Siemionow Gieorgij PEJZAŻ MIEJSKI KIK

GIEORGU

SIEMIONOW

PEJZAŻ

MIEJSKI

Wroniątko wypadło z gniazda, uderzyło o ziemię, rzucili się do niego zaniepokojeni rodzice i w ptasim świecie nastąipił popłoch. Wroniątko, ciągnąc za sobą skrzydło, śmiało spacerowało po moskiewskim podwórku w cieniu rozłożystej, pokrytej majowym listowiem topoli i zacho­wywało się tak, jak gdyby ten pierwszy nieudany lot był tylko drobną przykrością, o której już zdążyło zapomnieć...

Czuję się jak to niecierpliwe wroniątko, które porzuciło gniazdo i zabłądziło w labiryncie moskiewskich ulic, gdzie na każdym skrzyżowaniu czyha jakieś niebezpieczeństwo. Dopiero teraz się w tym połapałem, wspominając z uśmie­chem swoje śmiertelnie niebezpieczne skoki ze stopni sta­rych tramwajów, mknących po szynach przez dawno już przebudowaną Szaboło<wkę. Słyszę dźwięk konduktorskich dzwonków rozlegający się najpierw w drugim wagonie, a następnie w pierwszym; widzę kobiety w mundurach tramrwajarskich, z wielkimi ceratowymi torbami przypo­minającymi torby myśliwskie i z rulonami biletów, bez których się obchodziliśmy, czepiając się poręczy otwartych drzwi o niskich stopniach. Piersią wyczuwam pęd powie­trza; rozkołysany z boku na bok łoskoczący wagon, którego prędkość wzrastała akurat pośrodku między przystanka­mi, i czuję sercem chwilę, kiedy w skoku, oderwany od drewnianej poręczy, musnę naprężonymi nogami kocie łby jezdni i w szybkim biegu jak gdyby zahamuję pęd mkną­cej pode mną ulicy mego dzieciństwa, przebiegając z jezdni

na chodnik i czekając tam na braci i kolegów, którzy, jedni wcześniej, drudzy później niż ja zeskakiwali ze stopni tych dziwnych tramwajów ze sznurkami przeciąg­niętymi z wagonu do wagonu... Właśnie za te sznurki pociągali konduktorzy widząc, że pasażerowie wysiedli na przystanku i wsiedli nowi... Właśnie wtedy dzwoniły dzwonki, które dawały znać motorniczemu, że można ruszać... Ruszać w drogę, która dla nas trwała także zimą, kiedy to z beztroską odwagą czepialiśmy się hakami z że­laznego drutu za stopnie lub za zderzak tylnego wagonu i, krzesząc iskry na oblodzonym bruku przykręconymi do walonków łyżwami, mknęliśmy w szczęśliwym odurzeniu, nie wiedząc i nawet się nie domyślając, że igramy ze śmiercią.

Nałogowo graliśmy w piłkę nożną, przepływaliśmy rzekę Moskwę, docierając na drugi brzeg do Łużnik, które wów­czas zabudowane były szarymi drewnianymi magazynami i jak gdyby dla nas nie istniały, lecz były po prostu dru­gim brzegiem rzeki, przez którą przerzucono ażurowy sta­lowy most kolejowy... Teraz naszą największą przyjem­nością było podpłynąć możliwie najbliżej do rzecznego tramwaiku, jak nazywano wówczas kutry pasażerskie, i prawie dotykając rękami jego stromej białej burty, po- huśtać się na oliwkowych falach rodzinnej rzeki. Widząc w oddali cicho płynący tramwaik, crawlem przecinaliśmy mu drogę, podpływając niemal pod sam dziób, tnący wodę z niepokojącą obojętnością potwora, który nikogo nie do­strzega..., . .

Wszystkich nas odzwyczaiła od domu wojna. Wracaliśmy tam niechętnie, nie dostrzegając sprzętów, pamiętając je­dynie, że matka na pewno nas czymś nakarmi, pogderze trochę, ucieszona w cichości ducha, że wróciliśmy z miasta, z jego ulic, cali i zdrowi, i uspokoi się dopiero, kiedy sen sklei mnie i bratu powieki.

W czterdziestym trzecim całą klasą pracowaliśmy pod­czas wakacji w kombinacie obróbki drewna, robiąc jasz­cze na pociski artyleryjskie. Lubiłem zbijać wieka, nieźle mi to wychodziło. Potem przeszedłem na wiertarkę i za­

cząłem robić otwory w żelaznych klamrach, którymi przy­mocowywało się wieka do jaszczów. Skrzynie te były prawdopodobnie przeznaczone na pociski do dział przeciw­pancernych. Nawet teraz wydaje mi się czasem, że Dzień Zwycięstwa był także moim dniem. Miałem wtedy niecałe piętnaście lat, ale nie pamiętam w swym życiu dnia, któ­ry byłby radośniejszy niż ów wielki dzień majowy, jak gdyby od niego rozpoczęło się moje świadome życie, do tej pory toczące się w oczekiwaniu na to największe świę­to Zwycięstwa. Zrozumiałem wówczas, że ja także zwy­ciężyłem! Właśnie wtedy przepełniła mnie spokojna pew­ność, że jestem w tym życiu zwycięzcą, że Moskwa to moje miasto, a jej ulice to moje drogi!

Czasem wydaje mi się, że urodziłem się w czterdzie­stym piątym roku, w noc z ósmego na dziewiątego maja, kiedy bezsenna Moskwa triumfowała, świętując swe od­rodzenie.

Wiele razy w historii triumfowało moje miasto, świę­tując zwycięstwo nad wrogami! I jakże tu nie być szczęś­liwym, skoro i ja, w krótkim mgnieniu jego wielkiej hi­storii, byłem uczestnikiem największego śrwięta, jakie kie­dykolwiek się wydarzyło w białokamiennej Moskwie! Sam się dziwię, skąd się wzięły słowa tak wzniosłe, jak napisało je nagle pióro, skoro miłość do ciebie, miasto, o wiele prościej i rzewniej rozbrzmiewa w moim sercu.

Powńetrze wypełnia rozdzwoniony zgiełk ptactwa, jakby zamorskie rybki w przezroczystych akwariach tęczą swycb barw wzbudziły ten dźwięk pośród zastygłych wodorostów

Dawmy Targ Koński, na którym można było w latach czterdziestych kupić konia albo krowę, obecnie zaś Ptasi, z którego dawno już usunięto pogryzione przez szkapy konoiwiązy — czyż nie jest to danina tych mieszkańców dla ciebie, czyż nie jest to wyznanie miłości? Tłumy lu­dzi spływają ku Tagance i wszystkie taksówki, przewo­żące w dni powszednie tysiące pasażerów, obierają się w soboty i niedziele na placu Tagańskim, żeby bez końca wozić i wozić moskwian na sławetny targ.

Nie da się go porówmać z żadnym' targiem świata. Dzie-

cięco naiwna miłość do naszych młodszych braci przezwy­cięża tu interes czy chęć zysku. Tkliwość serc, bijących tu­taj w przyspieszonym rytmie, szybuje nad gołębimi stra­ganami, nad waelobarwnoócią akwariowych rybek, powie­trze rozbrzmiewa tą tkliwością, a wtóruje mu śpiew ka­narków...

To twój błogosławiony zakątek, Moskwo! Jest tak wzru­szający jak kropelka farby, zastygła na żelaznym parka­nie jakiegoś podwóreczka, które czasem wyjrzy spoza ażu­rowego, kutego lub lanego ornamentu staroświeckiego ogrodzenia. Ta kropla minii wydaje się skamieniałą łzą i ściska ci serce smutna radość, jak gdybyś ujrzał w owej zastygłej kropli swe niedawne dzieciństwo, przypomniał sobie podarte na kolanach spodnie, a stróż, obok którego przeszedłeś, będzie żyć w twej świadomości dopóty, dopóki ty sam żyć będziesz na świecie — czy szedłeś wtedy z Ta- ganki na Solankę, lekko zibiegając | górki, nad Jauzę, do mostu Ustjińskiego, czy może gdzieś w innym miejscu ujrzałeś tę kroplę farby na ogrodzeniu, tę zastygłą łzę twej skrywanej radości, której nikt prócz ciebie być może nigdy nie dostrzegł...

Moskwa żyje nie sama przez się, nie poprzez swe do- my-giganty z pośpiesznymi windami i zsypami na śmieci czy poprzez stare kamienice o zdobionych fasadach — Moskwa żyje w sercach ludzi. Patrzeć na swoje miasto i wysławiać je — to sprawa ludzi. Niechaj poeci układają pieśni o mieście. Ale nasze bystre oko dostrzeże w zało­mie jakiegoś krzywego czy garbatego zaułka, ciasno zabu­dowanego domami, prawdziwą poezję linii, barw i owej szczególnej moskiewskiej ciszy, która czasem milsza bywa sercu mieszkańca miasta niż cisza pachnącego sosnowego lasu. Czyż nie rozjaśni naszych myśli uśmiech na widok zorzy wieczornej nad rzeką Moskwą, kiedy światła okien wznoszących się nad spokojną wodą błyszczą jak na wylot przebite otwory w ciemnych już ścianach domów, jak gdyby poprzez domy właśnie przeświecał pomarańczowy zachód? Allbo kiedy wieczorne lub poranne siwe obłoki płyną nad odwiecznym Kremlem?

8

Czyż nie o tych właśnie nie zaśpiewanych pieśniach mówili nasi przodkowie, wybierając się „do Moskwy po pieśń”?

Moskwo! Życia nie starczy, by ci się przyjrzeć, za­chwycić się twymi przestrzeniami i ciasnotą twoich zauł­ków. Zresztą moskwianin ża mało ma czasu na te sprawy: pędzi do pracy lub z pracy do domu, a tu, ani się obejrzy, już piątek, ciągnie człowieka za miasto. Jedni samochoda­mi, inni koleją podmiejską jadą na grzyby albo jagody, kąpać się luib po prostu powłóczyć po lesie, drudzy na swe działki, jeszcze inni na ryby nad rzekę. Albo zimą na narty.

Czasem nawet cudzoziemiec więcej zobaczy i dowie się

o Moskwie niż jej rdzenny mieszkaniec. A trzeba też po­wiedzieć, że mieszkańcy Moskwy bywają bardzo różni... Właśnie o tych różnych chcę opowiedzieć w mej książce, dzieląc się z tobą, miły czytelniku, swymi przemyśle­niami...

Być może dlatego wspomniałem na wstępie tego prologu

o wroniątku, które przedwcześnie wypadło z gniazda, że sam się czuję jak to wroniątko, które nie nauczyło się jeszcze latać. Jako że wziąłem się do opowieści bardzo złożonej i bynajmniej nie jednoznacznej. Mam nadzieję, czytelniku, że zrozumiesz ludzi, o których chcę opowie­dzieć; może sam mógłbyś lepiej niż ja opowiedzieć

o takich mniej więcej ludziach i wyciągnąć wnioski traf­niejsze i bardziej konkretne... Będę jednak szczęśliwy, jeżeli swą opowieścią rozbudzę w tobie chęć zastano­wienia się nad życiem tych ludzi, nad tym, co dobrego jest w każdym z nich i co złego. Przecież tak wtnśnie powstaje literatura — wspólnym wysiłkiem... Ja także pocieszam się nadzieją, że wspólnym wysiłkiem doprowa­dzimy do naturalnego, a co za tym idzie, najtrafniejszego rozwiązania zadania, które przekracza siły jednego czło­wieka (czyli moje), ale które próbuję rozwiązać w swej powieści. Wspólnie uda nam się odpowiedzieć na pytanie, co to za ludzie, o których opowiadam i którzy żyją obok nas. Jeżeli zaś udało mi się przedstawić tych ludzi tak,

9

że zostaną oni zrozumiani, więcej doprawdy nie mógłbym nawet oczekiwać: znaczyć to będzie, że nie na próżno straciłem tyle czasu na napisanie tej .powieści.

Zanim jednak przejdę do opowiadania o owych ludziach, chciałbym zrobić jeszcze jedną maleńką dygresję, i skoro już wspomniałem o Ptasim Targu, wspomnieć jeszcze

o moim dobrym znajomym, dawniej zagorzałym amatorze ptaków śpiewających, który kiedyś hodował kanarki.

Jego stłumiony, ochrypły głos, na zawsze zmatowiały po operacji krtani, rozbrzmiewa w moim sercu śpiewnymi trelami wiosennego ptaka witającego świt, i słyszę każde słowo jego prościutkich opowieści o życiu, raz niewiary­godnie smutnych, raz zadzierzyście wesołych i kpiących, które zazwyczaj zaczyna tak: „Wstałem, umyłem się, za­bandażowałem i poszedłem...”

I zawsze akcja tych opowiadań rozpoczyna się w godzi­nach porannych, jakby wszyśtko w życiu z reguły zaczy­nało się rano i kończyło późnym wieczorem, chociaż od pewnego czasu dla większej dokładności znajomy mój musi wstawiać w swe opowieści słowo „zabandażowałem się”, gdyż szyję ma teraz obwiązaną bandażem, spod któ­rego wyziera biaława gładka szrama...

Najpiękniej jest — mówi swym mądrym pół szeptem, pół chrypieniem — kiedy ptasi koncert rozpoczyna pasi­konik, a finał śpiewa sikora. To sama radość! — Jego oczy błyszczą chytrą radością człowieka, który oszukał śmierć, twarz rozpływa się w uśmiechu. — Nie! — ciąg­nie opędzając się ręką jak od dokuczliwej muchy od śpie­wu dzisiejszych ptaków. — Teraz to już nie to ptactwo. Nawet na konkursach dopuszcza się dwa kiksy. Co to ma znaczyć? Jakże tak? Wiele można mówić o śpiewie, ale czyż da się powiedzieć wszystko... Na przykład pisz­czałka albo głos fujarki to coś jak muzyka organowa. Albo są ptaki o głosie podobnym do głosu trznadla. Taki śpiew jest czulszy, delikatniejszy. Fujarka bratni nieźle, ale bardziej przy,pada mi do serca trznadel... A co to jest pasikonik? To taki śpiew, gdy ptak zaczyna z daleka, ledwie dosłyszalnie, niczym pasikonik, a potem coraz głoś-

'i i . li %*»» <Ihn &« * Tr| *■ V-ł» fh» # jpw^ t*4 «

''"’5 ^*#'^5^?T^ SJL%^ |

< '«ii»'Mi|i^>4ł>ł,tt;

ylrflAlli

*»/łftjr .X ^¿*m aw \ I

H Mł‘j( f * f §€*$$ tli

r^f 4®*9łM®i9 &**■ ^^y^ęswSfiaSSr#-i Ct

IJ V*"% Mr* *k%Ą

9* mf

|i AiJkjftr tiWfłfffll

niej, coraz bliżej... A gdy już traci oddech, to zakończenie brzmi, jakby śpiewała sikora... Ech! — uderza w zapale dłonią o dłoń. — Miałem takiego ptaka! Czterysta rubli dałem za ten śpiew. I dałbym więcej, ostatnią koszulę bym oddał, a kupiłbym go.

Patrzę na tego człowieka, słucham jego opowieści o śpie­wie, na który wydał tyle pieniędzy, choć wcale nie jest bogaczem, lecz zwykłym ślusarzem, i wiem, że nigdy nie zaginą na Rusi ludzie, którzy wysoko cenią prawdziwy śpiew... Czy to jest pieśń ptaka, czy pieśń duszy ludżkiej, troszczącej się o ddbro.

I tak myśląc, z drżeniem i obawą zaczynam swą opo­wieść.

1. BRATERSKA MIŁOŚĆ

W rozciągniętej pomarańczowej siaitce spoczywały trzy papierowe torby z ziemniakami, a na wierzchu pyszniła się cieplarnianą zielenią młoda cebulka o srebrzystych, przezroczyście białych główkach.

Pachniało kwitnącą topolą i spalinami, było sucho, sło­necznie i ciepło. Zakurzony piasek, zmieciony w kupki wzdłuż chodnika, czekał na samochód MFO. Różnobarwne auta, błyskające uśmiechami karoserii, szyb, błotników

i pasażerów, przemykały bezszelestnie w zgiełku majowego dnia.

A on był zły na wszystkich ludzi, zwłaszcza na tych trzech, którzy przeszli obok, nie zwracftjąc najmniejszej uwagi na niego, Fiodora Łuniaszyna, jak gdyby go w ogóle nie było na świecie, i w metalicznych połyskach czarnych marynarek, pachnących nową skórą, zagubili się w sobot­nim tłumie.

Świnie! — pomyślał z odprężającym gniewem. — Że­by was pokręciło. Wstrętni debile!”

W domu z najwyższym wstrętem, na jaki mógł się zdo­być, opowiedział żonie o trzech przechodniach, znów wi­dząc ich dokładnie oczyma wyohrażni.

THr

... Trzech facetów w skórzanych marynarkach, w nie­bieskich jak przylaszczki dżinsach, w butach na pogrubio­nej podeszwie. Zajęci tylko sobą, o czyimi poufnie ga­wędzili, uważnie słuchając przedmówcy, coś omawiali pół­głosem, jak gdyby mieli dolbić interesu, o którym nikt prócz nich nie miał prawa wiedzieć. Ich twarze rozpły­wały się w życzliwym zainteresowaniu i było widać, jak ci jednakowi ludzie szanują się nawzajem, rozumieją

i chyba nawet kochają... Z przymglonych spojrzeń, jakimi pieszczą się wzajemnie, płynie tajemnicza jadowita siła,

i czują się inni niż reszta ludzi, którzy jakby nadzy prze­chodzą obok nich, odzianych w zbroje średniowiecznych rycerzy.

Szedł wściekły na cały boży świat, ręka ścierpła mu od ciężaru i miał wrażenie, że ludzie poszaleli, powielając się na automatycznej machinie epoki...

Wiesz — mówił — tak sobie myślę: są ludzie, którzy sprawiają sobie wielkie psy. A dlaczego? Dlaitego że nie są pewni siebie. Pies jako broń odstraszająca. Tak samo ci — skóra, dżins, grube podeszwy. Bo inaczej baliby się życia. Rozumiesz?

Opowiedział wszystko żonie, ale ona go nie zrozumiała, oblizując łyżkę ze scukrzonymi konfiturami uśmiechnęła się, jak mu się wydało, mściwie i powiedziała, że on im po prostu zazdrości.

Poza tym — dodała — wcale ich nie znasz. Może to bardzo porządni ludzie, a tyś ich zmieszał z błotem. Jak można oceniać kogoś na podstawie ubrania? — I spytała nie a propos, po co kupił tak dużo ziemniaków.

Ja? Mówisz poważnie? Zastanów się, coś ty teraz po­wiedziała.

Zaśmiała się w odpowiedzi, znów go nie rozumiejąc.

O co ci chodzi? Co w tym złego? — ^pytała, nie domyślając się cierpień męża. — Co ja takiego powiedzia­łam? Gdybyś miał skórzaną marynarkę i dżinsy, i te... buty na platformie.... Cóż w tym złego? Czemu tak na mnie patrzysz? Czy to żle? Nie widzę w tym nic złego. I nie

kłam, nie kłam, bo nie uwierzę! A po coś kupił tyle dym­ki? Nie zjemy jej i ziwiędnie. Marnotrawstwo.

Spojrzał na nią uważnie, wpatrując się w złośliwą, jak mu |H wydało, wesołość oczu; czując, że krew odpływa mu od twarzy i że blednie, powiedział z zapartym odde­chem, opanowując się resztkami sił:

Nie kocham cię już.

Odpowiedzią żony był śmiech.

Z czasem skórzano-dżinsowa czarna melancholia odeszła w zapomnienie, opatrzyły się płaszcze i kurtki z kozłowej skóry, po kolejnym urlopie rozdrażnienie ucichło, ale nie­oczekiwanie dla niego samego wyznanie, że nie kocha żony, utkwiło mu w mózgu i stało się czymś w rodzaju zaświadczenia, które cały czas nosił w kieszeni na wszelki wypadek. AOlbo czymś w rodzaju ukrytej jaskini, w której chował się jak dzikus przed życiowymi niepowodzeniami

i którą także jak gdyby nosił w świadomości, przeczu­wając, że kiedyś mu się przyda.

Teraz, jeżeli się kłócili, w chwili największego niebez­pieczeństwa, na progu nerwowego wybuchu przypominał sobie nagle, że nte kocha żony, natychmiast się uspokajał

i głuchł, nie słysząc więcej jej głosu i dokuczliwych wy­rzutów.

Przecież nie kocham jej — myślał ze zdziwieniem

i trwożną radością. — Nie, nie kocham i koniec! I ona

o tym wie, powiedziałem jej. Krzyczy, a mnie to nie boli. Dawmiej też wrzeszczałem, o czymś ją przekonywałem, szarpałem sobie nerwy o byle głupstwo, byłem ordynarny, a teraz jest mi absolutnie wszystko jedno. Czyżbym jej naprawdę nie kochał? — pytał sam siebie i z zadowole­niem odpowiadał: — Nie, do diaibła, nie kocham! Że ładna? I tak nie kocham. Krzyczy, a mnie to nie dotyka.”

Zona przypominała dobrze wytrenowaną pływaczkę

o ładnej głowie i przejrzyście wodnistych, po zajęczemu szeroko rozstawionych, czujnych oczach. Miała dwadzieścia cztery lata. Cieszyła się dużym powodzeniem u mężczyzn,

13

A SM

ale on wiedział, że jest mu wierna. Zawiszę miała zimne palce, jakby je przed chwilą wyjęła z lodowatej wody, długie i płaskie, z dużymi paznokciami — starannie pod- piłowanymi, czystymi, białymi pazurkami, które nie znały lakieru.

On także był przystojny, chociaż nie przywiązywał wagi do swej powierzchowności. Był jednak niechlujny i od dzieciństwa nie lubił się myć, kąpać, chodzić do łaźni, chociaż podobały mu się dżdżyste dni i nigdy nie chował się przed deszczem; padające krople sprawiały mu przy­jemność.

Co? — pytał w odpowiedzi na uważny wzrok żony. Zdawało mu się niekiedy, że żona bezmyślnie utkwiwszy

w nim spojrzenie nie mrugających, lękliwych oczu, obma­cuje mu głowę chłodnymi palcami.

O co ci chodzi?

Nie, o nic — odpowiadała budząc się z zamyślenia

i jej twarz z półsennym porannym uśmiechem rozkwitała jak lilia na wodzie. — O nic — powtarzała z cichą ra­dością. — Nie patrzyłam na ciebie. Po prostu tak sobie.

Stale przytłaczała ich dziwna siła, która cały czas była gdzieś w pobliżu, zagrażając im Obojgu, - i ciągle jakby wyczuwali to zagrożenie; jak kwiaty i ptaki czują na­dejście burzy lub zimnej słoty, tak i oni odczuwali zbliża­nie się czegoś niepojętego, co sprawiało, że wpatrywali się w siebie nieobecnym, zamyślonym wzrokiem. Ale ani on, ani ona, posiadaczka zimno-wodnistego imienia Marina, nie przydawali owej sile znaczenia, jakie miała ona dla ich losów, chociaż wiedzieli, że są skazani na nieodwracalne nieszczęście.

Tą siłą był starszy brat Fiedi — Borys Łuniaszyn.

Bracia Łuniaszynowie kochali się tak czule, że nie mogli przeżyć dnia bez pogawędki, choćby telefonicznej. Opo­wiadali sobie, jak spędzili dzień, co się im wydarzyło do­brego i co złego, wysłuchując obopólnych zwierzeń z tak wzruszającą uwagą i współczuciem, jak czynią to czasami

rzetelni lekarze, wypytując chorych i próbując pojąć ogól­ny oibraz życia cierpiącego człowieka.

Starszy wypytywał młodszego i dawał mu rady, jak ma postępować w tym czy innym przypadku, a młodszy słu­chał uiważnie i zawsze się zgadzał. W odróżnieniu od niego starszy, to jest Borys Łuniaszyn, nie potrzebował rad młodszego. Z miłości do brata Fiodor także coś mu do­radzał, uspokajał go, jeżeli starszy miał jakieś przykrości, pocieszał Borysa w takich chwilach i współczuł. Borys zaś wysłuchiwał Fiedi i wyrozumiałą uwagą, jakby roz­koszując się zaangażowaniem młodszego brata, szczerym oddaniem Fiedieńki, i czuł przy tym potrzebę objęcia go

i ucałowania.

Wszystko dobrze, Fiedieńka, wszystko dobrze. Nie bierz sobie tego tak do serca — przerywał bratu swym ochrypłym, jak po zimnym piwku, głuchym barytonem. — To samo życie, braciszku! Lepiej opowiedz mi o sobie, jak sdę dziś czujesz. Zdrowy? Jakaś grypa grasuje teraz w Moskwie, uważaj na siebie. Słyszysz, co do ciebie mó­wię? Od nas już cztery osoby wylądowały w szpitalu... Ja? Na razie w porządku. Trzymam się jakoś. To ci się tylko zdaje. Jaki katar? Nie mam żadnego kataru! Wiesz przecież — to lakier. Nos mam zatkany. Uczulenie. Oczy­wiście... Moja Puszą też cała we łzach od tego zapachu. Dziękuję, Fiedieńka! Jakoś wytrzymamy. Ależ wariacie, jak my się u ciebie pomieścimy? Dziękuję ci, braciszku. Lepiej mi powiedz co innego: kiedy się do nas wybierzesz? Wiesz, co mam w lodówce? Ha! Nie, nie zgadłeś. Przy­jedź, to cię poczęstuję. Kiedy? Przecież ile to już? Już prawie dwa tygodnie u nas nie byłeś... Właśnie Puszą mi podpowiada, że dłużej. Masz od niej ukłony. Rozumiem — podłogi! Ale już się wywietrzyło. Więc słuchaj: w ten piątek, o dziewiętnastej zero zero, prosto z pracy, przyjdź do mnie. Halo! Zrozumiałeś? Czekam na ciebie, Fiedia. Stęskniłem się. To świetnie, że i ty też, nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Z Mariną albo saip, jak chcesz, ale koniecznie bądź! Całuję cię, całuję i ściskam, Fiedieńka.

15

Hi

Nie zapominaj o nas. Oboje z Puszą ciągle o tofoie myśli­my.

Młodszy Łumaszyn odkładał słuchawkę i uśmiech długo jeszcze rozjaśniał mu twarz.

I tak było codziennie. Każdego dnia bracia rozmawiali, niepokoili się lub cieszyli, ubolewali razem, kiedy jedne­mu było źle, razem milczeli, sapiąc w słuchawkę, pófci któryś z nich z westchnieniem nie przerwał przeciągające­go się milczenia.

A kiedy się już spotkali,' ich radość nie miała granic, jak gdyby zobaczyli się wreszcie po długiej rozłące. Witali się niemal ze łzami! A uściski, pocałunki, a promieniejące szczęściem oczy — wszystko to aż kipiało, i powitanie trwało bardzo- długo, póki wreszcie starszy brat nie usado­wił młodszego za odświętnie zastawionym stołem i nie zaczął częstować go potrawami, których sam widok wy­woływał u obu braci rozczulenie. Wówczas znów patrzyli na siebie i zdawało się, że w ich oczach wybierają szczęśli­we łzy wzajemnej miłości.

Trzeba powiedzieć, że żona starszego brata, Puszą, na­prawdę miała na imię Maria. Ale któryś z braci (teraz już trudno sobie przypomnieć który) w żartach nazwał ją Pulcherią Iwanowną, mając na myśli jej gościnność, roz­maite marynaty, konfitury i wypieki, w czym była mi­strzynią. Potem (trudno powiedzieć, w jaki sposób i kiedy) zaczęto ją nazywać Puszą, uznawszy prawdopodobnie, że skoro Łukieria to Łusza, Pulcherią to oczywiście Puszą. Z czasem Puszą tak przywykła do nowego przezwiska, że zdawało się, sama zapomniała swego prawdziwego imienia.

Jedz, Fiedieńka, jedz — powtarzała zawsze ze szczęś­liwym ożywieniem, nakładając mu na talerz to pierożek | cebulką, to śledzika, którego bursztynowe, ociekające tłuszczem dzwonko topniało w ustach, to płatek wędzo­nej siewriugi, podobny do dziwacznego motylą z dużymi, rozpostartymi, lśniącymi skrzydłami, to solone „duńki”, jak nazywali gąski. — Fiedieńka! Czemu nic nie jesz? Spróbuj sałatki z łososia z majonezem. Wiem, że ci będzie smako­wać. A o tobie już nawet nie mówię — zwracała się do

Mariny, która bez zainteresowania obserwowała braci, pod­noszących ciężkie kryształowe kieliszki, napełnione brą- zowoczerwoną jak mocna herbata, zimną wódką, nalewką na orzeszkach cedrowych.

Marina, jakby się ocknęła, kiwała zgodnie głową, błys­kając złocistymi włosami, uczesanymi tak gładko, że ro­biły wrażenie mokrych, i z westchnieniem ujmowała nóż

i widelec.

Bracia Łuniaszynowie, mimo iż rodzeni, byli zewnętrz­nie tak do siebie niepodobni, że ludzie, słysząc po raz pierwszy o ich bliskim pokrewieństwie, uśmiechali się mimo woli, wybiegając myślą w ową odległą przeszłość, kiedy sędziwa matka Łuniaszynów była—młoda i pełna temperamentu... Zresztą nikt oczywiście nie miał żadnych podstaw, by powątpiewać w małżeńską wierność Niny Nikołajewny Łuniaszyńej i wszelkie podejrzenia, nasuwa­jące się mimo woli na widok jej synów, rozwiewały się natychmiast po pierwszym spojrzeniu na ową schludną, uprzejmą i bardzo skromną kobietę. Nie pozostawało ani cienia wątpliwości co do tego, że zaskakujące niepodobień­stwo braci to zwykły kaprys przyrody, przypadek, co prawda uzasadniony, gdyż Borys Łuniaszyn, jak mawiała czasem sama Nina Nikołajewna, wdał się w jej dziadka po kądzieli, a Fiedia odziedziczył rysy babki po mieczu. Nina Nikołajewna uśmiechała się tak życzliwie i serdecz­nie,. tak rozkochanym spojrzeniem obejmowała swych do­rosłych synów, taką szczerością dźwięczał jej cichy nie­śmiały głosik, płynący jakby z głębi duszy, że wszyscy słuchacze z jakimś szczęśliwym przekonaniem zaczynali wierzyć w nieśmiertelność rodu Łuniaszynów, a zarazem

i całej ludzkości, zdolnej do odradzania się w dalekim potomstwie. Wszyscy przypominali sobie o genetyce i nie­mal oklaskiwali skromną kobietę, która na przykładzie swoich dzieci dowiodła raz jeszcze słuszności tej nauki. Tylko raz kiedyś Fiedieńka speszył matkę, kiedy wspomi­nając o jakimś starym czasopiśmie, których to czasopism był wielkim amatorem, powiedział przy gościach, że w po­czątkach naszego stulecia serio mówiono i pisano o chłop-

skirn zwyczaju podprowadzania kobyły pociągowej pod okno stajni, w której stał rasowy ogier. Kiedy klacz się podnieciła, kojarzono ją ze zwykłym pociągowym ogier- kiem. Tym sposobem jednak otrzymywano rzekomo konia z cechami rasowego ogiera, który przecież nie miał nic wspólnego ze źrebięciem... Fiedieńka, opowiadając o prze­czytanym w starym piśmie artykuile, sam śmiał się rżąc niczym źrebak, zdumiony łatwością, z jaką ludzie podej­mowali się deliberowania o teorii Weismanna. Wspomniał także o tym, jak poważnie omawiano wówczas w prasie wpływ gości, na których tylko patrzyły panie domów, rodząc później dzieci podobne do goszczonych mężczyzn, a uczeni w swych artykułach tłumaczyli ten fenomen wpływem telegonii, nie mając naturalnie pojęcia o nowej nauce o dziedziczności.

Fiedia nie zwracał uwagi na matkę, opowiadając to wszystko oczywiście bez żadnej złej myśli, ale Nina Niko- łajewna nagle bardzo się zaczerwieniła, a jej uśmiechnięta twarz jakby zastygła, i tylko rzęsy drżały leciutko nad przymrużonymi oczyma.

Ależ to przecież... Cóż to za uczeni! — powiedziała z wysiłkiem. — A co to jest telegonia?

Goście spojrzeli na Ninę Nikołajewnę i sami bardzo się speszyli, widząc jej dziwne zmieszanie.

Ależ mamo! — wykrzyknął w zapale Fiedieńka. — Telewizor — to rozumiesz? Tele — przekazywanie na od­ległość, a gonią — to urodzenie, narodziny... I to wszyst­ko! Wierzono w to, wyobraź sobie!

Cóż z tego... I teraz też — opanowała się wreszcie Nina Nikołajewna, zrzucając brzemię niepojętego dla niej samej zmieszania. — Do dziś zachował się ten przesąd... Wszyscy chyba wiedzą, że kobiety w ciąży starają się jak najczęściej patrzeć na mężczyzn przystojnych, wysokich, postawnych... Myślą, że i one urodzą tak ładne dzieci... Czyż to nie to samo? Jacyż głupi byli dawniej uczeni!

Byli i mądrzy — pobłażliwie sprostował Fiedia. — Ręczę ci za to. Choćby tenże sam Weismann... Niewłaści­wie go interpretowano, i to wszystko.

Rozgorączkowanemu Fiedi przerwał starszy brat, widząc ogólną konsternacją przy stole.

Byli mądrale, byli! — powiedział. — I idźmy za ich przykładem: nie dyskutujmy o tym, czego nie rozumiemy. Mnie na przykład wystarczy fakt, że mój pradziad, w któ­rego się wdałem, przeżył sto osiem lat! Piją za genetykę!

Co prawda, to prawda — podchwyciła Nina Nikoła- jewna i upiła łyczek białego wina. — To nasz długowiecz­ny — dodała, mając na myśli odległego praszczura, ale ogarniając tkliwym spojrzeniem starszego syna. — Daj tak Boże i tobie, Borysku.

Borysek miał już prawie trzydzieści sześć lat i był starszy od brata o siedem. Mieszkał ze swoją Puszą, która urodziła mu dwóch synów, w trzypokojowym spółdziel­czym mieszkaniu w pobliżu Dworca Białoruskiego, w ha­łaśliwym punkcie przy skrzyżowaniu, różniący *n się od innych moskiewskich skrzyżowań tym, że tu prawie co tydzień zderzały się samochody, uszkadzając się nawzajem, ale kierowcy i pasażerowie zawsze wychodzili z tego bez szwanku. Tylko kiedyś właściciel nowiutkiego czekolado­wego WAZ-a-2103, mocno wgniecionego przy kraksie, tak żałośnie płakał, z taką rozpaczą bębnił pięściami po masce czarnej wołgi, też uszkodzonej w zderzeniu, że musiano go, wciąż histerycznie łkającego, zabrać karetką pogotowia.

Po nocach słychać tu było gwizdy lokomotyw przetoko­wych i przeciągły łoskot rozpędzających się pociągów elektrycznych. Czasem, kiedy wiatr wiał od strony kombi­natu piekarniczego, w powietrzu unosił się bardzo przy­jemny zapach, wywołujący zawsze u Borysa dziwne uczu­cie: jak gdyby za nic nie mógł rozpoznać, co to za woń. tak jak nigdy nie mógł sobie na przykład przypomnieć, jak pachną w upalny dzień szafirowe chabry.

Było tu mnóstwo kurzu, nawet szóste piętro nic nie pomagało: trzeba było często odkurzać mieszkanie, czym zajmowała się Puszą, przecierając meble, podłogi i parape-

f-i*,f %Ni

Hrvl Ą % i f

kit , mit

ty wilgotną szmatką lub szurając po kątach aluminiową rurą odkurzacza.

Borys należał jednak do ludzi przyzwyczajonych do ty­powo miejskiego życia, którym jest całkowicie obojętne, co się dzieje za murami i oknami ich siedzib. Nic go nie obchodziło, czy ryczy za ścianą telewizor, czy pod oknami rosną drzewa, czy nie.

Był zupełnie spokojny i mógł się zajmować swoimi spra­wami, nucąc jakąś piosenkę z filmu, nawet wówczas, kie­dy do jego synów przychodzili chłopcy z sąsiedztwa, włą­czali magnetofon i w mieszkaniu rozlegał się taki hałas, zgiełk i śmiech, że inny człowiek wściekłby się na jego miejscu. Borys zaś nie zwracał na to uwagi, ukryty w swej nieprzenikalnej otoczce, która lepiej niż grube mury chroniła go przed zewnętrznym światem.

Rzeczywiście wyglądało na to, że przy takim godnym zazdrości systemie nerwowym pożyje bardzo długo.

I kiedy sąsiedzi mówili mu, żeby pędził precz z miesz­kania rozhukaną młodzież, jak gdyby zupełnie nie rozu­miał, o co chodzi.

Dlaczego nie można wytrzymać? — pytał ze zdziwie­niem. — Oni się tam bawią, grają sobie. To przecież dzieci! — wykrzykiwał ze szczerym zachwytem. — Dzieci są dziećmi! Lubię, jak rozrabiają. Sam byłem dzieckiem! — I śmiał się, jakby mu się udało powiedzieć coś dowcip­nego, czarując tym śmiechem i cierpliwością wdzięcznych sąsiadów, którzy uważali Łuniaszynów za najsympatycz­niejszych, najlepszych i najporządniejszych ludzi w całym bloku.

Borys Łuniaszyn często zapuszczał wąsy, nosił je, póki mu się nie znudziły, a potem golił. Zapuszczał je w spe­cjalny sposób: albo były to wąziutkie szare paseczki na niebieskawej skórze nad górną wargą, albo puszyste wą- siska, zapełniające całą przestrzeń pod mięsistym nosem; albo jak przyklejane opadały pionowo w dół, albo za­wadiacko sterczały na boki, podkręcone w ostre szpice.

Przez jakiś czas nosił wąsy, uśmiechając się w od­powiedzi na uwagi przyjaciół i krewnych, a poitem nagle

pojawiał się z nieoczekiwanie nagą twarzą i przypomi­nał krótkowidza, który raptem zdjął okulary, swój nieod­łączny atrybut. I znów uśmiechał' się do przyjaciół, czując chłódek pod nosem, znów-wysłuchiwał zdania swych zna­jomych i krewnych, z których jedni, jak zawsze, zapew­niali go, że dobrze zrobił, goląc wąsy, inni zaś twier­dzili, że z wąsami było mu lepiej... Ale to również trwało raczej krótko.

Teraz nosił wąsy na turecką modłę, z puszystymi wiech­ciami aż do podbródka, i chyba był bardzo z nich zado­wolony, gdyż co chwila jakoś po kociemu przygładzał ich sprężyste włoski i popatrywał na ludzi z kocim uśmiesz­kiem w zmrużonych oczach.

Borys był zażywny, ale nie wydawał się gruby, i do­piero gdy siadał w głębokim fotelu, było widać, jak się niewygodnie w nim czuje, jak twarz mu potnieje z wy­siłku. Nad paskiem spodni uwydatniał się wówczas mięk­ki wałek zbędnego tłuszczu, zwisając ciężką fałdą i na­pinając koszulę, której dolny guzik nawet się rozpinał pod tym naciskiem. Poły koszuli rozsuwały się i, ponieważ Borys tego nie dostrzegał, pozostawały tak, ukazując trój- kąoik podkoszulka lub ciepłej zimowej bielizny, a czasem po prostu owłosionego ciała.

Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, jak wszyscy Łunia- szynowie, był nieporządny i ubierał się w to, co mu wpad­ło w ręce, byle nie było zbyt brudne i wymięte. Tego zresztą pilnowała surowo Puszą, zmuszając go, by zmie­niał koszule, skarpetki i bieliznę. Za to krawaty, których nigdy się nie nauczył sam zawiązywać i, zawiązane kie­dyś przez kogoś, kto umiał to robić, zdejmował przez głowę, na węźle zawsze były wyhrudzone, a ich kolorowy wzór przypominał miejski krajobraz w wietrzny dzień, jaki nieraz zdarza się wczesną wiosną, kiedy zmięknie śnieg, ziemia podeschnie, a drzewa jeszcze nie wypuszcza­ją liści.

Borys miał głowę zaprzątniętą czym innym. Była ona nabita nazwiskami wybitnych aktorów filmowych, o któ­rych życiu wiedział chyba wszystko, pamiętając oczywiś­

cie każdy film z ich udziałem. Znanych reżyserów i sce­narzystów traktował w ogóle za pan brat, mówiąc o nich w swoich opowiadaniach Saszka, Walerika, Sieriożka, jak gdyby byli jego serdecznymi przyjaciółmi.

Pracował w wytwórni filmowej. Jednak piastując tam poważne, jak wszyscy sądzili, i odpowiedzialne Stanowi­sko, pracę tę, gdy znalazł się w kręgu rodziny, trak­tował z ironią i niejakim cynizmem, jak gdyby chciał podkreślić swoje wyobcowanie, swą obojętność wobec in­stytucji, w której pracował. Był jakby obrażony, znając swe potencjalne możliwości, których nikt nie chciał wy­korzystać, i jakby ciągle ostrzył na kogoś zęby. Niby ów niewolnik na placu targowym starożytnego Rzymu, które­mu zapomniano powiesić na piersi tabliczkę z napisem, co umie robić... „Co umiesz robić?” — zapytał go obwoły- wacz, na co wzięty do niewoli wojownik odrzekł z dumą: „Rozkazywać". „Kto potrzebuje pana?” — zawołał wów­czas obwoływacz i, jak pisze Diderot, woła tak chyba po dziś dzień.

Mniej więcej podobnie jak ów wojownik, którego nie zapytano w porę, co umie robić, czuł się właśnie Borys Łuniaszyn; z sarkastycznym uśmieszkiem popisywał się żar­gonem zawodowym, przekształcając na przykład rozpo­wszechniony obecnie zwrot „temat globalny” w kusą „glo- balkę”, a pojęcie „utwór na miarę epoki” w „epokowiec”.

W takich chiwilach nawet krewni śmiali się niepewnie i tylko dlatego, by nie urazić Borysa. Nina Nikołajewna mrużyła oczy i z ostrożnym uśmieszkiem strofowała swe­go złośliwego syna:

Ach, Bory^ku, to już zupełnie nie na miejscu. Wcale zresztą nieśmieszne.

Puszą czerwieniła się i przyznawała rację teściowej. 'Marina, nerwowo potrząsając głową, Obrzucała go zim­nym spojrzeniem.

SsStrasznie possspolite — mówiła syczącym szeptam, krzywiąc się, jakby jadła cytrynę.

Śmiał się tylko Fiedieńka, uważając te słówka za zupeł­nie naturalną reakcję na nudny szablon.

ÍÍIItTi

9 ». ÍK

i9híWi9ÍiVZ

w

jn* t^^PrAwPjW 4AÍM F |w|i^«'--

1 **í

^ y i|%f ^|

W3K3Í*HílÍ$K

í OfnilVM,J*¡* tyw

Uf J ' . \ f Tv\'*,^ «

í *• 1*®% m|4> % ■%•* tvm I

iv .¿' vi ł J Kf ł v’

b»'3HAí TTwh ti » t*w> *>' ÏF 5s£ą p f

^ M* AY*Ïcí*T*<*?'

faKÍ!||j®fnu

P?«*y£j f g#i#y»f 1& il

m%¿ li ASC V«p» ÍM}’

uíHhL féi<

IM

»wSf 4W

Ależ z was mądrale! — wykrzykiwał zwracając się do kobiet. — Wasze zwoje mózgowe to papiloty! Półrocz­na trwała ondulacja! Ciekawe, co za fryzjer wykonał tę trwałą? Na przykład tobie? — pytał Marinę z dziecinnym wzburzeniem. — Daj mi spokój! Ja z tym nie mam nic wspólnego!

I wznosił toast za zdrowie brata.

To jest naleweczka, co? — pytał Borys. — A wiesz, jak zgadłem przepis? Właśnie zgadłem! Przychodzimy z Puszą na targ, a na straganie szyszki jak ananasy, całe w żywicy... Mówię do chłopów, co te szyszki sprzedają... Właśnie sobie zakropili, coś jedzą, a ja mówię: „To jest to, czego mi trzeba. Zroibię na nich nalewkę.” Uśmiechają się jak do rodzonego brata, jak ty się teraz uśmiechasz. Jeden szczerbaty, z dziurą zamiast przedniego zęba... uśmiechnął się od ucha do ucha... I powiada: „Ten dziadek zna się na rzeczy. Właśnie. To jest ktoś! Jest taki jeden, Kokkinaki *... Przez całe życie pije wódkę na orzechach cedrowych, a pali tylko «Primę».” Mnie «nazwał dziadkiem, a o nim mówi jak o najlepszym przyjacielu. Mowę mi odebrało! „Dawaj rubla — powiada — a potem się rozliczy­my.” Czerwońca ze mnie zdarł, drań! Czujesz, Fiedieńka, jaki aromat? To trzeba pić tylko dla smaku, a nie żeby się upić. Twoje zdrowie, braciszku!

Kiedy bracia rozmawiali, delektując się wódką, MaTina dyskretnie wstała, wyszła, a potem wszyscy usłyszeli cichy stuk drzwi wyjściowych, który jak gdyby postawił nagle kropkę.

Zdarzało się tak już wcześniej. Fiodor znosił to, wie­dząc z góry, że żona będzie w domu, kiedy on wróci, i po­wita go jak gdyby nigdy nic.

Tym razem jednak uderzył o brzeg stołu palcami, jakby były drewniane, jęknął z bólu, i powiódłszy po obecnych smutnym spojrzeniem, powiedział spokojnie:

Rozwiodę się z nią.

Nikt nie zaoponował, wszyscy milczeli, rozważając z po­ważnymi twarzami jego słowa.

Borys pochmurnie nalał aromatycznej cedrówki, gestem zachęcił brata do wypicia, trącając swym kieliszkiem sto­jący na stole kieliszek Fiedi i, nie doczekawszy się, wy­pił sam. Zacmokał wilgotnymi wargami, pogładził twardy włos swych tureckich wąsów i pytająco popaitrzył na brata.

Nie mogę już dłużej — cicho powiedział Fiedia. — I nie chcę.

O czym ty mówisz? O tym? — z rubasznym uśmiesz­kiem zapytał Borys, wskazując na wódkę. — Czy...

o tym? — I wskazał głową w kierunku drzwi. — Nic nie rozumiem! Czemu ona mnie nie lubi?

Młodszy nie podtrzymał braterskiego żartu i nawet się nie uśmiechnął.

Nie poitrafi tego — odrzekł.

Nie miałem na myśli tego upodobania...

Nikt go nie zatrzymywał. Nina Nikołajewna już w drzwiach powiedziała, gładząc syna po głowie:

Proszę cię, Fiedieńka, zastanów się dobrze i, na mi­łość boską, nie gorączkuj się. Żal mi was obojga.

Widocznie jednak coś w intonacji jej głosu nie podobało się synowi, widać usłyszał co innego, jakieś zadawnione cienpienie wyczuł w jej słowach, jak gdyby matka wcale nie była przeciwna, gdyby się rzeczywiście rozszedł z żoną. Poczuł się ddfcknięlty i wybuchnął:

A ja proszę... Nie tylko ciebie! Wszysitlkich! Bardzo proszę, żebyście się nie litowali ani nad nią, ani nade mną! Kiedy człowiek mówi w złości: zabiję, nie ma zamiaru zabijać. Nie mam zamiaru się z nią rozwodzić. Co się tak na mnie gapicie? Nawet nie umiem, nie poibrafię napisać poziwu. To dla mnie męka! Męka napisać: „W związku z tym, że...”

Odprowadzić cię do metra? — zapytał. Borys.

Tylko nie to! Jak dojadę do domu, to zadzwonię. Słowo honoru. Proszę cię, Boria, nie trzeba. Zadzwonię. Wszystko w porządku. — Na koniec uśmiechnął się ze skruchą i powiedział: — A nalewka była bardzo dobra. Przepraszam. Zepsułem wieczór.

Zepsułeś pieśń! — wesoło poprawił go brat i z po­

wściągliwą czułością uścisnął jego kościsty łokieć. Fiedia ze zwykłą wdzięcznością odpowiedział tym samym i o ma­ło się nie rozpłakał w poczuciu krzywdy.

Po drodze do domu, w huku i wyciu metra, nagle w ja­kimś oszołomieniu i strachu zrozumiał, że naprawdę roz­wiedzie się z Mariną. Zrozumiał ze zdumiewającą jasnoś­cią, że wszystko ku temu prowadzi i że jeżeli się to sta­nie, wszyscy będą zadowoleni, wszyscy będą udawać, że nic się nie wydarzyło: Borys zamruczy coś niezrozumiale, maitka będzie się czule uśmiechać, a Puszą ze szczególną troskliwością zakrzątnie się około jego talerza, on sam także będzie...

Szedł w tłumie między marmurowymi, mętnie połysku­jącymi ścianami, wspinał się po szarych granitowych schodach, nogi niosły go podziemnymi przejściami od po­ciągu do pociągu, ale on nic z tego nie widział i nie słyszał. Wytężał całą swą wyobraźnię, ale nie mógł sobie przedstawić nie tylko ogólnego Obrazu swego przyszłego życia w samoitności, to jest bez Mariny, nie mógł na­szkicować w myśli nawet najmniejszej scenki z tego nie­pojętego przyszłego życia, które musiało nastąpić.

Dlaczego musiało, nie wiedział, ale przeczuwał jego na­dejście.

A jednak nic się nie zmieniło. Nadal ze sobą żyli, śmiali się, kiedy im było wesoło, kłócili się o głupstwa i szybko godzili, wynagradzając sobie nawzajem wyrządzane krzyw­dy małżeńskimi czułościami. I Fiodor miał chwilami wra­żenie, że tylko w złym śnie mogła mu przyjść do głowy bezsensowna myśl o obojętności i rozwodzie z tą kobietą, od której lepszej nie mógł sabie wyobrazić.

Odpowiedz mi na jedno pytanie — mawiał w owych szczęśliwych chwilach. — Czemu jesteś taka?

Marina zaś rozumiała bezsens pytania i odwracała się z zamyślonym uśmiechem.

No co? — pytał. — Co tam zobaczyłaś?

25

A

\ \ Mi

Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, i z niepewnym uśmiechem na zamyślonej twarzy mówiła powoli:

Nic. Tak sobie patrzyłam.

W ogóle głos miała jakiś przeciągły, rozwlekły. Zdawa­ła solbie z tego sprawę i tłumaczyła to tym, że urodziła się jako mańkut, ale rodzifce, a potem nauczyciele w szkole i wszyscy, kltórzy się nią zajmowali w dzieciństwie, stara­li się ją oduczyć wykonywania jakichkolwiek czynności lewą ręką — trzymania łyżki, ołówka, długopisu — i ka­zali robić to prawą ręką.

Nie-e, naprawdę — mówiła zmieszana do męża. — Teraz to jest dowiedzione. Nie wolno było tego robić. Powinnam była zostać leworęczna, a teraz obie ręce mam prawie jednakowe. Dlatego mam taki głos... Śmiejesz się, a ja wiem na pewno. Dawniej sądzono, że trzeba koniecz­nie uczyć posługiwania się prawą ręką. Gdybym zastała mańkultem, byłabym zupełnie inna, i nigdy byś mnie nie pytał, dlaczego jestem taka. Nie śmiej się, proszę, to prawda.

Były w ich życiu chwile, kiedy Fiodor ¿w porywie nie­cierpliwości prosił ją, by posłuchała, co napisał przez ostaitnie tygodnie; był językoznawcą i przygotowywał się do egzaminu doktorskiego z gramaityki języka angiel­skiego.

Oczywiście nic nie zrozumiesz — mówił z zapałem, wyciągając z plastikowej teczki zapisane arkusze. — Ale to nie szkodzi... Nie o to idzie! Po prostu chciałbym, że­byś posłuchała. Rozumiesz? Nawet się nie zastanawiaj nad tym, co ja ci tu będę czytać... Po prostu siedź i słuchaj, jakby cię to interesowało...

Dlaczego jakby? Mnie to naprawdę interesuje — odpowiadała Marina. — Bardzo dobrze cię rozumiem — mówiła z jakimś skrywanym, głębokim zdumieniem, całą sobą okazując, że sprawa, którą on się zajmuje, pasjonuje ją najbardziej ze wszystkiego na świecie. — Czytaj, pro­szę, ja słucham.

I Fiodor, także wzruszony, zaczynał czytać o klasach słów i strukturach syntakitycznych, rozmyślając o prable-

mach morfologii i składni; o zasadach analizy morfemo- wej Francisa, o paradygmatach i morfofonetyce; o roli czynników prozodycznych w analizie zjawisk gramatycz­nych u Hilla, o jego analizie dyistrybuitywnej, o moirfe- mach sygmentowych i supersygmentowych i o tym, co to są fleksje i paradygmaty...

Denerwował się tak, jak gdyby zdawał egzamin. A po skończonej lekturze mówił zmieszany, ledwie obracając wyschniętym, zesztywniałym językiem:

Takim galimatiasem się zajmuję. A ty mówisz, że mnie dobrze rozumiesz. Nalej mi czegoś zimnego, jakoś tak mi w ustach... język mam jak kołek.

Ona przynosiła mu z kuchni filiżankę herbaty i pytała:

A może podgrzać?

Dziękuję — odpowiadał, chciwie łykając słabą wy­stygłą herbatę. — Co to ja chciałem powiedzieć? A zresz­tą... Słuchaj, no co? Zrozumiałaś choć cokolwiek? — i wpatrywał się w nią z głupawym uśmieszkiem.

Filiżanka drżała mu w palcach jak pijakowi. Pod oczy­ma występowały połyskujące tłusto szare kręgi, jak gdyby nie spał kilka nocy i teraz był kompletnie wyczerpany.

Tylko nie kłam — ostrzegał. — Od razu się zorien­tuję. Nie umiesz tego robić. No więc weź to pod uwagę...

Jeżeli chcesz wiedzieć — odpowiadała w szczęśliwym zamyśleniu — rzeczywiście nic nie zrozumiałam.

Chwała Bogu!

Nie, ale teraz ty, proszę... Teraz ja ci powiem, a ty posłuchaj, bo to nie ma żadnego znaczenia, że nic nie zrozumiałam... Absolutnie żadnego! Nie wiem, czemu tak się dzieje, aile czasem włączam telewizor, a tam jakiś nudny program. Na drugim programie też nic... I nagle jakoś przypadkowo łapię program oświatowy, a tam czar­na tablica jak w szkole, i jakiś facelt w zwyczajnym ubra­niu, nawet, pamiętam, klapa marynarki mu się odginała, źle odprasowana... Niemodny szary garniturek, z ostrymi klapami... I twarz też pospolita, zmęczona. W ręku ma kredę i coś szybko pisze na tablicy... Chyba coś z wyż­szej matematyki... Nic nie rozumiałam! Ale nie możesz so-

bie wyobrazić, jakie to było dla mnie ciekawe! Patrzyłam na niego jak na jakąś znakomitość... Nie wierzysz, ale to prawda. Głos miał taki spokojny i wyjaśniał to, co na­pisał, bez żadnej tremy... A na tablicy! Różne nawiasy, okrągłe, kwadratowe, jakieś znaczki, cyfry, kreseczki, trój- kąciki. Już prawie pół tablicy zapiisał i ciągle pisze i pisze, i coś cały czas mówi i mówi... Kreda szybko stuka po tablicy i wyrastają coraz to nowe znaczki i cyfry, linijka za linijką. To po prostu jakiś cud, a on spokojnie o tym mówi. Twarz znużona, ale chyba nie dlatego, że się zmę­czył, tylko pewnie nudzi go to objaśnianie i nuda go zmęczyła. Pisze i mówi, a ja na niego patrzę i nic nie rozumiem. Ale tak mnie to interesuje, że po prostu nie mogę oderwać oczu, bo widzę, że ten człoiwiek tak wiele wie, iż to wszystko, co napisał na tablicy i o czym opo­wiedział, już go nawet nie obchodzi, jak jakaś tabliczka mnożenia. A ja wciąż patrzę i myślę, jak to jest: nic nie rozumiem, a takie to dla mnie ciekawe! Poitem dopiero po­myślałam sobie, że to chyba dlatego, że dla niego wszyst­ko, o czym mówił, jest tak proste i jasne, że ręka jak gdyby sama zapisała całą tablicę różnymi cyferkami, a on tylko objaśnił, co ta ręka napisała. Rozumiesz? Rękę ma mądrą, a sam jest spokojny, pewny siebie. I zrobiło mi się przyjemnie. Paitrzę na niego i myślę: są przecież lu­dzie, którzy to wszystko rozumieją, a inni patrzą i też rozumieją. I myślę sobie, że to bardzo dobrze! I myślę też o sobie, że to także dobrze, że nic nie rozumiem. Takie to wszystko dziwne! Naweit kiedy program się skoń­czył, żal mi było, że tak szybko... Mogłabym patrzeć całą godzinę. Potem przerzuciłam się na inny program, a tam mówią coś zrozumiałego. Wszystko rozumiem, a wcale mnie to nie ciekawi. No i dlaczego tak się dzieje? Ty mi nie wierzysz, myślisz, że chcę ci powiedzieć coś mi­łego, a przecież to prawda, nic riie zmyśliłam, tak było. Nie wiem dlaczego.

I popadała w zadumę, jak gdyby oczyma wyobraźni znów widziała wykładowcę w niemodnym ubraniu ze spiczasty­mi, pomiętymi klapami i o pospolitej zmęczonej twarzy.

Iz tobą jest tak samo — mówiła w cichym rados­nym zdumieniu, co zdarzało jej się bardzo rzadko. — Też nic nie rozumiem, ale mnie to interesuje. Jesteś taki mądry, że aż strach... — I patrzyła na męża uważnie, jak gdyby próbując zrozumieć: czy to jego słuchała przed chwilą, czy tylko jej się wydawało.

Jemu robiło się w takich chwilach słabo, dreszcze prze­biegały mu po skórze, dłonie robiły się zimne i wilgotne, i pachniał niemowlęcymi pieluszkami.

Głuipiec ze mnie — myślał zbierając drżącymi rękami kartki. — A ona jest naprawdę mądra! Wszystko rozu­mie... Wszystko!...”

Bywał tak wzruszony, że z trudem powstrzymywał łzy rozczulenia, tracąc niemal świadomość niczym bezradny sklerotyk. W głowie miał szum, myśli mu się plątały i chwiejnym krokiem szedł obmyć twarz zimną wodą.

Poitem mówił ze sztuczną hrawurą w głosie:

Widzisz, jakiego męża złapałaśL Geniusz! Ale to do­piero początek. Zrobię doktorat, a wtedy... Strach ci?! Mnie samemu aż się zimno robi! To dopiero będzie!

Wszystko będzie dobrze — mówiła Marina pewnie i spokojnie.

Nadchodził jednak moment, kiedy Fiodor, stęskniony za bratem, podnosił słuchawkę i wykręcał jego numer. Nie zdążył jeszcze usłyszeć sygnału, kiedy żona, spoglądając z ukosa zimnymi oczyma, wstawała i cichutko wychodziła z pokoju. Jak gdyby jednocześnie ze słuchawką telefo­niczną podnosił w duszy swej młodej żony jakąś dżwi- gienkę albo wyzwalał w niej jakąś energię, która niczym poryw wiatru unosiła ją z miejsca i porywała, by Mairina mogła uniknąć nagłego niebezpieczeństwa.

Fiediusza, to ty? — słyszał głos brata. — Witaj, ko­chany. Czemu nic nie mówisz? Halo! Nie słyszę twojego uśmiechu! Jak nastrój? Aha, teraz słyszę. No, opowiadaj, co tam u ciebie słychać... Zrzuciłeś dzionek z barków? Pytam, jak ci minął dzień? Na plusie czy na minusie? No

to świetnie: U mnie też na plusie. A wiesz, co mam w lo­dówce? Za nic nie zgadniesz... Przyjdź, to dostaniesz. Nie, nie to! W puszkach, długie, w sosie własnym, twoje ulu­bione. No właśnie — parówki! Ale to nie wszystko. Fie- diusza! Mam piwo puszkowe! Fińskie — marki Hoff. Oczy­wiście, że nie próbowałem. Wiesz, skąd to „hoff”? Podobno mieszkał tam Rosjanin Siniebriuchow. Jeszcze za cara. Zaczął warzyć wspaniałe piwo, a piwo przecież trzeba jakoś nazwać. Odrzucił sine brzucho, a „hoff” zostawił. Dlaczego się nie uśmiechasz? Nie słyszę. Dla mnie to śmieszne! Gadaj, kiedy przyjdziesz, bo nie ręczę za siebie! Jakie podwórze? Aha, „Hof” to podwórze? Po niemiecku może i tak. Zresztą co za różnica! Byleby piwo było dobre.

Gdzie i kiedy, jakim sposobem zdobywał Borys wszyst­kie te kolorowe puszki, słoje, pudełka, torebki napełnione produktami, nad których przygotowaniem i zapakowaniem niemało się natrudził wyrafinowany ludzki umysł, jaki dobry duch mu w tym pomagał — było dla wszystkich tajemnicą. Zdawało się, że nawet sam Borys Łuniaszyn niezupełnie jasno wyobraża sobie całą tę skomplikowaną drogę, jaką przebywają te pyszności, pojawiające się w jego domu jakby nie za pieniądze i nie za jakieś szcze­gólne zasługi wobec społeczeństwa, ale po prostu dziw­nym zbiegiem okoliczności. Jeżeli go czasem o to pytano, gładził wąsy, jeśli je akurat nosił, uśmiechał się pomru­kując po kociemu i nie mówił w odpowiedzi nic konkret­nego, wykręcając się żartami, opowiadając o jakichś drzwiach w starym domu, na których nie ma żadnego szyldu i które są pokryte nie rzucającą się w oczy farbą, jaką zazwyczaj maluje się parkany przed świętami; za tymi drzwiami, jeżeli zapuka w nie człowiek wtajemniczo­ny, są schodki do oświetlonej rzęsiście piwniczki, a na środku piwniczki pływają między zielonymi wodorostami w akwarium czerwone, żółte, niebieskie i srebrne rybki... Żadnych stołów, żadnych kontuarów, ale po prostu oszklo­ny kąt, niczym jakaś kasa Aerofłotu, a zamiast kasjera urocza Elżbieta Pietrowna w śnieżnobiałym fartuchu i z takimż śnieżnobiałym uśmiechem na twarzy. Poczytuje so-

bie niemal za szczęście, jeżeli on, Borys Łuniaszyn, zgo­dzi się przyjąć od niej prócz tego, co już zapakowano do pudełka, jeszcze coś w ślicznym opakowaniu, połyskujące­go emalią, ciężkiego i na pewno smacznego: już to kon­serwowe parówki, już to piwo puszkowe, już to sok z jakichś egzotycznych owoców...

Co prawda, goście Borysa Łuniaszyna bardzo rzadko za­dawali mu pytania na ten temat i, pałaszując z apetytem rozmaite frykasy, woleli milczeć. Poczciwa i gościnna Pu­szą, otwierając jakąś kolejną puszkę, patrzyła na nią z za­chwytem i mówiła z lekką ironią, jak o wszystkim, co się jej wydawało ładne: „A'ż się prosi, żeby postawić na ko­modzie.” Nawet o swoich tłuściutkich i hałaśliwych synach mówiła czasem to samo. Nawiasem mówiąc, słowo „ko­moda” wymawiała z błazeńskim przedrzeźnianiem, jak gdyby podkreślając swą pogardę dla marzeń jakiegoś mieszczanina. Ona również, tak jak jej mąż, lubiła prze­kręcać słowa, nazywając na przykład wyższe wykształce­nie górnym, a film, który się jej podobał, szczytowym. Oczywiście nauczyła się tego od Borysa, ale od pewnego czasu, próbując z nim rywalizować, przepuszczała niektóre słowa przez młynek 9wego dowcipu.

Nawet w owym smutnym okresie, kiedy Fiedia Łunia­szyn jednak rozwiódł się z Mariną, nie mogąc dłużej znieść jej patologicznej nienawiści do swego rodzonego brata — naweit wówczas, Puszą, tłumiąc uśmiech smutnym zatro­skaniem, mówiła cichutko do swych znajomych z żywym błyskiem oczu:

• — Nasz Fiedieńka przeżywa renesans. Znów jest na wydaniu. Szkoda chłopca. Taki jest jakiś niezaradny, chociaż ma górne wykształcenie. Nic prócz języka, nic! Nie opuścimy go z Borią, to jasne, wiecie przecież, jak oni się kochają — to prawdziwie braterska miłość. Mówi się: braterska miłość, braterska miłość. A czyż wiele jest w życiu jej przykładów? Ja na przykład znam tylko je­den. Także mam dwóch hraci, ale czyż można ich porów­nać z Fiedią i Borią! Gdybym nie znała Fiedi i Borysa, nie miałabym pojęcia, co to jest prawdziwa braterska

31

miłość. Marina jest niegłupią i ładną kdbietą, ale nie ro­zumiała ich, nie wierzyła, że może istnieć taka braterska miłość. To oczywiście nie jej wina, na tym polega jej nie­szczęście, rozumiem to, ale cóż zrobić. Nie bez powodu się mówi, że miłość to talent, a Fiedieńce jest potrzebna ko­bieta dobra, która by go rozumiała. Powinna kochać Fie- dię nie tylko jak mężczyznę, jak męża, ale powinna też rozumieć jego miłość do brata i za tę miłość jeszcze bar­dziej go kochać. Wtedy dopiero Fiedia będzie naprawdę szczęśliwy, jestem pewna! A jaki szczęśliwy będzie Borys! Przecież Marina wcale go nie lubiła. Można nawet powie­dzieć, że Fiedia rozszedł się z nią właśnie dlatego, nie mógł znieść tego rozdwojenia, nie mógł się rozerwać mię­dzy brata i żonę. Świetnie go rozumiem. To nadzwyczajny człowiek! I taki szczery, taki wrażliwy, taki ofiarny... Czemu Marina nie wyszła mu naprzeciw, czemu nie chciała choć odrobinę udawać przez miłość do Fiedi! Niby niegłu- pia kobieta, rozumiała przecież! A tymczasem okazuje się, że bardzo głupia. No i co osiągnęła? Unieszczęśliwiła sie­bie i Fiedię. Możliwe, że i mnie też nie luibiła, ale nas z Borysem to ani grzało, ani ziębiło... A nawet raczej grzało! W każdym razie Borys pochwala decyzję brata.. Ale bardzo proszę, niepotrzebnie się tak rozgadałam, ani słowa o naszej rozmowie — ani Fiedi, ani Borysowi. Za dużo powiedziałam... — I milkła, powstrzymując się z wy­siłkiem i starając się Utrzymać w granicach przyzwoito­ści. — Tak, rzeczywiście była ładna, aż się prosiła, żeby ją postawić na komodzie — wyrywało się jej mimo wszyst­ko. — Ale co po urodzie, jeżeli nie ma serca! Koibiecy umysł to serce, kobieta myśli sercem, inna mądrość jej niepotrzebna. Właśnie z takim rozumem jest najmądrzej­sza. Takiej kobiety można się poradzić, ona wszystko zro­zumie, słusznie oceni... Na tym polega cała rzecz! A Mari­na nie potrafiła... No i oto rezultat... Tylko bardzo proszę: ani słowa nikomu.

W rodzinie Łuniaszynów uważano z jakiegoś powodu, że to Marina odeszła od męża, rzucając go na pastwę losu. Było jednak zupełnie inaczej. Wydarzyła się zwyczajna w

naszych czasach, banalna historia, stanowiąca zagrożenie dla społeczeństwa właśnie dlatego, że brak w niej było wyraźnych motywów. Żaden socjolog, o najgłf^bszej nawet wiedzy, nie potrafiłby uzasadnić tego zjawiska, wyjaśnić jakoś przyczyn rozpadu pnłodej rodziny, rozpadu, przy­pominającego nie umotywowane przestępstwo, które cza­sem zaskakuje nawet bardzo doświadczonych kryminolo­gów. Przestępstwo — to oczywiście za mocno powiedziane, a jednak w owym, dla wielu osób nieoczekiwanym roz­wodzie było coś karygodnego, lekkomyślnego, coś niena­turalnego i niepojętego, co sprawiało, że ludzie któryż to już raz zaczynali myśleć o sobie i w ogóle o rodzaju ludz­kim z gorzkim uśmiechem, że zaczynali wątpić, czy mają prawo nazywać się ludźmi rozumnymi. Dlatego że na pytanie, czy kocha swego męża, Marina, gdyby była szcze­ra, odpowiedziałaby, że tak, że oczywiście kocha i że bę­dzie jej ciężko żyć bez niego. No i naturalnie to samo odpowiedziałby Fiedia, gdyby go spytano, czy kocha Ma­rinę. Właśnie w tym sensie ich rozwód był przestępstwem. Z punktu widzenia elementarnej logiki oboje postąpili nie­rozsądnie, jak gdyby kierował nimi okrutny kaprys skłó­conych dzieci, upartych i rozpieszczonych. Coś niezdrowe­go było w tym pośpiesznym rozwodzie, zadziałała jakaś zła energia, o której zresztą wspomniała kiedyś sama Marina, przypisując ją co prawda nie sobie, ale Borysowi Łuniaszynowi. W dodatku ów impuls, który przywiódł ich na salę sądową, był tak drobny i wręcz śmieszny, że znów nasuwał myśl o przestępstwie popełnionym przez tych mło­dych ludzi wobec samych siebie, budził litość nad ich rozbitym życiem i zwątpienie w doskonałość istoty ludz­kiej, ale wszystko, niestety, pozostanie i tak jedynie w sferze słów, współczucia i zwątpienia. I czyż nie lepiej w takim wypadku wzruszyć ramionami i uśmiechnąć się, jakby to uczynił człowiek, obdarzony j.zdrowym rozsąd­kiem” i rozumiejący, że w naszych gwałtownych czasach nierozsądnie jest stawiać na rodzinę, na wierność małżeń­ską, a tym bardziej na jakąś tam miłość, o której nawet nie wypada wspominać, tak jak o sławetnej komodzie...

Wszystko to zostało powiedziane tylko nawiasowo, gdyż przypadek, który rozdzielił Marinę i Fiedię Łuniaszynów, nie miał nic wspólnego ze wzniosłym porywem wielkiego uczucia.

Widziało to zdarzenie wielu bezimiennych świadków, stłoczonych nad płaczącą dziewczyną, która siedziała na brzegu chodnika na skrzyżowaniu przy placu Samotiecz- nym, niedaleko sklepu z instrumentami muzycznymi. Był niezwykle upalny jesienny dzień, pylisty i duszny, jaki zdarza się w środku moskiewskiego lata, wiał wiatr, zmia­tając swymi gorącymi porywami poskręcane suche liście lip, opadające na Cwietnym Bulwarze... A ona siedziała, rozpaczliwie zgarbiona, z rozstawionymi po chłopięcemu nogami w stareńkich dżimsach, i głośno szlochała, kryjąc w dłoniach mokrą twarz. Jej plecy, obciągnięte różową bluzką, drżały febrycznie. Głośne łkania były tak żałosne i budziły w ludziach takie współczucie i niepokój, że wszyscy, którzy stali nad dziewczyną, gotowi byli natych­miast jej pomóc, chociaż nikt nie rozumiał, co się jej stało, i wszyscy z niepokojem pytali ją i siebie nawzajem: „Co pani jest? Co się stało? Co?”

