mnie ukazując zęby jak z reklamy thymolinu. W ogóle cała była jak z reklamy. Takie ko­biety udają się tylko malarzom reklam. Panu Bogu nie.

Ale na drugi brzeg z panią nie płynę! — zawoła­łem.

Ani ja z panem! — odwróciła się do mnie plecami.

Dzisiaj spełniłam już jeden dobry uczynek.

Zaczęła płynąć, biorąc od razu ostre tempo.

Skoczyłem za nią i szybko ją dogoniłem. Płynęliśmy zaledwie kilka metrów od brzegu, obok łódek, nadmu­chiwanych materaców z dziećmi, z dziewczynkami w gu­mowych czepkach i chłopaczkami z przestrachem łyka-

jącymi wodę Wełtawy. Woda przy brzegu i tuż pod po­wierzchnią był cieplejsza. Panna Srebrna obróciła się na wznak i wyciągnęła na wodzie. Poszedłem w jej śla­dy. Nad nami, ale już trochę niżej, płonęło wciąż jeszcze prażące lipcowe słońce. Na drewnianym kole tamte długonogie dziewczyny robiły striptiz.

Odwróciłem głowę ku pannie Srebrnej.

Skąd pani właściwie pochodzi?

Ja? — odparła z zamkniętymi oczyma. — Z Brna.

Ma tam pani rodziców?

Nie mam rodziców.

A więc siostrę?

Przez chwilę milczała, potem rzekła:

Ona też już nie żyje.

Przepraszam.

Na nabrzeżu zadzwonił tramwaj. Zgiełk dziecięcych głosów za nami, gdzie płynęła flotylla gumowych mate­raców, odbijał się dźwięcznie od tafli wody.

Proszę mi wybaczyć, nie byłbym o niej wspominał, ale ten wiersz, który pani mówiła, cholera, to naprawdę wbija się człowiekowi w pamięć. „Piszę oto do pani, Sa­lino, i marzę, a pod oknem pan Lustig brzdąka na gita­rze...” — Przebiegł mnie dreszcz. Chyba dlatego, że od dłuższego już czasu nie tylko nic nie napisałem, ale na­wet dla własnej przyjemności nie czytałem żadnych wierszy. — To wprawdzie wyraźna parafraza, ale... co tam robi jakiś pan Lustig?

Ten chłopiec, który to napisał, był Żydem — od­parła dziewczyna wciąż z zamkniętymi oczami. — Pi­sał to do Saliny potajemnie z Terezina, kiedy tam o niej myślał.

Ach tak — powiedziałem. — I co, wrócił?

Nie — odrzekła panna Srebrna. — Ale Stania, mo­ja siostra — on ją nazywał Sally — i tak umarła wcześ­niej niż on. Też w czasie wojny. Na zapalenie płuc.

—— / . •, \ \ \ \ \

Biedactwo — powiedziałem. — Ile miała lat?

- Dwadzieścia cztery. Była o czternaście lat star­sza ode mnie, ale strasznie ją kochałam. Widzi pan, na­sza matka umarła, kiedy się urodziłam. Stania mnie wy­chowała.

Otworzyła oczy, spojrzała na mnie krótko tuż nad ta­flą wody i nagle wślizgnęła się pod powierzchnię jak zaskroniec, nie zostawiając nawet za sobą kręgów na wodzie. Ja też się szybko zanurzyłem. W zielonkawym świetle mignął mi umykający cień smukłego, zwinnego ciała. Błyszczał, jakby był ze złota, a dwa pasemka nie­bieskiej tkaniny na piersiach i na łonie świeciły podob­ne do dwóch turkusowych latarenek rozkoszy. Puściłem się za nią, ale była szybsza. Na dodatek wkrótce zabrak­ło mi tchu i musiałem się wynurzyć.

Przekląłem się w duchu, że od tylu lat zaniedbuję sport. Panna Srebrna wyglądała jak gimnastyczka, ale nie jak ktoś mordujący się na równoważni, tylko jak gimnastyczka, która ćwiczy dla samego piękna ciała. I nie ćwiczyła na próżno. Co to, to nie. Wcale nie dzi­wiłem się już Wackowi, że tego dnia, gdy pierwszy raz zjawiła się na jego wieczorowym kursie dla pracują­cych, zleciał z drążka przy salcie, rąbnął o ścianę i zwa­lił się na ziemię, opasany portretem jakiegoś dostojni­ka państwowego. Odpocząłem trochę i znowu dałem nura do wody.

Panny Srebrnej już tam nie było. Rozejrzałem się i zobaczyłem ją, jak wisi między pływakami roweru wodnego, a głowę wytknęła nad powierzchnię. Cała by­ła tylko migotaniem kolorów, pęcherzyki powietrza bie­gły miłośnie w górę po jej złocistym ciele. Wokół niej biała piana, wzbita przez koło łopatkowe roweru, wi­rowała niczym aureola. Paroma wyrzutami ramion do­tarłem pod tę aureolę.

Dziewczyna pozwalała się ciągnąć przez niewidoczną

H)

parę pedałującą w górze, a jej długie nogi falowały 7.ie- lonym światłem niby rybi ogon syreny. Ech, maryna­rzu — pomyślałem — wpadłeś z kretesem — i sięgnąłem po nią jak wodnik po nieszczęsną duszyczkę. Chwyciłem ją za obnażone biodra i przeniknęła mnie słodycz tak bezgraniczna, że mało się nie utopiłem. Słyszałem, jak krzyknęła nad wodą, potem zaczęła się wiercić i wić w moich ramionach, i ręce ześliznęły mi się po jej mo­krym ciele. Musiałem się wynurzyć. Nad wodą zna­lazłem się oko w oko z roześmianą twarzą, ząbkami jak perły i kpiącym, bakelitowym spojrzeniem. Gwałtow­nym ruchem spróbowałem znowu złowić pannę Sre­brną.

Uwaga, golasy, bo nas wywrócicie! — powiedział ktoś nad nami.

Dopiero teraz spostrzegłem, że rower niebezpiecznie się chyboce. Dwie pary nóg, które utraciły kontakt z pe­dałami, szukały nerwowo oparcia. Na twarz panny Srebrnej, pokrytą drobnymi kropelkami wody, padł cień rowerzystki.

Wiera! Niech pani powściągnie trochę swój tem­perament! — odezwał się głos mojej szefowej.

Oczyma na wpół jeszcze ślepymi od wody spojrza­łem w górę.

Ale stamtąd — z bezbłędnie fałszywą intonacją, jaką tak nieomylnie potrafią nadać słowom, gdy chcą ko­goś zranić — zabrzmiało:

O, przepraszam! Myślałam, że to panna Kajeta- nówna. Kiedy zobaczyłam doktora Ledena... Ale miał pan przecież być na Slapach?

Uśmiechnąłem się kwaśno.

To jest panna Srebrna — przedstawiłem syrenę i odwróciłem się ku niej. W bakelitowych oczach diabli- ki grały w badmintona. — Pan Prochazka, pani Pro- chazkowa.

ł \ i

Panna Srebrna podniosła wzrok ku masywnej postaci mego szefa, sterczącej pod słońce na żelaznej konstruk­cji roweru wodnego.

- Bardzo mi przyjemnie! — zaśpiewali szef z szefo­wą na dwa głosy i jeśli panna Srebrna także coś powie­działa, to jej słowa utonęły w owym dysonansie.

Udała nam się niedziela, co? — zadudnił głos szefa.

Rzeczywiście, wyjątkowo — powiedziałem z en­tuzjazmem.

Panna Srebrna uśmiechnęła się do mnie ironicznie.

Wszyscy narzekają na praskie pływalnie, ale mnie się zdaje, że tu jest lepiej niż na Slapach — rzekła Ela, a woreczek z jadem w jej głosie skurczył się i jad try­snął: — No i zabawniej, co? Jak pani myśli?

Dziewczyna odwróciła ode mnie wzrok, ale nadal się uśmiechała.

Wymownym spojrzeniem zmierzyła szefową od stóp aż po ondulowaną głowę. Nieco otyła szefowa siedziała na rowerze trochę bokiem.

Tak — odparła panna Srebrna. —*Tu jest dużo zabawniej.

Kto to był? — zapytała potem, kiedy ramię w ra­mię grzecznie płynęliśmy do brzegu.

Mój szef.

Szef?

Naczelny redaktor wydawnictwa „Nasza Książka”. Umilkła i zwiększyła tempo. Dostosowałem się do

niej. Panna Srebrna pływała jak zawodniczka, z usta­mi pod wodą. Po chwili znowu zwolniła.

Czy on przedtem nie był...

Cisza. Łapałem oddech. Jej tempo mnie dobijało. Nie dokończyła swego pytania.

Czy nie był czym? — spytałem zadyszany.

Nie, nic. Zdaje mi się, że znam skądś jego żonę.

Niewykluczone. To córka ministra Sznajdera — wysapałem. — Tego, co umarł w zeszłym roku i miał państwowy pogrzeb.

Hm — powiedziała. — W takim razie to nie ta. Znałam w Brnie jedną Prochazkową z Pragi. Jej mąż był redaktorem czy coś w tym rodzaju.

Pewnie to była jego pierwsza żona. Rozwiódł się z nią.

Aha.

Zastanawiałem się, czy mogę zaryzykować ton bar­dziej poufały. Nie w sensie erotycznym, rzecz jasna; w ten sposób człowiek z towarzystwa nie naraża się na niebezpieczeństwo generalnej klapy. W innym sensie. Panna Srebrna trochę mnie wyprzedziła, jej miedziane ramiona rytmicznie zanurzały się w wodnym żywiole Wełtawy. Nic prawie o niej nie wiedziałem. Ale wielo­letnie doświadczenie nauczyło mnie, że w wypadku tak pięknych dziewcząt nie jest to żadne ryzyko. Nie należą one nigdy do aktywistek. Najwyżej aktywnie zabiegają

o swoje małe prywatne szczęście.

Bo widzi pani, po przewrocie Lutowym* ankieta personalna jego pierwszej żony zdezaktualizowała się — powiedziałem. — Była córką prywatnego wydawcy i nie rozumiała ducha nowych czasów.

Kącikiem oka zerknąłem na pannę Srebrną. Nie od­powiedziała, ale wydało mi się, że jej delikatny profil nieco się zaostrzył. Skurczył mi się żołądek. Wciągnęła swoje piękne pełne wargi, jakby się chciała w nie ugryźć. Dopłynęliśmy do pomostu pływalni szybko, w milczeniu, i panna Srebrna pospiesznie wdrapała się

~~n -f—j - i

po stopniach drabinki. Nie obejrzawszy się nawet po­biegła na miejsce, gdzie zostawiliśmy ręcznik. W tej chwili i w tej sytuacji pierwszy raz zobaczyłem ją bieg­nącą. Biegła jak sprinter, jak flaming wyrzeźbiony 7 brązu; nie po kobiecemu — „kaczym” stylem; biegła pięknie, ale nie byłem zachwycony, bo kiedy muszę biec za kobietą, czuję się jak w kinie, gdzie są zawsze takie sceny. Chcąc nie chcąc musiałem jednak kłusować i do­biegłem do ręcznika tylko w ułamek sekundy po pannie Srebrnej. Nie czułem się najlepiej. Miałem uczucie, jakbym coś chlapnął przed kimś, kto nagle okazał się sekretarzem powiatowym, i musiałem to szybko zatu­szować.

Ale zanim zdążyłem zacząć coś tuszować, spostrzeg­łem, że panna Srebrna dygoce na całym ciele.

Padła na ręcznik, objęła rękami kolana i trzęsła się jak pudel. Z ogromnych oczu zostały tylko dwie smoli­ście czarne szparki.

Co się stało? — spytałem zatroskany. — Zimno pani?

Nnnie. To nic. Tro... trochę przesadziłam.

Z czym?

Z tym pły... pływaniem.

Przecież woda jest całkiem ciepła.

Nie tto. Mam trochę sła... słabe serce.

Zadziałałem energicznie.

Natychmiast w cień! Pani chyba nie ma dobrze w głowie, żeby ze słabym sercem wyprawiać takie rze­czy. I lepiej niech się pani przebierze. Proszę mocno wytrzeć się ręcznikiem, a... a ja przyniosę pani gorącej herbaty.

Ależ nnnie trzeba — zaszczękała zębami, co za­brzmiało jak solo na kastanietach.

No, szybko! — ująłem ją pod ramię i pomogłem wstać.

Podniosła się posłusznie, nagle potulna jak baranek. Uświadomiłem sobie z ironią, że budzi się we mnie obrońca słabszej płci, jak w tych kiczowatych filmach, które zawsze zaczynają się od biegu na przełaj. A niby jak? — odezwał się we mnie jakiś głos. Ja zaś dodałem: Kocham pannę Srebrną. Prawie na serio. A kiedy czło­wiek kogoś kocha, chce coś dla niego zrobić. Heming­way. Chciałem przynieść pannie Srebrnej gorącą herba­tę, posadzić ją na ławeczce pod kasztanami i wstąpić do niej na ową wysoko honorowaną służbę miłości. Szybko staczam się w przepaść, panno Srebrna. To się nazywa strzał w dziesiątkę, moja piękna łuczniczko.

Zaprowadziłem ją wąskim przejściem między kabina­mi do siódemki, tej szczęśliwej żydowskiej cyfry, a tam skwapliwie obiecałem, chociaż wcale tego nie żądała, że przyniosę jej herbatę na ławeczkę naprzeciw kabin. Zamknęła za sobą drzwi, dostrzegłem dziurę po sęku i przez chwilę doznałem pokusy. Alejka między ka­binami była pusta, dziura na wysokości oka. Ale nie. Wygląda na to, panno Srebrna, że już wkrótce niepo­trzebne mi będą żadne sęki. Kocham panią, panno Srebrna! Odwróciłem się i pędem pobiegłem do restau­racji.

Herbata kosztowała mnie dwadzieścia pięć koron i dziesięć minut pertraktacji, ponieważ kelner nie chciał mi pozwolić, żebym wyniósł dzbanek i szklankę poza teren restauracji. Bez wahania dałem mu te pieniądze. Pal diabli dwadzieścia pięć koron! Już wkrótce będę płacił za pannę Srebrną w „Alcronie”.

Ale kiedy uroczyście zjawiłem się z dzbankiem przy ławeczce, powitały mnie znowu bakelitowe diabliki. Panna Srebrna nie dygotała już jak wykąpany psiak, siedziała na ławce niczym orchidea, w białej sukience

w szerokie różowe pasy, założywszy nogę na nogę, w ró­żowych sandałkach.

Ach, rycerzu! — powiedziała komicznie. — Ale ja już czuję się zupełnie dobrze.

Z dymiącym dzbankiem w ręce, w żarze lipcowego popołudnia, poczułem się trochę śmieszny.

Herbata to świetna rzecz. Wzmocni panią — rzek­łem.

Będę się pocić.

Nie będzie pani. W upał najlepiej jest pić gorącą herbatę.

Tak. To samo mówił Włodzimierz. Ale sam pił piwo.

Moje serce wywinęło koziołka. Jaki Włodzimierz? Usiadłem przy niej i nalałem herbaty do filiżanki. Wzię­ła ją, skrzywiła się i upiła łyk.

Jaki Włodzimierz? — zapytałem z obojętnością aktora amatorskiego teatru.

Mój Włodzimierz.

Serce w mych piersiach przeszło miniaturowy zawał.

A kto to jest?

Dlaczego to pana interesuje?

Dlaczego, panno Srebrna? Dobrze pani wie, dlaczego chcę to wiedzieć. Nagle olśnił mnie pewien pomysł kon- wersacyjny.

No, w końcu nie muszę tego wiedzieć. Powiedzia­ła to pani w czasie przeszłym.

Pauza. Bakelitowe diabliki spojrzały na mnie poprzez herbatę.

Ależ on żyje — oświadczyła złośliwie panna Srebrna. — Mimo tego czasu przeszłego.

Co to za życie — powiedziałem — skoro dla pani jest to czas przeszły.

Roześmiała się.

A panna Kajetanówna? — spytała chytrze. — Czy to przypadkiem nie jest czas teraźniejszy?

Promień słońca, który wystrzelił z liści kasztanów, zapalił się różowym płomieniem na sukience panny Srebrnej. Położyłem dłoń na jej kolanie i zapewniłem gorąco:

To nigdy nie był nawet czas zaprzeszły.

Uniosła komicznie brwi i lewy kącik ślicznych ust,

zdjęła założoną nogę z drugiej nogi, wskutek czego mo­ja ręka znalazła się na jej różowo-biało pręgowanym łonie. Przełożyła filiżankę z herbatą do drugiej ręki, a lewą ujęła moją dłoń i umieściła ją na ławce obok siebie.

Zdaje się, że z pana niezły drań — powiedziała po tych wszystkich manipulacjach.

Jak to?

Dziewczyna zamartwia się gdzieś na Slapach, a pan tymczasem...

Urwała.

Co ja tymczasem?

Nie wiem... ale coś mi się zdaje, że usiłuje pan wejść przyjacielowi w paradę, nie?

W paradę? — powtórzyłem to bardzo wieloznacz­ne słówko i zajrzałem pannie Srebrnej w oczy.

Wystrzeliło z nich małe, chyba nylonowe lasso i w ułamku sekundy zacisnęło się na moim sercu, któ­re dopiero co uspokoiło się po zawale.

Przecież on z panią nie...

Ale chciałby — przerwała mi w pół słowa. — Sam pan mówił.

Że by chciał... ja też bym chciał!

Ale ja bym nie chciała.

Nie? A dlaczego?

Przecież z pana jest typowy mały, nędzny zdraj­ca. Nie upadłam jeszcze na głowę.

Jak dawniej, zą czasów wczesnej młodości, przeko­marzanie się z panną Srebrną było większą rozkoszą niż wiersze wszystkich narodowych wieszczów razem wzię­tych.

Krzywdzi mnie pani, nie jestem żadnym zdraj­cą — rzekłem z powagą. — Nikomu niczego nie obiecy­wałem.

A panna Kajetanówna?

No tak, panna Kajetanówna — i ponurym głosem zacytowałem: — „Żle jest człowiekowi samotnemu.”

Im dalej, tym lepiej. A więc zabawia się pan z biednym dziewczęciem, ponieważ się pan nudzi!

Nie nudzę się. Jest mi smutno.

Rodzaj nijaki w ustach panny Srebrnej, tego cudow­nego dziewczęcia, podziałał na mnie podniecająco. Ale zmieniła go:

A jak ona będzie się czuła, jeśli...

Pauza.

Jeśli co?

Nie muszę panu chyba tego mówić. U takich jak pan widać to po oczach.

Panna Srebrna zrobiła krnąbrną minkę.

Uśmiechnąłem się.

Nie rzucę jej...

Czyżby? — rzekła ze zdziwieniem.

...dopóki nie będę miał zastępstwa — powiedzia­łem cynicznie, tak jak one to lubią. Z moją syreną by­ła świetna zabawa.

Hm — uniosła brwi. — A kiedy to będzie?

Nie wiem. Ale mam niezłomną nadzieję, że już wkrótce.

Im dalej, tym bardziej oczywiste było dla mnie, że albo z panny Srebrnej jest kawał drania, albo że ona też na mnie leci. W tak krótkim czasie nie sposób tych dwóch rzeczy łatwo rozróżnić.

W małej winiarni na Nuslach, dokąd zaciągnęła mnie na kolację (chociaż czułem się tam trochę nieswojo, ja­ko że o dwie ulice dalej mieszkała Wiera i parę razy byliśmy tam razem), wypytywała mnie o moją prze­szłość.

Przyznałem się jej, że moja kariera poetycka jest głównie kwestią dyplomacji. Kiedyś, w początkach bu­dowy socjalizmu, zyskałem opinię odważnego nowatora, ponieważ w swoim skądinąd socrealistycznym debiucie zamieściłem cykl wierszy miłosnych. Lekkie oburzenie krytyki nad tym połączeniem zrobiło mi reklamę, tak że w świadomości czytelników odróżniałem się w pe­wien sposób od innych socrealistów. Panna Srebrna wy­raziła życzenie usłyszenia któregoś z tych wierszy.

Nic z tego nie pamiętam. Przecież to już siedem lat.

Myślałam, że poeci pamiętają swoje wiersze.

Jeśli wkładają w nie uczucie — odrzekłem. — A pani sama powiedziała, że w moich utworach go nie ma.

W tych, które pisze pan teraz, nie. Ale wtedy może...

Wtedy tak samo jak teraz. Tylko że wtedy to mi nie przeszkadzało.

A teraz przeszkadza?

Zaczyna przeszkadzać — zwierzyłem się jej ze swojej największej goryczy, jaką budziła we mnie ob­serwacja mego dotychczasowego życia. — Dlatego pu­blikuję tylko od czasu do czasu, w prasie. Na to, co się ukazuje w gazetach, nikt nie zwraca uwagi, a ja nie muszę czuć się jak oszust, kiedy pokazuję gdzieś legity­mację związkową.

Ale i tak jest pan troszeczkę oszustem, nie?

Wzruszyłem ramionami.

Tylko jednym z wielu — rzekłem elegijnym to-

39

HMj

nem. — Jak pani myśli, ilu jest między poetami poe­tów?

Milczała.

Zresztą, nie uwierzy pani, ale jeszcze dzisiaj do­staję czasem listy od jakichś czytelniczek. Właśnie nie­dawno, kiedy w „Rudym Prawie” ukazały się te Łzy dzieci z Alabamy.

Policzki panny Srebrnej pokryły się dziwnym ru­mieńcem.

To właśnie największe oszustwo — powiedziała, błyskając oczami. — Rzeczywiście tak się pan przejmu­je dziećmi z Alabamy?

Znowu wzruszyłem ramionami. Z irytacją było jej ogromnie do twarzy. Postanowiłem zirytować ją jeszcze bardziej.

Nikomu tym nie szkodzę — odparłem. — A w Alabamie źle się dzieje.

Pan się tym rzeczywiście przejmuje? Naprawdę tak bardzo ich panu żal?

Uśmiechnąłem się. Udawało mi się tak rozkosznie szokować pannę Srebrną.

Rasizm jest rzeczą ohydną, mój wiersz nikomu nie szkodzi, a dostaję za niego forsę. Forsa zaś nie szko­dzi mnie. Takie jest, z grubsza biorąc, moje poczucie etyki.

Jeśli pan to mówi poważnie, to jest pan cyni­kiem — rzekła nieprzyjaznym tonem panna Srebrna. — I niech pan wie: ja cynizmu nie lubię.

Nie? No to zrobimy manewr wymijający, moja ślicz­na.

Oczywiście, że nie mówię tego poważnie. Ale jeże­li ktoś nie jest chorobliwym histerykiem, nigdy nie wzru­szy go do łez to, co nie dotyczy go osobiście.

Panna Srebrna wpatrywała się w talerzyk z korecz- kami. Miałem wrażenie, że na brązowym jedwabiu jej

skroni pulsuje mała żyłka. Uroczo, delikatnie, uwodzi­cielsko, jakby chciała mi uprzytomnić, jak subtelnym mechanizmem jest ta dziewczyna i jaką rozkoszą jest robić z nią cokolwiek: na przykład po prostu z nią być. Zamrugała, jakby coś wpadło jej do oka, i powiedziała przed siebie:

No tak... ma pan rację.

Widzi pani. I czy dlatego powinienem przestać pisać?

Powoli ocknęła się z zapatrzenia, wyjęła lusterko i kilkoma rytualnymi ruchami przegarnęła swoje trochę rozwichrzone włosy.

Może i tak. Ja myślę, że tak — powiedziała.

Uśmiechnąłem się.

Czy nie jest pani trochę zbyt zasadnicza? Co by zostało z literatury, gdyby brać ją tak dosłownie?

W niektórych sprawach jestem absolutnie zasad­nicza — odrzekła, ocknąwszy się już całkowicie z me­dytacji nad koreczkami. — I biorę je dosłownie.

Poza literaturą, na przykład, co?

Niech pan pomyśli.

Wbiła wykałaczkę w koreczek i podniosła go do ust. Zrobiłem to samo.

Potrafi pani entuzjazmować się poezją!

Skrzywiła się, jak to mają w zwyczaju młode dziew­czyny, i wyszczerzyła śliczne ząbki. Zrobiłem to samo.

Myślę i coś zaczyna mi świtać — mówiłem da­lej. — Ale nie jestem przyzwyczajony do myślenia. Pro­wadzi mnie pani na ciernistą drogę.

Ja pana na nią nie prowadzę. Ja pana ostrzegam. Z góry. Naprawdę nie lubię...

Czego?

Wzniosła oczy do sufitu. Wisiał na nim żyrandol ozdo­biony pluszowymi małpkami. Zaczęła wyliczać na pal­cach:

—• Hipokrytów, oszustów, literatów, cyników...

Rzeczywiście myśli pani, że jestem cynikiem?

Panna Srebrna przerwała wyliczanie i zamknęła oczy.

Potem otworzyła je i obdarzyła mnie takim uśmiechem, że moje serce krzyknęło: ratunku!

Jeszcze nie wiem — powiedziała, wyjęła z wazo­nu na stole czerwony goździk i wetknęła go sobie za dekolt. — Chyba jest pan. Jak wszyscy, którym dobrze się wiedzie.

Powiedziała to już jednak tak, jakby najbardziej ze wszystkiego na świecie lubiła cyników.

Ale w miarę jak mijał czas, coraz mniej się oriento­wałem, jak wyglądają moje szanse. Chwilami wydawa­ło się, że wszystko pójdzie jak po maśle, zwykłą drogą wszystkich młodych ciał, ale kiedy już, już zerwać mia­łem grono porozumienia, za każdym razem mi się wy­mykała. Dokonywałem nadludzkich wysiłków. Wycho­dziła mi naprzeciw. Każda inna, która by tak wycho­dziła mi naprzeciw, już dawno stanowiłaby jasny przy­padek. Panna Srebrna była biało i różowo pręgowaną enigmą. Chwilami myślałem, że oszaleję. Chwilami za­czynałem wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek coś rozu­miałem. W końcu, całkiem oklapnięty, znalazłem się na ulicy przed winiarnią i mrugając patrzyłem na gwiazdy.

Gdzie pani mieszka? — zapytałem tak ponuro, że panna Srebrna wybuchnęła śmiechem i po raz pierwszy w ciągu całego tego wieczoru sama na moment wzięła mnie za rękę.

Chodźmy — rzekła. — To tam, za tym rogiem. Może mnie pan odprowadzić.

Gwałtownie ożyłem.

A zaprosi mnie pani na kawę?

Zastanowię się nad tym po drodze.

Podszedłem i wziąłem ją pod ramię. Nie zaprotesto­wała. Szliśmy obok siebie. Pod biało-róźowym płótnem jej biodro emanowało na moje biodro intensywnym, elastycznym, ruchomym żarem. Skręciliśmy za róg i znaleźliśmy się pod pełnym ostrzałem księżyca. Uli­ca Pankracka była pusta i szeroka jak paryski bulwar, na którym ludzie wymarli, a przed sobą ujrzeliśmy nasz własny obraz w szklanej tafli witryny. W swojej sukience, w tym księżycowym świetle, panna Srebrna wyglądała niemal jak fosforyzująca zjawa z bajki. Pu­ściłem jej ramię i pozwoliłem przejść kilka kroków. Przy każdym poruszeniu marszczona spódnica rozchy­lała się troszeczkę, jak nenufar. Potem panna Srebrna zatrzymała się i popatrzyła na mnie ze lśniącej ciemnej szyby. Jej postać przypominała w niej teraz odwróco­ny biało-różowy goździk.

Co się stało?

Nie odpowiedziałem. Nasze oczy spotkały się gdzieś w ciemności za witryną. Nad pustą ulicą, nad głową panny Srebrnej, trwała kanonada księżycowych elek­tronów z niesłabnącą gwałtownością, a pod piersiami panny Srebrnej rysowały się dwa małe, ciemne półkola cienia.

Hm — powiedziała.

No, czy pani nie jest piękna? — szepnąłem roz­marzony. — Czy nie jest pani absolutnie najpiękniejszą dziewczyną w całej Pradze, w całej Czechosłowacji?

Panie Leden — rzekła. — Mówi pan to tak, jakby pan to myślał poważnie.

Padłem na kolana i podniosłem rękę do księżyca.

Przysięgam, że myślę to poważnie! Lenko, niech się pani nade mną zmiłuje!

Panna Srebrna rozejrzała się ostrożnie i podała mi rękę.

Błazen z pana, redaktorze, a myślę, że i wielki oszust.

Jęknąłem.

Ale żeby nie mieć pana na sumieniu, zdradzę pa­nu tajemnicę.

Moje biedne umęczone serce podskoczyło z radości. Teraz wyrzekła to słowo, to słowo-klucz. Tajemnica! By­ła wcieloną tajemnicą.

Ale zanim zdążyła mi ją zdradzić, nagle za rogiem rozległ się stukot damskich pantofelków i nim zdąży­łem się podnieść z klęczek, stała nad nami Wiera, wraca­jąca prosto z samotnej wyprawy na Slapy, z dużą torbą, z której wystawał niebieski ręcznik kąpielowy i stercza­ły dwa smutne druty do wełny. Wiera zatrzymała się jak rażona gromem, stukot pantofelków nagle umilkł, a twarz Wiery, zwykle okraszona zdrowymi rumieńca­mi, zaświeciła blado w księżycowym świetle. Szybko opadłem znowu na kolana i jakby nigdy nic powiedzia­łem:

Cześć, Wiera!

Stamtąd, gdzie stała panna Srebrna, dobiegło coś jak­by ciche westchnienie. Zacząłem gorliwie pełznąć na czworakach i przez moment przyszła mi do głowy obłę­dna myśl, czy nie powinienem na dodatek węszyć gło­śno jak jamnik. Podniosłem głowę ku pannie Srebrnej.

Nie mogę znaleźć.

Nie spodziewałem się po niej tego, co powiedziała:

Czego?

Taka głupia to ty nie jesteś, syreno — zazgrzytałem w duchu zębami. — Z pewnością umiałabyś podać mi piłkę do strzału, a tak zrobiłaś ze mnie durnia. Na pew­no rozmyślnie. Bakelitowe oczy potwierdziły moje po­dejrzenie: odzwierciedlała się w nich w tym momencie bezgraniczna drwina księżyca. Ale z pani ziółko, panno Srebrna!

Tymczasem Wiera odzyskała mową.

Co ty robisz, Kajo?

Szukam — gwałtownie starałem się wymyślić, czego szukam, ale cholernie długo nic nie przychodziło mi do głowy. — Panna Srebrna zgubiła gdzieś tutaj kolczyk.

Nic głupszego wymyślić nie mogłem.

Tutaj? — spytała Wiera i widać było, że ani tro­chę mi nie wierzy.

Po drodze — powiedziała melodyjnie panna Srebrna.

O Boże, więc po co ja w takim razie łażę na czwora­kach na rogu ulicy 19 Listopada?

Wiera zamierzała to właśnie powiedzieć, ale znowu wkroczyła panna Srebrna. Podała jej rękę i słodkim głosikiem przedstawiła się:

Srebrna.

Kajetanówna — głosem zgoła odmiennym rzekła Wiera. Zadźwięczały w nim łzy.

Znałem to. Podniosłem się i nie wiedziałem, co robić dalej. Otrzepałem więc sobie starannie kolana. Wiera odwróciła się do mnie:

Pójdziesz ze mną?

Odkaszlnąłem.

Pójdziesz? — powtórzyła z nieco inną intonacją. Łezki w jej głosie rozdzwoniły się jak mała prywatna Loreta.

Nastąpiła kłopotliwa pauza. Przerwała ją panna Srebrna:

No to ja się pożegnam. Mieszkam tutaj, zaraz za rogiem. Dobranoc.

Po raz drugi w ciągu pięciu minut podała rękę Wie­rze, a ta zbyt zajęta była swoimi łzami, aby potrafiła to zignorować.

Dobranoc i dziękuję za odprowadzenie — rzuciła

\

mi panna Srebrna i w różowych sandałkach odeszła w ciemność po drugiej stronie ulicy. Połyskiwał tam zielonkawy fronton obłożonego kafelkami domu. Prąż­kowany goździk rozjarzył się w nim na moment. Szczęk­nął zamek, błysnęły szyby, zamigotał chrom i zjawa dziewczyny zniknęła.

Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund i nagle wszystko się skończyło. Wróciłem na chodnik i napo­tkałem spojrzenie Wiery. Oczy koloru niezabudek, jak ze starych czeskich legend, tonęły już w potoku łez.

I znów nie przyszło mi na myśl nic mądrzejszego, niż powiedzieć wciąż jeszcze lunatycznym głosem:

No, chodź.

Ruszyła przed siebie, ale nie włożyła ręki do mojej kieszeni, jak to zawsze miała w zwyczaju. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu; wciąż jeszcze głowę pełną miałem biało-różowego goździka, zjawy mojej syreny. Mojego nenufaru.

Kto to jest? — pisnęła Wiera.

Kto to jest panna Srebrna? Już sam dźwięk jej na­zwiska wbijał mi ostry nożyk w serce. Brzmienie tych dwóch połączonych słów: panna—Srebrna wydawało mi się samą doskonałością. Niczym kwintesencja czegoś tam. Wiedziałem, że ulegam złudzeniu, dawno już bo­wiem skończyłem siedemnaście lat. Ale to, że ulegam złudzeniu, było mi obojętne. Złudo, jesteś piękna. Zostań ze mną! O Wierze zupełnie nie myślałem.

Przypomniała mi o sobie sama.

Nie odpowiesz mi? — zabrzmiał głosik, który zdradzał wszystko o tej poczciwej duszy. A potem usły­szałem własny głos, obcy i nieobecny duchem:

To znajoma Wacka Żamberka. Byłem u niego po południu, tak jak ci mówiłem. Sprawdzałem tę jego pracę. Wstąpiła po niego, więc poszliśmy na pływalnię.

Milczała. Potem loretańskie dzwoneczki, które nie są do tego stworzone, aprobowały zadzwonić jadowicie:

Dlaczego nie odprowadził jej Wacek, jeśli to jego znajoma?

Zasłabł na pływalni. Musiał wrócić do domu.

Znowu milczała. Ja też się nie odzywałem. Zamiast

się tłumaczyć, milczałem jak grób. Do tego grobu po­woli składałem Wieruszkę. Nie taki straszny to grób. Na ogół ludzie go przeżywają. Na scenie Wiera była solistką, w życiu, w zespole, tańczyła beznadziejnie. W życiu solistką była tamta dziewczyna, piękna panna Srebrna.

Od dźwięku tego nazwiska byłem całkiem ogłupiały.

Więc ona zgubiła kolczyk? — odezwała się Wiera.

Aha.

Tylko jeden?

Aha.

To dlaczego nie miała i tego drugiego? — zapytał między jednym a drugim chlipnięciem mały detektyw.

Ach, ta kobieca spostrzegawczość! Widać popełniłem błąd, jak każdy morderca. Ale niech tam!

Nie wiem. Pewnie go zdjęła i schowała do torebki.

Znowu milczenie. Wiera dreptała żałośnie, a kiedy

zerknąłem na nią kącikiem oka, na końcu jej rzęs drża­ła łza niczym brylancik. Wystarczyło ująć ją pod ramię i coś tam wymamrotać, wszystko jedno co, a wybuch- nęłaby płaczem; zdobyć się na niewielki wysiłek, a wraz ze łzami spłynęłoby całe nieszczęście, w końcu objęłaby mnie za szyję i wszystko byłoby w tak zwanym po­rządku. Dlatego nie ująłem jej pod ramię i nic nie wy­mamrotałem.

Na rogu ulicy przystanęła.

Kajo...

Co?

Dlaczego znów mnie okłamujesz?

Nie podałem żadnego powodu. Po prostu nie miałem takiego zwyczaju, ale ona z kolei była przyzwyczajona, źe zawsze przyznawałem się chociaż do winy. Liczy­łem więc, że moje milczenie wyprowadzi ją z równo­wagi.

Myślisz, że nie wiem, co tam robiłeś? — krzyk­nęła histerycznie. — Myślisz, że jestem taka głupia? Jestem głupia, ale nie aż tak!

O rozmiary jej głupoty nie miałem zamiaru się z nią spierać.

Zapomniałeś już pewnie — powiedziała, a nad histerią wzięło górę rozżalenie — że przede mną też padałeś na kolana. I to w tym samym miejscu! Widocz­nie przed każdą odgrywasz tę komedię, co?

Wzruszyłem ramionami, jak w filmie gangsterskim,

i poszedłem w kierunku jej domu. Tak jest, odgrywam, Wieruszko. Każdy ma jakąś wypróbowaną technikę. Więc się nie gniewaj. Obcasiki za mną zastukały o bruk.

Kajo! — zabrzmiało nalegająco. — Czy... czy ty już mnie nie... czy już ci w ogóle na mnie nie zależy?

I znowu nie powiedziałem ani tak, ani nie. Na chod­niku leżał niedopałek papierosa i jarzył się czerwono w księżycowym półmroku. Bezmyślnie wydłużyłem krok i zdeptałem go. Wiera westchnęła.

Dlaczego to zrobiłeś?

Co?

Dlaczego zdeptałeś tego papierosa?

Dlaczego? Nie wiem. Ot, tak sobie.

O, nie. Miałeś przy tym coś na myśli.

Obojętnie zajrzałem jej w oczy i, diabli wiedzą dla­czego, zrobiło mi się jej żal. Biedulka. Gdyby to było możliwe, pogodziłbym się z nią. Gdyby to nie przeszka­dzało pannie Srebrnej. Ale dziewczyny to straszne egoistki. Wszystko chcą mieć wyłączmie dla siebie. Apo­dyktyczna panna Srebrna jest na pewno bezwzględną

egoistką. Nie mogłem już pogodzić sią z Wierą. Najbar­dziej miłosierną rzeczą, jaką w tej chwili można było zrobić, był szybki coup de grâce.

To nie ma sensu — rzekłem.

Co nie ma sensu?

Żebyśmy nadal ze sobą chodzili.

Ależ... Kajo...

Nie ma.

Kajo! Nie mów tak!

Żegnaj, Wiero. Dla nas obojga lepiej będzie, jeśli z tym skończymy. I to od zaraz.

Te tradycyjne, oklepane słowa wygłaszałem już przy akompaniamencie rozpaczliwego płaczu Wiery. Portal jej domu był już przecież niedaleko.

Kajo! Zaczekaj!

Dogoniła mnie i złapała za rękę. Niewielkim wysił­kiem wyswobodziłem się.

Idź do domu, Wiero. Nie chodź za mną.

Ale przecież nie możesz tak... Kajo! Kajeczku!

Uśmiechnąłem się do niej, zupełnie jak z plakatu

1 Maja.

Idź do domu, Wieruszka!

Zobaczyłem jeszcze, jak gwałtownie się odwróciła i oparła czołem o ścianę domu. Wybuchnęła płaczem. Błyskawicznie skręciłem za róg, a stamtąd, dla pew­ności, ruszyłem ku nuselskim schodom biegiem. Ale nie pobiegła już za mną. Jutro zaczną się telefony, listy, starannym kobiecym pismem napisane podania, prośby i petycje. Najgorsze mam już jednak za sobą.

Dopiero kiedy w świetle księżyca schodziłem scho­dami na Nusle, na myśl o tym, co się stało, poczułem ukłucie w sercu. Niezbyt mocne. Balsamem była mi słodka nagroda za moją judaszową zdradę — dziew­czyna o bakelitowych oczach. Przystanąłem, księżyc do­tykał niemal brzuchem miasta leżącego w dole, pode

mną, a ja uświadomiłem sobie, że właśnie tu, na tych schodach, zaczęła się nasza historia z Wierą. Albo... czy nie było to gdzie indziej? Też możliwe. Sam już nie wiedziałem. Może była to tylko księżycowa asocjacja, mogła to być jakaś inna dziewczyna i mogło to być gdzie indziej. Ale na pewno szliśmy tędy z Wierą do jej kawalerki, gdzie potem naiwnie pytała, czy nie bę­dę żle o niej myślał. Nasza miłość bowiem spełniła się po dwudniowej zaledwie znajomości, a ona miała taki dziwny kompleks, zupełnie rozkoszny: czy ja sobie nie wyobrażam, że ona z każdym idzie od razu do łóżka, ponieważ jest tancerką. Opowiedziała mi historię, z któ­rej wzięła początek ta jej obsesja: siedzieliśmy przy śniadaniu, pałaszowałem jajecznicę, którą usmażyły mi pracowite rączki drzemiącej w niej gosposi, a Wiera miała na sobie turkusowy szlafroczek, zupełnie nie pa­sujący do jej ideologii seksualnej, odpowiedni raczej dla tanich prostytutek. Wieruszka nigdy specjalnie się w tych rzeczach nie orientowała, więc w tym szlafrocz­ku opowiedziała mi ową historię, ale nie po to, żeby mnie rozśmieszyć: ze śmiertelną powagą, bez najmniej­szego wyczucia komizmu. Ta opowieść miała mi udo­wodnić, że Wiera Kajetanówna to nie żadna bosonoga lekka muza, ale porządna młoda kobieta, i że to, co zrobiła po owych dwóch zaledwie dniach, zrobiła dla­tego, że kocha mnie naprawdę. Była to opowieść o na­szych czechosłowackich dyplomatach w Paryżu. Jeden taki pan, radca, a może pierwszy sekretarz albo attaché kulturalny, w każdym razie jakaś tego rodzaju szycha, czekał na nią po przedstawieniu w limuzynie, żeby — jak oświadczył — zawieźć ją na jakiś wieczór ku czci kogoś tam do jakiejś tam ambasady; ledwo wsiedli, za- czął jej, na tylnym siedzeniu, pchać rękę pod spódnicę. Wiera zdrętwiała, i chociaż nie wiedziała, co się z ta­kim dyplomatą w takim wypadku robi, po krótkim na­

myślę dala mu po gębie. Attaché kulturalny przestra­szył się i ze zdumieniem powiedział: Przepraszam, ale pani jest przecież tancerką? Czy może nie? Widocznie zląkł się, że przez pomyłkę załadował do auta towa­rzyszkę z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Dla Wiery był to jednakże szok, szok przerodził się w uraz i zawsze już, kiedy wypełniała w jakiejś ankie­cie rubrykę „zawód”, pisała „Artystka teatralna”. Zwie­rzyła mi się też wówczas, że od czasu tej przygody w dyplomatycznej limuzynie nigdy z nikim już żad­nych przygód nie miała. Zdarzyło się to nie tak dawno, ale jak na życie młodych tancerek, przypominające ży­wot jętki, był to długi okres. Później wyznała mi je­szcze, że i przed tą przygodą nie miała zbyt barwnego życia. Był z niej pracuś, a swój zawód, z powodu któ­rego attaché kulturalny zabił jej takiego ćwieka, trak­towała ze śmiertelną powagą, nie biorąc pod uwagę je­go ubocznych, pozaartystycznych możliwości. Zamiast unieszczęśliwiać kolejnych kochanków, od rana do wie­czora ćwiczyła piruety i różne kroki o francuskich na­zwach, a przede mną miała właściwie, co w końcu z tru­dem wykrztusiła, tylko jednego. Jeszcze w konserwato­rium. A że to była Wiera, musiał to być akurat tubista z filharmonii. Tubista i tancerka. Ryknąłem na to tak niepohamowanym śmiechem, że Wiera się obraziła; nie miała za grosz poczucia humoru i naprawdę nie widzia­ła w tym nic śmiesznego. Ale jej dąsy trwały zawsze szalenie krótko. Potrzebowała czułości, jak normalny człowiek potrzebuje powietrza, i dlatego przez więk­szość czasu chodziła po tym świecie ze ściśniętym gar­dłem. Również i ta historia z tubistą skończyła się Szo­kiem, i chociaż jej finał był z gatunku groteski w dwóch aktach, nawet i w tym nie widziała nic do śmiechu. Tubista miewał chałtury w jakimi variétés i tam zdra­dzał Wierę z treserką szympansów. Tak, z treserką

\ H \ \ ,

żywych szympansów, i kiedyś, w czasie jakichś figli- -migli, szympans ugryzł go tak, że amputowano mu no­gę pod kolanem. Wiera, jako że była to dziewczyna 7 charakterem, natychmiast postanowiła, że zostanie kalece wierna. Na szczęście zmiłował się nad nią jakiś autor anonimu; tubista przyznał się do winy, a takiego znowu charakteru Wiera nie miała. Możliwe jednak, że tylko nie wytrzymała tego szoku. W paśmie szoków tej mojej solennie pracującej baletnicy ja byłem trzecim z kolei, a i to przypominało trochę groteskę.

Ale co robić? Panta rhei. Nie mogłem dla Wiery wy­rzec się tego, co mnie nęciło, może ta terapia wstrząso­wa w końcu ją uleczy. Westchnąłem jeden raz myśląc

o mojej sentymentalnej solistce, po czym w nieco rzew­nym nastroju zbiegłem w dół, na Nusle, na spotkanie przyszłości, której na imię było; panna Srebrna.

Guzik wtedy jeszcze wiedziałem, co to będzie za przyszłość.

Rozdział drugi

REDAKCJA

W nocy śniło mi się, że prowadzę z paniną Srebrną spór na temat poezji. Diabli wiedzą, co to jest za mecha­nizm, który we śnie — bardziej niż nasze tłumione pragnienia — wydobywa na powierzchnię to, co dręczy nasze sumienie. Zamiast pocałunku syreny idiotyczny spór o istotę poezji.

Siedziałem rano w redakcji przy swoim zawsze pu­stym biurku, gdzie napis Festina lente pod szklanym blatem ładnie uzupełnia hasło na ścianie: „Uczyć się! Uczyć się! Uczyć się!”, pozostałe z jakichś bardziej żar­liwych czasów, a zagadnienie istoty poezji dawno już miałem rozwiązane. Wiedziałem, że uprawianie poezji jest zjawiskiem towarzyszącym rozwojowi psycho-fiz- jologicznemu, gdzieś tak na pograniczu dojrzewania płciowego i początków dorosłości, i normalny człowiek uprawia ją, dopóki nie utraci niewinności, nie tylko w sensie seksualnym.

Dopóki jest młody i zielony, nie podoba mu się, że na świecie istnieje niesprawiedliwość, zakłamanie i hi­pokryzja, tęskni do pięknych dziewcząt, do przygód i różnych głupstw. Potem mu to przechodzi, tęsknotę do dziewczyn uśmierza naśladowaniem świętego Pawła i kinem, tęsknotę do przygód powieściami kryminal­nymi i futbolem, a ponieważ zarabia, może sobie po-

zwolić na różne głupstwa. Ci dwaj albo trzej, którzy za­chowali niewinność — w tym drugim, nieseksualnym sensie — wyrastają na prawdziwych poetów. Pewna zaś liczba — ci, których świat pozbawił wszelkiego rodza­ju niewinności — na męskie lub żeńskie kurwy. Ja sam, co było dla mnie zupełnie jasne i czym bynajmniej się nie trapiłem, należę do tej ostatniej kategorii, oczywiś­cie nie do jej czołówki.

I z pewnością należy do niej mój szef. We wczesnej młodości pisywał wiersze o budzącym miłość uroku Najświętszej Panienki i piętnował niemoralność na­szych czasów. Później, podobnie jak ja, przestał osą­dzać świat z punktu widzenia moralności i zaczął go oceniać z punktu widzenia osobistego bezpieczeństwa.

Kiedy właśnie w swoich gorzkich porannych rozmy­ślaniach do tego doszedłem, ta wybitna osobistość przy­pomniała mi o sobie przez telefon, domagając się mo­jej obecności. Odłożyłem więc na później pierwszy te­lefoniczny szturm na pannę Srebrną i pokłusowałem do jego gabinetu.

Było to bardzo obszerne pomieszczenie, a najważ­niejszą część umeblowania stanowił w nim długi stół konferencyjny, przy którym odbywały się narady w ważniejszych sprawach.

Niekiedy, zwłaszcza dawniej, były to spokojne impre­zy, podawano na nich kawę i debatowało się nad tym, czy w przyszłym roku ma wyjść Babunia z barwnymi ilustracjami Adolfa Kaszpara w serii „Spuścizna kla­syków” i jednocześnie, bez ilustracji, w serii „Korze­nie”, albo też z rysunkami piórkiem w bibliofilskiej edy­cji „Pierwiosnki”, czy też powinno się ów luksusowy, ilustrowany tytuł jednak (autorka dawno nie żyje) od- łożyć na rok, a zamiast niego dostarczyć na rynek kolej-

ne wydanie powieści (wciąi jeszcze niebezpiecznie ży­wej) słynnej pisarki Marii Burdych Naprzód, robotnicy, mimo że w zeszłym roku przerobiła ją na sztukę teatral­ną, że w tym roku powstaje oparty na niej film, a w przyszłym ma ją wydać Wydawnictwo Dziecięce w wer­sji dla młodzieży i jednocześnie Instytut Pedagogiczny pismem Braille’a dla niewidomych. Tego rodzaju pro­blemy były, jeśli chodzi o meritum i zadowolenie ogó­łu (może jedynie z wyjątkiem czytelników), łatwe do rozstrzygnięcia i tylko zupełnie wyjątkowo wynikała z tego czasem jakaś nieprzyjemność. Na odłożenie wy­dania ilustrowanej Babuni mógł się na przykład poskar­żyć gdzieś u ministra kultury sędziwy historyk sztuki Tejlibienowski, a jego niewinna nostalgia, przeniknąw­szy potem do niższych sfer, sformułowana mogła zostać przez czujnych nadgorliwców w ostrą krytykę negatyw­nego stosunku naszego wydawnictwa do narodowych klasyków.

Takim niewielkim wpadkom można jednak było przy odrobinie zmysłu strategicznego zapobiec, były też łat­we do naprawienia: do planu na następny rok wstawiało się na przykład dodatkowo oprócz ilustrowanej Babu­ni dwie różne Wioski u podnóża gór. Dużo większe nie­bezpieczeństwo kryło się w pułapkach, które komuś niewtajemniczonemu mogły wydawać się małostkowe, ale było to mniemanie fałszywe. Owe — przy całej przezorności trudne do przewidzenia — pułapki przy­pominały czubek góry lodowej: to, co wystawało nad powierzchnię, było tylko znikomą cząstką olbrzymiej, niszczącej, niewidocznej dla powierzchownego obser­watora bryły, która bez trudu zatapiała wielkie stat­ki. Na przykład niedawno, kiedy trzeba było rozstrzyg­nąć dylemat, czy w nowym wydaniu Taty Bezouszka słowo BÓG należy pisać przez duże czy przez ma­łe ,,b”. Nie był to orzech ani łatwy do zgryzienia, ani

Sfi

HHH HNNBMMM

abstrakcyjny. Mimo nieistnienia Boga, które niezbicie wykazał marksizm, jeśli Ducha pisałoby się z dużej li­tery, mógł wybuchnąć realny i dalekosiężny skandal

i choć do wybitnych walorów mego szefa należało i to, że był znanym specjalistą od likwidowania skandali, na­wet on znajdował się niekiedy o włos od wpadki.

Ale ponieważ przed naradą w sprawie Bezouszka, wy­płynęła właśnie kwestia nie istniejącego Ducha, przy­stąpił do podjęcia decyzji, pouczony takim oto świeżym doświadczeniem: zamierzaliśmy wtedy na jubileusz ja­kiegoś murzyńskiego męża stanu wydać Chatę wuja To­ma, i szef omal nie zapłacił słono za pobożność wuja. Na zebraniu rady wydawniczej napadł na nas z powo­du tej pobożności młody Hartman, a z jego tonu szef, jako doświadczony eliminator, wyczuł groźbę wywoła­nia skandalu oraz niemożność utrzymania własnego sta­nowiska. Toteż, zamiast dyskutować, za pokutę zdecydo­wał, że nie wydamy książki w brzmieniu oryginalnym, tylko w tak zwanej wersji przejrzanej i poprawionej. Za moim wstawiennictwem powierzono to zadanie kle­piącemu biedę tłumaczowi z łaciny, Meliszkowi, który przerobił powieść tak po mistrzowsku, że z wuja Toma zrobił działacza związkowego, a o Duchu nie padła na­wet wzmianka.

Taty Bezouszka jednakże, jako części spuścizny na­szej literatury klasycznej, przerabiać było nie sposób, poza tym operował Duchem zbyt często, by można by­ło wszędzie go wykreślić. Ale też pozycja klasyka, któ­rym był autor, dawała wiele możliwości obrony, szef za­dowolił się więc w końcu tym, że siłę oddziaływania bó­stwa ograniczył konsekwentnie stosowaną małą literą; tą decyzją osiągnął zatwierdzenie książki do wydania.

Taki to był mistrz z mojego szefa. Teraz siedział nad

filiżanką po kawie, pod wielkim popiersiem Marksa,

w ręku trzymał jakiś maszynopis tak, jakby się nim brzydził, a oblicze miał chmurne.

Siadaj. Piłeś już kawę? — odezwał się na powita­nie.

Dziękuję, piłem — odpowiedziałem i rozparłem się w klubowym fotelu przeznaczonym dla gości, naprzeciw biurka szefa.

Dlaczego cię wezwałem — ciągnął pogrzebowym tonem, który zwiastował powolne zbliżanie się nowej góry lodowej. — Mam tu pewien maszynopis, poleca go Blumenfeldówna — mówił z niesmakiem.

Z miejsca zrozumiałem, w czym sęk, i że będzie to góra nie byle jaka. Blumenfeldówna była najmłod­szym nabytkiem naszej instytucji; zaangażowanie jej, jak się wkrótce okazało, było błędem kadrowym, mimo że z uniwersytetu przyniosła opinię rojącą się od super­latywów na temat jej pozytywnego stosunku do rzeczy­wistości. Kiedyś, w chwili wyjątkowej szczerości, szef stwierdził z westchnieniem, że ta rekomendacja da się raczej wytłumaczyć jej stosunkiem do kadrowca z uni­werku niż do naszego ustroju. To, co zaczęła u nas wy­rabiać, zanim jeszcze zdążyła zagrzać miejsce, tylko po­twierdzało podejrzenie szefa. W ciągu krótkiego czasu swojej pracy redaktorskiej usiłowała przeforsować w su­mie pięć gór lodowych, które udało się nam zlikwido­wać jedynie z największym wytężeniem wszystkich sił, a w dwóch wypadkach nawet dzięki prywatnie spowo­dowanej interwencji z góry.

A dzisiaj szef ze wstrętem poinformował mnie o tej najnowszej:

Zatytułowane to jest Między nami, dziewczętami. Nowela. Napisała Jarmila Cibula. Znasz to nazwisko?

Coś o niej słyszałem. Nie miała jakiegoś opowia­dania w „Pochodni”?

Miała — krótko odparł szef. — Pepik Hajny był

z tego powodu wzywany do samego towarzysza Krala. Musiał to usunąć z wydrukowanego już numeru i trze­ba było drukować na nowo cały ten arkusz.

Spojrzał na mnie tragicznie umęczonym wzrokiem.

I Blumenfeldówna ją poleca? — zapytałem obu­rzony.

Poleca. Przeczytałem to. Okropieństwo. Gdybym to podpisał do druku, pomyśleliby, że zwariowałem.

No więc zwróć maszynopis Blumenfeldównie.

Ona załatwiła już trzy pozytywne recenzje — od­rzekł szef kompletnie załamany.

Czyje?

W tym sęk — westchnął. — Jedną od Koblihy, ale to nieważne. Po tym, jak go zjechali za jego przedmowę do Hałasa, nie musimy go brać pod uwagę. Drugą re­cenzję ma od Ferdy Hezkiego, to też nic nie jest, ale trzecią, Karolu, trzecią napisał akademik Brat!

Wytrzeszczyłem oczy.

I Brat to poleca? — spytałem zdziwiony.

Z pewnymi zastrzeżeniami — powiedział szef i w jego głosie wyczułem słabe światełko nadziei. — Co prawda z zastrzeżeniami, ale... przeczytam ci, co pisze na zakończenie — rzekł szef i wyjął kilka arkuszy z tecz­ki z recenzjami. Odchrząknął i zaczął czytać. Tekst był klasyczny:

W sumie można z pewnymi zastrzeżeniami powie­dzieć, że utwór, mimo wielu mankamentów — zwłasz­cza wymienić tu należy liczne naturalizmy i niejasność ideową całości, zdradza ślady epickiego talentu i — o ile redakcja będzie skłonna popracować jeszcze z autorką nad rękopisem — nie byłbym w zasadzie przeciwny, po przedyskutowaniu sprawy przez radę wydawniczą, ewen­tualnemu wydaniu tej pozycji po dojrzałym namyśle,

o ile do tego czasu nie pojawi się lepsza praca.”

Tekst odznaczał się takim mnóstwem różnych furtek, że nie wydał mi się specjalnie tragiczny.

Jasna sprawa — powiedziałem. — To znaczy zwró­cić do przepracowania i...

Blumenfeldówna już to zrobiła. 1 dalej jest to okropne.

Więc zwrócić jeszcze raz.

Szef westchnął.

Kiedy ta baba wszystkie ustępy, które zaznaczył Brat, rzeczywiście przerobiła. Tylko że teraz są jeszcze gorsze niż przedtem.

A czy Brat czytał również drugą wersję?

Właśnie, że nie czytał! — jęknął szef. — Wyjechał za granicę.

To wyślemy mu to tam, gdzie jest.

Nie da rady. Jego sekretarka oświadczyła, że ka­tegorycznie zabronił przysyłania mu czegokolwiek.

Wydawało się, że szef jest w kropce.

Ale skoro mówisz, że po przerobieniu to jest jesz­cze gorsze?...

Blumenfeldówna twierdzi, że lepsze. A Hezky ją w tym podtrzymuje.

Tego już nie rozumiem.

Ja też nie — powiedział szef i wysączył ostatnią kroplę kawy. — Na górze nas za to dzieło na pewno nie pochwalą — dodał z rozpaczą.

Przyglądałem mu się w milczeniu. Wysokie czoło, ozdobione posiwiałymi skroniami, przecinały głębokie bruzdy zatroskania, a okulary w czarnej oprawie krzywo siedziały na nosie. Marynarkę z jasnego tropiku miał rozpiętą, a dyskretny, lecz drogi krawat rozluźniony do połowy masztu. Miałem dotychczas żywo w pamięci czasy, kiedy przychodził do wydawnictwa w klasycz­nych sztruksowych spodniach i koszuli z rozpiętym koł­nierzykiem. Ale to było już dawno. Szef zawsze pod

58

\ \ \ \ V ■ V ¿Ml

r v

każdym względom ściśle korespondował z kontekstem historycznym.

Ale teraz najwyraźniej groziła mu klęska.

Co zamierzasz robić? — spytałem.

Widzisz, Karolu — rzekł poufnym tonem — da­wniej w najgorszym razie można było zdać się na radę wydawniczą. Ale teraz... sam wiesz, jak jest. — Zamilkł znacząco. — A Blumenfeldówna, mówiąc między nami, umie to wykorzystać. — Nachylił się ku mnie przez biurko i ciągnął zniżonym głosem: — Znasz mnie prze­cież. Ja jej nie rozumiem. To młoda babka, guzik jesz­cze przeżyła. Powiem ci, gdyby sytuacja była inna, puściłbym to, niech się dowie, co to znaczy być we­zwanym na dywanik. Młodemu człowiekowi mały ob- sztorc nie zaszkodzi. Czegoś się przynajmniej nauczy, dojrzeje i przestanie zgrywać Don Kichota. — Spró­bował wysączyć jeszcze jakąś ostatnią kropelkę kawy, ukrytą pod fusami. Bez skutku. — Ale wiesz, jak to jest. Blumenfeldówna jest jak nawiedzona. Nawet jeśli dal­sze recenzje będą negatywne — a mam nadzieję, że bę­dą, sam je zlecę — będzie trzy na trzy, i będę musiał postawić rzecz na radzie wydawniczej. Ale to wariatka. Obleci wszystkich w tej sprawie i przekona połowę członków rady, jeszcze zanim się zbiorą. I to akurat te­raz, przed zjazdem, rozumiesz? Będzie nam potrzebny każdy głos i każdy argument. — Jeszcze raz spróbował wyssać ostatnią kropelkę wywaru z kofeiny, a kiedy mu się to nie udało, zaczął grzebać w filiżance łyżeczką i włożył sobie do ust porcję fusów. Spojrzał mi w oczy i mówił dalej: — Dlatego chciałem cię prosić, może byś też to przeczytał. Żebyś potem mógł zabrać głos w dy­skusji, ewentualnie pogadać z niektórymi członkami rady. Wyjaśnić im, jaka jest sytuacja. Wiem, że to nie należy do twoich obowiązków, ale...

Chętnie przeczytam — zapewniłem go obłudnie.

Byłem w wydawnictwie człowiekiem szefa i nie mogłem odmówić. Jednakże w chwili gdy wziąłem maszynopis do ręki, lekki miróz przeszedł mi po kościach i nie wie­dzieć czemu przypomniał mi się doktor Faust i jego wy­gasły cyrograf. Mimo to dodałem lekkomyślnie: — Nie ma o czym mówić.

Dziękuję ci — powiedział szef wylewnie. — Wiesz, postanowiłem wprowadzić pewien nowy system, jeżeli się z tym zgodzisz. Sporne maszynopisy będę dawał do oceny, oprócz sześciu recenzentów zewnętrznych i trzech naszych redaktorów, jeszcze trzem pracownikom innych redakcji. Jeżeli — jak w tym wypadku — będzie to proza, to, oprócz redaktorów z działu prozy czeskiej, je­szcze jednemu z literatury przekładowej i jednemu z re­dakcji poezji i krytyki. Dlatego daję to tobie, a ty daj to potem jeszcze Pecakowej.

Poczułem gwałtowną ulgę. Z dawnych czasów do Pecakowej przylgnęła i utrzymywała się również póź­niej opinia frazesowiczki, ale w czasie jeszcze później­szym jej akcje poszły trochę w górę, ponieważ akade­mik Brat w wyczerpującym, choć nie wygłoszonym pu­blicznie, referacie pochwalił ją jako wzór pracownicy, która nawet po ujawnieniach błędów i wypaczeń nie zachwiała się i nigdy nie miała wątpliwości. Pecakowa była istotą prostoduszną i szczerą. Dotychczas, głośno i publicznie, marzyła o tej utopii literackiej, jaką była­by wielka powieść socjalistyczna, która by miała siłę Anny Kareniny, a której tragiczną, lecz optymistycznie rozwiązaną intrygę tworzyłoby połączenie nowych me­tod produkcyjnych ze starą organizacją pracy. Samym swoim istnieniem podważała tezę o powszechnym roz­woju, a jej braku wątpliwości przed ujawnieniem błę­dów i wypaczeń nie sposób było odróżnić od braku wąt­pliwości po tym fakcie. Jeśli na radzie wydawniczej ona zabierze głos — a zabierze, pasjami lubi przemawiać

to wszystko w porządku. Zabiorę głos dopiero po niej,

i zgodnie z prawami dialektyki będę uratowany przed blamażem. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim ludzie zrozumieją, że frazes to wcale nie kwestia formy, lecz treści; sposobu myślenia, a nie języka, z językiem zaś nie mam trudności. Powiedziałem więc:

To dobry pomysł. Człowiek jest w pewnej mierze znieczulony przez swoją specjalność, często jego uwa­dze wymyka się coś, co nie ujdzie oku przywykłemu śledzić inne rzeczy.

Szef wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Na tobie, Karol, zawsze można polegać. W tej sprawie też się tym kierowałem. Ale słuchaj no — kon­spiracyjnie przymrużył swoje nieco zmęczone oczy i cał­kowicie zmienił ton: —■ Kto to była ta najada wczo­raj na pływalni? Jeśli to oczywiście nie jest niedyskre­cja z mojej strony.

Ponura draperia problemów, którymi musieliśmy się zajmować, żeby zarobić na chleb, rozsunęła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i do gabinetu sze­fa przeniknęła niematerialna woń różowego fiołka. Uśmiechnąłem się.

Bynajmniej. To dziewczyna jednego z moich kole­gów, niejakiego Żamberka. On też tam był, ale źle się czuł, więc się nie kąpał.

Oczywiście. Oczywiście. Nie przeprowadzam śle­dztwa — pogroził mi żartobliwie palcem. Po czym obo­jętnie zapytał:

Nazywała się Srebrna, czy tak jakoś, prawda?

Lenka Srebrna. Pracuje w „Animexie”.

Szef wstał.

Tylko uważaj na serce, bracie. Jesteś jeszcze mło­dy, ale zbliżasz się do wieku, kiedy takie rzeczy zaczy­nają być niebezpieczne. No to bywaj!

Energicznie podał mi ręką i oblał mnie żółtawym bla­skiem swoich życzliwie wyszczerzonych zębów.

Bywaj! — powiedziałem i wyszedłem z jego ga­binetu.

Kiedy wróciłem do swego pokoju, Agnieszki tam nie było. Zamiast niej ujrzałem na biurku kartkę pokrytą jej obrzydliwym drobnym pismem. „Jestem u Bukow­skiego”, co znaczyło, że jest u fryzjera, a poeta Bukow­ski służy jej za alibi. Telefon był więc wolny, mogłem rozmawiać bez świadków. Mogłem rozmawiać z panną Srebrną.

Znalazłem w książce telefonicznej numer „Animexu”

i podniosłem słuchawkę. Aparat zadzwonił mi pod ręką.

Halo — powiedziałem z rozdrażnieniem, by dać do zrozumienia, że jestem zawalony robotą i mam napięte nerwy.

Karol? — zabrzmiało w słuchawce cichutko.

Zmarszczyłem czoło.

Cześć, Wiera.

Cisza. Nie lubiłem mordować. Po długiej pauzie usły­szałem słabiutkie, błagające o ratunek:

Nic mi nie powiesz, Kajo?

Nie.

Znowu cisza.

Co ja ci zrobiłam?

Ogarnęło mnie lekkie, mimo to jednak niemiłe uczu­cie, że jestem świnią. Ale przez te lata tak już do nie­go przywykłem, że uciekłem się do starej metody cię­cia chirurgicznego.

Nic mi nie zarobiłaś, ale więcej do mnie nie dzwoń.

Oznajmiła z rozpaczą:

Ja coś sobie zrobię!

Daj spokój — powiedziałem. — Mówię ci, Wiera,

63

\ \ \ sHH

że tak będzie najlepiej. Szybko ci to minie i jeszcze bę­dziesz mi wdzięczna, że rozstaliśmy się w przyjaźni.

Ja coś sobie zrobię! — powtórzyła.

Cześć, Wiera.

Odłożyłem słuchawkę.

Od razu podniosłem ją znowu i wykręciłem numer ,,Animexu”. Był zajęty.

Zły, położyłem słuchawkę na widełkach i wziąłem do ręki maszynopis. „Jarmila Cibula, Między nami, dziewczętami. Nowela współczesna.” Było to napisane na jakimś starym unterwoodzie i zacinającymi się czcionkami. W prawym dolnym rogu widniało motto:

Kobiecość i wszystko, czym jest kobieta i mężczyzna wywodzący się z kobiety. Łono, brodawki, sutki, mle­ko, łzy, śmiech, płacz, czułe spojrzenia, podniecenie i za­kochanie.

Kołysanie biodrami, podskakiwanie, wyginanie się, obejmowanie, przeciąganie się i wyprężanie ramion.

Skóra, smagłość, piegi i owłosienie.

Dziwne porozumienie, które czujemy, gdy przesuwa­my dłoń po nagim ciele...

Walt Whitman”

Obok motta energiczna ręka akademika Brata dopi­sała: „Wyrwane z kontekstu brzmi niestosownie!”, oraz znak korektorski: Deleatur! — opuścić! Inna ręka rów­nie energicznie przekreśliła całe motto, zastępując je cytatem:

Dzisiejsze czasy to nie sielanka: ich istotą jest gwałt, zmierzający do gwałtu coraz bardziej masowego: być może nie jest to nawet zwyrodnienie, lecz potrzeba.

Robinson Jeffers”

Uśmiechnąłem się, otworzyłem maszynopis i uderzy­ło mnie w oczy pierwsze zdanie:

Hanka miała już pewność: zrobił jej brzuch.”

O, cholera! Co prawda znajomy energiczny ołówek podkreślił to zdanie falistą linią, ale inna, także już zna­joma i równie energiczna ręka dopisała u góry nową wersję:

Hanka miała już pewność: spółkowanie z Frankiem się jej nie opłaciło. Jest w ciąży.”

Autorka i jej metody poprawiania tekstu żywo mnie zainteresowały. Zacząłem przerzucać maszynopis, na chybił trafił odczytywałem miejsca zaznaczone przez Brata i poprawki wprowadzone przez autorkę. Fantazji jej nie brakowało. Jej słownik obsceniczny musiał być imponujący, ponieważ w miejsce każdego zakwestiono­wanego pTzez akademika wyrazu wstawiała synonim, a czasami nawet podawała w nawiasie dwa lub trzy warianty. Był to objaw albo niewinnie żarliwego sto­sunku do tekstu, albo też bezczelnego poczucia humo­ru. Czy rzeczywiście sądziła, że poczucie estetyki Bra­ta, który w jednym z dialogów podkreślił zdanie: „Dam ci kopa w dupę”, zadowolą proponowane dwa warianty zastępcze: „Dam ci kopa w rzyć (w srakę)”?

Przeglądając strony maszynopisu, pokryte falistymi liniami Brata, nabierałem przekonania, że autorka jest absolwentką jakiejś szkoły dla upadłych dziewcząt. Po­stanowiłem poznać ją osobiście.

I przypomniałem sobie o pannie Srebrnej. Telefon stał obok, znowu wykręciłem numer. Poczułem ukłucie w sercu i skurcz żołądka. Panna Srebrna niezawodnie zawracała mnie do czasów młodości. Dawno już, w zwią­zku i przedsięwzięciami miłosnymi, nie pojawiały się u mnie dolegliwości żołądkowe.

Numer nie był zajęty. Przez chwilę rozlegał się sy­gnał, po czym, niby staccato uroczej a niebezpiecznej muzyki, wdzięcznie zabębnił mi w uchu niepowtarzal­ny głos panny Srebrnej:

Animex.

Czar tego głosu uwydatnia! się jeszcze bardziej na tle skrzeków jakiejś papugi. Tak się zasłuchałem w te odgłosy dżungli, że zapomniałem, iż milczę, a fantazja domalowała mi do nich akt opalonej dziewczyny z roz­wichrzoną główką. Ale ona już niecierpliwie przypo­mniała o sobie:

Halo! Animex!

Dzień dobry — powiedziałem. — Niech pani ła­skawie powtórzy to jeszcze parę razy.

Ma pan zepsuty telefon czy może pan niedosły­szy? — zapytała panna Srebrna w sposób, który nie był niemiły. Nie poznała mnie.

Ani jedno, ani drugie. Ale uwielbiam muzykę. A pani mówi tak, jakby grała na oboju.

Aha, pan redaktor — powiedział cichutko głosik w membranie, a jednocześnie otworzyły się drzwi i uka­zała się w nich Dasza Blumenfeld.

Głos Daszy przypominał blaszaną trąbkę i wraz z da­lekim obojem stworzył niezwykły duet.

Cześć! — powiedziała Dasza, a głos w telefonie powtarzał: — Animex, Animex, Animex...

Zakryłem słuchawkę dłonią i warknąłem w stronę Blumenfeldki: Chwileczkę!, tak żeby zrozumiała, że ma się nie ujawniać. Ale to by nie była ona! Przywlokła się do mego biurka i usiadła na jego rogu.

Animex, Animex, Animex. Wystarczy? — spyta­ła panna Srebrna.

Nie wystarczy —■ odparłem. — Muszę to usłyszeć na własne uszy.

A słucha pan na cudze?

Chciałem powiedzieć: nie za pośrednictwem tech­niki. Ma pani czas wieczorem?

Mann, ale nie na to, żeby powtarzać A/nimex, Ani- mex, Animex, dopóki pan nie będzie miał dosyć.

Nigdy nie będę miał dosyć.

No to chyba będzie się pan musiał zadowolić tech­niką. Nagram to na płytę i ofiaruję ją panu na urodziny.

Blumenfeldówna całkiem bezwstydnie nastawiała uszu. Pod kontrolą jej zaciekawionej fizjonomii rozkosz­na paplanina z panną Srebrną traciła urok.

Czy mogę zadzwonić za chwilę, Lenko?

Oczywiście. Zastępuje mnie pani Beneszowa. Ja wychodzę.

Pani Beneszowa niech da się wypchać!

Ale ona bardzo dobrze umie powtarzać „Animex”.

Dokąd pani idzie?

Do ogrodu zoologicznego.

Przyjadę tam.

Ja tam idę na konsultację.

Jaką konsultację?

I-Iurwinek ma robaki.

Kto? Hurwinek?

Na pyzatej twarzy Daszy Blumenfeldówny pojawił się domyślny uśmieszek. Podsłuchuje, wredna krowa.

Anthropopithecus troglodytes, czyli szympans — wyjaśniła panna Srebrna.

Rany boskie! Ujrzałem w duchu grającego na tubie faceta z amputowaną nogą, a mego sumienia dotknęła zimna ręka boża. Co za dziwne skojarzenie! Czy przy­padkiem nie istniejący władca, który miałby czuwać nad moralnością, nie szykuje dla mnie jakiejś kary za Wie­rę?

A więc? — zadzwonił głosik w słuchawce.

A więc po tej konsultacji.

Potem coś już mam. — Krótka pauza i naraz nie­oczekiwanie: — Dopiero wieczorem. O siódmej będę „U Manesa”. Przychodzę niepunktualnie.

Będę tam o pół godziny wcześniej.

Animex, Animex — powiedziała panna Srebrna

i odłożyła słuchawkę.

Zrobiłem to samo. Z zadowoleniem uświadomiłem so­bie, że z panny Srebrnej, tak jak oczekiwałem, będzie niezłe ziółko.

Posłuchaj, jeśli można ci przerwać tokaturę — rzekła Blumenfeldówna. Założyła w swojej wąskiej spódniczce nogę na nogę i pochyliła się ku mnie pełny­mi piersiami.

Co przerwać?

Tokaturę. Od słowa tokować. T jak trans, o jak oczarowanie...

A fe! Co za ohydny neologizm. Słuchaj, Dasza, ja się do twoich tokatur nie wtrącam.

Niech się pan nie gniewa, sir, pańska tajemnica jest moją tajemnicą, a zresztą nic o tej pani nie wiem.

Tym gorzej — pomyślałem. — Im mniej wiedzą, tym bardziej puszczają wodze fantazji. Znałem to u Agnie­szki.

Czego chcesz? — zapytałem.

No więc, naczalstwo dało ci tę Cibulównę, co?

Aha.

Będziesz grzecznym chłopczykiem i nie odwalisz tego, prawda? Cholernie mi na tym zależy.

Pogłaskała mnie pulchną rączką po włosach.

Dlaczego miałbym odwalić?

No... to nie jest specjalnie koszerne.

Nie jestem drętwym sztywniakiem.

Wiem. Ale jesteś troszenieńkę za ostrożny.

Z czego tak sądzisz? — spytałem, jako że przez ten czas, odkąd u nas pracowała, nie miałem okazji za­prezentować się jej z żadnej strony. Poeci sami wystar­czająco ostrożnie pisali swoje wiersze. Ale to nie miało znaczenia, fama „człowieka dyrektora” wyprzedziła czyny.

Ach, ja od razu to poznaję! — zaśpiewała Dasza afektowanie, zeskoczyła z biurka, a jej fantastyczne

piersi podskoczyły sprężyście. — Ale poza tym jesteś fajny chłop i ja ci ufam. Widzisz, trochę ostre to to jest, ale kiedyś trzeba wreszcie poruszyć tę tutejszą stojącą gnojówkę.

Jej słownik nie był ani trochę mniej szokujący niż jej biust.

No pewnie. Jeśli autorka naprawdę ma talent...

Będziesz zdumiony. Ona jest wychowawczynią w domu dla upadłych dziewcząt, więc świetnie zna to,

o czym pisze.

Otworzyłem maszynopis i zacząłem szukać w pamię­ci, czy już kiedyś wydaliśmy coś o ludziach moralnie wykolejonych. Przypomniałem sobie tylko Ucztą Try- malchiona, z której szef — po zasięgnięciu rady u wyż­szych czynników — usunął sceny erotyczne i mogliśmy ją potem wydrukować tylko w naszym czasopiśmie, tak potwornie się skurczyła. W każdym utworze mającym za temat upadłe dziewczęta z pewnością są sceny ero­tyczne. Od razu to pierwsze zdanie: „Hanka miała już pewność: spółkowanie z Frankiem jej się nie opłaciło. Jest w ciąży.”

No tak, naturalistyczne to to jest — wyrwała mnie z zamyślenia Blumenfeldówna, która śledziła kie­runek mego wzroku. — Ale to, o czym pisze, to sama prawda.

O co miała drakę w „Pochodni”?

Głupstwo. Było tam wszystkiego jedno zdanie, do którego się przyczepili.

Więc czemu go nie przerobiła?

Uparła się.

No tak — powiedziałem. — Więc...

Właśnie to mi się w niej podoba — przerwała mi.

Mnie też. Tylko że ani ty, ani ja nie jesteśmy ostatnią instancją i...

Ale jeśli bez końca będziemy im to wpychać, to

w końcu przełkną — rzekła Dasza, a następnie powtó­rzyła, w nieco przyzwoitszej formie, swoją fundamen­talną ideé fixe: — Kiedyś przecież musi się wreszcie przeforsować jakąś porządną rzecz.

Przeforsować! Z nostalgią wspomniałem owe biblijne czasy, kiedy nasza mowa była tak-tak, nie-nie. Wtedy nic się nie forsowało.

Ano zobaczymy. Podobno masz pozytywną recen­zję od Brata?

Blumenfeldówna ożywiła się.

