Stratijew Stanisław SZCZEGÓŁY PEJZAŻU KIK

Stratijew Stanisław

SZCZEGÓŁY PEJZAŻU




Ogrody pełne kwiatów i pociemniałe tureckie dachówki. Domy oplecione winoroślą zaglądającą do okien. Pęknię­cia, które wędrują po ścianach, po cementowych schod­kach aż pod zniszczony dywanik, gdzie chowa się klucz. Rozchwiane płoty z przegniłymi sztachetamit zapadające się w ziemię pośród smukłych pni zimowych jabłoni. Kwiaty w puszkach po konserwach między podwójnymi oknami — ogrody Semiramidy. I ten dźwięczny plusk kropel deszczu, któye kapią do podstawionych na stry­chu miednic i wiader. I po wielekiroć bielone ściany z za­ciekami przykrytymi jaskrawym kilimem, i wysłużone drzwi do sieni, z zewnątrz zielone, od wewnątrz białe. Cytrynowożółta podłoga i żółte szczotki do szorowania de­sek. I stare łóżko z ogromnymi płaszczyznami oparć, na których śpią łabędzie w jeziorze koloru wiśni. Oliwna lampka w rogu pokoju przyprószona kurzem i płomyk świeczki z Bożego Narodzenia, i jaskrawo czerwone krop­le krwi na białych cierniach małej ikony. Kilka łyżek, nóż drewniany i stół, który zmajstrował ojciec pod cze­reśnią za pomocą połyskliwej, śpiewnej piły i ciesielskiego toporka tnącego jak żądło. Krzaki na podwórzu, stara szopa i gołębie o czerwonych, uparcie wpatrzonych w nas ślepiach, trójnożna latarnia z dyni, piłki-szmacianki i cze- szma * z cementowym korytem przed domem, i ten lodo­

waty strumień czeszmy, który zamarzał podczas zimowych nocy. Niespokojne krążenie kokoszek pozostawiających na białym śniegu ślady łapek delikatne jak ślady anioła. Na ulicy ogromne, czarne koła wózków, melodia z gramofo­nów, wiecznie zapędzony kolejarz z torbą, w munduro­wej czapce, pogwizdujący jakąś melodię, i wariat naszej dzielnicy zagapiony na kolejarską torbę. I dwaj Cyganie z belą błękitnego aksamitu w drodze do braci szewców, którzy szyją bambosze. I ciotka Micze z kogutem w rękach w poszukiwaniu kogoś, kto go zechce zarżnąć. I głos małe­go dzwonu z cerkwi w ogrodzie, rozdzwonionego nad do­mami peryferyjnej dzielnicy, nad chatami i ogrodami, głos docierający do starych drzew w sadzie i winnic, i do pło­tów ze sztachet, przez które uciekają dzieci. Uciekają, że­by powrócić. Weselne uczty na pożyczonych od sąsiadów krzesłach i stołach, zastawionych talerzami i półmiskami różnych właścicieli, wesela na podwórzach i śmiechy, i pieśni... A potem śnieg) znów śnieg sypie na te domy i podwórza, nakłada czapy wierzchołkom drzew, szopie, odwróconemu do góry dnem korytu i wróblowi, który zamarzł w nocy. Sypie śnieg na ten ukochany dom, na winorośl i pajęczyny.

W półmroku coś się poruszyło, ale nie wydało żadnego głosu. Tania przestraszona cofnęła nogę i zobaczyła mięk­ko podskakujące cienie, które przemknęły korytarzem i zniknęły w otwartych drzwiach gdzieś w głębi domu.

Co to było? — spytała zdławionym głosem.

Króliki -=» powiedział Sasako.

Jak to króliki?

Pobiegły do łazienki napić się wody. Pewnie jest już trzecia.

Tania popatrzyła na świecące wskazówki zegarka. By­ła trzecia pięć.

Zawsze o tej godzinie piją wodę — powiedział Sa- szko. — Potem wracają do pokoju.

Króliki? Skąd się tu wzięły? I aż tyle.

Bo płacą od łebka. Ale dlaczego mówisz szeptem?

Z przeciwległego krańca korytarza niosła się schrypnię­ta melodia z gramofonu starego jak świat. Tępa igła drę-

czyła zdartą płytę i nie było potrzeby mówić szeptem, ale Tania szeptała.

Dom też był stary, trzypiętrowy, wielki i ponury, z dłu­gimi ciemnymi korytarzami o oknach z wielu szybek opra­wionych w żelazne, zardzewiałe ramki,- w których gdzie­niegdzie zachowały się jeszcze niebieskie i zielone szkieł­ka, brudne i iporozbijane. Był to jeden z tych smutnych, czynszowych domów zbudowanych przed czterdziestu laty z mnóstwem pomieszczeń o niewiadomym przeznaczeniu, z ogródkiem zimowym, żelaznymi wannami na nóżkach i kaflowymi piecami w pokojach.

Kto płaci? — spytała Tania usiłując nadać głosowi normalne brzmienie.

Laboratorium — wyjaśnił Saszko. — Robią tam na nich doświaczenia. Chorosanow hoduje króliki w szafie i potem sprzedaje je instytutowi. Płacą mu od sztuki.

W pokoju, który przed laty oddano do użytku siedem­dziesięcioletniemu Chorosanowowi, stała szafa monstrum, masywna, dębowa, ozdobiona rozetami na dirzwiach i gzymsami u góry. Stanowiła całość z przystawionym do niej gigantycznym bufetem, też z drzewa dębowego. Bu­fet przypominał centaura. Ciemnobrązowy kolos zdawał się dusić w objęciach cały pokój.

Wnętrze szafy to był labirynt szufladek, półeczek, bar­ków, skrytek na intymne damskie fatałaszki, przegródek na czapki i skórki futrzane. Mały drewniany Babilon. Szczególne oburzenie Chorosanowa wywoływały przegród­ki na skórzane bezeceństwa. Przez całe swoje życie był właścicielem tylko własnej skóry. Dla takiego człowieka jak on, posiadacza dwóch staromodnych kamizelek i pal­ta w bliżej nie określonym wieku, taka szafa była znie­wagą. Z czasem wprawdzie przestał być już tak wrażliwy na zniewagi, ale centaur zagradzał drogę światłu’ pokój był ciemny i duszny. To godziło w podstawy bytu loka­tora, który przez całe życie zajmował się hodowlą i sprze-

dążą tresowanych ptaków, egzotycznych rybek i pijawek lekarskich.

W małym domku z ogrodem na krańcach miasta, w ro­dzinnym gnieździe Chorosanowa, warunki do takiej ho­dowli były idealne. Ale kiedy przeżył już prawie pięć­dziesiąt lat wśród swoich ptaków, pewnego dnia pojawiły się spychacze i dźwigi. Przejechały po ogrodzie i zniwe­lowały uliczkę. Robiły miejsce dla budynku, w którym miał być urząd pocztowy. Połowę rodzin z tej uliczki przeniesiono do wielkiego ponurego domu z mnóstwem pokoi i korytarzy. W krótkim czasie lokatorzy jeden po drugim zaczęli się z niego wynosić i osiedlać w nowych dzielnicach mieszkaniowych, w domach wielkopłytowych, w różnych blokach wolno stojących, a do starego domu przybywali nowi podnajemcy, podczas gdy niektórzy, z dawnych tkwili w nim nadal, nie mogli znaleźć odpo­wiedniego dla siebie mieszkania lub też oni sami nie pa­sowali do innych mieszkań.

Chorosanowowi przydzielono pokój z szafą. Człowiek samotny, w podeszłym wieku nie ma żadnych szans na otrzymanie lepszego mieszkania. Stary hodowca zdawał sobie z tego sprawę, choć od czasu do czasu próbował wymienić się z kimś na pokoje. Nikt jednak nie chciał jego zagraconej ciupka, pełnej zakamarków, kątów i wnęk. Z układu pokoju wynikało, że szafa dawniej stała w ogromnym hallu, ale później różni lokatorzy postawili ściany, przegrodzili hall przepierzeniami, osaczyli dębowe monstrum ze wszystkich stron j aż w końcu znalazło się w pomieszczeniu oddanym do użytku staremu hodowcy. Nikt poza nim nie chciał mieszkać w tym ciemnym wie­lokącie. 1 wówczas Chorosanow pojął, że musi sam roz­prawić się z szafą. Nie miał innego wyjścia. Na zmianę zawodu było za późno, umiał robić tylko to, co robił.

Walka była nierówna. Potwór nie chciał nawet drgnąć, a cóż dopiero dać się wynieść. Żeby tego dokonać, nale­żałaby zburzyć połowę domu. Można było szafę podpalić, ale z pewnością ogień by jej nie strawił, a gdyby nawet,

to wówczas spłonęłaby też cała ulica. Kilka razy Choro- sanow rzucał się na nią z siekierą, ale ostrze odskakiwa­ło od twardego drewna. Niszczycielskie zapędy staruszka powstrzymywała nieco tabliczka z numerem inwentary­zacyjnym przybita na rzeźbionych drzwiach.

Podczas długich nocy Chorosanow z obrzydzeniem pa­trzył na drewnianego centaura i ręce aż mu drętwiały z bezsilności. Ale pewnego dnia doznał olśnienia i od tej chwili wiedział już, co powinien zrobić. Zaczął hodować w szafie króliki. Instytut płacił mu nieźle, a poza tym nie­wielu już znajdował nabywców na swoje ptaki. I tak w pokoju zamieszkały króliki, a stary hodowca wyniósł się do zimowego ogródka. Tam żył jak kwiat w towarzy­stwie pijawek lekarskich, ptaków i rybek. Od tej pory mieszkańcy domu nadali mu przezwisko: zimowy kwia­tuszek.

Taka była historia Chorosanowa, którą Saszko opowie­dział Tani w ciemnym korytarzu w drodze do swojego pokoju. Tupanie królików ucichło, nie słychać już było starej melodii, tylko nagle koło nich rozległ się alarmu­jący dźwięk dzwonka od roweru. Tania przywarła do ściany, sześcioletni brzdąc z ważną miną przejechał obok nich na nowiutkim Bałkanie.

Dlaczego jeździsz bez świateł? — krzyknął Saszko.

Ceno mi zwędził dynamo.

Było wczesne popołudnie, dom wydawał się cichy, więk­szość jego mieszkańców poszła do pracy i miała powrócić dopiero pod wieczór. Z oddali, gdzieś od strony schodów, dochodził słaby głos dzwonka, potem w ogóle ucichł. Wi­docznie chłopiec wyszedł już z rowerem na ulicę.

Saszko objął Tanię i w półmroku gładził jej włosy. Zwróciła twarz w jego kierunku, w szarych oczach za­błysły iskry, usta rozchyliły się. Saszko pochylił się nad nią i zaczął całować.

I nagle Tania wyczuła, że w korytarzu jeszcze ktoś jest. Ten ktoś ich obserwował. Lekko odepchnęła Saszka.

Co ci się stało? — spytał zaskoczony, ale poszedł za jej wzrokiem i zobaczył młodą kobietę stojącą przy oknie

korytarza. — Musimy dorobić klucz — westchnął. — I to szybko.

Tania nic z tego nie rozumiała. Młoda kobieta już szła w ich kierunku.

Bardzo przepraszam — powiedziała. — Tak się głu­pio złożyło... Nie wiedziałam, co zrobić.

Nie szkodzi — .uśmiechnął się Sasżko. — Już się przyzwyczailiśmy. Co słychać?

Przecież pan wie — mówiła z zażenowaniem. — Na­prawdę głupio się złożyło. Nikogo nie ma, wszyscy w pra­cy, a pan też jest zajęty. Boję się, że ojciec będzie zły...

Idę — powiedział Saszko. — Już idę.

Ta pani też może sobie dorobić klucz — ciągnęła kobieta. — Tak będzie lepiej.

Saszko popatrzył na Tanię.

Chodź, idziemy po klucze. Dwie minuty i po kłopocie. Tania wzruszyła ramionami.

Przepraszający uśmiech znowu pojawił się na twarzy kobiety chwilę krzątała się po korytarzu, a potem po­prowadziła ich do swojego mieszkania.

Baj * Kliment, ojciec sąsiadki Saszka, miał kiedyś mały warsztat ślusarski. Mieszkali wówczas przy cichej uliczce na peryferiach. Ich domek, tak jak i sąsiednie, rozniósł spychacz. Wiele lat minęło od tego wydarzenia, stary Kliment niczego już nie pamiętał. Zapomniał, że miał synów i żonę. Tylko Żannę poznawał i wiedział, że to jego córka. Za każdym razem kiedy natykał się na żonę, py­tał, czy przyszła sprawdzić licznik wodomierza i czy dużo trzeba będzie płacić.

W jego zmęczonej głowie zatarły się wszystkie wspo­mnienia. Najpierw zniknęły znajome twarze, lata mło­dości, wojna i płonące od bomb domy, potem przyjaciele i matka, wreszcie dzieci i całe jego. długie życie. Pozo­stała tylko Żanna. Żanna i klucze.

MM

B

yu

lii

90

SBB

ISnUHra

JJlTiiH MPLi

H

aScflHHaBH

Wstawał o szóstej rano, po cichu wkładał ubranie, a potem równie cicho usiłował się wymknąć. Spieszył się do warsztatu który od dwudziestu pięciu lat nie istniał.

Gdzie idziesz? — pytała Żanna. — Zapomniałeś, że dzisiaj niedziela.

Ech, rzeczywiście — dziwił się Kliment. — Zaczy­nam chyba tracić pamięć. Chciałem iść do warsztatu.

Czasami coś się w nim jakby budziło, stawał się nie­spokojny, wypytywał rodzinę, czy to nie wczoraj była niedziela. Wówczas prowadzili go do przykuchennej ko­mórki bez drzwi. Stał tam stolik, do którego przytwier­dzone było imadło, a obok niego leżały pilniki i mosiężne klucze. Któryś z sąsiadów ulegał namowom rodziny maj­stra i prosił go o zrobienie klucza.

Żanna wpuściła gości do malutkiego warsztatu. Przy stole zawalonym pilnikami i kluczami siedział baj Kli­ment w zielonkawym drelichowym fartuchu, mocno pod­niszczonym. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa, mar­szczył czoło i w skupieniu szlifował klucz, co pewien czas ostrożnie zdmuchując złoty pył.

Żanna wetknęła im do ręki klucze i powiedziała:

Tato, klienci.

Baj Kliment uniósł głowę i popatrzył na nich sponad drucianej oprawki — spojrzenie miał zadziwiająco bystre i szczere jak u dziecka.

Chwileczkę — mruknął. — Niech ten skończę. Mogą zaraz po niego przyjść.

Doszlifował ząbki klucza, porównał go z modelem i za­dowolony odłożył klucz na bok.

Daj, chłopcze, zobaczę.

Saszko podał mu klucz. — Jeśli można, chciałbym mieć dwa. Stale je gdzieś gubię.

Zrobi się — powiedział majster. — U baj Klimemta jak w banku.

Pogrzebał chwilę w kluczach, znalazł podobny i za­cisnął model w imadle.

To pana małżonka? — zwrócił głowę w kierunku Tani.

13

E SE I MM

gal

Sł ES

HE

IRC

BSSHmB

wmwm

yn

U

Hmi

i ¡a ■

Tak, małżonka — powiedział Saszko. — Dali nam mieszkanie, musimy więc mieć klucze.

Daj wam Boże zdrowie — powiedział starzec. — To najważniejsze. Poszczęściło się panu, ma pan dom i pię­kną żonę.

Tania przygryzając usta słuchała tego, co mówił maj­ster.

Baj Kliment z błogim uśmiechem na twarzy zabrał się do szlifowania kluczy, blask popołudniowego słońca od­bijał się w jego okularach, a w powietrzu drżały złote pyłki...

Oto twój klucz, małżonko — powiedział Saszko. — Życzę szczęścia.

Pokój był zalany światłem, na suficie tańczyły cienie, w kącie przy wysokim piecu kaflowym stało łóżko przy­kryte kapą rodopską, przy oknie drugie z szerokimi opar­ciami w kolorze wiśni: na blaszanych taflach łóżka z tru­dem można było rozpoznać łabędzie. Stos książek leżał na maszynie Singera i na kredensie, w którym stały kielisz­ki z tandetnego szkła. Książki były wszędzie. Uginały się pod nimi półki z desek pomalowanych na brązowo. Stara szafa z łuszczącym się fornirem i wypaczonymi drzwiami tkwiła naprzeciw okna, na niej dwie zakurzone walizki. Seianę ozdabiał kilim z wyblakłymi kwiatami.

Tania uśmiechnęła się z goryczą i wzięła z jego rąk klucz.

Ale żoną twoją nie zostanę — powiedziała. — Żoną nigdy.

Dlaczego? — spytał Saszko wiążąc na szyi klucz jak medalion. — Czyżbym ci się już nie podobał?

W szarych oczach Tani przemknął cień i koło ust po­jawiły się ostre zmarszczki.

Ponieważ cię kocham — powiedziała poważnie.

Ale Saszko się roześmiał, Saszko nie zwrócił na jej

słowa uwagi. Skończył zawiązywać klucz i w promieniach zachodzącego słońca zbliżał się do niej...

Kiedy całował jej suche, gorące wargi, nie zamknęła oczu wpatrywała się w niego z natężeniem, lekko już przymglonymi źrenicami.

O Boże — rozległ się w pokoju ochrypły, przejmu­jący głos. — Za co mnie tak karzesz, Boże, już sześć­dziesiąt lat!

Słowa słychać było tak wyraźnie, jakby ktoś się mo­dlił w tym samym pokoju. Tania opuściła ręce i zagryzła usta.

To babcia — powiedział Saszko. — Modli się w są­siednim pokoju, ale ściana jest ze sklejki. Odpowiednią porę sobie znalazła! Zaraz zastukam, to przestanie.

Ani się waż — powstrzymała go Tania. — Zostaw ją w spokoju.

...sześćdziesiąt lat już, Boże, dzień po dniu, noc po nocy. Zabrałeś mi męża, Boże, wziąłeś go do siebie, a ja od tej pory przez sześćdziesiąt lat z dwojgiem dzieci zu­pełnie sama. A do pomocy tylko te dziesięć palców. I chy­ba ja jedna wiem, Boże, jak trudno je było odchować. I te wagony, zlituj się, tyle ich, co od Ciebie do mnie, od ziemi do nieba... Wszystkie je czyściłam, Boże, a dzieci moje spały na ulicy, w kurzu, brudne i ubłocone, bo i w nocy sprzątałam, żeby nadążyć. A dzieci spały na zie­mi, Boże, zasypiały pod lampą uliczną i nie miał kto ich przygarnąć. Nie paliłam Ci dużych świec, to prawda, ale nie miałam pieniędzy. Ledwie mi starczało na wyżywie­nie dzieci, bo ubrać się musiały same. Po dwanaście lat miały, jak poszły do pracy, do przędzalni. Dziećmi jeszcze były. Serce mi się krajało, jak to widziałan^ ale żyliśmy, byliśmy zdrowi i dzięki Ci za to, Boże. A wagonów było coraz więcej, Boże, coraz więcej. Pracowałam i modli­łam się, modliłam się i pracowałam. Prosiłam każdego dnia, żebyś miał moje dzieci w opiece, żeby więcej w życiu zaznały radości niż ja i żeby były zdrowe.

Głos zza ściany paraliżował ich swoją szczerością. Stara kobieta opowiadała o swoim życiu, zadawała Panu Bogu pytania i robiła Mu wymówki. Tania leżała w milczeniu

15

i wpatrywała się w sufit, z którego bezszelestnie biały, mi płatkami opadał tynk.

- ... Osiemdziesiąt lat już żyję na tej ziemi, Boże, a mo­że i więcej, już nie pomnę, i nie mogę zrozumieć, dla­czego jeden musi cierpieć całe życie, a drugi nie, dlaczego nie wszystkim jednakowo sądzone, temu dana cała ra­dość, a tamtemu cała męka... Przecież wszystkich nas stworzyłeś, Boże, na obraz i podobieństwo swoje, nie mo­żesz tak zrobić, żeby dać po równo wszystkim? Męczy­łam się przez całe życie. Ale i moje dzieci się męczą. Najpierw była bieda, a potem choroby spuściłeś na nie, choć grzechy nasze nieduże, Boże, o wiele mniejsze niż to, czym nas ukarałeś. O nich Ci mówię Boże, o moich dzie­ciach i dzieciach moich dzieci. Czy nie odmienisz ich losu, nie ześlesz im radości? Dobre są, zasłużyły na to, chociaż wierzą ludziom. A świat się zmienił, Boże, i nikt już nikomu nie wierzy. Pomóż im, nie pozwól, żeby ich dzieci tak się męczyły jak ja. Są niewinne i czyste jak Ty w żłobku. Dobre są dla wszystkich, więc dlaczego tak cierpią?

Pójdę i coś jej powiem — poderwał się Saszko.

Stój! — krzyknęła Tania. — Słyszysz?

Ale Saszko pospiesznie wciągał już koszulę, miedziany klucz na szyi błysnął przez chwilę i zgasł.

Zabierz mnie do siebie — modliła się teraz stara kobieta. — Zabierz do siebie, bo się już tak utrudziłam... Serce mi się zmęczyło i dusza. Niepotrzebne mi to życie, Boże. I co mam robić na tym świecie, kiedy dusza moja pełna jest męki, tak pełna, że więcej już się w niej nie zmieści...

Drzwi zatrzasnęły się za Saszką. Tania powoli zaczęła się ubierać^ Z sufitu bezszelestnie opadały na podłogę płatki tynku.

Dlaczego się ubrałaś? — spytał Saszko wróciwszy do pokoju.

Głos za ścianą umilkł, w pokoju zrobiło się niezwykle cicho, klucz leżał na stole oświetlony popołudniowym słońcem. Tania nic nie odpowiedziała.

Saszko popatrzył na klucz.

Nie weźmiesz go? — spytał.

Nie.

Co masz zamiar robić?

Nie wiem — westchnęła Tania. — Dalej tak być nie może. Sam widzisz. My naprawdę nie mamy gdzie się po- dziać. Ani w moim domu, ani tu nie ma dla nas miejsca.

Saszko usiadł na łóżku i oparł głowę na jeziorze ła­będzim.

Nie denerwuj się — powiedziała Tania. — To nie twoja wina. Po prostu taka jest sytuacja...

Saszko przypomniał sobie jedno z ich spotkań. Dostał wtedy klucz do mieszkania na poddaszu, gdzie mieszkał jego kolega. Poszli tam z Tanią. Wyszła wcześniej z 'la­boratorium, gdzie przez osiem godzin dziennie wlewała do probówek różne chemikalia i kwasy, a potem opisywa­ła, jak rosną grzyby i inne pasożyty. Klucz długo stawiał opór, nie chciał wejść do zamka. Saszko zmęczył się już i spocił ze złości, aż wreszcie w pewnej chwili szczęknął inny klucz i drzwi się nagle otworzyły. Na progu stał przerażony młody człowiek w okularach z narzuconą na gołe ciało' marynarką. Usiłował własną piersią zagrodzić drogę do pokoiku na poddaszu, własną chudą, bladą pier­sią.

Czy to pan Anastas? — szepnął zmieszany. Anastas był kolegą Saszka, od niego Saszko otrzymał klucze.

Nie jestem panem Anastasem — powiedział Sa­szko. — Ale Anastas twierdził, że o tej porze nie będzie tu nikogo.

Młody człowiek zmieszał się jeszcze bardziej, usiłował poprawić okulary na nosie i zerkając ukradkiem za siebie powiedział cicho:

Anastas się pomylił. Jego współlokator też mi po­wiedział, że nikogo nie będzie... Niezwykły zbieg okolicz­ności, prawda?

I nagle ni w pięć, ni w dziewięć młodzieniec wyciągnął do Saszka rękę i przedstawił się ceremonialnie:

Bardzo mi przyjemnie. Nikołajew.

Saszko uścisnął mu dłoń, a Nikołajew ze zrozumieniem pokiwał głową i dorzucił wspaniałomyślnie:

Jeśli pan przyjdzie za pół godziny... No może za czterdzieści minut...

Całej tej scenie, rozgrywającej się w korytarzu, od któ­rego prowadziły drzwi do kilku podobnych pokoików stu­denckich, przyglądała się ze wstrętem młoda kobieta za­jęta rozwieszaniem pieluszek na sznurach.

Pamiętasz? — westchnęła Tania. — Nawet furgonu nas pozbawili.

Saszko przypomniał sobie tamtą łąkę bez początku i końca, rozdzwonioną w słonecznym blasku... I psa... Biegł zanurzony po szyję w trawach i dzikim maku, oszalały ze szczęścia, oszołomiony słońcem, wolnością, poczuciem siły i radością życia... Widział go, jak tarza się i turla po ziemi, jak goni za własnym ogonem, a potem znów biegnie przez trawy, pogrąża się w nich i rozgarnia je łbem... Tania wichrzy włosy Saszce, w milczeniu pochyla się nad nim, przytula twarz do jego ramienia. Jej ciało odcina się białością w półmroku wozu. Po chwili przy­wierają do siebie bez tchu i doznają szczęścia dojmują­cego jak ból. I znów się szukają, i znów pogrążają w no­wej fali szczęścia aż do utraty tchu.

A potem patrzą na psa, który biega jeszcze po łące, wyczynia dziwne skoki i harce, by z nagła pomknąć jak strzała przez wiosenną trawę.

Odkryli ten furgon na krańcach miasta, stał w kępie starych drzew, za nimi rozciągało się pole zryte wykopka­mi i łąka, na której kwitły maki i zieleniła się młoda tra­wa. Wydawało im się, że wóz jest ich własnością, czuli się bezpiecznie w jego mroku, mogli być wreszcie sami. Ale trwało to tylko tydzień.

Potem przyjechały ciężarówki, robotnicy doczepili wóz do ogromnej Tatry i opuścił ich kołysząc się na boki jak wielki żółw.

Saszko wstał z łóżka, podszedł do Tani i zwrócił jej twarz w swoim kierunku.

Przecież wiesz, że najważniejsze jest co innego...

Wiem — powiedziała Tania. — I co z tego? Wiem to od dwóch lat, od chwili kiedy cię poznałam. I pytam: co z tego? Ja też ciebie kocham. Ale jak i gdzie może się ta nasza miłość zrealizować? Przecież miłość to wspólne dzia­łanie i wspólne życie, a nie tylko określony stan emocjo­nalny. Pragną ciebie, jestem gotowa na wszystko, i co z tego?

Jak to co! — krzyknął Saszko.

Przecież to nic nie zmienia, rozumiesz! To, że ty je­steś uczsciwy, wrażliwy, czysty, jak mówi twoja babcia, niczego nie zmienia. Choć jest wspaniałe i za to cię ko­cham, jednak nie wystarcza.

A czego jeszcze oczekujesz? — przyjrzał sią jej ba­dawczo.

Chciałabym być z tobą już teraz, kiedy jestem mło­da. Teraz, póki cię pragnę i kocham, póki nie mam czter­dziestu lat. Bo wtedy nie będę ciebie mogła kochać tak jak dzisiaj. Wtedy wszystko będzie inne. I ja, i ty też. Wiem, co mi powiesz — że będziesz pracować, że ja już pracuję, będziemy oszczędzać... Usłyszę to, co się zawsze mówi w takiej sytuacji jak nasza. I co dalej? Kazać się zamrozić i w stanie hibernacji przeczekać do czterdzie­stego lub pięćdziesiątego roku życia, bo wówczas będzie­my mieć wreszcie dom i dzieci, będzie nas stać na obrazy i spokojnąj szacowną miłość. Wszyscy mówią: jutro, póź­niej, w przyszłości. Ty także. Ale kto nam zwróci te zmar­nowane lata? Zmarnowane na tułanie się po cudzych mieszkaniach i mansardach, na użeranie się z jakimiś gospodarzami i współlokatorami, i mówienie szeptem, bo mówić głośno nie można. Nie chcę szeptać, słyszysz! Ani wtedy, kiedy się kochamy, ani potem.

W starym domu było cicho, słońce grzało przez szyby, jakaś pszczoła wpadła między podwójne okna i brzęczała wściekle, na próżno usiłując się wymknąć.

Kochaj mnie, mówisz, reszta jest nieważna. Ale po dziesięciu latach przewałęsanych po strychach i sutere­nach z miłości nie zostanie śladu. Nie ma co się oszuki­wać, wystarczy dziesięć, a może nawet pięć lat, i będzie­my mieli siebie dosyć. Jedno będzie oskarżać drugie o to,

że ma marnowane życie. Przecież patrzę na coś takiego w swoim domu, słyszę kłótnie dzień w dzień i już nde wytrzymuję. Nieraz zaczyna matka, czasem ojciec. To jest piekło, jakiego nie możesz sobie wyobrazić. A wiesz, jak oni się kochali kiedyś, dawno temu, jak się szukali po świecie... Widziałam taki film o mdłości. Dziewczyna wę­druje za swoim ukochanym na kraniec świata, ale wszyst­kie filmy tego typu kończą się w chwili ślubu. Nie chcę tak żyć jak moi rodzice i prawie połowa moich znajo­mych. Wolę kochać cię teraz i teraz odejść. Nie mam ochoty dorabiać kluczy po to, żeby się z tobą całować...

Saszko patrzył na klucz, który leżał tam, gdzie go zosta­wiła Tania. Krótkie promienie słońca ześliznęły się już po stole i klucz leżał w cieniu.

A potem znów wszystko potoczyło się jak dawniej, tylko coraz częściej Saszko dostrzegał gorzki grymas wokół ust Tani, jej słowa były takie same i nie były, doszukiwał się w nich ukrytego sensu, jakichś zarzutów, a kiedy docho­dził do wniosku, że nie ma racji, wówczas ogarniał go jeszcze większy niepokój.

. — Kochaj mnie teraz i nie myśl o jutrze — powiedzia­ła Tania. — Jutro już z tobą nie będę. Klucz nie jest mi potrzebny, bo jest donikąd. Jeśli chcesz, możesz uwiązać go sobie na szyi. I nie martw się, ty nde jesteś winien. Ale ja też nie. Przecież to nie zbrodnia, że chciałabym mieć dom, podróżować z tobą teraz, dopóki jesteśmy mło­dzi. Czy to przestępstwo, że marzę o dwóch sukienkach, a nie o jednej, i o spędzeniu z tobą urlopu nad morzem? Leżelibyśmy na skałach, kąpalibyśmy się co dzień i ca­łowali każdego wieczoru...

Przestępstwem jest to, że chciałabyś wszystko mieć od razu. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak obrabować jakiś urząd pocztowy.

Żart Saszka zawisł w próżni, nie dotarł do niej.

Mężczyzna może zacząć wszystko od początku w czterdziestym roku życia, kobieta nie. Dla niej jest już

za późno — powiedziała mu pewnego wieczoru i nie do­dała już nic więcej.

Mijały dni, miesiące i wreszcie nadeszło lato. Na chodni­kach leżały długie cienie drzew, poprzez liście kasztanow­ców przenikało słońce i raziło oczy blaskiem. Dni stały się dłuższe-i upalne. Saszko i jego koledzy z uniwersytetu otrzymali skierowanie na brygady letnie. Saszko szukał sposobu, jak by się z tych brygad wykręcić, ale nie zna­lazł. Wreszcie postanowił pójść do lekarza i podczas ba­dania symulować kilka rodzajów chorób, a nuż się uda.

Ale lekarz zdemaskował go już na wstępie.

Drogi panie — powiedział. — Nie ma pan nawet krzty zdolności w tym kierunku. Symulantowi też przyda­je się iskra talentu. Ale niech się pan nie martwi, ja i tak rozpoznaję zawsze prawidłowo bez względu na to, czy mam do czynienia z geniuszem, czy też beztalenciem w dziedzinie symulowania.

Rzeczywiście źle mi to wyszło — zgodził się Saszko.

Symulanci budzą we mnie odrazę — powiedział le­karz. — Patrzeć na nich nie mogę. Proszę więc zabrać swoje rzeczy i ubrać się w korytarzu. To, co myślę o pa­nu, zachowam dla siebie.

Rzecz w tym — odezwał się Saszko — że mój ojciec tak był pochłonięty pracą, tak gorliwie mieszał cement na zaprawę i robił formy do odlewów betonowych, że za­pomniał o pieniądzach. Podczas gdy inni jak pracowite pszczółki zbierali grosz do grosza i odkładali do glinia­nych skarbonek, tatuś pracował i żywił rodzinę. Zbudo­wał nawet izbę, a po, pewnym czasie jeszcze kuchnię. Po­słał dzieci do szkoły i dawał im jeść. Rozumie pan... No i dlatego nie stać mnie teraz na to, żeby wyjechać z dziewczyną nad morze.

Mnie też — przerwał mu lekarz. — Ale nie symu­luję.

Widzę, że pan mnie nie zrozumiał. Nie chcę jechać na brygady, bo czeka na mnie robota. Każdego lata pra­cuję i trochę zarabiam. Nie leżałbym przecież na brzuchu, podczas gdy inni harowaliby za mnie w pocie czoła. Na-

— 21

i . j i i \ ^ 1 \ \ \

U / : /\ I 1 ' ) ) f

1 / / i / I I i i li i

wyk do pracy {nam wyrobiony od dzieciństwa, może pan być spokojny. Ale w tym roku uwzięli się i nikogo nie zwalniają. Dlatego przyszedłem do pana.

Jeśli jest tak, jak pan mówi, to co innego — przy­znał lekarz. — Rozumiem pana intencje, ale to nie zmie­nia postaci rzeczy. Powiem panu dlaczego: bo ja ponoszę odpowiedzialność. Jeśli pana przyłapią, obydwaj się na­razimy, ale ja bardziej. Poza tym w naszym zawodzie obo­wiązują pewne zasady, a pan chce, żebym je zlekcewa­żył, żebym kłamał...

Nie ma obawy, nie złapią mnie — stwierdził Sa- szko. — Będę pracować daleko od miasta, w górach, w dzielnicy willowej. Szukamy wody i budujemy studnie na prywatnych parcelach. Gdzie mnie tam kto złapie!

Szukacie wody? — zainteresował się lekarz. — Ja­kim sposobem?

Z pomocą sondy. Małej prywatnej sondy. Jest nas trzech. Wszyscy o nienagannej reputacji, wykwalifikowa­ni robotnicy. Jeden z nich to przyjaciel ojca z czasów, kiedy razem pracowali. Teraz jest na emeryturze. On od­powiada za funkcjonowanie owej sondy. Nazywa się baj Lambo.

A jak natraficie na wodę? — spytał lekarz.

Jak natrafimy, to z radości rzucamy czapki w górę.

Nie! Mnie interesuje to, czy robicie studnie, czy czeszmy.

Saszko przyznał się, że nie wie, po raz pierwszy ma z tym do czynienia, ale może się dowiedzieć, jeśli to ko­nieczne.

Lekarz zastanawiał się przez chwilę, potem zabębnił palcami po biurku i popatrzył na Saszka.

Ładna ta pańska dziewczyna? — spytał ni stąd, ni zowąd.

Jaka dziewczyna? — nie zorientował się w pierw­szej chwili Saszko.

No ta, dla której pan symulował.

Dla mnie ładna. Jeśliby tak nie było, nie przyszedł­bym tutaj.

i

Rozumiem,

Tak, tak — pokiwał głową lekarz, znam sof coś niecoś na tych rzeczach.

Wyjął z szuflady biurka druczek, wypełnił go i podał Saszkowi.

Przyjemnej pracy życzę — powiedział. — Aha, chwi­leczkę, byłbym zapomniał. Mam niewielką willę przy „Granicy”, pod samym lasem. Męczę się jak potępieniec z wężami gumowymi po trzysta metrów długości. Głupie­go robota. Po każdej niedzieli znajduję je pocięte przez turystów. Robią to dla rozrywki. Liczę więc na pana, na tę waszą sondę; zgoda?

Dobrze, panie doktorze. Po dziesięciu dniach będzie pan miał i basen — zapewnił go Saszko. — Czuję już przez skórę, że na pana parceli wody jest w bród.

Las był dębowy, stary, w rozłożystych gałęziach drzew panował spokój i jeśli czasem szeleściły liście, to nie wiatr je poruszał, ale ptaki skaczące z konaru na konar. W lip- cu w tych okolicach wiatr jest rzadkością, skwar leje się z nieba przez cały dzień, a w porze obiadu trudno jest nawet ustać na dworze.

Ale willa była solidna, komfortowa, zbudowana na ka­miennych fundamentach, nad tarasem rozpięty był po­marańczowy daszek i w jego cieniu upał nie wydawał się tak nieznośny. Za tarasem rozciągał się ogród — młode drzewka brzoskwiniowe i dziesięć grusz odmiany uszla­chetnionej na jego krańcu. Po stoku zbiegającego w dół ogrodu pięły się poziomki, niżej sterczały podpórki obwie­szone gronami frankówek. Między sercowatymi liśćmi zwi­sały bladoróżowe kule pomidorów, jeszcze tu i ówdzie z przewagę żółtozielonego koloru. Brzęczały pszczoły, roi­ły się koło drzew i poziomek, skrupulatnie badając każ­dy szczegół, nim zdecydowały się zabrać do zbierania miodu1.

Siedzieli pod brzoskwiniami, palili papierosy, a cienkie strużki dymu długo stały w nieruchomym powietrzu, nim rozpełzły się wreszcie i zniknęły.

23

grafSfiti *4? Hi

i' tI

.iiim

Idziemy — powiedział baj Lambo i wstał. — Na ta­kim upale można dostać udaru słonecznego.

Saszko i Anton podnieśli się, oblizali spękane wargi i zaczęli. v :

Najpierw ruszył las — drgnął lekko, zielona ściana drzew wolno zaczęła się posuwać. Szła nie spiesząc się na zachód w kierunku drogi. Potem ruszyły uszlachetnione grusze, były bliżej, więc szły szybciej, potem zatańczyły brzoskwinie i pszczoły brzęczące nad poziomkami i wresz­cie same poziomki.