Na lewo, od strony Sadowego Kolca, skręcały na Cwiet- ny Bulwar dwa rzędy samochodów, przemykając obok nóg siedzącej dziewczyny i stłoczonych nad nią ludzi, których wciąż przybywało i których ona chyba nie dostrzegała, nie odpowiadając na pytania, kryjąc twarz przed pochylo­nymi nad nią oczyma, i wciąż rozpaczliwie i gorzko pła­kała, jak gdyby była sama na całym wielkim święcie: ani samochody, ani ludzie, ani brudny chodnik, ani jezdnia — nic jak gdyby nie istniało, była tylko jej niepowstrzymana rozpacz, której nie doniosła do domu i wypłakiwała tu, na krawężniku, nad jezdnią, nie mając sił dłużej walczyć z tą rozpaczą i ze sobą... Ludzie litowali się nad nią, nie wiedząc, co począć, co przedsięwziąć w tym tragicznym przypadku niepojętej rozpaczy, która chyba była tak wiel­ka, że wymagała nadzwyczajnej pomocy. I właśnie w chwili kiedy jakaś kobieta powiedziała, że trzeba natych­miast odszukać i przywołać tu milicjanta, od strony Ryn­

ku Centralnego do płaczącej kobiety podszedł szybkim, nerwowym krokiem młody mężczyzna z szarą, jakby za- pudrowaną na opaleniźnie twarzą... Szedł jezdnią na wprost samochodów, nie zwracając na nie uwagi; zatrzy­mał się nad dziewczyną i łamiącym się z gniewu głosem zapytał:

Czego ty ode mnie chcesz?

Był to jedyny dźwięk, który natychmiast usłyszała, i łkając jeszcze głośniej, gwałtownie podniosła głowę i z jękiem wykrztusiła:

Klucze! Masz klucze od mieszkania!

Mężczyzna na oczach zdezorientowanego tłumu z tru­dem wyciągnął 9poconą ręką z kieszeni spodni klucze na breloku i ze złością cisnął jej pod nogi. Klucze brzęknęly żałośnie, a mężczyzna odwrócił się z wywróconą kieszenią i poszedł z powrotem w stronę Rynku Centralnego, nie zauważając płóciennego woreczka, który niczym wąs po­wiewał z prawej strony spodni.

Ludzie oburzyli się, ponarzekali na dzisiejszą młodzież, pośmiali się z samych sielbie i zaczęli się rozchodzić. A płacząca dziewczyna podniosła klucze i wstała pociąga­jąc nosem. Miała opuchniętą od łez, mokrą twarz, ale w zaczerwienionych oczach nie było nawet cienia cierpie­nia — z wodnistym chłodem patrzyły przed siebie, wciąż nie dostrzegając niczego dokoła, nawet samochodów, które zapiszczały hamulcami, kiedy na jezdnię przy czerwonym świetle weszła ta zapłakana istota, idąc tak, jak gdyby znaijdowała się nie na Ziemi z jej grawitacją, ale na martwym Księżycu; szła w stanie jakiejś nieważkości, po­woli i niepewnie, jak gdyby dopiero uczyła się chodzić...

Ktoś wyjrzał z kabiny ciężarówki i krzyknął ze złęścią:

Życie ci zbrzydło? Gdzie się pchasz pod koła?!

Ale ona nie usłyszała i nie obejrzała się nawet.

A zaczęło się wszystko od zupełnego głupstwa. Na Ryn­ku Centralnym Fiedia zobaczył cedrowe orzeszki i posta­nowił je kupić.

\

Nie — powiedziała Marina.

Dlaczego?

Powiedziałam: nie.

Ale czemu takim tonem? — A-a-a, rozumiem, rozu­miem...

To świetnie, że rozumiesz. Twój braciszek to nie człowiek, ale po prostu jakieś ciało astralne; modlisz się do niego. A dla mnie to nisko zorganizowane ciałko astral­ne, jak jakiś owad... Wydziela złe fluidy. Boję się owa­dów i boję się twego brata... Owady iteiż mają złe fluidy. Wiesz przecież, jak się boję wszelkich motylków! Czyż nie możesz mnie zrozumieć i choć trochę Się ze mną liczyć? A jakżie, a jakże! Braciszek jest ci drożiszy ponad wszyst­ko! Najwspanialszy! Jakie to wszystko wstrętne, wstrętne! Że też nie możesz tego zrozumieć! Boję się jego złych fluidów, brzydzę się go jak ćmy, tłustej, ośldzłej, och, co to za koszmar... Jaka ja jestem nieszczęśliwa... I ciebie też się brzydzę, ciebie też... Odejdź ode mnie i nie dotykaj mnie, ty też masz w sobie złe fluidy, ty też, jak tylko

o nim pomyślisz... Odejdź, proszę cię!

Wszystko to powiedziała w aitaku histerii. Opędzała się od niego ręką, twarz wykrzywiał jej wyraz nieznośnego bólu; szybkim krokiem zaczęła się oddalać od męża — ciemna sylwetka na tle szklanych drzwi hali targowej, przez które widać było oświetloną słońcem ulicę...

Co to za brednie?! — zdążył krzyknąć. — Kto jest niższym ciałkiem astralnym? Co to w ogóle ma znaczyć, do dialbła?

0 m?ło nie zaczęła biec, słysząc jego kroki i głos. Wte­dy on sam się zatrzymał, przeklinając godzinę, w której po raz pierwszy ujrzał tę kobietę, i głośno powiedział jej w ślad:

Biegnij, biegnij! Nie mam zamiaru cię gonić.

1 zawrócił, przekonany, że ona się opamięta i sama go dogoni Ale tak się nie Stało. Przy postoju taksówek obej­rzał się i, nie widząc jej, znów się zatrzymał, -wpatrując się w dal, w nadziei że ujrzy jej głowę w morzu innych ludzkich głów...

Dokąd jedziemy? — zapytał taksiarz, kręcąc na palcu kluczyki od samochodu.

Daleko, daleko — odpowiedział mechanicznie i w strasznej złości poszedł w stronę Samotieki, gdzie zobaczył swoją płaczącą żonę, siedzącą na chodniku w otoczeniu tłumu gapiów.

W wyznaczonym dniu i porze, kiedy miała odbyć się rozprawa rozwodowa, podchodząc do brudnożółtego gma­chu, zobaczył przy wejściu teściową, chudą kobietę o ob­rzękłej twarzy palaczki. Teraz także trzymała w ręku paczkę papierosów i, marszcząc się od dymu, patrzyła na niego uważnie poprzez niebieskawą mgiełkę, zaciągając się często, jak w czasie wojny, kiedy palono machorkę.

Marina była chora i nie przyszła do sądu, przysyłając zam'iaist siebie ową nieszczęsną kobietę, która nawet nie chciała słyszeć o rozwodzie córki. Fiodor dowiedział się, że ze względu na nieobecność żony nie uzyska rozwodu i nawet nie będą rozpaltrywać sprawy. Z trudem złapał taksówkę i wraz z teściową pognał po Marinę, namówił ją do wstania i przywiózł do sądu. I znowu musiał na­mawiać, tym razem już nie Marinę, ale administrację sądową, żeby nie przekładano jego sprawy na inny dzień, ale rozpatrzono ją natychmiast. Do prośby przyłączyła się Marina, pokazując zaświadczenie lekarskie, usprawiedli­wiające jej spóźnienie. Wyrażono zgodę i według wszel­kich formalności, jakoś bardzo szybko i łatwo, zakończono sprawę; Fiedia Łuniaszyn aż się spocił, jako że liczył na namowy, by pozostali razem, na jakieś przemówienia w obronie ich małżeństwa albo chociaż na szczere zaintere­sowanie jego losem.

Kiedy wyszedł z niebieskiego pokoju, zwanego nie wia­domo dlaczego salą, i znalazł się w niebieskim mroku ko­rytarza, ujrzał bladą twarz, zdobną w tureckie wąsy, i chwytając wyciągniętą rękę brata, zachwiał się z osła­bienia; bardzo się przestraszył, że upadnie i przerazi

37

i \\ \ \ V\ B

i k . m M Sji

swym zemdleniem Borysa, ale potem przemógł się i zdo­był na coś w rodzaju uśmiechu.

No... — powiedział — po wszystkim.

Taksówka czeka — zachrypiał Borys i, mocno ująw­szy go pod ramię, poprowadził jak pijanego do wyjścia.

Dobrze, że... przyjechałeś — mówił Fiedia, z trudem unosząc ciężką głowę i uśmiechając się słabo. — Nie chcia­łem ci mówić... Ale jak się dowiedziałeś? Jak to... dobrze, że przyjechałeś. To taka męka... Nie! Nie męka... Co ja mówię! To coś niepojętego... Jakoś tak spać mi się chce. Położyłbym się choćby tu na podłodze i zasnął. Chcę iść teraz do ciebie, Baria, tylko do ciebie... Nie odwoź mnie do domu, proszę cię, pojadę później, a teraz do ciebie...

W taksówce śmierdziało, samochód był stary, kierow­ca — prawie chłopiec w skórzanej kurtce.

Proszę mnie pilotować, słabo znam Moskwę — mó­wił, odliczając kołami swego gruchoita wszystkie dziury i wyboje jezdni; samochód łoskotał żelastwem i trząsł się, jadowicie cuchnąc benzyną.

Borys trzymał rękę brata w swojej i powtarzał wciąż jedno i to samo:

To nic, braciszku, wszystko w porządku... To nic. Wszystko w porządku. To nic, braciszku.

2. RA KLEJONYSZEWA

Za zakurzonymi szybami oszklonych wykuszów przesu­wały się powoli, zgrzytając mechanizmami, kabiny wind Ciemnoszary dom został zbudowany w latach dwudziestych i stanowił zły przykład konstruktywizmu. Ponuro góro­wał nad ulicą brudnawym masywem. Autorzy projektu potrafiliby na pewno wymienić cały szereg funkcjonalnych cech tego budynku. Ale ludzie, którzy w nim mieszkali, chyba nie umieliby powiedzieć nic sensownego i przeko­nywającego o swym domu, chyba nawet nie odpowiedzieli­by na proste pytanie, jak wygląda budynek z zewnątrz, jego fasada na przykład. Nie dostrzegali.go, nigdy mu się

nie przyglądali i oczywiście nie zachwycali się, patrząc nań z boku.

Żaden z okolicznych mieszkańców nie nazywał domu ina­czej niż szarym, i nawet ci, którzy zamieszkiwali tego przedpotopowego potwora, mówili, że mieszkają w szarym domu. Sklep z artykułami przemysłowymi, który zajmo­wał narożnik parteru, także przybrał szarą barwę, nie uniknął niepozornego epitetu w codziennych rozmowach mieszkańców.

Obok witryn sklepu przemysłowego mienił się barwny­mi paczkami papierosów kiosk z wyrobami tytoniowymi, w którym siedział ponury starzec, ze wstrętem ciskający te ładne pudełeczka klientom i rzucający resztę na mar­murowy, wyitarty talerzyk z takim trzaskiem, jak gdyby grał w domino.

Na lewo od „Wyrolbów tytoniowych” zielenił się letni sklepik warzywny, w którym Jadwiga, tłusta czterdziesto­letnia kobieta cierpiąca na zadyszkę, ochrypłym głosem pokrzykiwała na klientów. Z jej podpuchnięłych oczu są­czyły się gniewne łzy, gdy zapalała papierosa. A paliła często, z babską zaciekłością, i pracowała z papierosem w ustach, wyrywając zgrubiałymi, opuchniętymi palcami zgniłe owoce z winogron lub wyjmując ze skrzynek po­midory. Jadwiga miała słabość do wszystkich klientów płci męiskiej, dawała im towar lepszy i dojrzalszy, a wprost ubóstwiała takich, którzy potrafili ją rozśmieszyć jakimś żarcikiem. Znała takie mnóstwo kobiet, które zwracały się do niej po imieniu, że wszystkich ich miała już dosyć, wszystkich w głęibi duszy nienawidziła i wybuchała gnie­wem na kaiżdą prośbę klientki, której się nagle zachciało na przykład kiści winogron o mgliście żółtych jagodach, leżącej w sąsiedniej skrzynce. Ach, jakże się wówczas Jadwiga wściekała! Z ust jej sypały się obelgi, jak gdyby uprzejma prośba stanowiła najstraszliwszą obrazę. Jadwiga wiedziała, że nie zwolnią jej z pracy za chamstwo, i cza­sem pozwalała sobie zdecydowanie za wiele -— nikt w ta­kich chwilach nie potrafił jej powstrzymać i utemperować. Ludzie mieszkający w pobliżu wiedzieli o tym, toteż gdy

nadchodziła ich kolej, mówili nieśmiało: „Dzień dobry, Jadwigo.” Jadwiga w milczeniu rzucała do brudnej plasti­kowej miski zielone banany, zawijała w papier twarde winogrona, grzebała palcami w skrzynce pomidorów, ci­skała na wagę krzywe i długie ogórki...

Po ile metr ogórków? — zapytywał jakiś obrotny gość, znający gwałtowne usposobienie Jadwigi, a ta gotowa była ucałować go za dowcip, nadskakiwała mu jak naj­droższemu gościowi, chichotała ochryple i głupio, wykła­dając najlepszy towar i starając się na wszelkie sposoby dogodzić dobremu człowiekowi. Kolejka wówczas także się uśmiechała razem z nią. I zdawało się w takich chwilach, że ludzie bardzo lubią swoją Jadwigę... A za co?

W pobliżu „Warzyw i owoców” schludna staruszka sprze­dawała lody, i wyglądało na to, że nocuje w swej oszklo­nej budce, oświetlonej we wnętrzu silną żarówką. Policz­ki staruszki zawsze były różowe z (błogiego zadowolenia, jak gdyby je malowała, niczym chcąca się odmłodzić stara pamna. W zimowe wieczory jej budka, obrośnięta iskrzą­cym się szronem, świeciła do późnych godzin, dopóki cho­dziły tramwaje, autobusy i trolejbusy.

Pewnego upalnego letniego popołudnia za szybami wit­ryn zaczęła się jakaś krzątanina. Najpierw szyby były za­słonięte i nic nie było widać, ale właśnie tego upalnego dnia szarą zasłonę z jednej szyby zdjęto i wszyscy zoba­czyli żywą dziewczynę w dżinsach koloru indygo, w mięk­kich rannych pantoflach — plastyczkę, która wypełniła sobą całą przestrzeń oszklonej wystawy.

Nikt nie zdążył zobaczyć jej twarzy, aie ludzie natych­miast rozpoznali w riiej piękność, która odwraca się od nich i nie dostrzega ich spojrzeń, jak to czynią prawdzi­we piękności. Na jej ramionach, zakrywając szyję, falo­wały ciężkie kasztanowate pukle, połyskujące jak polero­wane drzewo. Niektórym zdawało się nawet, że w witry­nie ustawiono kunsztownie wykonany manekin. Ale przez rajstopy różowiały wąskie, maleńkie pięty, obciągnięte zło­cistym kapronem; kiedy zaś dziewczyna wyciągnęła do góry Tęce, spod granatowej bluzki ukazał się brązowy

paseczek jędrnej talii. Ruchy jej rąk były tak ostrożne i powolne, iż zdawało się, że ta żywa piękność pogrążona jest w jakimś czarodziejskim śnie, że znajduje się we wła­dzy czarownika, której się niechętnie, ale pokornie pod­daje, bezbłędnie muskając palcaimi złoty flakon perfum czy szybując w powietrzu gazową apaszką, poprawiając spadziste fałdy barwnej draperii, spływającej tęczowym wodospadem ku jej stopom... Pochylała się gibko pośród białych i czerwonych sztucznych róż, rozrzuconych u jej nóg, pośród lśniących metalem i plastikiem kredek do ust, ustawionych na ukośnej półeczce. Cc chwila czegoś lekko dotykała, jak gdyby sama się upiększała przed lustrem, poprawiając fryzurę, i, prostując się, zastygała w zadumie, przypatrując się samej sobie, swemu odbiciu, we wszystkich tych kunsztownie rozstawionych, rozwieszo­nych i rozłożonych przedmiotach. Ale nagle jak gdyby znów ożywała, pochylała głowę, i jej włosy spływały falą na ramię, odsłaniając różowy płatek jędrnego ucha... Było gorąco tego dnia. Zdawało się, że słońce gotowe jest spalić malowniczą wystawę wraz z gibką i ostrożną plastyczką, która jak gdyby wykonywała jakiś dziwny taniec. Jej ręka płynnie poszybowała w górę i tam, w jaśniejszych przestworzach, musnęła palcami szerokoskrzydły letni ka­pelusz, wiszący w powietrzu na niewidzialnej nitce, i bia­ły kapelusz z białymi liliami również ożył i jął się koły­sać w łagodnych ukłonach... Potem owa niezwykła tancer­ka długo stała w głębokim zamyśleniu, niedostrzegalnie rozglądając się wokół, przy czym jej włosy pałały fiole- towo-wrzosowym ogniem.

Ale tajemnicze przedstawienie nagle się skończyło. Dziewczyna pochyliła • się, przysiadła, nadal nie ukazując twarzy, miękko gdzieś zeskoczyła i znikła, zamknąwszy za sobą jak drzwi wewnętrzną szybę witryny...

W drewnianych ramkach udających brąz na szarym płótnie namalowany był pędzlem jakiegoś beztalencia portret uśmiechniętej kobiety: rude kędziory spływające spod szerokiego, wygiętego ronda kapelusza, zielony wisior na szyi i na szerokich ustach martwo zastygły uwodziciel-

ski uśmiech. Wokół portretu biegły kołem czarne litery głoszące wszem i wobec: „Chcesz być piękną — bądź nią!” Należało się domyślać, że wyobrażona na płótnie kobieca twarz jest bardzo piękna, gdyż to ona właśnie jak gdyby zwracała się do ludzi przebiegających obok, patrzących na nią z okien przejeżdżających tramwajów, trolejbusów i autobusów: „Chcecie być piękni — bądźcie tacy jak ja!” Ktoś zachichotał, wsiadając do tramwaju, ktoś pokręcił głową, westchnął i odwrócił się, a ktoś nawet zagwizdał... Wszyscy, którzy widzieli plastyczkę, mieli wrażenie, jak gdyby ich nabrała ta giętka jak marzenie figurka z roz­puszczonymi włosami, ukazując wreszcie swą prawdziwą twarz; jak gdyby to właśnie ona, owa tańcząca dziewczy­na, popatrzyła na nich nagle i wyrzekła te trywialne sło­wa, zwrócone do nich wszystkich i do nikogo szczególnie.

I wydało się wszystkim, że ta.żywa dziewczyna, która do­piero co pływała w nieważkości za szyibą martwej teraz witryny, w rzeczywistości była nakręcaną lalką, której sprężyna rozkręciła się do końca. Nie wiadomo skąd zja­wił się ten płaski portret, obramowany tandetną brązową farbą i otoczony rozmaitymi perfumami, apaszkami, biżu­terią, szmacianymi różami i szminkami — zjawił się ten zły duch i zniszczył bajeczne zjawisko. Uśmiech szerokich ust to wszystko, co pozostało po niedawnym przedstawie­niu.

A nowa wystawa, która nie była lepsza od starej, zaku­rzonej i spłowiałej — nowa witryna swym wspaniałym obrazkiem wpisała się jakoś w kamienne brzuszysko szare­go domu, bynajmniej go'nie ożywiając...

Nie zaszło nic szczególnego i ludzie wkrótce zapomnieli

o wszystkim, ci zaś, którzy nie obserwowali pracy pla­styczki, w ogóle .nie zwrócili uwagi na odnowioną deko­rację, nie pamiętając, jak wyglądała stara.

I tylko jedna dusza na świecie zareagowała żywo i za­trzepotała z zachwytu, wchłaniając w siebie niczym wy­schnięta ziemia krople deszczu owe zdumiewająco zrozu­miałe i potrzebne słowa: „Chcesz? Bądź..." — no oczy­wiście, że chcę!

Dziewczyna w spłowiałej sukience, która wystała się w kolejce po ogórki, a potem kupiła sobie w nagrodę lody, ze wzrastającym zainteresowaniem obserwowała pra­cę dekoratorki, podziwiając jej ruchy, jej nowe dżinsy, jej włosy. Jadła topniejące lody, kiedy plastyczka nagle znikła i zjawiła się owa rudowłosa, która spojrzała jej prosto w oczy i spytała: „Chcesz być piękną?” — odga­dując jej skryte pragnienia. I sama odpowiedziała: „Bądź nią.”

Rozkazujący ton odpowiedzi, 'który przetoczył się kołem w zatrwożonej świadomości dziewczyny, wstrząsnął nią swoją lapidarnością i prostotą, natychmiast rozwiewając poprzednie wątpliwości. Zamarła i stała z otwartymi usta­mi, jej powieki nerwowo drgały i trzepotały w lękliwym zachwycie, pełna warga, delikatna jak cząstka mandaryn­ki, pokryta była przezroczystobiałą emalią topniejących lodów. Słowa rozlegały się w niej zniewalającą muzyką i zdawało się dziewczynie, że to sama dekoratorka, która dopiero co płynnie przyikucała za szybą, pyta ją melodyj­nie i smutno: „Chcesz być tak piękną jak ja?”

Przejęta, liznęła roztopione lody, i wpatrując się w wi­trynę, ogłuszona, z drżącym uśmiechem odczytywała kółeczko liter. „Chcesz być? A któż by nie chciał? Ale jak? Łatwo powiedzieć! Oczywiście, że bardzo chcę!”

Dopiero co stała w kolejce, garbiąc się nad niskimi kobietami, marszcząc gładką skórę na czole, słuchając or­dynarnych sprzeczek Jadwigi z klientkami; dopiero co jej oczy, przypominające kształtem liście brzozy, wyrażały nudę i całkowitą obojętność, a twarz wydawała się zaku­rzona. Teraz dziewczyna zmieniła się nie do poznania: zarumieniona ze wzruszenia i przejęcia, przypominała szczęściarę, która zdała egzaminy na wyższą uczelnię i oto ujrzała swe .nazwisko na liście przyjętych.

Pierwszą rzeczą, jaka przyszła jej do głowy, kiedy uświadomiła sobie całą doniosłość tych ¡kuszących słów było pragnienie natychmiastowego odszukania dekoratorki. Rzucić się w ślad za nią, wedrzeć się tam, gdzie obcym wstęp jest wzbroniony, dotrzeć do dyrektora, wypytać go

i za wszelką cenę odnaleźć plastyczkę, ¡która wie, jak stać się piękną. Nieświadomie poddając się temu impulsowi, wbiegła po schodkach do drzwi sklepu, wrzuciła do kosza rozmoknięty pakiecik lodów, weszła, w podnieceniu od­dychając przez nos, do mrocznej salki, przepojonej zapa­chem wełny i pachnącego mydła, i zaczęła się wpatrywać w twarze, choć przecież aiie znała twarzy tej, której szukała.

Poryw jej był tak gwałtowny i szczery, że nie zdążyła pomyśleć o skutkach. Pytanie, które zamierzała zadać, nie miało odpowiedzi i było bezsensowne. Wierzyła jed­nak, że ją zrozumieją, jeżeli zapyta. „Wie pani — powie­działaby, patrząc w oczy pięknej dziewczyny — właśnie panią itu zobaczyłam... Proszę na mnie spojrzeć. Bardzo chcę być piękna. Wiem, że mogę, ale nie wiem jak, proszę mi poradzić, co powinnam zrobić. Tak, rozumiem, po­trzebne są prawdziwe dżinsy. Ale jak je zdobyć? Moja mama nie ma tyle pieniędzy. Może by się dało jakoś bez dżinsów. Ale koniecznie chciałabym być piękną, tak jak pani — powiedziałaby, nie odrywając wzroku od dekora- torki. — Proszę panią, bardzo, bardzo proszę.”

Czując w solbie to niezwykłe błaganie, kitóre gotowe było wylać się w słowa, w nie mające odpowiedzi, odwiecz­ne pytanie, zwrócone do bóstwa, dziewczyna wierzyła w cud, zapominając o sobie, i zdawało jej się, że oto życie podarowało jej jedyną szansę otrzymania odpowiedzi nie tylko na pytanie, jak być piękną, ale i na pytanie, jak żyć.

Zawsze była niecierpliwa, a teraz jej niecierpliwość wzmogła się do granic histerii czy szaleństwa. Płonęły jej policzki i zasychało w ustach, oddychała nierówno, spaz­matycznie i aż się zataczała od uderzeń ogromnego, roz­pierającego pierś serca.

Jakiś mężczyzna popatrzył na nią uważnie i surowo.

| w tej chwili poczuła swoje lepkie od roztopionych lodów palce.

Co teraz będzie! — pomyślała z rozpaczą. — Jakiże mogę z takimi rękami...”

Była przekonana, że plastyczka poda jej rękę, ale gdy

poczuje lepką skórę, ¿krzywi się ze wstrętem i odwróci od niej, jak tam, w witrynie. Była to najstraszniejsza rzecz, jaką mogła sobie wyobrazić, toteż na oślep rzuciła się do wyjścia. Rozitrącając ludzi _w drzwiach, wybiegła na ulicę, pogrzebała w portmonetce, zaciśniętej wraz z siatką w spoconej ręce, i nie znajdując ani kopiejki drobnych, rzu­ciła się do kiosku z papierosami.

Proszę pana! — pisnęła błagalnie. — Niech mi pan rozmieni!

Ten także popatrzył na nią uważnie i z troską, i roz­mienił pieniądze.

Dziewczyna pobiegła do automatu z wodą sodową, ko­lanami uchwyciła jak w kleszcze siatkę z ogórkami, wrzu­ciła w otwór kopiejkę i podstawiła dłonie pod spieniony strumień wody. Śpieszyła się. Woda lała się z rąk na sukienkę i nogi, ale dziewczynie sprawiało to przyjem­ność. Czuła, jak nieważko kołysze się jej ciało od uderzeń serca. Policzki były tak rozpalone, że miała wrażenie, jak­by spociły się jej oczy od tego jadowitego żaru i jakby jakaś lepka błona zaćmiła światło.

Nagle usłyszała za plecami kłótliwy głos:

Do czego to doszło! — mówiła jakaś stara kobieta. — Ludzie tę wodę piją, a ona tutaj... Może jeszcze nogi byś umyła, bezczelna!

Nieoczekiwanie dla samej siebie, z wykrzywioną twarzą, dziewczyna krzyknęła głośno i ordynarnie:

Niech się pani zamknie! Nie pani sprawa! Nie pani... jasne?! Nie pani! I niech się pani nie wtrąca! Wstrętna pokraka! Won! — Aż tupnęła nogą i zacisnęła pięści, kur­czowo przyciskając łokcie do boków. — Wynoś się, mał­po! — krzyczała i łzy spływały jej po policzkach. — Won!

Stara przelękła się i śpiesznie odeszła, coś mamrocząc pod nosem. Ktoś w pobliżu ze zdumieniem podniósł brwi, nie rozumiejąc powodu tego krzyku i łez, ktoś inny, sto­jący na przystanku trolejbusowym, odwrócił się, nie chcąc się wtrącać.

A ona przycisnęła mokre dłonie do twarzy i starała się powstrzymać łzy, które dławiły ją niezasłużoną, jak są-

45

i mmmm

dziła, krzywdą. Ocierając łzy rękami, wycierając mokre ręce o włosy, jak gdyby gładziła się sama i uspokajała, wyczuwając przy tym żar spoconej i oszalałej głowy.

Potem wzięła do ręki siatkę z ciemnozielonymi ogórka­mi, powleczonymi białawą błonką, i siatka wydała jej się ciężka i okropna. Zobaczyła na swych nogach zdeptane, zdarte sandały, z których sterczały długie, zakurzone pal­ce, i rozdrażniona, zmęczona jak po jakimś ataku, poszła do domu z ostrym, nie zaspokojonym pragnieniem kłótni. Matka była w fabryce, ale córka myślała z gniewem, że wytrzyma do wieczora i koniecznie się z nią pokłóci, do­prowadzi matkę do płaczu, bo dalej tak żyć nie sposób — nie chciała tak żyć, chociaż zupełnie nie wiedziała, jak żyć należy. A kłócić się umiała.

Szła do domu w górę stromej uliczki i myślała o sobie tak, jak gdyby przeżyła już długie życie, wszystko o nim wiedziała, wielu spraw się domyślała i rozumiała najważ­niejszą — tak żyć nie można.

Jak daleko sięgała pamięcią Raja Klejonyszewa, Rajeń- ka, jak nazywała ją matka, chociaż ona sama lubiła, kiedy nazywano ją po prostu Ra, nigdy nie wątpiła w to, że czeka ją w życiu coś niezwykłego.

Miała siedemnaście lat i nic nie było w stanie zachwiać w niej tej pewności: uważała się za samotną, pnzez nikogo nie zrozumianą i tajemniczą mieszkankę Ziemi.

Oceniała sama siebie bardzo wysoko.

Czasami, jak gdyby ze swojej przyszłości, która oczy­wiście nie miała żadnego określonego kształtu, z politowa­niem i współczuciem spoglądała na drobne i, jak sądziła, płytkie i mętne ludzkie przyjemności, uśmiechając się ze swych wyżyn na widok całej tej krzątaniny.

Z czasem na jej twarzy utrwalił się litościwie współczu­jący grymas, z jakim wysłuchiwała opowieści ludzi o ich domniemanych sukcesach i drobnych klęskach. Szczegól­nie lubiły się jej żalić i często przychodziły jak do spo-

wiedzi dziewczęta z jej szkoły, co utwierdzało ją w po­czuciu własnej wyjątkowości.

No i co? — pytała z nutką goryczy w głosie, wy­dymając pełną wargę i ze znudzeniem patrząc na przejętą twarz rozmówczyni. — Wszystko to głupstwa — kończyła z westchnieniem.

Chwilami miała ochotę pogładzić dziewczynkę po gło­wie, jak gdyby był to miękki, bezdomny, budzący litość kociak.

Żadna z przyjaciółek nie obrażała się na nią, dziewczęta powierzając jej swe tajemnice uspokajały się, a zwierzenia przynosiły im ulgę.

To wszystko głupstwa. Zapomnij o tym — mówiła Ra, kiedy zwierzały się jej z bardzo poważnych i nieodwra­calnych nieszczęść. — Co się u ciebie zmieniło? — pytała w takich wypadkach. — Zachorowałaś? Nie. Wszystko to głupstwo. Teraz nikt nie zwraca na to uwagi. To nie jest najważniejsze. Dawniej, kiedy nosiło się warkocze, obcię­cie włosów uważano za grzech. A potem zaczęto się strzyc. No i co? Co się przez to zmieniło? Trzeba żyć zgodnie ze swoim sumieniem.

Oj, Ra! Ty masz bardzo silną osobowość, a ja jestem głupia. W ogóle nie mogę się uspokoić. Boję się, że mai tka się dowie. Powiedz, tobie się to zdarzyło? I co, nic, tak?

A to, moja droga, nie twoja sprawa — arogancko i ze złością odpowiadała Ra Klejonyszewa i wyniośle od­rzucała głowę. — Nie ja przyszłam do ciebie, ale ty do mnie. To ty wytrząsasz mi przed nosem swoje brudy. Wy­starczy mi tego, co przez ciebie znoszę.

Wiedziała już, że nikt się na nią nie obrazi, jeżeli nawet wygarnie ostrzej, gdyż dziewczęta, które do niej przycho­dziły, powinny się jej bać, jako że powierzyły jej swoje sekrety. Nie była wyrachowana, ale czuła instynktownie, że właśnie tak powinno być: ten, kto się boi, nie obraża się, albo w każdym razie ukrywa obrazę nawet przed samym sobą.

I rzeczywiście zawsze tak było.

Raja jednak nigdy i nikogo nie chciała obrazić. Dopóki

sprawa ją interesowała, obserwowała i znosiła ludzką ra­dość i łzy, a kiedy człowiek się jej znudził, opędzała się od niego i natychmiast zapominała o ufnym siwym gołąb­ku, którego miło jej było karmić okruchami chleiba, ale któremu mogłaby ze złością wyrwać ogon, gdyby siadł jej na ramieniu i pobrudził sukienkę. Opędzała się od ludzi bynajmniej nie ze złością, ale z dokuczliwym ziniecierpłi- wieniem, które zaczynało ją nagle męczyć — nie mogła się doczekać, kiedy zostanie sama, mając poczucie swej mistycznej wyższości nad całą tą rzadziutką kaszką życia.

Jeszcze silniejsze zniecierpliwienie odczuwała, kiedy za­czynali ją o czymś pouczać dorośli. Uważała to za prze­jaw najwyższego ludzkiego okrucieństwa. Dorośli, poucza­jąc ją, chcieli, żeby ona była taka, jakimi byli oni, i strach ją ogarniał na myśl, że ci ludzie nie domyślają się, iż w przyszłości czeka ją coś niezwykłego, coś, czego nie da się z niczym porównać: jeszcze nigdy nikomu, żadnemu czło­wiekowi na świecie, to się nie zdarzyło, a zdarzy się jej właśnie.

Zaczynała Rai drżeć warga. Brzozowe listki jej oczu trzepotały jak na wietrze, gotowe spaść z pożółkłej twarzy: zielonkawe tęczówki jaśniały i rozszerzały się, jak gdyby się nagle znalazła w ciemnościach, zdawało się, że zaczy­nają migotać purpurą, jakby wszystkie żyłki oczu nabiegły krwią.

Ach tak, przekazywanie doświadczenia... Bez doświad­czenia nie da rady — przedrzeźniała ze wstrętem, na jafci tylko mogła się zdobyć, usiłując ze wszystkich sił przy­wołać na twarz błogi uśmiech. — Postąpię tak, jak mi radzicie. Nic mądrzejszego nigdy nie słyszałam — ciąg­nęła na jednym tonie, dopóki starczało jej cierpliwości i dopóki z jej gardła nie wyrwały się piskliwe wymy­sły. — Odczep się, idiotko! — krzyczała. — Stara raszplo! Wynoś się stąd, bo nie odpowiadam za siebie! — wrzesz­czała, ściągając na siebie nieszczęście, które przyjmowała z ulgą i jakby kryła się w nim, uspokajała, zachowując tym sposobem niezależność i wielką tajemnicę swego ży­cia, na którą kolejny raz się targnięto.

Panicznie się bała być do kogoś podobną.

Nawet swojego ojca, który porzucił rodzinę, kiedy Raja miała zaledwie sześć lat, i który potem zapił się i umarł, kochała tylko dlatego, że nie zdążył niczego jej w życiu nauczyć. Prawie go nie pamiętała, a jednak jakieś scenki z życia z ojcem nagle wyraźnie wypływały jej z pamięci... Deszcz, tramwaj, czarna mokra ulica, mknące obok chod­niki z odbiciami jasnych domów, czarne parasole, ludzie. A oma, siedząc na kolanach ojca i patrząc w okno, nagle z westchnieniem wykrzykuje na cały wagon:

O-oj! A na wsi teraz! Błoto. Przy fermie to można utonąć z głową, prawda, taito?

Ojciec roześmiał się w odpowiedzi i wszyscy ludzie w wagonie też się uśmiechnęli, a ona zaczęła się śmiać wraz z innymi, nie rozumiejąc, czym ich rozśmieszyła, i tak się rozdokazywała, chcąc jeszcze bardziej wszystkich rozbawić, że zaczęła podskakiwać na kolanach ojca, i po­kazując paluszkiem uciekające do tyłu domy, pytała, za­chłystując się piskiem:

A to jest więzienie? — śmiesząc ludzi i pesząc oj­ca. — A ten dom? Też więzienie? Tak, tato? A to też więzienie? A ten? iNo, tato! A ten?

Do dziś czuła się jakoś niezręcznie wobec zmarłego oj­ca, .zwłaszcza gdy przychodziła na grób, o który nie dbał niifct oprócz niej. Co jej wtedy strzeliło do głowy? „Wię­zienie”. Skąd? Nie wiedziała. Ale dobrze pamiętała tę chwilę i pielęgnowała w sobie owo poczucie dziecięcej bez­karności i szalonej radości, jakiej już nigdy potem nie doznała w życiu, jak gdyby coś obumarło w niej na za­wsze, zagubiło się jak klucze od mieszkania. Bez końca trzeba było wyłamywać zamknięte drzwi, by uchronić w sobie tę szczęśliwą bezkarność.

Jesienią wcześnie zaczęły się mrozy. Temperatura spadła do minus sześciu stopni. Przez dwa dni i dwie noce wiał zimny, przejmujący, niezwykły o tej porze roku wiatr. Ulica była pełna nieznanego dotychczas, trwożnego, chrzę-

szczącego szumu — to szumiały na wietrze przemarznięte blaszki zielonych topolowych liści, w których żyłach był lód. Miliony tych zielonych lodowych liści uderzały o sie­bie, wydając szumiący nierówny chrzęst i stuk. Ale trze­ciej nocy niebo zaciągnęło się chmurami i rankiem obu­dził ludzi deszcz. Liście topól obwisły, spęczniały, zalśni­ły martwą już ciemną zielenią i zaczęły opadać. Ulica znów napełniła się nieznajomym, cmokającym, jakimś ża­bim szmerem. Liście opadały z katastroficzną szybkością, siejąc niepokój w duszach ludzi. Dzień był pochmurny, drzewa stały martwe i ciche. W powietrzu zamarł wszelki powiew. I w tej ciszy dniem i nocą sypały się z drzew ciężkie i miękkie liście, zabite przez mróz. Wszystkie ogrodzenia i chodniki były zasłane grubą warstwą zieleni. Wilgotne powietrze, przesiąknięte leciutką mżawką, która niedostrzegalnie sączyła się z chmur, zasnuwagąc wszyst­ko dokoła mglistym oparem, przepojone było zapachem odtajałych liści, wydzielających żywiczną goryczkę. Liście opadały ciężko i szybko i z mlaśnięciem martwo rozpłasz­czały się na ziemi. Dozorcy nie nadążali zmiatać ich w kuipkl

Jednej z takich cichych i niespokojnych nocy Ra Klejo- nyszewa wróciła do domu o czwartej nad ranem. W ciem­nej przestrzeni śpiącego domu rozległ się zdradziecko głoś­ny szczęk zamka u drzwi. Zamknąwszy je za sobą, zdjęła buty i w samych rajstopach, trzymając w ręku brudne obuwie, przeszła, zataczając się i potykając, do swego ciem­nego pokoju w sublokatorskim mieszkaniu i runęła na zasłane łóżko.

Zaczęło ją mdlić od wina i od tego wszystkiego, co się z nią stało tej nocy.

Matka spała pochrapując, ale Ra wiedziała, że nie obudzi się, nawet gdyby zapalono w pokoju wszystkie lampy. Nie obawiała się matki, lecz szarawego mroku wąs­kiego korytarza, na który trzeba było koniecznie teraz wyjść, i szumu wody w wannie, który mógł pobudzić sąsiadów. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bała owej strasznej, niezwykłej ciszy uśpionego mieszkania! Zapaliła

podobną do świeczki nocną lampkę nad łóżkiem, wzięła | etażerki okrągłe lusterko i lękliwie, jak w przepaść, zaj­rzała w błyszczący krążek, w którym nie mieściła się jej twarz z opuchniętymi i prawie oszalałymi oczyma. Zbli­żyła lusterko do twarzy i zobaczyła teraz tylko swoje oczy, pełne rozpierającego, bolesnego lęku i zdumienia.

I jej wewnętrzne przerażenie, które czuła całym ciałem, każdym włoskiem splugawionej, jak się jej teraz zdawało, skóry, które wywoływało ssanie w pustym żołądku — to jej przerażenie zderzyło się nagle z przerażeniem ze­wnętrznym, które zobaczyła w lustrze.

Zdrętwiała od pocałunków warga też napuchła i pokryła się suchą, złuszczoną blanką. Bardzo chciało się palić. W torebce miała Raja dwa papierosy, które wzięła od niego: swoich jeszcze nie kupowała. Powoli i ze wstrętem zdjęła z siebie ubranie, jak gdyby była zarażona, narzu­ciła sżlafrok, wsunęła stopy w pantofle i, wsłuchując się w ich ciche poszeptywanie na parkiecie, wyszła w ciem­ność korytarza, a dokładniej w wąską szczelinę długiego przedpokoju. W garści zaciskała zapałki i papierosa, nie­przyjemnie przesiąkniętego perfumami, którego ze wstrę­tem wypaliła w ubikacji, dławiąc się dymem...

A potem długo myła się w łazience, w panice rozmyśla­jąc o ewentualnym zarażeniu, o ciąży, która wydawała się jej straszniejsza od wszelkich zarażeń. Jak o nagłej, za­kaźnej i niemal śmiertelnej chorobie myślała o tym, co się jej wydarzyło tej nocy. Nie miała teraz jak gdyby ani przyszłości, ani przeszłości. Czas, w którym żyła, zatrzy­mał się, napełniając duszę strachem i pustką. Nagle za­czynały ją trząść nerwowe dreszcze i wtedy zakręcała kran z zimną wodą, parząc się białymi strugami wrzątku, zno­sząc to piekło, ten czyściec, w którym ona, wielka grzesz­nica, torturowała siebie i swoje zhańbione ciało. Czasem chciała krzyknąć na całe gardło na samą myśl o prostym i czystym dniu wczorajszym, i krzyczeć na cały dom, żeby się zbiegli wszyscy sąsiedzi. „To on jest wszystkiemu winien! — krzyczałaby do ludzi. — Ja nie chciałam! Nie!” Rozumiała jednak, przerażona, że byłoby to kłamstwo.

Przystojny; podobny do Chrystusa z ikony ze swymi długi­mi włosami, bródką i wąsami, wysoki chłopak, który na lewym kolanie wytartych dżinsów miał skórzaną łatę, a cza rną marynarkę przesyconą zapachami starej przepo- conej skóry, tytoniu i perfum, podniecającym i pociągają­cym zapachem męskiej siły... Nie! Nie myślała w tej chwili

0 nim: brakło jej na to sił i czasu.

Wszystko było teraz wypełnione jej własną rozpaczą, jej nieutulonym smutkiem i nie było w tym zagęszczo­nym, spoistym czasie ani jednej szczelinki, w którą można by było wcisnąć cokolwiek z zewnętrznego świata, gdzie żyli ludzie i ten piękny chłopiec, i gdzie dla niej samej nie było teraz jak gdyby miejsca. Wszystkie jej siły ze- środkowały się w tym momencie na walce z niewidzialnym

1 niepojętym złem, które trzeba było za wszelką cenę od siebie odepchnąć.

Uprzedzam cię, dziewczyno, że nie mam zamiaru się z tobą żenić, należę do innego klanu.

Ja też.

No to będziemy do siebie pasować.

Milczenie.

Potrzebna mi jest kobieta.

Milczenie.

; Kobieta, a nie dziewczyna. Rozumiesz mnie?

Rozumiem.

Nienawidzę białych sukien panien młodych. Biały kolor to kolor niewinności. A pod nim kryją się doświad­czone kobiety, którym się wręcza różowe i białe goździki. Ludzie okłamują się nawzajem. Matka panny młodej pła­cze ze szczęścia, że się uwolniła od idiotki, która w wieku piętnastu lat miała pierwszą skrobankę... A wszystko to nazywa się ślubem. Nienawidzę tego. A ty?

Ja też. Trzeba żyć uczciwie.

Tak, trzeba żyć uczciwie, patrzeć prawdzie w oczy. I niczego się nie bać. Czytałaś Rótwioleżnilc czterdziesty drugi?

Tak, tylko że dawno.

Śmiech.

To pierwsze kłamstwo, które od ciebie słyszę. Brawo.

Zaczniemy liczyć. Kobiety są kłamliwe z natury. To je ratuje.

Ja jestem inna. Nie wierzysz?

Jak to udowodnisz? •

Milczenie.

Już dawno zwróciłem na ciebie uwagę. Będziesz bar­dzo piękna, kiedy się staniesz kobietą. Chcesz być piękna?

Czytałeś to, tak?

Co?

No tam, w szarym sklepie na wystawie.

Ja, moje dziecko, w sklepach czytam tylko ceny. A w ogóle znam cię już od dawna, chodziłaś do naszej szkoły, a ja chodziłem z jedną taką z waszej klasy. Ty mnie chyba też znasz. Musiałaś mnie widywać — chodzi­liśmy przecież do tej samej szkoły.

Wiem.

Nie boisz się mnie?

Nie.

Będziemy ze sobą?

Znieruchomiały wzrok, przestrach i zdumienie. Pytanie:

Co?

Żyć. Chyba się dogadaliśmy: nic, tylko prawda. Do­brze cię zrozumiałem?

Tak.

Co „tak”? Tamto „tak”, czy to, że cię dobrze zrozu­miałem?

j Lepiej kiedy indziej.

A to już drugie kłamstwo. Powiedziałaś, że się mnie nie boisz.

Przestraszony pytający szept:

Ale gdzie?

To rozumiem, to jest poważna rozmowa. Chodźmy. Podobasz mi się.

Dokąd?

Jest tu taka klawa klatka schodowa, ciepła i czysta, z szerokimi parapetami. W tym domu mieszkają susły, które chodzą spać o dziewiątej wieczorem, a budzą się

wiosną. Biorę butelkę i wychodzimy po angielsku. Wiesz, jak się wychodzi po angielsku?

Nie.

Bez pożegnania.

Widziała już wcześniej ten stary dom ze stiukowym mo­nogramem na fasadzie, przypominającym !ierb rodowy. Teraz, idąc w ślad za Władem, bo tak miał na imię chło­pak — nie obok niego, nie ręka w rękę, ale właśnie w Mad, ledwie za nim nadążając — nie mogła się zatrzymać i za­stanowić, była jak w malignie.

Nie przestraszyła się obcej bramy, połyskującej brązowo w świetle słabych żarówek, ani masywnej windy z za­mglonym lustrem, w którym zdążyła się przejrzeć i spodo­bać sobie....

Winda zatrzymała się na ostatnim, piątym piętrze. Zo­baczyła obce drzwi, poczuła obcy zapach, przyjemne ciepło zadbanego domu. Wład chwycił ją za rękę, pociągnął i pewnie poprowadził w dół, głośno skrzypiąc podeszwami po kamiennych stopniach, poprowadził ją w mrok pode­stu, do półokrągłego okna w głębokiej, również półokrąg­łej niszy z szerokim, lśniącym, jasnym parapetem.

To będzie nasz weselny stół — powiedział, stawiając na parapecie wąską, wysoką butelkę. — Diabelnie mi się podobasz. Będziesz bardzo piękną kobietą. Możesz mi wie­rzyć, widzę to w twoich oczach, wiem.

Wyjrzała przez zakurzone okno, chcąc przed nim ukryć zdenerwowanie i wstyd. Na dole, w mokrej czerni, odbija­ły się światła rzadkich latarń.

Nie denerwuj się — powiedział Wład, podając jej butelkę. — Łyknij sobie wytrawnego.

Posłuchała go i wlała w siebie z wąskiej szyjki ciepłe, nagrzane na jego piersi wino, „wytrawne”, jak mówił Wład — ten piękny, ten wspaniały, bezgranicznie piękny i dowcipny, obciągnięty czarną pachnącą skórą, silny i władczy jak prawdziwy mężczyzna, spokojny i śmiały Wład, który tak ją teraz onieśmielał, wobec którego tak się wstydziła własnej nieporadności.

On także pił wino z butelki, paląc papierosy i patrząc

I uśmiechem na zmieszaną dziewczynę. Wreszcie jednak zdecydowanym gestem rzucił nie dopalonego papierosa na czystą .podłogę, pokrytą wzorzystą wykładziną.

Wszystko to mignęło nagle w świadomości Ra, kiedy skuliła się pod kołdrą wstrząsana dreszczami. W jej pa­mięci przesunęła się cieniutka strzałka, która jak gdyby wbiła się w chłodną, spokojną twarz o mocno umalowa­nych oczach, liliowych niby modne okulary; Ra ze stra­chem dostrzegła wszystko rozumiejące spojrzenie, kiedy oboje z Władem wychodzili „po angielsku” z ciemnawego pokoju, w którym zebrali się uczniowie dawnej dziesią­tej B, by uczcić swe oblane egzaminy wstępne, posiedzieć razem w jesienny wieczór, potańczyć, pogadać przy kie­liszku i zapomnieć o swych klęskach. Znalazł się w tym towarzystwie także Wład z nieładną dziewczyną, która cały wieczór przesiedziała przy magnetofonie i ani razu nie zakołysała swym potężnym biustem, jak gdyby wy­obrażając skamieniałą boginię płodności.

Ra Klejonyszewa czuła się bardzo dobrze tego wieczoru. Ona także oblała egzaminy do Instytutu Plechanowa, nie licząc zresztą na sukces, i dopiero teraz zaczęła ze zdzi­wieniem i ciekawością rozmyślać o nowym życiu: nie trze­ba było odrabiać lekcji, chodzić do szkoły i poprawiać dwójek, bać się pytania i klasówek — wszystko to odeszło w przeszłość. Z bijącym sercem budziła się czasem w środ­ku nocy, jeżeli śniły się jej egzaminy, ale po obudzeniu znów z uczuciem błogości zagrzebywała się w ciepłej po­ścieli i zasypiała szczęśliwa wiedząc, że już nie musi się nigdzie śpieszyć.

Prywatka była składkowa i wszyscy czuli się gospoda­rzami, tylko ta dziewczyna, Eryka, jak się przedstawiła, wiedziała, że jest tu nieproszonym gościem.

Wład — odezwała się fotografując oczyma Ra Klejo- nyszewą, kiedy ta wraz z Władem przechodziła obok.

On jednak jak gdyby nie usłyszał swego imienia, nie do­

strzegł brzydkiej, wyłupiastookiej postaci, nieruchomo tkwiącej w fotelu.

Trzeba się było wtedy zatrzymać, ale Ra, z odrzuconą głową, nie żegnając się z nikim, poszła do wyjścia i wy­ciągnęła ze stosu palt swój wyblakły różowy płaszczyk. Kto to był? Ra nie wiedziała, nie zdążyła zapytać ani kolegów, ani Włada.

Ale teraz, leżąc z otwartymi oczyma w ciemnym pokoju, przy wtórze monotonnego chrapania zmęczonej martki, myślała o tamtej. Musiała za wszelką cenę przekonać samą siebie, że ta dziewczyna nie jest niebezpieczna. Ale nic z tego nie wychodziło — dziewczyna zbyt pewnie i wład­czo zawołała Włada, nie wyszła za nimi, nie wstała i na­wet nie drgnęła, jak doświadczona treserka, ćwicząca mło­dego psotnego psa, którego nie ma sensu karać, jeśli jest nieposłuszny.

Wład” — słyszała Ra jego imię wymówione przez tę, która została.

Im dłużej teraz myślała, tym bardziej nękała ją nie­pewność, nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy Włada i porozmawia z nim. Umówili się na wieczór, ale Ra, jak dręczony pragnieniem nałogowy pijak, czekała ranka, by rozpocząć poszukiwania Włada, obmyślała najrozmaitsze warianty poszukiwań i starała się znaleźć taki, który by nie budził podejrzeń.

Strasznie chciało się jej palić! Zdążyła się już przy­zwyczaić do palenia, chociaż uczyła się palić bez zapału i z przekonaniem, że w każdej chwili będzie mogła to rzucić. Jej skłonna do naśladowania natura nie zwalczyła kiedyś pokusy i Ra zapaliła, zakrrtrusiła się ostrym dy­mem i zakaszlała do łez. Jednak chęć, by być podobną do przypadkowej nieznajomej, zwyciężyła.

Śmietankowego koloru palce z różowym lakierem na dłu­gich, nie tkniętych pracą paznokciach, koniakową barwą mieniący się topaz i dymiący papieros, również podobny do ozdoby w wypielęgnowanej dłoni nieznajomej, która siedziała przy lekkim stoliku w kawiarnianym ogródku, w cieniu płóciennego parasola. Właśnie ta dłoń przyciąg-

nęła uwagę Ra. Obserwowała ukradkiem, jak nieznajoma pali, jak w szczęśliwej zadumie podnosi papierosa do warg, jak się zaciąga dymem, odrzucając głowę niczym w rozkosznym znużeniu pocałunku, i jak błękitny dym wije się krętą strużką w promieniu słońca. I Ra nagle zrozumiała zachwycona, że cała ta zagadkowa, ulotna gra dymu na tle czarnej ziemi, w której wilgotnym mroku kwitły narcyzy, to właśnie jest owo nieosiągalne piękno,

o którym można tylko marzyć. Nieważki słupek popiołu upadł nagle na plastikowy blat żółtego stolika, a niezna­joma, uśmiechając się, rozbawiona własną nieuwagą, le­ciutko liznęła opusżkę serdecznego palca, dotknęła nim srebrzystego popiołu i jak magnesem przeniosła go do po­pielniczki. I zaraz ze zmrużonymi oczyma znów podniosła do ust papierosa, delektując się słodką trucizną dymu.

Od tej pory Ra zaczęła mimo woli naśladować nieznajo­mą, którą ujrzała wiosną w parku, i czasem przy paleniu umyślnie na oczach koleżanek strącała popiół, by tak jak tamta przenieść go do popielniczki.

Była bardzo zdolną uczennicą: wszystko miała jeszcze przed sobą.

Miała przed sobą także bójkę w mroźnym hlasku zimo­wego wieczoru, a raczej pobicie zawianego Włada, które­go długo tropiła w nadziei na zemstę.

Ra sama nie wiedziała, jak się na to zdobyła, jak się zdecydowała. Trudno zresztą było nazwać decyzją owo do­kuczliwe cierpienie, pchające ją śladami Włada, którego bardzo chciała spotkać; przygotowywała się do tego' nie­uniknionego spotkania i nie była w stanie już czegokol­wiek zmienić w owym fatalnym dręczącym poszukiwaniu. Ukryty dotychczas drapieżnik wpił się pazurami w jej duszę i nie dawał żyć.

Przeczuwała, że wcześniej czy później to musi nastąpić, toteż w lękliwej ciszy obcych bram, które wciąż zmieniał przedsiębiorczy Wład, starała się wziąć jak najwięcej ze swego dzikiego życia, zanurzała się z głową w kołowrót

57

* W \ BHH

namiętności; starała się, póki Wład jeszcze z nią był, choć trochę zrozumieć to życie, nasycić się nim, zaspokoić pragnienie, a dopiero potem, kiedyś odtrącić kłótliwe­go Włada, z którym pokornie zagłębiała się w piekielne jaskinie uśpionych domów, przerzucając się po drodze pustymi słowami... Zapalała papierosa i, wsłuchując się w szczególną ciszę każdego nowego domu, całowała Wła­da, gładziła jego sprężyste gęste włosy, chciwie całowała go znowu i zamierała, kiedy w ciszy rozlegał się stuk drzwi.

Tylko szeptem rozmawiała Ra ze swoim Władem w owym nowym i szybko mknącym życiu, które tak ją wciągnęło, że już nie widziała jego końca.

Ale kiedyś Wład nie przyszedł i przysłał w zastępstwie kolegę.

Wesołemu i skoremu do śmiechu chłopakowi w wielkiej puszystej czapce z szarego królika, niepalącemu, i, jak się okazało, niepijącemu, udało się sprawić, że Ra się upiła, spędziwszy z nim cały wieczór w ciepłym i ciemnym do­mu, w którym nigdy nie była z Władem. Wypiła prawie całą butelkę wina, którą chłopak przyniósł w kieszeni. Wino uderzyło jej do głowy i rozpłakała się, kiedy tam­ten ją pocałował, mówiąc, że jest śliczną myszką i ładnie pachnie. Miał widać bardzo czułe, nie przytępione nikoty­ną powonienie. Ona jednak zdawała sobie sprawę, że pachme winem, i obraziła się.

Zaczekaj, myszko! Dokąd się wybierasz? — powie­dział chłopak, zatrzymując ją siłą, gdy prawie się prze­wracając ruszyła do windy. ;— Mamy czas, posiedź, przyjdź do siebie, a potem... Coś ty, myszko, mróz na dworze! I gliniarze nie śpią.

Została nie dlatego, że on jej nie puścił, ale dlatego, że sama poczuła, iż jest bardzo pijana i nie dojdzie do domu.

Chce mi się palić — powiedziała ze strachem. — Palić. Rozumiesz?

Palenie szkodzi... Zwłaszcza takim miłym myszkom.

A mnie się chce palić. Nie masz, tak? Papierosa... No to chodźmy do Włada.

Nie można.

Nie można do Włada?

Nie ma go teraz w domu.

A 'gdzie jest?

Przyjdzie. Ale czy ja jestem gorszy?

Ty? Ty nawet papierosa nie masz. Odejdź ode mnie! — krzyknęła. — Gdzie Wład?

Czego rozrabiasz, myszko? Siedź spokojnie. Chcesz wytrzeźwieć? Chcesz?... Chcesz wytrzeźwieć? — słyszała nad uchem jego szept. — Chcesz być trzeźwa? Chcesz?

A gdzie jest Wład? — pytała, nic już nie rozumiejąc i zapadając się w mdlące ciemności. — Powiedziałeś... Gdzie on jest?

Kto? — słyszała.

Wład... Nie, ty... ale on, to ty... powiedziałeś...

A może się obejdziemy bez Włada? Jesteś piękną ko­bietą, czemu się do niego lepisz? Powinnaś wybierać, a nie czepiać się jednego. Kiwnij palcem i każdy będzie twój. Wisisz na nim jak w trzeciej rundzie... Trzeba się bawić! Rozumiesz? Robisz wrażenie mądrej facetki, a zachowu­jesz się... Coś ty? Ja do ciebie z otwartym sercem, a ty... No, jak uważasz — powiedział gniewnie, odwrócił się, po­prawił szalik i nagle pognał w dół po stopniach ciemnych schodów, wybijając w ciszy domu drobną czeczotkę, która, ucichając, zakończyła się dalekim trzaskiem drzwi wejścio­wych.

Przerażona i zapłakana Ra bała się poruszyć wśród wro­giej czujności pustych schodów, gdzie na półpiętrach nagłe ożywał mrukliwy szmer obcej windy. Ktoś wjeżdżał, zjeż­dżał, stukając stalowymi drzwiami, wyżej lub niżej, a ona przytulała się do okiennej wnęki, jakby się chciała wcisnąć w zimną ścianę, i myślała z przerażeniem, że nogi od­mówią jej posłuszeństwa, jeżeli spróbuje teraz pójść do domu... Wreszcie winda, owa groźnie błyskająca żółtym światłem skrzynka, zatrzymała się na piętrze, na którym siedziała Ra. Ktoś wysiadł bez pośpiechu i zaczął wolno wchodzić na schody, kierując się ku niej, wypatrując jej w ciemności, obmacując ją strasznym, niewidzialnym spój-

59

rżeniem. Zamarła, gotowa kTzyknąć z przerażenia na cale gardło, ale w ostatniej chwili zrozumiała, że to on wrócił.

Jakże się ucieszyła! I jak mu dziękowała, kiedy jej po­dał kilka papierosów i zapałki.

No, Wła-ad! — szeptała mściwie, zaciągając się dy­mem. — No, Wład. Tak się nie umawialiśmy. Takiej umo­wy nie było, Wład. — Mówiła przenikliwym szeptem, któ­ry w niej samej budził dreszcz; mówiła tak, jakby głośno myślała, nie dostrzegając człowieka siedzącego obok niej na parapecie. — No, mój kochany chłopcze! Tego ci nie daruję... Słuchaj! — zwróciła się nagle do tego, który siedział obok. — Na pewno dobry z ciebie chłopak. Nie zostawiaj mnie teraz, dobrze? Odprowadź mnie do domu. Zmarzłam jak nie wiem co... Strasznie zmarzłam...

I rzuciła niedopałek na podłogę.

Pewnego wieczoru tuż przed Nowym Rokiem, na zaśnie­żonej ulicy, świeżo oprószonej śniegiem i odświętnej, prze­pływającej jak rzeczka pod lodem między wysokimi pryz­mami uprzątniętego śniegu, Ra Klejonyszewa wreszcie wy­tropiła Włada. Zauważyła go wcześniej i długo szła za nim z daleka, nie chcąc go atakować na oczach przechod­niów. Znała dom, z którego wyszedł z liliowooką Bryką, i odgadywała z nastroju i chwiejnego kroku Włada, dokąd pójdzie dalej: kiedy byli jeszcze razem, zdążyła przestudio­wać jego trasy.

W mroźnym powietrzu unosiły się drobniutkie płatki śniegu, migocąc w świetle latarń. Wszystko było otulone śniegiem, który nie tajał nawet na jezdni, pokrywając słoną kaszę świeżą bielą. Ślad samochodu, który właśnie przejechał, podkreślał dwoma czarnymi pasami zimową opustoszałość cichej ulicy, jej podobieństwo do rzeczki pod cienkim lodem, gdzie każdy krok jest niebezpieczny, a lód śpiewa i dudni pod nogami.

Ra Klejonyszewa wyszła ze swej zasadzki za rogiem, kiedy Wład był już bardzo blisko, i oszołomiwszy go swym nagłym pojawieniem, ze słowami:

Szczęśliwego Nowego Roku, Wład! — które wbrew jej woli zabrzmiały jak krzyk, z całej siły, z rozmachem, na odlew uderzyła go w ucho.

Wład, zaskoczony, stracił równowagę i upadł w zaspę, ale nie zdążył się podnieść, kiedy znowu otrzymał silny jak uderzenie pałki cios i znów upadł, czując na wargach krew, kapiącą ze zdrętwiałego nosa.

Ra rzuciła się na niego, nie dając mu się podnieść, i bez pamięci kopała twardym, przemarzniętym noskiem buta, kopała | histeryczną zajadłością, starając się trafić w twarz i w głowę, którą osłaniał ramionami; z drżącym chichotem prosił, żeby przestała.

Coś ty! — wołał. — Co ty wyprawiasz? — I nie przestając chichotać, usiłował się podnieść. — Przecież to boli! Suka!

Wstał z trudem, skulony pod jej rozpaczliwymi ciosami, chowając twarz, i obmacawszy z nieopisanym zdumieniem okrwawioną brodę, wyciągnął ku niej czarne od krwi palce.

Widzisz? Co ty wyprawiasz? — powiedział łamiącym się z obrazy głosem. — Ja przecież nie mogę cię uderzyć. Gdybyś była mężczyzną! — wykrzyknął i zamachnął się. — Kalekę bym z ciebie zrobił.

Jednocześnie Ra znów silnie i celnie uderzyła go w twarz, zbiła z nóg, jak gdyby stał na śliskim lodzie, z jej piersi wyrwał się niemal ryk, zatchnęła się ze złości i kopnęła go w plecy skamieniałym na mrozie noskiem kozaczka.

Tym razem sama poczuła, że uderzenie było dotkliwe.

Ach, żmijo! — krzyknął Wład, skręcając się z bólu. — Co ty robisz? Ja już nie mogę! Wykorzystujesz to, że jesteś kobietą. Tak bym ci teraz przyłożył! Przecież to boli!

Podnosił się i znów padał, zasłaniając rękami głowę, znów próbował wstać, rozkraczony, chwiejąc się od wina, a może z bólu.

Wreszcie Ra zmęczyła się i zadyszana, przestraszona

tym, że tak łatwo udało się jej zbić silnego mężczyznę powiedziała, chwytając oddech:

To... za wszystko! Pieszczoszku!

I nagle zobaczyła tę, o której zupełnie zapomniała w ogniu bójki. Eryka, krzitusząc się ze śmiechu, trzymała się za brzuch, i zgięta w pół, przebierała nogami po chrzęsz­czącej bieli.

Wład, ośnieżony, z zakrwawioną twarzą, próbował pod­nieść czapkę i zupełnie nie mógł tego zrobić — zataczał się, ślizgał i przewracał jak klown.

Suka — mamrotał. — Korzystasz z tego, że nie mogę ci oddać... Ach, ty suko!

W jego głosie słychać było ledwie powstrzymywane łkanie.

Ra nasadziła mu czapkę na głowę, na gęstwę nabitych śniegiem sprężystych włosów, i popchnęła go, krzycząc ze łzami:

Idź do tej swojej! Bo jeszcze żabę urodzi ze śmiechu! Dureń!

I biegiem uciekła. Biegła, dopóki niosły ją nogi, potem długo szła jak w wyjącym i huczącym wichrze, nicze­go dokoła nie widząc i nie słysząc. Nie słyszała, jak pod jej śmigającymi stopami parska niby źrebię zimny śnieg, jak gdyby w jej świadomości zerwała się wszelka łączność ze światem, który był przezroczyście jasny i cichy w tę przednoworoczną noc, mrugającą kolorowymi lampkami choinkowymi z ciemnych okien mieszkań. Tylko w gło­wie trwało ponure i wciąż narastające dudnienie, przy­pominające szum lasu, nad którym zawisła burzowa chmura.

Komuś patrzącemu z boku mogło się wydawać, że Ra jest pogrążona w głębokim skupieniu, że posiada wnikli­wy i spostrzegawczy umysł i że nie może się oderwać od rozwiązywania skomplikowanego i nie dostępnego dla innych problemu. Marszczyła gładką skórę na czole, która zbierała się w bezkształtne bruzdy, wytężała opuchnięte od łez, zaczerwienione oczy, jak gdyby się wpatrywała w jakiś umykający jej, migający w oddali punkt. Twarz jej

była chorobliwie żółta i nieładna, zagryziona dolna warga utraciła swą subtelność i nadała twarzy bezradny, zmar­twiony wyraz skrzywdzone] kobiety...

Długo trzeba by opowiadać, jak ciężko przeżywała Ra Klejonyszewa swój upadek, ile łez zostało przelanych i co czuła jej matka, która nie mogła zrozumieć zmiany, jaka zaszła w córce. Gdzie się podziała jej wyniosłość, jej opryskliwe zniecierpliwienie, jej wybuchowość i tupet... Dawniej często w letni wieczór rozlegał się nagle na ulicy przeraźliwy gwizd; w odpowiedzi ktoś żartobliwie huczał łamiącym się głosem: „Yhy-hy-hy! Ho-ho” — i słychać było głośny tupot, dźwięki taniej gitary lub szalony rytm jakiegoś magnetofonowego nagrania, a potem przerażający wszystko, co żywe dokoła, ostry świst, który lodowatym nożem ciął ciszę. Jeżeli córka w taki wieczór siedziała w domu, natychmiast otwierała okno, kładła się brzuchem na parapecie i wpatrując się uważnie w mrok ulicy, pró­bowała poprzez gęste listowie dojrzeć znajomych chłop­ców, bez których wprost nie mogła żyć. Twarz jej ożywia­ła się nadzieją, cała zamieniała się w słuch, słysząc w dzi­kich gwizdach i krzykach coś bardzo pociągającego i ku­szącego, serce biło jej silnie, kiedy rozpoznawała swoich; pośpiesznie się czesała, wkładała pantofle, myślami była już daleko, już szła pomiędzy krzykliwymi i silnymi, śmiałymi chłopcami, słuchała ich dowcipów, chichotała, rozglądając się na boki, śmiejąc się z przestraszonych przechodniów... Matka mówiła z niezadowoleniem i prze­strachem, kiedy córka wybiegała z domu: „Przychodzą jakieś bandziory, a ta już — jedna noga tu, druga tam! Mój Boże, co ty w nich widzisz?! Miej litość nad matką!" Na co córka ze zdziwieniem odburkiwała: „Dlaczego zaraz bandziory? Też coś! Normalni chłopcy.”

Teraz zupełnie co innego. Teraz kołkiem siedzi w do­mu. Stała się cicha, zamyślona i bardzo serdeczna dla matki; tak się o nią troszczyła, gdy matka była zmęczona, że ta czasem płakała ze szczęścia... „Mamusiu kochana —

* W\

mówiła teraz, patrząc na nią podkrążonymi, pociemniały, mi oczyma — daj, wymasuję ci dłonie, umiem to robić, zaraz przestaną cię boleć... A głowa nie boli? Potrafię usuwać ból głowy. Nie wierzysz?”

Długo trzeba by opowiadać o tej przemianie, na którą zwrócili uwagę także sąsiedzi Klejonyszewych, widząc niezwykłą uprzejmość i skromność Rai, jej łagodny uśmiech, kiedy gładziła jakiegoś wygrzewającego się na słońcu kota czy karmiła okruchami siwe gołębie.

Klejonyszewa nie mogła się nachwalić córki, że tak zmądrzała, i szeptem, jakby się bała spłoszyć dobrego anioła, opowiadała sąsiadom o swojej Rajeńce, która ukoń­czyła kurs maszynopisania i już dostała pracę maszynist­ki w dużym wydawnictwie, zarabiała i oddawała pieniądze matce, chociaż trochę -także odkładała, żeby uzbierać na własną maszynę i dorabiać wieczorami... Opowiadając to, matka czasem płakała, mówiąc, że teraz nie tylko ją, ale i Raję bolą ręce od pracy, ale jej łzy błyszczały na ro­ześmianej twarzy, a takie łzy budziły tylko ludzką zawiść albo szczerą radość.

Nie pije już? — pytali jedni. — Nie pali?”

Nie — odpowiadała matka. — Nie pije ani kropli... Tylko za nic nie mogę jej oduczyć od palenia, chociaż mi obiecała.”

Nie szkodzi — pocieszali inni. — Skoro Obiecała... Do­brą masz córkę, kochającą, aż miło spojrzeć. To nic... Teraz wszystko będzie dobrze.”

Długo trzeba by opowiadać o cichej skrusze, jaka za­gościła w duszy Ra Klejonyszewej... Uzbierała potrzebną sumę i kupiła okazyjnie starą, ale bardzo dobrą nie­miecką maszynę „Consul”, zaledwie za sto rubli, gdy tymczasem majster, który wymieniał w niej zniszczony wałek, proponował Rai półtora raza więcej, wychwalając zdobyczną, ale jeszcze w bardzo dobrym stanie maszynę, przypominającą ni to lokomotywę Stephensona, ni to sta­roświecki automobil o wyglądzie kaTety — taka była duża ciężka i zaopatrzona w całe mnóstwo na pozór niepotrzeb­nych części, które to części właśnie sprawiały, że była tak

solidna i lekko się na niej pisało. Teraz wieczorami z okna trzeciego piętra, gdzie mieszkały Klejonyszewe, rozlegał się klekot maszyny, do którego szybko przywykli wszyscy mieszkańcy czteropiętrowego domu, wiedząc, że to pracuje Raja Klejonyszewa, która zbiera już pieniądze na drogie futro, o czym także szepnęła im matka Klejo- nyszewej; z czasem matka zaczęła mówić o Rai z takimi minami, takim tajemniczym i radosnym szeptem, jak gdy­by mówiła nie o córce, ale o jakiejś świetnie prosperują­cej i postępującej w niezupełnie dla niej zrozumiały sposób krewnej, od której całkowicie była w życiu uzależniona.