Mam! A Cibulica też już nie jest taka uparta jak w „Pochodni”. Uwzględniła jego uwagi.

Właśnie widzę — rzekłem i zacytowałem jeden z zakreślonych ustępów:

Przycisnęła się do niego w ciemności, wzięła jego rękę i położyła ją sobie na piersi.” Poprawione na: „na biuście”. Czy ona sobie kpi, czy też nie wie, kto to jest Brat?

Spokojna głowa! Brat wyjechał za granicę i za­bronił, żeby przysyłać mu tam jakąkolwiek robotę, więc już tego nie zobaczy.

Po co właściwie pojechał?

Żeby wdychać wiatr — rzekła Blumenfeldów­na. — Jak się nawdycha, to puści Cibulinkę ze wszyst­kimi zagwozdkami, bo wiatr wieje pomyślny.

Mówiła to z absolutną pewnością, którą od początku u niej podziwiałem, a którą okazywała we wszystkich swoich poczynaniach. Sam takiej pewności nie miałem. Wpatrywałem się w maszynopis, ale nie widziałem, co tam jest napisane. Blumenfeldka. Jak to powiedział szef? „Młoda babka... guzik jeszcze przeżyła... jest jak na­wiedzona... obleci w tej sprawie połowę członków rady wydawniczej”... co ją do tego popycha? Co jej, do cho­lery, przyjdzie z forsowania pozycji o upadłych dziew­czynach? Będzie się bić o jakąś początkującą pisarkę,

jakby od tego zależały losy świata? Jeden pisarz mniej, jeden więcej, co za różnica! Świat i tak zmierza ku śmierci termicznej kosmosu, a jeśli nawet nie, to życie jest krótkie, a może być pełne tylu nieprzyjemności... Przeszedł mnie dreszcz. Jaka będziesz, niebezpieczna nowa epoko, bez bezpiecznych metod działania?

Co to jest, co powoduje Blumenfeldówną? Sama nie pisze, a to dzisiaj rzadkość. Nawet posłowi. Wszystkie swoje zamiłowania literackie wyładowuje na skrzydeł­kach książek. I w przeforsowywaniu tych donkiszotow- skich utworów.

A wygląda raczej jak żeński Sancho Pansa. Drobna, pucołowata, może nie piękna, ale ładna, żywa, z pięk­nymi żydowskimi oczyma. Stała nade mną, obfite pier­si wyzywająco sterczały powabnymi grotami w górę, opięte bluzką z Tuzexu; opaloną rękę opierała o moje biurko. Miała na niej wytatuowany numer 8.394.771.283. Guzik jeszcze przeżyła, jak powiedział szef. Po woj­nie dostała się na trzy lata do Norwegii, do jakiegoś pensjonatu dla ocalonych dzieci żydowskich, tam na­uczyła się biegle norweskiego, czego nie wykorzysty­wała w redakcji, i zawarła korzystną znajomość z bo­gatym bezdzietnym małżeństwem, które stało się dla niej później niewyczerpanym zdrojem tuzexowskich bonów. Szastała nimi dość lekkomyślnie, więc dobrze jej się powodziło. Guzik przeżyła, Daszeńka.

Przeczytam to sobie, Dasza — powiedziałem. — A jeśli jest to takie, jak mówisz, to zalecę do wydania.

Kochany jesteś — uśmiechnęła się do mnie.

Jestem ostrożny. Tu masz rację — rzekłem. — Ale czasami lepiej jest przepychać pewne rzeczy etapa­mi i zanadto się...

Wiem. Masz to tutaj pod szkłem — wskazała tro­chę przybrudzonym palcem łaciński napis na moim biurku, wyrwany ze starego podręcznika. — Tylko że

właśnie zaczyna się nowy etap. — Podeszła do drzwi i jeszcze raz się stamtąd do mnie uśmiechnęła. — Słu­chaj, jutro obchodzę... no, po prostu urodziny. Nieważ­ne, które. Przyjdź, będzie u mnie fajna paczka. I weź ze sobą tę dziewczynę, co ma jakieś pierepałki z szym­pansami.

Zatrzasnęła drzwi. Pannę Srebrną. Ach, panno Srebr­na, weszła pani w moje życie, akurat kiedy zanosi się na groźną zawieruchę. Ale może to dobry znak: że to wszystko przeminie.

Sięgnąłem po maszynopis i zacząłem czytać, by go ocenić.

Po jakichś dziesięciu stronach przestałem oceniać i już tylko czytałem. Do wydania rzecz się nie nada­wała w żadnym razie, a Brat musiał doznać chwilowe­go pomieszania zmysłów. Ale wbiło się to we mnie jak cierń. Przecież to nie jest literatura — mówiłem sobie — ta historia dziewczyny, córki przodowników pracy, dla której rodzice nie mają czasu. Temat, oczy­wiście, był mi znajomy; laureat naszej redakcji Żluwa też go przemaglował. Przemaglował to właściwe okre­ślenie.

U niego na końcu poskutkował zbawienny wpływ kolektywu.

Tutaj na koniec pomógł fabrykant aniołków. Równia pochyła, po której dziewczyna zjeżdżała w dół jak po tonze bobslejowym. U Żluwy mieliśmy socjalistyczny wariant happy endu. Tutaj... tylko że tutaj nieważne już było co, ale jak. Nie kończące się ględzenie różnych mówców, którzy u Zluwy recytowali prefabrykowane przemówienia, i to językiem literackim, ze składniowy­mi symptomami slangu. I nić wspomnień, galeria po-

k staci i miejsc, o których nikt nigdy nigdzie nie słyszał,

fet

a które mimo to miały siłę historycznego autentyzmu. Jakiś Wozejk, co chodził tańczyć rocka do „Stromu” z Majdą, którą potem przymknięto za okradanie dom- ków letniskowych i za prostytucję. I Bejk, który wsła­wił się tym, że pijany przespał się na placu smichow- skim w czołgu, uszkodził go i dostał się za to do po­prawczaka.

W miarę jak czytałem, budził się we mnie, ku memu przerażeniu, dawno już martwy, drążący czerw mło­dzieńczych ambicji. Ja też, psiakrew, chciałem kiedyś tak pisać. I właśnie o tym samym. Zanim w porę wsko­czyłem do limuzyny literatury, też znałem takiego Bej- ka. Nazywał się Risza i okradał domy towarowe. I Maj- dę, która miała na imię Kwieta i wyjechała później do Rajchu, żeby tam uprawiać najstarszy zawód świata. Chciałem, ale nie napisałem. Próbowałem. Nie dałem rady. Potem nie wolno już było tak pisać, więc mówi­łem sobie, że nie można. Wziąłem się za pisanie wierszy.

O kraju rodzinnym, o generałach i generalissimusach. Internacjonalizm, kapitalizm, socjalizm.

Musiałem odłożyć maszynopis i zapatrzyłem się w po­piersie Lenina na podręcznej biblioteczce. Nad nim wi­siało na ścianie jego hasło. Tfu! Idiotyzm. Blumenfeld- ka zwariowała. Nie żyjemy na księżycu. Niech się na mnie nie złości. Ta Cibulówna jest świetna, nieprawdo­podobnie świetna. To fakt. Chylę czoło. Ale takie świet­ne rzeczy były, i już ich nie ma. A my jesteśmy. Nie ulegnę hipnozie niczyjego talentu. Towarzysz Kral też na pewno nie ulegnie. Jeśli ja bym jej uległ, podpadł­bym towarzyszowi Kralowi. A na to nie mogę sobie pozwolić, zwłaszcza teraz, jeżeli chcę, żeby uległa mi panna Srebrna.

Bezgłośny dźwięk tego nazwiska dodał mi sił, otrzeź­wił mnie całkowicie. Muszę się jakoś z tego wykręcić. Drzwi otwarły się gwałtownie i jak burza wtargnęła

Hi HM» > V * '»¡-’’'i ta»

1:

m I ■ Kflgf w

1.« Jjfff Ml

o'o pokoju Agnieszka. Oczywiście, na głowie świeżutka nawałnica spienionych fal, prosto od fryzjera.

Nikt mnie nie szukał?

Owszem. Naczelny.

I coś mu powiedział?

Że poszłaś z Bukowskim do fryzjera.

Jesteś okropny. — Agnieszka usiadła za biur­kiem. — To posłowie szef już przeczytał?

Masz tam coś na biurku.

Aha.

Agnieszka sięgnęła po teczkę z recenzjami, którą ra­no rzuciła jej na biurko sekretarka, i łapczywie zabra­ła się do lektury.

Ja także.

No nie! Wykluczone! Jeśliby ta bomba wybuchła, rozwaliłaby nam całą literaturę. My wszyscy, którzy ją uprawiamy, staniemy się śmieszni. Jak to powiedzia­ła panna Srebrna o moich wierszach? To, czego w nich nie znalazła, jest w tym oto wspaniałym strasznopisie. Nigdy nie potrafiłem tak pisać, nigdy nie potrafię. Ale nasze łaskawe czasy wybaczyły mi to i nagrodziły mnie za spryt. Zdradziłbym owe łaskawe czasy, gdybym po­lecił tę nowelę do wydania. Tak, tak, wszystko ma swój kres, nigdy nie miałem złudzeń, jak niektórzy. Ale życie jest krótkie. W tym nasza nadzieja. Każde przy­stopowanie ma cenę złota. A życie jest krótkie.

Cholera! — odezwała się Agnieszka.

Co jest?

Popatrz, on mi tu skreślił Paustowskiego!

Podała mi teczkę z posłowiem poety Bukowskiego do

wyboru z Galejencewa. Tekst był czysty, bez uwag sze­fa. Tylko na końcu coś podkreślono falistą linią. A na załączonej kartce od szefa przeczytałem: „Posłowie do­bre, od strony politycznej prawidłowe, pod względem artystycznym odkrywcze. Polecam jedynie opuścić cy­

tat z Paustowskiego na s. 3. Nie jest on konieczny, ca­łość jest zrozumiała sama przez się, a autor był nie­dawno krytykowany!”

Adieu, Cibulówna! Nie mogę dopuścić, żeby cię kry­tykowano. Wybacz, ale bliższa ciału koszula niż suk­mana. Zaczekaj do następnego etapu.

Wstałem i nie doczytaną nowelę zaniosłem Pecako- wej.

Rozdział trzeci

«MANE S»

Panna Srebrna dotrzymała słowa: było już wpół do ósmej, a ja wciąż jeszcze przy barierce przed „Mane- sem” liczyłem brunetki i blondynki —• których przyj­dzie więcej. Przeważały blondynki, z mercedesów i fe- licji pomagali im wysiadać starszawi młodzieńcy, w ogrodzie saksofon zanosił się w paroksyzmach stylu west coast, a ja miałem żołądek skurczony do rozmia­rów żołądka wróbla z tremy przed panną Srebrną. Coś mi mówiło, że mimo iż tak ochoczo się zgodziła, nie­prędko zaciągnę ją do łóżka.

Słońce tkwiło na grocie petrzyńskiego obserwato­rium, niczym słodka wizja pijanego szklarza, blondyn­ki i brunetki w pastelowych sukienkach paradowały przed „Manesem”, ale żadna nie była taka jak panna Srebrna. Panna Srebrna była unikatem.

Najgorsze, że ten przesąd był moim sądem. Mówiłem sobie: nie wariuj, stary, czy mam ci powtarzać elemen­tarz, którego cynicznie uczyliśmy się, dręczeni mękami dojrzewania? No, bo co to jest miłość? Zwykła pogoń, wiesz za czym. Ale żadne wulgaryzowanie nie działało terapeutycznie, oszalałem na punkcie panny Srebrnej i myśli o mniej poetycznych stronach jej metabolizmu nic mi nie pomagały. Błyszczała przed oczyma mojej duszy jak ślubna obrączka, w zielonkawej aureoli pod­

wodnego świata Wełtawy, w złotej nagości, dwakroć opasana skąpym turkusem; tramwaje dzwoniły, Weł­tawa pod jazem szumiała, słońce z cienia „Manesa” pię­ło się na pierwsze piętro kremowych domów po drugiej stronie ulicy i pieściło się erotycznie z gipsowymi anio­łami na fasadzie; czas gwałtownie zaczął uciekać wstecz, do roku pańskiego 1946, czekałem tutaj na swoją pier­wszą praską dziewczynę, ze studencką pięciokoronów- ką w kieszeni i z żołądkiem skurczonym ze strachu, zu­pełnie jak Wacek Żamberk — w tej chwili zobaczyłem wreszcie pannę Srebrną. A więc dotrzymała słowa: wy­skoczyła z przejeżdżającego tramwaju, szeroka spódni­ca w białe i różowe pasy zadarła się jej nad kolana, różowe pantofelki na długich, oszałamiających nogach zastukały o kocie łby i rozwichrzona główka uśmiech­nęła się do mnie.

Przyszedł pan punktualnie? — spytała miło.

O godzinę wcześniej — odparłem. — Czas bez pa­ni się dla mnie nie liczy. Nie potrzebujecie w „Ani- mexie” woźnego?

Roześmiała się, pocałowałem ją w rękę. A potem wzno­siłem się u jej boku w górę, na taras, i pełnymi płuca­mi wdychałem zapach lawendy, który od niej bił.

Na tarasie jednak panna Srebrna z uporem sprowa­dzała rozmowę na literaturę. Ja miałem raczej ochotę mówić o jej oczach, na te tematy umiałem mówić lepiej i z większym zapałem, a jej absurdalne bakelitowe gu­ziczki inspirowały jak alkohol.

Ale panna Srebrna mówiła o literaturze.

Dlaczego to panią, u diabła, tak interesuje? — spytałem wreszcie. — Mówiła pani, że nie lubi litera­tów.

Tak mówiłam?

Niech pani sobie tylko przypomni — zacząłem wyliczać na palcach, jak ona wczoraj: — Hipokryci, oszuści, literaci...

Roześmiała się.

No, właściwie nie lubię.

Dlaczego?

Spojrzała przez barierkę na rzekę, gdzie wśród olśnie­wających błysków drobnych fal wiosłujący mężczyźni zalecali się do młodych kobiet. Po ślicznym profilu przemknął cień jakiegoś wspomnienia. Panna Srebrna odwróciła się z powrotem do mnie i komicznie uniosła brwi. Niby drobiazg, a mnie to znokautowało.

Ponieważ mam z nimi złe doświadczenia. Kiedyś jeden zrobił mi coś złego.

Zadrżałem z ciekawości.

Nie wierzę. Pani przecież nie sposób zrobić coś złego!

A mimo to było to coś bardzo złego — powiedzia­ła, a z końca słomki zanurzonej w zielonej lemoniadzie wyleciało kilka bąbelków, niczym nieszczęsne duszyczki.

Co pani zrobił?

Milczała. Atakowałem dalej:

Co? Nie mógł przecież pani porzucić. Musiałby umrzeć z rozpaczy.

Myśli pan?

Nie myślę. Wiem. Pani jest jak Neapol, tylko na odwrót. Nie widzieć pani, kiedy raz się panią ujrzało, znaczy umrzeć.

Panna Srebrna jednakże pod wpływem moich kom­plementów ani trochę nie tajała. Zacząłem się czuć jak Wacek Żamberk.

No widzi pan, a on nie umarł — rzekła. — Za­miast niego... — Urwała.

Na małym podium w rogu tarasu znów zabrzmiał saksofon. Trąbił przeciągle, żałośnie, jak porzucony

przez stado słoń. W zielonej lemoniadzie panny Srebrnej zapaliła się rubinowa kuleczka. To promienie słońca, chylącego się ku zachodowi, zbiegły się w zielonym ognisku.

Co zamiast niego?

E, nic. Po prostu posłużyło mu to jako temat do opowiadania. Bardzo zresztą głupiego. Niech pan po­słucha, jak ładnie grająl

Chciałbym to opowiadanie przeczytać. Na pewno jest głupie, bo musiałby być Szekspirem, żeby napisać

0 pani zgodnie z prawdą. Pożyczy mi je pani?

Niech pan słucha — nakazała i położyła mi na grzbiecie ręki palce o różowych paznokciach. Wystrze­lił z nich silny ładunek elektryczny i wstrząsnął całym moim ciałem.

Lubi pani jazz?

Mhm — gwałtownie kiwnęła głową. — Lubię saksofony. Szczególnie baryton.

Pobiegłem za spojrzeniem bakelitowych oczu i wzrok mój zatrzymał się na mężczyźnie, który (jak mi się zda­wało) nazywał się Konipasek i dął w ten saksofon. Szy­ja nadymała mu się po bokach, na czole pęczniały żyły. Dął dziwnym nostalgicznym tonem, a panna Srebrna była w transie. Dął jak wiatr, jak ten wiatr, który przywiał z Moskwy profesora Lwa Iljicza Szubatowa, od którego wszyscy oczekiwali czegoś zupełnie innego. Ale dieduszka Szubatow przechylił główkę na ramię

1 słuchał, słuchał tego Konipaska i jego zespołu, a kie­dy skończyli, powiedział: „Charaszo igrajut, mołodcy!” Kiedy zaś jeden z towarzyszy wyszeptał cichutko sło­wo „kosmopolityzm”, dieduszka pokręcił głową: „O niet, niet kosmopolitism. Eto muzikalnyj eksperiment. Nam nużno wojewat’ protiw mechaniczeskowo tradicjonaliz- ma!” I towarzysz Piechaczek, który następnego dnia wygłosić miał końcowe przemówienie, szybko się ulot-

nil, całą noc pisał je od nowa, i zamiast Konipaska, któ­ry w pierwotnej wersji mial być oskarżony o dywersję, odsądził od czci i wiary zespół noszący nazwę „Studyj­ne stowarzyszenie tradycyjnego jazzu”, które nawiązy­wało do źródeł czysto ludowych.

Panna Srebrna ocknęła się z transu, zabrała rękę i przerwała elektryczne połączenie. Saksofon umilkł i zamiast niego jakiś okularnik zaczął walić w wibra­fon. Dźwięczny, neurotyczny głos instrumentu stulecia przywrócił pannę Srebrną do normalnego stanu. Za­mrugała czarnymi jak smoła rzęsami i uśmiechnęła się do mnie niemal przepraszająco.

A dlaczego lubi pani właśnie saksofon? — zapy­tałem.

Nie wiem. On mówi, nie wydaje się panu? Można nim mówić.

Powinienem się chyba nauczyć gry na saksofo­nie. To, co ja mówię, interesuje panią nieporównanie mniej.

Znowu się roześmiała i znowu położyła różowe pa­luszki na grzbiecie mojej dłoni, niemal czule. Przykry­łem je własnymi palcami drugiej ręki. Natychmiast cofnęła swoje, a bakelitowe guziczki zwróciła w stronę Petrzyna.

Niech mi pan coś opowie o swoim szefie, to mnie interesuje — rzekła.

Doprawdy?

Tak. Ja rzeczywiście nie lubię oszustów, łobuzów i literatów. Ale lubię o nich słuchać. Jakiego rodzaju to są łobuzy i oszuści.

Może więc opowiem o sobie?

—■ Skromność młodzieńca ozdobą — odparła, a na­grodą były mi nowe dzwoneczki śmiechu. — Innym ra­zem. Teraz interesuje mnie pański szef. Chciałabym znać jego ankietę personalną.

Proszę bardzo. — Oparłem się o poręcz krzesła i na moment mój wzrok oślepiły ostatnie promienie słońca. — A więc tak: Emil Prochazka, wiek czterdzie­ści dziewięć lat, naczelny redaktor wydawnictwa „Na­sza Książka”, literat. Stosunek do reżymu pozytywny.

Następna nagroda w postaci uroczej kaskady dzwo­neczków; zachęcony tym ciągnąłem dalej:

Już we wczesnej młodości przejawiał talent poe­tycki, który w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści aż do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego oddał bez reszty na usługi idei Masaryka, w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć — czterdzieści pięć na usługi idei Jezusa Chrystusa, od roku czterdziestego piątego aż do dzisiaj na usługi idei Marksa, Engelsa, Lenina, a do Dwudziestego Zjazdu również Stalina. Je­go twórczość, odznaczająca się miłością do rodzinnego kraju, później zaś także nienawiścią do niesprawiedli­wości społecznej i do imperializmu, została w roku 1953 nagrodzona wyróżnieniem za najlepszy wiersz o akcji Z. Przez krytykę oceniany zawsze jako jeden z czoło­wych przedstawicieli realizmu socjalistycznego, w któ­rego twórczości odzwierciedla się to, co typowo czes­kie.

W miarę jak mówiłem, uśmiech na twarzy panny Srebrnej przygasał.

Nie nudzi to pani?

Wprost przeciwnie! Wprost przeciwnie! — zawo­łała pospiesznie. — Opowiada pan bardzo ładnie i obra­zowo.

Poważnie? No widzi pani, a kiedy wczoraj na pły­walni zdradziłem pani, że szef kwalifikuje swoje żony pod względem klasowym, zrobiła pani taką minę, że zląkłem się, czy nie palnąłem politycznej herezji.

Uśmiechnęła się.

Akurat serce mi nawaliło, ale nie z powodu pana

81

A

informacji. Więc jak to właściwie było z tymi jego żo­nami?

Interesuje to panią?

Panna Srebrna pociągnęła przez słomkę ostatnią kro­plę zielonej lemoniady, a na jej twarz wśliznął się cień padający od Petrzyna.

Ależ naturalnie. Perypetie małżeńskie interesują każdą kobietę. Nie osobiście, rzecz jasna — spojrzała na mnie przez słomkę, którą trzymała w ustach jak cygaro.

No tak — przyznałem. — A więc ta pierwsza by­ła córką wydawcy Vani. Ożenił się z nią jakoś na po­czątku wojny i wytrzymał w tym związku do roku czterdziestego ósmego. Jej papcio płacił podatek nało­żony na milionerów. Potem ożenił się...

A przed nią nie miał nikogo? — przerwała mi.

Obok nas przelatywał kelner, zauważył puste szklan­ki, przystanął i usłużnie pochylił się ku pannie Srebr­nej.

Jeszcze jedną dla łaskawej pani?

Panna Srebrna drgnęła, jakby ją przestraszył. Spoj­rzała na niego zdziwiona i pokręciła głową.

—■ Nie. Proszę podać mi wódkę.

Tak jest. Jedna wódka. A dla pana?

Radośnie wytrzeszczyłem oczy.

Też wódka.

Dwa razy wódka — oznajmił światu kelner i od­leciał. Na podium rozwrzeszczała się długa basowa trąbka.

Pani pije alkohol?

Wyglądała na zdziwioną. Policzki miała różowe jak pasy na swojej białej sukience. Ale nagle zrobiły się białe jak ta suknia.

Ja? Nie. To znaczy... czasami.

A dlaczego akurat teraz?

A pan dlaczego?

Patrzyłem jej w oczy, na próżno. Co ta wódka ma znaczyć? Czy chce przełamać w sobie jakieś opory? Jakiś uraz, jak Wieruszka? Do łobuzów i literatów? Uśmiechnęła się.

Bo doprowadza mnie pani do rozpaczy. Jest pięk­nie, pani jest piękna, siedzimy na pięknym tarasie nad rzeką i rozmawiamy o moim szefie. Dlaczego nie mó­wiony o pani?

I na to przyjdzie czas. Cierpliwość popłaca. Ale niech mi pan odpowie na moje pytanie.

O co mnie pani pytała?

O pańskiego szefa.

Odmawiam mówienia o moim szefie. Jeśli tak pa­nią zaciekawia, możliwe jest zawarcie z nim znajomo­ści. Szalenie lubi młode towarzyszki.

Byłem już naprawdę zły.

Trzymam pana za słowo — rzekła panna Srebrna.

Z przyjemnością uczynię zadość pani życzeniu. Chciałbym zobaczyć, jak się pani rozczaruje. Uprze­dzam panią tylko, że przeciętnie podrywa jedną na kwartał. Nieślubnych dzieci ma coś piętnaścioro.

Od razu zauważyłam, jaki ma sex appeal — we­stchnęła panna Srebrna. — Coś mnie do niego ciągnie, ndc na to nie poradzę. Z kim romansował przed swoim pierwszym małżeństwem?

Z prezydentową Beneszową — powiedziałem. — Potajemnie, rzecz jasna.

Nie, ale poważnie!

Poważnie: dlaczego to panią ciekawi?

Kelner przyniósł wódki, zerknął na pannę Srebrną i pospieszył do mniej przyjemnych obowiązków. Panna Srebrna od razu łapczywie chwyciła kieliszek, podnio­sła go do ust, zatrzymała w pół drogi i spojrzała na mnie.

Za to, czego pan pragnie! — powiedziała.

A pani wie, czego pragnę, prawda?

Zrobiła zagadkową minę. Dostrzegłem, że na jej skro­ni znowu pulsuje rozkoszna żyłka.

Myślę, że wiem.

I życzy mi pani tego?

Milczała, niezdecydowanie trzymała przezroczysty kieliszek przed oczyma i nieprzeniknionym wzrokiem patrzyła przezeń na Petrzyn, nad którym krwawa czer­wień nieba mieszała się z ciemnością.

Jestem dobra z natury — rzekła. — Życzę panu, żeby wszystko się panu w życiu udało. Ale nie mogę tego zagwarantować.

Nie chcę gwarancji — uśmiechnąłem się. Odzyska­łem dobry humor. — Wystarczy mi nadzieja.

Podniosłem kieliszek.

Nadziei nikt nie może człowiekowi odebrać — od­parła panna Srebrna i trąciliśmy się. — Tylko że czę­sto... bardzo często zostaje jedynie | tą nadzieją.

Chciałem powiedzieć coś uwodzicielsko dwuznaczne­go, ale panna Srebrna wychyliła kieliszek jak doroż­karz. Poszedłem w jej ślady, po czym zapytałem — wy­dawało mi się bowiem, że dobrze będzie .zostawić mój atak w fazie milej niepewności:

No więc dlaczego tak się pani interesuje moim szefem?

Podniosła na mnie wzrok.

Babska ciekawość. Lubię plotki. Co porabia pań­ska ukochana? Co jej pan powiedział? Że gdzie pan jest?

Obiecała pani, że będziemy mówić o pani.

To potem — rzekła panna Srebrna i rozejrzała się za kelnerem.

Zaczerniał nad nami, nawet nie musiała go przywo­ływać.

Znacznie później coś tam mi o sobie powiedziała, ale niewiele. Ze od dzieciństwa lubiła zwierzęta i że praco­wała w jałtimś instytucie biologii w Brnie jako pielęg­niarka zwierząt doświadczalnych. Nie miałem pojęcia, że zwierzęta doświadczalne ktoś pielęgnuje.

Więc karmiła je pani i...

Czyściłam klatki, kontrolowałam ich stan i tak dalej. Potem byłam asystentką weterynarza przy ope­racjach.

Operacjach? Czyich?

Głównie kotów i psów. Kiedyś też operowaliśmy papużkę.

To takie rzeczy jeszcze się robi? —■ zdziwiłem się.

A dlaczego miałoby się nie robić? — zdziwiła się ona.

Właściwie dlaczego? No, nie wiem. Jakoś sanatoria dla psów zakodowały mi się jako jeden z głównych symptomów upadającego kapitalizmu. Myślałem, że le­czy się tam pinczerki na nerwicę żołądka, podczas gdy bezrobotni umierają z głodu. Z którego to sylogizmu wynikało, iż miłość do pinczerków oznacza pogardę dla ludzi pracy.

I... — zacząłem bąkać, ponieważ odkrycie faktu, że panna Srebrna na pewno nigdy nie kojarzyła opieki nad zwierzątkami z reakcjonizmem, wytrąciło mnie nie­co z równowagi — ..i... daje się im narkozę czy operu­je na żywo?

Ale skąd! Mógłby u nich nastąpić szok psychiczny i mogłyby umrzeć. Dostają narkozę, jak ludzie.

Przyszedłem do siebie i przeszedłem na dowcipkowa­nie.

I też liczą do stu?

Owszem, dawniej — odparowała panna Srebrna.

Tylko że pan jest o sto lat w tyle za małpami, panie redaktorze. Tego już dawno się nie praktykuje, nawet

u Ludzi« Teraz wsadza się kota do takiej metalowej skrzynki z oszklonym okienkiem i wpuszcza się do środka gaz rozweselający.

Tak że jest to właściwie komórka gazowa.

Tak — powiedziała i zamilkła.

Kula słoneczna zeszła już w dół po drabince obser­watorium i skryła się za wzgórzem, na niebie zastąpił ją ogromny księżyc. Wisiał tak nisko nad miastem, że wydawało mi się, iż gdybym po niego sięgnął, mógłbym go zdjąć i postawić na stoliku przed panną Srebrną. Jak pięknie w jego bliskości błyszczałyby jej oczy, te czarne Indie! Miałem niemal uczucie, że u jej boku wszystko jest możliwe, już, już wyciągałem rękę po księżyc, ale panna Srebrna wzdrygnęła się.

Zimno pani?

Trochę.

Weźmiemy jeszcze jedną wódkę, co?

Nie, już nie. Wypiliśmy już trzy. Idziemy do do­mu.

Do pani? Zaprosi mnie pani na kawę?

Pokręciła głową.

—• Przecież prawie mi to pani obiecała!

Przypomniałam sobie. Nie mam w domu ani tro­chę kawy.

Pójdę do pani i bez kawy. Poczęstuje mnie pani wodą.

Może mnie pan odprowadzić — zdecydowała. — I niech pan za mnie zapłaci.

Ach! Za trzy wódki, nie mówiąc o zielonej lemonia­dzie, zasłużyłem chyba na coś więcej niż odprowadzenie. Ale pannie Srebrnej gotów jestem postawić sto wódek, byle mi tylko pozwoliła iść z sobą w ten czarowny księ­życowy wieczór. Czy kiedyś prześpi się pani ze mną, panno Srebrna? — zapytałem w duchu, a ona odpowie­działa: Dopiero za jakiś czas.

Dobra. Niech będzie za jakiś czas. Byle tylko w ogóle kiedyś.

Nawet co do tego miałem maleńkie wątpliwości, ale odegnałem je i ruszyłem z panną Srebrną przez ciemne parki, przez Podoli, a potem ukrytymi nuselskimi ścież­kami na Pankrac.

I oto znów znaleźliśmy się na ulicy 19 Listopada, a ja nie posunąłem się ani o krok w zdobywaniu mojej sy­reny. Na nuselskim zboczu ułożyłem wprawdzie nie­zły wiersz o jej długich nogach, oczach, wargach i usz­kach, krótko mówiąc, o wszystkich częściach ciała, o któ­rych skromne panienki lubią słuchać miłych słówek. Nie zachęciła mnie jednak, bym dodał strofkę o bardziej intymnych szczegółach jej anatomii. Słuchała uważnie, ale kiedy wyczerpałem wszystko, co przyzwoite, oświad­czyła:

Umie pan bardzo ładnie mówić, redaktorze. Od razu widać, że jest pan profesjonalistą.

Zwiądłem jak zbyt obficie podlewany kaktus. Roze­śmiała się, sama ujęła moją rękę i pozwoliła, bym przy­najmniej prowadził ją pod ramię. Tak złączeni wkro­czyliśmy na cichą ulicę 19-go Listopada, a różowe san­dałki na wysokich obcasach znów wypełniły ten ro­mantyczny bulwar wdzięcznym stukotem. Przerośnię- ty, pękaty księżyc szedł za nami, żeby zobaczyć, co się będzie działo.

Nie działo się nic. Doszliśmy do rogu, do czarnej ta­fli lśniącej witryny. Panna Srebrna przystanęła i spoj­rzała w czarne zwierciadło. Znów wyglądała jak goź­dzik. Nie — jak księżycowy nenufar, obok którego ster­czał brzydki czarny korzeń. To byłem ja.

Jest pani absolutnie najpiękniejszą dziewczyną w całej Czechosłowacji — mruknąłem z ponurym upo­rem.

Parsknęła.

Piiyi/; v \ \ \ \ \ \

Nie mógłby pan przy tym uklęknąć? Wczoraj tak ładnie pan klęczał)

Dla pani mogę znów łazić na czworakach i szukać nie zgubionego kolczyka.

Puściłem ramię panny Srebrnej i, nie bacząc na an­gielski materiał moich spodni, padłem na kolana.

Życie, jak mówi oklepany frazes, bywa dużo bardziej' nieprawdopodobne niż powieść. Ledwo moje kolana dotknęły bruku, za rogiem zastukały jakieś obcasiki i ukazała się Wiera z torbą i ze smutnymi drutami do wełny. W pierwszej chwili pomyślałem, że to mi się tylko śni, i nie wiem dlaczego, opadłem na czworaki. Przecież to kiepski dowcip, panno Srebrna. Ale to by­ła Wiera. Wytrzeszczyła na mnie oczy, w świetle py­zatego księżyca zaniebieszczyły się jak dziecinne kol­czyki, po czym trysnęły z nich dwa kryształowe stru­mienie. Wiera zaczęła biec, przecisnęła się między nami i uciekała. Gapiłem się za nią z otwartymi ustami, wi­działem, jak jej smukłe, ale wysportowane nogi miga­ją w grobowym mroku bulwaru i jak znika w ciemnoś­ci.

Klęczałem sparaliżowany i wciąż nie mogłem do koń- co w to uwierzyć. Głos panny Srebrnej przywrócił mnie do rzeczywistości.

Ale narobiłam bigosu — powiedziała i podrapa­ła się po rozwichrzonej główce.

Wiera — szepnąłem idiotycznie.

Wiem przecież, że to nie była pańska babcia! — powiedziała z irytacją. — Niech pan wstanie i biegnie za nią!

Ale...

No już! Musi ją pan dogonić.

Podniosłem się i otrzepałem kolana.

Dobre sobie — rzekłem z goryczą. — A kto mi kazał uklęknąć?

Wiem, niech się pan nie gniewa. Jestem głupia. Niech pan ją goni.

Jest pani potworem, że wysyła mnie pani za nią! —■ To pan będzie potworem, jeśli za nią nie pobie­gnie!

Na to nic już nie powiedziałem, zmierzyłem wzrokiem pannę Srebrną od stóp do głów. Mrugała do mnie swo­imi czarnymi guziczkami i wciąż nie mogła się zdecy­dować, co ma powiedzieć.

Dobre sobie — powtórzyłem.

Proszę, niech pan za nią biegnie, naprawdę bar­dzo proszę! — A potem niemal błagalnie: — Pan nie wie, jak to jest. Ona na pewno okropnie się czuje. Mnie to nie przeszkadza, że pan do niej pójdzie!

Nie przeszkadza? Ach, panno Srebrna, nic gorszego nie potrafi już mi pani powiedzieć?

Pójdę do pani. Wstąpię do niej, jak będę od pani wracał.

Do mnie pójść pan nie może. Moja współlokator­ka jest w domu.

Nie mogła mi pani tego powiedzieć wcześniej?

Niczego przecież panu nie obiecywałam. Powie­działam tylko, że może mnie pan odprowadzić.

Ach, dziewczyno, dziewczyno — westchnąłem w du­chu. — Co tu właściwie jest grane?

Nie wierzę pani — powiedziałem.

Niecierpliwie wzruszyła ramionami.

To niech pan nie wierzy. Ale do mnie pójść pan nie może.

Więc wstąpmy jeszcze gdzieś do winiarni! — za­proponowałem z rozpaczą, wiedziałem już jednak, że cokolwiek ona knuje, jedno jest pewne: na mnie nie le­ci. Było to straszne uczucie. Dawno już zapomniałem, jak smakuje.

Jestem kobietą pracującą — rzekła — i wstaję wcześnie rano.

Smętnie zwiesiłem głowę. Pannie Srebrnej natych­miast zrobiło się mnie żal.

Innym razem — powiedziała miękko.

Doprawdy? Czy warto dalej próbować? Wyszedłem

przecież na durnia. To jasne. Ale i tek wiedziałem, że warto próbować nawet milion razy, choćby i wszystkie następne próby miały być nieudane. Jak gdyby chciała to potwierdzić, wydała rozkaz:

Niech pan na przykład skombinuje bilety na te zawody gimnastyczne.

Skombinuję.

Staliśmy. Księżyc przesłonił już chyba całe niebo.

No to dobranoc — rzekła.

Wziąłem jej rękę i ucałowałem chociaż dłoń. Wyję­ła kluczyk | torebki i otworzyła drzwi. Patrzyłem za nią psim wzrokiem. Bakelitowe oczy jak gdyby czarno błysnęły z ciemności. To było wprost niewiarygodne. Po czym dobiegł stamtąd cichy tembr oboju:

I niech pan do niej idzie, bardzo proszę!

Drzwi się zatrzasnęły.

Cholera! — zakląłem w duchu i cały obolały odwró­ciłem się ku księżycowi.

Nie chciało mi się wracać do domu. Na górze, nad nu- selskim zboczem, usiadłem na ławce, wyciągnąłem no­gi przed siebie i oddałem się smętnym rozmyślaniom. Świat był młody jak dziesięć tysięcy lat temu. Czułem ból gdzieś koło serca. Myśl, że chyba nigdy nie będę miał panny Srebrnej, że nigdy w życiu nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć bardziej niż dotychczas, była nie do zniesienia. Po głowie snuły mi się wspomnienia po-

dobnej, takiej samej księżycowej nocy przed dziesię­ciu czy jedenastu laty, i tego, jak wtedy miotałem się leżąc w trawie na Hrzebenkach, pod tym samym księ­życem, jak gryzłem gorzkie dmuchawce i wyłem jak wściekły kocur, bo jakaś Hanka Saliąuardówna, córka właściciela warsztatu naprawczego, zdecydowała, że nie­wart jestem jej dziewictwa.

Te dwa punkty, wtedy i dziś, promień księżycowy połączył linią prostą, która za jednym zamachem prze­kreśliła wszystkie lata między nimi, lata łajdaczenia się dla sportu i pisania wierszy z nawyku, wszystko, czego nauczył mnie świat; ale podkreśliła to, czego zapomnia­łem z naiwnej świętej religii lat młodzieńczych. Sie­działem tutaj, znów dwudziestoletni, nagi, powoli przy­piekany na piekielnym ruszcie miłości. Wszystko leża­ło u stóp długonogiej, słabej dziewczyny w bikini.

Łzy przesłoniły nuselską dolinę, księżyc popękał w nich na podłużne, srebrzyste segmenty. Rozkleiłem się na dobre, łkałem i, jak faryzeusz, posypywałem gło­wę popiołem. Okrutne kleszcze miłosnych tortur szar­pały moje wnętrzności, a panna Srebrna, uśmiechnięta jak rozkoszny Belzebub, wierciła w moich ranach roz­palonym żelazem. I nagle z diabelskich mroków nielo­gicznie i nieoczekiwanie wynurzyła się Wiera, męka mi­łosna spotęgowała się o rozbudzoną torturę nieczystego sumienia. Choć starałem się natychmiast przepędzić ją z moich myśli, nie znikała; stała za okrutną dziewczyną, patrzyła jej przez ramię, ta poczciwa dusza, w której pokoiku ogrzewałem się, kiedy było zimno na dworze, a mnie nie chciało się dźwigać węgla do siebie na czwar­te piętro; Wiera, która cały duchowy wysiłek włożyła we wdzięczne opanowanie swego ciała, i na więcej jej ducha nie starczyło, zdradzona baletniczka, również miażdżona kołem miłosnych mąk. „Jak puch jest lek­kie zło, które nam czynią inni”, zabrzmiały mi w gło-

i»' 11 |Vt h %»#* **

%% ima

'* vrf w

wie wiersze *, które właśnie redagowałem w wydaw­nictwie, staromodne wiersze naiwnego poety dawnego świata, recytowała je kiedyś bombastycznie jakaś pate­tyczna recytatorka, bez najmniejszego zrozumienia, ty­le że bardzo głośno, tak jak się tego w naszym nowym świecie wymaga: „Wstajemy, choćby z nóg zwalali nas...” Były staroświeckie, przypominały powściągliwość mojej czarnookiej dziewczyny — ale ja doznałem nagle ab­surdalnego wrażenia, że nareszcie zrozumiałem jej pra­wdziwą istotę; że mimo tego frywolnego kostiumu bi- kini, mimo różowych paznokci, jak gdyby żyła i papla­ła z wdziękiem na przełomie stulecia, kiedy nie wszy­stko jeszcze było względne. Odebrała głos patetycznej deklamatorce — „Jedynie zło, które się innym czyni...” i mówiła te przestarzałe >od względem formy i treści wiersze z głębokim uczuciem, co na wszystkich innych mądrych ludziach naszej epoki robiłoby wrażenie cze­goś fałszywego i budzącego śmiech: „przytłacza nas ni­czym ogromny głaz...” Skończyła, a mnie — choć by­łem całkiem rozklejony w płomieniach miłości — prze­niknęło zupełnie niespodziewane uczucie lęku, co się dzieje z Wierą, co by to było, gdyby rzeczywiście zro­biła sobie coś złego. Zerwałem się z ławki i jak szalony pognałem w stronę ulicy 19 Listopada. Straszliwe prze­rażenie gnało mnie cichymi ulicami, gdzie o tej późnej godzinie już tylko tu i ówdzie świeciło żółte światło za roletą; wizja baletniczki z ubożutkim życiorysem, z tą kuriozalną przeszłością erotyczną, jak zawiązuje sobie na szyi pętlę z paska swego kurewskiego szlafroczka. Skręciłem za róg, w biegu wyciągnąłem z kieszeni klucz, klucz, który dała dla mnie dorobić i który przyniosła mi

do redakcji, bo byłem zbyt leniwy, żeby samemu po niego do niej pójść. Ten klucz ciągnął mnie jak ma­gnes, nie mogłem prawie za nim nadążyć. Wepchnąłem go do zamka drzwi wejściowych, po czym znów w bie­gu wymieniłem go na drugi, który wciągnął mnie po schodach na piąte piętro. Pod drzwiami z wizytówką „Wiera Kajetan, artystka Teatru Baletowego” zatrzy­małem się i łapałem oddech. Ta absurdalna powieścio­wa wizytówka zamieniła się w wyrzut: rozpaczliwy po- mniczek sławy, symbol uwieńczonych sukcesem mozol­nych wysiłków trwających od piątego roku życia tej dziewczyny z prowincji, kiedy to zaczęła uczęszczać na jakieś okropne kursy rytmiki w jakiejś okropnej dziu­rze w południowych Czechach; wzruszający krzyk sła­biutkiego, na zbyt krótkie istnienie skazanego głosiku, rzucony w ogromną, obojętną pustkę wieczności. Za­drżałem ze zgrozy — za drzwiami panowała złowieszcza cisza. Ostrożnie wsunąłem klucz do zamka i — nie wiadomo czemu cichutko — otworzyłem.

W przedpokoju wisiał jasnoniebieski prochowiec Wie­ry, a pod nim stały białe czółenka. Drzwi do pokoju by­ły uchylone i przenikało przez nie słabiutkie światło.

Na palcach wszedłem do środka. Ani śladu Wiery — pod ścianą biało zaścielony tapczan, przez oparcie krze­sła przerzucona biała sukienka.

Targnęła mną nowa, straszliwa myśl i odwróciłem się ku uchylonym drzwiom łazienki. Szparę w nich la­mowała smużka światła, ale i tam panowała grobowa cisza. Pociemniało mi w oczach, widziałem już Wierę unoszącą się w charakterze słodkiego erotycznego anioł­ka wśród czerwonych obłoków krwi ku bramom czyść­ca.

Ale kiedy z łomocącym sercem wsunąłem głowę przez drzwi, leżała w wodzie błękitnej od soli kąpielowej i czytała jakąś książkę.

Wszedłem do łazienki i stanąłem nad wanną. Wie­ra spojrzała na mnie znad książki, po czym znowu skie­rowała wzrok na lekturę.

Usiadłem na skraju wanny. Powierzchnia wody była jak zwierciadło, unosiło się pod nią smukłe dziewczęce ciało mojej baletniczki, z kędzierzawym trójkącikiem na podbrzuszu, z drobnymi piersiami i wąskimi biodra­mi, które tylko bardzo delikatnie zaznaczały kobiecą miednicę.

Wiera — powiedziałem. Serce wciąż jeszcze wali­ło mi jak szalone.

Czytała dalej.

Wiera, do cholery...

W końcu znów spojrzała na mnie znad książki.

Co?

Myślałem... bałem się...

Bałeś się?

Tak, bałem się! Żebyś nie zrobiła jakiegoś głup­stwa — powiedziałem z wściekłością. — Od razu zaczy­nasz beczeć jak...

A co miałam robić? — przerwała mi. — Miałam się śmiać? Nie powiem, żebyś nie wyglądał komicznie, kiedy tak tam klęczałeś przed tą babką... — i tu prze­stała już nad sobą panować. Z niebieskich jak nieza- budki oczu trysnęły tradycyjne łzy, książkę rzuciła na gumowy dywanik przed wamną, odwróciła się w wodzie i zaczęła rozdzierająco szlochać w roztworze kąpielo­wej soli.

Podniosłem książkę z podłogi. Metafizyka miłości. Schopenhauer. Ze zbiorów Biblioteki Miejskiej. A więc tu szuka odpowiedzi na swoje problemy. Położyłem rę­kę na mokrym ramieniu Wiery.

Nie płacz.

Zadrżała.

No!

Przestała szlochać i odwróciła ku mnie głowę. Zapła­kane oczy patrzyły błagalnie.

Kajo... proszę oię... — Usiadła w wannie. — Kaju- niu!

Uniosłem brwi i westchnąłem. Objęła mnie gwałtow­nie za szyję i mocno przywarła ustami do moich ust. Przez koszulę poczułem mokre gorąco.

Myśli kłębiły mi się w głowie. Wiera leżała obok, z głową na moich piersiach, oddychała regularnie, ale wiedziałem, że nie śpi. Jakby czytała w moich myślach, odezwała się smutnym głosikiem:

Ty mnie już nie kochasz, prawda?

—• Ależ kocham.

Nie kochasz. Wiesz, co mam na myśli.

Kocham cię tak, jak zawsze cię kochałem.

Westchnęła i zaśmiała się gorzko.

Właśnie o to chodzi. Ja też cię kocham tak, jak zawsze cię kochałam.

Milczałem. Patrzyłem w sufit, przez który biegła bia­ława smuga księżycowego światła, niby wskazówka ja­kiegoś wielkiego zegara.

A tamtą... też kochasz tak jak mnie?

Ależ nie — westchnąłem. — Ją kocha Wacek.

To dlaczego stale ty ją odprowadzasz?

Biała sukienka na krześle świeciła, na komodzie sta­ła alabastrowa figurka, akt kobiecy, była w cieniu, tyl­ko jej główka zabłysła biało, kiedy spoczęła na niej wskazówka księżycowego zegara.

Miałem mu pomóc ją poderwać. Kupić bilety do kina dla całej naszej trójki, a potem nie przyjść.

Ale dlaczego ty ją odprowadzałeś?

Bo Wacek nie przyszedł.

Ty wiedziałeś, że nie przyjdzie?

Nie.

To po co tam poszedłeś, skoro nie miałeś iść?

Ach, kłamstwo ma krótkie nogi. Białe światło powoli

sunęło po szyi figurki.

No tak — powiedziałem. — Znasz mnie przecież. U mnie to nic nie znaczy. Ale ona mi się podoba.

Głowa Wiery zsunęła się z moich piersi na poduszkę i rozległ się dziwny odgłos, ni to łkanie, ni to jęk roz­paczliwej miłosnej udręki.

Co ja mogę zrobić, Wiero? — rzekłem. — Taki już jestem.

Obróciła ku mnie mokrą twarz.

A co ja mogę zrobić? Ja też taka już jestem.

Blada, nieszczęśliwa twarzyczka ze smużkami łez.

Znowu leżeliśmy w milczeniu.

Rozstaniemy się — powiedziałem.

Drgnęła gwałtownie i niemal krzyknęła:

Nie! Tylko nie to, Kajo! Proszę cię! Proszę!

Tak byłoby lepiej.

Nieprawda! Ona ciebie nie kocha! Ja cię kocham!

Masz świętą rację, Wieruszko, ale co z tego — po­myślałem. — Wiesz jedno, a drugiego nie wiesz. Co mi z tego, że ty mnie kochasz, skoro ona mnie nie kocha?

Wiem. Ale...

Zawsze cię będę kochała. Nic nie mów! — kiedy chciałem jej przerwać. — Ty nie masz pojęcia, jak ko­bieta potrafi kochać.

Ależ mam, chciałem powiedzieć.

Miałeś tylko same takie...

...dziwki, no powiedz to, Wiero, żyjesz zresztą we wzruszającym złudzeniu. Dziwka też potrafi kochać. — Nie powiedziała tego jednak. Wiera nie była zdolna uży­wać takich słów.

Ale ja cię kocham naprawdę, Kajuniu, wiesz?

Pocałowała mnie. Z uporem wysysała ze mnie pew­ność siebie, ale we mnie żadnej pewności nie było. Po-

tern położyła mi głowę na piersiach, załaskotał mnie w nosie zapach jej umytych w szamponie włosów, ale i tak nic nie odczuwałem. Jedynie trochę litości.

To ci przejdzie, Kajo. Ja ci nie robię wyrzutów. Jestem nowoczesna — mówiła dziewczyna i Trhovych Lad, która nie rozumiała ani jednego nieczeskiego sło­wa i w której skromniutkiej biblioteczce stał sfatygo­wany słownik wyrazów obcych. — Ja nie jestem z tych, które urządzają sceny. Będę cierpliwa, a tobie to przej­dzie.

Nigdy cię nie kochałem, Wiero — powiedziałem ochrypłym głosem.

Gwałtownie zakryła mi dłonią usta.

Nie mów tak! Ale mnie lubisz! Prawda, że lubisz? No powiedz!

Tak, lubię cię.

To wystarczy. Ja ciebie kocham. Możesz mnie na­wet bić, byłeś tylko...

Znowu urwała. Potem zaś, po chwili, słabym głosem, ta moja nowoczesna artystka baletowa dokończyła:

...byłeś mnie nie porzucił.

Alabastrowy akt świecił już aż do pasa. Księżyc obna­żył go z ciemności i brodawki piersi przypominały czar­ne maki.

Tego bym nie zniosła. Coś bym sobie zrobiła...

Nieszczęśliwy głosik przebrzmiał bez echa.

Coś by zrobiła. Czytasz Schopenhauera, a potem pró­bujesz mnie skusić swoim pięknym mokrym ciałem. Ale ja się nie dam na to nabrać. Nawet Viktor Dyk ci nie pomoże. Biała wskazówka księżyca przesunęła się w dół, ku łonu alabastrowej figurki. Niewzruszony odzyska­łem zdrowy rozsądek. Oświeciła mnie mądrość naszych czasów. Jeżeli chcę kiedyś tak właśnie leżeć z panną Srehrną, muszę definitywnie puścić Wierę kanłem.

1 \ I MM

Rozdział czwarty

URODZINY

Blumenfeldówma zaozęła fetować swoje nie wiado­mo które urodziny już rano w redakcji. Pod drzwiami jej pokoju przywitała mnie eksplozja śmiechu, a kiedy otworzyłem, ujrzałem siedzące tam w rzadkich opa­rach tytoniowego dymu dość liczne towarzystwo. Ko­lega Salajka pokazywał właśnie coś zabawnego w gru­bym maszynopisie, a Blumenfeldka, w innej niż wczo­raj bluzce, ale również z Tuzexu, dusiła się ze śmie­chu.

Kiedy otworzyłem drzwi, wszyscy drgnęli. Stwier­dziwszy jednak, kto przyszedł, kontynuowali ogólną wesołość.

Winszuję ci, Dasza — powiedziałem i pocałowałem Blumenfeldkę w usta, pachnące tuzexowskim tytoniem.

Życzę ci jeszcze przynajmniej połowy tych lat, któ­re masz już za sobą!

Czyżbyś chciał, żebym umarła tak młodo?

Kogo bogowie kochają...

Mnie bogowie nie kochają. Zwłaszcza nasz bóg- -ojciec.

Kto? — zapytał pisarz Kopanec, który przy gra­tulacjach lekko uniósł się z miejsca.

No, oczywiście dyrektor Prochazka — wyjaśniła

Dasza. — Nawet mnie nie zaprosił na swoje urodziny, chociaż obchodzimy je tego samego dnia. — Potem coś jej przyszło do głowy i podniosła głos: — Powiedzcie, państwo, kto z was został zaproszony, żebyśmy wiedzie­li, przed kim się mamy mieć na baczności.

Okazało się, że nikt z obecnych nie jest zaproszony na przyjęcie u szefa. Blumenfeldka wzniosła toast za utworzenie kółka osób nie łubianych przez szefa, przy czym nieznacznie łypnęła okiem na mnie. Właściwie wy­dało mi się dziwne, że szef mnie nie zaprosił, i kiedy in­dziej pewnie bym się tym zagryzał. Ale w nowym ży­ciu, które zaczynałem od tego tygodnia, moja skala wartości nieco się zmieniła. Przestałem myśleć o tej ma­łej zagadce i wraz z innymi pochyliłem się nad maszyno­pisem Salajki, będącym najwyraźniej źródłem świetnej zabawy.

Był to tekst czeskiego klasyka, powstały jako rezultat wyczerpującego porównania wszystkich dotychczaso­wych wydań, przeprowadzonego przez sztab pracowni­ków Instytutu Literatury Narodowej. W ten sposób po­wstał z całym pietyzmem zachowany tekst, w którym (jak napisano w nocie od redakcji) w pełni odzwierciedla się pierwotny estetyczny i ideowy zamysł autora, oczy­szczony z późniejszych ingerencji redakcyjnych burżua- zyjnych wydawnictw, błędów drukarskich i korektor- skich niedopatrzeń. Akademik Brat zastąpił w nim (nie­stety, w nawale pracy niezbyt konsekwentnie) realia chrześcijańskie świeckimi i maszynopis, odpowiadający teraz zarówno kanonom literacko-historycznym i ling­wistycznym, jak i światopoglądowi naukowemu, dostał na swoje biurko kolega Salajka. Dla rozrywki przeczytał go sobie i naj uda tnie jsze ingerencje akademika właśnie serwował zebranym.

Vi . \ \ \ \ V k

w 1

U niektórych spośród obecnych poprawki Brata wy­wołały jednak irytację.

O tym powinno się napisaćl — pieklił się krytyk Koliba, niedawno zaatakowany w prasie codziennej. — Przecież to oburzające! Jak ktoś może być zdolny do takiego barbarzyństwa? Czy wy to rozumiecie?

Ku ogólnemu zaskoczeniu zrozumienie przejawił Ko- panec. Było to tym bardziej zdumiewające, że Kopanec zdobył niedawno honorowy tytuł „Mistrza Niefartu” dzięki swojej, tradycyjnej w sumie, powieści produkcyj­nej Walka o Bmirzów. Łączyła ona jednak w sposób zbyt nowatorski politykę z erotyką, zamiast ukazywać ścieranie się poglądów. Spowodował tym upadek kon­kurującego z naszym wydawnictwa. Od niedawna ten postrach redaktorów latał za Blumenfeldką; podejrze­wałem, że robi to z przyczyn komercjalnych. Wyczuł wi­docznie, gdzie jest najsłabsze miejsce w umocnieniach, którymi nasz szef obwarował firmę przed atakami nie­wygodnych talentów.

Pan, mistrzu? — ze zdziwieniem spytała Agniesz­ka. — Pan... taki apostoł prawdy?

No tak, mam swoje grzechy — odparł apostoł i pod­sunął okulary na krótkim nosie. — Dlatego wszystko rozumiem. Kiedyś, zaraz po Lutym, robiłem za murzyna u artysty narodowego Karola Starca.

—• Więc to ty jesteś odpowiedzialny za te okropień- stwa? — przenikliwym głosem krzyknęła Blumenfel- dówna.

No nie. Dzieła, które stworzył po Lutym, napisał sam. Mnie zlecił tylko marksistowską rewizję swoich powieści z czasów pierwszej republiki. Uwypuklałem klasową charakterystykę postaci, intelektualistom przy­dzielałem cechy kosmopolityczne i tak dalej.

Towarzystwo dostało nowego atakiu wesołości, Blu- menfeldka ponownie nalała whisky i poczęstowała gości

lucky strike’ami. Kopanec wychylił swoją porcją ge­stem samobójcy i natychmiast postawił szklanką na sto­le, żeby mu dolać.

Mistrzu, niech pan oszczędza siły na wieczór — upomniała go Blumenfeldka, a Salajka zaczął na głos czytać scenę z dzieła klasyka, w której dwaj katoliccy księża z siedemnastego wieku, przechodząc przed re­mizą strażacką, z niewiadomych przyczyn żegnają się znakiem krzyża, po czym witają się nawzajem słowami: „Dzień dobry, kolego”.

A wiecie, w jaki sposób pozyskałam przyjaźń na­szego naczelnego? — spytała po dwóch dalszych szklan­kach Blumenfeldka. Ja wiedziałem: była to najbardziej krótkotrwała przyjaźń, jaką ktokolwiek kiedykolwiek pozyskał sobie w naszej instytucji. — Nie wiecie? No, to muszę wam opowiedzieć.

Nareszcie dochodzimy do pikantnych historyjek

ucieszył się Kopanec.

Jeśli oczekuje pan jakiejś erotyki, mistrzu, to bę­dzie pan zawiedziony. To nie jest historia łóżkowa. Gdy­bym miała się wkradać w łaski naszego szefa przez łóż­ko, wolałabym zrezygnować i literatury.

Dziwię ci się — rzekł Salajka. —• Ta nowa dzie­wuszka i sekretariatu jest, mimo twojego młodocianego wieku, jeszcze trochę młodsza od ciebie, a zdaje się...

Która? — zastrzygła uszami Agnieszka. — Jak to możliwe, że nic nie wiem? Ta blondynka?

Przez chwilę obrabiali nową blondynkę z sekretaria­tu, którą Salajka zastał z szefem w jego gabinecie dłu­go po godzinach pracy. Agnieszka chciała znać detale i uzyskała detale. Do kartoteki plotek, które pieczoło­wicie gromadziła w głowie, doszła nowa, bardzo smako­wita. Agnieszka mogła napisać historię naszej instytu-

Uj

\ \ \ \ W* Mi

eji. Byłaby to historia o wiele ciekawsza niż kronika wy­dawnictwa, którą prowadził gorliwy staroczeski party- zant Andres, notując w niej głównie wyniki ważniej­szych narad i zobowiązania socjalistyczne redaktorów. Z dziedziny damsko-męskiej odnotowane tam były je­dynie śluby, ale za to z humorystycznymi wierszykami.

O rozwodach kronika milczała. Andres prowadził ją w duchu ściśle optymistycznym.

Stało się to nie na skutek jakichś pieszezotek — powróciła Blumenfeldka do tematu — ale przez Karo­la Capka. Wyłapałam w Inwazji jaszczurów błąd, któ­ry powtarzał się we wszystkich dotychczasowych wyda­niach: welcome przez dwa 1. Ale cieszyłam się tą przy­jaźnią zaledwie dwie minuty. Powinnam była trzymać język za zębami i nic nie mówić.

Rzeczywiście, Dasza — pomyślałem. W to, że napraw­dę z jej ust padły słowa, które zburzyły wtedy spokojną idyllę zebrania, nikt z początku nie mógł uwierzyć. Mie­liśmy wrażenie zbiorowej halucynacji słuchowej, a jed­nak słuch nas nie mylił.

Skoro więc w tej naszej Capkowskiej Inwazji jasz­czurów po raz pierwszy poprawnie napisane będzie wel­come przez jedno 1 — oświadczyła wówczas krzykliwie Blumenfeldka — powinniśmy tam, w związku z ujaw­nieniem błędów i wypaczeń, jakiego niedawno doko­nano — argumentowała, jej zdaniem, bardzo sprytnie

przywrócić również tę część tekstu, która ukazywała się we wszystkich wydaniach za życia autora, a która po roku czterdziestym ósmym została usunięta: „Manifest Molokowa”.

Pamiętam, jak szefowi opadła szczęka, jaik wokół sto­łu konferencyjnego zaległa grobowa cisza i jak w koń­cu szef głęboko zaczerpnął powietrza.

Okazał się jednak właściwym człowiekiem na właści­wym miejscu. Dowiedzieliśmy się od niego, że Capek był

burżuazyjnym demokratą i idealistycznym humanistą, i tak dalej, i tak dalej, ale że nigdy nie wyzbył się uwa­runkowanych przez tradycję przesądów na temat Związ­ku Radzieckiego, i tak dalej, i tym podobnie. A także, iż

mimo ostatnich ujawnień — w opuszczonym frag­mencie nie chodzi właściwie o jakąś konkretną osobę, lecz o inwektywę wobec ZSRR, co tylko i wyłącznie obrażałoby uczucia naszego dzisiejszego czytelnika. Po­nadto usłyszeliśmy, że towarzyszka Blumenfeldówna jest młodą towarzyszką, że na wyższych studiach czegoś tam wprawdzie się nauczyła, a w pracy ma bardzo ładne wy­niki, i tak dalej, i tak dalej, ale brak jej jeszcze właści­wego rozeznania politycznego, które może nabyć jedynie dzięki praktyce, stwierdził dość zgodnie z prawdą szef, po czym mówił dalej. Mówił tak płynnie i tak przepięk­nie, tonem, który groził wybuchem, że nawet Blumen- feldka się wtedy przestraszyła, i czytelnik dostał do rąk Capka z jednym 1, ale bez Molokowa.

Od tego czasu jednak harcowniczka znowu nabrała odwagi; teraz siedziała na krawędzi biurka, uśmiecha­jąc się w kłębach dymu, szklaneczki whisky stały mię­dzy powielanymi instrukcjami, co i jak należy wykre­ślać z maszynopisu, na okrągłym stoliku konferencyj­nym pośrodku pokoju ubywało kanapek, a pisarz Ko- panec objął ją wpół. Dasza jednak zeskoczyła, chwy­ciła szklankę i głosem zakatarzonego pawiana wzniosła toast:

Żeby akademik Brat w czasie swojej podróży nau­kowej po ZSRR został zdemaskowany jako wróg ludu!

Ze spontanicznym aplauzem wszyscy podnieśli szklan­ki. Drzwi się otworzyły i do pokoju wkroczył szef z żół­tawym uśmiechem na lekko zaczerwienionej twarzy.

Niech żyje! — zawołał z humorem Mistrz Niefar­tu i roześmiał się głośno wśród ciszy, jaka zaległa. Dzię­ki długoletniemu treningowi w tego rodzaju sytuacjach

103

V \ \ \ \ v ■■ r> r~ \ i « i i

redaktorzy natychmiast odzyskali rezon, a szef z pro­miennym uśmiechem podszedł do Blumenfeldki i chwy­cił ją za rękę.

Życzę ci wszystkiego najlepszego, Daszeńko, dużo zdrowia i pięknego kochanka!

Pocałował ją w czoło.

Blumenfeldka posłusznie dała się pocałować i uśmiech­nęła się słodziutko.

Ja panu tego samego, dyrektorze, poza tym kochan­kiem.

A my życzymy panu pięknej kochanki! — zawoła­ła Agnieszka i rzuciła się na szefa.

Ćśś, ćśś — powiedział szef z zadowoleniem i poca­łował Agnieszkę, ale w usta.

O ile mnie pewne oznaki nie myliły, w swoim czasie również Agnieszka pełniła u niego tę funkcję. Jeden po drugim składaliśmy gratulacje.

Ach, tak —■ westchnął, jak gdyby boleśnie, szef na­piwszy się przedtem. — Pięćdziesiątka to nie jest powód do gratulacji. To nie to, co w twoim wypadku, Daszeń­ko.

Mnie już też nie ma czego specjalnie gratulować

rzekła Blumenfeldka. — Mam dziewiętnaście i pół roku. Obchodzę urodziny co sześć miesięcy, żeby częściej mieć okazję do zabawy. Dlatego też niektórym osobom się wydaje, że jak na swój wiek obchodziłam ich jakoś za dużo.

Zadzwonił telefon. Odebrał go Salajka i skinął na mnie. Wziąłem słuchawkę i zatkałem palcem lewe ucho.

Halo?

Cześć — odezwał się daleki głos Wacka Żamberka i w jednej chwili przeniósł mnie w świat panny Srebrnej.

104

Daleko od dymu i obłudy tego pokoju, w piękny pływal- niany świat małej, uroczej ułudy.

Coś tam oblewacie? — spytał Wacek.

Aha. Jedna z koleżanek ma urodziny.

Dzwonię do ciebie, tylko... wczoraj jakoś nie mo­głem cię złapać.

Nie było mnie. Potrzebujesz czegoś?

Nie, nie. Ale nie będę cię zatrzymywał, skoro ma­cie tam jubel.

Czułem jednak, że chce o coś zapytać.

Nieważne, mów, o co chodzi?

Ja tylko... co mówiła? W niedzielę, wiesz...?

Panna Srebrna? — spytałem, jakbym nie wiedział kto.

Tak. Czy nie mówiła czegoś... nie kpiła sobie, albo...

Ty idioto, nie powinieneś był uciekać. Mówiła o to­bie bardzo miło.

Nie gadaj!

Powiedziała, że jej też się to zdarza. Ona też ma słabe serce.

Ja nie mam słabego serca. To było...

Z tremy, wiadomo. Ale przy niej serce ci nawala, może nie?

Nie nabijaj się ze mnie.

Wacek nie znał się na żartach. Lubił tylko dowcipko­wać. Droczył się ze studentkami na treningach lekkoatle­tycznych, przekomarzał się z kulturystami pod natrys­kiem. W sprawach sercowych był poważny jak biurokra­ta.

Ja się nie nabijam. I słuchaj, musisz koniecznie za­łatwić te bilety na zawody gimnastyczne.

Naprawdę?

Naprawdę.

Dobrze, załatwię, ale... myślisz...

Co?

Myślisz, że...

Że co?

Że to ma jakiś... sens?

Oczywiście, kretynie. Zadzwoń do mnie, jak bę­dziesz je miał.

Mogę mieć zaraz. Przyniósłbym je może na obiad, jeśli masz czas.

Dobra. A więc o wpół do drugiej w barze rybnym. Cześć.

Odłożyłem słuchawkę. Wyjąłem palec z lewego ucha, ale jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogłem uchwycić,

o czym się mówi. Słuchałem panny Srebrnej, bezdźwięcz­nego głosu jej obiektywnie gdzieś istniejącej urody.

No tak, satyra — usłyszałem po pewnym czasie zadumany głos szefa. — Tu masz rację, Daszeńko, satyra na pewno. Ale wiesz, co ja zawsze mówię? Dobra satyra krytykuje istniejące stosunki, jak tylko coś się zmienia na lepsze.

Salajka roześmiał się usłużnie, ale szef spojrzał na nie­go ze zdziwieniem. Widocznie w jego zamierzeniu to nie miał być dowcip. Konwersacja, w czasie gdy byłem nie­obecny duchem, zeszła na śliski grunt Jarmili Cibulów- ny.

Każdy maszynopis — ciągnął szef — staram się zawsze czytać oczyma towarzysza Krala. To jest zasada, która, jak dotąd, każdemu redaktorowi wychodziła na dobre. — Tu znacząco popatrzył na Blumemfeldkę.

Ta już znowu siedziała na swoim biurku, pokazując kolana, z głową przechyloną na ramię i ze zmarszczką niezadowolenia między brwiami. W ferworze dyskusji zapomniała, że Kopanec trzyma ją za rękę.

Wiem, Emilu. Ale ja uważam, że jeśli rzecz jest naprawdę dobra, to autorowi trzeba pomóc, choć cza­sami są z tym kłopoty.

Po uczynieniu tego wyznania, oblała się rumieńcem.

Jej twarz ani brzydka, ani piękna, w tym momencie bliższa była bieguna piękności.

Szef uciekł się do dialektyki:

Zależy, co rozumiesz przez słowo „pomóc”. Niekie­dy jest w interesie autora, żeby z wydaniem poczekać. Zbytni pośpiech może spowodować poważne kłopoty i taki autor ma potem trudności przez całe lata. Zapy­taj tylko pana Kopanca — pięknie opalony nikotyną pa­lec wskazał na Mistrza Niefartu i banita z miną wino­wajcy puścił rękę Blumenfeldówny. — On może ci coś

o tym powiedzieć, Daszeńko — kontynuował szkolenie szef. — Pan Kopanec to talent. Wielki talent. I co się dzieje? Przynosi do „Pochodni” opowiadanie i to opo­wiadanie posyła się od razu do samego towarzysza Kra­la. Zanim można dać je do druku. Tylko dlatego że auto­rem jest Kopanec.

To fakt — przyznał w zakłopotaniu Kopanec, a Blu- menfeldka łypnęła na niego ze złością.

Gdyby wtenczas w „Przedniej Straży” poczekali z wydaniem Walki o Brnirzów, pan Kopanec mógłby dziś sobie na niejedno pozwolić. A tak, jeśli nawet na­pisze opowiadanie, w którym nie ma absolutnie nic, czy­ta się to zupełnie innymi oczyma.

Szef ojcowskim spojrzeniem ogarnął pokój. Salajkę zawiodły nerwy i pokiwał aprobująco głową. Kobliha otoczył się papierosowym dymem i patrzył na szefa z iro­nią. Miał szczęście, że był jedynym krytykiem, który z Walki o Brnirzów napisał na wpół pozytywną recen­zję. Pospieszył się, kiedy więc w sztabie towarzysza Kra­la zdecydowano, że książkę należy kolektywnie potępić, recenzja w gazecie była już złożona do druku. Kobliha próbował wprawdzie zatrzymać ją jeszcze w drukami, ale maszyna rotacyjna wypluła już połowę stutysięcz­nego nakładu, niewiele więc można było zrobić. Za du­żą łapówkę pozwolono mu w drugiej połowie nakładu

107

\ \ \ \ W WMt,

mienić przynajmniej tytuł recenzji z Wielkie osiągnię­cie nowej prozy na Powieść pełna problemów, mdmo to jednak Kopanec zyskał wówczas opinię odważnego, nieortodoksyjnego teoretyka, którą od tego czasu ostroż­nie ugruntowywał.

Szef umknął przed jego zjadliwym spojrzeniem i skierował wzrok na Agnieszkę. Miała neutralny wy­raz twarzy i pałaszowała kanapkę.

Albo weź takiego Houszkę. O nim mogłaby ci z ko­lei opowiedzieć Agnieszka. Przyniósł nam przedmowę do Vanćury. Dobrą, zgrabnie napisaną, bogatą myślo­wo, mucha nie siada. Ale wystarczyło mi tylko ją prze­rzucić, i od razu wiedziałem, co na to powie towarzysz Kral. Czy nie tak było, Agnieszko?

Agnieszka zafalowała i wydała jakiś pomruk.

Przypomnij sobie tylko. Ty go wtenczas broniłaś. Wiem dlaczego. Nie czerwień się!

Wybacz, Emilu, ale to nieprawda — zaprotesto­wała z oburzeniem Agnieszka, ponieważ jej romans z Houszką skończył się powszechnie znanym karambo- lem, po którym komentator Vanćury chodził przez pa­rę dni z monoklem w oku, Agnieszka zaś miała niety­powe zapalenie okostnej.

No nic — powiedział szef. — Była to ładna przed­mowa, ciekawa przedmowa, przeczytałem ją z przyjem­nością. Ale co powiedziałem? Powiedziałem, Agnieszko, że są tam pewne myśli zalatujące rewizjanizmem. I co się stało? Houszka nie dał się przekonać, a kiedy mu tę przedmowę zwróciliśmy, zrobił z niej artykuł, zamieścił go w prasie i wszyscy wiemy, co z tego wynikło.

Wszyscy wiedzieliśmy. W artykule Houszki dopatrzo­no się tendencji rewizjonistycznych, takie tendencje odkryto też nagle w jego dotychczasowej działalności w Instytucie Literatury Narodowej, wyleciał więc stam­

tąd, nim się obejrzał. Szef zapomniał dodać, że wyrzu­cenie Houszki z Instytutu nastąpiło tuż po ostrej kry­tyce, jakiej ten hazardzista poddał nowy zbiór wierszy naszego szefa, uważanych skądinąd powszechnie za wzór rymowanej miłości do ojczyzny. Związku przyczy­nowego nie dało się jednak udowodnić, być może zresz­tą wcale nie istniał.

Najprawdopodobniej tego rodzaju podejrzenie padło na szefa wskutek radykalnego pociągnięcia towarzysza Krala.

My, jako wydawcy — zmierzał do końca szef — mamy obowiązek chronić talenty. Są to przeważnie nie­rozsądni młodzi ludzie, pełni bezkrytycznego entuzjaz­mu, którzy gotowi są rzucać się na łeb na szyję, sami nie wiedząc gdzie. A my — w ich interesie — musimy ich prowadzić.

Ale dokąd? — krzyknęła purpurowiejąca z wście­kłości Blumenfeldka.

Do rozwagi — odparł szef. — Za głupotę nikt jeszcze nagrody państwowej nie dostał.

Potem rozmowa, nie zauważyłem nawet jak, przeszła | literatury na bezpieczne tory świńtuszenia. Blumen­feldka uparcie chciała dalej mówić o pisarstwie, ale Salajka wyskoczył z jakimś słonym dowcipem, szef z wdzięcznością, bardzo sprytnie i z psychologicznym wyczuciem, dorzucił nieprzyzwoity żydowski kawał, po którym Dasza uległa namiętności swojej rasy i zade­monstrowała niewiarygodną, encyklopedyczną wręcz znajomość żydowskich anegdot w niezrównanym wy­konaniu, przy czym jedna była nieprzyzwoitsza od dru­giej. Kiedy w końcu ochrypła, Kobliha odważnie ura­czył nas dowcipem o Chruszczowie. Na to szef się prze­mógł i opowiedział stary kawał o czterech głównych

trudnościach naszego ustroju, zalegalizowany już jed­nak przez fakt, że opowiedział go sam towarzysz Kral z trybuny na niedawnej konferencji pisarzy, gdzie użył go jako captatio benevolentiae wobec nieufnie nastawio­nych intelektualistów. Ale i tak był to jak na szefa du­ży wyczyn.

Kiedy się rozchodziliśmy, odciągnął mnie na bok i zaszczycił spóźnionym nieco zaproszeniem:

Słuchaj, Karol, nie wpadłbyś do mnie dziś wie­czorem? Będzie parę osób, między innymi minister Perlą.

Nie chciałem mu, rzecz jasna, powiedzieć, że jestem już zaproszony na wieczór do Blumenfeldki, więc skła­małem:

Z ogromną chęcią, ale... widzisz, mam randkę.

Szef przymrużył oczy.

Z panną Kajetanówną?

Nie mogłem przytaknąć. Natychmiast zaprosiłby mnie na przyjęcie razem z Wierą. Toteż bąknąłem coś nie­wyraźnie.

Żartobliwie pogroził mi palcem.

Z tą brunetką, co? Z tą panną Szelazną, Ołofianą, czy może Miedzianą — zadowcipkował.

Srebrną.

To ją przyprowadź. Zaczynamy o ósmej, jeśli się spóźnisz, nie szkodzi.

Poklepał mnie po plecach i odszedł. Zachowywał się wobec mnie jakoś zbyt po ojcowsku. Czy dlatego że chce sobie zapewnić sojusznika, czy też... czy też — przyszło mi do głowy — nie spodobała mu się trochę zanadto panna Srebrna? Ale właściwie czemu nie? Dla­czego nie pójść wieczorem do niego? Może pannę Srebr­ną zainteresuje ta menażeria.

Już znowu pan dzwoni? — powitał mnie miło jej głos w słuchawce.

* Dopiero drugi raz. Moglibyśmy się zobaczyć po południu?

Chyba nie. Nie chciałabym panu spowszednieć.

Cieszę się, że do tego stopnia pani na mnie zależy. Ale skoro tak, to proszę mnie nie dręczyć swoją nie­obecnością.

Hm — mruknęła. Przez chwilę było cicho, z innej linii dobiegały słabo dwa urzędowe głosy, uzgadniające fakturę jakiegoś piwa.

Był pan wczoraj u paniny Kajetanówny? — ode­zwała się.

Nie.

No to żegnam.

Odłożyła słuchawkę.

Natychmiast ponownie wykręciłem numer.

Animex.

Przerwano nam.

Nam? To pomyłka. Tu Animex.

Był to jakiś inny kobiecy głos.

Rozmawiałem przed chwalą z panną Srebrną i przerwano połączenie.

Panna Srebrna dopiero co wyszła, wróci po obie- dzae.

A nie wie pani przypadkiem, dokąd poszła?

Nie, nie wiem.

Cisnąłem słuchawkę. A więc to tak, piękna panienko?

Muszę gdzieś wyskoczyć. Wrócę dopiero po obie- dzie — huknąłem w stronę Agnieszki.

Uśmiechnęła się domyślnie. Wybiegłem z redakcji.

Tak ja/k przypuszczałem, była w biurze. Zobaczyłem ją już z korytarza przez oszklone drzwi. W żółtej su­kience, głęboko wyciętej z przodu i z tyłu, królowała za biurkiem, po którym spacerowała zielona papużka,

i powagą trzymająca w dziobie wieczne pióro. Przy biurku siedziała siwowłosa dama w okularach. Otworzyłem drzwi.

Dzień dobry.

Obie podniosły na mnie wzrok, panna Srebrna zro­biła gwałtowny wdech i przybrała nieszczęśliwą minę.

Dzień dobry — powtórzyłem pokornie i podszed­łem do jej biurka. — Przychodzę z pegeeru Kunratice w sprawie tych ślimaków do hodowli. W waszej ostat­niej dostawie były tylko same samczyki.

Mimo nieszczęśliwej miny panna Srebrna podjęła

grę-

Pan jest tam zootechnikiem?

Tak, proszę pani.

A jaki stopień 1 zoologii dostał pan na egzaminie dyplomowym?

Dostateczny, proszę pani.