A jeszcze później w ten krąg włączyło się coś migotli­wego — taras z pomarańczowym daszkiem, błyszcząca mi­ka na ścianie drugiego piętra, metalowa siatka ogrodze­nia, „pałac Buckingham” i furtka z kutego żelaza, później serca w okiennicach sąsiedniej willi i strach na wróble... Teraz znowu pojawiła się zielona ściana dębów, zamaja­czyła droga, warknął buldożer i znów pokazały się gru­sze — ziemia się kręciła...

Sonda lekko drżała, poskrzypywała żałośnie, a ona wbi­jali żelazną sztangę i trzymając za uchwyty chodzili wko­ło. Do obiadu pozostała jeszcze cała godzina, słońce tkwiło wprost nad ich głowami, kiedy obracała się karuzela z po­marańczowym daszkiem, dębowym lasem i strachem na wróble...

Od początku lata wędrowali z sondą po parcelach willo­wej dzielnicy po tej i po tamtej stronie góry. Bywali w dwupiętrowych domach z garażami i latarniami z ku­tego żelaza, w kwadratowych białych willach, w których stały dekoracyjne wiejskie piece, a na dachach poskrzy- pywały blaszane koguciki, w drewnianych barakach i na piętrach nie pokrytych jeszcze dachem, w chatkach z dyk­ty i blachy, w pordzewiałych autobusach, które niegdyś służyły do przewozu objazdowych zespołów aktorskich. Zapuszczali sondę w ogrodach obsadzonych krzakami po­midorów, na łąkach pokrytych lucerną i bławatkami, w grządkach kwiatów i poziomek, na skalistych gruntach i twardej jak skała gliniastej ziemi, w białych skałach wa­piennych i pod korzeniami dzikich grusz.

Szukali wody.

Zwykle znajdowała się na głębokości dziesięciu, piętna­stu metrów, jeśli w ogóle była. Zjawiali się pewnego dnia na parceli, wypijali rakiję uprzejmego gospodarza, wyj­mowali części sondy i składali ją na miejscu. Mała cięża­rówka, z której wyładowali narzędzia, klekocąc ruszała w powrotny kurs, a oni spluwali w dłonie i zabierali się do roboty. Wiercili tak długo, aż natrafili na żyłę wodną, albo kiedy już byli pewni, ze w tym miejscu jej nie ma. Praca była prosta, nie wymagała wyższego wykształcenia, trzeba było tylko umieć kręcić i pchać. Od czasu do czasu przerywali robotę, żeby zapalić papierosa lub założyć no­wą sztangę. I znów kręcili...

Kiedy woda wytryskiwała, jeśli to już się zdarzyło, uszczęśliwiony właściciel pędził do miasta po nowe zapasy rakiji, podczas gdy oni demontowali sondę i czekali na zieloną ciężarówkę. Ruszali znów po zakurzonych, krętych drogach dzielnicy willowej. Czasem pozostawali na parce­li, żeby zrobić studnię, złapać wodę i zamknąć ją pompą. Wówczas mieszkańcy willi za jednym naciśnięciem palca mieli wody, ile dusza zapragnie. Jednym słowem robili tak, jak sobie życzył klient.

Był środek upalnego lipca. Przeszli teraz na drugą stro­nę góry i pracowali wśród dębowych lasów i rozległych polan. Tutaj domów było mniej, dopiero zaczęto je bu­dować, dopiero przeprowadzano drogi, jeszcze hałasował buldożer, sterczały nie dokończone ściany, a pryzmy szu­tru, piasku i cegieł leżały na ogrodzonych drutem kol­czastym parcelach. Najwięcej było tu jeszcze ogrodów i prowizorycznych baraków. Strefa willowa na tym tere­nie miała dopiero powstać, rozrosnąć się i rozkwitnąć.

Ziemia się kręciła i znów pojawił się strach na wróble na podwórzu sąsiada. Pojawiał się Saszkowi stopniowo, najpierw ukazał się porwany prawy rękaw, potem zsza­rzała wata wyłażąca z ramion staromodnej marynarki, wreszcie zdefasonowany damski kapelusz z bukietem fioł­ków i liliową wstążką. Po chwili znów widoczna była zie­lona ściana lasu.

'i

/

SasBko krok za krokiem szedł po śladach majstra, po­pychał żelazny uchwyt, a kiedy zniknął strach na wróble, nagle uświadomił sobie, że Tania nie przyjechała ani w so­botę, ani w niedzielę.

Ziemia się kręciła, pojawiał się na przemian to las, to droga, to znów sąsiednie wille i strach na wróble, potem pomarańczowy daszek i uszlachetnione grusze, a Saszko szedł wolno i zastanawiał się, co teraz robi Tania,, gdzie jest i o czym myśli, i czy już zdążyła załatwić sobie urlop na wrzesień, żeby mogli jechać nad morze, tak jak się umówili.

Początkowo schodził do miasta każdego wieczoru i spo­tykał się z Tanią, ale z czasem sonda coraz bardziej od­dalała się od miasta, coraz głębiej wchodziła w góry i nie zamieszkane jeszcze krańce dzielnicy willowej. Teraz już nie mógł pozwolić sobie na wyprawę do miasta, z której powracałby rankiem. Odległości stały się tak duże, że musiałby wędrować całą noc, a na drugi dzień aż do obia­du byłby do niczego.

Na drodze rozległ się warkbt silnika, samochód za­trzymał się przed furtką willi, silnik zaharczał i zgasł.

Towarzysz Geczejv — powiedział baj Lambo i prze­stał kręcić.

Ścieżką wyłożoną płytami szedł w ich kierunku towa­rzysz Geczew. Choć był piętnaście lat młodszy od baj Lamba, majster zwracał się do niego oficjalnie per to­warzyszu Geczew. Bo to dzięki niemu mieli zarobek. Son­da była własnością Geczewa i jego własnością był cały ruchomy majątek.

Zdaniem Lamba towarzysz Geczew kompletował swoją sondę cząstka po cząstce, demontował zepsute, wybrako­wane urządzenia, uwijał się jak mrówka wśród sterty su­rowców wtórnych, buszował na ślepych podwórzach fa­bryk. I skompletował sondę, udowadniając tym, że jest człowiekiem przedsiębiorczym.

Anton miał inne zdanie. Twierdził, że towarzysz Geczew jest wyjątkowo sympatycznym, serdecznym i życzliwym dla wszystkich człowiekiem. A przyjaciele go wprost-

uwielbiają. I sonda jest właśnie owocem tej bezinteresow­nej przyjaźni między towarzyszem Geczewem a komisją odrzucającą wybrakowane sondy. Komisja — ten jeden jedyny raz — uznała prawie nową sondę, z tych, co to sama kręci się jak bąk, za zepsutą, a to dlatego, że męska przyjaźń to rzecz święta. I nieprawdą jest to, co twierdzi baj Lambo, jakoby towarzysz Geczew pomógł im w pod­jęciu szybkiej decyzji dorzuciwszy w odpowiedniej chwili kilka groszy.

To nieładnie takie historie opowiadać o towarzyszu Geczewie — mówił Anton. — Starzy już jesteście, panie majster, a wstydu nie macie.

Baj Lambo złościł się, kiedy Anton zaczynał w ten spo­sób żartować. Nigdy bowiem nie powiedział tego, co mu Anton wmawiał, zawsze pilnował swojego nosa.

Ty oczywiście wszystko wiesz, Antonie — dogryzał mu. — I dużo mówisz. A ja ci powiadam, siedź cicho i pracuj. Już raz napytałeś sobie biedy przez swój długi jęzor. 'Jak zdobył, tak zdobył, grunt, że sonda jest jego.

Saszko rozumiał sytuację baj Lamba, stary miał dwóch synów studentów i emeryturę. Gdzie mu tam burzyć świat, a sonda dawała możliwości godziwego zarobku. Praca by­ła tego rodzaju, że mógł ją wykonywać każdy, nawet bez trzymiesięcznych kursów, wystarczyło przyłożyć się do ro­boty i pilnować swego nosa, bo kandydatów na ich miej­sce było, ile dusza zapragnie.

Przez całe życie siedzi majster cicho i pewnie dla­tego klepie biedę — po-wiedział Anton.

A tobie, mądralo, jest lepiej — odciął się baj Lam­bo. — Co masz z tego, że gadasz? Wielki fachowiec, tech­nik, uczona głowa, a kręci się jak bąk wokół żelaznego pręta i łyka kurz.

Saszko był świadkiem tych kłótni, ale nie mógł zrozu­mieć, dlaczego tak się przyczepili do sondy i ciągle roz­trząsają, w jaki sposób zdobył ją Geczew. Przecież nie tylko sonda była własnością towarzysza Geczewa.

Do niego należała też mała zielona ciężarówka, którą trzęśli się po wybojach drogi na krańcach strefy. Tak

nawiasem mówiąc ciężarówka była zapisana na inne na­zwisko... Jego były wózki, którymi rozwozili cement, i blo­ki, i liny używane przy budowie studni, a nawet buldo­żer. Cóż z tego, że oficjalnie buldożer był własnością pań­stwa, skoro nieoficjalnie należał do Geczewa i budował drogi do różnych willi i działek jego klientów. Geczew do­gadał się w tej sprawie z operatorem i wziął to na siebie. Towarzysz Geczew był również właścicielem klasztoru. Tak, towarzysz Geczew miał klasztor. Stary, zarośnięty chwastami i trawą, zbudowany z kamienia klasztor o ob­szernym dziedzińcu przyduszonym zielenią drzew i krza­ków. Tu i ówdzie ze ścian odpadła zaprawa, ale kamień jeszcze się trzymał, jeszcze pozostały fragmenty malowi­deł ściennych, a na ich czerwonozłotym tle niewyraźne li­tery greckie okopcone dymem, rozmyte od deszczu i wil­goci. Na startej kamiennej posadzce widać było ślady wo­sku, jeszcze bulgotał na dziedzińcu strumień i piął się w niebo stary cyprys.

Tysiąc osiemset lewów zapłacił władzom gminnym za ten klasztor znajdujący się na terenie administracyjnym pobliskiej wsi. Z chwilą kiedy go wykupił, klasztor stał się jego prywatnym klasztorem.

Miał więc klasztor i hodował w nim świnie. Miejsce by­ło wyjątkowo dogodne: czyste powietrze, wody w bród, a naokoło rozległe polany. Poza tym ogromny dziedziniec, na którym w razie potrzeby zmieściłoby się i pięćset świń. Mury ogradzały dziedziniec ze wszystkich stron i rzucały cień w upalne dni. A kiedy padał deszcz, wpędzało się świnie do wnętrza, pod okopcone sklepienie cerkwi.

A ile by kosztował taki duży, normalny chlew, gdyby go Geczew chciał zbudować? Dziesięć razy drożej. I zresztą kto wie, kiedy by go zrobiono.

Czas leciał, nie zatrzymywał się, nie czekał i trzeba było za nim nadążyć, w przeciwnym razie życie mijałoby na wyczekiwaniu. Jeśli czas ci się wymknie, już go nie do­gonisz, zapomni o tobie. Towarzysz Geczew znał istotę rze­czy, widział ją od wewnątrz, odrzucał więc niepotrzebne

opakowanie, szedł z duchem czasu i dlatego nadążał, i dla­tego wygrywał. A czas pracował dla niego.

Świnie dawały spory dochód, zachęcano więc ludzi do hodowli, dawano za darmo paszę, mieszanki, nagradzano premiami, płacono za godziny nadliczbowe. Towarzysz Ge- czew grał wysoko i pieniądze płynęły mu do kieszeni.

Myliłby się ktoś, kto by sądził, że to go rozpieszczało, że żył w komforcie. Nic podobnego! Nosił niezmiennie te same spodnie z grubego nieprzemakalnego płótna i zie­loną wiatrówkę. Z ogorzałą od słońca twarzą wędrował po wsiach i klasztorach, schodził do miasta lub wzbijał kłęby kurzu w willowej strefie pędząc swoim rozklekotanym czerwonym Moskwiczem, umawiał się, namawiał, dobijał ceny, organizował, pomagał i dawał zarobek dziesiątkom ludzi.

Jeśli chodzi o klasztor, to oczywiście podniosła się wrza­wa: korespondenci donosili, że niszczeje zabytek, bezcenny pomnik-kultury. Klasztor jest przecież własnością całego narodu, nie może mieć do niego praw towarzysz Ge- czew, nie wolno bezcześcić pamiątek historycznych. Nie można dłużej tolerować faktu, że świnie zżerają duchową przeszłość tego kraju. W tym klasztorze nocował świątobli­wy mnich Paisij i odczytywał skupionym wokół niego braciszkom „Historię słowianobułgarską”. Są tam cenne księgi i ikony, litografie i grawiury. Mieszkali pod tym dachem znani malarze i pisarze, chronili się hajducy, jed­nym słowem klasztor to święte miejsce.

Zawezwano Geczewa do miasta, rozmawiano z nim w jasno oświetlonym, budzącym respekt gabinecie.

To świętość — mówiono mu. — Mnich Paisij tam spał. Jakim prawem weszliście w posiadanie?

Oto umowa — powiedział towarzysz Geczew i poło­żył ją na biurku. — I akt notarialny.

No tak, umowa w porządku, ale klasztor to świętość narodowa.

' — No to jedzcie sobie tę świętość — rozzłościł się Ge­czew. — Teraz to zabytek. Jaki tam Paisij! Przecież to wszystko ledwie się trzyma, opustoszałe, zrujnowane, obra-

J /[ - j ] \ 1 l

sta chwastami. Przez dwadzieścia lat żywej duszy tam nie było, a jak tylko ja się zjawiłem, to zaraz słyszę Paisij i „Historia słowianobułgarska”. To jedzcie tę swoją hi­storię.

Ty, mój drogi, nie obrażaj historii — ostrzeżono go delikatnie. — Nie obrażaj, bo może ci się coś przydarzyć. Zapomniałeś chyba, gdzie się znajdujesz.

Nie obrażam, skądże — zreflektował się Geczew. — Tylko wy się zdecydujcie, co wolicie: historię czy mięso? Nie wiem, po co ten rwetes. Ode mnie chcą mięsa i ja mię­so daję. Ludzie czekają na nie, stoją w kolejkach, państwo przyznaje mi bezpłatnie paszę, zachęca do hodowli, a wy mi mówicie o Paisiju. Nie znalazłem tam żadnego Paisija, tylko gołe mury i sklepienia. Jeśli to taka świętość, to dlaczego nikt się tą ruiną nie interesował? Dla mnie to prosta sprawa, raz dwa sprzedam świnie, wezmę pieniądze i powiem cześć. A co będzie z waszym planem produkcji mięsa? Ten plan zależy też ode mnie, od takich jak ja. Jeszcze raz powtarzam, jeśli mam pracować, to będę pra­cować, a jeśli nie, to nie. I nie macie mnie co straszyć, wszystko jest zgodne z prawem. Kupiłem ten klasztor, a nie ukradłem, wcale się was nie boję...

...Towarzysz Geczew zbliżał się teraz do nich energicz­nymi krokami, a na jego ogorzałej twarzy gościł uśmiech.

No jak tam, chłopcy? — zagadnął. — Wystąpiła wo­da?

Na razie jeszcze nie, towarzyszu Geczew — powie­dział Lambo. — Ale ją wymacamy. 'Jeszcze dzień, dwa...

Czas na mały odpoczynek — stwierdził towarzysz Geczew.

Usiedli na płytach wygrzanych słońcem, Geczew wyjął pudełko BT, zapalili. Potem sięgnął do tylnej kieszeni, wy­ciągnął butelkę winogronówki i podał ją baj Lambowi.

Łyknij sobie, baj Lambo, naładuj akumulator. A jak synowie?

Uczą się — powiedział baj Lambo. — Żeby wyjść na ludzi. ,

Tak, tak. Oby tylko zdrowie dopisało.

Butelka krążyła z rąk do rąk, towarzysz Geczew też się napił, mimo że prowadził samochód. Nie bał się, że może mieć kłopoty, niczego się nie bał, taką już miał naturę.

Wpadłem, żeby zobaczyć, do jakiego miejsca doszedł buldożer — powiedział, kiedy już w butelce pojawiło się dno. — Mam w pobliżu dwóch klientów. Niedaleko, pod lasem. Jak skończycie, idźcie tam. Nie będziemy prze­nosić się na drugi kraniec strefy, bo takie skakanie to tu, to tam zabiera mnóstwo czasu, a nikt nam za to nie płaci.

Jeszcze dzień, dwa i zobaczymy — powiedział baj Lambo. — Najdalej do środy. Trafiliśmy teraz na twardy piaskowiec, trudno go przebić.

Dobrze — zgodził się Geczew. — Do środy buldożer „ zrobi już drogę. Niechby wreszcie ta woda wystąpiła,

machnęlibyśmy facetowi przy okazji studnię. Jak tylko mnie zobaczy, w kółko o tym mówi.

Towarzysz Geczew tworzył świat od podstaw, jak Pan Bóg — droga, woda, studnia, ziemia. Różnica polegała tylko na tym, że robił to za pieniądze. Ale Bóg był wysoko, a kto inny tego by nie potrafił.

Czołem, chłopaki, trzymajcie się — wstał i zaczął się żegnać. Na odchodnym dodał jeszcze: — A nie przemęczaj­cie się w czasie największego skwaru, powoli, a dobrze.

Mógł sobie pozwolić na tę wielkoduszność, płacił im od metra, a nie za godziny. Jak te metry wypracują: szybko czy wolno, to już była ich sprawa.

Towarzyszu Geczew — odezwał się Saszko. — Pa­miętacie o lekarzu? Nie mogę go wykołować. Obiecałem, że przyjadę z sondą.

Nie bój się, Saszko — uspokoił go Geczew. — Pa­miętam. Przyjdzie i na niego kolej. Do widzenia, chłopcy.

Ruszył żwawo po ścieżce z płyt, depcąc rosnące w szpa­rach margerytki, wsiadł do rozklekotanego starego Mo­skwicza i ruszył podskakując na nierównej drodze. Stać go było co najmniej na cztery Mercedesy, ale nie był z tych, któirym zależało na tym, żeby się pokazać. Co in­nego było dla niego ważne. Zatrzymał się na skraju drogi koło buldożera, który zagarnął ogromne zwały ziemi prze­

mieszanej z krzakami i korzeniami i pchał ją w kierunku lasu. Geczew wychylił głowę przez okienko i krzyknął coś do Wanki. Operator buldożera skinął mu w odpowiedzi i wkrótce Geczew zniknął wśród kłębów kurzu.

Za chwilę wzniesie się w górę i wstąpi do nieba —; zauważył Anton patrząc w ślad za samochodem.

Dajesz psu jeść, a on na ciebie szczeka — powiedział zgorszony słowami Antona baj Lambo i odrzucił peta,: który już parzył mu palce. — Do ciebie piję, Antonie. .

Anton pominął tę uwagę milczeniem i ruszył w kierun­ku sondy, a za nim poszli Saszko i baj Lambo.

Ziemia się kręciła, szły wolno w stronę Saszka leśne drzewa, uszlachetnione grusze, pomarańczowy taras, brą­zowe okiennice z wyciętymi w nich sercami, buldożer, któ­ry popychał zwały żółtej ziemi, zagarniał całe pagórki razem z krzakami i spaloną od słońca trawą i odrzucał to wszystko na bok, szła między willami para staruszków z pałacu Buckingham w swojej wypłowiałej odzieży z nieodłącznymi koszykami w rękach.

Pałac Buckingham był chyba najstarszym budynkiem na tym terenie, o ile można -nazwać budynkiem barak zro­biony ze skrzyń, na których mimo deszczu i upływu czasu pozostały jeszcze czytelne napisy w języku angielskim: pi­wo i mydło. Saszko ochrzcił barak tą szumną nazwą wów­czas, kiedy po raz pierwszy wplótł się w taneczny krąg wraz z tarasem i brązowymi okiennicami o wyciętych sercach

W powszednie dni nie było w tej okolicy żywej duszy, ani człowieka, ani zwierza. Wokół cisza jak makiem za­siał, okryte zielenią lasy stały spokojne i nieruchome. 1 tylko czasem pojawiała się para staruszków. Zostawali na noc w pałacu, a w dzień chodzili po lesie w poszuki­waniu ziół.

Saszko lubił im się przyglądać — zawrze we dwoje, zawsze razem, szli ścieżką między willami, po polnych drogach zarosłych trawą i krzakami jeżyn, szli bezsze­lestnie, cicho jak zjawy. Po zachodzie słońca, kiedy po- | wietrze nabierało koloru czerwieni, siadali przed domkiem

i przyglądali się nasturcjom, które 'staruszka zasiała na jednej grządce.

Niekiedy starzec zasypiał zapatrzony w nasturcje lub pochłonięty widokiem czerwonego nieba, przyprawiającego

0 zawrót głowy swoją nieskończonością. Wtedy babcia cicho podnosiła się z krzesła, prawie na palcach szła do baraku i wracała z obstrzępioną jesionką, którą troskliwie okrywała męża. Potem siadała przy nim upajając się ko­lorem nasturcji i przesiąkniętego czerwienią powietrza,

1 siedziała tak nieruchoma i niezauważalna do chwili, aż między drzewa zaczął wpełzać chłód. Wówczas budziła męża, podnosili się, odstawiali krzesełka i szli pomieszkać w pociemniałych od deszczu ścianach baraku.

Wańka, który pracował tutaj prawie przez okrągły rok i wszystko wiedział o mieszkańcach dzielnicy willowej, opowiadał, że w ubiegłym roku przed barakiem zupełnie nieoczekiwanie zatrzymał się samochód z zagraniczną re­jestracją.

Była pora przedwieczorna, staruszkowie siedzieli jak zwykle przed grządką nasturcji, staruszek podsypiał, a je­go żona wpatrywała się w dogorywający blask słońca za­przątnięta jakimiś myślami. Wańka zakończył przed zmierzchem budowę drogi do sąsiedniej willi i teraz wy- brudzony smarami wymieniał zawory leżąc na rozgrza­nym jeszcze silniku.

Z samochodu wysiadł białowłosy mężęzyzna i trzyma­jąc się prosto ruszył w stronę staruszków. Babcia patrzy­ła na zbliżającego się gościa, ale w blasku zachodzącego słońca widziała tylko jego sylwetkę, jej mąż jeszcze spał.

Z chwilą kiedy przybysz stanął przed nimi, staruszka chwyciła się za serce i zamknęła oczy. Potem wolno pod­niosła się i przytuliła do jego piersi. Zaczęli mówić

o czymś ze wzburzeniem, a obok nich na krzesełku drze­mał starzec, otulony blaskiem zachodu i zniszczoną jesion­ką, na niewielkim podwórku przed grządką nasturcji. Na- gle gość i staruszka jakby się ocknęli i przypomnieli sobie

o jego obecności. Babcia ostrożnie zaczęła budzić męża. Rozglądał się nieprzytomnie wokół i niczego nie mógł

k V /*i* A i \ \ li

tf 1 I I /! i I 1

rrozumieć. Później, kiedy zrozumiał, objął gościa i ser­decznie zaczął go ściskać.

Wańka rozmontował połowę silnika, wymienił zawory, wyregulował obroty i teraz wycierał ręce pakułami, a tych troje wciąż jeszcze siedziało na podwórku i gawędziło.

W pewnej chwili białowłosy starzec rozejrzał się, do­strzegł Wankę i przywołał go do siebie.

Frond — powiedział. — Masz może coś do picia? Mu­szę się napić whisky, całe pięćdziesiąt lat, frend, przeszło, a tu nie ma nic do picia.

Wańka również nic nie miał, co mu się niezwykle rzadko zdarzało. Ostatnią butelkę mastiki wykończył dwa dni te­mu, a towarzysz Geczew się nie pojawiał i nie miał kto Wanki zaopatrzyć.

Nie mam, słowo honoru — powiedział. — Co za pech! Wypiłem resztki dwa dni temu.

No to szybko, frend. Bierz wóz i coś przywieź — zadecydował natychmiast starzec. — Pospiesz się, bo umrę i nie zdążę im nic powiedzieć.

Wepchnął mu w rękę pomięte banknoty, poklepał po ramieniu i dał kluczyki do samochodu. Wańka nie kazał się więcej prosić, wsiadł i zapalił motor. Potem nacisnął gaz do dechy i Ford skoczył do przodu jak tygrys. Kurz kłębił się na zakrętach, hamulce zgrzytały, popiskiwały, wreszcie wóz wypłynął na asfalt, pomknął jeszcze cztery kilometry i stanął przed pawilonem Jordana. Wańka za­ładował sześć litrów winogronówki, dorzucił jeszcze dwie butelki mastiki i popędził z powrotem.

Kiedy stanął przed baraczkiem, staruszkowie jeszcze sie­dzieli na podwórku przed winoroślą, patrzyli sobie w oczy i z ożywieniem o czymś mówili, chyba wszyscy troje rów­nocześnie.

Dawaj, frend — ucieszył się gość. — Dawaj szybko, bo mi serce pęknie. — Odbił butelkę i podniósł ją do ust.

Babcia jakby się opamiętała, podniosła się z krzesełka i poczłapała do warzywnika za domkiem. Zerwała z dzie­sięć pomidorów, pokroiła je na talerzu, przyniosła chleb, sól, kawałek żółtego sera i szklanki.

Wańka zabrał dwie butelki mastiki i poszedł do willi weterynarzy, braci Parłapanowów. Tam sypiał, jeśli ro­bota zapowiadała się na dłużej. Pokręcił się trochę, łyknął sobie mastiki, ale tyle co nic, może ze sto gramów, i wy­szedł. Coś go nosiło, nie mógł usiedzieć na miejscu, musiał znów zajrzeć do staruszków.

W liściach winorośli świeciła już żarówka, było zupeł­nie ciemno i wokół światła roiły się drobne muszki. Na dwóch wiklinowych krzesełkach koło stołu z talerzem po­krojonych pomidorów i winogronówką spali dziadek i ba­bcia. Białowłosy gość spostrzegłszy Wankę machnął ręką.

Ululali się — powiedział. — Dwiema szklaneczkami, frend. Przedtem pili tylko ziółka. A teraz śpią. Śpi moja pierwsza miłość i pierwszy przyjaciel.

Nalał sobie pełną szklankę, nalał i Wance.

Mam siedmiu synów — mówił. — Ale pierwsza mi­łość to pierwsza miłość, nic na to nie poradzisz. To już pięćdziesiąt dwa lata, rozumiesz. Kiedyś razem uczyliś­my się, dziewczyna miała niebieskie kolczyki jak gwiazdki. Przychodzę z drugiego krańca świata, żeby ją zobaczyć, nie mogłem nie zobaczyć, chybabym spokojnie nie umarł.

Wypił połowę szklanki i zapatrzył się w ciemność, któ­ra czaiła się dwa kroki od nich w ledwie widocznych za­rysach drzew.

Zjechałem świat wzdłuż i wszerz — ciągnął po chwili. — Gdzie ja nie byłem... N° | zjawiam się tutaj, a oni siedzą sobie przed grządką nasturcji. Tacy sami jak wtedy, możesz mi wierzyć. Tyle tylko, że ktoś im po- farbował na biało włosy. Posłuchaj dalej, frend. Mieszkam w Ameryce, Cleveland, Chicago, pracuję w rzeźniach, po­tem Hiszpania, Madryt, Andaluzja. Na wojnę domową idę jako ochotnik, rozumiesz, do legionu amerykańskiego, do legii cudzoziemskiej... Dwa razy mnie rozstrzeliwali, potem obóz we Francji, stamtąd uciekam do Belgii, do władzy dochodzi Franco... A ty dlaczego nie pijesz, frend?

Nalał sobie, nalał Wance.

Potem znów w Ameryce — mówił. — W hutach stali, przy piecach, potem Meksyk, Ardżentina, buduję li-

nią kolejową w Brazylii... Budowałeś kiedyś kolej w Bra­zylii, frend?

Nie budowałem — powiedział Wańka. v

To i dobrze, po co ci to. Potem znów w Ardżentinie, tam się ożeniłem, tam urodzili się synowie...

Pomidory się skończyły, na płytach koło ich nóg stały wypróżnione butelki winogronówki, muszki kłębiły się wokół światła, staruszkowie spali z opuszczonymi nisko głowami.

Przetoczyły się wojny, frend — westchnął starzec. — Najpierw jedna, potem druga. Były trzęsienia ziemi, Hit­ler, a kiedy po latach przyjeżdżam tutaj, zastaję ich przy nasturcjach jak dawniej. Dawniej też rosły u nich nastur­cje na podwórku i stały wiklinowe białe krzesełka. Pierw­sza miłość i pierwszy przyjaciel. Nie poszli za mną ani on, ani ona, pobrali się i są ze sobą całe wieki, a ja pamiętam ją w fartuszku z białym kołnierzykiem, z wesołymi jasny­mi oczyma. Przyjeżdżam z drugiego krańca świata i za­staję ich o zachodzie słońca, razem, jedno koło drugiego... I teraz już nie wiem, frend, co było lepsze. A może oni mieli rację, nie ja?

Wańka nie odpowiedział. Nie zdołałby wykrztusić z sie­bie nawet słowa, coś go chwyciło za gardło... Może alko­hol uderzył mu do głowy, a może co innego, dość że nagle poczuł nieprzepartą chęć ucałowania ręki starca i tylko z trudem się pohamował. Szybko nalał wódki i wypił ją jednym haustem.

Przed grządką nasturcji o zachodzie słońca... I nic szczególnego im się nie przytrafiło, nic przez całe pięć­dziesiąt lat. Owszem, coś tam opowiadali o kartkach żyw­nościowych, o butach na drewnie, o reumatyzmie... To straszne, frend, ale już jutro muszę jechać. Jeśli nie zdą­żę na samolot, nie będę mógł wrócić. Jestem z grupą, mamy bilety powrotne, rozumiesz, wycieczka zbiorowa jest tańsza. Niektórzy zostali w Belgradzie, a ja wydałem re­sztę pieniędzy, kupiłem stary wóz i przyjechałem zobaczyć się z mmi. Jeszcze tylko ta noc, frend, i muszę wracać. A oni śpią, choć jechałem do nich przez dwa oceany.

Drzewa szumiały od podmuchu lekkiego nocnego wia­tru, muszki roiły się koło żarówki, drżała prześwietlona blaskiem zielona winorośl. Było cicho. Starzec podniósł się, spojrzał jeszcze raz na tych dwoje, którzy spali w wi­klinowych krzesełkach. Potem wyciągnął rękę do Wanki.

Z Bogiem, frend — powiedział i poszedł wolno do samochodu. Wsiadł, cicho zapuścił motor i ruszył po wy­boistej drodze. Przez długie chwile między drzewami mi­gały światła Forda, jak gdyby nie mogły rozstać się z tym miejscem.

Wańka odkorkował następną butelkę rakiji i nalał peł­ną szklankę, w gardle czuł grudę, której nie mógł przełk­nąć. Spił się tej nocy, tak jak się nie spił nigdy w życiu.

Ziemia się kręciła, staruszkowie z pałacu Buckingham wędrujący do lasu z nieodłącznymi koszami zniknęli z po­la widzenia i znów pojawił się taras z pomarańczowym daszkiem, okiennice z wyciętymi sercami i buldożer, który dygocąc wściekle znęcał się nad żółtą ziemią...

Saszko popychał sondę i myślał o starcu, który zniknął

o świcie. Co się z nim teraz dzieje w tej obcej ziemi na drugim krańcu świata? Czy niebo tam nad jego Ardżenti- ną podobne jest do tego, które zobaczył w swoim rodzin­nym kraju po raz ostatni, nim ruszył w swoją daleką podróż?

Słońce stało im nad głowami, upał był nie do wytrzy­mania. Saszko przerwał robotę i krzyknął do majstra:

Baj Lambo, chyba już czas na obiad?

Jeszcze trochę — majster spojrzał na zegarek. — Za piętnaście dwunasta. Słyszałeś przecież, co powiedział towarzysz Geczew? Klienci czekają.

Mówił też, żebyśmy się nie przemęczali na taki upał — zauważył Saszko.

Upał upałem, a robota musi iść naprzód.

Baj Lambo — wtrącił się Anton. — Dlaczego się tak podlizujesz Geczewowi? Z powodu synów?

Baj Lambo nieoczekiwanie wyłączył sondę i wszystko znieruchomiało: willa, taras i furtka z kutego żelaza. W ciszy słychać było tylko warkot buldożera, potem roz-

legło się sapnięcie i już maszyna popychała przed sobą żółtą, spieczoną ziemię ze. sterczącymi w niej pognieciony­mi margerytkami.

Widzisz, Antonie — zaczął z godnością baj Lambo. — Poszedłem do pracy jako dziesięcioletni brzdąc i do tej pory pracuję. Tak mija mi życie — w pracy. Oprócz niej niczego więcej nie mam, majątku się nie dorobiłem, domu ani willi nie zbudowałem. Ale nie żałuję! Różnie bywało przez te lata, gorzej, lepiej, żyliśmy jednak jak uczciwi ludzie. I ja, i żona, i moje dzieci. Teraz kiedy już jestem stary, tylko robota trzyma mnie przy życiu.' Nie siedzę na ławce z emerytami i nie czekam, żeby zagrano marsza i wyniesiono mnie nogami do przodu.

Bydło też haruje całe życie — powiedział Anton. — Haruje i milczy. I o to mi chodzi.

Ty wiesz swoje, a ja swoje — ciągnął majster. — Rób tak, jak ci rozum dyktuje. Ale teraz stoisz koło mnie i wkręcasz sondę, i nic więcej. Skoro tyle wiesz i umiesz, to dlaczego sam nie nawymyślasz towarzyszowi Geczewo- wi? Możesz przecież odejść.

Pracuję przy sondzie, bo dostaję grubszą forsę. W mieście nie mógłbym tyle zarobić. Ale do klasztoru na świniopasa nie pójdę, nawet gdyby mnie zasypał pieniędz­mi. Czy jozumiesz różnicę?

Pewnie że rozumiem — powiedział majster. — Ale tobie łatwo tak mówić, bo nie masz na karku rodziny. Jak założysz dom, inaczej będziesz śpiewał.

Jestem wolnym człowiekiem, w tym rzecz. W nosie mam wszelkich kierowników, co sterczą nad głową, od­bierają premię i spędzają na zebrania, które ciągną się jak cholera. Jestem wolnym człowiekiem i kiedy ze­chcę, mówię: cześć, i odchodzę. Wystarczy, żebym zechciał. Jeśli towarzysz Geczew nadepnie mi na odcisk, nie będę się patyczkował. Dam mu po gębie i pójdę w cholerę. Majster chwali pracę, ale gdyby Geczew płacił dwa lewy dziennie, nie zostałby tu majster nawet godziny.

Bez pieniędzy trudno żyć — zgodził się baj Lambo. — Ale ja o czym innym mówiłem, młody jesteś i nie możesz

tego pojąć. A za darmo, wiadomo, że nikt nie chce pra­cować.

Nie tylko zarobki, ale i natura tu jest piękna, praw­da, Saszko? — mrugnął do niego Anton. — Niech majster nie zapomina o pięknie natury, bo i to ma znaczenie. Czy­ste powietrze, las, jeżyny...

Nie truj chłopca swoimi mądrościami — powiedział

baj Lambo. — Odpowiadam za niego przed ojcem.

Też mi chłopiec — roześmiał się Anton. — Przecież to chłop jak się patrzy. Nie musicie się o niego troszczyć, zna się na życiu. To nie szkodzi, że milczy. Mógłby nas obydwu sprzedać.

Ejże — przerwał mu majster. — Starczy już chyba tego gadania. Popracujmy jeszcze trochę, a potem coś przegryziemy.

Raptem warkot buldożera urwał się i w ciszy doleciał do nich od.strony drogi głos Wanki:

Hej, co się tam u was dzieje? Dzieci wam z głodu pomrą. Dlaczego nie pracujecie?

Co ci do tego! — odkrzyknął mu Anton.

To jeść nie będziemy? — zdziwił się Wańka. — Mi­nęła dwunasta, słońce wysuszyło mnie tak, że czuję się jak jaszczurka.

Dobra — powiedział majster. — Chodźmy!

Cienie drzew brzoskwiniowych i chłód od rzeki chro­niły ich przed słońcem. Promienie załamywały się na mło­dych liściach i traciły swoją moc.

Wszystko byim oddał za butelkę zimnego piwa — po­wiedział z rozmarzeniem Wańka. — Płacę trzy lewy za butelkę.

Towarzysz Geczew nie przyniósł ci nic do picia? — spytał Anton.

Przyniósł mastikę i zapłaciłem mu jak król. On do­brze wie, że gdybym wybrał się do pawilonu albo do mia­sta, straciłbym pół dnia. A przede wszystkim on by stra­cił, i tu go boli.

Pomidory prosto z krzaka były jeszcze niedojrzałe. Wań­ka zerwał je w ogrodzie weterynarzy. Saszko przepadał

właśnie za takimi pomidorami, bo miały cierpki smak. Ukrajał kawałek białego sera, położył go pośrodku przy­lepki, zgiął ją palcami, aż przylepka zrobiła się okrągła jak piłka, potem odłamał kawałek salami i przegryzł je ostrą, zieloną papryką.

Pewien facet, co wozi żwir do Cenowa — odezwał się Wańka — obiecał przytaskać' skrzynkę piwa, ale jak widać, nie mógł się urwać z roboty.