W naszym mieście bywały dawniej wonne i ciepłe let­nie wieczory, kiedy na tonących w przezroczystym mroku zielonych podwórkach zagęszczał się chłodny zapach ma­ciejki. Jasne kwiatki mętnie bielały w zielonym mroku, wydzielając niezwykły aromat, w którym uwijały się trze­pocąc skrzydłami upudrowane i tłuste w dotyku ćmy. La­tały i na ulicy, nad chodnikami, wirując wokół jasnych latarń i rzucając na zakurzony asfalt wielkie migotliwe cienie; lśniły zimnym, fosforycznym blaskiem w jadowicie zielonym od sztucznego oświetlenia listowiu topól czy lip, niknąć i znowu wlatując w krąg światła... Zdawało się wtedy, że na ulicy też pachnie kwitnąca maciejka, od której zapachu kręci się w głowie. Tak zresztą było na­prawdę: właśnie maciejką pachniało na cichych uliczkach naszego wielkiego miasta. Powietrze było jeszcze czyste, ulice nie zatłoczone, i nawet na placach, gdzie zbiegało się wiele ulic, samochodów było tak mało, że ludzie prze­cinali jezdnię w dowolnych kierunkach, nie troszcząc się

o przejście dla pieszych, zresztą przejść tych nikt wów­czas nie traktował poważnie. A co tu mówić o maleńkich uliczkach i zaułkach, z których wiele pozostało jedynie w pamięci rdzennych moskwian!

Kiedy nadchodził wieczór, z rzadka nadjeżdżały na te uliczki samochody — lśniące niezmiennym czarnym lakie­rem „emki” czy opływowe „ZIS-y-101" — dawno pogrą-

żone w rzece zapomnienia taksówki naszego miasta. Pry­watnych samochodów było w mieście bardzo mało. Nigdzie się nie widziało samochodu parkującego na ulicy czy na podwórzu. Czasem tylko jakiś stary wojak wyprowa­dzał z obitego blachą garażu zdobycznego opla i dymiąc smrodliwymi zapachami spalin wyjeżdżał z podwórza na miasto, nie wiedząc nigdy, czy uda mu się wrócić, czy wóz nie odmówi posłuszeństwa.

Teraz oczywiście życie ma inne wymiary, inne są nazwy ulic, zabudowanych wielkimi domami z pełnym komfor­tem: nic już nie pozostało ze starych moskiewskich podwórek. Wzdłuż chodników i między domami połyskują zakurzonym lakierem różnokolorowe samochody rozmai­tych marek i modeli, odbijając wieczorami światło latarń; z otwartych okien słychać w letni wieczór telewizory lub ryczące magnetofony — ulice stały się głośniejsze, bardziej metaliczne i szklane. Miasto jakby się zapatrzyło z wy­sokości drapaczy chmur w owo metaliczne i szklane od­bicie swej kamiennej wielkości, połyskując szeregami oświetlonych okien w krzywych lustrach, którymi stały się dlań teraz setki tysięcy samochodów, i zhardziało, wzniosło się jeszcze wyżej w chłodnej obojętności dla lu­dzi, dla tych szczęśliwych niewolników miasta, którzy na wieki zagubili samych siebie w labiryntach betonowo- -kamiennego władcy.

Pewnego majowego wieczoru, kiedy właściciele samo­chodów przyjechali już do domów, włączyli autoalarmy, sprawdzili, pobrzękując kluczykami, zamki u drzwiczek, i obrzuciwszy pożegnalnym miłosnym spojrzeniem stoją­ce przy chodnikach auta, rozeszli się do mieszkań; kiedy właściciele telewizorów w oczekiwaniu na dziennik wie­czorny leniwie popatrywali na ekrany, nudząc się bez transmisji piłki nożnej czy filmu kryminalnego, nie prze­widzianych w programie różowiejącego za oknem wieczo­ru — o tej liliowej i spokojnej godzinie w mieszkaniu na trzecim piętrze, gdzie mieszkały Klejonyszewe, rozległ się dzwonek.

Jego melodyjny dźwięk zakrztusił się jakby, ale zaraz

66

znów napełnił mieszkanie swym ksylofonowym akordem i umilkł w napięciu, brzęcząc nad drzwiami. Ktoś nie­cierpliwie naciskał guzik, jak to zawsze rcbiła listonoszka, która przynosiła emeryturę starej sąsiadce Klejonysze- wych.

Ale za drzwiami stał bardzo chudy i blady mężczyzna średniego wzrostu w brązowej kurtce z imitacji skóry i trzymał w ręku kartonową teczkę. Kiedy Ra otworzyła drzwi, wciąż jeszcze naciskał guzik dzwonka. Popatrzył na nią tak, jak gdyby miał prawo do zniecierpliwienia i, jak gdyby do tego również miał prawo, wkroczył do przedpokoju.

Wychodzi na to, że tutaj, aha — rzekł oglądając wąski korytarz i chude wieszaki na ścianach. — Afanasij Stiepanowicz Borowkow. — I wyciągnął chudą rękę o na­brzmiałych żyłach, której Ra nie miała odwagi uścisnąć.

Człowiek ten wyglądał na jakiegoś malutkiego, ale wrednego naczelnika. Wpatrzył się bezceremonialnie w zaskoczoną Ra Klejonyszewą, która akurat była sama w mieszkaniu i przepisywała nudny, ale dobrze płatny rę­kopis, mając nadzieję zarobić na tym około stu rubli. Dzwonek zastał ją przy pracy i przestraszyła się nie na żarty, widząc surowe spojrzenie nieznajomego.

Co pan mówił? — spytała tak uprzejmie i życzliwie, jak tylko mogła.

Jestem Afanasij Stiepanowicz Borowkow — powtó­rzył niebezpieczny gość. — Pani pisała na maszynie. Obli­czyłem sobie. Trzecie piętro, okno frontowe, trzecie od narożnika. Tak, aha... Nie mogłem się pomylić. Przecho­dziłem obok i usłyszałem.

Nie — ledwie dosłyszalnie odrzekła Klejonyszewą myśląc z przerażeniem, że to jakiś inspektor, który przy­szedł po jej duszę. — To jest, chciałam powiedzieć, że nie zdążam w pracy i biorę robotę do domu... Nie mam jeszcze wprawy...

Wychodzi na to, że znowu to samo, aha... Szkoda.

Myślałem, że to tutaj — powiedział z rezygnacją śmier-

67

i|\\ \ \;n

teinie zmęczonego człowieka. — Pani jest?... Czyżbym się znowu?...

Co?

Pisarką?

Jaką pisarką? Co pan, panie Borowkow, to jest Afa- nasiju Siergiejewiczu... Co pan! Pan się pomylił. Tu nie ma żadnego pisarza.

Stiepanowiczu — surowo poprawił gość. — Chociaż... Wiersze, wiersze! Wszyscy piszą wiersze. A ja nie! Ja piszę książkę. Ale nie jestem winien. Nie jestem. I mogę to udowodnić. — Borowkow umilkł w zamyśleniu, prze­kładając z ręki do ręki swoją teczkę, a potem powiedział uroczyście cichym pół szeptem, pół krzykiem: — Udo­wodnię dopiero w książce! Kiedy ją wydrukują. Pani mi się jeszcze przyda. Jak się pani nazywa?

Ra klasnęła w dłonie i wykrzyknęła zdumiona:

Nic nie rozumiem! Kto jest panu potrzebny?

Jewtuszenko. Ma pani pół godziny czasu? — zapytał Borowkow i zaczął zdejmować swoją kurtkę ze sztucznej skóry, roztaczając w przedpokoju zapach znoszonego gu­miaka.

Nie, skąd... Nie. Jestem bardzo zajęta — przelękła się Ra. — Przepraszam! Przepraszam, ale o co panu chodzi? Ja przecież zupełnie się nie znam na tyim, co pan robi.

Było już jednak za późno. Borowkow powiesił śmierdzą­cą kurtkę na haku i powiedział, nie wypuszczając z rąk czerwonej kartonowej teczki z białymi tasiemkami:

Trzeba omówić warunki. Tak, aha. To pani pokój? Trzecie frontowe okno od narożnika...

To mówiąc wszedł do pokoju, jak gdyby miał do tego prawo. Drzwi były tylko uchylone, ale Borowkow wśliznął się w nie bokiem, nie dotykając ani drzwi, ani wieszaka.

A cóż to ma znaczyć! — powiedziała tylko Ra płacz­liwie i żałośnie, nie wiedząc, co począć. — Cóż to ma znaczyćl — mówiła, wchodząc w ślad za nim. — Nikp.go się nie spodziewałam. Jest nie posprzątane. No, co to ma znaczyć!

Cierpiętniczy uśmiech wykrzywił ściągniętą, chorowitą twarz Afanasija Stiepanowicza Borowkowa.

Nikt! Ale czyżby i pani? Ma pani do czynienia ze

słowem... To święta sprawa! Stoi przed panią człowiek, który od wielu lat nosi o tu — Borowkow uderzył się w piersi — tu nosi najważniejszą książkę. Przyszedł do pani... Co to ma za znaczenie, czy sprzątnięte, czy nie.

O tu! — wykrzyknął z nieoczekiwaną złością, znowu ude­rzając się w piersi, i to tak silnie, że Ra usłyszała głuche dudnienie.

Ale co ja mam z tym wspólnego?! To ciekawe! Jeżeli trzeba przepisać książkę, chciałam powiedzieć, rękopis... Ale ja pana wcale nie znam. I to jest takie dziwne. Co ja mam do tego, jeżeli panu jest potrzebny Jewtuszenko?

Bcrowkow brzydko pachniał. Nieodpowiednia na taką pogodę kurtka niczym kompres rozjarzyła mu ciało i Kle- jonyszewą dławił nieznośny zapach potu.

Może pan jest głodny? — spytała ni stąd, ni zowąd, patrząc w jego zmęczone, a jednocześnis niespokojne oczy. — Bardzo przepraszam... Nie chciałam pana obrazić, ale nie wiem... To takie dziwne!

Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, ale Ra z jakiejś nieuchwytnej zmiany w spojrzeniu odgadła, że Borowkow uśmiechnął się pobłażliwie: jego oczy, niespo- koijne, blade i jakby przygaszone nieznośnym cierpieniem, dopiero teraz ją zobaczyły, a chude żółte uszy usłyszały.

Wydał się jej czterdziestoletnim starcem. Czoło z lśnią­cymi zakolami, bezbarwne włosy, których jedno przetłusz­czone pasmo spadało ukośnie na wąskie czoło, spora wy­pukłość na ciemieniu — cały wygląd tego przemęczonego człowieka, który z przerażającym uporem wtargnął do po­koju, zupełnie zibił t tropu Ra Klejonyszewą. O dziwo jednak, nie bała się go już, raczej ją śmieszył i budził w niej litość.

Siedział przed mą na krześle, oparłszy na kolanach teczkę, której nie wypuszczał z rąk, i pesząc Ra pełnym napięcia milczeniem, na coś czekał. Ona zaś stała przy drzwiach i też czekała.

\

Po co on panu? Pan go zna? — spytała.

Borowkow, nie patrząc na nią, odpowiedział:

Potrzebny mi wybitny pisarz.

Ale przecież 011 jest poetą.

Życie miałem ciężkie — ciągnął Borowkow — nie otrzymałem wykształcenia, a myśli mam, tak, aha, bardzo dużo. Pani też: rękopis, rękopis. A co mi tam rękopis, skoro nie wiem, jak zacząć książkę. Gorki dawał rady. A jeżeli sam Gorfki doradzał, to powinien to robić każdy pisarz. Bo swoją książkę muszę napisać tak, żeby ją od razu wydrukowali. Bo przecież może być tak, że napiszę i umrę. Książka będzie się poniewierać. Ktoś ją znajdzie i wydrukuje pod swoim nazwiskiem. Ja już będę w gro­bie, a on zdobędzie pieniążki i sławę. Bo to będzie naj­ważniejsza książka całej ludzkości. Mam dużo myśli, ale po prostu nie mogę, nie wiem, od czego zacząć, nie po­trafię. Uczciwie się przyznaję, że to nie moja wina. Bez porady nie potrafię. Nawet nie chcę próbować. Potrzebny mi jest prawdziwy pisarz, który by wiedział, jak się to robi... Brak mi wykształcenia, ale czy to moja wina? To z biedy. Musiałem pracować. Nie ma tu żadnej mojej wi­ny. Niech mi pomogą. Sami coś osiągnęli, to powinni po­móc innym. Bo wychodzi znowu tak, aha — mówił Bo­rowkow, patrząc teraz uważnie na Klejonyszewą, nie od­rywając od niej swych szarych, wysuszonych złością oczu, niebezpiecznych jak osie gniazda. Jego twarz była przy tym martwo spokojna, i dziwnie było widzieć poruszające się, wyrzucające słowa usta, w ogóle dziwnie było patrzeć na tego chudego człowieka, siedzącego na krześle z czerwoną teczką na kolanach i nie wiadomo czemu mówiącego

o jakiejś swojej nie napisanej książce. — Wszędzie go szukałem, ale ukrywają go przede mną. Boją się. Pytam, a oni mi odpowiadają: nie wiemy. A przecież widzę, że wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Znowu wychodzi tak, aha. A ja nie umiem składnie pisać. Nde wychodzi mi. A najgorsze to, że nie ma w tym żadnej mojej winy.

Jadł pan dziś obiad? — znowu spytała Ra. — Jest

barszcz, mogę usmażyć jajecznicę. Bardzo pana przepra­szam, ale mam strasznie mało czasu.

Pani ciągle o jedzeniu. Ja o książce, a pani nie

chce nic zrozumieć.

O jakiej książce? Książkę trzeba najpierw napisać, a potem o niej mówić.

Książkę? — powtórzył z pełnym czci drżeniem w głosie. — To będzie najważniejsza książka. Nikt takiej nigdy nie napisał. Dlatego, że ćhcę napisać o ludziach, którzy w niczym nie zawinili. Czy na przykład fryzjer jest winien, że nie został profesorem?

Borowkow pochylił się całym sobą w stronę Ra, wy­ciągając rękę jak trybun. Oczy jego napełniły się mętny­mi różowymi łzami. Wstał z krzesła i Ra zobaczyła, jaki jest mały w porównaniu z nią, jaki stary i chudy, płaski niczym z dykty.

Chory — przemknęło jej przez myśl. — Wariat? Nie... Tak go wykończyła ta jego książka. Nic dziwnego!”

A czemu miałby być winien? — spytała ze zdziwie­niem.

No właśnie! Czemu? Nie powinien się czuć winny. I nikt! Chcę napisać... Pani także niczym nie zawiniła! Niczym! Robi pani, co do pani należy. Ale filozofia, ten organizm idei... Właśnie! Bo wychodzi znowu tak, aha... Dlatego że... Ech! muszę napisać książkę i koniecznie wszystko w niej powiedzieć. Ludzie źle żyją. A oto, czym trzeba żyć — Borowkow wolno podniósł rękę i miękko przyłożył ją do czoła, a potem równie powoli opuścił i przy­cisnął do serca, robiąc to wszystko w uroczystym milcze­niu. —H właśnie — ciągnął — trzeciego czerwca ty­siąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku otworzył się przede mną inny świat. Nagle zrozumiałem, że wszyscy ludzie są dobrzy. Wszyscy! Warunki materialne mi nie pozwalają, bieda, a książkę trzeba napisać. O inne sprawy się nie troszczę. Szkoda, że nie rrtożna napisać szybko. Ludzie potem powiedzą: dlaczego ta książka tak późno została napisana i wydrukowana? A ja jestem w biedzie. Moja książka wszystkich pojedna, wrogów z wrogami.

Nikt przecież nie jest niczemu winien! Zrozumiałem to trzeciego czerwca. Dlaczego to odkrycie przyszło mi do głowy? Może po to, żebym nie przeżył życia bez śladu? A teraz kocham wszystkich ludzi. Wszystkich! I napiszę

0 tym w swojej książce. Wszystko będzie dla wszystkich zrozumiałe. Trzeiba znaleźć dla ludzi miejsce szczęśliwości

1 ukojenia ducha! I ja wiem, jak to zrobić, tylko nie umiem składnie pisać. Może nie mam talentu. Może... Tak mi mówili w wydawnictwach. A co to ma do rzeczy? Oni mówią... jeden facet powiedział: wiedzę można kupić, wynająć korepetytora na przykład, zapłacić mu za lekcje, a zostać pisarzem nie można. Wiedzę się kupuje, a talent ludzie mają od urodzenia. Zastanowiłem się... Chyba to racja. Ale znowu wychodzi tak, aha, że ja nigdy nie zo­stanę pisarzem, jeśli nie mam talentu. A jeżeli ja mam tu, w sercu, najmądrzejszą książkę? Co wtedy? Wiedzę dla ludzi noszę w piersi i nie mogę jej nikomu przekazać. A czyiż to moja wina?

Ttoarz Borowkowa była blada i jakby zamglona we­wnętrzną energią, którą emanował ów krańcowo wybu­rzony, wycieńczony swą namiętnością człowiek.

Pójdę usmażyć jajecznicę — z przejęciem powiedzia­ła Ra Klejonyszewa, kitóra nic nie zrozumiała z jego rozważań.

Jaką znowu jajecznicę? Najważniejsze — to zwycię­żyć, zwyciężyć w sobie zło. A jeżeli się nie zwycięży, to jest się niewolnikiem, bo zło zawsze komuś służy. Zło, jest zawsze u kogoś na usługach. Zło to lokaj! I jeśli ono siedzi w człowieku, to człowiek sam się staje lokajem swego zła. Małe zło służy złu wielkiemu, ściąga na siebie wielką zaspę zła. Myślałem o tym i wiem. A dobro to szczyt, i tylko z tego szczytu człowiek może osądzać zło

i opłakiwać lokaja, który mu służy. Wszystko to opiszę w swojej książce. I ludzie wszystko od razu zrozumieją... Ale oczywiście — powiedział Borowkow ze szczęśliwym zmęczeniem, które sprawiło, że głos mu złagodniał i stał się marzycielsko cichy i tkliwy — oczywiście zacznę swoją książkę, kiedy znowu nadejdzie wiosna, zakwitną kwiaty

i przyjdzie natchnienie. Bo jakże bez natchnienia pisać książkę i najważniejszym, o tym, że nikt z ludzi, nikt niczemu nie jest winien: ani ja, ani pani — żaden czło­wiek na świecie.. Ale tak, aha... Pójdę już. Oczywiście za­pamiętam — mówił, wychodząc do przedpokoju i nakła­dając swoją wilgotną kurtkę — trzecie piętro, okno fron­towe, trzecie od narożnika.

I dziwny gość nie żegnając się zaczął otwierać drzwi, kręcąc gałką nie w tę stronę i szarpiąc nią, jak gdyby ktoś go zamknął i nie chciał wypuścić.

Ależ po co, nie, to bez sensu — mówiła Ra. — Ja przecież takich rzeczy nie przepisuję... Nigdy nie przepisy­wałam literatury pięknej i nie umiem... Nie potrafię. Nie musi pan nic zapamiętywać. A gałkę trzeba obrócić w drugą stronę.

Wypuściła Borowkowa z mieszkania i z niepokojem po­myślała o swej przyszłości.

Po co on do mnie przyszedł? — myślała z uczuciem ulgi, że tego człov.ieka już nie ma. — Zaczął opowiadać

o swojej książce. A kimże ja jestem? Dziwne! Widać jest ■we mnie coś takiego, czego nie ma w innych ludziach. Kto inny by się przeląkł, wyrzucił go... I nic dziwnego! A ja nie, zupełnie jak w bajce. Wcale się przecież nie bałam, nawet było to ciekawe.”

Tego wieczoru praca jej nie szła, często się myliła, mo­rzył ją sen, w uszach zaległa aksamitna cisza, i kiedy maitka wróciła z popołudniowej zmiany, Ra spała już moc­no i nic nie słyszała.

Rankiem zaś obudziła się z uczuciem przedświątecznej niecierpliwości, wiedząc z góry i wierząc, że ten dzień, który się dopiero zaczynał, będzie niezwykły. Z uśmiechem przypominała sobie, ale nie mogła zrozumieć, czemu w jej świadomości dźwięczą takie niezwykłe, triumfalne słowa, które ciągle słyszy: „... kiedy wlatuje w człowieka po­ranna dusza” — dlaczego tak jej miło i straszno słyszeć je w sobie, dlaczego nie zna sensu i znaczenia całego zda­nia, w które były wplecione owe słowa-kwiaty: „poran­na dusza”, ale które jak gdyby także istniało, chociaż nie

i ?;*|l ii j©

WS * myjn%Ą ••*•,4*1

*, > 9%>■'' jf% * 14 % %*. I

n

mii ę

73

ii

»Sto

dla niej. Cały świat był jakiś udżwięczniony, ubarwiony

i olśniony tymi słowami, co przenikały do jej serca tak głęboko, ze już przestały być słowami, że stały się szczęś­liwszym nastrojem duszy i ciała.

Ulica za oknem napełniała się codziennymi odgłosami, rozlegającymi się donośnie w porannym chłodzie: Wołko- gonow, sąsiad Klejonyszewych, zapalał swój samochód. To­porny i twardy zgrzyt startera utonął w strzelającym warkocie wystygłego przez noc silnika. Na balkonie Woł- kogonowów szare gołębie gruchały, trzepotały skrzydłami

i uderzały dziobami w dyktę karmnika. Na chodniku stuka­ły obcasy. Samochód pod oknami rozigrzał się, silnik.trzy­krotnie głośno zaryczał, i Ra usłyszała, jak z wyciem ru­szył z miejsca niebieski zaporożec, który zimą i latem nocował na chodniku pod topolą. Jego dach z ciężkim bagażmikiem i maska zawsze były pokryte białym ptasim pomiotem, jesienią i w dżdżyste dni przyklejały się do niego liście, zimą pokrywała go wielowarstwowa skorupa śniegu, i w silne mrozy zdawało się, że samochód już nigdy nie ożyje. Ale za każdym razem wiosną polakiero- wany, wypolerowany do blasku, z wymytymi szarymi oponami na białych obręczach, niebieski jak przylaszczka samochód ożywa pewnej niedzieli, wyjeżdża na jezdnię, huśtając się na resorach i mrugając rubinowymi światła­mi odblaskowymi na nierównościach asfaltu, z rykiem głodnego po zimowym śnie zwierza wyrywa się na swo­bodę niezliczonych ulic. Nieśmiertelny samochodzik ma już chyba dwanaście lat, a Wołkogonow, który mieszka w dwóch sąsiednich pokojach z żoną, małą córeczką'i starą matką, stale pachnie olejem i benzyną nilby stary rozgrza­ny silnik.

Ra Klejonyszewa zawsze poznawała po dźwięku piszczą­cy samochód sąsiada i nie patrząc na zegarek wiedziała, że kiedy tamiten rusza spod domu, ona ma jeszcze czter­dzieści minut czasu: Wołkogonow pracował w faibryce

i wyjeżdżał do pracy punktualnie — dokładnie o siódmej trzydzieści.

Tego dnia Ra ni stąd., ni zowąd, jak to często robiła,

kupiła sobie srebrną pozłacaną obrączkę, włożyła na ser­deczny palec prawej ręki i bardzo zmieszana wyszła ze sklepu jubilerskiego, ze strachem przystanąwszy na chod­niku starej moskiewskiej ulicy. Była tak zmieszana, iż zdawało się jej, że wszyscy przechodnie popatrują na nią z uśmiechem.

Szła wolno oświetloną wieczornym słońcem ulicą i sta­rała się przywołać na twarz wyraz spokoju. Ale, prze­glądając się w niezliczonych lustrach ludzkich spojrzeń, nie umiała ukryć wzajemnego uśmiechu, oczy jej błysz­czały nieśmiało jak świeżo rozwinięte listki brzozy, gło­wa była dumnie odrzucona do tyłu, warga i podbródek drżały, a stopy nie czuły twardości chodnika, jak gdyby szła po jakiejś chwiejnej, elastycznej powierzchni. Uwa­żała się za straszną oszustkę, śmieszyła ją i przerażała fałszywa sytuacja, w jakiej sama się postawiła wobec lu­dzi. Obrączka przyjemnie ściskała palec, sprawiając, że Ra z uśmiechem myślała o nie istniejącym męiżu, którego po­ślubiła, i ten mityczny małżonek również wydawał się jej wielookim szydercą, peszącym ją tak samo jak przechod­nie, którzy, zdawało się Rai, parskają śmiechem za jej plecami.

Myliła się. Nikt nie zwracał uwagi na obrączkę, żółcącą się i płonącą jak iskierka na serdecznym palcu. Ra Klejo- nyszewej zdawało się tylko, że ludzie domyślają się jej oszustwa. Patrzono na nią z zupełnie innego powodu: lu­dzie widzieli przed sobą wysoką dziewczynę, silną i dobrze rozwiniętą, której twarz zdecydowanie wyróżniała się w tłumie ładnymi rysami, cerą i zmienną grą uczuć.

Ludzie zawsze dostrzegają niezwykłość, nie przegapiają

i zapamiętują widziane nawet przez mgnienie oka piękno lub brzydotę, instynktownie czując konieczność zapamięta­nia tego, utrwalenia obrazów, które przez całe życie in­trygują ich swą tajemniczością. „To jest ładne, a to nie” — bezlitośnie stwierdza podświadomość, utrwalając migające przed oczyma przedmioty, warte dostrzeżenia, wzniosłe i przyziemne, żywe i martwe. W tym doborze nie bierze udziału zdrowy rozsądek, ale oko w tym czasie

75

a MiiIHl

wychwytuje z tłumu ładną twarz lufb toporny męski profil

i zapisuje w księdze pamięci, jak gdyby bez tej nieustan­nej i bezsensownej czujności serce mogło zapomnieć, co jest pięknem, a co brzydotą.

Może w taki właśnie sposób, przypadkowo, nieświado­mie powstaje wzorzec odwiecznej urody narodowej? W każdej epoce, w każdym stuleciu, a nawet w każdym dziesiątku lat wzorzec ów zmienia się, nabiera innego charakteru, innej wymowy i wyrazu, chociaż oczywiście naród w swych kapryśnych poszukiwaniach nie odchodzi daleko od obrazu idealnego, czasem tylko przejmując od innych narodów modele wygodnej i ładnej odzieży, atry­buty zmiennej mody.

Ra Klejonyszewą pod tym względem miała szczęście: ■według obecnych pojęć~była bliska ideałowi urody Rosjan­ki Zwłaszcza tego majowego dnia, kiedy kupiła sobie obrączkę i -była niezwykle podniecona swym postępkiem. Zdawało się, że nawet włosy błyszczały jej bardziej niż zwykle, okalając twarz brązowymi kędziorami, jak gdyby dopiero co doskonały fryzjer wymuskał jej fryzurę. Tego wieczoru Ra nawet się nie domyślała, jaka jest piękna, zapomniawszy o sobie i myśląc tylko o kłamstwie, które podawała za prawdę, nosząc na palcu obrączkę.

Czyż właśnie nie ową niedomyśkiością i wątpliwościa­mi, niepewnością różni się prawdziwe piękno od domnie­manego, to jest bezpośredniego, o którym wiedzą wszyscy, a przede wszystkim sama posiadaczka bezcennego daru, żądająca hołdów? „Zna swoją wartość” mówią o takich kobietach, nadając pewien negatywny sens temu utar­temu zwrotowi „Nie zna własnej wartości” — mówią

o innej, mając na myśli nie uświadomiony kobiecy wdzięk.

Ra Klejonyszewą także bywała różma, ale właśnie tego wieczoru, z obrączką na palcu, stanowiła wzorzec zdumie­wającej, subtelnej i nieśmiałej piękności, zastanawiając się tymczasem, jak się wytłumaczy i co powie znajomym, którzy wcześniej czy później dostrzegą obrączkę i oczy­wiście bardzo się zdziwią.

Nie byłaby kobietą, gdyby nie znalazła usprawiedliwie­nia!

Po pierwsze, myślała, wyobrażając sobie siebie na ulicy czy w kinie i jak gdyby już wyjaśniając znajomym po­wód swej dziwnej decyzgi, teraz ludzie będą ją uważali za koibietę zamężną, a wtedy o wiele łatwiej jest się wy­mówić od niepożądanych znajomości, uciec przed głupimi zaczepkami podrywaczy... „Niech pan lepiej porozmawia

o tym z moim mężem. Jak on się na to zapatruje” — układała sobie w myślach replikę na zaczepki obleśnych, bezczelnych facetów. Zdawało się jej, że teraz będzie się czuć wśród ludzi o wiele prościej i pewniej. Obrączka, jak •myślała, stała się teraz w jej ręku bronią przeciwko owej ślepej sile, jaką po raz pierwszy poczuła w natrętnym gościu, który wdarł się do jej pokoju. Gdyby Borowkow zobaczył obrączkę, może nie śmiałby się zachowywać tak bezceremonialnie.

Ach, ten Borowkow! Dziewczyny z pracy nastraszyły Ra, kiedy przy mechanicznym trzasku maszyn opowie­działa im o dziwnej wizycie tego szaleńca, nazwały ją lekkomyślną idiotką i same zaczęły opisywać różne zda­rzenia, jedno straszniejsze od drugiego, które w jakiś spo­sób były podobne do wczorajszego przypadku z Borowko- wem, chociaż w opowiadaniach dziewczyn wszystkie koń­czyły się tragicznie: kogoś zamordowano, kogoś zgwał­cono, a potem... Ach, co tam, po co wspominać te straszne historie w tak złocisty majowy wieczór!

Obrączka nie jest oczywiście smokiem, ale też może odegrać, jak liczyła Ra, rolę odstraszającą, i jeżeli teraz zajdzie potrzeba oblania kogoś zimną wodą, można dy­skretnie wysunąć dłoń, tak żeby obrączka błysnęła po­złotą.

Wszelkie argumenty na swe usprawiedliwienie przewi­nęła niczym taśmę filmową w świadomości, oglądając w obrazach wszystko, o czym myślała, i nabrawszy wiary w magiczną siłę obrączki, zaczęła ją od tego dnia nosić na serdecznym palcu, zdejmując tylko do mycia i prania.

77

A pod jesień na skórze bielał już gładziutki ślad, nie tknięty letnią opalenizną.

Znajomi w pracy i w domu pośmiali się z niej trochę

i oczywiście poplotkowali na stronie o dziwnym wybry­ku niezamężnej kobiety, ponarzekali na młodzież, ale z czasem przestali zwracać uwagę na obrączkę, jak gdyby rzeczywiście złociła się ona zawsze na prawej ręce Ra Klejonys zewe j.

Nawet matka się z tym pogodziła, nie rozumiejąc córki

i wyczuwając w niej obcą duszę, nie znajdując w srwej Rajeńce nic wspólnego ze sobą, jak gdyby na swej drodze życiowej nie miały żadnego punktu stycznego, żadnej wspólnoty.

3. KARMICIELKA

Smutne doświadczenie przeszłości tak oddziałało na Raję Rlejonyszewą, że zaczęła się odnosić do ludzi z ja­kimś pełnym namysłu niedowierzaniem, z przesadną ostrożnością, oszukując ich w drobiazgach, jak gdyby byli głupiutkimi i naiwnymi dziećmi, uważającymi się za mądrych nauczycieli, którym nie chciała sprawiać przy­krości. W każdym z nich widziała zwariowanego Borow- kowa, .piastującego w wyobraźni wielką książkę, kitóra potrafi uszczęśliwić ród ludzki. Była w stosunku do każ­dego nieskończenie dobra, uważając się niemal za siostrę miłosierdzia, pielęgnującą nieuleczalnie chorych.

Bez oporów i nawet jak gdyby z zadowoleniem poży­czała niewielkie sumy pieniędzy i nigdy nikomu nie przy­pominała o oddaniu. Kiedy jej oddawano pożyczanego rubla czy trzy ruble, zawsze się wzbraniała, żarliwie tłu­macząc ludziom, że pieniądze nie są jej teraz potrzebne

i że może jeszcze poczekać.

No i po co to wszystko? — mówiła rozczarowana, kiedy nie udało się jej przekonać swego dłużnika i mu­siała przyjąć pieniądze, które niezdecydowanie wkładała

do miękkiej zamszowej torebki. — Czemu się pan tak śpieszy?- Naprawdę mogłam poczekać.

W większości wypadków jednak udawało się jej wy­mówić od przyjęcia pieniędzy. Z czasem wielu pracowni­ków wydawnictwa stało się jej wiecznymi dłużnikami, którzy przypominali sobie o jakimś nie oddanym rublu w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy nie mieli w kieszeni nawet jednej zbędnej kopiejki. Tym sposobem Ra Klejonyszewa raz na zawsze uwolniła się od osób, pożyczających drobne sumy. Dzięki małym pożyczkom zdo­była sobie należny respekt u amatorów zaimprowizowa­nych libacji, owych najbardziej niebezpiecznych wyłudza- czy. W decydujących chwilach, zamiast naciągnąć ją w przerwie obiadowej na trzy ruble, zagryzali języki i uni­kali jej wzroku jak uczniowie wobec surowej nauczycielki, starając się jak najszybciej umknąć, zejść z oczu Rai, któ­ra zawsze spoglądała na nich z serdecznym uśmiechem, lubując się ich zmieszaniem.

Wszyscy uważali ją za poczciwe, potulne stworzenie

i traktowali z prawdziwym szacunkiem, nie domyślając się podstępnego wyrachowania, ratującego ją przed nie­potrzebnymi kłopotami i krępującymi rozmowami z nie­miłymi jej przedstawicielami męskiego rodu, którzy utra­cili zupełnie poczucie własnej godności i pożyczali pienią­dze od kobiet.

Jeżeli zaś któryś z nich usiłował jej towarzyszyć po wyjściu z pracy, zaczynając z dobrodusznym uśmiechem coś opowiadać, zawsze się zatrzymywała i ze spuszczonymi oczyma prosiła grzecznie:

Niech pan już idzie. Muszę zostać sama. Proszę już iść.

Wyjątków od tej zasady nie było. „Proszę już iść” — mówiła wszystkim, jak gdyby rzeczywiście chciała pozo­stać wierna mitycznemu małżonkowi, którego obrączki nie zdejmowała z palca.

Czasem jednak bywało jej bardzo smutno i źle, czuła się nieszczęśliwie w towarzystwie swych licznych, choć niezbyt bliskich przyjaciółek, kiedy mówiły przy niej o in-

78

iJl

tymnych sprawach i uczuciach. W takich chwilach myślała

o sobie z uczuciem poniżenia i z uduchowionym gryma­sem na twarzy, co sprawiło, że z czasem zasłynęła jako zimna świętoszka, której obce są naturalne uczucia, jak gdyby nakładając obrączkę złożyła śluby dziewictwa, po­zbawiając się na zawsze prawa do tego, by kochać i być kochaną. Litowano się nad nią jak nad nieuleczalnie chorą, skazaną na cierpienia.

Co, nikt ci się nie podoba? — pytano czasem, z pro­stej ciekawości starając się wyciągnąć ją na zwierzenia.

Klejonyszewa milczała, patrząc ze smutnym uśmiechem na swe naiwne koleżanki.

Nie chcesz wyjść za mąż? Co, zamierzasz zostać starą panną? No, spójrz na mnie... Ty coś ukrywasz, na pewno kogoś masz. Niemożliwe, żeby taka piękna dziewczyna nikogo nie miała!

Nikt mi się nie podoba — odpowiadała Klejonysze­wa, czerwieniąc się w zdradliwym zmieszaniu.

W wytartej zamszowej torebce zawsze nosiła cukierki czy herbatniki, którymi karmiła spotkane na ulicy bez­domne psy. Gładziła brudne uszy onieśmielonego bieda­ctwa, przemawiała do niego czule i szła dalej. A pies, oszołomiony nieoczekiwaną pieszczotą, wpatrywał się w plecy swej odchodzącej dobrodziejki, i w jego zielonawo- żółtych oczach, uważnych i bystrych, migotało czasem zu­pełnie niepsie zaskoczenie, jak gdyby w zamglonej świa­domości powstał i przesunął się przed łzawymi oczyma prawie zapomniany obraz bogoczłowieka, który kiedyś, zanim zagubił się w tłumie, tak samo go pieścił.

Z zapartym oddechem patrzył pies za oddalającą się kobietą, oszołomiony nagłym odkryciem, po czym zaczy­nał dyszeć, wysuwając różowy, wilgotny język: czy to aby nie ta bogini, której kiedyś służył? Czy zagubiony w chwiejnej pamięci zapach ciepłej ręki, podającej jedzenie, to tylko przypomnienie o niej? Obejrzy się? Moża zawoła do siebie? Nie, nie obejrzała się, nie zawołała...

Pies wąchał tajemniczy ślad jej stóp i znów podnosił łeb, ale nikogo już nie widział w zaciągniętej mgiełką

jali, dokąd odeszła kdbieta, która go pogłaskała. Zielone oczy nieszczęsnego Stworzenia, prześladowanego przez złych ludzi i złe psy, mrużyły się żałośnie, jakby zajrzał w nie oślepiający promień słońca; piesek znów podkulał brudne piórko ogonka, i z opuszczonym pyszczkiem, równym kro­kiem włóczęgi przecinał na ukos ulicę.

Żaden bezdomny pies nigdy nie biegł za Rają Klajony- szewą, chociaż niektóre dobrze ją znały i czasem nawet przybiegały o określonej porze na ulicę, którą przechodzi­ła karmicielka z pachnącą torebką.

Ona także rozpoznawała „swoje” dwa pieski, które, wi­dząc ją z daleka, już się uśmiechały i oblizywały. Wkrót­ce zorientowała się, że psy mieszkają wśród betonowych murów opustoszałej budowy, na której kiedyś wrzała ha­łaśliwa praca, ale potem wiszyscy robotnicy, którzy karmi­li te psy, odeszli z budowy. Umilkły mechanizmy dźwi­gów, zardzewiały szyny, zarosły lebiodą i mleczem góry ziemi i piachu, betonowe bloki i pordzewiałe rury, a psy nadal strzegły porzuconej przez ludzi budowy, szczekając po nocach na przypadkowych przechodniów, walcząc z psimi intruzami i wysypiając się w dzień w jakichś norach w oczekiwaniu na powtórną ucjitę hałaśliwych gospodarzy. Psy nie odczuwały upływu czasu: człowiek, który odszedł i wrócił do nich po godzinie czy po ty­godniu, widział taką samą radość stęsknionych psiaków, co już straciły nadzieję na jego powrót. Minęło jednak zbyt wiele dni od czatsu, gdy ludzie odeszli z budowy, i jej zdziczali straże chyba już by sobie nie przypomnieli swych bogów, gdyby ci powrócili.

A jednak szare jak wilki biedaki z okrągłymi plamka­mi żółtych brwi, z zawsze podkulonymi ogonami, tkwiły gdzieś na budowie, sprawnie pełniąc funkcję dobrowol­nych nocnych dozorców.

Jedna z suk urodziła puszyste, bure szczenięta z dziki­mi, smutnymi jak u niedźwiedzi oczkami. Szczeniaki nie zdążyły się jednak pobawić na pustym placu budowy. Schwytali je pracownicy stacji sanitarno-epidemiologicznej, czego się domyślała Raja, która prawie codziennie przy-

nosiła jedzenie owym nieufnym dzikuskom; szczenięta za­zwyczaj wyrastały przed nią jak spod ziemi, ostrożnie zerkając na słoik ze smakowitą mieszanką z kaszy, zupy, kawałków czerstwego chleba, kostek i resztek ryb. Dorosłe psy oblizywały się tylko- na uboczu, kiedy Ra karmiła szczenięta, i skomląc prosiły o coś dla siebie. Szczeniakom jednak nigdy nie zabierały pożywienia, dojadając tylko resztki i wylizując małym wysmarowane kaszą pyszczki.

Klejonyszewa, dla której to karmienie stało się nie tyl­ko przyjemnością, ale wręcz pasją, mówiła do nich jak do dzieci:

Wyście już dzisiaj dostały, dosyć. 'Nie mogę przecież sama wykarmić całego stada. Jakoś dacie solbie radę. Chyba wiecie, gdzie tu jest jadłodajnia... No więc idźcie tam w nocy, zajrzyjcie do śmietnika i znajdźcie coś dla siebie. Nie ma co skomleć! Spłodziliśoie aż pięcioro, a kto ma je karmić? Ja? A to dopiero!

Psy słuchały jej z kwaśnymi minami, i jak gdyby łyka­jąc powietrze, głośno, nerwowo poziewały.

Kiedyś jednak szczenięta, które już bez wołania wybie­gały na jej spotkanie, nie odezwały się na gwizd. Nie przyszły też psy. Ra obeszła całą budowę, wołając je ze słoikiem w ręku, podrapała sobie do krwi nogę, zawadziw­szy o drut sterczący z trawy, ale dokoła było pusto.

Tylko szara wrona siedziała na płocie, kracząc na nią gniewnie, jakby chciała coś powiedzieć.

Raja zapytała ją:

Gdzie się podziały psy? Aleś się rozkrakała! Kra i kra...

Wrona przestąpiła z jednej sztachety na drugą, postu- kała szponiastą łapką w czarny dziób, jakby przeczyszcza­ła niedosłyszące ucho, błysnęła mądrym okiem i coś ochryple zakrakała. w odpowiedzi, dodając na końcu jakiś niewroni pisk.

Co mówisz? Hm? — ze zdziwieniem zapytała Raja.

Ale wrona nastroszyła się, zatrzepotała skrzydłami jak

kura, zeskoczyła z płotu i leniwie odleciała, wzbijając się coraz wyżej i wyżej, póki nie znikła za szarym murem budowy.

I w tej chwili od strony ulicy, zza otwartej Ibramy wy­sunął się ostrożnie ostry pyszczek przestraszonego psa.

Chodź, chodź tutaj, mój biedaku! Kto cię tak prze­straszył? A gdzie reszta? Co ci jest? Chodź do mnie, po­patrz, ile ci przyniosłam — mówiła Ra, pokazując psu słoik z żółtą pszenną kaszą. — Czemu się tak boisz? Chodź!

Piesek mszył ku niej z ogonkiem przyciśniętym do brzu­cha, widząc jednak, że karmicielka też się do niego zbli­ża, zatrzymał się lękliwie i natychmiast, jak chlaśnięty batem, na oślep rzucił się za ibramę.

Wtedy właśnie Raja zrozumiała, co się tu stało podczas jej nieobecności. I chociaż długo wołała i szukała ocala­łego, śmiertelnie przerażonego psa, zwierzę nie pokazało się.

Ciągle trzymała w ręku słoik z kaszą, i przechodnie za­częli się jej przyglądać, więc pytała niektórych:

Nie widzieliście państwo pieska? Taki szary, malut­ki, z żółtymi plamkami na brwiach... Nie? Nie widzieli­ście? — i z niepokojem mówiła sama do siebie: — Gdzie on się podział?

Było jej bardzo żal piesków, które karmiła, nijakich, ponuro-wesołych szczeniąt, które już ją znały i nawet do­magały się dokładki, kiedy 2ijadły całą kaszę czy zupę; ogarnął ją taki smutek, że wróciła do domu niemal z pła­czem i zapominając o ciężkim słoiku, postawiła go na kuchennym stole. Dopiero stuk słoika przypomniał jej

o kaszy, którą nie wiadomo po co przyniosła z powrotem do domu.

Ależ gapa jestem — pomyślała. — Trzeba było kaszę tam wyłożyć... Pies przyszedłby w nocy i zjadł. Trzeba iść, nie ma rady. Mój Boże, komu one tam przeszkadzały! Żyły sobie, pracowały po swojemu. Nie kto inny, ale lu­dzie naliczyli je szczekać po nocach, to nie ich wina. Za co to wszystko?”

I wstrząsnęło nią głębokie, spazmatyczne westchnienie jak szloch gorzko skrzywdzonego dziecka, które wypłakało wszystkie łzy.

Ra Klejonyszewa bardzo się zmieniła w ositatnich cza­sach. W swej nowej pasji zaszła tak daleko, że zaczęła nawet z biurowej stołówki wynosić w papierowych serwet­kach to kawałek miękkiej kurzej kostki, to głowę smażo­nej ryby albo po prostu jakąś tłustą chrząstkę od mięsa. Nie wstydziła się zbierać nie dojedzonych resztek 1 talerzy sąsiadów od stołu, wyjaśniając przy tym przepraszająco:

Biorę to dla pieska. Taki piesek czeka na mnie koło domu, bezpański. I tak się przyzwyczaił! Naweit wie, kie­dy wracam z pracy, i czeka na mnie. Oczywiście, mie­szaniec! I łajka, i inne rasy... Wszystkiego po troszku. Może nawet collie, dlatego że tu, nad oczami — mówiła wskazując swe wygięte brwi — mą żółte plamki jak u collie. A jest malutki.

Kiedy tak mówiła, ludzie uśmiechali się w odpowiedzi i było widać, że słuchają jej z przyjemnością, że z przy­jemnością myślą o tym, iż są na śwSecie dobre dusze, które potrafią troszczyć się bezinteresownie o jakieś bezpańskie psy.

Niech go pani weźmie, skoro go pani tak lubi — mówili czasem.

Niestety, nie mogę. Mieszkamy z mamą w subloka­torskim mieszkaniu, a sąsiedzi! Nie! Za nic się nie zgodzą. Nawet o tym nie wspominam, żeby się nie denerwować.

Piesek, którego Ra Klejonyszewa jednak odnalazła, prze­stał się bać i znów uznał w niej swoją boginię; mieszka­jące na budowie wrony także zaczęły ją traktować jak swojego człowieka; młode wróble, wylatujące stadkami z ciemnozielonych dywaników ślazu, w którego ścielących się zaroślach wydziobywały mączyste placuszki dojrzewa­jących owoców, nie zwracały na nią uwagi, dopóki trwało lato. Ale kiedy suchy śnieg, naniesiony mroźnym wiatrem w kąty i szczeliny, w rowki i zagłębienia, w bure burzany

i splątane martwe trawy uwydatnił swą bielą lodowacie­jącą pod szarym niebem brzydotę olbrzymiego placu bu­dowy, wróble także zaczęły -uważnie spoglądać na karmi- cielkę. Niczym bardzo zainteresowani obserwatorzy, sia­dały rządkiem na betonowych blokach metalowej arma­tury, na zardzewiałych polutowanych rurach. Trudno było nie dostrzec ¡pokornej cierpliwości ptaszków, oszołomio­nych pierwszym w ich życiu mrozem.

Gdy nadeszły zimowe mrozy i zamiecie, Klejonyszewa miała już całą dużą rodzinką: wróble i wrony, gołębie i ipsy, które zaczęła karmić rankiem po drodze do pracy, zabierając z domu w plastikowej torebce nie dojedzone resztki. Spiesznie wchodziła w bramę 'budowy, i ptaki na jej widok podnosiły rwetes: wrony wymyślały bezczelnym gołębiom i machającemu ogonem psu; pies uśmiechał się i nieśmiało ziewał; gołębie obsiadały jej ręce, kłębiły się pod nogami; wróble nie zwracając uwagi na wrony, gołę­bie i psa, krząttały się hałaśliwie, kiedy karmdcielka roz­sypywała na śniegu kawałki chleba, grudki zlepionej ka­szy, makaron, kluski, ziemniaki, skórki od sera, kostki, chrząstki i okruchy, które raz-dwa pochłaniało zgłodniałe towarzystwo, zimujące na budowie.

Cała sprawa stawała się już śmieszna: koledzy zaczęli przynosić „psiej mamie” najrozmaitsze jedzenie — kotle­ty i kawałki smażonej ryby, resztki jajecznicy, herbatniki, cukier, a nawet cukierki i ciastka. Co dzień po obiedzie zbierało się tego tak dużo, że Ra Klejonyszewa zaczęła wynosić jedzenie w torbie, wkładając do niej po drodze także to, co kupowała dla siebie. Codziennie teraz wracała z pracy jak kobieta Obarczona dużą rodziną. Rozpakowy­wała się najpierrw na budowie, karmiła głodnego i zmarz­niętego psa w mroku zimowego dnia, kiedy ptaki już spały, a patem, w domu, wyjmowała z torby to, co kupiła dla siebie, rano zaś znów szła na budowę, żeby wyłożyć na śnieg resztki z torby.

Było to tak kłopotliwe, że Ra przemyśliwała nawet, czy nie powiedzieć, że pies zginął, żeby dobrzy ludzie przestali przynosić ostatki jedzenia, w których wprost to-

89

1 ¡SSMMI

neła, nie wiedząc już, jak pakować cały ten pieczony duszony, smażony towar.

Ra Klejonyszewa nie lubiła zimna, gdyż na zimnie czer­wieniał jej cienki nosek o długiej i wąskiej nasadzie. Twarz jej bladła, a nos robił się czerwony, jak gdyby | zlazła z niego skóra i był ledwie zaciągnięty lśniącą błon- ką. Piękna dziewczyna, obdarzona takim wrażliwym no­sem, oczywiście strasznie cierpiała. Zimą nie pomagał ża­den puder, nos pod nim świecił matowoJdliowym kolorem, a latem czy zimą w ciepłych pomieszczeniach, przy jedze­niu zupy, żeby Ra nie wiadomo jak go wydmuchiwała i wycierała chusteczką, w nosie i tak chlupało.

Nigdy dotychczas nie zwracała uwagi na tę właściwość, uważając, że wszystkie nosy na świecie czerwienieją z zim­na. Dopiero stosunkowo niedawno dostrzegła tę przykrą cechę własnego nosa, swym miękkim i wydłużonym kształtem przypominającego nosy Ibogurodzic na ikonach.

To odkrycie tak nią wstrząsnęło, że zaczęła codziennie uważnie oglądać i obmacywać nos, wyszukując w nim jakieś defekty, i czuła się czasem jakby zupełnie bez nosa, świetnie rozumiejąc w takich chwilach swego literackiego bliźniaka z opowiadania Gogola.

Zupy? Nie, nie jadam zup — zaczęła mówić od pew­nego czasu. — Tylko chłodnik albo botwinkę, kiedy jest gorąco, a innych zup nie, nigdy nie jadam. — Podobnie zaczęła mówić także o chłodach: — Go jest dobrego w zi­mie? Nie_ znoszę jesieni i zimy. Zimno, goło, cicho jak w piwnicy. Nie, ja lubię wiosnę i lato, kiedy świeci słoń­ce i jest ciepło. W ogóle bardzo lubię wiosnę i lato, bar­dzo lubię ciepło! I to jest naturalne, bo człowiek od uro­dzenia wcale nie jest przystosowany do zimna. Gdyby natura przystosowała go do życia wśród śniegu, byłby włochaty jak na przykład niedźwiedź. A więc dla normal­nego człowieka zima powinna być straszna. W ogóle coś tu jest nie tak, czegoś nie przemyślano do końca. Czło­wiek zabija zwierzęta, żeby się odziać w cudze futro. Też coś! Wszystkie zwierzęta są owłosione od nóg aż po uszy, a my goluteńcy. Może kiedyś... powiedzmy za miliard lat...

ludzie też ¡będą owłosieni. Wtedy .bym... A ciekawe, jakie byśmy mieli futra? Ja bym na przykład chciała mieć takie futro jak... ten... nawet nie wiem, co to za zwierzę. Co ma najdroższe futro? Soból! Biegałabym po śniegu, tarzała się, spałabym na mrozie. To rozumiem! Ale teraz nie cierpię zimy. Pewnie pochodzę od jakiegoś owada. Od najpiękniejszego motyla, najpiękniejszego na świecie! W ogóle, gdybym mogła, przeniosłabym się na południe. Do ciepła.

Pewnego ciepłego letniego dnia, kiedy w podmoskiew­skich sadach kwitły krzewy głogu i róż, przyciągając owa­dy swym zapachem, kiedy w moskiewskim zaułku w po­bliżu Sadowego Kolca, gdzie nastąpiło to niezwykłe spo­tkanie, klomby były szare niby pajęczyna od topolowego puchu — w tej gorącej porze lata mrówki ryły swoje norki pod chodnikami, wynajdując w asfalcie szczeliny, przez które wynosiły na powierzchnię ziarenka piasku, usypując z nich złociste stożki, wyglądające jak czynne wulkany. Przechodniów było niewielu w ten upalny so­botni dzień, a samochody, z rzadka przemykające zaułkiem, w wichrze fruwającego puchu, nie zawadzały falą po­wietrza o brzeg klombu, przy którym siedziała w kucki Ra Klejonyszewa, i zapomniawszy o ‘bożym świecie, wsy­pywała cukier do mrówczych norek.

Torba leżała przy niej na chodniku, w ręku Ra trzy­mała torebkę z cukrem, do której sięgała po białe kryszitał- ki, obserwując metaliczne gnomiki, krzątające się wokół sypiącego się z góry cukru.

Karmiła mrówki i, jak zawsze w takich chwilach, wpa­dała w stan niemal lunatyczny, wyłączając się z zewnętrz­nego świata i żyjąc tylko zagadkową przyjemnością, jakiej doznawała zawsze, kiedy mogła kogoś nakarmić.

Przy tym zajęciu zobaczył ją Fiodor Łuniaszyn, który przypadkiem tamltędy przechodził i zwrócił uwagę na dziwną kobietę, karmiącą, jak się natychmiast domyślii, cukrem mrówki. Jakaś silą pociągnęła go ku niej, i ze zdumiewającą swobodą, na którą nigdy wcześniej nie po­trafiłby się zdobyć, podszedł i także przykucnął obok Ra.

Myśli pani, że one jedzą cukier? — zapytał, jak gdy­by karmienie mrówek cukrem było powszechnym błędem wielu mieszkańców Moskwy.

Wszystkie owady lubią słodycze — ze zdziwieniem odrzekła Ra i spojrzała nań z nie ukrywaną ciekawo­ścią.

Zobaczył jej twarz i oniemiał, ponieważ wszystkie naj­piękniejsze rysy, jakie kiedyś dostrzegał u swej byłej żony, Mariny, wszystko to, co tylko on mógł w niej zo­baczyć, nagle z olśniewającą jasnością ukazało mu się w twarzy nieznajomej, na której prawej ręce błysnęła po­lerowanym metalem obrączka.

Pani jest mężatką?” — chciał już wykrzyknąć, ale za­miast tego ze smutkiem i czułością w głosie zapytał:

Naprawdę tak bardzo lubi pani owady?

Wcale ich nie lubię — odrzekła ona także z czu­łością. — Po prostu lubię karmić! Jakże mogłabym lubić owady, skoro ich zupełnie nie znam i nie rozumiem! Dziwny z pana człowiek...

Patrzył na nią z zachwytem oczarowanego chłopca, jak­by się bał spłoszyć to cudowne zjawisko. Wszystkie naj­piękniejsze rysy, które tylko czasem uwydatniały się w twarzy Mariny, wszystko to teraz widział w doskonałym kształcie tuż obok siebie, nie mając sił uwierzyć w dosko­nałość, co stała się rzeczywistością, doskonałość, o której dawno już nie śmiał nawet marzyć.

Proszę pani! — powiedział, kiedy wstała i wzięła torbę. Ciągle jeszcze siedział w kucki i patrzył na nią z dołu. — W którą stronę pani idzie?

Tam — odpowiedziała Ra Klejonyszewa, przypatrując mu się z góry z wyraźnym zmieszaniem i ciekawością, jak gdyby nagle zapragnęła go nakarmić, ale nie wiedziała czym. — Tam — powtórzyła, jakby zapraszając go do stołu.

Bez wahania przyjął to zaproszenie, mówiąc ze zdziwie­niem:

Ja też w tę stronę!... A wie pani — ciągnął, idąc obok niej — niektóre owady są cudownie piękne i kochać

je... cóż... Piękno jest zrozumiałe dla wszystkich, nie trzeba go wyjaśniać — rzekł, zerkając na nią z ukosa. — Gdyby na przykład kłoś zaczął mi tłumaczyć, dlaczego jest piękny paź królowej, tylko bym się Toześmiał. Tak! Albo weźmy ćmy... Wiele kobiet boi się ich... Pani też się boi ciem?

Popatrzyła na niego, ze zdziwieniem unosząc 'brwi, i ni­skim głosem, wyrywającym się jakby z głębi duszy, po­wiedziała jak do głuptasa:

Ja się w ogóle niczego nie boję!

Może to i dobrze, ale czasem trzeiba... Człowiek po­winien się czasem bać. Inaczej zginie — zaprotestował Fiodor Łuniaszyn. — Na przykład trzeba się bać śmierci.

Zatrzymała się i spytała ze współczującym uśmiechem:

Przeżył pan jakieś rozczarowanie? Już na nic w ży­ciu pan nie liczy?

Zaskoczyło go to nieoczekiwane pytanie. Nikt nigdy nie zadawał mu podobnych pytań i teraz w żaden sposób nie mógł uwierzyć, że właśnie ta kobieta, której nigdy wcześ­niej nie widział, zadała mu owo najistotniejsze pytanie, na które on koniecznie musi odpowiedzieć.

Jakże mogłem dawniej tego nie rozumieć? — pomyślał wstrząśnięty. — Trzeba było już wcześniej zadać sobie to pytanie i odpowiedzieć: (tak czy nie. Odpowiedzieć, że­by dalej żyć.”

Jak to? -- zapytał. — To bardzo ważne pytanie! Skąd pani przyszło to na myśl? Bardzo bym chciał na nie odpowiedzieć. Ale odpowiedź „tak” lub „nie” jest zbyt prosta. Przeżyłem wszystko — oczarowania i rozczarowa­nia... A w ogóle — dodał, odzyskując swobodę — patrząc na panią można się całkowicie rozczarować do życia.

Dlaczegóż to?

Fiodor zamiast odpowiedzieć popatrzył na jej rękę. „Prawa? Tak, prawa... Ale gdzie się podziała...?” — Ob­rączki nie było.

¡Ra dostrzegła to spojrzenie i zacisnęła palce; niepostrze­żenie zdążyła już zdjąć obrączkę, która bezszelestnie ze­śliznęła się na dno torebki. Siad po niej świecił na skó­rze jedwabistą wstążeczką, i Ra zorientowała się, że jej

88

■ ■■■■■■■■ I \ \\ \ mm

/ i U i Li ¿k i • f i /

towarzysz już widział obrączkę, a teraz widzi ślad po niej.

Nic nie rozumiała, sama była zdziwiona tym, że ją zdjęła. Przez cały ten czas, kiedy on był przy niej, kiedy go widziała i słuchała, pogrążona była w radosnym zdumieniu, czując, jak płonie jej twarz, zalewając żarem oczy, które nieustannie widziały przed sobą coś niezwykłego i cudow­nego, coś, do czego dążyła bodaj przez całe życie...

Co się stało? — spytała. — Czemu pan tak na mnie patrzy?

Zgubiła pani obrączkę — rzekł z przestrachem Fiodor Łuniaszyn. — Trzeba jej poszukać! To zły znak... Ale niech pani w to nie wierzy! Tak się tylko mówi, ale niech pani nie wierzy w te bajdy! — próbował uspokoić Ra, dotykając jej ramienia. — Musimy wrócić i poszukać... Pewnie została tam, gdzie pani karmiła mrówki!

Ona jednak nie zmieniła się na twarzy. W pełnym na­pięcia milczeniu wyciągnęła rękę i dotknęła palcami gło­wy Łuniaszyna; dotknięcie to oszołomiło go niby poraże­nie prądem, poczuł, jak drętwieje mu cała lewa strona czaszki. Ow leciutki dotyk był dla niego tak niezwykły i nieoczekiwany, że zaczął prosić w rozpaczy:

Jestem zupełnie sam! Nigdy niczego w życiu... Niech mi pani wybaczy! Jestem człowiekiem nieszczęśliwym!

Słysząc górnolotność własnych słów uśmiechnął się, od­prężył i opuścił głowę na piersi. Zrobił to już jednak żartem, próbując zatuszować powagę i bezsens swego bła­gania, które wyrwało mu się nagle krzykiem zastarzałego bólu.

-Nic nie szkodzi, że zgubiłam — usłyszał kpiący głos. — A pan jest taki wychudły, taki blady... Chodźmy, poczęstuję pana obiadem.

I z tymi słowy ruszyła bez cienia wątpliwości, że on idzie za nią i że teraz będzie z nią zawsze, gdyż ich po­krewne dusze odnalazły się nawzajem, uskrzydliły i, jak mawiali starożytni mędrcy, wzbiły się do radosnego lotu.

Takie historie zdarzają się w życiu. Irtidzie, którzy jesz­cze wczoraj się nie znali, pobierają się i żyją ze sobą dłu-

gie lata, wciąż opowiadając przyjaciołom o swym nie­zwykłym poznaniu i ślubie.

Wieczorem Fiodor Łuniaszyn, zadyszany z przejęcia, mó- ig do brata przez telefon:

Nie, Boria, wszystko już postanowione! Ona .jest cu­downa! Nie potrafię bez niej żyć. Kiedy ją zobaczysz i po­rozmawiasz, zrozumiesz mnie. To prawdziwa piękność! Twarz jak lilia! Tak! Jak lilia... Delikatna jak lilia i takie szlachetne rysy. Cudowna! I niezwykle dobra! Sam nie wiem, to chyba przeznaczenie, zew krwi... Jak chcesz, to zaraz do niej ibiegnę i przyjedziemy do ciebie z wizytą. Chcesz? Dobrze! Tylko proszę cię, bądź dla niej miły. To jest delikatna istota i tylko w promieniach słońca — ro­zumiesz? — w ciepłych promieniach słońca jak lilia... I zetayś jej nie uraził nieufnością! Proszę cię! Wierz mi, nie spotkałem jeszcze kobiety bardziej ufnej i czarującej niż Raja. Ma na imię Raja. Tak... Z uśmiechem... Żebyś wiedział, jaki ona ma uśmiech! Z uśmiechem powiedziała, żebym ją nazywał po prostu Ra! Bóg Słońca! I ona na­prawdę jest boginią. Ra! Rozumiesz? Lecę do niej. Nieste­ty ona nie ma telefonu. Ale na pewno... Postaraj się, Boria! Ja bym już bez niej po prostu nie mógł żyć. Czuję to. Jestem bardzo samotny! Już dłużej nie mogę. I musisz to zrozumieć. Co mówisz? Ach, dajiże spokój! Co to znaczy nie znam! Znam ją od dawna! Przyjadę z nią — zobaczysz ją i zrozumiesz mnie. Ale nie przejmuj się, jeżeli to bę­dzie ponad jej siły i nie oczaruje cię swymi manierami. Jest bardzo naturalna i nie istnieją dla niej wszystkie te drobiazgi, noże i widelce, serweteczki czy kużniecowow- iska porcelana. Jestem szczęśliwy! Ona mnie uratowała, Boria! I proszę, żebyś przyjął ją właśnie jak moją zbaw- czynię. No! Lecę. Postaram się ją namówić. Na pewno bardzo się spodoba Puszy. Ucałuj ją! Borka, jestem szczęś­liwy! Nie mam ani cienia wątpliwości. Na pewno ją po­kochasz i ona ciebie też. Czuję to i wiem. To niezwykła kobieta! Kdbieta, dziewczyna — co za różnica. To mnie wcale nie obchodzi, potrzebna mi jest bliska dusza, wy- tęskniłem się, już dłużej nie wytrzymam. Na razie, Bo-

91

rieńka. Całuję. Nie gniewaj się, zupełnie oszalałem, ale dla naszego wspólnego szczęścia, na wszystko, co święte proszę. Wierzę w to jak w przepowiednię... Albo jestem głupcem godnym pogardy, szyderstwa, hańby i ■ co chcesz! Ale i na to się zgadzam, byle tylko ona była moja! Potem ci opowiem, jak się poznaliśmy. Karmiła mrówki cukrem. Tak, mrówki. Jakie, jakie! Zwyczajne mrówki! Potem ci wszystko opowiem. Tak, jestem dziwak, oczywiście, strasz­ny dziwak i wcale się tym nie martwię, przeciwnie. Bo- rieńka, lecę, czekaj ina mnie, na pewno ją namówię. Już wie o tobie i Puszy, opowiedziałem jej. Jest zachwycona, bo mówi, że nigdy nie słyszała o takiej braterskiej miłości. Z przyjemnością tego słuchałem. Boria! To zrządzenie losu! Boję się tylko, żeby ona się nie rozmyśliła... To mnie niepokoi. No, idę. Niedługo będziemy. Zobaczymy się. Całuję!

Odłożył słuchawkę. Miał dreszcze. Oddychał z trudem. Niecierpliwość dręczyła go jak ostry atak choroby. Wy­ciągnął z biurka wszystkie pieniądze, jakie zostały mu z pensji, wsunął do tylnej kieszeni spodni i trzasnąwszy drzwiami pomknął w dół po schodach, nie mając cierpli­wości czekać na windę, a poltam miotał się po ulicy, za­stępując drogę każdemu samochodowi, machał rękami, śmiał się, kiedy kierowcy mu wymyślali, każdego, kto się zatrzymywał, prosił o podwiezienie i wreszcie wsiadł do białego moskwicza, umówiwszy się z młodym łebkarzem, że ten za pięć rubli poczeka na niego, póki Fiodor nie wróci z żoną, jak nazwał Raję, i pojechał moskiewskimi ulicami, umierając z niecierpliwości na skrzyżowaniach i zamierając za każdym razem, gdy tuż przed nosem sa­mochodu zapalało się czerwone światło i moskwicz zatrzy­mywał się ze skowytem hamulców Nastała w Moskwie owa jasna godzina, kiedy niebo, utraciwszy błękitne tony, rozjaśniło się lustrzanym bla­skiem zachodzącego słońca i pogrążone w perłowej mgiełce miasto wyglądało jak czekoladowe. Zapatrzone w niebo okna płonęły w prostokątach murów niby wycięte w nich na wylot, oblane elektrycznym blaskiem otwory. Zielone

światła na skrzyżowaniach stały się niebieskie, a czerwone zamieniły się w jaskraworóżowe.

Miasto, które jeszcze w dzień drażniło Łuniaiszyna krążą­cym topolowym puchem i upałem, przeobraziło się, przy­brało niezwykłe barwy.

Młody chłopak, zgarbiony na lewo od niego przy kie­rownicy, był wysoki, i Łuniaszyn ciągle miał ochotę po­wiedzieć mu coś miłego, zapytać, czy nie gra w koszy­kówkę, opowiedzieć mu jakąś wesołą historię, jakiś kawał. Ale głowę miał pełną triumfującej radości i zapomniał to zrobić.

Czekał w wąskim przedpokoju, kiedy Raja się przebie­rała. Sąsiedzi popatrywali na niego ukradkiem. Mała tłu­sta sześcioletnia dziewczynka podeszła i zapytała:

Co, czekasz na nią? — i uśmiechnęła się bezzębną buzią.

W jej mętnych z natury, ale diabelnie chytrych, wszyst­ko rozumiejących oczach migotał przedszkolny tupet; chrząstkowato^giętkie ciałko wyginało się kokieteryjnie; lepkie palce muskały zmieszanego Łuniaszyna, miękka rączka dziewczynki przyssała się nagle lepko do dłoni nie­śmiałego gościa.

A zobacz, co ja mam — powiedziała dziewczynka, pokazując 'klamerkę do włosów w kształcie biedronki.

Ach, jaka ładna — pochwalił zmieszany Łuniaszyn. Dziewczynka tymczasem przywarła policzkiem do jego

dłoni, zaciskając bezzębne szczęki w jakiejś namiętnej wdzięczności.

Przestań — poprosił szeptem Łuniaszyn. — Nie trze­ba się przytulać buzią do ręki. Masz czystą buzię, a ja nie myłem rąk...

Oj! — wykrzyknęła obłudnie dziewczynka i usiadła na lakierowanej podłodze, robiąc błazeńską, pełną prze­rażenia minę. — Oj! — wykrzyknęła znowu, przewracając się na plecy i machając nogami. Zaraz jednak podniosła się jak na sprężynie i zrobiła szpagat, znowu piszcząc miauczącym głosikiem.

I \\\

Na pewno lubisz cyrk — powiedział Łuniaszyn, nie wiedząc, jak się zachować.

Nie! — cicho krzyknęła dziewczynka, szczerząc zaśli- nione dziąsła. — Nie! — Była już na nogach i przylgnęła do Łuniaszyna karkiem, zadzierając przy tym głowę tak, że patrzyła na niego w górę spode łba.

Rozjadą ci się nogi... i przewrócisz się — powiedział Łuniaszyn.

Oj! Nogi się rozjadą! Jak to się rozjadą! Moje nogi chodzą, a nie jeżdżą. Jeżdżą samochody! — powiedziała z Obrażoną i zawiedzioną miną, chociaż było widać, że wszystko zrozumiała i tylko z wrodzonej kokieterii zacho­wywała się właśnie tak.

W każdym razie — pomyślał Łuniaszyn — kobiecie na pewno by tak nie odpowiedziała, bo nie bawiłaby ją tego rodzaju rozmowa z kobietą.”

Jesteś grymaśnicą, prawda? — zapytał.

Chodzę na gimnastykę!

Ach, więc to tak!

W mieszkaniu pachniało smażonymi kotletami; Łunia­szyn poczuł nagle ostry głód, chociaż Ra nakarmiła go dzisiaj, ale uczucie głodu było mu miłe: widział już na­kryty przez Puszę stół, widział zaskoczenie na twarzach brata i Puszy, ich uśmiechy, uprzejme zaproszenia, czę­stowanie, namowy... Ta myśl sprawiła mu taką przyjem­ność, że się przeciągnął, wyprostował ramiona i głęboko, przeciągle odetchnął.

W tej chwili otwarły się drzwi pokoju i na progu jasno oświetlonego pomieszczenia ukazała się Ra. W ciem­nozielonej jedwabnej sukni, w której głębokim wycięciu bielała gładka odsłonięta pierś, z wdziękiem postąpiła krok naprzód, pytając go spojrzeniem: podobam ci się, ładna jestem, brat pochwali twój wybór? Na jej toczonych ra­mionach, opiętych zielonym jedwabiem, niczym polerowa­ny orzech lśniły i migotały gęste loki. Nogi, obute w czar­ne lakierowane pantofle z cieniutkimi paseczkam\ w kost­kach, stąpały z dziewczęcą niepewnością i onieśmieleniem, jak gdyby po raz pierwszy wyszła z domu na wysokich

obcasach i bała się potknąć. Długie rękawy sukienki, przy- marszczone w nadgarstkach, podkreślały kształt dłoni. Po­trząsnęła głową i powiedziała, już opanowana:

Jestem gotowa. Jedziemy?

I podeszła do Łuniaszyna tak blisko, że poczuł na twa­rzy gorąco jej policzków.

Oj! — wykrzyknęła znów dziewczynka sąsiadów i usiadła na podłodze. Jej podniecenie wzmogło się do najwyższego stopnia na widok wystrojonej Rai. Zaczęła się tarzać po podłodze, mamrocząc coś niezrozumiale, jak­by chciała rozśmieszyć patrzących na siebie i powagą, milczących dorosłych. — Oj, bry, bry, bry! Co to jest! Oj! — wykrzykiwała, dźwięcznie klapiąc lepkimi rączkami po podłodze.

Ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Wtedy znów usiadła, opierając się rękami o podłogę, i zobaczyła, jak Raja poda­je temu panu klucz. „Nie biorę torefbki — powiedziała — schowaj do kieszeni.” A pan zamiast klucza wziął jej rękę i przycisnął do niej usta, jakby chciał ją ugryźć.

Łuniaszyn pocałował pierścionek z malutkim amety­stem, włożony zamiast obrączki, której historię Ra już zdążyła mu opowiedzieć.

Niedługo włożysz moją — powiedział cicho, zdumio­ny własną odwagą.

Ona odpowiedziała:

Dobrze.