Napiszę do waszego przewodniczącego, żeby kazał pana przeegzaminować.

Na Boga, dlaczego?

Drogi panie, od czasu jak Pan Bóg produkuje zwierzęta, robi ślimaki wyłącznie w postaci hermafro­dytów.

A czy boska kontrola nie mogła puścić jakiegoś braku?

Siwowłosa dama przy sąsiednim biurku zaczęła re­chotać jak generał i kabaret się skończył. Panna Srebr­na uśmiechnęła się kwaśno.

Pójdzie pani na obiad? — zapytałem.

Zerknęła na zegarek. Zielona papuga przydreptała na skraj biurka i nadstawiła mi główkę z wiecznym piórem. Wziąłem je od niej i na bloku, który leżał na biurku, napisałem: „Jeżeli pani ze mną nie pójdzie, zacznę wyznawać pani miłość. Na głos!”

Miły ptaszek — powiedziałem. — Jak się nazywa?

William — rzekła panna Srebrna tonem morder­cy i zwróciła się do siwej koleżanki: — Czy mogłabym już wyjść na obiad?

Siwowłosa dama oceniła mnie przez okulary. Obda­rzyłem ją olśniewającym uśmiechem.

Ależ oczywiście, moja droga — powiedziała. — Te żółwie już pani zapisała?

Jeszcze nie.

Zapiszę je więc za panią.

Dziękuję.

Panna Srebrna wstała, papuga zaprotestowała skrze- cząco.

Nie bądź zazdrosny, Williamie — skarciła ją pan­na Srebrna, ptak kwaknął z zadowoleniem i zagwizdał Marsz lekkiej kawalerii zupełnie jak na fujarce. Panna Srebrna rzuciła okiem w duże lustro na ścianie, prze- garnęła kosmyki na główce i sprężystym krokiem ru­szyła przed siebie w rytmie marsza.

Poszedłem za nią, z oczyma wlepionymi w jej po­wabny tyłeczek.

Ależ z pana bezczelny typ — uraczyła mnie kom­plementem na schodach.

Utraciłem wolną wolę. Coś mnie do pani ciągnie.

O Boże! Powiedziałam panu wczoraj, żeby pan poszedł do panny Kajetanówny.

Czy pani nie rozumie, że żąda ode mnie rzeczy niemożliwych?

Niech pan posłucha — rzekła i przystanęła.

Jakiś rozpędzony facet wpadł na nią z tyłu, objął ją

mocniej, niż to było ^konieczne przy tej gwałtowności zderzenia, i grzecznie przeprosił. Lipcowe słońce pra­żyło, a panna Srebrna w swojej żółtej sukience wyglą­dała niemal jak Murzynka.

Niech pan posłucha — powtórzyła. — Jeśli czegoś nie znoszę, to rozbijania cudzych związków.

Ja wiem, jest pani cudem — pomyślałem, a na głos oświadczyłem:

To nigdy nie był związek. W każdym razie nie z mojej strony.

Tym gorzej. Jeśli coś jest mi jeszcze wstrętniejsze, to mężczyźni, którzy chcą się tylko zabawić, ale bez żadnych zobowiązań.

Nie chcę się z panią zabawić i gotów jestem przy­jąć wobec pani zobowiązania na śmierć i życie.

Nie mówię o sobie. Mówię o pańskiej dziewczy­nie.

Nie jest już moją dziewczyną.

Zmarszczyła brwi i palnęła:

No więc został pan bez dziewczyny.

Skręciliśmy na plac Wacława. Ze sklepu z płytami

gramofonowymi dobiegł wczorajszy baryton.

Słyszy pand? Konipasek.

Kondipasek? — wzięła mnie pod ramię i odchyliła głowę. Nigdy w życiu nie widziałem nic równie pięk­nego, a wzrok miałem nie najgorszy.

Mogę panią przynajmniej o coś zapytać?

Słucham.

Dlaczego więc przyszła pani wczoraj na to spotka­nie ze mną?

Nie odpowiedziała, tylko buntowniczo stukała o bruk brązowymi czółenkami i milczała.

Dlaczego?

Zadałem jej to pytanie łagodnym tonem, trafiającym do sumienia. Wzruszyła ramionami. Jedno wyśliznęło się przy tym z dekoltu, Pan Bóg utoczył je z jasno- brązowego aksamitu.

Przez głupotę — odparła. — Nie przyszło mi do głowy, że tak się pan będzie wygłupiał.

Taka naiwna pani nie jest.

Jestem tylko człowiekiem. Czasami robię coś bez zastanowienia.

Ja też. Na przykład ta historia z Wierą.

No dobrze — powiedziała i znowu przystanęła. — Ale czy pan wie, co ona czuje? Wie pan, jak to jest ko­chać kogoś, kto na nas gwiżdże?

Utkwiła we mnie bakelitowe oczy i miałem wraże­nie, że mówi z własnego gorzkiego doświadczenia. U ta­kiej dziewczyny można było naturalnie zakładać gorz­kie osobiste doświadczenia w tej dziedzinie.

Spojrzałem w czarny bakelit.

Właśnie zaczynam tego doświadczać.

Musi pan to załatwić jakoś przyzwoicie, skoro już pan jej nie kocha — prawiła mi kazanie na rogu ulicy Vodićkowej, niczym rozkoszna kaznodziejka. — Dać jej czas, żeby znalazła jakąś pociechę.

A ja? Czy mnie da pani czas? Ja też potrzebuję pociechy.

Pan łatwo się pocieszy.

Wcale nie. Pirędzej ona. Ja jestem za coup de grace. Myślę, że to będzie dla niej najlepsze.

Panna Srebrna zmarszczyła brwi.

Za czym?

Za coup de grace.

Wybaczy pan, ale nie znam języków obcych.

Za ciosem miłosierdzia.

Bakelit spoczął na mnie z jakimś ponurym zamiarem.

A co pan by powiedział na cios miłosierdzia?

Tylko nie to, błagam!

A widzi pan!

Widzę i uznaję — rzekłem, po czym przedsiębior­czo wysunąłem propozycję: — Wie pani co? Zawrzyj­

r

my umowę. Ja przez jakiś czas będę pocieszał pannę Kajetanównę. a w tym czasie panna Srebrna będzie po­cieszać mnie. Chce pani?

A co będzie potem?

- Panna Kajetanówna wyjdzie za reżysera Gellena, który już prawie od roku za nią lata, jak dotąd bezsku­tecznie, a ja...

Specjalnie zrobiłem pauzę. Czekałem, czy chwyci.

Nie chwyciła.

Co pan?

Milczałem. Jeszcze przez chwilę wytrzymała bez sło­wa, w końcu odezwała się głosikiem, w którym próżność walczyła o lepsze z opanowaniem:

No, co pan?

Spojrzałem w bakelit i odpowiedziałem możliwie najrzewniej:

Sądząc z tego, jak ja na panią patrzę, i jak pani patrzy na mnie, będę się chyba musiał powiesić.

Teraz już się roześmiała.

Straszny z pana komik, redaktorze! Ale tak na­prawdę to są bardzo poważne sprawy.

Ano są.

A ja naprawdę nie lubię drani. Nie znoszę.

Mimo to wciąż wierzyłem, że pod tym względem nie

robi wyjątku, który by potwierdzał regułę, ale że jest wprost przeciwnie.

Podniosłem trzy palce do przysięgi.

Poprawię się. Przestanę być draniem. Ale musi mi pani podać pomocną dłoń. Poszłaby pani dziś wie­czorem na przyjęcie? Będzie interesujące towarzystwo.

Czy to towarzystwo nie interesowałoby raczej pan­ny Kajetanówny?

Ona po południu ma zajęcia na Barrandowie,

a wieczorem występuje w spektaklu.

Biedne baletnice — westchnęła nad jej losem pan­

na Srebuna. — Ich ukochani mają tyle czasu na uga­nianie się za dziewczynami...

Bylibyśmy w towarzystwie, to znaczy pod nadzo­rem. I to na dodatek u mego szefa.

U pańskiego szefa?

Aha. U tego, co według pani ma taki sex appeal.

Zamyśliła się. Wydało mi się, że w czemi jej oczu

pozbawionych tęczówek zaiskrzyły się zimne ognie cie­kawości. Jej niechęć do ludzi sztuki nie jest widać taka znów płomienna. Nie znam kobiety, której by nie in­teresowali ludzie sztuki. A jeśli chce to zamaskować żar­cikiem o sex appealu szefa, dlaczego jej tego nie umoż­liwić?

Widziała go pani tylko przez parę minut na pły­walni. W wieczorowym stroju mój szef jest...

O której to ma być? — przerwała mi.

No — rzekłem przymilnie — czekałbym na panią

o piątej przed Teatrem Narodowym...

Naraz panna Srebrna gwałtownie pomachała ręką.

Panie profesorze! — zawołała.

Spojrzałem w kierunku, gdzie wskazywało jej niemal czekoladowe raanię. Do pasażu skręcał właśnie Wacek Żamberk, na głowie miał taką samą ohydną modną czapkę jak szef w niedzielę, i wyglądał jak worek nie­szczęścia. Miłość wyprawiała z nim okropne rzeczy. Podniósł głowę w stronę, skąd dobiegł go czarujący głos panny Srebrnej, w niewiarygodnym ułamku sekundy zrobił się purpurowy i uchylił czapki.

t Dzień dobry, Lenko — wychrypiał.

Cześć — powiedziałem. —■ Co za przypadek! Idę na obiad i spotykam twoją uczennicę. Już ją zaprosi­łem. Pójdzie z nami.

Cie...cie...cieszę się — wyjąkał Wacek, podczas gdy panna Srebrna smagała mnie bakelitowymi biczami za-

117

\ \ i M i >

mierzając sprostować moje słowa. Ale zrezygnowała

i zwróciła się do mego przyjaciela:

Już się pan dobrze czuje, profesorze?

Purpurową twarz Wacka zabarwił odcień szkarłatu.

Tak, nic mi się nie stało. To był tylko taki... taki... taki przykry moment, taki...

W rozmowie z syreną Wacek używał języka literac­kiego. Chyba właśnie to — nie potrafiłem bowiem zna­leźć innej przyczyny — zainspirowało pannę Srebrną do tak ożywionego szczebiotu, jakiego u niej jeszcze nie słyszałem. Patrzyłem osłupiały, a kiedy w barze ryb­nym siadaliśmy do stolika, byłem już tylko cichym sło­niem.

Wciąż jedynie się przysłuchiwałem. Konwersowali

o gimnastyce, jakby to był Bóg wie jak podniecający te­mat, pannie Srebrnej, wcale nie bezwiednie, wyśliznęło się z dekoltu jedno opalone ramię, a ona tak je zosta­wiła. Musiała chyba mieć stanik bez ramiączek, bo nie ukazało się nic poza owym ciepłym aksamitem, bardzo mi się to podobało. W syrenie podobało mi się wszyst­ko. Tylko nie to, że z tak przesadną gorliwością zajmuje się tym chodzącym kompleksem, a o mnie całkiem za­pomniała. Ale może to należy do gry? Kiedy przyjrza­łem się Wackowi, jego chropawej twarzy sportowca, z zadowoleniem stwierdziłem, że to doprawdy niemoż­liwe, żeby ten prawiczek mógł kiedykolwiek oczarować opaloną dziewczynę. Mimo że nie lubi redaktorów, słod­ka nagroda za wytrwałość z pewnością mnie nie minie. Choćby to nawet miało trwać dwa tygodnie.

Potem jednak przyszedł mi w sukurs sam los. Wacek opisywał właśnie pewne ćwiczenie, ¡które nazywał prze­rzutem z nawrotem, czy jakoś podobnie, i chcąc je wy­

jaśnić poglądowo, pomachał rękami. Przed nim stał ta­lerz pełen gęstej zupy rybnej.

To, co nastąpiło, wpisało się na honorowe miejsce na liście nieszczęśliwych wypadków naszego zapaśnika, przypominających filmowe gagi. Chciał się oprzeć rę­kami o stół, żeby zademonstrować ów przerzut z nawro­tem, i oparł się o talerz. Gęsta zupa chlusnęła i oblała pannę Srebrną od piersi aż po kolana gotowanym ry­bim mleczem.

Krzyknęła prześlicznie:

Jezus Maria! Nowa suknia!

Wacek obrócił się w kamień. Potem sztywnym ru­chem wyciągnął z kieszeni brudną chustkę do nosa

i kamienną rękę wycelował w biust panny Srebrnej; zatrzymał się i spazmatycznie zaczął rozcierać jej zupę na brzuchu.

Niech pan zostawi!

Wstała zdenerwowana. Miała łzy w oczach, co wzbu­dziło we mnie gwałtowne wzruszenie i czułość. Nie wi­działem jej jeszcze płaczącej, i to na dodatek z powodu nowej sukni. Ale kelner zauważył już katastrofę, przy­skoczył jak za dobrych czasów kapitalizmu i gorliwie się nią zajął.

Niech pani łaskawie pozwoli ze mną do kuchni. Spróbujemy to sprać ciepłą wodą.

Wśród ogólnego poruszenia wiódł przez salę syrenę, nieszczęśliwym wzrokiem wpatrzoną w swój brzuch

i odprowadzaną powszechnym zainteresowaniem. W czarnych oczach całkiem wyraźnie migotały łzy, a mo­ja czułość wezbrała w potężmy poryw głębokiego uczu­cia. Inny kelner podszedł do Wacka, z drwiącą uprzej­mością powiedział: — Pozwoli pan? — zręcznym ruchem odstawił talerz z resztą zupy na podręczny stolik i wy­mienił obrus.

Kiedy znowu usiedliśmy, Wacek był blady i kom­pletnie zdruzgotany.

A to heca — powiedział.

Rzeczywiście — przyznałem. — I mam nadzieję, że też potraktujesz to jako hecę.

Na szczęście nie potraktował.

Idę! — powiedział.

Upić się?

Zignorował moje pytanie.

Powiedz jej, że zwrócę jej koszt tej sukni. Masz — wyciągnął z portfela pięćdziesiąt koron. ■— Zapłać za mnie za obiad...

Poczekaj! Ale go przecież za ciebie nie zjem!

To go oddaj. I odwieź ją do domu taksówką. Bę­dzie musiała się przebrać. Ja idę.

Jesteś dureń.

Wiem, nie musisz mi o tym przypominać.

Zaczekaj tu i przeproś ją. I sam pojedź z nią tak­sówką. W taksówce możesz coś zwojować.

Zachęcałem go tak beztrosko, wiedziałem bowiem, że nigdy tego nie zrobi.

Cześć! — powiedział zachrypniętym głosem i nie­wiele brakowało, żeby się rozpłakał.

A co z tymi biletami?

Zawahał się i znów wyciągnął portfel.

Tu są. Weź wszystkie. Ja po tym nie mogę tam iść.

W tej chwili przyszedł mi do głowy brzemienny w skutki pomysł.

Ależ możesz. Jej tam nie będzie. Mówiła, że musi jechać do jakichś krewnych. Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, zabrałbym Wierę.

Naturalnie, nie ma sprawy.

Zwróciłem mu jeden bilet.

Zatrzymaj go i przyjdź, wariacie. Wiera cię lubi.

A ja tymczasem jakoś zaklajstruję tę historię z panną Srehrną.

Wacek machnął ręką zrezygnowany, ale bilet wziął. Ruszył do wyjścia. Jego straszliwa sportowa czapka zniknęła w drzwiach obrotowych.

Rozsiadłem się wygodnie i popatrzyłem na dwie po­zostałe porcje zupy rybnej. W talerzu panny Srebrnej tkwiła łyżka z odciskiem jej paluszka. Miałem już do­kładny plan, który mi przypadł do gustu. Był to sza­tański wariant naszego starego triku ze studenckich cza­sów. Na gimnastykę poślę zamiast siebie Wierę, a pan­nie Srebrnej zełgam, że z biletów nic nie wyszło. Wacek jest w najlepszym stanie, żeby wzbudzić współczucie jakiejś dziewczyny, a Wiera jest do tego dziewczyną wprost wymarzoną. Po tym zagraniu z mojej strony stan jej ducha będzie, miejmy nadzieję, sprzyjał memu za­miarowi.

Byle tylko Wacek nie miał skrupułów, że jestem jego kumplem. Tylko że, jak świat światem, w tych spra­wach jeszcze nikt skrupułów nie miał.

Wróciła w pożyczonej sukience w kwiaty i z zapła­kanymi oczyma. Powiedziałem jej, że Wacek już sobie poszedł i że kazał ją przeprosić, ale ku mojej radości nie była tym faktem poruszona.

Całkiem nowa suknia! — zabiadoliła. — Miałam ją dziś na sobie pierwszy raz.

Kupię pani inną.

Dziękuję. Ale profesor Żamberk zapłaci za pralnię chemiczną.

Nie mógłbym zapłacić ja?

Oblał mnie profesor Żamberk.

Chwyciłem talerz.

W takim razie ja też panią obleję.

To zwróci pan za pralnię tej dziewczynie z kuch­ni, która pożyczyła mi suknię. Jest ryża, a z przodu brakuje jej dwóch zębów.

Zamorduję panią — powiedziałem cicho, ale z ca­łą powagą.

Błysnęła oczami.

Wtedy pana powieszą i będzie o jednego drania mniej.

Panna Srebrna z ponurą miną jadła zupę i dawała do zrozumienia, że na temat sukni i miłości nie ma za­miaru dalej ze mną mówić. Martwiła się nową sukien­ką, a ja martwiłem się wspominając tamten dekolt, po­nieważ z owej kwiecistej ohydy aksamitne ramiona się nie wymykały. Panowała cisza taka, że słyszałem po- dzwanianie łyżek w restauracji. Kiedy przyniesiono szczupaka, zrobiłem jeszcze jedną próbę.

Zabierze mnie pani kiedyś do ogrodu zoologicz­nego? Jak będzie tam pani szła na konsultację w spra­wie jakiegoś szympansa?

Nie — odrzekła stanowczo. — Pójdę z panem na te zawody gimnastyczne. Ale nie zrobię tego dla pana, tylko dla profesora. Mógłby się jeszcze nabawić kom­pleksu z powodu tej sukni.

Wydawało mi się, że wraca powoli do normalnego stanu, w którym nie brakowało jej poczucia humoru.

Wieczorem przyniosę pani bilet. Do pierwszego rzędu.

Do pierwszego rzędu?

Wiadomo. Cenię panią wysoko.

Pan? — zapytała. — Chyba profesor Zamberk?

Ja wyżej.

W pana wypadku, jak sądzę, jest to coś całkiem innego, przyjacielu. I niech pan przestanie mówić,

w rybach są ości. Pójdą dziś z pamem na to przyjęcie, gdzie będzie takie ciekawe towarzystwo. I niech pan nie zapomni o bilecie. O piątej przed Narodowym.

Na tym stanęło. Szczupak zamienił się w niejadalne obnzydlistwo. Noże chłodno podzwaniały, panna Srebr­na rozkosznie zajadała i popijała moszcz. Suknia w kwiaty była tak paskudna, że rozwichrzona główka panny Srebrnej sterczała z niej niczym cudowna tro­pikalna orchidea z ohydnego koszyka.

Potem zalśniła brązem na zalanym południowym słońcem placu Wacława. Ale przyłączył się do nas jakiś hodowca i przez całą drogę aż do „Animexu” zabawiał dziewczynę rozmową o psich tasiemcach.

Milczałem i zgrzytałem zębami, robiło to wrażenie jakby mi skrzypiały buty.

Rozdział piąty

WIECZOREK W SFERACH PODZIEMNYCH

Towarzystwo zgromadzone u Daszy Blumenfeldówny było już mocno pod gazem, toteż jasną zjawę paniny Srebrnej w białej koktajlowej sukni powitało entuzja­stycznymi okrzykami. Ze swego zagranicznego źródła Blumenfeldka wycisnęła tyle tuzexowskich bonów, że nie pito tutaj niczego poniżej Black and White, a roz­mowa wzniosła się już na wyżyny między rzeczywisto­ścią a fantazją. Organiczną częścią konwersacji był głos Daszy, ujawniający właśnie tajemnice redakcyjne, wy­kraczające poza sferę spraw wydawnictwa.

Usadowiliśmy się na dziwacznych fotelikach, też ja­kiegoś dewizowego pochodzenia, i słuchaliśmy (ja cier­pliwie, panna Srebrna z wytrzeszczonymi oczyma) ta­jemnicy, dotyczącej przedruków w nowej powieści zna­nej pisarki. Jako nieuleczalna entuzjastka znalazła kil­ka zbyt ciepłych słów dla człowieka, który właśnie po­szedł w zapomnienie, toteż na rozkaz szefa musiano z pięćdziesięciotysięcznego, oprawionego już nakładu wyrwać jeden arkusz, i — po przerobieniu dwóch zdań — ręcznie wszyć nowy. Łączna strata dla gospo­darki narodowej wyrażała się sumą sześciocyfrową, mi­mo to jednak szef się na nią zdecydował. Jak zwykle zdecydował słusznie. Nawet ja nie miałem wątpliwości, że szkody, jakie dla niego oznaczałoby opublikowanie

dwóch nieaktualnych zdań, były w ogóle nie do pokry­cia państwowymi pieniędzmi.

Panna Srebrna milczała w osłupieniu. Była raczej przyzwyczajona do towarzystwa znawców zoologii niż do problematyki ludzi z zaplecza kultury.

Tutaj oni ją otaczali i nie wiedziała o nich komplet­nie nic. Za to ja dobrze ich znałem. I vice versa. Zbyt wysokiego mniemania o mnie nie mieli, ale w dawniej­szych czasach nie bardzo się od nich różniłem, a w now­szych czasach postępowałem tak ostrożnie, że nie za­szeregowali mnie — przynajmniej nie jednoznacznie — do kategorii ludzi, po których wejściu do pokoju towa­rzystwo zmienia temat.

Byłem dla nich raczej nieszkodliwym tchórzem, a to­lerowali mnie po części z dawnego przyzwyczajenia, a po części dlatego, że od czasu do czasu pomagałem które­muś z nich zarobić parę koron. Niedawno na przykład właśnie Kocourowi, który teraz gorliwie popijał whisky solenizantki, a któremu załatwiłem przekład wierszy południowoafrykańskiego poety, tworzącego w języku xhosa. Ponieważ tym językiem władał w Pradze jedy­nie doc. dr Bublik, uczony akademik i wyznawca poe­tyki Vrchlickiego, szef postanowił, że powierzy mu tyl­ko zrobienie „rybki”, a mnie polecono znaleźć i namó­wić jakiegoś współczesnego poetę, który by dzieło zry- mował. Wybrałem Kocoura, szef mój wybór zatwierdził (Kocour swego czasu siedział i dlatego był po trosze żywym wyrzutem sumienia dla tych wszystkich, którzy nie siedzieli nigdy, tym bardziej że czynu, jakiego do­puścił się zadenuncjowany poeta, dopuszczały się dziś codziennie tysiące nie zadenuncjowanych), a Kocour na długo przed terminem przekształcił „rybkę”, wykona­ną na Parnasie, w bardzo wolne Jeffersowskie wiersze.

i •*'*

kjLL'

< ■+,

^ f ¿4 jk 11

Si ■łłTT i>7^%* Ww&t* W i

Honorarium, uzyskane z gwałtu dokonanego na xho- skim poecie, zużytkował — chociaż nie miał nawet na kawę — na tworzenie obrazów, które komponował z różnych przedmiotów pozbieranych na śmietnikach, jako że z własnej poezji w nowej sytuacji zrezygnował.

W podobny sposób, czasami o wiele wydatniej, po­magałem również kilku innym w zdobyciu środków do życia. Na przykład Brejsze, który, już zanim przyszliś­my, przebrał nieco miarę i siedział teraz na wpół leżąc w bambusowym fotelu, kiedyś, dawno temu, załaitwi- iem szalenie intratne wykonanie trzydziestometrowej podobizny dyrektora departamentu dla udekorowania placu Wacława. Brejsza jako malarz przeszedł w swoim rozwoju od surrealizmu do obrazów przypominających poodpryskiwane ściany, ale dygnitarza namalował pra­wie że realistycznie, przy pomocy zastępu lakierników, w ciągu dwóch miesięcy. Wyszedł z tego sztywny jak deska nadczłowiek, którego guziki miały średnicę bo­chenka chleba; dyrektor departamentu bardzo się na tym wizerunku sam sobie i swemu najbliższemu oto­czeniu spodobał. Wyglądało na to, że byt Brejchy jest zapewniony, ale miał pecha: dygnitarz wkrótce potem poszedł w szybkie (i sztuczne) zapomnienie, a Brejcha razem z nim, chociaż nde wybrał go sobie z własnej wo­li, lecz otrzymał w przydziale. Żeby się więc zadeko­wać politycznie, namalował za moją radą Wodza Naro­dów. Tu, również za moją radą, zastosował znany trik dworskich malarzy, tak że gdziekolwiek by człowiek stanął, Wódz Narodów wszędzie patrzył mu w oczy. Obraz (za moją radą) ofiarował towarzyszowi Krpato- wi, który miał w swojej gestii dekoracje plastyczne na święta państwowe. Znałem gust tego towarzysza i wie­działem, że generalissimus, wodzący wzrokiem za obec­nymi po wszystkich kątach, mu się spodoba. Ale jak tylko zainstalował go nad swoim biurkiem, poszedł

w zapomnienie, a Wódz Narodów i Brejcha znów zna­leźli się na bruku. Mimo to Brejcha wiedział, że ja nie ponoszę winy za rozwój wypadków politycznych, i na­dal darzył mnie przyjaźnią.

Podobnie jak darzą mnie nią wszyscy pozostali; kie­dyś tworzyli grupę i złożyli (a ja z nimi) swoje podpisy pod bardzo serio traktowanym dokumentem, którym witali z radością nadejście nowej epoki; publicznie po­parli jej przedstawicieli, wyrażając przekonanie, że do­piero ich dojście do władzy oznacza ostateczne uwol­nienie sztuki spod rządów pieniądza i prywatnych me­cenasów. Wkrótce potem nowi przedstawiciele rady­kalnie uwolnili od pieniędzy ultramodemistę Kocoura, surrealistę Brejchę i dodekafonistę Rebusa. Kocour

i Brejcha zaczęli stopniowo staczać się w głębiny kul­turalnego podziemia; Kocour spędził nawet pół roku w areszcie za (uzasadnione) podejrzenie o autorstwo politycznego dowcipu, który niewybrednie demaskował możliwości umysłowe pewnej dygnitarskiej małżonki. Rebus uniknął tak drastycznego losu; załapał się jako aranżer czołowej orkiestry tanecznej i razem z nią, po aresztowaniu dyrygenta, dostał się do cyrku. Później jednak, wraz z lekkim poluzowaniem w dziedzinie mu­zyki, którą — jako najbardziej abstrakcyjną ze sztuk — najtrudniej jest regulować przepisami, odzyskał, przy­najmniej częściowo, utraconą markę poważnego kom­pozytora.

Innym też wiodło się nieco lepiej. Houszka dochrapał się niezłego stanowiska w Instytucie Literatury Naro­dowej i byłby je zachował, gdyby nie jego donkiszo- towska krytyka mego szefa i rewizjonistyczne poglądy na Van6urę. Teraz robił tłumaczenia pod nazwiskiem Franciszka Nowosada, księgowego z restauracji „Zaci­sze”, który miał słabość do literatów, ponieważ sam pi­sywał niegdyś kryminały i dotychczas nie wyzbył się

^ 41

> V $ mii

' JCnF ^ r / JjAi y a

I1 ^ 0 / . .■i ' * Mi- b)' j/' ■», •

ft-C**łi .. I1?! *

iSiintfin I V%

^ - f

.' - ' ■ ■■ .-V f«

BZMsłee JUU®»»!# 5^

R| f* fMgjl § A| |f|4j

liii

kompleksu na punkcie literatury. Kopanec, w przeci­wieństwie do krótkowzrocznego Houszki, wykorzystał błędną ocenę sytuacji, jaką reprezentował szef konku­rującego z nami wydawnictwa, i opublikował u niego ową naganną powieść, dzięki której stał się postacią budzącą erotyczny zachwyt różnych paniuś z kręgów literackich. I wreszcie ja — który ten dawny dokument podpisałem nie przez naiwność, lecz raczej z wyracho­wania — z refleksyjnego liryka awansowałem na ofic­jalnie uznawanego przedstawiciela niezupełnie oficjal­nych poglądów na akt płciowy w poezji.

Tak to na tym świecie bywa. Oprócz nas zaprosiła Blumenfeldka na swoje nie wiadomo które urodziny jakiegoś starszego już, ale dotychczas nie drukowanego prozaika, którego odkrył Kocour w składzie makulatu­ry, a o którego wydaniu nie .pomyślała dotąd nawet Daszeńka. Przyszła z nim dziewczyna o wielkich oczach

i absurdalnie okrągłej twarzy, autorka prozy laborato­ryjnej. Nikt jej utworów nie rozumiał, były jednak

i tak bardziej zrozumiałe niż nie opublikowane eseje, które na ich temat pisał Houszka. Kopanec dokonał kie­dyś analizy językowej tych esejów i okazało się, że w dziewięćdziesięciu procentach składają się z obcych wyrazów, a co najmniej jedna trzecia z nich to nie da­jące się zidentyfikować neologizmy. Na dodatek złośli­wie twierdził, że prawdziwą przyczyną zachwytu Hou­szki są osobiste walory autorki, wdęc pokpiwał sobie zarówno z esejów, jak i z jej prozy. Przyłapałem go jednak kiedyś w parku, pogrążonego w głębokiej zadu­mie nad maszynopisem na zielonym papierze, charak­terystycznym dla autorki, i powziąłem podejrzenie, że

i w tym wypadku jego cynizm jest tylko przykrywką dla uczuciowości nie dającej się odróżnić od ckliwego sentymentalizmu. Dziewczyna najwidoczniej wpędzała go w literacki, a może i erotyczny kompleks.

Ale tak to już na tym świecie bywa, a barwne losy twórców są w nim regułą. Obok Kopanca siedziała pa­ra małżeńska, Ladisław i Karmelitka Szwabowie, dwo­je postrzeleńców, których obecność była dla mnie tro­chę niemiła, ponieważ Karmelitka to koleżanka Wiery

i teatru. Jej mąż dostał właśnie w teatrze wypowie­dzenie i przez podstawiane mu nogi licznych dozorców kultury przedzierał się mozolnie do mglistego celu, któ­rym miała być jakaś nowoczesna pantomima. Z paczką takich samych jak on uprzątali salkę w dawnym klasz­torze bamabitów; wyżebrali ją w radzie narodowej i te­raz pracowicie wywozili rupiecie, które wrzucili tam niegdyś żołnierze, kiedy zamieniali bibliotekę klasztor­ną w kancelarię komendy wojskowej. Były to prze­ważnie książki modlitewne z siedemnastego wieku, ob­razy kościelne, figurki i tego rodzaju przedmioty. Szwa­bowie zanosili to wszystko do domu, gdzie selekcji do­konywali Kocour i Brejcha, którzy potem zanosili te rzeczy w prezencie redaktorom zamiast wódki. Również nad bambusowym fotelem Blumenfeldki wisiała jakaś Święta Panienka z nosem jak po jałowcówce.

Towarzystwo zamykał Alfred Czepelka, psychiatra

i saksofonista sopranowy marnego dixielandu, którego członkowie pozdrawiali się okrzykiem „Wiwat Chica­go!”; niektórym nie udało się przekonać odnośnych czynników, że nie chodzi tu o wyraz sympatii dla ustro­ju kapitalistycznego. Poza tym Czepelka już od lat stał na czele nielegalnej grupy surrealistycznej, urządzają­cej nieregularnie na wpół konspiracyjne wieczory w ma­łym audytorium kliniki psychiatrycznej, na które przy­chodzili także dwaj członkowie partii, co prawda rów­nież konspiracyjnie, ale na pewno nie nielegalnie.

Pewien woźnica z piwawaru (dawny doktor historii kultury) wykładał tam sukcesywnie całą historię lite­ratury światowej, oceniając ją z punktu widzenia naj-

bardziej dogmatycznej awangardy, tak że laskę w jego oczach znalazł jedynie André Breton. Grupa ta wyda­wała co roku opasły almanach, przezornie tylko w jed­nym egzemplarzu (jeden z jej członków, Kopacz, po­przednio doktor praw, pouczył ich, że w takim wypad­ku rzecz nie może być uważana za rozpowszechnianie literatury antypaństwowej), tak więc Groza 1950, 1951, 1952, 1953 itd. wychodziła regularnie co roku za cichą zgodą właściwych organów, które, Bóg raczy wiedzieć, chyba czekały, co nastąpi.

Tak wiele ludzi na to czeka — pomyślałem — ale właściwie kto wie, co będzie? Nawet szef tego nie wie. Ale ci nie czekają. Robią swoje. Przeważnie głupstwa. Ale robią je zawzięcie, bez korzyści, na własną szkodę; opętani chyba przez jakiegoś diabła, jak Blumenfeldów- na. I najprawdopodobniej zmierzają do własnej zguby.

Opadły mnie smutne myśli, towarzystwo deprymo­wało mnie swoją agresywną nieskazitelnością. Mogła mi pomóc tylko panna Srebrna, mogła mnie stąd wy­rwać do tego jedynie bezpiecznego świata swojej indy­widualności. Patrzyłem na nią, jak niczym kawowa ró­ża wykwita z koktajlowej sukni, trochę naburmuszona, ponieważ stwierdziwszy, że nie ma tu mojego szefa, do którego pójdziemy dopiero później, zarzuciła mi oszu­stwo i zwabienie jej tutaj pod fałszywym pretekstem. Ale tymczasem zaczął się ulubiony program tego rodza­ju przyjęć, opowiadanie różnych anegdotek, które pan­nę Srebrną zafascynowały. Siedziała niby cudowny ła­będź na brzeżku dziwacznego fotelika Blumenfeldki i przysłuchiwała się kompozytorowi Rebusowi, który w żarze bakelitowych oczu przechodził samego siebie. Jej śliczne piersi, dość znacznie odsłonięte dekoltem, błyszczały w dymie papierosów odcieniem jasnej kawy,

130

a ja zastanawiałem się, jakie też ma brodawki. Chyba różowe. Różowe na tle brązowej aksamitnej skóry tych obłych cudowności.

Brodawki dziewczęcych piersi niegdyś często inspi­rowały mnie do miłosnych metafor z dziedziny ozdob­nych kwiatów, których nawet towarzysze czuwający nad moralnością, mimo najlepszej woli, nie mogli za­kwalifikować jako naturalistyczme. Teraz jednak nie przychodziły mi do głowy żadne kwiatowe porównania. Było mi słabo, byłem bliski omdlenia przez tę dziew­czynę, w której szukałem ucieczki, by przy niej nabrać pewności, by pancerzem swojej urody chroniła mnie przed melancholią realnego świata. Zamiast tego czu­łem się jak w kleszczach żelaznej dziewicy.

A Jan Rebus opowiadał o kłopotach, jakie miał ze swoim Kompendium historii jazzu, pierwszą jaskółką, mającą zwiastować wiosnę muzyki kosmopolitycznej. Była to zręczna kompilacja materiałów ze źródeł ame­rykańskich, pomyślana jako zbiór podstawowych infor­macji dla wygłodzonych aficionados. Ale redaktor Hym- ler z redakcji muzycznej naszego wydawnictwa, który miał tę pozycję, o ile możliwe, utrącić lub przynajmniej przerobić tak, by była strawna dla towarzysza Krala, wysmolił o niej długą negatywną opinię, którą ktoś z re­dakcji przepisał i w tajemnicy dostarczył Rebusowi. I oto ten czytał nam teraz końcową konkluzję: „W sumie można ocenić pracę Jana Rebusa jako bezkrytyczne szerzenie kultu gwiazd jazzu, co odciąga naszą młodzież od pełnienia ważniejszych zadań i od przygotowań do pełnienia innych. Jest też charakterystyczne dla bez- ideowej i szkodliwej poglądowo postawy Jana Rebusa, że np. w całym rozdziale poświęconym powstaniu jazzu używa konsekwentnie wyrazu «Kreole» zamiast «Mu­rzyni» i że nigdzie nie podkreśla, że owi Kreole byli bardzo biedni, lecz na odwrót, twierdzi, że byli to ludzie

9* _____ ^ 131

I mm

ii \ ' . \ - l . 'ii . 1. ¿.yvLi ¡..i

bogaci, o czym niepotrzebnie szeroko się rozpisuje. Twierdzi również, jakoby jazz powstał w efekcie wza­jemnego oddziaływania różnych kultur muzycznych, w czym odzwierciedla się działanie burżuazyjnej «wpły- wologii», zamiast pisać o tym, jak Murzyni cierpieli w niewolnictwie, i że stąd właśnie powstał jazz. Poza tym książka przeładowana jest mnóstwem nieistotnych nazwisk (np. Bunk Johnson, Trixie Smith, Pee Wee Russell, Jelly Roll Morton, Bix Beiderbecke, Tricky Sam Nanton itd.), które są naszemu czytelnikowi kom­pletnie nie znane i zbytecznie obciążają jego pamięć, radzę więc je usunąć. Poważnym mankamentem jest też to, że nigdzie nie został wymieniony tow. Paul Ro­beson, chociaż jako Murzyn jest ściśle związany z jaz­zem i należałoby go uzupełnić.”

I co? Uzupełniłeś go, a tamtych usunąłeś? — przerwał Rebusowi w tym miejscu Kocour.

Nie — odrzekł Rebus. — Hymler tymczasem wy­leciał z wydawnictwa.

To był ukłon w moją stronę; poczułem wdzięczność, że daje mi szansę okazania się jednym z nich, i to na dodatek w obecności panny Srebrnej.

Rzeczywiście wyleciał — powiedziałem. — Wyko­rzystywał seksualnie pewną dziewczynę z sekretariatu, której brat siedzi w pudle. Zagroził jej, że przez swoje znajomości w bezpiece postara się, żeby jej brat stracił wszystkie zęby, jeżeli ona się z nam nie prześpi. — Zerknąłem na kawową różę i odniosłem wrażenie, że moja cyniczna wersja nie przypadła jej do gustu; ciągną­łem więc oględniej: — Potem się nią nasycił i spróbo­wał tej samej metody z inną dziewczyną. Z sekretariatu dyrektora. Ta z kolei ma za kratkami męża. Tylko że tym razem nie trafił na naiwną, doniosła na niego do sekretarza partii, i wyleciał.

To znaczy, dostał kopa w górę — przerwał mi

Rebus. — Do Związku Kompozytorów. Wczoraj mówio­no mi w wydawnictwie, że nawet tam interesuje się na­dal moją książką. Ma do niej jakoby szereg zastrzeżeń.

To taki mały, gruby, co zawsze chodzi na miejską plażę z dwoma aparatami fotograficznymi na brzuchu?

zapytał Czepelka.

Ostatnio z kamerą filmową — powiedziałem. — Ma tam opłaconą z góry kabinę i przez dziury po sękach filmuje panie, kiedy się przebierają.

Karmelitka uraczyła nas historyjką o szefie Teatru Baletowego i windzie. Każdego wieczoru, pięć minut przed końcem przedstawienia, brał ten szef od woźnego klucz do windy | wjeżdżał gdzieś ma górę. Po jakichś dwudziestu minutach wracał, zatrzymywał windę w su­terenie, zwracał klucz i szedł do domu. Woźnemu nie dawało spokoju, co oznaczają te pionowe przejażdżki, więc któregoś dnia, kiedy przełożony miał grypę, spró­bował sam. Winda w teatrze była na dźwignię, nie na guziki, i można ją było zatrzymywać między piętrami; kiedy woźny powoli unosił się z sutereny w górę, mignął przed nim oświetlony widok, który tak go zafrapował, że zatrzymał windę i zjechał o metr ¡niżej. Był to piękny widok na damskie natryski, gdzie właśnie baletnice ob­mywały ciała z potu i kurzu scenicznych desek.

Następnego dnia, kiedy uzdrowiony szef zgłosił się jak zwykle przed końcem przedstawienia po klucz, pomieszczenie woźnego było puste, a woźny, mimo go­rączkowych poszukiwań przez telefon, pozostawał nie­uchwytny. Wrócił dopiero po kwadransie, tłumacząc, że zrobiło mu się słabo. To samo powtórzyło się nazajutrz, i dopiero trzeciego dnia szef wpadł na pomysł, żeby zaczekać przy windzie. Kiedy po piętnastu minutach wysiadł z niej czerwony jak burak woźny, został na-

133

\ 1 \ .Wa n JHB

tychmiast oskarżony o poważne zaniedbanie obowiązków i zagrożono mu zwolnieniem z pracy. Ponieważ jednak ten człowiek z ludu wiedział, o co dyrektorowi chodzi, roześmiał mu się prosto w nos i rzecz zakończyła się kompromisem. Od tego dnia dychawiczna winda uno­siła w górę dwóch roznarniętnionych mężczyzn i przez piętnaście minut tkwiła między pierwszym a drugim piętrem. I mogło się tak ciągnąć przez wiele lat, gdyby nie to, że szef zbytnio się zapalił do szesnastoletniej uczenniczki baletu, która zawsze brała natrysk w ka­binie najbliższej szybu windy. Zaprosił ją do siebie do mieszkania pod klasycznym pretekstem, że chce jej po­wierzyć główną rolę. Dziewczyna miała na nieszczęście wpływowego i energicznego ojca. Dyrektor dostał kop­niaka do Instytutu Teatralnego, gdzie został referentem do spraw wszystkich tancerek na terenie kraju. Woźny wylądował w kopalni jako górnik, a korzystanie z windy w godzinach od 22“ do 2300 zostało -zakazane. O prze­strzeganiu tego zakazu codziennie przekonuje się od tej pory osobiście i na miejscu nowy dyrektor, który za defraudację został przeniesiony do Teatru Baletowego z centralnego zarządu piekarń.

A zatem będzie to historia jazzu bez nazwisk? — spytał Brejcha, kiedy konwersacja powróciła od erotyki do książki Rebusa.

Będzie tam Armstrong, Bessie Smith, szczególnie interesująca dla naszego czytelnika przez fakt, że zmarła z upływu krwi, kiedy odmówiono jej pomocy w szpitalu dla białych, no i ten Robeson. Usiłowałem jeszcze wy­bronić Duke Ellingtona, ale nie przeszedł, bo, jak mi powiedziano, arystokracji nasze wydawnictwo na pewno propagować nie będzie.

Wyobrażam sobie — odezwał się Houszka — co by

to było, gdyby tą metodą napisano historię literatury. Na przykład angielskiej. Takie nazwiska jak, powiedz­my, Christopher Marlowe nic przecież naszemu proste­mu czytelnikowi nie mówią, no nie?

Absolutnie nic — rzekła Blumenfeldka. — Tak samo jak Geoffrey Chaucer ozy John Keats. Prosty czytelnik ich nie zna, więc po co obciążać jego pamięć?

Albo królowa Elżbieta — ciągnął Houszka. — Gdy­bym ja pisał historię literatury angielskiej dla naszego prostego czytelnika, zacząłbym chyba tak: „Za czasów panowania pewnej królowej w szesnastym wieku...”

Błąd — skorygowała go Blumenfeldka. — Musiał­byś napisać: „Mniej więcej dwieście lat przed pierwszą rewolucją przemysłową...”

Rzeczywiście — przyznał Houszka. — A więc: „W czasach, które historycy burżuazyjni nieprecyzyjnie określają jako wiek panowania pewnej królowej, mniej więcej dwieście lat przed pierwszą rewolucją przemy­słową...”

Znowu źle! — Twarz Blumenfeldki płonęła z roz- namiętnienia grą. — Nie ma tu podejścia hdstoryczno- -materialistycznego. To m<usi być tak: „Feudalno-nie- wolnicze stosunki w produkcji ma początku okresu, który burżuazyjno-liberalni historycy nieprecyzyjnie określa­ją jako wiek panowania pewnej burżuazyjnej...”

Feudalnej — wtrącił Rebus.

„...burżuazyjno-feudalmej królowej, kiedy już w monolitycznym gmachu społeczeństwa patriarchalno- -stanowego zaczęły się pojawiać pęknięcia, spowodowane z jednej strony rozwojem manufaktur, z drugiej zaś upadkiem cechowo-mieszczańskiej, społeczno-politycz­nej organizacji tak zwanych wolnych miast, a zwłaszcza wskutek wynalezienia maszyny parowej przez Jamesa Watta i warsztatu tkackiego przez Cartwrighta...” Te nazwiska chyba są ważne, no nie?

138

\ \ \ \ \ \ nm

Spojrzała pytająco na Houszkę, który powiedział:

Dla historii literatury na pewno. A więc: „wsku­tek wynalezienia maszyny parowej przez Jamesa Watta i warsztatu tkackiego przez Cartwrighta z grubsza dwie­ście lat później, które to wynalazki dały początek pier­wszej rewolucji przemysłowej...”

„...a zatem gdzieś w roku tysiąc pięćsetnym według tak zwanego kalendarza po Narodzeniu Chrystusa — kontynuowała Blumenfeldka — w jednym | miast ów­czesnej anglo-szkockiej formacji państwowej doszło do niezwykłego rozkwitu pewnej formy literackiej...” No bo w końcu co to powie prostemu czytelnikowi, jeśli napiszemy, że był to dramat, no nie?

Słusznie — rzekł Houszka i ciągnął dalej: — „Naj­wybitniejszym przedstawicielem owej formy literackiej w okresie poprzedzającym działalność literacką jeszcze wybitniejszego przedstawiciela — mam tu na myśli Szekspira — był literat burżuazyjny, który stworzył kilka dzieł, jedno z nich było najlepsze i opierało się na znanym starym motywie, który później, głównie dzięki temu właśnie dziełu, pojawia się w literaturze jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w dziele literackim pewnego wybitnego literata burżuazyjnego innej narodowości, w innym stuleciu...”

Zaczekaj — przerwał mu Kocour — to dla mnie jest już zbytnia łopatologia.

No przecież Goethe! Faust —• wyjaśniła bystra Blumenfeldka. — 1 co dalej?

„Również i inni twórcy tworzyli wówczas inne utwory, wszystkich jednak zaćmił pewien twórca, który stworzył szereg utworów dramatycznych, z których większość grywana jest do dzisiaj...”

Uwaga! — krzyknęła Blumenfeldka. — Po diabła obciążać umysł prostego czytelnika tym, że to są dra­

maty? Inaczej: „Stworzył szereg utworów, z których większość do dzisiaj jest częścią klasycznej spuścizny naszego ludu.”

Wygłosiła to tonem towarzyszki Pecakowej, którą przez krótki czas działalności w naszej instytucji nau­czyła się małpować. Kopanec wybuchnął rechotliwym śmiechem i ścisnął pucołowatą dziewczynę, aż jęknęła.

Ja — rzeki z przechwałką — ja wam powiem, jak by można było napisać pełną historię kultury światowej, taik aby naszego prostego czytelnika w ogóle niczym nie obciążała. Nasz lud pracujący mógłby za jednym zama­chem nabrać znakomitej orientacji w duchu absolutnej naukowości... — plótł bez ładu i składu.

Jak, Pepiku? — zawróciła go Blumenfeldka do tematu, od którego pijacką serpentyną zaczął zbaczać.

Ano tak: „W trakcie swoich zabiegów o przekształ­cenie przyrody ludzkość stworzyła szereg licznych od­mian nadbudowy, z których wiele stało się kulturalnym dziedzictwem różnych ludów. W epoce po uczłowiecze­niu się małpy...”

I tu zdarzył mu się wypadek: wywrócił szklaneczkę czerwonego wina na jasnoniebieską suknię Blumenfeld- ki, wybuchło zamieszanie, Blumenfeldkę posypano solą, a Kopanec wolał wycofać się ze sceny, tak więc tego wieczoru swojej pełnej historii kultury ludzkości na przestrzeni dziejów nie dokończył.

Dym papierosowy w pokoju zgęstniał tak, że pałace na przeciwległym brzegu, oświetlane zachodzącym słoń­cem, miały złociste korony. Hradczany tkwiły w rubi­nowym szkle zachodniego nieba, a kawowa cera panny Srebrnej nabrała różowego odcienia.

Opowiadanie historyjek ciągnęło się dalej, znikał

z nich realizm i zamieniały się w absurdalny teatr anegdot. Rrzez rubinową szybę przeniknął z nocnych dali księżyc, zalśnił na jej tafli, a Houszka opowiadał story o mistrzu baletowym Jonaszu, który przytomnie stwierdził, ze balet — w odróżnieniu od literatury, mu­zyki, malarstwa, teatru, a nawet opery — jest ostatnią dziedziną artystyczną, która dotychczas me uczciła Wo­dza Narodów. Aby to zaniedbanie nadrobić, napisał libretto, muzykę skomponował niejaki Pergel — jeden z chałupników praoujących dla prywatnej wytwórni instrumentów muzycznych „Kareł Lamsky, zasłużony artysta” — i przeznaczył tam dla Wodza Narodów partię solową. Niestety, na próbie generalnej zdarzyła się ka­tastrofa: przy piruecie Wodzowi Narodów odlepiły się wąsy i poleciały aż do pierwszego rzędu, gdzie wpadły za dekolt żonie ministra spraw wewnętrznych. Wyko­nawca roli generalissimusa na wszelki wypadek zwario­wał i premiera została odwołana. Porwany natchnie­niem Houszka opowiedział historię przekładu Klubu Pickwicka, kiedy to na rozkaz szefa, bazującego na bro­szurze o językoznawstwie, redaktor musiał przełożyć wypowiedzi Sama Wellera ze slangu na język literacki, broszura bowiem wykazała, że coś takiego jak slang w ogóle nie istnieje, że jest to wymysł uczonych bur- żuazyjnych.

Karmelitka błysnęła anegdotą o kapitanie z komendy wojskowej — umieszczonej w owym dawnym klaszto­rze — który wielkim obrazem przedstawiającym Ostat­nią wieczerzą kazał przebić otwór w ścianie, żeby skró­cić sobie drogę do kancelarii, gdzie (straszliwie po bała- gamiarsku) prowadził zapiski z ćwiczeń podoficerów w ostrym strzelaniu z pistoletu, i w rezultacie święty Jan, ulubieniec Pana, wycięty z obrazu, wisi teraz nad małżeńskim łożem państwa Szwabów.

Wszyscy coś opowiadali, tylko panna Srebrna milczą-

ła. Blumenfeldka zapaliła kilka świec w różnych .miej­scach pokoju, i oczy paniny Srebrnej błyszczały tak, jakby były z czarnego szkła. Potem — niemal się prze­straszyłem — ona również zaczęła opowiadać historyjkę.

Śliczną historyjkę. Prawie nie słuchałem. Przez otwarte okno dym papierosów wypływał z pokoju nad Wełtawę i fosforyzował w jej odblaskach. Gdzieś daleko buczała syrena wycieczkowego statku, lekki wietrzyk lipcowej nocy delikatnie kołysał płomykami świec. Opowiadała historyjkę o muszkach drozofilach, które kiedyś karmiła cukrem gronowym w laboratorium bio­logicznym w Brnie, a które później, po odkryciach wielkiej dyskusji biologów, stały się politycznie podej­rzane. Mówiła o profesorze Volhejnie, który tych mu­szek bronił, ponieważ ich życie przebiega w cyklu kilku zaledwie dni, tak że przez szklarnię przechodzą w ciągu roku dziesiątki muszych generacji, dziesiątki kolejnych pokoleń; mówiła o asystencie Posłusznym, który je ata­kował, ponieważ na przykładzie ich genów obłąkany naukowiec Mendelmorgan wykazuje jakieś wsteczne teorie. Piłem wódkę i ogarniała mnie groza na myśl

o Mendelmorganie. Ale panna Srebrna walczyła o te owocowe musaki z asystentem Posłusznym, profesor Volhejn zaś wystąpił w ich obronie nawet na posiedze­niu rady naukowej. Tak, bronił tych niedobrych muszek nawet na zebraniu rady zakładowej laboratorium biolo­gicznego, ale tam ostro napadł na niego Graf, palacz, który przeozytał, co o nich mówi Łysenko, a kiedy pro­fesor Volhejn i teraz ośmielił się wyrazić odmienne zda­nie, Graf na czele rozjuszonych sprzątaczek opuścił ze­branie rady zakładowej i ruszyli hurmem do pomie­szczenia dla zwierząt doświadczalnych, gdzie właśnie panna Srebrna nalewała morskim świnkom mleko do rynienki. Tam rozwścieczone sprzątaczki napełniły szklarnię drozofili mgłą DDT z rozpylacza i w niej owe

politycznie niepewne muszki, które dały właśnie życie nowej generacji, zakończyły egzystencję jednego mu­szego rodu. Spadały ze szklanego sufitu, machały skrzy­dełkami, przebierały nóżkami, a panna Srebrna, która je chciała ratować, dostała po twarzy od towarzyszki personalnej. Na wszelki wypadek wyznawcy jedynie słusznej teorii zatłukli jeszcze kilka zbyt tłustych mor­skich świnek, z szacunkiem ominęli wilczura, który ślinił się na dźwięk dzwonka, i odeszli, by staczać dal­sze boje na froncie naukowym.

Tak opowiadała panna Srebrna, a może nie opowia­dała. Jej przyjemny głos rozbrzmiewał jakąś taką histo­ryjką o muszkach i ich smutnym końcu, alkohol i miłość wszystko to pomieszały mi w głowie. Kiedy skończyła, chciałem ją wziąć za rękę, ale wyrwała ją z mojej dłoni, okrutnie, bezlitośnie, dziękując towarzystwu za aplauz.

Albowiem tego wieczoru została królową anegdot. A ja, król frajerów, topiłem w winie tę rękę, którą mi wyrwała.

Potem panna Srebrna zrobiła się nerwowa i co chwila spoglądała na zegarek.

Nie idziemy? — zwróciła się do mnie jakby nigdy nic.

Idziemy. — Spróbowałem wstać, ale kręciło mi się w głowie. — M...momencik —• rzekłem. — Muszę na chwilę... wwyjść.

Blumenfeldka zerwała się i podeszła do mnie.

Chodź, pokażę ci, gdzie to jest.

Ale ja nie chciałem iść do WC, ledwo zostaliśmy sami w maleńkim przedpokoju, poprosiłem, żeby zaparzyła mi szatana.

W kuchni spojrzała na mnie.

Co to za czarnowłosa piękność?

Taka jedna zołza.

Nie chce ci dać, co?

Myślała, że jestem pijany i że nie musi się krępować. Ale aż taki pijany nie byłem. Tylko trochę na rauszu.

Nie twój zakichany interes — powiedziałem z wściekłością.

W takim razie przepraszam.

Trochę się obraziła. Przez chwilę w milczeniu doglą­dała wody na kawę, po czym zapytała:

Przeczytałeś już tę Cibuię?

Mhm.

I co powiesz?

Towarzysz Kral nas za to nie pochwali.

Ale poważnie?

Spojrzałem jej w oczy. Pytanie o sprawy redakcyjne postawiło mnie trochę na nogi.

—■ Słuchaj, Dasza — rzekłem. — W całej tej sprawie interesuje mnie głównie jedno: jak ty to zrobiłaś, że Hezky napisał pozytywną recenzję?

Nie twój zakichany interes — powiedziała, mał­pując mnie, Blumenfeldka.

A więc to taki

Co: tak?

Sprawy redakcyjne przywróciły mi świadomość, ale niezupełnie. Byłem trochę zalany, to fakt. Kciukiem prawej ręki i palcem wskazującym połączonym z kciu­kiem lewej zrobiłem nieprzyzwoity gest. W tej samej chwili eksplodował mi w mózgu pierwszomajowy fajer­werk. Kiedy iskry się rozproszyły, stała przede mną Dasza i pytała:

Chcesz jeszcze raz?

Pokręciłem głową.

No!

Nalała wrzącej wody do garnka z kawą. Ścisnąłem twarz dłońmi.

Nie gniewaj się — rzekła Dasza. — Ale tego się przy kobiecie nie robi.

Rozcierałem policzki rękami i patrzyłem na tę ładną, pucołowatą redaktorkę, której twarz powoli odzyskiwała normalny kolor. Wszystko to wydawało mi się żartem, a zarazem absurdalnie rosła u mnie w cenie. Zerknęła niepewnie w moją stronę i powiedziała:

Skołowałam go.

Widocznie chciała moje podejrzenie obalić również w jakiś logiczny sposób, nie tylko wymierzonym mi po­liczkiem. Oczywiście przemieniła je tym samym w pew­ność.

Dwa razy byłam z nim na kolacji i skołowałam go. To prawda, próbował się do mnie dobierać, ale sam powiedz, czy ze mną może ktoś sobie na to pozwolić?

Opinia jest całkowicie pozytywna — powiedzia­łem dwuznacznie. Akurat — pomyślałem. — Za to, żeś mu dotrzymywała towarzystwa przy dwóch kolacjach, za które na dodatek musiał zapłacić, i za to, że go spła­wiłaś tak samo jak mnie? Hezky to nie sztubak, żeby tylko dla twoich pięknych oczu, mimo że są to wyjątko­wo piękne żydowskie oczy...

I tak guzik to pomoże — powiedziałem na głos. — Szef daje tę nowelę jeszcze do recenzji zewnętrznej dwóm swoim pachołkom. Jedną kopię Pecakowej, a dru­gą młodemu Hartmamowi.

Wiesz to na pewno?

Na mur beton. Od samego szefa. Możesz sobie wyobrazić, co młody Hartman napisze.

Zagryzła wargi.

No, to się jeszcze zobaczy. — rzekła. — Wypij kawę. Żebyś miał kondycję dla tej swojej brunetki.

Wypiłem. Była to prawie czysta kofeina. Blumenfeld- ka miała dobre serce i hojną rękę. Ale młody Hartman, syn starego Hartmana, to młody Hartman, syn starego Hartmana. Szef dobrze wie, kto to są jego Ali The King’s Men.

i i iv I PB

Rozdział szósty

WIECZOREK W SFERACH PODNIEBNYCH

Do willi na Hrzebenkach, w którą wżenił się nasz szef, zawiozła nas taksówka, zamówiona przez zmożonego alkoholem Kopanca. I znów nie mogłem rozmawiać z panną Srebrną o tym, o czym chciałem. Kofeina Blu- menfeldki skutecznie przywróciła Kopanca do życia i przez całą drogę, siedząc obok szofera, zabawiał syrenę nieustanną paplaniną.

Willa szefa, którą przed zmarłym ministrem zajmował jakiś pierwotny właścioiel, świeciła wśród gwiaździstej nocy niby gigantyczny żyrandol. Dochodziła dziesiąta, kiedy w śnieżnobiałym cieniu panny Srebrnej weszliś­my do ogromnego salonu, gdzie zabawa — czy też to, co za nią uchodziło — była już w pełnym toku.

Po nie kończącym się perskim dywanie ruszył ku nam chwiejnym krokiem szef i przywitał nas konwencjo­nalnymi okrzykami radości. Rozejrzałem się. Podobnie jak wiele innych, również i to towarzystwo stanowiło żywy dowód utopizmu uczonych marzycieli zeszłego stulecia. Lśniące zęby, rozbiegane oczy oraz niewymu­szona i dyskretna konwersacja składały się na często opisywany w angielskich powieściach wzór high society. Prawie każdy z tu obecnych był Kimś, a zatem wszystko to byli straszliwi neurotycy. Dygnitarze, którzy zosta­li nimi z dnia na dzień, i artyści — po nieco dłuższym

stażu — mogli w każdej chwili znowu stać się nikim, stosunki między nimi ograniczały się więc do szczerze­nia zębów w uśmiechu.

Interesujące na takich zgromadzeniach bywały tylko kobiety, soirée szefa jednak cechowało pod tym wzglę­dem wyraźne ubóstwo: obecne panie należały w więk­szości do starszego pokolenia, kobiecą urodę reprezento­wała tu jedynie żona reżysera filmowego Bindera, która niegdyś jako klapserka zręcznie złowiła mistrza na lasso. Niestety, była to piękność kompletnie niema, i minister Perla, któremu podsunięto ją, by mu sprawić przyjem­ność, już zrezygnował. Siedział obok poety Vrchcolaba, udawał, że słucha wywodów o ruchu młodzieżowym, a przez jego oblicze przesuwało się pasmo luźnych myśli, jak w kinematografie. Opuszczona piękność spoczywała pod wielkim fikusem, z uśmiechem Mony Lizy igrają­cym wokół warg, a u jej boku pocił się mój redakcyjny kolega Andres.

Panna Srebrna wniosła do tego więdnącego soirée pewne ożywienie. Ledwo szef ją przedstawił, dygnitarza natychmiast opuściły wszelkie myśli, i tak brutalnie porzucił Vrchcolaba, że działaczowi młodzieżowemu od­jęło mowę. Niestety, również kawowa róża nie okazała się zbyt rozmowna. Nie była widać przyzwyczajona do tak dostojnych czcicieli swoich wdzięków, użyczała więc ministrowi jedynie przyjemności zaglądania w cień mię­dzy czekoladowymi pagórkami w białym dekolcie.

Ale jej oczy, jak zauważyłem, zaraziły się charaktery­stycznym dla zebranego tu towarzystwa rozbieganiem. Śledziłem ich poruszenia i zaobserwowałem coś, co za­stanowiło mnie dopiero po chwili, a choć interpretacja nie nastręczała trudności, nie przekonywała mnie. Poru­szenia bakelitowych źrenic były paralelne z poruszenia­mi zataczającego się szefa, który opuścił towarzystwo ministra, podszedł do słynnego dramatopisarza, by rzu-

I > • mmim §f I \ \ \ MMHMi

cić mu parę słów, po czym prawidłowo powędrował do chaisc-longue z samotną monalizą. Ta zagadkowa para- lelność wzbudziła we mnie gwałtowną złość. Ale chwi­lowo nic nie można było zrobić. Biedny minister nie potrafił wyzbyć się w swoich żarcikach biurokratycz­nych skojarzeń i pod ciężarem upartego milczenia panny Srebrnej znów zaczął więdnąć. Działacz młodzieżowy Yrchcolab znów rozkwitł.

Pocieszającym zjawiskiem jest fakt — perorował po chwili, kiedy minister już ostatecznie się poddał — że tegoroczny konkurs twórczości młodzieżowej zgro­madził o piętnaście procent uczestników więcej niż w ze­szłym roku. Mimo to nie możemy być całkowicie zado­woleni. W pewnych wypadkach, jak stwierdziłem, konkurs jest rzeczą czysto formalną. W Jenikowej So- boticy na przykład dyrektor szkoły podstawowej zgłosił do konkursu recytatorskiego wszystkich uczniów, bez ich wiedzy. A w szkole jest pięciu jąkałów...

Pani nie brała udziału w konkursach młodzieżo­wych? — ożywił się desperacko, bez najmniejszej za­chęty, minister.

Skondensowana czerń dziewczęcych źrenic, utkwiona teraz w chaise-longue i budząca we mnie wprost nie­przytomną wściekłość, uprzejmie zwróciła się ku mini­strowi.

Nie. Jestem już na to za stara — rzekła skromnie kawowa róża i jej spojrzenie znowu powędrowało w stronę kanapy.

Minister zamachał rękami w gwałtownym proteście:

Co też pani mówi! Taka promienna młodość!

Związek Młodzieży skupia obywateli do trzydzie­stego piątego roku życia — wtrącił poeta Vrchcolab. — Ale żebym nie zapomniał: ciekawą nowość wprowadzili

nauczyciele w Houbowej Tyni. Stawiają poszczególnym klasom oceny za okazywanie entuzjazmu. Na pochodzie pierwszomajowym punktuje się intensywność machania chorągiewkami...

Szef przeniósł się od sczezlongu do barku z alkohola­mi. Tam też powędrowało spojrzenie bakelitowych oczu. Nie mogłem tego znieść. Po chwili wstałem i również tam przeszedłem, żeby chociaż w ten sposób być na linii wzroku panny Srebrnej.

Karol, niech on się ode mnie odczepi! — powitał mnie szef, który otaczał ramieniem Kopanca, i nalał mi trzęsącą się ręką.

Wypiłem. Wódka wyborowa zaczęła mi krążyć w ży­łach i pozwoliła na chwilę zapomnieć o tej żmii. Z szefa tryskała już wszystkimi porami. Zalewał widocznie jakieś swoje smutne dylematy, bo puścił Kopanca, objął za szyję mnie i bełkotliwie powtórzył:

Karol, niech on się ode mnie odczepi!

Kto? Mistrz?

Tak. Mistrz. Wie pan, jak pana nazywają, Mistrzu?

Kopanec pokręcił głową, żeby mu się przypodobać.

Mimo że był zalany, wiedział, że urazi szefa, jeśli nie pozwoli mu dojść do pointy.

Mistrz Niefartu! — oznajmił szef i zwrócił się do mnie. — Na mnie też najchętniej ściągnąłby niefart, a to nieładnie z jego strony. Na mnie, na ciebie, na nas wszystkich, Karolu!

—• Doprawdy? A to w jaki sposób?

Ciągle mi tu za...zachwala Cibulównę — czknął szef, wychylił następny morderczy kieliszek i przybrał pozę naiwnego żartownisia, która pozrwala zwierzać się wszystkim ze wszystkiego. — Ale ty mi pomożesz, co? Ty mu to wytłumaczysz, prawda?

Mistrz ma przecież sam wystarczająco dużo do­świadczenia.

Ale nie pełni żadnej funkcji. Nie jest za nic odpo­wiedzialny — załkał szef. — A ty jej nie polecisz, praw­da? Powiedz, te nie!

Polecę — uśmiechnąłem się, kiedy jednak do­strzegłem, jak szef się na to żachnął, dodałem cichut­ko: — Do przerobienia.

Roześmiał sdę. Od strony gdzie siedział minister za­płonęło czarne światło i zmusiło mnie, bym spojrzał z bliska w twarz szefa. Najbardziej uderzające w niej były żółte zęby i plamista cera. Zwątpiłem w swoją poczytalność. Szef wytłumaczył to sobie jako spojrzenie pełne zachwytu, a może był już kompletnie zalany, bo powiedział gromkim głosem:

Złoty chłopak z ciebie, wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz! Na tobie można polegać! Wcale nie wiesz, jaka to rzadka rzecz — pochylił się ku mnie i ciągnął już nie tak głośno: — Nawet Pecakowa, Karolu, wysta­wiła mnie do wiatru! Jej to się podobało.

O, cholera — powiedział Kopanec, czym zaoszczę­dził mi komentarza.

Ze to niby talent. Talent! — zawył szef. — A do czego nam potrzebne talenty!

Do niefartu — podpowiedział mu pijanym głosem Kopanec.

Szef odwrócił się ku niemu z całą powagą:

Słusznie, Józefie. Dobrze to zdefiniowałeś. Niech czort porwie talenty. Napijmy się, chłopcy, żebyśmy przynajmniej zdrowi byli!

Reszta wódki wyborowej przemieściła się z butelki do naszych żołądków. Szef wyciągnął z barku nową i fa­chowym ruchem ją odkorkował.

Wszystko przez tę Blumenfeldównę — plótł da­lej. — Przez tę jej żydowską fanfaronadę. Nie to —

pochylił się ku nam — żebym był rasistą, znacie mnie przecież, chłopcy. Ale Żydów nie lubię. To jest między­narodowy spisek, sami moderniści i syjoniści. Żebym tak był prezydentem, pozwoliłbym im wszystkim wyje­chać do Izraela!

Może nie wszyscy chcą tam jechać — zauważyłem.

Już ja tak bym to urządził, żeby chcieli! — ziryto­wał się szef na cały głos.

W jego dyrektorskim odizolowaniu nie dotarło widać do niego nic o umizgach Mistrza Niefartu do żydowskiej redaktorki.

Uciekaliby, aż by się za nimi kurzyło, gudłaje!

Ten głośno demonstrowany antysemityzm w bliskim

sąsiedztwie ministra uczynił mnie nerwowym. Powie­działem więc rzeczowo:

No więc, co zrobimy z Cibulą?

Przeczyta to jeszcze Andres. Na nim można pole­gać. I młody Hartman. Jeszcze się zobaczy, kto ma talent! — krzyknął znowu szef, potem zniżył głos i poufale mruknął mi do ucha: — Byłem dzisiaj na zebraniu aktywu u towarzysza Krala. Wiesz, Karol, co towarzysz Kral powiedział? A towarzysz Kral zawsze ma dobre informacje!

Pokręciłem przecząco głową.

Kto będzie stawał w obronie modernizmu, źle na tym wyjdzie! — szef, sam przerażony, wybałuszył oczy. — Żle, Karolu! A kiedy towarzysz Kral mówi źle, to znaczy źle!

Od strony foteli, gdzie siedział minister, dobiegł nie­oczekiwanie głośny śmiech. Szef uniósł głowę, wyglą­dał przez chwilę jak wietrzący pies. Potem złapał bu­telkę wyborowej i pędem ruszył przez salon ku mini­strowi, z głową przechyloną na ramię. A kiedy w we­neckim lustrze za plecami ministra ujrzałem jego twarz, uśmiechał się od ucha do ucha.

i \ i \ i H i

r

Kopanec także wstał, ale on skierował się w stronę monalizy, którą wyczerpany Andres tymczasem opuścił. Zostałem przy barku sam.

Panna Srebrna zrobiła się nagle bardzo rozmowna. Patrzyłem ze smutkiem, jak gestykuluje rękoma i po­rusza różowymi usteczkami, jak wlepia zachwycony wzrok w plamistą gębę mego szefa. Ogarnął mnie stra­szliwy smutek, spotęgowałem go następną wódką. Od tyłu ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obejrzałem się. Szefowa.

Zalewasz jakiegoś robaka, przyjacielu?

Kiwnąłem głową.

A jakiego?

Wzruszyłem ramionami. Szefowa usiadła obok.

Młodzi mężczyźni, tacy jak ty, zalewają na ogół tylko jedną rzecz.

Miała na sobie jedwabną suknię bez ramiąezek. Skó­ra na ramieniu odpowiadała jej nie ujawnianemu wie­kowi.

Nie odpowiedziałem.

Kto to jest?

Powoli obróciłem głowę ku pannie Srebrnej. Zosta­wiła na lodzie ministra i bezwstydnie zajęła się wyłącz­nie szefem, który z posłusznego wykonawcy poleceń przedzierzgnął się w tokującą energię. Szefowa mi na­lała.

Pij i opowiadaj — zachęciła mnie.

Absolutnie nic o niej nie wiem.

Ejże!

Absolutnie nic.

I wcale cię to nie interesuje?

Znów pokręciłem głową.

Położyła dłoń na mojej ręce z kieliszkiem.

—■ Masz smutne oczy — rzekła. — Nie lubię smut­nych oczu. Dlaczego do mnie kiedy nie zadzwonisz?

Zadzwonię.

Akurat, zadzwonisz!

Siłą oderwałem wzrok od sceny wokół róży i uśmiech­nąłem się.

Mam dobrą posadę i nie chcę jej stracić.

To trzymaj się mnie, przyjacielu. Emil jest pod pantoflem, chyba wiesz.

Spojrzałem na nią. Oczka, tkwiące głęboko w gąbcza­stej twarzy, wydały mi się cholernie złe. Chyba nie­dobrze byłoby robić sobie z niej wroga. Westchnąłem.

Ten twój Emil piekielnie zatruwa mi życie.

Ejże! Muszę go obsztorcować. A w jaki sposób?

Stawia mnie przed problemami nie do rozwiąza­nia.

Cibulówna, co? — spytała dobrze poinformowana szefowa. Problem strażniczki czuwającej nad upadłymi dziewczętami przerósł widać ramy redakcji. — Ale cie­bie nie musi to przecież obchodzić, no nie? — dodała szefowa.

Znowu się uśmiechnąłem.

Żąda ode mnie, żebym to utrącił.

No i?

Zrobiłem pauzę. Grupka wokół ministra, tak dotąd martwa, kipiała życiem. Szef obejmował ramieniem ki­bić panny Srebrnej, ta zaś rechotała na całe gardło i nie tylko że się nie wzbraniała, ale nawet lewą ręką wich­rzyła resztki dyrektorskiego skalpu. Znów pojawiło się uczucie bezgranicznej tępoty i zaraz potem krwawo- czerwona wściekłość. A więc taka jesteś, konwalijko! Taka! Na co ty właściwie lecisz? Na forsę? Na łysinę? Na złajdaczonych starców, mających polityczne wpły­wy?

Gwałtownym ruchem sięgnąłem do barku i stwier­dziłem, że mój kieliszek jest pełny. Szefowa, która w odróżnieniu ode mnie wyrosła już z zazdrości, oka­zała zrozumienie. Wlałem w siebie wódkę jak prawdzi­wy kretyn.

No i? — powtórzyła szefowa.

Co no i? Aha, Cibulówna.

Nie jestem pewien, czy to akurat odpowiednia pora na utrącenie tego właśnie rękopisu.

To Emil o tym nie wie?

Moja sytuacja jest delikatniejsza. Gn się bar­dziej... — chciałem powiedzieć „ześwinił”, ale się zre­flektowałem. — On jest szefem — oświadczyłem za­miast tego. —■ Łatwiej mu machnąć ręką na powszech­ną opinię redakcji niż mnie.

Szefowa sondowała mnie tymi złymi oczkami, które wszystko przenikały.

I może też machnąć ręką na ciebie, jeśli go skom­promitujesz, co?

Tak, wszystko nimi przenika — pomyślałem. Ale na­raz wyczytałem jak gdyby z tych oczek możliwe roz­wiązanie. Pal diabli!

Oczywiście, że może — powiedziałem. — Podczas gdy ja na niego nie, rozumiesz?

Zajrzałem w te jej oczy. Zmrużyła je.

Nie musisz się bać — szepnęła. — Miłym chłop­com, takim jak ty, nic nie grozi. Jeżeli są mili.

Przywarła do mnie piersiami. Nie broniłem się.

Przyjdź jutro po południu. Emil ma radę naro­dową.

Owionął mnie perfumowo^alkoholowy koktajl. Ręka szefa wciąż spoczywała na talii mojej zdradzieckiej przewodniczki. Konwalijko! Zabiję cię!

Przyjdziesz? — wyszeptała szefowa.

Może — mruknąłem.

Nowy kieliszek zaczął tańczyć w moich żyłach rock and rolla. Salon szefa zakołysał się pode mną niczym statek pijany.

Północ była świadkiem kompletnej ruiny przyjęcia: mnie zastała w fotelu za fikusem, po którego drugiej stronie siedział minister w otoczeniu Vrchcolaba, An­dresa i Bindera. Jego oczy w twarzy zastygłej z nudy przypominały nieruchome monokle. Szef, który zawsze i we wszystkim był do usług i na usługi, zrobił coś nie­słychanego: zaanektował pannę Srebrną bez reszty dla siebie. Zaszyli się w najdalszym kącie salonu, gdzie pan­na Srebrna, będąc z nim tête-à-tête, niesłyszalnie, szyb­ko i niestrudzenie poruszała różowymi usteczkami. By­łem w rozpaczy. Szefowa mnie opuściła. Minister ocknął się z letargu, tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę ka­wowej róży, ale to jedynie pobudziło energię Andresa i Vrchcolaba, którzy mimo późnej godziny z nie osłab­łą świeżością kontynuowali swoje wywody na temat ruchu młodzieżowego i organizacji partyzanckich. Zro­biło mi się niemal żal ministra, którego zawsze i wszę­dzie dopadają tacy Vrchcolabowie i blokują mu jakąś kawową różę niepożądanymi referatami. Ale potem ca­ły swój żal skoncentrowałem na sobie samym.

Było wpół do pierwszej, lecz Andresowi nadal nie zamykały się usta:

Są ludzie, którzy nie doceniają ruchu partyzan­ckiego w środkowych Czechach. Ale moja książka otwo­rzy im oczy. Porządkuję właśnie wiejskie kroniki w po­wiatach wokół Pragi. Nawet pan, panie ministrze, nie uwierzyłby, jakie rzeczy wychodzą na jaw!

Tak? — wydał głuchy dźwięk minister i wziął do

153

r

ręki pustą butelkę po wódce. Potrząsnął nią, lecz An­dres nie zwrócił na to uwagi.

Partyzantów jest co najmniej dwa razy tyle, niż się oficjalnie podaje. Wielu z nich przez skromność nie zgłosiło się po wojnie. Wielu też, niestety, zginęło w cza­sie walk.

Taktak — powiedział minister i odstawił butelkę na stół.

Pod koniec konwersacji tego wieczoru błysnął pomy­słem reżyser Binder:

Można by z tego zrobić dobry film. Na pewno przez pańskie ręce przechodzi w tych kronikach mnó­stwo ciekawych tematów.

I to jakich! Byłby z tego film o bohaterach na­szych czasów.

Taktak — powtórzył minister i spojrzał na zega­rek. — Ale ja będę już musiał uciekać. Rano jadę do Brna na otwarcie wystawy pszczelarskiej.

Tęsknym wzrokiem obrzucił pannę Srebrną i wstał.

Wszyscy wstaliśmy.

Pozwolę sobie przesłać panu jeden egzemplarz — zdążył jeszcze powiedzieć Andres.

Doskonale — rzekł minister i zatrzymał się z wa­haniem.

Od zewłoku Kopanca podniosła się szefowa i ruszyła w jego stronę. Minister ociągał się, wciąż patrząc w od­legły kąt salonu.

Tam szef trzymał za rękę pannę Srebrną i nie zwra­cał najmniejszej uwagi na to, że jego urodzinowe przy­jęcie opuszcza primus inter pares.