Wszyscy trzej jedli nie odzywając się. Słuchali Wanki, który przez cały dzień był sam jak palec na swoim sio­dełku i milczenie uprzykrzyło mu się jak choroba. Śpie­wał sobie wprawdzie różne piosenki wysokim, cienkim głosem, ale w huku motoru sam siebie nie słyszał. Za to podczas obiadu nikogo nie dopuszczał do- gtosu. Musiał nadrobić całe przedpołudnie. Pracował w tej strefie już drugi rok. Zaczynał wiosną, najpierw karczował drzewa, a potem trasował drogi. Dwa razy w miesiącu schodził do miasta, czasem nawet tylko raz. Żył w tej willowej strefie jak Robinson Crusoe, sam, z dala od ludzi, ale nie skarżył się na samotność. Był z tych, którzy nic serio nie traktują, na wszystko z góry machają ręką. Miał tyle lat co Saszko, ale żyło mu się lekko, beztrosko jak wróblowi, i czuprynę miał rozwichrzoną jak wróbel piórka. Sam po­kierował tak swoim losem. Brał fuchy, to fakt, zatrud­niał się nielegalnie przy budowie dróg w willowej strefie. Ludzie doświadczeni te drogi nazywają czarnymi i płacą grubą forsę, żeby zwabić do siebie speca, który by im wyrównał teren i poprowadził drogę do szosy. Oczywiście z taką robotą trzydziestu cwaniaczków paprałoby się przez trzy miesiące. Zarobki były niemałe, ale Wańka dostawał z nich tylko jedną trzecią, reszta znikała w kieszeniach towarzysza Geczewa i naczelnika Wanki, dyspozytora, który przydzielał sprzęt i podliczał robotę. I zgodnie z tym, co wynikało z papierów Wanki, że reguluje on te­reny w jednej z dzielnic miasta, było mu pisane mieć nie uregulowaną płacę.

W kwietniu, kiedy tu się kręcili cl z hufców pracy,

przy budowie willi Dragomirowa — ciągnął Wańka — był

taki jeden z Deljormanu, straszny głodomór, cegły jadł, jak nie miał nic lepszego pod ręką. Przywieźli im kocioł fasoli, wszyscy się najedli, a potem ten głodomór rozła­mał bochen chleba na pół i tak tym chlebem wyglanso­wał kocioł, że nie musieli go już myć. Był atletą, biedak, a tacy jedzą mnóstwo i wciąż oczy im biegają w poszuki­waniu jedzenia. Wypędzali go po obiedzie na pastwisko, żeby podjadł sobie choćby szczawiu i komosy.

Wańka, ty jesz czy tylko mielesz jęzorem? — spy­tał Anton, który nie mógł pojąć, że można pochłaniać je­dzenie w takim tempie jak Wańka.

No to popatrz, już nic nie mam, wszystko zjad­łem — uspokoił go Wańka.

Baj Lambo i Saszko spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, a Wańka zaczął opowiadać już,następną historię.

Odpoczynek poobiedni dawno się skończył, zostało po nim wspomnienie, przyjemne jak zanurzanie się w roz- słomeczniomej wodzie, i ziemia znów się kręciła, prze­mknął pałac Buckingham, strach na wróble, zamknięte okiennice sąsiedniej willi i wściekły buldożer Wanki.

Ruch, wieczny ruch, myślał Saszko, ruch stwarza rze­czy, jest formą istnienia materii, sposobem istnienia... Tym okrążeniem stworzyłem narzutę na łóżko, którą już dawno powinienem był kupić rodzicom, jeszcze jeden krąg i jeszcze jeden, i kupuję książki... A następny to łóżko w hotelu nad morzem, dla mnie i dla Tani, łazien­ka, prysznic, ciepła woda, a jeszcze następny — to taras wychodzący na morze i leżak w białe i błękitne pasy...

A teraz obiad w restauracji...

Niebieska apaszka dla Tani...

Pół dnia w Nesebyrze...

Kaliakra...

Złocisty koniak na stoliku podczas naszej wspólnej ko­lacji.

...Strach na wróble w kapeluszu z bukietem fiołków i li­liową wstążką, zszarzała wata wyłażąca z ramion staromod-

41

t i n/ili I i v i ) \\\

I /I II /*.' 1 1 h i \ < j\ k i Ił

nej marynarki, zielona ściana lasu, warczący buldożer na drodze, drzewa obwieszone brzoskwiniami, pszczoły brzę­czące nad grządkami poziomek, pomarańczowy taras, bły­szcząca mika na ścianie drugiego piętra — ziemia się kręciła, Saszko wprawiał w ruch żelazną furtkę, zamknię­te okiennice z sercami i pałac Buckingham.

Nagle usłyszał szum motoru, to nie był buldożer ani Moskwicz Geczewa. Ziemia się obróciła i kiedy znów po­jawiła się droga, Saszko zobaczył białe Peugeot, nowe i błyszczące jak świeżo obrane jajo. Samochód przejechał koło buldożera Wanki i mknął w ich kierunku. Wańka wyłączył silnik i gapił się za nim. Saszko nie mógł sta­nąć, ponieważ wprawiał w ruch ziemię, pomarańczowy taras, brzoskwinie, żelazną furtkę i uszlachetnione gru­sze. Kiedy znów powróciła droga, okazało się, że Peugeot stoi już przed furtką sąsiedniej willi, w której okiennice z wyciętymi sercami były zawsze zamknięte.

Peżo się objawił — odezwał się za plecami Saszka Anton. — Zobaczymy, co złowił.

Drzwi wozu uchyliły się, pojawiła się zgrabna męska łydka, stopa obuta w mokasyn dotknęła ziemi i to było wszystko, co Saszko zdążył zobaczyć, bo zaraz wyrósł przed nim strach na wróble w damskim kapeluszu, zielone ko­rony drzew leśnych, nieruchomy buldożer i Wańka, który uniósł się na siodełku i patrzył w ich stronę...

Pałac Buckingham, żelazna furtka, strach na wróble... Raptem strach na wróble stanął i zaczął rosnąć, fiołki na damskim kapeluszu i liliowa wstążka przeraziły Sa­szka swoim bezruchem. Złe przeczucie ścisnęło mu serce.

To Tania... Idzie po płytach zarośniętych trawą i mar- gerytkami, niedbale kołysze torebką. Za nią idzie Peżo, wtrzuca do kieszeni kluczyki od samochodu, rozlega się brzęk, klucze uderzyły o szkło butelki, która wystaje mu z kieszeni.

Saszko, dlaczego stanąłeś? — słyszy głos majstra. — Czy żle się czujesz?

Nie, to nie Tania. Ta dziewczyna jest tylko do niej bardzo podobna.

UL

Zbliżają się do drzwi willi z zamkniętymi okiennicami. Peżo wyjmuje klucz, otwiera, drzwi się poddają bezsze­lestnie.

Peżo jest w wieku Saszka i Wanki, chyba gdzieś kiedyś studiował, ale co — tego nawet Wańka nie wie. Co kilka dni w ciągu tego lata białe Peugeot zajeżdża pod willę i przywozi coraz to inne dziewczyny. Niekiedy dziewczyny się powtarzają lub pojawia się ta sama przez cały tydzień. Bywa, że za brązowymi okiennicami przez cały dzień roz­lega się muzyka, słychać jakieś zwariowane rytmy, ale bywa też, że nic nie słychać. Peżo i dziewczyna zamyka­ją się w willi, a potem zapada cisza i milczenie, zakłóca­ne tylko skrzypieniem sondy i warkotem buldożera.

Na początku lata wszyscy czterej czuli się jakoś nie­zręcznie, kiedy Peżo zamykał się w willi z dziewczyną, krępowało ich to tak, jakby byli czemuś winni.

Ale Peżo nie zwracał na nich uwagi, jakby nie istnieli lub też byli tylko szczegółami pejzażu, dodatkiem do uszlachetnionych grusz, fałdą terenu.

Peżo siedział w willi czasem dłużej, czasem krócej. Po­tem wychodzili z dziewczyną i nie spojrzawszy nawet na nich, a może nie zauważywszy ich w ogóle, wsiadali do samochodu i odjeżdżali.

Teraz świat zastygł nieruchomo, ziemia się nie kręciła, stał pałac, willa z pomarańczowym tarasem, furtka z ku­tego żelaza i Wańka, który rozglądał się wokół i dawał jakieś znaki rękami. Pszczoły' też tkwiły nieruchomo nad poziomkami.

Saszko patrzył wciąż w kierunku willi. Baj Lambo znów się zaniepokoił:

Saszko, źle się czujesz?

Przejdzie mu, to od tego kręcenia — powiedział Anton. — Saszko, usiądź sobie na trawie.

A więc to tak wygląda, myślał Saszko. Kiedy my tutaj wiercimy ziemię i tworzymy rzeczy... A dlaczego nie, ziemia się kręoi, istnieje grawitacja, to znaczy, że mogą zupełnie spokojnie... Nie ma obawy, że zlecą, wóz jedzie po szosie, nie rozlatuje się na kawałki...

Źle się czujesz? — znów spytał baj Lambo.

Pewnie że źle, chciał krzyknąć Saszko, strasznie mi jest źle w tej chwili, bo jaki to ma sens, że wiercę ziemię, robię drogę, wodę, studnie i Nesebyr, i te pełne światła tafle piaskowca pod zieloną wodą morza na jesieni, kie­dy stale inni mnie wyprzedzają. Ja szukam wody, a oni po prostu odkręcają kran i piją, ile dusza zapragnie.

Ale Saszko nie krzyknął, nic nie powiedział, tylko ru­szył w kierunku drogi, tam gdzie zatrzymał się buldo­żer Wanki.

Co się stało? — spytał Wańka przyglądając mu się uważnie.

Zejdź na chwilę — powiedział Saszko. — Chciałbym poprowadzić buldożer.

Nie wygłupiaj się! Co ty chcesz zrobić?

Wypal sobie papierosa! — krzyknął nagle Saszko 1 zepchnął Wankę z siedzenia.

Wańka popatrzył na niego ze zdumieniem, potem ma­chnął ręką i odszedł na bok.

Saszko nacisnął dźwignię, szarpnął ją w swoim kierun­ku i buldożer poleciał do przodu, a w chwilę później prze­chylił się niebezpiecznie w prawo.

Popsujesz mi go, zwariowałeś! — krzyczał Wańka. Saszko dodał gazu, naciskał z całej siły, buldożer trząsł

się i szedł po korzeniach, zwałach ziemi, aż dźwignął się na pasmo gotowej już drogi i pojechał prosto w kierunku białego Peugeota stojącego przed willą, w której okien­nice z wyciętymi sercami były .zamknięte.

Baj Lambo i Anton krzyczeli coś do Saszka wytężając głos, ale w ryku motoru ich nie słyszał.

Tył samochodu spłaszczył się bezszelestnie, poleciały odłamki szkła, kawałki blachy, Saszko dodał gazu i ogro­mna maszyna zgniotła samochód. Rozbiegły się koła, wy­buchł zbiornik, wóz zaczął się palić. Saszko zgarnął bul­dożerem górę ziemi 1 wysypał ją na pogniecione, palące się resztki Peugeota. Ze zwałów żółtego piasku sterczały ubłocone margerytkl.

Ale naprawdę buldożer jeszcze nie dotarł do Peugeota,

dopiero leciał w jego kierunku. To tylko myśli Wanki, jego niespokojne myśli wyprzedzały buldożer i tworzyły obraz najbliższej przyszłości.

Saszko forsując maszynę okrążył Peugot i zwolnił dźwi­gnię — ogromne szczęki zaryły się w żółtym piasku zry­wając trawę i margerytki. Żółta góra poruszała się pchana stalowymi szczękami.

Jeszcze na drodze Saszko zrozumiał, że nie ma sensu niszczyć samochodu, to niczego nie zmieni. Teraz znów zawrócił, znów oderwał kawał góry i poniósł go w kie­runku drogi.

Wańka, który przyglądał się temu, zaczął się śmiać. Wiedział już, co Saszko ma zamiar zrobić. Ruszył wolno w stronę baj Lamba i Antona.

Buldożer warczał wściekle, dostawał zadyszki, przenosił góry ziemi, odchodził, wracał, to był przy wzgórzu, to znów na drodze, pchał ziemię', zagradzał drogę, zasypywał wszystko...

Zablokuje Peugeot — wyjaśniał Wańka Antonowi i baj Lambowi. — Za nic na święcie stąd nie odjadą, wo­kół wozu jest co najmniej trzy metry ziemi.

Saszko skierował teraz buldożer w stronę lasu, podje­chał pod zielone korony, od których wiało spokojem i chłodem, zeskoczył z maszyny i zostawił ją pod drze­wami. Potem wolno poszedł w stronę kolegów.

Saszko — powiedział majster — co się z tobą dzie­je?

Niech sam sobie zrobi drogę. Niech sobie zrobi drogę, studnię, wodę i willę. Zawsze mu inni wszystko robili. Niech chociaż raz sam...

Baj Lambo z troską pokiwał głową:

Chcesz sobie napytać biedy.

Zobaczymy, jak to zrobi — mruknął Saszko. — Te­lefonu tutaj nie ma. Nie zadzwoni do ojca. Nie przyślą mu kompanii z hufca pracy. Może chociaż raz sam coś zrobi.

Będziesz miał kłopoty — powiedział baj Lambo.

Coś mi tu nie gra — stwierdził nagle Wańka patrząc

przymrużonymi oczyma na górę żółtej ziemi zagradzają, cej drogę.

Ruszył w jej stronę podnosząc wyrwane z korzeniami krzaki. Potem strząsnął z nich ziemię i wspiął się na szczyt góry. Teraz zaczął sadzić je rzędem i umacniać w ziemi. Zszedł jeszcze ze dwa razy, przyniósł znów kilka krzaków, trochę margerytek, które wetknął między krza­ki i kępy trawy. Potem powrócił do tych przy sondzie, otrzepał ręce i popatrzył na swoje dzieło.

Teraz może być — powiedział z zadowoleniem. — Rosną krzaki i trawa jak na prawdziwym wzgórzu. Gdy­by tak wpuścić zająca... —rozmarzył się.

Masz u mnie piwo — powiedział Anton. — To wy­gląda bombowo.

Baj Lambo z troską pokiwał głową.

Drzwi sąsiedniej willi z brązowymi okiennicami otwo­rzyły się bezszelestnie. Najpierw pojawiła się dziewczyna poprawiając włosy. Potem ukazał się Peżo. Szli przez po­dwórze leniwym, niedbałym krokiem. Pływali jak łabę­dzie wśród zieleni, ruchy ich były płynne i miękkie, zdra­dzały wewnętrzne zadowolenie — ten stan, kiedy ogień już się wypalił, ale jeszcze pozostało ciepło rozleniwiające i przyjemne. Spowolniało ono ruchy i czyniło człowieka' spokojnym i łagodnym.

H rozłożystych koronach drzew panował spokój i jeśli czasem zaszeleściły liście, to poruszały je ptaki skaczące z konaru na konar. Na sąsiednim podwórzu skrzypiała sonda, obracała się, kiedy ci trzej stąpali równomiernymi krokami popychając żelazne uchwyty.

Peżo szedł wolno i jak zawsze nawet nie spojrzał na są­siednie podwórze-, skąd dochodziło skrzypienie sondy. To był jeszcze jeden szczegół pejzażu, nic więcej.

Nagle dziewczyna idąca przodem stanęła, Peżo chciał ją spytać, dlaczego to zrobiła, ale już i on zobaczył coś, co go wprawiło w osłupienie — przed furtką willi, tam gdzie do niedawna była droga i Peugeot, teraz sterczał

pagórek porośnięty krzakami, margerytkamł i trawą. Po. południowe słońce stało właśnie wprost nad szczytem wzgórza i zalewało krzaki łagodnym blaskiem.

Peżo w pierwszej chwili oniemiał, popatrzył błędnym wzrokiem na willę z brązowymi okiennicami, żeby się upewnić, czy nie śni. Potem podszedł bliżej, zobaczył po­łamane margerytki, zrozumiał, co się stało, i obejrzał się.

Na sąsiednim podwórzu jak zwykle skrzypiała sonda. Ci trzej chodzili wolno wokół żelaznej sztangi z pozba­wionymi wyrazu twarzami, jak zwykle kiedy pracowali przy sondzie. Pod brzoskwinią rozłożył się Wańka i palił, sinawy dym wił się koło drzew, a potem znikał gdzieś wśród liści.

Peżo popatrzył na dziewczynę, zacisnął zęby i wolno ru­szył w stronę sąsiedniego podwórza.

Hej! — powiedział zbliżywszy się do nich. — Co teraz zrobimy?

Sonda zaskrzypiała żałośnie i stanęła.

r A co mamy robić? — spytał Anton.

Ktoś powinien usunąć ziemię — powiedział Peżo. — Ktoś,’kto ją tu nasypał.

Pewnie że powinien — zgodził się Anton.

Peżo potarł ręką czoło, widać było, że z trudem się powstrzymuje, by nie wybuchnąć.

Chyba nie chcecie mieć kłopotów — powiedział ukła­dnym tonem. — Zróbcie coś z tym.

Sam coś zrób — powiedział Saszko.

A więc to tak? — spytał Peżo.

Tak — kiwnął głową Saszko. — Damy ci łopatę i oskard. Za pożyczenie nic nie chcemy, jak to od sąsiada.

Zabierzcie natychmiast tę ziemię! — krzyknął Pe­żo. — Uprzedzam po raz ostatni.

Sonda znów zaskrzypiała, zakręciła się, wszyscy trzej ruszyli 1 miejsca. Peżo podszedł do Wanki.

To tyś ją tu zrzucił. I ty będziesz odpowiadał.

Tracisz czas, człowieku — uśmiechnął się Wańka. —

Wypłoszysz stąd kawki.

Zobaczymy, czy kawki — powiedział Peżo — ale ciebie na pewno wypłoszę.

Człowieku, przecież ci mówię, że tracisz czas — wy­jaśniał mu cierpliwie Wańka. — Stracha na wróble już mamy, popatrz tam, na sąsiednim podwórzu. I to z fioł­kami na łbie. A ty fiołków nie masz.

Peżo ze złością spojrzał na Wankę, ale nie ośmielił się na niego rzucić, tylko broda mu się trzęsła, nie przywykł do takiego traktowania.

Słuchaj — odezwał się zduszonym głosem. — Ty je­szcze nie wiesz, z kim masz do czynienia. Zabierz tę zie­mię i nie ma sprawy. Rozejdziemy się ipo dobremu.

Wańka wciąż palił i sinawe kółka dymu snuły się nad nim.

Słyszysz! — krzyknął Peżo. — Do ciebie mówię.

Ja też do ciebie mówiłem — powiedział Wańka. — Spływaj stąd! Weź łopatę, usuń ziemię i zostaw mnie w spokoju. Nie mam czasu przez cały dzień użerać się z tobą.

Dobrze. W porządku — powiedział rozdygotany z ner­wów Peżo. — Jeszcze zobaczysz, popamiętasz tę ziemię. Dobrze ją popamiętasz!.

Wiesz, co ci powiem, dobry człowieku — wolno za­czął Wańka, —Znudziło mi się twoje gadanie. Grozisz mi i myślisz może, że umrę ze strachu...

Zobaczymy — powiedział Peżo. — Zobaczymy!

Co zobaczymy? — roześmiał się Wańka. — Naczel­ników i kierowników od metra, a tych, co buldożerem po­trafią kierować — jak na lekarstwo. Jeśli mnie twój oj­ciec zwolni, to nie łudź się, że umrę z głodu. Ten numer z tatusiem zachowaj sobie, jak będziesz chciał rozprawić się z jakimś urzędasem. Tu ci nie przejdzie, jasno chyba mówię. A teraz odejdź sobie grzecznie, bo już mnie głowa zaczęła boleć.

Peżo postał jeszcze chwilę pod brzoskwiniami ociągając się z odejściem, potem obejrzał się na ludzi przy sondzie i ruszył w stronę dziewczyny. Coś do niej powiedział i obydwoje zaczęli wspinać się na żółte wzgórze. Pokonu­

jąc wierzchołek Peżo wyrwał jeden z wetkniętych tam krzaków i ze złością odrzucił go na bok. Zeszli na drugą stronę góry i ruszyli pieszo w dół, tam gdzie las wyra­stał przed nimi jak ściana.

Za trzy, cztery godziny możemy spodziewać się go­ści — powiedział Anton.

Pewnie nas nie pogłaszczą — mruknął Wańka.

Kiedy po trzech godzinach goście rzeczywiście się zja­wili, po wzgórzu nawet ślad nie został. Nie było ani krza­ków, ani trawy, tylko czysta, równa droga bez odrobiny ziemi. Peugeot stało białe i błyszczące przed furtką willi i grzało się w promieniach zachodzącego słońca.

Pewnie sobie trochę wypił — wyjaśniał przybyszom Anton. — Teraz młodzi ludzie lubią zaglądać do kielisz­ka.

Jak sobie strzelisz pół butelki wódki — dodał Wań­ka — to nie wzgórze, ale cała góra może się przywidzieć, na przykład Kordyliery. Widzieliśmy ich, jak wypuścili się pieszo, ale pomyśleliśmy sobie: młodzi, jak to młodzi, pew­nie chcą się przespacerować przez las. Dlaczego mają so­bie żałować...

Goście postali, popatrzyli na drogę, na ogrodzenie willi, wzruszyli ramionami i odjechali. Jeden z nich wsiadł do Peugeota i pojechał za Wołgą. Tylko kurz pozostał na dro­dze, kłąb miałkiego kurzu.

Goście odjechali i sonda znów zaczęła pracować, zakrę­ciła się przed oczami Saszka ziemia, przemaszerowały wil­le, pomarańczowy daszek, żelazna furtka, las, pałac, Wań­ka na siodełku warczącego buldożera, brązowe okiennice^ z wyciętymi sercami, strach na wróble w damskim kape­luszu, czerwone dachy domków, słońce i droga. Ziemia się kręciła.

Ziemia się kręci, myślał Saszko, to my kręcimy ziemią.

I gdzieś zniknęło wrażenie tej nienaturalnej statycz­ności ziemi, naładowanej napięciem, ¡rozrywanej brakiem grawitacji. Już się nie bał, że za chwilę cały świat się

rozleci i znikną w przestrzeni wille i strach na wróble z liliową wstążką, i baj Lambo z Antonem, i warczący buldożer, i pałac, i pszczoły, i dębowy las... I zrozumiał Saszko odkrycie Galileusza okupione cierpieniem, ziemia się kręci, ruch stwarza rzeczy.

Ziemia się kręciła, sonda skrzypiała, a oni trzej szli zataczając krąg. Po pół godzinie żelazna furtka otworzyła się i zobaczyli właściciela parceli Krumowa, jak szedł w ich kierunku obładowany siatkami przeciw komarom. Poziomki pełzły mu do stóp, winobluszcz łasił się do nóg, uszlachetnione grusze gwałtownie rozpromieniły się szla­chetnością, nawet pomidory poczerwieniały na mgnienie oka, a potem wróciły do swego normalnego różowego koloru. Gospodarz szedł. Energicznymi krokami wstąpił na taras i zostawił tam siatki przeciw komarom.

Rozejrzał się po swojej posiadłości, usta mu zadrgały, jakby coś liczył, pewnie sprawdzał, czy ci trzej nie ukradli mu jakiejś ściany lub okna, dotknął palcem zaprawy mię­dzy kamieniami i zszedł z tarasu.

No jak tam, panowie? — zapytał rześkim tonem. — Wystąpiła woda?

Wystąpi, wystąpi — powiedział baj Lambo. — 'Jeszcze dzień lub dwa.

Już się nie mogę doczekać. Moje'pstrągi też. Zrobi­my tu basenik, jakiego świat nie widział. A potem wy­starczy ręką sięgnąć i pstrąg jak drąg.

Pstrągi? — zdziwił się Anton. — Te dopiero potrze­bują wody.

No pewnie — roześmiał się Krumow. — Ale obie­caliście mi mnóstwo wody. Bez wody was nie wypuszczę. Przecież wiecie, ile pieniędzy straciłem na te gumowe wę­że, co mi je chuligani rżnęli.

Właściciele działek przeciągali cienkie gumowe rury przez lasek, oplatali go nimi jak pajęczyną, by dobrać się do źródła odległego o trzysta metrów.

A czym będziecie karmić tego pstrąga? — spytał baj Lambo. — Gdyby tu była rzeka, to rozumiem, ale tutaj...

Będą karmić krwią — powiedział Krumow.

Czym? — nie mógł uwierzyć Anton.

Krwią — powtórzył Krumow. — Mam bratanka, pra­cuje w rzeźni. Mówił mi, że u nich się to marnuje. Będę karmił tą krwią pstrągi i w ten sposób w całą hodowlę nie włożę nawet złamanego grosza.

Jednym słowem znalazł pan sposób — powiedział Anton.

I to wyśmienity. Nie trzeba płacić ani troszczyć się

o nic. Krew szybko krzepnie, więc tam dla nich w rzeźni żaden kłopot...

Krumow miał ich na oku od pierwszego dnia, kiedy podjęli u niego pracę. Montowali sondę koło brzoskwiń, a Krumow spacerował w pobliżu, coś obliczał i zapisywał w swoim notesie.

Liczy brzoskwinie — powiedział wtedy Anton. — Na wszelki wypadek...

Co ci wpadło do głowy? — zdumiał się baj Lambo. — Po co by to robił?

A jednak Krumow naprawdę je liczył i zapisywał w no­tatniku, nawet naszkicował sobie poszczególne drzewka, żeby mu nie oderwali jakiejś gałęzi.

Co pan tak zapisuje, panie Krumow? — spytał go kiedyś Anton. — A może wiersze pan pisze?

Nie, notuję, ile brzoskwiń będę miał w tym roku — powiedział Krumow ani trochę nie zmieszany. — Obser­wuję, jak mi się drzewa rozwijają, muszę wiedzieć, na co mogę liczyć.

Słońce zaszło za dębowym lasem i wszędzie zapanowa­ła głęboka cisza. W drżącym blasku zachodu polną drogą z przeciwległego krańca strefy szła para staruszków z pa­łacu Buckingham. Szli powoli, jedno obok drugiego, a ko­szyki ich pełne były ziół. Pachniały zioła, gorzki aromat piołunu mieszał się z delikatną wonią kędzierzawce i ostrą mięty, po listkach jeszcze wędrowała pszczoła. Staruszko­wie szli, nieśli zioła, które miały wzmocnić ich siły, wy­leczyć wszelkie choroby, zapewnić długie życie i spokojną starość.

Idą sąsiedzi — roześmiał się Krumow. — Dźwigają kosze badyli.

Pokręcił się trochę koło sondy, potem poszedł w stronę domu założyć siatki przeciw komarom.

Krumow nocował w willi od tego dnia, w którym zaczę­ła pracować sonda, nocował, bo strzegł swego majątku. Mogli mu coś podwędzić ci trzej — kto ich tam wie, co to za ludzie — mogli coś wymieść, a potem szukaj wiatru w polu... Wańka, ten od buldożera, też dobre ziółko, ca­łymi dniami śpiewa sobie podejrzanie i zbija ciężką forsę.

Nim zabrał się do instalowania siatek, postanowił sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu.

Szedł od pokoju do pokoju, patrzył, przyglądał się uważ­nie, jego doświadczone, bystre oczy jednym rzutem ogar­niały cały pokój, wyławiały szczegóły, dostrzegały pa­jęczynę przy suficie, pęknięcie w kąciku i rysę na parkie­cie. Przypomniał sobie o glazurze. Kafelki w ipaczkach za­wiązanych kablem wyglądały na nietknięte, papier był cały, nie poszarpany, chyba nic nie ukradziono z tych pa­czek. Tak, ilość się zgadzała. Potem policzył mufy, kolanka półtoracalowe, rury i kłęby pakuł... Wszystko gotowe, oby tylko poszła woda.

W ogrodzie ustało skrzypienie sondy, baj Lambo, Anton i Saszko siedzieli zmęczeni na ciepłych stopniach tarasu i palili. Słońce schowało się już za lasem i zmrok przedzie­rał się chyłkiem między drzewami, szedł w ich stronę.

Krumow raz jeszcze rzucił okiem na swoje mienie, przekręcił dwa razy klu-cz w drzwiach do pokoju, a potem sprawdził, czy zamknięte są inna pomieszczenia. Dotknął palcami tynku i kiedy okazało się, że jest jeszcze wilgotny, stracił humor, bo zaraz też przypomniał sobie, że źle po^ łożono dachówkę. Każe im to jutro zmienić, bo tutaj de- szcze padają długo, prawie przez całą jesień. Ostrożnie wy­minął szyby do trzyskrzydłowych okien, które stały oparte

o ścianę, i wyszedł na dwór do robotników.

Wieczór był ciepły, spokojny, w ogrodach grały świer­szcze, baj Lambo rozdmuchiwał ognisko, a Saszko w mil-' czeniu wbijał na poczerniały pręt najpierw kawałek mię­

sa, potem plaster pomidora, krążki papryki i cebuli, a po­tem znów kawałek mięsa. Anton poszedł zerwać jeszcze kilka pomidorów z sąsiedniej działki, której pilnował strach na wróble. Wańka przyniósł ze swoich zapasów ma- stikę, którą podawano sobie teraz z rąk do rąk. W pewnej chwili Krumow poddał się nastrojowi, zniknął na kilka minut i wrócił z pstrągiem w ręku. Pokrajał go na cien­kie, przezroczyste dzwonka.

Jedli kolację, potem znów pili mastikę, pili ją wolno, małymi łykami, które przyjemnie rozgrzewały gardło i rozluźniały zmęczone palce. Nad lasami stał jasny, okrą­gły księżyc.

Świeci — powiedział Krumow. — Emituje energię. Ale co z tego, kiedy ona się rozprasza.

Ludzie już chodzą po księżycu — odezwał się baj Lambo. — Pokonują powietrze, dolatują do księżyca i cho­dzą sobie po nim. Kiedy my tutaj tkwimy w jednym miej­scu, tam, gdzie jest najjaśniej, być może spaceruje sobie człowiek.

To tylko z ziemi wydaje się, że tam tak jasno — wtrącił Anton. — A jak jest naprawdę, kto to wie. W tych pustych przestrzeniach... Chyba mu niełatwo, jeśli tam jest.

To prawda — zgodził się baj Lambo. — Myślę tylko, że kiedy my tu siedzimy przy ognisku, tam w górze może ktoś chodzi. Zastanawiam się, jaki to też człowiek, czy taki jak my.

Chodzi sobie, chodzi — powiedział Wańka. — Ale wy­starczy drobne uszkodzenie i zostanie tam na wieki wie­ków.

W gazetach piszą, że już sprzedano połowę księży­ca- — westchnął Krumow. — Na parcele.

A może i pan by wykupił tam jakąś działkę? To i my mielibyśmy zarobek, szukalibyśmy dla pana wody na księ­życu.

E tam |l machnął ręką Krumow. — Mam parcelę tutaj, ma ziemi, po co mi na księżycu.

Saszko i roztargnieniem słuchał ich rozmowy i myślał

53

liMliŁiai

f tl lii 1S3 64T ?

o tym, że Tania nie przyjechała i pewnie w tym tygo. dniu już nie przyjedzie. Wydawało mu się, że nie widział I jej całe wieki. Przypominał sobie ich ostatnie rozmowy...

W jej słowach brzmiała gorzka prawda i choć nie mógK I Tani właściwie nic zarzucić, czuł, że coś uchodzi i cień te­go, co uchodzi, kładzie się między nich, odległości rosną. Nagle zapragnął wstać i ruszyć do miasta bez względu na to, co by się potem działo.

Człowiek powinien chodzić po ziemi — mówił właś­nie Krumow. — Latać w powietrzu to nie jego sprawa. Tylko ptaki latają wysoko.

Żeby już szybciej minęły te dni, myślał Saszko, żeby już była jesień i wakacje z Tanią nad morzem.

Tam, w czystym powietrzu i zielonej wodzie, wszystko stanie się bardziej jasne i czyste. Wystarczy, że zostaną sami, we dwoje. Będą sobie chodzić po nabrzeżu, po wą­skich uliczkach. Będą wstępować do maleńkich gospód, gdzie zawsze są świeże ryby i wino w glinianych czar­kach. W blasku jesiennego słońca cień, który ich roz­dzielił, zniknie, stopi się, będą tylko we dwoje jak kie­dyś — i wszystko będzie takie jak kiedyś: proste i jasne.

Patrzył dłuższą chwilę na jaskrawo świecący księżyc,

o którym przyjaciele gawędzili z właścicielem willi, a po­tem znów powrócił myślami do Tani.

Ona ma rację. Może to tylko jej racja, a może i nas obydwojga. Żeby już był wrzesień...*

Od drzew zaczęło wiać chłodem, powietrze stało się ostrzejsze, a oni siedzieli jeszcze przy ognisku, z którego zostały tylko tlące się iskry i biały popiół. Wreszcie Kru­mow pierwszy się podniósł. Zaczęli się rozchodzić. Zmęcze­ni po całym dniu usnęli natychmiast, zapadli w sen jak w głęboką wodę.

Noc spłynęła nad strefę willową, nad ogrody i drzewa, cicho było, ciemno, tylko w pokoju Krumowa jeszcze się świeciło. Właściciel przechadzał się niespokojnie, coś obli­czał, coś sprawdzał, coś kreślił. Potem i w jego pokoju zrobiło się ciemno, właściciel usnął, nerwowo przewracając się we śnie.

W rozłożystych koronach drzew panował spokój i jeśli czasem zaszeleściły liście, to nie wiatr je poruszał, ale ptaki skaczące z konaru na konar. W sierpniu w tych okolicach wiatr jest zjawiskiem rzadkim, szczególnie na początku miesiąca. Upał przygniatał las i zielonkawe ska­ły, gdzie nieruchomo tkwiły młode jaszczurki, i krzaki jeżyn, i strefę willową z' czerwonymi dachami, i nie do­kończone piętra, i rozpoczęte fundamenty, i willę Krumo- wa | tarasem i pomarańczowym daszkiem, i już poczer­wieniałe pomidory.

Willa falowała w sierpniowym skwarze, kołysał się strach na wróble i w drżących warstwach gorącego po­wietrza rozkładał się na części, uchodził gdzieś w górę, potem wracał na ziemię, jego kapelusz z fiołkami odry­wał się od reszty i samotnie pływał w powietrzu.

Dawaj -— posłyszeli z dołu głos Saszka.

Baj Lambo i Anton kręcili korbą, lina zaczęła nawijać się na wał, blok zaskrzypiał i kadź pełna ziemi wolniutko poszła w górę.

Znaleźli wodę.

Przed tygodniem wymacali wodonośne warstwy, sonda przestała się obracać, zdemontowali ją. I stanęły w miej­scu droga, las dębowy, taras z pomarańczowym daszkiem, uszlachetnione grusze, żelazna furtka, strach na wróble z fiołkami, buldożer i zamknięte brązowe okiennice z wy­ciętymi sercami. Krumow biegał uśmiechnięty i szczęśli­wy z domu na taras i z powrotem. Otworzył kredens, zwykle zamknięty, wyjął z niego kilka butelek, przyniósł pstrągi. Zjawił się też towarzysz Geczew. Pili wódkę, pili na cześć właściciela, wody i urodzaju, który będzie dzię­ki niej. Wańka odśpiewał trzy piosenki straszliwie smętne, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, bo Krumow znów otwo­rzył kredens i walcząc z sobą doniósł jeszcze jedną bu­telkę wódki.

Szczęściarz z pana, panie Krumow — powiedział to-

warzysz Geczew. — Wiedzie się partii jak rzadko komu.

I wodę nawet pan ma. Znaleźliśmy u pana wodę, podczas

gdy u innych wierci się i wierci, i nic z tego nie wycho­dzi.

To prawda. Mam szczęście — przyznał Krumow. — Ale człowiek musi na szczęście zasłużyć.

Jak ktoś się w czepku urodzi, to mu już nic nie za­szkodzi — powiedział baj Lambo. — Szczęście przycho­dzi samo i albo jest, albo go nie ma. Szczęściarz z pana i tyle.

Chyba to prawda — przestał się upierać Krumow. — Może i w czepku się urodziłem.

Pan Krumow ma szczęście — mówił Geczew. —I Ja poznaję szczęściarzy na odległość. Nigdy się nie mylę.

Jeżeli można by teraz studzienkę jakąś zrobić, to­by wreszcie było wszystko, co trzeba — stwierdził Kru­mow. — Zrobiłoby się za jednym zamachem. Nie musie­libyście drugi raz przychodzić. Ile trzeba, tyle zapłacę. Rury już przygotowałem i pompę...

Niech pan się o to nie martwi, to nasza sprawa — powiedział towarzysz Geczew. — Zrobimy studnię jak się patrzy. I nie tak dużo znów pan wybuli. Ale warto chyba przynieść jeszcze Takiji, bo to przecież też Woda. A czy jest coś lepszego od wody?

Krumow przez chwilę udawał, że nie rozumie tych przy- mówek, ale Wańka i Anton też dorzucili swoje i Krumow, choć mu się nie chciało naruszać żelaznych zapasów, mu­siał się znowu podnieść i jeszcze raz otworzyć kredens.

I tak zaczęli robić studnię dla Krumowa. Teraz robili mu studnię.

Wyznaczyli miejsce i zabrali się do kopania pod uszla­chetnionymi gruszami. Ale ziemia się osuwała, krucha

i sypka była ziemia w tej okolicy. Zielona ciężarówka mu­siała kilka razy wspinać się na strome i pełne zakrętów ścieżki strefy willowej, żeby przywieźć betonowe pier­ścienie, które załatwił towarzysz Geczew. Pierścienie były ogromne, wysokie na metr i teraz można było zacząć. Wykopali pierwszy metr, założyli pierścień i kopali da-

lej. Pierścień sam obsuwał się w dół, dwadzieścia, pięć-

I dziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów. Kiedy zsunął się do

końca, na jego miejsce wstawili drugi betonowy pierścień. Tak to miało przebiegać do końca. Sypka ziemia nie sta­nowiła już przeszkody, przed osuwającymi się warstwami chroniły ich mocne betonowe pierścienie. Mogli pracować w dole, kopać, ładować ziemię w wielką kadź, którą po­tem wyciągną za pomocą bloku na światło i powie­trze. I tak to miało przebiegać do końca — aż dotrą do wody.

Blok skrzypiał śpiewnie, czarny korpus kadzi wolno odjeżdżał ku otworowi, z którego dolatywały czasem po­wiewy czystego powietrza. Saszko oparł się plecami o pier­ścień, potarł ręką twarz i krzyknął w górę:

Dajcie trochę wody!