Okna mieszkania Borysa i Puszy wychodziły na zachód, i kiedy u drzwi rozległ się dzwonek, niebo już mętnie różowiało, była późna godzina długiego czerwcowego dnia. Ale stół pod kryształowym żyrandolem tłusto i kolorowo migotał zakąskami, porcelaną, etykietkami butelek, lśnił różowymi płatkami siomgi, suchej kiełbasy, zielenił się i czerwienił różnymi surówkami, srebrzył uchwytami ma­sywnych sztućców, wabił, ciągnął ku sobie gości, kusząc miękkimi aksamitnymi krzesłami o wysokich oparciach, pysznił się ogromną kolorową martwą naturą wśród ciem-

05

nomalinowych ścian, i których na stół i na gości patrzyły fotografie Puszy, Borysa i dzieci, witając gości szerokimi uśmiechami, bielą zębów, śmiechem, chichotem...

Borys i Pasza, niczym wersja dźwiękowa wesołych foto­grafii, powitali zmieszanego Fiedieńkę, który chował się za plecami swej piękności, powoli wchodzącej do pokoju z nakrytym stołem.

Ra uśmiechała się olśniewająco, nie słysząc i nie rozu­miejąc, co do niej mówią, o co pytają, i w odpowiedzi tylko potakująco kiwała głową, czując szczerą radość go­spodarzy, z którymi co chwila spotykała się wzrokiem i którzy sadowili ją na honorowym miejscu obok Fiedi.

Była tak stremowana, że nie mogła nic powiedzieć, i tylko kiwała głową, powtarzając za każdym razem:

Dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu... Dzięku­ję — czując się jak niezręczny, śmieszny głuptas i nie przypuszczając, że wszyscy Łuniaszynowie, siedzący przy tym zwyczajnym dla nich stole, są nią zachwyceni i sta­rają się również jej spodobać.

Co pani będzie pić? — pytał starszy brat, obracając ku niej etykietkami stojące na stole butelki.

Koniaku nie? Czerwonego wina? To jest „Kinzma- raułi”, a to białe „Wazisubani”, a może kieliszek wódki?

Nie piję — odpowiadała, ale bojąc się go urazić, po­wiedziała, zarumieniona pod jego spojrzeniem: — Mówił pan... Jak się nazywa? To czerwone...

„Kinzmarauli”.

To lekkie wino, tak? Ale poproszę kropelkę... Nie, nie, nie w ten kieliszek, w ten mały... Nie szkodzi, że do wódki, to mi nie przeszkadza, proszę nalać w ten... Ale dlaczego nie wolno? No dobrze, wobec tego tylko na dno... Wystarczy... Ja przecież nie piję. Tylko wino się zmar­nuje!

Nie zmarnuje się — z przekonaniem powiedział Bo­rys, napełniając kieliszek purpurowym płynem. — W na­szym domu się nie dolewa, więc wystarczy pani na cały wieczór... Wie pani, w Bułgarii jest takie porzekadło: do­lewa się tylko oliwy do lamip, a winem napełnia się puste,

*|s *»%’•#!

ml ^H|vK«^ ¿SKSSSZSnS j P t 1

K M-n W *114 991 s $* :

Dnnf?fsH$1 S^fafSBs

»f.ws%6kfJhi»w*J

i TTŁcr mM Mim

<KW 14 »' ł*%%1 lii ui • s ffyiAi) ki *1) «• •%%•*>% l ^C* %> M# iF*W Ifl 4 •.%% *A -1#- # KU b,'4»% Jt j, i 4ł J 4 »i ¡¡» » ŁN* 4ib4 #*• 4*i'

^*\w4 §*> j|| 4% *>9«'' g^K^i*|€»wiwj

Plllptliii*

wjftil WtĄ' :%W jf?

' do dna wypite kieliszki. A więc kiedy w pani kieliszku pokaże się dno, wtedy porozmawiamy. No, a my z Fie- dieńką napijemy się wódki, póki zimna.

Nie — powiedział Fiedia, wywołując zdziwienie na

twarzy brata, który podniósłszy brwi, pochylał już butel­kę eksportowej „Stolicznej” nad jego kieliszkiem. — Nie, Boria, mnie też wina... Chyba... A zresztą! Ha! Taka za- ikąska, napiję się i ja wódki! — wykrzyknął z uśmie­chem, patrząc na wszystkich wzrokiem szaleńca.

Brwi na twarzy Borysa zajęły swe zwykłe miejsce i wódka osrebrzyła kryształowy kieliszek, napełniając go po brzegi. Borys wzniósł toast za nową znajomość, trącił się z gościem, pochylając ze czcią głowę, i wlał srebro w rozwartą paszczę, wyraźnie zadowolony z okazji do wypicia. Ra tylko umoczyła usta, a Fiedia, wciąż nieprzy­tomnie wpatrując się w biesiadników, trzymał wzniesio­ny kieliszek, uśmiechał się i pochwyciwszy wreszcie spoj­rzenie swej piękności, która na ciemnomaiinowym tle wy­dawała mu się niebiańskim bóstwem, kiwnął jej głową | ze amrużonymi oczyma, maleńkimi łyczkami wypił wód­kę. Myśli jego poszybowały w dal, przypomniał sahie gru­bą dziewczynkę i nagle sam zapragnął rzucić się na pod­łogę, machać nogami, tarzać się i mamrotać różne głup­stwa.

Co mam począć?! — krzyknął. — Przecież ja się dzi­siaj upiję!

No, no, no! Też mi pijak! — wesoło zbeształa go Puszą. — Jedz, nie gadaj. Zaraz przyniosę coś na go­rąco — rzekła wstając od stołu.

Pomogę pani — powiedziała Ra i także wstała.

I mimo sprzeciwów Puszy postawiła na swoim i wyszła z gospodynią do kuchni.

Bracia zostali sami i Fiedia wbił cierpiące, a zarazem radosne spojrzenie w Borysa.

No? — zapytał. — Jak?

Borys, który tym razem nie miał wąsów, podniósł kciuk pokazał go bratu nad blatem stołu.

Fiedia nie wytrzymał i oczy napełniły mu się łzami.

I. .■ -.i \\\ \ \ \ v

/ i. i ' l / i

Gwałtownie wymachiwał rękami i nagle zesztywniał, znieruchomiał niczym zniszczona szmaciana lalka, a na jego twarzy odbił się bezmyślny zachwyt, jak gdyby na­malował tę twarz niedobry malarz. Borys, w odróżnieniu od braita, był powściągliwy, nadskakujący i złośliwie szy- I derczy, jacy bywają pewni siebie mężczyźni, bezlitośnie niszczący swych ewentualnych rywali w walce o względy kobiety. Puszą popatrywała nań z uśmiechem i starała się to ignorować, poświęcając całą uwagę Fiedieńce, który rozklejał się w oczach. Ra oswoiła się z nową sytuacją, i zdaijąc sobie sprawę z dominacji Borysa, starała się mu spodobać, nie żapominając przy tym o Fiedieńce i Puszy, do których wciąż się uśmiechała, jak gdyby prosząc o wy­baczenie owej zależności, w którą popadła, stając się obiek­tem zainteresowania.

Przyjęcie przeciągnęło się i świt rożbłękitniał, zamigo­tał w oknach sąsiednich domów, przenikając do pokoju Łuniaszynów odbitym słonecznym promieniem, który za­drżał lustrzanym zajączkiem w szybach serwantki, w szklanych złoconych i białych ramkach, z kttórych śmiali się Puszą i Borys w kostiumach kąpielowych, biegnący z mo­rza w bryzgach piany, błyszczący jak emaliowane garnki.

I stało się tak, że o świcie już ani Ra Klejonyszewa, ani Łuniaszynowie — nikt nie zastanawiał się nad przy­szłością, nie wątpił w nią, jak gdyby Ra zawsze była żoną Fiedieńki.

Młodszy Łuniaszyn był bardzo zmęczony, z trudem wal­czył z sennością. Ra patrzyła na niego z troską i czułością, gotowa go utulić jak dziecko, przycisnąć do piersi i uko­łysać.

Minęło zaledwie kilka godzin od czasu, kiedy spotkali się po raz pierwszy w życiu, ale tego czasu wystarczyło im, by zaufali sobie nawzajem i odnaleźli spokój ducha, potrzebny, by zacząć wszystko od nowa, zapominając

o przeszłości.

Celem życia — mówił Fiedia, dopominając się o uwa­gę celem życia jest życie. Teraz dobrze to zrozumia­łem. Mam dość! Nie chcę słyszeć, że życie jest krótkie,

Och! — wykrzyknął ni to ze szlochem, ni to z ner­wowym śmiechem. — Dziękuję ci, Borieńka! Ja chyba zwariuję. Widzisz? Widzisz, jak ona z Buszą?!... Poszła z nią razem do kuchni. Oj, Boże. Przepraszam, zupełnie oszalałem... Te łzy. Ale jak to iwspaniale! Co? Cieszysz się? — pytał tak, jak gdyby przyprowadzając swą pięk­ność do brata nie sobie, ale jemu chciał sprawić przy­jemność.

I sprawił, gdyż Borys także się skrzywił, jemu także zadrżała naga górna warga, i on także, kładąc rękę na ramieniu młodszego brata, powiedział zdławionym głosem:

Maże to twoje przeznaczenie. Nie spłosz jej. Boję się gratulować... baję się zapeszyć, trzeba odstukać.-..

Obaj, podniósłszy obrus, odstukali w spód blatu, a Bo­rys, odchyliwszy się na oparcie krzesła, nagle rozjaśnił się w uśmiechu, rozłożył ręce i wykrzyknął, widząc Ra w fartuszku Puszy:

To będzie najsmaczniejsza potrawa, jakiej kiedykol wiek próbował mój grzeszny język!

Ra z uśmiechem szczęścia niosła na tacy pieczoną zło­cistą kaczkę, obłożoną ziemniakami, a za nią z wielkim widelcem i nożem szła Puszą, dając braciom ledwie do­strzegalne znaki zachwytu, jak gdyby chciała im powie­dzieć: „Należy do ludzi naszego pokroju... Stał się cud! Uważajcie, żeby nie zapeszyć.”

Tak, kochanie, ostrożnie — powiedziała głośno, robiąc miejsce na stole. — Tutaj proszę... Dobrze! Wcale nie jest późno! Jutro niedziela, a dziś hulamy...

Rozpromieniona Ra, nie zdejmując białego haftowanego fartucha, usiadła przy stole, i Fiedia, nie wierząc włas­nym oczom, dotknął jej. Ra spojrzała na braci i powie­działa z przydechem:

Na pewno panowie jesteście głodni, a kaczka jest taka smaczna, tak wspaniale przyrządzona, taka aroma- I tyczna...

Jesteśmy potwornie głodni! — krzyknął Fiedia Łu- I niaszyn. — Będziemy hulać, jeść i pić. Hura! Jutro nie­dziela. Jutro... Hura!

a ziemia to maleńka kulka... Nie chcę! Życie nie ma koń­ca, a ziemia jest ogromna i niezbadana. Oto moja dewiza od dzisiaj: „Cel życia to życie, nie kończące się życie na gigan­tycznej ziemi.” Nie chcę słyszeć nic innego! Ludzie powinni

o tym wiedzieć. Komu jest potrzebne króciutkie mgnienie na maleńkiej kulce? Kto chce się czuć efemerydą?

Odpocznij, Fiedieńka — mówił Borys z wyrozumia­łym uśmiechem.

Nie, Boria, nie chcesz mnie zrozumieć. Umyślnie nie chcesz, myślisz, że jestem pijany i gadam, głupstwa. Nie jestem pijany. Ale kiedy mnie przekonują, że ziemia jest maleńka, a życie bardzo krótkie, opadają mi ręce. Po co mnie oszukują? To jest filozofia! Tak! W starożytności ziemia była płaska i był tajemniczy kraniec świata, po­tem ludzie przywykli do tego, że ziemia jest kulista, a teraz chcą ich nauczyć, że jest bardzo mała... Czy nie zmierzamy ku myśli, że ziemia w ogóle nie istnieje? Komu i po co to potrzebne? No tak, oczywiście, postęp naukowy, teoria względności, wieczność i chwila, życie — króciutki błysk w mrokach wieczności... Tak mało! Zaledwie błysk.

I to ma być wszystko?

Tak, Fiedieńka, wszystko, mój drogi — wciąż tak samo wyrozumiale odparł starszy Łuniaszyn, wypinając pełny brzuch. — Chodzi tylko o to, by zabłysnąć, ale nie pozostawić... dymu. I ten problem my obaj na pewno roz­wiążemy, ale w czasie wolnym od pracy. Podoba mi się życie, które jest celem żydia. Więc żyj! I pozostaw astro­nomom i fizykom, i komu tam jeszcze... Zostaw to wszyst­ko ludziom, którzy wiedzą, że są błyskiem na maleńkiej ziemi, a sam żyj długo i niech dla ciebie... ziemia będzie ogromna. Właśnie za to chcę z tobą wypić.

Ale niech pani sama powie! Tak trudno jest do­czekać się następnego dnia. To tak długo' trwa — do­żyć do jutra — mówił Fiedieńka patrząc na Ra. — Chce pani żyć na wielkiej ziemi bardzo długo?

Tak! — odrzekła i radością.

Będę się modlić do odwiecznego rozumu — bardzo poważnie odparł Fiedieńka. — I to się na pewno spełni.

Tacy ludzie jak pani powinni żyć długo i szczęśliwie na ogromnej ziemi.

| Wiecie — powiedziała rozpromieniona Ra. — Kiedyś

przyszedł do mnie jakiś dziwny człowiek, mówił o jakiejś książce, i wiecie, twierdził, że żyć trzeba tak: przycisnął dłoń do czoła, a potem do piersi... do serca. — Pokazała, jak to kiedyś zrobił Borowkow, i roześmiała się, zachęca­jąc innych do śmiechu.

Umysł i serce — surowo wyjaśnił Fiedieńka. — Rozum i dobro. Słusznie. Honor i sumienie.

Śmiech zamarł, jakby go. ktoś brutalnie przerwał.

A ja myślałam, że to wariat — wyznała zaczerwie­niona Ra.

Starszy Łuniaszyn zaśmiał się ochryple.

Oczywiście że wariat. Nie mogła się pani pomylić, Rajeńko. Kobiety się w takich wypadkach nie mylą. To tylko my potrafimy długo żyć z człowiekiem i myśleć, że jest normalny, tylko ma swoje dziwactwa, a on tymczasem jest prawdziwym wariatem. Jak pani powiedziała? Trzeba żyć tak i tak? A po brzuszku się nie klepał? Nie? Nawet mogę opisać jego wygląd. Typowy samozwaniec. Kogo jak kogo, ale samozwańców zawsze u nas było pełno. Chyba jeszcze Korolenko o tym pisał. Prorocy... W ogóle głupcy. Oszuści. Bałamutni oszuści!

Nie, Boria, niezupełnie masz rację — niepewnie i serdecznie zaoponował Fiedia Łuniaszyn, czujnie wsłu­chując się w ochrypły głos brata. — Nie wiem, o kim mowa... Ale tacy ludzie żyją z tymi swymi ideami bez­interesownie. Zazwyczaj są nieszczęśliwi. Oszuści to co innego. Oszustem można nazwać człowieka, któremu się powodzi. Może ten gość to rzeczywiście był wariat. Ale na pewno myślał o szczęściu wszystkich ludzi na świecie.

Ja też znam takich. Zupełnie obce jest im hasło: żyj sam

i daj żyć innym. Wariują z zupełnie innego powodu: sam możesz nawet nie żyć, ale daj żyć innym... Oczywiście są to zazwyczaj ludzie ciemni, a jednak żal mi ich. Nie mogę się na nich gniewać. To nieszkodliwi dziwacy, którzy zapomnieli o głównej zasadzie: że życie jest celem życia.

Oni zaś to życie chcą koniecznie wyjaśnić i dać lekcję ludzkości. To zawsze budzi moje współczucie... Zresztą wszyscy prorocy to despoci.

Puszą wtrąciła się do rozmowy i powiedziała z żartobli­wą surowością:

Koniec dyskusji! Cisza! Będziemy pić kawę.

Pójdę z panią — rzekła Ra. i wyszła do kuchni. Bracia, po raz pierwszy niezadowoleni z siebie nawza­jem, siedzieli jakby pogrążeni w drzemce.

Światło elektryczne rozpłynęło się już w błękitnym bla­sku poranka. Zrujnowany stół, wydzielający kwaskowaity zapach nie dojedzonych potraw, robił wrażenie śmietnika pełnego odpadków. Przez otwarte okno wleciała pierwsza mucha, po gospodarsku próbując zawartości wszystkich ta­lerzy. Odbity promień słońca ozłocił ścianę i zniknął, wszystko w pokoju stało się zwyczajne, bezbarwne i nie­ciekawe, jak to zawsze bywa po długim przyjęciu, kiedy goście czekają, aż wybije szósta, by pojechać metrem do domu i wyspać się, a tymczasem zabijają czas półsenny­mi, ospałymi rozmowami, które już nikogo nie bawią i nie śmieszą.

Przeciąg przyniósł z kuchni ciepły zapach kawy, który ożywił braci.

Co mam robić? — szeptem zapytał Fiedieńka. — Poradź mi.

W jakim sensie?

Jak mam z nią postąpić? Co będzie, jeżeli...

Oczywiście — przytaknął mu Borys, rozumiejąc bra­ta w pół słowa. Fiedia pytał oczywiście, czy ma zaprosić Rajeńkę do siebie do domu.

Myślisz, że to wypada?

Ona już dojrzała.

Dlaczego tak mówisz? — szeptem oburzył się młod­szy Łuniaszyn.

Kobietę trzeba brać jak władzę, a dopiero potem wydawać ustawy i pisać konstytucję. Twoje nieszczęście polega na tym, że wszystko robisz na odwrót. Słuchaj mnie i rób, co ci każę.

Mi 5^1

#4•< *>tife 1?H

%i. %%'«'% y*. i 4> i i *.f

!%■Kwi n li hm

i aWłnrfiBi 4*i

Nie możesz mówić ciszej?

Nie mogę. Jestem na ciebie zły.

Za co?

Bo się zachowujesz jak nawiedzony. Ona ci opowia da ze śmiechem o jakimś szaleńcu, a ty naciskasz hamu­lec, zamiast dodać gazu. Tak nie wolno. „Umysł i serce! Rozum i dobro!” Co tam jeszcze plotłeś? Po co? Że niby taki jesteś mądry! Tak? Głupio, Fiedieńka! Sam przez telefon prosiłeś, żebym był dla niej łagodny, I sam... Za to się na ciebie rozzłościłem. Przeproś mnie.

Przepraszam, Borieńka. Ale... ja też chciałem. Nie chciałem.

Chciałem, nie chciałem... No dobra! Przebaczam ci.

I rób tak, jak ci powiedziałem. Jest twoja. Gratuluję ci.

I nigdy jej nie wypytuj, jak żyła, zanim się poznaliście, co robiła. Zapomnij o tym!

Dlaczego?

Dlatego, że chcę, żebyś był szczęśliwy. O swoim ży­ciu możesz jej opowiedzieć wszystko, a jej o nic nie pytaj. Bądź mężczyzną. Rozumiesz mnie? Prowadź ją przez życie jak największą piękność, która dopiero co się narodziła z morskiej piany... Jesteś siebie pewien? — spytał, surowo patrząc na brata.

Nie rozumiem.

A więc jesteś. Diabli cię wiedzą! Może właśnie tak trzeba.

Za miesiąc i osiem dni Ra Klejonyszewa została żoną Fiedieńki. A jeszcze po jakimś czasie zaczęła się przygoto­wywać do macierzyństwa, co oszołomiło i ucieszyło męża, który zdążył już w czasie wspólnego pożycia nabrać tłusz- czyku, nadającego jego twarzy przyjemną gładkość. Znikły suche zmarszczki, które czasem uwydatniały się na twarzy w chwilach napięcia nerwowego, jak gdyby Fiedieńka stał na zimnym wietrze, mrużąc oczy, z których wicher wy­ciskał łzy.

Ra okazała się niedoścignioną mistrzynią w przyrządza­

niu wszelkich możliwych potraw i Fiedieńka często zasta­wa! ją wertującą w zadumie grubą książkę kucharską, nad którą spędzała teraz wszystkie wolne chwile, studiu­jąc z fanatyzmem bigotki przepisy na różne potrawy mięs­ne, rybne i inne. Tak dalece zagłębiała się myślą w sub­telności sztuki kulinarnej, że czasem jej zamglone spojrze­nie zatrzymywało się w jednym punkcie, jak gdyby się za­stanawiała nad sensem życia, oddech przycichał i prawie całkiem zamierał, i tylko z rzadka głośne westchnienie przerywało błogi zachwyt bujającej w obłokach duszy. Ra czasem nawet czytała mężowi głośno, jak wiersze, nie­które przepisy, i kiedy trafiały się w nich nazwy jakichś pikantnych przypraw, mówiła z marzycielskim uśmie­chem:

Trzeba będzie poprosić Borię, może uda mu się dostać. Teraz ulubionym zajęciem Ra, pochłaniającym ją bez reszty, stało się gospodarstwo domowe, a zwłaszcza jej najważniejsza włość — kuchnia. Wszystkie pieniądze z pensji i dodatkowych zarobków wydawała na kuchnię. Nie wiadomo skąd czerpała energię, umiejętność dogada­nia się z robotnikami, z rozmaitymi pokątnymi majstrami, którzy przywozili, wyładowywali, gipsowali, malowali, urządzali, przerabiali jej kuchnię, przeobrażając ubogie niegdyś pomieszczenie w najpiękniejszy zakątek mieszka­nia.

Nad nową kuchenką gazową, nad białymi stojącymi szaf­kami, które wraz z kuchenką tworzyły cały blok do przy­gotowywania jedzenia, ściana aż do sufitu była jak gdyby oblana lśniącą, migotliwą glazurą w kolorze tabaczkowym. Tasak, noże i tłuczek do mięsa, łyżki durszlakowe, wazo­we, uchwyty do patelni, cedzak — wszystko to w suro­wym porządku lśniło nad blatami szafek, połyskując me­talem i czarnym plastikiem. W szafkach ściennych oprócz naczyń kuchennych krył się cały zestaw supernowoczes­nych urządzeń, z których każde na swój sposób brzęczało, trzeszczało, huczało, przerabiało różne produkty: kroiło na cienkie plasterki ser czy kiełbasę, szynkę, a nawet po pro­stu chleb; wyciskało sok z marchwi, pomarańcz, grejpfru-

1ów, jabłek i innych owoców; z przyjemnym wyciem mełło przypaloną kawę: robiło farsz, ubijało musy, kok­tajle i kremy; z ochrypłym wyciem elektrycznego silniczka opiekało kromki chleba, wyrzucając z ogniście różowej szczeliny rumiane gorące grzanki, trzeszczące w zębach.

Ra była niezmordowana w swym dążeniu, by doprowa­dzić kuchnię do doskonałości! Przy pomocy jakichś podej­rzanych facetów zdobyła i zainstalowała zamiast starego zlewozmywaka nowy, duży, matowo połyskujący szlachet­ną szarością nierdzewnej stali: zlewozmywak także stał się integralną częścią kuchennego bloku. Podłogę Ra rów­nież zmieniła, każąc wbrew wszelkim zasadom położyć dębowy parkiet i pokryć go lakierem. Ściany, na których nie było kafelków, zostały jak najstaranniej wyrównane, zaszpachlowane, kąty były idealnie pionowe, powierzchnię ścian dwukrotnie przemalowywano w poszukiwaniu naj­lepszego koloru, i teraz, gorejące pomarańczowym blas­kiem jeszcze niezupełnie zadowalały Raję, która znów myślała o tym, by je przemalować, uważając, że kolor trawiastozielony lub brunatny będzie bardziej pasował do urządzenia kuchni i cieszył oko.

Na ścianach wisiały trzy martwe natury: dwie kopie i jeden oryginał. Kwiaty, wykonane w swobodnej manie­rze, tak że nie sposób było odgadnąć, co to za kwiaty; przekrojony arbuz czerwieniał soczyście, czerniejąc ziar­nami na srebrnym półmisku; oryginał, podarowany przez Borysa w dniu ślubu, namalowany był farbami olejnymi |i swymi wypukłymi warstwami przypominał makietę ja­kiejś górzystej miejscowości, coś czerwono-niebiesko-zie- lonego; Borys mówił, że jest to praca mało znanego, ale zdolnego malarza.

Przy jednej ze ścian stał nieduży jasny stół, naśladu­jący stoły wiejskie, z grubych, doskonale dopasowanych sosnowych desek, nasączonych gorącym pokostem i wypa­lanych. Pod siołem stały wsunięte cztery równie solidne, jasne krzesła o wysokich oparciach. Komplet ten koszto­wał Łuniaszynów sporą sumę, ale był dumą Ra, która sama naradzała się ze stolarzami, wybierała kształt oparć,

umawiała się o termin i cenę, o dostawę, z godną zazdrości wprawą i wdziękiem wykłócając się, targując, prosząc i żądając, i zawsze stawiając na swoim.

Wreszcie kuchnia stała się najmilszym miejscem wypo­czynku, do którego przeniesiono także telewizor. Na stole zawsze stał zielony ceramiczny wazon z kwiatami i wiel­ka popielniczka, płócienne kwadratowe serwetki leżały przed każdym krzesłem, jak gdyby jasny gładki stół z drzewnym rysunkiem świeżych desek gotów był już za chwilę przyjąć gości w swe drewniane objęcia.

Łuniaszynowie zabrnęli w długi, zwłaszcza że było od kogo pożyczać, Borys bowiem nigdy nie odmawiał, jak gdyby miał niewyczerpane zasoby gotówki, ale za to kuchnia była teraz urządzona tak, że jeszcze niedawno

o takiej kuchni Raja nawet nie śmliała marzyć.

Ich jednopokojowe mieszkanko aż się świeciło. Kuchnia pełna była dźwięków telewizora, szczęku maszyny do pi­sania, brzęku talerzy, plusku wody, syczenia, bulgotania smaiżonych i gotowanych potraw, a Fiedieńka Łuniaszyn zaczął powoli zapominać o nocach i wieczorach, o zapusz­czeniu i niedawnych łzach, które wylewał kiedyś dręczo­ny bezsennością, nie mając sił, by znosić dokuczliwą samotność.

W tych odległych czasach przyszłość wydawała mu się ponura i nie rokująca nic dobrego, duszę opanowywał strach i rozpacz, i Fiedieńka płakał niepowstrzymanie, do­słownie zalewając się łzami, bo tylko one przynosiły mu ulgę.

Wszystko to minęło bez śladu, i już go nie peszyły przy­padkowe wzmianki o Marinie. Ra zaś była na tyle delikat­na, że odnawiając mieszkanie, zmieniając zasłony, obrusy, bieliznę pościelową i inne drobiazgi, w mniejszym czy większym stopniu przypominające dawne życie, jak gdyby uwalniała siebie i męża od przeszłości, tracąc na to wiele sił i pieniędzy.

Jak gdyby można się było uwolnić od przeszłości w taki prosty i kosztowny sposób!

Jakkolwiek jednak było, teraz w piątkowe wieczory,

po pracy, Ra i Fiedia w szczęśliwym zapomnieniu, mówiąc do siebie „zajączku”, całowali się przy każdej okazji, pieś­cili i na wszelkie sposoby okazywali sobie zainteresowanie i miłość, po czym siadali do kolacji przy mocnym, pach­nącym świeżym drewnem stole.

Z rozkoszą obserwowała Ra wyraz, jaki się pojawiał na twarzy męża, kiedy częstowała go przy herbacie no­wym tortem, który zdążyła właśnie upiec, i czuła się tak, jak gdyby ludzkość w osobie poczciwego Fiedieńki po raz pierwszy w swych dziejach próbowała arcydzieła sztuki kulinarnej, nasączonego eliksirem życia.

Wspaniały — mówił Fiedia z ustami oprószonymi cukrem pudrem. I co najważniejsze, nie za słodki.

Prawda? Tak się cieszę... A przede wszystkim bar­dzo szybko i łatwo się go robi.

Kiedy Ra siedziała na drewnianym krześle, odchylona na wysokie oparcie, i oglądała telewizję, wydawała się bardzo duża i silna. I o dziwo, Łuniaszyn czuł się z nią spokojnie, to jest, będąc przy niej, jakby nabierał pew­ności siebie, którą czują chyba przewrażliwieni i lękliwi ludzie, mając u boku kogoś, kto zawsze potrafi ich uchro­nić przed nieprzewidzianą klęską. Dobrze znał siłę mięśni miłej Ra — bo tak najczęściej nazywał żonę — siłę, którą przejęła od swych wiejskich przodków, od babek i praba­bek, pracujących jak mężczyźni widłami i łopatami, dźwi­gających na swych żylastych grzbietach worki z mąką i ziemniakami. Owa zdrowa siła, przepełniająca piękną kobietę, dziwnie go uspokajała. Było mu z nią dobrze jak z dużym silnym i wiernym psem, gotowym rozerwać na sitrzępy każdego, ktokolwiek by tknął jego pana. Chociaż, oczywiście, bardzo by się obraził, gdyby ktoś mu coś ta­kiego powiedział, tłumacząc w ten wulgarny sposób błogi spokój, jaki napełnił duszę Fiedi w dwa lata po rozwodzie z pierwszą żoną. „Co za głupstwa, co wy wygadujecie! — oburzyłby się. — Znaleźli się krytykanci!” I miałby oczy­wiście rację, gdyż o tak intymnych aspektach stosunku między nowoczesnym mężczyzną i nowoczesną kobietą le­

piej nie mówić, by nie zburzyć resztek męskiego samo- lubstwa i nieskalanego honoru.

Trzeba jednak także powiedzieć, że po ślubie Ra wy­raźnie okrzepła, nabrała ciała, jej duże i ładne ręce z ledwie widocznymi cieniami rozgałęzionych żył pod jas- nozłocistą skórą stały się pełne owej kobiecej miękkości i elastyczności, jaka zawsze odróżnia ręce kobiety pracu­jącej od wypielęgnowanej wątłości bezczynnych dłoni; tak różni się narzędzie pracy, błyszczące ciepłym startym me­talem, od nieskalanie czystego i doskonałego w linii na­rzędzia nigdy nie używanego. A ręce miała Ra silne jak pianistka, praca przy maszynie do pisania wymagała na­pięcia nie mniejszego niż codzienne ćwiczenia przy for­tepianie.

Suknie prawie na niej pękały i pewnie by rzeczywiście pękły, gdyby nie bardzo mocne tkaniny, ale nie można było powiedzieć, że Ra jest za gruba. Zupełnie niedawno można ją było porównać do nierozwiniętego pąka niezna­nego kwiatu, który lada chwila powinien rozkwitnąć. I wreszcie rozkwitł, wyprostował płatki, wczoraj jeszcze rozpierające twardy pąk, kryjący subtelną i potężną pięk­ność, która z niepojętą jędrnością swych doskonałych kształtów ukazała się słońcu w całym swym powabie.

Oczekiwany poród zmuszał Ra do chodzenia na wszel­kie możliwe badania lekarskie, które ją peszyły i na które traciła mnóstwo czasu.

W najszlachetniejszych celach nauka reprezentowana przez lekarzy ginekologów wdrożyła śledztwo w sprawie swej nowej ofiary, obowiązanej systematycznie uczęszczać na konsultacje, zgłaszać się na badania, robić analizy, przy­nosić zaświadczenia od lekarzy innych specjalności, między innymi od dentysty, który miał wydać Rai Łuniaszynej za­świadczenie o dobrym stanie uzębienia, żeby w późniejszym okresie ciąży, kiedy będzie już za późno na zajmowanie się zębami, nie wydarzyły się jakieś nieprzyjemności. Biedne nasze babki i prababki! Nic o tym wszystkim nie wiedziały, rodząc wrzeszczące bobasy, których potomkiem była także Ra Łuniaszyna.

... W gabinecie dentystycznym przychodni rejonowej czworo dentystów, trzy kobiety i mężczyzna, leczą zęby. Na fotelu lekarza siedzi jakiś jego znajomek i jęczy z roz­wartą paszczą, pełną ligniny. Napięty i spocony, mruży ze strachu oczy i wciąga głowę w ramiona. Lekarz, zmę­czony i kpiąco spokojny, mówi po przyjacielsku, pobrzę­kując instrumentami, których dźwięk napełnia cały gabi­net:

Tak jęczysz, jakby ci to sprawiało rozkosz... Pamię­tasz jak w młodości obaj tak samo... — mówi, cementując kanał i chmurząc się w skupieniu — to były czasy...

Dentystki śmieją się, ale cicho, ledwie dosłyszalnie. I nagle jedna mówi:

Słyszałam, że jeśli się urodzi bliźniaki, dostaje się zaraz dwa pokoje z kuchnią. Czy to prawda?

Teraz już wszystkie śmieją się otwarcie z jej zdolności skojarzeń, z dwupokojowego mieszkania dla bliźniąt, z jej bezpośredniości...

Uśmiecha się także Ra, szczerząc srebrzystobiałe zęby, które ze wszystkich stron ogląda w lusterku dentystka, postukując w nie jak w porcelanowe naczynie.

Z wami to też — mówi lekarka, wstydząc się swego lapsusu. — A pani — zwraca się do pacjentki — nigdy nie była u dentysty? Nie widzę ani jednej plomby. Z taki­mi zębami można nawet trojaczki urodzić.

4. ŁUNIASZYNOWIE

Gdybyż ta prostoduszna kobieta wiedziała, jak prorocze były jej słowa! Jakimiż oczyma popatrzyłaby na swą pac­jentkę! Na ten siedzący przed nią cud natury, o którym dopiero co czytała w gazetach albo słyszała przez radio i ani razu go jeszcze nie widziała w telewizji!

A Raja Łuniaszyna, nic nie podejrzewając, przyszła do domu bardzo zadowolona, gdyż zwolniła się z pracy i miała przed sobą wolny dzień, w lodówce marzły świeże karpie, wieczorem mieli ich odwiedzić Borys i Puszą,

109

A \\\ \ ¿U*

ona zai§ miała masę wolnego czasu — zdąży teraz bez pośpiechu wszystko przygotować i jak należy podjąć dro­gich gości, których tak pokochała, że Fiedieńka zapomi­nał języka w gębie i jakiś skurcz ściskał go za gardło, kiedy patrzył na to niezwykłe przywiązanie. Ra i Puszą zawsze miały tyle tematów do rozmów, wzajemnych po­rad i pytań, że bracia tylko spoglądali na siebie rozczule­ni, i młodszy, który odznaczał się szczególną wrażliwością, jak gdyby zapytywał starszego: „No co, Borys? Jak ci się podoba moja Rajeńka? Po prostu cudo, prawda? A jak kocha ciebie i Puszę! Jesteś zadowolony z mego wyboru?” Starszy zaś mrużył po kociemu oczy, zerkając z ukosa na kobiety, i także, jak gdyby odpowiadał bratu: „Ty chyba sam jeszcze niezupełnie zdajesz sobie sprawę, jakie cudo zdobyłeś! Co tam twoja teoria, że życie jest celem życia! Oto samo życie. Bez żadnych teorii. Zazdroszczę ci, braciszku!”

Nina Nikołajewna Łuniaszyna również wprost przepa­dała za Rajeńką, jak gdyby ta była jej rodzoną cóiką, tym bardziej że synowa od pierwszych chwil znajomości za­częła ją nazywać mamą. W swoim czasie Fiedieńkę urzekło pytanie: „Rozczarował się pan do życia? Już na nic w życiu pan nie liczy?” Teraz i Ninę Nikołajewnę od razu rozbroiła prosta, jasna, córczyna miłość dziewczynki, jak nazywała Raję, i ona także pokochała ją bez żadnego wysiłku. A to zdarza się teściowym tak rzadko, że nawet trudno tu przytoczyć jakiś przykład tego rodzaju miłości.

Przyjmowanie gości nie jest teraz rzadkości^, ale jakoś ostatnio nie słychać, żeby często składali sobie wizyty krewni, a raczej bliscy. Może istnieją jakieś obiektywne przyczyny tego zjawiska? Może w tym wzajemnym od­daleniu ludzi odegrała jakąś rolę telewizja? Ten nieza­wodny akumulator samotności ludzkiej duszy... To bardzo wygodne, kiedy z ekranu rozmawia z tobą, zwraca się do ciebie mądry i zdolny człowiek, którego, jeżeli zechcesz, zawsze możesz jak gdyby wykreślić, wyłączyć. Ale za to gdy przychodzi żywy człowiek, właściciela telewizora za­czyna czasem męczyć niemożność wyłączenia gościa ze

swego mieszkania: trzeba słuchać, uważać, coś odpowia­dać, przypominać sobie, pytać... Gospodarz jest bezsilny, resztkami sił stara się być miły i nie wyglądać na dzikusa, przeklinając niedoskonałość kontaktów osobistych. I stop­niowo właściciel pokornej skrzynki z guzikami do regula­cji zaczyna unikać spotkań z ludźmi.

Dlatego też szczególnie sympatyczni są teraz ludzie, którzy umieją zachować w dawnym pięknie bliskie związ­ki, którzy nudzą się bez siebie nawzajem, którzy przy spoitkaniu potrafią słuchać i opowiadać, to jest ludzie po­siadający umiejętność bycia żywymi ludźmi, nie wyłącza­nia się nawzajem, lecz cieszenia się ze spotkań, z przyjęć, z zabarw i z miłości, która między nimi panuje. Ra przy­padła nowej rodzinie do gustu, łatwo i prosto wplotła się w skomplikowaną tkankę stosunków w rodzinie Łunia- szynów, uznała ich prawo pierwszeństwa, sobie pozosta­wiając miejsce godnej kontynuatorki ich tradycji.

Tego dnia zaczął nagle padać ciepły deszcz i ustał do­piero wieczorem. Było wilgotno i parno, wszędzie z cmo­kaniem spadały krople i zdawało się, że deszcz wciąż pada. Przygniecione do ziemi spaliny, dym, mokry kurz asfaltu sączyły w wilgotnym powietrzu zwykły dla miesz­kańców miasta i nawet miły im zapach. Tak przyjemny bywa zapach łuski po wystrzale ze strzelby — upragniony aromat odwiecznej namiętności, niepokojący i podnieca­jący.

Okna w mieszkaniu młodszych Łuniaszynów były otwar­te, ale Borys, tego dnia zamyślony i milczący, mimo to wychodził z papierosem na klatkę schodową. Ra, która rzuciła palenie z chwilą zajścia w ciążę, od czasu do czasu paliła ukradkiem, w tajemnicy przed wszystkimi, starając się trzymać dym w ustach i nie zaciągać się. W ciągu tygodnia wypalała jednego czy dwa papierosy, nie mając sił ostatecznie zerwać z nałogiem.

Tego wieczoru, kiedy Borys wyszedł na schody, także opuściła pokój i nie zauważona przez męża, teściową i Pu­szę, którzy byli zajęci rozmową, wyśliznęła się na klatkę schodową.

Borys w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem, pod którym zwisał rozluźniony węzeł krawata, stał przy oknie i kiedy Ra szepnęła doń zza pleców:

Boria, cicho — drgnął z zaskoczenia. — Borieńka, tylko mnie nie wydaj — szeptała Ra. — Daj mi jednego papierosa. Ja cię też nie wydam. Daj, proszę cię. Ja tylko podymię, nie będę palić naprawdę. Ja wiem, wiem. Wiem wszystko! Ale, mój Boże, jeden papieros nie zaszkodzi

Uważaj, mała! — cmokając odrzekł Borys i wyciąg­nął do niej paczkę kentów, z której Ra drżącymi palcami wyłuskała białego papierosa z białym filtrem, ugniotła go i przypaliła od gazowej zapalniczki, podsuniętej przez Borysa.

Tak się cieszę, że przyszliście — powiedziała, wy­puszczając dym. — Nie wyobrażacie sobie, jak ja was kocham! Jak gdybym się na nowo urodziła, jak gdybym dawniej wcale nie znała ludzi. Ale wiedziałam, ty wiesz, zawsze wiedziałam... to śmieszne, ale zawsze wiedziałam, że w moim życiu wydarzy się coś, co się nigdy nikomu nie wydarzyło, że w ogóle jestem inna, niezwykła... Jak gdybym żyła tylko po to, żeby spotkać was wszystkich...

I mam takie uczucie, jak gdybym odnalazła bliskich... Wiesz, teraz ludzie poszukują brata czy siostry, rodziców czy dzieci... Mówi się w komunikatach radiowych o lu­dziach, którzy w czasie wojny byli mali i zgubili się. I ja też jak gdybym się zgubiła, a wyście mnie znaleźli i po­znali, i ja was także rozpoznałam. To takie dziwne, wiesz? Żeście się, właśnie tacy... znaleźli...

Teraz Borys stał plecami do okna, a Ra, podniecona udanym wieczorem, śpiesznie paliła i równie Spiesznie mówiła, mieszając słowa z dymem, stojąc twarzą do okna, i widziała przez brudne szyby w rozmytym zmierzchu da­lekie sygnały świetlne i reflektory samochodów... Wąski i ciemny podest schodów, malowane poręcze, brudnawe beżowe ściany, żelazna krata na niziutkim oknie, na któ­rej Borys rozgniótł niedopałek, mętne światło żarówki nad górnym podestem, gdzie były drzwi do mieszkań, brązowy mrok półpiętra — całe to ubóstwo nowego, ale już za­

czynającego się starzeć domu kolnęło ją w serce, przy­pominając coś dawno znanego, widzianego jakby we śnie, i .umilkła, z jakąś świerzbiącą ciekawością spoglądając na szary ślad niedopałka i na Borysa, który patrzył na nią ze smutkiem. Ich spojrzenia spotkały się, i oboje nagle zrozumieli, że się sobie podobają i że powinowactwo, które ich teraz łączy — wcale nie przeszkadza, by się tak sobie podobać, patrzeć na siebie tak wszechwidzącym i głębo­kim spojrzeniem...

Borys i tym razem pozostał wierny swemu zwyczajowi, by nie przychodzić w gości z pustymi rękami: dziesięć wędzonych wobł i pół tuzina piwa Budvar były ową ma­leńką niespodzianką, którą wyłożył na kuchenny stół ze swej pakownej teczki. Ra, wbrew wszelkim zakazom, jadła wobłę, wyłamując suche, karminowoczerwone cząstki twardej ikry, największy przysmak, i chciwie popijała je mocnym f)iwem.

Nie, nie wytrzymam! — mówiła. — Nie mogę! To coś nadzwyczajnego! Tak dawno nie jadłam prawdziwej wobły! I to piwo... Ach, to cudowne!

Teraz jej wargi pachniały wobłą i były słone, dobrze

0 tym wiedziała i pamiętała, kiedy Borys i ona pochylili się nagle ku sobie, zbliżyli i pocałowali się w usta w ta­kim milczącym napięciu i z takim wzajemnym oddaniem, ie obojgu zrobiło się straszno i wstyd.

Ręka Borysa spoczywała na jej plecach? Pod łopatka­mi? Jej piersi opierały się na piersiach Borysa? Patrzyła na niego ze zdumieniem i przestrachem, szeroko otwar­tymi, zamglonymi lękiem oczyma, ale nagle odskoczyła

1 powiedziała szeptem:

O Boże! Ja przecież cała pachnę wobłą. — Powie­działa to tak, jak gdyby była to jedyna rzecz, nad którą ubolewała.

Pochwycił jej rękę, którą chciała cofnąć, widząc, że wy­ciąga do niej ramiona, i w milczącej niemocy poczuła jego drżące palce na nadgarstku, ich pośpiesznie długi i na­miętny uścisk...

Tak — powiedział, puszczając ją. — Jakie to wszyst-

A

IM

ko... piękne. — Uśmiechnął się przy tym głupio i niepew­nie. w niezwykły dla niej sposób unosząc kąciki rozciąg­niętych w uśmiechu ust. — Lepiej będzie, Rageńko, jeżeli nie powiesz o tym Fiedi... Dobrze, moja malutka?

Nie powinien był tego mówić. Ra demonstracyjnie otarła usta, zachmurzyła się, i rzuciwszy zgasłego papierosa, szybko wbiegła po schodach i skryła się w uchylonych, ale nie zamkniętych drzwiach.

... kiedyś się na przykład mówiło — usłyszała oży­wiony głos Fiedieńki — „drzewiej”... Nie dawniej, ale drzewiej, co znaczy przecież to samo. Teraz też się mówi na przykład „onegdaj”. Rzadko, ale czasem się słyszy.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi, kiedy weszła i nurknęia na swoje miejsce, na kanapę obok męża.

A mnie się nie podoba drzewiej — odrzekła Pu­szą. — Dobrze, że się teraz tego nie używa. — Mówiła obrażonym tonem, jak gdyby ją ktoś zranił, podsuwając jakiś przestarzały przedmiot, który się jej nie podobał. - I w ogóle jestem przeciwna wszystkim niezrozumiałym słowom, wszystkim dialektom. Niektórzy nasi pisarze po­trafią... tak piszą, że nic nie można zrozumieć... Nad językiem trzeba pracować, żeby był prosty i zrozumiały. A niektórzy na odwrót... powyszukują różne słowa, na- pchają ich do swoich powieści i za nic nie można zgadnąć, co to takiego.

Ale przecież i w życiu też nie wszystko rozumiesz! — gorączkował się Fiedia. — Życie przecież stawia przed tobą różne zagadki, a odpowiedzi nie daje. Przecież nie masz o to pretensji do życia? Każdy z nas czegoś tam nie rozumie — ja tego, ty tego, ona czegoś innego. Każdy ma w życiu białe plamy. I to jest naturalne! Przecież nie mogę wszystkiego wiedzieć i wszystkiego rozumieć. Tak samo jest w powieści... Ja na przykład też czasem nie ro­zumiem jakichś regionalizmów, ale co z tego! Za to wiem, że autor to słowo rozumie i widocznie nie bez powodu je zastosował... On wie, a ja nie. Dla mnie to jest nawet interesujące. On w ten sposób jakby wskazywał mi moje miejsce, jakby mówił: ty nie wiesz, a ja wiem, więc milcz

i czytaj dalej. Tak bywa oczywiście, jeżeli jest to dobry pisarz. Taki, na przykład, bo ja wiem... Wasilij Bielów... na przykład Astafiew... Rasputin... Kto tam jeszcze... Mo- żajew... Bardzo ddbry pisarz. Ostry. Takie słowa się u mich trafiają, a przecież nie można im odmówić talentu...

No, nie wiem, nie wiem — oponowała Puszą. — U klasyków nic takiego nie ma.

Dla nas nie ma! A dla ich współczesnych? Musisz wziąć pod uwagę epokę! — prawie krzyczał Fiedieńka, śmiejąc się wesoło i do rozpuku, jak się śmieje człowiek pewny siebie, kiedy go nie rozumieją, ale koniecznie po­winni zrozumieć.

Ra nie orientowała się, o co chodziło w dyskusji, ale słuchała, nie wnikając w myśli rozmawiających, zajęta sobą, swoim wewnętrznym światem, w którego ciszę i spo­kój wdarł się ten koszmar klatki schodowej, koszmar za­pomniany, dawno wykreślony z pamięci. Dopiero teraz po­czuła się obrażona, albo raczej zaczęła podsycać w sobie obrazę, nie mogąc zrozumieć, co ją pociągnęło do Borysa na tych przeklętych schodach przy przeklętym oknie... „A właściwie cóż się takiego stało? — zapytywała samą siebie. — Podobam mu się od dawna, wiem o tym. A ja kocham ich wszystkich. Więc co w tym złego?” Ale poni­żało ją właśnie to, że nieoczekiwany pocałunek, którego ani on, ani ona nie przeczuwali do ostatniej chwili, wy­darzył się na schodach. I dlatego była bardzo niespokojna, jak gdyby ktoś umyślnie przypomniał jej o dawnym przy­krym przeżyciu, o którym tak szczęśliwie zapomniała. „Nie, to przecież jest dobry człowiek, podoba mi się także jako brat Fiedieńki... i kocha nas... To żaden grzech! Też coś, pocałowaliśmy się! Nawet było to interesujące. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to... — myślała. — Nie o to chodzi.”

Kiedy zaś do pokoju wszedł Borys i głośno, jeszcze na progu, zapytał ze sztucznym ożywieniem:

Ciągle się sprzeczacie? O co? — odpowiedziała za wszystkich z perlistym śmiechem, wyrywającym się gdzieś ze środka, aż piskliwym z odprężenia głosem:

O co, o co! Oczywiście o słowa! — I odchyliła się, osłabia, z zapartym oddechem, na oparcie kanapy. — Oj, Boże! Moi kochani! Czemu nic nie jeoie? Tak się starałam... Mamo, Fiedia, Puszą! Fiedieńika, częstuj gości, wypijcie jeszcze po kieliszeczku...

Do twarzy jej było w sukience z różowej miętej baweł­ny: cała tkanina była pomarszczona, przez co jej twarz, szyja i obnażone ręce wydawały się szczególnie świeże i jedwabiście gładkie.

Nina Nikołajewna, siedząca przy lampie, cała oblana ró­żową mgiełką, uśmiechała się, zachwycona Rajeńką, bez­pośredniością jej reakcji.

Dawniej mówiono: pierwszy na zdrowie, drugi na radość, a trzeci na głupstwa — powiedziała. — Chyba im już wystarczy...

Nie — sprzeciwił się Borys. — Niesłusznie. Przega­pioną możliwość trudno chwycić za ogon. Tak mówią teraz niektórzy filozofowie. Nalej, Fiedieńka, nie warto się spie­rać o słowa...

Fiedieńka łatwo zmienił temat, chociaż zdążył jeszcze powiedzieć:

Dawniej, mamo, mówiło się: łońskiego roku... A teraz w ubiegłym roku. Dziś tylko dwa kieliszki. Trzeciego nie będzie — dodał, napełniając kieliszki. — Albo taka rzecz: zastrzelił... Dziwne słowo. Strzała, łuk, cięciwa — to stąd... Teraz trzeba by mówić — zakulił! Od kuli!

Borys spojrzał na brata z jakąś złowrogą wesołością i pochwyciwszy jego wzrok rzucił mimochodem:

Ach, filozof! Czym ci tak dojadła współczesność, że wyciągasz z kufrów starocie? A co do tego „zakulił”, to tyś zakulił... Tak... Wykulił...

Spojrzenie miał cię ¿kie i widać było, że z trudem mówi i patrzy bratu w oczy. Ra to spostrzegła i znów zaczął ją dusić śmiech, znowu zaniosła się chichotem, jak dziecko zanosi się płaczem, wprawiając w zmieszanie Borysa, jak gdyby w każdej chwili mogła wśród śmiechu wygadać się

o pocałunku na schodach; często się to zdarza ludziom skorym do śmiechu, którzy wszystko sobie lekceważą, byle

się tylko pośmiać. Borys miał strach w oczach i mówił nie dowcipnie, jak zazwyczaj, ale tępo i jakby zgrzytliwie.

Lepiej, mój drogi — mówił, zerkając na rozchicho­taną Ra — wypijmy zdrowie twojej pięknej pani.

A ją śmieszyło wspomnienie brzucha Borysa, jego mięk­kiej wypukłości, śmieszył ją obraz samej siebie, widzianej z boku, i śmiała się, odpędzając nerwową wesołością wszel­kie myśli, wiedząc, że podoba się Borysowi, że jest ładna i że jej też podobają się Fiedieńka i Borys, Puszą i Nina Nikołajewna, że wszyscy oni są dobrymi ludźmi, którym z kolei podoba się ona...

Fiedieńka nagle powiedział ni stąd, ni zowąd:

Cholera! Tak bym czasem chciał mieć własnego ko­nia, własny dom i stajnię, karmić konia owsem, rozpiesz­czać go, żeby chodził za mną jak słynny Karagaz za Kaz- biczem. Ale to się nigdy nie stanie. Szkoda! Nigdy tak nie będzie. I stąd się bierze smutek, pozornie bez przy­czyny... A przyczyna jest! Primus motor!

Zawsze był w odróżnieniu od starszego brata zaskaku­jący, potrafił się nagle roześmiać, kiedy nie było do śmie­chu, albo zmrozić ponurą miną jakiś żaTtt. W ostalfcnich czasach zaś jego dziwactwa zaczęły się jeszcze bardziej rzucać w oczy... Nagle zachciało mu się konia! Tu wzno­szą toast za jego piękną żonę, a on gada o stajni... Ach, Fiedia, Fiedia, pomyślał Borys, nie doceniasz swego szczęścia...

Odpowiedz mi na jedno pytanie: jesteś szczęśliwy? — pytał czasem Borys.

Nie jestem kobietą — odpowiadał Fiedieńka — żeby marzyć o szczęściu. Zadaniem mężczyzny jest przygotowy­wanie gruntu dla szczęścia innych, zwłaszcza kobiet. To one są szczęśliwe lub nieszczęśliwe.

A jakże ty to robisz?

Co?

Jak przygotowujesz grunt?

Nijak! Żyję sobie, nikomu nie wadząc. W każdym razie się staram — odpowiadał Fiedia i jego spojrzenie bywało w takich chwilach bezmyślne, jak gdyby, pokonu-

117

a mhh

jąc w sobie strach, rżnął prawdę w oczy jakimś wyso­kim zwierzchnikom. — Myślę sobie tak: mogę oczy, uszy, nos — to wszystko moja pępowina, za jej pomocą wsy­sam w siebie soki żywego życia. To jest ta wiążąca mnie z matką-ziemią nić, która jeżeli się urwie, to i życie się urwie. A my, jak motyle, mamy kilka żywotów. Pierwszy — to ten z pępowiną matki, potem z własnym brzuchem, a w końcu, kiedy mamy już doświadczenie duchowe, dru­ga pępowina, to jest trzecie życie, przywiązuje nas do zie­mi — to są właśnie moje uczucia, wszystko to, co czyni mnie mną, a nie kimś innym. To trzecie życie jest życiem uczuć. Jedno cielesne, drugie ziemskie i trzecie ducho­we... Czyż to mało? O jakimż jeszcze szczęiściu można marzyć?

Głupstwa ci chodzą po głowie, Fiedieńka! Wybacz mi szczerość.

A może mi się podoba takie życie z głupstwami... Na przykład dowiedziałem się niedawno, że kiedyś istniał taki przesąd: jeżeli konie w drodze parskały, była to za­powiedź miłego spotkania. Jakie to piękne! Jakie przy­jemne — radosne parskanie i radość na myśl o spotka­niu. A teraz kto ci zaparska? No i zapragnąłem mieć ko­nia, żeby mi parskał jak najczęściej. A w ogóle to sam sobie ciągle kogoś przypominam, ale nie mam pojęcia kogo. A co do tego, że nikomu nie wadzę, sprawa jest jasna. Widzisz, znam ludzi, którzy wybierają w życiu trudne drogi, chociaż tuż obok są i łatwe dla osiągnięcia tego czy innego celu. Ale ci ludzie uważają, że trudne drogi są szlachetniejsze, i wybierają je, rezygnując z ła­twych. No i na zdrowie! Żyj, jak chcesz, jeżeli żyjelsz sam dla siebie, na własną odpowiedzialność. A przecież tacy ludzie zaijmują kierownicze stanowiska, kieruiją in­nymi! I to jest nieszczęście, to znaczy, wtedy właśnie wy­rządza się szkodę nie tylko sobie, ale i innym... Właśnie w tym sensie chcę żyć nieszkodliwie, jako że należę do ludzi, którzy omijają łatwe drogi... Pcham się nie tam, gdzie trzeba... A propos, jest takie mądre powiedzenie: tam, gdzie nic nie potrafisz osiągnąć, nie powinieneś niczego

r%J| MbAiiiAi

SMilfl

łSSrSswwJMłEłyłw

v* ^ i 14 % f*»^1*

i' ni «lii i t % W

łŁillll^v£>T

»> fn# y%f jw

chcieć. A ja chcę! I to jest całe nieszczęście! A ty pytasz czy jestem szczęśliwy! Rozumiesz, o co tu chodzi? Wyobraź sobie, że mam w kieszeni monety, złote, srebrne i miedzia­ne. I wyrziucam te miedziane, po co mi one! Wyrzucam miedziaki i wyobrażam sobie, że stałem się bogatszy. Głu­pio? Ty jesteś oczywiście mądrzejszy ode mnie. Nie! W po­zytywnym sensie! Poważnie, bez ironii. Mnie tak wycho­wała szkoła, książki, ale przede wszystkim szkoła, miałem taką nauczycielkę, Walentynę Pieitrownę — jej wszystko wydawało się mieszczaństwem! Nauczyła nas unikać w życiu wszelkiej łatwizny. I teraz żyje we mnie to uczucie, że łatwizna jest szkodliwa. Rozumiesz? Zupełnie jak w raju — wszystko jest, a ja niczego nie potrzebuję. To też wypływa z wychowania. Bardzo dobrze, jeżeli człowiek odpowiada sam za siebie i sam umyka przed łatwizną. Ale jeżeli kieruje ludźmi? Jeżeli jest szefem? Nie! Żyć trzeba oczywiście inaczej. Rozumiem to. Potrzeba rodzi w czło­wieku energię do działania. Inaczej nie można. Potrzeba posiadania czegoś jest wygodna dla społeczeństwa, to zna­czy korzystna jest łatwizna. A ja uważam, że łatwizna jest niekorzystna. Taki mam w głowie galimatias. Dobrze ktoś powiedział: „Wielkie ryby dążą do wielkich mórz, a duże pierwotniaki do dużych szklanek.” Właśnie ty, Borys, je­steś wielką rybą, a ja dużym pierwotniakiem. Mam kupę szlachetnych zamiarów, ale nie wiem, jak je spożytkować.

A zresztą, żeby te moje szlachetne idee zatriumfowały, trzeba najpierw wyrwać z korzeniami zło. A ja tego nie potrafię. Nie umiem w tej materii nic osiągnąć, toteż ni­czego nie chcę. I dlatego cieszę się życiem, którego celem jest po prositu życie! Pierwotniak! Chociaż, co prawda, nie chciałbym być człowiekiem, który działa tylko na pew­niaka, znasz takich. Taki człowiek może uderzyć też tylko na pewniaka — w plecy!

Borys Łuniaszyn w takich wypadkach słuchał brata za­wsze bardzo uważnie, jak gdyby przez cały czas spodzie­wał się ataku, wyszukiwał w tych tyradach słowa doty­czące osobiście jego, Borysa. Patrzył na Fiedię pochmur­ne

nymi, nabiegłymi krwią oczyma, a kiedy ten kończył, on chrząkał i mówił:

Trujesz i tyle! Żeby się zastanawiać nad takimi sprawami, trzeba mieć bardzo gruntowne i ścisłe wykształ­cenie. A to, co ty mówisz, jest bardzo powierzchowne. Ktoś coś powiedział, a tyś coś sdbie pomyślał. Za mało jesteśmy wykształceni obaj, Fiedieńka!

Masz rację, Boria! Ja na przykład zupełnie zgłupia­łem na punkcie idei perpetuum mobile... Wiesz, o czyim ciągle myślę? O wiecznym silniku. Marnuję siły nie na to, na co powinienem... Wiem, że to źle, że się odrywam od czegoś ważnego, ale od czego, też nie bardzo sobie zdaję sprawę... A raczej zupełnie nie wiem, od czego się od­rywam i na co zużywam swoją uwagę, siły, fantazję, du­chową energię. Brak mi w środku najważniejszej spręży­ny. I oczywiście masz rację — brak mi wykształcenia, które by pozwoliło dążyć do czegoś wielkiego, tak by zapomnieć o wszystkim na świecie! A w ogóle to, słuchaj, przecież to bardzo ciekawa myśl — żeby machina sama wytwarzała dla siebie energię! Wzruszenie mnie ogarnia, gdy sobie wyobrażam taką machinę w ruchu! No, czy nie wariat ze mnie? Powiedz... Tobie się coś takiego, nie zdarza?

Co takiego? — z ironią pytał Borys, ale zaraz odpo­wiadał: — Ja, Fiedieńka, jak wiesz, nigdy się nie zasta­nawiam nad tym, jak się kręci nasza planeta: szybko czy wolno, bo wiem, że wszystko jest względne. A ty, jak widzę, zajmujesz się wyłącznie tym. Wybacz mi, ale to głupie! Ja uważam, że kula ziemska kręci się tak jak trzeba, a tobie się zdaje, że zbyt szybko, że dawniej kręci­ła się wolniej. I o jakich szlachetnych zamiarach mówisz?

O jakich? Dla kogo? Po co? Przywary ludzkie śą aktem niezależności danej jednostki, która dzięki tym przywarom czuje się indywidualnością. A ty chcesz ją od tego wy­bawić! Dzieciaku! Twoje cnoty (załóżmy, że istotnie są to cnoty!) zawsze będą dla jednostki uciążliwe, każdy bę­dzie się im opierać! Żyj prościej, Fiedieńka, nie zadrę­czaj się, grzesz, ciesz się, złość, tylko nie myśl za wiele,

tak jak to teraz robisz. Po co ci to? Bądź w duchu poetą. Kańdy poeta jest grzeszny, a życie jako cel życia zawsze Czyż nie, Fiedia?

Fiedieńka Łuniaszyn, mierzwiąc sobie włosy, spoglądał na brata uszczęśliwiony i wykrzykiwał błagalnie:

Borieńka! Pięknie mówisz. Jesteś mądry. Ale gdybym ja mógł tak żyć! Gdybym miał siły, by odrzucić cały ten męt, pozibyć się z myśli tych wszystkich śmieci! Byłbym taki szczęśliwy. Przecież wymyśliłem to dla siebie, żeby mi się łatwiej żyło: życie to cel życia... Właśnie tak chcę żyć. Właiśnie tak, jak mówisz. Zgodnie z normami uczci­wości...

Zgodnie z normami uczciwości — poprawił go Bo­rys — które każdy ma własne. Jako że każdej warstwie społecznej odpowiada inny system cnót, a więc i norm uczciwości, jak to nazywasz...

Ach, Boria, Boria! — jęczał młodszy Łuniaszyn. — Jakże ja ci zazdroszczę. Jesteś moim ciemięzcą! Tyranem, któremu nie jestem się w stanie sprzeciwić.

Bo trzeba żyć tak, braciszku: jeżeli śruba jest mocno zakręcona, można i trzeba ją odkręcić. A jeżeli słabo — dokręcić. Właśnie po to istnieje śruba — konfidencjonal­nie podsumowywał Borys, zadowolony z siebie i brata, i popatrywał na Rajeńkę, która zmów zatopiła się w roz­mowie z Puszą i Niną Nikołajewną, opowiadając im o ja­kiejś staruszce, która chowała w lodówce pokrywki od emaliowanych garnków, podejrzewając, że sąsiedzi obthi- kują emalię z pokrywek.

Poza pokrywkami — mówiła Ra ze współczuciem — nic w lodówce nie miała. Jadła tylko jakąś kaszkę. Lo­dówkę trzymała u siebie w pokoju. Lodówka cała się trzęsła przy wyłączaniu, grzechotała, a staruszka na pewno się męczyła. Mówi się, że na starość człowiek staje się mądry... A cóż to za mądrość! Najbardziej ze wszystkiego na świecie boję się właśnie starości — mówiła z wes­tchnieniem i wymownie patrzyła na Borysa, szeroko otwierając swe podobne do liści oczy, w których oczaro­wany Borys dostrzegał w takich chwilach niesłychane

głębie, jak gdyby Ra mówiła coś, co było przeznaczone tylko dla niego i co doskonale rozumiał i czuł.

W takich wypadkach mężczyźni często przeceniają swe możliwości, i rozszyfrowując kobiece spojrzenie, biorą swe marzenia za rzeczywistość. Niektóre kobiety patrzą cza­sem na mężczyzn z tak szczerą uwagą i oczarowaniem, że rzadko któremu stoikowi nie zakręci się w głowie na tajemniczy zew niewinnego i jasnego blasku płynącego z oczu młodej piękności. A piękność tymczasem ani myśli uwodzić czy w jakikolwiek sposób czarować mężczyznę, po prostu przegląda się w nim jak w lulstrze, sprawdza­jąc swoją siłę, i robi to machinalnie, z nawyku, zupeł­nie tak, jak gdyby patrzyła w oczy swemu odbiciu, gdy jest sama przed lustrem. Nieiwąitjpliwie ta utracona wstydliwość, z jaką przenikają w duszę uważne spojrze­nia niektórych kobiet, może stropić i mężczyznę bynaj­mniej niewstydliwego, i przyzwoitego ajca rodziny, które­mu ani w głowie nie postały romanse, w obu budząc jed­nakowy dreszcz. Wcale zaś nie da się tego powiedzieć

o domniemanej kokietce; w jej główce nie ma ani śladu lekkomyślności, a i w ogóle żadnej określonej myśli o czło­wieku, któremu patrzy w oczy, a rozpustny typ, chwytają­cy ufne spojrzenia, uważa się już za powołanego do for­mułowania własnych opinii o wszystkich kobietach jako

o łatwych zdobyczach seksualnych, czekających tylko, by kiwnięto na nie palcem. I gotów jest bronić tej opinii, chociaż w rzeczywistości poprzestaje na zupełnie niewy­brednych dziewuchach, z którymi wstydzi się pokazać wśród przyjaciół.

Jakkolwiek jednak było, starszy Łuniaszyn, gdy Puszą powiedziała z westchnieniem:

Żeby nie wiem jak się człowiek nagadał, i tak coś zostanie na jutro — i wstała, by iść do domu, na pożeg­nanie ze szczególną czułością przesunął w dłoni, niczym paciorki różańca, gibkie palce Ra, i po bratersku pocało­wał ją w policzek, czując również na swoim mandaryn­kowy chłód jej warg, przesiąkniętych zapachem wobły, tę krzyczącą niezgodność doznań i zapachów, która go nie­

pokoiła przez cały wieczór i całą drogą do domu, i w do­mu, kiedy w przedsennych marzeniach wspominał tajem­niczy chłód jej soczystych warg i ostry zapach wobły, apetyczną słoność pocałunku, starając się jakoś usprawied­liwić przed samym solbą i przytłumić podniecenie, jakie go ogarniało na myśl, że Rajeńka jest w ciąży.

Ziewając powiedział do Puszy:

Wyszedłem dziś zapalić, a tu zjawia się Raja... Jednak nie potrafi rzucić palenia — to jest prawie niemożliwe.

I tyś ją oczywiście poczęstował — powiedziała Pu­szą. — To niedobrze. Właśnie w tym okresie ciąży jest to absolutnie niewskazane.

Jeżeli kobieta prosi, jak to się śpiewa... Jeżeli kobieta prosi — zanucił żartobliwie. Patrzył na Puszę, porówny­wał, patrzył i myślał: „Ależ ta diaihlica dobrze całuje. To nie z Fiedią się nauczyła! Nie, nie z nim. Co za na­miętność!" — a myśląc tak, oblizywał ukradkiem wargi, wspominając zanikający dotyk jej ust, płomienność tego gorączkowego pocałunku... — Pada śnieg, pada śnieg, je­żeli kobieta prosi — nucił niewyraźnie. — Nic się nie stanie! Co tam jeden papieros! Urodzi siłacza, ma zdrowy organizm. I to jeszcze jakiego! Pięknego! A może i piękną dziewczynkę.

I nie wiedział, rozmyślając o Rai, że ona tymczasem zmywała naczynia i sprzątała mieszkanie, zupełnie o nim nie myśląc. Wargi jej poruszały się, nuciła cichutko jakąś bezsensowną piosenkę, coś w rodzaju czastuszki.

Jadłam, piłam, jadłam, piłam, zapomniałam, z kim siedziałam... Jadłam, piłam, jadłam, piłam... Fiedieńka! — wołała do męża, który odpowiadał sennie i ze zdziwieniem spoglądał na żonę. — Kładź się spać. Czemu się jeszcze snujesz? Wszystko w porządku. Już dojechali, pewnie śpią, a ty ciągle czekasz. Jadłam, piłam — zaczynała znów nucić w zamyśleniu. — Jadłam, piłam — pobrzękiwała naczyniami w metalowym zlewozmywaku. — Fiedieńka!

Nie — odpowiadał Fiedieńka z głupawym uśmiesz­kiem. — On musi koniecznie zadzwonić. Taki mamy zwy­czaj ! Na pewno zadzwoni.

Po raz pierwszy w życiu starszy Łuniaszyn nie zadzwo­nił do młodszego po powrocie do domu. Już wprawdzie podnosił słuchawkę, ale rozmyślił się i odłożył ją na wi­dełki. Nagle rozległ się ostry i rozkazujący w nocnej ciszy dzwonek.

Borieńka, kochany, nie obudziłem cię? — odezwał się w szepcie telefonicznej ciszy smutny głos młodszego Łuniaszyna. — Bardzo się niepokoiłem. Nie zadzwoniłeś. Dlaczego? Dobrze dojechaliście? A ja się tu martwiłem, boję się, Boria, że się nagle na mnie za coś obrazisz. Nie? Nie gniewaj się. Ja bym tego nie przeżył! Cały czas czuję się jak człowiek, który żył sobie i żył, a potem nagle kupił baromettr i zaczął obserwować. Teraz ten barometr mam gdzieś w duszy. Patrzę na strzałkę, ciśnienie spada i ogarnia mnie lęk. Nic się nie stało, a ja już się boję, że trzeba być przygotowanym na najgorsze, skoro ciśnie­nie spada. Patrzę ze strachem, do jakiej podziałki opad­nie... Co będzie, jeżeli do siedmiuset pięciu, jeżeli zerwie się huragan? Dawniej żyłbym sobie spokojnie i nic bym nie wiedział o ciśnieniu, a teraz wiem i czegoś się boję. Strzałka stoi na siedmiuset sześćdziesięciu, wszystko pięk­nie, ciśnienie w normie, a ja znów mam wątpliwości — czy to alby na długo. Takie mam teraz życie i proszę cię, Borieńka, nie zapominaj o mnie i koniecznie dzwoń. Ko­niecznie! Słyszysz? No to dobrze. Dobranoc. I przeproś Puszę, pewnie ją obudziłem. Przepraszam. Aha, jeszcze jedno! Raja pyta, czy nie mógłbyś jeszcze załatwić wobły? Dlaczego nie na telefon? Co? Nie rozumiem... Dobrze, przekażę jej pozdrowienia... Jasne, Borieńka! Przepraszam.

Borys dowlókł się do białego łóżka z wysokim rzeźbio­nym wezgłowiem, wygodnego i miękkiego. Puszą, leżąca na takim samym łóżku, stojącym jak w sypialni luksuso­wego numeru hotelowego, obok, oddzielona od łóżka Bory­sa białym nocnym stolikiem, na którym paliła się poma­rańczowa lampka, zapytała przez sen:

Czego chciał?

Wobły — z sennym gniewem odrzekł Borys. — Prosi

przez telefon, jak gdybym mógł od razu pójść, stanąć w kolejce i kupić mu wobłę! Oj, Fiedia, Fiedia!

I otuliwszy się aż po brodę białą atłasową kołdrą po­wleczoną poszwą w niebieskie grochy, znowu pomyślał

o zapachu wobły, o wrażliwości Rainych warg, wyobraża­jąc sobie klatkę schodową i ją obok siebie... Ale wyobraź­nia, zazwyczaj mu posłuszna, tym razem nie poddawała się, widzenie nie przychodziło, akcja się nie rozwijała, jak gdyby na sali kinowej, w której siedział, co chwila zapalano światło i ekran wyłaniał się z ciemności białym prostokątem — taśma często się rwała, widzowie byli niezadowoleni, film był bardzo ciekawy, ale nie wiadomo

czemu Borys nie mógł sobie przypomnieć ani jednej sce­ny i siedział w oświetlonej sali przed pustym ekranem, na którym widniał szew.