W końcu jednak kawową różę miałem tego wieczoru dla siebie. Odwoziłem ją taksówką wzdłuż Wełtawy, a przez otwarte okno owiewało nam twarze łagodne

powietrze pięknej letniej nocy. Ale była obecna tylko ciałem. Jej duch przebywał gdzieś wśród zagadek, prze­kraczających moją zdolność rozumienia. W milczeniu patrzyła na rzekę, która rozbijała księżyc w srebrzysty kolaż, taki, jakie robił Kocour, i myślała o tych swoich tajemniczych sprawach. W białawym świetle nocy ciem­no jarzyły się jej piersi w wykroju dekoltu, opalone aż po różowe brodawki. Mistrz, który wykonał tę jej osza­łamiającą koktajlową sukienkę, terminował chyba u sa­mego Pana Boga; tylko On tak potrafi uszyć kawową skórę dla młodych ciał. Pożądanie zaćmiewało mi ro­zum, zazdrość przyprawiała o szaleństwo.

Dobrze się pani bawiła? — zadałem jej pełne ja­du pytanie.

Powoli wróciła z krainy zagadek i zwróciła ku mnie swoje nieprzeniknione tarcze. Wciąż jedynie odbijały zewnętrzny świat: korowód ciemnych willi na tle Mlecz­nej Drogi, pływalnię z białymi chmurkami na czarnym niebie, rubinową kulę nad Hradczanami na tarasie ka­wiarni „Manes”; świat wokół panny Srebrnej, ale nie jej wewnętrzny świat. Cholera, cholera, co to jest za świat?

Milczała.

Dobrze się pani bawiła? —• powtórzyłem pytanie.

Dziękuję, dobrze — odparła.

Szef się panią zajął?

Tak — rzekła. — Sam pan przecież widział, nie?

Widziałem. — Wściekłość wzięła we mnie górę i wybuchła idiotyczną repliką: — Ale skoro już chce pand wichrzyć komuś włosy, to zwracam uwagę, że ja mam ich więcej.

Dostrzegła moją wściekłość — nie było to zbyt trud­ne — i odparła:

Nie każdemu mam ochotę wichrzyć włosy.

SMfiiW

155

\ \ \ * - trilt

Wierzę — odparłem, niemal się przy tym dła­wiąc. — Ale i łysych jest w Pradze duży wybór.

Po raz pierwszy, odkąd ją znałem, odpłaciła mi zło­śliwością za złośliwość:

Lubię to uczucie, wie pan? Łysina jest taka przy­jemna w dotyku jak ciepły marmur.

Wystarczyłoby pani, gdybym dał się ostrzyc na zero?

Na niewiele by się to panu zdało. Miałby pan gło­wę jak tarka.

Szofer za kierownicą zachichotał. Jego nieprofesjo­nalne zachowanie dolało tylko oliwy do ognia, który we mnie płonął.

Może mamy mówić trochę głośniej? — huknąłem na niego.

Przepraszam, szefie. Proszę wybaczyć. Ale widzi pan, zatyczek do uszu nam nie przydzielają.

To niech pan je sobie zatka nogą!

Przepraszam, szefie — powtórzył uspokajająco, a ja zamilkłem na dobre.

Panna Srebrna także. Jechaliśmy ze świstem opon, a taksówkarz po chwili włączył radio. Jakaś hulaszcza zachodnia stacja nadawała jazz. Saksofony, dziki bebop, to, co kawowa róża lubiła. Klucząc jechaliśmy przez po­grążone we śnie Podoli na Pankrac, aż dotarliśmy na ulicę 19 Listopada. Na rogu owej fatalnej ulicy pan­na Srebrna wysiadła. Spódniczka się jej podwinęła, ko­lanka wysłały erotyczny sygnał. Zapłaciłem za taksów­kę i kazałem sobie wydać resztę co do halerza. Ale tak­sówkarz przyjął to z humorem.

Skręcenia karku, szefie!

Odwróciłem się. Panna Srebrna obciągała sukienkę na biodrach. Stała tam niczym biały akt, na tle tej wi­tryny, tak że widziałem ją również od tyłu. Dekolt od­słaniał lekko wypukłą ścieżynkę kręgosłupa i sięgał nie-

mai do krzyża, gdzie, jak (pamiętałem z pływalni, panna Srebrna miała dwa kuszące dołeczki.

Podszedłem do niej.

Dzisiaj — ze zdenerwowania głos mi podskoczył — dzisiaj przed panią klękać nie będę.

Nie?

Nie.

Ująłem ją za gołe ramiona.

—■ Lenko! — krzyknąłem błagalnie, bez przygotowa­nia. — Do diabła, ja panią kocham! Przez panią nie jestem już sobą!

Objąłem ją. Przez popelinową koszulę wyczułem nie­zrównaną słodycz młodych piersi. Pożądanie brutalnie odrzuciło w kąt rozum, doświadczenie, wszystko. Przy­cisnąłem ją do siebie i usiłowałem pocałować. Była to już nasza trzecia księżycowa noc.

Ale wywinęła mi się, jedno ramię miała zupełnie na­gie, gładkie, gorące, aksamitne. Znowu ją gwałtownie objąłem.

Niech pan przestanie — syknęła. — Jest pan pi­jany.

Całą siłą wparła się w moje piersi i odepchnęła mnie. Zatoczyłem się, a ona zrobiła w tył zwrot i ruszyła przed siebie. Dopadłem ją jednym susem i chwyciłem za rękę. Wyszarpnęła ją. Znów ją złapałem i przyciąg­nąłem do siebie.

—■ Na Boga! Chyba nie zamierza mnie pan zgwałcić w publicznym miejscu, tu, na ulicy!

Nagle usłyszałem swój własny gwałtownie przyspie­szony oddech. Trochę mnie to otrzeźwiło, ale nie przy­szło mi do głowy nic lepszego niż powiedzieć:

Niech mnie pani weźmie do siehie!

A współlokatorkę dokąd mam wysłać, teraz,

o pierwszej w nocy?

Więc niech pani idzie do mnie!

Ach tak? Spił się pan jak Świnia, redaktorze.

Jeden policzek za drugim.

Lenko! Ja panią kocham! — zaszlochałem niemal.

Ale ja pana nie.

Puściłem ją. Nie wiedziałem, czy nie powinienem jej trzepnąć w te różowe usta. Miałem straszną chęć to zrobić.

Kocha pani mojego szefa, co? — zaskrzeczałem z wściekłością.

Jest pan ogromnie spostrzegawczy.

Pani jest potworem!

A pan pewnie skromnym młodziankiem!

Ale nie powie pani — wrzasnąłem —■ że lecę na forsiaste baby!

Przeląkłem się. Tego już nie powinienem był mówić. Zrozpaczony popatrzyłem na pannę Srebrną. Stała na środku ulicy 19 Listopada, oblana księżycowym świa­tłem, i jakby na potwierdzenie faktu, że kompletnie jej nie rozumiem, wydało mi się, że się uśmiecha. Naraz poczułem się wobec niej jak obśliniony garbusek od czubków. To zaś, co powiedziała, bynajmniej nie pod­niosło mnie na duchu:

Co pan wie o życiu, redaktorze!

Szliśmy powoli obok siebie w stronę zielonej fasady jej domu.

Niech się pani nie gniewa — próbowałem ją prze­prosić. — Wcale tak nie myślałem. Ale jestem chory z zazdrości.

No nie! O niego?

Dlaczego pozwoliła mu się pani obejmować?

Nie uważa pan, że to jest coś innego, niż kiedy

pan tu, na ulicy, rzuca się na mnie jak pijany fornal?

158

Chciałem panią wziąć tylko za rękę, tam, u Blu- menfeldki... a pani mi nie pozwoliła.

Bo nie chcę.

Dlaczego pani nie chce?

Dlatego.

Zaśmiałem się gorzko.

To wcale nie jest taka głupia odpowiedź, jak się panu zapewne wydaje. Ma głęboki sens.

Staliśmy już przed wejściem do jej domu.

To zupełnie inna sprawa niż z panem — rzekła.

Jest starszy i ma więcej forsy.

Jest również żonaty, jeśli pan pamięta.

W takich wypadkach to on często o tym nie pa­mięta.

Westchnęła.

Niech pan posłucha, powiem wprost. Pan chce mnie zdobyć i myśli, że to jest możliwe.

A nie jest?

Nie — rzekła twardo. — U niego to tylko towa­rzyski flirt. Nawet do głowy mu nie przyjdzie pomy­śleć o czymś podobnym.

Poprawiła kciukami oba ramiączka. Smutek płynął ulicą 19 Listopada niczym gęsta kasza.

—■ Pani też chyba niewiele wie o życiu — powie­działem.

Wiem wystarczająco dużo. — Odwróciła się i ru­szyła ku bramie.

Zeby się tylko pani jeszcze czegoś nie dowiedziała!

Jakaś tam lekcja nigdy nie zaszkodzi. Panu rów­nież.

Nie odpowiedziałem. Zatrzymaliśmy się i panna Srebrna spojrzała w górę, jakby chciała sprawdzić, czy

\ \

nie pali się u niej światło. Nie wiedziałem nawet, na którym piętrze mieszka z tą swoją współlokatorką.

Dam panu znowu tę samą radę co ostatnio — rzek­ła. — Niech pan idzie do swojej dziewczyny. Niech pan raz pomyśli także o tej drugiej stronie, nie tylko o so­bie.

Myślę o pani.

Nie, nie o mnie — pokręciła głową. — Wyłącznie

0 sobie.

Nie myślę już w ogóle o niczym poza panią.

Tak — powiedziała ze smutkiem. — Zawsze tylko

1 wyłącznie o sobie.

Zrozumiałem i spuściłem wzrok na noski jej białych pantofelków. Potem znów podniosłem go ku czarnemu piekłu z bakelitu. Ku mojemu czarnemu piekłu.

Więc po co pani ze mną poszła, skoro wiedziała pani, że nie ma zamiaru nic ze mną zaczynać?

Interesowało mnie towarzystwo.

Nie myślała pani chyba, że zapraszam tam panią tylko dlatego, by umożliwić jej poznanie mego szefa?

Zamyśliła się.

Nie. Ma pan rację.

A czy, przy pani zasadach, to nie jest bezwzględ­ność i egoizm rozbudzać we mnie dla własnej przyjem­ności nadzieję, że panią zdobędę?

No tak — przyznała. — Nikt z nas nie jest idealny.

Pani tak.

Idealnie nieidealna — westchnęła.

Jeśli pani mówi to poważnie, to mimo wszystko mam nadzieję.

Niech ją pan porzuci — rzekła i wyjęła klucz

z torebki.

Nadziei nie może mi pani odebrać — rzekłem. — Pójdzie pani jutro na te zawody gimnastyczne?

Z profesorem?

Nie. On nde przyjdzie. Ze mną.

Dlaczego nie przyjdzie?

Bo oblał pani suknię rybną zupą.

Przecież zwróci mi za pralnię, nie?

Pani przyjaźń nie jest chyba do kupienia za pie­niądze?

Utkwiła we ¡mnie bakelitowe guziczki.

O, nie.

Wpatrzyłem się w nie z mocą. Moje mięśnie były mi znów posłuszne. Przestałem rzucać się na parnię Srebr­ną. Ale nie dlatego, żebym nie chciał. Chciałem. Ostre pazurki jej chłodu nakłuwały całe moje serce jak szpi­kowanego zająca. Ale żyjemy w cywilizowanym kraju. Nie rzucałem się już na nią, lecz za to chciałem ją zra­nić.

Powiedziała to pani tak ładnie, że niemal pani wierzę. — Zrobiłem pauzę. — Ale mój szef, jak na sto­sunki socjalistyczne, to rzeczywiście krezus.

Żegnam! — powiedziała ostro i otworzyła wej­ściowe drzwi do domu.

Lenko! — zawołałem cicho, z pośpiechem. — Niech mi pani przynajmniej poda rękę!

Zawahała się już w drzwiach, po czym mi ją podała. Długą, smukłą, czekoladową. Pachnącą jak sama mło­dość. Z jasnobrązowego aksamitu. Oblaną najdoskonal­szym make-upem — księżycem. Obróciłem ku niemu małą różową dłoń i wpiłem się w nią ustami. Dostrzeg­łem przy tym różowe chuligańskie znamię. Było wyżej, prawie koło łokcia. Szybko ¡»całowałem je również. Ale ona cofnęła już rękę w oszklony mrok westybulu i zniknęła jak utracona nadzieja.

Przyjdzie pani jutro na te zawody? — szepnąłem w ciemność.

Dobiegł stamtąd okrutny, zmysłowy, do zwariowania niepowtarzalny głos panny Srebrnej:

Jasne, że nie.

A potem chromowane drzwi zatrzasnęły się i znów byłem sam, bez niej, pod tym sarkastycznym, srebrnym, nadętym pyszałkiem na nuselskim niebie.

Rozdział siódmy

TELEFONY

Na drugi dzień, dzień drobnych złośliwości losu, od­bierała telefon pani Beneszowa. O wpół do dziewiątej,

0 dziewiątej, o wpół do dziesiątej. O wpół do dziewią­tej zapytała, kto mówi, a kiedy uczciwie jej to powie­działem, zakomunikowała mi, że panna Srebrna jest na uniwersytecie na wydziale przyrodniczym i będzie, jak wróci. O dziewiątej i o wpół do dziesiątej już nie pytała, kto mówi. Poznawała minie po głosie.

Tylko że ja po tej rozpaczliwej nocy okrzepłem

1 znów byłem rześki i pełen inicjatywy. Poczekaj, ła­siczko! Tym prostym trikiem się mnie nie pozbędziesz.

Wpadłem do Blumenfeldki. Na szczęście była w re­dakcji sama i od razu oznajmiła mi radosną nowinę, że Pecakowa jest po naszej stronie. Powiedziała po „na­szej”, więc jakiś czas cieszyłem się razem z nią, potem zaś skorzystałem z jej szampańskiego nastroju i zapro­ponowałem, żeby zadzwoniła do „Animexu” i poprosiła do telefonu pannę Srebrną.

Dlaczego? — spytała zdziwiona.

Nie wzdragałem się wyznać tej bojowniczce prawdy:

Telefon odbiera jakaś baba i mówi, że jej nie ma.

Blumenfeldka zrozumiała w mig.

Coś ty jej zrobił?

Nic. Prawie jej nie znam.

Nie mam na myśli tej baby. Mówię o tamtej ślicz­nej dziewczynie.

No wiesz — powiedziałem.

No nie wiem.

Posprzeczaliśmy się.

To wykręć numer. — Blumenfeldka podniosła słu­chawkę. — Zacna ciotka was pogodzi.

Załatwiła to bardzo zręcznie. Już po chwili głos pan­ny Srebrnej aksamitnie zabębnił w moje bębenki.

Tu Srebrna.

To ja — powiedziałem.

Ależ to oszustwo — odparł niechętnie głosik.

Blumenfeldka wykrzywiła twarz i na palcach wyszła

z pokoju. Zostawszy sam, głęboko zaczerpnąłem tchu:

Pani też nie gra ze mną fair.

Ja tak. Pan nie.

Co mam zrobić, skoro panią kocham?

Zapomnieć o tym. Nie można mieć wszystkiego.

Ja nie chcę wszystkiego. Chcę tylko jednej jedy­nej dziewczyny.

Na pewno z łatwością jakąś pan sobie znajdzie. Są ich miliony.

Do uroczej ironii panny Srebrnej wkradł się znowu — przynajmniej tak mi się zdawało — cień kokieterii. A jednocześnie wstrętne wezwanie telefonistki 1 cen­trali:

Proszę odłożyć słuchawkę. Międzymiastowa na linii.

Zadzwonię do pani za chwilę, dobrze?

Lekko się zawahała, ale odparła:

Dobrze.

Przełamałem tamę!

Ledwo odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił.

Halo?

Z towarzyszką Blumenfeld!

Na chwilę wyszła. Kto mówi?

Tu Hartman. Dzwoniła do mnie rano w sprawie... w sprawie jakiegoś opowiadania ojca. W związku z pew­nym cytatem.

Chwileczkę. Zaraz jej poszukam.

To się nazywa błyskawiczne działanie. Nie wiedzia­łem, co bardziej podziwiać — trafność osądu szefa (oble­ci w tej sprawie całą radę wydawniczą i wszystkich przekona, zanim jeszcze się zbiorą), czy upór i energię Blumenfeldki, przydatną raczej napastnikowi rugby. Cytat z dzieła starego Hartmana! Cha, cha, cha!

Blumenfeldówna! — ryknąłem na cały korytarz. Na końcu długiego korytarza otworzyły się drzwi

i Dasza wytknęła z nich głowę.

Dzwoni towarzysz Hartman!

Blumenfeldka natychmiast wypadła na korytarz.

Już idę!

Zaczęła biec owym genialnym kobiecym stylem z ko­lanami blisko siebie, jej piękne piersi pod tuzexowską bluzką sprężyście podskakiwały, a Blumenfeldka miała taką minę, jakby po latach zadzwonił do niej opłakiwa­ny kochanek.

Niedyskretnie zostałem w pokoju. Bo też niepotrzeb­na tu była dyskrecja. Tu chodziło o taktykę inną niż miłosna.

Dasza łapczywie chwyciła słuchawkę i zagdakała:

Cześć, Jareczku!

Telefon rozdźwięczał się nienaganną czeszczyzną młodego Hartmana.

Chwileczkę! Wezmę tylko ołówek! — zaśpiewała Dasza, ale nic takiego nie zrobiła. Młody Hartman dyk­tował jej coś, czego ona nie zapisywała, ale mimo to powtarzała za nim sylabę po sylabie. Rozkoszna kome­dia! — No nie! Jesteś złoty chłopak, Jareczku. Słuchaj,

potrzeba by mi jeszcze... ale to już musiałabym przyjść do was...

Do pokoju zajrzała Agnieszka i w najciekawszym mo­mencie odwołała mnie do telefonu w naszej redakcji.

Nie było to nic przyjemnego. Szefowa.

Ładnie do mnie dzwonisz — rzekła z wyrzutem.

Wybacz, miałem furę roboty.

No tak, zapomniałam, że z ciebie przykładny pra­cuś. Wpadniesz do mnie?

Dziś wieczorem nie mogę.

Ja też nie. Po południu.

Niejasno przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę po pijanemu. Agnieszka strzygła uszami.

Po czwartej, dobrze? Gdyby coś mi wypadło, za­dzwonię.

Czekam, przyjacielu. Co z Cibulówną?

Kłopoty.

Szefowa się roześmiała.

Pa! — rzekła. — O wuar!

Cisnąłem słuchawkę na widełki i pędem pobiegłem znów do Blumenfeldki.

Ale ruch! — zawołała Agnieszka, lecz miałem ją w nosie.

W tym czasie Blumenfeldka skończyła już szczebio­tać z młodym Hartmanem i właśnie szykowała się do wyjścia. Przed okrągłą, pyzatą twarzą o pięknych oczach trzymała lusterko upaćkane pudrem.

Mogę stąd jeszcze zadzwonić?

Proszę bardzo.

Schowała lusterko do torebki, energicznym ruchem skontrolowała, czy bluzka nie wysuwa się jej ze spód­nicy, i rzekła:

Gdyby mnie ktoś szukał, jestem u młodego Hart- mana.

Mrugnąłem do niej znacząco.

Znacząco odmrugnęła do mnie.

Będzie tam Cibulówna? — spytałem.

Odczep się! — rzuciła i wybiegła z pokoju.

Natychmiast usiadłem przy telefonie. Odebrała go

syrena.

To znowu ja — powiedziałem. — Pójdzie pani ze mną na te zawody?

A profesor Żamberk przyjdzie?

Nie przyjdzie!

Ale ja bym chciała, żeby przyszedł.

Jezus Maria! — jęknąłem. — Może mam też za­prosić szefa? Wtedy na pewno by pani poszła, co?

Nie — odparła. — Już się nim nasyciłam.

Jest pani potworem.

Nie mamy się co licytować. Nie chciałby pan na­mówić profesora?

Milczałem. Długo panowała cisza. W końcu się ode­zwała:

Halo! Jest pan tam?

Jestem. Zastanawiam się.

Nad czym?

Układam sobie to wszystko w głowie. Albo tak strasznie lubi pani gimnastykę, ale boi się pani, żebym się jej nie narzucał i...

Co i?

...i w takim razie Żamberk ma pełnić rolę pani ochrony...

Znów zrobiłem pauzę.

Albo?

Albo tak szalenie lubi pani Żamberka, ale ponie­waż z niego mruk i sam się nie odezwie, więc ja mam pełnić rolę rajfura.

W słuchawce zadzwoniła muzyka jej śmiechu.

Wyciąga pan strasznie krańcowe wnioski.

Więc jak to jest?

Żal mi profesora. Nie chciałabym, żeby się mar­twił.

To niech pani do niego zadzwoni.

Tego nie chcę zrobić.

Bo co?

Bo pstro — powiedziała z wdziękiem.

Już znowu byłem całkowicie przekonany, że to wszystko jest grą, w której na koniec strzelę wspaniałą bramkę.

A jeżeli go namówię, żeby poszedł... pójdzie pani?

No... tak.

Gdzieś w dali odezwał się jakiś inny głos, panna Srebrna zwróciła się do kogoś w swoim biurze. Potem powiedziała w słuchawkę:

Muszę iść do dyrektora. Proszę zadzwonić, jak pan załatwi z profesorem. Żegnam.

I od razu odłożyła słuchawkę.

Usadowiłem się wygodnie w fotelu Blumenfeldki, na jej poduszce z piankowej gumy, którą podkładała sobie pod siedzenie. Akurat, ty jaszczurko. Już widzę siebie, jak namawiam Wacka, żeby przyszedł. I już widzę cie­bie, jak stroisz fochy, kiedy tam Wacka nie zastaniesz. A jego tam nie będzie. Ale ja będę. Nie pozbędziesz się mnie, bo ty wcale pozbyć się mnie nie chcesz.

Wróciłem do swego pokoju i odczekałem pół godziny. Wystarczająco długo, bym miał czas na przekonanie te­go wstydliwego niezguły. Skracałem sobie czas lekturą listu jakiegoś desperata na emeryturze, który oferował wydawnictwu swoje usługi jako „znakomity tłumacz z niemieckiego, angielskiego, hiszpańskiego, francuskie­go i włoskiego oraz z czeskiego na te języki”, ponie­waż przez długie lata pracował jako jeden z dyrekto­rów koncernu Schicht-Unilever, „co stanowi wystar­czającą rekomendację pod względem językowym”. Pe­tent nie wspominał, co to oznacza pod względem kadro-

wym. Napisałem stereotypową odmową, że w tej chwili nie mamy nic, co moglibyśmy mu... itd., ale że zapisu­jemy sobie jego nazwisko itd. Potem zerknąłem na ze­garek i ruszyłem znów do pokoju Blumenfeldki.

Jeszcze tam nie doszedłem, gdy znów rozległ się za mną głos Agnieszki:

Karol, telefon!

Kto dzwoni?

Jakaś panna Srebrna.

O! Co się dzieje?

Agnieszka stała nadal w drzwiach.

Przełącz mi to z łaski swojej do Blumenfeldówny

poleciłem jej złośliwie.

Po przełączeniu z drugiego aparatu w moim pokoju nie dało się podsłuchiwać. Agnieszka się obraziła i z du­mnie podniesioną głową zniknęła za drzwiami.

Ale przełączyła rozmowę.

To na zmianę ja — rzekła panna Srebrna.

Ratunku!

Co panu jest?

Zaraz chyba zemdleję. To niemożliwe! Pani?

Tak, ja. Chciałam tylko panu powiedzieć...

Tak sama z siebie?

Niech się pan uspokoi. Zanadto się pan podnieca, ale zaraz się pan przekona, że nie ma powodu. A mia­nowicie nie mogę iść na te zawody gimnastyczne.

To mnie sparaliżowało. Nie mogłem wykrztusić sło­wa.

Muszę dziś wieczorem jechać służbowo do Liber- ca. Mam tam być jutro już o siódmej rano, a inaczej bym nie zdążyła.

Pojadę z panią.

Jadę z dyrektorem.

Ogarnął mnie głęboki smutek. Wieczór zaczął przy­pominać pustynię.

, s v v \ \ v\

r

- Ależ mi pani zrobiła zawód, konwalijko.

Co proszę?

—■ Zrobiła mi pani zawód.

—■ Nie... jak pan to powiedział? Wałijko czy coś ta­kiego?

Konwalijko. Tak panią nazywam w duchu.

Nazywam się Srebrna.

Niczego mi pani nie użyczy.

Niech pan użyczy sobie sam. Żegnam... — powie­działa i diablo chytrze dodała: — ...na razie.

Natychmiast uczepiłem się tego zbawiennego słówka.

Chwileczkę! Kiedy pani wraca?

W sobotę wieczór.

Będę pani oczekiwał.

Nie chcę.

Odniosę pani walizkę.

Nie biorę żadnej walizki.

No to torbę. Albo gazetę. Albo co pani sobie ży­czy.

—■ Niczego sobie nie życzę. Jeśli chce mnie pan zde­nerwować, to niech pan przyjdzie.

Chcę tam przyjść, ale nie chcę pani denerwować.

Więc niech pan zostanie w domu i roztrząsa swoje sumienie.

Nigdy nie było tak czyste jak teraz.

A co z tą pańską dziewczyną z baletu?

Ale...

Mówię to poważnie, jak zawsze — w jej słowach znów dźwięczał wczorajszy chłód. — Pan doprawdy mnie nie interesuje, redaktorze. Niech pan porzuci wszelką nadzieję, jasne?

Powiedziała to tak, że wyglądało na szczerość. Na­dzieja, obudzona jej niedawną kokieterią, rzeczywiście we mnie zgasła.

no

Naprawdę?

Naprawdę.

Poczułem bezsilną wściekłość.

Możemy być przyjaciółmi, jeśli panu na tym za­leży — powiedziała.

Dziękuję uprzejmie — rzekłem ironicznie.

Więc żegnam.

Nie odpowiedziałem.

Zegnam — powtórzyła.

Pokorny sługa.

W słuchawce rozległ się szczęk. Odłożyła ją.

1 znowu figę wiedziałem, jak sprawy stoją. Zupełnie nie umiałem się w niej połapać. Była jak zwodniczy kalejdoskop, jak kwietniowa pogoda. Żywa powieść kryminalna. Zależy jej na mnie? Nie zależy? Jestem jej tak bardzo antypatyczny? Ale może nie taki znowu antypatyczny? Może to wszystko jest tylko odwleka­niem bezwarunkowej kapitulacji, wyrafinowanym prze­dłużaniem tortur, żeby potem rozkosz była aż do zwa­riowania? Albo też myśli tak naprawdę? Ale skąd to zainteresowanie szefem? Skąd ta oględność wobec Wac­ka?

Same pytania, było mi od nich zbyt źle na duszy, żebym łamał sobie głowę szukaniem odpowiedzi. Wy­kręciłem numer dyrekcji „Animexu” i przedstawiłem się jako towarzysz Nowak. Nie mogę się dodzwonić do panny Srebrnej. Panna Srebrna miała dziś jechać do Liberca. Czy już wyjechała? Nie, towarzyszu. Jadą do­piero wieczorem. Zadzwońcie pod wewnętrzny trzyna­ście. Trzynaście! Aha! A o co chodzi? Nic, nic. Spróbu­ję jeszcze raz. Dziękuję, towarzyszu.

A więc nie kłamała. A więc wszystko jest tak jak na początku. Gorzej niż na początku. A więc, jeśli chodzi

o pannę Srebrną, jestem kompletnym nowicjuszem.

r

Rozdział ósmy

TRZY TEATRY

Woźny w teatrze — nie ten, który jeździł windą — znał mnie i bez problemów wpuścił do środka. Zszed­łem tylnymi schodami, gdzie zawsze miałem przyjemne uczucie, że w jakiś sposób należę do mechanizmu tej fabryki złudzeń. Ale należała do mnie tylko pewna ma­ła tancereczka.

Na sali było ciemno, jedynie na scenie świeciły dwa reflektory. Odbywała się próba jakiegoś nowoczesnego baletu. Szczupłe dziewczyny w czarnych trykotach, jed­nakowo zgrabniutkie ciała, jedno identyczne jak dru­gie. W trykotach zawsze wydawały się bardzo maleń­kie. Korepetytor w rogu sceny bębnił na pianinie, a dziewczęta kręciły sobą trochę komicznie i wyrzucały do przodu czarne nogi. Od pulpitu reżysera wściekle pokrzykiwał choreograf, figurki w trykotach za każ­dym razem posłusznie się zatrzymywały i znów posłusz­nie zaczynały podskakiwać jak krasnale.

Wiera hopsała w pierwszym szeregu. Blond włosy upięte miała w węzeł i pracowała jak szturmowiec. Usiadłem pośrodku sali i przyglądałem się jej. Byłem całkiem na miękko, było mi niemal żal baletniczki, że tak okrutnie zamierzam ją oszukać. Ale ona, jak zwy­kle, nic nie przeczuwała i pracowała jak szalona. Za­wsze i we wszystkim była taka sumienna. We wszyst­

kie swoje poczynania wkładała tyle wysiłku — dawała z siebie wszystko. W teatrze była łubiana. To znaczy: lubili ją reżyserzy. Dlatego już w tak młodziutkim wie­ku awansowała na solistkę. I tutaj chyba tańczyła ja­kieś solo, bo przeskakiwała na przeciwną stronę sceny niż pozostałe tancerki.

Ale i tak na nic się jej to nie zda. Byłem pełen smut­ku, a raczej melancholii. Co to za kariera, ta kariera zwariowanych ładnych dziewcząt? Trwa dziesięć, pięt­naście lat, potem te najlepsze odchodzą, by uczyć in­nych wariatów, a tym gorszym zostają wspomnienia. Bzdura — uśmiechnąłem się patrząc na oświetlany pro­stokąt sceny. — Dziesięć—piętnaście lat, czterdzieści— pięćdziesiąt lat. Co za różnica? Wszystko to żałosna, ża­łośnie krótka impreza, tak czy siak.

Ale powodują nami w życiu dziwne siły. Jak panna Srebrna. Cóż to za bezsensowne podskakiwanie przed lubieżnymi oczyma miłośników sztuki! Reżyser zakla­skał w dłonie. Przerwa.

Wstałem i ruszyłem za kulisy. Wierę zastałem z pajdą chleba w ręku. Jej oczy koloru niezabudek rozjarzyły się na mój widok jak neon. Czuć ją było potem i salą gimnastyczną.

Kajo! Przyszedłeś?

Przyjechałem. Tramwajem.

Chodźmy do mnie. Lidy dzisiaj nie ma.

Zaprowadziła mnie do garderoby dla solistek, którą

dzieliła z inną solistką, jak to w zespole.

Słuchaj — powiedziałem. — Nie poszłabyś wie­czorem na zawody gimnastyczne? Ty to lubisz, nie? Tak też myślałem. Czechosłowacja — Związek Radziecki.

Zrozumiała to tak, jak chciałem: że znowu wszystko jest w porządku. Dlatego też wpadła w rozpacz.

Mam przedstawienie, Kajo!

—■ Psiakość! Myślałem, że jesteś dziś wolna.

173

m i\mmh % t \ \ \ \ \ \ 1 I S®

Powinnam być, ale Lida prosiła, żebym ją wie­czorem zastąpiła.

Hm. No cóż. Nic na to nie poradzimy.

Widać było, że intensywnie nad czymś myśli. Kiedy ja ją właściwie ostatni raz gdzieś zaprosiłem? Z wła­snej inicjatywy? Nie pamiętałem. To raczej ona pamię­tała. Widziałem, jaka jest zrozpaczona, że miałaby stra­cić taką okazję.

A co Lida robi wieczorem?

Jej brat oblewa promocję.

No tak. Wobec tego musi tam iść. — Spojrzałem na Wierę. W napięciu patrzyła mi w oczy. — Szkoda.

Nagle podjęła decyzję. Zerwała się.

Zaczekaj tutaj!

Otworzyła drzwi garderoby i czarny tyłeczek zniknął za drzwiami.

Wyjrzałem na korytarz. Wiera biegła do telefonu, który znajdował się w końcu korytarza na półeczce przy ścianie. Widziałem, jak wykręca numer i jak nerwowo stuka o podłogę baletką. Potem drgnęła i półgłosem, ale bardzo szybko zaczęła mówić. Słów nie można było zrozumieć.

Wróciłem do garderoby i usiadłem w fotelu. Naprze­ciw siebie miałem duże lustro nad toaletką Wiery. Było obwieszone maskotkami, w rogu tkwiła moja fotogra­fia. Popatrzyłem na owe dwie twarze, tę na papierze

i tę w lustrze. Zwyczajne twarze zwykłego obywatela. Za tymi szarymi oczyma, za tymi rysami, jakich setki tysięcy widzi się na zebraniach, w biurach, w gardero­bach baletnic i innych kochanek, za tymi niebrzydkimi ustami, za ubraniem od dobrego krawca kryje się hi­storia ostatnich dziesięciu lat, historia niespecjalnie ład­na i niespecjalnie łajdacka, ale dość nonsensowna. Kto ją jednak odczyta tylko z mojej twarzy? Dziewczyna,

będąca w tej chwili ukoronowaniem nonsensu, który nazywa się Karol Leden? Czy ta druga, w czarnym trykocie, która właśnie rozpaczliwie usiłuje zatrzymać ów nonsens dla siebie? Nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko się uśmiechnąć.

Wiera wpadła do garderoby.

Lida mnie zastąpi!

Zwariowana radość po prostu ją rozpierała. Usiadła na taborecie i nachyliła się ku mnie. Znowu poczułem zapach potu po ciężkiej harówce.

Kajo!

No?

Strasznie się cieszę, że przyszedłeś.

A niby jak!

Objęła mnie. Z korytarza dobiegł męski głos:

Panie proszone na scenę!

Los na szczęście wydzielał Wierze tylko króciutkie chwile.

Wycisnąłem na jej czole judaszowski pocałunek, a do ręki wcisnąłem jej bilet, tłumacząc, że przyjdę dopiero w ostatniej chwili, bo mam zebranie, po czym z budki telefonicznej przed teatrem zadzwoniłem do Wacka Zamberka.

Chłopcze, jesteś jak sopel lodu — powiedziała sze­fowa d odepchnęła mnie od siebie.

Siedzieliśmy na kanapie w salonie, gdzie wczoraj Andres i Vrchoolab zabawiali rozmową ministra i gdzie panna Srebrna uwodziła szefa. Teraz szefowa uwodziła tu mnie, za pomocą bikaveru. Bez powodzenia.

Nie gniewaj się, Elu. Mam kłopoty.

Właśnie widzę — odparła. — Tylko nie wiem, co mam sobie myśleć. Sprawy redakcyjne? Czy sercowe?

A, tak. Wszystko razem.

Rozumiem. Chandra.

Tak, chandra — pomyślałem.

Szefowa nalała wina i wychyliła cały kieliszek, jakby to była porcja koniaku.

To co ja mam powiedzieć?

Z antycznego rzeźbionego zegara, który niegdyś zdo­bił jakiś domek myśliwski jakiegoś pierwotnego wła­ściciela, wyjrzała czerwona kukułka i wykukała godzi­nę szóstą.

Czego ci brakuje, człowieku? — rzekła szefowa. — Wolny młody człowiek na dobrym stanowisku.

A czego tobie brakuje? — spytałem.

Szefowa tępo wpatrywała się w głowę byka na ety­kiecie butelki. Otyła, czterdziestoletnia szefowa. Jej ma­lutkie oczka wcale nie były w tej chwili złe. Wlała w siebie następny kieliszek bikav6ru.

Wszystkiego, ty durniu — powiedziała. — Mło­dości, męża, dzieci, pracy, wszystkiego.

Dlaczego nie pójdziesz do pracy?

Spojrzała ironicznie.

Myślisz, że to by mi pomogło?

Czemu nie? Praca to dobre opium.

Tobie pomaga?

Wzruszyłem ramionami.

Nie mam takiej pracy, która by mi pomagała.

A jaką ja mam mieć? — Bikavćru było już tylko trochę na dnie. Sięgnęła za kanapę i wyciągnęła butel­kę koniaku. — Chodź, przyjacielu —1 powiedziała do ndej, chociaż była to Marie Brissard, i nalała sobie do kieliszka po winie.

Miałam laką pracę — rzekła. — Kiedy jeszcze byłam głupią młodzieżówką. Pracowałam w Związku Młodzieży, wiesz?

Zaczęła wymachiwać butelką do taktu i całkiem me­lodyjnym głosem zaśpiewała:

Atmosfera się przeciera:

na faszystów przyszedł kres!

Tak — rzekła z goryczą. — Potem ojciec został ministrem, a Prochazka towarzyszem. I zawarłam z nim małżeństwo. Wzorowe socjalistyczne małżeństwo. Poza tym, że, jak się okazało, nie mogę mieć dzieci.

To smutne — powiedziałem. — Ale pal diabli. To nie jest świat najlepszy dla dzieci.

Szefowa roześmiała się bardzo smutno.

Ładnie to powiedziałeś, Kajo. Nie najlepszy. Ale ty niewiele jeszcze o nim wiesz.

Coś podobnego powiedziała mi już jedna dziewczy­na. Tylko że miała coś innego na myśli.

To, co wiem, wystarczy mi — odparłem.

No widzisz. Więc jak możesz myśleć, że jakaś pra­ca uwolni mnie od tej chandry? Praca! Przyzwyczaiłam się do myśli, że swoją pracą pomagam w osiągnięciu wzniosłego celu. Ale w takim razie powinnam się była urodzić w innej rodzinie. W rodzinie jakiegoś skromne­go urzędnika, idealisty.

Rozejrzała się po pokoju. Wszystko tu miało pierwot­nie pierwotnych właścicieli. Ale każda rzecz innego. Ca­łe urządzenie było rezultatem sentymentu ministra do dawnych czasów, tudzież jego koneksji. Takie przed­mioty sprzedawało się na ogół jedynie do muzeów. Na przykład ta rokokowa serwantka, w której odbijaliśmy się jak w lustrze. Ja i szefowa.

Znowu zaczęła śpiewać:

Już koniec głodu, koniec niedoli, koniec bandyckich szuj samowoli!

Zachichotała.

Oni mnie z tego wyleczyli — wysapała. — Mój ojciec, ten słynny, bezlitosny demaskator wrogów lu­du. 1 mój towarzysz małżonek. Poeta. Inżynier ludzkich dusz.

Parsknęła śmiechem, a z jej oczu potoczyły się łzy.

Miałam fioła na punkcie Majakowskiego. „Niech jako wspólny pomnik nasz stoi wzniesiony w bojach socjalizm.” * W bojach. Jakie mój mąż staczał boje? Tobie nie muszę tego mówić.

Nie musisz — powiedziałem. — Takie jak ten obecny o Cibulównę.

Złapała mnie za rękę.

Kajo... jeśli masz ochotę, wystąp przeciwiko niemu. Raz, do cholery, wypnij się na wszystko i bij się o jakąś sprawę!

Uśmiechnąłem się.

Nie jestem bojownikiem — rzekłem chłodno. — A twój mąż zapewnił już sobie większość. Nie zamie­rzam sobie łba roztrzaskać.

No tak — głos jej się załamał, wyszedł z tego nie­mal szloch. Zwilżyła struny głosowe nową porcją Ma­rie Brissard. — Nikt nie chce sobie łba roztrzaskać. Że­by tylko w końcu wszyscy go sobie nie roztrzaskali.

Nie wierz w to — powiedziałem. — To kwestia ostrożności. Łeb roztrzaskują sobie tylko nieostrożni. Szaleńcy. Idealiści.

Czknęła i kiwnęła wyondulowaną głową.

Więc w końcu co?

Życie jest krótkie — powiedziałem — a pośmier­tnie kar się nie wykonuje. Z pomocą opatrzności może­my doczekać emerytury.

Odwróciła głowę i wyjrzała przez szerokie framcu-

skie okno. Za nim rozpościerał się zaniedbany ogród ze studnią, na środku której stał marmurowy amorek z od­łupaną główką.

Znałam ostrożnych i nieostrożnych. Ani się spo­strzegli, i już są na sądzie... Czyim?

Wzruszyłem ramionami.

—■ Nie wiem. Była taka narodowo-socjalistyczma sa­tyryczna powieść: Przed sądem materii.

Nie żyją już — rzekła. — Albo siedzą. A tacy byli ostrożni. A nawet tak gorliwi, że aż wychodzili ze skóry.

Życie to ryzyko — stwierdziłem.

I wierzyli. We wzniosły cel, rozumiesz? — Spoj­rzała na mnie koniakowymi oczkami. — Tak jak ja. Tylko że ze mną to było dawno. Wyleczyli mnie z tej choroby psychicznej.

Martwym wzrokiem spojrzała na Marie Brissard.

Teraz jest ze mnie zdrowa psychicznie alkoholicz- ka. I podrywam młodych chłopców.

Na bezgłowym amorku usiadł siwy gołąb. Pokiwał ogonkiem, wypuścił zawartość wnętrzności do pustej studni i znowu wzbił się w niebo, które zaczynało ró­żowieć.

Elu — odezwałem się. — Wierzysz w coś?

Przez francuskie okno niczym reflektor wpadało do

tego antykwariatu różowe światło. Takie, jakie stwarza atmosferę dla wyuzdanego tańca bajader. Ale oblewało tylko alabastrowe figurki, stare obrazy, butelkę Marie Brissard, mnie i szefową.

Spojrzała na mnie. Jej źrenice, zupełnie jak źrenice kota, schwytały to światło i zabłysły różowo.

Zgłupiałeś? A może myślisz, że za mało jeszcze przeżyłam, żeby nabrać rozumu?

Tak tylko przyszło mi do głowy.

A ty w coś wierzysz?

Czy w coś wierzę? Już dawno przestałem się nad tym

r

zastanawiać. Jedynie w niektóre, chyba nieistotne rze­czy do niedawna wierzyłem, ale pewna dziewczyna za­chwiała moją wiarą... Więc w nic już nie wierzę.

Wierzę, nie wierzę, to są wielkie słowa. Nigdy do 'ni­czego nie umiałem się zapalić. Zawsze byłem zimny jak psi nos. Ale węch miałem dobry. Tylko zawsze myśla­łem, że coś jest prawdą, a coś nią nie jest.

W zasadzie nie wierzę — rzekłem. — Ale myślę. Myślę, że mimo wszystko wsiedliśmy do właściwego pociągu.

Masz na myśli socjalizm?

Można to tak nazwać.

Różowe światło w oczach szefowej zgasło.

Kochasiu, czy ty jesteś politykiem czy co, żeby dzielić świat na kapitalizm i socjalizm?

A jak inaczej? To jest przecież fakt obiektywny, nie?

Fakt geograficzny. A ty, przynajmniej tak mi się zdaje, jesteś przecież poetą.

Uśmiechnąłem się gorzko.

Dajmy na to. Ale poetą żyjącym na wschód od li­nii demarkacyjnej. A taki dobrze robi, jeśli się odpo­wiednio do tego ustawi.

Szefowa wybuchnęła śmiechem przerywanym czkaw­ką.

Tylko że ta linia demarkacyjna, mój chłopcze, dla prawdziwych poetów nie przebiega zgodnie i południ­kami. I te dwa światy nie są dla nich żadnym pojęciem geograficznym.

Więc czym są?

Szefowa znowu uraczyła się płomienną Maryśką.

To są żarty, kiedy mówię oi to taka ululana. Ale jesteśmy ludźmi wykształconymi i nawet na bańce mó­wimy rozumniej niż byle kuchta. Kapitalizm i socja­lizm, powiadasz?

Jeśli pominąć pozostałości feudalizmu gdzieś na Wschodzie...

Jedno i drugie — ciągnęła szefowa — to tylko dwie wariacje na jeden temat. Na ów głupi temat,

o którym ten wariat Gorki mówił tak dumnie. Człowiek, rozumiesz, kochasiu? I właśnie przez tego głupiego ssa­ka przebiega owa linia damarkacyjna. Albo jest czło­wiekiem, albo świnią. — Zaniosła się kaszlem. — I prze­ważnie... przeważnie — czknięcie — nie sposób tego roz­poznać.

W godzinę później oglądałem jak gdyby parabolę te­go stwierdzenia. Siedziałem w chmurze dymu papiero­sów, żeby jakoś zabić ten wieczór. Drewniana ściana Stadionu Zimowego nie pozwalała dymowi uchodzić na zewnątrz. W dole pode mną, na ringu, w ostrym świetle lampy łukowej, temat Gorkiego rozwijali jakiś Rosja­nin, podobny do goryla, i Anglik, któremu w niewiary­godnych ilościach chlustała z nosa krew. Dokoła huczał tłum, a kiedy przy jednym gwałtownym haku Rosjanin nie trafił w cel, rękawica śmignęła w powietrzu i kilka kropel krwi prysnęło z niej na koszulę sędziego.

Za mną, również niby część owej paraboli, na całe gardło darł się towarzysz Andres:

Zabij go! Zabij go! Zabij go!

Nie widział mnie. Siedziałem skulony między jakąś chrypiącą beczką piwa i dziewczyną jak żywe srebro, którą jej chłopak musiał siłą przytrzymywać, żeby nie dała się ponieść atakom krwiożerczości. Towarzysz An­dres zaś, niczego nie przeczuwając, wnosił do tej para­boli jeszcze inny sens.

Od chwili gdy opuściłem willę z amorkiem i zostawi­łem szefową z Maryśką w stanie katalepsji na kanapie, byłem w dziwnym nastroju. Bardzo dziwnym. Anglika

v;ratował właśnie przed nokautem gong, sędzia ringo­wy naradzał się z sędziami punktowymi, a tłum wrza­skliwie domagał się mordu. Skurczony, błądziłem wzro­kiem po twarzach wokół mnie i po twarzach na prze­ciwległej trybunie. Tworzyły tam one kropkowaną kur­tynę, każdy trójkącik twarzy miał czarne kółeczko sze­roko otwartych ust. Światło lamp łukowych rzeźbiło twarze wokół mnie na podobieństwo rytualnych masek. Otaczał mnie zapach drewna, zapach zaśmieconego la­su, pełnego niedopałków, zatłuszczonych papierów, plwo­cin i moczu. Ciżba ludzka, hucząca prastarymi okrzy­kami Koloseum, emitowała niesamowitą ilość decybeli.

I nagle, Bóg wie dlaczego i Bóg wie dlaczego akurat teraz, przyszła mi na myśl sprawa owego niemoralnego maszynopisu Cibulówny, i głęboko wciągnąłem w płuca zapach świata, w którego imieniu walczyliśmy z nie­bezpieczeństwem tej noweli. Wraz z kapitalizmem po­zbył się bezrobocia, ale butne chamstwo mu zostało. Bez reszty, bez zmiany. Może jednak wraz z kapitalizmem utracił też niektóre cnoty. Bóg raczy wiedzieć. Za mną towarzysz Andres tłumaczył sąsiadowi zasady sowiec­kiego operowania pięściami, a na koszuli sędziego krwa­we plamy rozlewały się w kształt róży.

Róży. Jedna róża, tak odległa od tego theatrum mun- di, róża też chyba mieszcząca się w temacie Gorkiego, ale w inny sposób — w jaki, nie wiedziałem — oddalała się właśnie nocnym pociągiem w stronę Liberca i grała w kieszonkowe szachy ze swoim dyrektorem.

A druga, nieco oklapnięta, roniła zapewne w ukryciu łzy na innej trybunie, ale w tym samym mieście. Moją nieobecność wytłumaczyła sobie pewnie tak, jak na to liczyłem: to znaczy, fałszywie. Ale może budzi się w niej już zaplanowana przeze mnie chętka, by w je­dyny kobiecy sposób zemścić się na mnie poprzez osobę mego najlepszego przyjaciela. Wszystko było tak dobrze

obmyślone, żeby tylko nie miała tych trzech strasznych wad: że jest ładna, że jest baletnicą i że to moja dziew­czyna. Trzy tabu, chyba zbyt potężne dla mego najlep­szego przyjaciela.

Do egzekucji tymczasem nie doszło. Sędzia, stary pro­fesjonalista, nie dał się zastraszyć głosowi ludu i przed czasem zakończył mecz z powodu niezdolności rywala do walki. Tłum zaprotestował, zaczął klaskać, podnosił się falami z trybun i ruszył hurmem na piwo.

Nie była to parabola prosta i jednoznaczna. Jej dalszy ciąg mogłem zobaczyć w barze, gdzie przy wysokim stoliku stał jeszcze jeden mój znajomy, młody Hartman, a o jego ramię opierała się Dasza Blumenfeld. Już o ra­mię. Kłócił się o coś z Andresem, a młoda Żydówka krzykliwie wtrącała się do ich sporu, sądząc z gestyku­lacji, całkiem jednoznacznie po stronie młodego Hart- mana. Mrugnąłem do niej. Obaj panowie mnie nie do­strzegli, ale jej bystremu oku nigdy nic nie uszło. Mimo policzka, który mi niedawno wymierzyła, odwzajemni­ła moje konspiracyjne mrugnięcie, po czym kokieteryj­nie wepchnęła resztę swojej parówki młodemu Hartma- nowi do ust, i przy tej okazji otarła się mocno o jego koszulę swoim słynnym biustem. Dopiłem piwo i skie­rowałem się do wyjścia.

Miałem okazję obejrzeć jeszcze jeden wariant para­boli. Megafon zapowiedział dwójkę bokserów w wadze półciężkiej, Vasco Kolakovicia z Socjalistycznej Fede­racyjnej Republiki Jugosławii i Stanisława Andrzejew­skiego z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Między brwiami siedzącego za mną kolegi Andresa pojawiła się zmarszczka.

Pojawiła się tam po raz pierwszy tego wieczoru. Nie

183

r \

miał jej, kiedy zawodników z Czechosłowacji czy z kra­jów demokracji ludowej, młócących kapitalistycznych pięściarzy, dopingował takim wrzaskiem, że mało gardła sobie nie zerwał (Bij go! Zabij!); nie było jej tam, kie­dy czechosłowackich pięściarzy, lejących przedstawicie­li innych demokracji ludowych, dopingował z nieco większym umiarem (No, dalej! Fajno!); nie było jej tam, kiedy pocieszał czechosłowackich zawodników, masa­krowanych przez Rosjan (Trzymaj się, Franta!), kiedy z uznaniem chwalił radziecką szkołę (Świetna kontra, to im trzeba przyznać!) ani kiedy zachwycał się poziomem walki (To jest sport!). Nie było jej tam wreszcie nawet wtedy, gdy w czasie zmagań innych ludowych demo­kratów, walczących między sobą, dopingował neutral­nie obie strony (Śmiało chłopaki! Doskonale!), z lekką preferencją dla zawodników radzieckich.

Ale w Polsce zaczęto niedawno wydawać kryminały, a parę dni temu towarzysz Kral znów niespodziewanie wyraził się krytycznie o ustroju jugosłowiańskim.

Pomyślałem sobie, czy też Andres nie zastosuje tu klasowego punktu widzenia. Tylko że Kolaković był, jak ogłoszono, funkcjonariuszem jugosłowiańskiej bez­pieki, a Andrzejewski ślusarzem. Trudno więc było oce­nić ich przynależność klasową.

Zresztą nie było na to czasu. Rozległ się gong, po­licjant i ślusarz rzucili się na siebie, tłum na arenie za­czął ryczeć, a ja nastawiłem uszu.

Przez dwie rundy wytężałem słuch na próżno: pro­blem Andresa wydawał się nde do rozwiązania. Również sądu czysto sportowego nie sposób było wydać — walka bowiem była absolutnie wyrównana, tłum bezstronnie okazywał burzliwą radość z każdego celnego trafienia, tak że Andres nie mógł nawet sprzyjać temu, który miał przewagę, co byłby w tej sytuacji z pewnością robił.

Dopiero trzecia runda rozstrzygnęła wszystko, rów­

nież dylemat partyzanta. Na początku drugiej minuty ślusarzowi udał się mocny prosty wymierzony w *olar plexus policjanta. Jugosłowianin wyraźnie jęknął, kurcz żołądka zgiął go wpół, wrzask Koloseum zwiększył się

0 nowe decybele i poprzez nie, gdzieś z najtańszych miejsc na galerii, wysoko nad nami, doleciał jasny, wszystko przenikający głos, dobywający się z jakiegoś gardła wygarbowanego piwem, boży głos ludu, i wy­krzyknął dwa całkiem zrozumiałe, pełne zdrowej nie­nawiści słowa:

Lej szpicla!

Te słowa wlały życie w towarzysza Andresa i znów uruchomiły parabolę.

Nie daj się, Kolakovic! — wbrew przyzwyczajeniu stanął po stronie słabszego. —■ Bij Polaka! Wytrzymaj! Wstawaj! Kolakovic! Zabij go!

Ale było już za późno. Jugosłowiański tajniak osunął się na kolana, runął na bok, wyciągnął się na wznak

1 znieruchomiał. Boży głos na galerii przeszedł w ryk zachwytu. Kolakovicia wyniesiono na noszach.

Cóż to za dziwny świat — pomyślałem — ten, w imie­niu którego walczymy z nowelą Cibuli. Ale nie miałem racji. Z kapitalizmu pozostało mu nie tylko butne cham­stwo. Również niektóre cnoty. Widać nie takie złe cno­ty. Kto się w tym połapie! Przepychałem się trzeszczą­cym drewnianym pomostem, w smrodzie lasu oblanego piwem, i im dalej, tym dziwniej się czułem. Jakbym utracił jakiś pewny punkt oparoia. W głowie majaczy­ły mi różne obrazy: szefowa pocieszająca się płomienną Maryśką, panna Srebrna i Dasza Blumenfeld. Wśród nich jakoś nieprzyjemnie rzucała się w oczy postać ba- letniczki wspiętej na paluszkach, z której oczu kapały łzy. Wydostałem się ze stadionu na powietrze, na bul­war biegnący szpalerem kasztanów. Wiatr w ich koro­nach wygrywał swoje stare szlagiery.

W oddali świeciła niebieska kula na przystanku tram­wajowym.

Dziwnie się czułem. Była noc, księżyc, którego rybie oko wędrowało za mną przez wszystkie dni tego „wiel­kiego tygodnia”, niczym oczy generalissimusa na dawno już usuniętym portrecie. Pod tym księżycem panna Srebrna oddalała się w stronę Liberca. Uczepiłem się tej wizji; uczepiłem się herbacianej róży. Może mnie uratuje, może da mi nowy mocny punkt oparcia. Serce mi się ścisnęło. Pierwszy raz od wielu lat przyszło mi na myśl, że właściwie jestem na świecie całkiem sam,

i pierwszy raz od wielu lat zaczęło mi to przeszkadzać.

W zamyśleniu omal nie wpadłem na parę ukrytą w rozłożystym cieniu kasztana. Błysnęły stamtąd lśnią­ce, orientalne oczy gazeli i zamrugały. Słychać było ciężki oddech. To była Dasza Blumenfeld w objęciach miętoszącego ją młodego Hartmana.

Dyskretnie przyspieszyłem kroku i wkrótce sam zni­knąłem w kasztanowej ciemności.

Rozdział dziewiąty

ZEBRANIE LEKTORÓW

Minęła noc, z nadejściem rześkiego poranka ów dziw­ny nastrój mnie opuścił. W tramwaju jechały do pracy niemal nagie dziewczyny w przezroczystym stylonie, w redakcji zastałem wiadomość od szefa, że nie będzie go dziś w wydawnictwie, tak więc uniknąłem koniecz­ności oddania mu recenzji z Cibulówny.

Ale poza tym nic się nie działo. Czekałem, czy tele­fon nie przyniesie mi wieści o nie znanych wydarze­niach minionej nocy, miałem bowiem nadzieję, że były barwne i dramatyczne, ale aparat milczał, co właściwie było dobrym znakiem. O paraboli zapomniałem. Nie działo się nic. Również następnego dnia nic się nie działo.

Oprócz tego, że po południu zjawiła się u mnie Blu- menfeldka, żeby przeprowadzić rekapitulację sporu

o Cibulównę. Ona też nie wspomniała nic o paralelach; była tylko wyjątkowo starannie uczesana, wyświeżona, wypiękniona i miała całkiem nową tuzexowską bluzkę, której jeszcze na niej nie widziałem, z dekoltem, jakie­go dotychczas się w Pradze nie spotykało.

A sytuacja, jak mnie poinformowała, wygląda tak, że z sześciu zewnętrznych recenzentów czterej, z większy­mi lub mniejszymi zastrzeżeniami, będą za wydaniem: Kobliha, Brat, Hezky i młody Hartman. Przy ostatnim

nazwisku zrewanżowałem się jej znaczącym mrugnię­ciem z tego baru na stadionie, ona jednak przyjęła je 7. miną sfinksa, zaszeregowała jako zwykłą pozycję mię­dzy inne swoje aktywa i ciągnęła dalej. Przeciwko wy­daniu będą tylko Duda i Benesz, obydwaj realiści w sen­sie literackim i nie tylko, obydwaj z żelaznej gwardii szefa. Jeśli chodzi o sześciu recenzentów wewnętrznych, to po pozytywnej opinii Pecakowej nie udało się skap- tować jedynie sklerotycznego redaktora czeskiej kla­syki, Żluwy, no i oczywiście partyzanta Andresa. A...

A ty? — spytała mnie wprost i spojrzała na mnie tym gazelim wzrokiem spod kasztanów.

Co ja?

No wiesz — powiedziałem — niezłe to, ale nie żadna znowu rewelacja.

Ty, nie wkurzaj mnie! — Jej oczy gazeli zwęziły się, przybierając kształt wąziutkich soczewek. — Jakie my tu wydajemy rewelacje?

Spuściłem głowę, w oko wpadło mi łacińskie hasło z mego redakcyjnego herbu: Non edemus, ergo sumus *. Ale taka kartezjańska odpowiedź nie byłaby właściwa.

No, jeśli porównasz to choćby z Aloisem... — rze­kłem.

Alods był świetnym poetyzującym stylistą, który daw­niej pisywał historyjki z praskich barów o ostrym spo­łecznym wydźwięku, ale potem, podobnie jak wielu in­nych, zmienił się w piewcę naszej wspaniałej rzeczy­wistości. Dasza oozywiście aż podskoczyła:

Wypchaj się tym śmierdzącym tchórzem! Ciągle domagają się współczesnego tematu, więc go mają!

Ale powiem ci, to nie jest dojrzałe artystycznie.

Zmarszczyła brwi.

Więc to utrącisz?

Po raz pierwszy w milej żydowskiej twarzy Daszy dojrzałem jakiś wariant możliwej wrogości. 1 wydała mi się ta wrogość bardziej groźna niż szef, choć nic nie mogła mi zrobić. Nie była aktualna, ale chyba również nie byłaby przelotna jak porywy wrogości u szefa, któ­ry całkowicie przyswoił już sobie dobry zwyczaj nasze­go środowiska, gdzie unicestwiającej krytyce towarzy­szy poklepywanie po ramieniu, jedno i drugie z tego sa­mego źródła.

Gwałtownie zaprotestowałem:

Wcale nie. Ale wiesz przecież, jakie są ich kry­teria. Będziemy ją musieli przekonać, żeby wyrzuciła z tekstu pół tuzina dup...

I wtedy będziesz za?

Jeśli wyrzuci te...

W gazelich oczach błysnęła pogarda. Ale niewielka.

Po prostu chcesz mieć dla Emilka alibi, co?

Wzruszyłem ramionami.

Nie jestem pewny, czy ta nowela warta jest ry­zyka.

A co by to musiało być, żeby warte było ryzyka? Tołstoj, co?! — krzyknęła tak, że słychać było chyba aż w korektorni. — W takim razie musimy poczekać, aż z naszego małego czeskiego grajdołka wyrośnie Tołstoj. No to sobie poczekamy. A oni i tak go potem zagryzą.

Nie denerwuj się, Dasza. Będę za, z pewnymi za­strzeżeniami. To chyba wystarczy. Możemy przecież być trochę obiektywni, nie?

Obiektywni? A oni są choć trochę obiektywni?! — wrzasnęła swoim znanym agresywnym tonem. — No to coś ci powiem: gdyby nawet ta nowela była napisana lewą nogą, a przecież nie jest, ja będę za. Może i są tam różne obsceny, ale wciąż jest to lepsze niż te wy­glansowane gówna, które oni wypisują, by dostać wień­ce z wawrzynu.

188

\ \ \ \ I i WHM

Zdenerwowała się, jakby to dotyczyło jej osobiście,

i użyła swego charakterystycznego słownika. Pewnie przy młodym Hartmanie go nie używa — pomyślałem. Potem trzasnęła drzwiami, a mnie przez chwilę było cholernie łyso.

W sobotę rano szef przygnał na zebranie lektorów w ostatniej chwili.

Masz recenzję? — zapytał zdyszanym szeptem.

Mam. Nie było cię wczoraj, więc nie mogłem ci jej oddać.

Dobra, dobra. Potem ją przeczytasz.

Wyglądał na zdenerwowanego i jego nastrój od razu mi się udzielił. Porównałem jego zatroskaną twarz z twarzą Daszy. Takie chyba musiała robić na swoim otoczeniu wrażenie historyczna, niekoniecznie piękna Kleopatra, kiedy udało się jej złowić Juliusza Cezara. Kompletnie upadłem na duchu. Szef zasiadł u szczytu stołu i trochę niepewnie się rozejrzał. Po jego prawej stronie zajął miejsce laureat Żluwa, po lewej Dudek

i Benesz, naprzeciw nich młody Hartman, a potem resz­ta, jak popadło. Brata oczywiście nie było, z jakiegoś powodu nie przyszedł też Andres. Wczoraj także nie było go w redakcji. Nie miałem jednak wątpliwości co do tego, że oddał swoją recenzję. Ani co do tego jaką.

Za otwartym oknem szumiała wesoło słoneczna uli­ca, szef rozejrzał się ponuro i poprosił Dudka, żeby zamknął okno. Zdjął marynarkę, wygłosił starą uwagę, że przy otwartym oknie nie słychać własnego głosu i że­byśmy się wygodnie rozsiedli, bo będzie gorąco. Nie myślał tego symbolicznie, i rzeczywiście, jak tylko prze­stało do środka napływać świeże spalinowe powietrze, zrobiło się gorąco. Wszyscy zdjęliśmy marynarki, a Blu- menfeldka rozpięła guzik bluzki.

A więc — zaczął szef ponurym głosem i po raz pierwszy tego dnia otarł chusteczką suche na razie czo­

ło — witam was, towarzysze, na tym zebraniu, poświę­conym ciekawemu, napisanemu z talentem, lecz dość problematycznemu utworowi Jarmili Cibul6wny. 1 od razu z góry chciałbym oświadczyć, że nie podzielam bezkrytycznego zachwytu niektórych recenzentów, przede wszystkim towarzyszki Blumenfeld i towarzysza Koblihy. Mówią oni o tym jako o objawieniu artystycz­nym, a jest to jedynie zdradzająca talent debiutancka praca.

Która stanowi objawienie artystyczne — wpadł mu w słowo Kobliha, i zebranie, zamiast powolnego stopniowania dramatycznego napięcia, od razu osiągnę­ło punkt krytyczny. — Nigdzie nie napisałem, że jest to dzieło mistrzowskie — ciągnął Kobliha. — Ale bez­sprzecznie zdradza dynamiczny talent i nie wiem, co by mogło przemawiać za odrzuceniem tej pozycji.

Szefowi wyskoczyła na czole pierwsza kropla potu

i tym razem chusteczka znalazła istotne zastosowanie. Trochę za wcześnie — pomyślałem.

Towarzyszu Kobliha — powiedział głosem, który naprawdę drżał — wy nie jesteście pracownikiem wy­dawnictwa. Widzicie rzeczy, że tak powiem, z czysto idealistycznej strony. Ale my w wydawnictwie musimy brać pod uwagę wszystko. Ja wiem, że do niedawna tro­chę niwelowaliśmy literaturę, więc teraz młodzi wpa­dają w skrajność.

Jacy młodzi? Przecież nic im dotychczas nie wy­drukowano. Parę opowiadań w „Pochodni” — zdziwił się Kobliha.

I właśnie one są typowe! — krzyknął szef. W jego głosie czuło się rozpacz. Te pierwsze jaskółki, o których wspomniał Kobliha, w osobliwej perspektywie widze­nia dozorców kultury urosły do rozmiarów Gryfa. Do swoich prawdziwych rozmiarów — pomyślałem z go­

ryczą, ale szef walczył ze wszystkich sił, zgodnie z re­nomą, jaką się cieszył.

Ja naprawdę nie żądam, żeby ciągle pisano tylko

o przodownikach pracy, ale widzieć nasze społeczeństwo wyłącznie z tej najczarniejszej strony, jak Cibulów- na...

Pisze przecież o chuliganach, a to jest najczarniej­sza strona każdego społeczeństwa. A jak powinno się ich opisywać, z jasnej strony? — po raz pierwszy i od razu z bezczelną złośliwością odezwała się Blumenfeld- ka.

Szef natychmiast zmienił taktykę.

Tak. Ale pomyślcie tylko: dzisiaj takie rzeczy czy­ta także młodzież. Gdybyśmy to wydali, zaprostestują nauczyciele, bo ta książka to wprost podręcznik chuli­gaństwa!

Tu ruszyła do ataku kohorta. Zaczął Benesz:

Z wychowawczego punktu widzenia jest to po pro­stu straszne.

Być może, literatura winna pełnić funkcję wycho­wawczą w sposób mniej uproszczony, niż to sobie do niedawna wyobrażaliśmy, ale wychowywać młodzież za pomocą takiego naturalizmu...

Przeczytajcie sobie, towarzysze, wczorajszą „Ga­zetę Literacką” — przejął pałeczkę szef, by jego poplecz­nicy nie utracili inicjatywy. — Są tam recenzje i dwóch nowych książek młodych autorów, których towarzyszka Blumemfeld popiera także u nas. Krytyk Nikołaj ew znajduje w nich silne elementy naturalizmu i zdecydo­wanie je potępia.

To są nowele wojenne. O potwornościach wojny trudno pisać bez naturalizmu —s zaoponowała Blumen- feldka.

Ale można — odezwał się Dudek. — I to jak pięknie!

Gruby Zluwa nie mógł już wytrzymać gorąca i uchy­lił okno. Dzwonienie tramwajów zagłuszyło nieco słowa szefa, który ostrożnie skierowywał temat z nastręcza­jącej ostatnio problemy teorii na wciąż jeszcze całkiem bezproblemową praktykę:

Z wydawniczego punktu widzenia niestety — mó­wił — nie możemy sobie pozwolić na to, by zacząć pre­zentowanie młodej prozy w ten sposób. Naturalizm, modernizm, to na początek trochę za duży kęs do przeł­knięcia. A ta powieść jest po prostu koncentratem tego wszystkiego. Towarzysze — zwykłe słowa, którymi zwracał się do obecnych pań i panów, wymówił jak za­klęcie = spójrzmy na to z praktycznej i, nie boję się powiedzieć, taktycznej strony. Nam wszystkim, jak tu siedzimy, leży na sercu los młodej literatury, a że w koń­cu jesteśmy ludźmi, nie mogą nam być również obo­jętne losy młodych autorów. Jesteśmy tu w wąskim gronie, mogę wam więc w zaufaniu przekazać stano- .

wisko towarzysza Krala wobec najnowszych tendencji.

A towarzysz Kral ma zawsze dobre informacje.

Zrobił oratorską pauzę i napił się kawy.

j— Towarzysz Kral — ciągnął po chwili ponurym to­nem, nierozłącznym z dźwiękiem tego nazwiska — pil­nie śledzi dyskusje o literaturze u nas i gdzie indziej.

Byłem u niego niedawno i rozmawialiśmy właśnie

o krytycznych artykułach Nikołajewa. Nikołajew to bardzo ceniony i, nie waham się powiedzieć, bardzo miarodajny krytyk, towarzysze.

Znów się rozejrzał, by sprawdzić wywołane wraże­nie. Twarz Blumenfeldki wyrażała pogardę, Kobliha uniósł brwi, Dudek i Benesz kiwali głowami, młody Hartman wyglądał jak alegoria rozterki, a nad wszyst­kimi wisiał lepki upał. Zauważyłem, że w tym krytycz­nym momencie Blumenfeldka rzuciła okiem na jedy­nego obecnego tu młodego (przynajmniej według ka-

■■■■

i PPPBMPH|MM

lendarza) autora, a kiedy stwierdziła, że toczy się w nim walka wewnętrzna między autorytetem a erosem, po­chyliła się ku niemu swoim kadrowo samobójczym de­koltem i z naciskiem szepnęła mu coś do ucha. Zawsze pogodne rysy młodego Hartmana rozpłynęły się w lu­bieżnym uśmiechu.

A towarzyszowi Kralowi, nawet przy jego do­prawdy niesamowitym nawale zajęć, nie ujdzie nic, co się dzieje w kulturze — ciągnął szef posępnym tonem.

Ostatnio na przykład zadał sobie tyle trudu, że w ostatnim roczniku „Młodego Życia” policzył wszystkie fotografie, na których są kobiety. Było ich trzysta sie­demdziesiąt dziewięć, w odróżnieniu od zaledwie dwu­stu dwudziestu trzech fotografii mężczyzn. To by jeszcze nic takiego nie było, ale dwieście dziewięćdziesiąt pięć z nich, towarzysze, a zatem dwie trzecie, to były kobie­ty w kostiumach kąpielowych albo z głęboko wycięty­mi dekoltami! — powiedział, i całe towarzystwo auto­matycznie łypnęło na dekolt Daszy Blumenfeldówny. Nastała chwila konsternacji, Blumenfeldka jednak chłodno ją zignorowała, szef zaś, który, wprost prze­ciwnie, odczuł ją bardzo dotkliwie, szybko mówił da­lej: — A spośród tych kobiet w kostiumach kąpielo­wych równa setka była w bikini! Kiedy się żegnaliśmy, towarzysz Kral powiedział mi w zaufaniu: „Towarzy­szu Prochazka, powiem wam tylko tyle: zawsze byliś­my, jesteśmy i będziemy za realizmem socjalistycznym. Kto by chciał u nas bronić naturalizmu, modernizmu i w ogóle wszelkiego rodzaju izmów, źle skończy.”

Dudek i Benesz pokiwali głowami jak pacynki. Ale poza tym, jak się wydawało, ponura prognoza towarzy­sza Krala nie wywarła takiego wrażenia jak zwykle. Młody Hartman widać w ogóle jej nie usłyszał, bo do­tychczas nie wyrwał się z niewoli Daszynego dekoltu. Kobliha siedział z ponurą miną, Hezky wykrzywił usta

w dziwnym grymasie, oznaczającym nie wiadomo co; po chwili zauważyłem, że z niezadowoleniem obserwu­je figle-migle Blumenfeldki z Hartmanem. Chyba o to chodziło.

Żle, towarzysze — potrząsnął głową szef. — Cy­tuję wam autentyczne słowa towarzysza Krala, a on, jak wiecie, w takich sprawach jest zawsze na bieżąco. Dlatego proszę, żebyście pod tym kątem spojrzeli rów­nież na nowelę Cibulówny. Modernizm, naturalizm...

Moim zdaniem, tu wcale nie chodzi o natura­lizm — | wściekłością odezwał się Hezky i ostro spoj­rzał nie na szefa, lecz na Blumenfeldkę. A więc to tak. Blumenfeldka pochwyciła jego spojrzenie i zareagowała na nie uśmiechem wielkiej międzynarodowej kurtyza­ny. Ogłupiały Hartman wytłumaczył to sobie chyba na swoją korzyść, a jednocześnie wykrzywiona linia ust Hezkiego się wyrównała. — Doprawdy nie chodzi tu wcale o naturalizm — powtórzył i odpowiedział Daszy uśmiechem, przechodzącym w porozumiewawcze mru­gnięcie małego czeskiego cwaniaka. — Nie powinna wprowadzać nas w błąd swego rodzaju naturalistycz- na technika pisarska, która jeszcze nie oznacza, że za­sadniczy sposób widzenia autorki jest naturalistyczny

ciągnął profesorskim tonem. — Bynajmniej. Powie­działbym, że ta drastyczna i, powiedzmy, nieco margi­nesowa problematyka jest tu postrzegana z pozycji so­cjalistycznej moralności i...

Ciągnął tak chyba z kwadrans, w sposób bardzo na­ukowy i czysto teoretyczmy. Od czasu do czasu szef usi­łował mu przypomnieć, co o tych teoretycznych kwe­stiach sądzi towarzysz Kral, jego prywatny doradca z kręgów władzy, ale dla rozumującego kategoriami

K \ .„X

akademickimi Hezkiego najwyraźniej ważniejsze było to, co sądzi Dasza Blumenfeld.

A wszystko, co ta dziewczyna dzisiaj robiła, obraca­ło się na jej korzyść. Młody Hartman, mimo swojego przysłowiowego braku spostrzegawczości, zauważył po­włóczyste spojrzenia, jakimi inspirowała Hezkiego, ale zamiast poczuć się urażonym, postanowił walczyć

o względy damy. Zabrał głos i stanowczo stwierdził, wprawdzie nie z elegancją Hezkiego, ale za to tym bar­dziej bez ogródek, że nowela Cibulówny mogłaby sta­nowić znakomity materiał studyjny dla kierownictwa związku młodzieży, które tę grupę młodych ludzi do­tychczas zaniedbywało, i że byłoby wskazane wszczę­cie pertraktacji z wydawnictwem związku młodzieży w sprawie ewentualnej koedycji w masowym nakła­dzie. Szef już tylko słuchał z wybałuszonymi oczyma.

Również Dudka i Benesza wystąpienie Hartmana cał­kiem skołowało. Bez namysłu wszczęli gwałtowny spór z agresywnym Koblihą o istotę realizmu, a operowa­li przy tym tracącymi właśnie aktualność pojęciami, ta­kimi jak „teoria odbicia” i „typowość”. Ponieważ oby­dwaj byli trochę tępawi, wciąż jeszcze nie dotarło do nich, że poglądów, których bronią, należy bronić tyl­ko wtedy, kiedy nie należy bronić poglądów, jakie gło­si Kobliha, tak więc krytyk bez trudu rozłożył ich na obie łopatki. Zaraz po nim następny cios zadała szefo­wi Pecakowa. Powiedziała:

Mnie, towarzysze, ta nowela wzruszyła — i tą hu­manistyczną nutą odebrała szefowi ostatni argument, którym poprawnej pod względem teoretycznym meto­dzie Cibulówny mógł przeciwstawić antykomunistycz­ny cynizm autorki. Pecakowa nigdy nie była mocna w myśleniu, potrzebowała zawsze wskazówek i skru­

pulatnie się ich trzymała. Ale szef był jej zanadto pe­wny i — nie biorąc pod uwagę komplikujących się po­jęć w dziedzinie estetyki — omieszkał udzielić jej no­wych wskazówek, więc podszepnął je Pecakowej zły de­mon żydowski: Blumenfeldówna. Co prawda, w wypo­wiedzi Pecakowej wyraźnie pobrzmiewały echa doga­sającej walki między starymi i nowymi wytycznymi, ale końcowy efekt był jednoznaczny.

Gdybym ja miała to redagować — wyjaśniała z pa­tosem — poradziłabym autorce złagodzić słownictwo. Myślę, że jest ono zbyt wulgarne. Ale centralny pro­blem, wewnętrzna walka tej nieszczęśliwej dziewczyny, kiedy jej chłopiec prowadzi ją na skrobankę, jest, moim zdaniem, uchwycony wspaniale.

W jej oczach ukazały się łzy, szef użył przemoczonej chusteczki, lecz nie do otarcia łez, wstał i zamknął okno. Może dlatego, a może przez to, że Pecakowa dalej babra­ła się w papce swego ludzkiego sentymentalizmu i teo­retycznych teorii, pociłem się coraz bardziej. Coraz bar dziej rosło też niebezpieczeństwo, że szef zażąda ode mnie, bym wyraził swoje zdanie. Okno na przemian to otwierano, to zamykano, tramwaje dzwoniły i przy- cichały, kurcze skręcały mi żołądek, czułem się, jak­bym miał gorączkę, i trochę kręciło mi się w głowie. Dy­skusja stawała się coraz ostrzejsza i zygzakowatą ścież­ką chaosu nieodwracalnie zbliżała się do paru ostatnich atutów, które szef miał w ręku, a z których jednym — tak mi się przynajmniej zdawało — miałem być ja.

I nagle ocalił mnie deus ex machina, wprawiony w ruch nieuleczalną skłonnością Żluwy do powoływa­nia się na autorytety. Nie jest specjalistą od prozy współ­czesnej, zajmuje się czeską klasyką — oświadczyła ta nie­zawodna Świnia, głupia, ale w odróżnieniu od uczciwej

Pecakowej niezawodnie fałszywa, i zaszeleściła plikiem recenzji, które czytała, podczas kiedy inni dyskutowa­li. Nowelę Cibuli uważa jednak za szkodliwą. Najdobit­niej świadczy o tym recenzja towarzysza Andresa, którą pozwoli sobie nam odczytać i pod którą całkowicie się podpisuje. Są w niej bowiem znakomicie sformułowa­ne wszystkie za i przeciw i ...

I naraz wpadł mu w słowo szef.

Nic nie rozumiałem. Nie rozumiałem, dlaczego szef tak energicznie protestuje przeciwko odczytaniu opinii An­dresa, która mimo wszystkich „za” była na pewno bez­błędna. A może — na litość boską, czyżby i on? Ale dla­czego? — chce to „odłożyć na odpowiedniejszą chwilę”, jak gdyby taka chwila mogła jeszcze dzisiaj nadejść. A jeszcze mniej rozumiałem, dlaczego z kolei tak usilnie domaga się odczytania tej recenzji właśnie Blumenfeld- ka. Ale Żluwa, który już nic nie rozumiał, po prostu za­czął czytać, ja zaś zauważyłem, że produkcja potu na czole szefa wybitnie się wzmogła.