Kadź znalazła się na górze, przechwycono ją i w stu- ni zrobiło się jaśniej. Saszko patrzył na ziemię pod noga­mi, upstrzoną białymi korzeniami i rdzawymi jajeczkami chrząszczy. Zieęiia oddychała i oddech jej był ciepły, su­chy, obejmował go i wszystkich stron.

Tam ina górze wypróżnili kadź, włożyli dó niej butlę z wodą i blok znów zaskrzypiał. Saszko cofnął się, przy­lgnął do betonowego pierścienia, żeby zrobić miejsce. Wo­da była zimna, w parującym na dole cieple butelka po­kryła się rosą. Saszko uniósł ją w górę i zaczął chciwie pić. Potem odstawił butelkę, wziął łopatę z krótkim trzon­kiem i zabrał się do kopania.

Do obiadu pozostała już tylko godzina. Trzeba było schodzić coraz głębiej, żeby dojść do żyły wodnej.

Nadeszła pora obiadowa, nad dębowym lasem stało słoń­ce i zalewało blaskiem całą strefę willową. Przesycone światłem powietrze ciągnęło się aż do odległego horyzon­tu za lasem, aż do pofałdowanej linii wzgórz stykających się | niebem, tam, dokąd mógł sięgnąć wzrok.

Saszko przymrużał oczy odwykłe od silnego światła

i słuchał opowieści Wanki tym razem o jakichś kłusowni­kach, którzy w ubiegłym roku tropili w tych stronach zwierzynę łowną. Kiedy benzyna im się skończyła podczas jakiejś pogoni za zwierzem, podobno poprosili Wankę, że­by im trochę odstąpił.

Nie sprzedaję — powiedział Wańka. — Nie jestem stacją benzynową. Chyba że mi odpalicie zająca.

Dali mu zająca, a on go już odpowiednio przyrządził. Udusił go z marchewką, przyprawił winem... I pachniał ten zając tak, że Wańka do dziś się oblizuje na samo wspomnienie.

Też sobie znalazłeś porę, żeby opowiadać o zającu — powiedział Anton. — Wtedy kiedy my mamy tylko sardelę. Zlituj się, chociaż przez chwilę nie otwieraj ust.

A dlaczego? — zdziwił się Wańka. — Sardela to świetna rybka, ja ją lubię.

Pora odpoczynku skończyła się, zniknął pogrążony w ja­sności horyzont, zniknęło wysokie słońce, znów zaskrzy­piał blok, lina zaczęła się nawijać, kadź ruszyła w górę...

Saszko rozkopywał suchą ziemię zmieszaną z korzenia­mi, pot spływał mu na oczy i drażnił spojówki...

Nagle krzyknął do baj Lamba, żeby mu zrzucili drabi­nę.

Anton i baj Lambo popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, na odpoczynek jeszcze za wcześnie. Ale spuścili mu dra­binę. Saszko wygramolił się na górę, twarz miał prze­raźliwie bladą, usiadł na kamieniach i powiedział:

Na dole jest człowiek.

Jak to człowiek? — zdziwił się Anton. — Czyś ty czasami nie zwariował? Co on tam robi?

Słabo ci? — baj Lambo spojrzał na Saszka. — Wy­pij trochę wody.

Saszko pokręcił głową.

Mówiłem, tam jest człowiek. Martwy.

Ręce mu drżały, zbierało mu się na wymioty, przełykał ślinę i starał się opanować.

Musisz wypić wody — powiedział przestraszony nie na żarty baj Lambo. Podał mu butelkę i zwrócił się do Antona: — Nie ma tu gdzieś przypadkiem wódki?

Nie ma! Jest w kredensie u Krumowa, ale kredens zamyka na cztery spusty.

Zagwiżdż na Wankę. On ma mastikę.

n włożył dwa palce do ust i gwizdnął w stronę

ryczącego buldożera oddalonego od nich o sto metrów. Potem kiedy zorientował się, że tamten nie słyszy, zaczął machać rękami. Wówczas Wańka wyłączył silnik.

Co się stało? — krzyknął w ciszy, która nagle za­padła.

Chodź tutaj, prędko! — ponaglał go Anton. — I weź ze sobą mastikę.

Wańka zeskoczył z maszyny i ruszył w ich stronę.

Spokojnie, Saszko — mówił baj Lambo. — Odpocz­nij, nic się strasznego nie stało.

Podali mu mastikę, Saszko wypił łyk i wstrząsnął się.

Mówcie, o co chodzi — niecierpliwił się Wańka. — Zrobiło mu się słabo?

Na dole jest człowiek — powiedział Anton.

Gdzie jest człowiek? — Wańka nie zrozumiał.

W studni. Martwy.

Wańka popatrzył na Saszka, który palił papierosa i za­ciągał się jak automat.

On kopał?

Tak — powiedział Anton. — On był na dole, bo jest najszczuplejszy, my byśmy się tam nie zmieścili.

Wańka ze zrozumieniem pokiwał głową.

A wy zeszliście na dół?

Nie. Saszko przed chwilą go znalazł.

To może zejdziemy — zaproponował Wańka. — Trzeba sprawdzić. A jeśli mu się tylko wydawało...

Ja nie zejdę — powiedział Anton. — A ty, jak chcesz, to zejdź.

Wańka pociągnął potężny łyk mastiki, poprosił o zapałki, wsunął je do kieszeni i zaczął schodzić w dół.

Słońce zachodziło już za dębowy las, jego promienie były coraz krótsze, a powietrze jakby nabierało szczegól­nej głębi, stawało się bardziej przezroczyste. Panowała ci­sza, nie było wiatru, nie dawał się słyszeć żaden dźwięk w pustej strefie willowej, ziemia i domy stały nieruchomo jakby przykute do miejsca.

Saszko palił papierosa za papierosem, przez głowę prze­latywały mu chaotyczne myśli. Chwycił butelkę mastiki.

Tam rzeczywiście jest człowiek — powiedział Wańka wyszedłszy na górę. — Jest tam od dawna, bo prawie nic z niego nie zostało.

Włożył rękę do kieszeni i kolejno wyjmował, a potem układał na ciepłych od słońca płytach pordzewiałe guziki, klamrę od pasa, strzępki zgniłego materiału.

Tylko to zostało. Aha, i coś jeszcze.;.

Znów pogrzebał w kieszeni i wyjął zwykły cynowy pierścień z inicjałami na wewnętrznej stfonie i jakimiś cyframi, które pewnie oznaczały datę.

Pszczoły brzęczały nad poziomkami, daszek nad tarasem płonął pomarańczowym ogniem, wszyscy czterej w milcze­niu przyglądali się przedmiotem, które leżały przed nimi na chropowatej, kamiennej płycie.

No tak — westchnął baj Lambo. — Tyle zostaje z człowieka.

Usiedli pod gruszami i przez dłuższą chwilę słychać było tylko brzęczenie pszczół.

Akurat tu gdzie miała być studnia — przerwał wreszcie ciszę Wańka. — Już wykopaliście trzy metry... Ale pech!

Cała praca na marne — powiedział baj Lambo. Saszko palił w milczeniu.

Jakie są te inicjały? — Anton wziął do ręki pier­ścień. — S. I. 20. Co to może znaczyć?.

A bo ja wiem — powiedział Wańka. — Mnie inte­resuje co innego. Jak on się tutaj znalazł, w tych lasach.

I na takiej głębokości.

Może ktoś go ukrył tutaj — snuł przypuszczenia An­ton. — Na tym terenie zaczęto budować siedem, osiem lat temu. Dawniej było tu pustkowie i śladu żywej duszy.

W drżącym blasku zachodu jak zwykle o tej porze po­jawiła się na drodze para staruszków. Aromat ziół unosił się dokoła nich jak aureola. Szli wolno, potem skręcili między wille na żółtą nierówną drogę, którą wytyczył

I Wańka, wracali do pałacu Buckingham.

Dzień dobry — powiedział starzec, kiedy przechodzili koło żelaznej furtki willi Kr umowa.

Dzień dobry — odpowiedział za wszystkich baj Lambo.

Czy może pan do nas wstąpić na chwilą?! — zawołał

Wańka.

Starzec popatrzył na niego ze zdziwieniem i zawrócił. Za nim podreptała żona.

Prosimy do nas — mówił Wańka. — Chcemy o coś zapytać.

Staruszkowie szli wolno i ostrożnie po kamiennych pły­tach porośniętych trawą i margerytkami. Kiedy doszli pod grusze, Wańka pokazał ręką.

Znaleźliśmy to w studni. Ą człowiek jest tam w dole, na głębokości trzech metrów. Właściwie ta reszta, która z niego została.

Staruszkowie w milczeniu wlepili oczy w pordzewiałe guziki i cynowy pierścień.

Zastanawiamy się wszyscy — ciągnął Wańka — skąd się tam znalazł ten człowiek. Nic nam nie przychodzi do głowy. Ale chyba pogrzebano go ze trzydzieści lat temu.

I dlaczego tutaj?

Pszczoły poczuły zapach ziół i zaroiły się wokół koszy­ków. Słońce skryło się już do połowy za czubkami drzew. Starzec się zamyślił.

On tu może być od dwudziestego trzeciego roku — powiedział. — Albo od dwudziestego piątego. Powiązali ich wtedy i pognali dokądś. Nikt nie powrócił...

Zniknęli bez śladu — wtrąciła staruszka. — Tak to się nazywało.

A może to był koniokrad — odezwał się nagle Sa- szko. — Tu, w tym miejscu zaczęli się dzielić łupem i po­sprzeczali się.

Starzec z powątpiewaniem pokręcił głową.

Trzy metry! Za głęboko... Nie, to nie koniokrad. Ta­cy nie nosili cynowych pierścieni, oni nawet zęby mieli złote.

Na pewno z dwudziestego piątego roku — powie­działa staruszka. — Albo z dwudziestego trzeciego. Przez okno w drogerii widziałam, jak ich prowadzili.

Żelazna furtka otworzyła się niespodzianie i po ka­miennych płytach energicznym krokiem zbliżał się do nich Krumów.

Co to za zebranie? — wołał już z daleka. A kiedy znalazł się przy nich, popatrzył ze zdziwieniem na guziki, klamrę i cynowy pierścień i spytał: — Co to ma zna­czyć?

Znaleźliśmy człowieka — powiedział baj Lambo. — To są jego rzeczy.

Gdzie go znaleźliście? — zaniepokoił się Krumow.

W studni — powiedział Anton.

To musi być ktoś z dwudziestego piątego roku — wtrącił starzec. — Albo z dwudziestego trzeciego. Wtedy znikało bez śladu mnóstwo ludzi.

Bzdury — powiedział podenerwowany Krumow. — Co ma z tym wspólnego dwudziesty trzeci rok!

To było po klęsce powstania — powiedział starzec. — Nasi faszyści ich' połapali i nikt nie-powrócił. W dwu­dziestym piątym było to samo.

Krumow przyjrzał się guzikom na kamiennej płycie.

Mówisz głupstwa, baj Michaile — powiedział szyb­ko. — Człowiekowi w starszym wieku nieraz się troi. Jakie tam powstanie, tu było pustkowie, pustkowie i las.

Właśnie dlatego — przerwał mu Saszko.

Krumow obrzucił wszystkich uważnym spojrzeniem, potem odstawił pełną zakupów skórzaną torbę i szybko zszedł do studni.

Urojenie — powiedział wychodząc na powierz­chnię. — Znaleźli guziki i zaraz człowiek. Żadnego czło­wieka tam nie ma. Chyba wam się przywidziało. A i ty, baj Michaile, zamiast suszyć ziółka, pleciesz koszałki- -opałki.

Jak to nie ma? — oburzył się Wańka. — Na własne oczy go widziałem.

Nie da. Wiem, co mówię — upierał się Krumow. — Zobaczyłeś korzenie, a człowiek ci się przywidział. Baj Michaile, wstydziłbyś się ich podjudzać.

To oni mnie zawołali — tłumaczył się staruszek co­

fając się w stronę furtki. — Ja tylko tak sobie stoję i pa­trzę na te guziki...

No to już! Nie ma na co patrzyć — powiedział Kru-

mow. — Lepiej ziółka suszyć. Na wtrącaniu się do cudzych spraw nikt jeszcze dobrze nie wyszedł.

Staruszkowie z opuszczonymi głowami podreptali po kamiennych płytach. Żelazna furtka zatrzasnęła się za ni­mi, poszli po żółtej drodze do pałacu Buckingham.

Czy wyście rozum stracili? — ostrym tonem zwrócił się Krumow do wszystkich czterech. — Po co robicie tyle szumu? Znaleźliście, to znaleźliście. Nie ma co opowiadać

o tym pierwszemu lepszemu.

O co chodzi, panie Krumow? — spytał Wańka. — Po co te nenwy?

Wcale się nie denerwuję. Ale po co ma wiedzieć ca­ły świat. Przyjdą ci z milicji, będą węszyć, kopać. I na co to? Właśnie dopiero co uporządkowaliśmy podwórze, skończyliśmy dach... I mają to wszystko przewrócić do gó­ry nogami?

Co racja, to racja — zgodził się baj Lambo. — Lepiej nie brać sobie kłopotów na głowę.

I sprzątnijcie te guziki — powiedział stanowczo Krumow. — Bo jeśli rzeczywiście jest to ktoś z dwudzie­stego piątego roku, będziemy się mieć z pyszna. Zaczną szukać innych i przewrócą wszystko do góry nogami.

No, i cóż takiego? Korona panu z głowy nie spad­nie — powiedział Wańka.

Jak to nie spadnie! — wściekł się Krumow. — Prze­cież to jasne, będą chcieli postawić pomnik, a może płytę pamiątkową. Rozkopią podwórze i ogród, wszystko mi zni­szczą. Kto by się zgodził, żeby mu się obcy ludzie szaro­gęsili.

Racja — powiedział baj Lambo. — Po co nam ten ambaras...

Saszko patrzył na cynowy pierścień, który mętnie pobły- skiwał w ostatnich promieniach słońca. Na jego- wewnę­trznej stronie wyraźnie widać było inicjały i cyfry.

63

\ IH N A^ )

\ i i / ii i i Tj /II i

i / i /¡/¡Ili

\ i 1 / l / Ili -a k IL.

Dlaczego ambaras? Z powodu kilku guzików — roze­śmiał się Wańka.

Krumow pozbierał małe cebulki, które wysypały mu się ze skórzanej torby, włożył je z powrotem, zasunął zamek błyskawiczny i popatrzył na Wankę.

Nie wiecie nawet, ile kłopotu możemy mieć z powodu tych guzików. Nawet sobie nie wyobrażacie.

Krumow błyskawicznie potrafił ocenić każdą sytuację. Teraz też zdawał sobie sprawę z wszelkich możliwych na­stępstw, myśl jego jak mrówka biegała ¡to tu, to tam, gro­madziła argumenty, kontrargumenty, rozważała przyczy­ny i skutki, korzyści i straty, próbowała ocenić i zważyć dowody za i przeciw, przypatrywała się uważnie najbar­dziej nikłym możliwościom. Nie był żółtodziobem, przeżył czterdzieści siedem lat i znał życie. Dobrze, że zjawił się w odpowiedniej chwili, w przeciwnym razie wpakowaliby go w kabałę.

No to jak będzie? — usłyszał głos Saszka.

Z czym? — Krumow (udał, że nie rozumie.

Chodzi mi o te guziki. Co z nimi zrobimy?

Ach, o to ci chodzi... Zakopiemy tam, gdzie je odko­paliście. I tak jakby ich nie było.

A pierścień?

Wszystko — uciął Krumow. — Wszystko do ziemi.

A człowieka? — pytał dalej Saszko.

Do czego ty prowadzisz? — Krumow popatrzył na Sa­szka. — Nie rozumiesz czy. tylko udajesz? Mów wprost.

Saszko jeszcze raz spojrzał na cynowy pierścień, który zabłysł na chwilę w zapóżnionym promieniu słońca.

Ja się nie zgadzam — powiedział.

Dlaczego? A właściwie z czym się nie zgadzasz?

Żebyśmy to zakopali — wyjaśnił Saszko.

A co niby mamy z tym zrobić? — zapytał Krumow usiłując pojąć tok myślenia Saszka. — Czy to komuś na coś się przyda?

Mnie nie — powiedział Saszko. — Mnie się nie przy­da.

W takim razie komu? — Krumow zdawał już sobie sprawę z nagłych komplikacji.

Jego żonie albo jego matce — mówił Saszko. — Albo jego dzieciom. Wszystko jedno.

O czyich ty dzieciach mówisz? — zdumiał się baj Lambo. — O czyjej żonie? Coś z tobą chyba nie w porząd­ku. — Baj Lambo podszedł do Saszka. — Mówisz o jego żonie, a my nawet o nim nic nie wiemy, ani kim był, ani jaki był. Mówisz o dzieciach, a tu pięćdziesiąt lat minęło, guziki tylko zostały, więc gdzie tych dzieci będziesz szu­kał?/

Saszko milczał.

A może on w ogóle nie miał dzieci — wtrącił się Wańka. — Przecież nie wiemy, co to za jeden.

Wszystko jedno — upierał się Saszko. — Kimkolwiek by był... Może jeszcze żyje jego matka i do tej pory cze­ka na jakąkolwiek wiadomość o synu. Na pewno można stwierdzić, kto to był. Przecież został pierścień, pierścień z inicjałami. Są specjaliści od takich rzeczy.

Krumow spochmumiał, ściągnął wargi.

Chodźmy do domu — powiedział. — Nie ma co tutaj

o tym rozprawiać.

Ruszył przodem po kamiennych płytach z torbą pełną cebulek.

Usiedli na tarasie osłoniętym pomarańczowym daszkiem. Krumow nakrył stół serwetą i przyniósł z kredensu butel­kę wódki. Potem zniknął w którymś z pokoi i powrócił z dwoma talerzami pomidorów i ogórków. Pokrajał to wszystko na plasterki, polał oliwą i dopiero wtedy napełnił kieliszki.

No to napijmy się — powiedział. — Pogadamy sobie jak ludzie z ludźmi. Na zdrowie!

Wypili, zakąsili sałatką i Krumow znów nalał.

Teraz posłuchajcie — zaczął. — Chcę, żebyście mnie uważnie wysłuchali i uwierzyli. Ja nie rzucam słów na wiatr. Z powodu tych guzików możemy mieć spore kłopo­ty. Mówię to wam jako ludziom mi nieobcym. Tyle czasu u mnie pracowaliście, że traktuję was jak krewniaków.

4 ** ■

*4 ii!»*-. »

’■»iW I

> Hi

Inrainwif

A,”1 \.W* * M - i

t * ^ '‘‘i^' ^ fi

«» wm t fa i t J

Nie tylko ja będę miał kłopoty, wy także. Nikt z was nie ma w tym żadnego interesu, żeby zrobił się szum, żeby zaczęli węszyć. Wówczas i do sondy mogliby się przycze­pić, i do towarzysza Geęzewa. Zaczęłyby się kontrole, spra­wdzania, oczywiście nic mu zrobić nie mogą, ale robotę trzeba by było przerwać na trzy, cztery miesiące. No i to­warzysz Geczew musiałby na pewien czas zejść ludziom z oczu, aż minie burza. A to was uderza po kieszeni. Minie jesień i koniec sezonu, adieu forsa. Jak spadnie śnieg, mo-! żecie pożegnać się z zarobkiem.

Racja — powiedział baj Lambo. — Nie ma co mówić, sezon się skończy, a my na tym sporo stracimy.

Ja to rozumiem — uśmiechnął się Krumów. — Każdy na coś liczy. Bez pieniędzy nie da się żyć. Dlatego nie ma sensu komplikować sobie życia, i to z powodu guzików.

Jak mnie się czepią — powiedział Wańka — to ja zgodnie z poleceniem naczalstwa powinienem porządkować teren w mieście. Wszystko właściwie uzgodniłem z kierow­nikiem, ale jak przyjdzie co do czego, to zwalą winę na mnie i wyrzucą na zbity łeb. Będę musiał żyć z gołej pensji.

My tu gadu-gadu, a nikt nic nie pije — ocknął się nagle Krumow i nalał do kieliszków. — Weźcie sobie sałat­ki, świeżutka, wszystko proąto z krzaka, z mojego ogrodu. No to abyśmy! Saszko, dlaczego nie pijesz?

Saszko uniósł kieliszek — wódka miała kolor złotawy, była łagodna, przyjemnie rozgrzewała gardło.

Coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Niech się pan nie gniewa, panie Krumow, ale coś jest nie tak.

Dlaczego? Przecież nie ja go zabiłem. Mam tę parcelę dopiero od trzech lat, nie wiem nawet, czy byłem na świę­cie, kiedy to się stało.

Co ci się nie podoba, Saszko? Co było, to było i prze­szło. Minęło tyle lat... Gdybyśmy nie kopali studni, kto by

0 tym w ogóle wiedział? Co my z tym mamy wspólnego? Pracujemy, pilnujemy tego, co do nas należy. To nie nasza sprawa. Mamy zrobić studnię klientowi, więc ją róbmy.

1 to wszystko..

Saszko wypił resztę wódki z kieliszka i zwrócił się do majstra:

No to zobacz, baj Lambo, jak to teraz wyszło. Żył so­bie człowiek, miał rodzinę i nagle zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Coś zamyślał, planował, walczył o swoje... Z pewnością o swoje zasady. I właśnie przez to chyba zgi­nął... A tu nikt nic o nim nie wie! Zniknął pewnej nocy, deszczowej albo pogodnej, uprowadzili go i cześć. Może jeszcze gdzieś na niego czekają, może miał przyjaciół... Przecież chyba powinien zostać jakiś ślad po człowieku, choćby wspomnienie. Nawet gdyby to był tylko pierścień, będą mieli po nim pamiątkę i będą wiedzieć. A~tak to jak­byśmy go po raz drugi zakopywali, jak tamci. Zabijamy go

i zakopujemy.

Zaraz, zaraz — przerwał mu Wańka. — Pleciesz głupstwa. Jak to zabijamy...

Dobrze, plotę głupstwa — powiedział Saszko. — Ale może ci, którzy go zabili, jeszcze żyją otoczeni szacunkiem

i uznaniem innych. Siedzą sobie we własnych ogródkach

i cieszą się życiem. Dostają emerytury, doglądają wnuków. A gdyby tak twój ojciec tutaj leżał? Oni właśnie na to li­czyli, co my mamy zamiar zrobić. Po prostu zakopać go po raz drugi...

A cóż by można innego? — powiedział Anton. — Ta­kie sprawy się przedawniają, już tym ludziom nic nie mo­żna zrobić.

Nie wszystko ulega przedawnieniu, Antonie.

A może to był koniokrad — przerwał Wańka. — A wy tu mówicie o przedawnieniu.

Saszko zwrócił się do niego wprost:

Właśnie o to mi chodzi, żebyśmy sprawdzili, czy to kooiiokrad, czy ktoś inny, A jeśli ich jest tu więcej? Mo­żliwe, że ich powiązali...

Stop — powiedział Krumow. — Czy nie za daleko zaszliście? Niepotrzebnie komplikujecie sprawę.

Nalał wódki, kieliszki nabrały złotawego koloru, na taras wpadły osy i zaczęły krążyć wokół stołu.

Wypijmy — zaproponował gospodarz. — Nie będzie­

my się przecież kłócić. Jesteśmy w swoim gronie. Możliwe że len człowiek leży tu od dwudziestego piątego roku. Je­śli tak, to przeleżał pięćdziesiąt lat, historia dawno prze. brzmiała, wszyscy go już wykreślili ze spisów i z pamięci... Czy to dobrze, czy żle, to już inna sprawa. A kto nam za­ręczy, że go ktoś wspomina? Że w ogóle chce wspomi­nać? W niczym nie można mieć pewności, może być tak, może być inaczej. Chcesz zrobić dobrze, a wychodzi źle.

No to chociaż sprawdźmy — powiedział Saszko. — W przeciwnym razie... To nie będzie uczciwe z naszej stro­ny.

Przestań już z tą twoją uczciwością — rozzłościł się Wańka. — No i co z tego, że będziesz uczciwy? Opiszą cię w gazetach?

A gdybyś to był ty? — zaatakował go Saszko. — Ty na jego miejscu? I nic by nie zostało z ciebie, nikt by nic nie wiedział, nawet tego, jak umarłeś.

Człowieku — powiedział nagle Wańka. — Jeśli już nie będę żył, to czy dla mnie może być wtedy ważne, że ktoś się o tym dowie lub nie dowie?

Pomyślmy przede wszystkim o sobie — zwrócił im uwagę Krumow. — Do tej pory cały czas mówiliśmy o nim, a jemu już nic nie jest potrzebne, ani chleb, ani sól. Po pierwsze nie wiemy, kto to jest. Po drugie o wiele więcej tracimy, niż zyskujemy, jeśli tu zaczną rozrabiać. A na do­datek może się okazać, że to zwykły koniokrad.

Nasz zarobek diabli wezmą — powiedział Wańka. — Całe lato pójdzie na marne.

Ejże, tak nie może być — uniósł się baj Lambo. — Ja na te pieniądze czekam jak na zbawienie.

A jeśli nawet to nie był koniokrad — ciągnął dalej Krumow — to przecież walczył o to, żebyśmy lepiej żyli. Mam rację czy nie?

W tym wypadku nie — sprzeciwił się Saszko.

Jak to nie'. Wszędzie o tym piszą: w książkach, w ga­zetach. Ci ludzie walczyli o lepsze jutro. A my czego chce­my? Chcemy żyć lepiej i nic więcej. Jak zaczną rozgrzeby- wać sprawę, będziemy żyć gorzej, a nie lepiej. Dlatego nie

ma co dalej o tym gadać, ty to lepiej wiesz od innych- Tutaj chodzi o dobro ogółu!

Jedno nie wyklucza drugiego, panie Krumow.

Tak uważasz, bo jeszcze jesteś młody. Ale zrób taki prosty rachunek, a zobaczysz. Nająłeś się do roboty, bo chciałeś zarobić. Nie przyszedłeś tu dla moich pięknych oczu.

Nie wiem. Według mnie należałoby sprawdzić.

Od drogi doleciał kwiczący głos Moskwicza, przez dłuż­szą chwilę zakłócał ciszę strefy willowej. Skrzypnęła fur­tka i rozległy się energiczne kroki towarzysza Geczewa zmierzającego wprost ku tarasowi.

Krótka' narada produkcyjna, co? — zażartował przy­siadając się do stołu. — Oho, co ja widzę, biały obrus! Na jaką cześć ten bankiet? Czy gospodarz czasem nie wy­grał na loteirii?

Należałoby mówić nie o wygranej, tylko o przegra­nej. Ten młody człowiek twierdzi...

Jaki znów młody człowiek? Saszko?

Tak... — I Krumow odciągając Geczewa na bok za­czął mu opowiadać całą historię.

Tamci czterej tkwili nadal przy stole otoczeni rojem os. Niektóre właziły na kieliszki, jedna nawet wpadła do środ­ka i usiłowała poruszać ociężałymi skrzydłami. Baj Lambo wpakował do kieliszka szorstki paluch i wyrzucił ją na zewnątrz.

Przez te twoje fantasmagorie — powiedział półgło­sem — nie dostaniemy złamanego szeląga. Dlaczego się wtrącasz w nie swoje sprawy? Siedź cicho!

Saszko sięgnął po pomidora i wypił jednym haustem ca­ły kieliszek. Zanim zdążył odpowiedzieć, Krumow i Ge- czew wrócili do stołu.

No jak — odezwał się Geczew. — Znajdzie się dla mnie jakieś szkło?

Gospodarz znów powędrował do pokoju, w którym stał kredens. Kiedy powrócił z kieliszkiem, mętnoczerwonawy zachód przybierał na krańcach sinoniebieską barwę zmie-

89

\ l HRPPHj

^ j I I I . / li i

rzchu. Krumow nalał bursztynowego płynu do kieliszka Geczewa i dopełnił pozostałym.

No to na zdrowie — powiedział Geczew. — Przyjem­nie jest tak siedzieć wieczorkiem na tarasie, pić sobie i rozmawiać z przyjaciółmi.

Pili w milczeniu.

A widok przepiękny — ciągnął. — Proszę spojrzeć, jaki tu zachód słońca, widać wszystko na dwadzieścia kilometrów.

Tak, to prawda — westchnął Krumow znów nale­wając wódki. — Piękny widok, nie mogę się uskarżać.

A wy co najlepszego robicie? — zwrócił się teraz do wszystkich Geczew. — Zachciało się wam kłócić.

Eee tam, jaka znów kłótnia — machnął ręką baj Lambo. — To tylko Saszko wymyśla jakieś fantasmagorie, jak to młody.

Saszko milczał, wpatrywał się w swój kieliszek.

Co ja słyszę, Saszko? Nie zgadzasz się z kolegami?

Powiedziałem, że musimy sprawdzić...

No tak — zgodził się Geczew. — Sprawdzicie, a po­tem?

Jak to potem?

Ustalicie prawdę, a potem?

Potem nic — wzruszył ramionami Saszko. — Teraz za wcześnie mówić, co będzie potem.

Potem, Saszko, ty tracisz, cokolwiek by się okazało, kimkolwiek byłby ten w studni, ty tracisz. Oto co się sta­nie potem.

Saszko lekko wybijał palcami takt na białym obrusie, nie odzywał się.

Oczywiście — ciągnął Geczew. — Człowiek nie zaw­sze zyskuje, czasami też traci. Ale jednak coś mu zostaje mimo tej straty. A tu tracisz i nic nie zyskujesz. Ani ty, ani inni.

Saszko milczał.

To dziecinada tak się upierać. Umarłemu nic już.nie pomoże. Co miało mu się przydarzyć, już się przydarzyło. A my | tym nic wspólnego nie mamy. Trzeba pomyśleć

0 żyjących. Nie warto przejmować się kilkoma guzikami

1 tym, co mówią te stare ramole.

Należałoby się z nimi porachować — powiedział Kru- mow. — To tych dwoje starych podjudzało resztę. Powsta­nie, dwudziesty piąty rok, takie tam gadki...-

Nie jesteśmy dziećmi — wszedł mu w słowa Ge- czew. — Nie ma sensu ulegać emocjom. Nikt za to nie pła­ci, chleb sprzedaje się za pieniądze.

A jeśli to prawda — powiedział Saszko. — A jeśli to prawda z tym dwudziestym piątym rokiem?

Zostaw prawdę w spokoju. Dzisiaj nikt się prawdą nie interesuje, mój chłopcze. Gdybym sprawdzał, jaka jest prawda, umarłbym z głodu. Wierz mi, znam życie, znam je od podszewki. Przegrasz, powiadam ci, przegrasz.

Nie rozumiem, po co strzępimy sobie języki z jego powodu — wybuchnął Wańka. — Całą noc go będziemy przekonywać, żeby się łaskawie zgodził! Przez jego kapry­sy nasz zarobek diabli wezmą. Mam już tego dosyć.

Chyba się dogadaliśmy — podsumował towarzysz Geczew. — A może powinienem poszukać sobie innych współpracowników?

Dogadaliśmy się — potwierdził baj Lambo. — Guziki trzeba wyrzucić, a my wracamy do roboty. Nie bój się, sze­fie.

Towarzysz Geczew nie bał się, po prostu nie lubił niepotrzebnych komplikacji. Chodziło mu przede wszyst­kim o robotę, powinna iść gładko, bez przestojów. Radził sobie z kłopotami, ale kiedy mógł się bez nich obejść, wo­lał to drugie. Przez tę całą historię najbardziej mógł być poszkodowany Krumow, bo jeśliby się rzeczywiście oka­zało, że ten w studni to powstaniec, wówczas Krumow leży na obie łopatki. Ale to jego sprawa, sam musi się z niej wykaraskać. On, Geczew, właściwie nie ma z tym nic wspólnego. Właściciel nie jest ani jego bratem, ani swatem, po prostu zwykły klient, jeden z mnóstwa klien­tów. Skoro jednak można czegoś uniknąć, to lepiej unik­nąć.

No jak, Saszko, zrozumieliśmy się?

Saszko milczał utkwiwszy wzrok w białym obrusie

Pamiętaj, chłopcze, nie wyjdzie ci to na dobre — uprzedził go Geczew.

Saszko nic nie odpowiedział.

Słyszysz?! — wrzasnął zniecierpliwiony Geczew. — Do ciebie mówię.

Słyszę — odpowiedział Saszko.

Osy znowu sfrunęły nad stół, przysiadły na brzegach kieliszków, a potem ostrożnie, by nie umoczyć skrzydeł, zaczęły się posuwać w głąb, ,w stronę złocistego płynu. Geczew zwrócił się do Kmumowa:

Załatwiajcie to już między sobą, ja nie mam czasu. Zły jestem, że w ogóle dałem się wciągnąć w tę rozmowę. A ty, baj Lambo, przemów mu do rozumu, bo w przeciw­nym razie wszyscy trzej źle na tyim wyjdziecie. No to do widzenia — i szybkimi krokami skierował się ku schodom tarasu. Krumow poderwał się i poszedł za nim.

Uważałem, że to swój chłop — mówił do Geczewa, kiedy Szli w stronę stojącego na drodze samochodu. — Że skoro z wami pracuje... A ten gnojek taki mi numer wy­ciął. Myślałem, że...

Z samego myślenia nic nikomu nie przyjdzie — po­wiedział Geczew. — Trzeba z nimi dojść do ładu, i to szyb­ko. Mam jeszcze innych klientów, którzy czekają na wodę i na studnie. Każda zwłoka to dla mnie strata.

Wsiadł do rozklekotanego, czerwonego samochodu, wóz zakwiczał, wzbił tumany kurzu i zniknął z oczu nieszczę­śliwego Krumowa.

Od strony tarasu doleciały teraz do niego odgłosy kłótni. Odwrócił głowę, zacisnął zęby i ruszył po kamiennych płytach zarośniętych trawą i margerybkami, nad którymi krążyły robaczki świętojańskie.

Na tarasie zapalono lampę. Muszki oślepione światłem rozbijały się o gorące szkło. Baj Lambo z namaszczeniem mówił do Saszka:

Ja cię tu sprowadziłem, żebyś sobie trochę zarobił. Zrobiłem to na prośbę twojego ojca. A ty chcesz wszystko zepsuć. Tak mi dziękujesz....

Nie chcą zepsuć — powiedział Saszko. — Nie możecie

zrozumieć?

Pracuj i milcz — przerwał mu baj Lambo. — I to

jest cała prawda. Ja i twój ojciec do niczego się nie mie­szaliśmy i wykształciliśmy dzieci, więc ty też siedź cicho i rób, jak ci mówię. Dobrze na tym wyjdziesz.

Chwileczkę, baj Lambo. Nie można przez cale życie siedzieć cicho i do niczego się nie mieszać.

Można. Ja tak robię i twój ojciec. Ten człowiek pra­cuje całe życie i mie słyszałem, by podnosił szum, rozrabiał i dużo gadał. Głosu jego nie słyszałem.

Możemy tak w nieskończoność przelewać z pustego w próżne. — Wańka uderzył ręką w stół. — Czy ty nie rozumiesz, Saszko, że przez twoje dziwactwa całe lato spi­szemy na straty? To ja tu po to dziczeję na tym odludziu, żyję jak zwierz, żeby ktoś taki jak ty przyszedł i wszystko zepsuł? I za jakie grzechy, pytam! Zamknij dziób i milcz, bo nie odpowiadam za siebie. Mimo że jesteśmy przyjaciół­mi.-.. .’

Uspokój się — wtrącił baj Lambo. — On zrozumie, to swój chłopak.

Anton, który do tej pory nie zabierał głosu, rozlał resz­tki wódki do kieliszków i powiedział:

Słucham ciebie, Saszko, i nie pojmuję, o co ty właś­ciwie walczysz. Czego chcesz?

Żeby znów nie przepadł bez wieści. Żeby nie okazało się, że można kogoś zabić bezkarnie... Że wystarczy powią­zać ludzi i pognać przed isiebie... Jeśli my go zakopiemy, to okaże się, że można. Kilka metrów ziemi wystarczy, że­by wszystko zniknęło bez śladu — i człowiek, i to, o czym myślał, i to, w co wierzył.

Bzdura! — krzyknął Wańka. — Absolutna bzdura! A dlaczego sobą się nie przejmujesz? Nie myślisz o nas,

o żywych.

Właśnie o nas myślę, o żywych.

To jakaś mętna historia — odezwał się znów An­ton. — Tak naprawdę to nie bardzo wiesz, czego właści­wie byś chciał. Nawet nie potrafisz tego powiedlzieć.

Nieprawda — powiedział Saszko.

- Nieprawda? Ja ci mogą powiedzieć, o co mi chodzi. Baj Lambo też. A ty? Mówisz o jakichś dzieciach, o matce

o tym, za co walczył... Ale wszystko to wyssałeś z pal­ca. Czy ten człowiek w ogóle istnieje, czy możma go do­tknąć?

A ty co byś chciał? — spytał Saszko. — Żebym ci dał jego adres? I trzy imiona?

Chcę, żebyś siedział cicho. Dla jakichś tam guzików pozbawisz nas zarobku. Nie, mój drogi, nic z tego nie bę­dzie.

I to ty, który mówiłeś, że człowiek powinien czuć się wolny, teraz powtarzasz to samo co baj Lambo: siedź cicho.

I będziesz siedział cicho, zobaczysz!

Widzę, że nic nie zrozumiałeś — pokiwał głową Sa­szko.

Hej, uważaj! — krzyknął Wańka. — Nie przeciągaj struny...

Będę robił to, co uważam za stosowne.

Wówczas Wańka skoczył przez stół, stół upadł, obrus zsunął się, kieliszki rozbiły się w drobny mak. Krzesło, na którym siedział Saszko, runęło i obydwaj poturlali się po marmurowej mozaice tarasu.