Po kilku dniach Borysa zdumiało zachowanie Puszy, nie wiedział, co myśleć, jak się zachować, i długo nie potrafił opanować zmieszania.

Wieczorem po pracy w oczekiwaniu na kolację siedział przed telewizorem i oglądał filmy rysunkowe, których był wieOkkn amatorem. Puszą była w kuchni, dzieci na dwo­rze. Promienie słoneczne rzucały plamy na lśniący lakie­rem piaskowożółty parkiet, w pokoju było bardzo jasno, obraz w telewizorze niewyraźny, kreskówka naiwnie głu­pia, i czas płynął bezsensownie.

Puszą zawołała go i Borys wyłączył telewizor.

To, co zobaczył w kuchni, gdzie zawsze jedli kolację, kiedy byli sami, nie licząc dzieci, które karmili oddziel­nie — owa martwa natura, która bezczelnie rozwaliła się na stole — po prostu nim wstrząsnęło...

Na szarym pakowym papierze, przesiąkniętym tłusz­czem, leżały kawałki grubo pokrojonego, nie oczyszczone­go śledzia z ośómi i burą mazią wnętrzności, na drewnia­nej deseczce — grube kromki czarnego, bardzo miękkie­go Chleba, na ceracie poniewierał się pęczek szczypioru w bryzgach wody, w cienkich szklankach srebrzyła się zim-

A

e

na wódka, której butelka bezczelnie spoglądała na Borysa tanią etykietką, krzywo naklejoną na niebieskawe szkło.

No to cyk, po lufie — powiedziała Puszą z nienatu­ralną, gniewną wesołością. — Jakoś mam dzisiaj ciąg! Właśnie tak... — Wypiła swoją wódkę do dna, otarte usta, krzywiąc się chwyciła kawałek chleba, szczypior i zaczęła chciwie jeść, ze łzami w oczach wpatrując się w stropio­nego męża. Potem złapała w rękę kawałek śledzia, roz­darła go, wycisnęła palcami na papier wnętrzności i błys­kając zatłuszczonymi wargami także zaczęła go łapczywie i szybko jeść.

Borys patrzył na nią zaskoczony i nic nie rozumiał.

Co się z tobą dzieje? — zapytał.

Nic...

Jak to nic?! Zupełnie jak na dworcu...

Tak mi się podoba — wyzywająco rzuciła Puszą. — Mam wszystkiego dość. I już — dodała błyskając tłusty­mi pąsowymi wargami i uśmiechając się ze złością. — No, siadaj...

Borys, czując, że się czerwieni, usiłował sobie przypom­nieć, jaki dziś dzień i czy nie ma jakiejś szczególnej okazji do takiej dziwnej popijawy, ale nic sobie nie przypominał i nie poznając Puszy, która natychmiast się upiła i której twarz pokryła się czerwonymi plamami, zapytał surowo:

Co to wszystko ma znaczyć? Gdzie dzieci?

Diaibli je wiedzą :— odparła żona i nadal chciwie jadła śledzia, chleb i szczypior.

Patrzył na nią z lękliwą złością, nie wiedząc, co o tym myśleć, wziął swoją szklankę, ale nie miał ochoty -pić i od­stawił ją na stół. I w tej samej chwili, kiedy szklanka dotknęła stołu, Puszą cisnęła na ceratę nie dojedzony ka­wałek śledzia i rozpłakała się.

Dostała histerii. Piskliwie powtarzała przez łzy, że jest już stara, że powinien się rozejrzeć za młodszą, że znu­dziło się jej być kurą domową — znudziło się jej siedzieć w domu i że on złamał jej życie, które zapowiadało tak wiele radości, taki ciekawy miała zawód, który pochłonęły teraz dzieci i gospodarstwo, znienawidzona codzienność, co­

dzienność, codzienność... Powtarzała to wszystko krzykli­wym słałbym głosikiem. Jej okrągła twarz była zalana łza­mi, mały nosek stał się jakby jeszcze mniejjszy, drobne usteczka drżały, gęste brwi w wyrazie cierpienia podnio­sły się na wypukłym czole, łkania wstrząsały całym jej ciałem. Wspominała studenckie lata, beztroskie życie, dworce, wyjazdy na praktyki...

A ty... ty mówisz... że jak na dworcu! Tak jak na dworcu! Taki sam kaprys! I wcale nie jak na dworcu! Jak w przedziale! Boże, jakież to było przyjemne! A teraz wycieram kurze, obcinam dzieciom paznokcie i nic wię­cej! Obcinam paznokcie dzieciom i tobie... To cały mój zawód!

Borys zrozumiał, że to bunt, że wieczór jest nieodwołal­nie stracony, i nie wiedząc, jak podejść do zbuntowanej żony, blady i zły pytał co chwila:

Co to wszystko ma znaczyć?! Możesz mi powiedzieć, co to ma znaczyć? Chcesz, żebym się z tobą upił? Nic nie rozumiem. Porozmawiajmy jak ludzie!

A ja nie rozmawiam jak ludzie? Tak? Nie jak lu­dzie... Właśnie jak ludzie. Mam już dość wszystkiego...

O Boże! Nie jak ludzie... Tak, oczywiście, ja nie jestem człowiekiem... Gdzie mi tam...

Nie było sensu dyakultować czy o czymś ją przekony­wać. Borys wiedział, że żona niedługo się uspokoi, już kiedyś zdarzyło się coś podobnego, ale wtedy, w począt­kach ich wspólnego życia, buntowała się z innego powodu, wtedy zarzucała mu, że nie ma się w co ubrać, że wszyst­kie jej koleżanki ubierają się jak królowe, a ona wygląda przy nich jak kopciuszek, że biorąc ją za żonę, stłamsił jej osobowość, zrobił z niej służącą, i chyba też coś wspo­minała o obcinaniu paznokci...

Słuchając teraz Puszy, jej okropnych wyrzutów, uznał, że nie ma pojęcia o kobiecej mentalności...

Pu-u-usza! — wykrzyknęła chlipiąc. — Nawet moje imię zastąpiliście przezwiskiem. Miałam imię, miałam za­wód, miałam przyszłość, a teraz nie mam nic. Nawet imie­nia. Puszą! Rozwodzę się z tobą, żyj sobie, jak chcesz.

Ja już tak dłużej nie mogę... Potąd mam wszystkich two­ich sztuczek... Nie rozumiem... Nie! Wszystko rozumiem, wszystko! Skąd mamy tyle pieniędzy? Doigrasz się! Ci twoi kumple, których karmisz i poisz... Ja bym ich wszyst­kich, wszystkich jak brudną bieliznę skręciła i... nie wiem, co bym z nimi zrobiła! Mam tego dość, zbiera mi się na wymioty.

Patrzyła na niego kobieta o wargach miłego białego kotka, równie drobnych i różowych. W jej zapłakanych oczach nie widział złości, tylko strach.

Komu śliczną koteczkę, białą jak panna młoda! — donośnym głosem handlarza zawołał Borys, wyginając się przed żoną, ale nagle gwałtownie podniósł głos i krzyk­nął: — Potrzebny ci samiec, ale żeby nie był przy tym sukinsynem? Widzicie ją, jaka uczciwa! Trudno ci do­godzić! A od moich przyjaciół wara. Są różni. I co z tego? Wszyscy ludzie są różni — mówił z wyraźną zadyszką i złością. — Jedni szukają w nawozie pereł i znajdują, a inni w perłach, w kupie pereł szukają nawozu i, wy­obraź sobie, też znajdują i nawet się cieszą, że znaleźli. Szukali i znaleźli. Nawóz! Prawdziwy! A mnie wykształ­cenie nie pozwala szukać nawozu w kupie pereł, tak, moja droga. Nie należę do tych typów, którym potrzebny jest nawóz. I ty też nie! I łżesz, kiedy się skarżysz, kiedy gro­zisz rozwodem. Łżesz! Ach, ty idiotko! Co ty wyprawiasz?

O co masz do mnie pretensje? Czy to nie ty zrobiłaś mnie takim? — mówił widząc, że Puszą już się opamiętała, jak histeryczka, kiedy zostanie spoliczkowana, i patrzy na niego ze skrywanym lękiem, nie wiedząc, jak ma teraz dalej żyć.

Borys szyderczo pokiwał głową i machnąwszy ręką wy­szedł z kuchni.

A Puszy już się zdawało, że Borys, niestety, ma prawo tak ją traktować i że to prawo jak gdyby narodziło się wraz z nim, nie zdobywał go moralnym wysiłkiem, nie osiągał nauką, nie prosił o nie nikogo, po prostu je miał, jak miał głos, zęby czy oczy. Siebtie zaś rzeczywiście uwa­żała teraz za bezczelną idiotkę, która podniosła rękę aa

swego pana. Zdawało się jej, że Borys nigdy jej nie wy­baczy tego, co mówiła o pieniądzach i kumplach, i czuła całą amoralność swego postępku, gdyż, jak myślała, jej amoralność polega właśnie na tym, że ona nie ma prawa sądzić. Nie miała prawa, gdyż nie urodziła się z nim, lecz jak gdyby wyłudziła, ukradła, zabrała komuś to pra­wo pod zastaw na określony czas. Termin ten teraz upły­nął, i Puszą myślała ze smutkiem, że nie miała prawa tak krzywdzić męża, który troszczy się o nią, o dzieci, o całą familię Łuniaszynów, nie szczędząc ani własnych sił, ani pieniędzy... Jak to się stało, myślała, że ośmieliła mu się postawić tak straszny zarzut! I znów się rozpłakała, ale tym razem już ze strachu przed kłopotami, jakie ściągnęła na siebie i dzieci, czując, że kocha Borysa i jest gotowa nadal być mu posłuszną, wielbić jego mądrość i cieszyć się z jego życzliwości, jego uśmiechu i ze zwykłego do­brego słowa...

Jej bunt wygasł, zanim się na dobre rozpalił.

A Borys tymczasem myślał z żalem o kłótni, myślał ze smutkiem także o sobie, ubolewając, że nie ma i nigdy już nie będzie miał prostej, ładnej i pracowitej żony, która nigdy by niczego nie analizowała, ale po prostu go kochała, i którą on sam by kochał i nie kochał jednocześnie i mógł­by bez żadnych wyrzutów sumienia ją zdradzać, nie wra­cać do domu na noc, mógłby mieć kogoś na boku, o kimś marzyć po nocach i przy tym być kochanym przez żonę, która by mu wszystko wybaczała, z zachwytem i czcią wi­tając w swym domu pana i władcę, który się zniżył do nawiedzenia śmiertelniczki. Jakież to by było rajskie ży­cie! Pokutowała w nim jednak Łuniaszynowska natura i zależało mu na tym, by przestrzegać wszystkich zasad swych stosunków z żoną i w ogóle w rodzinie, bez której niestety nie mógłby nigdy czuć się szczęśliwym. Tak jak i brat, żył zupełnie inaczej, niżby chciał i lubił, ale inaczej żyć nie umiał i nie mógł, jak gdyby cierpiał na chroniczny nieżyt żołądka i musiał całe życie być na diecie, przy­wykłszy w końcu do monotonnego pożywienia i nawet nie myśląc o czymś ostrym i wędzonym. W odróżnieniu od

brata jednak Borys miał silny system nerwowy, był zrów­noważony i potrafił panować nad sobą w krytycznych mo­mentach. Toteż i teraz szybko przeszedł od gniewu do współczucia, wiedząc, że żona jest po prostu zmęczona i można zrozumieć jej bunt, tym bardziej że i on sam nie pozostał Puszy dłużny i nagadał jej impertynencji, na co sobie nigdy w stosunku do niej nie pozwalał, i także czuł się winien. Czasem wydawało mu się, że żyje w ja­kimś bajecznym królestwie Morfeusza, gdzie wszystko mu wolno, gdzie sen staje się jawą, jak gdyby na ludnej uli­cy, którą znał jak własną kieszeń, nagle otworzyły się tylko przed nim tajemnicze drzwi, wiodące do lustrzanych sal, obwieszonych najrozmaitszymi błamami, skórą, ko­żuszkami, futrami z lisów, jenotów, piżmowców, wspania­łymi futrzanymi czapkami... wybiera sobie, co chce, pro­ponują mu uprzejmie, żeby obejrzał jeszcze to i owo, a on dziękuje grzecznie, kłania się i wychodzi z zakupami z tej wspaniale urządzonej sali, w której lustrach odbijają się srebrzyste, rude, białe i popielate futra, i zagubiwszy się w tłumie przechodniów, znów staje się zwyczajnym czło­wiekiem ze zwyczajnymi zakupami, które można w każdej chwili sprzedać trzy razy drożej. Mija jednak jakiś czas i Borys znów idzie znajomą ulicą, rozgląda się na boki i nie może odnaleźć owych niepozornych drzwi, przez któ­re przecież niedawno wchodził, jak gdyby drzwi zamuro­wano, zrównano z powierzchnią muru i zamalowano... Za to nagle otwierają się przed nim jakieś inne drzwi na jakiejś innej ulicy, drzwi prowadzące do innych podziemi, sal, ciasnych albo przestronnych, w których zawsze wszy­scy radzi są z wizyty jego, Borysa Łuniaszyna, chociaż ani on, ani oni nigdy się nie spotkali, nie znali nawet swych nazwisk czy imion, znali natomiast jakieś umyka­jące z pamięci nazwisko-hasło, kogoś trzeciego, w czyim imieniu dzieją się wszystkie te cuda, podobne do pięknych snów.

To jakieś urojenia, a nie życie! Ale wciągają,.. Kto to powiedział, że rozkosz jest grzechem? Ach, tak — religia. To rezultat jej poszukiwań moralnych. No tak, oczywiście

moralny maksymalizm, kiedy nie wolno się włączać do walki o przeżycie, kiedy można się tylko bawić pięknymi słowami... Być, a nie wydawać się. Ach, ach! A przecież jeszcze trzeba umieć zająć się interesami, umieć zadbać

o samego siebie i umieć dowieść własnej przydatności... Bo mówić można dużo, jak Fiedieńka, który przecież żyje nieświadomie, robi coś jakby z nawyku. Dlaczego muszę ich kochać... Fiedieńka to co innego! Fiedia jest mądry... A inni, którzy żyją tak samo i także domagają się mi­łości... Czym jest nauka w odróżnieniu od religii? To wy­próbowana ludzka wiedza. Wypróbowana! Właśnie tak trzeba. A cała reszta to tylko miedź dźwięcząca i nic wię­cej. Tak, oczywiście, myślał o Puszy, ona pójdzie ze mną

na Golgotę Pójdę z tobą choćby na Golgotę!” Pójść

pójdzie, ale przy tym będzie mi wymyślać, że zmusiłem ją do tego... Nie, Puszeńko, mnie nie wolno drażnić! Je­stem Rosjaninem... Myśląc tak jednak to ze zdziwieniem, to z uśmiechem, to z rozdrażnieniem, zdawał sóbie sprawę, że jest juiż psychicznie zmęczony ciągłym robieniem jak­by poprawek, zamienianiem nieznośnych historii, jakie mu się tak często zdarzały, w znośne. Musiał wykonywać tę ciężką duchową pracę po to, by duch był zdrowy, a w każ­dym razie dziarski. Borys Łuniaszyn dobrze rozumiał owo duchowe napięcie, jakie wciąż przeżywał, pocieszał się jednak tym, że wystarczy mu rozsądku i woli, by nie stracić głowy i okiełznać namiętności. Stu głupców czy dwustu to to samo co jeden głupiec. Ale pięciu mądrych to pięciuset mądrych. Starszy Łuniaszyn zaliczał siebie do owej piątki, przeobrażonej w pięciuset.

Nawet nie przypuszczał, gdyż nigdy się nad tym nie zastanawiał, że stanowisko, jakie piastował w pracy, nie wymagało od niego żadnych szczególnych czy po prostu rzetelnych kwalifikacji zawodowych, jako że piastował sta­nowisko kierownicze. Ta funkcja stała się swego rodzaju profesją.

Łuniaszyn oczywiście nie osiągnął na owym polu wiel­kich sukcesów, ale nie miał powodów do niezadowolenia z losu, otoczony szacunkiem przyjaciół i miłością rodziny.

131

W \ \ W 1

Mógłby z powodzeniem zdobyć się na daczę, ale nie lubił i nie chciał mieszkać za miastem, a tym bardziej grzebać się w ziemi, troszczyć o dom, płoty i inne drobiazgi wiej­skiego życia. Mógłby oczywiście kupić sobie samochód, ale był przekonany, że nigdy nie nauczy się go prowadzić, gdyż w ogóle nigdy niczego nie umiał zrobić, nawet prze­palone żarówki w żyrandolu wymieniał Łuniaszynotm elek­tryk z administracji.

Nie, Puszeńko — myślał biedny Łuniaszyn, gapiąc się w mętny od słonecznego światła ekran kolorowego telewi­zora — tak dalej być nie maże.”

Było mu siebie żal, czuł się skrzywdzony. Siedząc w słonecznym blasku zalewającym pokój, Wspominał siebie jeszcze zupełnie małego, kiedy jego ręka, ta sama ręka, spoczywająca teraz na poręczy fotela, te same owłosione palce świeciły kiedyś mgliście różowym agatowym blas­kiem, gdy przechodził przez nie promień słońca... A jakie wrażliwe były te przezroczyste palce! Nawet mucha czy jakiś inny złapany owad łaskotały łapkami rączkę, obec­nie tak zgrubiałą, że Borys zapomniał nawet, co to są łaskotki. Uśmiechnął się smutnie na tę myśl, zapominając na chwilę o swych niewesołych rozważaniach. Popatrzył na dłoń i zaczął po niej wodzić czubkiem wskazującego palca...

Zajęcie to przerwał mu dzwonek do drzwi.

Puszą myślała, że przyszły dzieci, ale zrozumiała swą pomyłkę, słysząc radosne okrzyki Borysa i jakiś męski głos... Umyła się szybko w łazience, uczesała, przypudro­wała twarz, odświeżyła usta dezodorantem.

Puszą! t— usłyszała zwykły, serdeczny, zniewalający głos Borysa. — Puszą! Gdzie jesteś? Mamy gościa.

Kiedy wyszła, promieniejąc serdecznym uśmiechem goś­cinnej gospodyni, zobaczyła w fotelu nieznajomego tłuste­go człowieczka o rozbieganych oczach. Człowieczek mats- kuijąc krótkim śmieszkiem zmieszanie mówił:

Znam w Moskwie dwa salony, w których wprost modlą się do mnie. Przepraszam — wykrzyknął oglądając

się na Borysa i wstał na powitanie Puszy; nAmiat sję krótko i bardzo szarmancko pocałował ją w rękę.

Bardzo mi miło, bardzo mi miło — mówiła Puszą i rzeczywiście było jej miło przyjmować teraz nieznajo­mego gościa o robieganych, zbyt żywych, lśniących jak rtęć oczach. — Bardzo się cieszę. Zaraz...

Borys stojąc za plecami gościa robił do niej tajemnicze znaki, wskazując oczyma pustą szklankę, ale Puszą, na­uczona doświadczeniem, wiedziała, jak ma postąpić.

Nieoczekiwany gość był widać bardzo potrzebny Bory­sowi, jak zresztą i Borys potrzebny był jemu, bo inaczej po co by przychodził...

Wasiliju Jerwgieniewiczu — mówił z szacunkiem Bo­rys — proszę się nami nie krępować, niech się pan czuje jak u siebie w domu, po prostu, bez ceremonii Bardzo proszę.

Tak, tak — zgadzał się gość. — Ma pan ciekawą bibliotekę...

Alei skąd!

Nie, nie, ja maim wprawne oko, widzę... A propos, chciałbym... tak... bez ceremonii. W pewnym salonie, gdzie bywam — zaczął opowiadać gość, biegając oczyma od Puszy do Borysa, którzy juiż zawczasu się uśmiechali — znajomy dyplomata zapytał mnie, jaka jest różnica mię­dzy uprzejmością a taktem. Wyjaśniłem mu, jak umiałem, on się z tym zgodził, ale dodał: jeżeli wchodzi pan do łazienki i widzi pod prysznicem kobietę, powinien pan powiedzieć „pardon, sir” i zaimknąć drzwi — Zaczęli się śmiać, chociaż Puszą zupełnie nie rozumiała, co w tym śmiesznego, a gość ciągnął, błyskając rozbieganymi ocz­kami: — Pardon — to uprzejmość, a sir — to naturalnie takt. To mi się podoba! Ale gdzie tu jest łazienka? — zapytał, obmacując Puszę nieuchwytnie szybkim spojrze­niem.

Tu wszyscy się roześmieli, Borys zaprowadził gościa do łazienki, a Puszą poszła do kuchni, myśląc po drodze, że ten cały Wasilij Jewgieniewicz ma głos równie gruby jak ciało.

Cieszyła ją jednak myśl, że nieoczekiwany gość stał się dla niej i Borysa mimowolnym rozjemcą, dzięki któremu znów zapanują w domu dobre stosunki. Zakrzątnęła się gorączkowo. Nie miała na razie żadnego pomysłu, od czego zacząć, jakie przygotować zakąski, co podać, i długo stała przed otwartą lodówką, ściskając palcami skronie, jak gdyby usiłowała sobie przypomnieć, po co przybiegła do kuchni i czemu się tak denerwuje. Złocistobiałe zimno powiało z zapchanego po brzegi lśniącego wnętrza „ZIŁ-a” ... „Pokrywki emaliowanych rondli... — przemknęło jej przez myśl. — Pokrywki... tak... No dobrze.” Chciała się popisać i nakryć stół tak, żeby sprawić przyjemność Bo­rysowi. Była świetną gospodynią, ale najlepiej udawały jej się improwizacje, kiedy miała okazję zabłysnąć dzięki ob­fitości przysmaków, jakie zawsze były w domu...

Emaliowane... Czemu emaliowane? Mamy marynowane ogóreczki — zaczynała myśleć Puszą. — Są pomidory i oliwki... Wszystko to na ceramiczny półmisek, tak... Trzy kolory — wystarczy. Można ozdobić białymi ząbkami czosnku. Dobrze, teraz dalej... Ryba!”

I oczyma duszy już widziała stół, soczyście i tłusto roz­kwitający rozmaitymi przysmakami; czuła się przy tym niemal jak malarka, tworząca martwą naturę, która po­trafi nie tylko ucieszyć oko, ale napełnić żołądki, spra­wiając w ten sposób podwójną przyjemność Borysowi

i temu grubemu Wasilijowi Jewgieniewieżowi, który tak w porę ich odwiedził.

| ANTON, ARSIENIJ I ALICJA...

Pora śpiesznego lata to pierwsze piosenki koników pol­nych. Właśnie piosenki, gdyż w tym czasie milkną leśne

i łąkowe ptaki, i zapada czujna cisza, zakłócona jedynie wiatrem i deszczem. Liście jeszcze nie więdną, ale stają się ciemniejsze i grubsze. Trawa na łąkach już się wy- kłosiła, a w miejscach pokosów więdnie w słońcu, sącząc

smutny aromat koniczyny, przypominający o bliskiej je­sieni.

Nadchodzi pora martwego punktu, lato osiąga swe apo­geum i jak podrzucony w górę kamień zamiera, tracąc przekazaną mu energię.

I nagle w tej czarownej ciszy, wplatając się w monoton­ny, strunowy podźwięk dojrzałych, gorących traw, zaczy­nają rozbrzmiewać ledwie dosłyszalne, jeszcze nieśmiałe, rozlegające się z cichym szemrzącym poświstem w róż­nych tonacjach to tu, to tam krótkie piosenki pasikoników.

Wczoraj jeszcze nie było ich słychać, a dziś łąki i skraj lasu napełniły się śpiewem, zajęły się szeleszczącym pło­mieniem odchodzącego lata, wypełniając powietrze tajem­niczym ćwierkaniem, które wybucha to tuż obok, w za­roślach rumianków, stojących z opuszczonymi pożółkłymi kwiatami, to jakby gdzieś bardzo daleko i nieuchwytnie, przesączając się w upalną ciszę słonecznego dnia. I wy­daje się wtedy, jakby samo powietrze zaczynało dźwię­czeć, jakby uruchomił się jakiś przezroczysty, kruchy me­chanizm letniego zegara i po cichej pauzie zastąpił wio­senny różnogłosy śpiew ptaków sączącym się leniwie, lot­nym jak dym, przelewającym się graniem pasikoników, podobnym do dzwonienia w uszach.

Minęło niewiele czasu i Ra Łuniaszyna wyraźnie utyła, musiała sobie sprawić luźne sukienki. Żyła wciąż bez­trosko, nadal krzątając się po kuchni, czym bardzo przy­pominała Puszę, i rozczulała swego zażywnego teraz mę­ża, który zaczął siadać do stołu z pożądliwym jękiem na­miętnego obżartucha, chciwie oglądającego zwarte szeregi gołąbków z młodej kapusty, parujących upajającym aro­matem życia, jako że ów aromat nie pochodził wcale z zie­lonych liści kapuścianych i mielonego mięsa z cebulką, ale jak gdyby z samego oddechu ukochanej kobiety, troszczą­cej się o męża z ofiarnością siostry miłosierdzia.

Naturalna w tym stanie tusza i ociężałość nie tylko nie zeszpeciły, ale wręcz upiększyły Rajeńkę. Teraz w chwilach zamyślenia jej dolna warga jeszcze bardziej się wydymała, lśniąc polerowanym porfirem na bladej twarzy,

jak gdyby żywy ciężar swą wagą napinał mięśnie twarzy.

Ra, jako prawdziwa kobieta, zawsze dbała o to, by jej stroje nie były podobne do strojów innych kobiet, i bar­dzo się irytowała, gdy zobaczyła na kimś taki sam płaszcz czy sukienkę, nie zdając sobie sprawy z tego, że w swych myślach i uczuciach staje się podobna do innych kobiet, jako że i inne prawdziiwe kobiety także się irytowały, widząc na kimś swój płaszcz czy sukienkę, to jeist również nie chciały być podobne do kogokolwiek, zapominając

o uderzającym podobieństwie wewnętrznym.

Teraz jednak Ra mogła być zupełnie spokojna, gdyż kobiet podobnych do niej było coraz mniej, aż wreszcie stała się jedyna i niepowtarzalna, odebrawszy innym ko­bietom jakąkolwiek możliwość naśladowania.

Na kolejnym badaniu kontrolnym lekarka osłuchując ją uśmiechnęła się z zakłopotaniem i powiedziała, że podej­rzewa dwojaczki. Ra pośpiesznie zaoponowała, twierdząc, że w jej rodzinie nigdy nie było dwojaczków, że nie pa­mięta żadnych bliźniąt i nawet wzmianki o takowych. Na jej zmizerowanej i wychudłej twarzy, pokrytej gdzienie­gdzie bladożółtymi plamkami, w jej pożółkłych oczach odbiło się przerażenie.

Nie — powiedziała — nie pójdę do żadnego insty­tutu. Co za bzdury! Wcale nie chcę mieć dwojaczków! Zupełnie mi wystarczy jedno, bo mój mąż to właściwie także dziecko. Po co mi bliźnięta! Na pewno się pani mylL

Patrzyła z nadzieją na młodą ginekolog i spodziewała się, że lekarka przestanie coś pisać w karcie, uśmiechnie się i powie: „Tak, możliwe, że się mylę.”

Ale lekarka była nieubłagana i wypisała Rai skierowa­nie do słynnego instytutu. Ra zdenerwowała się i nie chciała wziąć skierowania.

Nie, nie, nie pójdę! — mówiła wżburzona. — Co mam tam do roboty?! Ja i tak już... A w ogóle co z tego? Powiedzmy, że pójdę... I co dalej? Nie, niech będzie, co ma być. Jestem absolutnie pewna, że nie urodzę bliźniąt...

Lekarka uspokoiła ją, mówiąc, że możliwa jest pomył­ka, ale nie zaszkodzi jednak sprawdzić, gdyż jest to bar­

dzo dobry instytut, mają tam doświadczonych specjalistów

i nowoczesną aparaturę... i że w żadnym wypadku nie wolno lekceważyć zdrowia, że trzeba sprawę wyjaśnić

i spokojnie czekać dalej.

Na rodzinnej naradzie, w której brali udział wszyscy Łuniaszynowie, postanowiono pojechać do instytutu, to jest do największej w kraju placówki naukowo-badawczej, gdzie oczywiście nie tylko prowadzono prace naukowe, ale gdzie także rodziły się dzieci.

Fiedia pojechał razem z żoną; kiedy wchodzili do hallu olbrzymiego budynku, wybiegła im naprzeciw, potrącając Łuniaszyna, młoda kobieta z gołą głową, w szpitalnym szlafroku, gubiąc po drodze kapcie, boso podbiegła do taksówki, którą przyjechali Łuniaszynowie, machając do kierowcy i coś wołając. Wsiadła i głośno zatrzasnęła drzwiczki... W tym momencie wybiegły za nią dwie ko­biety w hiałych fartuchach, ale samochód już ruszył

i wkrótce zniknął im z oczu.

Co się stało? — lękliwie zapytała Ra.

Oj, Boże — odrzekła z westchnieniem niemłoda pie­lęgniarka. — Nic się nie stało. Uciekła od dziecka.

Dlaczego?

Młodsza obrzuciła wzrokiem Raję i odparła pouczająco, cienkim głosikiem beczącego jagniątka:

Dlatego że nie chciała być matką. Nie wie, kto jest ojcem.

Jak to?! — wykrzyknęła Ra basowym głosem, który wyrywał się jej zawsze w chwilach najwyższego zdumie­nia.

Co pani, z księżyca spadła, czy jak? — zabeczała dziewczyna-jagniątko, znów obrzuciła Raję łagodnie nie­życzliwym spojrzeniem i podreptała drobnymi kroczkami ku drzwiom ogromnego kombinatu porodowego.

Nie, Fiedieńka, nie idę! — stanowczo oświadczyła Ra.

Rzeczywiście — odrzekł Fiedieńka. — To jakieś wa­riatki.

I zawrócili, beztroscy i szczęśliwi, ciesząc się wolnością

która ich czekała, jak gdyby ktoś ich uwolnił od bardzo surowej kary.

Wodność ta jednak trwała niedługo, i kiedy przyszli po raz drugi, po starannych i żmudnych badaniach, młod­szemu Łuniaszynowi, który znów towarzyszył lękliwej żo­nie, powiedziano w zaufaniu, nie chcąc denerwować przy­szłej położnicy, że w łonie matki słychać co najmniej dwa tętna...

Fiedieńce na moment zrobiło się niedobrze, poczuł sła­bość i zawrót głowy, ale, z wysiłkiem obracając w ustach wyschniętym językiem, zapytał:

Co to znaczy „co najmniej”? Nie rozumiem... Co pan chce przez to powiedzieć?

Młody mężczyzna w błękitnobiałym, wykrochmalonym cienkim kitlu odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem:

Boję się z góry panu gratulować, ale możliwe są

i trojaczki.

Tego Łuniaszyn nie zniósł i runął zemdlony, nie do­strzegając nawet owego przejścia, kiedy coś się w nim wyłączyło i zagubił się w czasie i przestrzeni.

Ten swój stan przypomniał sobie jednak później, kiedy w gronie rodziny opowiadał ze śmiechem o swym hanieb­nym upadku na kamienną podłogę, której twarda po­wierzchnia oczywiście go uderzyła, chociaż nie pozostawiła nawet śladu bólu czy znaku, jak gdyby upadł w miękki

i puszysty śnieg. I ta okoliczność zajmowała go najbar­dziej, jak gdyby odkrył w sobie jakieś szczególne właści­wości §

Żeby mnie chociaż kolano bolało! Albo łokieć. A tu nic a nic — mówił z głupią miną, popatrując na Puszę

i Borysa, na Ninę Nikołajewnę i śmiejącą się przez łzy Rajeńkę, która na razie wiedziała tylko o bliźniętach.

No przecież to potworne! Bliźniaki — mówiła ze wstrętem. — Zupełnie jednakowe. Gdybym wiedziała, za nic bym ich nie zostawiła.

Nina Nikołajewna uspokajała ją, uśmiechając się pu- szyście i pieszcząc synową wzrokiem:

Nie wolno tak mówić, moja dziewczynko. To szczęś-

cie! Dwóch chłopczyków albo dwie dziewczynki. Władze dadzą wam mieszkanie, pomogą...

Oj-oj-oj-oj! — wzdychała Ra i uśmiechała się przez łzy, wspominając gabinet dentystyczny.

A jednak nasze ciała posiadają zdumiewające właś­ciwości! — nie przestawał mówić o swym upadku Fiedień- ka. — Gdybym się przewrócił na kamienną podłogę, na pewno bym się potłukł, ponabijał sobie guzów i siniaków, a tu jak gdybym był z waty. Na przykład taki joga...

No, nie potłukłeś się i dobrze — przerwał mu Borys z dobrodusznym uśmie^kiem. — Mnie się jednak wydaje, że chyba się uderzyłeś. Już czwarty raz opowiadasz, jakeś się całował z kamienną podłogą.

Wszyscy jakoś tego dnia byli skorzy do śmiechu i śmiali się z byle powodu, nawet Ra wciąż się śmiała, chociaż przez łzy.

Zimą, w mroźny lutowy dzień, kiSdy z ust ludzi, idą­cych po posypanych solą, grząskich chodnikach, wyrywała się para, wzbijając się srebrzystymi trąibkami i znikając, by znów się pojawić niby mętne widziadło dźwięcznogło- sych trąbek, w ten nie po lutowemu cichy dzień Ra Łu- niaszyna, jedyna i niepowtarzalna Ra, w mękach i cier­pieniach wydała na świat troje maleńkich, jakby oparzo­nych mrozem, cicho popiskujących w płaczu niemowląt, dwóch chłopców i dziewczynkę, o których natychmiast dowiedzieli się wszyscy, którzy leżeli czy chodzili w owej olbrzymiej izbie porodowej, na wszystkich jej piętrach, we wszystkich oddziałach i gabinetach. I słowo „trojaczki” nie schodziło z ust szczęśliwych i radośnie zatrwożonych ludzi. Żyją? Żyją. Wszystkie? Wszystkie...

A Ra bezsilnie leżała w jasnej sali, do której ją od­wieziono po porodzie, i z zamkniętymi oczyma wsłuchi­wała się w swe wnętrze, opustoszałe i niepojęte dla sie­bie samej, czując niewyraźnie, że ogromna jej część, jeżeli nie ona cała, znajduje się nie tutaj, gdzie spoczywa bez ruchu, ale gdzieś tam, za białymi ścianami, w nieznanym

4fcai

jntpil (*9 y

i. '■ 'fik mMjbśk ^

k. «

» T ».1# IaJ j yw"* * Ę

śjk *

ni *1*

imA itikl i

pomieszczeniu, jak gdyby ona, Ra, przebywała w stanie fizycznego podziału na części, których teraz nigdy i niko­mu nie uda się połączyć w całość. I ta świadomość była jej miła.

Potem posypały się na nią gratulacje i podarunki od' przyjaciół i krewnych. Nie omieszkali się stawić także koledzy Fiedi Łuniaszyna, który w tym czasie pracował na uczelni jako wykładowca języka angielskiego i dora­biał korepetycjami, reklamując ng taiblicach ogłoszenio­wych swą unikalną umiejętność nauczania języka w krót­kim czasie i przygotowywania do egzaminów na wyższą uczelnię. Lekcje zmuszony był odbywać w kuchni, gdyż mieszkanie wprawdzie obiecano, ale na razie przydzielono tylko pielęgniarkę do opieki nad maleństwami, które wdarły się w życie pod imionami zaczynającymi się na pierwszą literę alfabetu: Anton, Arsienij i Alicja.

Zaczęła przychodzić w odwiedziny także matka Rai, która czuła się w domu córki skrępowana, jak gdyiby wpuszczano ją tu tylko z litości, nie pozwalając się zbli­żać do niemowląt, ostrzegając, że maże być nosicielką jakichś zarazków...

No tak, no tak — zgadzała się i wychodziła do kuchni, niezupełnie rozumiejąc, o jakie zarazki chodzi.

I tylko okoliczność, iż córka urodziła trojaczki, sprawiała, że starała się z tym pogodzić i znosić zakazy.

Kiedy mówiono przy niej o życiu i sprawach ludzkich, jak gdyby nie słuchając nikogo, wstawiała swoje trzy grosze.

Jakby wódki nie pili — mówiła z nieoczekiwanym zaangażowaniem •— wszyscy pijacy by się odrodzili i stali porządnymi ludźmi. — I milkła z zaciśniętymi ustami.

Tylko jedna Nina Nikołajewna, w której aluminiowo jasnym spojrzeniu zawsze tliła się mądra i niewypowie­dzianie serdeczna dobroć, podtrzymywała ją, mówiąc także coś nieoczekiwanego i zupełnie nie na temat:

Pamiętam, w starym podręczniku historii był taki

obrazek, portret — energiczna twarz Cromwella, która jakoś strasznie mi się podobała. Byłam zakochana w Crom­wellu. iNawet zwierzyłam się swojej przyjaciółce, a ta wy­trzeszczyła oczy: „Oj, Ninka, powiedziała, jakąż ty masz wzniosłą naturę!”... Teraz śmiesznie to wspominać, a prze­cież naprawdę — miało isię jakieś bardzo wzniosłe ideały... Absolutnie się z panią zgadzam.

No tak — mówiła matka Rai. — Teraz przecież wszystkie chłopy są jak chore koty, pozabijałabym! To chce wyjść z domu, miauczy, to wpuszczaj go z powro­tem, to znowu na dwór... Nie wie człowiek, co ma robić. Przed wojną ludzie byli lepsi.

Niech się pani nie martwi — uspokajała ją Nina Nikoiajewna, przyglądając się jej ze współczuciem. — Zawsze powinna pani pamiętać, że trudności to pierwsze stadium cudu.

Mówiła z takim przekonaniem w głosie, że matka Rai, chociaż nic nie rozumiała, mimo woli się z nią zgadzała.

No tak, no tak... Pewnie. Ja na przykład po jedze­niu nie wiem dlaczego mam czkawkę, a jemu się to nie podoba...

Od czasu, gdy Ra wyprowadziła się z domu, matka przygarnęła mężczyznę, który zawsze robił wrażenie na pół pijanego, nawet wtedy, gdy był trzeźwy. Żyła z nim, ale skarżyła się na niego do wszystkich, którzy chcieli słuchać. Kiedy zaś zaczynała wymyślać jemu samemu, stawał przed nią na baczność, wytrzeszczał pijane oczy, kiwał potakująco głową i powtarzał zawsze jedno i to samo: „No właśnie... Jak powiedziałaś? A-a... No właśnie.” Kiwał zaś głową z takim przejęciem, że za każdym razem dotykał podbródkiem piersi, a jego oczy, zdawało się, traciły wszelki wyraz, połyskując szkliście lalczynymi błękitnawymi białkami. Kiedy wymysły zbliżały się do końca, klepał się ręką w siedzenie, i usiłując rozweselić swą gospodynię, wykrzykiwał sam do siebie: „No, wyno­cha, poszła won, kanalio!” I stawał się podobny do wielkiej kozy, nawet jego cmokające po podłodze kroki były drob­niutkie jak u chudej, żylastej kozy. Ręce miał o grubych

palcach, drewniane, czerwonobure i bardzo ciemne, jak po ciężkiej pracy, ale były to ręce notorycznego pijaka.

Tylko, mamo, nie przyprowadzaj tu tego... swoje­go... — mówiła Ra, dowiedziawszy się o zmianie w życiu matki.

No tak... No tak — odpowiadała matka. — Miałabym się kompromitować!

Córka nawet się nie domyślała, jaką przykrość sprawia matce, która przecież dopatrzyła się w swym lokatorze czegoś, co sprawiało, że znosiła go przy sobie i troszczyła się oń jaik o poczciwe bydlątko. „Nie jest gorszy od in­nych — myślała o nim ze współczuciem. — Teraz wszyscy, którzy coś umieli, piją, bo już się nie ceni majstrów, płaci się im nie więcej niż jakimś nierobom. Każdy prze­cież lubi, jak go cenią, więc i jemu jest przykro.”

Kiedyś Ra i Fiedieńka przyszli odwiedzić matkę i zo­baczyli owego mężczyznę. Zaczął w milczeniu mrugać to do Ra, <to do Fiedi, jak gdyby miał tik nerwowy. Matki nie było w domu, a on jak zwykle robił wrażenie na pół pijanego. Wyciągnął spod łóżka, na którym siedział, dłuto własnej roboty, z rękojeścią z żółtej miedzi, rozpłaszczoną na końcu, i szczękając paznokciem po stalowym ostrzu, powiedział z wysiłkiem do Fiedi:

Dwa brzdące — i zrobił gest, jakby coś od siebie odsuwał.

Fiedieńka powtórzył stropiony:

Dwa brzdące? Co to znaczy?

Półtora.

Nic nie rozumiem.

Półtora ruibla... Rubel pięćdziesiąt.

Chce pan mi to sprzedać?

No właśnie — odrzekł majster, gwałtownie kiw­nąwszy głową, jak gdyby ktoś dał mu szturchańca.

Fiedieńka wymienił spojrzenia z pochmurną żoną, twarz jego wyrażała dotychczas nie znaną mu złość, lada moment gotową wybuchnąć, i zapytał majstra:

To pańskie narzędzie? Pan nim pracuje?

No właśnie... Stal... Nigdzie takiej... Robiłem to dla siebie.

Jakże można sprzedawać własne narzędzie? To już ostateczność! — powiedział Fiedieńka, zachmurzony tak jak jego żona. — To zbrodnia. Tak nie wolno! Proszę to zaraz schować i nigdy tego nie robić.

Tamten posłusznie rzucił dłuto, które z hałasem poto­czyło się pod łóżko.

Od tej pory Ra nie odwiedzała matki i z trudem znosiła jej obecność, gdy ta przychodziła do niej i przesiadywała nieruchomo w kuchni. Na jej twarzy odbijała się nie­śmiała hardość obrażonego nieprzyjaciela, który trafił do niewoli.

Ale wszystko to działo się później, kiedy Ra i Fiedieńka mogli odejść od dzieci, zostawiając je pod opieką Puszy

i Niny Nikołajewny. A w pierwszych dniach i tygodniach, kiedy w domu trudno było zrobić krok, by się na coś nie natknąć, nie zahaczyć głową o suszące się pieluszki, kiedy całymi nocami trzeba było dyżurować kolejno nad łóżecz­kiem, w którym leżeli ci dziwni ludzie, rozpoczynający życie i płaczący właśnie wtedy, kiedy nie było już sił walczyć z sennością — w te pierwsze dni rozpacz ogar­niała młodych rodziców, długo jeszcze trwali jak w złym śnie, i nie wracał im dobry humor.

Fiedieńka, wracając z uczelni do domu, żartował smęt­nie:

Noszą mnie do domu na rękach jak bohatera - mając na myśli swoje studentki, które zaczęły spoglądać na ulubionego wykładowcę niby na cud natury, jak gdy­by wyróżniał się spośród wszystkich mężczyzn niezwyk­łymi umiejętnościami...

Jak pańska żona je karmi? — pytała jakaś miła śmieszka, odprowadzając go, półsennego, do metra. — Przecież jest ich troje? Pewnie po kolei?” Fiedia odpo­wiadał zmieszany, że karmi je nie tylko żona, ale i on także. „Pan też karmi?" — zdumiewała się prostodusznie

dowcipnisia. „Tak — odpowiadał — ja też, butelką” —

i nie mając sił, by odpowiedzieć jakimś żartem, spoglą­dał na nią z udawanym wyrzutem.

Dwie czy trzy studentki prawie codziennie odprowadza­ły go do domu, trzymając pod ręce. Z boku podobny .był do podpitego erotomana, otoczonego wielbicielkami jego talentów.

Fiodorze Wasiliewiczu, lubi pan konwalie? — pytała nieoczekiwanie jakaś zalotna odprowadzająca. Słyszał to jak przez sen i odpowiadał twierdząco. — A ja nie. Pachną łaziebnym mydłem.” — „A cóż pani za głupstwa mówi? Jakim mydłem?... Konwalie?” — „Tak, właśnie, konwa­lie. Niech pan się wwącha, niech pan długo wącha...

i wtedy pan zrozumie.” — „Dobrze” — zgadzał się, nie mając sił na dyskusję. „Nie idzie pan do SAM-u?” — pytały go z ostentacyjną uprzejmością. „A po co?” — „Jak to, Fiodorze Wasiliewiczu? Co, nie kupuje pan swoim dzieciom mleka?”

Uśmiechał się i wzruszał ramionami, a jakaś młoda bestia przy wtórze zgodnego chichotu koleżanek nagle mó­wiła ze współczuciem: „Powinien pan teraz, Fiodorze Wa­siliewiczu, schronić się na tydzień pod skrzydło jakiejś innej kobiety, wziąć ze sobą parę buteleczek i przez ty­dzień nigdzie nie wychodzić, pożyć z inną kobietą... Całe zmęczenie minie jak ręką odjął. Tak, Fiodorze Wasilie­wiczu — mówiła z jakimś chytrym blaskiem w oczach zalotna studentka. „Zapomniałem pani nazwiska — od­powiadał zbity z tropu Fiedieńka. — Przyjdzie pora i po­rozmawiamy sobie na ten temat na egzaminie.” Były jed­nak także poważne dziewczęta, które szczerze się troszczy­ły o swego ulubionego nauczyciela. „Jakże ja pana rozu­miem, Fiodorze Wasiliewiczu! — mówiły, podtrzymując go na śliskim lodzie jak staruszka. — Powinien się pan teraz wyspać jak należy. A właściwie cóż to jest sen? Według mnie sen to anty-ło, co było w życiu. Prawda? Patrzę na to anty, na lustrzane odbicie tego, co było w życiu, i za­miast «było» widzę: «nie było», i znajduję się nie na uboczu tego «nie było», ale jak gdyby wewnątrz... Rozumie pan?

W samym tym «nie było». Dlatego wszystko we śnie jest takie dziwne, prawda? Tak samo jak i ja, która śpię, to jest także znajduję się w lustrzanym odbiciu rzeczywistego życia, znajduję się w stanie «nie było», bo kiedy śpię, nie istnieję, tylko wydaję się sobie istotą istniejącą, przeby­wającą, że tak powiem, w stanie «było — nie było»... Zgadza się pan ze mną, Fiodorze Wasiliewiczu?” Zaczynało mu się ćmić w oczach od tych zwierzeń i czuł się niemal jak właśnie w stanie „było — nie było", o jakim pouczała go bardzo mądra studentka, której nazwiska nie pamiętał. Zgadzał się z nią, nie rozumiejąc nic z tego, o czym mó­wiła, nie mając w ogóle żadnych przesłanek do rozważań

0 śnie. Ta zaiś ciągnęła: „Powinien pan teraz wyjechać gdżieś w góry. Kiedy się zjeżdża na nartach, trzeba robić wszystko wbrew instynktowi. Po pierwsze, pędzi się w dół

1 ciało instynktownie chce się odchylić do tyłu, a człowiek pochyla je do przodu. Prawda? To jasne, czyż nie? No Właśnie... A po drugie, to bardzo poprawia kondycję: strach i przyjemność! Przydałyby się panu dobre okulary, narty i wiązania. 'Nigdy nie uprawiał pan zjazdów?” - „Nie, nie uprawiałem, musiałbym... oczywiście — odpo­wiadał Łuniaszyn, zastanawiając się w udręce, co jej od­powiedzieć — musiałbym zacząć wcześniej, a teraz - cóż!” — „Tak — podchwytywała inna z odprowadzają­cych. — Teraz ma pan tyle kłopotów! W ogóle uważam, że w takich szczególnych przypadkach, kiedy rodzą się trojaczki, ojcowie także powinni dostawać urlop.” Fiedień- ka patrzył z wdzięcznością na tę mądralę i wzdychając, mówił powoli: „Cha-cha-cha.”

Studentki kochały go jakąś szczególną miłością, uważa­jąc niema1 za rówieśnika, jak to się często zdarza i aia- rzało szkolnym nauczycielom rysunku i kreślarstwa, lu­dziom dobrym i najczęściej o słabej woli, których nie wiadomo czemu zapamiętuje się potem na całe życie.

Podejmując pracę na tefj uczelni Łuniaszyn trafił jak gdyby do żeńskiego klasztoru, w którym zebrały się we­sołe i sympatyczne kusicielki, nie .wiadomo dlaczego stu­diujące filologię. Przyszedł na miejsce lektorki, która od

I

MTfcp im

jC* ii

jakiegoś czasu zaczęła się zamyślać i w zamyśleniu ryczeć jak krowa. Potem się okazało, że w dzieciństwie prze­drzeźniała krowy i tak do tego przywykła, że nawyk nagle powrócił i dał o soibie znać w dojrzałym wieku.

Powitano Fiedię oklaskami, kiedy po raz pierwszy wszedł do audytorium, gdzie stało półtora dziesiątka dziew­cząt i zaledwie dwóch chłopców w okularach. „Hura! — wykrzyknęła jedna ze studentek. — Nareszcie mężczyz­na!” — „Czemu to panią tak cieszy? — ¡surowo zapytał Fiodor Wasiliewicz Łuniaszyn. — Nie widziała pani męż­czyzny czy co?” Studenci gruchnęli śmiechem i jakaś jed­na wstręciucha wykrzyknęła z niedowierzaniem: „Pan jest naprawdę mężczyzną? Dziewczynki! To mężczyzna!”

I oklaski przeszły w owację, wprawiając Fiedieńkę w straszne zmieszanie i zbijając z tropu. Zupełnie się nie spodziewał takiego powitania, a już na pewno nie przy­puszczał, że zaraz pierwszego dnia będą się z niego tak otwarcie naśmiewać. Kiedy wreszcie studentki trzeciego roku się uspokoiły, jedna z nich, w żółtej bluzce, wstała i powiedziała: „Fiodorze Waisiliewiczu, jestem starościną grupy i proszę, niech się pan na nas nie gniewa, po prostu bardzo się cieszymy, że nie jest pan krową.” Tego już było za wiele. Fiodor Wasiliewicz wistał, trzasnął dło­nią w stół i powiedział surowo łamiącym się głosem: „Nie przyszedłem tu, żeby wykładać zoologię! Proszę zaprzestać tych dowcipów! Wszystkie żarciki i wygłupy zachowajcie na przerwę. Wtedy możecie nawet szczekać razem z psa­mi, a na zajęciach proszę siedzieć i słuchać.”

Któraś z dziewcząt spytała: „Znaczy, że mażemy szcze­kać?" — „Możecie” — odrzekł Łuniaszyn, siadając przy stole i marszcząc brwi. „A cóż to, może jesteśmy psami?” Wszyscy znów się roześmiali, a Fiedieńka patrzył na nich, patrzył i nagle także się roześmiał, co go wybawiło od dalszych drwin. Od tej pory jego stosunki ze studentkami ułożyły się dość dziwnie, jak gdyby nie był wykładowcą, filologiem, ale jakimś wesolutkim konferansjerem, który wychodzi na estradę, by rozweselać i śmieszyć niedowa- rzone pannice, wprawiając tym samym dwóch młodzia-

mm

nów w stan ponurego niezadowolenia. Innej drogi jednak już nie mdał. Przypominał tramwaj, który raz na zaiwsze utknął kołami na szynach i nigdzie nie mógł skręcić z owych szyn, ułożonych przez innych. Po jakimś czasie uspokoił się nawet, doszedł do wniosku, że jeżeli komuś potrzebna jest jego wiedza, to sam ją sobie przyswoi, a jeżeli nie jest potrzebna, nic się na to nie poradzi, nawet gdyby się było mędrcem. Zaczęła mu się nawet podobać taka sytuacja, nie męczył się, robiąc przerwy w czasie wykładu na rozmaite żartobliwe dygresje, nie starał się jakoś specjalnie przygotowywać do zajęć, zachwycał się buziami swych studentek, jak gdyby przychodził na wer­nisaż jakiegoś malarza, i był zadowolony z życia.

Wychowywanie dzieci to to samo co zbieranie leśnych poziomek: najpierw ze wszystkich stron zlatują się czujni stróże leśnych bogactw — komary, kąsają po rękach, a lepka pajęczyna osnuwa spotniałą twarz, łaskocze, za­lepia oczy. I dopiero potem, kiedy dno pokrywa się doj­rzałymi jagodami, kiedy, wrzucone do trzylitrowego dzba­na, przestają wydawać głuchy stuk, tylko układają się miękko na warstwie zebranych już poziomek, wydziela­jących zagadkowy, pierwotny, gęsty zapach, wskrzeszający w człowieku uczucia odwiecznej leśnej istoty, dopiero wte­dy komary jak gdyby odlatują gdzie pieprz rośnie, sprę­żysta, mocna pajęczyna nie leży na twarzy, górę bierze hazard, pokonując wszelkie przeszkody, a jasne brzeźniaki, zarośnięte od dołu poziomkowymi krzaczkami, szeleszczą w chłodnym wietrzyku, zapraszając do swych pałaców. Wzrok 'lubuje się obfitością jagód, czerwieniejących w jaskrawej zieleni trawy, palce, nasiąknięte sokiem stają się różowe, a od nieustających przykucań i skłonów za­czyna boleć grzbiet. Poziomek jest coraz więcej i więcej, i jeżeli po południu ¿bierze się w dybanie z piętnaście szklanek i białawo-czerwona masa narośnie do samych brzegów, to pracę tę można z powodzeniem porównać do pielenia buraków cukrowych albo jakiejś innej rośliny uprawnej. Tak się człowiek nakłania zielonej ziemi, wa­biącej wonnymi jagodami, które zwisają, uginając w dół

łodyżki, całe rumianoczerwone, usiane złocistymi ziaren­kami, jedwabiście połyskujące w leśnej turzycy — tak się człowiek nakłania przez cały dzień, że ledwie się wlecze do domu, ciesząc się z ciężaru dżbana w ręce. W szklan­ce mieści się mniej więcej czterysta pięćdziesiąt poziomek. Jeżeli uwzględnić fakt, że pod nogami jest ich bardzo dużo i każcie pochylenie się pozwala zebrać od razu nie mniej niż dziesięć, to wychodzi prawie tysiąc pokłonów, które, jeśli się nie ma treningu, okażą się ipod koniec dnia tak męczące, że każda łyżeczka poziomkowych konfitur będzie najdroższym wspomnieniem w przyszłe zimowe wieczory, kiedy człowiek przypomni sobie nagle brzozo- we zagajniki, komary, pajęczynę, i w duszy zaśpiewa mu raptem niecierpliwa tęsknota za latem.

Przyszedł czas, kiedy i Raja Łuniaszyna mogła wypro­stować plecy: Jak gdyby po raz pierwszy z głębokim westchnieniem spojrzała na 'boży świat spłowiałymi liśćmi swych wielkich na pobladłej twarzy, głębokich oczu mat­ki, stworzonych ze światła i niebieskiej wilgoci — spoj­rzała jak prarodzicielka życia na Ziemi i uśmiechnęła się spieczonymi wargami, ze zdziwieniem oglądając swe nowe mieszkanie, składające się z dwóch pokoi i lśniącej kafel­kami kuchni.

O Boże! — wykrzyknęła. — Skąd wziąć tyle pienię­dzy? Czyż to są tapety? A łazienka? Wszystko trzeba zmie­nić. Kuchnia! Nie, Itu też wszystko trzeba przerobić.

Może jeszcze nie teraz? — powiedział z nadzieją Fiedieńka. — Według mnie wszystko jest ładne, jasne... Widzisz, to dkno wychodzi na wschód, a ito na zachód, jak u Borysa... Będzie wieczorem słoneczko... Wspaniale!

Nie, Fiedieńka, co ty wygadujesz! Przecież mamy dzieci! Wyobrażasz sobie, ile tu będzie hałasu i stuku, kiedy zaczniemy to wszystko przerabiać? A kurzu! Nie, dzieci mogą się przestraszyć... Coś ty! Trzeba najpierw wszystko zrobić według naszego gustu, a dopiero potteim się wprowadzić. Znów trzeba pożyczyć od Borysa. A poza tym przecież dostałam podwyżkę i ty też dorabiasz. Jakoś

i \0- V» 1S*’ńł%> Sfcy fct Ą f4 *<£ *,♦ wjfc,-.(fci.<i|*>i%% ¿%rt£ %'tnw

Sft f Jl.,*Tu!? jp^Ł m ‘*

w»SlSiłł8ł.*fieiiKAilhw Hfc

#. ^¿jrag]ftiSiŁliHŁl^»3llŁjHP4E^-^' Jęt? jL

BnjrPPfNWfflFy^ % 4&%*

WM

''oYfrilii

łtt*

F"»i iWUł'**% * i ‘ K> *

t‘v»yg»ii Kmil JlSJI M. **% H**||t»*'ł** *,-.*»

1 uKI23£ ‘,*'? łJ a I ■ lj>

i ly •'2^yc|Cf §&$? PTfSt^jr? 9 m) jK>»% »I '* i%v** **4 # ł‘*'n j| g i ifą< jf > a/

ussm s *-*ii siłjfcłjz

"•¡T? 194^ %1 |l| <'«

iNt**

spłacimy... Najważniejsze sprawy trzelba załatwiać wbrew logice... Kto to powiedział? Oto pole działania dla ciebie...

Pocałowała go i Fiedieńka przyznał jej racje, wciąż jeszcze znajdując się w stanie człowieka nienasyconego, otępiałego, niezdolnego do jakichkolwiek poważnych roz­mów czy protestów, podporządkowującego się swej ener­gicznej, zapalczywej żonie.

Tu będzie pokój dziecinny, z oknem na wschód... Oj! Widziałam u Borysa! Pamiętasz ten żurnal? Pokój dziecin­ny... Cudo!

Aha — przytakiwał Fiedieńka, uśmiechając się różo­wymi oczyma.

A tam, jia zachód...

Dawniej się mówiło: wieczorne kraje — powiedział Fiedieńka.

Co? Jakie kraje?

Tak isię mówiło... Kraje, leżące na zachód to kraje wieczorne.

Tak... No doibrze. No tak-tak-tak, jasne... Tam zro­bimy... Oj! Ileż to trzeba pieniędzy! I wyjazd na letnisko... Trzeba się będzie chyba rozerwać! Fiedieńka, myśl! Coś trzeba zrolbić...

Był majowy wieczór. Młodzi Łuniaszynowie spodziewali się Borysa i Puszy, którzy wreszcie przyjechali, obejrzeli puste mieszkanie, pachnące tapetami, klejem i tynkiem, i kiedy Fiedieńka, pochwyciwszy nalegające spojrzenie Ra, .zapytał brata, czy może im pożyczyć jeszcze tysiąc rubli, ten nie mrugnąwszy okiem odrzekł:

Możesz uważać, że masz je w kieszeni.

Fiedieńce łzy stanęły w oczach, objął brata, wtulił się twarzą w jego szyję i jak gdyby usnął, zawisając na nim. Kiedy pociągając nosem poszedł się umyć do nowej ła­zienki, Ra także pocałowała Borysa, wyczuwając wargami łzy swego męża.

Ty nasz dobroczyńco — powiedziała rozpromieniona jak przebudzone dziecko. — Mógłbyś i Fiedieńkę nauczyć... Puszą mnie rozumie — dodała, spoglądając na Puszę, która wyglądała na niespodzianie uszczęśliwioną faktem, że Bo-

rys szerokim gestem rozczulił brata do łez, chociaż wie­działa, że Fiedieńka znów będzie mieć powód do płaczu.

... Spojrzała na Puszę, umykając przed wzrokiem Bofry- sa, gdyż ujrzała nagle tak ciężki smutek w jego oczach, jak gdyby cierpiał na jakieś bóle, ukrywając je ostatkiem sił.

A Fiedieńka z mokrą twarzą, którą wycierał chustką do nosa, wyszedł z łazienki i chlipiąc powiedział z bez­silnym uśmiechem:

Gdybym był wierzący, wierzyłbym w bezczynnego Boga. Genialny Bóg! Stworzył niebo i ziemię, a ludziom powiedział: żyjcie jak chcecie. I od tej chwili się nie wtrąca.

Nikt go nie zrozumiał. Ale wszyscy się zaśmiali, jak z nieudanego dowcipu.

Borys odezwał się, przerywając niezręczną pauzę.

Jak to się mówi?... Idziemy na wódkę, a potem do kina? Albo: jak będziemy żyć? Bezczynnie?

Ta słodka bezczynność zaczęła się dla Fiedieńki latem w gorący lipcowy dzień, kiedy był na urlopie i mieszkał na daczy, którą wynajęli o (trzydzieści kilometrów od Moskwy. Odespał się doskonale i po tygodniu zapragnął rozejrzeć się po okolicy. Wyszedł kiedyś w upalny dzień z ogródka, w którym stał maleńki letni domek, i poszedł asfaltową drogą w stronę, gdzie jeszcze ani razu nie był — w stronę szosy.

Tu w okolicy wszystko było wydeptane, wszystkie laski, polany i łączki świeciły ścieżkami, pociętymi cieniami brzóz. Zewsząd dobiegał warkot samochodów albo ryk wzibijających się w niebo samolotów, do których Łuniaszyn szybko przywykł i przestał je zauważać. Jeżeli na przy­kład spacerowali po lesie i Ra coś opowiadała mężowi, następowały chwile, kiedy Fiedieńka przestawał ją sły­szeć, jak gdyby fale radiowe unosiły |f| głos w eter — znaczyło to, że na lottnisku startuje samolot albo nad ich głowami przelatują wypuszczając podwozie kolejne „TU" albo „IŁ-y”, których ryku nie słyszeli, podziwiając szyb-

«lipl

ipPEWkilt* Ą$wi0

9fi f $'* i,

¡?|n j(

kiego i jakby bezgłośnego giganta, niknącego za wzgórzem, gdzie było lotnisko.

W ogóle Fiedieńce bardzo się tu podobało. Parów, w którym płynęła niewielka rzeczka, mienił się kwiatami; nad parowem ciemniała murowana cerkiew, sięgająca ko­pułami obłocznie dalekich niebieskawych sylwetek drzew; słupy wysokiego napięcia podtrzymywały nad parowem migotliwe, obwisłe w upale przewody; biegnąca w dół szosa śpiewała gumowo oponami samochodowymi; dęby i brzozy pochylały się nad parowem, kończąc się na skraju lasu. I nad całą itą przestrzenią w ryku i rwyciu silników co chiwila zaciemniały niebo startujące i lądujące samo­loty. Szczególnie przyjemnie było tu o zmierzchu, kiedy nad parowem wisiała różowa mgła, wchłaniająca kolor zachodu; kiedy za mgłą mętnie błyszczały światła prze­jeżdżających szosą samochodów, a nad warstwą mgły jak szare widma, jak wieczorne obłoki majaczyły drzewopo- dobne kopuły wśród kopułopodobnych drzew; kiedy samo­loty były jak niebieskie i bezgłośne, bardzo wielkie lata­jące obiekty z innych światów, a słupy z przewodami jak niebotycznie wysokie ażurowe wieże; kiedy we mgle na wilgotnych brzegach niewidocznego strumienia terkotał samotny derkacz, a nad lasem blado świecił gazowym blaskiem niebieskawy księżyc.

To przemieszanie patriarchalnej ciszy z przemysłowym zgiełkiem szczególnie wzruszało Łuniaszynów, którzy o tej porze mogli wychodzić do parowu i napawać się wszyst­kim, co widzieli i słyszeli.

Jeżeli wiatr wiał od strony lotniska, w świeżym po­wietrzu pachniało wspólną kuchnią owych odległych cza­sów, kiedy Łuniaszynów jeszcze nie było na świecie, a w Moskwie jeszcze nie było gazu i ludzie gotowali na pry­musach i maszynkach naftowych. Szybko jednak przy­wykli do tego zapachu, tym bardziej że w zapuszczonym ogródku, otaczającym stojący pod dębem drewniany dom, wynajęty na lato, kwitły białe floksy, jaśmin i mnóstwo rozmaitych traw, które zagłuszały każdą obcą woń, na-

LI

151

V! sfl*M

* «*. €¿£404

* iSHll

®

-v- ’I'. ^

7x 1 Tl

ii

r i imiif w T

pełniając pokoje aromatem chłodnej rosy, migocącej jak perełki na płatkach i listkach.

Tego dnia Łuniaszyn zaszedł tak daleko, że nie oriento­wał się już, gdzie jest. Stary las był dchy i mroczny. Wieczne cienie na dnie zielonej rozpadliny, gdzie Ł/unia- szyn zatrzymał się w zamyśleniu, poprzecinane były tu i ówdzie popielatymi promieniami słońca, przypominający­mi promienie reflektorów, w których iskrzyły się latające wokół komary i muchy. Delikatne paprocie czy zarośla malin, wychwycone promieniami z półmroku, świeciły przenikliwie jak zgęstki energii słonecznej. Pachniało roz­puszczoną sosnową żywicą i było duszno. W mroku kłu­jących gałęzi rozlegało się popiskiwanie młodych sikorek. Niektóre z lękliwą ciekawością oglądały Łundaszyna, cho­wając się, jak w szczelinach, w cięizkich łapach gałęzi.

Fiedieńka nie zaniepokoił się: tutaj można się było łatwo zorientować po odgłosach lotniska czy szosy. Wy­brał kierunek na najbliższy hałas licząc, że wyjdzie na drogę, ale pomylił się i wyszedł na inną szosę, w tym mieyscu, gdzie budowano estakadę przez tory kolejowe i niezliczone samochody przejeżdżały po żelazoibetonowej nawierzchni, z hałasem wypuszczając spaliny, trzęsąc się i kołysząc na nierównościach szarych płyt, w kurzu, gorącu i hałasie zatoru. Koła ciężarówek z wężowymi zygzakami protektorów wznosiły się obok lekkich żyguli, wolno jadą­cych z przeciwka, samochody wrogo syczały pneumatycz­nymi hamulcami, brzęczały rozdygotanym żelazem, doda­wały gazu w niecierpliwym dążeniu wyrwania się na swo­bodny odcinek szosy, trąbiły, warczały, popiskiwały kloc­kami hamulców...

Objazd ogradzały betonowe mury jakichś zakładów: kolej była o lokalnym znaczeniu, szyny wybiegały z bramy za­kładów, zieleniejąc zakurzoną trawą. Wszystko dokoła — wszystkie damki, zabudowania, parkany — jak gdyby spłowiało, wyblakło, pokryło się szarym popiołem. Wszyscy ludzie też jakby gdzieś zniknęli, i tylko technika panowała nad światem, z łoskotem, wyciem i zgrzytem podporząd-

kowyiwała go sobie, przygniatając kołami, żelazem, asfal­tem i betonem...

I nagle w tym martwym królestwie metalu Fiedieńka usłyszał żywy głos, błagający o zmiłowanie — żałosny skowyt psa. Biała isuczka iz rudymi łatami i puszystymi uszami niezgrabnie siedziała na środku zatłoczonej objaz­dowej drogi; tylna część jej ciała była dziwnie wykręco­na, nogi rozpostarte na betonie; oparła pysk na przednich łapach i, nde ruszając się z miejsca, szczekała na samo­chody, które to izasłaniały ją przed wzrokiem Łuniaszyna, to znów odsłaniały... Zobaczył jej czarne oczy, błyszczące przedśmiertną męką i strachem, różową wstążeczkę języ­ka, i wydało mu się, że pies właśnie jego prosi o pomoc,

0 współczucie. Prawie nieprzytomny rzucił się ku niemu, machając na kierowców, wparł się rękami w gorącą chłod­nicę hamującego przed nim samochodu, usłyszał przekleń­stwa kierowcy, pochylił się ku suczce, pochwycił ją na ręce, czując ostry ból ukąszenia, zobaczył pod nogami srebrzystą tarczę jakiegoś rozgniecionego żelastwa, schwy­cił ją także, i nie zwracając uwagi na (wymyślania, krzyki

1 klaksony zatrzymanych przez siebie aut — owych współ­czesnych ożywionych, zmaterializowanych centaurów — z bijącym sercem wyrwał się z tego piekła.

Sam paltem ¡nie mógł uwierzyć i robiło mu się straszno na .myśl o swym wdarciu się w to metalowe piekło, z któ­rego wyciągnął pieska; oboje z Ra nazwali sucrikę Mucha,

Metalowy krąg, który Łuniaszyn machinalnie podniósł z drogi, miał bardzo dziwne kształty: jego wypolerowane do blasku wypukłości, po których przejechała niejedna setka ciężkich samochodów, przypominały ni to policzki, ni to uszy jakiejś żywej istoty; brudne wklęsłości, wijące się groteskowo po całej powierzchni kręgu, spłaszczone pęknięcia, dziwna gra owych przypadkowych linji — wszystko to razem tworzyło trudno uchwytny, zagadkowy obraz czegoś, co przy odrobinie wyobraźni można było wziąć zarówno za stylizowany portret, jak i za dziwaczny płód czyjejś fantazji. W każdym razie owo dziwo przy­ciągało uwagę i skłaniało do zastanowienia się nad czymś

mgliście niejasnym, do szukania w tym kręgu takiej linii czy wypukłości, które mogły coś powiedzieć swym wy­gięciem czy zastygłym ruchem, coś rozbudzać w duszy, owiać romantyzmem. Zaś lśniący metalowy łuk, za który Fiedia Łuniaszyn powiesił ten krąg na ścianie, też był podobny do jakiegoś bynajmniej nieprzypadkowego detalu obrazu artystycznego, przypominając czasem aureolę, błysz­czącą metalicznie nad kunsztownie wykonanym płodem fantasty.

Było to jednak tylko rozgniecione, rozpłaszczone blasza­ne wiadro, które widocznie podwieszone było pod pudłem samochodu i odczepiło się na jakimś wyboju.

Potrącony przez samochód pies ze sparaliżowanymi no­gami i rozgniecione wiadro w dziwny sposób podziałały na Fiedieńkę, który od tego czasu wpadał w głębokie za­myślenie z pionową zmarszczką na bladym czole, zmarszcz­ką, która dawniej była zupełnie niedostrzegalna albo zja­wiała się w chwilach umysłowego czy duchowego napięcia, jak to się zdarza nawet dzieciom.

Urojenia — mówił czasem w zadumie. — Zwidy!

Co? — pytała Ra, odrywając się od karmienia. Patrzył na nią z pochmurnym, krzywym uśmiechem,

marszcząc blade czoło i nie odpowiadał.

Żyło im się tego lata na letnisku bardzo wygodnie, gdyż Nina Nikołajewna zgodziła się do nich przyjechać i też była chyba zadowolona z życia wśród kwiatów. Wszystkim było na rękę, że właściciele daozy, którzy wy­najęli ją na całe lato, nie zjawiali się na działce, jak gdyby wynajęli sobie dozorców i także byli z tego za­dowoleni.

Anton, Arsienij i Alicja, pokąsani przez komary i po­smarowani gencjaną, machali nóżkami i rączkami, wy­trzeszczali mętne jeszcze oczka na błękitne niebo, i ich różowe twarzyczki były podobne do twarzy jakichś zapa­lonych biegaczy, którzy we śnie widzieli bieg, bieg, bieg ku przyszłemu zwycięstwu, ku owej wstędze, której dotyk na rozpieranej powietrzem piersi jest właśnie prawdziwym szczęściem.