A Żluwa czytał:

Za” Andresa ograniczało się do ogólnego skonstato­wania, że autorka ma pewien talent. Jego „przeciw” za­jęło cztery strony. „W noweli odzwierciedlają się prze­jęte bezkrytycznie wpływy nowoczesnej zachodniej pro­zy z jej dekadenckim rozmiłowaniem w zjawiskach ży­ciowej degrengolady, w przeplataniu płaszczyzn czaso­wych, w seksie, w alkoholizmie, w przestępczości i róż­nych niejasnych podtekstach. Ostatnio — Żluwa pod­niósł głos, a ja nie mogłem oprzeć się natarczywemu wrażeniu, że słucham łabędziego śpiewu epoki pewnej teorii — zaczyna szerzyć się u nas terror snobów. Naj­bardziej odczuwają ten terror autorzy, którzy, nie oglą­dając się na modne kierunki i kieruneczki, chcą pisać w sposób realistyczny o tym, co interesuje zwykłych lu­dzi. Ci pisarze są obiektem kpin pewnych kół, jako nie­

nowocześni, zacofani, socrealistyczni. Nie wątpią, że przez te koła utwór pani Cibuli zostałby przyjąty z en­tuzjazmem. Tym bardziej obowiązkiem socjalistyczne­go wydawnictwa jest tego rodzaju pozycją odrzucić i wy­chowawczo wpłynąć na autorkę, by głębiej zastanowi­ła się nad sensem swojej pracy, aby w dalszej twórczoś­ci unikała modnych ekstrawagancji i starała się ukazać całą prawdę o naszym życiu, które ma z pewnością swo­je ciemne strony, lecz przede wszystkim ma jasne, świe­tlane perspektywy.”

Tu Zluwa urwał; po rytualnej prawdzie ostatniego zdania winno było zapanować pełne zachwytu milcze­nie, a potem głos zabrać miał szef. Przez chwilę rzeczy­wiście było cicho, tylko dwaj członkowie żelaznej gwar­dii, Dudek i Benesz, z godnością podzwaniali łyżeczkami w filiżankach po czarnej kawie. Z okna buchnął na nas orzeźwiający żar ulicy i zadzwonił tramwaj.

Spojrzałem na szefa. Teraz, szefie, teraz! Ale on,

o dziwo, milczał i tylko się pocił. Na Boga, przecież te­raz jest odpowiedni moment, żeby znowu wyjechać z towarzyszem Kralem. Recenzja Andresa bez wątpie­nia miała podtekst bardzo wyraźny, który wszyscy obec­ni, mający za sobą praktykę minionych lat, doskonale znali. A szef nic. Do wtóru dzwonienia tramwaju ode­zwała się Blumenfeldka, bynajmniej nie potulnie i wy­mijająco, jakby tego wymagał patos konkluzji Andre­sa.

Wrzasnęła straszliwie:

Towarzyszu Prochazka, moglibyście nam powie­dzieć, dlaczego towarzysz Andres dziś nie przyszedł?

Grobowa cisza, trwająca nieskończenie długo.

Szef odchrząknął.

Miał jakąś ważną sprawę.

Znowu odchrząknął.

Za tym chrząknięciem coś się kryło. Ostro spojrza­łem na Blumenfeldkę. Zawisła wzrokiem na szefie, ale on unikał jej spojrzenia.

Powietrze drżało z napięcia. Gorące promienie połud­niowego słońca oświetlały pucołowatą twarz redaktor­ki i nagle wydała się w nich znowu niemal piękna. Mło­demu Hartmanowi zalśniła obwisła dolna warga. Znów zadzwonił tramwaj i ktoś zamknął okno. Toteż następ­nych słów Blumenfeldki nie zagłuszyły nawet miło­sierne odgłosy ulicy.

To się wiąże z jego książką o partyzantach, pra­wda?

Szef pobladł i spróbował udać zdziwienie.

Tak?

Tak — odparła Blumenfeldka twardo. — Stwier­dzone zostało, że zapisów w kronikach powiatowych, do­tyczących miejscowego ruchu partyzanckiego, doko­nał w większości sam. Już po wojnie. Dopiero kiedy za­czął pisać swoją książkę.

Bomba spadła i eksplodowała. Szef tylko zamrugał, Beneszowi łyżeczka zleciała na podłogę, schylił się pod stół i już tam został. A Blumenfeldka ciągnęła lodowa­tym tonem:

Stale proponował radzie narodowej, że uporząd­kuje ich kronikę, a potem wpisał do niej kupę zmyślo­nych faktów. Później zaś cytował je w tej...

Szybko przeniosłem wzrok na gwardię szefa i zlustro­wałem całe towarzystwo, niczym kamera filmowa. Be­nesz wciąż jeszcze szukał pod stołem, Dudek siedział sztywno jak kołek, z kamienną twarzą. Szef nadal usi­łował grać zaskoczonego, niestety bardzo po amatorsku. Kobliha parsknął śmiechem. Hezky znacząco wyszcze­rzył zęby do Blumenfeldki. Młody Hartman w zdumie­

niu pokręcił głową, a Zluwa »purpurowiał i szybko scho­wał recenzję Andresa do teczki.

To niemożliwe! — zawołał szef.

Możliwe — powiedziała Blumenfeldka. — To fakt.

Skąd wiesz?

Z wiarygodnego źródła — odparła. — Nie mówi­łabym czegoś takiego, gdybym nie wiedziała na pewno.

Upał zgęstniał, po plecach spłynęła mi zimna kropla. Definitywnie postanowiłem, że w tej sytuacji moja opinia, poza pewnymi zastrzeżeniami, będzie pozytyw­na.

Bomba Blumenfeldki zamieniła zebranie w komplet­ny chaos. Wydawało się, że klęska stronników szefa jest nieodwracalna. Cofali się w panice: nie wierzyli, bąkali coś o oszczerstwie, o nieporozumieniu, ktoś po­nownie otworzył okno i podniecone głosy mieszały się ze zgiełkiem ulicznego ruchu. Hezky i Kobliha wście­kle ruszyli do ataku, głos Daszy, przypominający bla­szaną trąbkę, nabrał charakteru starorzymskiej trąby terribili sonitu *. Krytyczny zwrot nastąpił w chwili, gdy zdezorientowany Benesz spróbował przyrównać po­stępek Andresa do czynu Wacława Hanki. Kobliha za­reagował na to tak gryzącą ironią, że Benesz wziął ją do siebie, i wydawało się, że dyskusja skończy się ma­nualną wymianą poglądów. Wszyscy już stali, a z har- midru kłótni donośnie wybijał się głos Blumenfeldki, wykrzykującej coś — naraz w liczbie mnogiej — na te­mat oszustów. Czułem, że nic już nie zagrozi zwycięstwu sprawy być może słusznej, z pewnością jednak szalonej, i już, już zamierzałem przyłączyć się chyłkiem do ata­kującej kohorty.

I znowu uratował mnie deus ex machina — tym ra-

zeni w postaci samego szefa. Mój kochany wódz znowu okazał się prawdziwym mistrzem sztuki wojennej. Z wy­rafinowaniem zaczekał, aż spór między Koblihą i Bene­szem osiągnie punkt kulminacyjny, w tym bowiem kie­runku popychała go Blumenfeldka, po czym, kiedy pięść Benesza nieudolnie wylądowała na piersiach Koblihy, skoczył, rzucił się między walczących i rozdzielił ich. Nie mogłem go nie podziwiać: był to dokładnie ów świet­nie wyczuty pod względem psychologicznym moment, jedyny, w którym donośne słowa szefa mogły mieć wagę autorytetu:

Odkrycie towarzyszki Blumenfeld — zawołał prze­krzykując hałas za oknem — do tego stopnia nami wstrząsnęło, że najwyraźniej nie jesteśmy w stanie z zimną krwią rozstrzygnąć sprawy tak ważnej, jaką jest omawiana dzisiaj pozycja. Na razie więc — dopiero teraz, po niewczasie, Blumenfeldka oprzytomniała, ale głos jej się załamał i szef ją przekrzyczał — na razie nie zamknę całej sprawy, lecz przedłożę ją radzie wydaw­niczej, która zbierze się zaraz po wakacjach.

Odroczenie zawsze należało do decyzji doniosłych. Blumenfeldka wprawdzie natychmiast zaprotestowała, lecz galimatias namiętności, ostrożności, zamętu i pod­stępnych intencji był już tak głośny i poplątany, że kłót­ni, która trwała jeszcze jakiś czas, nie sposób było uznać za jednomyślną wypowiedź co do meritum sprawy. De­cyzja szefa stała się więc w końcu ostateczna.

Pole walki strony opuściły skłócone, zostały po nich tylko filiżanki po czarnej kawie, niektóre przewrócone, i rozsypane arkusze recenzji. W promieniach południo­wego słońca unosił się nad nimi duch Pyrrusowego zwy­cięstwa.

Mimo to, kiedy po południu przyszedłem do szefa z po- słowiem do jakiejś antologii, siedział przygnębiony za swoim biurkiem, a w popielniczce przed nim piętrzyła się piramida niedopałków.

Dobra, rzucę na to okiem, siadaj — powiedział i wrzucił posłowie do przegródki na sprawy nie załatwio­ne. — I co ty na to?

Myślę, że rada wydawnicza okaże rozsądek.

Nie to! Myślę o Andresie.

Głupiec. Mógł się przecież spodziewać, że to wyj­dzie na jaw.

Szef pokręcił głową.

Mnie też nie mieści się to w głowie. Gdyby tu i ów­dzie coś zmyślił, niech tam, wszyscy to robimy. Ale on zmyślił prawie wszystko!

Podparł brodę dłonią.

Czytałem to. Mnie samemu rzecz wydała się do­syć dziwna. Tylu partyzantów. Ale myślałem, że Andres to rozsądny facet.

Wiedziałeś już o tym, zanim wyjechała z tą spra­wą Blumenfeldka?

Oczywiście. Wczoraj wezwano mnie w związku z tym do towarzysza Krala.

I?

Andres, rzecz jasna, nie może u nas zostać.

Co z nim zrobią?

Szef wyciągnął spod biurka butelkę wódki.

—■ Miał szczęście, że odkryto całą aferę jeszcze w rę­kopisie. Na jakiś czas pójdzie na prace zlecone, a potem się zobaczy.

Powinni go wyrzucić, nie? Taka kompromitacja!

Ano fakt — rzekł szef. — Zasłużył, żeby go sprać jak gówniarza. Ale, z drugiej strony, znasz go. To mi­mo wszystko dobry pracownik... zaufany...

Wróci potem do nas?

Co to, to chyba nie. W wydawnictwie dla dzieci ma iść w przyszłym roku na emeryburę Jarosz. Może tam go dadzą.

Nalał sobie i mnie. Wypiliśmy. Słońce zalśniło brą­zowo na popiersiu za szefem.

Skąd Blumenfeldka wiedziała? — zapytałem.

Żydzi, Karolku. Trudna rada, owi mają swoich lu­dzi wszędzie.

Znowu mi nalał.

Aha, ta rada wydawnicza. Słuchaj, co byś powie­dział. Przynajmniej w jednej sprawie. Chciałbym usły­szeć twoje zdanie.

Słucham.

Popatrz: do tej pory głosowaliśmy przez podnie­sienie ręki. Ale mam wrażenie, że teraz, przy obecnym składzie naszej rady, lepiej by było wprowadzić tajne głosowanie.

Zdębiałem.

Dlaczego?

Sam nie wiem — powiedział szef. — Nie mam pewności. Ale zastanów się, to, co tam ten idiota An­dres napisał o terrorze snobów, wcale nie jest takie głu­pie.

Ale dlaczego tajne głosowanie?

No, dotychczas każdy się zastanawiał, czy ma gło­sować za jakimś zwariowanym dziwactwem. Ale teraz?

Szef patrzył przez okno na fasadę domu naprzeciw­ko. Było w nim kino. Właśnie wciągano tam wielki transparent z reklamą amerykańskiego filmu Jazzowa fantazja.

Teraz — ciągnął szef — mam wrażenie, że niektó­rzy nie będą mieli ochoty głosować przeciwko Cibuli, żeby nie skompromitować się w oczach Koblihy i ta­kich jak on. Po prostu wydaje mi się, że niektórzy lu­dzie ulegają terrorowi snobów, rozumiesz?

Spojrzał na mnie pytająco.

Widziałeś przecież. Pecakowa. Kto by to kiedy pomyślał, że Pecakowa będzie...

Ona tego nie robi pod terrorem snobów — po­wiedziałem. — To sentymentalna romantyczka. Wzru­szyła ją historyjka o skrobankach.

Albo młody Hartmam. Karol, czy kiedykolwiek, choćby we śnie, przyszło ci do głowy, że młody Hart- man będzie za takim świntuszeniem?

Wzruszyłem ramionami. Nie powiedziałem, co wiem

o motywach młodego Hartmana i o jego zainteresowa­niu świntuszeniem.

Więc pomyślałem sobie, że takim ludziom tajne głosowanie ułatwi sytuację, rozumiesz? Będą mogli wy­razić swój sprzeciw, nie ryzykując, że ktoś ich nazwie ignorantami czy tchórzami. Wyobrażasz sobie, co tacy jak Kobliha teraz o mnie rozpowiadają?

Skinąłem głową, nagle dotarła do mnie wielkość tego pomysłu. Szalenie mi odpowiadał, jak gdyby szef wy­myślił to dla mnie. Posunięcie, które idealnie współ­gra z fazą postępującej demokratyzacji, mistrzowska dialektyka, która wszystko potrafi obrócić we własne przeciwieństwo i na włastną korzyść. Szef jeszcze raz w genialny sposób pokazał, że potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji.

Z nim nie zginę.

—■ Sądzę, że to dobry pomysł — powiedziałem. — Wręcz znakomity, Emilu!

Ale jakoś zbyt znakomicie się z tego powodu nie czu­łem. Popołudnie przesiedziałem na pływalni koło Te­atru Narodowego, wchodziłem pod natrysk, próbowa­łem czytać jakiś angielski kryminał, zdania przesuwa­ły mi się przed oczami, ale do mnie nie docierały. My-

205

Mfi

siałem o tym, że nocnym ekspresem wraca dziś z Li- berca panna Srebrna, lecz tę przyjemną myśl psuł na­trętny obraz Wiery, która już trzeci dzień się nie odzy­wała, a ja ciągle nie wiedziałem, czy przyczyną jej mil­czenia jest to, co tak fantastycznie zaplanowałem.

Ale cuda się nie zdarzają. O szóstej poszedłem na ko­lację do „Slavii”, gdzie udało mi się pozostać nie do­strzeżonym przez poetkę Szintakową, najbardziej roz- psychologizowaną literatkę czeską, a potem wałęsałem się po bulwarze.

Zapłonęły latarnie, w oranżowym świetle wieczoru zamrugały neony, stałem przy moście, patrzyłem na płynące ptaki, a do mojej duszy wkradł się smutek. W dole, wśród piany i odpadków niesionych przez prąd, płynęły w łódkach pary, klucząc między kaczkami i ru­binowymi refleksami słońca. Dziewczęta w letnich su­kienkach i chłopcy w płóciennych spodniach wypływa­li na swe monotonne przejażdżki, ku monotonnym, ale zawsze miłym uciechom, a mnie było źle na duszy. Pan­na Srebrna wywoływała we mnie dręczącą tęsknotę, świat — dręczącą niepewność.

Nagle wraz z tłumem idącym mi naprzeciw przypły­nęła Wiera. Na nosie miała okulary słoneczne, w jasno­niebieskiej sukience kroczyła niczym królowa młodości, demonstrowała to swoje mocne, wyćwiczone tańcem cia­ło niby niezwykły i całkiem prywatny skarb. W moim wypadku nie taki całkiem prywatny. Nie widziała mnie.

Cześć, Wiera — powiedziałem nie ruszając się z miejsca.

Czarne okulary obróciły się w moją stronę i cofnęły gwałtownie. Nie odpowiedziała.

Oderwałem się od balustrady. Powinienem był wła­ściwie stać dalej i nie zaczepiać jej, pozwolić, by odeszła w ten oranżowy wieczór do Wacka czy do kogoś innego, ale to, że mnie zignorowała, było u Wiery czymś cał­

kiem nowym. Zdziwienie odepchnęło mnie od poręczy i kazało iść za nią wraz z tłumem.

Przyspieszyłem kroku i po chwili ją dogoniłem.

Cześć, Wiera! — powtórzyłem.

Zerknęła na mnie przez ramię i chłodno powiedziała:

Cześć.

Przez bladą twarz tancerki, którą nieczęsto wystawia na słońce, przemknął cień krążącego ptaka, oblał ją czerwony odblask świateł na skrzyżowaniu. Przystanęła bladobłękitna, biało-czarno-różowa kompozycja na tle złotej kamiennej bryły teatru. Jakaś inna, obca Wiera, ktoś nie mający niemal nic wspólnego ze mną, podob­nie jak to wszystko nie miało nic wspólnego z patriotycz- czy-m sztafażem, który zachodzące słońce przemieniało w fałszywe złoto.

Jak tam było na zawodach? — spytałem, siląc się na lekki ton.

Obcym głosem, tak obcym jak wszystko w niej dzi­siaj, odparła:

Bardzo zabawnie.

Zapaliło się zielone światło, przeszliśmy przez jezd­nię.

Nie mogłem przyjść. Miałem nieoczekiwane zebra­nie partyjne. Dzwoniłem, ale nie było cię w domu.

Tak? — powiedziała. Stroiła czasami fochy, rzecz jasna. Ale to nie wyglądało jakoś na fochy. Miałem wra­żenie, że się zmieniła. Dziwna rzecz, ale nie sprawiło mi to przyjemności.

Jak się bawiłaś?

Stała przed tylnym wejściem do teatru. Spojrzała mi prosto w oczy, a potem jeszcze zdjęła okulary. Uśmiech­nęła się niezrównanie jadowitym kobiecym uśmiesz­kiem, do jakiego nigdy dotąd nie była zdolna.

Fantastycznie! Lepiej niż z tobą, Kajo. Lenka Srebrna to świetna dziewczyna.

Lenka?... Jak gdyby znienacka rąbnął mnie w głowę ten grubas, przypominający beczkę piwa, przedwczoraj na trybunie.

Srebrna?

I Wacek też. Cześć!

Podała mi rękę. Ująłem ją, ciągle oszołomiony.

Zaczekaj, Wiera!

Muszę iść. Mam spektakl.

Wysunęła rękę z mojej dłoni, obróciła się tanecznym trikiem na pięcie i obok odętego portiera wbiegła do te­atru.

Cholera, co się dzieje?

Wiera! — krzyknąłem głośniej, niż zamierzałem.

Ale kosz! — usłyszałem za swymi plecami. Po sło­wach Wiery byłem jeszcze groggy. Odwróciłem się. Za mną stał uśmiechnięty Mistrz Niefartu.

Nie przejmuj się — powiedział i poufale wziął mnie pod ramię. — Chodź, pójdziemy się rozerwać!

Wciąż jeszcze gorączkowo się zastanawiałem, co to wszystko ma znaczyć. W jaki sposób Wiera spotkała się z panną Srebrną? A więc to był podstęp! Łasiczka nigdzie nie wyjechała, do żadnego Liberca! Odegrała przede mną komedię i bez biletu poszła na zawody. Ale dlaczego? Dla Wacka? Czy to możliwe? Nie mogłem się w tej dziewczynie połapać. Chyba i to nie jest wyklu­czone.

Szarpnąłem się, chciałem wbiec do teatru.

Chwileczkę! — powiedział Kopanec. — Teraz cię do garderoby nie wpuszczą. Kup parę róż i zaczekaj na nią po przedstawieniu.

A niech to szlag! — zakląłem.

No tak, nie trzeba zaczynać z baletnicami — stwierdził jowialnie Mistrz Niefartu.

A niech to szlag!

No, no! Wszystko będzie dobrze. Chodź ze mną. Jestem dzisiaj w świetnym humorze. Odniosłem wiel­kie osobiste zwycięstwo.

Wziął mnie pod ramię i zaczął ciągnąć aleją Narodo­wą. Ale miałem go gdzieś, razem z jego osobistym zwy­cięstwem.

Mimo to nie oszczędził mi tej historyjki.

Pamiętasz Randę? Tego wielkiego krytyka, co na­pisał o mnie, że zepchnąłem czeską prozę w najobrzyd­liwszą otchłań kału i bagna? — plótł egocentrycznie, nie zważając na stan, w jakim się znajdowałem.

Aha — powiedziałem, myśląc o czym innym. — I co z nim?

Siedzi w ciupie — oznajmił radośnie Kopanec, po czym długo mi opowiadał, jak to Randa dokonywał w redakcjach drobnych kradzieży, żeby mieć na wódę. Słuchałem go jednym uchem, wciąż myśląc o tym, co mi powiedziała Wiera, i wciąż nie mogąc tego zrozumieć. Wszędzie, gdzie tylko pojawiała się panna Srebrna, nie mogłem czegoś zrozumieć. Właściwie nic nie rozumia­łem. — Randę — ciągnął Kopanec — złapali w redakcji „Pochodni”, jak redaktorowi Pacholikowi wyciągał por­tfel z marynarki. Tak więc to już trzeci! — zachichotał. —■ Trzeci i tych, co mnie zgnoili. Puchold zabił się w Chinach w odrzutowcu, Rejnoha miał od tego czasu trzy zawały, długo nie pociągnie. A teraz Randa siedzi w mamrze. Został jeszcze młody Hartman, ale jego wy­kończy ogólny rozwój wypadków, a Brata mogłoby za­łatwić wykrycie jego powiązań z dywersją ideologiczną, to by miało styl! Karol! — trzepnął mnie w plecy. — Czuję się jak palec boży! Kto tylko się na mnie zamie­rzy, tego szlag trafia!

Roześmiał się i podskoczył jak słowacki juhas. Prze­chodziliśmy akurat koło klubu literatów.

Wejdźmy na górę, zjemy coś. Możesz tam ze mną posiedzieć, aż twoja muza wyjdzie z pracy.

Szybko rozważyłem propozycję. Do panny Srebrnej nie pójdę. Najpierw muszę się dowiedzieć, jak to wła­ściwie było na tych zawodach gimnastycznych.

Dobra, idziemy — powiedziałem.

Weszliśmy do klubu.

W rogu sali siedziała żelazna gwardia z Beneszem na czele, głowy mieli skupione blisko siebie. Kopanec skło­nił się im głęboko i usiadł w drugim kącie. Potem po­prosił mnie, żebym mu zreferował, co było na zebraniu lektorów. Dowiedziawszy się o odkryciach, których do­konała Blumenfeldka, zaczął rechotać na całe gardło, a nawet parę razy walnął pięścią w stół. Głowy kilku członków gwardii odwróciły się w naszą stronę.

Ale że z tym wyskoczyła Blumenfeldówna, to jest w tym wszystkim najlepsze!

Dlaczego? — zapytałem.

Bo ona, bracie, też jest palcem bożym. Tak jak ja, tylko w innej dziedzinie. Oboje jesteśmy narzędzia­mi bożej zemsty!

Wrzeszczał, nie zwracając uwagi, czy inni go nie sły­szą. Przy swojej pozycji Mistrza Niefartu mógł sobie na to pozwolić. Nie musiał udawać, że ma właściwe po­glądy, od skandalu z Bitwą o Brnirzów bowiem wiado­mo było, że właściwych poglądów nie ma. Ale ponieważ tyle osób, zamieszanych w sprawę owej fatalnej po­wieści, najadło się wstydu, nie wyciągano z tego kon­sekwencji.

Nie mogę tego zrozumieć — powiedziałem. — Szef Blumenfeldki nie lubi, to fakt...

Twój szef to zwykła antysemicka Świnia — oświad­czył Kopanec. — Nie zauważyłeś?

Przypomniałem sobie, co szef mówił o Żydach. Wszę­dzie mają swoich ludzi, gudłaje. Ale tak się tylko mówi.

Myślisz?

Nie myślę. Wiem — odparł Kopanec. — Cóż to, nie znasz jego sercowych historii?

Ożenił się z córką wydawcy...

Ty kretynie, od kiedy to małżeństwo jest sprawą sercową? — brutalnie powiedział Kopanec. —■ Więc ty nic nie wiesz?

Pokręciłem głową.

Emilek był zaręczony z Żydówką — rzekł Mistrz Niefartu. — Ale po piętnastym marca trzydziestego dziewiątego roku szybko się z tego wycofał. Dopiero po­tem ożenił się z córką wydawcy.

Nic o tym nie wiedziałem.

No więc teraz wiesz. Poszła potem do gazu. Ta na­rzeczona. Tak że na dnie jego antysemityzmu kryje się nieczyste sumienie.

Mistrz Niefartu łyknął solidny haust piwa i dodał fi­lozoficznie:

:— W ogóle na dnie wielu radykalnych poglądów kry­je się zwykle nieczyste sumienie.

Kolacja z Kopancem mogłaby być całkiem przyjem­na, gdyby nie dręczyły mnie nie znane okoliczności gi­mnastycznego wieczoru. Kopanec, w świetnym nastro­ju po aresztowaniu krytyka literackiego Randy, try­skał humorem. Szczegółowo zaznajomił mnie ze swoim życiem płciowym, po czym, ku memu niezadowoleniu, ale całkiem logicznie, przeszedł na literaturę. Interesowały go już tylko kobiety i literatura. W końcu dobrze, że jeszcze przynajmniej literatura go interesowała. Niektó-

rT

rych facetów z żelaznej gwardii nie interesowały już nawet kobiety. Kopanec mówił o tych bubkach z ¡prze­jęciem:

Mają się jak pączki w maśle — filozofował. — A dlaczego? Bo to, co wiedzą, trzymają dla siebie. Czy tv masz pojęcie, człowieku, co oni wiedzą? Gdybym ja wiedział jedną dziesiątą tego — a jeszcze na dodatek miał talent — byłby ze mnie drugi Balzak. Wiesz, kim oni — wskazał głową na żelazną gwardię — właści­wie są?

Nadworne błazny? — zaproponowałem.

Daj spokój! — Kopanec machnął ręką. — Błazen mówił przecież królowi prosto w oczy, co o nim myśli. Jakie tam błazny! To są szantażyści. Tiu, tiu, tiu, towa­rzyszu Kral. Jak nie zapłacisz, to napiszemy, co wiemy. Więc towarzysz Kral płaci.

Albo tupie nogą — rzekłem.

Albo tupie. Ale w ostatnim czasie to jego tupanie już nie budzi zbytniego strachu.

Nie lekceważyłbym go.

Kopanec chytrze zmrużył oczy.

Ja go nie lekceważę, bracie. Pozwoliłem sobie na to przed moim niefartem, rozumiesz? Dlatego był to nie­fart. Posłużyłem mu za precedens — zaśmiał się i nagle jego uwagę przyciągnęła jakaś panienka, która z sza­cunkiem, niemal zgięta w ukłonie, zbliżała się do stołu żelaznej gwardii ze sztambuchem w ręku. Odwrócił się za nią o całe sto osiemdziesiąt stopni i zaklął:

O cholera, widziałeś? Do mnie nie podejdzie. A ja ci powiem, dlaczego! Ponieważ z tej serii z fotografiami „Nasi pisarze” moje zdjęcie w ostatniej chwili wyrzu­cono! Nikt nie wie, jak wyglądam — mówił ze smutkiem i zawistnie obserwował grubego laureata Bobra, który ze znudzoną miną gwiazdy filmowej bazgrał coś w sztam­

buchu między ozdobnymi różyczkami. — Ładna! — we­stchnął. — Może powinienem jej się przedstawić?

Jako kto? — spytałem ironicznie. — Jako prece­dens?

To przywróciło go z marzeń do rzeczywistości.

A dlaczego nie? Alboż to nie jestem precedensem?

Znowu się napił i skrzywił twarz. — Ano jestem. Tylko że a rebours. Zobaczyli, że nic mi się nie stało, więc inni też próbują teraz podskakiwać.

Kelner przyniósł befsztyki i Kopanec z apetytem za­brał się do jedzenia. Tytuł Mistrza Niefartu dawał mu w klubie uprzywilejowaną pozycję. Jego befsztyk był większy niż mój.

Ano tak! — westchnął filozoficznie. — Nic spe­cjalnie złego mi się nie stało. Tyle że moje dzieła stu­diują teraz przez lupę. I odrzucają z powodu niskiego poziomu artystycznego. —1 Zamyślił się, a potem kwa­śno uśmiechnął. — Najgorsze jest to, że tym razem nie są dalecy od prawdy. Gówno jestem wart. Ale oni też. Ci, którzy są coś warci, jeszcze nie osiągnęli celu.

Nie osiągnęli? Przyszedł mi na myśl Kopanec, bie­dzący się w Stromowce nad zielonym maszynopisem. A potem Cibulówna. Nie osiągnęli? Już pukają do drzwi, przyjacielu. Ale dobrze poinformowany towarzysz Kral jeszcze nie abdykował. Jeszcze długo nie. Wcześniej my wymrzemy. Uśmiechnąłem się. Miejmy nadzieję, że wcześniej.

Kopanec znowu westchnął i wypił.

Wezmę się chyba lepiej znowu do tłumaczeń. Albo zacznę pisać bajki. W tej dziedzinie mamy u nas rene­sans, więc się do niego przyłączę. Tak, kiedy zniknie in­stytucja nadwornych błaznów, powstaną nadworni ba­jarze. — Znowu łyknął piwa i zerknął ku panience, któ­ra ze sztambuchem pełnym autografów, jak nieprzy­tomna, chwiejnym krokiem wychodziła z klubu. — Ale

co tam — zwrócił się znowu do mnie. — Grunt smacz­nie zjeść, a resztę pal sześć!

Szybko skierowałem rozmowę na inny temat.

Słyszałem, że podrywasz Blumenfeldkę?

Blumenfeldówna do dziwka — odparł z całym przekonaniem. — Jako taka mogłaby napisać ciekawy esej o współczesnej literaturze czeskiej. Ale u nas by jej tego nie wydali. Ta rżnęła się już ze wszystkimi, mo­że tylko z wyjątkiem akademika Brata, a z nim tylko dlatego nie, że on już nie może. Ma to nawet na piśmie, patrz: Słownik Akademicki, hasło „Impotencja”. A za tydzień — Kopanec wziął mnie za rękę — za tydzień Blumenfeldówna jedzie na szkolenie do Moskwy. — Zachichotał. — Uważaj dobrze, co będzie za pół roku. Zobaczysz, że wszystkich młodych poetów sowieckich opęta eros. Może nawet i niektórych ze średniej gene­racji.

Tam grożą za to represje, nie? — spytałem cicho.

No właśnie — powiedział Kopanec na cały głos.

Przyszły odstrzał młodych poetów będzie miała na sumieniu Dasza Blumenfeld.

Wiera ukazała się w wejściu dla aktorów, ale oto­czona była gromadą koleżanek i kilkoma przyjaciółmi trzeciej płci.

Cześć. Idziemy do „Olimpii”. Iwana ma dziś uro­dziny — oznajmiła mi, jakbym był jednym z tej pacz­ki.

Chciałbym z tobą porozmawiać — mruknąłem głosem kłótliwego kochanka. Wiera z mistrzowską in­tonacją wyraziła ironię, drwinę i wymówkę w jednym słowie:

Poważnie?

Ale nim zdążyłem odpowiedzieć, wtrąciły się kole­żanki:

Dzisiaj Wiera idzie z nami, panie Leden. Żaden indywidualizm nie będzie tolerowany.

Nie pozostało mi nic innego jak iść z nimi.

W „Olimpii” grał kwintet akordeonistów, pryszczaty śpiewak zaś śpiewał piosenki, które wchodziły teraz w modę, a wychodziły właśnie stąd. Miały intelektual­ne teksty, ale nie mówiły ani o radosnym życiu, ani

o budowaniu zrębów, a często nawet nie o miłości. Krą­żyły plotki, że śpiewak, który jednocześnie sam je kom­ponował, ma z tego powodu kłopoty. I że „Olimpia” la­da chwila zostanie zamknięta.

Wcale bym się nie dziwił. Była to zadymiona piwni­ca, pełna brodatych chłopaków i popijających dziew­czyn. Przy kilku stolikach siedzieli obcokrajowcy.

Towarzystwo Wiery miało zarezerwowany stolik i od razu przystąpiło do dzieła. Przyniesiono szampana. Wszyscy pili zdrowie Iwany, która kończyła dziś dwa­dzieścia lat i publicznie oświadczyła, że kocha prysz­czatego śpiewaka. Ten ostatni przysiadł się nawet do nas i ściągnął powszechną uwagę na siebie. Skorzysta­łem z tego i szepnąłem Wierze do ucha:

Nie mogłem tam przyjść.

Nie bujaj! — warknęła.

A Żamberk przyszedł?

Przyszedł.

Chciałem go wyswatać ze Srebrną. Dlatego ku­piłem...

Proszę cię, nie bujaj.

Ja nie bujam. On jest w niej zakochany.

A ty nie?

Nie.

Wiera przygryzła wargę. Przez chwilę milczała. Ko-

JS

leżanki mizdrzyły się do śpiewaka, w dymie wszystko było jakieś zamazane.

Nie gadaj — rzekła Wiera po chwili. — Sam się przecież przyznałeś.

Do czego?

Że ją kochasz!

Mówiła spokojnie, ale był to spokój tylko powierz­chowny. Przypomniał mi się alabastrowy akt i łzy Wiery.

Diabła tam kocham — skrzywiłem się. — Podoba mi się. Taką już mam naturę. Znasz mnie przecież. Ale kochać...

Tak, znam cię — powiedziała Wiera. — Więc chciałeś ją wyswatać z Wackiem?

Wzruszyłem ramionami.

Ona się mną nie interesuje. Chciałem oddać przy­sługę koledze.

Znowu przygryzła wargę.

Jesteś straszny cham. I strasznie kłamiesz.

Znowu wzruszyłem ramionami.

Kłamię dosyć często, więc kiedy raz mówię praw­dę, być może trudno to poznać. Faktycznie.

Myślałeś, że Srebrna wyjeżdża służbowo. Dla­tego cię tam nie było. A do Wacka zadzwoniłeś, jak tyl­ko wyszedłeś ode mnie z garderoby. Myślisz, że ja nic nie rozumiem? Nie jestem taka głupia, za jaką mnie uważasz.

Śpiewak wstał i wrócił do mikrofonu. Jedna z kole­żanek Wiery pochyliła się ku nam.

Co wy tu za problemy roztrząsacie? Teraz nic się nie roztrząsa. Teraz się pije.

Zapraszamy na parkiet! — mówił śpiewak do mi­krofonu. — Tańczymy slow-foxa Oczy nakrapiane mio­dem.

Kwintet zaczął grać.

Chodź, zatańczymy. — Wziąłem Wierę za rękę.

Wstała i bez słowa pozwoliła się objąć. Dreptaliśmy w małej stłoczonej gromadce pośrodku piwnicy.

Wszystko było inaczej, niż sobie wyobrażasz — powiedziałem.

Ale wyszło dokładnie tak, jak zaplanowałeś.

Nie poznawałem jej. Mówiła chłodno, obojętnie, pan­na Srebrna zaraziła ją sprytem czy co.

Co ja niby zaplanowałem?

Znowu przez chwilę nie odpowiadała. Dreptaliśmy niemal w miejscu. Na parkiecie był tłok. W półmroku wszystko wydawało się nierealne.

Trzy bilety do kina, ale jeden nie przychodzi — powiedziała Wiera.

No właśnie.

No właśnie. Ja mam dobrą pamięć. Nie jestem taka głupia.

Słuchałem zawodzenia akordeonistów. O cienką su­kienkę, która wilgotniała pod moją dłonią, ocierała się skóra Wiery. Diablo flegmatycznie powiedziałem:

No dobrze. Skoro nie jesteś taka głupia, to to, co zaplanowałem, nie mogło się udać.

I pogardliwie spojrzałem jej w oczy.

Opuściła je. Powieki z utuszowanymi rzęsami zadrża­ły. Poczułem, że to drżenie przenika całe jej ciało. Za­strzyk sprytu był zatem niewystarczający. Za chwilę mi się tu rozpłacze. Tańczyliśmy jak automaty. No i rze­czywiście.

Puść mnie! — wyrwała mi się nagle i zaczęła ucie­kać z parkietu, ale nie do stolika, lecz z sali. Szybko po­biegłem za nią. Dogoniłem ją w drzwiach obrotowych

i złapałem za rękę.

Puść mnie! Jak możesz być takim chamem! Nie­nawidzę cię!

Spokojnie, Wieruszka. — Znów czułem się jak pan

i władca i mocno ująłem ją pod ramię. Skręciliśmy

w boczną ulicę. Było tam mniej światła, żadnych prze­chodniów, a nad dachami wisiał księżyc. Wiera przestała nad sobą panować i trzęsła się jak w fehrze.

Jesteś obrzydliwy, wstrętny cham! Tak na zimno wszystko sobie zaplanować! Liczyć na to, że Wedy bę­dę się czuła nieszczęśliwa... i jeszcze przychodzisz do mnie do teatru i odgrywasz taką ohydną komedię!

Miałem dobre intencje, Wieruszko.

Nienawidzę cię! Nienawidzę!

Uśmiechnąłem się.

To dobrze. To cię uleczy.

Przespałam się z Wackiem, żebyś wiedział! — krzyknęła.

Samo się to jej wyrwało. Było trochę nieoczekiwa­ne, niemal się przeląkłem. Z ciemnej bramy wychylił się jakiś pijaczyna. Dopiero teraz zauważyłem, że tam siusiał.

Tego się nie robi, panienko — wychrypiał pijac­kim głosem. — Każda panienka powinna być dziewicą, inaczej jest gówno warta.

Wiera instynktownie przycisnęła się do mnie. Szyb­ko ruszyłem z nią dalej. Pijak za naszymi plecami za­czął głośno wymiotować.

No, no — westchnąłem. — To ci dopiero nowina. Tak daleko moje plany nie sięgały.

Tylko że ja przekroczyłam plan — Wiera spróbo­wała być sarkastyczna. Ale było to ponad jej siły. Na­tychmiast po tych słowach się rozszlochała. — Myśl so­bie, co chcesz. Czy ty to możesz zrozumieć? Wiesz, jak ja się czułam?

Jak dziwka — podsunąłem.

Zanim zdążyłem się uchylić, dała mi w mordę. Zu­pełnie, jakby w tym miała wprawę. Zaskoczyła mnie siła jej uderzenia, prawie taka jak u Blumenfeldki. Ale

to nie była wprawa, raczej tylko długoletni trening w balecie.

Wiesz, jak mnie upokorzyłeś? — szlochała. — A ja tak się ucieszyłam, kiedy przyszedłeś do mnie do gar­deroby z tym biletem. Jesteś łajdak! Straszny łajdak!

Twarz mnie paliła. Przesunąłem po niej dłonią. W ustach poczułem smak krwi.

O mało nie wybiłaś mi zęba. Robisz szybkie po­stępy. Idziesz do łóżka z moim najlepszym przyjacie­lem, a potem dajesz mi po gębie na ulicy. Kto tak po­stępuje, jeśli nie...

Znowu zobaczyłem gwiazdy przed oczami. W ten sam policzek. Jakby mnie ktoś smagnął biczem.

Za rogiem wyrósł milicjant.

Opanuj się, bo nas wsadzą za kratki.

Rzuciła się na mnie jak kotka. Wczepiła mi się ręka­mi we włosy. Mocno ścisnąłem przeguby jej dłoni. Z bocznej ulicy wyjechała taksówka. Pomachałem na nią wolną ręką, a kiedy się zatrzymała, wepchnąłem Wierę do środka.

Skuliła się w rogu i wybuchnęła rozpaczliwym pła­czem. Zachowałem milczenie. Taksówkarz włączył ra­dio. Wyglądałem przez okno na uciekające domy i nie myślałem o niczym. Tylko o tym, że wszystko wyszło tak świetnie, jak się w ogóle nie spodziewałem. Ale wciąż jakoś nie sprawiało mi to przyjemności. Radio grało Eine kleine Nachtmusik.

Po chwili Wiera się uspokoiła i zaczęła palcami ocie­rać łzy. Podałem jej chusteczkę. Trzepnęła mnie przez rękę i chusteczka poleciała na podłogę. Bez słowa się po nią schyliłem. W milczeniu kontynuowaliśmy tę miłą jazdę, milczeliśmy aż do Nusli.

Zanim zdążyłem zapłacić taksówkarzowi, była już przy drzwiach. Ale tam się zatrzymała. Otworzyła i od­wróciła ku mnie bladą twarz.

No to dobranoc — rzekłem.

Nie odpowiedziała. Czekała.

Na górę nie wejdę — dodałem.

Zagryzła usta.

Wcale cię nie zapraszam.

Przez chwilę stałem patrząc na nią.

No to żegnaj.

Żegnaj...

Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem przed siebie. Zaczęło mi być czegoś żal. Przystanąłem i obejrzałem się za sie­bie. Wiera wciąż stała w drzwiach i patrzyła za mną. Wszystko tak świetnie się udało i... nie wolno mi teraz tego zepsuć — surowo nakazałem sobie w duchu. W noc­nej ciszy ulicy dobiegło mnie łkanie. Nie obejrzałem się. Dopiero po chwili. Wiera już zniknęła, w zamku zachrobotał klucz. Przypomniała mi się wanna, nasze rozmowy, strach, którego niedawno tu się najadłem. Dziś jednak byłem spokojny, tylko ten smutek. Wie- ruszka wkroczyła dziś na normalną drogę młodej dzie­wczyny. Potwierdziła to tymi wymierzonymi mi policz­kami. Tubista pogryziony przez szympansa był przykrą dziewczęcą pomyłką. Ja byłem tzw. wielką miłością, a Wacek jest stopniem wiodącym do normalności. Ano, tak to wygląda.

Tak to już jest na tym świecie. Potrząsnąłem głową

i szybko pomaszerowałem ku nuselskim schodom. Zbli­żał się zielony portal drugich znajomych drzwi. Ale dzisiaj nie stała tam ta druga znajoma postać z nusel- skiej groteski. I jak gdyby zakłuło mnie sumienie, przy­śpieszyłem kroku.

Nie, nie, to jest groteska, a groteska to pierwszy sto­pień do normalności. Wiera jest już bezpieczna. Będzie wspinała się po tych stopniach, aż dojdzie do jakiegoś małżeństwa. Bez wątpienia całkiem korzystnego. Ładna,

220

odnosząca sukcesy, doświadczona przez życie młoda so­listka, na razie jeszcze związana z zespołem. To nie żad­na tragedia.

A gdzie ja dojdę? Usiadłem na ławeczce w cieniu krze­wu, pod księżycem. Już ubył z niego kawałek. Wokół jego tarczy gromadziły się mgliste chmury. A więc ta sprawa byłaby załatwiona. W dziwny sposób ciągle by­ło mi czegoś żal. Ale czego? Tak to już jest. Wierę zli­kwidowałem, a teraz najprawdopodobniej panna Sre­brna zlikwiduje mnie. Normalna kolej rzeczy. Czego właściwie mi żal?

Usłyszałem za sobą kroki. Ukryłem głowę w dłoniach, żeby nocny przechodzień nie zobaczył mojej twarzy. Minął mnie szybkim krokiem, raczej skakał, niż szedł. Zerknąłem za nim przez palce. Był to Wacek Żamberk, pędził nuselskimi schodami w dół, jakby się śpieszył na pociąg.

Uśmiechnąłem się. Co on tu robi? Pewnie stęskniony czekał na Wieruszkę w jakiejś bramie, ale kiedy zoba­czył ją ze mną, stracił odwagę. Na pewno jednak wi­dział, w jaki sposób się z Wierą rozstaliśmy. Jutro zno­wu nabierze odwagi. Kroki zadudniły na schodach, sła­bły, wreszcie umilkły. Przypadek Wiera Kajetanówna jest więc zamknięty.

A ja? Dokąd pójdę? Dokąd dojdę?

Dokąd? Dobrze wiesz, Karolu Leden. To nieprzyzwo­ite słowo. Ale gdzie indziej chcesz dojść z ową zagad­kową panną Srebrną? I dokąd w ogóle chcesz dojść tą drogą w swoim życiu, skoro wyparowało ci z niej dzie­sięcioro bożych przykazań?

Bzdura — powiedziałem sobie. — Moja praktyka po­etycka skaziła mnie bombastycznością. Dokąd chcę dojść? Oczywiście do łóżka panny Srebrnej. Nic więcej mnie nie interesuje.

PSIE ŻYCIE

Tak więc w niedzielę przed południem leżałem w łóż­ku, znowu w objęciach smutku, i analizowałem moją sytuację .z tą dziewczyną. Raczej ruiny sytuacji, ponie­waż z początku wszystko wyobrażałem sobie inaczej. Gospodyni w kuchni obok słuchała radiowej audycji Żywe słowo i słyszałem przez ścianę, jak jakiś facet mó­wi o miłości. Czy do tego, co jest między mną a kawową różą, pasuje słowo miłość? Nie znajdowałem odpowie­dzi, pogrążyłem się we wspomnieniach. Jako uczeń ko­chałem pewną dziewczynę z brązowymi warkoczami, ale nie pamiętałem już, jak to wyglądało. To było tak dawno. Trudno mi powiedzieć. Łamałem sobie głowę, ale fa­cet wygłaszający kazanie za ścianą przeszkadzał mi. Mó­wił z patosem, słowa, większe niż wszelkie wyobrażal- ne uczucia, dobiegały do mnie bez żenady, a ja, dopro­wadzony do szału porównywaniem, zebrałem resztki zdrowego rozsądku i zmusiłem się do chłodnej analizy. Przez całe życie lubiłem kryminały i w ukryciu czyty­wałem je nawet w czasach, kiedy w skali występków zajmowały miejsce gdzieś między Orwellem a Naślado­waniem. Chrystusa. Tak więc teraz zmusiłem się do roli detektywa miłości.

Weźmy fakty, gołe fakty. Przede wszystkim fakt mo­jego smutku. Naraz jest mi smutno samemu, dawniej

nigdy. Najwyżej nudziłem się będąc sam, a teraz nagle tęsknię za tym, by była ze mną panna Srebrna, tęsknię za jej miłą paplaniną. Dalej: kiedy wtenczas kochałem dziewczynę z warkoczami, nie przychodziło mi do gło­wy, żeby się z nią przespać. Chciałem z nią po prostu być. Włóczyć się razem po lesie. Zjeżdżać na nartach po zboczu Czarnej Góry w lodowatym północnym wie­trze, pod mrocznymi chmurami tej dawnej zimy, kie­dy wszystko było poezją. A teraz Niusle, powszednie miejsce zamieszkania Wiery Kajetamówny, zmieniły się w poetyczne księżycowe miasto, ja zaś i dziś, snu­jąc te niedzielne rozmyślamia o pannie Srebrnej, także nie myślę o miłości fizycznej. Jeszcze tydzień temu tak, jeszcze przed paroma dniami, kiedy z ramienia ześliznę­ło się jej ramiączko sukni. Jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy myślą o spółkowaniu odpędzałem wyrzuty su­mienia. A teraz nagle nie. Nie, żebym miał coś prze­ciw temu, po prostu o tym nie myślę. A więc niedobrze ze mną. Wobec tego to jest chyba miłość.

Rozmarzyłem się i chłodną analizę zastąpił uroczy film, podobny do tego, jaki w młodości wyświetlałem sobie na wewnętrznych ściankach powiek każdego wie­czoru przed zaśnięciem. Potem już nie, moje proble­my z zasypianiem minęły. Film cichutko warczał, na poplamionym suficie przesuwały się plastyczne obrazy mojej Walerii w scenach z tego tygodnia dziwów. Jed­na za drugą, perspektywy i zbliżenia. Przy pięćdziesią­tej chyba repryzie znów zaczęła działać logika i obrazki zgasły. Do mojej świadomości dotarł głos faceta za ścia­ną, który nawoływał do wzajemnego szacunku i uczci­wych stosunków między ludźmi. To nie ja, lecz on prze­prowadzał analizę miłości z chłodną logiką ludzi, któ­rzy się miłością zajmują, ale sami nie są nią zagrożeni. Jawiła mu się niemal jako kliniczny objaw rozsądku

i inteligencji, a także uczucia — ale szczerego — ko-

chających się osób. Szczerego. Jak to właściwie jest ze mną i z tą dziewczyną?

Poddałem moją syrenę nowym badaniom, i wszyst­ko jeszcze bardziej niż przedtem zamieniło się w deduk­cję z powieści kryminalnej. Przede wszystkim enklity- ka „się” — kochających „się”. To — jak wykazywała analiza — trzeba będzie skreślić. Tu występuje stosu­nek czysto jednostronny, chociaż...

Chociaż — puściłem film po raz pięćdziesiąty pierw­szy, ale patrzyłem na niego już nie jak widz, lecz jak krytyk, usiłujący znaleźć jakieś wyjaśnienie sensu dzie­ła, które dotychczas mogło służyć za przykład niejasno­ści. Więc jak to jest i co to wszystko znaczy?

W niedzielę — na poplamionym suficie pojawił się tru­pek miłej pływalni — w niedzielę wszystko jeszcze wy­glądało obiecująco. Ani śladu jakiejś niechęci w zacho­waniu panny Srebrnej. Niby normalna historia. Jesz­cze w poniedziałek w „Manesie”. Jeszcze we wtorek u Blumenfeldki.

Potem na scenie pojawił się szef — jeszcze jeden tru­pek na suficie, łysy, żaden Gérard Philipe. A przecież od tej chwili w paplaninie panny Srebrnej coś się zmie­niło. Coś ledwo dostrzegalnego, ale cholernie ważnego. Bardzo obiecująco się wobec niego zachowywała, nie­przystępna królewna. Ale to oczywiście bzdura. Mimo tego gadania o łysinach miłych w dotyku, to bzdura. Dlaczego taka śliczna samiczka miałaby lecieć na sze­fa, skoro to nie jej szef?

No więc dlaczego? Detektyw w moim mózgu — po­uczony Holmesowską sentencją, że to, co najbardziej niemożliwe, bywa prawdą — pomyślał o pewnej ewen­tualności: chciała mnie podrażnić, sprowokować. Na su­ficie zamigotała i zatrzymała się scena z willi na Bar- randowie: kawowa ręka na błyszczącej łysinie. Mimo że i ręka, i łysina były niematerialne, wszystko się we

mnie zagotowało. Jeżeli to miała być prowokacja, to świetnie się jej udało. Tylko że potem tego nie wyko­rzystała. Zmiażdżyła mnie swoim chłodem na ulicy 19 Listopada, a w dzień później...

...czy to był podstęp, czy przypadek, że nie wyjecha­ła do Liberca? Podstęp chyba nie. Oznaczałby zbyt da­leko sięgające zapewnienie sobie alibi: aż w dyrekcji, gdzie się dowiadywałem. A gdyby nawet, to po co? Że­by spotkać się na zawodach gimnastycznych ze wstydli­wym Wackiem Żamberkiem sam na sam, beze mnie? W takim razie musiałaby wiedzieć, że tam nie przyj­dę, a do tego z kolei musiałaby znać mój plan dotyczą­cy Wiery. Ten zaś, w momencie kiedy usprawiedliwia­ła się Libercem, jeszcze nie istniał. Wszystko to zakła­dałoby telepatię i jasnowidztwo. A więc bzdura.

Nie, Liberec był w programie, tylko że z jakichś po­wodów wyjazd nie nastąpił i zjawiła się jednak na tych zawodach. I znów: dlaczego? Same dlaczego. Może jed­nak chciała się tam ze mną spotkać? Ale jeśli tak, to dlaczego nie zatelefonowała? Miała na to trzy dni, kie­dy ja sądziłem, że nie ma jej w Pradze. A może to całe gadanie, że żal jej Wacka, że jeżeli pójdzie, to tylko ze względu na niego, to wcale nie było zwykłe gadanie? Fakt, że poszła. Ale faktem jest również, że Wacek się na nią wypiął i poszedł do łóżka z Wierą.

A to jest fakt znaczący. Na suficie rozegrała się sce­na tym razem wyreżyserowana w atelier mojej fan­tazji: Wacek przed wejściem na stadion, z dwóch stron podbiegają do niego dwie śliczne dziewczyny, obie go znają, ale przy tym nawzajem serdecznie się nienawi­dzą. Cięcie. Wacek w protekcyjnej loży między tymi ślicznotkami, straszliwie zakłopotany. W czasie ćwi­czeń na równoważni zabawiał je pewnie 'przygotowa­nymi starannie uwagami na temat nowej książki Je­rzego Yrchcolaba.

A panna Srebrna? Jak mogła się zaprzyjaźnić z Wie­rą? Ale widać posiada ową rzadką zdolność niektórych ładnych samiczek pozyskiwania sympatii osób tej sa­mej płci, choćby — jak Wiera — były krańcowym za­przeczeniem wszelkich skłonności do homoseksualizmu. Mimo że niechcący wyrządziła im przedtem krzywdę. Przypomniały mi się ^zachwycone spojrzenia Blumen- feldki na jej urodzinowym przyjęciu i zrobiłem cięcie. Wacek odprowadza ślicznotki do domu, zdruzgotany swoim kompleksem niższości. Najpierw żegna się z pan­ną Srebrną, która mieszka zaraz na początku ulicy dzi­wów. Potem kurtuazyjnie odprowadza Wierę kawałek dalej. Na ekranie sufitu zapłonął kiczowaty księżyc, oświetlił cichą ulicę i kusząco cichy dom Wiery. Duże zbliżenie Wiery, urażonej i upokorzonej, duże zbliżenie księżyca, duże zbliżenie Wacka, który, gdyby nie jego wstydliwość, mógłby być królem podrywaczy. Nowe ujęcie: Wiera, w owym wszystkim kobietom dobrze znanym stanie, kiedy wszystko jest jej obojętne, za­prasza Wacka do siebie na kawę. Skręcając się z tremy, Wacek przekracza krytyczny próg — duże zbliżenie progu. Projektor zgasł, obrazy zniknęły. Jak to zrobiła potem, tego już moja fantazja nie ogarniała. Ale zro­biła to. To, że właśnie Wieruszka pozbawiła cnoty tego trzydziestoletniego prawiczka, jest paradoksalne. Ale zrobiła to. Udało mi się skurwić jeszcze jedną całkiem porządną dziewczynę.

Tak więc to wygląda. Wacek oczywiście zakochał się w Wierze. Zakochałby się nawet w towarzyszce Peca- kowej, gdyby mu się z nią udało. A więc tak wygląda sytuacja. Właściwie całkiem pomyślna sytuacja.

Wstałem, podszedłem do okna, seans się skończył. Za oknem był świeży niedzielny poranek. Więc jaki jest efekt interpretacji, szanowny krytyku? Co, mój drogi

r

Watsonie, kryje się za tajemniczym postępowaniem tej zagadkowej pannicy?

Nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem. Utwór jest nie­zrozumiały, kompletnie dekadencki. Do ustalenia mo­tywów kierujących tą dziewczyną będę musiał przywo­łać na pomoc policję.

Ale kilka rzeczy jest oczywistych, jak na przykład ten głupi, wstrętny, niedzielny poranek. Nie jestem już ko­chankiem panny Kajetanówny. Jest nim teraz pan Żam- berk. Eo ipso skrupuły panny Srebrnej wobec panny Kajetanówny i jej współczucie dla pana Żamberka, któ­ry nie miał żadnej dziewczyny, straciły raison d’étre. A zatem festina, ale bynajmniej nie lente, drogi Casa- novo. Celeriter. Raptim. Jak możesz najszybciej.

Facet za ścianą zakończył kazanie pachnącymi ka­dzidłem słowami o miłości jako błogosławieństwie ży­cia. Zatęskniłem gorąco za tym błogosławieństwem. Pod­szedłem do szafy z mocnym postanowieniem: jeszcze dzisiaj złożę pannie Srebrnej wizytę u niej w miesz­kaniu. Jeszcze dzisiaj, nie zważając na współlokatorkę.

Ale jak tylko wyszedłem na ulicę, mój plan uległ zmianie. Na płocie naprzeciwko przyciągnął moją uwa­gę plakat z napisem:

WYSTAWA PSÓW połączona z przyznaniem tytułu:

CZEMPION CzRS

Otwarta była w Parku Kultury i Wypoczynku dzisiaj od dziewątej rano. Urządzał ją Związek Współpracy z Armią — sekcja kynologiczna, i „Animex”.

Gdzie jest „Animex”, tam istnieje duże prawdopodo­bieństwo spotkania gorliwej pracownicy, czuwającej nad

losem zwierzątek. Toteż z mocno bijącym sercem wsia­dłem do trójki i zamiast na Nuslach, wysiadłem przed bramą Parku Kultury. Widniał nad nią portret wielkie­go dobermana, a do środka ciągnęli już ludzie o twa­rzach, jakie nieomylnie zdradzają członków towarzystwa hodowców rybek i związku właścicieli domów. Niektó­rzy wlekli za sobą na smyczy wystraszone psiaki.

Kupiłem bilet, minąłem bramę i ruszyłem między wo­dotryskami w tę stronę parku, skąd dobiegało już gro­madne szczekanie, częściowo zagłuszane grzmiącymi dźwiękami orkiestry dętej.

W zaimprowizowanych klatkach leżały, siedziały

i skowyczały współzawodniczące psy. Jakiś francuski buldożek, przypominający karykatury Churchilla — jakie dla potrzeb politycznych codziennej prasy rysował mój przyjaciel od kieliszka, Wassermann — wydawał z siebie głos będący bezkonkurencyjną kwintesencją roz­paczliwej tęsknoty. Wyrażał to, co działo się w mojej duszy. Patrzył z klatki na porośniętą trawą przestrzeń, ograniczoną białym sznurem, nad którą trzepotały w słońcu państwowe i zagraniczne flagi. Pewnie na cześć mopsika, którego właśnie dekorowano medalem. Ludz­ka moda dotarła więc i do świata zwierząt. Wokół sznu­ra tłoczyli się gapie, a zieleń trawy i gęste korony drzew w tle nadawały temu widokowi charakter angielskiej ryciny, przedstawiającej zawody sportowe. W rogu wy­tyczonej sznurem przestrzeni stał biały namiot i z nie­go wyszła właśnie panna Srebrna.

Poranne słońce i kynologiczne otoczenie tworzyły dla niej idealną ramę. Jej uroda błyszczała w niej wprost fantastycznie, niewiarygodnie. Miała na sobie znów tę

sukienkę w białe i różowe pasy — o, skromniutki zaso­bie garderoby! — i towarzyszył jej drobny mężczyzna z aparatem fotograficznym. Za nią kroczyła niewiasta

o wadze co najmniej cetnara, w poprzecznie prążko­wanej sukni, która znakomicie uwydatniała jej kształ­ty. Pies, którego prowadziła na smyczy, odznaczał się tak bezgranicznie tępym wyrazem twarzy, że coś rów­nie zdumiewającego widziałem dotąd jedynie u ludzi.

Doszli do stołu otoczonego grupą osób z opaskami po­rządkowych na rękawach. Panna Srebrna zatrzymała się. Zamieniła kilka słów z wysokim, chudym panem, którego porowatą twarz ocieniał kapelusz. Jednocześnie na wszystkie strony rozsyłała uśmiechy, jak gdyby nie miały żadnej wartości. Podszedł do niej jakiś pan z rat­lerkiem na rękach i pokazywał jej coś w pyszczku psia­ka. Panna Srebrna pochyliła się nad zwierzątkiem i wło­żyła mu palec do pyszczka. Piesek dygotał, ale nie ru­szał się, tylko patrzył wybałuszonym oczami. Ta dziew­czyna miała chyba magiczne właściwości czarodziejki. Potem przywołała faceta w bufiastych bryczesach, który kawałek dalej grzebał w worku po kartoflach. Facet krokiem ekonoma podszedł do niej i z powagą zajrzał ra­tlerkowi w gardziel. Zacząłem się zastanawiać, czy w wieku trzydziestu dwóch lat człowiek może się przekwa­lifikować i przerzucić z poezji na zoologię praktyczną.

Tęgi pan za stołem postukał w mikrofon i zielonym błoniem wstrząsnęły trzaskające wystrzały. W psich klatkach podniosło się ujadanie. Grupka otaczająca pan­nę Srebrną przerwała naradę i nastawiła uszu.

Halo, halo! — powiedział niefachowo grubas, a je­go głos zadudnił z megafonu, jakby przemówił King Kong. — Tytuł czempiona Czechosłowacji w kategorii

terierów — oznajmił — otrzymuje bulterier Rexy. Ho­dowca: koleżanka Hadrbolcowa. Matka: Gita von Orts­leben. Ojciec: William of Needsbury... — urwał, wszy­scy czekali, że jeszcze coś doda. Ale nie dodał. Parą ra­zy otworzył usta, ale nic mu nie przychodziło do gło­wy, więc energicznie wyłączył mikrofon i wstał. Po­przecznie pręgowana niewiasta z błogim uśmiechem po­deszła do małego podium, na którym przedtem deko­rowano mopsika. Postawiła swego psa na górze i wgra- moliła się za nim. Podium zatrzeszczało. Psiak wysunął długi różowy język i wprawnym ruchem polizał twarz właścicielki. Fotograf zamachał rękami i coś krzyknął, Pani szepnęła coś psu do ucha, a ten posłusznie powtó­rzył poprzedni numer. Fotograf pstryknął aparatem. Do podium podszedł otyły pan i zawiesił psu na szyi me­dal na czerwono-niebiesko-białej wstążce, co pies przy­jął bez protestu. Trójbarwna wstęga okalająca jego mor­dę nadawała jej wyraz niesamowitej tępoty. Kilku wi­dzów parsknęło śmiechem.

Wszystko to robiło wrażenie snu. Na miejsce pręgo- wanej niewiasty weszła panna Srebrna i objęła psie monstrum za szyję, przytuliła swoją śliczną twarzyczkę do mordy bulteriera, i uśmiechnęła się filmowo. Wie­trzyk doniósł do mnie słowa uszczęśliwionej właściciel­ki:

Świetnie razem wyglądacie, panienko!

W fotografa wstąpiło nowe życie, przyklęknął tro­chę dalej i wydawał rozkazy. Panna Srebrna zastygła w filmowym uśmiechu, zautomatyzowany pies usiłował polizać również jej oudowną twarzyczkę. Został skar­cony, ktoś za fotografem zamiauczał jak kot, i pies, po­stawiwszy uszy, od razu skierował głupio podejrzliwe spojrzenie na obiektyw. Fotograf pstryknął, pies wście­kle zaszczekał, ale dzieło było już w kamerze. Panna Srebrna wyjęła z kieszeni kostkę cukru i do zgiełku

231

wmmnUrn WM \ \ \ \ m

zebranych widzów, łopotu flag i dalekiego ujadania uwięzionych zwierzaków dołączyło się energiczne psie chrupanie.

Stałem anonimowo w tłumie ponad dwie godziny, do­póki nie ogłoszono przerwy obiadowej. Panna Srebrna, kawowa róża, rozwijała wśród hodowców wielostronną działalność: stukała na maszynie, przenosiła z miejsca na miejsce jakieś papiery, czule drapała po głowach nerwowe psiaki, wesoło rozmawiała z właścicielami, or­ganizowała pierwszą pomoc weterynaryjną i rozdziela­ła uśmiechy. Ale szczytem jej działalności były wystę­py z fotografem: z jakiegoś powodu każdy czempion zostawał uwieczniony nie tylko ze swym właścicielem, lecz także z tą piękną dziewczyną, zdumiewająco za­fascynowaną zwierzakami.

Zdumiewająco — nigdy w życiu takiej dziewczyny nie spotkałem. Oczywiście, niektóre ulegały atakom czułości nad pudlami i kotami. Takiej bezdusznej czu­łości, jaka nieodłączna jest od obrazu subtelnych dziew­cząt.

Jedna, która sama określała się jako aktorka filmo­wa, baraszikowała kiedyś w gabardynowym kostiumie z kotkiem, którego właściciel, poeta Kocour, złośliwie nazwał „Akademik Brat”. Tiu, tiu, tiu — szczebiotała dziewczyna niemalże całując kociaka. Ten jednak za­czepił pazurkiem o gabardynową nitkę kostiumu i na twarzy dziewczyny, na którą nikt w tej chwili nie pa­trzył, odmalowało się jej autentyczne uczucie. Brutal­nie chwyciła Akademika Brata za skórę na grzbiecie

i wściekle wyszarpnęła ciekawską łapkę z gabardyny. Następnie Akademik Brat jak szmata poleciał w powie­trze i niewiele brakowało, żeby przypalił sobie futerko

o rozżarzony piecyk.

A panna Srebrna ustawiała się w filmowych pozach z bernardynem, który był chyba większy od niej, i ze schizofrenicznym ratlerkiem, tak rozkapryszonym, że kostkę cukru — która była najwidoczniej rzeczową na­grodą, dodawaną do medalu — zostawił nietkniętą na trawie. Przytulała rozkochaną twarz do mordek pin- czerków maltańskich pozbawionych oczu, tylko z czar­nymi noskami; do żółtych kłów groźnego doga, który z miłości i rozbawienia przewrócił ją niemal na trawę, a cukier połknął bez chrupania; do kokieteryjnego wą­sika pudla-miniaturki, wyglądającego jak murzyński bożek. W końcu domyśliłem się, że przyjaciele zwierząt zamierzają z tych zdjęć zrobić kalendarz obrazkowy. Postanowiłem, że pierwszy raz w życiu kupię sobie ka­lendarz. Nigdy jeszcze żadnego nie kupiłem. Kalendarz nie był mi potrzebny. Nie planowałem sobie życia, a to, co mnie w danej chwili interesowało, miałem w głowie.

Przed klozetami dla panów zatrzymałem fotografa.

Przepraszam pana. Dla kogo robi pan zdjęcia tej pani z psami?

Kupieckim spojrzeniem odgadł moje myśli.

Życzyłby pan sobie nabyć takie zdjęcie?

Kiwnąłem głową.

To będzie seria widokówek — powiedział. — Te­raz, wie pan, ludzie lubią takie rzeczy. A więc aktorki filmowe...

Wiem. Pisarze...

To też — odparł jakby niechętnie. — Ale głów­nie dziewczyny, a na odwrotnej stronie zwierzęta. Więc przyszło mi do głowy, żeby to z sobą połączyć i nazwać serię „Piękna i bestia”. Dobry pomysł, nie?

Teraz ja z kolei odgadłem jego skrywaną, lecz nie­

powstrzymanie wyłażącą na wierzch przedsiębiorczość prywaciarza,

Zrobiłby pan dla mnie... prywatnie... jedną se­rię?

Przytomnie zapisał sobie adres i obiecał, że w ciągu dwóch tygodni przyśle mi fotografie za zaliczeniem.

Czegoś takiego też jeszcze nigdy w życiu nie zrobi­łem. Nigdy nie były mi potrzebne żadne fotografie. Mia­łem pod dostatkiem oryginałów. A teraz zamówiłem od razu cały komplet.

W restauracji samoobsługowej ustawiłem się w kolej­ce za panną Srebrną. Nie widziała mnie, panował tam zamęt i tłok, chodziło przecież o żarcie. Posuwałem się z drewnianą tacą w ręku za kawowym dekoltem na urze­kających plecach i wdychałem zapach konwalii.

Sprzeczali się żartobliwie ze spikerem-amatorem o to, co mają sobie wziąć. Spiker doradzał jej pieczeń wie­przową, żeby przytyła, bo jest chuda jak patyk. Panna Srebrna wywracała oczy w słup i w sposób równie ba­nalny jak żart tego knajpianego dowcipnisia, rozpaczała nad rzekomo powiększającym się obwodem swojej talii. A talię miała przy tym niezwykle cienką, taką że czło­wiek mimo woli myśli ze zdumieniem, jak w czymś ta­kim zmieścić się może ludzki żołądek. Prowadziła kon­wersację tak niewymuszenie, jakby to nie była ona. Ale to była ona. Panna Srebrna. Otyły gość, również najwy­raźniej podniecony jej wdziękami, krzyknął na kucharkę tonem dyktatora: — Hej tam! Dwa razy wieprzowa, knedlik, kapusta! — i podobny do odurzonego trzmiela, zataczając się, ruszył za ślicznym zadeczkiem syreny do sali jadalnej.

Kiedy usiedli, podszedłem wolnym krokiem do ich sto­lika.

Przepraszam panią, czy to miejsce jest wolne?

Obróciła ku mnie znajomy bakelit.

A, to pan — powitała mnie lodowato. — No cóż, niech pan siada.

Zrobiłem to z bardzo niemiłym uczuciem. Panna Sre­brna, ciągle lodowatym tonem, przedstawiła nas sobie:

Redaktor Leden, pan Bartosz.

Bartosz! Bardzo mi przyjemnie! Bartosz! — gru­bas entuzjastycznie uścisnął mi rękę. — Też hodowca?

Utkwił we mnie zaskakująco przyjazne spojrzenie.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, panna Srebrna wyjaś­niła:

Pan redaktor jest specjalistą od suczek.

Grubas zrobił zdziwioną minę.

Od suczek? Czy pan jakoś... doświadczalnie?...

Pani żartuje — rzekłem. — Proszę się nie gniewać, ale wolę koty niż psy — mówiłem, usiłując przeniknąć wzrokiem bakelit.

Grubas znowu był w swoim żywiole.

Co też pan! Ja też bardzo lubię koty. Dawniej ich nie lubiłem, ciągle wymiotują i drapią meble. Ale kie­dyś długo chorowałem, a mieliśmy takiego kocura w trzech kolorach, i zwierzak ciągle właził do mnie do łóżka, siadał mi na głowie, nie bujam, dosłownie na gło­wie, i mruczał mrrrrrr — zna pan to przecież. A potem zaczynał mi lizać wąsy. Był ze mnie wtenczas jeszcze elegant i nosiłem taki mały, hitlerowski wąsik — za­śmiał się. — Kot lizał go tą swoją tareczką najpierw w lewo, potem w prawo, i po kwadransie wąsik był jak napamadowany. Barnabasz mu było. Taaak — west­chnął — potem biedaka przejechał samochód. Od tego czasu, proszę pana, nie dam na koty złego słowa powie­dzieć! — Umilkł, żeby się napić piwa.

Ja też strasznie lubię kociaki — powiedziałem. — Szczególnie jednego, takiego jasnobrązowego.

A, to będzie syjamczyk. I to młody. Syjamy na sta­rość ciemnieją — stwierdził porwany tematem grubas

i władował sobie do ust cały knedlik, wielkości piłki te­nisowej, z górą kapusty. Również panna Srebrna poży­wiała się, nie bacząc na swoją talię.

Nie wiem — powiedziałem. — Nie wiem, co to jest. Nie mogę się w nim połapać.

No, jeżeli jest jasnobrązowy, to może być jedy­nie syjamczyk. Chyba że to by była rasa z Wyspy Man, ale te nie mają ogona.

Nie, nie — odparłem. — Temu kociakowi niczego, jeśli chodzi o urodę, nie brakuje. Tylko jest okropnie zły.

Może źle się pan z nim obchodził — wtrąciła pan­na Srebrna.

Tak? — grubas zmarszczył brwi, uważnie spojrzał na dziewczynę, a potem ponuro na mnie.

Ależ nie — powiedziałem. — Mam go dopiero od tygodnia.

Panna Srebrna uniosła brwi i podsunęła mi klucz do swojej zagadki:

Więc może ktoś przed panem źle się z nim obcho­dził?

To będzie to! — oświadczył grubas kategorycznie.

Nie do wiary, jacy ludzie potrafią być okrutni. U nas na ulicy nakryłem niedawno dwóch chłopaków, nie uwie­rzycie, ale wsadzili kotu głowę w imadło i powoli je za­ciskali, aż biedakowi pękła czaszka.

Panna Srebrna, nic nie udając, otrząsnęła się i zbladła.

—• Nie! — szepnęła.

Niechętnie o tym opowiadam — rzekł pospiesz­nie grubas. — Ja wiem, że żaden porządny człowiek nie może uwierzyć, że to możliwe. Ale też załatwiłem tych

szczeniaków! Nieszczęsnemu kotu musiałem poderżnąć gardło, był już bidula na wpół martwy. Ale słowo daję, myślałem, że mi przy tym serce pęknie. No i czy mo­żna się dziwić, że nie wytrzymałem?

To straszne — powiedziała panna Srebrna cicho.

Grubas dwoma haustami wypił resztę piwa i wstał.

No i widzicie, a sąd nie uznał tego za okoliczność łagodzącą. Bo rodzice tych bandziorów zaskarżyli mnie. Że niby dopuściłem się brutalnego gwałtu na nieletnich. Ładni mi nieletni. I brutalny gwałt! A oni co? Biedny zwierzak wyzionął ducha. A oni? Jeden z tych łobuzów miał złamaną rękę, to fakt, ale co, nie zasłużył na jesz­cze więcej? A drugi stracił wszystkiego dwa zęby. Tyl­ko że u nas... — machnął ręką, nachylił się ku mnie po­ufale i otaksował mnie naiwnymi oczyma. — Nie wiem, jakie są pańskie poglądy, szanowny panie. Ale za pier­wszej republiki to by się nie zdarzyło. Wtenczas obo­wiązywała litera prawa: znęcanie się nad zwierzętami, paragraf taki a taki. A dzisiaj? — zrobił pełną goryczy oratorską pauzę, naiwne oczy patrzyły na mnie z ufnoś­cią. — Dzisiaj preferuje się ludzi, dlatego tak wyglą­damy, jak wyglądamy, i to przede wszystkim bandzio­rów. Po prostu sadyzm! Jakbym przyłapał takiego, co męczy nieme stworzenie, tobym go w tym momencie zabił. I to bez skrupułów, szanowny panie! Bez skrupu­łów! Taki już jestem. Nie mogę się powstrzymać.

Siedział pan? — spytałem.

Dwa miesiące — odparł grubas. — Powiedzieli, że jestem recydywista i że nie ma nadziei na wychowaw­cze oddziaływanie kolektywu — dodał rzeczowo i prze­prosił: — Państwo na moment wybaczą. Skoczę po pi­wo.

Milczałem i patrzyłem na pannę Srebrną. Bawiła się ssklanką lemoniady i patrzyła w stół.

Ale mnie pani wykołowała — powiedziałem.

Ja?

Tak, pani. Uwierzyłem, że jest pani w Libercu, a pani tymczasem zabawiała się z Wackiem na zawo­dach.

Skąd mogłam wiedzieć, że pan tam nie przyjdzie?

Myślę, że mogła pani. Skoro wiedziała pani, że je­stem pewny, że pani tam nie będzie.

Chwilę milczała.

Oddał pan swój bilet Wierze, prawda? — spyta­ła wreszcie.

Spojrzałem prosto w jej bakelit.

Tak. Żeby pocieszyła się Wackiem. I udało mi się. Teraz jestem wolny.

Usta panny Srebrnej drgnęły jakby w uśmiechu.

No to gratuluję panu.

A Wacek jest zajęty — rzekłem. — Już pani nie kocha. Kocha teraz Wierę. A zatem pani też jest wolna.

Sądzi pan?

Przynajmniej, na ile mi wiadomo — dodałem szyb­ko. — Nie to, żebym wiedział o pani zbyt wiele...

Nie o to chodzi. Ale sądzi pan, że profesor Żam- berk już mnie nie kocha?

Z pewnością nie. Wiera pozbawiła go niewinności.

Panna Srebrna się zamyśliła, wpatrzona w galę fla­gową trzepocącą nad zielonym błoniem.

Co to ma wspólnego z miłością? — spytała w za­dumie.

Pośpieszyłem z wyjaśnieniem:

U osobników takich jak Wacek, dużo. Bo im mi­łość myli się z ich tłumionymi pragnieniami. Ta, która pomoże im uwolnić się od tej męki, należy już do nich.

238

I . »i1

Ma pan w tej sprawie bardzo nieskomplikowaną teorię.

Opartą na nieskomplikowanej praktyce.

Tym razem już wyraźnie się uśmiechnęła.

Być może będzie pan musiał sobie wymyślić jakąś bardziej skomplikowaną. Mam na myśli teorię.

Jeśli będę miał możność bardziej skomplikowanej praktyki...

Panna Srebrna mrugając zerknęła przez szklaną ścia­nę restauracji na zegar na wieży wystawowej.

Ta branża — rzekła — ma szczególną właściwość. Praktyka jest tu raczej niekorzystna. Największe sukce­sy odnoszą zwykle ci, którzy nie mają żadnej praktyki.

Chciałem również wymyślić na poczekaniu jakieś bon mot, ale powrócił przyjaciel zwierząt, na wszelki wypa­dek z dwoma półlitrowymi kuflami. Ledwo usiadł, ja­kieś szczenię pomyliło jego nogawkę z kandelabrem. Za­jęliśmy się psiakiem i nakarmili go kapustą. Panna Sre­brna nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi.

Po południu nastąpił dalszy ciąg programu. Panna Srebrna znowu stukała na maszynie, znowu przenosiła papiery, znowu konwersowała z hodowcami i pozowa­ła do serii „Piękna i bestia”. O czwartej wszystko się skończyło i grubas wezwał obecnych przez megafon, że­by poświęcili teraz uwagę wyścigom chartów, które wy­startują za chwilę z wybiegu dla zwierząt.

Panna Srebrna złożyła swoje manatki i zniknęła w na­miocie. Kiedy się z niego wynurzyła, podszedłem do niej.

Jest już pani wolna?

Nie — odparła. — Będę sędzią na mecie.

Czego?

Wyścigu chartów.

Mogę się zgłosić?

\ \_A

Spojrzała na mnie z pogardą.

Pańskie dowcipy są trochę monotonne, redakto­rce.

Tak pani myśli?

Tak myślę.

To żle — powiedziałem. — Czy naprawdę tak pa­nią nudzę?

Spuściła głowę. Wysokim obcasikiem wierciła w ja­kimś mysim dołku, wiatr oblepiał sukienką jej łono. Po­tem spojrzała mi w oczy.

Nie byłby pan sobą, gdyby dał sobie wyperswado­wać.