Wańka! — krzyczał baj Lambo. — Saszko! Przestań­cie! Antonie, rozdziel ich.

Ale Anton też się rzucił ma Saszka i kłębowisko ciał to­czyło się po tarasie pod pomarańczowym daszkiem, pod lampą z krążącymi wokół niej drobnymi muszkami, w tę cichą letnią noc, kiedy lasy stały nieruchome i milczące w świetle księżyca, kiedy w powietrzu rozbłyskiwały roba­czki świętojańskie...

Noc. Noc zapadła nad strefą willową, ogrodami i drze­wami, ciemna i nieprzenikniona. Wille jakby zmalały i rozpłynęły się w mroku, w otchłani rześkiego, czarnego powietrza.

Świeciło się tylko w pokoju Krumowa. Właściciel willi nie mógł usnąć, przechadzał się niespokojnie i zadręczał myślami.

Dlaczego właśnie teraz, Boże? Dlaczego teraz, kiedy już zakończyłem wszystko i mógłbym wreszcie pożyć jak człowiek?”

Na dworze panowały nieprzejrzane ciemności i żadnej odpowiedzi stamtąd się nie doczekał.

Akurat mnie musiało się to przydarzyć! Na mojej par­celi!”

Wiedział, co go czeka, jeśli okaże się, że tamten jest z dwudziestego piątego roku. Odbiorą mu parcelę, czuje to, a przeczucie nigdy go nie zmyliło. Zabiorą mu ją i w ramach odszkodowania dadzą coś w innym miejscu.

Krumow aż jęknął z rozpaczy — wiedział, jaka to bę­dzie parcela. Kawał kamienistej ziemi bez prądu, bez wo­dy. Tyle lat pracy, tyle wyrzeczeń, taka ciężka forsa i wszystko na marne. Czy można przenieść cały dom z ta­rasem, ^z równiutko położoną dachówką? A drzewka wła­śnie dopiero co zaczęły rodzić. Wprowadził uszlachetnioną odmianę gruszy, lada dzień miała być studnia... No tak, ale przecież to wszystko przez tę studnię, przez tę wodę, niech ją licho porwie! Po co nią sobie głowę zawracał? Ta woda jeszcze mu bokiem wyjdzie...

Żle — jęknął. — Bardzo źle.

Gdyby to chodziło o coś zwykłego, dałoby się załatwić. Pochodziłby wokół sprawy, znalazł jakiś kruczek, do tej pory zawsze mu się to udawało. Przecież człowiek ma pra­wo się bronić, a jeśli jeszcze ma kontakty... Ale powiedz­my, że on jest z dwudziestego piątego roku. Wtedy klops. Na to trudno znaleźć sposób, z tym nie ma żartów. Nikt nie odważy się pomóc. Odbiorą mu parcelę i nikt go na­wet wysłuchać nie zechce. Tyle pracy, tyle męki i tak głu­pio wszystko się skończy. Ile się natrudził, żeby dostać tę parcelę, tylko on jeden wie. I w łapę musiał dać komu trzeba, i biegać do tego z rady, zanim otrzymał zezwolenie ria budowę...

Krumow potarł rozgorączkowane czoło. Głowa mu pło-

75

\ I \ \ \\ ifel l \ fl ipif

nęła, niespokojne myśli rozsadzały czaszkę, rozmnażały się błyskawicznie.

Jedyne wyjście to milczeć, innego nie ma. Zabiorą par­celę i zrobią tu miejsce pamięci narodowej albo co innego. A więc trzeba milczeć. Ale ten gnojek nie będzie milczał.” Z wściekłością uderzył pięścią w stół. „Skąd się wziął ten chłopak i dlaczego właśnie na mnie to spadło? On nie będzie milczał, przecież sam powiedział to na tarasie, roz-1 powie wszystko w mieście...”

Omal nie zawył z rozpaczy.

A gdybym mu dał pieniądze? Ile? I czy weźmie? Po odprowadzeniu Geczewa poszedł na teren robót obej­rzeć sobie studnię i te przeklęte guziki, a potem wrócił na taras. Wrócił na taras w chwili, kiedy Saszko ocierał krew z ust, a baj Lambo mówił coś do tych dwóch siedzących ponuro na krzesłach. 'Jeden z nich, Wańka, miał koszulę rozerwaną na piersi.

Jeśli nawet z dwudziestego piątego roku — powie­dział im wówczas — to pewnie jego żona wyszła za mąż po raz drugi i dzieci mogą w ogóle nic o nim nie wiedzieć. Po co więc wprowadzać zamęt w życie tych ludzi?

Nikt mu nie odpowiedział i wtedy stracił cierpliwość.

Ta parcela jest moja! I wszystko tutaj jest moje. Nie ma sensu o tym więcej mówić, bo mam prawo robić, co mi się podoba. Jesteście tu tylko robotnikami i będziecie robić to, co wam każę.-

Wszystko stało się wasze — powiedział wtedy Sa­szko. — I wschody, i zachody, i powietrze. Podzieliliście całą Bułgarię na parcele. Ale ten w dole nie jest pana własnością, to chyba jasne. Jego guziki też. Czyjejś śmier­ci nie można sobie kupić, panie Rrumow.

Saszko — powiedział baj Lambo. 1— Znowu zaczy­nasz? Masz chustkę, otrzyj usta.

I pamięci nie można kupić. Nie starczyłoby panu pieniędzy. Na szczęście nie wszystko możecie mieć za wa­sze pieniądze. — Przycisnął chustkę do rozciętych ust, za­barwiła się jasnymi, czerwonymi plamami.

Po tej rozmowie Krumow był już pewien, że Saszko pie­niędzy nie przyjmie.

A zresztą, ile miałby mu zaproponować? Tysiąc? Pomy­ślał tysiąc i aż go zakłuło w sercu. Wyobraził sobie zielone nowiutkie dziesięeiolewowe banknoty ułożone w zgrabne pakieciki i znów zaczął chodzić po pokoju bijąc pięścią

o pięść.

Ale dlaczego miałbym mu coś dawać? Dlaczego? Co to za ludzie? Po co przychodzą na świat? Komu oni są potrze­bni? Idealista! A zmarły jest przecież zmarłym, nikt go nie zna, nikt na niego nie czeka, wszyscy od dawna pogodzili się z jego zniknięciem. Dlaczego od nowa rozdrapywać ra­ny? I po co to Saszce? Co on będzie z tego miał? O ludzi mu chodzi, o jego matkę, o dzieci. A ja nie jestem człowie­kiem, moja krwawica się nie liczy? Czy ja nie mam matki ani dzieci...”

Przez chwilę myślał o matce, przypomniał ją sobie taką, jaką ją widział w czasie ostatniego pobytu na wsi — dro­bniutka, pochylona ku ziemi stała wśród strzelistych łodyg kukurydzy i patrzyła na niego rozjaśnionymi oczami... Od dawna nie dawał znaku życia właśnie z powodu tej willi.

I po co tacy się rodzą, po raz setny zadawał sobie pyta­nie Krumow. Komu są potrzebni? Życie obędzie się bez nich, bez ich zwątpień i fantasmagorii. Trzeba myśleć re­alnie, twardo stąpać po ziemi, potrzebni są ludzie czynu, budowniczowie, a ten przez całe swoje życie niczego nie zbuduje, nawet nędznej chaty. Będzie tylko innym mącił w głowach, będzie przeszkadzał im żyć.

Noc zapanowała w willowej strefie. Przeleciał nietoperz, musnął skrzydłem okno i zniknął gdzieś w drzewach wprawiając w ruch powietrze trzepotaniem swoich lekkich skrzydeł, a potem i ten ruch ustał i cisza stała się znowu gęsta, głucha i nieprzenikniona.

I po co tacy się rodzą? Komu są potrzebni?”

Z tym pytaniem Krumow nie zwracał się do Boga, bo w Boga nie wierzył. Kierował je do jakiejś nieznanej, wyż­szej siły, która rządziła sprawami ziemskimi. I bez tych mącicieli niewiele miejsca jest na ziemi, więc po co stwa­

rza im podobnych, skoro są zbędni i tylko przeszkadzają pozostałym. My tacy nie byliśmy. Inna była nasza mło­dość, trudna. My chcieliśmy czegoś dokonać, a ci tylko burzą i niszczą.

Chciało mu się płakać w tej sytuacji bez wyjścia, czul, że dzieje mu się wielka krzywda.

Noc mijała, przemykała obok Krumowa, a on wciąż chodził po pokoju i myślał. Szukał jakiegoś wyjścia, bo przecież jakieś wyjście znaleźć się musi.

Była druga w nocy, kiedy wysypał cebulki ze skórzanej torby, sprawdził dokładnie, czy gdzieś się jakaś nie ukryła w zakamarkach, na wszelki wypadek nawet wytrząsnął torbę, a potem poszukał oczami latarki. Leżała na półce jak zawsze, Krumow lubił porządek. Włożył ją do kieszeni i przez taras wyszedł z domu w gęstą ciemność.

Pod gruszami zaświecił latarkę — drabina była w stu­dni, tak jak ją pozostawili tam robotnicy. Zgasił latarkę, dłuższą chwilę rozglądał się, nasłuchiwał w napięciu, ale usłyszał tylko chrobot świerszcza. Willa milczała, nie było nikogo. Namacał ręką szczeble drabiny, jeszcze raz się ro­zejrzał i zaczął schodzić w dół.

Po piętnastu minutach wyszedł, popatrzył uważnie wo­kół i stąpając cicho skierował się do furtki. Zgrzytnęła lekko, więc ją ostrożnie zamknął za sobą i ruszył w ciem­ność. Zniknął na ścieżce prowadzącej do lasu, który ster­czał jak milcząca ściana.

Powrócił z lasu i przez taras bezszelestnie przekradł się do pokoju. Usiadł na łóżku, zaczął się zastanawiać.

Powiemy, że był pijany. Tak jak oni wmówili wszystkim, że Peżo był pijany. Pijany nie wie, co mówi. Zresztą jak udowodni, że to nieprawda, skoro już nie ma guzików ani pierścienia, ani niczego... Niech go szukają, jak nie mają nic lepszego do roboty. Las jest duży.

Wstał i zaczął chodzić po pokoju.

Las jest duży, tak, bardzo duży, nie znajdą go.

Wsypał cebulki z powrotem do torby i postawił ją w kącie.

Z tym nareszcie koniec. Niech teraz spróbują czegoś do- wieść.

Nie mogliby, -w studni nie było już nic, nawet ślad nie został. Krumow wszystko wygrzebał i wsypał do torby. Piliśmy cały wieczór — miał zamiar powiedzieć — piliś­my sporo, trzeba przyznać. I jak to po pijanemu, człowiek plecie różne głupstwa. A ten wszystko brał na serio i coś mu sifi zaczęło troić. Obrzydliwa jest wódka. Na dru­gi dzień niczego się nie pamięta.

Chodził po pokoju miarowymi krokami i myślał, a myśl wybiegała wprzód, potem wracała, oceniała to, czego już dokonał, wyciągała wnioski i znów wybiegała... Krumow brał pod uwagę wszystkie względy, liczył, kalkulował. Je­śli jego rachuby okażą się błędne, przepadł. Teraz powi­nien myśleć, teraz! Jutro będzie za późno.

Więc od początku ważył w myślach każde słowo i im więcej myślał, tym większa ogarniała go rozpacz. Nie, to nie ma sensu. Jeśli Saszko powie, wystarczy, że zaczną ko­pać równolegle, i znajdą innych.

Zaczęło mu huczeć w głowie, serce waliło jak oszalałe, uderzał pięścią o pięść i powtarzał w kółko: co robić, co robić?

' — Musi milczeć! Boże, dlaczego on nie chce milczeć? Dlaczego mnie dręczy i rujnuje mi życie? I po co tacy na świat przychodzą, komu oni są potrzebni?

Spacerował po pokoju i przystawał co chwila, chodził w tę i z powrotem, aż wreszcie wziął latarkę z półki, po­macał się po kieszeniach i wyszedł na dwór.

Noc kończyła się, nadchodził jej kres, ale jeszcze było ciemno, jeszcze w nieprzejrzanym mroku drzewa zlewały się w milczącą czarną ścianę. Krumow okrążył taras i zni­knął. W pewnej chwili blok przy studni cicho zaskrzypiał. Krumow odwijał linę... Skrzypienie powtórzyło się jeszcze dwa razy, a potem wszystko ucichło, zamarło, opustoszało i tylko świerszcz szeleścił w trawie koło studni.

Krumow powrócił do domu i stanął przy oknie. Stal za­słuchany w nocną ciemność — cisza była kompletna, ale świerszcz koło studni zagrał nagle tak wysoko, jakby chciał dać jakiś znak, jakby chciał kogoś zbudzić.

79

T

i

U

O wczesnym poranku drżące światło spłynęło nad dąbro­wę i czerwone dachy willi rozsypanych między drzewami nad taras z pomarańczowym daszkiem i brzoskwinie, wo­kół których uwijały się pszczoły.

W rozłożystych gałęziach drzew panował spokój i jeśli czasem szeleściły liście, to nie wiatr je poruszał, ale ptaki skaczące z konaru na konar. W sierpniu w tych okolicach wiatr jest zjawiskiem rzadkim. Było cicho.

Saszko stał w porannym słońcu i patrzył na płyty, na których wczoraj leżały guziki, strzęp materiału i świecący matowym blaskiem cynowy pierścień. Teraz nie było tu nic. Zszedł po drabinie w głąb studni. I tam już niczego nie było, tylko żółtawa ziemia na dnie i szare ściany be­tonowych pierścieni. Wspiął się wolno na górę, popatrzył na dom, na zsunięte żółte zasłony w pokoju Krumowa. Właściciel jeszcze spał.

Gdzieś wszystko zakopał... Zrobił to w nocy, żeby nie było dowodów.”

Od drogi doleciał warkot buldożera. Wańka już praco­wał, odwalał skiby żółtej ziemi i popychał je w stronę lasu.

No i jak? — odezwał się za plecami Saszka baj Lam- bo. — Będziesz pracował czy chcesz dalej rozrabiać?

Saszko odwrócił się. Baj Lambo i Anton przyszli przed chwilą od strony tarasu.

Będę pracował — powiedział Saszko.

Krumow jeszcze nie wie, że tak łatwo się z tej spra­wy nie wykaraska. Będziemy kopać, szukać, może inne jeszcze ślady się znajdą. A jeśli nie, pójdę lasem, potem złapię autobus na szosie przy pawilonie Jordana. Krumow będzie musiał powiedzieć, gdzie wszystko zakopał, nie uda mu się wykręcić.”

No to w porządku — ucieszył się baj Lambo. — Przyszedłeś po rozum do głowy. Zaczynamy. Który z was schodzi na dół?

Ja — powiedział Saszko. — Jestem najmłodszy.

Tyś pracował tam wczoraj — sprzeciwił się Anton. — Dziś moja kolej.

Pracowałem, ale nie cały dzień. Przerwaliśmy prze-

Jak chłopak chce, to niech schodzi — powiedział baj Lambo. — Przecież zostaje i nami, będziemy się zmie­niać.

Saszko zdjął koszulę, rzucił ją na trawę, chwycił oskard z krótką rękojeścią, krótką łopatę i zaczął schodzić w dół. Owionął go ciepły zapach ziemi i gorzka woń rozciętych korzeni.

Zabierajcie drabinę! — krzyknął w górę, w stronę światła.

Wyciągnęli drabinę i w studni zrobiło się przestronniej. Saszko przyjrzał się warstwom żółtej ziemi, którą miał przed oczami, I zamachnął się oskardem...

I znów zaskrzypiał blok, i znów pełna kadź powędrowa­ła w górę, kursowała między niewidocznym w ciemności dnem i świetlistym otworem, w którym błyszczało słońce.

I gdzie się to wszystko podziało? — dziwił się An­ton. — Śladu po tym nie ma. Ani guzików, ani pierście­nia, a w dole były kości...

Bóg z nimi — powiedział baj Lambo. — To i lepiej. Omal się nie pozabijaliśmy z tego powodu. Teraz przy­najmniej będzie spokój.

Kramów gdzieś to sprzątnął. Zorientował się taki syn, że może być krucho.

Nie truj sobie tym głowy. Pilnuj swojej roboty.

Osypywała się ziemia, odrywała się kawałkami i roz­padała pod uderzeniami Saszka, pobłyskiwały białością przecięte korzenie, ich ostry zapach wyciskał z oczu łzy, wysuszone jaja chrząszczy rozsypywały się i znowu zni­kały w wykopywanej ziemi, kadź wędrowała.

Saszko napełnił kolejną kadź, oparł łopatę o ścianę i krzyknął:

Dawaj!

Blok zaskrzypiał, czarny korpus kadzi wolno oddalał się ku górze, ku światłu, otwór stawał się coraz mniej­szy, kadź pochłaniała światło...

Nagle czarny krąg kadzi poleciał w dół i blok przestał

Ł

\ \

a

kr AwJl iiUfl

•• f. -V tąjuMyt

PńF mi 14 if> ć#

/ *

stawiać opór. Pochylony nad dnem Saszko usłyszał krzy­ki baj Lamba i Antona, ale nie zdążył już podnieść gło. wy — mózg rozrywała mu jakaś straszliwa eksplozja, a potem wszystko zniknęło w ciemności.

Lina! — krzyknął Anton. — Ktoś ją podciął. Da­wajcie drabinę! Szybko!

Wyciągnęli Saszka ze studni i położyli na trawie w cie­niu grusz.' Baj Lambo podarł swoją koszulę i usiłował przewiązać mu głowę. Jasna krew przesączała się przez białe szmaty, czerwony krąg rozrastał się, robił się coraz większy...

Saszko! — krzyczał baj Lambo. — Saszko, słyszysz mnie!

Saszko niczego nie słyszał, pędził po łące bez początku i końca, odurzony zapachem traw, z psem oszalałym ze szczęścia i wolności. Pies tarza się i turla po ziemi na łeb na szyję, potem staje zadyszany i znów biegnie, jest już koło furgonu, tam jest Tania, ma suche spękane usta... I on też jest tam... Ale pies gna dalej, Tania znika i zni­ka furgon. Saszko pędzi znów z oszalałym psem po łące bez początku i końca.

Saszko — błagał baj Lambo. — Saszko, powiedz coś. Antonie, co robić? Mów, co robić!

Ale Anton już biegł w stronę willi.

Krumow! — krzyczał. — Gdzie jesteś, gadzie? Ode­zwij się!

Pobiegł przez taras pod przeklętym pomarańczowym daszkiem, wtargnął do hallu i kopnięciem wyważył drzwi do pokoju. Wpadł do środka... Nie było nikogo, nie było Krumowa. Tylko żółte zasłony falowały w oknach.

Gdzie jesteś?! — krzyczał Anton.

Z trzaskiem otwierał drzwi do pokoi tłukąc fajansowe umywalnie, które zagradzały mu drogę, wyrzucał je więc przez okna, rozdeptywał leżące na podłodze szyby i szukał właściciela, chciał go dostać w swoje ręce.

Nie uciekniesz mi! Znajdę cię pod ziemią.

A Krumow był w lesie, pod zielonymi koronami drzew, biegł przez las, uciekał po ścieżkach...

Anton wyskoczył przez fiontówe okno hallu, kilkoma susami przesadził kamienne płyty, pchnął żelazną furtkę i popędził w stronę lasu, tam gdzie uciekał Krumow, do lasu, który stał naprzeciw.

Krumow uciekał przez las i płakał, pędził jak zwierz i strach go dławił, zwierzęcy strach o własną skórę, trze­szczały gałązki pod jego nogami, pierzchały zające i prze­piórki, a Krumow uciekał...

Nie chciałem! — krzyczał. — Boże, nie chciałem!

Choć sam sobie nie wierzył, przysięgał, że nie chciał,

przeklinał swój los i biegł po ścieżkach jak zgoniony zwiera rozrywając pajęczyny.

A w willi z pomarańczowym daszkiem przy kamiennych płytach zarośniętych trawą baj Lambo na próżno wołał Saszka, na próżno gk> błagał, żeby powiedział choć słowo. Jaskrawoczerwona plama na białym płótnie robiła się co­raz większa.

Saszko, słyszysz mnie? — powtarzał w kółko baj Lamibo.

Saszko nic nie słyszy, z czerwonawej mgły wynurzył się dom, rodzinny dom, samotny, sieroco samotny w ota­czającym go świecie. Jesienne kwiaty w ogródku i paję­czyny spuszczające się z winorośli po spękanych ścianach ku oknom, z których obłazi farba... Dziecko biegnie w stronę drzew wiśniowych z kromką chleba posypaną czerwoną papryką... Ten malec to on... Dlaczego kwitną wiśnie^ a kwiaty w ogródku są jesienne? Matka stoi pod drzewem i patrzy na dziecko biegnące w jej stronę... W głębi podwórza jego ojciec z piłą w ręku przerywa na chwilę robotę, podnosi głowę jakby zasłuchany w dni, któ­re mijają. Brązowe liście winorośli... Była zawsze z nimi i będzie, nawet kiedy ich zabraknie. Pajęczyny oplatają­ce się na liściach i pełznące w dół ku drzwiom... A siostra, gdzie jest jego siostra? Nie ma jej, ogród zasypany czer­wonymi jesiennymi liśćmi i żaba w zbiorniku wodomie­rza... Ma zielone oczy, ledwie ją widać wśród liści... barak | pociemniałymi deskami i zardzewiałą skrzynką poczto­wą na dachu...

i

I oto ten dom z winnicą i dzieckiem biegnącym przez sad w stronę matki ruszył gdzieś szybko i zaczął się od­dalać...

Dom opleciony winoroślą i pajęczynami odchodził.

Pod uszlachetnionymi gruszami, przy kamiennych pły­tach, na trawie zaczynającej już żółknąć, leżał Saszko. Klucz na piersi błysnął w spóźnionym sierpniowym słońcu, klucz, który nie pasował do żadnego domu, bły. snął na krótką chwilę i zgasł, słońce zachodziło...

Koło Saszka siedział baj Lambo i płakał.

Łan słoneczników rósł samotnie między rzeką i niskim laskiem, który rozciągał sią tuż za ich żółtymi tarczami. Już ostygał skwar, ziarna zaczęły się sypać, ale nikt nie przychodził ich uprzątnąć w ten upalny sierpniowy dzień. Nikt nie zjawi się aż do późnej jesieni, kiedy spadną ci­che jesienne deszcze i słonśczniki będą tak stać ze złama­nymi łodygami, na pół puste, zasypane śniegiem, który nadejdzie po deszczach.

Ale teraz brzęczały nad nimi dzikie pszczoły.

Ostry ich lot kończył się w złotym talerzu słonecznika. Zatrzymywały się tam na chwilę, a potem szybko podry­wały się w górę i leciały nad lasem, nad dzikimi kaszta­nami i akacjami. Siadały na ziołach i zbtrązowiałych tra­wach polan leśnych. Składały miód chyba gdzieś w po­bliżu, może w szczelinach skał nad rzeką, bo wydawało mu się, że czuje jego zapach.

Śpiewny dźwięk skrzydeł zamarł w ciepłym powietrzu. Potem od strony rzeki doleciały głosy... Zakończono zdję­cia w plenerze i cała ekipa zbierała się, by powrócić do miasteczka.

Scenarzysta' obserwował nieskładne na pierwszy rzut oka ruchy ludzi. Kręcili się jakby bez celu, na chybił tra­fił, ale z tego chaosu i zamętu stopniowo rodził się ład. Zniknęły dźwigi i szyny, robotnicy załadowali kamery, wszystko zaczęło się kurczyć, zwierać, porządkować wo­kół centralnego punktu.

Tak samo dzieje się z filmem — myślał scenarzysta, — Zaczyna się z niczego, z różnych fragmentów, strzępów z ruchu i chaosu. I wydaje się, że nigdy z tych okruchów nie wyłonią się kształty życia. Ale powoli, systematycz­nie w technice montażu dokonuje się cud...”

Śledził przez chwilę dzikie pszczoły — leciały w kie­runku lasu, a potem zniknęły mu z oczu.

Dzień był wyjątkowo piękny, łagodny, ciepły i spo­kojny, nad brzegiem rzeki ospale kołysały się wierzchoł­ki topól, których liście zaczynały już żółknąć. Woda le­niwym nurtem spływała w dół zabierając odblaski zacho­dzącego słońca i słychać było iedynie szmer liści. Po­wietrze przepojone zapachami sierpnia zdawało się prze­zroczyste, bezdenne, a gdzieś daleko, jakby poza zasię­giem jego wzroku, leciały ptaki.

Scenarzysta stał pośród tych wspaniałości, pochłaniał je wzrokiem, poddawał się falom odprężenia, roztapiał się w nich i zamierał, aż w pewnej chwili poczuł, że wyzbył się pamięci, jest lekki jak powietrze, bez początku i koń­ca, złączony w jedno ze światłem, które miękko przenikało przez drzewa, otaczało go zewsząd.

Ostatnio wiodło mu się nie najgorzej. Sprawy układały się po jego myśli, spokojnie i bez zakłóceń. Ze zdjęciami nie było kłopotów, reżyser okazał się człowiekiem roz­sądnym, scenariusz wypadł nieźle, lepiej niż poprzednie, które powstały w ostatnich latach, przeczuwał więc, że tym razem zrobią naprawdę dobry film.

Wokół sączyło się łagodne światło późnego popołudnia, powietrze kołysało go w ciepłej kołysce, przymknął na chwilę oczy...

I znowu dopadły go głosy robotników ładujących ka­mery. Wyraźnie zabrzmiał baryton kierownika produk­cji.

Tirzeba podeprzeć! — wołał. — Podpieraj, bo jak spadną, nie wypłacimy się do końca życia...

Scenarzysta spojrzał jeszcze raz w stronę, w którą od­leciały dzikie pszczoły, i wolno ruszył w kierunku grupy. Podszedł do reżysera, który zapisywał coś w notesie.

_ No i jak leci? — spytał.

Mogło być gorzej — skromnie stwierdził reżyser. — Ale mogło też wypaść lepiej, bardziej naturalnie. Wsia­dajcie, ruszamy.

Widać było, że nie chce mówić więcej, gdyż ich rozmo­wie przysłuchiwali się asystenci i aktorka grająca główną rolę.

Aktorzy już siedzieli w małym autobusie, teraz gramo­lili się tam asystenci, operator i cała jego ekipa. Kie­rownik produkcji pojechał z konwojem ciężarówek.

Zza drzew wykonując wariackie manewry wyskoczyła Wołga. Scenarzysta otworzył drzwiczki.

Wsiadaj, Kate — zwrócił się do aktorki.

Usiadła przy kierowcy, wyjęła papierosa z paczki sce­narzysty i powiedziała z przekonaniem:

Właśnie dlatego gram w twoich filmach.

Scenarzysta skwitował to uśmiechem, zaciągnął się dy­mem i zerknął przez szybkę na reżysera. Szef zapisywał coś jeszcze w swoim notesie.

Jak mi poszło? — spytała Kate.

Dobrze — uspokoił ją scenarzysta. — Nie obawiaj się. Poszło dobrze.

Ale szef nic nie powiedział — spojrzała wymownie w kierunku reżysera.— Milczy jak zaklęty.

Przecież wiesz, że nie lubi dużo mówić. Ale wydaje mi się, że jest zadowolony. Czuję to, a znam go od daw­na.

Oby — westchnęła aktorka.

Film będzie — powiedział z przekonaniem scenarzy­sta. — A ty lepiej pomyśl, jak zabłysnąć. Nie zawracaj sobie głowy innymi sprawami.

Oby — powtórzyła aktorka i ze znużeniem przy­mknęła oczy.

Reżyser wsiadł do wozu. Ruszyli pokrytą kurzem dro­gą.

Na placu pozostała tylko asystentka reżysera, Maria. Zapisywała w notatniku obiekty zaplanowane do filmowa­

nia na następny dzień. Kierowca Wołgi miał ją zabrać w drugiej kolejności.

Samochód pędził po zakurzonej drodze, z fantazją brał zakręty, przecinał kukurydziane pola i wiejskie dróżki mknął pod opuszczającymi się szlabanami i obok małych wiejskich chat, rozpędzał stada gęsi. Aktorka przymykając oczy trzęsła się na przednim siedzeniu i usiłowała myśleć

0 wielu sprawach naraz, 1 przede wszystkim o tym, że

1 tej jesieni nie dostaną jeszcze mieszkania, bo dom budu­je się cztery lata, a końca nie widać. Dziecko jesl; u ma­tki w Sliwenie, już zapomniała, jak wygląda, rzeczy roz­proszone w trzech miejscach... Kręcenie idzie wolno, so­lidnie, ale wolno. Musiała przez to zrezygnować z serialu w telewizji... Znowu przymknęła oczy i domki z czerwo­nych cegieł ledwie zdążyły pojawić się przy drodze, już zniknęły z jej pola widzenia. Scenarzysta i reżyser roz­mawiali o filmie.

Zdaje się, że coś z tego będzie — mówił reżyser. — Wszystko idzie jak trzeba. Czuję, możesz mi wierzyć, czuję dosłownie przez skórę, że tym razem to będzie coś.

I mnie się tak zdaje — bąknął scenarzysta. — Zo­baczymy, czy spodoba się też widzom...

Chyba tak. Przecież podstawą jest scenariusz. I to jaki!

Wioski, ciągnące się rzędem przy drodze, już się skoń­czyły, wjechali na asfaltową szosę. W dali na równinie pokazały się dachy miasteczka, wtłoczonego w zakole wielkiej rzeki obrzeżonej lasem topól. W przezroczystym powietrzu topole mieniły się czerwienią.

Miłko nacisnął pedał gazu i Wołga pomknęła jeszcze szybciej, wyprzedzając wyładowane po brzegi ciężarówki i małe wózki zaprzężone w osły, które z rezygnacją drep­tały po asfalcie.

Samochód zamaszystym łukiem zajechał przed hotel i wszyscy wysiedli. Scenarzysta odruchowo spojrzał w gó­rę. W oknie drugiego piętra zobaczył bladą twarz Heleny, żony kierowcy.

Miłko dawał jej jakieś znaki, kręcił głową, rozkładał

|flO

ręce, jakby chciał powiedzieć: „Cóż mogę zrobić, służba nie druiiba.” W chwilą później zapiszczały opony jego wozu sforsowanego na dzikich zakrętach. Pędził teraz | powrotem w kierunku pół kukurydzianych i rozsypa­nych przy drodze wiosek.

Po długim upalnym dniu znaleźć się pod prysznicem było prawdziwą przyjemnością. Scenarzysta oblewany fontanną chłodnych kropel przymknął oczy, opuścił ręce i to samo słodkie uczucie nieważkości, którego doznał na polu słoneczników, znowu zaczęło go ogarniać.

Stał tak z dziesięć minut, potem zakręcił kurek prysz­nica, wytarł się starannie ręcznikiem i włożył czystą ko­szulę. Śliskie, cienkie płótno delikatnie chłodziło jego skórę.

Poczuł się świeży, wypoczęty, przepełniała go jakaś melodia pełna tryumfalnych tonów, ale nie wiedział, komu i czemu to wszystko zawdzięcza — zdrowiu czy pracy, która go nie zawodzi, a może temu pełnemu świat­ła, kończącemu się latu. W jego sercu zapanował spokój, spokój i zadowolenie.

Wyszedł na korytarz i czerwonymi ścieżkami chodników powędrował do pokoju reżysera. Kiedy zapukał, szef wy­stawił mokrą głowę i krzyknął:

Już idę! Tymczasem zamów sobie coś.

Scenarzysta nie spiesząc się opuścił hotel i wszedł na ścieżki parku. Stare drzewa kępami zbiegały ku rzece, przy której stała gospoda. Kilka parasoli o barwach zbie­lałych od słońca, dziesięć pomarańczowych stolików pod koronami drzew i niskie, drewniane zydle — wszystko to pogrążone było w spokoju i chłodzie znad rzeki, która płynęła w odległości metra. Pachniało świeżo smażoną rybą... Brunatna kotka cicho skradała się w stronę drew­nianej budy, gdzie mieściła się smażalnia.

Tu już go znali, ledwie usiadł, podeszła żona kierownika gospody, przywitała go uśmiechem i rozłożyła na stole czysty obrus.

I

.f

7

a

Mamy raki — powiedziała. — Właśnie przywieźli. Trzymam je w wiadrze specjalnie dla pana.

Scenarzysta podziękował i przypomniał, że nie byłoby od rzeczy zjeść przedtem kawałek smażonej ryby pod chłodzone białe wino.

A sałata? — spytała kobieta. — Z oliwą, prawda? Tymczasem to co zwykle?

Oczywiście — przytaknął scenarzysta. — Z trzema kostkami lodu, jeśli można prosić.

Dla pana zawsze — roześmiała się kobieta i poszła do kuchni.

Oparł łokcie na stole i zapatrzył się na przeciwległy brzeg, na którym w ogniu jesiennych barw płonęły lasy. Wolno sunęła karawana pięciu, sześciu kryp popy­chanych przez czarny holownik; na pokładzie jednej z nich jakaś kobieta rozwieszała pranie, a jej spódnica wydy­mała się na kształt dzwonu w powiewach wiatru, który dmuchał na środku rzeki. Odprowadzał je spojrzeniem aż do chwili, gdy krypy spłynęły w jedno z cienką linią horyzontu i zatopiły się w spokojnej, zielonkawej wodzie.

Napój, który mu przyniesiono, miał jasnobrązowy ko­lor, obijały się w nim trzy kostki lodu, uderzały o szkło i lekko dźwięczały. Wypił kilka łyków i kiedy alkohol przeniknął do krwi, poczuł przyjemny chłód.

W gospodzie jeszcze nikogo poza nim nie było, z ga­łęzi na gałąź przefruwały ptaki i wyraźnie słyszał trze­potanie ich skrzydeł. Powiał lekki wiatr i przyniósł na brzeg zapach wody, łodzi rybackich i otwartej przestrze­ni

Opuszczający się szlaban prawie uderzył w tył Wołgi, ale wóz gwałtownym skokiem wziął tory. Gdzieś zupełnie blisko dał się słyszeć gwizd pociągu. Miłko wrzucił czwar­ty bieg i spojrzał na zegarek — jechał dwadzieścia sie­dem minut. To nieźle jak na taką drogę zoraną furman­kami i traktorami. Szybciej nie można, jeśli się jedzie przez wioski, gdzie wszystko wylęga na drogę — starcy,

dzieci i gęsi. Najdłuższe odcinki drogi szybkiego ruchu są zwykle w miejscach słabo zaludnionych, gdzieś w górach i na pustyniach. Tam można naciskać do dechy i nikomu nic do tego. Ludzie mają wozy z prawdziwego zdarzenia, a ta cholerna Wołga brzęczy jak skarbonka. Choćbyś na nią chuchał i dmuchał, to i tak tylko gruchot i gruchotem pozostanie, a na dodatek ma już na liczniku sto sześć­dziesiąt tysięcy kilometrów. Można nim wozić walizki z dworca do centrum, a wieczorem pijanych Cyganów do podmiejskiej gospody. Bez prawdziwego wozu jest nikim. Za wszelką cenę powinien zdobyć 'wóz wyścigowy, wóz ekstra. Wtedy powie adieu Cyganom, adieu zmurszałym chałupom, nędznym wychodkom na podwórzach, wygnie­cionym materacom, przegniłemu sufitowi, bańce z naftą, naftowemu piecowi i piwnicy „Makedonia”. Tak, wóz... Ale skąd go wziąć, nie spadnie przecież z nieba. Nigdy by nie przypuszczał, że aż tak bardzo będzie mu potrzebny wóz.

W peryferyjnej dzielnicy Sofii, gdzie mieszkał przez ca­łe dzieciństwo, samochody nie jeździły. Uliczki były małe i kręte. Wozy o dużych platformach zaprzężone w potężne konie, wózki na dwóch kołach to, owszem, pamięta. Wiel­kim luksusem był motocykl Steyr, własność gisera, który mieszkał koło nich. A rzeczą superluksusową akordeon Weltmeister na osiemdziesiąt basów, który należał do jego przyjaciela Iwana. Ojciec Iwana, furman całą gębą, kupił synowi akordeon w okresie krótkotrwałego dobrobytu. Ale Iwan wolał hodować gołębie. I akordeon, którego Miłko tak zazdrościł przyjacielowi, leżał na szafie, sypał się na niego kurz zamiast — jak marzył woźnica — pie­niądze z wesel i chrzcin. Wiele razy stary furman chciał go sprzedać, ale nie mógł znaleźć nabywcy, bo żądał zbyt wygórowanej ceny.

W owych czasach chłopcy nie interesowali się tymi spra­wami, woleli wałęsać się po ulicach, grasować w cudzych ogrodach, wskakiwać w biegu na platformy wagonów to­warowych i robić sobie przejażdżki od dworca do pierw­szego zamiejskiego osiedla i z powrotem. A przede wszyst­

kim woleli kopać do upadłego piłkę, bić się i pływać w miejskim basenie kąpielowym.

Pierwszą wyprawę Miłka do szkoły poprzedziło lanie, bo za nic nie chciał pójść. Nauka mu nie szła, czuł wstręt do podręczników, zdawało mu się, że jest więźniem, którego przykuto łańcuchami do ławki. Tamte lata kojarzyły mu się we wspomnieniach z rozbitym nosem, stłuczonymi szy­bami, awanturami w domu i szkole, obniżonym stopniem ze sprawowania. Trochę później zaczęły go interesować dziewczęta, chodził na zabawy, a w czasie wakacji pra­cował w dusznych cegielniach, żeby zarobić sobie kilka lewów. Nieźle mu się wtedy żyło. Nie brakowało mu ambicji, zawsize chciał być pierwszy i przywykł do tego, że inni mu się podporządkowują, że podziwiają jego de­speracką odwagę i lekkomyślność. Przy tym wszystkim jednak cenił sobie męską przyjaźń i dla bliskich kolegów gotów był zrobić wszystko.

Kiedy skończył szesnaście lat, doszedł do wniosku, że nie ma sensu chodzić dalej do sokoły, i poszedł pracować do fabryki.