Potrącona przez samochód Mucha niestety strasznie cierpiała! Jęczała po nocach na tarasie, skowyczała i pew­nie płakała na swój sposób. Wszyscy się nad nią litowali i leczyli ją, jak mogli. Weterynarz machnął na nią ręką, mówiąc, że kręgosłup jest uszkodzony i leczenie nic nie da. Ale do czego zdolna jest miłość! Minął zaledwie ty­dzień i weterynarz został zaocznie skompromitowany. Mucha wstała i zaczęła się chwiejnie poruszać, wlokąc za sobą nogi. „Mucha chodzi! Mucha chodzi! — nic więcej nie słyszało się tego dnia w domu Łundaszynów. — Ach ty nasza Muszko, ach ty zuchu!” Wsuwano jeij do pyszczka najrozmaitsze smakołyki, bez przerwy pieszczono sympa­tycznego pieska o lisim pyszczku i puszystych jak u wie­wiórki rudych uszach i różowymi muszlami, czyściutkie­go i bardzo przymilnego, o jedwabistej sierści połyskującej biało-rudymi loczkami. O nieszczęsnym właścicielu czy właścicielce psa Łuniaszynowie nie chcieli nawet wspo­minać, lękając się samej myśli o tym, że nagle może się ktoś zjawić i zabrać Am Muchę.

Anton, Arsienij i Alicja z jednakowym zdumieniem na buziach, z jednakowym gaworzeniem i radosnym przy- dechem wyciągali do psa rączki, i Ra wyjaśniała im z za­dowoleniem:

To jest piesek, Mucha. Nasza kochana Mucha...

A Mucha, chociaż nie mogła jeszcze merdać zdrętwia­łym ogonkiem, całym swoim zachowaniem okazywała, że też jest zadowolona i że jej życie, ocalone przez odważne­go Człowieka, teraz bez reszty należy do niego i jego ślicznych, pachnących dzieci. „Jestem wasza — zdawała się mówić swym oddanym spojrzeniem. — Nigdy nie zo­baczycie moich zębów, obnażonych w gniewie. Nie miałam sił, by uciec od tych żelaznych potworów, których się nigdy nie bałam, ale teraz znam ich okrutną podstępność, znam ich czarne cuchnące paszcze, z których wyrwał mnie mój dobry pan. Nie gniewaj się na mnie — mówiła, pa­trząc na Fiedieńkę. — Ugryzłam cię ze strachu, nie wie­działam, że jesteś moim wybawcą.”

Fiedieńka tak właśnie rozumiał jej napięte i uważne

155

mmmmmm

spojrzenie, kiedy suczka, wysunąwszy języczek, patrzyła na niego z otwartym pyskiem, w którym bielały w uśmie­chu rzędy ostrych młodych zębów.

Ra po porodzie utyła, biodra jej stały się rozłożyste, i zaczęła teraz wyglądać na większą i wyższą od męża. Siedząc w sadzie na krześle mogła swobodnie, rozstawi­wszy w trawie bose nogi, trzymać na naciągniętym po- dołku sukienki troje swych daeci, które przytulała do brzucha takim gestem, jak gdyby całe życie nic innego nie robiła, tylko pielęgnowała niemowlęta. Pokarmu wpraw­dzie nie wystarczało jej dla wszystkich, ale było go tak dużo, że karmienie butelką stanowiło tylko dodatek.

Borys, który przyjechał z Puszą w gościnę do brata, nazwał domek z dziećmi i psem rajskim zakątkiem, pstryk­nął paznokciem w rozgniecione wiadro, od razu rozpoz­nając, że to wiadro, a nic innego, trzepnął komara na czole...

W zakątku naszym nigdy nie za ciasno — odrzekł Fiedieńka słowami starego romansu. — Gdy jesteś w nim — zwrócił się do brata — to wiosna kwitnie nam...

Uśmiechająca się w milczeniu Nina Nikołajewna nagle podchwyciła recytatywem:

Nie odchodź, pośpiewajmy, póki jasno...

Tego wieczoru na tarasie drewnianego domku długo nie milkły głosy i śmiech, poszczekiwała Mucha, płakały dzie­ci, jasno świeciły okna, oblewając żółtym blaskiem białe floksy, które w mroku wydawały się brązowe. I każdy, kto przechodził w tej godzinie obok letniego domku, myś­lał sabie, że w chatce pod dębem mieszkają na pewno najszczęśliwsi ludzie na świecie.

Popatrzcie — mówił głośno Fiedieńka — jak nasza mama je... Delektuje się każdym kęskiem. A patrzcie, z jakim apetytem przełyka! Smakuje jej! Ona wie, co to jest głód, co znaczy kromka czarnego chłeba... jakiś kar­tofelek... Ach, mamo, jak ja lubię ludzi, którzy cenią smak jedzenia — każdego jedzenia! Cenią je, nie wyrzucają. Ale u nas wszyscy są przesyceni! Ja nawett nie pamiętam, nie poznałem naprawdę, co znaczy być głodnym. Teraz

ludzie głodem ratują się przed obżarstwem. Mamo! Czy uwierzyłabyś, gdyby ci wtedy powiedziano, że przyjdzie taki czas, kiedy ludzie będą z własnej woli urządzać jakieś głodówki, odchudzanie, uwierzyłabyś?

Ależ ooś ty, Fiedieńka! — mówiła Nina Nikołajew- na, speszona obserwacją i przesadną wylewnością syna. — Nikt by w to nie urwierzył.

Ach, mamo! Jakże ja cię rozumiem! — wykrzykiwał Fiedieńka niiemal ze łzami w oczach, i zaciskając zęby, z nienawiścią patrzył w przestrzeń, rzucając wyzwanie wszystkim obżartuchom.

Ra paitrzyła na męża z wyciągniętą twarzą, która po po­rodzie jak gdyby przemieściła swój główny akcent, kon­centrując go w jedynym wrażliwym organie, jakim stały się teraz jej wilgotne pełne wargi. Poruszenia brwi i oczu, plastyka nisko opuszczonych kości policzkowych, linia wąskiego i nerwowego nosa, owal delikatnego podbródka, jędrna stromizna szyi — wszystko to zbiegało się teraz jednocześnie ku różowej wilgoci, stanowiąc jak gdyby za­powiedź właściwego przeznaczenia tej twarzy, która naj­mniejszą fałdką, barwą, wypukłością i ruchem, całą swą urodą chciała tylko podkreślić, ukazać zdumiewające, nie­powtarzalne piękno bzowo różanych ust, żyjących włas­nym życiem. Zdawało sdę, że zmienił się nawet jej profil, że wydłużyły się wszystkie linie twarzy, wysuwając daleko różowy kwiatek, który rozwinął się wreszcie w całej swej krasie i doskonałości, wabiąc ku sobie spojrzeniem, jak prawdziwy kwiat wabi owady. Czasem wydawało się na­wet, że i sama Ra była świadoma, że jest stworzona tylko po to, by nieść tę bzową różowość, na którą także się za­patrzyła swym wewnętrznym spojrzeniem, oczarowana nie­zwykłym tworem natury.

Każdy, kto teraz na nią patrzył, mimo woli myślał

o pocałunku, jak gdyby miał przed sobą istotę, stworzoną do upajających pieszczot, istotę, która bez wysiłku prze­wyższyła wszystko, do czego w mękach i cierpieniach przez tysiąclecia dążyła ludzkość, tworząc teorie, wymyś­lając nauki nawołujące do doskonałości — wszystko to

jak gdyby zgromadziła w sobie, wyczuła i przyniosła zdu­mionej ludzkości w formie jędrnie rozchylonych płatków różowego kwiatu, utwierdzając prawdę w tJbrazie jako je­dyną wartość, której nie są zdolne zachwiać żadne teorie, religie i nauki.

Ra patrzyła na męża ze zdumionym napięciem w oczach, jak gdyby chciała go wreszcie zrozumieć i wytłumaczyć samej sobie tajemnicę jego nieoczekiwanych wyskoków.

Fiedieńka, Fiedieńka — mówiła czasem, jakby nie mogła do niego dotrzeć — o coś cię chciałam zapytać. Po co ty to wszystko mówisz? O kim?

A on wpatrywał się w nią z takim samym zdumionym napięciem, powracając ze swego oddalenia, i odpowiadał jeszcze bardziej niezrozumiale i zagadkowo:

Sprzeczamy się tu, sprzeczamy, a wielbłąd, którego szukamy, odszedł jednocześnie na północ i na południe... — Mówił to tak, 'jak gdyby odpowiadał na jakieś jemu tylko znane domysły, ńie słuchając i nie próbując zrozumieć otoczenia.

Jaki wielbłąd?

Dwugarbny — mówił z tkliwym uśmiechem na po­zbawionej kropli krwi twarzy. — Ten, którego szukamy.

I łzy migotały mu w oczach, zbijając z tropu Ra i wszy­stkich, którzy w takich chwilach byli obok. 'Wszystkim zdawało się nie wiadomo czemu, że Fiedieńka bezustannie myśli o czymś bardzo doniosłym, czego nie dane jest po­znać nikomu innemu...

Odpręż się — mówił starszy Łuniaszyn, starając się obrócić wszystko w żart. — Wielbłąd dwugarbny, jak się dobrze zastanowić, daleko nie odejdzie, a może zabrać zdrowie.

Co to ma do rzeczy! — wykrzykiwał Fiedieńka. — Mówię przecież o tym kółku, o wiadrze... Czy nie widzisz mordy wielbłąda? — mówił wskazując wiszący na drew­nianej ścianie rozpłaszczony krąg. — To jest przecież ge­nialne dzieło, a autorem jego jest życie. Nie! Jak po­myśleć, jak się dobrze zastanowić, to wybitniejszej i głęb­szej rzeczy nie widziałem... Gdzie tu jest sztuka, a gdzie

% Ai r%% * fitak shSXB Jt* iaH łj j> ißt *^} • f »¿yfwp,

, yf * t * 4 «nS

Kt uiffZli'%'T * 1 1*1 4

10 JBNP 9+lf£

^ if,

^HJ^r P w -*!i ' i ; vJj J 4

k«inK|'«H < -* V*»t? II ii ‘»yy %Ltf*4y imjivp V*1 Wf P*T

I '^MJt ■ 1 -yj 1 JlE3.

11(1

samo życie? Wiadro? Ktoś je zrobił z ocynkowanej blachy... Błyszczało niebieskim blaskiem, puste i krągłe, dźwięczne jak bęben. A potem nalano w nie wody ze studni i zrobiło się ciężkie i syte — jego głos stał się basowy — uderzysz w śoiankę, a wiadro z wodą odezwie się basem przez sen i to wszystko... To właśnie było jego życie — stało z wo­dą w sieni, leciało w powietrzu do studni, jęczało od pły­nącej w nie lodowatej wody, stygło we śnie... A raczej pewnie tak by chciało żyć. Tymczasem ludzie zaczęli je wozić ze sobą brudną ciężarówką, czerpać nim wodę z rzek i kałuż, żeby nalać jej do chłodnicy. Przez całe swoje życie ani razu'nie było po brzegi napełnione czystą wodą. Majtało się pod pudłem ciężarówki, brzęcząc po drodze, z pogięitymi ściankami, puste i brudne. I oto upadło pod koła... Koniec! Może rzudiło się ratować psa? — pytał wodząc po obecnych oszalałymi oczyma fantasty. — Albo pies się rzucił, żeby je ratować? Istnieje między nimi jakiś dziwny związek. Widzicie, jak ono się teraz uśmie­cha wielbłądzią mordą? A pies przecież siedział prawie na wiadrze, kiedy go podnosiłem... Nagle błysnęło mi w oczy i sam nie wiem, czemu je złapałem. Nie wiedziałem przecież, że to wiadro! Popatrzyło na mnie — teraz wiem jak — jak wielbłąd... Widaioie, jaką ma dumną i zado­woloną minę? Zresztą jest na nim wiele obrazów: teraz widzę tylko wielbłąda, a potem zobaczę co innego. Ma wiele twarzy, jak nasza epoka. Jest tam wszystko! Stu­dnia, kryształowa woda, drogi, strumienie i mosty przez rzeki, ryby... Widziałem naiwet niedawno dobroduszny pysk karpia. A teraz go szukam i nie mogę się dopatrzyć. Teraz jest wielbłąd. I cnie mogę się od niego uwolnić — patrzy na mnie i już. A karp machnął ogonem i znikł. To bar­dzo ciekawe! — prawił Fiedieńka, namawiając wszystkich, by dojrzeli wielbłądzi pysk, z zapałem wskazując jego niewyraźne zarysy. — A teraz małpka! — wykrzyknął nagle wstrząśnięty. — Albo raczej coś podobnego, widzi­cie, o tu, szczęka, a tu strome czoło, a tu oczy... No, jak to nie widzicie?! Wysiiaie wyobraźnię! Ha! Wielbłąd na­prawdę zniknął, a pojawiła się małpa. Widzicie tę wargę?

159

A W \ \ \ \ i / / t

Nie, to nie małpa! To brakujące ogniwo... Zresztą wszyst­kie one — ryby i zwierzęta — są bardzo dobroduszne... Ta morda też jest dobroduszna... Ma się takie wrażenie, że łasują coś smacznego, coś trzymają w pysku, maże ziarno, a może jakieś trawy... Naprawdę nie widaicie? Cóż, znaczy to, że we mnie drzemie artysta.

Im dłużej mieszkał na daczy, napawając się letnimi dnia­mi, słońcem, deszczem i wiatrem, podziwiając swoje dzie­ci, których zupełnie nie .potrafił wziąć za (rzeczywistość, jak gdyby także patrzyły swymi mordkami z blaszanego niebytu, im więcej czasu spędzał w bezmyślnym nurcie życia, któremu oddał się z przyjemnością, tym wyraźniej­sze stawały się jego myśli o szybkim przemijaniu letniego urlopu, o przypadkowym mieszkaniu, które sam wkrótce będzie musiał opuścić. Zaczął rozmyślać o niesprawiedli­wości, jaka go zawsze prześladowała i będzie prześladować przez cąłe życie... Ze zdziwieniem patrzył na właścicieli daczy, którzy przyjechali na działkę, by zefbrać z krzaków maliny i agrest, i nie mógł zrozumieć, czemu ci ludzie, którym los zaofiarował możliwość życia w rajskim zakąt­ku, nie mieszkają tu, a on,, który tak by chciał żyć tutaj wiecznie, będzie musiał spakować manatki i wrócić do miasta. Oni mie potrzebują, a mają. On potrzebuje, a nigdy nie będzie miał.

To odkrycie wstrząsnęło nim nagle, jak wstrząsa dziec­kiem po raz pierwszy pojawiająca sia myśl o nieuchron­nej śmierci matki i ojca, i pogrążyło go w smutku, że nie sposób wymyślić żadnej rozsądnej odpowiedzi na te pytania.

Chodził po osadzie letniskowej, rejestrował w myśli opustoszałe domy, tonące w zieleni, wśród której bielały ramy okienne i okiennice, i wybierał sobie jeden z tych domów, osiedlaijąc się w wyobraźni w cichych pokojach zalanych światłem lub zacienionych gałęziami drzew. Mę­czyło go to bezsensowne zajęcie, wracał do domu rozdraż­niony, i jak każdy Rosjanin, wiedzący o konieczności po­rzucenia domu, w którym mieszka, był gotów, nie czeka­jąc na oznaczony termin, rzucić wszystko i wyjechać, by

już nigdy nie myśleć o poprzednim życiu, aby je diabli ■wzięli.

Rozpoczętą kiedyś pracę doktorską definitywnie zarzucił. Nastawił się na inne życie i nie chciał, nie mógł, nie umiał wrócić do dawnego nerwowego napięcia.

Formuła, którą sobie przyswoił, była teraz dla niego ratunkiem, życie naprawdę stało się dlań celem, i gdyby się nad tym nie zastanawiał, ale po prostu sobie żył, wszystko byłoby dobrze. On jednak się zastanawiał i przez cały czas jakby namawiał sam siebie do podporządkowa­nia się tej formule.

I dlatego życia nie było. Było tylko ciągłe przystoso­wywanie się do jego nowych warunków, do jego prostych potrzeb, dla których zaspokojenia nie wiadomo czemu mu­siał wykonywać trudną pracę, przekonując samego siebie, że właśnie tak trzeba żyć, żeby się ozuć człowiekiem.

Kiedy teraz wpatrywał się z zachwytem w swoją Ra, nawet mu do głowy nie przychodziło, że mógłby, tak jak kiedyś Maranie, przeczytać jej coś ze swej dawnej pracy. Wszystko to utonęło w przeszłości, i Fiedieńka był szczerze rad z takiego obrotu rzeczy.

Zdawało sdę, że dawniej żył w zbyt wielkim napięciu, podjąwszy się roli bynajmniej dla siebie nie przeznaczonej, a teraz się opamiętał i zrozumiał swój błąd. Wreszcie nadeszła pora, by ojciec Antona, Arsienija i Alicji, których trzeba było wyżywić, zaznał spokoju. Ale spokój nie przy­chodził, chociaż Fiedia poczynił chyba wszystkie przygoto­wania do tego, by żyć normalnie, jak wszyscy ludzie.

Obecne jego życie było jednym wielkim zakłopotaniem, jak gdyby przez cały czas zajmował się zupełnie nie tym, czym powinien, to jest, przejmował się wcale nie tym, co robił i za co mu płacono, ale tym, co zupełnie nie powinno go obchodzić.

I tak na przykład w słoneczny poranek, kiedy w lesie opadały z gałęzi ciężkie krople wczorajszego, a raczej zeszłotygodniowego deszczu, kiedy słońce oślepiająco mi­gotało w mokrym nieruchomym listowiu, na szerokiej łące, na którą wyszedł Fiedieńka Łuniaszyn, koszono przejrzałą

trawę. W powietrzu pachniało zieloną krwią trawy, posie­kanej kosiarką na kiszonkę, i spalinami niebieskich wy­wrotek o wysokich drewnianych burtach, które wywoziły z pola te trawiastą masę. Zapachy te, mieszając się w czystym powietrzu, budziły niepokój swą dziwną zgod­nością, jak gdyby spalona krew ziemi pokrewna była zie­lonej krwi rumianków, kozibrodów, koniczyny, szczawiu i mnóstwa innych roślin, oddających energetyczny sok dla bydła, aby na stołach ludzi mogło się pojawić paru­jące mięso.

Cały ten skomplikowany łańcuszek wzajemnych powią­zań natychmiast przyszedł Fiedieńce do głowy na widok obrazu nowoczesnej kośby, nie pozostawiającego w duszy nic poza myślą o tym, że jest to potrzeibne. Było to po­trzebne i jemu, i Borysowi, i przyszłym zjadaczom mięsa: Antonowi, Arsienijowi, Alicji... Samochód, który wydostał się z łąki na dożywającą swych lat gliniastą drogę, za­mienioną przez deszcz w wyboistą śliską górkę kawowe­go koloru, zatrzymał się, grzęznąc kołami w błocie... Roz­rywając swym Tykiem ciszę, podpełzł do niego tyłem traktor na gąsienicach; kierowca i traktorzysta, oblepieni rzadką gliną, z trudem umocowali grubą linę holowniczą, wrócili do swych pojazdów i powoli ruszyli... Samochód huśtał się z boku na bok, przechylał to w prawo, to w lewo, trawiasta masa sypała się przez tylną burtę, zie­leniejąc ciemnymi plamami na mlecznokawowej stromej drodze, wiodącej do szosy przez rzadki zagajnik brzozowy. Warkot traktoru niby krzyk wzbijał się w niebo, jak gdy­by pod błękitnym sklepieniem w zielonym raju jęczał i zanosił się płaczem pokonany przez wszechmocnych ludzi groźny zwierz. Droga, która i tak była nieprzejezdna, po przejściu gąsienic traktora przeobraziła się w broczącą gliną Tanę, w rudą, mokrą szramę, w prawdziwe przekleń­stwo, jakby to nie siano wywożono z łąki, ale wleczono na szosę działa, by za cenę życia powstrzymać pochód nieprzyjacielskich czołgów.

Serce Fiedieńki napełniło się szalonym stukiem, gdy ujrzał cały ten obraz, do którego wszyscy tutaj dawno

przywykli, przestali go dostrzegać jako coś powszechnego i nie wymagającego żadnej interwencji.

Wszyscy na pewno rozumieli, że to nieekonomicznie z ro­ku na rok w tak potworny sposób wywozić siano z łąki i szpecić piękne wzgórze; istniała więc potrzeba przygoto­wania dobrej drogi dojazdowej. „Na górze” nikt spośród tych, od których bezpośrednio zależała możliwość popra­wy sytuacji, nie zaprzeczał temu, rozumiejąc całą absur­dalność przedpotopowego transportu w odległości trzydzie­stu kilometrów od stolicy, nie odrzucał konieczności na­tychmiastowej interwencji

Na pewmo wydawano jakieś zarządzenia, zalecające po­prawienie sytuacji, asygnowano środki na remont drogi... Ale wszystkie rozporządzenia i środki tonęły w biurokra­tycznej rutynie, która była straszniejsza i bardziej zgubna niż okaleczona droga, wsysająca nawet traktor gąsienico­wy, wyjący i cuchnący dymem pośród srebrzystych pni obdartych brzóz.

Jakże to możłiiwe? — prawie z krzykiem zapytywał wstrząśnięty Fiedieńka. — Technika! Tak to jest, gdy się ją powierzy złym rękom i głupim głowom... Jakże tak może być?”

Traktorzysta, do którego wołał z oburzeniem, nic nie słyszał z powodu huku silnika, kierowca, któremu Łunia- szyn zasłaniał widoczność, ponuro klął w odpowiedzi, huś­tając się w kabinie.

Maleńki w porównaniu z łoskoczącymi smrodliwymi me­chanizmami, z których jeden pomagał drugiemu wydostać się z grząskiej drogi na suchą szosę, krzyczący, ale przez nikogo nie zrozumiany, niemy wśród łoskotu spracowa­nych silników i zgrzytu gąsienic — Łuniaszyn wymachi­wał rękami, klął, wygrażał, wspinając się po grząskim poboczu.

Nikomu jednak nawet do głowy nie przyszło, że ten szaleńczo krzyczący człowiek wymyśla tylko dlatego, że robią coś żle.

Siły opuściły Fiedieńkę; zataczając się odszedł od samo­chodów i machnąwszy ręką powlókł się do domu, ociera-

J

163

mmmm

jąc pot z czoła... Myślał, że trzeba się skupić i napisać

0 tym wszystkim do prasy, czu} jednak, że nigdy nie siądzie przy stole i niczego nie napisze, 'wiedział bowiem, że jego słowo nie zmieni sytuacji, nadejdzie następne Jato, dojrzeje trawa na łące, i jeżeli będą deszcze, jak tego lata, znowu potężny traktor będzie dyżurować na skraju łąki, będzie holować bezsilne samochody do szosy, niszcząc

1 auta, i drogę.

Co to ma znaczyć? — myślał w rozpaczy. — Czy lu­dzie nie potrafią już pojąć najprostszych prawd?”

I przychodziło mu na myśl dawne zalewisko u zbiegu dwóch rzek, zamienione na pole błękitniejące aż po hory­zont soczystą i ciężką kapustą. Trwał właśnie zbiór, głów­ki kapusty, załadowane na wywroitki, spadały pod koła i cała droga z pola była bladozielona i eukrowobiała od rozgniecionej kapusty, którą potem szatkowano i kiszono w źle umytych, śmierdzących beczkach, przez co stawała się niejadalna. Kiedyś to zalewisko dawało tyle karmy dla bydła (nawet pastwiska robiono na tych żuławach), że przygnane z południa stada wychudzonego w drodze bydła w ciągu tygodnia nabierały wagi wymaganej w moskiewskiej rzeźni. Zamiast pastwiska jest teraz kapusta,, która oczywiście także potrzebna jest ludziom, ale którą z niepojętym staraniem zamienia się w pomyje.

Co za idiotyzm! — wykrzykiwał innym razem i w innej sytuacji, wtrącając się do dyskusji o dzieciach. — Nasze dzieci wiedzą, >że wszyscy powinni je kochać. To bardzo źle. Nie starają się zasłużyć na miłość, po prostu wiedzą, że dorośli mają obowiązek kochać dzieci. A za co? To jakaś bzdura! Na pewno się .to potem odbije na nas.

I będzie za późno. Niedawno podszedł do mnie chłopiec sąsiadów i mówił: „Wujku, gdybyś kochał dzieci, to woził­byś je samochodem?” Oniemiałem. Zupełnie mnie nie zna­jąc, już zakładał, że nie lulbię dzieci, a więc jestem nie­dobrym wujkiem; był pewien, że muszę mieć samochód, a nie wiadomo czemu nie wożę dzieci... A raczej wiado­mo: przecież nie lubię dzieci. To dopiero numer, co? Zdzi­wił się, że nie mam samochodu, i oczywiście machnął na

_ ,■ ■ii_wMM~T-ii-1^rTTHfcTT *3HS£>i1

$ yjBy ■!« i>

mnie ręką jako na człowieka, który nie lubi dzieci. To są właśnie efekty naszego wychowania! Są poradniki peda­gogiczne, książki o wychowaniu i tak dalej, i tak dalej, czytają je na ogół specjaliści i wykorzystują to, co iim się przydaje w praktyce. A w telewizji na cały głos .trąbią

o miłości do dzieci, odkrywają wszelkie tajemnice peda­gogiczne, jak gdyby otwierali przed nami książkę kuchar­ską z przepisami. Gdybym był mały i słuchał tych progra­mów, na pewno robiłbym wszysiliko na odwrót, bo bym wiedział, że mnie, którego i tak wszyscy muszą kochać, chcą wychowywać. Nie podporządkowałbym się za nic na świecie! Pedagogika to nauka otoczona .tajemnicą. No bo jakże? Nie powinienem przecież mieć świadomości, że mi się zaszczepia dobre narwyki, a tym bardziej wiedzieć, jak się to robi.

Całe to angażowanie się w cudze życie, które, zdawałoby się, nie powinno w tym stopniu absorbować Fiedi Łunia- szyna, stało się dla niego tak męczące, że wpadał w de­presję i zamykał sią w sobie.

Nie — mówił z westchnieniem — celem życia jest jednak życie. I niech żyje utracony egoizm. Nie mogę przed niim uciec.

Mijał jednak jakiś czas, i zmów go coś irytowało, znowu się denerwował, dostrzegając skandaliczne sprawy w tym życiu, które rzeczywiście stało się teraz celem życia osobi­stego. W chwilach takiego rozdrażnienia widział ze smut­kiem całą bezpodstawność swojej wymyślonej formuły, za którą chciał się ukryć jak w skorupie, a która za każdym razem doprowadzała go do prawdziwego celu — do życia całego społeczeństwa ze wszystkimi jego wzlotami i upad­kami.

Po co mi to wszystko? — pytał sam siebie ze zdumie­niem. — Dlaczego właśnie mnie tak denerwuje wypo­wiedź jakiegoś kolejarza w telewizji, który powiedział, że na kolei pracuje się twórczo i nawet do instrukcji pod­chodzi się twórczo, czy wystąpienie dyspozytorki kolejowej i głupie pytanie korespondenta: «Pani tak świetnie zna swoją pracę, że chyba maże pani pracować na ślepo?»

«Tak, oczywiście, właśnie pracujemy na ślepo!»? Czemu nerwy ramie zawiodły i zamiast się po prostu pośmiać, krzyknąłem na obraz na ekranie: «Tak nie wolno! Tego już za wiele! Nie pracujcie na ślepo, niepotrzebny jest tu twórczy stosunek do instrukcji! Na kolei to niebezpiecz­ne!»? Krzyknąłem, jakbym się znaijdował na zebraniu ko­lejarzy. Co się ze mną dzieje? Czemu zrobiłem się taki drażliwy? Przecież nie jestem aż tak przemęczony, żeby już nad sobą nie panować. Nie! To jest co innego... I nie ja jeden, wiele osób jest tak rozdrażnionych. To niedobry objaw! Należy go zwalczać wspólnie. Sam nie dam sobie rady. Może właśnie dlatego zachowuję się jak jakiś ma­zgaj. I nikt mnie nie chce zrozumieć. Tak, oczywiście, jestem mężczyzną. Tak, jasne, mogę pohamować swoje emocje, ale... Ja pohamuję, on pohamuje, oni pohamują... Czym jest mężczyzna w naszej epoce? Oto problem. Obo­jętność i cynizm? Czy właśnie te cechy mam w sobie rozwijać? Nie, dziękuję uprzejmie. Ale jak ciężko jest żyć w ciągłym niepokoju! Za co to mnie spotyka? Cóż ja mogę?”

I oczyma duszy Fiedieńka widział obraz olbrzymiej, kos­micznej obojętności w postaci ■zimowej wrony, która prze­leciała kiedyś w poprzek ekranu, kiedy oglądał transmisję telewizyjną z uroczystego powitania jakiegoś zagranicz­nego gościa.

Lubił oglądać te rytualne powitania i pożegnania, lu­bując się widokiem dowódcy kompanii honorowej, zastyg­łej w postawie na baczność, który obnażoną szablą salu­tował gościowi, składając raport, ilubdł oglądać twarze ska­mieniałych żołnierzy, prowadzących wzrokiem idącego wzdłuż szeregu gościa, a potem lubił patrzeć na dziarski krok młodych chłopców, specjalnie ćwiczonych w mustrze.

Pochmurnego zimowego dnia, kiedy biały śnieg ziemi był jaśniejszy niż nabrzmiały mrok nieba, po szarym nie­bie ekranu nad uroczystym ceremoniałem, nad samolo­tem z jeszcze gorącymi sńlnikami, nad rozpostartym chod­nikiem, nad mikrofonami, nagle przeleciała, leniwie ma­chając skrzydłami, szara wrona, której nic nie obchodziła

cała ta świąteczna uroczystość. W ciasnej ramce telewizyj­nego ekranu, gdzie wrona pojawiła się w całej swej na­stroszonej wspaniałości, zrobiło to wrażenie świętokrad­czego lekceważenia ludzkich przeżyć, i od tej chwili ten obraz stał isię dla Fiedieńki Łuniaszyna symbolem głuchej i zbrodniczej obojętności, którą można sobie tylko wy­obrazić. I nikt nic nie rozumiał, kiedy Fiedieńka nagle ni stąd, ni zowąd nazywał kogoś zimową wroną, wkłada­jąc w to określenie całą nagromadzoną żółć i rozdrażnienie.

Od razu dojrzało we mnie pytanie — mówił Fiedień­ka, parodiując kogoś. — Dlaczego niektórzy urzędnicy swoją gorliwość, swoje karierowiczowskie dążenia uspra­wiedliwiają właściwościami temperamentu? „Nie mogę żyć bez miasta i bez stałego udziału we wspólnych sprawach.” A czyż to właściwie nie znaczy: nie mogę żyć bez wygód i komfortu, bez zakulisowych rozgrywek, bez wielkich deklamacji, o których jeszcze Lenin mówił: „Chce udo­wodnić, że konie jedzą owies”, bez zabiegów o swoje miej­sce w biurokratycznej machinie...

To samo mówił w innym miejscu i innym razem, by­najmniej nie wiążąc swych nieoczekiwanych rozważań z zimową wroną i nie przypuszczając, że Borys Łuniaszyn słuchając go mimo woli brał to wszystko do siebie, czer­wienił się i siedział w jakimś tępym osłupieniu niczym odyniec; zdawało się wówczas, że zamiast wąsów sterczą mu pod nosem ostre Idy dzika...

Fiedieńce nawet do głowy nie przychodziło, że Borys zastanawia się w udTęce, w jaką to złą godzinę młodszy brat przeniknął tajemnicę podwalin jego życia, jak mu się udało podsłuchać rytm jego krwi, w której żyły owe nigdy nie wymawiane słowa.

Tak, lubił miasto, lubił je o każdej porze roku, podobało mu się życie pełne walki, i zawsze dążył ku wysokim sta­nowiskom, bynajmniej jednak rtie dlatego, że lubił pod­porządkowywać ludzi swojej woli, nie — pdtrzefeny był mu ów stopień niezależności, który pozwalał żyć ze świado­mością, że udało mu się coś osiągnąć, kogoś ubiec, jak gdyby życie było dla niego grą, on zaś szczęśliwym gra-

187

mm

czem, śmiejącym się w twarz przegranemu. Prześladowała go idea stara jak świat. Ale zdawało mu się czasem, że osiągnąwszy coś w życiu, jak gdyby wskoczył do ostat­niego wagonu odjeżdżającego pociągu, uczepił się poręczy wiedząc, że ma w kieszeni bilet i że gdzieś tam, w przed­nich wagonach, jest jego przedział i miejsce, do których teraz musi iść i iść... Czasem nawet śnił mu się ucieikający pociąg, i budził się zlany zimnym potem ze strachu, że się spóźni.

Nic nie rozumiem — zaczynał każde swoje wystąpienie na wszystkich zebraniach. — Nie rozumiem, o czym tu dyskutujemy.” To jego niezmienne „nie rozumiem” było bardzo wygodne, jako że pozwalało mu pozostać przy własnym zdaniu, nikogo przy (tym nie dotykając, nie obra­żając, gdyż przecież jeżeli człowiek czegoś nie rozumie, nie może powiedzieć nic istotnego w tej sprawie.

Co? — pytała czasem Ra, słysząc słowo „równo­uprawnienie”. — Równość? Też coś! Tylko wyższość.

Podobało się to Borysowi, który zaczął klaskać, słysząc to po raz pierwszy z ust zalotnej piękności. Sam zaś, myś­ląc o sdbie, zawsze powtarzał usłyszane gdzieś zdanie:

Wybitna sportowcy istnieją tylko po to, żefoy nie­wybitni dodawali im przedrostek „eks”, jedynie po to.

Z tego rodzaju anegdotycznych frazesów nilby z mgły wychodził na jasne wzgórze, z którego mógł się rozejrzeć. Trzeba było pomyśleć o swej życiowej misji, nad którą nigdy się poważnie nie zastanawiał, ciągle tkwiąc jak gdyby na stopniach ostatniego wagonu, kiedy nie ma czasu na myślenie, trzeba tylko działać.

Więc działał: to jest, robił to, co, jak isądził, stawiało go na poziomie epoki, zmuszając, by tkwił w owym stru­mieniu, płynąc niepowstrzymanie i radośnie, dopingowany przez wszystkich, którzy go otaczali i którym w tym czy innym stopniu pomagał, bo uważał to za swój obowiązek. Niczym piracka flaga łopotało w jego świadomości oszu­kańczo słuszne hasło: żyj sam i daj żyć innym... I nikt nie był w stanie przekonać Borysa Łuniaszyna, że ta for­

muła pełna jest sprzeczności i może być tylko usprawied­liwianiem ¿biorowej odpowiedzialności.

Poczesne miejsce w życiu starszego Ł/uniaszyna zajmo­wał bazar. Puszę znano dobrze w mięsnych i nabiałowych straganach Rynku Centralnego, gdzie zawsze kupowała świeżą cielęcinę, wiejski ser i śmietanę. Borys także lubił chodzić na targ, sprawiała mu przyjemność sama świado­mość, że może, jeżeli zechce, kupić drogie szklarniowe pomidory, świecące mglistą różowością, albo dorodne ogór­ki z zaschniętymi płatkami kwiatów na jasnozielonych pa­siastych koniuszkach; może, jeżeli zechce, pożartować ze sprzedawcą i otrzymać w odpowiedzi pełen zrozumienia uśmiech albo żarcik. Bazarowe ceny nie przerażały Bory­sa, a ich wzrost nawet przyjemnie go podniecał.

W takich chwilach zdawało mu się, że jego ciało traci swój zwykły ciężar, hazard opanowywał duszę Łuniaszy- na, jego krok stawał się sprężysty, ruchy wyważone i pew­ne, na -twarzy pojawiał się uśmiech, jak gdyby przychodził z wizytą do przyjaciół, dostrzegając w każdym handlarzu swe dawne radości, które kiedyś porzucił dla innych spraw.

Ach, co za kapustka! — wykrzykiwał, próbując dłu­gich pasemek soczystej kapusty z pomarańczowymi żyłka­mi szatkowanej marchwi. — M-m-m! Toż to prawdziwe cudo! — i tymi słowami, a także całym swym wyglądem podbijał serce czerwonolicej handlarki.

| kupował, kupował, kupował. Marynowany czosnek i groszkowozielane łodyżki dzikiego czosnku, kapustę szat- kowaną i całą, przekwaszoną do stearynowej przezroczy­stości, ogórki kiszone i świeże, wszelkie gatunki i rodzaje zieleniny, białą i czarną rzepę, czerwone pomidory, różo- wóbiałe sople podłużnych rzodkiewek, orzechy włoskie, jabłka, gruszki, churmę i suszone morele... Kupował nie targując się, i chwacką miną człowieka, który dorwał się do ulubionego zajęcia.

Ledwie starczało toreb na wszystkie te zakupy! Puszą nie lubiła chodzić z nim na bazar, chociaż nigdy nie sprzeci­wiała się mężowi, wiedząc, że mogłaby go tym strasznie

dotknąć, jak gdyby Borys zamieniał się w dziecko, które zaprowadzono do sklepu z zabawkami

Zażywny, zamożny, pełen zapału, podobał się handla­rzom, którzy, nawiasem mówiąc, byli tak dalecy od jego zachwytów i szczerego podziwu, że zawsze podsuwali mu jakieś robaczywe jabłko czy poobijaną gruszkę jako towar pierwszego gatunku, doprowadzając do rozpaczy Puszę, sa­mego Borysa, dotkniętego w swych najlepszych uczu­ciach, pogrążając go w smutku oszukanego głupca. Nie potrafił kupować i wszystko, co wybierał na straganie, okazywało się potem nie takie znów nadzwyczajne, żeby płacić za to wysoką cenę.

Kiedyś jakiś staruszek o szlachetnej powierzchowności, którego chuda twarz tonęła w taibaczkowosiwej brodzie, przed zważeniem kiszonych korniszonów machinalnie wiiął od Borysa cztery ruble, po czym surowo zażądał pieniędzy, kiedy Borys zamierzał już iść dalej.

Przecież panu dałem — powiedział Borys, urażony tonem i surowością staruszka.

Nie — odpowiedział ten i wyciągnąwszy z kieszeni mokry plik pieniędzy, pokazał Borysowi leżącą na wierz­chu czerwoną dziesiątkę. — Dostałem dziesięć rubli od tamtej pani i wydałem jej resztę, a pana czterech rubli nie mam — powiedział staruszek, z cichą wściekłością wpijając się wzrokiem w stropionego Borysa. Borysowi nie było żal pieniędzy, ale rozwścieczyło go podejrzenie; opanowując się z trudem, powiedział drżącym głosem:

Za kogo mnie pan bierze? Co to ma znaczyć? Jeżeli jest pan gapą i nie wie, gdzie wsadził pieniądze, to lepiej niech pan siedzi w domu, a nie na targu... Słusznie, wziął pan od tej pani dziesięć rubli, a ja zaraz panu podałem cztery — trzyrublówkę i rubla. Pan je wziął. Gdyby pan mnie znał, nie ośmieliłby się pan powiedzieć czegoś takie­go! Stary człowiek, a taki nieuczciwy... Pewno nie tylko brodę pan ma siwą, ale i... A niech to cholera! Proszę — mówił wyjmując ¡ś portfela pięć rubli i rzucając je zaczer­wienionemu staruszkowi, który otwarłszy bezzębne usta, czarny otwór, obrośnięty włosami, sam już nie wiedział, co

rzec, i obracał mokry plik pieniędzy, na którego spodzie zieleniała trzyrufolówka... Proszę o rubla reszty! — ostro i pogardliwie powiedział wściekły Łuniaszyn, któremu po raz pierwszy w życiu zepsuto na bazarze humor.

Nie, synlku, zaczekaj — bąknął oszołomiony staru­szek. — Zaczekaj. Jestem człowiekiem wierzącym. Nie po­trzebuję za darmo twoich pieniędzy. I nie chcę brać grze­chu na duszę. Może się i pomyliłem... Chodź, synku, zro­bimy tak... Zabierz z powrotem swoje pięć rubli, a skoro mówisz, że cztery... Możliwe... Nie pamiętam, słowo daję... To masz maje dwa... Niech tak będzie! Pół na pół. Dwa dla mnie, dwa dla ciebie... Grzech pół na pół.

Wychylił się ku Borysowi oparty o ladę i podał mu szeleszczącą pięciorublówkę: jego czarne usta, poprzecina­ne od góry do dołu siwymi włosami, krzywiły się w bo­lesnym grynjasie, w oczach, pełnych jakiegoś naiwnego błękitu, migotał uśmiech skruszonego człowieka, który szczerze się kaja w swym grzechu, jak gdyby Borys Łu­niaszyn wydawał mu się ikoną...

Weź, synku — błagał zmieszany. — Nie chcę pie­niędzy darmo... Nie mogę przyjąć. Nie wiem, może się pomyliłem, Bóg wie. Może i wziąłem pieniądze... Prze­praszam. A może i nie brałem, może ty sam się pomyliłeś... Może się zdarzyć. Na targu najpierw towar trza brać, a potem płacić, a tyś się po co pośpieszył? Nie gniewaj się na starego, nie pamiętam, Bóg widzi, że nie pamiętam. Więc musimy grzech podzielić pół na pół. Nie możemy tak się rozstać! No, synlcu, weź swoje pieniądze, a ja ci jeszcze oddam dwa ruble. Nie mogę inaczej.

Słuchając staruszka Borys poczuł, że sam się czerwieni ze wstydu i zmieszania.

Ja pana też przepraszam — ale wobec tego zróbmy tak... Pan mi z tej piątki da trzy ruble reszty i będziemy kwita. Jeżeli grzech ma być pół na pół, to trzeba podzielić tego piątaka... Po cóż mi pańskie pieniądze?

Ludzie patrzyli na nich i uśmiechali się szyderczo. Sta­ruszek nie wiedział, co robić. Pięciorublówka drżała mu

w ręce... Mózg jego wyłączył się, odmówił pracy z wiel­kiego zdenerwowania.

Słusznie — mówi! zdyszanym głosem. — Słusznie. Dam ci trzy ruble reszty, a sobie wezmę dwa... To rozu­miem... Słusznie.

Z trudem odkleil trzy rublowy papierek od pliku pienię­dzy i drżącą ręką podał go Borysowi.

Teraz w porządku? — zapytał. — Bo już zupełnie głupiałem... Tak, synku, dobrze robię?

Tak, dziadku, tak — odrzekł Borys, wiedząc, że daje temu staruszkowi, który go tak zaskoczył, dodatkowe dwa ruble. — Pół na pół to pół na pół. Grzech pół na pół. No, ulżyło mi.

Staruszek patrzył na Borysa swym białawym błękitem, czerniejąc kosmatym otworem, z którego dobywały się mamlące odgłosy śmiechu.

Słusznie, słusznie, synku — powiedział i trzymaną w ręku pięciorublówką machnął w powietrzu, żegnając Borysa znakiem krzyża i.nie spuszczając zeń pełnych skru­chy oczu; zupełnie zapomniał o swych korniszonach i ogór­kach, tonących w objęciach parasolików kopru i liści chrzanu, które tłoczyły się w aromatycznej błotnistozielo- nej zalewie w białym emaliowanym wiadrze.

Borys odszedł od staruszka z mieszanymi uczuciami, jak gdyby tamten wciąż jeszcze miał wątpliwości co do owych pieniędzy: czy nie oddał ich klientowi, czy się nie pomylił. Jeszcze długo czuł na karku niepewne spojrzenie miłośnika prawdy.

Ale „grzech pół na pół” — owo nieoczekiwane pojęcie, które wydało się Borysowi wręcz biblijne, popłynęło żyła­mi jak eliksir, odświeżający i odmładzający krew. I kie­dy opowiedział o tym bratu, chcąc wzruszyć Fiedieńkę i rozczulić go opowieścią o fanatycznym staruszku, ten, zamiast się rożtkliwić, zapatrzył się na Borysa zamyślo­nym wzrokiem i zapytał głucho, niby przez sen:

Grzech pół na pół — to znaczy i przestępstwo pół na pół? Na tym właśnie się opierała — ciągnął, przedzie­rając się wzrokiem w głąb duszy brata — drużyna fawo­

rytów, oprycznina... Zresztą czyż mało jest na to przy­kładów? Cały świat przestępczy dzieli grzech pomiędzy siebie... Nie tylko pół na pół, ale na więcej części... Obo­wiązkiem staje się wzajemne osłanianie, kiedy motywem jednoczącym jest fałsz. To się często zdarza. Kiedy trzeba podtrzymać wrogość, by się zjednoczyć i usprawiedliwić swe uczynki, wtedy się to stosuje — grzech pół na pół. Zasada odpowiedzialności zbiorowej... To nie żadna biblij­na prawda! Nie, Boria, grzech to jednostka niepodzielna. Każdy ma własne grzechy i innemu ich przekazać nie może tak samo, jak nie może przekazać śmierci.

Starszy Łuniaszyn krzyknął zniecierpliwiony:

Chyba He się czujesz? Coś jesteś nie w sosie! Czy •te twoje żarciki, te głębokie myśli, to pod moim adresem?

W tym czasie w życiu Borysa wydarzyła się pewna hi­storyjka, o której chciał zapomnieć, ale nie mógł, jako że wszystko przypominało mu tę przykrą chwilę, w której naruszył zasady swych stosunków z bratem.

Tego dnia nic nie zapowiadało żadnych nieprzyjemności. Zadzwoniła do niego do pracy Ra; przyjechała na jeden dzień z daczy, przekazała mu pozdrowienia od Fiedi i mat­ki, którzy pozostali z dziećmi, Borys zapytał ją, czy nie chciałaby obejrzeć ciekawego filmu, i kiedy wyraziła zgo­dę, zamówił dla niej wejściówkę, kazał jej zabrać ze sobą dowód osobisty i obiecał, że będzie czekać przy wejściu.

Dzień by} deszczowy. Mokre mury domów, czarne ga­łęzie mokrych drzew, parasole i lśnienie asfaltu — wszyst­ko .to budziło szczególny nastrój: pragnienie innego życia, czegoś przyjemnie sztucznego, jakiegoś przemyślanego i funkcjonalnego, ciepłego i przytulnego otoczenia, peł­nego złocistego światła i muzyki. Dlatego też zapowiada­jący radosne chwile film wydawał mu się owym tajem­niczym światem, ową szczęśliwą słoneczną polaną, na któ­rą wkrótce wyjdzie z pochmurnej codzienności i pogrąży się w zapomnieniu z piękną kobietą u boku.

Powitał ją wśród stukotu deszczowych kropel bębnią-

173

f / /: i !; j A ’ L \ L.

cych w czarny parasol. Była w szmaragdowym płaszczu nieprzemakalnym, rumiana od wiatru, chłodna i cała jak gdyby przesiąknięta deszczową świeżością. Śliska szelesz­cząca tkanina i zdyszany głos, radosny uśmiech i śpieszny krok zawróciły Borysowi w głowie, poczuł się jak kocha­nek. Portiernia z surowym strażnikiem wydała mu się niewidzialną granicą, oddzielającą go od zewnętrznego świata i zamykającą wszystkie drogi powrotne, jak gdyby pozostał z ukochaną na bezludnej wyspie, jak gdyby wszystkie jego dawne związki już nic nie znaczyły, do niczego nie zobowiązywały, jak gdyby się przeniósł o sto lat w przyszłość w czarodziejskim strumieniu czasu, zapo­minając o dawnym życiu.

Widział, jaką przyjemność sprawia Rai wizyta w zna­nym na całym świecie studiu filmowym, widział zdumie­nie w jej oczach, kiedy powiedziała półszeptem, że spotka­ła w hallu znanego aktora, którego mimo woli pozdrowiła jak gdyby spotkała starego znajomego.

Strasznie głupio wyszło! — mówiła idąc w szeleszczą­cym płaszczu pod parasolem Borysa, tuż obok niego. — Odkłonił mi się, i pewnie pomyślał: a któż to taki?... Miał taką minę, jakby mnie nie poznał. Rozumiesz? Ja do niego dzień dobry, a on się speszył i nawet skrzywił. Ach, strasznie głupio to wyszło!

Borys zerknął na nią z ukosa.

Nie przejmuj się! Pełno ich tutaj... Nie nadążyłabyś się kłaniać... Pnzygłtupy! Żyją cudzym życiem. Widizimy na scenie bohaterów, a bohater jest niewidzialny. Ci, któ­rzy robią z nich bohaterów, też są niewidzialni. To sami bogowie! A na scenie kto? Aktorzy. Nie spotkałem jeszcze żadnego inteligentnego aktora. Trzeba ich zmuszać do myślenia... Sami nie potrafią. Oduczyli się. Taki mają zawód — myślą i mówią w imieniu innych. Tylko wydają się inteligentni. Co jak co, ale udawać umieją. Udają tego, owego, trzeciego, czwartego...

Borys mówił to z ostentacyjną mrukliwą niechęcią, jak gdyby był śmiertelnie zmęczony myśleniem o aktorach, mówieniem o nich, zwracaniem na nich czyjejś uwagi,

i mówiąc tafle, ze zdumieniem słuchał sam siebie i uświa­damiał sobie ze wstydem, że wysila się dla Ra, fktóra, jak się domyślał, nie podziela jego opinii.

Nie, jednak głupio wyszło — mówiła i z radosnym podnieceniem oglądała starą karetę ze skórzanym kozłem i latarniami, która stała pod wiatą. — Ty jesteś przy­zwyczajony, rozumiem. A Puszą? — zapytała nagle. — Też przyjdzie?

A chciałabyś? — zapytał Borys, wstrząśnięty własną podłością i odwagą.

Wszystko mi jedno, po prostu spytałam.

Nie przyjdzie — rzekł Borys. — Nie zdradziłaś jesz­cze Fiedi?

Ra spojrzała na niego tak, jak gdyby się potknęła, i upadając starała się zachować na twarzy miły uśmiech, żeby nie wyglądać na rozciągniętą na ziemi przestraszoną idiotkę. Pochwyciła wzrok Borysa, i podejmując jego grę, zaśmiała się, mówiąc ze wzburzeniem:

A co to znaczy? W ogóle nie rozumiem, co to znaczy nie zdradzać męża. Nie rozumiem kobiet, które mówią: och, ja nie zdradzam męża. Ach, jaka jestem cnotliwa! Mam takie ciężkie życie, ale męża nie zdradzam... Jakże to tak? Co to znaczy: nie zdradzam? Albo zdradzam? Nie rozumiem... Nic nie rozumiem i nie chcę...

Fi lim skończył się późno i to, co zobaczyli Borys i Ra za oknem gabinetu, do którego wrócili po jej płaszcz i pa­rasole, otuliło się już błękitnym zmrokiem pochmurnego dnia, który pochłonął kolor zieleni i rozmazał na mokrej szybie rozczochrane wierzchołki topoli. Po barwnym i bar­dzo głośnym filmie, pełnym pięknych twarzy, szokującej otwartości uczuć i postępków, wprawiających Ra we wstydliwe drżenie, kiedy zdawało się jej, że wszyscy sie­dzący w małej salce patrzą nie na ekran, ale na nią, kryjącą się w mroku i bojącą się światła, po tym życiu, które barwną fatamorganą mignęło na ekranie, ją i Borysa zaprosił do siebie jakiś nieładny mężczyzna z bezczelną bródką i podpuchniętymi oczyma. Borys nazywał go Sanią. Nad bródką Sani jaskrawo czerwieniały wargi, jak gdyby

był ucharakteryzowany na rozpustnego typka, który przy­ciąga uwagę właśnie swą bezczelnością i nie ukrywaną lubieżnością. Sania usłużnie wpatrywał się w Ra, bojąc się przegapić jej najdrobniejsze życzenie czy choćby za­powiedź życzenia, którego spełnienie byłoby dlań szczęś­ciem.

Nie — powiedziała Ra. — Nie mogę. Już późno.

A jak się umówiliście? Że dzisiaj wrócisz?

Powiedziałam... Umówiliśmy się... Nie, już jestem spóźniona. Nie czekają na mnie. Umówiliśmy się, że jeżeli...

Rozumiem — przerwał jej Borys i zapytał szeptem, żeby Sania nie słyszał: — Pamiętasz, jak się pocałowaliś­my na schodach?

Cóż za pamaięć! Mój Boże, cóż za pamięć! — wy­krzyknęła z żarem i klasnęła w dłonie.

Miała wielką ochotę pojechać do zapuchniętego Sani, podobać się, być wśród ludzi, wdzięczyć się, widzieć swoje odbicie w oczach ogłupiałych z pożądania mężczyzn. Stęs­kniła się na letnisku za tym życiem i pragnęła teraz sie­dzieć w głębokim fotelu w gabinecie Borysa z nogą zało­żoną na nogę i patrzeć na Pigmejów ^mężczyzn, których pożądliwe spojrzenia rozumiała w tej chwili lepiej, niż mogli przypuszczać Borys i Sania, namawiający ją, by spędziła z nimi wieczór przy butelce wina. Widocznie oni także, jak i ona, mieli ochotę przedłużyć film, jak gdyby barwne cienie czarodziejskiego promienia, co oszukał ich uczucia, zalśniły w świadomości tajemniczym mirażem, ku któremu zdążali w szaleństwie umierających z prag­nienia wędrowców.

On ma gitarę — mówił Borys. — Nie słyszałaś jesz­cze, jak on gra na giitatze. Można powiedzieć, że w ogóle nie słyszałaś gitary.

Mam gitarę — potwierdził Sania, nie spuszczając oczu z pięknej pani.

Obiecuję, że nikt się nie dowie o naszej wyprawie. Po prostu chcę ci zrobić przyjemność. Sania ma przy wejściu samochód.

Mam samochód — witórował Sania, połyskując war­gami. — Przy wejściu. Tuż obok.

Jest samotny i żyje jak krezus — mówił Borys, za­czynając się uśmiechać.

Jak kto?

Jak król — wyjaśnił Sama ze smutkiem w głosie.

Mieszkał w okolicach stacji metra „Sokół”, w jakiejś mrocznej bocznej uliczce, podobnej do uliczki osady let­niskowej. Okna drewnianego domu, ciężko wrośniętego bierwionowymi ścianami w ziemię, połyskiwały zimnymi kroplami. Gałęzie krzewów chlastały po szybach. Pod no­gami, przy stopniach ganku, leżała na asfaltowym chodni­ku bielejąca świeżym drewnem ułamana wielka gałąź to­poli. Wiaitr wzmógł się pod wieczór, na spadzistym blasza­nym dachu pstrzyły się liście, przylepione do mokrej po­wierzchni; leżały także na ziemi.

Sania zapalił światła samochodu, otworzy! bramę, oświet­lając garaż, szybko wjechał na podwórze i natychmiast trzaskając bramą wrócił, skacząc przez kałuże podbiegł do ganku, otworzył drzwi, nad którymi zapalił żółtą ża­rówkę, i zaprosił gości do drewnianego domu, do wąskie­go korytarza... Brzęcząc ciężkim pękiem kluczy odszukał jeszcze jeden klucz, otworzył jeszcze jedne drzwi, znów zapalił światło, oblewając złocistym blaskiem przedpokój z drewnianym wieszakiem, na którym samotnie wisiała stara szara czapka.

Tak — powiedział, oglądając pomieszczenie oczym; obcego człowieka — to chyba tutaj. Jesteśmy uratowani. Na lewo jest kuchnia, na wprost pokój gościnny, na prawo gabinet i sypialnia: dwa pokoje przechodnie i jeden z osob­nym wejściem, wszystkie wygody i telefon.

Dziwne było widzieć zmieszanie na jego bezczelnej, przesadnie rozpustnej twarzy. Mówił mniej więcej tak samo jak Borys Łuniaszyn, z taką samą lekką ironią, jak gdyby ten styl najlepiej pasował do nie zobowiązujących układów towarzyskich.

Ra słuchała uważnie, przyglądała się krząitaninie Sani i Borysa, nie bardzo rozumiejąc rolę, jaką grał w całej tej sprawie jej bliski powinowaty, który niby gospodarz zajrzał do lsdówki, a potem do ściennego barku, wycią­gając z niego napoczętą butelkę mołdawskiego koniaku.

Na stole leżały małe robaczywe jalbłka, zieleniejąc w zimnym świetle żyrandola, stare krzesła ciasno obstąpiły okrągły drewniany stół z obłupanym fornirem; na jego szorstkiej powierzchni, która już dawno nie widziała obru­sa, ciemniały okrągłe ślady butelek i szklanek. Sczerniały ze starości krzywy stary kredens wygląda! jak zwęglony i ledwie się trzymał na zbutwiałych nogach, oparty o spę­kaną ścianę. Na żółtym lakierowanym biurku leżały w nieładzie książki, pisma, jakieś maszynopisy, fotografie mężczyzn i kobiet, a wśród tego zakurzonego chaosu migo­tał chromowanymi mikrofonami i klawiszami, mrugał zie­lonymi linijkami wskaźników włączony przez Sanię mag­netofon stereo, sącząc aksamitną muzykę; pod ścianą stała sześciostrunowa gitara; lśnił czernią i chromem jeszcze jeden mały magnetofon, podobny do maszyny do pisania. Wszystkie te przedmioty, olśniewające doskonałością kształ­tów i parametrami technicznymi, z obojętnością robotów spoglądały wypukłymi siatkowymi oczyma lub czarną pustką na niechlujnych i czymś bardzo zafrasowanych ludzi, istniejąc jak gdyby niezależnie od nich i nawet wbrew ich woli, podporządkowując się im z pogardą tylko dlatego, by jeszcze raz podkreślić swą niewąitpliwą prze­wagę nad ich ślepą wolą i dziecinnymi kaprysami.

Sania mył coś w kuchni pod strumieniem wody. Nie wytarte szkdane kieliszki mętnie i wilgotno błysnęły w jego rękach, po czym, opisawszy łuk w powietrzu, roz­biegły się sieroco w różne strony stołu.

Wszystko to byłoby bardzo interesujące, gdyby Ra wie­działa, po co tutaj przyszła. Niemiła jej była świadomość, że Borysowi się tu podoba, że jest tutaj nie po raz pierw­szy, nieprzyjemnie dotknęły ją jego słowa, wyrzeczone z miną człowieka, który potrafi korzystać z życia:

Jesteśmy wielkimi, wielkimi królami, a Sania to nasz maleńki, maleńki .bożek, który tworzy rzeczywistość.

Ciekaiwe — powiedziała Ra, siedząc na krześle w po­zie królowej na tronie. — Bardzo ciekawe — powtórzyła i jakimś lękliwym uśmiechem, zerkając na drżący w kie­liszku koniaik, jak gdyby ogarnął ją strach o siebie. — Jakoś nie Słyszę tej gitary...

Sanieczka! Nie słyszymy gitary — powiedział Borys.

Sarnia leciutko musnął klawisz magnetofonu i dźwięk

umilkł. Brzęknęła .gitara, uderzając o brzeg stołu, Sania przysiadł na niziutkim materacu o drewnianych nóżkach, przykrytym brudnym gałganem, podkręcił struny.

No dobrze — powiedział i zaczął grać.

I nagle w ciszy ubogiego mieszkania rozsnuły się takie koronki dźwięków, tak delikatne i piękne w swej dosko­nałości, że Rai zebrało się na płacz, jak gdyby to było coś ostatniego w jej życiu, coś niepojęcie prostego, a jed­nocześnie jakby coś najważniejszego, wobec czego wszyst­ko inne jest drobnostką, tandetą, głupstwem. A to naj­ważniejsze nagle nadeszło i rozbrzmiało w jej duszy. Chciało się jej płakać dlatego, że już tego nie oczekiwała, a to przyszło nie wiadomo skąd, wlało się w samo serce, coś tam musnęło i roztopiło, zburzyło spokój.

Borys, jak gdyby zrozumiał przepełniające ją uczucia, powiedział głośno, klepnąwszy się dłonią w grube udo:

Jak to się tam śpiewa? „Piana koronek i gronostaje śniegu...” Tak? Gwałtem przedziera się do serca. To właś­nie jest szczęście, Sanieczka! To rozkosz. I któż to spra­wił? Mizerny, nieciekawy chłopina! Nosek jak dzióbek, oczy okrągłe... I w dodatku garbaty! To diabeł, co on z nami wyprawia! Jak ty potrafisz robić coś takiego, Sa­nia? Czemu nie ja? Aż się płakać chce, że nie ja! Na­prawdę!

I popatrzył na Ra zaczerwienionymi oczyma, przerażając ją swą przenikliwością i szaloną namiętnością, której daw- nierj nawet nie podejrzewała i która wraz z dźwiękami rozkołysanych strun przemknęła w nią, tworząc dzwoinią-

179

ilMM

cy, napięty łuk, który jednoczył ją z Borysem w zachwycie nad grą.

Nie, Sania! To nie jest gra na gitarze! To coś innego. Koszykówka! Cholera, to jak na treningu mistrzów sportu. Mnóstwo piłek, a giganci wkładają je do koisza... Piłki jak tresowane zwierzęta posłusznie sypią się do kosza, skaczą, popychają się nawzajem do siatki, podrygują na obręczy, ale zaraiz wpadają... To nie jest gra na gitarze, jesteś gigantem, Sania! Żyjesz tu jak dzwonnik z Notre-Dame, cholera, żyjesz w ciemnościach, a wyczuwasz skórą, jak nietoperz, gdzie jest jakaś struna czy klawisz... Ach, Sania, Sania! Nie masz pojęcia o własnej wartości!

Tak, gram potwornie pięknie — odrzekł Sania, błyskając uśmiechem.

Borys wprawdzie nadal zachwycał się grą, ale jej nie słuchał, ciągle mówił, przeszkadzając Sani i Ra.

Nie zwracaj uwagi, Rajeńko, że on tu ma pełno różnych starych gratów — mówił z łzawą nonszalancją. — On żyje jak ten... no... dżygit, który ma konia jak wicher, szalblę całą w srebrze, a sam chodzi w łachmanach... To taki styl... Myślisz, że nie mógłby tu sobie wszystkiego odpicować na wysoki połysk?

Nic nie myślę...

Teraz przecież... teraz są rożne brygady: malarze, architekci, rzemieślnicy... Wysoko kwalifikowani specjali­ści. Wzywasz ich i mówisz: potrzebna mi sypialnia cze­czotkowa w stylu... późnego Ludwika XVI, salon w stylu średniowiecznym, kuchnia w stylu amerykańskim, po­wiedzmy, stanu Kalifornia czy Ohio z osiemdziesiątego drugiego roku, a oni ci odpowiadają: proszę bardzo. Wszy­stko zależy od forsy. To nie jakiś tam wujek Wasia z bu­telką pieprzówki. Przyniosą ci projekt, wszystko wyliczą i wszystko uwzględnią. Surowiec jaki chcesz — proszę bardzo. Wszystko zależy od twoich funduszów... Sania mógłby to oczywiście zrobić, ale nie chce.

To jest powyżej naszych możliwości — odrzekł Sa­nia i odłożył gitarę na wysiedziany materac, pełniący rolę tapczanu. — Nie dogadasz się z nimi... Za drogo!

Głupstwa gadasz! Nie za drogo! Ale sporo kosztuje. Tirzefba mówić: kosztuje dużo albo kosztuje mało. Do diab­ła z tym nędznym „drogo” czy „tanio”! Drogo to znaczy nie dla ciebie, a tanio to znaczy źle. Trzeba kupować tyl­ko rzeczy w pierwszorzędnym gatunku. Czasem kosztują dużo, a czasem mało. Dostrzegasz różnicą?

Borys mówił to rozmyślnie pouczająco, wyraźnie adre­sując swe wskazówki nie do Sani, który patrzył na mego z uśmieszkiem, ale do Ra, która Siedziała za odrapanym stołem wciąż w tej samej królewskiej pozie, z wysoko pod­niesioną głową, wyprostowana.

Nie poznawała Borysa, ale, pewna siebie, z ciekawością czekała, co będzie dalej, popatrując na Pigmejów z wyżyn swej przewagi. Na Siebie także patrzyła, ale patrzyła jak gdylby oczyma tych dwóch mężczyzn, i doskonale czuła, że się im podoba.

Co powiedziałeś? — wykrzyknął nagle Borys z ową ŁuniaszynowSką niekonsekwencją, właściwą obu braciom.

Ja milczę — odrzekł Sania, gładząc bródkę.

Nie, dopiero co powiedziałeś, kiedy mówiliśmy o tych majstrach, powiedziałeś, że z nimi co?

Ra zaśmiała się, widząc pełne napięcia spojrzenie Bo­rysa, i powiedziała:

Nie dogadasz się z nimi.

Racja! Dobrze powiedziane. Nie dogadasz się. Cho­lera, szkoda, że pada. Sania ma sad — dwie jabłonki. Proponowałem mu zamianę — nie chce. Zresztą ja też nie chcę. Prędzej czy później rozbiorą ten dom i wysiedlą Sanię gdzieś na bezdroża. Na tarasie piłoby się herbatkę... A ty nie masz nawet samowara! Nie dogadasz się — powtórzył Borys, uciekając wzrokiem w mroki jakichś swoich stałych rozmyślań, które go nie opuszczały tego deszczowego wieczoru. — Odwieziesz nas? Czy zamówić taksówkę? Mów szczerze.

Lepiej taksówkę.

Zamówisz?

Kiedy Sania wyszedł, Borys oklapł i z jakimś niezrozu­miałym bełkotem pochylił się ku Ra... Twarz mu poczer-

imi

wieniała i obrzękła, ręce, którymi wziął jej dłonie, były gorące i słabe, na twarzy, więznąc w opuchliźnie oczu i policzków, trwał jakiś wysilony uśmiech.

Rajeńko — mówił jak w malignie i przysuwał się do niej z krzesłem, szuraijąc nim po podłodze. •— Rajeńko, nie gniewaj się... Ja wiem, wiem wszystko... Jestem drań. Ale nie gniewaj się. Kiedy cię zobaczyłem, zrozumiałem, że to koniec... Zupełnie oszalałem! Dotykam cię i... nie wiem... cały dygoczę... Powiedz, co robić? Jeżeli mnie teraz nie pocałujesz... Nie! Nie to! Zostaw mi nadzieję... Powiedz. Mogę cię pocałować? Tamten pocałunek... na schodach... smakuję jak senne widzenie, pamiętam każdym włókienk iem...

Ra odskoczyła i patrzyła na Borysa zezem, jaik się patrzy na pszczołę, fruwającą przy twarzy: w jej spojrzeniu lęk mieszał się z agresją, ale ciekawość łagodziła te uczucia, odbijające się na jej twarzy. Nic nie mogła ze sobą zrobić, jak gdyby stał przed nią głodny człowiek, którego trzeba koniecznie nakarmić.

No co ty — powiedziała szeptem, śpiesznie dotykając ręką jego policzka. — Co ty... Uspokój się.

Nie mogę, Rajeńko! — jęknął Borys, rozumiejąc, że nie ma sił, by się zatrzymać, ale nie jest też w stanie zrobić decydującego kiroku. — Spadam. Opowiadał mi jeden dyspozytor z lotniska... Usłyszał w eterze w czasie dyżuru... Jakiś nieznany pilot spokojnym głosem... Ach, Rajeńko! W eterze głos: „Samolot taki to a taki, spadam. Samolot taki to a taki, spadam... Spadam.” I koniec. Jestem teraz jak ten lotnik, a ty jak dyspozytor. Niczym nie możesz mi pomóc, a ja wysyłam w eter to smutne słowo: spadam. I koniec! Tyś usłyszała, a ja spadłem. Nie możesz mnie uratować. Nawet gdybyś całą siebie oddała mi po kropelce, to i tak będzie mój upadek. Przepraszam.

Stanął nad nią i chciał ją objąć, ale tylko niezręcznie wparł się rakami w jej ramiona, pochylił się, szukając ust, ale ona odwróciła się gwałtownie, krzyknąwszy mu w ucho, i także wsitała...

Dość — powiedziała surowo i nagle się roześmiała,

przestraszona swą surowością i siłą, jaką nagle w sobie poczuła. — Dość, Borieńka... Dobrego zawsze po troszku.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wpychając pod pasek wysuniętą ze spodni koszulę, i powiedział z idiotyczną miną:

Jest takie porzekadło: brzucho nie łubianka, pod ławkę go nie wsuniesz. Bardzo trafne.

' No właśnie — mów surowo powiedziała Ra.

Borys czuł się tak, jak gdyby wyciągnął rękę do uścisku, witając się z kimś, a ten nie podał mu dłoni. Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu i Borys nie wiedział teraz, co z n;.ą zrobić, z tą skwapliwie wyciągniętą, przeklętą, życz­liwą ręką, jak ją teraz zabrać, jak wycofać, jak gdyby stała mu się obca i nieposłuszna.

Tego wieczoru Ra, nie doczekawszy się zamówionej taksówki, złapała inną i za siedem rubli wróciła na let­nisko. Było późno, kiedy samochód wjechał na leśną drogę. Padał deszcz, przeszywając świetlistymi igłami męt­ne promienie reflektorów. Kierowca był młody i opowia­dał po drodze kawały.

Samochód zatrzymał się w ciemnościach ulicy i dało się słyszeć szybkie potrzaskiwanie kropel po karoserii. Nad maską rozgrzanego silnika leniwie podnosiła się para. Kie­rowca patrzył na pasażerkę i było widać, że nie ma ochoty się z nią rozstawać: lubił wozić ładne samotne kobiety i zawsze chętnie się zatrzymywał, widząc kobietę na kra­wężniku, a na mężczyzn raczej nie zwracał uwagi, zabie­rał ich tylko, by wykonać plan. „Kultura się opłaca — zwierzał się Rai po drodze. — Za kulturę płacą. Ja na przykład, jak idę do roboty, nie zabieram z domu ani rubla. 'Na obiad zaiwsze zarobię. Do domu zanoszę, a z do­mu ani grosza” — mówił wiedząc, czym ująć współczesną kobietę.

Ra miała ochotę zaprosić go na filiżankę herbaty, ale zdrowy rozsądek zwyciężył, i poszła do domu sama, a kie­rowca zawrócił na lotnisko: kurs w tym kierunku mu się opłacił.

Tydzień później nieoczekiwanie przyjechała rannym po­

ciągiem Puszą, ubrana w trójkolorową, jak francuski sztandar, jedwabną suknię w ukośne pasy. Była dobrze uczesana, włosy jej błyszczały, migocąc w słonecznych promieniach świeżego poranka. Spiralny ruch niebieskich, czerwonych i białych pasów wokół pełnego ciała jak gdyby ożywiał i pobudzał Puszę, na jej twarzy co chwila wich­rzyły się, pojawiały i gasły uśmiechy. Oczy w słońcu jaś­niały jak kocie, to zapalając się ostrym złym ogniem, to ciemniejąc w serdecznym przymrużeniu. Nad górną waffgą i nad brwiami w drobniutkich, niewidocznych włoskach zbierały się, jak okruchy miki w załomie kamienia, kro­pelki potu, Puszą pachniała łaźnią i ciężkimi francuskimi perfumami, zagłuszającymi wszystkie zapachy słonecznego ranka, który po deszczowych dniach rozkrwitł w blanku przejrzystych kałuż i promiennej aieieni.

Przywiozła ze sobą młodszego syna, grubego chłopczyka w krótkich spodenkach. Chłopiec uważnie i przypochleb­nie patrzył na dorosłych, na babcię, na Raję, na Fiedień- kę, czekając z niecierpliwością na chwilę, kiedy będzie mógł o sobie opowiedzieć. Jego niecierpliwość była tak widoczna, że Puszą zaczęła go odpędzać, ale on nie od­chodził, przewracając błękitnymi białkami oczu, wyginając się gibkim, tłustym ciałkiem, zakładając nogę na nogę, odrzucając głowę i wyraźnie okazując swą upartą chęć pozostania z dorosłymi. Oczy błyszczały mu ciekawością i zmieszaniem, grube nogi z burymi strupami zadrapań dreptały w miejscu palcami do środka, ręce wczepił w matczyną dłoń, krótko ostrzyżoną głowę opierał Puszy na brzuchu — nie sposób było z nim sobie poradzić.