Co?

Uniosła brwi i westchnęła.

Doskonale pan wie. Już to panu mówiłam, i to nie raz. Dobrze panu radzę, redaktorze. Niech pan porzuci wszelką nadzieję, zgoda?

Mówi pani jak Dante.

Mówię jak Lenka Srebrna — rzekła. — Nie wiem, co na ten temat napisał Dante, ale sądzę, że wyrażam się jasno.

Dante napisał o tym całą księgę — powiedziałem.

Nazywa się Piekło.

Znowu powierciła obcasikiem w ziemi.

Nie jestem zbyt wykształcona — rzekła. — Ale,

o ile wiem, jest to jedno z największych dzieł literac­kich wszystkich czasów. A pańskie piekło, redaktorze, to bardzo małe i zwyczajne piekiełko, jeżeli w ogóle istnieje.

Ale parzy — odparłem.

Znów spojrzała mi w oczy.

Może pan na to zasłużył, nie?

Po czym odwróciła się i, niby piękny różowo-biały flaming, ruszyła w stronę, gdzie miały się odbyć zawo­dy.

I znowu siedziała za stołem przy maszynie do pisa­nia, na szczycie niewielkiego wzniesienia utworzonego przez fałdę terenu. Charty miały tu metę. Grubas ob­sługiwał przyrząd do ciągnięcia zająca. Kiedy wystarto­wała pierwsza piątka psów, słońce skryło się za chmurą. Charty pędziły długą, wąską przesieką między drzewa­mi za kawałkiem króliczej skóry, ciągniętej na stalowej lince. Miały na sobie czerwone, białe i kraciaste kami­zelki z numerami i gnały za tym fałszywym zającem, jakby chodziło o życie. Przy końcu linki stała panna Srebrna z notesem i ołówkiem, a w półmroku, który za­padł nagle, spowodowany przez czarną chmurę, jej bia- ło-różowa sukienka świeciła jeszcze jaskrawiej. Potem wraz z ekonomem w bufiastych bryczesach zaciągnęli zająca z powrotem na linię startu. Przerzedzony tłum, stojący z obu stron wzdłuż toru wyścigowego, uważnie śledził ich wzrokiem. Usłyszałem głośne uwagi kilku bi­kiniarzy, którzy przez pomyłkę nie pojechali na plażę.

I znów wybiegły charty, znów gnały za fałszywym za­jącem, a panna Srebrna stała na fałdzie wzniesienia, po­dobna do zimnej pochodni.

Kiedy biegła przedostatnia piątka, spadły pierwsze krople deszczu.

Z osłoniętej dachem werandy restauracji parkowej spoglądałem w stronę namiotu, gdzie przyjaciele zwie­rząt schronili się przed ulewą. W restauracji spotkałem Mirosława Krutę; jakaś dziewczyna nie przyszła na randkę z nim do Stromowki i teraz zabawiał mnie opo­wiadaniami o swoim haremie. Przed restauarcją stał je­go samochód. Nie słuchałem go, wpatrzony w namiot, od którego nie odrywałem oczu.

Gdzieś o wpół do siódmej wybiegła stamtąd panna Srebrna, a za nią grubas. Kroczył nieustraszenie z pod­

niesionym kołnierzem, panna Srebrna zaś przytrzymy­wała sobie nad głową małą teczkę.

Mirek, jesteś kumpel? — przerwałem przyjacie­lowi przydługi referat, i zanim zdążył to potwierdzić, krzyknąłem do niego:

Potrzebny mi wóz. Na dziś wieczór. To sprawa ży­cia i śmierci.

Doświadczone oczy Kruty wypatrzyły między kro­plami deszczu moknącą pannę Srebrną.

To zmoknięte, różowe, tam?

Tak. Na dwie, trzy godziny. Strasznie mi na tym zależy.

Jeśli chodzi o spiskowanie przeciw kobietom, można było na Krucie polegać. Już parę razy pożyczał mi wóz w takich sytuacjach, a nieprawdopodobieństwem było, by jego dziewczyna przyszła na randkę z trzygodzinnym spóźnieniem. Wyciągnął więc z kieszeni kluczyki i po­dał mi je z ostrzegawczym uśmiechem.

Jeśli ten numer ci nie wyjdzie, będę gdzieś do je­denastej w Klubie Filmowców — powiedział. — A je­śli tak, to rano u mnie. Tylko nie rozwal mi wozu, je­steś kompletnie pijany miłością.

Zajechałem elegancko od tyłu, zatrzymałem wóz tuż obok panny Srebrnej i otworzyłem drzwiczki.

Niech pani wsiada. I pan też, panie Bartosz. Z ty­łu.

Spojrzenie, jakie rzuciła mi spod teczki, nie wyrażało zbytniego zachwytu, za to grubas przyjął zaproszenie ze szczerą wdzięcznością. Wtłoczył się przez opuszczone przednie siedzenie felicji w głąb auta, przy czym wy­rżnął głową w sufit, aż mu guz wyskoczył. Panna Sre­brna zwinnie wskoczyła na siedzenie obok mnie i za­trzasnęła drzwiczki. Ruszyliśmy.

Przyjaciel w głąbi' wozu uważał za swój obowiązek zabawianie nas rozmową.

Ładny ma pan samochodzik.

To nie mój — przyznałem sią. — Pożyczyłem go, kiedy zobaczyłem, jak mokniecie. Dokąd jedziemy?

Tylko na Karlin — rzekł grubas i zaczął sią roz­wodzić na temat zachowania zwierząt domowych w po­dróży.

Panna Srebrna milczała. Na przedniej szybie rozpry­skiwały sią duże krople, ale wycieraczki pracowicie prze­cierały szary, mokry świat; przez tą nieustannie obmy­waną szybę wyglądał radośnie. Ulicami przewalał sią niedzielny tłum, przeważnie bez parasoli i płaszczy desz­czowych, chichoczące dziewczyny ze swetrami nacią­gniętymi na głowę, chłopcy w pstrokatych koszulach, bohatersko ignorujący deszcz. Panna Srebrna ciągle mil­czała. Ja również.

Odezwałem się do niej, dopiero kiedy wysadziliśmy przyjaciela na zadymionej ulicy Karlina:

Nie gniewa się pani?

Nie. Dziękuję, że nas pan zabrał.

Chciałem odpowiedzieć jakimś dowcipem, ale pierw­szy, drugi i trzeci, jakie mi przyszły na myśl, przełkną­łem. Dowcipy na pannę Srebrną nie działały. Przejecha­liśmy pod żiżkowskim wiaduktem, koło Dworca Głów­nego. Na skrzyżowaniu przed Muzeum zapytałem:

Mogę zaprosić panią gdzieś na kolację?

Nie, dziękuję. Niech mnie pan odwiezie do domu, jestem zmęczona.

No dobrze. Więc spróbuję inaczej. Milczeliśmy. Deszcz się nasilił. Koło Ogrodu Botanicznego zamienił się w tro­pikalną ulewę. Przepięknie bębnił w płócienny dach auta Kruty.

Przyjemnie, co? — spytałem.

Musi się panu chyba źle prowadzić.

- > ■

H Nie. Myślę o bębnieniu deszczu. Nie lubi pani tego?

Tak. To miłe. Jak w namiocie.

Często sypiała pani w namiocie?

Dosyć.

To jest ta pani chuligańska przeszłość, co?

Jaka?

Zdjąłem prawą rękę z kierownicy. Panna Srebrna trzymała obie ręce na desce rozdzielczej przed sobą. Chuligańskie znamię na brązowej skórze świeciło w sza­rej ciemności jak miniaturowy różowy lampionik. Do­tknąłem go palcem.

Ach, tak — powiedziała. —■ Rzeczywiście. Mam trochę zwariowaną przeszłość.

Bardzo zwariowaną?

Trochę.

Nie była pani chyba... — Urwałem z wahaniem.

Gdzie?

P.edaguję właśnie taką nowelę o domu poprawczym dla dziewcząt...

Nie, to nie to. Byłam w więzieniu — powiedziała rzeczowo.

Ale? — zdziwiłem się i nagle owionęła mnie atmo­sfera mego -porannego śledztwa, dedukcja jak i dobrego kryminału, która teraz uzyskiwała punkt oparcia. Sam jako taki ów punkt nie mówił nic, komplikował tylko zagadkę. Panna Srebrna, jakby chcąc zatuszować ewen­tualne złe wrażenie, dodała pospiesznie:

To nie była moja wina.

Mam sympatię dla kryminalistów —■ pospieszyłem się z kolei ja. — Zwłaszcza dla nawróconych chuliganów.

Na więcej się nie odważyłem. Ostro skręciliśmy przez plac nuselski na Pankrackie Wzgórze. Deszcz nie sła­bnął. Na zakręcie auto wpadło w poślizg. Brawurowo je z niego wyprowadziłem. Panna Srebrna zachowała spokój i pochwaliła mnie:

Świetnie pan prowadzi.

Dziękuję — odrzekłem i zacząłem kuć żelazo. — Tylko że... ta chuligańska przeszłość jakoś mi do pani nie pasuje.

Dlaczego?

Jest pani cnotliwa jak wychowanka internatu u zakonnic.

Wydało mi się, że leciutko się uśmiechnęła.

Przyczyny są inne.

Jakie?

Pan by ich nie zrozumiał.

Więzienie?

Może. Ale nie tylko.

Ten literat, który panią opisał?

Mnie? Aha, tak. Już prędzej to.

Da mi to pani do przeczytania?

Nie.

Wjechaliśmy uroczyście w ulicę 19 Listopada. Czer­wona felicja zapłonęła w witrynie, w której tydzień temu odbijał się księżyc. Opony zaszumiały na asfalcie, potem rozprysła się kałuża, kiedy zahamowałem przed zielonym portalem.

Panna Srebrna zawierała się na siedzeniu.

Dziękuję panu. Bardzo był pan uprzejmy.

Podała mi rękę.

Nie zdjąłem rąk z kierownicy.

Chciałbym panią o coś poprosić.

O co?

To wielka prośba, ale przyrzeknę, co pani zechce, jeśli ją pani spełni.

Tak?

Tak. — Nabrałem tchu. — Widzi pani, ja wiem, co pani sobie o mnie myśli. W tych sprawach bywałem łajdakiem, przyznaję, i to, co zrobiłem z Wierą, musiało się pani wydać łajdactwem.

Nie zaprzeczyła. W odbiciu na przedniej szybie wi­działem jej poważną twarz.

Ale to nie było łajdactwo. Naprawdę nie. Zrobiłem to z miłości do pani.

Skrzywiła się, ale i tak wciąż była piękna. Obraz w szybie doprowadzał mnie do szaleństwa.

Powiedziałam już, żeby pan dał sobie z tym spo­kój.

W miłości nie można rozkazywać.

Można. Właśnie w miłości. Jeśli to rzeczywiście jest miłość.

Jeśli to rzeczywiście jest miłość, to wykluczone. Niech mi pani wierzy. Ja wiem.

Myślę, że wiem to raczej ja.

Odniosłem wrażenie, że czarne źrenice nabrały nie­zwykłego blasku.

Dlaczego?

W nasze sytuacje nieustannie wdzierał się detektywi­styczny motyw.

Nie powinienem uciekać się i Wierą do takiego oszustwa, to było świństwo — mówiłem pokornie. — Ale to widać przyzwyczajenie... przyzwyczajenie czy co. Zawsze tak robiłem. Nigdy o nikim nie myślałem tak jak o pani.

Parma Srebrna zamrugała mokrymi rzęsami i małym palcem otarła sobie kącik oka.

Ale czego pan właściwie ode mnie chce?

Zeby mnie pani zaprosiła na chwilę do siebie.

Nie zaproszę.

Jest tam współlokatorka?

Nie. — Pauza. — Właśnie dlatego pana nie zapro­szę.

Naprawdę tylko na kawę. Słowo honoru. Jest mi smutno, rozumie pani?

Spojrzała na moje odbicie w szybie.

Smutno? Panu?

Największe słowa były bezsilne wobec jej intonacji. Niemal przeszedł mnie dreszcz.

Nie jestem takim potworem, żeby nie mogło mi być smutno.

Panna Srebrna skupiła uwagę na jakimś nieokreślo­nym punkcie przed sobą.

Czy pan sobie tego aby nie wmawia?

O Boże! Czego? Że .nie jestem potworem? Chyba nie

o to chodzi. Ze jest mi smutno?

Jakbym miał umrzeć — rzekłem.

Umrzeć? — Pogarda w jej głosie zmieniła się w go­rycz. — I co panu z tego przyjdzie, jeśli zaproszę pana na górę?

Jest mi z panią dobrze — powiedziałem. — Gdyby nawet miała mi pani w kółko powtarzać, że mnie nie­nawidzi, to i tak byłoby to lepsze, niż być samemu.

Uświadomiłem sobie, że mówię trochę jak Wiera. Może właśnie to choć odrobinę podziała na pannę Srebrną. Może...

Położyła dłoń na klamce drzwiczek.

Ja nie chcę pana dręczyć, rozumie pan? — rzekła cicho. — W ogóle nikogo nie chcę dręczyć, mimo że pew­nie na taką nie wyglądam. Ale to naprawdę nie ma naj­mniejszego sensu.

Wielkie krople deszczu zabębniły o dach.

Możliwe — zawahałem się. — Głupio mi to mówić... zabrzmi to jak z kiepskiej powieści. Ale pani sprawiła, że postanowiłem zacząć nowe życie.

A jakie miałoby ono być?

Przecież pani wie.

Nie wiem, czy wiem.

Na przedniej szybie wciąż pracowały wycieraczki i po każdym ich powolnym wahnięciu ukazywał się przed

247

nami okrągły wycinek ulicy 19 Listopada, świeży i szaro- -kolorowy, jak z reklamy „Sidolu”. Wyłączyłem wycie­raczki. Zrobiło się cicho, a deszcz momentalnie przesło­nił ulicę 19 Listopada nieprzeniknioną wodną kurtyną.

Jest mi straszliwie smutno. Może i jestem łajda­kiem, ale jeśli tak, to smutnym łajdakiem. Obiecuję pani, że tylko na kawę. Na pół godzinki, i wychodzę.

Milczała. Naprzeciw nas nadjeżdżało auto z włączo­nymi reflektorami, ich światło rozłamała spływająca wściekle po przedniej szybie woda, na chwilę mnie to oślepiło. Potem deszcz się zmniejszył i szumiał teraz na dachu jak dziwna kołysanka.

Zaprosi mnie pani do siebie?

Pytanie wywołało napięcie, znowu był to kryminał. Jeszcze chwila milczenia, po czym, bez entuzjazmu, po­wiedziała:

No dobrze, chodźmy.

Otworzyła drzwiczki.

No i mam cię, konwalijko!

Drugimi drzwiami wysiadłem na deszcz.

Była to kawalerka na najwyższym piętrze. Kuchenka na pół kucharki i pokoik ze zdjęciami zwierząt na ścia­nach. Jeden tapczan, jedna szafa. Okrągły stół, dwa wy­platane foteliki, na środku stołu czarny kot z żółtozie­lonymi ślepiami. Nigdzie ani śladu po jakiejś współlo­katorce.

Kot cicho do mnie przytuptał i kocim zwyczajem do­tknął nosem nogawki moich spodni.

Miiiiiau.

Cześć, Feliks — powiedziała panna Srebrna. A po­tem do mnie: — Niech pan siada. Idę zrobić tę kawę.

Wyjęła z szafy czerwony szlafroczek i zniknęła w ku­chni. Usiadłem w fotelu. Kot wskoczył mi na kolana

i uważnie wpatrzył się w moje oczy. Zrewanżowałem mu się takim samym spojrzeniem. Wytrzymał je ze spo­kojem. Ja też. Z ludźmi, ani z mojej, ani z ich strony, od dawna już md się to nie udało.

Rozejrzałem się po pokoiku. Nie świadczył o wielkiej zamożności. Tapczan i szafa wyglądały na kupione na bazarze. Wiklinowe foteliki były nowe, ale wiklinowe foteliki to żaden luksus. Ani malutkie radio z beżowego bakelitu na skrzynce z pościelą za tapczanem.

Widać wszystkie swoje dochody panna Srebrna lokuje w ciuchach. Nie różmi się w tym od innych tego typu dziewcząt. W tym nie.

Jeszcze raz zlustrowałem cały pokój. Było to niewe­sołe miejsce. Zdumiewająco niewesołe jak na tak we­sołą dziewczynę. Najweselsze były w nim zdjęcia zwie­rząt.

Panna Srebrna wróciła z kawą w dwóch najzwyklej­szych kubkach i usiadła na drugim foteliku. Na stole postawiła cukiemiczkę. Kot przeskoczył do niej na ko­lana. Sięgnął łebkiem do jej kawy, chciwie wciągnął no­zdrzami parę, ale nim dotknął gorącego płynu, przezor­nie się cofnął.

Mogę zapytać panią o pewną delikatną rzecz?

Dlaczego nie? Nie muszę panu odpowiedzieć.

Nie musi pani. Ale chciałbym.

Łyżeczką wylała trochę kawy na szklany blat. Kot z zapałem zaczął ją wylizywać.

Pani śpi ze swoją współlokatorką na jednym tap­czanie? — spytałem.

Czamy kot podniósł na mnie wzrok i oblizał się. Panna Srebrna spojrzała na kota i uśmiechnęła się.

Tak. Prawda, Feliks?

Miiiau!

Wskazałem na niego. Kiwnęła głową.

Tak. To jest moja współlokatorka. Trochę pana nabrałam. Jest płci męskiej.

Ale ja się ucieszyłem.

•— A fe! — powiedziałem. — Bardzo lubię zwierzęta, jednakże koty pasują raczej do wdów, nie? Ale udało się pani. Tak mnie wodzić za nos!

Uśmiechnęła się.

Dzięki temu, że wodzę mężczyzn za nos, jestem do­tychczas dziewicą...

Konwalijko! W duchu oszalałem z radości. Znów wszystko było jak na samym początku, na wypalonej trawie żółtej pływalni.

Że jest pani niewinną panienką, to się chwali — rzekłem z uznaniem. — Ale nie jest pani starą panną, żeby trzymać kota.

Kota mam po to, żeby nigdy nie zapomnieć o pew­nych rzeczach.

O jakich?

Nie odpowiedziała wprost. Podniosła kota, przytuliła go do policzka, a potem przytrzymała przed sobą. Wy­glądał niemal jak malutki homunkulus.

Kot to bardzo piękne zwierzę, zauważył pan? Ele­gancki, cały błyszczący, dba o siebie. Ale straszny leń. Straszny egoista. Nie kocha swego pana. Kocha tylko wygodne życie.

Ciekawe.

Zupełnie jak pan — dodała. — I tacy jak pan.

Nie jestem leniem. Proszę tylko powiedzieć, a wy­szoruję pani podłogę.

Tak? Kot też jest ogromnie chętny, kiedy chodzi o kotkę. To porównanie jest dokładne.

Ale pani przecież go lubi. Nie trzyma go tu pani wyłącznie jako żywe memento?

Panna Srebrna podrapała kota po łebku. Z błogością zmrużył oczy i zaczął głośno mruczeć.

Lubię — odparła.

Mimo że to egoista i leń, mimo że nie kocha pani, tylko wygodne życie, które u parni ma?

Mimo to.

Więc dlaczego nie może pani polubić mnie, skoro mam, pani zdaniem, takie same cechy?

Kot to zwierzę — powiedziała złośliwie, błyskając czarnymi oczami. — Czy chce pan powiedzieć, że pan również jest zwierzęciem, redaktorze?

Ściemniło się. Staliśmy przy oknie, z którego roztaczał się ładny widok na Pragę. Przestało padać. Słońce zaszło. Czarna chmura oblamowana była ciemniejącym blado- błękitnym niebem. Nuselskie dachy lśniły wilgocią, zie­leniały kopuły kościołów. Na tym mokrym obrazie wy­skakiwały wszędzie żółte światełka.

Lubię na to patrzeć — powiedziała. — To jest...

Umilkła.

Co? — spytałem cicho.

—■ No... jedna z naprawdę pięknych rzeczy na tym świecie. Takie stare miasto w deszczu.

Pani też jest jedną z pięknych rzeczy na tym świe­cie — powiedziałem.

Ja nie jestem rzeczą.

Nie to miałem na myśli.

Milczenie, milczenie w deszczu, w głowie rozbrzmiewał mi jakiś stary szlagier, śliczma piosenka z lat młodzień­czej naiwności, nad Pragą wieczorne niebo odprawiało czary. Za pasmem chmur wynurzył się poszczuplały księ­życ w pomarańczowej koronie. Tylko ciebie tu brakowa­ło. W oddali zapaliła się błyskawica, między wieżami na widnokręgu wystrzelały pionowo różowe i czerwone pro­mienie, które przebiły się przez szarą chmurę.

- A to, że lubi pani zwierzęta — powiedziałem — gotóW jestem wziąć niemal za pewną oznakę...

Czego?

Pani niechęci do ludzi.

Pokręciła głową. Tęczowe lśnienie miasta pieściło jej piękną twarz. W czarnych jak węgiel diamentach jej oczu odbijał się świat: tym razem była to niecka pełna żółtych światełek, czerwonych i zielonych sygnałów, jak na wypolerowanej miniaturze.

Nie — powiedziała. — Nie czuję niechęci do ludzi. Tylko im nie ufam. Zwierzęta są wszystkie jednakowe. Przynajmniej z naszego punktu widzenia.

Pani by chciała, żeby wszyscy ludzie byli jedna­kowi?

W pewnych sprawach tak.

To by była straszliwa nuda.

Ale byłoby o wiele mniej...

Urwała. Po błyskawicy dobiegł z oddali grzmot. Ota­czały ją same symbole: do kompletu z otwartego okna domu naprzeciwko zabrzmiał saksofon.

Czego byłoby mniej?

Wzruszyła ramionami.

Rozczarowań, cierpienia... nie wiem, czy to nie byłoby lepsze.

Saksofon grał jakąś powolną melodię. Głęboką, chra­pliwą. Saksofon barytonowy. Oczywiście i płyty gra­mofonowej.

Pani ulubiony instrument — powiedziałem cicho.

Tak.

Położyłem rękę na jej talii i w tym momencie stra­ciłem rozum i wolę.

Lenko! — wyszeptałem.

Nie — powiedziała, jak to się zawsze mówi. — Niech pan tego nie robi.

Nic już nie mogłem poradzić. Namiętność, zamęt i ta

zagadka, tajemnica spotęgowana namiętnością i tęskno­tą, opanowały mnie bez reszty. Sam już nie wiedziałem, co robię.

Szarpnąłem ją ku sobie i mocno, gwałtownie pocało­wałem. Opierała się i lekko otworzyła usta. Szlafroczek się jej rozchylił, zobaczyłem białą koronkę, zsunąłem się ustami ku oliwkowej ścieżce, która pod nią biegła. Ale panna Srebrna złapała mnie za włosy i pociągnęła z ca­łej siły. Ból podniecił mnie jeszcze bardziej, chwyciłem ją za ramiona i rzuciłem na tapczan. Upadliśmy oboje, ja na nią. Przemknęło mi przez myśl, że zachowuję się zu­pełnie jak pijany fornal, ale było mi wszystko jedno; dla ukoronowania tej brutalności zacząłem wściekle szarpać na niej szlafrok. I naraz pociemniało mi w oczach, a potworny ból zgiął mnie wpół. Zleciałem z tapczanu jak worek kartofli, myślałem, że nie wytrzymam tego bólu. Dziwka! Nietykalna dziwka! O Boże! Ból rozrywał mi podbrzusze, skamlałem jak pies. Panna Srebrna wsta­ła, zawiązała sobie szlafroczek. Potem zobaczyłem, jak przed lustrem wichrzy swoją główkę nastroszoną kosmy­kami.

Na taborecie siedział kot, kręcił głową w lewo i w pra­wo, obserwując, jak się tarzam na podłodze, i wpatry­wał się we mnie bez mrugnięcia żółtozielonych oczu. Panna Srebrna przeszła przez pokój i stanęła nade mną. Ból nie słabł. Nadal leżałem.

Jak panu przejdzie, niech się pan natychmiast wy­nosi — powiedziała lodowato.

Ach ty! — syknąłem. — Mogła pani zrobić ze mnie kalekę!

Przepraszam — powiedziała i zmieniła się tak na­gle, jak to umiała tylko ona. — Niech się pan nie gnie­wa — niemal się usprawiedliwiała. — To moja wina. Nie powinnam być taka głupia.

Zdołałem dźwignąć się i usiąść na tapczanie. Zgięty

wpół, objąłem dłońmi głowę. Ból trwał, ale wściekłość mijała. Co za wstyd! Jak pijany fornal. Ale kto się w niej, u diabła, połapie?

To pani niech się na mnie nie gniewa — wychry­piałem i głos mi się załamał. — Nigdy... nigdy w ży­ciu czegoś podobnego nie zrobiłem. Nie wiem, jak to się mogło stać.

Wyszła do kuchni i zostałem sam w piekielnym świe­tle zachodu słońca i zapadającego zmierzchu.

Wróciła ze szklanką wody i fiolką tabletek.

Proszę. Niech pan weźmie dwie. Może to trochę pomoże.

Połknąłem dwie gorzkie pigułki, ale ból trwał dalej. Tylko trochę, troszeczkę stawał się łatwiejszy do znie­sienia.

Naprawdę. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie zrobiłem.

Wierzę panu — rzekła. — Pewnie nigdy pan nie musiał.

Stała oparta o szafę, z rękami założonymi do tyłu. Pa­trzyła na mnie z powagą, bez nienawiści, a chyba nawet bez niechęci. Z taboretu ciągle obserwował mnie kot.

Ma pani rację. Nie musiałem — jęknąłem. Wypi­łem resztę wody ze szklanki.

Pan po prostu uważa się za wielkiego czempiona... Chciałem coś powiedzieć, sam nie wiedziałem co, i nie

dowiedziałem się, bo głos znów mnie zawiódł. A panna Srebrna ciągnęła bezlitośnie:

...wszystko w życiu traktował ¡pan lekko. Kobiety, poezję, pracę, rozumie pan? Więc uległ pan złudzeniu. Tak samo jak nie jest pan poetą, tylko wierszokletą, tak samo nie jest pan kochankiem, tylko dziwkarzem.

O Boże! Niech pani tak nie mówi!

W Boga pan nie wierzy, więc niech pan nie wzywa

Jego imienia nadaremno. Czy teraz pan przynajmniej rozumie, dlaczego nie chcę mieć z panem nic wspólne­go?

Utkwiłem w niej zbolały wzrok. Była piękna, jasno- brązowa, cała utkana z symboli, z księżyca i tajemnicy. Z dźwięków barytonowego saksofonu. Nic nie rozumia­łem. Pokręciłem głową.

> Ja panią kocham. Nie chciałem tego... cały dzień dzisiaj o pani myślałem i nic podobnego nie przyszło mi nawet do głowy. Dopiero tutaj... przy tym oknie.

Nie jest pan jedynym, który mnie kocha — po­wiedziała obojętnie. ■— Ale inni potrafią nad sobą pa­nować. Potrafią czekać.

Będę czekał, jeśli mi pani na to pozwoli. Choćby całe życie — ale ponieważ nawet dla mnie samego za­brzmiało to niewiarygodnie, dodałem szybko: — Chole­ra! Ja to mówię poważnie.

Pan? Poważnie? — powiedziała stawiając te ko­szmarne zmaki zapytania. —• Na dole, w aucie, dał mi pan słowo honoru...

To było silniejsze ode mnie. Przecież to ludzkie...

Ludzkie? Dawać słowo honoru, kiedy się wie, jak łatwo można ulec czemuś silniejszemu od siebie?

Co można było na to powiedzieć?

Ma pani rację... nie to miałem na myśli. Dałem je tylko tak... jak to się zwykle robi...

W purytańskiej atmosferze, która panowała w pokoju, słowa zamarły mi na ustach. A ona do tych koszmarnych znaków zapytania dodała koszmarną kropkę:

Ja takie rzeczy biorę dosłownie.

Zwiesiłem głowę, znów ją uniosłem i spojrzałem na swoją kawową enigmę.

Zaprosiła mnie pani na górę — rzekłem. — Za­stanawiam się. Nie rozumiem tego. W ogóle nic nie ro­

zumiem. Ale skoro już mnie pani zaprosiła, to nie mo­że być pani taka znowu cnotliwa. Musiała się pani do­myślić, że... wie pani przecież, że kawa to raczej meta­fora. Więc skoro nie jest pani taka cnotliwa, to czy mam uwierzyć, że jest pani taka głupia?

Chyba jestem — odparła panna Srebrna martwym głosem. — Oczywiście, mogłam się domyślić... tylko że ja... no, Bóg raczy wiedzieć... każdy z nas ma... ale nie będziemy o tym mówić. Może pan już wstać?

Spróbowałem. A więc to jest ostatnia, najostatniejsza kropka.

Jako tako się podniosłem.

Ale mnie pani urządziła! — jęknąłem.

Przynajmniej następnym razem się pan opanuje.

Następnym razem?

—■ Myślę, z jakąś inną.

Miała fantastyczny talent stawiania po każdej defi­nitywnej kropce następnej, jeszcze bardziej definityw­nej.

Z jakąś inną?

Tak. Z jakąś inną.

Niewyczerpany talent. Podeszła do drzwi i uchyliła je. Przemogłem ból i zrobiłem smutną minę.

Żyję już trzydzieści dwa lata, ale nie spotkałem dziewczyny takiej jak pani... Teraz już chyba trudno, żeby była kiedyś jakaś inna. Obawiam się, że to kla­syczny przypadek.

Na pannie Srebrnej, czarującej dziewczynie, utkanej z róż i migotliwych fal, nie zarobiło to najmniejszego wrażenia.

Pan dotychczas w ogóle nie żył — powiedziała ci­cho. — Tylko używał.

Potem otworzyła drzwi na oścież.

Kot wybiegł na zewnątrz, na klatkę schodową i tam niepewnie się zatrzymał. Podniósł ogon, w ciemności zaświecił biały koci kuperek.

Feliks, do domu! — zawołała panna Srebrna, a mnie podała rękę. — Żegnam.

Ścisnąłem jej dłoń i powiedziałem ze smutkiem:

Żegnam.

Bez urazy, ale... — zrobiła pauzę, w której po raz ostatni zadrgała dla mnie iskierka umęczonej nadziei — ale żegnam.

A zatem żegnaj.

Kot z miną winowajcy przebiegł obok nas z powro­tem do pokoju. Ból w jądrach znów się nasilił, czułem, że będę musiał usiąść. Wyszedłem na korytarz. Drzwi za mną zatrzasnęły się. Zszedłem o piętro niżej i tam przycupnąłem na ciemnych schodach.

Siedziałem tak chyba pół godziny, dopóki ból nie minął. Potem wstałem i opuściłem ten dom. Na ulicy spojrzałem w górę, na jej okno. Odbijał się w nim księ­życ niczym monstrancja z lodu, a w środku słabo świe­ciła stołowa lampa. Saksofon ciągle trąbił z okna naprze­ciwko.

Wsunąłem kluczyk do zamka felicji i nagle moje serce gwałtownie zatęskniło za jakimś balsamem. Wie­ra! Wyjąłem kluczyk, odwróciłem się i ruszyłem ku do­mowi Wiery. Po deszczu nastał przyjemny, ciepły wie­czór, w stronę nuselskich schodów maszerowała grupka chłopców i dziewcząt z gitarą.

Poczułem fizyczną niemal potrzebę, by za to wszyst­ko na kimś się zemścić. By samego siebie przekonać, że to jest jeszcze normalny świat, że nienormalna jest na nim jedynie panna Srebrna. Wiera wpuści mnie do sie-

Inc. te wczorajsze policzki, które mi wymierzyła, to zeszłoroczny śnieg, nie mają żadnego znaczenia. Znów się z nią pogodzę. I znów puszczę ją kantem. Muszę się tylko przekonać, że ten świat wciąż jeszcze jest nor­malny.

1 przekonałem się. Kiedy byłem już niemal pod do­mem odtrąconej artystki, bezszmerowo zajechał przed wejście lśniący mercedes reżysera Gellena. Wysiadła z niego Wiera, całkowicie wyemancypowana od drutów do włóczki, w błękitnej, przetykanej srebrną nitką, krót­kiej wieczorowej sukni, w której wycięciu lśniła jakaś piękna, opalizująca biżuteria; na nogach miała złote pantofelki, zdobyte za cenę wielu kolacji o chlebie i ka­wie. Zastukała nimi po chodniku i... zobaczyła mnie. Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem nic powiedzieć. Re­żyser Gellen przebiegł kłusem obok chłodnicy, nic nie zauważył i stanął za Wierą. Bez słowa spuściła wzrok i otworzyła drzwi. Zamknąłem usta. Wiera weszła do domu, reżyser Gellen skwapliwie pospieszył za nią. Za- chrobotał klucz w zamku.

Stałem jak żona Lota. W moją stronę nadchodziła no­wa grupa bikiniarzy z gitarą.

Rock! Kryminal-rock!

To normalka, ty ośle — pomyślałem z goryczą.

Wróciłem do felicji i pojechałem do Klubu Filmow­ców, gdzie radośnie powitał mnie Kruta, spragniony no­win o mojej porażce. Przy nim i przy alkoholu pociesza­łem się w klubie aż do wczesnych godzin rannych, po­tem siedziałem smutny na Słowiańskim Ostrowie, a stamtąd poszedłem prosto do redakcji.

Rozdział jedenasty

GORĄCE LATO

Następnego dnia po południu, gdy dotarłem do do­mu z zamiarem natychmiastowego pójścia do łóżka, cze­kała mnie miła niespodzianka: list z komendy wojsko­wej, w którym zawiadamiano mnie, że mam szansę spę­dzenia lata w Medzihorencu, na nadprogramowych dwu­miesięcznych ćwiczeniach wojskowych. Z wściekłością wrzuciłem list do kosza na papiery i położyłem się do łóżka.

Kosz mnie nie uratował. W tydzień później pociąg pospieszny z Koszyc do Medzihorenca unosił mnie po­grążonego w stanie najgłębszego przygnębienia.

Przez cały tydzień nie udało mi się z panną Srebrną zamienić słowa. W poniedziałek, po owej katastrofie na ulicy 19 Listopada, wyjechała w tę odłożoną podróż służbową do Liberca i wracała dopiero w sobotę wie­czór. To znaczy, miała wrócić. Czekałem na nią przy pociągu pośpiesznym z Liberca, ale czarnej główki ani śladu. Przy nocnym pociągu też nie. A o czwartej ra­no sam wyjeżdżałem do Medzihorenca.

W redakcji ten tydzień minął stosunkowo spokojnie, na zwykłej pracy. Przeważnie na likwidowaniu drob­nych wpadek. We wtorek pracowaliśmy w drukarni, gdzie z tomu średniowiecznej poezji miłosnej wycina­liśmy ilustrację przedstawiającą akt kobiecy o zbyt ob-

r^ ‘ \ \ \ i \ v * ■

r \

fi tych kształtach, która, jak orzekł towarzysz Kral, nie powinna trafić do rąk czytelników. Książka miała sto­sunkowo nieduży nakład, więc zajęło nam to zaledwie jeden dzień roboczy. Ilustrację trzeba było wycinać tuż przy grzbiecie, ale tak, żeby arkusz się nie rozleciał; brał w tym udział osobiście sam szef, a usunięte golizny wy­woził na przemiał jakiś facet z drukarni. Potem oka­zało się, że wcale nie był z drukarni. Kiedy dwa dni później jechałem gdzieś taksówką, kierowca miał już ów gorszący akt na desce rozdzielczej, obok Marylin Monroe, zasłoniętej częściowo tabliczką z taryfą.

W środę szef zwołał nadzwyczajne zebranie, wezwał mnie, Pecakową i dr Ehrlichową, która redagowała u nas podręczniki do nauki języków. Robiła to niedbale, po­nieważ w książeczce Rozmówki holenderskie w pocią­gu puściła zdanie: „jako pozostałość dawnej liczby po­dwójnej w dzisiejszym języku holenderskim występuje kilka słów, które nie podlegają zwykłej deklinacji, np. «cielę», «bydło» i «lud»”. Cenzura zatrzymała to zdanie, a szef oskarżył dr Ehrlichową o rażącą nieznajomość podstaw zawodu redaktorskiego. Na próżno uczona ko­leżanka zasłaniała się kilkoma holenderskimi podręczni­kami gramatyki z różnych uniwersytetów. Szef własno­ręcznie napisał czerwonym ołówkiem „skreślić” przy słowie „lud” i wypuścił dr Ehrlichową z upomnieniem, że jeżeli w dalszej pracy będą jej się zdarzać takie po­tknięcia, to może zostać z funkcji redaktora przeniesio­na do korekty. Dr Ehrlichową wyszła, za grubymi szkła­mi jej okularów migotały łzy, a szef, niemal także ze łzami w oczach, żalił się nam potem jeszcze przez pra­wie pół godziny na lekkomyślność młodych, którzy przy­szli do nas prosto z uniwersytetu; ile to nieszczęść mo­głoby im się przydarzyć, gdyby nie on! Basowaliśmy mu, ponieważ miał rację.

Potwierdził to od razu następny dzień, czwartek, kie­

dy niemiłą przygodę miała z kolei Dasza Blumenfeld. Przesłuchiwała ją policja, ponieważ w czasie rewizji w antykwariacie stwierdzono, że jakaś Blumenfeldów- na sprzedała tam cenny słownik języka angielskiego za 250 koron i ta sama Blumenfeldówna odkupiła go na­tychmiast za 300 koron, rzekomo dla naszego wydawnic­twa. Blumenfeldka cały ten szwindel tłumaczyła w ten sposób, że zobaczyła słownik u swego wuja Feuersteina, byłego fabrykanta, obecnie na rencie socjalnej, a ponie­waż wiedziała, że naszej redakcji taki słownik jest po­trzebny, dokonała transakcji w interesie instytucji, któ­rej nie wolno robić żadnych zakupów u osób prywat­nych. Zapłaciła choremu przewlekle wujowi dwieście pięćdziesiąt koron z własnej kieszeni, sprzedała słownik w antykwariacie i natychmiast odkupiła go za trzy set­ki, które po okazaniu kwitu wypłacono jej w kasie wy­dawnictwa. Tajniacy długo kręcili nad tym głową i do­piero z wielkim trudem udało się Daszy przełamać ich nieufność i wykazać, że na tym interesie ani ona, ani jej wuj się nie wzbogacili; wyglądało więc na to, że wszystko przejdzie gładko. Ale musiałaby to nie być Blumenfeldówna. W swojej zajadłości nie darowała so­bie złośliwej uwagi, że okradzione tu zostało jedynie państwo. Tajniacy zawrócili od drzwi i karuzela prze­słuchania ruszyła na nowo. Na Blumenfeldkę padło po­dejrzenie jeszcze poważniejsze niż przedtem, i minęły następne dwie godziny, zanim ponownie oczyściła się z zarzutów. Gdyby wydawnictwo mogło kupić słownik bezpośrednio od starego Feuresteina — tłumaczyła w kółko — kasę państwową kosztowałoby to dwieście pięćdziesiąt koron. A tak antykwariat zarobił wpraw­dzie na Feuersteinie pięćdziesiąt koron, ale zapłaciła je nasza redakcja, tak więc właściwie antykwariat zarobił je na naszym wydawnictwie: a zatem, z ekonomiczne­go punktu widzenia, te pięćdziesiąt koron przeszło tyl­

ko 7, jednej kasy państwowej do drugiej. W końcu jeden z przesłuchujących, skołowany zagmatwaną logiką przy­padku, doszedł do wniosku, że z tych pięćdziesięciu ko­ron obrabował państwo właściwie stary Feuerstein, i do­magał się postawienia wujka Daszy przed sądem. Argu­mentował w ten sposób, że gdyby Feuerstein sprzedał był słownik antykwariatowi za dwie setki, to anty­kwariat mógł go sprzedać naszemu wydawnictwu za dwieście pięćdziesiąt, to znaczy za sumę, za którą Feuer­stein był z początku gotów sprzedać słownik naszemu wydawnictwu, gdyby... to było dozwolone. Tajniak dłu­go nie mógł pojąć, gdzie — z logicznego punktu widze­nia — tkwi tu błąd, i w końcu Blumenfeldce udało się go raczej przegadać niż przekonać.

Widać jednak nie przejęła się zbytnio tą historią, bo jeszcze tegoż samego dnia wieczorem zobaczyłem ją w kinie, gdzie odgryzała kawałki nadziewanej czekola­dy na przemian z czterech rodzajów tabliczek, które przytrzymywał przy jej ustach młody Hartman. Sam, żeby zapomnieć o żalu z powodu panny Srebrnej — który dręczył mnie nadal, choć nic tak nie podnosi czło­wieka na duchu jak cudze nieszczęścia — spędziłem ten wieczór po seansie z księgowym restauracji „Dunaj”, prowadzącym w kinie bufet ze słodyczami, Frankiem Nowosadem, wysokim, chudym, krótkowzrocznym by­łym pisarzem czeskim. Dawniej, pod różnymi angielski­mi pseudonimami, pisywał kryminały, ale kiedy w so­cjalizmie moda na kicze uległa zmianie, wrócił do bu­chalterii. Tego wieczoru jednak z przejęciem odczyty­wał mi fragmenty swojej nowej powieści, którą sfabry­kował w wolnych chwilach między buchalterowaniem, jako że wiele sobie obiecywał po nowym trendzie w roz­woju literatury. W powieści występował starszy sier­żant policji Honza Fiołek, w którym bez trudu rozpo­znałem nowe wcielenie inspektora Woolstonecrafta, bo-

hatera poprzednich kryminałów Nowosada: przemawiał dokładnie tym samym soczystym czeskim językiem, ja­kiego angielski inspektor używał w rozmowach z gang­sterem 0’Rourkiem, a którym nikt nigdy nigdzie na ca­łym świecie nie mówił. Również fabuła tego kryminału była mi dziwnie znajoma: dotyczyła wielkiego hurtow­nika; pod ukrytymi u niego zapasami mydła „Jeleń- -Schicht” Fiołek znalazł zakopane zwłoki nieznanego mężczyzny, jak się potem okazało, robotnika-inwalidy, zamordowanego przez zemstę za to, że wpadł na trop tego gospodarczego przestępstwa. Szybko się połapa­łem, że chodzi tu o wariant powieści Sheily Siddonson (jeden z najulubieńszych pseudonimów Nowosada) pt. Tajemnica piwnicy na Blackmoor Street; tam kupiec był antykwariuszem, zakopany trup lordem Fitzpatrickiem, a mydło przemycaną kokainą.

Najspokojniej w tym tygodniu minął piątek — tylko kolega Salajka został wezwany na dywanik. Pod zdję­ciem grupy pisarzy w naszym piśmie reklamowym pu­ścił podpis: „Na prawo siedzi Józef Kopanec”, udało się jednak jeszcze w porę zatrzymać maszyny, tak że w ogromnej większości egzemplarzy pozycja Mistrza Nie­fartu (krążyła plotka, że w związku z Bitwą o Brnirzów został na jakiś czas przymknięty) była określona nie- prowokującym zdaniem: „Na lewo od Józefa Kopanca siedzi ulubiona powieściopisarka Maria Bardychowa (z książką w ręku).”

Poza tym był spokój. Kiedy w sobotę żegnałem się w redakcji, na szefa zwaliło się nowe nieszczęście: przy­szła wiadomość, że teoretyk literatury Manfred Scha- lowski — którego straszliwie nudne Rozprawy i objaś­nienia do literatury niemieckiej szef opatrzył apologe- tyczną przedmową — nielegalnie przekroczył granicę. Nie wątpiłem jednak, że nasz doświadczony strateg wy­brnie jakoś i z tej kabały. Potrząsnąłem ręką Agnieszki,

mmmmm

ucałowałem Blumenfeldkę i wyruszyłem na spotkanie półlitrówek piwa i dwóch miesięcy telepania się w wie­życzce czołgu.

Z Medzihorenca wysłałem do panny Srebrnej kilka listów, na ani jeden nie odpowiedziała. Dałem więc spo­kój. Miałem nadzieję, że o niej zapomnę. Zapomnia­łem już o tylu dziewczynach, że nawet zapomniałem,

0 ilu. Tylko że panna Srebrna do nich nie doszlusowa- ła.

Od Blumenfeldki przyszła z Moskwy kartka z podpi­sami dwóch znanych młodych poetów, Antołowskiego

1 Glebkina. Zbiegiem okoliczności, chyba w dwa dni póź­niej, znowu zetknąłem się z ich nazwiskami w „Ru­dym Prawie”, które w przerwie ćwiczeń w strzelaniu czytał nam lektor. Występowały w relacji o bardzo ważnym przemówieniu wpływowego krytyka Nikoła- jewa, który wyrażał się o tych panach niezbyt pochleb­nie. Scharakteryzował ich jako autorów hołdujących zachodniej modzie literackiej i dał do zrozumienia, że zbytnio oddalili się od życia. W ładnym towarzystwie obracasz się w tej Moskwie, Dasza — pomyślałem i po­szedłem uciąć sobie drzemkę pod swoim wozem bojo­wym.

Długo się w tym towarzystwie nie obracała. Po na­stępnych dwóch dniach przeczytałem w gazecie, że po­eci Antołowski i Glebkin wyjechali na dwa lata do pra­cy na ugorach we wschodniej Syberii. Wyruszyli więc w tę daleką podróż, by przybliżyć się do życia, a Blu- menfeldka była skończona. Ale tu się pomyliłem: nie minęły dwa tygodnie i dostałem nową kartkę, tym ra­zem z Leningradu, a na niej podpis Anatolija Bieenka, prozaika, który niedawno wsławił się niechlubnie no­welą Suńt, ale któremu stosunki w jego rodzinnym mie­

ście, rozmiłowanym w sztuce, wciąż jeszcze umożli­wiały trzymanie się w bezpiecznej odległości od życia.

Od Agnieszki przyniosła mi poczta podstawkę do pi­wa z Warny. Również od szefowej przyszła dowcipna, sarkastyczna kartka, zachlapana czerwonym winem. Od Wiery nic, od Wacka Żamberka jedynie widokówka z jakiegoś obozu pod namiotami w południowych Cze­chach, chociaż sam napisałem do niego dość długi list. Pytałem go w nim, tak tylko, mimochodem, co porabia panna Srebrna.

Cokolwiek robiła, mnie swoich myśli nie poświęcała. W każdym razie nie na piśmie. Lato było upalne, dni wlokły się po pustych łąkach wschodniosłowackich po­ligonów czołgowych, a ja powoli zasklepiałem się w sko­rupce smutku i jakoś wcale nie chciało mi się wracać z tych ćwiczeń. Każdego wieczoru namioty świeciły wśród ciepłej nocy, a w nich narzekało się, cierpiało i tęskniło za żonami, kochankami, dziećmi, domem, za ulubionymi knajpami, a nawet biurami, za tym wszy­stkim, w czym człowiek ulokował sens swego życia.

Mój sens życia kichał na mnie. Najlepiej się czułem, kiedy nocą jechaliśmy przez pachnące łąki tego wojsko­wego terenu, niby czarne pomrukujące cienie między cichymi cieniami krzewów. Stałem do pasa ukryty w wieżyczce i spoglądałem na kojącą wieczność nie­ba, gdzie pośród złocistych gwiazd przelatywały czer­wone i zielone punkciki rakiet, a jaśniejący światłami obóz leżał w dolinie, przywodząc na myśl festiwal ro­baczków świętojańskich. W takich chwilach najlepiej mi się myślało o dziewczynie z tonącej w deszczu uli­cy i zaczęło mnie korcić, żeby napisać wiersz. Ale kiedy potem siedziałem pod gwiazdami na stygnącym moto­rze, oparty o wieżyczkę, nic nie przychodziło mi do gło­wy; nic, oprócz zgrabnych metafor, w których jednak nie było panny Srebrnej takiej, jaka tkwiła w moim

sercu, lecz jedynie dziesięć lat profesjonalnego upra­wiania poezji.

Dałem 7. tym sobie spokój, a potem w opuszczonym stogu siana słuchałem smutnych wynurzeń kapitana Wa- wry. który siedem lat temu, jako młody porucznik, da­wał mi w kość w batalionie czołgów. Wyszedł wtedy właśnie z akademii i z młodzieńczym zapałem wziął się za wojsko. Teraz był z niego ponury sceptyk i zwierzał mi się ze swoich niepowodzeń w sferze miłosnej, w któ­rej niejaka Joanna Hloubawa, studiująca chemię arty­kułów spożywczych, odrzucała jego wytrwałe zaloty, tłu­macząc to tym, że wstydzi się chodzić z oficerem, bo dzi­siaj, w czasach broni atomowej, oficerowie przypomi­nają wymarłe dinozaury i wszyscy się tylko z nich śmie­ją. Wawra, jeden z niewielu inteligentnych zawodowych oficerów, zastanawiał się, czy nie złożyć podania o zwol­nienie z armii, i psioczył na bombę atomową, bynajmniej jednak nie jako entuzjasta walki o pokój. Było mi go żal, więc na pocieszenie przypomniałem mu, że jego za­wód zdyskredytował już Jarosław Haszek, a jednak ofi­cerowie jakoś to przeżyli.

Przyznał mi rację, ale nadziei nie odzyskał. Joanna Hloubawa sprawiła, że ten trzydziestopięcioletni męż­czyzna czuł się tak niepewnie, że wszystkim przyzna­wał rację, ale i to mu nie pomagało. Bał się podnieść głos na żołnierzy, żeby nie wydać się im śmiesznym, więc nie było go słychać i żołnierze się z niego nabijali. A był to kiedyś facet ostry jak brzytwa, na dodatek inteligen­tny, więc tym ostrzejszy. Teraz został z niego zakom­pleksiony wrak i, gdy tylko mógł, przebierał się w cy­wilne ubranie. W jego losie widziałem zapowiedź swo­jej własnej przyszłości i w przypływie sympatii obieca­łem mu, że po powrocie do Pragi wstawię się za nim u Joanny Hloubawej, żeby kapitan nie musiał rzucać swego zawodu, który tak wspaniale opanował i poza któ­

rym nie miał żadnego innego. Z wdzięczności pokazał mi fotografię; nosił ją, owiniętą w celofan, w bocznej kieszeni wytłuszczonego smarem kombinezonu czołgi­sty. W owym stogu siana, w księżycowych promieniach, ta fotka wzbudziła we mnie zainteresowanie Joanną Hloubawą, śliczną blondynką. Ale rano, kiedy przez za­rośla telepaliśmy się gęsiego do miejsca, skąd wyjść miał pozorowany atak, w moich myślach była już tylko ta druga dziewczyna, panna Srebrna.

Lato było gorące, szare od pyłu, ale szybko przele­ciało. Gdzieś w połowie sierpnia nadeszły za zalicze­niem fotografie z wystawy psów. Schowałem je na dnie walizki, moi towarzysze broni jednak odkryli je i kiedy nie było mnie w namiocie, urządzili z nich wy­stawę. Powiedziałem im, że to moja narzeczona, i po­tem wysłuchiwałem z perwersyjną niemal rozikoszą ich żarcików na temat małżeństwa. Była to też jedyna mo­ja rozkosz tego lata.

Od Wacka dostałem jeszcze jedną kartkę „z niedziel­nej wycieczki do Doks”. Z pewnością nie był tam sam, trudno sobie wyobrazić, żeby Wacek sam jeździł do tego gniazda kołtunerii. Ale mimo że na kartkach od Wacka widniały zawsze podpisy co najmniej pięciu osób kom­pletnie mi nie znanych, którymi ten rozbitek życiowy rekompensował sobie notoryczny brak jedynego waż­nego podpisu, jaki mógłby widnieć obok jego imienia

tym razem żadnych autografów nie było. Z począt­ku pomyślałem, że zaciągnęła go do Doks Wiera, która nie podpisałaby się z wiadomych przyczyn, potem jed­nak znalazłem w gazecie wiadomość, że reżyser Gellen zamierza w swoim nowym filmie powierzyć główną ro­lę nie znanej dotychczas aktorce Teatru Baletowego, ,.z którą widzimy go na naszym zdjęciu z festiwalu fil­

mowego w KarIovych Varach”. Zdjęcie nowej aktorki na gazetowym papierze mogło wprawdzie przedstawiać jakąkolwiek znajomą czy nieznajomą twarz, ale tanecz­ne ustawienie znajomych nóg Wiery nie pozostawiało wątpliwości. A zatem ta jest urządzona; nie miałem już wyrzutów sumienia, a jeżeli tej nocy nie spałem, to nie z powodu Wiery, lecz z powodu tego zagadkowego bra­ku podpisów na kartce Wacka. Drążyło mi to mózg przez całą noc i nękało mnie dziwne podejrzenie. Wciąż chodziło mi po głowie, to odrzucałem je jako bezsen­sowne, to znowu powracało, i tak w kółko, bez prze­rwy. Nic nie wymyśliłem. Rano napisałem ostatni list do panny Srebrnej.

Dwa dni nosiłem go w kieszeni i mówiłem sobie, że czegoś tak głupiego nie wrzucę przecież do skrzynki. Było to idiotyczne wyznanie miłości, pełne bolesnego ekshibicjonizmu, i zawierało tę oto najbardziej zwario­waną ze wszystkich teorii: byłem dziwkarzem, dlatego że żadna mnie dotychczas nie rozumiała. Rozum naka­zywał mi, jak kapitan Wawra za jego najlepszych cza­sów, żebym ten list zniszczył, wyrzucił albo spalił; ale emanował z niego jakiś ogłupiający fluid. Na trzeci dzień wysłałem list z poczty w Medzihorencu, a czwartego dnia wyjechałem do domu. W pociągu jakieś wygi woj­skowe uchlały się i jechały do znienawidzonych żon, kłopotliwych kochanek i ukochanych knajp przy wtórze straszliwie sprośnych piosenek. Ja nie śpiewałem. Pa­trzyłem z okna pociągu na słońce, które w tych pierw­szych dniach września było jak z brązu, i zastanawia­łem się, co będzie dalej. I co ja właściwie, na Boga, chcę począć z sobą w życiu.

Tego jednak nigdy nie wiedziałem. Tylko że dotych­czas zawsze miałem to w nosie.

Rozdział dwunasty

SCENA Z CZAPKĄ

Przyjechałem do Pragi po południu. O szóstej wieczo­rem, znowu przeobrażony w cywila, stałem już na uli­cy 19 Listopada, która przez całe lato pojawiała się w moich snach. Lśniła w nich jak wielościan z koloro­wych szkiełek, oblany blaskiem moknących w deszczu dachów, a jednocześnie podobny do księżyca z dekoracji w jakiejś rewii; delikatnie rozbrzmiewał tam stukot pan­tofelków i szeptał coś głos opalonej dziewczyny, przy­pominający obój.

Tak więc znowu stałem obolały z tęsknoty przed zie­lonym portalem, na końcu tej legendarnej drogi na za­tracenie, oglądając się za siebie. Cień domów po drugiej stronie ulicy nie sięgał do najwyższego piętra, błyszczało jak złoty zamek z bajki w pełnej iluminacji wrześniowe­go wieczora. Z otwartego okna naprzeciwko wylewało się dzikie kwilenie saksofonu; również nieznajomy afi- cionado z ulicy snów nie uleczył się ze swojej namięt­ności;

Wszedłem do domu i powoli zacząłem wchodzić na górę. Była tam winda, lecz ja wspinałem się pieszo, ni­czym pątnik, przepełniony pokorą. Miałem niemiłe uczu­cie, że robię coś, czego robić nie powinienem. Ale panna Srebrna już dawno pozbawiła mnie rozumu, jeszcze

przedtem, ranim w Medzihorencu wrzuciłem do skrzyn­ki ten sztubacki liścik.

No i stanąłem pod drzwiami z ręcznie napisaną tablicz­ką L. SREBRNA, no i zadzwoniłem. No i otworzyła.

Nigdy nie byłem spostrzegawczy jak kobiety, ale jeśli

0 nią chodzi, zawsze zauważałem, jak jest ubrana. Jakby się to organicznie łączyło z jej własną urodą. Teraz stała przede mną w plisowanej spódniczce w biało-szare pasy i w niebieskim sweterku z guzikami koloru miodu. Rozwichrzoną główkę otaczała słoneczna korona niczym barokowa aureola, ponieważ za plecami dziewczyny w otwartym oknie jaśniało niebo, a na nim zachodzące czerwono słońce, jak z surrealistycznych obrazów. W lu­naparku owego świętego pokoju jej oczy były nierucho­me; czarne, bakelitowe krążki, a w nich ja, nieśmiały kurwiarski karzełek.

Dzień dobry — rzekłem pokornie.

Ach, to pan.

Ja.

No... — obejrzała się do środka, jakby tam czegoś szukała.

Jest ktoś u pani?

Nnie — zająknęła się i nadal stała w drzwiach bez ruchu. Obok smukłej nogi zjawił się czarny kot Feliks

1 podniósł na mnie żółtozielony wzrok.

Niech się pani nie gniewa. Musiałem panią zoba­czyć.

Tak — przełknęła ślinę i delikatna oliwkowa skóra na jej szyi zafalowała. — Ale... lepiej niech pan nie wchodzi.

Wiem. Nawet nie śmiem powiedzieć, że tylko na kawę. Po tej kompromitacji ostatnim razem...

Proszę o tym nie myśleć... — rzekła, ale nadal się

nie ruszała. Ani śladu zamiaru, by poprosić mnie do środka, ale też ani śladu zamiaru, by zamknąć mi drzwi przed nosem. Kocur podreptał do przedpokoju i zatrzy­mał się pod wąskimi drzwiami, najprawdopodobniej od ubikacji. Zaczął węszyć przy ziemi, w dole framugi. Po­tem stanął na tylnych łapkach, a przednimi komicznie usiłował dosięgnąć klamki. Nie udało mu się, a panna Srebrna mu nie pomogła.

Jednakże... — powiedziałem — ...czy mógłbym... doprawdy tylko na chwileczkę?

Lepiej nie.

Wciąż nie ruszaliśmy się z miejsca, ani ona, ani ja, ale zamiast radioaktywnego promieniowania, którego pole przyciągało mas wzajemnie i zespalało wtedy, na pły­walni, wznosił się między nami niewidzialny mur; wyso­ki, z odłamkami szkła na górze, przez jaki ja, miejski chłopak, w życiu nie przelazłem. Słychać było tylko ciche skrobanie kocich pazurków. Przyszło mi na myśl, że znajduję się w sytuacji żebraka. Na korytarzu, pod drzwiami.

Dostała pani moje listy?

Dostałam. Ale proszę już więcej nie pisać.

Aha. No to nie będę.

Znowu milczeliśmy.

A więc żegnam — powiedziała panna Srebrna.

Ja jednak pragnąłem przedłużyć tę chwilę, choćby

miała być nie wiem jak przykra, nie wiem jak dręcząca.

Proszę zaczekać. Powinienem odejść. Wiem. Ale... no, po prostu...

Nie wiedziałem, co powiedzieć, chciałem przynajmniej odsunąć tylko to wygnanie z raju — wygnanie, bo choć poniosłem klęskę, byłem w tych sprawach fachowcem i wiedziałem, że nie ma już najmniejszego sensu stać tutaj, nie ma sensu wysyłać listów, być błyskotliwym czy szczerym, prostym czy skomplikowanym, czarować

pannę Srebrną poezją czy rzucać się na nią jak pijany fornal. Byłem u niej przegrany, zanim zdołałem się zo­rientować. przegrałem na całej linii.

Okropnie jednak nie chciało mi się odejść od progu, na którym stała w czarnych czółenkach.

Po prostu... — ciągnąłem rozpoczęte zdanie — ...pójdę sobie. Ponieważ wiem, że nic nie da się zrobić.

Nie — potwierdziła cicho.

Chciałbym tylko, żeby pani uwierzyła, że to, co pisałem w moich listach, jest może trochę dziecinne, ale jest prawdą. I żeby pani wiedziała, że gdyby pani cze­goś... gdybym mógł dla pani coś...

Czułem, że się czerwienię. Takie sentencje wygłasza­łem ostatni raz do tej dziewczyny z warkoczami, kiedy miałem szesnaście lat i kiedy całkiem poważnie myśla­łem, że jej warkocze załatwiły moje życie uczuciowe raz na zawsze. A teraz mówiłem to znowu, nic mądrzejszego nie przychodziło mi do głowy.

Wierzę panu i... proszę się na mnie nie gniewać.

Poruszyła trochę drzwiami, ale ja wciąż nie byłem

w stanie usłuchać dobrej rady zdrowego rozsądku. Ciąg­nąłem więc, zacinając się:

I chcę też, żeby pani wiedziała, że... że naprawdę się zmieniłem... od... od... czasu, jak panią poznałem.

Nie zmienił się pan — powiedziała. — Tylko się za­kochał. To zwykle człowieka uszlachetnia.

A to nie jest zmiana?

Nie znam pana na tyle, żeby to osądzić. Nie wiem, co pan robi poza tym.

Co znaczy poza tym?

Myślę: w codziennym życiu. W pracy, między ludź­mi i tak dalej. W ogóle. Życie jest czymś więcej niż tylko to.

Dla mnie tylko to jest życiem.

Bakelit przysłoniły powieki, czarne frędzelki rzęs; do­tknęły policzków.

Proszę wybaczyć, ale mam wrażenie, że pan się nie zmienił.

Dlaczego?

Dla pana życiem był tylko... pan sam.

Zwiesiłem głowę. Utkwiłem wzrok w małych, spicza­stych, modnych pantofelkach na progu. Nie pasowały do dziewczyny, która przemawia jak kaznodzieja, ale właś­nie ten kontrast między striptizową urodą a purytań- skimi morałami tworzył specyfikę panny Srebrnej. Spe­cyfikę, na którą nabrałem się nawet ja, słynny praski Casanova.

Dotyka pani problemów filozoficznych — powie­działem. — A czy dla kogokolwiek życie jest czymś in­nym? Choćby dla pani?

Spojrzałem jej w oczy, które tymczasem otworzyła. Lśniły czarno w miodowym owalu jej twarzy, która była estetycznym zwieńczeniem rzędu guziczków koloru mio­du przy niebieskim sweterku. A dokoła ciągle korona słońca. I zwariowany saksofon w spazmach hard-bo- pu.

Chyba nie — przyznała z wahaniem. — Ale czło­wiek powinien przynajmniej się starać. Starać się wi­dzieć rzeczy również oczyma tych drugich.

Czy pani stara się je widzieć moimi oczyma?

Teraz ona spuściła głowę. W tym momencie wyjrzało

zza niej czerwone słońce, do połowy pochłonięte już przez horyzont.

Myślę, że się staram. Tylko że...

Umilkła.

Tylko że co?

Tylko że... w tym wypadku... pan nie jest jedyny.

Pauza, a potem: — Daleko nie. Wie pan?

Czy wiem? Wiem. Czuję. Boję się. Ale kto... i nagle,

jakby zainscenirowane przez, złośliwego reżysera, któ­ry od początku prowadził tę tragikomedię ku katastrofie nie przynoszącej katharsis — dobiegło gdzieś z głębi mieszkania zduszone kaszlnięcie. Głębokie, męskie kaszl­nięcie kogoś, kto długo je powstrzymywał, lecz fizjologia okazała się w końcu silniejsza. Kot wystraszony odsko­czył od framugi drzwi, które przez cały ten czas usiło­wał otworzyć, i czmychnął do pokoju. Kaszlnięcie roz­legło się z pomieszczenia za tymi drzwiami. Z kloze­tu.

Wszystko stało się nagle jasne, a ja szybko rozejrza­łem się po przedpokoju. Na wieszaku wisiał jakiś kolo­rowy przedmiot, błyszczał w złotawym świetle wieczoru krzykliwie jak malowidło na karuzeli. Była to czapka w zielono-niebieską kratę. O Boże, przecież to niemożli­we! A więc to jednak to oznaczał brak dodatkowych pod­pisów na widokówce z Doks! Oto nieprawdopodobień­stwo, które stało się prawdą. Dowodem jest właśnie ta czapka, którą ostatnim razem widziałem u Wacka Żam- berka w dniu, kiedy oblał pannę Srebrną rybną zu­pą.

Życie zawsze jest wyłącznie tragedią, a jednak w pew­nych momentach ma charakter komedii. Tak twierdzi Schopenhauer. Nie, żebym go znał. Znałem, nie wiado­mo skąd, tylko ten jeden cytat. Ja, słynny Casanova, żebrzę jak sześcioklasista na progu nieosiągalnej dziew­czyny, a z klozetu słucha mnie ten nieśmiertelny bał­wan Wacek Żamberk! Może szuka tu pociechy, odkąd u Wiery wysadził go z siodła reżyser Gellen? Czy też może w tak krótkim czasie przeobraził się w mis­trza?

Kot powoli skradał się z powrotem do przedpokoju. Znów węszył przy dolnej szparze drzwi. Przygryzłem wargę. Dopiero teraz zaczęła do mnie docierać cała po­tworność mego upokorzenia.

Wiem — odpowiedziałem na ostatnie pytanie ka­wowej róży. — Więc żegnam.

Żegnam.

Odwróciłem się i szybko zbiegłem schodami w dół. Panna Srebrna zamknęła drzwi

Na ulicy skierowałem się ku nuselskim schodom. Ostatni raz, przysięgam ci, konwalijko, ostatni raz! Kim­kolwiek jestem, łajdakiem czy zupełnie normalnym czło­wiekiem, jedno potrafię: uznać własną porażkę. Gwiżdżę na twoją tajemnicę! Nie zobaczysz mnie więcej, choćbym miał zdechnąć z miłości.

A czułem się tak, jakbym naprawdę miał zdechnąć.

\ \

¡mkni

Rozdział trzynasty

KONIEC BLUMENFELDKI

Do rana nie zdechłem. Tylko obudziłem się z ciężką głową i uczuciem obojętności, która rozciągała się na cały świat, również na sprawy dotyczące mojej osoby. Do redakcji przyszedłem w najlepszym momencie. Za­siadała rada wydawnicza. Jako pierwszy punkt progra­mu: Cibulówna. Zupełnie już zapomniałem o istnieniu tej kontrowersyjnej pisarki. Ale przypomniałem sobie. Początkowo całe zebranie miało być poświęcone wyłącz­nie jej noweli. Teraz figurowała tylko jako jeden z wielu punktów. Zacząłem się domyślać, że podczas mojej nie­obecności doszło do jednego z dialektycznych zwrotów.

Rozpromieniona, władcza twarz szefa utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Powitał mnie superserdecznie:

A, nasz porucznik! Cześć, cześć, czołem, cześć! — po czym zagaił zebranie w dawnej dobrej atmosferze jednomyślności kolektywu.

A więc było już całkiem jasne, że wszystko jest tu znowu w porządku. Właściwie powinien był mi spaść kamień z serca, ale to również było mi obojętne. Wraz z konwalijką, która mnie odtrąciła, wyzbyłem się też lęku o swoją opinię, i byłbym głosował razem z szefem przeciw wszystkim, gdyby do głosowania w sprawie ma­szynopisu w ogóle doszło. Tępe zobojętnienie wywołane

nieszczęśliwą miłością jest dobrą pożywką dla próby sa­mobójstwa.

Ale kiedy tak błądziłem wzrokiem po radzie wydaw­niczej, gdzie brakowało buńczucznej twarzy Daszy Blu- menfeldówny (jako początkująca redaktorka nie miała wstępu na naradę bogów), zaczęło być dla mnie rzeczą jasną jak słońce, że do żadnej donkiszoterii nie dojdzie. Przerobić tych osobistości na własne kopyto nie zdołał­by nawet Bar Kochba w bluzce z Tuzexu.

Obojętność wyizolowała mnie z kolektywu pracowni­czego, gdzie asystowałem już przy tylu apoteozach i przy niejednej egzekucji. I naraz, jak gdyby olśniło mnie jasnowidzenie obojętnego świadka, wszyscy, jak tu siedzieli, wydali mi się śmieszni i — sub specie aeter- nitatis — nieodgadnieni w swoich czynach, których się tu tylekroć dopuścili. Ale po co? Dla tej rozpaczliwej marności, której na imię kariera, stanowisko? Dla wy­godnego życia? A może ze strachu, z małostkowej złośli­wości, niegodnej tych sławnych nazwisk, które — po zbankrutowaniu religii w świadomości nigdy nie doin­formowanego społeczeństwa . — zastąpiły świętych? A może wskutek jakiejś naiwnej, dogmatycznej wiary, dla mnie nie do przyjęcia z powodu jej fantastycznej dia- lektyki niepokalanych poczęć i ponurych grzechów głównych, chociaż byłem o tyle młodszy, mniej wy­kształcony i mniej znaczący niż ani? Owszem, ja też ją wyznawałem; dawna afera z manifestem Koooura była dla mnie ostrą nauczką. Ale właśnie dlatego, że u mnie był to zwykły rytuał składania ofiary bogom, nie mo­głam pojąć, jak u nich ta wiara, z całą niezachwianą wątpliwościami pasją, mogła promieniować z serca i mó­zgu, które w symbiozie uniknęły raf, o jakie rozbił się nawet doctor angelicus i inni giganci tego desperackie­go boju.

To bv sugerowało taką samą wiarę, jaką — sądząc ze słów — była ich wiara. Defilowali tu teraz przede inną w smutnym korowodzie, niby panopticum, odarci r całej czci, jaką w swoich wyobrażeniach otaczało ich społeczeństwo. Uwielbiana przez naród pisarka, która kiedyś, nie tak dawno, zażądała przy tym stole zniszcze­nia książek nieżyjącego poety, pozostałych w magazynie upaństwowionego wydawnictwa. Ale dlaczego? Może dlatego że chciała w sposób szczególnie ostentacyjny, i to nawet post mortem, zerwać wszelkie związki z przyja­cielem wyznającym nieco inne przekonania? A obok niej, posuwając się ruchem wskazówek zegara, nie mniej uwielbiany człowiek, który za okupacji pisał scenariusze do kiczowatych niemieckich filmów; w jednym z nich grała aktorka, w której jako sztubak kochałem się na odległość. Po wojnie zabroniono jej występować; ale lau­reat zaczął robić filmy o bohaterach ruchu oporu, niesły­chanie bohaterskich bohaterach, i z ich aureoli przy­lgnęło coś również do niego. I dalej: teoretyk, którego zainteresowania z biegiem lat przebyły drogę od Krwi i gleby przez Motywy maryjne we współczesnej liryce czeskiej aż do Teorii odbicia w twórczości marksisto­wskich estetyków współczesności.

Ulubiona pisarka, która na podstawie kowbojskich do­świadczeń z młodości przez całe życie sławiła prosty lud żyjący na kamienistych zboczach Gór Orlickich i we wszystkich okresach zbierała za to regularnie wawrzy­ny — reżymy się bowiem zmieniają, lecz miłość reży­mów do prostego ludu z kamienistych gór trwa niezmien­nie.

Obok niej, w najlepszej komitywie, były surrealista, teraz płynnie rymujący na temat bój — znój — burżuj, podczas gdy jego koledzy (z wyjątkiem teoretyka grupy, który popełnił samobójstwo) tyrają w kopalniach uranu.

U jego boku krytyk literacki, człowiek przypominają­cy hostię w stanie permanentnej transsubstancjacji.

Wszyscy gotowi na rozkaz wcielić w konkretny kształt estetyczny ogólne wytyczne obowiązującej estetyki to­warzysza Krala.

Szef napomknął o sprawie Cibulówny, że wokół tej pozycji powstały pewne niejasności, że z początku nawet akademik Brat ją popierał — ale zamiast akademika stało przy stole tylko puste krzesło; dotychczas przeby­wał poza krajem. Jego książka o zmarłym poecie była antologią literackich fałszerstw, mimo to jednak, jak niegdyś Summa św. Tomasza, leżała obok Biblii, i to na wszystkich ołtarzach. I chyba tylko potwierdzeniem obo­wiązującej dialektyki był fakt, że tuż obok pustego krze­sła kimała sędziwa lingwistka, której praca — w od­różnieniu do pamfletu Brata, ale z jego znaczącym udzia­łem — została odrzucona, aż w końcu pod skoncentro­wanym naciskiem urzędowych specjalistów sama odwo­łała swoje tezy, cudownie oświecona pewną broszurą

o językoznawstwie (nie miałem najmniejszych wątpli­wości, jeśli chodzi o diabolizm takich nacisków; ja sam, człowiek niewiele znaczący, doświadczyłem ich jedynie w słabym stopniu, kiedy aresztowano Kocoura).

Poważniejszy i uczciwszy ode mnie obserwator wi­działby zapewne w tych ludziach symbol degrengolady moralnej naszych czasów, sprostytuowanie nauki i po­ezji. A może byłby ich nawet zrozumiał, uwierzył w ana­chroniczną gorliwość ich wiar i nawróceń, przypomina­jącą pierwszych chrześcijan. Ja jednak byłem w kul­turze zwykłym łobuzem z dość ładną młodzieńczą prze­szłością; kiedyś naprawdę kochałem poezję, więc było to dla mnie tylko grono ludzi niegdyś wspaniałych, któ­rzy potem uwikłali się w sprawy, zza których sterczały

szubienice. Ja zaś, mimo że pod wieloma względami był ze mnie kawał drania, nigdy nie żywiłem entuzjazmu dla szubienic. Dla żadnych szubienic. I — wprawdzie trochę wskutek nieczystego sumienia, ale bez najmniejszego ryzyka — przynosiłem okruchy z bogatego stołu wy­dawnictwa różnym klepiącym biedę Kocourom, tej innej grupie, też niegdyś wspaniałej, która może nie spełniła Bóg wie jakich oczekiwań, lecz zachowała przynajmniej czyste ręce, tę absurdalną wierność nie sobie, lecz sztuce. Ale wiedziałem również, że i la longue sztuka ma pierw­szeństwo przed czystością rąk, że zostaną książki, nie ręce, a przyszłość to nie teolog, ale krytyk literatury. Oni wszyscy jednak wciąż jeszcze żyją, a ja wśród nich. Sam nie byłem artystą, jedynie członkiem związku lite­ratów, nie mogłem więc patrzeć na nich wyłącznie jako na książki. I nagle wśród tych wieloznacznych wypowie­dzi całkiem sympatyczny wydał mi się szef, ten mistrz przezorności i taktycznych manewrów, ten bezbronny piorunochron, ściągający na siebie całą złość, tkwiący w samym centrum ścierających się interesów z dołu i z góry. Wprawdzie rękami i nogami bronił się przed Cibulówną, ale kiedy indziej, z własnym uszczerbkiem, podwyższał stawki honorariów za przekłady z różnych dziwnych języków, dzięki którym utrzymywali się na powierzchni tamci drudzy. Podnosił też stawki, których ja w swoim tchórzostwie nie miałem odwagi podwyższyć.

Dalej przedstawiciele redakcji, Żluwa i Pecakowa; pierwszy zbyt mało znaczący, by w towarzystwie tych sław miał jakiś szczególny obowiązek o coś walczyć; dru­ga zbyt głupia, żeby ją o cokolwiek można było obwi­niać. Albo Ferda Hezky, podstarzały rzecznik organiza­cji młodzieżowych, który siedział i ponurą miną przy drugim końcu stołu, jak najdalej od młodego Hartmana, chociaż zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi.

Byli, ale już nie są. Ujawniło się to w króciutkiej dys­kusji, którą jednak problem Cibulówny wywołał, choć właściwie nie stanowił już problemu. Szef był spokojny, jowialny, zrównoważony; blizny, jakie zostawił na jego systemie nerwowym karambol Andresa, widać całkiem się już zasklepiły. Maszynopis — oświadczył — został zwrócony autorce do przerobienia, jednakże poprawki, jakie ta wprowadziła, nie oznaczają wcale zmiany na lepsze. Wysłano to akademikowi za granicę, on zaś na­desłał recenzję, którą szef pozwoli sobie teraz odczytać.

Odchrząknął i zaczął czytać. Tak, to był dialektyczny zwrot.

Jest to praca debiutancka — czytał — co nie byłoby minusem. Mamy obowiązek popierać młode talenty” i tak dalej, i tak dalej. „Jednakże to, co prezentuje Cibulówna na niecałych stu dwudziestu stronach swojej nowelki, to ekstrakt najgorszych wpływów, nieskończenie odległy...”,

i tak dalej, i tak dalej.