Ale sporo czasu upłynęło, nim przywykł do tej pracy. W fabryce obowiązywały inne prawa, tu nikt nie liczył się z jego ambicją i pięściami. Po raz pierwszy musiał po­godzić się z porządkiem, który nie on narzucił. Tak na­prawdę, wewnętrznie, nigdy się nie pogodził, przyjął go jak dopust boży, ale protestować nie mógł, musiałby wów­czas pożegnać się z pracą. Fabryka mogła się bez niego obejść, ale on bez fabryki był nikim. W takiej sytuacji znalazł się po raz pierwszy w życiu.

Pozostał, choć niełatwo oswajał się z tym wszystkim — z surową dyscypliną, 1 ośmioma godzinami pracy przy tokarce, z mądralami w niebieskich fartuchach, którzy cały dzień obijali się po fabryce tylko dlatego, że uczyli się więcej od niego, z drętwą mową kierownika oddziału na temat odpowiedzialności. Mówił o odpowiedzialności,

o świadomości robotnika, a zaraz potem podrzucał Min- czowi, najlepszemu tokarzowi, dobrze płatną fuchę. Pie­niędzmi dzielili się po połowie.

Nie wiadomo, co by się dalej z nim działo, gdyby nie poznał Heleny. Siedziała w kabinie operatora dźwigu, gdzieś ponad nim, i promienie słoneczne, które zdołały przeniknąć przez szklany dach, dodawały jej twarzy ja­kiegoś szczególnego blasku. Dziewczyna była śmiała, od­powiadała dowcipnie na zaczepki, nie bała się mężczyzn. W świetlei padającym z góry podobna była do anioła z ikony, która wisiała w kuchni u babci. Pewnego dnia powiedział jej o tym w stołówce.

Czy ty przypadkiem nie zbzikowałeś? — Helena aż zakrztusiła się ze śmiechu. — ’Jestem podobna do anioła? A na drugi dzień Miłko przyniósł ikonę.

Helena zrobiła z niego człowieka, przestał unikać ko­legów, stał się bardziej spokojny, cierpliwy, dzięki niej, nawet praca wydawała się sensowna. Helena w odpo­wiedniej chwili nie dopuściła, by popełnił kilka głupstw. Mogły go one kosztować trzy, a nawet cztery lata życia. W porę zdążył zerwać z kumplami, których w niedługi czas potem zamknięto w więzieniu za kradzież części za­pasowych.

Dobrze się czuł w towarzystwie tej szczupłej, czarno­okiej dziewczyny, która obdarzała go milczącym zaufa­niem. Po raz pierwszy w życiu ktoś w niego wierzył. Przy niej wszystko stawało się naturalne, proste i zwykłe. Chodzili ze sobą dwa lata, potem się pobrali.

Przeniósł się do Heleny. Mieszkali we troje z jej chorą matką, o którą Helena troszczyła się jak o dziecko. Do­mek budowany jeszcze przed wojną, byle jak sklecony, składał się z jednego jedynego pokoju, który służył im za sypialnię, i z kuchni, gdzie leżała matka, milcząca, po­zbawiona możliwości r.uchu i samotna przez całe dni.

Życie Miłka potoczyło się teraz tak, jak życie wielu je­go kolegów. Rano szli z żoną do pracy, zjadali obiad w stołówce, a potem Helena wstępowała na bazar i ugi­nając się pod ciężarem siatek wracała sama do domu. Przygotowywała dla nich kolację i jedzenie dla matki na następny dzień, a dopiero późnym wieczorem zabierała się do podręczników. Uczyła się w technikum wieczoro­

mmaamm

Kita1!«!«»*'#

f**»

wym, ale nauka nie szła jej łatwo. Pogrążona po uszy w pracy i kłopotach, z drżącymi ze zmęczenia rękami, pil. nując się wiecznie, by nie zaniedbać ani Miłka, ani matki, gromadziła wiedzę powoli jak pszczoła miód.

Milko spędzał popołudnia poza domem. Wpadał do swo­ich przyjaciół na przedmieściu i szedł z nimi na kieliszek mastiki do „Makedonii”. Rozprawiali tam o meczach piłki nożnej, o zawodnikach, o pracy... Po powrocie do domu - zjadał kolację i siadali z Heleną przed telewizorem. A po­tem nadchodziła noc i razem z nią skrzypienie żelaznego łóżka o wysokich blaszanych oparciach i wciskająca się do okien winorośl.

Czasami chodzili do kina, rzadziej da teatru, w soboty Miłko oglądał mecz.

Początkowo podobało mu się takie życie, spokojne i uporządkowane, urozmaicone drobnymi kłopotami. Po­malował domek, wymienił pozieleniałe ze starości tureckie dachówki, które już nie chroniły przed deszczem, posta­wił nowy płot i regularnie chodził wieczorem po Helenę i czekał na nią pod btramą technikum.

Potem czas osnuł niewidzialną przędzę wokół dni i upo­dobniły się do siebie jak krople wody. Zdawało mu się, że to mijają nie dni i miesiące, ale trwa jeden długi, nie kończący się dzień.

, W fabryce miał kłopoty, nie nauczył się nazywać czar­nego białym, pokłócił się z kierownikiem oddziału, w bia­ły dzień na przystanku tramwajowym przed fabryką pobił się z brygadzistą i doczekał się, że go przenieśli do innej brygady... A tam lżejszą i lepiej płatną robotę dostawali swoi ludzie. Miłko znów się buntował, nie mógł zrozu­mieć, że rzeczy nie są ani czarne, ani białe, że istnieje i dobro, i zło, a najmniej można zdziałać pięściami. Pie­niądze, jakie dostawał, nie były małe, ale nie miał ich tyle, ile by chciał. I wtedy właśnie zaczął narastać jego wstręt do pracy w fabryce.

Wkrótce potem wzięli go do wojska. Pojechał dó ko­szar prawie z radością. Żywot żołnierza do pewnego stop­nia jest beztroski, dają ci jeść, nie musisz o niczym my-

śleć, inni decydują za ciebie, a ty tylko słuchasz, jak w po­bliżu zgrzytają i pluszczą zakotwiczone rybackie łódki. Służbę odbył na morzu — setki tysięcy kroków po falo­chronie, klaskanie rozbijających się o kamienie fal, pęd motorówki i nie mająca kresu zielona woda.

Kiedy powrócił z wojska, w małej kuchence nie zastał już teściowej, Helena czuła się źle, była jeszcze bardziej wycieńczona niż przedtem, a dziecko, którego oczekiwali, z jakichś powodów nie przyszło na świat. Pozostawiło ślady swojego istnienia w brązowych cieniach pod oczami Heleny i jej nagłym milknięciu podczas wieczornych roz­mów.

Przywykł do szerokich przestrzeni morza, do potężnych statków oceanicznych i domek wydał mu się teraz jeszcze bardziej nędzny i prymitywny. Rdzawe od barw jesien­nych krzaki pochłonęły płot, a liście drzew grubą warstwą pokryły doszczętnie malutkie podwórze.

W fabryce nic się nie zmieniło, wciąż tak samo huczała prasa, głucho waliły młoty pneumatyczne, usypiająco obra­cały się karuzelówki, mówiono o premiach, o nowych frezach z Czechosłowacji, pito mastikę w gospodzie na­przeciwko... Helena ukończyła technikum i zjawiała się teraz w hali oddziału ubrana w niebieski kitel technolo­ga. Wykłócała się z inżynierami o nowe zamówienia, była twarda jak głaz podczas sprawdzania gotowych detali, nikomu nie wybaczała błędów, nawet jemu.

Po niedługim czasie udało jej się trochę rozruszać Mił­ka, wyrwać go ze stanu półsnu, w który popadł powróciw­szy z wojska. Pobudziła w nim nawet ambicję zawodową. Po długich rozmowach i kłótniach zdecydował się wreszcie pójść na egzamin, zdał go i otrzymał wyższą kategorię w swojej specjalizacji. Ale myśl o zmianie pracy nie da­wała mu spokoju. Drażnił go nowy fartuch Heleny, no­wy ton w głosie ludzi, którzy z nią rozmawiali, a przede wszystkim to, że żona została jego szefem, zaszła wyżej niż on.

Wówczas postanowił wyjechać do Korni. Słyszał, że drwale zarabiają tam mnóstwo pieniędzy. Z powodu tego

wyjazdu znów się pokłócił z Heleną. Nie chciała go pu­ścić, mówiła, że nie wytrzyma bez niego, a z nim pojechać nie może. Zapisała się już wcześniej na zaoczne studia w Instytucie Budowy Maszyn. Był bezsilny wobec jej argumentów, gorącego przywiązania i wiary w niego.

Nie wyjechał do Komi, pozostał w fabryce, ale uwikła! się w romans z pewną kreślarką. Przyłapano ich, jak to się mówi, na miejscu przestępstwa — w pomieszczeniu przeznaczonym na sprzęt do gaszenia pożaru...

Helena nie powiedziała wówczas nic, tylko długo stała na podwórzu zasypanym pożółkłymi liśćmi i z natężeniem wpatrywała się w żelazny szkielet dziecięcych sanek po­niewierający się od wielu lat na dachu szopy. A Miłko, samotny w małym pokoju, stał koło łóżka z blaszanymi oparciami i w milczeniu palił papierosa za papierosem. Wkrótce opuścił fabrykę i zaczął pracować jako kierow­ca taksówki. Na tej posadzie ma się większą swobodę i większe pieniądze, jak twierdził Miszo, jego przyjaciel z dzieciństwa, który był szoferem już dwa lata.

Nowy zawód mu się podobał. Śmigał po mieście, widoki zmieniały się szybko i nieoczekiwanie, podrzucał na przy­kład pasażerów do „Młodości”, a już po dwudziestu mi­nutach podnosił kłęby kurzu na uliczkach Przedmieścia Sukienników, przecinał Zachodni Park i grzązł w głębo­kich kałużach Wrybnicy.

Właśnie wtedy, ot tak dla kawału, wziął udział w za­wodach, żeby się nie różnić od innych. Jego przedsiębior­stwo świętowało dzień sportu, puszczono taksówki przez Witoszę, pędzili po granitowych szlakach aż do Czujpet- liowa...

Upoiły go szybkość i ambicja, żeby być pierwszym, wpi­sane tu w reguły gry i pobudzane dawną jego zasadą, że­by być pierwszym za wszelką cenę, niech się dzieje, co chce.

Od tej pory zaczął interesować się nawet drobnymi szczegółami i tajnikami tego sportu, poznawał go dokład­nie, a później pogrążył się w nim po uszy, jak gdyby coś, czego długo szukał, wreszcie odnalazł. Nagle stało

się dla niego jasne, że to jest ten jedyny sposób na życie, inny dla niego nie istnieje.

Z upływem lat coraz bardziej był z wszystkiego nie­zadowolony. Pełen rozterki rozważał możliwości zmiany trybu życia, setki planów i kombinacji przelatywały mu przez myśl, kiedy siedział za kierownicą swojej taksówki. I wtedy postanowił nieodwołalnie — woli umrzeć niż być całe życie kierowcą, tłuc się po zabłoconych ulicach swo­jej dzielnicy i mieszkać w małym, ubogim domku na pe­ryferiach. Chciał być wreszcie pierwszym w tym ogrom­nym i interesującym świecie, wśród pewnych siebie ele­ganckich ludzi, którzy mają francuskie wozy i wypoczy­wają w leżakach swoich ogródków w Simeonowie. Być pierwszym w tym wściekłym pędzie, którego kierunku nie znał, chciał dotrzeć tam, skąd ludzie powracali zadowo­leni i spokojni, pewni siebie i krytyczni w stosunku do otoczenia. Chciał być pierwszym z tych, którzy wygrali w życiu, niezależnie od tego, co to znaczyło, i czuł, że starczy mu na to sił. Jego ciało, okrutne w poczuciu swej młodości, z twardymi jak stal muskularni, parło naprzód z utajoną pogróżką i siłą naciągniętej sprężyny.

Wyścigi samochodowe były dla niego mostem wiodącym ku wszystkiemu, czego pragnął. Ryczące maszyny niczym trampolina mogły go wyrzucić na szczyt, wyprowadzić w szeroki świat na szalone autostrady Europy i Ameryki, na podium zwycięzcy i drogę do prawdziwego życia.

Dlatego musiał zostać zawodnikiem. Innego sposobu nie było. I Miłko, pobudzany pragnieniem sukcesu, zaczął dążyć do celu za wszelką cenę.

Ale żeby wziąć udział w prawdziwych zawodach i zo­stać zauważonym — ria to potrzebny jest wóz. Postanowił więc go zdobyć. Mogli mu go dać w jakimś klubie, choćby w tym, do którego należał, ale miejsce sam musiał sobie wywalczyć.

W dziesiątym dniu kręcenia filmu wiózł w kierunku miasta Marię, asystentkę reżysera, i na jednym z zakrę­tów, który wziął na dwóch tylko kołach, dziewczyna zsu­nęła się na jego ramię i powiedziała:

Hellou, Fitipaldi, spokojniej! Zrobisz sobie krzywdę Roześmiał się i przeprosił Marię. Poprawiła włosy

i ostrożnie go obejmując szepnęła mu na ucho:

Tylko nie zamykaj oczu.

I pocałowała go tak namiętnie, że ostro skręcił kie­rownicą i wóz na pełnym biegu przeskoczył rów. Z trza­skiem wtargnęli w zarośla kukurydzy i skryli się w nich.

Potem Miłko przytulił twarz do jej włosów, poczuł do­tyk gorącego ciała Marii i jej ust, którymi tłumiła mu oddech. Była delikatna i silna zarazem, tak zaskakująca w pomysłach i żywiołowa, że kukurydziany las chwiał się i wirował w czerwonawej poświacie zachodu, a ra­zem z nim wirował i tracił poczucie rzeczywistości Miłko.

Maria przez cały dzień nazywała go Fitipaldi i zwra­cała się tak do niego później, kiedy spotykali się nad rze­ką przy łanie słoneczników lub też kiedy jedli kolację w jakiejś przydrożnej karczmie, a> potem skręcali nagle z głównego szlaku, bo Maria wyrwała mu kierownicę z ręki, i znikali w ciemnym gąszczu drzew, głębokich bruzdach, w których leżały wyorane z ziemi korzenie i popiół po spalonych ścierniskach.

I zupełnie przypadkowo dowiedział się, że zjednoczenie, którego ojciec Marii był dyrektorem, ma drużynę i ta drużyna bierze udział w wielkich rajdach. Potem zoba­czył zawodników — nosili pomarańczowe kurtki, a na ich szybkich wozach wymalowane były jaskrawe cyfry. I wówczas ujrzał siebie w takiej samej pomarańczowej kurtce, w wozie z emblematami zjednoczenia. Tylko Ma­ria może mu pomóc, tylko Maria.

Maria szła lekkim, niedbałym krokiem i przy każdym ruchu czuła swoje wysportowane, giętkie ciało. Spalone słońcem trawy delikatnie łaskotały jej łydki, zmęczone pełnym napięcia dniem. Mogła się wreszcie odprężyć, uspokoić i jakby roztopić w ciepłym powietrzu. Doszła do rzeki, zdjęła białą bluzkę i poczuła na skórze pleców przyjemny podmuch. Przyjrzała się swoim jędrnym pier-

siom, szarpnęła zamek błyskawiczny dżinsów i po chwili już pływała na grzbiecie z zamkniętymi oczyma, rozrzuco­nymi rękami, poddając się prądowi. Potem wciągnęła głęboko powietrze i dała nurka... Patrzyła, jak poruszają się jej nogi w “zielonkawych warstwach wody — zgrabne, brązowe od słońca prześlizgiwały się w wodzie z mimo­wolną gracją.

Wiedziała, że jest piękna.

Wiedziała już w piętnastym roku życia. Wyczytała to ze spojrzeń mężczyzn w tramwaju i na ulicy, a potem wyczu­ła z zachowania kolegów, z ich rozpaczliwych prób dobie­rania się do niej, z karkołomnych wygłupów, którymi chcieli zwrócić ma siebie jej uwagę. Ale o tym, że jest pię­kna, powiedział jej dopiero Martinów.

Ojciec co tydzień Zapraszał na pokera kilku swoich przy­jaciół, Martinów był jednym z nich. Grywali długo, całymi nocami, nieraz nawet do obiadu następnego dnia. Grali tak od lat. Pewnego wieczoru Martinów przyszedł do nich jak zwykle, ale nikt oprócz niego się nie pojawił. Podobno mieli przyjść później. Ojciec poszedł odprowadzić matkę do jej przyjaciółki i powiedział, że wkrótce wróci. Maria i Martinów usiedli w salonie, dziewczyna zabawiała go rozmową, a potem zaproponowała whisky. Pili obydwoje i rozmawiali na jakieś błahe tematy. W pewnej chwili, kiedy Maria nalała sohie drugi kieliszek, Martinów roze­śmiał się, popatrzył na nią zaskoczony, jakby ją zobaczył po raz pierwszy, i powiedział:

Wiesz o tym, że jesteś piękna? Kiedy zdążyłaś tak wydorośleć? Ile ty masz lat?

Właśnie niedawno zaczęła szesnaście, ale kiedy szamotała się z nim tracąc oddech od jego pocałunków, zapomniała

o swoich latach i o wszystkim innym. Jego młodzień­cze oczy śmiały się do niej i chociaż chciała go odtrącić, uciec, ręce bezwiednie obejmowały jego szyję, wichrzyły włosy, tak że dzwonek, który rozległ się w przedpokoju, wydał jej się czymś nierealnym, jakby z innego świata. , Spotykali się potem z Martinowem przez sześć miesięcy. Architekt, przystojny i młodzieńczy jak na swoje czter-

101

JF ĄjiĄ

dzieści pięć lat. zawsze pogodnie uśmiechnięty, zabierał ją po lekcjach swoim wozem. Pili katwę w restauracji nad je­ziorem Panczarewo, a potem jechali do jego willi, która znajdowała się w pobliżu. Tam, w białym pokoju, Maria dygotała w jego objęciach za/wsze spragniona, zawsze poszukująca, bezradna i zaskoczona swoim zachowaniem.

Szkoła ją nudziła, wszystko wydawało się jej niedntere- sujące. Wytrzymywała w klasie godzinę, dwie, a potem uciekała, dzwoniła do Martinowa i przekonywała go, że muszą się natychmiast spotkać, że nie wytrzyma do popo­łudnia. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Martinów nie rzuca natychmiast wszystkiego i nie biegnie do niej...

W białym pokoju prawie ze sobą nie rozmawiali, wkrót­ce po wybuchach namiętności Martinów stawał się mil­czący. Leżał obok niej, słuchał tego, co mówi, i lekko się uśmiechał, zwykle odpowiadając kilkoma słowami na po­tok jej słów, na jej pytania i prośby, by powiedział więcej, jaśniej i zrozumiałej. SP

Pozostały po nim w jej wspomnieniach zapach pigw ułożonych na parapecie okna w białym pokoju, uczucie piekącego bólu i pogodne spojrzenie zielonkawych oczu.

Nie pojęła do końca, dlaczego odszedł, ale długo nie mo­gła o nim zapomnieć, mimo że po nim byli inni mężczyźni

o wiele młodsi od niego. Szukali jej, wydzwaniali do do­mu, obiecywali złote góry i łgali jak najęci.

Maria po pewnym czasie nagle zapaliła się do fizyki. Wypożyczyła książki, zdobyła wykresy i po całych no­cach ślęczała nad fizyką jądrową zapisując sterty papieru formułami.

Jej zapał, tak samo nagle jak się pojawił, pewnego dnia zniknął. I znów zaczęła dostawać trójki z fizyki. Potem zafascynowało ją pływanie, gorliwie trenowała, całe dni spędzała na basenie, ale jej sukcesy były mizerne, nato­miast młody trener nadal poświęcał jej mnóstwo czasu, gdyż piękność też może czynić cuda. To było wspaniałe la­to, pełne słońca i wody, obozów treningowych nad mo­rzem, nocy spędzonych z trenerem w nadbrzeżnych win­nicach lub w jego namiocie przy nieustannym wtórze

świerszczy. Trener jej się podobał, przy nim wszystko stawało się proste i pewne, żył w swoim świecie cyfr, se­kund i minut, jego poglądy były oczywiste i konkretne. Później przestało ją obchodzić pływanie, już nie intereso­wał jej młody trener. Przeminęli normalną rzeczy koleją i czas wypełnił jej życie nowymi przyjaciółmi i nowymi miejscami. Dni mijały niezauważalnie i kiedy nadeszły egzaminy maturalne, dla wszystkich stało się jasne, że już jest dojrzałą kobietą, ale o własnych siłach matury nie zda. Na szczęście ojciec był już wtedy dyrektorem wielkiego zjednoczenia, które mogło sobie pozwolić na po­darowanie szkole kompletnie wyposażonego gabinetu fizy­cznego, by uczniowie mogli zgłębiać tajniki wiedzy, a Ma­ria otrzymać świadectwo dojrzałości. Tak więc obydwie strony były zadowolone.

Na uniwersytecie Maria się nudziła. Ustawy prawa rzymskiego i cywilnego niezbyt ją interesowały. Wśród wykładowców było zaledwie dwóch, którzy ciekawie pro­wadzili zajęcia i można było z nimi wytrzymać, Zabawni natomiast wydawali jej się asystenci-okularnicy, którzy chcieli burzyć świat, obalać autorytety, ale gdy tylko zo­stawali starszymi asystentami, kładli uszy po sobie i pilno­wali, by nic broń Boże nie uległo zmianie. Kolegów trak­towała lekceważąco, ich niezaspokojony temperament śmieszył ją, odkrywali bowiem to, co ona dawno już od­kryła.

Pewnego dnia, kiedy była już na trzecim roku studiów, w hallu uniwersytetu podszedł do niej mężczyzna w skó­rzanej kurtce. Powiedział, że jest operatorem i że właśnie zaczynają kręcić film. Spytał, czy się zgodzi na próbne zdjęcia. Zdjęcia wypadły korzystnie, ale roli nie dostała. Oprócz urody potrzebny był talent, tymczasem Maria nie potrafiła zachować się naturalnie przed kamerą. Fakt ten nie zaważył zresztą na jej stosunkach z operatorem. Wy­stąpiła w jednym epizodzie i potem trzęsąc się na byle jakich drogach jeździła przez całe lato z ekipą techniczną po różnych miasteczkach i budowach. Lato się skończyło, skończyło się kręcenie filmu, operator wyjechał do Cze-

chosłowacji, a Marię zaangażowano do następnej epizo­dycznej roli. Później już wiedziała, że szukają jej nie po to żeby grała w filmie, ale było jej z nimi dobrze, nie nudziła się.

Na uniwersytet już nie wróciła, została z filmowcami. Najpierw była lektorką, potem asystentką reżysera. Jej ojciec tak pochłonięty był swoimi fabrykami i transakcja­mi z zagranicą, że dowiedział się o tym dopiero po dwóch latach.

Marii podobało się życie tułacze, spotkania z ludźmi różnych profesji, swoboda związana z jej zawodem, at­mosfera środowiska filmowców, jakiej się nie spotyka ni­gdzie indziej, i fakt, że mogła zachować prawie całkowitą niezależność. Teraz sama wybierała mężiczyzn, którzy się jej podobali, nikomu nie musiała się podporządkowywać, była pewna siebie i piękna'.

Wołga przeleciała obok łanu słoneczników, obok drzew, za którymi jeszcze drżało światło zachodzącego słońca, i stanęła.

Miłko wyszedł, zatrzasnął drzwii samochodu i rozejrzał się. Polana była pusta i tylko dzikie róże oplatające skały krzyczały jaskrawoczerw<onym kolorem swoich owoców. Ruszył powoli w kierunku rzeki.

Kiedy okrążył skały i znalazł się na brzegu, zobaczył idącą mu naprzeciw Marię. Włosy miała jeszcze mokre, opalenizna odkrytych piersi harmonizowała z kolorem dżinsów. Właśnie przed chwilą wyszła z wody i po drodze zasuwała zamek błyskawiczny. Szła niedbałym, miękkim krokiem i uśmiechała się do niego.

Chcesz gumę do żucia? — powiedział na przywi­tanie.

Oszołomił go jej zapach, uderzył do głowy aromat mięty i dotyk jej ust, w trawie odezwały się zapóźnione świer­szcze, rozkrzyczały się jaskrawoczerwone owoce róż...

Na łan słoneczników wolno opadał zmierzch, słońce już dawno zaszło, od rzeki powiało chłodem. Maria leżała na

104

piersiach Miłka, patrzyła w ciemniejące niebo rozdarte smugą zachoclu w miejscu, gdzie skryło się słońce.

O czym myślisz, Fitipaldi? — spytała.

Miłko głaskał jej. piersi, szyję, potem włosy i nie odpo­wiadał.

Podobam ci się? Piękna jestem dzisiaj?

Miłko uśmiechał się, słyszał te pytania już nieraz.

A ty jak myślisz? — zaskoczył ją.

Czy jestem piękniejsza niż wczoraj? — kaprysiła Ma­ria. — Jesteś okropny, nic nigdy nie mówisz. Chociaż raz powiedz...

A potem zapadła noc. Leżeli w trawie, patrzyli w ciemne niebo i rozmawiali o wszystkim i o niczym.

Ta sama noc spadła na miasteczko i hotel, w którym monotonnie kapało gdzieś z kranu, i na duszny pokój na drugim piętrze.

Helena wstała i otworzyła okno, ale z zewnątrz napłynę­ło to samo duszne powietrze, ciepłe i wilgotne, nasycone zapachami wielkiej rzeki, która płynęła w pobliżu. Wokół nocnej lampki niezmordowanie tańczyły dwie ćmy uderza­jąc skrzydłami w zielony fajansowy abażur.

Odeszła od okna, usiadła na łóżku i znów otworzyła podręcznik. Zaczerwienionymi z bezsenności oczami pró­bowała wyłowić litery, ale jej głowa, w której szalał za­męt, odmawiała posłuszeństwa. Odłożyła książkę. Nie mogła się skupić, choć coraz mniej dni dzieliło ją od sesji egzaminacyjnej.

Przez całe życie musiała się z czymś borykać.

Kiedy miała sześć lat, dźwigała siatki z chlebem i stała w kolejkach, podczas gdy jej rówieśnicy grali w klasy lub jeździli na rowerkach. Chociaż była wątła, radziła so­bie z zakupami równie dobrze jak dorośli. Potrafiła trze­pać chodniki i piec paprykę na piecyku przed domem. Widzieli ją przez nadgniłe deski płotu, jak rozwidlonym prętem podnosi mokrą bieliznę i ręce jej drżą od ciężaru. Dopiero późnym popołudniem mogła się trochę pobawić na

ulicy. Ale przed kolacją wracała i znów zabierała się dd roboty. Piekła paprykę, krajała cebulę i pomidory na sa­łatkę, wyjmowała z szafki mały kieliszek do wódki. Sta­wiała to wszystko na krześle przy łóżku i podsuwała mat­ce.

Na zebrania do szkoły przychodziła razem z rodzicami kolegów. Kiedy zjawiła się po raz pierwszy, nauczycielka spytała zaskoczona, dlaczego nie przyszła jej matka.

Nie może chodzić — odpowiedziała Helena. — Niech się pani nie martwi, wszystko jej powtórzę.

Po zebraniu nauczycielka odprowadziła ją do domu, że­by się przekonać, czy Helena mówi prawdę. Potem bywała u nich często i za każdym razem podziwiała jej zaradność.

Helena przysuwała krzesło blisko łóżka, stawiała tale­rze z chlebem i jajecznicą, obok kieliszek wódki, i opowia­dała matce, co mówili w szkole na zebraniu rodziców. Po-^ tem w zastępstwie matki podpisywała się w dzienniczku ucznia, pakowała do teczki książki na następny dzień i kładła się spać w łóżku z blaszanymi oparciami. Księżyc przenikał przez liście winorośli i wkradał się do pokoju, w którym leżała z otwartymi oczami i marzyła. Później zasypiała kamiennym snem.

Jej koledzy z klasy zachowali ją w pamięci z dwóch po­wodów. Pewnego razu zeszła po rynnie z piątego piętra szkoły, ponieważ nikt nie chciał uwierzyć, że to zrobi. By­ła niezwykle ambitna, wrażliwa na punkcie honoru. Jeśli ktoś ją obraził, rzucała się na niego z pięściami, drapała, biła, dopóki starczyło jej sił, dopóki jej nie pobito lub nie rozłączono z przeciwnikiem.

Cała szkoła obserwowała jej walkę z dyrektorem pod­czas święta dwudziestego czwartego maja. A było to tak: zdenerwowany starszy pan drepcząc obok kolumny ucz­niów nagle bez powodu zaczął wymyślać Helenie. Przy­wykł, że uczniowie słuchają go pokornie, ze spuszczonymi głowami, dlatego nie zdążył nawet okiem mrugnąć, kiedy Helena rzuciła się na niego i zaczęła go bić. Był tak za­skoczony, że w pierwszej chwili cofnął się gwałtownie przed jej pięściami, aż uczniowie gruchnęli śmiechem.

n

Kiedy sprawdził dokładnie, kim są rodzice Heleny, zmniejszył jej stopień ze sprawowania stawiając aż trzy jedynki. Na drugi dzień uczniowie z całej szkoły zebrali się przed pokojem nauczycielskim, obok którego na tabli­cy z informacjami wisiał dziennik Heleny. Sama go tam umieściła. Pod uwagą dyrektora, że zmniejsza jej stopień ze sprawowania, wpisana była druga uwaga „Podwyż­szam Helenie Pawiowej stopień ze sprawowania o cztery jedynki. Zmniejszam dyrektorowi stopień ze sprawowania

0 dwie jedynki. Helena Pawłowa”.

Chcieli ją usunąć z wilczym biletem, pozbawić możliwo­ści uczenia się we wszystkich szkołach Bułgarii, ale wtrą­cili się rodzice kolegów i wychowawczyni, do wykluczenia nie doszło.

Długo już w szkole nie została, zdążyła skończyć tylko siódmą klasę. Renta chorobowa matki przestała wystarczać

1 Helena poszła pracować do fabryki, w której przed wy­padkiem pracowała jej matka. Tam wszyscy ją znali i traktowali jak córkę. Została operatorem dźwigu, który przesuwał się wysoko ponad halą i podawał detale ma­szynom pracującym w dole.

Pewnego dnia w stołówce usłyszała, że jest podobna do anioła. Powiedział to Miłko.

Czy ty przypadkiem nie zbzikowałeś? — spytała go wówczas.

Ale następnego dnia Miłko przyniósł ikonę. Można się było dopatrzeć jakiegoś podobieństwa, głównie w au­reoli.

Chodzili ze sobą prawie dwa lata, zanim się pobrali. Jej życie z Miłkiem również nie było łatwe. Zawsze chciał być we wszystkim pierwszy, tak jak dawniej, kiedy był dzie­ckiem, i trochę później, kiedy przewodził bandzie ulicznej.

Z trudem znosił sytuacje, gdy trzeba było komuś się pod­porządkować. Miał na to jedną odpowiedź: wybuchał zło­ścią i puszczał w ruch pięści. Cechowało go specyficzne poczucie dumy, był czuły na punkcie honoru i to sprawi­ło, że mu uwierzyła, że doszło między nimi do zbliżenia. Kochała go zachowując powściągliwość i milczenie. Miłko

nie wiedział nawet, jak bardzo go kocha, a ona sama ni. gdy mu tego nie powiedziała, nie' rozmawiali o tych spra­wach. Tylko czasem mógł się domyślić, że jej uczucie jest głębokie, i wówczas przez kilka dni starał się być uprzejmy, troskliwy. Kiedy się pobrali i Miłko przeniósł się do jej domfcu, Helena starała się dbać jednakowo i o niego, i o matkę. Czuła się winna wobec tych diwojga — że ich tak kocha, że musi swój czas dzielić na dwie czę­ści, chciała bowiem Cała, do ostatka, być z obydwojgiem naraz. To poczucie winy męczyło ją nieustannie i cho­ciaż wiedziała, że to nie ma sensu, w dalszym ciągu mio­tała się między mężem a matką, czując coraz większą rozterkę.

Później Miłko wyjechał. Odbywał służbę wojskową. Z trudem znosiła jego nieobecność, pracowała, kręciła się po kuchni, chodziła do technikum wieczorowego, a nocą wsłuchiwała się w siebie, bo tam pod sercem czuła żywą istotę.

Kiedy powrócił Miłko, matka już nie żyła, a dziecko, którego oczekiwali, nie urodziło się. Miłko zaczął praco­wać w fabryce, ale to już nie był ten sam Miłko. Coś się zaczęło między nimi psuć, chciał wyjechać do Komi, zmie­nić pracę...

A potem była ta historia z kreślarką. Helena nie powie­działa wówczas nic, tylko długo stała na podwórku zasy­panym pożółkłymi liśćmi i wpatrywała się w żelazny szkielet dziecięcych sanek, poniewierających się od wielu lat na dachu szopy.

Stała na podwórku wśród ogołoconych drzew i coś wy­palało się w niej, rozpadało i znikało, choć próbowała to coś zatrzymać. Matka nie żyła, nie urodziło się dziecko, na które tak czekali, nie miała już żadnego punktu opar­cia.

Staczała się w dół na próżno usiłując się czegoś chwycić. Życiem człowieka kieruje nieraz coś takiego, czego nie umie nawet nazwać. To coś tkwi w duszy i albo go dzieli, albo jednoczy z otaczającym światem. To coś kształtuje jego naturę i nadaje sens istnieniu. Wierzy w innych, po-

nieważ nie może żyć bez wiary, nie może egzystować, jeśli pozbawią go nadziei. Człowiek istnieje poprzez in­nych. • ■

To trudne do określenia uczucie zniszczył Milko w jed­nej chwili i zostawił ją opustoszałą, wypaloną, bezbronną.

I nagle zrozumiała, że jest sama. Sama na ziemi i na ma­łym podwórzu zasypanym jesiennymi liśćmi, sama z dzie­cięcymi sankami poniewierającymi się od wielu lat na da­chu szopy.

A kiedy Milko opuścił fabrykę i zaczął jeździć taksówką, stało się dla niej jasne, że dawne ich życie się skończyło, a wraz z nim odszedł spokój, zniknął gdzieś w przestrzeni, tam gdzie zniknęły dni ich wspólnego życia, z matką unieruchomioną w łóżku i Miłkiem wspinającym się po drabinie z nową dachówką w ręku, i nią samą stojącą na podwórzu i wpatrzoną w męża.

Jeździł wozem dzień i noc, wiecznie zapędzony, powra­cał nocą, kiedy już spała zmęczona ślęczeniem nad książ­kami, wychodził z domu o piątej rano i ginął gdzieś w wielkim mieście.

Coraz bąrdźiej się od niej oddalał, od ich ulicy, od do­tychczasowego życia. Byle co go drażniło, złościł się, da­wał do zrozumienia, że ma tego dosyć.

Autocrossy doszczętnie zawróciły mu w głowie, mówił tylko o nich i o nich bez przerwy myślał.

Kiedy wysłano go z filmowcami do miasteczka, Helena zwolniła się w fabryce i ruszyła z nim. Czuła, że powinna mu towarzyszyć. Miała nadzieję, że może w ten sposób uda się jej zapobiec katastrofie, a nawet przywrócić ich wzajemne zaufanie.

Zatrudnili ją jako kasjerkę w dziale produkcji. Tkwiła godzinami w pokoju hotelowym zamienionym na kance­larię, ipłaciła honoraria i pobory, realizowała faktury, cho­dziła do banku. Niekiedy wieczorem szła z Miłkiem na spacer brzegiem rzeki porośniętym niskim laskiem albo do gospody nad wodą, gdzie pili wino pod smażoną rybę. Ale częściej zostawała w domu i uczyła się do egzaminu,

109

»f*ą|

S3łfffftii

Mnjn ffett* ##»• w Jt MaSr*

IwwBCsf f 111«

podczas gdy Miłko grał w karty z robotnikami z pro­dukcji.

I właśnie wtedy, kiedy już uwierzyła, że wszystko uło­ży śię dobrze, zaczęła się ta historia z Marią.

Milko coraz później wracał ze zdjęć plenerowych, co­raz częściej tak się składało, że musiał jechać jeszcze do sąsiedniej wsi albo do miasta, wciąż zostawał gdzieś na drodze i naprawiał samochód. I zawsze razem z nim była Maria.

Helena początkowo żyła w nieświadomości, później nie mogła uwierzyć, a jeszcze później z trudem zachowywała spokój, kiedy robotnicy z ekipy produkcyjnej patrzyli na nią ze współczuciem.

W pokoju hotelowym nie było czym oddychać. Helena znów usiłowała zabrać się do nauki, ale przeczytanie na­wet jednej linijki było ponad jej siły. Odrzuciła pod­ręcznik.

Ćmy tańczące wokół lampki wpadły nagle w oprawkę żarówki i na próżno usiłowały się z niej wyrwać, uderza­jąc opalonymi skrzydłami w oślepiającą jasność.

Z dołu doleciał hałas silnika. Helena zerwała się i pode­szła do otwartego okna. Wołga podjechała na parking. Wysiedli z niej Miłko i Maria. Po chwili bardzo wolno za­częli iść w stronę hotelu.

Miłko wszedł do pokoju, rzucił torbę podróżną na łóżko

i zaraz zniknął za drzwiami łazienki.

Dlaczego nie śpisz? — spytał stamtąd.

Czytałam — powiedziała Helena. — Jadłeś kolację?

Nie jestem głodny! — krzyknął już poprzez szum prysznica.

Pojawił się po dłuższej chwili z ręcznikiem na ramio­nach.

Jak tu możesz wytrzymać? — zdziwił się. — Nie ma przecież czym oddychać. — Otworzył szeroko drzwi bal­konowe.

Helena nic me powiedziała, stała w dalszym ciągu

w otwartym oknie. Miłko podszedł do niej i przyjrzał się jej uważnie.