I kiedy Fiedieńka zapytał, by jakoś rozerwać bratanka:

No co, Borysie Borysowiczu, ciągnie cię do szkoły? — mały odpowiedział:

Nie.

Czemu tak stanowczo?

Bo maim dopiero sześć lat...

Dziwne! Wszyscy chłopcy w tym wieku — sześcio­latki — bardzo chcą iść do szkoły... A ty nie chcesz.

Ja nie chcę być chłopcem — z zaczepnym wyzwą-

niem odrzekł mały Bonia i wytrzeszczając białka oczu wygiął się przed stryjem w znak zapytania. — Niedobrze być chłopcem...

A to dlaczego?

A dlatego! Dlatego że dziewczynki wszyscy lubią, a chłopców nie. Dlatego — ciągnął wysuwając szyję i wpa­trując się w stryja — że dziewczynki nie muszą zarabiać pieniędzy, a chłopcy muszą.

To znaczy, że ty nie chcesz pracować?

Dlaczego? Chcę... będę kierowcą taksówki — spokoj­nie, jak o postanowionej sprawie, powiedział malec.

Różowa Puszą klasnęła w dłonie.

A to coś nowego! Nie chce być chłopcem!

Tak! — powiedział syn mściwie, szczerząc duże zęby.

Przeżył zawód miłosny — ze śmiechem dodała Pu­szą. — Zdradziła go dziewczynka. Też mi Romeo!

Tak! — wykrzyknął znowu mały Bona. — Teraz mam trzy dziewczynki naraz. Jak jedna mnie zdradzi, zostaną jeszcze dwie. A jak dwie zdradzą, to i tak jedna zostanie...

No proszę, tylko jedno mu w głowie — wpatrując się w syna jak w coś bardzo bliskiego, ale niemiłego, niczym pryszcz na własnym nosie, powiedziała Puszą i popchnęła go ku drzwiom werandy. — Idź, pobiegaj, znudziłeś mnie swoimi dziewczynkami. I to w wieku sześciu lat! Co to będzie później?

Boria wyszedł, porzucając dokuczliwe myśli, i długo stał na ścieżce nad kałużą, nie wiedząc, co robić i czym się zająć. Mucha merdała ogonem zamiatając ziemię, ale nie chciała się z chłopcem bawić.

Zarumieniona Ra poszła karmić płaczące dzieci, a po­tem przez cały dzień czekała na pytania Puszy, przypusz­czając, że ta wie o wieczorze u Sani, że Borys jej o wszy­stkim opowiedział, i zachowywała się ostrożnie, częstując gościa owsianką, łazankami, podsuwając biały chleb miej­scowego wypieku, który był jeszcze ciepły, kiedy Fiedień- ka przyniósł go ze sklepu — porowata cegiełka z rumianą

jak u borowika, wzdętą skórką. Puszą smarowała duże pajdy masłem i jadła jak największy przysmak.

Ra czekała, kiedy Puszą zacznie się wybierać do domu, ale zapadł zmierzch, potem zupełnie gię ściemniło, wszyscy naspacerowali się do woli, wypili wieczorną herbatę, i do­piero wtedy Puszą powiedziała, że zostanie na noc. To było jeszcze jedno zaskoczenie: Ra pochwyciła spojrzenie męża, ten wszystko zrozumiał i, jak mógł najradośniej, powiedział:

To świetnie! Jutro pójdziemy na grzyby. Wysypały się koźlarze.

Późnym wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, kiedy ułożono na podłodze posłanie dla Puszy, która stanowczo odmówiła spania na łóżku, zaproponowanym przez Ra i Fiedieńkę, wszyscy prócz Niny Nikołajewny wyszli się przejść przed snem.

Ftiedieńka — powiedziała nagle Puszą. — Posiedź raczsej w domu. Przejdziemy się same. Nie bój się, nikt nas nie porwie.

Ziemia zakołysała się Rai pod nogami na te słowa, ale mąż, niczego nie podejrzewając, wzruszył ramionami i wró­cił do domu, co obudziło gniew Ra, jak gdyby ją opuścił w trudnej chwili.

Coś się stało? — serdecznie zapytała Puszę, gdy zo­stały same.

Ale Puszą nie odpowiedziała na pytanie, tylko rzekła:

N.ie znasz Borysa. Mam ochotę się wypłakać, a przed kim się wypłaczę, jak nie przed tobą? Przed Fiedieńką?

To jego przyprzężny. Mówi się, że jeżeli kobieta potrze­buje przyjaciółki, to znaczy, że w jej małżeństwie coś się psuje. Zauważyłaś, że ja nie mam przyjaciółek? Są przy­jaciele Borysa, znajomi, i nikt więcej... Pokłóciliśmy się wczoraj i przyjechałam.

Ra odetchnęła z ulgą i powiedziała z serdeczną wdzięcz­nością:

Dziękuję, bardzo bym chciała ci pomóc, ale co ja mogę? Powiedz... Będę słuchać i ulży ci na sercu. Może i ja ci coś opowiem. Byłam jeszcze dziewczynką, kiedy

przychodziły do mnie koleżanki d opowiadały o sobie. Jak odbiornik nastawiam się na odpowiednią falę i jakoś przynosi to ludziom ulgę... Możesz mi wszystko opowie­dzieć, nie bój się... nikomu nie powiem. Gdybyś mnie do­brze znała, na pewno byś mi zaufała.

Ja i tak ci ufam. Chylba rzeczywiście jesteś jak od­biornik. Właśnie dlatego przyjechałam. Ale cała bieda w tym, że ty wszystko wiesz i nie mam co opowiadać.

Ra znów się zaniepokoiła i spytała lękliwie:

Co wiem?

Ale i tym razem niepokój był nieuzasadniony.

Znasz nasze życie. Nie mamy innego. On. żartuje i dowcipkuje, tylko kiedy mamy gości. I milczy, kiedy ni­kogo nie ma. Oto całe nasze życie. Ra, kochanie! Żebym to ja miała co opowiadać! Całe nieszczęście w tym, że nie mam. Czasem mi się zdaje, że żyją we minie psy. Mnóstwo różnych psów! Jeden ma ochotę gryźć, drugi merdać ogonem, trzeci wyć z rozpaczy, a czwarty chce, żeby go poskrolbać za uchem... Spróbuj żyć z (taką sforą! Umęczyłam się z nimi, a nie mogę ich przepędzić — przy­wykłam. Śmiech powiedzieć, ale czaisem mam ochotę wleźć w moje stare dżinsy, które nosiłam, kiedy miałam dwa­dzieścia lat, i myślę, ie zaraz wszystko się zmieni. Kiedyś ciężko chorowałam, schudłam ze sześć kilo, a kiedy wy­zdrowiałam, miałam jedno marzenie — wrócić do domu i włożyć dżinsy. I tak się cieszyłam! W ogóle lubię powra­cać do zdrowia. A jeżeli już choruję, to poważnie. I kiedy zaczyna mi się poprawiać, jest to uczucie tak radosne, jak gdyby życie zaczynało się od nowa. A wtedy chorowałam bardzo ciężko, miałam straszne zapalenie płuc, leżałam w szpitalu i juiż się żegnałam z życiem. To zresztą też jest miłe zajęcie. A kiedy poczułam się lepiej i zaczęłam cho­dzić, patrzę — jestem taka chudziutka... Jak spojrzę na siebie w lustro — po prostu deska! Wszyscy mi współczu­ją, a ja się cieszę i myślę: teraz dżinsy będą w sam raz. To oczywiście głupie, ale taka dziecinna radość! Niewy­mowna! Przyszłam do domu, wyciągnęłam dżinsy — za małe... Wbiłam się w nie, ale ani zapiąć, ani usiąść, ani

odetchnąć. A tak o tym marzyłam! Nawet teraz wydaje mi się czasem, że kiedyś znów będę mogła nosić moje dżinsy. Strzegę ich jak marzenia... Nigdy jeszcze nikomu

0 tym nie mówiłam, a tobie powiedziałam. Tylko się nie śmiej, bo się obrażę.

Co ty, Puszą! Ja cię bardzo dobrze rozumiem! — wykrzyknęła Ra zdławionym głosem, słuchając jej i nie słuchając, jak gdyby siedziała na brzegu rzeczki i patrzyła na jej nurt, na ruch szybkich fal poruszających wodo­rosty...

Szły wolno ciemną drogą osady, obchodząc czarną gła- dziznę podłużnych kałuż. Psy zaczepnie szczekały na nie zza płotów. Ra czasem wołała niektóre po imieniu i psy zaraz milkły. Uśmiechała się w ciemności jak Puszą, któ­rej uśmiechu nie widziała, ale dobrze czuła.

Ozęsto mówimy z Borysem o pieniądzach B powie­działa Puszą ze zdziwieniem, jakby zrobiła nagłe odkry­cie. — A ja mam wrażenie, że nasze pieniądze... Jakby ci to powiedzieć? Na przykład sto rulbii i za te sto rubli już nic nie można kupić. Rozumiesz? Nic! Jak gdyby już. dawno wypuszczono nowe banknoty, a my ciągle jeszcze liczymy na stare... Moja babcia! — powiedziała z nie­oczekiwanym śmiechem. — Bardzo ją kochałam! Pocho­dziła z Uralu, mówiła uralską gwarą, troskliwa, serdeczna, cała cieplutka jak wosk... Taką ją zapamiętałam. Pamię­tam, miała szkatułkę w kształcie kutej skrzynki, bardzo ładna rzecz, cała obita złocistą blachą. Nawet nie wiem, jak się to nazywa... Był to chyba wyrób dawnych uralskich mistrzów — cała złota... Jak gdyby wyrysowane przez nóż różne liście i kwiatty, gałązki... Ta skrzyneczka była jesz­cze okuita paseezkami żelaza, które nigdy nie rdzewiało, ale było caeanne... Cudo! Na górze miała giętą rączkę z grubego drutu, a z boku malutki kluczyk... Babcia trzy­mała tam carskie monety. Lubiłam się bawić itą szkatułką. Babcia mówiła: „Czego to się jej zachciewa, patrzcie ją!”

1 kiedy kaprysiłam, wyjmowała szkatułkę i dzwoniła mo­netami jak grzechotką. Zobacz, mówiła, jaki sakwojażyk... Nazywała ją sakwojażykiem! Dawniej, mawiała, jaśnie

pani braia w jedną rękę sakwo jażyk z pieniążkami, o tak, 1 w drugą parasolkę i do Ameryki... Dlaczego do Amery­ki? — wykrzyknęła Puszą, zachłystując się cichym, ra­dosnym śmiechem. — Do dziś nie wiem. — Nagle opamię­tała się jednak i powiedziała: — Po co ja to wszystko mówię? Tak, Rajeńko! Tak to jest. Źle ze mną, skoro za­czynam wspominać — wyrzekła w skupionym zamyśleniu i długo milczała. — Wracajjmy, jakoś zmarzłam. Jak wi­dzisz, nie mam o czym opowiadać. Chciałam ci się wy­płakać, a nagadałam różnych bzdur. Tak już do wszyst­kiego przywykłam, taka się stałam bezwolna, że nawet się nie boję, kiedy pomyślę... Wiesz, o czym czasem myślę? Strach powiedzieć! Myślę czasem, że powinnam zapewnić mężowi pełnię życia seksualnego, że powdmnam to trakto­wać ze spokojem, jak gdyby to wszystko... Nawet nie wiem co... no, na przykład... Nie! Nawet nie mogę przytoczyć przykładu. Że tak powinno być! Jak gdyby on był taki ogromny, a ja taka maleńka, że muszę się dzielić tym ogromnym mężczyzną z innymi kobietami, jak gdybym nie miała prawa nim rozporządzać... I co jest najgorsze, nawet przywykłam do myśli, że tak powinno być. Znam jego jedną babę — roizwiązłą idiotkę. Nie, nawet nie rozwiązłą! Ona sama nie rozumie, jak żyje i co robi, to mnie uważa za idiotkę, a siebie za kobietę nowoczesną i mądrą. Naprawdę. Kiedyś zrobiłam jej awanturę, i wiesz, co mi odpowiedziała? Czego pani się tak boi? Niech się pani nie obawia, nie jestem chora wenerycznie! Wy­obrażasz sobie? Ale najstraszniejsze, Rajeńko, najstrasz­niejsze jest to, że ja teraz... O Boże! Po co ja ci to opo­wiadam?

Na pewno przesadzasz — powiedziała Ra, patrząc na nią z litościwą odrazą jak na parszywą kotkę, która prosi, by ją nakarmić.

Nie! Nie przesadzam. Nie! — kapryśnie zaprzeczyła Puszą, domagając się uwagi i współczucia. — Wiem, co mówię. Podporządkował mnie sobie jak czarownik. Boję się go. Nic nie mogę na to poradzić. Czasem mi się zdaje, że wariuję, że się jak gdyby rozdwajam, i jedna moja

A \\\ 1

połowa wariuje, a druga uśmiecha się smutnie i mówi: to nic, wytrzymasz, nic ci się nie stanie. Chce mi się krzyczeć, a nie mogę, bo nie porastało mi ani trochę siły woli, by się sprzeciwić albo w jakiś sposób zadziałać... Żal mi Fiedieńiki!

Dlaczego?

Dlatego, że on ubóstwia brata, a zupełnie go nie zna i nawet nie chce znać. Oboje jesteśmy do siebie po­dobni. Ty także bądź ostrożna, Rajeńko... Wiem, że on cię zaprasza na różne przeglądy filmowe. Omota cię tak, że nawet nie zauważysz, jak się staniesz kim innym...

Tego już Ra nie spodziewała się usłyszeć. Cios był tak nieoczekiwany, że nie mogła się z niego otrząsnąć, kryjąc w ciemnościach podobne do omdlenia zmieszanie; jej gło­wa napełniła się jakąś rzadką kaszą, zaczęły piec oczy, zaschło w gardle i zaczęło szumieć w uszach... Uratowały ją ciemności. Zapragnęła, by nad ich głowami przeleciał z rykiem startujący samolot, rozjaśniając noc błyskami świateł pozycyjnych, ale na nieszczęście samoloty tego wieczoru nie latały. W tym huku, wstrząsającym wszyst­kim dokoła, mogłaby coś wykrzyknąć, roześmiać się, obra­cając w żart podejrzenia Puszy.

A co? — spytała tak, jak gdyby trudno jej było mówić i na siłę wyduszała z sielbie tę rzadką kaszkę słów, sama nie rozumiejąc, co znaczy jej pytanie.

Miała nawet wątpliwości, czy rzeczywiście wypowiedzia­ła głośno to ciche i nieśmiałe „A co?” — gdyż Puszą nic nie odpowiedziała i ciągnęła jakby nigdy nic:

Wiesz, czego bym czasem chciała? Chciałabym przy­jąć na gosposię jakąś dzilwkę, która by nas okradała, piła, uwiodła Borysa i zaszła z nim w ciążę. Nie, mówię serio! Pogratulowałabym im i namówiła tę dziwkę, żeby się za niego wydała. Słowo daję! Żeby potem kajał się przez całe życie. Znaleźć taką, która by mu przyprawiała rogi, komenderowała nim, deptała go. Taką, o której się mówi, że żadnemu chłopu nie przepuści.

Puszą, przyśpieszając kroku i wyznając swe mściwe ma­rzenia, nagle się zatrzymała, schwyciła dłońmi za twarz,

190

zatrzęsła się w rozpaczliwym płaczu, pochyliła, i objęta przez Raję, zaczęła ją gorąco prosić o przebaczenie cien­kim, nieszczęśliwym głosikiem:

Przebacz mi, przebacz... Nie wiem, co mówię! Prze­bacz!

Rano wyjechała z podpuchniętymi oczyma, starając się radośnie uśmiechać i powtarzając:

Jak tu u was pięknie! Jak przyjemnie...

Na pożegnanie ucałowała wszystkich, kryjąc oczy pod nabrzmiałymi robaczkami przypudrowanych powiek, przez co jej uśmiech wydawał się przejmująco żałosny i roz­paczliwy, jak gdyby żegnała się na zawsze.

6. PIERŚCIEŃ KRÓLOWEJ NOCY

W niedzielny wrześniowy ranek, kiedy w pustynnym błękicie nieba świeciły żółknące brzozy, kiedy dęby i sos­ny, odepchnięte przezroczą nieważkością listowia, nawisły nad liliowymi polanami, ciemniejąc tu i ówdzie w swym jesiennym wydbcowaniu, Fiedieńka i Ra wstali wcześniej niż zwykle i zaczęli się pakować.

Dziś w okolicach Moskwy ranek bezwietrzny z małym zachmurzeniem. Ciśnienie siedemset pięćdziesiąt sześć mili­metrów, wilgotność powietrza dziewięćdziesiąt procent. W ciągu dnia ciśnienie nie ulegnie zmianie, wilgotność się zmniejszy.”

Słyszałaś? — wykrzyknął Fiedieńka Łuniaszyn, wska­zując palcem radio. — Słyszałaś?

Co? — zawołała Ra, upuszczając z przestrachu końce prześcieradła, w które zawijała miękkie rzeczy. — Co?

W okolicach Moskwy ranek bezwietrzny — odrzekł Fiedieńka, patrząc na żonę ze szczęśliwym niedowierza­niem. — Małe zachmurzenie... Jak to dobrze! Gdyby każ­dy ranek był taki...

Jak mogłeś, Fiedaa! Aż się wszystko we mnie za­trzęsło.

Ale taki poranek, Rajeńko! A my wyjeżdżamy.

191

\ tofr-yy^rt

I wszystko tu będzie tak, jak gdyby nas nigdy nie było.

Wczesnym rankiem przeszedł się po lesie, wyciął lesz­czynowy kij, znalazł pod liśćmi prawdziwka, bardzo się ucieszył i długo go wąchał. A kiedy wyszedł ku osadzie i zobaczył dachy osypane żółtymi liśćmi, znów pomyślał

o tym, że wszystkie te domy pod drzewami, butwiejące w opuszczeniu, będą teraz stać pustką do następnego lata, nikomu niepotrzebne i smutne w swej samotności. A on, choć tak bardzo chciałby tu pozostać, będzie musiał dzisiaj wyjechać do Moskwy. Znów pojawiły się myśli o dziwnych ludziach, którym los podarował moźSiwość mieszkania pod Moskwą, ale którzy jak gdyby nie rozumieli swego szczęś­cia i nie mieszkają w domach, które odziedziczyli — myśli o nieprawdziwych, niezrozumiałych dlań ludziach, co wynajdują poważne powody, by nie mieszkać na letnisku, wprawiły go znowu w stan cichego Obłędu. Znowu oglądał domy za panka nami i myślał o każdym z nich jak właści­ciel, przymierzając się do nich i tworząc idylliczny obrazek zimowego słonecznego dnia z niebieskim śniegiem na ga­łęziach nagich drzew, słyszał szczekanie wesołej Muchy, głosy swoich dzieci, otulonych aż po oczy ciepłymi szala­mi, i widział sieibie w walonkach, których ntigdy nie miał.

Wieczorem, zmęczony, z bukietem róż i indyjskim na­szyjnikiem z pachnącego sandałowego drzewa przyszedł do Borysa, trochę spóźniony na uroczystość rodzinną z okazji urodzin Niny Nikołajewny. Ukończyła tego dnia sześćdziesiąt lat.

Wszyscy wiedzieli, że przyjdzie sam, zostawili dla niego miejsce i nakrycie, Fiedia ucałował matkę, czując warga­mi jakże bliską zwiotczałość ciepłego policzka, włożył jej naszyjnik i skłonił ją do powąchania drewnianych kwia­tów, z których ten się składał.

Tak, zachowam go na zawsze — powiedziała Nina Nikołajewna, napawając się delikatnym jodłowym zapa­chem naszyjnikami pogładziła Fiedieńkę po głowie, kryjąc łzy w żywych różach, które były, jak wszystkie róże na

śwdecie, nieopisanie piękne i delikatne. — Na zawsze - powtórzyła, oddając bukiet Puszy, żeby go wstawiła do wazonu.

Róże rzuciły na biały oibrus przezroczyste cienie, Fie- dieńka zabrał się do jedzenia, popatrując na swe ciotki i wujów, których tak nzadko zdarzało mu się w życiu widy vać, że z trudem teraz rozróżniał, kto jest kto.

Zgodnie ze starą tradycją urodziny matki urządzano w domu Borysa, wszyscy o tym wiedzieli i nikomu nie trzeba było tego wyjaśniać. Goście żałowali, że nie przy­szła żona Fiedieńka z dziećmi, które nie wszyscy jeszcze widzieli, z apetytem jedli i pili: ożywienie za stołem roz­kręcało się niczym hałaśliwa karuzela.

Nina Ndkołajewna otarła serwetką usta, podniosła kie­liszek, i kiedy goście umilkli, powiedziała wzruszonym głosem:

Chcę, żebyście wszyscy pomyśleli o Aleksandrze... Rozmawiałam o nim właśnie z małym Borią, pytał mnie, jaki był jego dziadek, opowiadałam mu i nagle pomyśla­łam: jakiż z niego dziadek? Wnuki mówią: dziadek, a ja go pamiętam zupełnie młodego i on się nigdy nie starzeje w mojej pamięci. Pragnę sobie wyobrazić, jakim by był dziadkiem, i nie mogę. Chcę wypić za niego — powtórzyła ledwie dosłyszalnie. — Za najmłodszego dziadka... Nieć}? pamięć o nim będzie wieczna.

Fiedieńka nie pamiętał ojca, który zmarł od ciężkiej rany w głowę, przeżywszy zaledwie trzy lata po wojnie, toteż nie odczuwał zbyt ostro jego straty.

Ktoś, kto wyszedł z piekła, kto stracił tyle nerwów i zdrowia, nawet jeżeli nie był ranny, i tak nosi piętno na duszy — powiedział głośno, kiedy wszyscy w milczeniu wypili za ojca.

Nagle Puszą z nieoczekiwanym, wesołym gniewem po­wiedziała:

Ty wszystko wiesz, Fiedieńka, na wszystkim się znasz... Ty nasz wielki psychologu! Lepiej jedz, napiekłam twoich ulubionych pierożków z kapustą, a tyś nawet nie spróbował...

Puszą pietkła wspaniale pierożki. Były brązowe jak doj­rzale gruszki, podłużne i graniaste, z cienką warstwą pieczonego ciasta i sypkim nadzieniem. Stos przyrumienio­nych pierożków lśnił tłuszczem na płaskim ceramicznym półmisku z ciemnozieloną polewą, i Fiedieńika oczywiście nie odmówił, nadgryzł jeden i jęknął z rozkoszy, chcąc udobruchać Puszę, w której głosie usłyszał źle skrywane rozdrażnienie.

W tej chwili u drzwi zabrzęczał dzwonek. Puszą po­biegła otworzyć i nagle do pokoju, wyprzedzając gospo­dynię, wtargnęła jak zimny powiew bilada kobieta w roz­piętym kremowym płaszczu, z bukietem czerwonych i bia­łych goździków...

Zamaszystym krokiem podeszła do Niny Nikołajewny, która zwróciła się do niej całą sobą, chcąc wstać z krzesła na powitanie.

Proszę nie wstawać, Nino Nikołajewno, ja na chwi­leczkę. Wszystkiego najlepszego! — powiedziała kobieta i wetknęła jej w ręce rozsypujący się bukiet. — Można cię prosić? — rzuciła spoglądając na Fiedieńkę, który wolno przeżuwał i przełykał pierożek, i równie wolno zaczął od­suwać krzesło i wstawać, myśląc z przerażeniem, że to przecież Marina.

Marina szybkim spojrzeniem Obrzuciła stół i niedbale skinęła głową, jak gdyby dopiero teraz zobaczyła gości. Popatrzyła na wszystkich po kolei i wadząc, że Fiedia wstał, znów kiwnęła głową oniemiałym gospodarzom i gościom, dotknęła ramienia Niny Nikołajewny, jak gdyby ją chciała uspokoić, i wyszła z pokoju, pewna, że FSedień- ka idzie za nią.

W przedpokoju, niedawno Obitym brązową imitacją skó­ry, przymocowaną skrzyżowanymi chromowanymi pręta­mi, spojrzała na Fiedieńkę spode łba i powiedziała surowo:

Mama umiera. Prosiła mnie i dlatego przyszłam. Chciała ci coś powiedzieć, nie wiem... Spełniam tylko jej prośbę... Idź do niej.

Gdzie? — zapytał Fiedieńka, nie patrząc na Mari­nę. — Gdzie jest... mama?

W domu... Wypisali ją || szpitala...

Chociaż na nią nie patrzył, zdążył się jej dobrze przyj­rzeć, z trudem poznając w niej daiwną Marinę. Schudła, policzki jej pożółkły, uwydatniły się kości policzkowe, a oczy zapadły i pojawiło się w nich coś zamierzchłego; przez wieki milczący rozum jej przodków zaległ smutkiem w wodnistym chłodzie oczu, żądając prawdy od tego, na którego zwrócony był jej wzrok. Nic prócz prawdy i pro­stoty! Fiedieńka Łuniaszyn boleśnie odczuwał tę za- mierzchłość spojrzenia, wstydząc się swego niezdecydowa­nia i bezwolnoścL

No? — spytała Marina. — Co mam jej powiedzieć? Aha! Tobie oczywiście także gratuluję... Gdzie twoje dzieci?

Wpadnę do niej... — odrzekł Łuniaszyn. — Są w domu.

Wstąpisz. Dziękuję. Wpada się jak po ogień... No dobra — powiedziała z głośnym westchnieniem. — Widzę, że nic się u was nie zmieniło, wszystko po staremu, nikt nie zmądrzał. Gratuluję.

Uchyliła drzwi, pamiętając system zamków, przecisnęła się i znikła w wąskiej szczelinie.

Fiedia wrócił do pokoju i Borys, spojrzawszy na niego badawczo, wykrzyknął dziarsko ochrypłym barytonem:

„Przelatując nad terytorium waszego kraju...”

Przestań, Boria — przerwał mu Fiedieńka, siadając na swoim miejscu. — To nie twoja sprawa.

Właśnie tego dnia Łuniaszyn senior opowiedział bratu

0 staruszku i grzechu pół na pół, a Fiedieńka zapytał w pochmurnej zadumie: „Grzech pół na pół to znaczy, że

1 przestępstwo pół na pół?” — czym rozzłościł opanowane­go i zawsze spokojnego Borysa.

Byli w tym czasie sami, wyszli od gości do gabinetu Borysa, i nikt się nie dowiedział o przypadkowej sprzeczce braci.

No ddbra, nie gniewaj się, poniosło mnie — powie­dział starszy. — Nie masz teraz głowy do żartów, rozu­miem, po co przyszła?

165

i \\\ liHM

* ś i VI :•

* 'I ;

-- * \ +\44tb%ł'*

, *łv*»Vv>4sit . • ; -' ^' = i . vt<M>«4j

"■ t *■■•-►>»

J . V *.% %i

* ^

* ; L ki:!

Matka jej umiera — odrzekł Fiedieńka. — To dla Mariny koniec. Dla niej matka to najwyższa istota. W ogóle najwznioślejsze sprawy są dla niej tam, gdzie może ucier­pieć; nie mam ochoty iść, ale trzeba będzie. Ona nikogo nie ma. Zauważyłeś, jak schudła?

Tak, i postarzała się.

Nie, ja bym powiedział raczej: stała się zamierzchła. W oczach ma coś zamierzchłego... Wszystkich można oszu­kać: starca, staruszkę, a tej zamierać W ości — nie, jak samego siebie, jeżeli się pamięta przodków. Jeżeli zapom­niałeś — siebie też możeisz sto razy oszukać, a tej od- wieczności... Nie-e! Dawniej mówiło się o takich — nasi martwy krzyż na szyi, zdjęty z nieboszczyka, uważano, że się od tego chudnie... Straszne! Ja... myślę o niej! Zupeł­nie ją zapomniałem, a dziś zobaczyłem, i jak gdybym ani na sekundę nie zapominał, jak w innym wymiarze. Zupeł­nie mi to niepotrzebne. Słuchaj — powiedział siląc się na wesołość — gdzie się podziała soczewica? Miałbym ochotę na polewkę z soczewicy! Pycha, taka szarozielona, mętna. Pamiętasz? W ogóle to zdarza się, że wiosenny śnieg taje od wiatru, a nie od słońca. A ja przez wszyst­kie te laita tkwię pod słońcem i nic we mnie nie roztajało. Człowiek może się odrodzić tylko duchem, a ten wiosenny śnieg we mnie to mój duch. Zimno, słotnie...

Borys słuchając brata patrzył na niego z nienawistnym współczuciem i wreszcie powiedział ochrypłym basem:

Głupie brednie.

Kiedy wrócili do gości, Nina Nikoła jawna mówiła właś­nie głośno i z ożywieniem:

Najsmutniejsze jest to, że moje życie dobiega końca. A wieczności nie ubyło lat razem z moimi. Jak gdybym wcale nie żyła. Gdzie się podziewaliście? — zwróciła się do synów. — Zapomniałam wam opowiedzieć. Poszłam z małym Barią na spacer na Kreml i Boria nagle powiada: „Wiesz, babciu, Kreml ma swoje zalety — czerwone cegły.” Patrzcie, jaki spostrzegawczy! Przecież rzeczywiś­cie, w Moskwie nie ma już prawie budynków z czerwonej cegły. „Ma swoje zalety.” Patnzcie no! Kiedyś spędzałam

.196

ii« j

urlop na Krymie, widzę, idzie po plaży brodaty tatuś i prowadzi za rękę syna. „Tato — mówi chłopiec — za­uważyłem, że na plaży jest sporo cesarzy.” „W jakim sensie? — zapytał ¡tatuś. — Brodaci?” „Nie tyiliko — po­wiada syn. — Przypominają cesarzy z wyglądu i zacho­wania...” Też miał najwyżej sześć lat, jak Borieńka — mówiła ze zdziwieniem Nina Ntikołajewna, z przyjemnością słuchając śmiechu gości.

Matkę Mariny pochowano w porze pierwszego śniegu, opuszczając trumnę w ijuż przemarzniętą ziemię. Marina nie płakała. Skrzydło gładkich włosów spłynęło jej na czoło i zasłoniło oko. Patrzyła jednym okiem na ciem­niejące wśród śniegu grudy zmarzniętej ziemi, którą ener­giczni grabarze śpiesznie zsypywali do dołu, a potem we­tknęli w żółty kopczyk blaszaną tablicżkę pomalowaną minią, na której widniały białe litery: „W. N. Kniaziewa”

i czterocyfrowy numer.

Media Łuniaszyn podtrzymywał Marinę pod łokieć. Czuł jej drżenie i bardzo się litował. Płakał.

Prośba zmarłej była prosta i naturalna jak prawda. "Wiedziała, że wkrótce umrze, bardzo się niepokoiła o cór­kę i proisiła Fiedię, by pomógł jej w zorganizowaniu po­grzebu, nic więcej.

Myśląc teraz o tym, Fiedieńka płakał, nie wiedząc, co ma zrobić, kiedy już spełnił prośbę nieboszczki, załatwiw­szy trumnę i miejsce na cmentarzu oraz fonmalności w kostnicy Instytutu Medycznego na Pirogowce. Był wstrząś­nięty widokiem chudych nóg trupa w prostych tanich pończochach... „Niech pan to weźmie — mówił do młodego mężczyzny w białym fartuchu, który miał ułożyć Wierę Nliikiticznę w trumnie, wtykając mu dwadzieścia pięć rubli

„Proszę...” — „Nie, nie biorę pieniędzy z góry — od­rzekł ten, odsuwając je ręką. — Skończę robotę i wtedy, jeżeli pan zechce.” Fiedia zamawiał autokar, prosił są­siadkę Mariny, by wzięła pieniądze na stypę... I jedno­cześnie zdążał jakoś być przy Marinie, przybity jej roz­

paczą, nie wiedzący, jak się zachować; starał się nie prze­kroczyć granicy, jaka od pewnego czasu ich dzieliła, i czuł się raczej jak ojciec, który porzucił córkę, niż jak były mąż tej drżącej chudej kobiety.

Ale teraz wszystko było skończone. Dwie staruszki w czarnych koronkowych szalach wzięły Marinę pod ręce, Fiedda poszedł za nimi, znów nie wiedząc, czy ma iść na stypę, czy jechać do domu. Było bardzo zimno. Staruszki z Mariną poszły na przystanek tramwajowy, Fiedia zwol­nił niezdecydowany, ale Marina obejrzała się i tchnęła popielatą parą, w której zawisły także jak gdyby popie­late słowa:

Nie trzeba. Dziękuję ci za wszystko. Wybacz. Ale ja już dłużej nie mogę. Odejdź.

Rozpłakał się i spiesznie ruszył przez szyny, słysząc tuż obok przeraźliwe dzwonienie tramwaju, najeżdżającego nań czerwoną ścianą, i ledwie zdążył uskoczyć na bez­pieczne pobocze szyn. Tramwaj zasłonił przed nim bramę cmentarną, Marinę ze staruszkami, i Fiedia nagie znalazł się po drugiej stronie rozpaczy, poczuł ulgę, widząc przed sobą przestrzeń długiej ulicy, którą szybko ruszył, uspoka­jając się z każdym krokiem i nie oglądając za siebie, jak gdyby jeszcze raz, teraz już na zawsze, uciekał od Ma­riny... Nawet nie zdążył jej spytać, jak będzie dalej żyć. Nie powiedzieli sobie ani słowa. Ale teraz to go także uspokajało: czuł się jak człowiek, który spełnił swój obo­wiązek względem Wiery Nikiticzny. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, i jego łzy były szczere, żałował Ma­siny, która pozostała sama, i był gotów nadal jej po­magać. Wiedział jednak, że ona odrzuci każdą jego po­moc, i to go także uspokajało, gdyż nie mógłby po prostu żyć, gdyby musiał nadal widywać się z Mariną.

Nienawiść tak samo trudno zagłuszyć jak miłość” — myślał usprawiedliwiając sam siebie. Zatrzymał się przy kiosku z papierosami, poprosił o paczkę stolicznych, siwa kobieta podała mu ją, ale wtedy spostrzegł papierosy jugosłowiańskie i poprosił, by mu zamienić. Różowolica

ti Ł !*«%%»•-•> t

1 wihr?

*.*••> %t

kobieta o białych włosach, które wydaiwały się błękitne, uśmiechnęła się zagadkowo i powiedziała kokieteryjnie:

Już się pan rozmyślił. Ach, ci mężczyźni.

Zmęczenie waliło go z nóg, z trudem dotarł do domu, otrząsnął z palta wióry, którymi wykładano trumnę, umył się pod gorącym prysznicem i położył się, natychmiast za­padając w sen jak w omdlenie.

Jest pewne znane powiedzenie, na pierwszy rzut oka dalekie od konkretnych rozważań o wzajemnym pożyciu ludzi, jako że jest w nim mowa o filozoficznym poglądzie na prace uczonych, którzy według autora powinni się troszczyć nie o to, by podporządkować sobie czytelnika, wiążąc jego myśli swym autorytetem, uczuciem, wyobraź­nią, ale o to, by uwolnić jego umysł, obudzić w nim po- trzefbę samodzielnego działanią. To znaczy, autor tego po­wiedzenia nawołuje czytelnika, by szukał prawdy nie w niewoli cudzych idei, ale oswobadzając się od nich, by odrzucał cudze wnioski i zapuszczał się w żywiołowe po­szukiwania, -a opierając się na realnych faktach, wyciągał własne wnioski, czyli, krótko mówiąc, by myślał samo­dzielnie. Na tym najprawdopodobniej polega zadanie każ­dego autora, który chwycił za pióro i ośmielił się zapro­ponować ludziom swój utwór, czy jest to dzieło naukowe czy jakiekolwiek inne, w którym na miarę swych twór­czych możliwości autor stara się uwolnić umysł czytelni­ka z pęt utartych poglądów na życie, stara się go pchnąć na drogę twórczości.

Powiedzenie to, powstałe w ubiegłym wieku, można chyba w tym samym stopniu zastosować do charakterysty­ki prac czysto literackich, a szczególnie do prac naszych współczesnych autorów, którzy czasem stawiają sobie nie­mal za punkt honoru wzięcie czytelnika do emocjonalnej niewoli, podbicie jego woli i rozsądku obfitością metafor, grą wyrafinowanej wyobraźni, przesadną oryginalnością, która jest wybaczalna tylko u kobiet, a nigdy u mężczyzn, pragnących umacniać swój autorytet za pomocą podległe­go im słowa, k)tóre także sóbie podporządkowali, podbili je w celu osiągnięcia swych ambitnych planów, by skrę-

mmmmm

pować umysły podbitych i utrzymać się jak najdłużej w roli oryginalnych autorów, zdobywając nie oknzepłe dusze ufnych czytelniczek.

Ta myśl, zamknięta w jednej linijce, napisanej cały wiek temu, uwolniwszy nasz umysł od autorytetów i uprzę­ży, odciągnęła nas chyba Zbyt daleko od przedłużającej się opowieści o braciach Łuniaszynach. Gdyby się jednak wzorować na jej logice, to można, wykorzystując możli­wości, jakie ta myśl w sohie zawiera, popatrzeć i na Łu- niaszynów nieco inaczej, niż czyniliśmy to dotychczas,

i z pewnej odległości spojrzeć na ich stosunki rodzinne z czysto krytycznego punktu widzenia w nadziei, że to spojrzenie pomoże nam lepiej zrozumieć interesujących nas ludzi, których umysły i serca także są podporządkowane autorytetom, grającym rolę biegłych przewodników. Auto­rytetów tych jest jednak ogromne mnóstwo i bardzo sta­rannie się one kryją, chowają przed ludźmi, o których twierdzą, że znalezienie ich i ustalenie ich podstawowych cech nie jest możliwe w prostej analizie krytycznej. To z kolei zmusza autora, by uciekał się do przedstawiania postępków, scen z życia tych ludzi, gdyż tylko w ten sposób będzie mógł ocenić siłę i słabość idolów, którym służą Łuniaszynowie. I może sam się w końcu pierwszy rozczaruje, zrozumiawszy daremność swych szlachetnych zamierzeń, a zakończywszy opowiadanie, znów się zamyśli nad złymi siłami i niegodziwymi autorytetami, których nie udaje się pokonać za pomocą słowa. Ileż było za na­szej pamięci śmiałych prób rozprawienia się ze złem, jakież potężne umysły, mądTe głowy podejmowały się tej świętej misji, by oczyścić ludziom drogę do harmonijnego życia, kitóre można by było opiewać w triumfalnych odach!

I co osiągnięto? I czy obrazy życia, zebrane w większości w światowych skarbnicach, nie są jedynie kamertonem, który pomaga broniącej swych ideałów ludzkości nastroić się na walkę ■ złem czy na współudział w dobrej spra­wie? Me kto wie, może najwyższym celem w życiu czło­wieka jest rzucenie zaledwie jednej gałązki w ognisko szlachetnych namiętności, rozpalane przez wielkich tego

świata, by ta gałązka objęta płomieniem bezimiennie spło­nęła, miignąwiszy w ogniu brokatowym popiciem. I czy może człowiek, wyrosły w narodzie, który dał sobie prawo rzucenia gałązki w święty ogień, żądać od niego uznania

i sławy, dobijać się o nie, wytargowywać je swoim sło­wem, zapominając o ideałach narodu, który zawierzył mu to właśnie słowo, słowo, którym on tak źle rozporządził?

Lepiej więc postaram się zakończyć swą opowieść o Łu- niaszynach, nie uciekając się do bezpośredniej krytyki, lecz nadal będę kreślić owe umykające rysy charakterów przed­stawianych ludzi, które pozwolą mi, jak sądzę, wyłowić choćby niektóre dobre i złe strony ich życia.

Jak chyba zdążyliście zauważyć, cały czas opowiadam właśnie o życiu, a nie o sprawach ludzi, uważam bowiem, że sądzić ludzi można tylko wedle ich sposobu myślenia

i życia, jakie prowadzą, a nie wedle uczynków, gdyż na­wet dobry fachowiec może być złym człowiekiem. Byłoby z mojej strony zbytnim zarozumialstwem chwalić człowie­ka tylko za dobrze wykonane narzędzie, czy to będzie ołówek czy Itokarka, jeżeli za .pomocą tego narzędzia czło­wiek dobrze wykonuje powierzoną mu pracę, otrzymując za to pieniądze. Mówiąc abstrakcyjnie — nasz mózg to instrument, zdolny do zdobywania na różne sposoby tych czy innych wartości ihaterialnych, a tym samym adolny do ułatwiania życia. Ale jeżeli mózg zdobywa, to, mówiąc nadal abstrakcyjnie, nasza dusza nic nie zdobywa, lecz jedynde oddaje. Nie wolno jej używać jak jakiegoś na­rzędzia. Jest ona w swej istocie paradoksalna, gdyż szczo­drze oddaje ludziom to, co zdobywamy za pomocą mózgu. Ale paradoks polega nie tylko na tym. Im więcej oddaje­my, tym więcej otrzymujemy. Żyjąc bogaciej dzięki dobrze wykonanemu narzędziu — mózgowi, nie możemy o sobie powiedzieć, że żyjemy lepiej, jeżeiLi niczego nie oddajemy ludziom, nie wydatkujemy swoich sił duchowych. Żyć bo­gaciej nie znaczy jeszcze żyć lepiej. Zdobycze to dni po­wszednie człowieka a oddawanie Ito święta.

Właśnie w tym aspekcie rozpatruję ludzi bezczynnych, zaskakując ich w tych momentach życia, kiedy są zdolni

201

iMHi

* * . \ Ty t > ■ " i ,

v«T0B®Eiv5 *. ^ '• wifiKrl

' *' * wL ’*■• 4 1*4. i %

.«, - . - I »«

coS oddać lub nie oddać, obserwując ich w tych okresach, kiedy ich dusze mają szerokie pole działania. Dopiero wtedy można ich oceniać i mówić poważnie o ich sposobie żyda. I to oceniać nie pracę! Za swoją pracę odpowiadają przed majstrem, który nad nimi stoi. Należy ich sądzić za to zmarnowane święto, dostępne każdemu z nais, o któ­rym jednak wielu zapomina.

Pierwsze przymrozki utrzymały się długo. Śnieg padał z upartą, zimową metodycznością. Dwa—Itrzy stopnie po­niżej zera i słońce, które czasem oświetlało pustynne przedmieście Moskwy, gdzie młodsi Łuniaszynowie otrzy­mali mieszkanie, owa długo oczekiwana stałość pogody, lśniący szlak narciarski, wytyczony od domu do pobliskie­go lasku, zapach śniegu, wdzierający się wraz z chłodem do mieszkania — wszystko to nastrajało marzycielsko, bu­dząc nadzieję, że przyszła prawdziwa zima ze śniegiem

i mrozami. Zimowe niebo o zachodzie rozświetlało się obło­kami podobnymi do wybuchów. Spoza ich niebieskich brył wyzierały inne, jasnoołowiane z błękitnym połyskiem, a za nimi lśniło zimne, niewidoczne słońce. Pod tymi obłoka­mi las, którego każda gałązka dźwigała grudę śniegu, wy­glądał jak mętna szara koronka, zetlała ze starości, a śnieg

o zmroku był jaskrawoliliowy.

Pewnego dnia Fiedieńka, patrząc po obudzeniu na zmę­czoną krzątaniną przy dzieciach żonę, pomyślał w zadu­mie, że ciągnące się w nieskończoność życie jeszcze długo będzie równie monotonne i niewesołe jak teraz, i ogarnął go lęk, jak gdyby popełnił błąd nie do naprawienia. Mucha napraszała się na spacer, żona ułożyła dzieci i prosiła, by już wstawał. Jej flanelowy szlafrok w mętnie brudnym kolorze, rozchełstany na piersiach, wydawał mu się łach­manem; pieluszki, wiszące na balkonie— białą flagą ka­pitulacji; dzieci śpiące w pozach sytych lwiątek — małymi oprawcami. Twarz żony z wysoko uniesioną wargą, wąs­kim długim nosem i niczego jakby nie widzącymi oczyma wydała mu się ośrodkiem jakiegoś ogromnego wrażliwego

202

i

mMStmkSŁM Z3B Jfe JŁŁjafc * -s

organizmu, którego wzrok, oddech i słuch były nastrojone wyłącznie na łączność z tymi śpiącymi pucołowatymi dziećmi i wyrażały radosną zależność tylko od nich. Owo uosobienie słuchu, wzroku i oddechu istniało teraz jak gdyby tylko po to, by słyszeć, widzieć i wdychać zapachy śpiących dzieci — obce i dalekie teraz od niego oblicze kobiety, która była jego żoną.

Życie jest celem życia” — pomyślał, chwytając spoj­rzenie Ra i ostro odczuwając jej obcość.

Zgadzasz się ze mną? — zapytał, jak gdyby wypo­wiedział na głos to swoje: „życie jest celem życia”.

Zgadzam.

Z czym się zgadzasz?

Ze wszystkim. Alicja podrapała sobie policzek, a ja się boję obciąć jej paznokietki. Boję się, że pokaleczę dziecku palusziki. Chyba bym wtedy oszalała.

Świetnie — powiedział przeciągając się. — Żeby już prędzej był poniedziałek. Nawiasem mówiąc, słyszałem czy gdzieś czytałem... Landau powiedział, że fizycy teraz ro­zumieją coś takiego, czego nie sposób sobie wyobrazić, to znaczyło, co rozumieją, jest niemożliwe do przedstawienia w obrazie. Wiesz, kto to jest Landau?

Oczywiście że wiem.

To doskonale! Jestem teraz właśnie w takim stanie, kiedy wiem coś takiego, czego w żaden sposób nie mogę sobie wyobraaić. Nie mogę, żebyś mnie zabiła! Napoleon był niskiego wzrostu, ja także jestem niskiego wzrostu, a więc jestem Napoleonem.

Ty jesteś niskiego wzrostu?

To sylogizm. Wiesz, co to jest sylogizm?

Wiem.

Świetnie. A tymczasem czy możesz mi wymienić chociaż jednego mężczyznę, który by nie lubił, gdy go chwalą i nazywają geniuszem? Rajeńka! Chcesz, pochwalę cię? My, mężczyźni, stajemy się czasem bohaterami, do­konujemy wielkich czynów, jeżeli na przykład zawiedzie technika, jeżeli ktoś popełni błąd, a my swym życiem musimy ten błąd naprawić. Że już nie wspomnę o wojnie.

203

f I W i 1 \„\ i

L

L. * Ł i L m £

Lubimy święta. A dla ciebie święto w życiu to jak gdyby zbytek... Dobrze mówię? Dla ciebie świętem jest patrzeć na Alicję, która podrapała sobie policzek, na Antona, który zjadł więcej kaszki niż Arsienij, który znów przy­pomina raczej dziewczynkę niż chłopczyka... Jesteś boha­terką dnia codziennego! Zbytek w architeklturze to prze­cież święto kamienia... A ty mówisz: mnie nic z tego nie jest potrzebne, ja muszę obciąć Alicji paznokcie, ale się boję... Gzy to jest twoje święto?

Nic nie rozumiem.

Właśnie mówię: taki fizyk, który rozumie coś, czego nie może sobie wyobrazić. Rozumiem, ałe nie wiem co! Chcę być podobny do ciebie, a przecież ty mnie prze­staniesz kochać. Kobiety często do tego 'dążą, a potem nie podobają się im mężczyźni, którzy się stali do nich po­dobni.

Jestem zmęczona, Fiedia.

Racja, racja. Kto to powiedział? Jestem zdrowy, wy­poczęty, wyspany! Cała moja gadanina ' to gimnastyka. Czyżbyś tego dotychczas nie zrozumiała? Kiedyś przez radio chwalili jakąś sztukę i powiedzieli: „Sztuka uwy­pukla ostre problemy socjalne i ekonomiczne wsi.” Tak. Poszłabyś na taką sztulkę? A zauważyłaś, że w naszej win­dzie ktoś pomazał kredą wszystkie ściany: „Nataszka jest głupia”, „Kolka jest głupi”, „Ania jest głupia”? Widzia­łem, kto to zrobił — wstrętna dziewczynka. Z drugiej klasy, oczka głupie, chodzi i wszędzie pisze: „Fiedka »jest głupi". Tylko ty jedna jesteś mądra. Słowo daję, za­zdroszczę ci. Ty cały czas masz poranny nastrój, dla ciebie zawsze jest początek dnia, a ja od rana mam już humor wieczorny... Czemu tak się dzieje? Czemu ty mnie nigdy nie Skrzyczysz? Nigdy nie podniesiesz głosu?

Za dużo myślisz — ze znużonym uśmiechem odrzekła Ra, zsuwając z ramion szlafrok z owym naturalnym bez­wstydem, który wytwarza się między ludźmi, do końca ufającymi sobie nawizajem; przestali już dostrzegać swoją nagość. — Myśl o sobie jak o najszczęśliwszym człowieku

na świecie. Jesteś szczęśliwy. Czuję to sercem... Nie mo­głabym cię kochać, gdybyś był nieszczęśliwy.

Ja?! Szczęśliwy? — wykrzyknął Fiedieńka, opuszcza­jąc na podłogę chude, żółte od opalenizny nogi, — Raijeń- ko! Powtórz mi to jeszaze raz! Chcę być słabym szczęśli­wym ozławiekiem, po to się urodziłem, a cały czas myślę, że jestem silny i nie mam prawa do szczęścia. I to jest straszne! A ja jestem szczęśliwy!

Szczęśliwy — powtórzyła Ra, ukazując wszystkie zęby w szerokim serdecznym ziewnięciu. — Spać mi się chce, Fiedia.

Póki dzieci i żona spały, dawno już zamieniwszy nowe moskiewskie mieszkanie w pełne zapachów i wyziewów legowisko, w którym zawsze coś się suszyło, coś się mo­czyło w łazience, coś czekało na wypranie i w którym wszyscy, i rodzice, i dzieci, także się zamienili w prymi­tywnych, ziwyczaijnych żywych ludzi, którzy zapomnieli

0 różnicach płci i o odzieży, ludzi pielęgnujących i pie­lęgnowanych, karmiących i karmionych, którzy walą się z nóg ze zmęczenia i budzą z wesołymi, tkliwymi uśmie­chami, w niespokojnych karmicieli, budzonych płaczem

1 piskiem zgłodniałych dzieci — póki żona i dzieci spo­kojnie spały, posapując w swoich białych łóżkach, Fiedień­ka Łuniaszyn .wyprał pieluszki i śpioszki, a potem przy­niósł z balkonu sprasowane wiadro, na które zwinięta na chodniku w przedpokoju Mucha popatrzyła z zamyślonym blaskiem czarnych ślepi, i zaczął je jeszcze raz szorować gorącą wodą i proszkiem do prania, wymywając brud z głębokich wgnieceń.

W łazience zapachniało ciepłym olejem. Spłaszczony krąg zaczął błyszczeć. Wypolerowany i oczyszczony z ru­dych cętek rdzy, ciężki i zagadkowo różnokształtny, niby dziecinny kalejdoskop tworzący wszelkie możliwe kombi­nacje ornamentów, pobudzał wyobraźnię i niepokoił.

Fiedieńka pomyślał nagle, że jeżeli go powiesi na ścia­nie nad siołem i nazwie autoportretem, to mądry człowiek,

jfł ł*1#* 9*4 *1 >

* 3^,y

. i. > $ *'*•*'

f «jgY* f> |mm<

205

przyjrzawszy się wghieceniom i rysom, wypukłościom

i jajowatemu owalowi, będzie mógł się doszukać znajo­mych rysów w tej zmiażdżonej kolami blasze.

Wiedział, co prawda, że mądry człowiek nieprędko jesz­cze pojawi się w dusznym legowisku, w tym dzieciętniku, jak dowcipnie nazywał teraz ich mieszkanie Borys.

Po pogrzebie Fiedia w żaden sposób nie mógł się uwol­nić od ohydnego uczucia, że to życie, w które wygnała go z przystanku tramwajowego Marina, do niczego go nie zobowiązuje, i że dawniej był do czegoś potrzebny, miał jakiś cel, a teraz tragiczny brak obowiązków wobec tego życia, w którym tkwił, męczył go i skłaniał do poszuki­wań czegoś wyższego w samym sobie, żeby osiągnąć stan naturalnej harmonii. Ale ten wyższy cel był teraz jak gdyby poza nim, nie tam, gdzie istniał on sam. Całe jego życie podporządkowało się jakby raz na zawsze zadaniu wychowywania dzieci, i jakkolwiek się starał wyobrazić sobie przemiany, które mogłyby go spotkać w przyszłości, nie widział dla siebie nic dobrego w osiągalnej przestrzeni czasowej: żona, dzieci, troski, cierpienia, nieuniknione cho­roby dzieci i radość uwolnienia się od tych cierpień. Wszy­stko to ciągnęło się nieskończenie długim szeregiem po białym płótnie życia, jak ślady na śniegu, wprawiając go w przygnębienie i zagubienie. A tu jeszcze nie wiadomo po co wzięli psa, który także wymagał uwagi, pieszczoty

i troski.

Kiedy następowało w jego życiu pasmo rozpaczy, stawał się gadatliwy i nerwowo wesoły. Snuły mu się po głowie strzępy cudzych myśli, transformując się w świadomości

i stając się jak gdyby własnymi myślami, a owo przyjem­ne i nie zobowiązujące życie, w którego centrum się teraz znajdował, musowało w nim niczym jakiś gazowany na­pój, mącąc móczg i sprawiając, że wypowiadał swe poglądy z bezpośredniością rozdokazywanego dziecka.

Zapominał o nietrwałości swej wiedzy, o swym niedo- uczeniu, i wbijał sobie w głowę myśl o tym, że życie jest celem życia, męczyła go niekonsekwencja i pochopność własnych sądów, i szukał poparcia u domowników, zapa-

lał się, wyławiając z pamięci całą wiedzę, jaką zdołał na­gromadzić, i wytrząsał ją niby stare szmarty, ucieszony tym samooczyszczeniem, wciąż niespokojny, jak gdyby się przy­gotowywał do nowego, wymarzonego życia.

Chciał żyć w pogodnym porannym nastroju, żeby naj­prostsze sprawy — wymyty krąg spłaszczonego wiadra, uprane śpioszki czy dobre spojrzenie domagającego się spaceru psa — stały się dlań wielkie i ważne.

Tego dnia rozczuliło go pytanie Ra, która obudziła się

o dziesiątej wieczorem wraz z dziećmi, kiedy on oglądał dziennik telewizyjny.

Co tam słychać na świedie? — zapytała karmiąc dzie­ci. — Napięcie?

Poczuł mrowienie w krzyżu, przyjrzał się żonie, czy nie żartuje, i odpowiedział drżącym głosem:

Duiże napięcie. Ale ty się niczego nie bój. — I po­wtórzył | czułością: — Nic się nie bój!

Ale co się dzieje? Zupełnie nic nie czytam, niczym się nie interesuję.

' To, co zawsze. Zawsze chcieli, żebyśmy żyli za opłot­kami Europy, a my zawsze żyliśmy po swojemu, tak jak chcieliśmy. Kiedy Rosja dopiero wychodziła na arenę mię­dzynarodową, to jest, że tak powiem, na europejskie pole działania, już wtedy pisali, że należy zdławić w Rosji ducha samoistności, uważając go za największe niebezpie­czeństwo dla Europy. Tak myśleli wtedy i tak myślą do tej pory. A my żyjemy po swojemu — tłumaczył jej, jak się wyjaśnia trudne sprawy dziecku — i nie chcemy żyć tak, jak oni nam radzą. Nie, nie radzą! Oni chcieliby zdławić wszystkie nasze marzenia. Zawsze tak było i tak jest teraz. Ale nie mogą sobie z nami poradzić i to ich wścieka. I wściekają się jeszcze dlatego, że zaczęli się nas bać. Niebezpieczeństwo polega właśnie na tym, że mogą ze strachu ukąsić. A my mówimy: nie bójcie się, nie bę­dziemy was bić, raczej pohandlujemy. Tak to wygląda... Rozumiesz?

No, a oni co?

207

NMHHHm I

B

1N0 cd...

Nie wierzą. Mówią, że chcemy ich oszukać i podbić Europę.

Też coś! — powiedziała Ra, wpychając łyżeczkę z ka­szą manną w wypaćkane usteczka Alicji, która nie chciała jeść. Było słychać, jak srebrna łyżeczka dzwoni o maleń­kie ząhki dziewczynki, które się właśnie wyrżnęły w gór­nym dziąśle i bardzo Alicji dokuczały. — To jest pan — mówiła Ra, wskazując na ekran. — Pan! Co on tam mówi? Nie o siebie się boję — rzekła, odrywając się od córki — ale o nie...

Fiedieńka pokazał jeg niebieskawy ślad na palcu i za­pytał:

Pamiętasz? To Mucha mnie ugryzła. Ze strachu. Ja ją ratowałem, a ona mnie ze strachu ugryzła. Najniebez­pieczniejszą rzeczą jest teraz strach. Najniebezpieczniejszą. Dlatego właśnie mówię — nie wolno się bać... Jeżeli wszy­scy ludzie będą się bać końca świata, to śmierć osiedli się na planecie jak we własnym domu, już na zawsze. I wtedy nic nie pomoże. To jest mentalność kamikadze... Umieram, więc robię, co chcę. Właśnie taki stan ludzkości... Słuchaj, Ra, już dawno chciałem cię spytać, ale w żaden sposób... Co w życiu najbardziej lubdisz robić? — zapytał z nieocze­kiwanym zdumieniem i zachwytem w głosie. — Najbar­dziej!

Jest taka rzecz, oczywiście — odparła bez zastano­wienia.

I co to jest?

Jak to co? Wszystko.

Fiedieńka znów poczuł chłód w krzyżu, zbladł i powie­dział:

Wiedziałem, że tak powiesz. A ja nie mam nic. Mam ciebie, dzieci, psa, a nie mam ulubionego zajęcia. Czy może być ulubionym zajęciem studiowanie obcego języka? Śmieszne!

A życie? — ze zdziwieniem spytała Ra, patrząc na

niego, jak gdyby podpowiadała uczniowi prawidłową i pro­stą odpofwiedź, na którą on za nic nie mógł wpaść.

Czyż życie to zajęcie? To raczej podarek... dar! Prze­cież to żadne zajęcie.

Dlaczego? Oczywiście że zajęcie, ważna sprawa. Czyż ludnie nie popełniają w życiu omyłek jak w ulubionym zajędiu?

Ul Popełniają — odrzekł Fiedieńka, wsłuchując się w siebie. Nawet przechylił głowę.

No to co ty mówisz?

Ale w jakim sensie się mylą?

W jakim chcesz! Zawsze się mylą, bo to nie jest prezent, który zawsze miło jest dostać, cokolwiek by to było. A w ogóle przestań, Fiedia! Ty znowu swoje. Ja wstaję rano.i już wiem, co mam robić... I żyję. Nieważne, że praca ci się nie podoba! Pracować tak czy owak trzeba, bo potrzebne są pieniądze, a pieniądze są potrzebne do życia, do tej ulubionej sprawy... Nad czym tu myśleć! Nie rozumiem. Na przykład ja... Sama będę chodzić w łach­manach, będę głodować, jeżeli mnie rzucisz, ale moi chłop­cy i dziewczynka będą szczęśliwi. Nie pozwolę im zginąć! Wychowam ich na pewno! — mówiła, jak gdyby wionął jej nagle w twarz zimny wicher nędzy.

Czemu masz głodować? — pytał Fiedieńka. — Co ty wygadujesz? Dlaczego miałbym cię rzucić? To jakieś bred­nie! Dopiero co mówiłaś do rzeczy, a teraz pleciesz jakieś bzdury. Chociaż oczywiiśaie trudno jest wychować i wy- kszltałcić dzieci. Teraz w ogóle najważniejszym zadaniem jest zachować człowieka jako gatunek... Zachować na pla­necie życie. Życie to przyjemna rzecz, szczególnie, jak się nad nim nie zastanawiać. Właśnie młodość jest okresem, kiedy się nie myśli o życiu, ale po prostu żyje. A jeżeli się zaczniesz zastanawiać, to koniec. Sczernieje człowiek od tych myśli. Niedawno słyszałem, jak mówiono coś

o barwnikach: „Mamy bardzo silne barwniki! Wyjdzie człowiek na deszcz i robi się cały czarny... Wyfasował czarny waciak i cały się uczernił. Żadne mydło tego nie bierze.” Tak samo z życiem; jeżeli człowiek zacznie o nim

myśleć, przymierzać do siebie i chodzić po deszczu idio­tycznych dywagacji, będzie cały czarny, nie domyje się. Niedobrze to pachnie, jak dawniej mawiano.

Tak, tak, Fiedieńka — powiedziała Ra, która upo­rawszy się z dziećmi poszła do kuchni zmywać naczynia. — Wszyscy po trosze jesteśmy ptakami, każdy chciałby po­latać, ty też ciągle szybujesz w swoich rozważaniach jak we śnie. No i proszę bardzo, fruwaj, ale ciesz się choćby z tego, że się urodziłeś normalnym, zdrowym człowie­kiem — powiedziała, stukając kostkami palców w drew­niany stół. — Znam na przykład pewnego człowieka, któ­ry wstawał rano, mył się, bandażował sobi£ gardło, bo przeszedł operację krtani, a dopiero portem jechał do pra­cy. Nawet kiedy o sobie opowiadał, zawsze mówił: wsta­łem, umyłem się, obandażowałem i wyszedłem... Ten to miałby się nad czym zastanawiać... A przecież gdybyś na niego spojrzał, nigdy byś nie powiedział, że jest nieszczęś­liwy. To dlaitego, że nie jest łatwo zmarnować życie.

No i pięknie! — przerwał jej niecierpliwie. — Skończmy na tym. Dziękuję! Rozwiałaś moje wątpliwości. Jesteś cudowna! Mam jakąś lukę w mózgu i nie wiem czegoś ważnego o życiu. Ale zupełnie mi wystarcza twoja pewność. Wierzę ci i już. Ta moja luka umysłowa jest pewnie przeznaczona na rozmaite fantazje, na lekkomyśl­ność. Życie to poważna sprawa, ale czyż może istnieć bez fantazji? Ludzie są różni — niepozorni albo tacy, których znają wszyscy — jak kanarki. Popatrzy człowiek i od razu powie: to kanarek. A kiedy jakiś szczygieł świergoce w lesie, pytają: co to za ptak tak śpiewa? Nikt nie wie. Gdybyś pokazała ludziom słowika, wzruszą ramionami i powiedzą: pewnie wróbel. Nawet po trelach nie wszyscy go rozpoznają. A kanarek jest znany. Tak samo z ludźmi: są kanarki i są słowiki albo jakieś czarnogłówki: śpiewają lepiej, a nikt ich nie zna. Mówię to dlatego, że sam na przykład znam kanarka, a inne ptaki mi się plączą jak większośoi ludzi... Moja fantazja bierze się z nieuctwa, a nie z wielkiego rozumu! Jestem jak ten dziecięcy pisarz,

który wyjaśniał, co to jest niedźwiedź-szatun *, pamiętasz? Była w radiu taka audycja dla dzieci. Ten facet powie­dział, że niedźwiedź, kiedy budzi się wiosną, jest głodny i słaby, idzie i zatacza się **, i dlatego nazywamy go sza- tunem. Ja bym takim pisarzom kazał płacić kary za bra- koróbstwo. Jestem w moich fantazjach podobny do tego pisarza, bo brak mi wiedzy, systemu. Jestem durniem. A najbardziej mi ta moja głupota dokucza, kiedy ktoś mnie bierze za mądrego człowieka.

Ra słuchała i nie słuchała, pogrążona w pracach domo­wych, w czym gadanina męża wcale jej nie przeszkadzała. Nawet jej w głowie nie postało, że wszystkie te zwierzenia były dlań sprawą bardzo istotną, jeszcze jedną próbą po­zbycia się wątpliwości, utwierdzenia we własnych zasa­dach, które go pociągały swą prostotą i jasnością.

Te wątpliwości czasem doprowadzały go rzeczywiście do absurdu.

Któregoś wieczoru, wracając z uczelni, wyszedł z metra, by się przesiąść do autobusu. Było zimno, pod nogami cmokała zimna, słona śnieżna breja i przy okienku dworca autobusowego czerniała kolejka. Powietrze, jak gdyby przesycone solą, przejmowało wilgotnym chłodem. Prze­marznięty Łuniaszyn chciał jak najszybciej znaleźć się w domu. Podniósł niski kołnierz szorstkiego palta i, minąwszy kłęby pary, buchające z drzwi dworca, skierował się do kolejki, myśląc z rozkoszą o wolnym miejscu w pośpiesz­nym, co było zupełnie możliwe, jeżeli po jakimś czasie będzie jednym z pierwszych w kolejce i pusty autobus zrobiwszy okrążenie otworzy przed nim swoje skrzypiące drzwi.

W tym chorobliwym stanie machinalnie spojrzał na oszklony kiosk, w którym sprzedawano kupony toto-lotka, zobaczył przy oświetlonym okienku ludzi i zrozumiał, że odbywa się tu sprzedaż losów na loterię „Sprint" Przy-

pomniał sobie, że ma w kieszeni jednego jedynego rubla i wiedząc, że go zaraz przegra, poszedł do kiosku, uśmiech­nął się ironicznie i kupił los. Obok okienka tłoczyli się jak zawsze nie tylko gracze, ale i kibice. Jeden z nich, niemłody mężczyzna o zmarzniętej twairzy, przysunął się do Luniaszyna i patrzył mu przez ramię, gdy ten obrywał brzeżek zapieczętowanego losu i rozwijał zielony stemplo­wany papierek.

Oho! — wykrzyknął z żartobliwym niedowierza­niem. — Samochód!

Na losie widniał wyraźny napis: „Pusty”.

Fiedieńka uśmiechnął się i wyrzucił los do stojącego na chodniku pudła po papierosach, w którym spoczywał już puszysty kłąb podartych przegranych losów.

Tak — odezwał się Fiedieńka i błyskawicznie przeT biegła mu przez głowę myśl, że na losie było napisane „Pusty” i że dobrze to widział. — Na diabła mi samo­chód? Wolę jeździć autobusem, bez kłopotów...

I poszedł na przystanek autobusowy, słysząc ciągle to zdziwione „Oho!” i myśląc o wyrzuconym losie. „Głupie żarty” — pomyślał oglądając się, ale nie dostrzegł dowcip­nisia, i w jego piersi znów odezwało się echem owo sza­tańskie „Oho!”, co sprawiło, że zatrzymał się mimo woli, wytężając pamięć i odtwarzając w myśli napis „Pusty”, który zatańczył mu przed oczyma przezroczystym wodni­stym drukiem. Do licha, co za zwidy!

Uśmiechnął się, uprzedzając drwiny żartownisia, który pewnie był gdzieś w pobliżu i może go obserwował. Ro­zejrzał się ospale, szukając go wśród tłoczących się na dworcu ludzi, a potem wśród tych, którzy, zgarbieni, ku­powali „Sprint” w kiosku, i spróbował wskrzesić w pa­mięci pospolitą twarz kusiciela. Nigdzie go jednak nie było.

Fiedieńka, śmiejąc się z samego siebie, wrócił do kiosku i zobaczył kobietę, która odbierała w okienku pięć rubli; żuła gumę i brała pieniądze tak, jakby odbierała pensję — żadnego hazaTdu, radości, nic zupełnie nie wyrażała jej po­chmurna twarz. Wzięła pieniądze i odeszła.

Fiedia, wiedząc, że nie ma więcej pieniędzy, udał, że szuka po kieszeniach zaplątanego tam rubla, popatrując na stertę papierków w kartonie, gdzie dopiero co cisnął podarty los, i czuł w sercu niepokój, jak gdyby rzeczy­wiście wyrzucił wołgę. Najbardziej go denerwowało to, że nie może dostrzec żartownisia, który, jak przypuszczał, szybko pochwycił wyrzucony los i uciekł do metra.

Niemożliwe — przekonywał sam siebie. — Wyraźnie było napisane: «Pusty». Przecież widziałem. Nie mogłem się pomylić.” — „Dlaczego nie mogłeś? — słyszał drwiący głos. — Jeszcze jak mogłeś! Jesteś zmęczony, zamyślony, przyzwyczaiłeś się, że zawsze przegrywasz, przeczytałeś, żeś znów przegrał, ale przeczytałeś we własnych myślach, nie na losie. Czyż nie mogło się tak zdarzyć?” — „Nie! To niemożliwe. Nie śpieszyłem się i nie mogłem się po­mylić.”

Z trudem zmusił się, by odejść od kiosku i stanąć w ko­lejce do autobusu. Ale przez cały czas, gdy kolejka się przesuwała, wtłaczając ludzi w zachlapane błotem gorące autobusy, szukał oczyma nie ogolonej twarzy i łupkowego blasku niebieskich oczu czarnego diabła, który go tak za­niepokoił.

Niebieskie oczka, spłowiałe jak kwiaty przetacznika... kto zwraca uwagę w letnie południe na te drobniutkie kwiaitki, przechadzając się po ścieżce nad spokojnym stru­mieniem? Niewielu. Bardzo niewielu ludzi zna ten deli­katny, jasnoniebieski kwiatek, rosnący nad brzegami rze­czek. Gdy się w niego wpatrzyć, można zobaczyć cztery maleńkie płatki, z których jeden niebieskim języczkiem nawisa nad czepeczkiem z trzech głównych płatków, ku­sząco niebieskich pod czerwcowym słońcem. Można by go nie zauważyć w wysokiej trawie, tak jest mały i nie­pozorny w porównaniu z innymi czerwcowymi kwiatami! Dopiero większa ich ilość, tworząca lazurowy obłoczek wśród żółtych jaskrów, przyciąga uwagę, jak gdyby ziemia spoglądała na oiebie modrym okiem, przypominając o po­krewieństwie wszystkiego, co na niej żyje. W tym mnó­stwie kwiatuszków są i niebieskie, dopiero co rozkwitłe,

i bledsze, i całkiem spłowiałe, wypite do dna przez sło­neczne światło.

Oho!” — słyszał Fiedieńka, wsiadając do długiego auto­busu i wciąż widząc zapijaczony wzrok żartownisia, któ­ry uciekł z wyrzuconym losem, a na losie... „Jak to jest? — myślał Fiedieńka Łuniaszyn, starając się sobie wyobrazić napis na wygranym losie. — Co tam jest na­pisane? GAZ-24? Ozy jakoś inaczej?”

Myśląc o tym chciał i próbował rozproszyć te myśli błękitnym obłoczkiem kwitnącego przetaczmika, ale wciąż widział oczyma duszy swój przeklęty los, na którym wid­niał wariacki napis „GAZ-24”...

Widzenie to było tak realne, że zrobiło mu się niedobrze. „Idioto! — myślał o sobie. — Nie było żadnego samo­chodu! To wszystko brednie. Tak, to właściwe słowo br-r- -rednie. Br-r-rednie..."