Nie zwracałem uwagi na sens słów, i tak miały tylko jeden jedyny, cokolwiek by mówiły. Słuchałem wyłącz­nie ich podskórnego tonu i myślami powędrowałem w miejsce udręki, na poligon czołgów, ku czerwonemu księżycowi. „Ohydny język, jakim przemawiają jej bo­haterowie” recytował szef tonem znów mocno osadzo­nego w siodle inkwizytora, tak że wysiłki Daszy Blu- menfeld najwyraźniej zostały obrócone wniwecz; ale podniósł się młody Hartman i nieśmiało spróbował wy­stąpić w roli obrońcy „akademik Brat nie całkiem ma rację twierdząc, że młodą autorką powinny się zająć nie władze związkowe, a raczej instytucje przeznaczone do opieki nad wykolejonymi...” diabli wdedzą dlaczego, ogarnęło mnie naraz uczucie schizofrenii, rozdwojenia świata na to, co tutaj, i na raj, i zatęskniłem do utraco­nej róży, ale nie jako do kochanki, a chyba raczej jako do symbolu czegoś, nie wiadomo czego, ale czegoś utra­

conego. A niech ją diabli! Wstał Hezky i wygłosił nega­cję negacji. Niczego już nie bronił, wystąpił w staro-

- nowej roli kata. Ale innie guzik to obchodziło. Pomyś­lałem tylko, czy przypadkiem Dasza nie roztrzaskała się na własnych intrygach, spojrzałem na młodego Hart- mana, lecz cała odwaga najwyraźniej już z niego wy­parowała. „... pani Cibuli, jako pisarce, społeczeństwo nasze powierzyło doniosłe zadanie: w duchu Makaren- kowskim wychowywać...” z uniesieniem wykrzykiwał Hezky sztuka ma doniosłą rolę... popieram akademi­ka Brata...” Robiło mi się niedobrze, miałem ochotę zwy­miotować. Ogarnęło mnie uczucie, że znalazłem się wśród Breughelowskiego korowodu masek, byłem bliski ze­mdlenia. Odezwała się grecka maska hipokryzji: „... nie bądźmy tacy surowi... rozumiem to u towarzysza Hez- kiego, jest jeszcze młody...” uśmiechnęła się do trzy- dziestoośmioletniego chłopaczka z wyżyn majestatu swoich osiemdziesięciu lat entuzjastka Gór Orlickich „...przymknąć oczy na błędy młodości...” Z całej siły broniłem się przed zasłabnięciem, uciekłem przed nim do wczorajszego dnia, do wieczoru na złotych Nuslach, do kraciastej czapki, do informacji, jaką było kaszlnię­cie. Ale poczułem się jeszcze gorzej to jest zła książ­ka. Kiedy ją odłożyłam, musiałam umyć ręce...” Świa­domość, że Wacek siedział w klozecie tej złotej dziew­czyny, podczas gdy ja bąkałem swoje nieszczęsne wy­znanie, sprawiła, że zakręciło mi się w głowie. A maska trajkotała dalej: „... ale jestem za tym, żebyśmy się tą dziewczyną zajęli... ja sama byłabym gotowa zabrać ją kiedyś do nas, w Orlickie Góry...” Znowu chwyciły mnie mdłości, diabli wiedzą, co się ze mną dzieje, Wacek, czapka, czy rzeczywiście Wacek coś z nią... może był tam tylko tak? — wysłuchałem jeszcze słów szefa zamy­kających przypadek Cibulówny „... rada wydawnicza za­leca organom Związku, aby otoczyły autorkę jak naj­

większą opieką...”, a potem ruszyła maszyna do gloso­wania. Zmiotła terror snobów i umocniła właściwy po­rządek. Usprawiedliwiłem swoje wyjście złym samopo­czuciem.

Naprawdę było mi niedobrze. Na ulicy wietrzyk po­stawił mnie trochę na nogi, ale wciąż kiepsko się czułem, choć już nie z powodu żołądka. Ruszyłem przed siebie, gnany przemożną chęcią dowiedzenia się, czy to rzeczy­wiście prawda, że do mego raju dostał się ten kretyn. Do raju, w którego wonnym cieniu mogłem znaleźć ra­tunek przed tym domem wariatów, jak to sobie ideali­stycznie wyobrażałem. Ta myśl przejęła mnie grozą.

Zanim znalazłem się przed stołówką akademicką, tro­chę doszedłem do siebie. W drzwiach wejściowych, przez które uchodził na zewnątrz zapach kapusty, udało mi się nawet przybrać moją starą maskę. Zawziąłem się, ogar­nęła mnie wściekłość na samego siebie. Idioto! Jeśli to jest rzeczywiście ten bałwan, to dlaczego rezygnować z walki? Czyżbyś zapomniał o swoim Darwinie, że praw­da przyprawia cię o mdłości? Pozwolisz ogłupić się za­chodem słońca i zagadkowością jakiejś babki?

Zacisnąłem zęby i wszedłem do stołówki. Miałem szczęście. Wacek siedział jeszcze przy obiedzie z jakimiś kanciastymi chłopakami w dresach, a nad nim krzyczała jaskrawymi kolorami owa fatalna czapka. Nie robiłem żadnych ceregieli. Wszystko już sobie obmyśliłem.

Cześć, Wacek — powiedziałem chłodno za jego ple­cami.

Odwrócił się, jakbym go kopnął. Pod wakacyjną opa­lenizną gwałtownie spurpurowiał.

Witaj — powiedział. — Jak sdę masz?

Możesz poświęcić mi parę minut?

Oczywiście... oczywiście. Jasne. O... o co chodzi?

Nie umiał udawać. Nieczyste sumienie wyglądało mu

z oczu jak z wieży obserwacyjnej. A ja jakby nigdy nic.

Już znowu byłem w formie. Obydwaj zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy nie mieli pojęcia o klozecie w miesz­kaniu panny Srebrnej.

Powiem ci, jak stąd wyjdziemy. Chodź.

Wstał, nie pożegnał się nawet z chłopcami, zostawił nie dojedzone knedle i wsadził na głowę tę straszną czapkę. Obok stołówki był bar, a w nim intymny pół­mrok i maleńkie stoliki. Kilku eleganckich obiboków po­pijało z podejrzanymi panienkami zagraniczne drinki.

Martini! — rzuciłem kelnerowi i spytałem Wacka:

Czego się napijesz?

Ja... Macie sok owocowy?

Kelner uśmiechnął się krzywo.

Owszem, może być.

Milczałem. Wacek tego nie wytrzymał.

Jak tam było na ćwiczeniach?

Ujdzie.

Myślałem, ale wszystko miałem już dokładnie obmy­ślone.

Ja byłem na spływie. Łodzią po Wełtawie.

Jego słowa przebrzmiały i utonęły w cichym półmro­ku baru. Kelner przyniósł martini i sok. Napiłem się.

Słuchaj no — bezwstydnie spojrzałem mu w oczy. Tak, już znowu byłem we własnej skórze. Chwilowe pomieszanie zmysłów minęło. — Co zrobiłeś z Wierą?

Ja?... — kiepsko starał się udawać zdziwienie.

Jasne. Ty.

Ja... skąd wiesz?

Chcę to usłyszeć od ciebie.

Karol... — zająknął się. — Ja... to było z mojej strony świństwo...

Przespałeś się z nią?

No... to było... byłem...

Dziękuję ci wobec tego za koleżeńską przysługę. Wiera ze mną zerwała.

Fakt, że zawiódł moje zaufanie, przesłonił mu, tak jak się spodziewałem, właściwą prawdę.

Karol... ja naprawdę nie chciałem... ja byłem... przecież wiesz. Fatalnie się czułem z powodu Lenki. Tyś wtedy nie przyszedł, a one przyszły obie... potem odprowadzałem Wierę...

Więcej nie musisz mi mówić.

Łyknąłem martini i zamilkłem tragicznie.

Naprawdę, Karol... jeżeli możesz, nie miej mi za złe. Nie da się tego usprawiedliwić, faktycznie... ale to było tylko raz...

I to ma być twoje usprawiedliwienie?

Nie.

Tylko raz, a potem się na nią wypiąłeś. I zacząłeś kombinować ze Srebrną, co?

O... o tym też wiesz?

A więc to prawda —■ uświadomiłem sobie w otępie­niu, po czym strzelił we mnie piorun tej prawdy. Wy­trzeszczyłem oczy na zdrajcę naszej przyjaźni. Skręcał się z zakłopotania. Najmniejszej oznaki, żeby uprzy­tomnił sobie, że ma przecież broń pod ręką. I naraz, ni­by następny piorun, błysnęło mi w głowie nieprawdo­podobne wytłumaczenie takiego zachowania. Zebrałem wszystkie siły i powiedziałem z goryczą:

Kiedy sobie pomyślę, że zawsze uważałem, że je­steś noga, jeśli chodzi o kobiety...

To prawda, jestem, tylko...

I że zawsze się przede mną zgrywałeś, żebym tak myślał. Te twoje infantylne gadki. A tymczasem...

Ależ ja...

...jesteś dziwkarz.

Nie odpowiedział.

Nie mam ci za złe, że jesteś dziwkarz. Ale skoro już chcesz się łajdaczyć, to mógłbyś przynajmniej zo­stawić w spokoju przyjaciółki swoich kumpli.

285

* t

- Karol, ja naprawdę nie chciałem tego zrobić. To było zupełnie inaczej. Miałem po tym straszne wyrzu­ty sumienia... po tym z Wierą...

1 przez te wyrzuty puściłeś ją w trąbę!

To nieprawda! Ja... nie wiedziałem, co robić. Na drugi dzień miałem rytmikę, co to chodzi na nią Len­ka... i... wszystko jej powiedziałem.

Coraz lepiej!

A ona...

Z nią też się przespałeś, co?

Nie! — krzyknął. — To znaczy...

Tak czy nie?

Nie wtedy — odparł. — Poszedłem do Wiery, że­by się usprawiedliwić. Ona zrozumiała. Powiedziała mi, że zrobiła to, bo też była nieszczęśliwa.

Nieszczęśliwa! A powiedziała ci, dlaczego?

Pokręcił głową.

Nie. Ale myślałem... żeście się pokłócili czy co...

rzucił mi niepewne, niemal pytające spojrzenie. Za­czynała mną trząść febra.

Zdeprawowałeś przyzwoitą dziewczynę, jeśli chcesz wiedzieć — rzekłem. — Przede mną nie miała nikogo. A teraz już się kurwi z reżyserem Gellenem.

Jeżeli i to przełknie...

Przełknął.

Karol, ja... nie wiem, co mam zrobić... ja...

Tu już nic nie da się zrobić — przerwałem mu.

Mój mózg pracował na pełnych obrotach, ale konklu­zja napełniła mnie grozą.

Karol, naprawdę, nie miej mi za złe — mamrotał Wacek. — No tak, zrobiłem świństwo, możesz dać mi w mordę, ale zostań przyjacielem...

A tam! — machnąłem ręką. — Nie mówmy już

o tym. — Coś mi przyszło do głowy i szybko dodałem:

Mam nadzieję, że panna Srebrna jest w łóżku tak dobra, jak na to wygląda.

Poczerwieniał, spojrzał na mnie, po czym niepewnie podał mi rękę.

—■ No, to wszystko w porządku, co? — zapytał wpa­trując się we mnie naiwnymi oczyma.

Absolutnie w porządku. — Uścisnąłem mu rękę.

A więc jak? — spytałem niemal bez tchu. — Jaka jest w łóżku?

Na plebejskiej twarzy Wacka Zamberka pojawił się wyraz rozanielenia.

Karol... nigdy w życiu nie myślałem, że taka mo­głaby się we mnie....

Znowu poczułem się tak, jakby swoją wyitrenowaną pięścią rąbnął mnie między oczy. Cały bar z eleganci- kami i panienkami zawirował razem ze mną. W cen­trum tej karuzeli nieszczęścia sterczała kraciasta czap­ka.

Musiałem się jakoś pocieszyć. Poszedłem do Blumen- feldki. Ale nie było jej.

To ty nic nie wiesz? — zdziwił się Salajka. — No tak, właściwie skąd. Byłeś na ćwiczeniach. Blumen- feldka siedzi teraz w korekcie. Już nie jest redaktorką. Miała wpadkę w Związuniu.

Wpadkę? Jaką?

Tego nie wiem. Była wzywana na dywanik do dy­rektora i wróciła z płaczem. Więc jej nie pytałem.

Poszedłem, całkiem rozbity, na górę do korekty. A więc i na ciebie przyszła kolej, bojowniczko. Dla słu­sznej sprawy dawałaś z siebie wszystko, nawet vaginę, ale słuszna sprawa się na tobie zemściła, tak jak mszczą się na człowieku wszystkie słuszne sprawy na tym świe- cie. Znalazłem ją w dziale korekt, w ponurej ciszy sie-

287

działa obok starego Wawrouszka, który był korektorem jeszcze za czasów Capka-Choda, ze wzrokiem chmurnie utkwionym w jakiejś szpalcie. Jak tylko mnie zobaczy­ła, rzuciła wszystko w diabły i wybiegła do mnie na korytarz. Tam natychmiast zapaliła papierosa.

Cholera — powiedziała — ci staruszkowie to sami niepalący.

Łapczywie zaciągnęła się dymem, wydmuchnęła go ustami i nosem, spowił miłośnie jej gładkie liczka i po­przez dym spojrzały na mnie jej piękne oczy.

Aleśmy wylądowali, co? — powiedziała, jakby czy­tała w moich myślach.

Faktycznie — rzekłem. — Na dupie.

Uśmiechnęła się krzywo, zaciągnęła się jak stary ma­tros, oparła o kaloryfer i wypięła w moją stronę swoje niezrównane piersi.

Coś ty narozrabiała w Związuniu?

E, nic. Tyle tylko, że nie spotykałam się tam z ty­mi mędrcami, do których wysłał mnie Emil. Miałam pecha. Akurat musiał wygłaszać referat ten złamany kutas Nikołajew.

Degradacja społeczna jeszcze wzbogaciła jej i tak zawsze szokujący słownik. Ucieszyło mnie to.

A za co Emil cię wyrzucił?

Za moje sprawozdanie z pobytu. Na drugi raz bę­dę mądrzejsza. Człowieku, ja ich wszystkich uczciwie wymieniłam, nazwisko po nazwisku, czytało się to jak lista straconych. Wszyscy oni byli też w tym ■ refera­cie Nikołajewa. Ani jednego nie brakowało.

No, teraz się nie dziwię — rzekłem. — A co na to rada pracownicza?

Nie rób głupich dowcipów!

Przeprosiłem.

A co u ciebie? Jak było w woju? Co z panną Sre­brną?

Nic — odparłem krótko i zmieniłem temat. Nie byłem w takim stanie, żebym mógł znieść rozmowę o tej żmii. — Kiedy powiesz Cibuli, że jej nie wydamy?

Poufale wzięła mnie za rękę, a biustem otarła się

o mój rękaw.

Pomożesz mi w tym, co? Jestem z nią umówiona jutro po południu.

No, pomogę, jeśli uważasz... — urwałem. — Ale... muszę ci się przyznać: ja jej dzisiaj nie broniłem. Sytu­acja była denna...

Nie musisz mi tego mówić, to jasne. Trzeba za­cząć od początku.

W jej obronie stanął tylko młody Hartman — po­wiedziałem, żeby nie miała poczucia, że jej wysiłki by­ły całkiem daremne. Chciałem ją pocieszyć. Ale ona spochmumiała.

A Ferda Hezky?

No... on...

Aha. Nie musisz więcej mówić. Kajo... — pochyli­ła się ku mnie z ufnością, i znów poczułem na rękawie kołyszącą się sprężystość tej miłej współbojowniczki, która jednak w moim boju pomóc mi nie mogła. — Okropnego wstydu się przez niego najadłam. Pobili się

o mnie w „Reducie”.

Pobili?

Tak. Regularnie, pięściami. I młody Hartman roz­kwasił Hezkiemu nos.

Iw nagrodę dostał ciebie?

Upadłeś na tych ćwiczeniach na głowę, czy co?

Obraziła się.

Więc to było tylko z powodu?...

Az jakiego by innego? — krzyknęła ze złością. — Chyba nie myślisz, że mam tak zły gust, jeśli chodzi

o chłopów. Wiesz, kto mi się podoba?

Na bladej semickiej twarzy pojawił się wyraz rozma­rzenia, jakiego jeszcze u niej nie widziałem. Zwykle miała minę jak Bar Kochba.

Nie wiem. Ja?

Jean Marais — westchnęła, a potem jeszcze raz, gorzko. — Ale takich w ogóle u nas nie ma. Już prędzej w Związku Radzieckim.

Glebkin? — spytałem złośliwie.

To bardzo fajny chłopak — rzekła z przekona­niem. — Teraz, biedaczysko, doi krowy na ugorach. Ale niedługo będzie je tam doić.

Już znowu był z niej hebrajski wojownik.

Nie jesteś zbyt wielką optymistką?

A guzik! — powiedziała wesoło. — To wszystko są tylko małe drobne komplikacje porodowe postępu. Idę przebumblować je w korekcie. Cześć!

Posłała mi całusa i odwróciła się.

A idź — pomyślałem sobie. — Ciebie nic nie nauczy rozumu.

A co nauczy go ciebie, przyjaoielu? — zapytał mój wewnętrzny głos. — A jeśli ta piękna panna Srebrna też jest fałszywa jak pięciogroszówka?

Rozdział czternasty

SCENA Z CIBULÓWNĄ

I znowu noc pełna udręki. I znowu mdłości. To z tych strasznych odkryć wczorajszego dnia.

Nazajutrz, na szkoleniu dla redaktorów w klubie wy­dawnictwa, jakiś lektor mówił o starogreckich filozo­fach imieniem Sokrat, Platten i Ariston. O Sokracde do­wiedzieliśmy się, że nic nie wiedział, Platten spędził część życia w jakiejś jaskini, gdzie rzucał cienie na ścia­ny, a Ariston umarł na wrzody żołądka. Obok mnie ko­lega Salajka pilnie czytał pod ławką korektę Eneidy (zleciła mu ją prywatnie sędziwa wdowa po tłumaczu z łaciny, żeby sobie dorobił) d najwyraźniej w ogóle nie słuchał; instruktor przeszedł do jeszcze bardziej intere­sującego poprzednika Aristona — Herkulesa, głoszące­go, że wszystko płynie, co potem dokładniej sformuło­wał towarzysz Stalin w pracy O materializmie dialek­tycznym i historycznym. Od czasu do czasu uczony mąż zaglądał do notatek, sporządzonych na jakichś wyższych kursach. Mówiąc, opierał się o pianino, które szef zaku­pił dla naszej instytucji z funduszu kulturalnego, ponie­waż została tam kupa forsy i groziło niebezpieczeństwo, że nam ten fundusz obniżą. Nikt nigdy nie grał na tym pianinie, chyba go nawet nie otworzył, stało tu jako zmaterializowany absurd dobrych chęci, a na nim leżał stos zapomnianych przez kogoś siedemnastu tomów ja-

MMMMMM

kichś pism. Feuerbaum — wykładał instruktor, który niepostrzeżenie przerzucił się na wiek dziewiętnasty — nauczał, że człowiek z Boga stworzył sobie obraz. Ko­lega Salajka dojechał właśnie do końca osiemdziesiątej szpalty swojej prywatnej korekty, za nami Dudek za­czął głośno chrapać, instruktor umilkł, napił się, po czym zapewnił nas, że jednak Feuerbauoma jakiś Hegel postawił z głowy na nogi.

Ten miły entertainer miłosiernie pozwolił mi zapo­mnieć na chwilę o mojej męce i tragicznym rozczarowa­niu, a litościwy nurt myśli przeniósł mnie w przestrze­nie minionego czasu, zawsze lepszego niż czas właśnie mijający, do luksusowej górskiej willi, należącej przed­tem do Pęczka czy może dr. Preissa. Jadałem tam pięć razy dziennie potrawy o baśniowych nazwach, przyrzą­dzane przez uczennice Wyższej Szkoły Gastronomicznej, które odbywały w kuchni obowiązkową praktykę; ospa­ły od nadmiaru jedzenia, słuchałem wykładów o wszy­stkich związkach i wszystkich elementach marksizmu, wieczory zaś spędzałem w podziemiu, w barze, gdzie z płyt gramofonowych płynęły fokstroty i charlestony Pęczki czy też Preissa, gdzie piło się wino, dostarczane (miałem wrażenie, że prywatnie) pmzez kierownika schroniska, tańczyło się do późnej nocy z towarzyszka­mi, a potem, nad ranem, wymiotowało się w którymś z licznych klozetów, które multimilioner kazał sobie za­instalować w najbardziej nieprawdopodobnych miej­scach.

Ale wszystko się zmienia. Z luksusowych urządzeń został już tylko ten prelegent z partyjnym wykształce­niem, który wprawdzie nadal głosił to samo co dawni zapaleni kaznodzieje z górskich schronisk, tylko że

o wiele ciekawiej. Człowiek — mówił właśnie ■— po­

wstał, według Engelsa, z uczłowieczonej małpy, a to w ten sposób, że małpa stwierdziła, iż kciuk ręki mo­że przeciwstawić czterem pozostałym palcom.

Wtedy, w tej górskiej willi, była taka szczupła blon- dyneczka, bardzo postępowa; prowokowałem ją śpie­wając angielskie szlagiery, a próbowałem udobruchać wierszykami, które dla niej pisałem. „W umie, któ­rejś odjęła blask swych ponęt, Ireno, reszta piękna spło­nęła i został popiół jeno.” Takie to ja wiersze pisywa­łem, i jeszcze lepsze. Potem włączyłem je do swego pier­wszego zbiorku, który mi przyniósł rozgłos. To on za­pewnił mi trwającą do dzisiaj renomę umiarkowanego buntownika w granicach prawa.

Czy jeszcze dziś bym tak potrafił — o to nie powi­nienem był siebie pytać. Uleciały miłosierne wspo­mnienia i w okrutnym uścisku zmiażdżyła mnie wizja panny Srebrnej, tej pięknej, wiarołomnej hipokrytki. Niewidzącym wzrokiem ujrzałem znowu tę scenę w oranżerii jej przedpokoju i natychmiast na nowo zgłu­piałem; do tego stopnia, że ¡»wiedziałem sobie: przecież to niemożliwe; jesteśmy przy końcu akcji i sprawcą musi być ktoś, kogo znam od początku, kto odegrał w tej grotesce ważną rolę; to nie może być ktoś całkiem nowy i nieznany. Ale oprzytomniałem. Dlaczego nie? Życde nie toczy się według reguł księdza Knoxa. Ta dziewczyna pełna zagadek — ile ich ma przygotowa­nych dla mnie w rękawie, w dekolcie, którego nie mo­gę odpędzić sprzed oczu duszy, za biustem opalonym głębiej, niż kiedykolwiek widziałem i niż kiedykolwiek zobaczę? Ta wizja opętała mnie, zmiażdżyła, zdruzgo­tała, wizja oczu, nóg, ulicy „wielkiego tygodnia”, da­chów lśniących w deszczu, kolorowego kiczu na północ­nym widnokręgu. Mechanicznie wyjąłem pióro, instru-

203

.... v / ' fet \ \ \ ,\ v .> .viMNi

ktor szkoleniowy mówił o chemiku, który dzięki wypro­dukowaniu sztucznego mocznika dowiódł, że człowiek jest panem przyrody, kolega Salajka zaczął osiemdzie­siątą pierwszą szpaltę, a ja, nie bacząc na niepowodzenia za wieżyczką czołgu, wziąłem się do układania wiersza

o tej dziewczynie na tarczy księżyca, o tej żmii, o tej Dziewicy, łączącej w sobie wszystkie katolickie symbole,

o pannie Srebrnej.

Rezultatem był jeden wiersz i okropny kompleks niż­szości. „Nie znam Cię, nieodgadła, a jednak tonę w łzach, jakby przez srebrny dach ulewa na mnie spadła.” Dalej nic nie przychodziło mi do głowy, poza tym, że właści­wie był to nędzny pogłos elegii Ortena, nędzniejszy niż wiersz tego żydowskiego wielbiciela siostry panny Sre­brnej, i że po prostu wyprztykałem się. Przez nieustan­ne pisanie wierszy na wszelkie możliwe tematy wy­prztykałem się, ale właściwie wszystko mi jedno, bo ta dziewczyna, ta piękna prostytutka, ta pociągająca krzy­żówka, tak rozpaczliwie trudna do rozwiązania, jest cu­downiejsza od wszelkiej poezji, choćby opiewał ją sam Petrarka, nie tylko jakiś tam Leden, „...piękno w Tobie zostało i tych, co są mu wierni, doprowadza do szału co­raz niemiłosiemiej”. Tak napisałem o tamtej dziewczy­nie wtedy na szkoleniu. Ale serio myślę tak dopiero te­raz. Kiedy jest już za późno.

Tak więc wygląda gorzki koniec poety. Wstałem i pod pretekstem, że idę do WC, poszedłem do naszej biblio­teki. Na półkach stały długie rzędy książek, którym po­mogliśmy przyjść na świat. Między nimi również ta mo­ja. Wyciągnąłem ją, była już pożółkła. A także nie roz­cięta, poza tą proskrybowaną częścią, tymi siedmioma rymowanymi kiczami, poświęconymi owej blondyn­ce, równie aktywnej w łóżku, jak i w pracy, Irenie..

nie pamiętałem już nawet jej nazwiska. Ani czym wła­ściwie była. Redaktorką Wydawnictwa Rolniczego. A może Wydawnictwa Regionalnego. A może wcale nie była redaktorką. Zapomniałem już o niej, otworzyłem książkę, która nie otwierana latami zmarła na żółtacz­kę, i mój wzrok padł na wiersz pod tytułem Akrostych zamysłów. Pod nim rzadkim, rozrzutnym drukiem by­ło napisane:

Odegnaj moje cienie

i na bóle mi przyłóż swe kojące spojrzenie.

Nieszczęście na mnie sprowadź, by ze mną wywędrować z zarozumialstwa włości.

Spraw, bym nazywać Cnoty umiał od innych prościej, a czując Piękna dotyk umierać mógł z błogości.

Rozwiej moje zgryzoty

i do celu wskaż drogę, niech pod znakiem Miłości wprost do niego iść mogę omijając wykroty ojcostwa i zazdrości.

Nie skazuj mnie na kary, udzielaj rozgrzeszenia bez składania ofiary, bez modłów zanoszenia.

Spraw, niech mnie piękno żywi, niech milknę, gdy głos zwinny podnoszą wciąż gorliwi, znęceni nagrodami.

Spraw, żebym za krzywdami zawsze widział, kto winny.

2.95

te i

I spraw, niech mnie nie złości hełm maski, w którym żyję, i niech dar serca kryję maską obojętności.

Ikono. Skro w snach mrocznych.

Radości wzlocie błogi.

Elipso liczb wyrocznych.

Nauzykao mej drogi.

Amen.

Całkiem o niej zapomniałem. O tej blondynce. O tym wierszu, o wszystkim. Tylko nie o tym, jak mi wytykali to „Amen” na końcu, a ja naprawdę nie miałem abso­lutnie nic na myśli, tylko potrzebne mi było efektowne słówko na „a” do akrostychu. Mimo to wyciągnąłem z te­go naukę dla mojej dalszej twórczości.

Przeczytałem wiersz jeszcze raz. I to napisałem ja? Czy traktowałem to wtedy poważnie, czy tylko taik jak to „Amen”? Tego też już nie pamiętałem. Wszystko wy­leciało mi jakoś z pamięci. Sam nie wiedziałem jak. Ja­koś tak.

Wsunąłem tomik na swoje miejsce, do grobowca re­dakcyjnej biblioteki, i wróciłem na szkolenie.

O piątej oboje z Blumenfeldką czekaliśmy w kawiar­ni „Mokka” na Cibulównę. Blumenfeldką siedziała jak na szpilkach, a mnie ogarnęła lekka ciekawość, jaka też będzie autorka książki, która czeski język zepchnęła w nie znane dotychczas bagno.

Przyszła z dwudziestominutowym spóźnieniem. Była to pozbawiona wyrazu, trochę pryszczata dziewczyna z tłu­stymi jasnokasztamowymi włosami. Podała mi nerwo­wą rękę, Blumenfeldce rzuciła „Cześć Dasza!”, zdję­ła przybrudzony, jasnoniebieski prochowiec i w różo­wym (niewiele czystszym) sweterku i szarej spódnicy

usiadła przy stoliku. Od razu zamówiła koniak i za­paliła papierosa.

No i co? — zwróciła się niecierpliwie do Blumen- feldki.

Niewesoło to wygląda.

Dostrzegłem, jak w twarzy dziewczyny drgnął ja­kiś zdradliwy nerw.

Nie wydacie tego?

Ależ wydamy, Jarinko, nic się ¡nie bój. Tylko na razie musimy poczekać. Upupili to ci sklerotycy z rady wydawniczej.

Nerwowe, usmolone palce strząsnęły papierosa do zakopconej popielniczki, a potem go w niej zdusiły. Dzie­wczyna rozejrzała się po kawiarni, maleńkiej, ciemno­brunatnej salce, gdzie intymny półmrok doliczano do ceny ciastek i gdzie siedziały same pary, pogrążone w rozmowie weselszej niż nasza, bądź też w milczeniu. Jej rzęsy zadrżały, w oczach coś zalśniło.

Nie przejmuj się, Jarina — jęła pocieszać ją Blu- menfeldka. — Kichaj na nich! Rak, dwa jeszcze wy­trzymasz, a potem wyjdzie to w masowym nakładzie.

To nigdy nie wyjdzie! — krzyknęła głucho Cibu- lówna. Była w tym taka rozpacz, że Blumenfeldka oto­czyła dziewczynę ramieniem, a ta instynktownie się do niej przytuliła.

—• No, Jarinko — mruknęła uspokajająco Dasza

i potrząsnęła łkającą autorką. Niezła histeryczka — po­myślałem sobie. — No już, no — powtarzała Blumen­feldka. — Masz gdzieś tych idiotów. Niech się udławią Piękną Dortylą. Twój czas jeszcze nadejdzie, wierz mi!

Ale dekadencka pisarka szlochała rozpaczliwie. Po­spieszyłem Daszy z pomocą:

Niech pani nie płacze. Gdyby nie to, że znów nam

trochę przykręcili śrubę, na pewno byśmy tę rzecz wy­dali. To już było prawie postanowione.

- Naprawdę! — zawołała Dasza. — Wszystko spa­prał ten idiota Brat. Niech go jasna cholera, stary para­lityk!

Autorka czochrała zwisające w strąkach włosy o naj­fantastyczniejsze piersi Europy, lecz po chwili podnio­sła głowę.

A ja tak na to liczyłam — rzekła z rozpaczą. — Tak się cieszyłam. A teraz na dokładkę do tego wszystkie­go wyrzucili mnie z Zakładu, bo zaufałam Ondraszów- nie, a ona zwiała. Bu, bu!

Wyrzucili? Ciebie?

No. Chciałam... metodą zaufania, wiesz? A ta On- draszówna dała dyla i złapali ją na jakiejś daczy w Pi- kowicach, akurat jak kradła adapter, no i wszystko zwa­lili na mnie, że... — zacukała się — że eksperymentuję według zachodnich metod, zamiast według...

Świnie! — krzyknęła Blumenfeldka z całym prze­konaniem, nie zmąconym żadnymi wątpliwościami.

Przy sąsiednim stoliku ze zgorszeniem podniósł gło­wę jakiś zakochany, którego wulgarne słowo oderwa­ło od całowania partnerki, i odsłonił świeży karmino­wy ślad na jej szyi. Blumenfeldka jednak nie speszona ciągnęła dalej tym samym przenikliwym głosem:

I gdzie cię szurnęli, bandyci?

Do powszechniaka, do Bechowic.

Świnie!

Teraz już zakochani ze zgorszeniem spojrzeli po so­bie, a dziewczyna pokręciła głową. Dasza znowu nic nie zauważyła, a Cibulówna otarła łzy.

Więc oni... — chlipnęła — ...więc im się to nie po­dobało?

Wręcz przeciwnie — powiedziałem. — Podobało im ■ 298

się aż za bardzo, droga pani. Tak, że obleciał ich strach.

Jak to, strach?

Po prostu strach. Którego pani nie zna.

Chyba mnie nie zrozumiała, bo najpierw wpatrzyła się w stojący przed nią pusty kieliszek po koniaku i do­piero potem spojrzała na mnie. Zakochani znowu zato­nęli w pocałunku.

A może wy... wy uważacie, że to jest do kitu? Zna­czy, pod względem artystycznym?

Blumenfeldka krzyknęła z oburzenia, aż parę przy sąsiednim stoliku przebiegło drżenie, ale chyba drżenie rozkoszy.

Jeśli myślisz, że tak uważamy, to jesteś głupia krowa!

Szybko się wtrąciłem:

Proszę pani, to jest najlepsza rzecz, jaką czytałem, od kiedy jestem w wydawnictwie. Naprawdę.

Niedowierzające, nieszczęśliwe, blade oczy pełne kompleksów obróciły się wprost na mnie.

Bez lipy?

Bez lipy.

No widzisz — rzekła Blumenfeldka. — Jeśli mó­wi ci to Karol, to coś znaczy. Jemu prawie nic się nie podoba.

Czytałam tomik pana wierszy... Tu i teraz... jak miałam piętnaście lat — autorka zawahała się zmie­szana, jakoś nie chciało jej to przejść przez gardło — ...wtenczas strasznie mi się podobały. — I szybko doda­ła: — Strasznie. Bez lipy.

Uśmiechnąłem się. W duchu kwaśno, na zewnątrz, przynajmniej tak sądziłem, pobłażliwie. Świetnie poją­łem ukryty sens słówka „wtenczas”, ale, jak dotąd, pa­nowałem nad swoim Freudem.

Ach, to były tylko takie drobne grzechy młodoś-

299

ci — machnąłem ręką. — Gdybym potrafił pisać tak jak pani, mógłbym sobie pogratulować.

Myślałem tak naprawdę. Wynurzyło się skądś pewne popołudnie na początku lata, spędzone nad utworem tej szczupłej, smutnej dziewczyny. Czułem wtedy, nad ty­mi rządkami liter, okropną zazdrość, ponieważ tchnęło z nich coś, co w moich własnych rządkach liter dawno już sczezło. I w ogóle w tych rządkach liter, które dru­kowaliśmy w wielotysięcznych nakładach. To głupie coś, na które głośno się zaklinaliśmy, plotąc idiotyczne brednie; coś, co mieliśmy w dupie, płodząc własne dzie­ła. To coś nazywało się: życie.

Cibulówna się zarumieniła.

Co też pan! Ja w ogóle nie umiem pisać wierszy.

Umie pani — rzekłem. — Tylko że prozą.

Zanim jeszcze zdążyła zaprotestować, zaskrzypiały drewniane schodki wiodące do intymnych salek na pier­wszym piętrze kawiarni „Mokka” i nad poziomem po­dłogi wynurzyła się głowa szefa. Wznosiła się coraz wy­żej i wyżej, aż w końcu odwróciła się i zobaczył mnie.

A, jak się masz! — powiedział szef bez entuzjazmu

i przebiegł wzrokiem po kawiarni.

Najpierw zdziwiłem się, czego tu szuka, ale natych­miast się domyśliłem. Z pewnością nie nas. Szybko prze­prowadził lustrację salki tonącej w intymnym półmro­ku i najwyraźniej stwierdził, że obiekt jego poszuki­wań siedzi ukryty w drugiej salce za rogiem, wyposa­żonej w arcydzieło sztuki cukierniczej — posążek We­nus z Milo, którego od naszego stolika nie było widać. Już, już chciał nam pomachać ręką na pożegnanie, gdy nagle jakiś diabeł, nie wiadomo czemu, podkusił mnie do idiotycznego kroku.

Państwo się nie znają, prawda? — spytałem z kon­wencjonalną rutyną i nim ktokolwiek się zorientował, przedstawiłem Oibulównę szefowi.

Panna Cibulówna, dyrektor Prochaska.

Ach, to pani — rzekł szef lodowato i spojrzeniem rozebrał pryszczatą literatkę z brudnego sweterka. — Pani książkę odrzuciliśmy.

Cibulówna znowu zaczęła się cała trząść. Rozpłacz się, Cibulinko — prosiłem ją w duchu. — Błagam, rozpłacz się! Na złość! Ale się nie rozpłakała.

To bardzo słabe — grubiańsko ciągnął szef. — Po­winna pani czytać więcej czeskich autorów, Starego, Żluwę, Matousza...

Tak — bąknęła głupio Cibulówna.

I trochę teorii też by pani nie zaszkodziło. Zna pa­ni może Teorię odbić w czeskiej prozie socjalistycznej Brata? Niech pani to sobie przeczyta. Na razie nie opa­nowała pani warsztatu.

Z oczu Cibulówny trysnęły pierwsze łzy. Szef zauwa­żył to i zmiękł.

No, ale poza tym... talent pani ma. To nie ulega kwestii. Umie pani obserwować ludzi, nie trzeba jed­nak wybierać takich ekstremalnych środowisk, rozu­mie pani? Coś bardziej z życia. Bardziej z życia, droga pani. Jak napisze pani coś nowego, proszę przyjść. Za­wsze chętnie przeczytam.

Podał jej rękę i błysnął ku niej tym swoim znanym żółtym uśmiechem. Po czym zniknął za rogiem. Tym samym sprawa przestała dla niego istnieć. Mógł zno­wu zająć się wznowieniami klasyków i mieć spokojny sen. A Cibulinka mogła znowu pichcić po nocach swoje naturalistyczne historyjki o upadłych moralnie ekspe­dientkach i innych nietypowych postaciach. Każdemu, co do niego należy. Jedern das Seine.

Dygotała tak, że prawie się zląkłem, żeby nie zrobiła jakiegoś głupstwa. Pryszczata twarz spurpurowiała, z szarych oczu, o ile to w ogóle możliwe, strzelały bły­skawice.

Zasrany dupek! — z pasją odezwała się Bliumen- feldka. — Słyszeliście go? Słabe artystycznie! Wszyst­ko to naraz sami artyści! Błazny!

Cibulówna odwróciła się do niej:

Ale powiedz mi, Dasza: naprawdę myślisz, że ar­tystycznie to jest dobre?

Ty kretynko — odparła Blumenfeldka. — Ja nie myślę. Ja to wiem! I oni też to wiedzą! Lepiej niż ty sama, kretynko!

Więc dlaczego to mówi? — wybuchła Cibuiinka.

Dlaczego nie powie prawdy? Oczy bym mu wydra- pała! Wyliniały, łysy pryk!

Zerwała się, wyglądało na to, że .pobiegnie za róg, żeby spełnić swoją groźbę. Musieliśmy ją przytrzymać, każde za jedną rękę, i siłą posadzić na krześle. Jej oczy płonęły ogniem, co oceniłem jako maniakalną formę grafomanii typu agresywno-depresyjnego, i niemal ża­łowałem, że szef nie powiedział trochę więcej. Może nie­źle byłoby zobaczyć, jak ktoś wprowadza w ozyn groź­by, które miotało już tylu autorów, a które odnosiły się do gęby szefa.

Ale miał widać nosa, że zniknął we właściwej chwili. Poza tym okazaliśmy się z Daszą lojalnymi podwładny­mi i wciąż siłą przytrzymywaliśmy Cibulównę na krze­śle. Dasza z uporem szeptała jej do uszka monotonne, niecenzuralne wyrazy, które działały na tamtą jak śro­dek uspokajający. Kiedy napoiliśmy ją koniakiem, wy­tarli jej usmarkany nos i pocieszyli, wpadłem na po­mysł, żeby to pocieszanie ukoronować przyjacielską pro­pozycją:

Niech się pani wykicha na starego pryka i jedzie z nami w sobotę na Zivohoszt. Nasze wydawnictwo urzą­dza tam wieczorek tańcujący i zapraszamy wszystkich autorów.

Atak już minął.

Przecież mnie nie wydajecie — burknęła Cibulów- na ponuro.

Nieważne. Nasza rada wydawnicza poleciła nam, żebyśmy się zaopiekowali Cibulówną. Co ty na to, Da- sza?

Bhunenfeldka spojrzała na mnie z wdzięcznością.

No jasne!

Więc zapraszam panią!

Bez lipy?

Szare oczy, doświadczone przez życie do tego stop­nia, że zawsze wyzierała z nich nieufność, podniosły się ku mnie. Nigdy bym nie podejrzewał, że kryje się za nimi świat z noweli Między nami, dziewczętami. Ani za tym żargonowym „bez lipy”.

Niczego bym nie podejrzewał, niczego takiego, co spo­wodowało, że za granicę leciały ikablogramy, że zbiera­ły się liczne gremia wysoko opłacanych mężczyzn i ko­biet, że pisano płatne recenzje, rojące się od obcych wy­razów; niczego, za co obwiniano nawet akademika Bra­ta, ba, do przeczytania czego zmuszano samego towa­rzysza Krala, który był zawsze dobrze poinformowany.

Uśmiechnąłem się i odparłem:

Bez lipy.

Właściwie to fajny pomysł! — rzekła Dasza. — Wszyscy się tam urżniemy, on też, i spierzemy go po mordzie, że spuchnie jak dynia!

A potem jeszcze coś się zdarzyło. Kiedy wyszliśmy z „Mokki”, przypadkowo się obejrzałem i zobaczyłem, jak 1 tramwaju tuż przed kawiarnią wyskakuje jakaś dziewczyna, z tej odległości szalenie podobna do pan­ny Srebrnej. Miałem jednak przy sobie dwie dziewczy­ny, z każdej strony jedną, i nie mogłem zawrócić.

r

303

mm mm bp aiH

W kawiarni siedział mój szef. Jeśli to była panina Sre­brna, to czego tam szuka? Wacka przecież tam nie ma.

Co prawda, nie wiedziałem przecież, kto siedział za rogiem» w ukrytym kąciku za Wenus z Milo.

Poza tym wydało mi się, że zaczynam mieć halucy­nacje.

Rozdział piętnasty

21YOHOSZT

Było już za późno, kiedy Blumenfeldka uprzytomni­ła sobie, że zaproszenie Cibulinki na 2ivohoszt .nie było najlepszym pomysłem. Ale odwołać tego nie dało już rady. Autorka wypędzona z zakładu dla upadłych dziew­cząt wyjechała na pociechę „do domu”, ale gdzie znaj­dował się ów nieznany azyl, nikt nie wiedział. Tak więc na 2ivohoszt przybyła prosto stamtąd, i teraz siedziała przy stole za oleandrem, gdzie ją taktycznie usunęliśmy sprzed oczu szefa (powszechnie bowiem oczekiwano po nim na tego rodzaju imprezach, że się upije), i w wy­gniecionej sukni z tafty przypominała trochę tego fa­ceta z anegdoty, który w towarzystwie ubranym w twe- edy zjawił się we fraku.

Przy stole siedziała miła grupka, której ozdobę sta­nowił Kopanec. Mistrz jak prawie zawsze wiódł spór, tym razem z Pecakową, która zarzucała mu, że „bicza satyry” w wydanym właśnie opowiadaniu o tematyce wojskowej (czytał je sam towarzysz Kral, zanim, po wy­kreśleniu wszystkich aluzji do oficerów od kapitana wzwyż, można je było wydrukować) nie sposób odróż­nić od reakcyjnego szkalowania ustroju. Cibulinka z szacunkiem wybałuszała oczy na sławnego pisarza, Mistrz co jakiś czas zerkał na nią lubieżnie, salę prze­słaniała nikotynowa mgła (w kłębach której szef szybko

\ V v V!

spełniał powszechne oczekiwanie), za szerokimi oknami migotało sztuczne jezioro, a wszystko działo się już pod silnym wpływem alkoholu.

Ja też piłem go więcej, niż miałem w zwyczaju. Osta­tnie wydarzenia mego życia w ogóle zaczęły diametral­nie zmieniać moje zwyczaje. Tak więc spór Kopanca z Peeakową — do którego bez przerwy wtrącał się dr Ehrlich, fizyk atomowy i mąż naszej redaktorki — a także wrzaskliwy śpiew szefa, docierały do mnie je­dynie jako kakofonia dźwięków, która tylko chwilami zagłuszała głośny płacz mego serca.

To zupełnie jak walenie w bęben u ludożerców — usłyszałem Mistrza i te słowa na chwilę wyrwały mnie z mojej męczarni — popadam wtedy w stan katalepsji

i gotów jestem pożreć własnych rodziców” — peroro­wał Mistrz, a ja uświadomiłem sobie, że spór toczy się wokół kwestii entuzjazmu, który Pecakowa uważa za „niezbywalny czynnik budowania socjalizmu”, Kopa- nec zaś, wprost przeciwnie, za „jego największe zagro­żenie”. Zauważyłem, że dr Ehrlichowa bojaźliwie kuli się nad swoim kieliszkiem, a dr Ehrlich, przeciwnie, sarkastycznie się uśmiecha. Ale ja już znowu nic nie słyszałem, mój wzrok przyciągnął kolaż, który two­rzył księżyc na tafli jeziora, wspomnieniem pobiegłem ku innemu kolażowi, na Wełtawie, ku innym księży­com „Nic nie jest dla mnie bardziej odpychające niż ironiczny intelektualista, który do niczego nie potrafi się zapalić i który swoim sceptycyzmem i cynizmem leje wodę na młyn dekadentów, reakcjonistów i chuli­ganów” — kolaż przecięła srebrna strzałka, zostawiała ją za sobą czarna łódka, w której siedziały dwie osoby, zwrócone twarzami ku sobie, miałem wrażenie, jakbym je skądś znał, wydały mi się strasznie znajome, choć

były daleko, w świetle księżyca, rozstrzępione migota­niem czarnej i srebrzystej powierzchni wody. Znowu moją uwagę przyciągnęła rozmowa przy stole: na ar­gument dr. Ehrlicha, że dla dobrej „akcji”, zgodnie z dia- lektyką, konieczna jest „reakcja”, a zatem jednostki stawiające opór dążeniom większości pełnią organiczną funkcję społeczną, Pecakowa zareplikowała teorią

o walce dobrego z jeszcze lepszym — jednocześnie opo­dal uparcie śpiewał szef, podrygując na parkiecie z Agnieszką w jakimś dziwacznym tańcu — a czarna łód­ka odpłynęła z mego pola widzenia, ogarnął mnie smu­tek, dosłyszałem jeszcze chaotyczny monolog Kopanca

o metaforyce wyrazu „zapalić się”, która sama wskazuje na zgubne następstwa tego zjawiska, jak tylko zacznie się ono szerzyć zbyt gwałtownie. Czarna łódka ukazała się znowu, znów ciągnęła się za nią srebrna strzałka, znów ukazały się dwie kropki głów, i znów, jakbym obdarzo­ny był orlim wzrokiem, wydało mi się, że je pozna­ję, ale łódka zniknęła, a ja osunąłem się w głąb innego, mego własnego jeziora, gdzie w atramentowej chmurze wdzięcznie poruszała rybim zadeczkiem jasnobrązowa syrena. Przeszkodził mi sarkastyczny głos dr. Ehrlicha, „kapitalizm wykazuje po prostu większą żywotność eko­nomiczną, dlatego też socjalizm staje się dla mnie pro­blemem”, | zamiast riposty Pecakowej niesamowicie na­raz rozwścieczony głos Mistrza Niefartu, ogłuszający ryk: „Staje się? Staje? Dla mnie socjalizm zawsze sta­nowił ten właśnie problem: co zrobić, żeby nie był pro­blemem, ale faktem”, czknięcie, syrena zafalowała, przyśpieszyłem jej taniec brzucha nową porcją wódki. „W dupie mam ekonomię! — wykrzykiwał Kopanec. — Chodzi mi o etykę. W dupie mam to, że oni więcej pro­dukują, ale nie mogę mieć w dupie tego, że my nie je­steśmy bardziej humanitarni... Dlatego nie usłyszycie ode mnie jednego słowa pochwały, samochwalstwo cu­

chnie”, i śpiew szefa, pijacko patetyczny, o jakichś wiel­kich partyzanckich bojach, syrena falowała w oparach tego dalekiego świata, który jednak jakoś się przybli­żał, wymykała mi się, alkohol zamieniał się w truciznę

i wywoływał ból wątroby, lecz wątroba była teraz w mo­jej duszy, a czarna woda przewalała się po białym pia­sku, fala za falą, czarna fala za czarną falą wyrzucały na piasek śliskie, ogryzione kości — przeląkłem się, coś mną szarpnęło i zbudziło, jakiś ból — wytrzeszczyłem oczy, Dasza Blumenfeld trzymała mnie za rękę | wbija­ła mi w ciało czerwono polakierowane paznokcie.

A nad nami stał szef, niczym żywa alegoria opilstwa.

Po...pozwolicie, że się przy...przysiądę? — wybeł­kotał i zwalił się na krzesło koło Cibulówny. Wciąż je­szcze zmagałem się z jeziornymi zwidami, siłą otwie­rałem oczy. — Że usiądę obok naszej a...autorki? Obok naszej kie...kiepskiej autorki?

Zaszeleściła tafta, spojrzałem w tę stronę, z czarnej mgły wyskoczyła pryszczata twarz Jarmili Cibulówny

i zaczęła się powlekać szkarłatem. Ręka na stole drżała.

Ka...Karol! Musicie ją w redakcji poduczyć, jak... jak należy pisać! — usłyszałem głos szefa i dostrzegłem inną rękę, rękę szefa, kładła się na talii Cibulówny ob­macującym ruchem, ścisnęła ją z pijaoką brutalnością,

i Cibulinka lekko się uniosła. —■ Trzeba pisać pięk... pięknie! — bełkotał szef. — Tak, jak pani pisze... to o... ohyda. Pani się zdaje, że umie... pisać, a...ale nie... nie umie pani!

Zląkłem się. Dasza też, czułem, jak jej paznokcie wbi­ły się głębiej w moją rękę.

A właśnie, że umie! — powiedziała z wściekłoś­cią. — Co najmniej tak jak Burdychowa!

Przyszedł mi do głowy jakiś niejasny pomysł, posta­

nowiłem działać. Postanowiłem sprzeczkę zaklajstro- wać patosem, jak to się zawsze z powodzeniem robiło, ale nie byłem w pełni panem swoich ruchów ani słów. Wzdąłem butelkę wódki, rozchlapałem trochę wokół dwóch pustych kieliszków, jeden uniosłem ku szefowi.

Emilu, pozwól... — zacząłem z udawaną serdecz­nością — pozwól...

Te...tego nie mów, Blumenfeldówna! — Stwier­dziłem, że dyrektor mnie ignoruje, ręka z kieliszkiem mi opadła, klapnąłem z powrotem na krzesło. Wytęży­łem całą wolę, żeby wszystko zrozumieć. — Bu...Bur- dychowa to wy...wybitna pisarka! — zirytował się szef.

I pisze pięknie i o pię...pięknych rzeczach. A pa...pani

zwrócił się do Cibulówny — pani za te swoje obrzy- dlistwa żadnego ty...ty...tytułu nie zdobędzie!

Mój wzrok ześliznął się na rękę obejmującą talię Ci- bulinki, na tej dłoni spoczęła usmolona rączka z obgry­zionymi, pomalowanymi na różowo paznokciami i usiło­wała kibić od tamtej ręki uwolnić.

Ja... ja staram się pisać, jak umiem najlepiej — odezwał się głos Cibulinki. — I niech pan nie mówi, że obrzydlistwa!

Głos zadrżał, atramentowe chmury z wolna się roz­praszały. Dostrzegłem duży dzbanek z kawą, którą za­mówił dla siebie dr Ehrlich, i sięgnąłem po niego.

To są obrzydlistwa — powtórzył szef. — Tow... akademik Brat też by inaczej tego nie nazwał. A on... — rączka oderwała rękę od kibici, ręka podniosła się w gó­rę i karcąco wyprostował się jeden palec — on się na tym zna. On już niejedno przeżył. A pa...pani... co pa­ni przeżyła, że pisze takie obrzy...

Niech pan tak nie mówi! — Tafta gwałtownie za­szeleściła.

...obrzydlistwa — dokończył szef.

Łyknąłem duży haust kofeiny.

Niech pan tak nie mówi! — krzyknął załamują­cy się głosik.

Coś mi się przypomniało. Po nowym łyku kawy przy. płynęło do mnie wspomnienie — zląkłem się go — tam­tej szamotaniny w kawiarni „Mokka”, paznokci, przed którymi uciekł wtedy za róg; następny łyk kawy, a szef

2 pijackim uporem: „będę tak mówił!”, prześliznął się wzrokiem po czerwieniejącej twarzy, po tafcie, pod któ­rą histerycznie falowały małe piersi, znów się napiłem, „a specjalnie — czknął szef — specjalnie ładna też pa­ni nie jest... żeby więc chociaż ła...ładnie pani pisała. Ale te pani obrzy...”

Nie zdołał jednak dokończyć, scena się zakłębiła, czu­łem, że gwałtowność tych wszystkich ruchów przywra­ca mnie do całkowitej przytomności, taftowy obłoczek wystrzelił w górę, głos przeszedł w krzyk, szef runął na ziemię razem z krzesłem, jak w dowcipie rysunkowym, przez ułamek sekundy dojrzałem podeszwy butów, po­tem mignęła taftowa spódnica i nogi w nylonach, bły­snęły podwiązki. Kłąb ciał, Cibulinka ogryzionymi pa­znokciami orała twarz szefa, Dasza ją chwyciła, z dru­giej strony dr Ehrlichowa, chyba nawet muzyka prze­stała grać, rozgorzała dzika walka o Cibulinkę. Nagle zobaczyłem, że szef się podnosi i zmyka przez parkiet, gdzie stoją znieruchomiałe pary, schował się za barem, pary niepewnie zaczęły się poruszać. Przetarłem oczy. Naprzeciw mnie siedziała Cibulinka, zęby jej szczękały, z jednej strony trzymała ją Dasza, z drugiej roztrzęsio­na dr Ehrlichowa.

Znakomicie, mademoiselle — usłyszałem skrzy­piący głos Kopanca. — Szkoda tylko, że nie wydrapała mu pani oka. Toby mu się cholernie przydało!

Trzęsienie ziemi mijało, kontury rzeczywistości sta­wały się wyraźniejsze.

Nie gniewajcie się — mamrotała Cibulinka. — Mnie to tak... takie chamstwo!

Dobrze zrobiłaś! — krzyknęła Dasza.

Na parkiecie tańczono fokstrota. Obejrzałem się na bar, zobaczyłem, jak barman opatruje rany szefa jody­ną, a szef niepewnie zerka w stronę naszego stołu. Jakie też będzie to miało następstwa? Dla mnie. Ale nie przej­mowałem się tym.

To było okropne — szepnęła Cibulinka.

Okropne było to, żeśmy się do ciebie nie przyłą­czyli — rzekła Dasza. — Tak.

Tak — powiedziałem. — To było wprost... wprost...

Wprost symboliczne — rzekł Kopanec.

Chodź — powiedziała Dasza. — Musisz doprowa­dzić się trochę do porządku.

Pomogła Cibulince wstać, obserwowałem to wszy­stko i znowu napiłem się kawy z dzbanka.

Zobaczycie, jeszcze trochę, a jego własne sługusy rozkwaszą mu mordę — proroczo oświadczyła Blumen- feldka. — Żeby nawet po jego trupie utrzymać się na powierzchni. — Tu rzuciła okiem na mnie.

Tego nie rozumiałem. Dlaczego to powiedziała? Kogo miała na myśli? Przecież w ostatnim czasie trzymaliśmy sztamę. Nie mogła mieć na myśli mnie. Nonsens. Po pi­janemu człowiek wszystko bierze do siebie. Napiłem się z dzbanka. Nonsens. A zresztą wszystko jedno. Śledzi­łem spojrzeniem obie dziewczyny: szły przez parkiet, szef za barem skulił się, a one zniknęły w drzwiach. Łyknąłem kawy. Drzwi wahadłowe .poruszały się co­raz wolniej.

Potem znowu gwałtownie się rozkołysały. Weszły przez nie dwie postacie w płóciennych spodniach i gru­bych swetrach. Jedna męska, druga (kobieca.

Sięgnąłem po dzbanek, ale nie było już potrzeby. Wy-

\ V I \ ■

trzeźwiałem błyskawicznie i całkowicie. Mężczyzną, któ­ry wszedł, był Wacek Żamberk, trzymający w ręku słyn­ną kraciastą czapkę. A kobietą — owym niebiańskim zjawiskiem, na które patrzyłem z otwartymi ustami jak na zagadkowe przywidzenie — panna Srebrna.

W spodniach jej tyłeczek był niesamowicie uwodzi­cielski; długimi krokami długich nóg skierowała się prosto do baru. Podniósł się za nim mój szef i obleśnie się do niej uśmiechnął.

Od stołu, przy którym zostałem sam, obserwowałem tę pantomimę z głową jasną jak górski poranek. Ehrli- chowie poszli zatańczyć, żeby dr Ehrlichowa trochę ochłonęła, a Kopanec perorował już przy innym stoli­ku. Panna Srebrna podała szefowi rękę, Wacek też,

i wszyscy troje usiedli zgodnie na stołkach barowych, jedno przy drugim.

I znowu mnie wzięło. Męka zbudziła się na widok te­go podpartego stołkami trójlistka. Kogo teraz kołujesz, konwalijko? Kogo? Powiedz! Ale ona rozrzutnie roz­dzielała swoje słowa między szefa i Wacka Żamberka.

Obok niego jeden stołek był wolny, kawałek dalej po­pijali dwaj blondyni w granatowych marynarkach, po południu ktoś mówił, że to duńscy turyści. Jeden z nich podobny był do Jeana Marais. Wolny stołek barowy ciągnął mnie, ciągnął, aż przyciągnął.

Kiedy już na nim usiadłem, huknąłem za plecami Wacka:

Witam państwa!

Odwrócił się i okazał nieoczekiwaną radość. Panna Srebrna uśmiechnęła się do mnie bardzo miło:

Dobry wieczór, redaktorze.

Ale zaraz snów zatonęła bez reszty w rozmowie z sze­fem. Przed nią stała szklanka grzanego wina, obok szklanki leżały szare irchowe rękawiczki. Bawiła się ni­mi małą opaloną dłonią i pokpiwała sobie z szefa.

Wacek coś do mnie mówił. Coś o ostatnich słonecz­nych dniach lata, którymi chcą się tu nacieszyć, jakieś takie głupstwa, i o namiocie. Ze są tutaj w namiocie, że w nocy jest tam zimno, słuchałem go jednym uchem, nawet mnie to już nie szokowało, Wacek mówił tak, jakby to wszystko było dla mmie rzeczą całkiem oczy­wistą. Szef pijacką rozmową bawił pannę Srebrną, pan­na Srebrna robiła 1 niego balona, kolaż za oknem mi­gotał w pełni księżyca. Przed Wackiem stał duży ko­niak. Wszystko było dla mnie jasne. Tylko czy dla Wac­ka wszystko jest jasne. Wskazałem na jego kieliszek.

Zawsze byłeś abstynentem, nie?

I jestem nadal — rzekł Wacek i zerknął na swoją przyjaciółkę. — To tylko dzisiaj... świętujemy, rozu­miesz?

Co?

Wziął mnie za rękę.

Chodź, to ci powiem.

Odwrócił się do swojej, ani trochę mojej, dziewczyny

i zagruchał:

Zaraz wracam, Leni.

Leni. Przeszliśmy do wolnego stolika.

Wykrztuś tę tajemnicę.

Spojrzał na mnie bezgranicznie niewinnym spojrze­niem miotacza młotem.

Karol, ja chyba śnię.

Bo to pierwszy raz jesteś z nią w namiocie?

Ależ nie, już byliśmy razem. Ale...

Zrobiłeś jej bachora?

. SIS

Nie. Ona... za mnie wyjdzie.

Ach tak. Automatycznie popatrzyłem na ten zgrabny tyłeczek na stołku barowym. Nie słyszałem, co Wacek dalej do mnie mówi. Duży koniak rozwiązał mu język. Normalnie nie pijał nawet piwa. A więc tak lądujesz, konwalijko? Chciało mi się wyć. Ale co z tą resztą? Co 7. tymi innymi sprawami, o których nie wiem nie tyl­ko ja, ale nawet ten bęcwał?

Chciało mi się wyć. Wstałem. Wacek siedział nadal, po chwili jednak poczułem raczej, niż zobaczyłem, że też wstaje i idzie za mną. Doszedłem do baru. Usiadłem obok konwalijki.

E, niech pan da spokój — mówiła do szefa. — Nic pan o mnie nie wie. To raczej ja wiem coś o panu.

Przy...przypadkowo wiem. O, proszę! Choćby Ka- jo. O nim też co...coś wiem. Ale właściwie to sa...samo, co...

Miał już w sobie najmniej litr alkoholu. Wacek usiadł przy mnie z drugiej strony, konwalijka — trochę ner­wowo — obejrzała się w jego stronę i rzekła do szefa:

Za dużo pan mówi.

D...dużo, a...ale źle. Je...język mi się jakoś pl...plą­cze. — Plasnął się w oba policzki i wstał.

Kelner postawił przed Wackiem następny koniak.

P...przepraszam — wybełkotał nagle szef. — M... muszę się na chwileczkę od...oddalić. — Wstał, zatoczył się, ledwo zdążył uchwycić się kontuaru.

Wacek wychylił koniak, zakrztusił się i przyskoczył do szefa.

Pomogę panu.

Dziękuję, pr...profesorze!

Objął Wacka za szyję i obaj chwiejnym krokiem ru­szyli ku drzwiom wahadłowym, obok których widnia­ła tabliczka z dwoma zerami.

Zostałem przy barze sam z panną Srebrną. Uśmiech­nęła się do mnie, po raz drugi tego wieczoru, bardzo miło.

Jak się pan miewa, redaktorze?

Jakby nigdy nic. Żmija w masce konwalijki.

Marnie. Jak mogę się miewać?

To przejdzie.

Obrzuciłem ją spojrzeniem filozofa kontemplującego sfinksa.

Co pan tak patrzy?

Nie spuszczałem z niej wzroku, który alkohol i wście­kła zazdrość czyniły | pewnością odpowiednio melodra- ma tycznym.

Brrr! — wstrząsnęła się z udanym przestrachem.

Patrzy pan na mnie jak morderca. Przecież nic panu nie zrobiłam. W każdym razie... nieumyślnie.

Kim pani właściwie jest? — wycedziłem cicho, po gangstersku, przez zęby.

Uniosła zdradzieckie brwi.

No cóż? — rzekła. — Ot, taką sobie dziewczyną. Niczym nadzwyczajnym.

Niczym nadzwyczajnym — zmierzyłem ją wzro­kiem od stóp w małych tenisówkach aż po rozwichrzo­ną główkę. — Rzeczywiście, to dla pani nic nadzwyczaj­nego przyrzec małżeństwo jednemu, a jednocześ­nie...

Zamrugała.

Ach, o to chodzi — rzekła. — Ale nie powie pan

o tym Wackowi, prawda?

Patrzyłem na nią nieubłaganie, chyba tak, jak to określiła: jak morderca. Ale wciąż jeszcze nie rozumia­łem.

To nic nie jest — dodała pospiesznie. — Nie to,

co pan sobie wyobraża.

r

- Wacek jest moim przyjacielem. Powinienem go uprzedzić, w co się pakuje.

Roześmiała się.

Redaktorze, przecież pan w tych sprawach nie bardzo przywiązuje wagę do przyjaźni.

Niekiedy przywiązuję.

- Przecież robił pan, co mógł, żeby samemu wejść mu w paradę.

I kto w nią wszedł? Ja nie!

Wstrzymałem oddech. Konwalijka uniosła brwi i we­stchnęła.

No tak! Zawsze i wciąż tylko i wyłącznie o sobie.

Znowu nie wiedziałem, co jest grane. Panna Srebrna

długą łyżeczką potrącała goździk pływający w szklance, a w mojej głowie myśli fikały koziołki. Po chwili spoj­rzała na mnie zalotnie.

Naprawdę mu pan powie?

Milczałem. Powiem — mówiłem sobie w duchu. — Nie zniosę, żebyś wyszła za tego safandułę. Ale co mu mam powiedzieć?

Nie zrobi pan tego — mruknęła. — Niech pan bę­dzie trochę dżentelmenem.

Spojrzałem jej w oczy.

Nie jestem dżentelmenem. Jestem egoistą i chcę pani dla siebie.

Uśmiechnięta twarz spoważniała, stała się chłodna.

Więc niech panu odejdzie ta chętka — rzekła i wy­sączyła resztę grzanego wina. — To, co pan zamierza mu powiedzieć, jest naprawdę czymś zupełnie innym, niż pan sądzi. Ale pan tego nie zrozumie.

Musnęła mnie bakelitem, zamyśliła się, po czym do­dała:

Chociaż... kto wie?

Podszedł do nas jeden z tych dwóch skandynawskich blondynów, ten podobny do Jeana Marais, utkwił wzrok w pannie Srebrnej, w rąku trzymał wielki kielich, spoj­rzenie po wielu zapewne takich kielichach miał tępe, i wyrzekł zdanie, które mój słuch, wyostrzony wsku­tek reakcji na poprzedniego kaca, zarejestrował niczym taśma magnetofonowa. Rzecz jasna, nie zrozumiałem ani słowa:

Ih, sikke nogle klathager de har, det har jeg al- drig set mogen til!

I nagle niepojęta rzeczywistość wokół dziewczyny za­mieniła się w groteskę Mack Sennetta. Panna Srebrna podniosła znad pustej szklanki zdziwiony wzrok na Duńczyka i z bajecznym spokojem wymierzyła mu siar­czysty policzek, aż się facet obrócił. Towarzyszył temu dalszy zapis na mojej taśmie magnetofonowej, a ja po­myślałem, czy to przypadkiem nie jakieś wtórne dzia­łanie wypitej wódki. Powiedziała:

Du glemmer vist, at det er en dame, du snakker til!

Wytrzeszczyłem na nią oczy. Duńczyk też. Spurpu- rowiał. Przy jego jasnopłowych włosach stanowiło to wspaniały kontrast. Zaczął coś bąkać.

Ka’du skrubbe aj, jeg har sgu nok at tage nig o// — nagrałem głos panny Srebrnej, a duch Mack Sen­netta wyreżyserował rejteradę Skandynawa: cofnął się, zaczepił nogą o dywan, upadł i przewrócił kelnera z ta­cą pełną szklanek, na szczęście pustych, szybko się pod­niósł, odwrócił, w twarz uderzyły go wahadłowe drzwi, którymi właśnie wchodził Kopanec, złapał się za nos, spróbował przejść przez drzwi, które ścisnęły go w swo­ich skrzydłach, no i w końou chwiejnym krokiem znik­nął nam z oczu.

Odwróciłem się w stronę syreny. Siedziała na stołku barowym, płonąc niezrozumiałym rumieńcem, wszystko

jest niezrozumiałe, pomyślałem, że chyba jednak je­stem pijany, że to wszystko przed chwilą widziałem przez jakieś zagadkowe okno, bo wszystko tu jest za­gadkowe, że jestem pijany i dlatego cnie rozumiałem słów tego języka, który był zapewne zwykłym języ­kiem czeskim, tylko że dla pijanych nawet czeski brzmi czasem jak język z innego świata, do którego chcieliby się dostać, ale nie mogą, bo są pijani, więc tylko wrze­szczą i urządzają burdy. Wyciągnąłem przed siebie rę­ce i przymrużyłem oczy. Ręce mi nie drżały. Sięgną­łem palcem do czubka nosa i trafiłem. Nie. Nie jestem pijany. Znalazłem się tylko naprawdę w jakimś innym świecie, gdzie panna Srehrna przemawia po duńsku. Ta niewykształcona ślicznotka, która nawet nie wie, co znaczy coup de grace, która nie zna każdemu znane­go wiersza Dantego Alighieri.

Utkwiłem w niej wzrok i powoli zapytałem:

Kim pani właściwie jest?

Matą Hari — rzekła.

Tak — pomyślałem — piękny szpieg w spódnicy. Ale jakich tajemnic państwowych tu szukasz? Na po­wierzchnię moich odczuć absurdalnie wpłynęło wraże­nie nieczystej gry. Do baru dotarł słaniający się Kopa- nec i złożył głęboki ukłon.

Piękna pani, czy powie mi pani tak?

Roześmiała się, przestała być pięknym szpiegiem.

Znów przeobraziła się w zwykłą ładną dziewczynę w długich spodniach.

Zależy na co.

Broszę o taniec.

Chwileczkę — wybuchnąłem grubiańsko. — Ta pani tańczy ze mną!

Pani w ogóle nie tańczy. Nie jest odpowiednio ubrana — rzekła panna Srebrna.

Kopanec niepewnie przeniósł wzrok ze mnie na nią

i z niej na mnie. Po czym rozstrzygnął dylemat głębo­kim ukłonem i odszedł.

powiem mu — oświadczyłem stanowczo.

Panna Srebrna wzruszyła ramionami.

Jak pan chce. Panu to nie pomoże, a mnie nie za­szkodzi. Bo on zrozumie... kiedy wszystko mu powiem.

A ja nie?

Poszarzały świat pijanej sali przesłoniły czarne kręgi.

Panu w ogóle tego nie powiem, redaktorze.

Wacek i szef wrócili. Pewnie popijali w sąsiedniej

restauracji, bo Wacek miał rozpiętą koszulę i cały był w odcieniu czerwonym. Na stołki zwolnione przez Duń­czyków chytrze przywlókł się znowu Kopanec i roz­rzutnie zamówił duże koniaki dla wszystkich. Panna Srebrna szczebiotała jak ptaszę, mnie zaś całkowicie ignorowała.

Odwróciłem się w stronę sali i wszystkie uczucia, skłębione w moim tak długo nie ćwiczonym serou, za­mieniły się w brak ucziuć. A może było to uczucie pu­stki, tak często spotykane w powieściach w chwilach katharsis. Bo też i cóż to mogło być innego? Zresztą przez długie lata tak wiele uczuć mnie znowu nie prze­pełniało. Patrzyłem przed siebie, na parkiecie wytrwa­le kręciło się kilka par, przy stoliku pod ścianą brzdą­kał na gitarze kolega Salajka, a kilku piwoszy śpiewa­ło. Rozejrzałem się, nie wiedziałem, po co się rozglą­dam, w tej chwili równie dobrze mogłem się nie roz­glądać, mogłem stanąć na głowie albo zażyć trucizny, albo odwrócić się i skuć mordę po kolei Wackowi, sze­fowi i dla symetrii również Mistrzowi Niefartu. I tak nic by mi nie pomogło.

Jedynie... może... chociaż na chwilę... jedno. To stare, wypróbowane opium.

W drzwiach ukazała się Cibulinka z Daszą. Blumen- feldka ruszyła prosto do baru, a Cibulinka w swojej

. / \i \ \ \ \ \ w

. r , ; I , .J "X I I \

taftowej sukni zatrzymała się niepewnie przy drzwiach wahadłowych. Nikogo tu nie znała. W świetle żarówek nic wyglądała lak pryszczato, pod taftą miała całkiem niezłą figurę. Zabiję cię, konwalijko, zgrzytałem zęba­mi, ale, zgodnie z moją naturą, po linii najmniejszego oporu ruszyłem ku odrzuconej autorce i z judaszow- skim uśmiechem zapytałem:

Można panią prosić?

Z uśmiechem wpłynęła w moje ramiona.

W tobie przynajmniej umiem się połapać — pomy­ślałem i wykonałem z nią ekscentryczną figurę tanecz­ną, którą podpatrzyłem u bażantów w „Bulwarce”, by­ło mi już bowiem wszystko jedno. Znała się na tym, nie wszystko u niej było tylko teorią, okręciła się zwin­nie pod moją uniesioną ręką, aż taftowa suknia odsło­niła chudziutkie uda wysoko nad kolanami. W tobie przynajmniej umiem się połapać — powtarzałem w du­chu — a tutaj, tego wieczoru jest to taką rzadkością, że samo przez się ma wartość. Ja również się okręci­łem, zatupałem, zaklaskałem w dłonie i ujrzałem przy barze Blumenfeldkę, jak cała rozpromieniona prowa­dzi konwersację z dwoma blondynami, którzy w mię­dzyczasie wrócili. Ten wyglądający jak Jean Marais miał spuchnięty jeden policzek. Uświadomiłem sobie, że kiedyś, dawno temu, jako żydowskie dziecko, Da- sza nauczyła się norweskiego. Od dr Ehrlichowej wie­działem, że te dwa języki są do siebie bardzo podobne.

Cibulinka, zgodnie z oczekiwaniem, okazała się cał­kowitym przeciwieństwem panny Srebrnej. Tańczyła, jakby jej za to płacono, piła jak stary Holender, a ku­rzyła niemal dwa papierosy na raz. Jej nieśmiałość zni­kała widać w sytuacjach, do których była bardziej przy­zwyczajona. Szybko doszliśmy do porozumienia. Szybko

też obojgu nam zrobiło się gorąco i wyszliśmy na dwór.

Noc była chłodna, ale wierny księżyc był w pełni. Nie rozkładał się już w kolaż, pogoda była kompletnie bezwietrzna. Przed nami świecił w wodzie blady bliź­niak księżyca, a kawałek w prawo, na brzegu, bielał samotny namiot Wacka Zamberka. Objąłem Cibulin- kę wpół. Od piaszczystej plaży wybiegał ku podwój­nemu księżycowi drewniany pomost, a przy nim koły­sało się kilka przywiązanych łódek. Uderzały lekko

0 siebie, z głuchym drewnianym stukotem.

Chodź się przejechać! Chodź! — poprosiła Cibu- linka.

Przejechać się? Czemu nie? I tak wszystko tutaj to zagadkowy kicz, jakieś dziwne misterium. Mogę więc sobie pozwolić na wszystko, co do niego należy. Przy­ciągnąłem jedną z łódek do pomostu. Na dziobie miała koślawymi literami wypisaną nazwę CHARON. Waka­cyjny dowcip jakiegoś intelektualisty. Podałem Cibu- lince rękę. W wygniecionej tafcie weszła do łódki omal nie tracąc przy tym równowagi. Wsiadłem za nią, od­biliśmy od brzegu, cicho zanurzyłem wiosła w wodzie

1 naparłem na nie całym ciałem. Płynęliśmy po czar­nej tafli, woda przyjemnie pluskała pod dziobem, Ci- bulinka w blasku księżyca miała białą, wzruszającą twarz. Po drugiej stronie jeziora wznosiły się strome skały, nagie, tylko tu i ówdzie porośnięte karłowatymi sosnami; w miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, od­dalał się od nas rozjarzony światłami hotel, a w nim owa zagadka. Zawodzenie barowego trio stopniowo słabło.

O tym powinnaś napisać — powiedziałem, żeby coś powiedzieć. — To by się szefowi spodobało. Jak świeci miesiączek, jak chłopiec z dziewczyną płyną po srebrzystej tafli...

\ i i \ ■

321

tm

- Nie potrafiłabym — przerwała mi Cibulinka. — To prędzej coś dla poetów. Ja tego nde umiem, liryczny nastrój i takie tam.

A co umiesz? — spytałem.

Nic. Wszystko mi zwracają.

Pluskałem wiosłami. Dziwna rozmowa jak na to miej­sce. Nad czarną powierzchnię wyskoczyła ryba.

Jak to się właściwie u ciebie zaczęło?

Co?

Pisanie.

Byłam nieszczęśliwa. Więc zaczęłam pisać wier­sze.

Nieszczęśliwie zakochana?

No... tak.

Przez chwilę znów wiosłowałem w milczeniu. Myśla­mi, jeśli tak można powiedzieć, zabłądziłem do moich własnych początków. Były podobne, prawie identycz­ne. A potem do własnego finału. Literackiego. Jaki bę­dzie finał Jarmili Cibulówny?

Pisałam dzienniczek — odezwała się. — Jak to dziewczyny, wiesz. Takie filozoficzne rozważania nie­wiele warte. A potem przeczytałam Hemingwaya, było to jakoś dziwacznie tłumaczone, jeszcze przed wojną, ale i tak zrozumiałam naraz, że wcale nie trzeba filo­zofować, a jednak to jest właśnie to. Rozumiesz? Więc zaczęłam pisać prozą. Ale to też jest do bani. Hemin­gway potrafi. Ja nie.

Nie wiedzieć czemu, chciałem ją pocieszyć.

Ja uważam, że potrafisz bardzo dobrze. Trochę inaczej niż Hemingway.

No, to dlaczego nie chcą mi nic wydać?

Zależy ci na tym?

Długo nie odpowiadała. A potem:

Zależy.

Dlaczego?

Cibulinka otrząsnęła się. Wyjęła z torebki chustecz­kę i wytarła nos. Wypadł jej przy tym jakiś biały przedmiot.

Zgubiłaś coś — powiedziałem.

Popatrzyła. Był to list. Podniosła go i razem z chu­steczką schowała z powrotem do torebki.

Zimno mi — powiedziała.

Mam wracać?

Bardzo cię proszę.

Obróciłem łódkę, i twarz Cibulinki słabiutko oświe­tliło światło z hotelu.

Dlaczego tak ci na tym zależy? — powtórzyłem pytanie. — Chcesz być sławna?

Nie, nie o to chodzi — pokręciła rozczochraną gło­wą. W blasku księżyca ta głowa stała się czarna. — Ale... nie mam w życiu nic innego. Teraz jeszcze wy­rzucili mnie z Zakładu, i nie mam już nic.

Nawet kochanka?

Spojrzała na wodę. Znów wyjęła chusteczkę i znów wysiąkała nos. Obróciła ku mnie białą, żałosną twa­rzyczkę, a w jej oczach zalśniły oświetlone okna ho­telu, tak jak odbijał się świat w oczach panny Srebrnej. Łódka lekko przybiła do pomostu. Wyskoczyłem, okrę­ciłem łańcuch wokół palika i pomogłem Cibulince wy­siąść. A przy tym objąłem ją.

Ach, ty biedulko — powiedziałem.

Przycisnęła się do mnie z całej siły. Pocałowałem

ją. Wszystko było jasne jak ten trochę rewiowy księ­życ nad czarnym jeziorem.

Uwaga dla czytelników Wkrótce dojdzie do tragedii. Już teraz macie w ręku wy­starczająco dużo nici.

Ale uwaga! W kryminale nie wystarczy odgadnąć. Trzeba vv y <1 e d u k o w a ć i udowodnić!

Szliśmy w stronę hotelu, omotani ramionami. Przed wejściem stał jakiś facet i palił cygaro. Kiedy go mi­jaliśmy, wciągnął dym i czerwona czapeczka cygara oświetliła mu twarz. Był to stary Wawro uszka | ko­rekty. Uśmiechnął się do nas, ale nic nie powiedział. Weszliśmy do środka.

W winiarni tymczasem bachanalie osiągnęły punkt kulminacyjny. Blumenfeldka między dwoma Duńczy­kami wywrzaskiwała przy barze jakąś norweską pio­senkę, a jedną z jej oszałamiających piersi przykrywa­ła dłoń, naturalnie tego spuchniętego; obok Salajka i Kopanec obejmowali się za szyję, ale panny Srebrnej... tam nie było. Ani szefa. Na parkiecie wciąż jeszcze miotały się ofiary gigolomanii, na czele z dr Ehrlicho- wą i jej małżonkiem, który już zrzucił marynarkę. Przy stoliku w rogu Agnieszka ściskała się z nowym mło­dym redaktorem z redakcji plastycznej, a na podłodze koło pianina leżał Benesz w stanie głębokiej nieprzy­tomności. Po żmii ani śladu, po szczurołapie również.