Nie powinnaś tyle czytać — powiedział. — To cię męczy. Z tymi podsinionymi oczami wyglądasz jak wampir.

Helena milczała.

Co ci się stało? — spytał. — Dlaczego się nie odzy­wasz?

Nic się nie stało. Cóż mam mówić?

Miłko ze złością rzucił ręcznik na łóżko.

Czego byś ty właściwie chciała? Nie dość, że się tłu­kę całymi dniami po tych cholernych drogach i nawet nocą ganiają mnie to tu, to tam, to jeszcze ty stroisz fo­chy. Nie zmuszałem cię, żebyś jechała ze mną, mogłaś zostać w domu.

To prawda! Nie zmuszałeś mnie — powiedziała ci­cho Helena.

No więc czy człowiek nie ma prawa się spóźnić? Nie może mu się zepsuć wóz?

Nagrywasz wciąż tę samą melodię. Chociaż raz po­wiedziałbyś, że potrącił cię pociąg albo że gasiłeś pożar. To o samochodzie już mi obrzydło.

Co ci obrzydło?

Ta bajeczka o samochodzie. Nawet nie zadajesz so­bie trudu, żeby wymyślić coś innego.

A ty słuchaj głupków, jak ci mówią, że można napra­wić wóz w dwie minuty.

Nie słucham...

No to czego chcesz?

Chcę, żebyś nie robił ze mnie pośmiewiska. Nie okła­muj mnie, postępuj ze mną po ludzku. W przeciwnym ra­zie nigdy się nie dogadamy.

Co to znaczy: nie rób pośmiewiska?

Wiesz, co to znaczy! Nikt mnie tak nie traktował, tyl­ko ty. Ale dłużej już nie mogę...

Czego nie możesz?

Nie mogę dłużej tak żyć. Ja też jestem człowiekiem.

A ja nie jestem?! — wrzasnął. — Ja nie muszę żyć

ą

jak człowiek? I czego ty chcesz? Żebyim całe życie był kie­rowcą taksówki. Ty będziesz inżynierem, a ja tylko szo­ferem. Za odwiezienie do fabryki może mi będziesz da­wać napiwki...

Miłko, nie widzisz, co się dzieje?

Całe życie będę sobie obijał boki w tym gruchocie, brnął przez kałuże błota na naszej ulicy i czekał, aż mi spadnie na głowę ten cholerny, zgniły sufit, o ile go wcze­śniej myszy nie zjedzą. A potem, kiedy ty będziesz sze­fem, kim ja będę?

Sam chciałeś odejść, mogłeś zostać w fabryce.

W fabryce! Zostać i harować jak osioł na tych w nie­bieskich kitlach, zeby mogli sobie pożyć, zagarnąć premię

i żreć rachatłukum na zebraniach. Dziękuję, nie chcę. Udławcie się swoją fabryką.

Jak ty chcesz żyć bez pracy? To nierealne.

Mnie to mówisz! Pracuję od .dziecka i co zdziała­łem? Gdzie jest mój samochód, willa? A przecież pracowa­łem tyle lat. Sam, tymi dwiema rękami nic nie zdobędę... Dlaczego mi przeszkadzasz, nie pozwalasz, żebym tę spra­wę załatwił z Marią? Muszę mieć wóz, taki, żebym mógł wejść do reprezentacji, a potem wszystko się ułoży. Chyba widzisz, że innego sposobu nie ma.

Masz żonę — powiedziała Helena. — Zapomniałeś

o tym?

No i co i! tego, że mam? Co ona mi dała? Zmurszałą chałupę i szopę na rupiecie. Czy możesz mi dać to, czego chcę? Nie możesz! Dlaczego się złościsz, że sam sobie chcę wziąć. Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś udała, że nic nie zauważasz.

Wynoś się — powiedziała Helena.

Musisz przymknąć oczy — ciągnął Miłko. — Inaczej nie da rady. Myślałem, że to zrozumiałaś. Nie byłoby tych awantur, tego wszystkiego. Tak postępują mądrzy ludzie!

Wynoś się, słyszysz! — powtórzyła Helena.

Inaczej się nie da... Wybieraj...

Helena usiadła na łóżku, z trudem chwytała powietrze.

Madame jest wrażliwa, wrażliwa i dumna. Tylko

Na dole pojawiła sią nagle szczupła sylwetka Heleny.

Można ją było rozpoznać w chwili, gdy przechodziła na ukos zatłoczony brudnymi samochodami parking przed hotelem i szła w stroną pogrążonego w mroku parku.

Scenarzyście, który obserwował ją z balkonu, wydało się, że Helena płacze, ale odległość była za duża i widocz­ność zbyt słaba, żeby mógł to stwierdzić z całą pewnością.

Przed pół godziną wrócił z gospody nad wodą, gdzie dłu­go zasiedzieli sią z reżyserem. Wrócił i prawie od razu poczuł sią źle. Jakby jakaś cienka igła usiłowała przebić na wylot jego serce. Wyszedł wiąc na balkon, żeby za­czerpnąć powietrza. Jego pokój sąsiadował z pokojem He­leny i Miłka, usłyszał wiąc mimo woli całą kłótnią.

Śledził jeszcze przez chwilą jej drobną postać wstrzą­saną płaczem i kiedy zniknęła w mroku, postał jeszcze trochę na balkonie i wrócił do pokoju.

Helena szła przez park nie zdając sobie sprawy, dokąd idzie ani po co. Szła jak automat.

Koniec, koniec, koniec — huczało jej w głowie.

Obelgi, które rzucił jej w twarz Milko, przeplatały ślą w jej pamięci ze słowami wypowiedzianymi przez niego dawno, dawno temu: „podobna jesteś do anioła..." Przed

że w naszym święcie nie ma miejsca dla wrażliwych. Zaw­sze przegrywają. Ciekawe zresztą, skąd u ciebie wrażli­wość? Ludzie tacy jak ty, którzy nie mają nic, powinni mieć zdrowsze nerwy. Musisz sią przyzwyczaić...

Helena robiła sią coraz bledsza, żyłka na powiece za­częła jej gwałtownie pulsować. Ruszyła jak lunatyczka w kierunku drzwi, ale Milko chwycił ją za rące i krzyknął prosto w twarz:

Czy z powodu twoich nerwów mam całe życie wozić pijanych Cyganów? Nigdy! Pamiętaj, nigdy'. Rób, co chcesz, przestało mnie to interesować. Skoro nie chcesz przymknąć oczu, to już twoja sprawa...

Wyrwała sią z jego rąk, pchnęła drzwi i wyskoczyła na korytarz.

|EV>V-1fc*

i^u

ufcfe % feCf j*4 ■ CUNE i .>»!^j| *1

'«■*.% %*V* mMU)

^ »i i.i»/M 99^1«

*>jph ląjra

^4**1

^j|r%.*V< *•%.** ii\ip*il

jej oczami wyłaniały się dom i nędzny pokoik z łóżkiem

0 blaszanych oparciach, a potem dźwig, dźwig pod szkla­nym dachem i śmiejące się oczy Miłka. „W naszym świe- cie nie ma miejsca dla wrażliwych”, potem zobaczyła twarz matki i dziecięce sanki poniewierające się na da­chu szopy, sama, sama, sama, „musisz przymknąć oczy”...

1 ten przejmujący obraz nocy z dzieciństwa, kiedy księ­życ zaglądał do pokoju, a ona leżała w łóżku i marzyła, „spadnie mi na głowę ten cholerny zgniły sufit, o ile go wcześniej”... co wcześniej, aha, „o ile go wcześniej my­szy nie zjedzą”, zsuwa się po rynnie z piątego piętra, ręce jej drżą, w głowie szumi, mamo, ty wstałaś, przecież mat­ka leży w łóżku, w kuchni... Dlaczego tak na mnie pa­trzysz?... „powinnaś przymknąć oczy”...

Co to znaczy przymknąć oczy? Czy wystarczy raz przy­mknąć? Przecież musiałaby przez całe życie je przymykać. Ale czy wtedy coś by się zmieniło? Fakty i tak pozostaną faktami, a kiedy znów otworzy się oczy, widzi się je jesz­cze wyraźniej.

Czy można tak żyć sprzedając siebie po kawałku? Tra­cić stopniowo nawet rysy twarzy, aż w końcu pozostanie tylko podpis w dowodzie osobistym, żeby ci przypomnieć, że to ty. Czy przymykając oczy nie wyrzekamy się rów­nocześnie domu rodzinnego, matki, całego dzieciństwa? Czy nie skazujemy tego na zapomnienie, nie przekreślamy całego życia i siebie samych?

Wszystko można kupić, wszystko sprzedać... Duszę też? Ten płomyk, który w nas się pali, to światło, które odbija się w naszych oczach? Jeśli utracimy je, co nam pozo­stanie, jak będziemy żyć na tym świecie?

Aleja kończyła się na brzegu rzeki. Wszystko wokół było zryte i skopane. Rozbudowywano przystań. W cią­gu dnia koparki pogłębiły dno, ciężarówki wyładowały ce­ment, przerzucono nad wodą kilka prowizorycznych mo­stów.

Helena nie zauważała niczego, szła po skrzypiących, chwiejnych deskach i myślała o swoim życiu i o tym, co

114

się ostatnio wydarzyło. Pojawiały się coraz to nowe pyta­nia i trzeba było szukać na nie odpowiedzi...

Zanim zrozumiała, jak to się stało, woda zamknęła się nad jej głową, przygniotła straszliwym ciężarem i bystry nurt poniósł ją w dół na wsporniki drewnianych mo­stów. Poczuła kilka silnych uderzeń pogrążając się rów­nocześnie coraz głębiej i głębiej z oczami otwartymi sze­roko. Nie umiała pływać, jakoś nigdy nie znalazła na to czasu, a teraz było już za późno... Woda wydała się jej ciepła i gęsta jak roztwór wapna, płynęła w tym roztwo­rze tracąc resztki sił.

Nurt nią obracał, unosił, zapędzał w wydrążone jamy, podczas gdy usiłowała coś sobie przypomnieć, coś nie­zwykle ważnego... Ale nagle jakby jej zabrakło już cza­su, myśli rozbiegły się w różnych kierunkach. Wędrowała po ciemnej wodzie, coraz szybciej oddalając się od wszyst­kiego.

Ostry ból rozsadzający klatkę piersiową mącił jej świa­domość, ale nie poddawała się jeszcze, szukała gorączko­wo tego czegoś, co chciała wykrzyczeć, jakby to mogło ją ocalić.

Nie mogło.

Biaława mgła zaczęła pochłaniać już wszystko, kiedy niespodziewanie przed jej oczami mignął słaby ognik czer­wonej rybki. Zdążyła się jeszcze ucieszyć, nim nagle oto­czył ją mrok.

fi*

BrEisW

*5^ tro» |im

Rankiem placyk przed hotelem zapełnił się pracowni­kami produkcji, zawarczały silniki aktorzy zaczęli wsia­dać do małego autobusu. Robotnicy ładowali na ciężarów­ki szyny do kamer i krzątali się koło generatora. Kie­rownik produkcji sprawnie poruszał się w tym chaosie, wydawał polecenia, rugał ospałych, tak ze po piętnastu minutach plac opustoszał, wszyscy odjechali i znowu zro­biło się cicho.

Po asfalcie upstrzonym narysowanymi kredą przez ma­luchów pociągami przebiegła kotka, którą przedtem spło­szył rozgardiasz, i wśliznąwszy się w drzwi hotelu zajęła swoje ulubione miejsce koło recepcjonistki. Od brzegu doleciał huk kolejno włączających się kompresorów i szum koparki, a gdzieś pośrodku rzeki chrypliwie zagwizdała syrena.

Przed hotelem pojawili się teraz Jugosłowianie. Po­przedniego dnia wieczorem potłukli w restauracji prawie wszystkie kieliszki. Rzucali nimi kolejno o .podłogę i po każdym wyczynie łagodnie się uśmiechając wyjmowali pieniądze i płacili rachunek. Potem ich uwagę znowu przyciągała śpiewaczka. Odwracali się w jej stronę i z za­chwytem w oczach słuchali cygańskich romansów, które śpiewała na ich prośbę popartą na wszelki wypadek kil­koma grubszymi-banknotami. Klaskali w ręce, wtórowali jej, ale natychmiast po wypiciu nowego toastu z fantazją trzaskali kieliszkami o podłogę. Na początku ich zachowa­nie drażniło wszystkich, ale ci młodzi ludzie byli tak ura­dowani swoimi pomysłami, tak naiwni w swojej żywioło­wej radości i tak śmieszni, kiedy w dramatycznym ge­ście chwytali się za serce, że długo nie można się było na nich złościć.

Jugosłowianie stali na placyku przed hotelem, przecią­gali się w słońcu, potrząsali czuprynami, ziewali, aż wre­szcie doszli do wniosku, że czas najwyższy jechać. Wsie­dli do brudnego jak Świnia samochodu i ruszyli pełnym gazem.

Teraz jak zwykle o tej porze pojawił się stary Ormia­nin, sprzedawca pestek. Zatrzymał wózek, zdjął z niego drewniany stołek i usiadł. Przymrużał w słońcu oczy, to znów je otwierał, broniąc się przed drzemką.

Zaczął się dzień.

Scenarzysta, który to wszystko widział z okna swojego pokoju, doszedł do wniosku, że i na niego czas. Reżyser | pewnością jest już na śniadaniu.

Ubrał się, włożył do kieszeni okulary od słońca i zszedł na dół.

W największej salł resturacyjnej, wypełnionej rządami stolików pokrytych zielonym aksamitem, przy olbrzymim fikusie w samym rogu siedział na swoim zwykłym miejscu reżyser i ostrożnie ostukiwał łyżeczką skorupkę jajka.

Dzień dobry — powiedział scenarzysta. — Co się

tak nad nim znęcasz?

Nad kim? — zdziwił się reżyser. — Aha, nad jaj­kiem... Przyszedł mi do głowy pewien pomysł w związku

1 tą sceną na dziedzińcu fabryki. Napijesz się kawy?

Z przyjemnością — powiedział scenarzysta sadowiąc się wygodnie na krześle.

Przyniesiono kawę, dzbanuszek mleka, tosty i masło. Smarując tosty masłem scenarzysta słuchał wywodów re­żysera, który objaśniał mu, na czym polega jego pomysł.

Z głębi od strony baru doleciał dźwięk gitar, a w chwilę potem ktoś odśpiewał szybko pieśń. W męskim głosie czuło się niecierpliwość i niepokój. Słów nie można było zro­zumieć, ten ktoś śpiewał w obcym języku. Włączyli szafę grającą. M

Scenarzysta wyjął z kieszeni flakonik, wsypał do fili­żanki kilka pastylek sacharyny i zamieszał kawę.

Brazylijska, prawdziwa — pomyślał sącząc kawę. — Nie zdążyli jej zepsuć, może zabrakło im czasu, jest jesz­cze dosyć wcześnie.”

Lubił kawę beiz żadnych dodatków i tylko w jednym ga­tunku. Wściekał się, kiedy dawali mu mieszankę. Tosty mu smakowały, postanowił popić je mlekiem. Nalał do szklanki i upił łyk. Mleko okazało się gtorące.

Kiedy ci ludzie nauczą się podawać mleko odpowied­nio podgrzane? Tym ukropem można parzyć prosięce nogi.

Odsunął i niechęcią szklankę i skupił się na tym, co mówił reżyser, a reżyser jak zwykle mówił długo i roz­wlekle.

Byli jedynymi gośćmi w zielonej sali, otoczeni zewsząd pustymi stolikami i tylko gdzieś w bocznych drzwiach, tam gdzie było zaplecze restauracji, pojawiał się kucharz lub ktoś z personelu.

Potem przyszedł Miłko i spytał, o której wyjeżdżają.

I

pyŃf.vi- s*l *

t f JT

[i

jjU J

% * *. § Vi*«.*■*►> * ***»•£ | •* | i t ‘

isp

Mfe ona

4n| i* jf*.* & *

Przyjaciel prosił go, by zrobił mu przysługę i zawiózł w pewne miejsce dwie paczki.

Jedź, ale zaraz wracaj — powiedział reżyser. — Ru. szamy za piętnaście minut.

Milko wrócił po pół godzinie i Wołga popędziła teraz zakurzonymi drogami w tak zwany plener.

Kiedy znaleźli się na miejscu, słońce już stało wysoko, szyny były zmontowane, ale generator wysiadł.

No właśnie — westchnął reżyser. — Za dobrze by by­ło, gdyby i generator działał. Cóż byśmy wtedy mieli do roboty? Tylko iść i kręcić, jednym słowem nuda. A tak wszystko jest, jak być powinno. Możemy zaczynać.

Zabójcza ironia w jego głosie spowodowała, że kierow­nik produkcji aż się spocił, wymamrotał coś pod nosem

i zaraz ruszył w kierunku miasta na poszukiwanie tech­nika.

Kręcili do obiadu. Dzień był ciepły, prawie bezwietrzny. Powtarzali sceny po kilka razy, okazało się, że aktorka grająca główną rolę nie umie jeździć na rowerze. Trzeba jej było dać kilka szybkich lekcji. Ale mimo to za każ­dym razem spadała z roweru, kiedy podjeżdżała do sza­łasu, gdzie czekała ją rozstrzygająca o jej losach rozmo­wa. Wszyscy już mieli dosyć, a najbardziej aktorka, któ­ra poobijała sobie kolana i podczas ostatniego upadku omal nie nadziała się na kołek ogrodzenia otaczającego szałas. Widać było, że za chwilę się rozpłacze, dlatego wszyscy uciszali operatora, który przenikliwym głosem py­tał, jak to możliwe, żeby normalny człowiek nie potrafił jeździć na rowerze, i wobec tego, po co tu przyjechali: dawać lekcje czy kręcić film.

Czego ich uczyli w tych akademiach? — nie mógł sobie darować operator. — Wypić pół litra whisky w ciągu wieczora to dla nich pestka, ale jeździć na zwykłym ro­werze nie potrafią.

Kiedy nadeszła pora obiadowa, wszyscy byli tak zmę­czeni, że natychmiast pokładli się w cieniu na trawie.

Jedyne, co ich jeszcze trzymało na duchu, to nadzieja, że może już za chwilę zjawi się kasjerka z wypłatą.

ua

W oczekiwaniu na tę skromną jak na ich męki rekompen­satę zerkali od czasu do czasu w stronę drogi.

Ale Heleny nie było.

Wreszcie cierpliwość ich się wyczerpała. Wszyscy naraz podnieśli szum. Zaczęli wykrzykiwać, że nikogo nie ob­chodzi fakt, iż tracą zdrowie usiłując pokazać ludzi uwi­kłanych w dramatyczne konflikty, szarpanych namiętno­ściami i grzesznymi pokusami, po to tylko, by udowodnić, jak silny może być człowiek, który żyje ideą, czego nie można powiedzieć o innych, którzy wszystko mają w no­sie. Na przykład kasjerka. Kto wie, gdzie się podziewa? Pewnie odpoczywa gdzieś w chłodzie, w cieniu drzew, podczas gdy oni czekają tu na nią zmęczeni jak psy, bez złamanego szeląga w kieszeni. Robotnicy dorzucili też swo­je trzy grosze. Narzekali, że tylko ich się pilnuje, zawsze są wszystkiemu winni i jeśli to ma się nazywać porzą­dek, to niech go licho porwie.

Przywieziono obiad, kebabczeta, pomidory, ser i cie­pły pszenny chlebek. I naraz wszyscy zapomnieli o ka­sjerce.

Potem wzięli się do kręcenia, a po południu wrócił z miasteczka kierownik produkcji i oświadczył, że kasjerki nie znalazł, nikt jej nie widział ani w hotelu, ani nig­dzie. Jednym słowem nie wiadomo, gdzie jest. I gdzie są pieniądze.

Tylko tego brakowało — powiedział reżyser. — A może uciekła z forsą? Dużo tego było?

Zależy, dokąd uciekła — zauważył kierownik produk­cji. — Jeśli do Jugosławii, to nie za wiele. Tam jest stra­szna drożyzna.

Reżyser spojrzał na niego bez uśmiechu.

No itak. Motana było i (tak przewidzieć. Gdzieżby w pro­dukcji szło wszystko normalnie. Ktoś musiał zwiać za granicę. Teraz można się spodziewać, że ktoś inny przy­płynie statkiem „Radetzky” z Rumunii.

Kierownik wzruszył ramionami.

Pytałeś mnie, czy dużo tego było, więc ci mówię.

Czyś ty czasem nie zwariował? — reżyser przyjrzał

/ I

mu się uważnie. — Czego by szukała w Jugosławii? Pew­nie gdzieś tu jest.

Wszystko możliwe — powiedział specjalista od pro­dukcji. — Pieniędzy nie było znów tak mało, jest czym się martwić.

To ty się martw — powiedział reżyser. — Ty ją przyjmowałeś do pracy, to twój człowiek i ty się będziesz tłumaczył. Szukajcie jej, róbcie, co chcecie, ja robię film. Cześć! Nie mam czasu zajmować się kasjerkami.

Kierownik pokiwał głową, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował i ruszył na poszukiwanie kasjerki.

Było już późne popołudnie. Kasjerka się nie odnalazła. Kierownik sprawdził wszędzie, pytał w hotelu, w restau­racji, we wszelkich możliwych miejscach, gdzie mogła choćby na chwilę wstąpić. Ale nikt jej nie widział, nikt

o niej nic nie słyszał.

Pracownicy produkcji zaczęli snuć domysły. Ci, którzy znali historię z Marią, twierdzili, że Helena pojechała do Sofii i teraz właśnie wnosi pozew o rozwód.

I powinna to już dawno zrobić — mówili. — Przecież on kpi sobie w żywe oczy. Kłamie jak najęty. Nawet się z tym nie kryje przy ludziach.

Ależ to byłaby głupota! Z powodu zwykłej zdrady, jakich dziennie wydarza się tysiąc, jechać do Sofii na ta­ki upał — powiedział kierownik. — I jeszcze wszczynać sprawę rozwodową.

Jeśliby z takich powodów ludzie zaczęli się rozwo­dzić — kontynuował jego myśl jeden z asystentów ope­ratora — w Bułgarii nie ostałyby się nawet dwie rodziny. Wszyscy byliby rozwiedzeni.

Tak to wygląda — rozwijał swój ulubiony temat kierownik do spraw produkcji — kiedy w kraju nie ma domów publicznych. One są podporą rodzin, tarczą, ktÓTa chroni przed wszelkimi małżeńskimi skandalami, choćby takimi jak ta historia z Miłkiem. Narody o wysokiej kul­turze rozwiązały ten problem przed wiekami i teraz spo­kojnie patrzą w przyszłość. A na co my czekamy, nie mo­gę zrozumieć...

' Ęrwff *#»%»* ji»ł -.

'jjfa v

i ji <J* %M & 4«’ 4,* £

PĆ H

; - T \!«H**'rSłS,łw * 1 ^ *i% v5«tp4 *>"■yś *4 i

UlŁj* ’ ft*4 ■*kł'<V« *

Technicy, specjaliści od oświetlenia, którzy siedzieli ra­zem z szefem przy stoliku, zamówili po jeszcze jednym kuflu piwa.

A przecież pod względem higienicznym i zdrowot­nym — ciągnął kierownik — a nawet z punktu widzenia społecznej korzyści tak jest lepiej i sprawiedliwiej.

A ja wam powiem, co się stało — odezwał się nagle pierwszy asystent. — Po prostu i zwyczajnie ktoś ją za­łatwił. I to z powodu forsy. Przyikapował i zauważył, że to kobieta samotna, bezbronna. Dał czymś po> głowie

i zwiał z kasą.

Chyba właśnie tak się stało — potwierdził całkiem serio kierownik. — Ktoś ją śledził, wiedział, którędy bę­dzie szła... Można dostać po głowie z powodu mniejszej forsy niż ta.

I co mu z tego przyjdzie? — wtrącił się technik. — Złapią go jak nic. Zdradzą go numery banknotów. Bank ma wszystkie odnotowane. Bandzior nie zdąży nawet kro­ku zrobić.

Kierownik do spraw produkcji wstał od stołu i popę­dził do banku. Przyszło mu na myśl, że powinien spraw­dzić, ile dokładnie podjęła kasjerka i czy odnotowano nu­mery banknotów. Wrócił po niedługim czasie zaniepokojo­ny i zdezorientowany. Okazało się, że kasjerka w ogóle nie przyszła tego dnia do banku, nie podejmowała żad­nych pieniędzy, i w tej sytuacji wszystkie hipotezy na te­mat rabunku musiały upaść.

I wówczas scenarzysta przypomniał sobie rozmowę, któ­rą niechcący podsłuchał w nocy. Ożyły w jego pamięci nawet poszczególne słowa, ale dopiero teraz zaczynał do­myślać się jch znaczenia. Jak żywa stanęła mu przed ocza­mi szczupłą sylwetka Heleny, nim pochłonęły ją czarne cienie drzew, widział jej krok skazańca, krok człowieka, który utracił zmysły... Wstrząsnął nim straszliwy domysł

i równocześnie poczuł ból w sercu.

Zawołał reżysera i w chwilę potem obydwaj odszukali Miiika.

Siedział pod topolami w letnim ogródku gospody i pił

*<nj

Mnpw

piwo. Nad stolikiem krążyły motyle-mniszki i co pewien czas któryś z nich wpadał do szklanki. Miłko ostrożnie wyjmował je palcem i dmuchał im w skrzydła. Ale nie chciały odlecieć, skrzydła miały mokre.

Scenarzysta zapytał Miłka, czy po nocnej rozmowie żo­na wróciła do hotelu.

Rozmowę słyszałem mimo woli — wyjaśnił — po prostu wyszedłem w tym czasie na balkon.

Milko popatrzył na niego i w oczach przemknął mu cień.

Nie wiem — pokręcił głową. — Byłem zmęczony

i szybko zasnąłem. Zbudzili mnie późno, koło dziewiątej rano, i zaraz potem zszedłem na dół. Dlaczego pan pyta?

Wtedy już wszyscy opuścili hotel — powiedział re­żyser.

Może wyszła wcześniej ode mnie — powiedział Mił­ko. — Wstaje o szóstej. Pewnie gdzieś tu jest, ale nie przy­chodzi, bo się dąsa. -

Scenarzysta spojrzał na reżysera i bez słowa pobiegł do komisariatu milicji.

Łódź patrolowa wolno posuwała się po rzece, od czasu do czasu zatrzymywała się i wówczas kilka nurków ska­kało do wody, by zbadać dno. Na rozgrzanym od popo­łudniowego słońca pokładzie stał scenarzysta i z natęże­niem wpatrywał się w zielonkawą wodę.

Sprawdzili już każdy metr wokół hotelu“ przeszukali park, przystań dla prywatnych łódek i jej okolice. Cho­dzili po długich skrzypiących i chwiejnych mostach nad wodą... W pewnym miejscu poręcz była złamana, ale nikt aie mógł sobie przypomnieć, czy była złamana wieczorem, czy też stało się to dawno, miesiąc lub dwa temu.

Lasy na obydwu brzegach nabierały w późnym słońcu odcienia sytego złota, było cicho i w tej ciszy słyszało się tylko silnik motorówki i krótkie polecenia, które dawano nurkom. Słońce rzucało pożegnalne błyski, niepojęta, wspaniała majestatyczność jesieni narzucała swoją władzę

lasom i rzece, i małej motorówce, na której stał scena­rzysta odczuwając całą absurdalność tego piękna.

Znaleźli Helenę koło łanu słoneczników.

Rzeka wyrzuciła ją na brzeg tam, gdzie nie było już szarych głazów, a zaczynał się pas trawy. Leżała z otwar­tymi oczami.

Ściśnięty z jednej strony przez rzekę, a z drugiej przez las mały łan słoneczników stał samotnie ze złamanymi tu

i ówdzie łodygami. Drżało jeszcze nad nim światło zacho­dzącego słońca i wściekle brzęczały dzikie pszczoły.

I tak zapamiętał ten obraz scenarzysta — żółty łan sło­neczników, lśniąca powierzchnia wody, rozedrgany blask słońca, dziewczyna na trawie z otwartymi oczami i dzikie pszczoły brzęczące wściekle nad tym wszystkim... I wie­dział już, że nigdy tego obrazu nie zapomni.

Potem ktoś przyniósł kamienny miód, który pszczoły złożyły w szczelinach skalnych. Ciemny i aromatyczny, z cierpkim posmakiem i ledwie uchwytną gorzkością. Po­dobny był do kamienia i tak się odrywał od skał jak ka­mień.

Zachowuje aromat całe lata — powiedział chłopak z obsługi motorówki. — Nie należy go tylko mylić z tru­cizną pszczelą, chociaż jej zapach jest taki sam. Wystar­czy jednak spróbować odrobinę, żeby poznać, że to nie miód, ma gorzki smak i jest piekąca.

Dzikie pszczoły brzęczały nad nimi wściekle, widocznie czuły, że są ograbiane, że to, co tak długo gromadziły, zabrano odrywając jednym ruchem ręki.

Niech pan je szybciej, bo zaraz się do nas dobiorą — ostrzegł go chłopak.

Scenarzysta włożył do ust pachnący kawałek miodu. Poczuł gorzki smak w gardle i ostrą cierpkość i to wraże­nie cierpkości przez długi czas go nie opuszczało.

Czynności formalne dobiegły końca, wszystko, co mia­ło być zrobione, zrohiono, mogli już wracać do miastecz­ka.

Dzikie pszczoły rzucały się na nich chmarą jeszcze wte­dy, kiedy wchodzili do motorówki i odbijali od brzegu.

M V > "W *,*5 A j} j*?*® m‘VZ »'

ipłPWlilflFłll

[«MA** -,vł frftf

^•sFlJUak vl 5ł jum

V“* * N [V> yV Vmm ti H

V% i ¿*s i *i. jl«#"*'

¿j m ĘmjmfPąĘ W.1 MW V»--'

f lv #’?

litilft!; li^i r r t ^ jl w^rJ

ggjgjM

mmm

Pokój pogrążony był w szarym świetle zmierzchu, po- woli na dworze robiło się coraz ciemniej i zarysy topoli zaczęły zatracać się w mroku. Scenarzysta siedział nie­ruchomo wpatrzony w zanikanie resztek jasności.

Jak do tego doszło — zastanawiał się — jak mogło do tego dojść? A więc stałem na balkonie... 'Jak widz, obser­wator. Nie ruszyłem się z miejsca... Byłem świadkiem za­bójstwa i nie zareagowałem. Nie wiedziałem, że tak się stanie! Ale to nie ma znaczenia, istotne jest, że się nie wtrąciłem. Dlaczego nie zszedłem na dół, nie pomogłem jej? Skąd mogłem wiedzieć, że sprawy tak daleko zaszły? Nie, nieprawda, nie interesowało mnie to. Tak właśnie było.”

Czemu milczysz? — spytał reżyser. — Znowu o tym myślisz?

O tym — westchnął scenarzysta.

Po pierwsze, to tak naprawdę nie wiadomo, czy skoczyła sama, czy złamała się poręcz, czy też poręcz by­ła złamana, a ona wpadła do wody.

Tego jednego możesz być pewien — przerwał mu scenarzysta — że ona skoczyła.

Nigdy nie można być pewnym. Niczego.

Można— pokiwał głową scenarzysta.

Nie obraź się, ale mówisz głupstwa — spokojnie po­wiedział reżyser. — Jesteś wstrząśnięty tym, co się stało, byłeś przy tym, jak ją odnaleziono, widziałeś ją martwą... Ale już czas najwyższy, żebyś się uspokoił.

Scenarzysta wzruszył ramionami.

Mnie się wydaje, że odwrotnie. Problem jest właś­nie w tym, że teraz powinniśmy się zaniepokoić!

Mój drogi, wy, pisarze, jesteście strasznie wrażliwi. Z byle powodu popadacie w emocje. Napijmy się czegoś, od razu poczujesz się lepiej.

Ona skoczyła. Mam takie przeczucie. Dlaczego jej nie powstrzymałem? Dlaczego choćby nie krzyknąłem do niej z balkonu?

Nie denerwuj się — powiedział reżyser.

Nie jestem zdenerwowany. Po prostu myślę: on ją

postawił w takiej sytuacji, że nie miała innego wyjścia. Albo musiała się pogodzić i żyć ze świadomością kłam­stwa, a to mogło ciągnąć się przez całe życie, albo...

Dobrze wiesz, że w tym miejscu poręcz była złama­na. Drewniane pomosty są chwiejne. Cóż to właściwie jest: kilka wąskich desek, które wyginają się na wszystkie strony. Była zdenerwowana, nie wiedziała, co się z nią dzieje, i wpadła do wody. A jeszcze na dodatek nie umia­ła pływać.

Złamała poręcz, kiedy rzucała się z mostu — powie­dział scenarzysta.

I znów, jakby się to działo teraz, zobaczył drobną syl­wetkę z opuszczonymi ramionami, samotnie wstępującą w mroczny park. Szła krokiem skazańca, płakała, tak, płakała, chociaż wówczas nie uświadamiał sobie tego.

Fakty temu przeczą — powiedział reżyser.

Bywa tak, że coś tylko czujesz, choć nikt ci tego nie powiedział. Czujesz intuicyjnie...

Wiem — uśmiechnął się reżyser. — Ten numer z in­tuicją znam na pamięć. Kiedy aktor nie wie, co począć ze swoją rolą, intuicja mu podpowiada, że napisano ją nie tak, jak trzeba.

Intuicja pojawia się wtedy, kiedy staramy się zrozu­mieć innego człowieka.

Według mnie za dużo dopowiadasz w tej historii od siebie. Drapujesz ją w kostium dramatyczny. To zresztą nawyk profesjonalny.

Problem w tym, że nic nie zmyślam.

Reżyser popatrzył na scenarzystę, pokiwał głową i roz­piął dwa guziki koszuli. Było duszna Pokój większy od zwykłych pokoi hotelowych nagrzał się w ciągu dnia i te­raz zdawało się, że ciepło wyparowuje ze ścian.

Przypuśćmy, że wpadła — ciągnął scenarzysta. — Ale potem mogła już nie chcieć się ratować. Może uzna­ła, że nie ma sensu, że to właśnie najlepsze rozwiązanie.

Reżyser popatrzył na niego ze współczuciem, otarł pot z czoła i poszedł do łazienki. Zajrzał do wanny: na dnie stały butelki z białym winem. Cienkim lodowatym stru-

n

mieniem lała się na nie woda. Podsunął głowę i ramiona pod kran i długo stał z zamkniętymi oczami. Potem wziął jedną z butelek i wrócił do pokoju.

Wypijemy po kieliszku — powiedział. — Niezależnie od wszystkiego.

Pili wolno, wino było zimne, lekko cierpkie, i powoli ochładzało ich rozgrzane ciała.

Takie jest życie — stwierdził reżyser nalewając po drugim kieliszku. — Nic się na to nie poradzi.

Scenarzysta milczał zapatrzony w ledwie widoczne za­rysy topoli.

A może nie chciała się ratować... — powiedział w za­myśleniu. — Wiesz, miała otwarte oczy, jakby patrzyła na mnie.

Reżyser rozlał resztę wina do kieliszków, stuknęli się w milczeniu. Delikatny dźwięk zamarł w dusznym poko­ju, znowu zrobiło się cicho.

Ona nie potrafiła się pogodzić, rozumiesz. Nie zgo­dziła się na taki układ, bo pewne sprawy nie mogą być przedmiotem transakcji.

W oczach reżysera pojawiła się troska.

Wydaje mi się — nagle podniósł głos scenarzysta — że gdybym nie napisał tego scenariusza, nie stałoby się to wszystko. Miłko nie poznałby Marii... I ona...

Przerwał, bo znów zobaczył łan słoneczników ze zła­manymi łodygami i dziewczynę leżącą na trawie.

Twoje rozumowanie jest dosyć naiwne — zniecier­pliwił się reżyser. — W tej sytuacji najlepiej w ogóle nie robić filmów, bo ktoś kogoś może poznać...

Scenarzysta milczał.

Czy możesz ponosić za wszystko odpowiedzialność? Reżyser wstał i przyniósł z łazienki następną butelkę.

Nalał w kieliszki do pełna i w ciemnym pokoju szkło roz­błysło bladym światłem.

A jeśli nawet było tak, jak mówisz, czy to nie prze­sada rzucać się do rzeki? Dzisiaj to jest na porządku dzien­nym, że ktoś się z kimś kocha. Dlaczego mamy robić | tego tragedię? Wiek dziewiętnasty dawno minął, żyje­

my w dwudziestym, i to w ostatnich jego latach. Jeśli za­czniemy się topić z takich powodów, nie starczy dla nas zbiormików wodnych.

Chodzi o coś zupełnie innego. Miłość może uprawiać

każdy z każdym.

No to powiedz, o co chodzi, może uda mi się zrozu­mieć — powiedział z ironią reżyser. — Jeśli nie chodzi

o miłość...

Jak ci to wyjaśnić... — westchnął scenarzysta. — Chodzi o wiarę, o zaufanie, o te najbardziej kruche i na­rażone na zranienia uczucia. Oczywiście dotyczy to ludzi szczególnie wrażliwych. Chodzi o owe nici związków,

o mosty, które budują nie na gruncie fizjologicznym, lecz czysto emocjonalnym, psychicznym. Czy ty to rozumiesz? Kiedy się załamią owe mosty, przestaje istnieć droga, po której mogą dotrzeć do siebie, i jedno z tych dwojga po­zostanie samotne.

Wyjaśniłeś to dosyć obrazowo — kiwnął głową re­żyser. '

Te sprawy są dla wielu ludzi punktem oparcia w ży­ciu. Bez tego nie mogą egzystować. To straszne, kiedy wie­rzysz, kiedy całym światem dla ciebie jest ten ktoś, tylko on... Nikogo i niczego poza nim nie masz i nagle zaczynasz pojmować, że ciebie ta druga osoba nie bierze pod uwagę, jakby cię po prostu nie było, jakbyś przeszkadzał. W ta­kiej sytuacji człowiek rzeczywiście woli zniknąć, nie być. Chce nie być, rozumiesz? Bo wydaje mu się, że życie po prostu się skończyło. Zresztą faktycznie sprawa została przesądzona przez tego kogoś drugiego, ciebie nie ma.