Oho! Wyrzucił samochód!” — słyszał wciąż z nieusta­jącym niepokojem i widział mglisty obłoczek przekwita- jącego przetacznaka, zaglądający mu przez ramię, i roz­winięty zielony bilecik. I wiedział, że teraz to widzenie pozostanie w jego świadomości przez spory czas, a on dłu­go jeszcze będzie się śmiać z samego siebie, opowiadając znajomym o tej swojej przygodzie.

Co słychać, Fiodorze Aleksandrowiczu?” — „W po­rządku! Wie pan przecież, że należę do ludzi, którzy na pytanie «co słychać» odpowiadają: «W porządku.» A są tacy, którzy zazwyczaj jęczą, Skarżą się: «Wszystko idzie źle, wszystko nie tak, parszywie.» Nie! Ja tego wprost nie znoszę. Żyje mi się dobrze, gdyż traktuję życie nie jak przyjemny spacerek po ziemi, ale akceptuję je ze wszystkimi jego bólami, cierpieniem, nadziejami i błę­dami, jak każdą poważną sprawę. Tak! Życie to poważna sprawa, poważne zajęcie. A każde zajęcie należy wykony­wać dobrze. W przeciwnym razie nie warto tracić czasu. No więc co mam odpowiedzieć? Żyje mi się dobrze.”

Tak sobie przetrawiał w myśli pytania i odpowiedzi, uprawiając swoisty autotrening, chociaż już dawno nikt go nie pytał, co u niego słychać. I nawet Borys, z którym

jak dawniej się widywali czy rozmawiali telefonicznie, kazał mu opowiadać tylko nowinki i dzielił się własnymi, nie wnikając w szczegóły.

Ależ proszę pani! — mówił stropiony Fiodor Łunia- szyn. — Nawet nie służyłem w wojsku. Jakiż ze mnie wojskowy? Należy winszować wojskowym.

Dwudziestego trzeciego lutego studentki i lektorki na uczelni złożyły mu życzenia z okazji Dnia Armii Radziec­kiej i wręczyły sympatyczny drobiazg i kwiaty.

Od pewnego czasu święto to zaczęto obchodzić w kraju jako święto mężczyzn, którzy osiągnęli wiek poborowy, składając hołd ich potencjalnej możliwości stanięcia pod sztandarami w wypadku alarmu bojowego. Dzień Armii Radzieckiej stał się dniem męstwa i odwagi. Kobiety ob­darzały mężczyzn tymi cechami z tak ofiarną szczodrością, że zdawało się, iż pragną tego dnia jeszcze raz przy­pomnieć wszystkim bez wyjątku mężczyznom o ich ry­cerskości, o ich sile i niewątpliwej przewadze, skłaniając panów do zastanowienia się nad swoją rolą w życiu społe­czeństwa i do pamiętania, że na nich zawsze opiera się pokój i dobrobyt, że właśnie oni, a nie kto inny, otrzy­mają broń w razie niebezpieczeństwa, i tą bronią będą musieli zgodnie z konstytucją honorowo walczyć, broniąc kobiet, dzieci i starców, a może nawet polec za świętą sprawę...

Granice święta żywiołowo się rozszerzyły i teraz już trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek kobiecą załogę, w któ­rej nie panowałaby krzątanina w przeddzień dwudziestego trzeciego lutego, kiedy to zbiera się pieniądze na prezenty, posyła kogoś na targ po drogie kwiaty, kogoś do sklepów z upominkami, kiedy przygotowuje się małe bankiety na cześć mężczyzn, których świętym obowiązkiem jest, jak wszystkim wiadomo, obrona ojczyzny.

Kobiece serca są bardziej pomysłowe niż męskie! Czegóż to nie wymyślą zapobiegliwe kobiety, by uradować tego dnia swoich obrońców! Jakich to słów nie wypowiedzą

i nie napiszą, wystawiając zalety synów ojczyzny, zwłasz­cza jeżeli tych synów jest w zakładzie pracy mniej niż cór!

Jednym słowem, granice święta rozszerzyły i ubarwiły kobiety, i stało się ono świętem prawdziwie narodowym, przeobrażając się ze święta armii narodowej w święto męstwa i wytrwałości całego narodu, dobrze wiedzącego, kogo kochać, a kogo nienawidzić, niosącego w swej ogrom­nej duszy ideały dobra i sprawiedliwości, których bronić w razie niebezpieczeństwa będą wszyscy bez wyjąitiku — mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy.

Takich świąt nie da się zaplanować lub zlikwidować,î powstają sarnie i żyją przez wieki...

O tym wszystkim myślał Fiedieńka Łuniaszyn, oglą­dając wonne, pachnące chłodną wilgocią srebrzysto-żółte narcyzy i srebrną spinkę do krawata — upominek od pań z okazji Dnia Armii Radzieckiej, z kftórą niewiele miał wspólnego. Był zmieszany, ale w głębi duszy dumny, jak gdyby nadano mu tytuł bohatera, i był gotów choćby zaraz ruszyć do śmiertelnego boju o te miłe kobiety, które zaszczyciły go pamięcią i serdecznym' zaufaniem.

Żadna z tych miłych kobiet nie miała pojęcia o burzy namiętności, jaka rozpętała się w sercu wzruszonego po­tencjalnego rycerza, kryjącego twarz w bukiecie narcyzów, żadna z nich nie domyślała się nawet, w jakie zmieszanie wprawiły tego człowieka, który nigdy nie służył w woj­sku, absolutnego cywila, pełnego kompleksów i pogrążone­go w dręczących rozważaniach o swoim miejscu w życiu. Wszystkie natomiast widziały, jak pobladł Fiedieńka Łu­niaszyn, którego twarz barwą zaczęły przypominać szklar­niowe narcyzy, wszystkie zauważyły to z przyjemnością, wszystkie także były zmieszane, a niektóre niemal pła­kały, dumne ze swego płodnego „anglika”, który oczywi­ście nie pozwoli ich skrzywdzić, i jeżeli zajdzie potrzeba, własną śmiercią odwróci od nich nieszczęście.

Dzień ów zaczął się dla wszystkich uroczyście, i chociaż za oknami było pochmurno i słotnie, w salach wykłado­wych świeciło słońce, jak gdyby szeroki uśmiech prze­taczał się radośnie po gmachu uczelni, jak gdyby tego

dnia jakaś dobra sprawa dokonała się wśród ludzi, którzy wiedzieli o niej, ale milczeli zmieszani, oczekując wie­czoru.

1 wieczór nadszedł.

Ach, te ciasta, ciastka, torty! Krem domowej roboty, pączki i faworki w cukrze pudrze, truskawkowe konfitury z własnej działki! Wszystko to srebrzyło się, lśniło, chrzęś­ciło i roztaczało aromaty, rozłożone w niepokalanej nie­winności na stołach w sali ćwiczeń, zsuniętych w jeden wielki, uroczysty, jubileuszowy stół, który bursztynowo połyskiwał koniakiem w przezroczystym szkle i zieleniał srebrnogłowymi butlami szampana. O, arcydzieła nie­zrównanych kobiecych rąk, płody kapryśnej fantazji nie­doścignionego umysłu! Jakiż artyzm bije z radosnej mar­twej natury, zdobiącej nakryty papierowymi serwetam wspólny stół! Jakiż malarski pędzel odważy się uwiecznić barwną gamę rumianych skórek i puszystego kremu, su­chych faworków i pulchnych pączków, by wsławić rękę nie narodzonego jeszcze geniusza!

Żałujcie za grzechy, synowie marnotrawni, którzy ran­kami golicie swe uparte podbródki wirującymi ostrzami elektrycznych golarek, stworzonych przez wasz intelekt! Musielibyście się na ijpwo urodzić i przeżyć wiele lat, żeby wasze zgrubiałe dłonie i niecierpliwy mózg mogły z równą lekkośoią stworzyć ten cud, tę feerię kunsztow­nych wyrobów z ciasta, cukru, wanilii i kremu. Nie, nieszczęśni szaleńcy! Nic już nie jest w stanie zawrócić was na drogę szczęścia, nie można bowiem zgłębić tajem­nicy tej wzniosłej sztuki, nie będąc kobietą!

Obsypane cukrem pudrem wargi, oczy lśniące wilgocią musującego wina, toasty na cześć wspaniałych rycerzy, skromnie przyjmujących gratulacje, przyjemny szmer gło­sów i stuk napełnionych szklanek — cały ten zaimprowi­zowany bankiet, obliczony na jakieś dwie godziny, prze­ciągnął się mocno, i kiedy Łuniaszyn opuścił przyjaciół, usilnie się wymawiając, gdyż nikt nie chciał się wczuć w sytuację wielodzietnego ojca, była już jedenasta.

Dziękuję, nie trzeba! — mówił, wymawiając się od

217

4 W \ 1

/ ‘ i r i 'ii ęMjmm i

i , i ¡mm m , j i ‘ '

słodyczy. — Jakie dzieci? Co wy... One są jeszcze za małe... Nie wolno im tego dawać. W żadnym wypadku. Nie. Proszę, nie trzeba! Dziękuję.

Roześmiane usteczka obsypane cukrem pudrem, oczy lśniące musującym winem... Fiedieńka z rozkosznym uśmie­chem na twarzy szedł w rozpiętym płaszczu mokrym chodnikiem pod wilgotnymi płatkami śniegu, spiesznie pa­dającymi w czarne błoto i tam gasnącymi, a w jego gło­wie szumiało echo głosów, w oczach krążyły usta kobiet, słonecznie świecił szampan w tandetnych szklankach z bia­łym szlaczkiem.

Tak, co tu mówić, czasem to nawet zdrowo. Co tu gadać! — myślał, wypatrując w wieczornych ciemnościach ulicy, w białej zasłonie padającego śniegu zielonego świa­tełka taksówki. — Szampan! Wino miłości. Łagodzi zbyt silne napięcie niczym dobry pies. Co tu dużo gadać! Szampan...”

Wymachiwał narcyzami w stronę przejeżdżających ulicą czarnych wołg, prywatnych żyguli, ale żaden samochód nie chciał się zatrzymać.

A niech was — przemawiał do nich. — Kto wie, może ja sam, tymi oto rękami, wyrzuciłem do kosza wołgę... Tak! I niech ją diabli.

Czuł się świetnie. Wiedział, że tego dnia nikt nie ma prawa zarzucić mu, że jest lekkomyślny, i zdawało mu się nawet, że wszyscy ludzie, którzy go mijali czy wy­przedzali, są lekko podchmieleni.

Sadowe Kolco, na którego wewnętrzny skraj wyszedł Fiedieńka, wydało mu się tak szerokie w granatowym mroku nocy, że zatrzymał się przed nim jak przed gigan­tyczną wypukłością pokrytej asfaltem planety, i z tru­dem utrzymując w rękach rozmokłe zawiniątko, zaczął wypatrywać taksówki.

W pobliżu był postój. Pod latarnią ludzie czekali na taksówki, machając rękami na przujezdżające samochody Czapki ich pobielały od śniegu, ramiona także były białe. Czekali już od dawna.

Ale Fiedieńka miał szczęście. przestrzeni wyasfalto-

wanej płaszczyzny, ze śnieżnego zamętu na postój ostro skręcił samochód z zielonym kocim okiem. Kierowca krzyknął, że zjeżdża do bazy i może wziąć kogoś w tym kierunku. Tym kimś okazał się właśnie Fiedieńka.

Wszystkiego dotbrego z okazji święta — rzekł Łu- niaszyn, sadowiąc się na przednim siedzeniu i zatrzasku­jąc ciężko chodzące drzwiczki.

W tym momencie ktoś z zewnątrz szarpnął drzwiczki tak mocno, że Fiedieńka o mało nie wypadł z auta. Jakaśi kobieta w wielkiej puszystej czapce, przemokniętej od śniegu, wcisnęła się do środka, popychając Łuniaszyna i nieposłusznym głosem poprosiła kierowcę, by ją zabrał.

Jej wyperfumowane palce mignęły Fiedieńce przed oczyma niby kwitnąca taiałoróżowa gałąź, połyskując gru­bą obrączką.

Jadę do- bazy! — krzyknął rozzłoszczony kierow­ca. — Nie mogę. Proszę zamknąć drzwi!

Kochany! To niedaleko — tuż obok. Bardzo proszę, złociuitki.

Zamknij drzwi! — krzyczał kierowca, popychając ją w ramię.

Łuniaszyn oszołomiony patrzył to na kierowcę, to na puszystą mokrą czapkę, której włos moczył mu twarz. Pod czapką błyszczały ciemne oczy i usta młodziutkiej kobiety.

Kochany, bardzo proszę — błagała, jak gdyby była to sprawa życia i śmierci.

Kierowca jednak, opierając się o Łuniaszyna, dosięgnął prawych drzwiczek i zatrzasnął je z gniewem, wypychając kobietę z samochodu, tak że ledwie zdążyła cofnąć rękę i odskoczyć. Kierowca w panicznym pośpiechu szarpnął swego gruchota z miejsca i pomknął jak najdalej od chod­nika, włączając się w szeregi brudnych, zachlapanych śnieżną mazią aut.

Fiedieńka skulił się i w milczeniu patrzył na płynące w błocie ęzei>wo<ne tylne światła, czując się winnym wobac tej pachnącej kobiety, którą szofer bezlitośnie wypchną! z samochodu, i myślał o sobie bardzo źle. Nie widział

21«.

twarzy kierowcy, domyślał się jedynie, że twarz ta w tej chwili wyraża tylko złość, nic więcej, ale kiedy odważył się na niego zerknąć, zobaczył dobroduszny profil zmę­czonego człowieka, w napięciu patrzącego przed siebie. Tłustawe policzki, mięsiste wargi, grube nozdrza krótkiego nosa.

Biedulka — powiedział Fiedieńka, znów patrząc na padający śnieg, błoto i tonące w tym błocie męltne światła jadących przed nimi samochodów. Przed oczyma migały mu dwie wycieraczki, oczyszczające z szarej pleśni szyby przezroczyste półkola. W czasie krótkich przerw mokry śnieg zdążał zabryzgać białymi plamami te przejrzyste otwory. Prowadzić samochód było bardzo trudno: dosko­nale rozumiał kierowcę, który chciał jak najszybciej zna­leźć się w bazie.

Oczywiście wcale pana nie potępiam — ciągnął Fie­dieńka, podtrzymując rozmowę. — Ale jakoś głupio wy­szło. Na pewno zawinił szampan... Szampan! Przeliczyła się z siłami, a teraiz do domu, do domu! Ja dziś też nie zdążyłem się obejrzeć, a tu już jedenasta. Pewnie teraz trzęsie się ze strachu. W domu surowy mąż, a tu ona sama jedna, na pół pijana... Wie pan, jak to bywa!

Jaki mąż? — szyderczo zapytał kierowca, stając pod światłami. — Po prostu pijana dziewucha. Nie znoszę takich.

Nic nie rozumiem — powiedział wesoło Fiedieńka Łuniaszyn. — Miała przecież na ręku obrączkę... Dziś święto... No i spóźniła się.

Nie-e — powiedział kierowca z dobrotliwym uśmie­chem na niemłodej twarzy. — To nie obrączka ślubna... Nas, taksiarzy, niełatwo nabrać. To się nazywa pierścień królowej nocy, a nie ślubna obrączka. Przecież od razu widziałem, kto mi chce wsiąść do samochodu.

Zapaliło się zielone światło, kierowca śpiesznie wy­cisnął sprzęgło, ze zgrzytem wrzucił pierwszy bieg, zaraz potem drugi, rozpędził się, wyrywając do przodu, wrzucił trójkę, a potem nawet czwórkę. Samochód był wprawdzie stary, ale silnik ciągnął dobrze.

Miałem talki przypadek — zaczął opowiadać taksiarz, ále Łuniaszyn jak gdyby się wyłączył.

Kiedy zaś wysiadł pod szarym w nocy, jednostajnym murem swego domu, nie pamiętał nic prócz migających wycieraczek i śnieżnego potopu, który zamienił wszystkie ulice w wiejskie drogi, czarne, rozjeżdżone, obramowane na poboczach bielą.

Tłusty szatan, który nazywał siebie „taksiarzem”, za­mącił mu pamięć i wsączył w serce podejrzenie, tę strasz­ną truciznę, która i tak dręczyła Fiedieńkę.

Czemu tak zaraz... Przecież nie wie! — myślał, mokry od tającego śniegu i bardzo zmęczony. — Wyczucie! Dia­beł nosaity! Wyczuwasz słabego, którego można popchnąć, a przed silnym sam służysz na dwóch łapkach jak pies... Właśnie jak pies! Ja też jestem dobry. Właśnie! Byle tyl­ko dojechać, byle do barłogu, do ciepłego dzieciętnika... Do królowej nocy pod boozek.”

I pierwszym, słowem, jakie powiedział, wchodząc do domu i zatrzymując się przed otwarymi drzwiami swego mieszkania, w których złocistym świetle zobaczył zdzi­wioną twarz Ra — pierwszymi słowami, jakie powiedział, wręczając jej narcyzy i mokre, podarte zawiniątko z ciast­kami, były słowa: „królowa nocy”.

Królowo nocy! Dla ciebie kwiaty i słodycze... A całą gorycz życia wypiję do dna sam... Ty abyś zawsze miała kwiaty i słodycze! Miła królowo! Władczyni moja, daj mi swą rękę... Ach, jaka piękna! I siła, i delikatność — wszystko w tej jednej ręce. A to co? — zapytał, chwyta­jąc palcami obrączkę i patrząc żonie w oczy. — To pierś­cień królowej nocy? Znak niewinności i czystości?

Ra paitrzyła na męża ze szczerym zdumieniem i smut­kiem, znów go nie rozumiejąc i nie widząc sensu w jego słowach.

Zdejmij wszystko! — powiedziała. — Jesteś prze­moczony jak dzieciak. Boże! A czapka! Nie czapka, ale jakaś zmokła czarna kura.

On jednak uważał, że nie tak łatwo go oszukać, i nie wypuszczając ręki żony, usiłując nadać swemu spojrzeniu

*.\\\

wielką przenikliwość, powtarzał swe pytanie z jezuickim jak sądził, uśmieszkiem:

No więc cóż to jest? Znak niewinności i czystości?

dopatrując się w oczach żony zmieszania i obawy, czego bardzo pragnął. — Innymi sławy, pierścień królowej nocy? Wiem wszystko.

Tyś już zupełnie... — powiedziała Ra i roześmiała się.

Co zupełnie? Dokończ — nie spuszczając z niej oczu groźnie rzekł Fiedieńka.

Przypominasz swoje wiadro... Tak samo jesteś spra­sowany. Jak wiadro. .0 jakiej królowej mówisz? Kwiaty są od królowej? Czy od ciebie?

A więc nie wiesz, co to jest królowa nocy? — wrzasnął Fiedieńka, ściągając płaszcz. — A ja jestem wiadrem, oczywiście! Głupim wiadrem, które upadło na drogę... Wszystko wylałem, całą gwotją źródlaną wodę... Tak! Dzisiaj jestem jak to wiadro.

Długo jeszcze tego wieczoru zrzędził, siedząc w kuchni w samych kalesonach, płakał, litując się nad sobą, pró­bował przyłapać żonę na kłamstwie .i cierpiał już nie dlatego, że były to próby daremne, ale dlatego, że myślał, iż żona jest tak chytra i przebiegła, że i tym razem go oszukuje, a on jej wierzy. Wierzy! To było dla niego naj­bardziej bolesne — wierzyć żonie wbrew wszystkim po­dejrzeniom, jakie nagle zrodziły mu się w duszy!

Dawniej nigdy nic takiego nie przeżywał. Patrzył na żonę, obserwował ją jakimś obcym spojrzeniem, i prze­rażenie go ogarniało na myśl, że ktoś inny może sięgnąć po to dostępne dla wszystkich i tak bezbronne, jak mu się zdawało, niezależne od samego siebie piękno, należące do kobiety nic nie rozumiejącej i bardzo głupiej. W swych dręczących rozważaniach dochodził do wniosku, że tylko on jeden może wyjaśnić Rajeńce całą potworność jej sy­tuacji, jej bezbronności wobec otaczającego świata. I wście­kał się, słysząc śmiech owej szczęśliwej kobiety, jak gdyby wszystko, o czym chciał ją przekonać, było głupotą.

Piękna trzeba bronić! Przed plugawymi rękami! —

mówił wpijając się wzrokiem w rozchichotaną kobietę. — Nic nie rozumiesz i nawet nie chcesz minie wysłuchać. Swoją urodę otrzymałaś za darmo... Tak to jest. Ale co to znaczy za darmo? Gdybyś była sama jedna na świecie... Nie, to nie to... Gdyby mnie nie było przy tobie, kto by ci powiedział, że jesteś piękna? Inny? Możliwe. Ale ten inny mógłby mieć brudne, plugarwe ręce... I co wtedy? Splugawiłby twoją duszę, zniszczyłby cię. Tylko ja mogę. Ja jeden! Połóż mi rękę na czole. Proszę. Nie jestem jakoś dzisiaj zadowolony z siebie. Bardzo niezadowolony! Rozumiesz? Coś się ze mną niedobrego dzieje. Przeląkłem się nagle. Boję się, że ty nie rozumiesz. Tak? Mam rację? Nie rozumiesz? To okropne! Żyłaś sobie beze mnde i ja też... To straszne.

Chciało mu się płakać, wspominał odwieczne legendy

o dawnych książętach, dzielnych rycerzach, którzy nie wstydzili się płakać nad ciałami poległych na polu walki. Ni stąd ni zowąd krytykował filmy rysunkowe, w których zającom, wiewiórkom i rozmaitym prosiętom nadawano miano bohaterów, a drapieżnym ptakom i zwierzętom, nie­ustraszonym orłom i tygrysom przeznaczano role krwio­żerczych złoczyńców...

Nie — mówił niemal ze łzami. — To niemożliwe! Zawsze w starych baśniach sokół był bohaterem, a nawet łabędzie ofiiarami... Olbrzymie głupie łabędzie, na które napada odważny sokół. Oto prawdziwy obraz życia! A co potrafią zajączki i wiewiórki? Coś gryźć? Coś skrobać? Ha! Bohaterowie! Dlaczego dzieci wychowuje się na ofer­my? Nie! Ja swoich chłopców wychowam na prawdziwych mężczyzn. A Alicja będzie ich natchnieniem do wspania­łych czynów. Tak! Niech inni wychowują sobie zajączki... Wystarczy nam jeden zajączek... Boże! Dlaczego zrobiono ze mnie mięczaka? Kto to zrobił? Mama? Nie wiem... Kto? Oto jest pytanie!

I Fiedieńka Łuniaszyn zapłakał.

Szlochał, zalewał się łzami, żona uspokajała go, a on się nie starał powstrzymać łez; płacz sprawiał mu przy­jemność.

Wszystko jest oszustwem — mówił łkając. — Wszę­dzie oszustwo! Pierścień królowej nocy... Nie ma nic wiecznego. I to jest straszne! Wszystko dokoła to oszustwo. I we mnie! O, tutaj! W sercu mam tytllko fałsz. Za co mnie to spotyka?

Dopiero około trzeciej nad ranem, wypłakawszy się do woli, Kedieńka zasnął.

Potem ze smutkiem mówił do Ra, która przyznawała mu rację, że widocznie oddziałują na niego jakieś tajem­nicze fale oibcego magnetyzmu, pola magnetycznego, które sprawiają, iż potrafi podświadomie wyczulać oudze nie­szczęście i zarażać się powszechnym cierpieniem.

Ukradkiem .wspominał Marunę, wiedząc, że byłaby tą jego zdolnością zaniepokojona bardziej niż realistka Ra, przyznająca mu rację z czysto kobiecą beztroską, grani­czącą z obojętnością, jako że .przyznawanie racji oznacza czasem niechęć do wnikania w istotę rzeczy, w szczegóły, i bardzo często człowiek uważany za dobrą duszę jest w rzeczywistości obojętnym wesołkiem, słodkim jak sma­żona lukrecja, i nic ponadto.

Swoje łzy wspominał jednak Fiedieńka dopiero .po upły­wie wielu dni, wiążąc je miano woli z wydarzeniami, jakie oszołomiły rodzinę Łuniaszynów i zniszczyły świaitek ich codzienności, kiedy nie pozostało śladu po trwałym do­mu, jak gdyby podpełzły do niego ryczące spychacze, za­wyły silnikami i runęły niczym rozwścieczone słonie na chatę, rozniosły ją, rozdeptały, zrównały z ziemią.

Zdarzyło się to i stało się jawą w wiele dni po noc­nym płaczu, ale właśnie witedy, w ten przyjemny dla Fie- dieńki dzień, zaczęła się ta katastrofa, zagłada, ten ka- raroiboł, jak z gorzkim uśmieszkiem nazwał swój upadek pozbawiony sił Borys Łuniaszyn.

Starszy Łuniaszyn popatozył w okno, a potem spojrzał na zegarek: była dokładnie trzecia po południu. Za oknem

padał zimowy deszcz. Synoptycy zapowiadali dodatnią temperaturę, niskie ciśnienie i mokry śnieg. Pomylili się tylko co do jednego — zamiast mokrego śniegu siąpił zwykły deszcz. Dai zaciągnięta była mętną szarą mgłą.

Właśnie w tę mglistą dal musiał wyjechać za pół go­dziny.

Rano zadzwonił do niego Wasilij Jewgieniewicz, który miał go odwiedzić dziś wieczorem w domu, i tłumacząc się nieprzewidzianymi okolicznościami, poprosił, by zmie­nić termin spotkania, mówiąc, że dobrze by było spotkać się gdzieś na mieście.

Ale gdzie? — zapytał Borys Łuniaszyn, któremu ten pośpiech wydał się nieco dziwny.

Czemu nie mielibyśmy się spotkać — zaczął Wasilij Jewgieniewicz.— czemu nie mógłbym czekać na pana w przejściu podziemnym na prospekcie Kalinina? A może to panu nie odpowiada?

Borys pomyślał, że spotkanie na mieście będzie chyba dla niego najwygodniejsze, gdyż nie chciało mu się czekać na Wasilija Jerwgieniewieza w domu, zabawiać go i po­dejmować; słabo znał tego człowieka, czuł się w jego towarzystwie niezręcznie i nudził się, jak nudzimy się w towarzystwie kobielty, która się nam nie podoba, ale której my sami jesteśmy bardzo drodzy.

Tak — powiedział. — To mi odpowiada. Ma pan na myśli Nowty~Arbat? Ale tam jest kilka przejść.

Wie pan, dlaczego w przejściu podziemnym?

Domyślam się. Pada.

Tak jest. No więc w przejściu najbliższym od Sado­wego Kolca. To przejście z jednej strony wychodzi na restaurację „Arba/t”.

Dobrze — zgodził się Borys.

Az drugiej na kiosk, który stoi na samym rogu Sadowego Kolca i prospektu Kalinina. Tam na dole... Aha! Tam są dwa wyjścia... czy wejścia... Wszystko jedno. Więc między tymi wejściami czy wyjściami będę na pana czekać. Jasne, Borysie Aleksandrowiczu?

Tak.

Nie sprawi to panu kłopotu?

Bynajmniej.

A co pan na to, żebyśmy się spotkali o szesnastej?

Dobrze.

Plus minus dziesięć minut?

Oczywiście — ochryple zgodził się Borys Łuniaszyn, wyginając w palcach spinacz do papierów.

No to umowa* stoi... Czekam na pana o szesnastej zero zero.

Spotkanie to było ważne dla Borysa Łuniaszyna i nie chciał się spóźnić. Zadzrwonił do szefa, mówiąc, że wy­chodzi, i kiedy znowu spojrzał na zegarek, było już dzie­sięć po trzeciej. Za dwadzieścia minut powinien wyjść Zamierzał od razu wziąć taksówkę, ale spojrzawszy w okno przypomniał sobie, że pada i zaczął się śpieszyć: w taką pogodę trudno o taksówkę — wiedział to z do­świadczenia. A w trolejbusie tłok i zaduch, przesycony zapachem mokrej wełny i sztucznego futra.

W pamięci przemknęło mu „tak jest” Wasilija Jewgie- niewicza i „szesnasta zero zero” — ten zakorzeniony na­wyk byłych wojskowych. Jakaś igiełka drasnęła go po sercu, ale zlekceważył ten drobiazg i dopiero potem tego pożałował.

Szesnasta zero zero, tak jest” — jak echo zabrzmiało mu w uszach, kiedy zatrzasnęły się za nim automatyczne drzwi portierni i znalazł się nagle jakby na skwierczącej patelni, tonąc w mokrym szumie aut, mknących ulicą w błotnistych bryzgach.

Na czekoladowych gałęziach przystrzyżonych lip wisia­ły mleczne, męłtne krople. Śnieg, który spadł w nocy, był cały podziurawiony tym kapiącym mlekiem.

Takie same lipy czerniały także na prospekcie Kalinina, tak samo bielejąc mlecznymi kroplami, uczepionymi zimo­wych pączków, załomów i rozgałęzień. Ale śnieg pod lipa­mi już roźtaijał.

Borys przyjechał za wcześnie. Miał jeszcze w zapasie jedenaście minut. Nie lubił tej liczlby. „Pałeczki bębna” zaginionej bez śladu loteryjki, która jakby się zapadła pod

ziemię. Przecież nie paliło się w piecu beczułkami z cyfra­mi! Gdzie się to wszystko podziało? Gdyby chociaż została jedna beczułka. Żadnej nie ma! I nitot tego nie wyrzucał. Było i nie ma. Mistyka.

Borys Łuniaszyn podjechał taksówką i wysiadł po prze­ciwnej stronie prospektu, gdzie wznosiła się szklana super- restauracja i gdzie ledwie dostrzegalnie obracał się w gó­rze ogromny globus, reklama Aerofłotu. Zszedł na dół po schodach i powoli ruszył na miejsce spotkania, w nadziei że Wasilij Jewgieniewicz mignie nagle w tłumie, uśmiech­nie się porozumiewawczo i tajemniczo. Ale nie było go jeszcze. Borys wyszedł na górę i kupił w kiosku koperty i cały blok ładnych dużych znaczków pocztowych z re­produkcją znanego obrazu z Galerii Trieftiakowskiej, któ­rego tytułu i autora nie mógł sobie przypomnieć.

Dawno już nie pisał żadnych listów poza służbowymi i sam się sobie dziwił, że ni z tego, ni z owego kupił nagle paczkę kopert z pustym miejscem na znaczek. Nagle zapragnął liznąć klej pachnącego znaczka, poczuć na koń­cu języka jego zapomniany smak. „A gdzie się podziały nasze znaczki? — pomyślał ze zdziwieniem, przypominając sObie swoją dziecinną kolekcję, która potem przeszła na młodszego bralta. — Cztery grube kiasery ze znaczkami! Tuwińiskie trójkąty! Jeden, pamięta, bardzo mu się po­dobał. Jeździec z arkanem w rękach na pędzącym koniu... Chyba tak. Gdzie się podziały? Trzeba zapytać Fiedię. Ale on chyba już ich dawno nie ma. Dziwne! Znaczki dzie­ciństwa nikną jak dym, odchodzą wraz z latami. Jest w tym na pewno jakaś tajemnica. I teraz się ich nie od­najdzie. Nie przypomni.”

Do spotkania, czy raczej do szesnastej, pozostało siedem minut.

Borys pomyślał, że trzeba było uprzedzić w pracy, że dziś już nie wróci... Nagle zapragnął być w domu. Natych­miast, gwałtownie zapragnął znaleźć się w domu, jak gdyby nie był tam od kilku lat. Chciał zdjąć z siebie wilgotną odzież, zaparzyć kawę, otworzyć koniak i wypić go z aromatyczną, gorącą, mocną kawą. Rozwalić się w fo-

227

* w\

tełu i powiedzieć po prostu: „O-o-o!” — wyrażając tym swe zadowolenie. I żeby po szybach i parapetach bębnił zimowy deszcz, który wtedy nic go nie będzie obchodzić... I niech zginie, .przepadnie ten gruby zgniłefc...

Jak on się źle trzyma — pomyślał Borys. — Krzywo, jakby miał jedno ramię wyższe, głowa na boczek, szyja tłusta... I ręce pulchne jak pączki. Niechby już przyszedł, do cholery."

Stał w zamyśleniu na skrzyżowaniu szerokich magistrali czekając, aż wskazówki dojdą do szesnastej, i ze wstrętem myślał o sobie przed tym nieuniknionym spotkaniem.

Gdyby starszy Łuniaszyn miał lepiej roziwinięty zwie­rzęcy instynkt, niewątpliwie zacząłby się mieć na bacz­ności i wbrew wszelkiej logice nie czekałby dłużej na Wasilija Jewgieniewicza, posłuszny gwałtownej chęci zna­lezienia się teraz w domu i tylko w domu.

Instynkt ten jednak dawno obumarł w duszy Borysa, został przytłoczony i zabity zdrowym rozsądkiem człowie­ka interesu, wydoskonalonym umysłem, kltóramu bez za­strzeżeń ufał, zbierając z jego pomocą wszelkie informacje

o interesach, ludziach i własnych możliwościach w tej czy innej sytuacji.

Tym razem nawet mu do głowy nie przyszła myśl

o jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Myślał o wszystkim, tylko nie o tym. Myślał o niskim ciśnieniu aitmosferycz- nym, które mu dokuczało, o desziczu, monotonnym i przy­gnębiającym, o filiżance kawy z koniakiem... Przypadko­we zaś myśli o zaginionej lolteryjce, o zgubionych znacz­kach wywietrzały mu ze świadomości jak sen, jak coś tajemniczego, o czym nie warto poważnie myśleć czy jakoś inaczej reagować.

Dokładnie o szesnastej śpiesznie zszedł po mokirych śliskich stopniach do jasnych podziemi, idąc za dwiema roześmianymi dziewczynkami, z których jedna zatrzymała się na stopniu i wykrzyknęła:

Oj, Luśka! Atramentu się nażarłaś?

Dlaczego?

Całe usta masz niebieskie...

Znowu się roześmiały i poszły dalej, bl^kitnoniebieskie, zimne jak cienie przyszłości. A Borys Łuniaszyn obejrzał się z uśmiechem, zwolnił kroku i zobaczył dwóch modni- siów w dżinsach, którzy stali pod ścianą i także z uśmie­chem popatrywali za roześmianymi dziewczętami, prze­rwawszy jakąś rozmowę.

Cholera! — pomyślał Borys i gniewem. — Cierpliwość można stracić przez tego palanta.”

Była j'Uż szesnasta dwie, czyli, jak pomyślał Borys, dwie minuity po czwartej. Przespacerował się tam i z powro­tem z rękami założonymi do tyłu, popatrując na przechod­niów i na tych dwóch, 'którzy stali pod ścianą i o czymś dyskultowali, o czymś się nawzajem przekonywali. Był zły na siebie za to, że przystał na propozycję Wasilija Jewgieniewicza i że musi ¡przez niego marznąć jak za­kochany na randce... Bał się spotkać znajomych pośród tych śpieszących się ludzi... „Ach, Boria, Boria, stary koniu — pomyślał z ironią — gdzież ty się umawiasz... Czyżby tak cię przypiliło?”

I zawczasu się chmurzył, odpowiadając ewentualnym znajomym: „Służbowo. Sprawa czysto służbowa” — posta­nawiając, że zrobi tak, by ci przypadkowi znajomi także zaczekali na Wasilija Jewgieniewicza i przekonali się, że to nie spotkanie z kobdeltą...

Niemniej ten łobuz zachowuje się właśnie jak kobie­ta — żeby go pokręciło!”

Wargi miał mocno zaciśnięte, stąpał odmierzonym twar­dym krokiem, tłumiąc złość i rozdrażnienie, ręce splótł za plecami, usiłując opanować nerwowe napięcie, które narastało w nim iz każdą minuitą.

I kiedy ktoś trącił go w łokieć, przymilnie nazywając po imieniu, drgnął i odprężony zachrypiał z ulgą:

A-a-a... — myśląc w duchu, że tak można drgnąć tylko na nieoczekiwane ukąszenie.

Różowa twarz Wasilija Jewgieniewicza lśniła od potu, mokra czapka ujechała miu na oczy. Poprawił ją jak okulary, obnażając różowe czoło z rozmazanym na skórze potem.

Długo pan czekał? — zapytał przymilnie, rozpinając kożuszek i odrzucając ciepły szalik, który mu przeszkadzał w sięgnięciu do wewnętrznej kieszeni.

Drobiazg — odrzekł Borys. — Czemu się pan tak śpieszy? — Jak to, jak to — odparł ten połykając wyrazy, sięgnął do kieszeni jak do cudzej i wyjął stamitąd lotniczą kopertę z ukośnymi niebieskimi paseczkami na brzegach.

Borys spostrzegł, że koperta była zaklejona i pękata od tkwiących wewnątrz banknotów.

Dureń — warknął w duchu, czując, jak krew go zalewa ze złości. — Dureń... Kit ci w oko!”

Ludzie, twarze, uśmiechy, uwaiżne i obojętne spojrze­nia... Obok, obok...

Borys Łuniaszyn skostniałą ręką wziął ciężką kopertę i umyślnie niedbale wsunął ją do kieszeni palta.

Zgodnie z umową, Borysie Aleksandrowiczu — usły­szał stłumiony głosik zgniłka. — Może pan nie wąftpdć.

Borys stał przed nim z rękami w kieszeniach i wbrew sobie wycedził z drapieżnym uśmiechem:

Wąifcpią tylko kobiety. Jest pan zadowolony?

Ale zgniłek nagle jak gdyby zapadł się pod ziemię, jak gdyby go w ogóle nie było. Łuniaszyn wyraźnie po­czuł uważne i natarczywe spojrzenie, na którego ostrzu tkwiło straszne niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo zbli­żało się ku niemu od tyłu. Nie zdążył pomyśleć, gdzie się podział zgnitók, kiedy ktoś chwytnymi palcami bardzo mocno złapał go za rękę, ściskającą kopertę w kieszeni...

Wasiliju Jewgieniewiczu! — głośno i nawet wesoło zawołał Łuniaszyn, nie paitrząc na tego, kito go trzymał za rękę, i uśmiechnął się po kobiecemu beztrosko i za­lotnie.

Wszystko w porządku — usłyszał TÓwnież uśmiech­nięty, miły głos, który już gdzieś słyszał, rozpoznając nagle, że to głos jednego z tych, kitÓTzy stali pod ścianą — młodego mężczyzny w kurtce z misia.

Ku twarzy Borysa zbliżyła się legitymacja z fotografią schludnie ostrzyżonego chłopca o wyciągniętej w napięciu szyi. Tłusta liliowa pieczęć. Pełzające mrówki czarnych

liter, których nawet nie próbował odczytać, zaskoczony i jatóby oślepły.

Wiedział od dawna! Wiedział sto la/t temu, kiedy poczuł wzrok zbliżającego się z tyłu niebezpieczeństwa, wiedział już, że to nie prymitywni grabiciele, którzy byliby teraz tak pożądani i mili, ale pracownicy milicji, którym wcale nie są potrzebne pieniądze, którym poftrzebny jest on sam, Borys Łuniaszyn, dobry, serdeczny, zapobiegliwy człowiek, który tak się Starał nie dla siebie, nie, dla Fiedieńki, dla jego rodziny, dla mamy, dla wszystkich, których kochał...

Pytoty kłąb .tych gorączkowych myśli zawirował moi w głowie, kttóra napuchła z napięcia, zahuczała, gotowa pęk­nąć, i Borys ze zdziwieniem usłyszał własny ochrypły głos:

Co, chłopcy? Marne moje widoki?

I odpowiedź także go zdziwiła, odpowiedziano bowiem nie jemu, Borysowi Łimiaszynowi, człowiekowi szanowa­nemu i łubianemu:

Nie jesteśmy dla was chłopcami.

A tamten Łuniaszyn, który z oszałamiającą szybkością oddalił się, przeskakując przez minulty, godziny, dni, mie­siące, lalta, dziesięciolecia — tamiten Łuniaszyn był już gdzieś poza barierą czasu, ze smultnyim uśmiechem kiwając głową i zmniejszając się jak na trickowym zdjęciu filmo­wym, oddalił się już o sto lalt, pozostawiając na pamiątkę chełpliwy uśmiech i masę nie spełnionych marzeń — pro­stych jak meczenie krów na łące i bynajmniej nie wycho­dzących poza ramy marzeń zwykłych ludzi. Tych ludzi, Spiesznie idących teraz naprzeciw, mimochodem spogląda­jących na trójkę także śpieszących się mężczyzn, którzy szld, jak gdyby trzymaijąc się za ręce.

Za rogiem, na Sadowym, przycupnęło przy metalowej barierze chodnika niebieskie żyguli z ciemnoczerwonym pasem na karoserii; samochód powitał ich warkotem roz­rusznika.

Boże! — jęknął Borys, niezręcznie przełażąc przez ma­lowany słupek i czując, że całe aiało, nogi i ręce ma jak z waty. „Jestem nikim — myślał. — Zniknąłem jak

drewniana beczułka loteryjki, jak znaczek pocztowy. By­łem i nie ma mnie. Jakże to tak? Fiedia, Puszą... Boże wszyscy! Wszyscy będą rozpaczać. Biedna mama! Co po­cząć?"

To prowokacja — powiedcział znalazłszy się w aucie w ciasnym świaitku wygniecionych siedzeń, męttnych szyb, obcych ludzi.

Powiedział to tak cicho, że siedzący obok niego młody człowiek w kurtce z misia nie dosłyszał.

Co? — zapytał ściągając rzadziutkie brwi.

Prowokacja. Tak, ten człowiek — powiedział Borys, z trudem obracając językiem. — Ten, za przeproszeniem... Dostałem od niego... Panowie na pewno myślicie, że to łapówka. Nie!

Nasze zadanie jest inne — przerwał mu sąsiad. — A o tym będziecie mówić gdzie indziej. Proszę o ciszę.

Dlaczego pan tak ze mną rozmawia?

Wcale z wami nie rozmawiam — spokojnie zaprze­czył ten, którego ręce Łuniaszyn zapamiętał, chociaż na pozór wydawały się zwyczajne i nawet jakby słabe. Ręka­wy puszystej kurtki podciągnęły się wysoko, ukazując nadgarstki bł^kiltno-bladych rąk.

Przeltainy w wypukłych oczach pociemniały, jak gdyby odbiły się w nich chmury deszczowego nieba. Wycho­dzący z parkingu kapitan, otoojęttnie spojrzawszy na Łu- niaszyna, kiwnął głową jego eskorcie...

W mrocznym stanie ducha, w dręczącym strachu i roz­paczy, cuchnąc potem, Łuniaszyn popłynął nie czując nóg, nie wiedząc, co się z nim dzieje, w czerń otwartych drzwi i w myślach pożegnał się z dawnym życiem.

Operacja zatrzymania Łuniaszyna przeprowadzona zosta­ła klasycznie prosto. Pracownicy milicji posiadali spis serii i numerów banknotów, które otrzymał przestępca Łuniaszyn, jak to się mówi, został przyparty do muiru, i jego żałosne próby wyjaśnienia sprawy prowokacją, zorganizowaną przez wrogów, wszystkie te chwyty spo­wodowały tylko nudną pauzę w przesłuchaniu. Życzliwie cierpliwe spojrzenie majora, który prowadził przesłucha­

nie jego bezczynnie tkwiące nad protokołem pióro, jego potakujące, a jednocześnie jakby pełne wyrzutu kiwanie głową — wszysltko to odbierało chęć walki i tak już bezsilnemu, spoconemu ze strachu Łuniaezynowi, który plątał się w zeznaniach, przełykał liepką ślinę i bez prze­rwy palił.

Bardzo często, tak często, że major aż sie uśmiechnął powtarzał bezmyślnie i pytająco:

Rozumie pan? — sam już nie rozumiejąc'nic z tego, co mówił. — Rozumie pan? •— I znowu bez żadnej na­dziei na zrozumienie ze strony majora powtarzał w kół­ko: — Rozumie pan?

Wszystko rozumiem — powiedział major i przy­mknął zmęczone oczy, uciskając palcami powieki.

I owo zmęczenie na twarzy człowieka, od którego teraz zależała jego przyszłość, zabiło w Borysie Łuniaszynie ostatnią nadzieję.

Zwolni mnie pan do domu? — zapyttał drżącym głosem. I broda mu się zatrzęsła.

Major otworzył. oczy, zmarszczył się i powiedział jak do serdecznego przyjaciela:

Kiedyż wreszcie nadejdzie zima? Czuję się taki osła­biony... Do domu? — zapytał z życzliwością gościnnego gospodarza. — Oczywiście, chciałoby się do doonu, rozu­miem pana. Ja też bym chciał do domu. No to po co pan mi tu opowiada swój życiorys? Kto tu kogo zatrzy­muje: ja pana czy pan mnie? Przecież nie wydaję za pana córki. No więc do rzeczy. Pióro mi już wyschło. Wodę pisać piórem... Nie lubię długopisu.

Wycelował ostrą stalówkę na nie do końca zapisaną stronicę, przeciągnął piórem po papierze, wyciskając za­schnięty atrament i plamiąc palce, zdjął ze stalówki jakiś włosek. Zapyttałr

Czemu pan nic nie mówi? Czekam.

Co mam mówić? — zapytał Łuniaszyn, który strasz­nie ćhciał się znaleźć w domu, a tymczasem bezsilnie siedział na krześle w mrocznym pokoju, marząc o tym do-

mu jako o czymś nieziszczalnjnm. W duchu zanosił się skowycząeym, tęsknym wyciem za utraconym domem. Zdawało mu się nawet, że jeżeli jeden chociaż dzień, jedną noc spędzi w domu, powrócą mu siły, spokojnie pożegna się ze wszystkimi i może nawett uda mu się uśmiechnąć na odchodnym. Owo słodkie marzenie o do­mu przeszkadzało mu myśleć i mówić. — Przepraszam — powiedział. — Nie zrozumiałem pana. A może się prze­słyszałem. Zwolni mnie pan dziś do domu?

Co pan, słowo daję! Jest pan dorosłym mężczyzną. To jest sprawa o łapówki! Jakiż sens trzymać pana pod strażą? Niech się pan zastanowi. Przecież nie aresztowa­liśmy pana.

A więc jednak o łapówkę? To strasane!

Pan wie lepiej. I nie targujmy się.

Ale co ja mam panu powiedzieć? O ozym? — zapytał Łuniaszyn, dla którego najważniejszy był teraz fafot, że dziś jeszcze wypuszczą go do domu, że zobaczy Puszę i dzieci, zapomni o wszystkim we śnie, odeśpi się, na­bierze sił i koniecznie jeszcze dzisiaj zaparzy mocną kawę i wypije ją z koniakiem.

Jego ożywienie' było tak wyraźne, że nawet major spo­strzegł, jak go podniosła na duchu wiadomość, iż nie jest aresztowany.

Łuniaszyn nabrał nadziei, że wróci choć na krótko do domu, ucieszył się, zapragnął ra.ptem nawet zaprosić do siebie majora, pogaiwędźić z nim, pouskarżać się na życie, które go tak wcfiągn^o, i nie tłumaczyć się, nie, lecz po­kajać, wypłakać się przed dobrym człowiekiem, który naturalnie nie jest winien, że jakiś tam Ł/uniaszyn został zatrzymany przez funkcjonariuszy milicji na gorącym uczynku. Niepokoiło go teraz tylko jedno — czy dobrze zrozumiał tego poczciwego majora, czy nie był to z jego strony jakiś chwyt, podstęp. Samo przestępstwo wydawało mu się teraz dawno minione, a sąd odległy i bez znacze­nia w porównaniu z możliwością, jaka się przed nim otwo­rzyła.

234

f 19 )

4 P

%%A ty%4 4

»¡•¡¡¿¡w

jb»af mS a f 414

Im Ml

w&mwIkWł

Łuniaszyn znów drętwiał ze strachu, ale teraz już ze strachu, że go nie wypuszczą — obiecali, a nie wypusz­czą. — zapytał więc z żałosnym uśmiechem, przypomina­jącym raczej płacz:

Wierzę pamu. Ale czy pan mnie nie oszukuje? Wy­puści pan? Na pewno czy nie? Proszę mi powiedzieć!

Dziwny z pana człówiełk — wykrzyknął major, znów podnosząc nad papderem swoje pióro. — Cóż to za dam pan ma? Do domu i do domu. Po prostu zdumie­wające!

A Łuniaszyn, uśmiechając się, chlipiąc, z trudem się opanowując, powiedział wśród potoku łez:

Mamy do"i bardzo... Nasz dam jest... Wspaniały. Był. Był dom, a teraiz... To był wspaniały dom... Żeby jeszcze raz... Choć rzucić okiem.

Niech się pan uspokoi... Wie pan, my wszyscy coś mieliśmy, coś będziemy mieć. Może wody? Ach, mam ja z tymi! Jeden z domu, drugi do domu. I wszyscy okrężną drogą, okrężną, nie wprost po ulicy. W ten sposób nigdy nie skończymy.

Tak-tak-(tak — gorączkowo powiedział Łuniaszyn, od­chrząknął i otarł twarz chusteczką. — To czułe miegsce. Ma pan słuszność. Wielkie ryby... Jak to się mówi? Wiel­kie ryby — wielkie morza, a pierwotniaki do szklanek... Tak być powinno. Ach, mój Boże, mój Boże! Jakież głu­pie to życie.

Westchnął głęboko i wyprostował się przed majorem, na którego głowę padało światło laimpy. Ta łysa głowa | gładkimi skrzydełkami włosów nad uszami nagłe prze­mówiła do wyobraźni Łuniaszyna nie swoim kształtem czy barwą, ale jak gdyby zaświeciła się raptem pod twardą kostną pokrywą, zajęczała z litością i współczuciem wszy­stko rozumiejącego człowieka, który jest zmuszony łamać życie innym ludziom, nie żywiąc do nich żadnej niechęci czy wrogości. Tak się w każdym razie wydało Borysowi Łuniaszynowi, który z ulgą powierzył się migotliwemu światłu tej wtzniosłej dobroci.

V

Młodszy '.uniaszyn ptaka) nie tej nocy, kiedy powrócił Borys, lecz poprzedniej, kiedy Borysowi jeszcze nic się nie przydarzyło. Tej zaś nocy, kiedy Borys wrócił, prze­raziwszy Puszę swoim wyglądem i opędzając się od jej pytań słowami: „Później. Później..." — tej nocy Fiedień- ka spokojnie spał.

Chociaż oczywiście jeat zupełnie prawdopodobne, że przeczucie nieszczęścia w jakiś dziwny sposób oddziałało na stan jego ducha, co zresztą można założyć tylko z pew­nymi koniecznymi zastrzeżeniami, jako że decydującą roię odegrało w tym musujące wino... ,.Szampan! Szampan!" I oczywiście spotkanie z taksówkarzem i kobietą, którą ten wypchnął z auta na oczach Fiedieńlki i nazwał królo­wą nocy.

Jakkolwiek jednak było, Fiedieńka Łuniaszyn nie miał później wątpliwości, że właśnie przeczucie nieszczęścia wpłynęło bezpośrednio na jego nastrój w noc z dwudzie­stego trzeciego na dwudziestego czwartego lutego, kiedy to Borysowi przydarzyło się nieszczęście.

Mózg to zagadka — mówił Fiedieńka, ze smutkiem patrząc na ludzi, jak gdyby skarżył się kn i szukał współ­czucia. —, To zdumiewający twór: czasem mi się zdaje, że jest podobny do szarego kociaka. Śpi jednym okiem, a energii ma na .trzysta lat. Zresztą trzysta lat to wcale nie fantazja. Substancja mózgowa obliczona jest na bardzo długie życie, może nawet na tysiąc lat, jeżeli- oczywiście nie zaatakuje jej choroba. A różne sklerozy i tak dalej to przecież nie mózg, tylko naczynia... Nasze naczynia są słabiutkie w porównaniu z mózgiem. A mózg jesit nieśmier­telny. Tak! I kiedy umiera nawet bardzo stary człowiek, jego mózg ginie zupełnie młodo. Jakby dopiero co zaczął żyć!

Mówił tak, kiedy hrata nie było już w Moskwie, a jego zrujnowany dom, to jest mieszkanie, w którym zbierali się Łuniaszynowie, przedstawiał żałosny widok: zdawało się, że. nawet tapety w pokojach wyblakły, jak gdyby je spryskano trującym środkiem owadobójczym. Pachniało stęchłym dymem papierosowym, popiołem i niedopałka-

mi, które Puszą, zapalając papierosa od papierosa, zapo­minała wysypać z popielniczek. Nauczyła się palić z za­trważającą szyibkaścdą i przyzwyczaiła się do tego tak, jak potrafią się .przyzwyczajać tylko kobiety — z fanatyzmem i gorliwością człowieka, który zapomniał o sobie i uwie­rzył w cudotwórczą siłę otumaniającego dymu.

Mózg wyczynia czasem takie statufci, że nadziwić się nie można! Czasem na,wet myślę, że gdyby człowiek na przykład przeżył całe życie i popełnił w nim wiele nie­wybaczalnych błędów, których by żałował, i gdyby mu darowano nowe życie, to i wówczas, w tym drugim życiu, pamiętając o dawnych błędach i tak by popełniał takie same. Nie da się ich uniknąć za nic. Mózg wymyśli coś takiego, że człowiek utraci wolę i podda się okolicznościom. Mówi się: dajcie mi drugie życie, a przeżyję je zupełnie inaczej... Wiedziałbym Wtedy, jak żyć. Nie! Jestem zu­pełnie pewien, że gdyby się dało człowiekowi nawet dzie­sięć żywotów, przeżyje je wszystkie tak jak pierwszy. Bez żadnych odmian.

Oczywiście nikt się ż Fiedieńką me 'Zgadzał, ale on uśmiechał się z zadumą, patrząc na Ra, Ninę INikołajewsnę, Pulszę, kitórym to wszystko mówił, pozostawszy jedynym mężczyzną w rodzinie Łuniaszynów, i było widać, że nie tylko jest pewien swych opinii, ale jakby już z własnego doświadczenia zna zagadkową iistoltę życia.

Mażecie mi oczywiście nie wierzyć, ale ja wiem — mówił i czując przenikliwy chłódek przebiegający po grzbiecie, obrzucał wszystkich swych domowników szkla­nym spojrzeniem. — Jak myśliwie, co to jest sen? To za^ baw a wypuszczonego na swobodę kociaka. W dzień stara się jak może, zdąża w ciągu dnia dokonać miliona rzeczy... Każdy nuch palca Ito przecież praca mózgu, on tym wszyst­kim kieruje... Czasem nawet myślę, że człowiek to chodzą­cy móaig, który przystosował sobie ręce, nogi, oczy, uszy — wszystko! Dosłownie wszystko, co mamy. Sam zaś ukrył się w pancernej puszce i zaczął działać, zaczął popychać czło­wieka do różhych postępków, to jest, jeżeli przyjmiemy takie założenie, to nawet nie człowieka popychać, ale

77

«Mi

wszystko to, czym się otoczył dla własnej wygody. A we śnie mózg odpoczywa od kierowania ruchami. ¡Pilnuje Ityl- ko, by pracowały jakieś tam nasze wewnętrzne organy, żeby krew krążyła, żeby odbywała się przemiana materii... A sam mruży oczy, uśmiecha się zielonym ślepiean, prze­ciąga i mruczy z zadowolenia. I straszy czasem ¡naszą wolę, albo, jeśli wolicie, duszę. Czasem napędza takiego sftra- chu, że dusza ucieka w pięlty. Zdarza się ito wtedy, gdy jest z czegoś niezadowolony, iż pracy jakiegoś organu czy z samego siebie... Różnie przecież bywa! Zmusi coś dó zrobienia czegoś, a teraz jest niezadowolony...

Fiedieńka spoglądał na uśmiechające się kobiety i na jego przestraszonej twarzy również zaczynał się ukazywać uśmiech, jak gdyby przemarzł i teraz powoli się rozgrze­wał.

A co robił dawniej? — pytała Ra kpiąco.

Kto?

Ten puszysty kociak. Który zrobił sobie puszkę...

A-a-a... Dawniej był oceanem... Dawniej sama plane­ta myślała.

Nina Nikołajewna, która tak posiwiała i tak się zgar­biła, że przypominała białe foczątko, uśmiechała się boleś­nie i mówiła z westchnieniem:

Ach, dzieci, dzieci! Jakże tam nasz Borieńka...

I wszyscy zamyślali się smęitnie. Puszą zapalała zapał­kę, zaciągała się dymem i z odrzuconą głową i wysunię­tymi wargami wdychała niewidzialny dym, szybko ulatu­jący w górę.

Ale wszystko to działo się później, kiedy Borys już od­bywał karę, pozostawiwszy w Moskwie zrozpaczonych, za­łamanych i jakby porażonych paraliżem krewnych.

W owe lutowe dni zaś, kiedy go wypuszczono i wszczęto przeciw niemu sprawę kamą, Borys Łuniaszyn był nie­zwykle pobudliwy fi skłonny do płaczu. Życie na swo­bodzie, które jak gdyby mu podarowano, choć miało się

wkrótce zakończyć, wydawało mu się bezgranicznie wiel­kie i ipełne cudowności.

Nikt jeszcze nie wiedział, co sdę stało.

Kiedy Borys nieoczekiwanie sam, bez Puszy, przyszedł do brata i objął go, poklepując po plecach, nie wypuszcza­jąc z objęć, uittonąiwiszy nosem w iszyi Fiedieńki nieco powyżej twardego obojczyka, młodszy Łuniaszyn, nie spo­dziewając się takiego powitania, stropił się, i czując łzy brata, zaczął go całować w skroń...

Baria, co to? Borieńka, czuję, iże coś się stało! Po­czekaj, poczekaj... Co się dzieje?

Nic — odrzekł Borys, wydzierając się z rąk brata. — Najzwyklejszy karambol... Kiedy samochody na szosie zde­rzają 'się po dwa, trzy, cztery naraz, nazywamy to karam- bolem. W naszym życiu też tak '.bywa: jeden zawini, a cierpi od razu kilku. To także karamfood. Co Itak na mnie patrzysz? Myślisz, że jestem podbarwiony systemu nerwo­wego? Póki ty, Fiedieńka, jesteś 'żywy i zdrowy, ja jesz­cze... Nie! To nic. Nic, 'braciszku, nic... Umówimy- się: o nic mnie dzisiaj nie pytaj. Myślę, że to nie itakie trudne... Proszę cię. Przyszedłem popatrzeć na bratanków i bra­tanicę, na Rajeńkę...

Długo mył twarz w łazience parskając i smarkając... Wyszedł w zachlapanej koszuli, do czerwoności natarty ręcznikiem.

WszyStko to nerwy, Fiedieńka! — wykrzyknął roz­kładając ręce. — Te nerwy łapią człowieka zza węgła. Przyszedłem, zobaczyłem i nie zwyciężyłem. Zza węgła, nożem w plecy, podle. Zapamiętaj sotaie, Fiedia! — wy­krzyknął z niezwykłą u niego wibracją w głosie. — Wszystkie te sztuczki to warkot pałeczek na bębnie. Żyj zwyczajnie. Ciesz się, że masz niebo nad głową, ziemię pod nogami, drogi, miasta... I żadnych pretensji do życia. Wszystko to warkot, bębnienie... Do diabła z tym! Celem życia jest życie. iNi mniej, ni więcej. Sam zresztą wiesz, Fiedieńka, jak żyć.

Siedział z nimi w pokoju, który był jednocześnie sypial­nią i bawialnią. W rogu stała wielka, niemal kwadratowa

kanapa przykryta bordo narzutą. Szlak narzuty polśniewał jedwabiście pod różową stojącą lampą. ¡Podłoga w pokoju była zasłana zielonym kilimem, pośrodku kltórego stal stolik-ława d trzy niziutkie fottefle.

W zielono-różowym powietrzu pdkoju zapachniało kawą, kiedy Ra w obcisłych niebieskich dżinsach i bordo bluzce wniosła tygielak z przelewającą się przez brzegi rumianą pianką. Na stole stały ciasteczka w plecionym koszyczku i ciężkie fajansowe filiżanki o szkarłatnej polewie, z ma­sywnymi usźkami.

Ra przyklękła, dorodna, tryskająca zdrowiem i serdecz­nością, i zaczęła nalewać braciom kawę, robiąc to z kocią zręcznością, jak gdyby pełzanie na kolanach było jej izwyk- łym sposobem poruszania się, nie wymagającym żadnego wysiłku.

Borys nie wytrzymał i pogładził ją po głowie, kiedy znalazła się obok niego.

Fiedieńka powiedział zakłopotany:

Prócz kawy i tych... herbatników... nie mamy ozym cię poczęstować. Nie spodziewaliśmy się.

Borys machnął ręką...

Przy oknie, przysunięty tuiż do pajęczo białego Itiulu firanek, lśnił ciemny stół, a w -końcu pdkoju, na ścianie, migotało nieokreślonym kształtem ooś metalicznie sreb­rzystego, przypominającego cyzelowaną1 metaloplastykę, coś, w co uważnie wpatrywał się. spode łba Borys, po­pijając maleńkimi łyczkami kawę. Rozpoznał zgniecione wiadro, popatrzył na brata, znów na wiadro, wiszące na poczesnym miejscu w pokoju. Fiedieńka powiedział:

To się nazywa autoportret. A raczej tak się nazy­wało. Teraz to jest pierścień ¡królowej nocy!

Borys przygarbił się, poczerwieniał na (twarzy .i znów z piskliwą wibracją w głosie powiedział kłótliwie:

Wyrzuć to w cholerę! ‘Na co ci to! Wyrzuć!

Nitot nie spodziewał się po nim takiej reakcji. Fiedieńka stropił się, siedząca w foltelu Ra gwałtownie się odwróciła, jak gdyby mowa była o czymś jej nie znanym i przeraża­jącym. Zaczerwienioną twarz wykrzywił przestrach, kawa

chlusnęła z filiżanki na twardą (tkaninę, obciskającą ko­lano.

Młodszy i-iuniaszyn, przemagając zmieszanie, odezwał się wpatrzony w zmięltą blachę, w zagadkową ¡przypadko­wość jej kształtów:

Niech sobie wisi. Czasem coś mii podpowiada...

Borys wstał odpychając stół, jak gdyby zrobiło mu się

niedobrze.

¡Wyrzuć to! — powiedział ochryple. — Po coś to przywlókł do Moskwy? Idiotyzm. I to znaczy pierścień królowej nocy? Jakieś głupstwa. Wyrzuć to.

To jest czas, Baria. Czas. Przestrzeń i czas. Mnie się (to podoba. Przestrzeń rozpłaszczona przez czas. Nie widzisz (tego? To symbol. Minie się podoba — powtórzył z uporem.

Borys ubrał się, chociaż zmartwieni Łuniaszynawde bła­gali go, by jeszcze został, ucałował obcuje, zajrzał cichutko przez uchylone drzwi do pokoju, w którym spały dzieci —1 chłopcy w niebieskich śpioszkach, a Alicja w różowych — przeprosił za wszystko i wyszedł.

Czego się dopatrzył w rozpłaszczonym wiadnze i czemu się tak zdenerwował, usłyszawszy nazwę owego krąaka, and Fttedia, ani płonąca nerwowym rumieńcem Ra nie po­trafili zrozumieć w ów przedostatni Jutowy wieczór, w wi­gilię pierwszego wiosennego miesiąca, którego wszyscy oczekują z nadzieją na odrodzenie przyrody, na słoneczną odwiliż li pierwsze przetainy; w ich mroku zabłysną czar­nym skrzydłem żółtodziobe gawrony, a patem zapłonie jaSkrawożóittym płomieniem pierwszy kwiatuszek podbiału.

Nic jeszcze nie wiedzieli o katastrofie, jaka się przy­trafiła Borysowi. Nie mogli zrozumieć i odczuć jego ciąg­łego smutku, jego strachu, który wypędzał go teraz z domu.

Wpadł któregoś dnia do Niny Ndkołąjewny, która tak jak Fiedia zapytała z przestrachem:

Co ci jest, Borieńka? Dobrze się czujesz? Co się stało?

Nic — odrzekł gładząc jej włosy, przypominające baiwą sierść jakiegoś miłego zwierzątka, wpatrując się

w obramowaną siwizną pociemniałą twarz, w czarne oozy i czarne szczelinki nozdrzy. — Mamo, co to ona znaczyć? Chcesz być siwa? Oczywiście, jesteś bardzo piękna. Alle czy aie chcesz ufarbować włosów? Od razu będziesz zupełnie młodziutka. Przecież ty prawie nie masz zmarszczek.

Starości nie da się przefarbować — odrzekła, kła­dąc mu rękę na czole. — Jesteś bardzo wzburzony, Boria. Strasznie gorący, na pewno masz temperaturę.

Głupstwo! To przejdzie. Nerwy, nerwy, mamo, nerwy! Ach, gdybyś ty wiedziała!

Co, Borieńika?

Nic, nic Jak się czujesz? Nie boisz się być sama w nocy?

Czemu o to pytasz?

Co ty tu masz na stole? Ach, czajnik, tak?

Chwycił porcelanowy kobaltowy czajnik, drżącymi pal­cami uniósł pokrywkę i zaczął wąchać herbatę, niespokoj­nie patrząc na matkę, która z jakąś miękką i płynną czu­łością odebrała mu czajnik i postawiła na stole.

Co się stało, Boria? Coś w pracy?

Dlaczego? Nie... Nie, mamo, nie. Nie powinnaś mnie

0 nic pytać i nie powinnaś płakać! Najbardziej na świe- cie — wykrzyknął nagle piskliwym głosem — najbar­dziej na świecie boję się litości! Zadałem ci pytanie, a ty nie odpowiedziałaś. Jesteś samotna. Jak się czujesz w nocy?

A czegóż mam się bać? — pytaniem na pytanie cicho

1 nieśmiało odrzekła Nina Nikołajewna, szczęknąwszy po­krywką czajnika, którą również drżącymi palcami położyła na ciemnym otworze. — Nie, nie boję się. Ja już swoje życie przeżyłam. Czego mam się bać? Z życiem już się pożegnałam. I nie bardzo wierzę ludziom, którzy mówią, że starość też jest piękna. Nie wiem. Ciągle nowe choroby, nowe bóle... Komu to potrzebne? Nie, Borieńka, mój ko­chany, nie boję się. Z życiem już się pożegnałam, a ze starością też się jakoś rozstanę... bez łez. Czy pamiętasz? Nie, chyba nie pamiętasz... Byłeś jeszcze mały... I nagle zacząłeś płakać późnym wieczorem. Zwylkle w tym cza­sie spałeś, a tu nagle płacz. I to jaki gorzki płacz! Co się

stało? Okazuje się, że witedy po raz pierwszy się dowie­działeś, już nne wiem od kogo, że mamy umierają. To było (takie wzruszające! Ale powiedziałabym, że i niezbyt miłe — mówiła Nina Nikołajewna, z wyrzutem 'wydyma­jąc usta. — Bardzo mnie wtedy przestraszyłeś... Wtedy się bałam! I nic dziwnego! Byłam młoda, moje życie dopiero się rozpoczynało...

Borys słuchał matki niecierpliwie, i kiedy opowiedzia­ła mu o tym dawnym płaczu, nie wytrzymał i kaszlnął, jak igdyby krzyknął z bólu.

Nae, mamo! Nie mam czasu! — wykrzyknął pociąga­jąc nosem. — - Wpadłem na chwiflkę. Tak sobie.

Na twarzy Niny Nikołajewny odbił się przestrach, za­palił się jakimś białym płomieniem. Nie zatrzymywała Borysa, przeraziła się, kiedy krzyknął, jak gdyby chciał się wyrwać, a ona go nie puszczała.

Boria! Powinieneś odpocząć — powiedziała również krzykliwie,, kapryśnie i iz lękiem, chwyttając go za rękę. — Dokąd się śpieszysz?

Nie mam czasu, mamo. Przepraszam — odrzekł Bo­rys bardzo spokojnie i pocałował ją w ciepły czubek głowy.

Gubiła go niecierpliwość. Nie potrafił długo przebywać z ludźmi, z którymi dotychczas widywał się chętnie i z przyjemnością. Teraz ci ludzie ¡jak gdyby zadręczali go swoją miłością, troską, litością, która już w nich dojrze­wała, ale której sami jeszcze nie przeczuwali.

On jednak wiedział, że litość już zapuściła korzenie w ich duszach i że wkrótce, bardzo niedługo, będzie dręczyć tych ludzi, niczemu nie winnych i czystych.

IW .jednym tylko ci drodzy mu ludzie zawinili — kochali go. I wkrótce będą musieli zapłacić za itę ślepą, szczęśliwą miłość smutkiem i łzami.

Kawałeczek życia, Jotóry, gdy go zwolniono do domu, wydawał mu się nieskończenie długi i pełen cudowności, sitał się dlań cierpieniem, bowiem nie mógł już, nie miał prawa żyć wśród ludzi, kttórzy go kochali. I uciekał od nich...

Niecierpliwie czekał na spotkanie z niimi, obejmował ich, pieścił, ale niezależna odeń siła pod-minowywała go, zry­wał się i uciekał, by znowu i znowu marzyć o spotkaniu...

Dziwnego i niespokojnego uczucia doznaję, kończąc tę opowieść. Czy spełniło się ito, o czym myślałem, zaczynając opowiadanie, czy itylko 'blady cień ¡tego zamysłu spoczął na jasnym arkuszu papieru? Ale opowiedziana historia rozbrzmiewa iw mojej duszy już nie ptasim trelem, lecz śni mi się jak gdyby, że siedzę za sterami olbrzymiego samolotu i widzę w dole czerwone oko reflekttora, widzę surową geometrię świateł lotniska, odpycham posłuszne stery jak chłopiec, który bawi się w pilolta, ale zasilana odrzutowym napędem maszyna nie słucha mnie, silniki wyją i prędkość nie maleje...

W okolicach Moskwy ranek słoneczny i pogodny. Prze­lotne zachmurzenia..."

Chcę lecieć tam, w tę poranną ciszę, nad brzeg rzeki, żeby pod nogami chrzęścił mi sypki piasek, żeby.słychać było pluskanie ryb w przezroczystej mgle i żeby rozcho­dzące się po wodzie kręgi płynnie sunęły z nurtem rzeki. Głośne pluśnięeie w przepływającym obok mnie szerokim kręgu... świst skrzydeł dzikich kaczek...

Ale silniki wyją i nie starcza mi sił i umiejętności, by zgasić ich płomienie, choć lat jest zakończany... Moje znu­żone spojrzenie nie ma sił rozstać się z tym życiem, które tak usilnie usiłowałem przedstawić na papierze za pomocą cienkiej linii atramentu, kreślącej z liter słowa, sława, sława...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W Wenders pejzaż miejski
Kaczyńska, Classes dangereuses w Pejzaż miejski
Stratijew Stanisław SZCZEGÓŁY PEJZAŻU KIK
społeczne ruchy miejskie Castells
metody redukcji odpadów miejskich ćwiczenia
notatek pl ekologia wyklady zielen miejska
Gwarda Zielone środki transportu miejskiego
Gettoizacja polskiej przestrzeni miejskiej
Ochrona środowiska w gospodarce miejskiej, Logistyka
Budownictwo Miejskie 2
Budownictwo Miejskiepoprawione 2
rogatka, rogatki miejskie
Lasy miejskie – przegląd wybranych zagadnień na podstawie literatury
D19190140 Dekret o samorządzie miejskim
BHP w miejskich przedsiębiorstwach (zakładach) oczyszczania., 1 bhp w zakladach
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 8, Prywatne,