Chodź! — Cibulinka niecierpliwie pociągnęła mnie za rękaw.

Moje nogi stawiły opór, ale niewielki. CibuMnka wlo­kła mnie ku schodom prowadzącym na górę, do poko­jów. W nozdrza uderzył mnie przyjemnie mocny za­pach perfum, który od niej bił. Ach, do diabła z za­gadkami! Nie jestem amatorem rozwiązywania krzy­żówek. Nie jestem badaczem. Ani detektywem. A ty, konwalijko, nie jesteś żadną zagadką, tylko zwykłą dziewczyną pod namiot, do ogniska, na Mednik. Gwiż­dżę na ciebie, gwiżdżę na ciebie — powtarzałem nie­przekonująco jeszcze na górze, w pokoju, ale nie prze­gnałem z myśli córy podstępnych piekieł, nawet kiedy rozbierałem Cibulinkę ani kiedy nadszedł moment fi­zjologiczny i sądziłem, że mi się uda. Nie udało się. Znowu mi się ukazała, z czarnymi oczami bez tęczó­

wek, i piersiami opalonymi aż po nigdy nie ujrzane ró­żowe brodawki, a we śnie, który przyśnił mi się po­tem w nocy, była ona, a nie autorka noweli Między nami, dziewczętami, której mokra czarna głowa leżała na moim nagim ramieniu.

Zbudziło mnie walenie w zamknięte drzwi.

Karol! Wstawaj! Prędko!

Poznałem głos Salajki. Był roztrzęsiony.

Co się stało?

Cibulinka obok mnie przewaliła się na drugi bok i z niezadowoleniem zamruczała przez sen.

Za drzwiami Salajka powiedział w zdenerwowaniu:

Prochazka się utopił!

Nie gadaj głupstw!

To prawda! Pospiesz się!

Wygramoliłem się z łóżka. Cibulinka otworzyła oczy.

Co on powiedział?

Nie wiem. Pewnie jest jeszcze pijany. Leż, nie wstawaj.

Ale Cibulinka już wyłaziła z łóżka i sięgała po sta­nik.

Szybko wciągnąłem ubranie i chciałem wyjść.

Zaczekaj! — krzyknęła Cibulinka. — Wyjrzyj, czy ktoś nie idzie!

Uchyliłem drzwi. Zobaczyłem plecy kilku osób bieg­nących ku schodom. Poza tym na korytarzu nie było nikogo.

W porządku.

Cibulinka, już znowu nerwowa i nieśmiała, wybiegła. Odprowadzałem ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła w swoim pokoju. Potem wyszedłem, zamknąłem za so­bą drzwi i zbiegłem na dół.

W jadalni stała zbita gromada ludzi. Atmosfera prze­

sycona była podnieceniem i sensacją. Od grupki pań oddzielił się Kopanec z przekrwionymi oczyma i skinął na mnie.

Co się dzieje? — spytałem.

Już po nim! — powiedział radośnie. — Pamię­tasz, jak mówiłem ci o palcu bożym? Działa! Wczoraj szef powiedział mi w zaufaniu, że mój zbiór opowia­dań nie ma żadnej koncepcji i że mi go zwrócą do prze­pracowania.

Więc go ukatrupiłeś, co?

Kopanec się uśmiechnął.

Niestety, ktoś mnie ubiegł.

Ale co się właściwie stało?

Podeszła do nas dr Ehrlichowa, wyraźnie przerażo­na, a za nią kompletnie załamana towarzyszka Peca- kowa; skwapliwie udzieliły mi informacji. Okazało się, że kiedy rano kucharz hotelowy, fana tyczmy wyznawca hartowania ciała, szedł nad jezioro, żeby sobie popły­wać, znalazł na plaży trupa, którego wyrzucił tam za­pewne jakiś podskórny prąd. Na skroni miał ranę, ale, zdaniem kucharza, nie była to rana śmiertelna. Nie­znany mężczyzna utonął. Niedługo pozostał nieznany. Urzędnik z recepcji rozpoznał w nim bez żadnych wąt­pliwości naszego szefa. Potem obydwóm znalazcom wpadło na myśl, żeby przeliczyć łódki. Jednej brako­wało. Ponieważ nad jeziorem wisi poranna mgła, ni­gdzie jej na razie nie było widać, ale pozostałymi łódka­mi wypłynęły już grupki poszukujących. Oczekuje się przybycia policji.

Zasiedliśmy wokół stołu, pogrążeni w uroczystym milczeniu.

Wspominałem mego drogiego szefa i jakoś było mi całkiem obojętne, że już go nie ma. Ale mimo to wspo-

minąłem go. Jak mnie przyjmował do wydawnictwa w 1949 roku, w czasach beretów i welwetowych spod­ni. Wspominałem te długie lata, kiedy bezbłędnie kie­rował instytucją, zawsze pracowity, zawsze aktywny, zawsze | jour. Postarzał się, wyłysiał, pod surowym dowództwem towarzysza Krala wyrył za sobą głęboką bruzdę w czeskiej literaturze. Wzdłuż niej leżały ręko­pisy, które nigdy nie wyszły, ustępy wyrzucone z in­nych rękopisów, poprawione wyrazy, skorygowani kla­sycy, przedziwne posłowia, stosy zakurzonych wydań powieści produkcyjnych i przekładów takichże powie­ści, które spoczywały w zapomnianych magazynach, nie chciane przez nikogo, stosy protokołów z zebrań, wy­tyczające ową krętą ścieżkę generalnej linii, która ni­czym mapa wojskowa przedstawiała historię powolne­go odwrotu od tych pięknych, czystych, prostych pierw­szych lat, tych Jezusowych lat tak-tak, nie-nie. Szef z elastycznością i zręcznością małego guderianka skra­cał front, naciskany z jednej strony przez dobrze po­informowanego towarzysza Krala, a z drugiej pod pre­sją modernistycznych poetów, intelektualistów-dziwa- ków, grupek prowokatorów, skupionych wokół czaso­pisma „Wiosna”. Udało mu się w końcu doprowadzić do likwidacji tego pisma, ale wkrótce potem, nie wia­domo dlaczego i w jaki sposób, zmuszony był przejąć jego kryteria estetyczne i wprowadzić je do praktyki przy wydawaniu czeskiej poezji, którą w instytucji ja się zajmowałem. W bojach obronnych, pod terrorem snobów, przeforsował między innymi wydanie cieniut­kiego tomiku nieprzyzwoitych śpiewek ludowych, któ­re na początku dziewiętnastego wieku zebrał rozwiązły budziciel, Jaśko z Mierzwicy, potępiony za życia przez Bachowską cenzurę; wydał przekład murzyńskiego po- wieściopisarza, który w opisach nędzy Harlemu nie

srciędi.ił wulgarnych wyrazów, i poetkę, która ośmie­liła się zaproponować wydanie kaligramów *, których towarzysz Kral ni w ząb nie rozumiał. Wzdłuż bruzdy, wyrytej tą wielostronną działalnością, leżało również kilka własnych książek szefa, w których opiewał rze- rzy odwieczne: ziemię rodzinną, spracowane dłonie, kraj piękny, bo czeski, ojczyznę i rewolucję. Pisał na od­wieczną modłę dawnych poetów, po których dziś na­wet pies nie zaszczeka, a którzy zachowali się, całko­wicie wymazani z pamięci, na półkach literackich ar­chiwów.

I willa z antykami, z bezgłowym amorkiem w ogro­dzie. I żona, którą tak dobrze znałem i wiedziałem, co

o nim myśli. I pierwsza żona, z którą się rozwiódł i któ­ra podobno jeździ teraz w charakterze motorniczego tramwaju dwadzieścia dwa. I żydowska narzeczona,

o której opowiadał mi Kopanec, tylko że ona już daw­no nie żyje.

Co jeszcze po nim zostanie? Nekrolog w gazecie — to obowiązek redakcji — i ta bruzda, o której wszyscy będą woleli szybko zapomnieć — oto, co zostanie po tej starej, cwanej kurwie, po moim szefie.

Guzik z pętelką, jak po nas wszystkich. Zapomnie­liśmy o chłopskim rozumie czy raczej o chłopskim hono­rze. Wszyscy. Wszyscy zboczyli z drogi, wszyscy bez wy­jątku stali się bezużyteczni, nie ma takiego, coby czy­nił dobro, nie ma ani jednego.

Ani jednego?

Szybko wstałem i wyszedłem z hotelu.

* kaligram — zapis tekstu w kształcie przedmiotu związa­nego z jego treścią. Nazwa rozpowszechniona przez Apollinaire’a dzięki zbiorowi wierszy pt. Calligrammes (1918). (Przyp. red.)

Ścieżką od przystani wracało właśnie kilka osób, mię­dzy nimi dr Ehrlich.

Znaleźliśmy łódkę! — krzyknął.

Kiwnąłem głową, ale nie interesowało mnie to. Ru­szyłem brzegiem jeziora w stronę samotnego namiotu, bielejącego w gęstwinie.

Brezentową ścianą szamotał wiatr. Podszedłem cicho i cicho zacząłem nasłuchiwać. Ze środka dobiegał re­gularny oddech jednego tylko człowieka. Zaskrobałem paznokciem w brezent. Panna Srebrna nie spała.

Kto to? — odezwał się jej niepowtarzalny głos.

Ja — powiedziałem. — Leden. Mogłaby pani na chwilę wyjść?

Wacek jeszcze śpi.

—• Więc niech pani wyjdzie sama.

A czego pan ode mnie chce?

W jej głosie dźwięczała nie skrywana niechęć, a mo­że nieufność.

Chcę pani coś powiedzieć. To nie dotyczy mnie ani pami. W nocy ktoś utopił się w jeziorze.

Cisza.

Kto? — zapytała po chwili.

Szef.

W namiocie rozległ się jakiś hałas, brezentowy dach zafalował, w wejściu ukazała się czarna, rozwichrzona główka. Ani trochę nie zeszpecił jej wieczór ani ranek. Była nieskazitelnie piękna, jak ¡z reklamy pasty do zę­bów.

Co pan powiedział?

Że szef się utopił. Znaleziono go na brzegu.

O Boże! — szepnęła. — Jak to się stało?

Tego nie wiem.

Patrzyła na mnie nieprzeniknionymi czarnymi guzicz­kami. Spojrzała w stronę hotelu.

Nawet jednej łzy! — powiedziałem cicho.

\ ś \

r

Bez słowa zmierzyła mnie wzrokiem i zniknęła w na­miocie.

Wacusiu! — usłyszałem, jak nieprawdopodobnym zdrobnieniem zwraca się do śpiącego opilca. — Wacu­siu, obudź się! Coś się stało!

Cicho wróciłem do hotelu. Przed wejściem zatrzymy­wało się właśnie auto Służby Bezpieczeństwa.

"Miii

Sm

'ft , v V i"3

Kapitan sekcji kryminalnej, dowodzący grupą docho­dzeniową, zgromadził nas w winiarni i jedną osobę po drugiej brał na przesłuchanie do sąsiedniej salki. Przez okno winiarni widać było pomost przystani, łódkę i dwóch mężczyzn, którzy na niej pracowali. Zdejmo­wali odciski palców z ławeczki i wioseł.

Nasze szeregi w winiarni szybko się przerzedzały. Przesłuchano Salajkę, Cibulównę, Blumenfeldkę i Ehr- lichów. Przesłuchanych odsyłano do restauracji. Na mnie przyszła kolej o wpół do dziesiątej.

Kapitan kazał mi opisać dokładnie, ze szczegółami, co pamiętam z wczorajszego wieczoru, jeśliby, według mnie, mogło to mieć jakiś związek z wypadkiem. Po­wiedziałem, że nie zwracałem na szefa zbytniej uwagi, że, moim zdaniem, był pijany, zapewne chciał się orzeź­wić nocnym powietrzem, wypłynął na jezioro i po pi­janemu wpadł do wody.

Czy towarzysz Prochazka nie był z kimś w kon­flikcie?

Pokręciłem głową.

To znaczy... miał mnóstwo konfliktów, ale były to spory literackie.

A czy nie doszło wczoraj wieczorem do jakiejś ostrej wymiany zdań między nim a kimś z obecnych, albo coś w tym rodzaju?

Oczywiście, natychmiast się zorientowałem, do czego

zmierza. Już go poinformowano. Spojrzałem przez okno na łódkę, gdzie pracowali dwaj detektywi. Na dziobie błyszczał napis. Wytężyłem wzrok. Tak. Przeczytać by­ło trudno, ale te koślawe, nieudolnie namalowane lite­ry przemawiały nawet na odległość. CHARON. Odwró­ciłem się do kapitana.

To był przecież nieszczęśliwy wypadek.

Dlaczego pan tak uważa?

A cóż by innego?

Kapitan przypatrywał ml się badawczo, wyglądał tro­chę jak policjant z amatorskiego przedstawienia.

Prochazka ma na skroni ślad po uderzeniu tępym przedmiotem. Na jednym wiośle jest zaschnięta krew. Również na czapce, którą znaleźliśmy w łódce — rzekł kapitan i wziął ze stołu nakrycie głowy w zielono-nie- bieską kratę, ja zaś szybko powtórzyłem sobie w pa­mięci, gdzie ją już widziałem, i nagle powstał z tego spójny, logiczny łańcuch.

To nie jego czapka — powiedziałem.

Nie?

Nie. Ta należy do niejakiego Żamberka, z którym wczoraj popijał. Tylko że gdyby Żamberk wypłynął z nim tą łódką, utonąłby prędzej niż on. Był bardziej zalany. I grubo mniej przyzwyczajony do picia.

Kapitan w zamyśleniu obracał kraciastą czapkę.

Może ją od niego pożyczył. Był w figlarnym na­stroju — powiedziałem.

Ustalimy to.

Pewnie uderzył się o wiosło, kiedy wypadał z łód­ki.

Albo ktoś rąbnął go wiosłem.

Uśmiechnąłem się.

Wieczorem pobił się z panną Cibulówną, pewnie to miał pan na myśli — powiedziałem. — Ona była na niego wściekła, bo zwrócił jej maszynopis noweli. To

trochę histeryczka. Ale to byl nieszczęśliwy wypadek, panie kapitanie.

Kapitan wciąż nad czymś rozmyślał. Sięgnął do tecz­ki na stole, wyciągnął z niej kopertę i podał mi. Wzią­łem ją od niego. Był na niej adres: „Jarina Cibułów- na, nauczycielka. Dom młodzieży. Pilousy k. Pragi”.

Znaleźliśmy to w łódce — rzekł kapitan.

Kiedy widziano go po raz ostatni? — spytałem.

Ostatni raz widziano go o wpół do drugiej, jak wy­chodził z hotelu.

Aha. A panna Cibulówna nie powiedziała panu, gdzie była?

Kapitan wzruszył ramionami.

A panu powiedziała?

Nie — pokręciłem głową. — Mnie nie musiała te­go mówić.

Jak to?

A więc Cibulinka nie pochwaliła mu się swoją nocną wizytą. A on pewnie na razie jej nie naciskał. Zbierał informacje od innych, ale stworzył już sobie własną hi­potezę. A ponieważ pewnie jej tego listu nie pokazał, nie pochwaliła się przed nim nawet nocną przejażdżką. Z żalem, ale musiałem tę piękną hipotezę obalić.

Była ze mną. — rzekłem. — W przybliżeniu od godziny pierwszej aż do rana.

Kapitan zdziwiony "uniósł brwi.

O pierwszej wypłynęliśmy na jezioro łódką. Na dziobie ma wymalowany napis CHARON. Pannie Cibu- lównie wypadł z torebki ten list, kiedy wyjmowała chu­steczkę. Zwróciłem jej na to uwagę, schowała go na powrót, ale wycierała nos jeszcze kilka razy. Mógł jej znowu wypaść.

Czy widział was ktoś na tej przejażdżce?

Przypomniałem sobie o starym korektorze.

Pan Wawrouszek od nas z wydawnictwa. Jak wra­caliśmy. To było tak gdzieś po wpół do drugiej.

Kapitan jeszcze przez chwilę się zastanawiał. Albo przynajmniej udawał, że się zastanawia. W końcu rzekł:

Dziękuję, może pan odejść. O treści przesłuchania proszę z nikim nie rozmawiać.

Wstałem, ukłoniłem mu się i przeszedłem do restau­racji. Siedzieli tam pozostali w małych grupkach, nieco oklapnięci, i usiłowali nie rozmawiać o treści przesłu­chania, jakiemu ich poddano. Panny Srebrnej wśród nich nie było. Ani Wacka. Ale jeszcze go wezmą w obro­ty. Zamówiłem czarną kawę i przysiadłem się do Cibu- linki, która była blada jak lalka z wosku i miała na so­bie potwornie wygniecioną taftową suknię, teraz przed południem wyglądającą jeszcze bardziej absurdalnie. Szeptały o czymś z Blumenfeldką.

Wzruszyłem ramionami.

No i co na to powiesz? — bez tchu zapytała mnie nasza bojowniczka.

Schlał się i po pijanemu wpadł do wody.

Z irytacją machnęła ręką.

Nie o to chodzi! Myślę, co zrobimy. Wepchniemy tę nowelę Jarinki od razu nowemu szefowi, no nie? Kto to będzie, jak myślisz?

Rozdział szesnasty

SCENA Z KOPANCEM

Decyzja w sprawie nowego szefa jak dotąd nie za­padła. Na razie rządy sprawował Benesz, a jemu nie miało sensu czegokolwiek wpychać. Pierwszą decyzją, jaką podjął z własnej woli, było wydanie zbioru arty­kułów akademika Brata na sześćdziesiątą rocznicę jego urodzin.

Bezpieka badała sprawę śmierci szefa jeszcze przez kilka dni, w końcu jednak wydała oficjalny komunikat, że był to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany nad­miernym spożyciem alkoholu. W czwartek odbył się uro­czysty pogrzeb utopionego alkoholika, przemawiała jakaś wysoko postawiona osobistość i wielu innych, a wśród wieńców i kwiatów był również ■zamówiony telegraficz­nie mastodont z astrów od akademika Brata z Moskwy.

Szefowa stała w czarnym kostiumie i krótkim czar­nym welonie jako jedyna osierocona krewna, | lewej strony podtrzymywał ją Żluwa, z prawej Benesz. Nie wyglądała na kobietę potrzebującą podpory. Wszyscy mieli miny odpowiednie do miejsca, ale zbyt wiele wil­goci w krematorium nie było. Tylko kiedy trumna z ol­brzymią górą flory pompatycznie znikała za pozłacany­mi mechanicznymi wrotami, załkała stojąca przede mną towarzyszka Pecakowa.

Potem wszyscy rozeszli się do domów. Podświadomie

wciąż rozglądałem się w krematorium za parnią Sre­brną, ale nie było jej tam. Cokolwiek łączyło ją kiedyś z szefem, ostatniego pożegnania nie okazał się dla niej wart.

Poszedłem z wizytą do szefowej. Siedziała, wciąż je­szcze w czarnym kostiumie, na empirowym szezlongu

i krzepiła się Maryśką. Spróbowałem złożyć jej wyra­zy współczucia, ale ofuknęła mnie, żebym z niej sobie nie kpił.

Całe życie był z niego ostrożny, zafajdany tchórz

powiedziała w charakterze nekrologu. — Ale skoń­czył przynajmniej stylowo. Wpaść po pijanemu do je­ziora. To ci dopiero śmierć poety!

W podręcznikach szkolnych będą go porównywać do Viktora Dyka — powiedziałem.

I to jedyne jego podobieństwo do jakiegokolwiek poety. — Nagle zmieniła temat: — Podobno kombinu­jesz coś z tą autorką, która biła się z nim wtedy wieczo­rem?

Pokręciłem głową.

Nie gadaj. Widziano cię, jak ją ciągnąłeś do swe­go pokoju.

Widziano?

No, więc widziała Agnieszka. I jak ona ciągnęła ciebie. To cały ty. Żebyś jej pomógł wydać książkę, to nie. Wolisz raczej pocieszać ją w sposób, który tobie do­gadza.

Byłem zalany.

Ale że chcieli na nią zwalić sprawę Emila, to wiesz? Przez chwilę wyglądało to na morderstwo.

Wiem — rzekłem. — Miałem zaszczyt posłużyć za alibi.

Nie wyobrażaj sobie, że masz jakąś zasługę. Żad­ne alibi nie było potrzebne — powiedziała szefowa. —

Morderstwo! Kto zadawałby sobie fatygę, żeby zamor­dować Emila?

Uśmiechnąłem się.

Znałbym parę osób.

Wiem. Pejchold, Prouza, Randaczek, Szebestako- \va i tak dalej. — Szefowa wymieniła kilka najsłynniej­szych ofiar szefa jako sternika literatury, wykończo­nych jednak bez wyjątku na odgórne polecenie. Najgo­rzej z nich wylądował Randaczek, poeta oskarżony

o trockizm, któremu w pięćdziesiątym drugim roku wle­piono dwadzieścia lat. Wina szefa polegała jednak tylko na tym, że po aresztowaniu poety kazał rozrzucić skład wyboru jego wierszy. Kiedy doszło do procesu, zdecydo­wał się wreszcie na operację woreczka żółciowego, prze­trzymywanego na tego rodzaju okazję od kilku już lat, tak że nie mógł świadczyć w sądzie — co wówczas Ko- cour określił jako postępek z charakterem, bo każda operacja to przecież w końcu ryzyko. Randaczek wciąż jeszcze siedział. Tak samo w pół roku później, kiedy wyrzucano z wydawnictwa Szebestakową (wyszło na jaw, że podczas wojny była kochanką jednego z czoło­wych działaczy ruchu oporu, który później dopuścił się zdrady stanu), szef, z powodu spóźnionych nieco kom­plikacji pooperacyjnych, musiał być ponownie hospita­lizowany, tak że wyrzucał ją Benesz. Nie, szef na pew­no nie był złoczyńcą, któremu ludzka nienawiść towa­rzyszyłaby aż za grób. Po prostu nie odznaczał się prze­sadną odwagą. — Znam też Pejcholda, Prouzę — cią­gnęła szefowa. — Po pierwsze, nic wielkiego im się nie stało, a po drugie, to są absolutni realiści. Co to, to nie

rzekła i pokrzepiła się Maryśką. — Prędzej bym się już spodziewała, że obleje go witriolem jakaś jego se­kretarka czy coś w tym rodzaju. Wiesz może o czymś?

Pokręciłem głową. Ujrzałem w myślach kilka porzu­conych kochanek, ale od tego czasu wszystkie dobrze

wyszły za mąż albo znalazły sobie innych kochanków. Gdzie tam!

No i nie ma Emila — rzekła szefowa, już ochryple. Bezgłowy amorek na studni lśnił po pierwszym jesien­nym deszczu. — Mam nadzieję, że przynajmniej prędko wydacie pośmiertnie jakąś jego książkę. Będzie mi po­trzebna forsa, więc popchnij sprawę.

Uśmiechnąłem się do niej. Jak spiskowiec.

Jutro zaproponuję Beneszowi Pisma zebrane Emi­la Prochazki. Zaakceptuje to z entuzjazmem.

Z rzeźbionego zegara wyskoczyła kukułka. Zauważy­łem nagle, że zamiast ptasiego łebka ma przyprawioną główkę Jezuska w małej pozłacanej koronie, pozostałość żartu jakiegoś dowcipnisia. Jezusek odkukał szóstą go­dzinę — requiem za Emila Prochazkę, laureata konkur­su literackiego na najlepszy wiersz o Akcji Z, za tego oszusta, który zwykłą drogą każdego ludzkiego ciała odszedł w definitywne zapomnienie.

Nazajutrz otrzymałem drukowane zawiadomienie, że panna Srebrna nie będzie już długo panną. Ten wdzięcz­ny okres panieństwa miał zakończyć swój żywot w so­botę w Staromiejskim Ratuszu, z ręki Wacława Zamber- ka.

Przyszpiliłem zawiadomienie do oparcia łóżka i za­słoniłem je kawałkiem czarnej krepy. Potem długo le­żałem nogami w stronę oparcia i wpatrywałem się w ten produkt szubienicznego humoru.

Nie mam sposobu, by przynajmniej zepsuć twój obraz w oczach Wacka, zdradziecka konwalijko — pomyśla­łem, ale nie na serio, tylko tak, ponieważ cynizm działa leczniczo. — Nie mam nad panią żadnej władzy, sza­nowna pani. Chyba że...

Cieniutka, odrzucona nić myśli zygzakiem przebiegła

mi przez mózg i nie dawała spokoju. Ot, zwariowane przypuszczenie, na które nie miałem dowodów. A bez dowodów nie dawało mi żadnej władzy. Bez dowodów była to tylko całkiem nieprawdopodobna fantasmago­ria.

Ale nie wychodziła mi z głowy. Patrzyłem na zawia­domienie o ślubie, ozdobione banalnym emblematem złączonych obrączek, przez krepę dało się odczytać:

Lenka Srebrna... Wacław Żamberk... mają zaszczyt...

że zawrą...”, i ta myśl podobała mi się coraz bardziej, jakby zawęźlała się w jakieś Poirotowskie niemal dé­nouement, lecz nie służące zwycięstwu sprawiedliwoś­ci... a potem przyłapałem się na bezsensownym marze­niu i pod czarną krepą sam sobie dałem po gębie. Idio­tyzm. Wszystko to tylko moja wybujała fantazja. Kie­dy człowiek nie osiąga w życiu tego, czego by pragnął, wynagradza to sobie fantazjowaniem. Ci, którzy mo­gą, działają. Ci, którzy nie mogą, zmyślają. Według Faulknera. Koniec cytatu.

Wstałem i wyszedłem na ulicę. Był wieczór, wrze­sień i mgła wokół latarń. Posłuszny przemożnemu in­stynktowi pojechałem do centrum miasta. Na placu Wa­cława wpadłem na Kopanca.

Był, jak zwykle, w gadatliwym nastroju, a moje upar­te milczenie dostarczyło jego gadulstwu szczególnie do­godnego gruntu. Spotkało go właśnie dotkliwe nieszczę­ście: odziedziczył po sędziwym stryju dwie kamienice obciążone dużym długiem, a jego błazeński humor prze­kształcił to, jak zresztą wszystko, w polityczną anegdotę. Szliśmy wśród rzadkiej mgły, z której wynurzały się wieczorne seksbomby i przerywały monolog Kopanca, z szerokich okien starej „Bulwarki” w niesamowicie dzi­kich porywach buchał jazz. Od lat już tam nie byłem,

od lat także nie rozbrzmiewał tam jazz. Dlatego też nie wzbraniałem się, kiedy Mistrz zaciągnął mnie do pa­sażu, a wchodząc schodami na górę jednym uchem słu­chałem jego relacji o tym, że państwo jest skłonne przy­jąć w darze obydwa domy, jednakże bez nie spłaco­nych długów, jakie na nich ciążą.

W „Bulwarce” roiło się na parkiecie od kociaków, ale Kopanec, mimo odziedziczonych długów, był przy forsie. Nad butelką wódki, przy stoliku dogodnie usy­tuowanym w pobliżu tańczących, w świetle czerwonych, fioletowych i zielonych reflektorów, które miały potę­gować sex appeal, przeczytał mi konspekt listu do kan­celarii prezydenta.

Zawierał on osobliwą teorię praw obywatelskich oraz prośbę, by z całego majątku ludu pracującego, który to lud jest właścicielem wszelkiego mienia państwo­wego, wydzielona została jedna dwunastomilionowa, a z niej z kolei suma, którą on, Kopanec, będący cząstką owego zbiorowego właściciela, jest winien państwu, i by ta suma została następnie wpłacona do kasy państwowej na pokrycie nie spłaconych długów, obciążających ofia­rowane ludowi nieruchomości.

Pomyślałem, że jeśli poważnie myśli o wysłaniu tego listu, to z pewnością zmierza do swego ostatniego nie­fartu.

Zapytałem go, co z jego opowiadaniami.

Czyta je Benesz — rzekł sucho i obejrzał się za kociakiem w czerwonej spódniczce, który jak rakieta przeleciał obok nas, ścigany w rytmie tańca przez chło­paka w jakimś ekscentrycznym odzieniu.

W takim razie masz szczęście. Benesz to nie ten format co nieboszczunio i przy odrobinie zręczności rzecz da się przepchnąć.

Jednakże w hierarchii wartości Mistrza Niefartu li­teratura nie zajmowała zbyt poczesnego miejsca.

Widzisz? Widzisz? — trącał mnie łokciem, a oczy mu błyszczały. Nagle posmutniał. — Szkoda, że jestem taki gruby. Nie umiałbym już tak podrygiwać. Ale, jak myślisz, gdybym do niej podszedł i na przykład... — rozmarzył się, lecz uświadomił sobie, że marzy, i po­wiedział w roztargnieniu: — Tak, tak, o czym to mówi­łeś?

Że pewnie wreszcie oi to teraz wydamy, kiedy szef jest na sądzie bożym.

Czerwona spódniczka zniknęła w tłumie na parkie­cie i Kopanec wyzwolił się spod jej wpływu. Uczepił się wzmianki o Bogu.

No i Pan Bóg jeszcze raz okazał się Panem Bo­giem. A On tego często nie robi. Zauważyłeś, że prze­ważnie umierają sami porządni ludzie?

Świat jest okrutny — odrzekłem. — Ale skończył oryginalnie. Poeta tonący po pijanemu, tego jeszcze w czeskiej literaturze nie było. Chyba że Dyk tam nad morzem mocno sobie popił.

Na nieszczęście czerwona spódniczka znów ukazała się na horyzoncie i przyciągnęła uwagę Kopanca. Mo­ją uwagę przyciągnął mężczyzna, który również prze­jawiał zainteresowanie dziewczyną nieprzyzwoicie po­drygującą w rytmie rock and rolla. Wyglądał na kapu­sia, patrzył na parkiet ponurym wzrokiem, ukryty za filarem. Kopanec napił się i wrócił do tematu. Popa­trzył na mnie jakoś dziwnie, niemal drwiąco.

Nawet jeśli Dyk zalał sobie pałę — powiedział — to i tak w czeskiej literaturze jest to unikat.

Co przez to rozumiesz?

Wbrew swemu zwyczajowi nie zaczął natychmiast perorować, lecz spojrzał na mnie przeciągle.

Ech, ty stara Świnio. Nie kochałeś go, co? Ale w du­pę mu właziłeś.

Dokładnie tak.

Uśmiechnąłem się, Kopanec również.

No więc ci powiem, że towarzysz Prochazka dostą­pił tego wyjątkowego zaszczytu, że stał się czeskim Max- wellem Bodenheimem.

Kim?

I ty jesteś poetą, durniu?

Masz na myśli tego amerykańskiego...

Jasne — rzekł Kopanec.

Zastanowiłem się. Nic mi to nie mówiło. Nie znałem walorów amerykańskiego poety, ale nie wydawało mi się, żeby mogły mieć coś wspólnego z walorami Emila Pro- chazki.

No, pomyśl — nalegał Kopanec.

Starałem się, ale tylko mętnie przypominałem sobie jakieś wiersze ze starej antologii Untermayera, którą kiedyś, w czasach zainteresowania literaturą amerykań­ską, wypożyczyłem w Amerykańskim Ośrodku Infor­macyjnym tuż przed Zwycięskim Lutym, i potem już jej tam wolałem nie odnosić. Ale, o ile pamiętałem, po­etyckich płodów szefa ani trochę to nie przypominało.

Nie, nie wiem, co masz na myśli.

Rusz trochę mózgownicą. Mam nadzieję, że śle­dzisz drobne wzmianki kulturalne w codziennej prasie.

Drobne, kulturalne — coś drgnęło mi w mózgu, by­ła to znowu ta zygzakowata nić mojej absurdalnej hi­potezy. Zaprowadziła mnie do fotografii zabałaganione- go mieszkania gdzieś na Lower East Side, do mężczy­zny w zmiętym, zarzyganym ubraniu, z ciemną plamą zakrzepłej krwi między łopatkami... Zaczęły mi drżeć kolana...

Nie gadaj głupstw!

Ty ośle, to nie są głupstwa —■ rzekł Kopanec z ca­łą powagą, niemal delikatnie.

Facet wyglądający na kapusia oderwał się od filaru

i chyłkiem sunął w stronę parkietu, gdzie na skra­ju chłopak hopsał z kociakiem w czerwonej spódniczce.

Ja wiem, kto wyświadczył czeskiej literaturze to dobrodziejstwo — mówił Kopanec. — I spokojnie ci to powiem, bo poza mną nie ma innego świadka. Glinom nic nie powiedziałem. A gdybyś ty przypadkiem wyszedł z nerw i sypnął, to wszystkiego się wyprę. Ja mogę. Mnie uwierzą, że to sobie zmyśliłem. Jestem znany ja­ko mistyfikator.

Łypnął w stronę wirującej spódniczki, która w świe­tle zielonego reflektora mieniła się pomarańczowo.

No więc gadaj! — ponagliłem go niecierpliwie.

Tylko się nie zes... — rzekł Mistrz Niefartu, ale oderwał wzrok od wirującego maku i spojrzał na mnie.

Na tym wieczorku popiłem sobie z twoim szanow­nym przyjacielem, niejakim Żamberkiem.

Mrowie przeszło mi po plecach.

Gdzieś tak o wpół do drugiej poczułem, że muszę się wyrzygać — ciągnął Mistrz. — Ale kiedy się znaj­duję na terenie rekreacyjnym, nie lubię rzygać do klo­zetu, tylko na trawę, więc wyszedłem na dwór. Była piękna, księżycowa noc.

Łyknął wódki.

Mrówki na plecach zmieniły się w kroplę potu. Ście­kała mi po kręgosłupie, a w mózgu poczułem napięcie prawie nie do wytrzymania. Facet wyglądający na ka­pusia energicznie wkroczył na parkiet i powiedział coś do kociaka w czerwonej spódniczce. Mistrz na szczęście tego nię zauważył.

I co dalej? Mów!

Była piękna, chłodna, księżycowa noc. Księżyc od­bijał się w jeziorze, które powstało w wyniku jednej z wielkich budów socjalizmu.

Znowu umilkł, bo niestety zainteresowała go rozmo­wa kapusiowatego faceta z kociakiem, rozmowa, która stawała się coraz ostrzejsza.

Mówże, człowieku! Co dalej?

Księżyc odbijał się w wodzie, tworzył na powierz­chni grubą, drżącą, srebrną krechę. Było cicho jak w ko­ściele. W majestatycznej świątyni przyrody. I nagle...

Wydarzenia na parkiecie definitywnie odciągnęły uwa­gę Mistrza od sprawy morderstwa. Kapusiowaty facet wywrzaskiwał coś o ekscentrycznych tańcach i sianiu publicznego zgorszenia. Mistrz Niefartu poczerwieniał

i wstał.

Spokój, obywatelu! Nie przeszkadzajcie nam wrza­skiem w odpoczynku po pracy! — ryknął dużo głośniej niż kapusiowaty facet i rozejrzał się za kelnerem. — Kelner! Panie starszy! Proszę wyprowadzić tego pana!

zawołał demagogicznie i ruszył ku rozwrzeszczanej grupce na parkiecie. — Sieje tutaj publiczne zgorsze­nie. Gdzie jest policja? Policja!

Może był to przejaw rycerskości Mistrza. Ale raczej chodziło mu o prowokację, bo prowokacjami potwier­dzał od czasu do czasu swoją ustaloną renomę. A może

o tego kociaka, w którego łaski nie mógł się wkraść po­drygując na parkiecie. Cokolwiek by to było, miałem ochotę w tej chwili sam go zamordować. Czekałem na jego słowa, a przed oczami wirowały mi krwawe kręgi.

Potyczka na parkiecie zakończyła się, rzecz jasna, zwycięstwem urzędowej sprawiedliwości. Facet się wy- .• legitymował i z początku chciał wyprowadzić ^Mistrza

| M| i ipMM yJfcJLi

Niefartu razem i. kociakiem i jego partnerem. Kopanec pewnie przyjąłby to z radością, ale miał pecha. Zjawił się kierownik kawiarni, który znał Mistrza, i wystąpił 7. niepożądaną protekcją. Tak więc, kiedy wszystko się uspokoiło, a orkiestra na rozkaz faceta z legitymacją wyciągnęła skrzypce i zamiast rock and rolla zagrała Cygankę, Kopanec już znowu siedział przy butelce wód­ki i psioczył na ustrój. Po chwili udało mi się powrócić do wypadków owej nocy na Żivohoszcie.

Ano tak — powiedział. — Tak, jak mówiłem, księ­życowa noc, jezioro i takie tam różne cuda przyrody. A potem... potem naraz zapluskały wiosła. Rzygałem właśnie na krzaczek niedaleko przystani, już prawie skończyłem, więc wytężyłem wzrok. Cholera! Powinie­nem był dać mu w mordę! — rozsierdził się po pijacku

i niemal siłą musiałem go skłonić, żeby mówił dalej. — No — ciągnął — będę się streszczał. Nad jeziorem był lekki opar i w tym oparzę zobaczyłem cień. Cień łódki. Ale nie mogłem rozpoznać, kto w niej siedzi.

Napił się, a ja miałem tę scenę w oczach, bo podobną przeżyłem sam tej nocy. Łódka. Księżycowa, chłodna noc.

A potem łódka wpłynęła na ten gruby srebrzysty pas i dojrzałem sylwetki dwóch postaci. U jednej z nich

uśmiechnął się — księżyc odbijał się w jakiejś bły­szczącej płaszczyźnie na głowie. Prawdopodobnie w ły­sinie.

Au drugiej? — spytałem, zachowując zewnętrz­ny spokój.

U drugiej, w srebrzystych promieniach lejących się z nieba, czerniała trochę rozwichrzona fryzura. To była kobieta.

Na plecach poczułem znowu zimne kropelki potu.

Nie opowiadasz tego dla draki?

Kopanec uniósł w górę trzy palce.

Jak może jest Bóg na niebie. — Nachylił się ku mnie. — Kilka godzin przedtem wasz szef pobił się z nie­jaką Cibulówną. Taką trochę rozhisteryzowaną, poryw­czą osóbką, która ma czarną rozczochraną głowę i któ­ra również miała motyw — dodał znacząco.

Ależ mój drogi, odrzuconą nowelę!

Kopanec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Mordowano już nawet dla pięciu koron. A ta roz- histeryzowana pannica, bracie, żyje dla literatury. Znam to. Ile ja już takich widziałem — machnął ręką, a moja biegnąca zygzakiem myśl pokonywała liczne zakręty, ale wciąż jeszcze mi się wymykała. — Grafomania plus histeria dają w sumie manię przestępczą.

Gdzieś pojawiło się małe pęknięcie.

Słuchaj — przerwałem mu. — Chleliście razem z Żambenkiem. Co on robił, kiedy ty rzygałeś?

On? Jakieś pół godziny wcześniej odprowadziliśmy go z jego dziewczyną do namiotu. To jest, ściślej mówiąc, zanieśliśmy. Był zalany w trupa.

A ta dziewczyna?

Tego nie wiem. Weszła za nim do namiotu. Pewnie do rana ogrzewała go tam własnym ciałem, bo to wyglą­dało na zatrucie alkoholem.

Milczałem. Im dalej, tym szybciej coś układało się w obrazek, im dalej, tym wyraźniejszy.

Co tak milczysz? — odezwał się Kopanec. — Chy­ba cię nie przestraszyłem? Morderstwo jak ta lala, bra­cie. To znaczy, raczej kara boska — przeżegnał się z iro­nią. Czułem, że cały drżę. — Cholera, mam nadzieję, że nie narobisz w portki. Jakoś mocno cię to wzięło. Nic nie słyszałeś, rozumiesz? Zresztą ja to wszystko zmyśliłem, żeby zrobić z ciebie wała. Psiakrew, źle się czujesz? Wy­glądasz, jakbyś miał dostać zawału.

Trzęsła mną dziwna febra. Jak gdyby obrócił md się przed oczyma negatyw jakiejś fotografii i zmienił się

w pozytyw. Jak gdyby ktoś z obrazu, zasłoniętego dziu­rawym papierem, zerwał ten papier, a ja, zamiast frag­mentów prześwitujących przez dziury, zobaczyłem ca­ły obraz. Całą układankę. Układała się, układała i wyszło z tego w sumie... co? Tak. Podobizna człowieczka z uszty­wnionymi wąsami, który jednak w tej perfidnej sztuce w ogóle nie występował; tylko sztuka kończyła się tak, jak kończyły się jego sztuki. Ale to nie była sztuka ani wymyślony kryminał. To była rzeczywistość.

Pokręciłem głową.

Nic mi nie jest — powiedziałem. — Tylko że to trochę za mocne piwo... trochę za wielka sensacja.

Żadna sensacja. Tajemnica — rzekł Kopanec. — A właściwie moja mistyfikacja. Moja trochę ekscentrycz­na fantasmagoria.

Nie. Moja fantasmagoria. I niczym dopełnienie fan­tasmagorii ukazała się między stolikami Blumenfeldka z jasnowłosym Duńczykiem, wciąż jeszcze trochę spuch­niętym. Miała na sobie fantastyczną obcisłą suknię w du­ży abstrakcyjny wzór, z głębokim dekoltem na swoich fantastycznych piersiach, i gołe, powabne, pulchne rącz­ki. Tuzex. Fantasmagoria. Spostrzegła nas i skierowa­ła się w naszą stronę.

Cześć, panowie! — powiedziała głosem blaszanej trąbki.

Blondyn powitał nas w niezrozumiałym języku. Ale ja zrozumiałem. Wszystko już rozumiałem. Ostatni kamy­czek wpasował się w mozaikę tej zbrodni. Zafascynował mnie wytatuowany na gołym ramieniu Daszy niebieski numer.

Rozdział siedemnasty

CZARNA MSZA

Tak więc, wbrew temu, co sobie poprzysiągłem, znów stałem na ulicy 19 Listopada, na chodniku pod ok­nem, z którego wtedy trąbił saksofon barytonowy, i spo­glądałem na zielony portal domu naprzeciwko i na okno wysoko pod dachem. Baryton nie trąbił, ale słońce — jak wówczas — oblewało najwyższe piętro złotawym, chłodnym wrześniowym blaskiem, a panna Srebrna stała w otwartym oknie i trzymając pod światło pończochę szukała spuszczonego oczka.

Był czwartek wieczór, zwodniczy zachód słońca nie zapowiadał zbliżającego się deszczu, a w sobotę panna Srebrna przestanie być panną Srebrną. Wszedłem na górę. Otworzyła mi. Uśmiechnęła się.

Dobry wieczór, redaktorze.

Dobry wieczór. Nie przychodzę z gratulacjami.

Tego i tak nie wolno robić. Dopiero po ślubie.

Mogę wejść?

Z pokoju, rozświetlonego słońcem niby przezroczyste akwarium, przydreptał legendarny kot, przeciągnął się leniwie i utkwił we mnie żółtozielone spojrzenie. Panna Srebrna zawahała się.

Muszę tylko coś pani powiedzieć. Niech się pani nie boi.

—■ No to proszę wejść.

• • wmmź MMM \ g ’

Wszedłem za nią. W czarno-białej bluzce i modnym metalowym pasku przypominała klejnot osadzony w złotej monstrancji pokoju. Patrzyłem na nią jakby gdzieś z daleka, usiadła w wyplatanym fotelu, założy­ła nogę na nogę i błysnęła ku mnie erotycznym kolan­kiem. Kot cicho wskoczył na okrągły stolik, znierucho­miał, zamienił się w posążek z czarnej porcelany. Za oknem rozpościerało się znowu różowe i błękitne nie­bo tej mistycznej ulicy.

A więc w sobotę wychodzi pani za mąż — powie­działem.

Tak. Mam nadzieję... że...

Ze co?

Że nie chowa pan do mnie... urazy czy też...

—■ Owszem, chowam. Sam chciałem się z panią oże­nić.

O ile wiem, chciał się pan ze mną tylko przespać.

Z początku. Potem ożenić.

Niestety, mamy jednożeństwo.

A więc chociaż się pani ze mną prześpi — rzekłem.

To się u nas robi.

Ale ja tego nie robię.

Nawet wyjątkowo?

Nigdy i z zasady.

No — uśmiechnąłem się. — Skoro pani tak uwa­ża. Wacek nie przyjdzie?

Nie. Pojechał po swoich rodziców na Wysoczyznę. Ale ja... — zerknęła na mnie — ...w wypadku, gdyby chciał pan tego próbować, obronię się sama. Wie pan przecież.

Głęboko nabrałem tchu.

Nie obroni się pani — powiedziałem.

Panna Srebrna uśmiechnęła się.

Mam nadzieję, że nie będzie pan nachalny.

—■ Obawiam się, że będę.

Na okrągłym stoliku obok porcelanowego kota sta­ła dziś szklana kula, a w niej drugi posążek, mniejsze­go czarnego kota. Panna Srebrna wzięła ją do ręki i w kuli zaczął padać śnieg.

Proszę wybaczyć, ale nie radziłabym panu.

Położyła rękę z kulą na kolanach. Ręka była spokoj­na, śnieg powoli przestawał padać.

Niebezpieczna broń — powiedziałem. — Niewy­kluczone, że mogłaby nawet zabić człowieka. Niech ją pani odłoży. Myślę, że dojdziemy do porozumienia po dobroci. Albo może nie po dobroci, ale rozsądnie.

Spoczęły na mnie zielone kocie źrenice. Kot krótko, nieufnie warknął. Panna Srebrna nie odłożyła kuli.

Bardzo wątpię.

Tak pani myśli? Ja bym na tym przedmiocie nie polegał — wskazałem kulę, w której siedział kotek wśród spokojnej zaspy. — Opowiem pani pewną historyjkę. Zdarzyło się to na Żivohoszcie, kiedy mieliśmy tam wieczorek redakcyjny.

Umilkłem. Słońce dotknęło widnokręgu, do pokoju wpadł jedyny złoty promyk, prosto w oczy panny Sre­brnej. I stało się coś, co fizyka uważa za rzecz niemożli­wą. Pannie Srebrnej, tej czarodziejce, oczy rozjarzyły się czarnym światłem. A ja rozpocząłem swoją czarną mszę.

Około wpół do drugiej w nocy wyszedłem ode­tchnąć świeżym powietrzem. Świecił księżyc. Na jezio­rze zobaczyłem łódkę. W łódce siedział mój szef i...

Zrobiłem długą pauzę. Palce o różowych paznokciach mocniej ścisnęły kulę. Z białej zaspy uniosły się płat­ki śniegu i zaczęły wirować wokół magicznego kotka.

...i pani — dokończyłem.

Uśmiechnęła się.

Miał pan halucynacje.

Musiałby je mieć również Kopanec. Był tam ze mną.

Nic nie powiedziała, czarne światło padło mi na twarz, poczułem jego ciężar, oblało piekielne zwierzę na sto­liku. To światło, ten most cienia, po raz pierwszy pozwo­lił mi zajrzeć do środka, pod powierzchnię bakelitu. To, co tam zobaczyłem, nie było przyjemne.

Ciągnąłem dalej:

Rano znaleziono na brzegu zwłoki szefa. Na skro­ni miał ranę, która wystarczyła, by go zamroczyć. Na jednym wiośle były ślady krwi. Podejrzewano Cibu- lównę, ponieważ o coś się z szefem posprzeczała. Ale ona ma niepodważalne alibi.

W otoczce hebanowego światła jeszcze jaśniej świe­ciła blada twarz, w kuli sypał gęsty śnieg.

Jaki bym miała do tego powód? — cicho spytała panna Srebrna.

Tego nie wiem... ale tą w łódce była pand, prawda?

Spuściła głowę, nie odpowiedziała. Światło zgasło. Po

drugiej stronie ulicy ktoś otworzył znajome okno i za­brzmiała znajoma muzyka: nerwowy saksofon, miota­jący się jak wąż w potrzasku, syczące czynele, zagłu­szane łomotem bębnów.

Prawda? — powtórzyłem.

Pokręciła głową.

Bóg raczy wiedzieć, co pan widział.

Świecił księżyc. Widziałem panią wyraźnie. Ko­panec również. Jeżeli będzie trzeba, obaj stwierdzimy to pod przysięgą.

Nie spuszczałem oczu z bladej panny Srebrnej. Prze­łknęła ślinę. Oblewała ją tęcza, pożar smolnego stosu, wewnątrz cyborium świeciły dwa piekielne ziarenka. Saksofon kwilił, słońce zachodziło. Wszystkie symbole były takie jak wtedy.

Tylko że wtedy nie ja miałem atuty w ręku.

Dlaczego nie powiedział pan o tym policji? — za­pytała martwym głosem.

Nie domyśla się pani?

Więc dlaczego nie powiedział Kopanec?

To mój najlepszy kumpel. Nie zepsuje mi żadnej przyjemności.

Ręka o różowych paznokciach poruszyła się i opadła. Dziewczyna podniosła kulę i położyła ją na stoliku. Jej ręka z wahaniem wróciła na kolana, znalazła drugą, obie złączyły się na kształt jasnobrązowego kwiatu

o różowych słupkach i panna Srebrna przycisnęła je do piersi.

Krótko mówiąc, chce mnie pan szantażować — rzekła. Spojrzała na mnie. Czerń gęstniała, gęstniała, gęstniała.

Założyłem nogę na nogę i wyjąłem z kieszeni papie­rosy. Rzadko paliłem. Ale teraz była właściwa okazja.

Dlaczego tak to pani nazywa? — spytałem. — Można by powiedzieć, że chcę panią uratować.

Za jaką cenę?

Wzruszyłem ramionami.

Choćby pani była biedna jak mysz kościelna, bę­dzie panią na nią stać — uśmiechnąłem się, ale sam te­go nie mogłem znieść. — Kocham panią.

Czerń oczu zgęstniała i stała się nieprzenikniona jak dawniej, już nic z nich nie mogłem wyczytać. A panna Srebrna mówiła cierpko, niemal wyzywająco:

Ma pan oryginalne wyobrażenia o miłości, redak­torze. Tylko że ja nie mam chęci się do nich dostosowy­wać. Byłam w tej łódce. Tak. Pan Prochazka zaprosił mnie na przejażdżkę. Ja wiosłowałam. Potem, kiedy chcieliśmy się zamienić miejscami, stracił równowagę, upadł, uderzył się o wiosło i runął do wody. Był pijany.

Dlaczego mu pani nie pomogła?

r>

- Chyba zemdlał, od razu poszedł pod wodę. Ba­łam się za nim skoczyć.

Więc dlaczego pani kogoś nie zawołała?

Przygryzła wargi.

Zlękłam się — powiedziała niepewnie, ale uśmiech na moich ustach rozdrażnił ją. — Wpadłam w panikę, redaktorze. Niech mnie pan wyda. Będę miała nieprzy­jemności, to będzie straszny wstyd, ale skazać mnie za to nie mogą. Po prostu przestraszyłam się i... byłam wstawiona... on też...

Przerwałem jej:

Jest pani całkiem pewna, że nie mogą pani ska­zać?

Wzruszyła ramionami.

Może i mogą. Za nieudzielenie pomocy czy coś w tym rodzaju. Niech pan spokojnie mnie wyda.

Milczałem. Potem zaś rzekłem:

Jeśli panią wydam, okaże się, że to coś gorszego niż nieudzielenie pomocy czy nieszczęśliwy wypadek.

A co?

Znowu milczałem. Długo. Węża dobijano, już tylko słabiutko łkał, bęben zagrzmiał pod gradem pałeczek. Słońce gdzieś się podziało, za oknem ukazały się gwia­zdy.

Morderstwo — powiedziałem cicho.

Panna Srebrna westchnęła. Roześmiała się niepew­nie.

Jakie miałabym ku temu powody? — powtórzyła.

Chce je pani usłyszeć?

Przez chwilę nie odpowiadała. Potem rzekła głucho:

Chcę.

Sięgnąłem po szklaną kulę, podniosłem ją. Kotek miał

białą czapeczkę ze śniegu. Potrząsnąłem kulą i z cza­peczki zrobiła się śnieżna aureola.

To strasznie długa historia — rzekłem. — Ale najpierw coś pani poradzę: mogłaby pani twierdzić, że uderzyła go tym wiosłem w samoobronie, bo zaczął się do pani dobierać, a pani się przestraszyła. W to uwie­rzą. Na przygody mego szefa z kobietami zdobędzie pa­ni tylu świadków, ilu zechce. Ale żaden sędzia nie uwie­rzy, że ze strachu nie próbowała go pani wyciągnąć z wody. Zwłaszcza kiedy ja zaświadczę, jak świetnie ratuje pani tonących... jeśli pani chce. Pamięta pani przecież tę pływalnię latem? I to, jak omal nie utopił się pani przyszły?

Znowu przygryzła wargi.

Ale to było w nocy. A ja byłam tam sama z pija­nym mężczyzną — rzekła.

Więc po co w ogóle wsiadała pani z pijanym męż­czyzną o wpół do drugiej w nocy do łódki? Zwłaszcza że kawałek dalej znajdował się w namiocie pani narze­czony?

Postawiłem kulę z powrotem na stoliku.

Zagadka, co? — ciągnąłem. — Ale kiedy powiem pani to, co wiem, nie będzie to już taka zagadka. A za­razem będzie to bardzo dobry powód do morderstwa, droga pani.

W monstrancji pociemniało, dziewczyna patrzyła na mnie nieruchomo, z nienawiścią.

Niech pan mówi!

Wydmuchnąłem dym pod sufit, dym opadał, prze­słaniał okno i twarz dziewczyny stalowym woalem, przez który błysnęły gwiazdeczki. Potem z wolna się rozpłynął.

Zaczyna się to właściwie od Wacka. Od tego dnia, kiedy go pani wyciągnęła, rozumie pani? Zauważyłem,

»0 ma pani na przedłokciu kosmetycznie usunięte zna­mię.

Panna Srebrna mechanicznie przesunęła dłonią po nagim ramieniu. Znamię zakrywał trzyćwierciowy rę­kaw czarno-białej bluzki, a poza tym było już prawie ciemno. Mówiłem dalej:

Potem usiłowałem z panią flirtować. Odbić pa­nią Wackowi... ale wtedy jeszcze z nim pani właściwie nawet nie chodziła. Z początku zapowiadało się obiecu­jąco. Przyszła pani na spotkanie do „Manesa”, pozwoli­ła zaprosić się na przyjęcie u szefa. Oczywiście, trochę się pani droczyła ze względu na Wierę. Ale to normalne. Na to przyjęcie u szefa w końcu pani poszła. Tam szef się do pani przystawiał, ale z nim się pani nie droczy­ła. Obejmował panią wpół, jak przedtem ja u Blumen- feldki. Mnie pani odtrąciła, jego nie. I od tej chwili — dokładnie od tej chwili, od tego wieczoru — była już pani wobec mnie tylko na nie. Nietykalna. Istna pury- tanka.

Zaczęłam chodzić i Wackiem — rzekła.

Tak. To bym uznał... gdyby pani była konsekwent­na. Ale dlaczego wobec tego umawiała się pani z szefem na randkę w kawiarni „Mokka”? Wtedy byliście już z Wackiem prawie zaręczeni!

Pytanie utonęło w szarówce, bez odpowiedzi. Zmie­rzchało się i panna Srebrna znikała w mroku. Tylko ko­lanka w nylonach połyskiwały, a w górze nad nimi owal­na hostia dziewczęcej twarzy. Zagadkowa panna Sre­brna. Już wcale nie zagadkowa.

Spojrzałem w opalizującą tarczę, tam gdzie miała oczy, jeszcze czarniejsze niż ciemność. W tym momen­cie zakryła je różowawa biel. Powieki dziewczyny. Ale dziewczyna milczała, a mówiłem ja:

Kiedy wróciłem z ćwiczeń i przyszedłem panią odwiedzić, ktoś u pani był. Siedział w klozecie. Nie wiem,

może akurat musiał. Ale równie dobrze mógł się tam schować. W przedpokoju wisiała czapka w zielono-nie- bieską kratę. Myślałem, że tam w klozecie jest Wacek.

Podniosła głowę.

To był Wacek.

Nie — pokręciłem głową. — Po pierwsze: dlaczego by się przede mną chował?

Miał wyrzuty sumienia z powodu panny Kajeta- nówny...

Uśmiechnąłem się.

Jest pani sprytna. Ale rozmawiałem z nim. O pan­nie Kajetanównie. Wyrzucałem mu, że się z nią prze­spał. Kiedy stałem u pani pod drzwiami, a pani kot usi­łował się dostać do klozetu, wyznawałem pani miłość. Ten w klozecie musiał to słyszeć. Kiedy na drugi dzień rozmawiałem z Wackiem, było jasne, że on tego nie sły­szał. Wyrzucałem mu zdradę naszej przyjaźni i myśli pani, że nie zrewanżowałby mi się tym samym, gdyby wiedział o mojej zdradzie? Takim durniem znowu nie jest. A zatem: wtedy w klozecie nie siedział Wacek. Ele- mentary, my dear Watson.

Wzruszyła ramionami.

To był Wacek.

Była tam czapka Wacka. Ale takie są teraz w mo­dzie, każdy może kupić taką czapkę za trzydzieści ko­ron. Dlatego mógł tam wtedy siedzieć ktokolwiek. Z po­czątku pomyślałem, że to jest ktoś nowy, kogo nie znam. Ale to, droga pani, byłoby sprzeczne z wszelkimi regu­łami dobrego kryminału.

Spojrzała na mnie.

Jakiego kryminału?

Tego, w którym występuje zaledwie kilka osób, złączonych ze sobą mocnymi, fatalnymi powiązaniami.

O niektórych z tych powiązań detektyw nie wie. Do­piero w toku akcji się o nich dowiaduje.

365

O nic już nie pytała. Nie zaprzeczyła, że jesteśmy bo­haterami kryminału. Wiedziała, że jesteśmy.

Nie, nie — powiedziałem. — Tam musiał być ktoś, kto odegrał w całej akcji bardzo ważną rolę. Ktoś, ko­go detektyw miał okazję śledzić od początku. I widzi pani, śledził go dzięki pani. Kochał panią i wszystkie momenty z panią związane mocno wryły mu się w pa­mięć. To jest jedno z ubocznych działań miłości. Jeśli to jest taka miłość, jaką była moja, to te rzadkie chwile człowiek zachowuje w złotych ramach wspomnień. Kie­dy po pewnym czasie przyjrzy się uważniej, odkryje w obrazie znaczące szczegóły. To znaczy, szczegóły, któ­re z biegiem czasu nabrały znaczenia. I to przytrafiło się mnie. W obrazie syreny, która kiedyś zaplątała się pod koła wodnego roweru, odkryłem swojego szefa. A mój szef miał wtedy właśnie na głowie taką samą kraciastą czapkę jak Wacek, kiedy oblał panią rybną zupą.

Wydmuchnąłem następny obłoczek dymu. W oknie naprzeciwko zapaliło się światło i dym się rozjarzył. Powoli, leniwymi, wężowymi ruchami falował w stro­nę okna. Panna Srebrna znów miała zamknięte oczy.

Powiedziałem:

U pani w klozecie był mój szef.

Dym zniknął za oknem, wpatrywałem się w czerwony ognik papierosa. Pannę Srebrną spowijała ciemność, tylko kontur rozwichrzonej główki rysował się na tle okna, niczym sylwetka wycięta z czarnego papieru.

I znowu mamy zagadkę, co? — powiedziałem. — Jaki powód mogła mieć pani, młoda, piękna dziewczyna do takiego flirtu? Dlaczego szef — skoro był to co naj­mniej taki sam drań jak ja i również literat — a dla­

czego nie ja? Skoro drani i literatów pani nie znosi. Dla­czego? No więc powiem pani, dlaczego!

Głęboko nabrałem tchu i przymrużyłem oczy. Ero­tyczne kolanka jaśniały w mroku, w głowie mi hucza­ło, ale myśli płynęły lekko, mechanicznie łączyły się w logiczny łańcuch.

Jakiś literat panią skrzywdził — rzekłem. — W ja­ki sposób, tego nigdy mi pani nie powiedziała. Ale po­tem zapomniała pani, że to pani ma być tą, której wy­rządził krzywdę. Pamięta pani? Spytałem o to, kiedy odwoziłem panią z tych psich wyścigów. A pani powie­działa: „Mnie? Aha, tak.” To jest przyznanie się do kłamstwa. Ponieważ gdyby to panią tak strasznie skrzywdził, od razu wiedziałaby pani, o co pytam.

Kot miauknął warkliwie, przestąpił kulę ze swoją po­dobizną i przytulił czarny pyszczek do policzka dziew­czyny. Panna Srebrna milczała.

Ale ja wiem — powiedziałem — kogo skrzyw­dził. Miała pani siostrę, pisał do niej miłosne wiersze jakiś Żyd z Terezina. Właściwie nie z Terezina. Mó­wiąc dokładnie, w Terezinie. „Piszę oto do pani, Sali­no, i marzę...” Czy tak? Jasny jak słońce pogłos Siód­mej elegii Jerzego Ortena. Widzi pani, ja jestem re­daktorem. Ta elegia wyszła dopiero po wojnie. Ktoś, kto ją znał już w czasie wojny, musiał znać Ortena bar­dzo blisko. A ten, kto wtedy znał bliskich przyjaciół Ortena...

Panna Srebrna jakby chciała coś powiedzieć. Ramio­na sylwetki zadrżały, ale dziewczyna pozostała milczą­ca.

Przejdźmy teraz do mojego szefa — rzekłem. — W jego życiu jest jedno małe ciemne miejsce. Prawie nikt o nim nie wie. Ja się dowiedziałem. Kiedyś, dawno temu, był zaręczony z młodą Żydówką. Kiedy weszli Niemcy, zerwał zaręczyzny. Ta dziewczyna umarła po­

tem w obozie koncentracyjnym. Mój szef był już wtedy dość znanym literatem. Rozumie pani?

Cisza, nic. Świeciły tylko zielone kocie oczy. Tych drugich nie było widać.

Zaciągnąłem się, papieros się rozjarzył, został już z niego tylko mały niedopałek. Zdusiłem go o szklany blat stołu. Panna Srebrna się nie poruszyła.

Dajmy na to, że ta narzeczona miała siostrę. Młod­szą siostrę. Mniej więcej w tym wieku co pani. Po­wiedzmy, że w roku 1939 miała pięć, sześć lat, a jej siostra mniej więcej dziewiętnaście, dwadzieścia. Taka różnica wieku była przecież także między panią i Sa­liną, prawda?

Nie odpowiedziała, odpowiedzią było milczenie. Cią­gnąłem dalej:

Obie te dziewczyny poszły do Terezina. Matki od dawna już nie miały, a ojciec tam zginął, więc ta star­sza zastąpiła młodszej rodziców. Musiały kochać się bar­dziej, niż to w normalnym świecie można pojąć. Do Te­rezina nie wywożono jednak od razu w 1939 roku. Do tego czasu w rodzinie dużo się zapewne mówiło o ze­rwanym narzeczeństwie. O tym, co to znaczyło dla star­szej siostry. No i co w ogóle znaczy dla młodej dziew­czyny katastrofa miłosna. Młodsza siostra to zapamiętała. Potem, w kacecie, kiedy starsza siostra umarła, rozro­sło się to w jej wyobraźni w coś wręcz potwornego. W przestępstwo. A ponieważ siostra nie umarła śmier­cią naturalną, ale tak, jak się wtedy w Terezinie umie­rało — w najcięższe ze wszystkich przestępstw. To, co zrobił tamten narzeczony, dla młodszej siostry było po prostu morderstwem.

W pokoju znowu panowało milczenie, którego nic nie zdołałoby zmącić.

Tylko że morderstwem szczególnego rodzaju — powiedziałem cicho. — Nie ma na nie paragrafu. Nie

można przestępcy o nie oskarżyć ani niczego mu do­wieść. Nie można go ukarać.

Starałem się odnaleźć w ciemności bakelitowe oczy dziewczyny. Nie znalazłem. Powiedziałem niemal sze­ptem:

Można je tylko... pomścić.

Rama okienna obejmowała gwiazdy nad mistyczną ulicą. Moja czarna msza zbliżała się do końca. W oknie naprzeciwko zgasło światło. Ajicionado ściszył gramo­fon, bo była już późna pora, i saksofon grał cichutko, tak jak to panna Srebrna lubiła. Ale panna Srebrna mil­czała.

Po wojnie jednak — mówiłem dalej — zwaliło się mnóstwo różnych rzeczy naraz. Intensywne przeżycia, w których gorycz mieszała się z radością. A nazwisko tego narzeczonego, tego mordercy, było nazwiskiem strasznie często spotykanym, dziewczyna zaś miała naj­wyżej jedenaście, dwanaście lat. Nie wiedziała, jak go szukać, wszędzie panował chaos. A ponadto: niektóre żydowskie dzieci wysłano jeszcze tego pierwszego lata za granicę, do Szwajcarii, do Danii, do Szwecji, do za­możnych żydowskich rodzin, gdzie przywracano je do normalnego stanu. Pod względem fizycznym i ducho­wym. Dasza Blumenfeld też była u takiej rodziny. A te­raz niech pani posłucha — poprosiłem swoją milczącą słuchaczkę i przeniosłem się w inny czas. Był to czas, który mi ją przybliżył. — Powiedzmy, że ta dziewczyna, to dziecko, które wysłano na odkarmienie do Danii, do­rasta, wraca do kraju i dostaje pracę poza Pragą. Jest to już panienka. Zaczyna interesować się chłopcami.

O całej sprawie i roku 1939 prawie już zapomniała. Siostrę, oczywiście, wspomina. Ale nienawiść z upły­wem czasu traci kolce. A potem przenoszą ją do Pragi. Tam poznaje pewnego pana, a ten poznaje ją z pewnym redaktorem. Ten z kolei zapoznaje ją z pewnym redak­

torem naczelnym. Ten redaktor naczelny nazywa się tak samo, jak ów już niemal zapomniany narzeczony. Jest to znany literat. Po Lutym pozbył się żony, która mogłaby zagrozić jego karierze. Kiedy pewnego dnia panienka dowiaduje się tego wszystkiego na pływalni, omal nie mdleje. A jednocześnie chwilę przedtem wy­kazała niezwykle zimną krew, ratując życie tonącemu. To się przecież nie trzyma kupy. Albo raczej: można to zrozumieć, o ile ta panienka, która omal nie zemdlała wtedy na pływalni, jest tożsama z młodszą siostrą nie­żyjącej narzeczonej szefa. A jeżeli nią jest, to nagle bu­dzą się w niej wszystkie stare wspomnienia. I omal nie mdleje. Czy nie tak?

Krew pulsowała mi w skroniach tak, że chyba nawet ona musiała to słyszeć, gdzieś w ciemności ndeprzyjaź- nie warknął kot. W obłoczku twarzy panny Srebrnej znów pojawiły się dwa czarne jak smoła kółeczka. Bo otworzyła oczy, przez cały ten czas zamknięte. A ja da­lej ciągnąłem tę historię, której sobie nie zmyśliłem:

Panienka musi jednak dokładnie sprawdzić, czy to naprawdę on. Chodzi przecież o morderstwo. Pozwa­la zaprosić się przez owego redaktora na przyjęcie, cho­ciaż redaktor ma swoją dziewczynę, a ta panienka nie znosi rozbijania cudzych związków, mówiąc jej słowa­mi, dobrze wie, „jak to jest kochać kogoś, kto na nas gwiżdże”.

Mimo to zgadza się pójść na to przyjęcie. Po to, że­by redaktor ją tam zaprosił, jest nawet dla niego miła, rozbudza w nim całkiem jednoznaczne nadzieje. Na przy­jęciu bliżej poznaje naczelnego redaktora. Ten ją wy­raźnie podrywa. To babiarz. Przeleciał już wszystkie sekretarki i początkujące autorki, a panienka jest urze­kająco piękna. Nie broni się przed jego zalotami. Więc on poczyna sobie coraz śmielej. Lecz panienka wciąż pragnie dokładnie sprawdzić, czy to ten sam, on zaś,

rzecz jasna, tym epizodem swojej przeszłości, który ją akurat interesuje, się nie chwali. Trwa to długo. Nie wiem, co panienka usiłuje wymyślić. Chyba nie zapy­ta go wprost, boby się nie przyznał. Chyba spróbuje ja­kąś okrężną drogą. Jednym słowem, ciągnie się to dłu­go.

Zapaliłem nowego papierosa, nie wiedziałem już, któ­rego. Kiedy potarłem zapałkę, płomyk oświetlił na uła­mek sekundy śliczną twarz dziewczyny. Nie spojrzała na mnie. Zapałka zgasła i znów widziałem tylko sylwet­kę na horyzoncie pełnym gwiazd.

Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Ten re­daktor zakochuje się w niej i urządza jej przykre sce­ny. Ona zaś — i to jest jedyny niezrozumiały dla mnie punkt w tej całej historii — zakochuje się w jego przy­jacielu. Musi go trochę popędzać, bo to niezguła. A wła­ściwie może i ten punkt jest dla mnie zrozumiały. Pa­mięta pani? „W tej branży największe sukcesy odnoszą zwykle ci, którzy nie mają żadnej praktyki.” Ona ja­wi się temu redaktorowi jako Platońska idea kobiecoś­ci, tylko że sama... pamięta pani również i to? Tę roz­mowę przy barze na Żivohoszcie? Ona sama, na pytanie, kim właściwie jest, charakteryzuje siebie skromnie: „No cóż. Ot, taką sobie dziewczyną. Niczym nadzwyczaj­nym.” A wcale nie jest to tak całkiem nic nadzwyczaj­nego, nieprawdaż?

Nie odpowiedziała. Mówiłem dalej:

Naczelny redaktor wbija sobie do głowy, że ją zdobędzie, i narzuca się jej bardziej, niż by chciała. Przy- łazi do niej do mieszkania, po czym chowa się tam przed nieoczekiwanymi gośćmi. Domaga się schadzek. I tak się to ciągnie, nie wiem jak, ale ciągnie się dalej. Dla­czego? Powiedzmy, że panienka nie może się zdecydo­wać. Marzy o zemście, ale to wszystko było już tak da­wno, że prawie przestało być prawdą... Nie może więc

r

L

361

\ \ \ \. »«*•

zdecydować się na morderstwo. Ale nie może również zdecydować się na przebaczenie. Dlatego sprawa się ciągnie, wlecze, przez całe lato, aż do jesieni. Potem przypadkowo wszyscy spotykają się na wieczorku nad jeziorem. Panienka przyjechała z narzeczonym, nie przeczuwała, że będzie tam również naczelny redaktor. A ten się upija i gada jak najęty. Jej narzeczony też się upija, ale ponieważ nie jest przyzwyczajony do alkoho­lu, zasypia jak kłoda w namiocie. Redaktor, który ją kocha, zrezygnował i już się jej nie narzuca. W każdym razie nie zanadto. Na dodatek przed północą znika z ja­kąś autorką. Sytuacja jest zatem idealna. O wpół do drugiej w nocy wszyscy albo już są pijani, albo poszli spać. Naczelny wychodzi przed hotel zaczerpnąć świe­żego powietrza. Ona widzi go z namiotu. Podchodzi do niego. Wciąż jeszcze nie jest zdecydowana, ale sytuacja jest idealna, popychają ją siły, nad którymi .nie ma kon­troli. Więc podchodzi do niego. Proponuje mu przejażdż­kę w świetle księżyca. Szef naturalnie zgadza się z en­tuzjazmem. No i wypływają. Jest parę minut po wpół do drugiej.

Saksofon przestał grać, zaległa cisza. Aficionado po­szedł spać, ale w innych oknach pozapalano światła, dom naprzeciwko rozbłysnął jak czarno-złota szachownica. Poprzez blade lśnienie nieba za rozwichrzoną główką przesiąkła złotawa aureola.

Rzecz jasna, nie wiem dokładnie, co zaszło w łód­ce — ciągnąłem cicho. — Co sobie powiedzieli. Możliwe, że przyznał się do tego, co chciała wiedzieć. Albo też powiedział coś, co potwierdziło jej podejrzenia. Nie wiem. Albo tylko zaczął być natrętny, chciał, żeby go pocało­wała, ona zaś nie potrzebowała już żadnych dowodów. Diabli wiedzą. Obudziło się w niej to, co czas zdążył uśpić. Nienawiść, wstręt, odraza, na to nie ma określe­nia i nie jest to kwestia semantyki. Po prostu — albo

wzięła wiosło i rąbnęła go w głowę, albo tylko go po­pchnęła, a on upadł i uderzył głową o wiosło. Nie wiem,

i to nie jest ważne. Miała irchowe rękawiczki, ten redak­tor, ten detektyw, dobrze je zauważył, kiedy leżały na kontuarze baru, obok szklanki z winem. Tak więc na wio­śle nie ma odcisków jej palców. Potem on albo wpadł do jeziora, albo ona go tam zepchnęła.

To też nie jest ważne. Popłynęła łódką na drugi ko­niec jeziora, przybiła do brzegu gdzieś, gdzie są tylko skały i pustkowie, i zepchnęła ją z powrotem na wodę. Potem okrążyła jezioro i wróciła do namiotu. Narzeczo­ny o niczym nie wiedział, spał po pijaństwie jak kamień. Weszła do środka. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie­dział, nikt niczego nie mógł dowieść.

Panna Srebrna podniosła głowę i otworzyła oczy. Z mroku spojrzała na mnie ciemność, czarna ciemność.

Pozostaje już tylko kilka drobiazgów — rzekłem.

Po wojnie niektórzy Żydzi zmieniali nazwiska. Schwarznagel na Czarny, Silberstein na Srebrny. Ta panienka chciała prawdopodobnie wymazać przeszłość. Większość Żydów tego nie zrobiła, ale niektórzy tak. Ona zaś chciała wymazać swoją przeszłość radykalnie. Nie tylko że zmieniła nazwisko. Dała sobie także usu­nąć z przedramienia obozowy tatuaż. Jest to dziewczy­na, w której naturze nie leży chwalenie się czymkol­wiek, jest przy tym wrażliwa. Powiedziałbym, choro­bliwie wrażliwa. Niewinne poetyckie kłamstewka iry­tują ją, jakby dotyczyły jej osobiście. Chciała więc za­trzeć przeszłość, zlikwidować ją całkowicie. Jakoś tak. Nie wiem, dlaczego dała sobie usunąć ten tatuaż, wiem tylko, że go usunęła. Została po nim mała różowa plam­ka — uśmiechnąłem się — która podniecała erotycznie tego redaktora, bo tłumaczył ją sobie całkiem, całkiem opacznie.

363

\ \ x 'M

Panna Srebrna wstała, ja siedziałem nadal. W ramie okna zaczerniła się jej postać niczym wyidealizowana dziewczęca sylwetka w teatrze cieni. Kot zeskoczył 1 jej kolan na ziemię i zasyczał prawie jak wąż.

Nie miała też na imię Lenka — powiedziałem. — Miała na imię Leona. Lwica.

Popatrzyłem na delikatną drobną sylwetkę.

Ale to było raczej lwiątko. Lwiątko, które to wszy­stko przeżyło i wyrosło na piękne stworzenie. Lwiątko, które ten głupi łobuz, ten redaktor, chciał schwytać w potrzask.

Umilkłem. Moja czarna msza dobiegła końca. Z ciem­ności doleciał słabiutki, zwierzęcy głosik. Coś brzęknę- ło o szklany blat. To panna Srebrna odpięła modny me­talowy pasek i położyła go na stole. Potem zabrzmiał jej głos, szorstkie rubato łagodnego oboju:

Lwiątko jest w potrzasku.

Uniosła ręce do szyi. W słabym świetle gwiazd i okien ujrzałem różowe paznokcie i smukłe palce, które ujęły guziczek.

Jest pan taki sam jak pański szef — powiedziała spokojnie, ochryple, z pogardą. — Więc dobrze.

Wstałem i ja, ale nie ruszałem się z miejsca. Stała przede mną w opalizującym mroku, trochę niższa ode mnie. W tej ciemności ukryta była cała słodycz mego życia.

Zemściłem się na tobie, konwalijko, przebacz mi, to było świństwo z mojej strony, ale straszliwie cię ko­cham. Musiałem się na tobie zemścić. Przebacz mi. Wciąż trzymała ręce przy dekolcie, palcami na guziczku, i na nim, na tym kawałku masy perłowej nad brązowozłoty- mi wypukłościami, zawisł mój los. Spojrzałem w jej oczy, znów były nieprzeniknione, czarne, bakelitowe, niezrozumiałe.

Ale po chwili zrozumiałem. Ach, konwalijko, prze­bacz mi, jeśli to w ogóle możliwe.

Poruszyłem się. Poczułem ból w okolicy serca, to pewnie zawał domagał się swego prawa do tego obola­łego mięśnia. Była bezksiężycowa noc, między gwiazda­mi płynęły chmury, w dali, nad sylwetką Pragi, zaczął padać deszcz. Przymknąłem oczy, światła miasta prze­mieniły się w rozmazaną złotawą taflę. Był czwartek, noc i koniec flirtu z piękną panną Srebrną.

Praha, Naćhod — Praha 1963—1967

rr


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
lwiatko2007 1 2gim
lwiatko2007 IIIlic
lwiatko2005 3gim id 274050 Nieznany
lwiatko2003 Ilic
lwiatko2008 odp
lwiatko2004 3gim id 274047 Nieznany
lwiatko2006 Ilic
lwiatko2010 3gim
lwiatko2009 1 2gim
Siemionow Gieorgij PEJZAŻ MIEJSKI KIK
lwiatko2005 1 2gim id 572614 Nieznany
lwiatko2009 2lic
KiK materiały do ćwiczeń
lwiatko2007-IIIlic
lwiatko2006-3gim