Przypuśćmy, że tak jest, w dalszym ciągu jednak nie rozumiem, dlaczego ty się tym przejmujesz. Odpowiadasz za siebie, za swoje czyny, przecież nie możesz być odpo­wiedzialny za wszystko. Gdybyś przewidział, że on straci głowę dla Marii, że będą się z żoną kłócić, że ona pójdzie nad rzekę... Ale jesteś tylko zwykłym człowiekiem, nie jasnowidzem, nie powinieneś tak się tym niepokoić...

Niepokoję się o siebie — powiedział scenarzysta. —

Przestałem rozumieć, co się ze mną dzieje. Chyba byłem kiedyś inny, a teraz...

No tak, wszystko jasne. Teraz przeprowadzisz samo­krytykę. To typowe w takim przypadku.

Scenarzysta przez chwilę się nie odzywał, podniósł do ust kieliszek, ale nie wypił.

Wiesz co — powiedział nieoczekiwanie. — To, co teraz kręcimy, jest wierutną bzdurą.

A dlaczego, jeśli wolno zapytać?

Dlatego, że to wszystko jest wymysłem, fifccją — mówił w zamyśleniu scenarzysta.

Ale artystyczną fikcją — sprzeciwił się reżyser.

Nie artystyczną. Coś, co jest wymyślone, nie może mieć wartości artystycznych. Tak mi się teraz wydaje.

Kiedy składałeś swój scenariusz, dowodziłeś czegoś innego.

Najzwyklejsza bzdura i wymysł — powtórzył sce­narzysta. — Wszystko. I ci bohaterowie twardo zmierza­jący do celu, i plany wykonane ponad normę, i ta nie­szczęsna miłość.

Co to ma znaczyć? — zdumiał się reżyser. — Po­ważnie to mówisz?

Nie, żartuję. Od dziesięciu prawie lat aż do tej chwi­li żartuję. I to w sposób, który ci opisałem.

Zdaje się, że wino na ciebie już podziałało.

Dlatego że mówię coś, co tobie się nie podoba? A je­ślibym powiedział, że film, który teraz kręcimy, porusza jeden z najważniejszych problemów naszego życia, nie tylko porusza, ale i rozwiązuje do końca, i to w sposób bezkompromisowy, nie licząc się z niczym, to wtedy byś uważał, że jestem trzeźwy, tak?

Reżyser nie bairdzo mógł zrozumieć, o co mu chodzi.

No cóż, można podyskutować — powiedział z wa­haniem. — To słabość intelektualistów, a moment jest odpowiedni.

Scenarzysta nalał do kieliszków i postawił pustą bu­telkę przy swoich nogach.

Niezależnie od wszystkiego, jak lubisz mawiać, wy­pijmy po jednym.

Wypił wino jednym haustem. Reżyser patrzył na niego z dezaprobatą.

Twoje poczucie humoru, które z ciebie aż tryska, zupełnie mnie dobiło. Jeśli ci to nie służy, nie pij więcej.

Dlaczego? A tobie prawda służy? Zaraz się robisz po­nury. A o winie mówi się: in vino veritas. I nie denerwuj się, jak słyszysz inne prawdy.

Nie masz racji — reżyser powrócił do tematu. — Twój scenariusz jest taki, jak być powinien, są konflikty, interesująca akcja... Można by sobie jeszcze życzyć tego

i owego, ale sam wiesz...

Wiem — zgodził się scenarzysta.

Popatrzył w okno. Było ciemno, z trudem dawało się rozpoznać kontury drzew. Przepełniała go gorycz, która nie wiadomo skąd się pojawiła, i jakieś niewyraźne uczu­cie, że coś zostało pominięte, roztrwonione, nie dokończone. Kiedy w myślach powracał do lat dawno minionych, ogar­niały go niezadowolenie i żal. Po raz pierwszy zdarzyło mu się to w ostatnich miesiącach. Ale dlaczego właśnie teraz, dlaczego w ogóle? Przecież wszystko idzie dobrze.

A więc nie masz racji — kontynuował reżyser. — Nie od wczoraj robisz dla filmu, wiesz, jak to wygląda.

Wszyscy wiemy — kiwnął głową scenarzysta.

Wiedział, że robił nieraz filmy dobre, ale świadomość

tego faktu przepełniała go jeszcze większą goryczą, kłuła boleśnie w sercu, nie mógł się od niej uwolnić.

Zrobiło się ciemno — powiedział po dłuższym mil­czeniu reżyser. — Zapalmy światło.

Kiedy wstał, by przekręcić kontakt, scenarzysta po­wstrzymał go.

Słuchaj, może zapalimy lampy naftowe?

Bał się światła z ogromnego żyrandola, które zaleje białym blaskiem cały pokój. Aż instynktownie przymru­żył oczy. Chciał, żeby trwała ta cisza i anonimowość pół­mroku.

Powolutku przelali naftę z jednej lampy do drugiej,

«t| 10*łW^NkW^CKw #X 2t<4k'ySS«CSłrPBl W^jSwSlflPwHwsR

. Tl nM,

tr^PPl«

^ fcjst-- *,.**%!

«iś %jh

%V • 3 Ł v C,®» '?7» fc*

*♦ *%-VJP*.\ ♦■*<%. ^

~ tf5-; . * m v Ł fflt a^«; *'

* *-.WvvCf , ' - ' * *£* ¥*■

*

^Xłi}9V» U«|U

*jsssais0

vk«%^ «fłfig

podkręcili knot i pokój rozjaśnił się intymnym, ciepłym blaskiem, na ścianach zatańczyły cienie, drżące refleksy zaczęły pełzać po ich twarzach.

Lampy przytaszczył do hotelu kierownik produkcji. Chodził po okolicznych wsiach i zbierał nie tylko lampy, ale i haftowane fartuchy, żelazka na węgiel, stare apa­raty fotograficzne. Na wszelki wypadek wolał to wszyst­ko przechowywać w pokoju reżysera.

Wiesz co — powiedział reżyser otwierając następną butelkę — jakoś trzeba to życie przeżyć.

Ano przeżywamy 9 stwierdził scenarzysta. — Ale problem w tym: jak? Co do reszty się zgadzam.

W świetle lamp naftowych piło się lepiej. Zaskoczeni tym odkryciem wypili jeszcze po jednym kieliszku.

Jak to jak? Jak się da...

Można różnie — westchnął scenarzysta. — A życie jest jedno i mija.

W naszej rozmowie pojawił się aspekt filozoficzny. — Reżyser podniósł się z krzesła. — To dowodzi, że najwyż­szy czas przynieść jeszcze jedną butelkę. W przeciwnym razie zaczniemy mówić o sensie życia.

Wyszedł na chwilę, ale kiedy wrócił, czekała go nie­spodzianka.

Posłuchaj! — wykrzyknął scenarzysta. — Jeśli je­steśmy uczciwymi ludźmi, powinniśmy zrezygnować.

Z picia?

Z filmu!

Jak to zrezygnować?

Po prostu przerwać kręcenie i ja zrezygnuję.

Tyś chyba oszalał! Wariat.

Pewien wariat był jedynym ośmielał się protestować...

Nie rozumiem... To o ciebie chodzi?

Nie, o Wazowa — wyjaśnił scenarzysta. — Mam na myśli zakończenie jego powieści Pod jarzmem.

Wazów! Chyba nie uważasz, że jesteś Wazowem. Dobre sobie, zrezygnować.

tyle. Przynajmniej

człowiekiem, który

Słliy

Nie jestem Wazowem, ale zwrócę pieniądze.

Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Przecież jedna trzecia jest już gotowa. Jak to sobie wyobrażasz?

Zwyczajnie. Pojadę do Sofii i powiem, 11 wycofuję scenariusz. Pojadę jutro z rana. Mam chyba do tego pra­wo.

I wiesz, co dalej będzie? Zmierzą ci temperaturę i po­łożą do łóżka. A ja będę musiał sam kończyć film.

Nie będziesz nic musiał, bo skoro jutro jadę do Sofii, a ty jesteś uczciwym człowiekiem...

Bredzisz — rozzłościł się reżyser. — Uczciwym czło­wiekiem! Cóż to, staram się o posadę nocnego stróża, że wystawiasz mi opinię? Dlaczego nie powiesz jeszcze, że mam pozytywny sCbsunek do rzeczywistości?

Jesteś uczciwy — upierał się scenarzysta. — Mo­żesz się złościć, ale tak jest. Tylko czasem trochę się boisz.

A ciebie nagrodzono medalem za odwagę!

Powinniśmy zrezygnować. Zrozum, połowa naszego życia minęła. — Scenarzysta mimo zamroczenia zobaczył po (raz już któryś wyrazisty obraz dziewczyny leżącej na trawie.

Dlaczego nie krzyknąłem? Dlaczego nie zszedłem na dół i nie powiedziałem choćby jednego słowa?”

Nalał do kieliszków i podszedł do okna. Ulica pogrążo­na była w mroku i ciszy.

Widzowie... — myślał scenarzysta. — Staliśmy się wi­dzami, sprawy toczą się obok nas, a my nawet palcem nie kiwniemy, żeby się włączyć... Staramy się już nigdy

i nigdzie w nic nie włączać. Milczymy, patrzymy i czeka­my. Dlaczego?”

O czym myślisz? — spytał reżyser.

Ona nie chciała się zgodzić, nie przyjęła warunków układu, ale my obydwaj jeszcze żyjemy — powiedział niejasno scenarzysta. — Wiem, co powinienem zrobić, już teraz wiem.

Postanowił wycofać się z filmu, zacząć wszystko od po­czątku, piłsać na serio. Wszystkie kompromisy, małe kłam-

/

U

liMlf

t f&4* >.** ||%

t

*JĘ i\

* - ;sv-‘. v ;'. ■ ■•■. >*r -; --.;-

- » n • j > '■»» ■' ■ v . *^7^* SW-r^ ’

.•viVf,f^#VvVvv •*—• * v jr v*» s’t»'-v'' *

stwa, uniki, które w życiu stosował, osaczały go teraz, patrzyły mu w oczy i czekały, żeby powziął decyzję.

Tym razem nie ma odwrotu — stwierdził scenarzy­sta. — Ruszamy na stację?

Reżyser usiłował zorientować się, czy przyjaciel mówi poważnie, potem wziął do ręki kieliszek i zaczął mu się przyglądać pod światło.

Nie myśl, że ciebie nie rozumiem — powiedział wolno. — Ale tym razem pozwól film skończyć. Następ­ny zrobimy taki, jaki będziesz chciał.

Nie! — zaprotestował scenarzysta. — Musimy zre­zygnować. Właśnie z tego. Jest tworem zmyślonym, a co za tym idzie, nieprawdziwym. Jeśild coś ma się zmienić, trzeba zacząć od razu, na czysto.

Dlaczego tego nie powiedziałeś, kiedy przyjmowano twój scenariusz? I po coś go w ogóle napisał? Po coś go złożył?

Wypił jednym haustem wino i ciągnął dalej ze wzbu­rzeniem:

I co ty sądzisz? Że zmienisz świat, że go naprawisz? A inni nagrodzą cię oklaskami i może dadzą jeszcze me­dal. Czego ty właściwie chcesz, za kogo się uważasz? My­ślisz, że jesteś Wazowem? Czyżbyś to ty napisał Pod jarz­mem?

Kiedy bym mógł to zrobić? Stale nie mam czasu. Czas to pieniądz, przecież wiesz. Ale chcę coś takiego na­pisać. I jeśli teraz tego nie zrobię, to już nigdy. Rozu­miesz? Jeśli teraz nie wycofam scenariusza, to nigdy już niczego dobrego nie zrobię.

Tylko się nie zarzekaj, bardzo cię proszę! — wy­krzyknął reżyser.

Idziemy na stację? — spytał scenarzysta, patrząc reżyserowi prosto w oczy.

Tym razem przymkniesz oko, a następny scenariusz napiszesz taki, jaki zechcesz.

Nic z tego! Idziemy!

Szalony człowiek — pokiwał głową reżyser. — Po­czekaj, przyniosę jeszcze jedną butelkę.

Przez dłuższą chwilę pili w milczeniu.

Tak nie można żyć — mówił scenarzysta. — Trzeba

po ludzku. Czy nie widzisz, że stoimy w miejscu? I trwa to od chwili, kiedy obrośliśmy w piórka. Nic nas już nie niepokoi, tylko nasza własna sytuacja...

Chyba przesadzasz... A jeśli nie ma innego wyjścia? A jeśli to jest naturalny bieg rzeczy? Tak musi być, wi­docznie jest to nieodłączną cechą natury ludzkiej.

Nie — powiedział scenarzysta. — Chociaż na pewno wolałbyś, żeby tak było. Cóż to znaczy: nieodłączną ce­chą? To dlaczego jedni ją mają, a inni nie? A więc i* nas ma to być naturalne, a inni są od macochy? Życię prze­chodzi obok nas, a my zamiast się włączyć, kryjemy się przed nim za fasadą frazesów. I filmów. Zastanów się, czy iiie mam racji. Kiedy zostajesz sam, nocą czy w ciągu dnia, nie zadajesz sobie pytań? Nawet przed samym sobą nie starasz się przyznać...

Mam troje dzieci, mój drogi. I nigdy nie jestem sam.

Wszyscy mamy dzieci. Co to zresztą ma wspólnego z dziećmi? Pytam o coś zupełnie innego. I ty dobrze wiesz

o co.

Dlaczego nie pomyślałeś o tym wszystkim, kiedy zabierałeś się do pisania?! — krzyknął wyprowadzony z równowagi reżyser. — Gdzie się podziała twoja inteli­gencja? Gdzie sumienie? Dopiero teraz się ocknąłeś? Z po­wodu tej kobiety? A gdyby się nie utopiła? Po co wobec tego piszecie? Dlaczego zmyślacie, kłamiecie, dlaczego...

Była trzecia w nocy, kiedy zdecydowali się iść na dworzec. Wzięli ze sobą kilka lamp naftowych i ruszyli niepewnymi krokami po korytarzach hotelu.

Spią — powiedział scenarzysta. — Śpią spokojnie. Nic nie zakłóca im snu.

Przecież jest noc — mruknął reżyser.

= Oni śpią i w ciągu dnia. Ich sumienia usnęły, jak gdyby wokół nich nic się nie działo. Nażłopią się piwa, popatrzą w telewizję i do łóżka.

yifUf

Wstawajcie! — krzyknął nagle reżyser. — Dosyć spania! Na moją komendę powstać!

Głos jego odbił się echem w pustych korytarzach i przepadł gdzieś w ciemnych ścieżkach chodników.

Niech śpią — powiedział scenarzysta. — Niech śpią na swoich puchowych poduszkach! Ciekawe tylko, co im się śni.

Jak to co? — zdziwił się reżyser. — Bzdury. Tylko to może im się śnić. Na przykład wydaje się człowiekowi, że biegnie, ucieka, a jakiś ogromny but goni go i dopada. Zwisa nad nim, jest większy od niego, nie mówiąc już

o nodze w tym bucie. Nieszczęśnik spocony, ogłupiały drepce w miejscu i nie może zrobić kroku.

Ja też biegnę — powiedział scenarzysta. — Biegnę, biegnę, omal nie pęknę od tego biegu, chociaż nie po­sunąłem się ani o krok, nogi mam jak z ołowiu i nagle patrzę, a obok mnie toczą się odcięte głowy. Budzę się, znów zasypiam, śnią mi się parki, kobiety...

Przeszli obok śpiącej recepcjonistki i wyszli na parking przed hotelem. W całym budynku światła były wygaszo­ne' panowała cisza. Postali chwilę, a potem ruszyli w ciemność.

Szli pustymi ulicami miasteczka, niosąc w ręku lampy naftowe, które rozsiewały żółte światło, od czasu do cza­su opierali się o jakiś płot i znów kontynuowali swoją wędrówkę na dworzec.

Miasteczko spało, chociaż ich kroki na kamiennym bru­ku rozlegały się głośno, wdzierały się na ciche podwór­ka— gdzie za żelaznymi sztachetami pięła się troskliwie pielęgnowana winna latorośl i rozkwitały bujnie róże — wciskały się pod szczelne, nieprzeniknione zasłony w oknach, uderzały w zamknięte na głucho stalowe bramy garażów, w drzwi wejściowe z okienkami opatrzonymi grubą kratą.

Spią — powiedział scenarzysta. — Śpią spokojnie w swoich łóżeczkach. Razem ze swoimi problemikami, kombinacyjkami i maluśkimi planami.

Może ich obudzić? — zaproponował reżyser. Pod­

biegł do najbliższego domu i zaczął naciskać dzwonki. Mieszkańcy pod tabliczką „Wzorowy dom” spali i nikt nie zareagował na ciągły dźwięk dzwonka.

Spią wzorowi obywatele u boku wzorowych obywa­telek — powiedział scenarzysta. — Śpią snem nieprzespa­nym...

Ten, kto śpi, nie może być wzorowy — reżyser sięgnął do tabliczki i oderwał ją od ogrodzenia. — Nie mają się co stroić w cudze piórka.

Teraz szli żwawiej, przystawali tylko na chwilę, żeby oderwać następną tabliczkę od ściany lub płotu.

Talk idealnie wzorowi — (powiedział nieoo zdyszany scenarzysta — że wprost trudno uwierzyć... Warto by nakręcić tu kronikę filmową.

Ty mi o filmie nie mów. Przecież przyrzekliśmy so­bie, że nie będziemy tego więcej robić.

Zrobimy, ale będzie to prawdziwy film — powiedział scenarzysta. — Tak postanowiliśmy obydwaj.

Masz rację, tylko prawdziwy...

Naprzeciw nich pojawiły się światła samochodu.

Milicja — powiedział reżyser. — Co zrobimy z tymi tabliczkami?

Trzymali je w rękach.

Wóz zbliżał się wolno, reflektory rzucały ostre snopy światła.

Daj to mnie i nie waż się rozglądać!

Samochód wolno przejechał obok nich i skręcił w pierw­szą przecznicę.

Stacyjka tonęła w ciemnościach, prawie niewidoczna pod starymi, wysokimi drzewami. Monotonnie kapało z od­kręconego kranu czeszmy, peron był pusty, pies w białe łaty utykając na lewą łapę przebiegł po pustych torach i zniknął gdzieś za magazynami. Postali chwilę na pero­nie, potem zajrzeli do poczekalni, ale nie było tam nikogo, wreszcie zaczęli dobijać się do okienka kasy.

Dajcie nam bilety! — krzyczał reżyser. — Bilety do

Sofii.

Spią — powiedział scenarzysta.

Jak tak można? — oburzył się reżyser. — Całe miasto śpi, hotel śpi, obywatele śpią i nawet kolej śpi. Co to ma znaczyć?

Śpiące królestwo — powiedział scenarzysta. — Śpią dworzanie, psy, nawet muchy śpią. W locie.

Jeden pies przed chwilą tu był — reżyser się ro­zejrzał. — Utykał na nogę i wzdychał.

Scenarzysta stukał jeszcze chwilę w okienko, a potem machnął ręką.

Pojedziemy bez biletów. Z powodu biletów chyba nie zrezygnujemy.

Chodźmy do wagonu.

Ruszyli w stronę czterech wagonów towarowych, które stały na drugim torze. Kiedy przechodzili przez tory, reżyser potknął się, upadł i lampa rozsypała się w drobny mak. Poparzył się naftą i zaczął kląć na czym świat stoi. Scenarzysta pomógł mu wstać, otrzepał go z kurzu i po­szli w kierunku wagonów.

Obejrzeli je z wszystkich stron. Zaczęli się namyślać.

Mam takie dziwne wrażenie, że to pociąg towaro­wy — powiedział niepewnie reżyser. — W tym miastecz­ku nawet wagony nie są normalne, tylko towarowe. Cze­kaj, coś mi kapie z ręki.

Okazało się, że skaleczył sobie rękę podczas upadku. Scenarzysta wyjął chustkę do nosa, przewiązał mu rękę, ale w chwilę potem rozwiązał chustkę i powiedział:

Nie, to trzeba zdezynfekować, żeby nie było infekcji.

Jakoś nigdzie nie widzę dyżurnej apteki — bąknął reżyser. — Zresztą bardzo wątpię, czy w tym mieście w ogóle jest apteka.

Nasiusiaj na rękę — powiedział scenarzysta. — Za­nim znajdziemy aptekę, pociąg nam ucieknie.

Nie ucieknie. Będę tu stał do ostatniej kropli krwi.

Nie ma potrzeby. Nasiusiaj, żeby nie było infekcji.

Masz rację — zgodził się wreszcie reżyser. Od­wrócił się plecami i zaczął dezynfekować rękę. Potem scenarzysta przewiązał ją chustką i poklepał przyjaciela ! po ramieniu.

Usiedli na torach, postawili tabliczki i lampy koło sie­bie i zaczęli czekać. Wokół roztaczał się zapach dymu, mokrego żużlu i żelaza. Gdzieś za torami niezgranym chórem rechotały żaby, jakby nawzajem sobie przeszka­dzając. Obydwaj umilkli, zasłuchali się w nocne dźwięki.

Siedzimy na szynach jak Anna Karenina — powie­dział nagle scenarzysta.

Co chcesz przez to powiedzieć?

No przecież mówię, że siedzimy jak Anna Karenina.

Myślałem, że to aluzja.

Do czego aluzja? — zdziwił się scenarzysta.

Jeśli nawet jest to aluzją, i tak będziemy siedzieć. Przelaliśmy krew, nie ma odwrotu.

Żadnego odwrotu. Żebyś wiedział, ile razy chciałem powiedzieć cześć i pójść sobie. Ale nie zrobiłem tego... Tym razem koniec!

Siedzieli na torach i rozmawiali, a noc przechodziła obok nich, szła obok małej stacyjki, a tuż za nią wolno postępował poranny chłód.

Szyny zadrżały, w półmroku rozległ się stukot kół, odezwał się daleki gwizdek. Nadjeżdżał pociąg.

Wsiedli do ostatniego wagonu z trudem zamykając za sobą drzwi.

W pobliżu stacji świeciły pozostawione na torach dwie lampy naftowe. Chwiejne światełka oddalały się, migo­tały, aż stopiły się z mrokiem.

Powędrowali korytarzem wagonu.

W pustych przedziałach przetaczały się dźwięcząc bu­telki po lemoniadzie, tu i ówdzie drzemał jakiś podróżny zakrywszy twarz płaszczem, w otwartych oknach furko­tały zasłony.

Weszli do jednego z przedziałów, scenarzysta rzucił na siedzenie tabliczki z napisem „Wzorowy dom”. Spu­ścili szybę i świeże powietrze uderzyło ich w twarze. Pociąg pędził, strumień powietrza bił w czoła, wichrzył włosy i zmuszał do mrużenia oczu.

Na dworze się rozwidniało, za oknem migały żółte pla­my nie zebranej kukurydzy na przemian z czarnymi

płachtami zoranej ziemi. Szary jesienny brzask powoli wypełniał przedział.

Jakoś im teraz nie szła rozmowa, milczeli zapatrzeni gdzieś przed siebie, każdy pogrążony w swoich myślach.

Chłodne powietrze otrzeźwiło ich, poczuli się głodni. Ale pociąg nie miał wagonu restauracyjnego, a poza tym było jeszcze za wcześnie, musieli cierpliwie czekać, aż dojadą do większych stacji.

Koła dźwięcznie śpiewały swoją pieśń, pociąg przecinał małe rzeki i akacjowe laski. W odwrotną stronę niż po­ciąg pędziły słupy telegraficzne.

Daleko w tyle została wielka rzeka z wyspami i ło­dziami rybackimi. Zniknęło pogrążone we śnie miasteczko, które teraz pewnie już się budzi, pomału, pomalutku, bez pośpiechu i niepokoju. Smukłe betonowe paliki w winni­cach z daleka przypominały pajęczą sieć rozpiętą na rów­ninie.

Głód coraz bardziej im dokuczał, chciało im się pić, ale pociąg nie przystawał, w przedziale poza nimi nie było nikogo. Tylko oni i to uporczywe uczucie głodu. Zapo­mnieli, że coś takiego może istnieć, nie odczuwali głodu już od trzydziestu lat.

Przygryzali usta i siedzieli w milczeniu.

Reżyser przypomniał sobie lata wojny, kartki żywno­ściowe i drewniane chodaki, w których chodził do szkoły. Potem przeskoczył w myślach do okresu, kiedy pracował w kronice filmowej i na próżno starał się o zaangażowa­nie do filmów fabularnych. Później zrobił podróż w cza­sie wstecz wspominając, jak współtworzył teatr w pew­nym mieście, które dopiero się budowało i w którym wszystko było nowe i pierwsze — teatr, szkoły i ludzie. Tworzył teatr, a po dwóch latach odszedł, na stanowisko kierownika znaleziono kogoś bardziej odpowiedniego... Pa­mięta spłoszone oczy żony, kiedy jej o tym powiedział. Przez chwilę patrzyła na niego z wyrzutem, ale potem na jej twarzy pojawiło się poczucie winy i to go tak rozczuliło, że omal się nie rozpłakał. Cień strachu w oczach żony przyczaił się głęboko, niezauważalny dla

iwSłSw wiSs* *

W^ÊaBÊSSSlÊ^Sit

5^3^» ^ f % $9%;*%•***%•**, Ą;^ j my1k.d%ii

r?lllnt«iW

innych, ale jej ciągły niepokój o niego, o dzieci, stała go­towość do przyjęcia na siebie winy, do wszelkich poświę­ceń, podróżowały teraz razem z nim, pojawiły się i nie chciały zniknąć.

Widział w wyobraźni zmarszczki goryczy wokół jej ust, pełen rezygnacji uśmiech jak zawsze wtedy, kiedy oznaj­miał jej złą nowinę, oczy patrzące jak u psa, który coś ma na sumieniu i gotów jest ponieść karę...

Reżyser wysiadł na pierwszej stacji.

Wracam — rzucił w stronę scenarzysty.

Zatrzasnął drzwi wagonu, skoczył na pokryty żwirem peron i ruszył wolno przez tory. Końce chustki przewiąza­nej nia' ręku sterczały jak uszy zająca.

Wagony jakby silnie popchnięte ruszyły zostawiając w tyle małą stacyjkę i samotną sylwetkę reżysera, który stał na peronie i czekał na pociąg jadący w przeciwnym kierunku. Początkowo wolno, a potem coraz szybciej pę­dziły drzewa i pola, wózki zaprzężone w osły na wiej­skich drogach i dzieci, które machały z tych wózków w stronę pociągu. Pociąg przecinał równinę, wchodził w jesień, a w przedziale usadowiła się na dobre miękka, łagodna jasność.

Kiedyś przed laty i on siedział w takim wózku zaprzę­żonym w osła i patrzył szeroko otwartymi oczyma na pędzący pociąg.

Może wówczas ktoś też tkwił przy oknie i w krótkim mgnieniu dostrzegł wózek i siedzące w nim dziecko?

A może obserwował wtedy wzgórza na horyzoncie i my­ślał o swoich sprawach?

Albo akurat w tym momencie zmrużył oczy, zdarza się to przecież, i wózek przepadł w czasoprzestrzeni nie za­uważony, jakby nigdy nie istniał. Przymknął na chwilę oczy i zaprzepaścił czyjeś życie, minął je nie widząc, na­wet nie podejrzewając jego istnienia.

Czy my też czegoś takiego nie robimy, my, podróżni w pociągu, który nazywa się życiem? Nie przymykamy na

i

chwilę oczu, na krótką chwilę, jak się nam "wydaje — na jedno drgnienie powiek, które jest czymś przecież natu­ralnym — po to, żeby czegoś nie widzieć, czyjejś egzysten­cji, czyjejś rozpaczy, bo jeśli uda się nie zauważyć, to tak jakby tego nie było. Przelatujemy więc obok z za­mkniętymi oczami, 1 ktoś zostaje z tyłu, gdzieś tam dale­ko, w swoim wózku, w jesiennych trawach, i macha nam ręką.

Jak długo trwa to drgnienie, ten moment? Czy nie trwa czasem całe życie? I w jakiej chwili ludzie zaczynają przymykać oczy?

Wówczas, kiedy był mały, pociąg przejechał, a wózek z osłem skręcił na trawiastą, wyboistą ścieżkę prowadzą­cą do winnicy. Ojciec wyprzęgnął osła i zarzucił sobie na plecy pobrudzony siarczanem miedzi opryskiwacz. Zacią­gnął się dwa razy dymem z papierosa, aż poparzył po­żółkłe palce, wyrzucił niedopałek i ruszył wolnym krokiem między rzędami winorośli. Gromadka ptaków, które usa­dowiły się na głowie stracha na wróble, uważnie śledziła jego ruchy starając się niczego nie przeoczyć, z przeciw­ległego krańca winnicy dolatywał zapach dymu.

Ojciec pogrążał się w zieleni i stawał się coraz mniej widoczny. I on, i osioł zajęli się swoimi sprawami. Zwie­rzę w zamyśleniu ruszyło trawiastą ścieżką, zatrzymywało się od czasu do czasu, żeby coś sprawdzić, i sceptycznie kiwało głową niczym wiejski felczer, który raz w roku kontrolował higienę mieszkańców. Potem niedbale wy- skubywało coś z trawy i wędrowało dalej na inspekcję winnicy.

Chłopiec pozostał sam. Zaprzągł do wózka dwa ogniste konie i popędził dogonić pociąg. Ścigali się, aż pociąg wysapał „dosyć”, westchnął głęboko i wypuścił czarną strugę dymu na jakiejś stacji. Chłopiec zawrócił końmi i pognał z powrotem do małej winnicy, do ojca, który szedł miarowymi krokami opryskując krzewy, do osiołka tarzającego się w piasku pod starym orzechem.

Na tym wózku spędził swoje dzieciństwo. Niemiłosiernie skrzypiący pojazd niósł go od winnicy do pól kukurydzy,

pod dojrzałe tarcze słoneczników i po piaszczystych dro­gach, przywoził na podwórze, które sąsiadowało z Duna­jem, i chłopiec już z daleka poznawał pochyloną nad wo­dą postać matki i błyszczącą w jej rękach kijankę.

Jego towarzyszami w owych latach były owce, kury, gęsi, stary zniedołężniały pies, który umiał patrzeć jak człowiek, mroźny wiatr zdmuchujący śnieg z zamarznię­tej rzeki i huk pękających rankiem lodów, kiedy matka stawiała przed nim ciepłe mleko i talerz z mamałygą. I trzy książki o barwnych, postrzępionych okładkach z ilu­stracjami znanymi już na pamięć, z bajkami, które wie­czorem opowiadała mu matka. I kilku chłopców, z którymi łowił latem ryby w splątanych korzeniach drzew nad rze­ką, a wieczorem rozpalał ogniska usypiany ciepłym od­dechem owiec i cykaniem świerszczy.

Dopędził pociąg, z którym niegdyś ścigał się w wózku zaprzężonym w dwa ogniste konie, i oto siedzi w nim, a za oknem przesuwają się pola kukurydziane, pomarańczowe płomienie słoneczników, skrzypiące wózki i dzieci ma­chające rękami.

I znów przyszedł mu na myśl człowiek, który kiedyś, w latach jego dzieciństwa, siedział tak jak on teraz przy oknie i przelatywał pociągiem tuż obok ich wózka.

Gdzie on teraz jest, jeśli żyje? Jakie było jego życie? Gzy znalazł w nim szczęście, czy cierpiał? A może żyl beztrosko i jak w bajce wszystko mu się udawało, więc nie zauważał nawet, kiedy mijały dni.

I jeszcze o czymś myślał patrząc na przesuwające się za oknem obrazy. Czy owo dziecko, które machało mu rę- ką, po latach przypomni sobie na przykład o nim. Może będzie się zastanawiać, jakie było jego życie, czy był szczęśliwy, czy cierpiał...

Pociąg pędził i nie dawał żadnej odpowiedzi.

Czy był szczęśliwy, czy cierpiał?

Scenarzysta zorientował się, że mimo woli stawia teraz te pytania sobie. I po co? Po co ta autoanaliza, robienie bilansu z całego życia? Przecież to bzdura.

Czy był szczęśliwy?

kA^>««Vw¥l»v|Hłjm ¿.¿W. ^'jfe S*y*>'» 4'% Bm£% jL^pr w TWyyJ^ W •*,/%• r* " ^bSJKc a

§ % #iS <t, *'V4%*•?* ^ ^fS>% ^

*7*

| |^Mnt Jolfl Jtj^MkłS S**SS$i k\»i y> MmM 1

JmuAh tu ptefliMiS

*c*# H

k łv\ ^1^% *4Ą

|

£ iHNnk fV mfi

I? ^^fiTriŁnŁW

Vtuh||^

'.-- * v ¿'lsŁj>«|lr% i

1 ^|K|Eu^m

^H>l|ji%l> mLmi nn %'f^

Kiedy skończył szkółkę wiejską, zapisano go do gimna­zjum w pobliskim miasteczku. Jesienią i wiosną rankiem i pod wieczór brnął siedem kilometrów przez niski lasek po błocie i opadłych liściach, wzdłuż rzeki wylewającej się na okoliczne łąki. Zimą miróz skuwał rzekę, świszczały zawieje i wśród zwałów lodu pojawiały się wilki. Nie mógł już tą drogą wędrować do szkoły-i przeniósł się do dalekich krewnych, którzy mieszkali w miasteczku. Za worek ziarna kukurydzy wolno mu było spać w jednym z dwu maleńkich pokoi. Dzielił ten pokój z chłopcem, któ­rego rodzice umieścili u jego krewnych płacąc im mąką i słoniną. To od tamtej pory przyzwyczaił się mieszkać u obcych ludzi, wstrzymywać oddech w chwili, gdy prze­chodził przez ich pokój, żyć z poczuciem winy, mimo iż ni­czemu nie zawinił, i uśmiechać się, kiedy inni tego ocze­kują. Później wyjechał do Sofii, zaczął uczyć się na uni­wersytecie, ale wtedy opanował już sztukę życia na sta­tusie lokatora, w pomieszczeniach na poddaszu i w zagra­conych służbówkach. Nauczył się prać dużą ilość bielizny małym kawałkiem mydła, przywykł marznąć pod cienkim kocem i umiał podlizywać się gospodarzom. Tym rygorom narzuconym przez życie podporządkował się nawet jego organizm — rzadko więc korzystał ze stale zajętej ubikacji na ogromnym poddaszu, gdzie gnieździli się studenci i na dodatek był tylko jeden zlew.

W Sofii zaczął żyć podwójnym życiem.

Chodził w starym, białym prochowcu, który stracił fa­son od częstego prania i prasowania, zjadał ogromne ilo­ści fasoli i zmywał naczynia w stołówce uniwersyteckiej. Prał w cynkowym wiadrze swoje koszule, a potem suszył je na dachu, odganiając gołębie i turkawki. Zmęczony i zmarznięty zasypiał w ciepłej czytelni uniwersyteckiej, ale spał tak czujnie, że nawet jego sąlsiad nie mógłby się tego domyślić — miał bowiem minę człowieka pogrążone­go w głębokich rozmyślaniach.

Zimą stary prochowiec nie chronił go przed .chłodem. Nakładał więc na siebie dużą ilość swetrów i nie zdejmo­wał płaszcza, żeby nie narażać się na głupie uwagi, że

okradł sklep dziewiarski. Długo jednak nie mógł wysie­dzieć w tej niezliczonej ilości ciuchów w ciepłym audyto­rium. Było to ponad jego siły. Dlatego po kilku dniach zrezygnował ze swojego wynalazku.

Biblioteka była dla niego ratunkiem. Przytulna, ciepła i cicha przystań, do której dobijał w swoim paletku po półgodzinnym dzwonieniu zębami w zimnym tramwaju. Tu mógł czytać, spać i marzyć.

W ten sposób oszczędzał pieniądze, które by wydał na ogrzewanie i ubranie, a równocześnie czytał, mnóstwo czytał. Od tamtej pory zapach książek kojarzył mu się z ciszą, spokojem i bezpieczeństwem. Pogrążał się z ra­dością w lekturze, która chroniła go przed realnym świa­tem. Wśród książek czuł się pewnie, był człowiekiem na równi uprawnionym z innymi.

Tam w bibliotece napisał swój pierwszy artykuł. Zaniósł go do pisma studenckiego i ku swemu zdumieniu dowie­dział się, że go wydrukują. Tak rozpoczęła się jego współ­praca | redakcjami, stopniowe wchodzenie w tajniki dzien­nikarstwa. Coraz częściej przebywał w hałaśliwych poko­jach z porozstawianymi wszędzie maszynami do pisania, w bufetach, gdzie pachniało kawą i można było zjeść pa­rówkę z musztardą. Przyzwyczaił się do stuku dalekopisów i zamętu na korytarzach, do ostrego zapachu farby dru­karskiej i szelestu świeżego numeru gazety, która właśnie wyszła spod walća, i do owego przyjemnego dreszczyku, kiedy widział swoje nazwisko i odczytywał je po raz któ­ryś, za każdynl razem odczuwając przyjemność.

Chodził do teatru, godzinami tkwił w salach kinowych, wypijał w gospodzie kieliszek wina z przyjaciółmi i wracał na poddasze.

Tam, w bliskości gołębi, wierzchołków topól i deszczów, które dobijały się do okienka nad jego głową, rodziło się jego drugie życie.

W tym życiu zrzucał z siebie biały prochowiec, stawał się znanym pisarzem, otrzymywał nagrody w Rzymie i Pa­ryżu, kłaniał się publiczności na premierach swoich sztuk w Nowym Jorku i Londynie.

Z czasem wymyślony przez niego świat rozrastał się, pojawili się w nim bliźni, ich problemy i związane z tym wydarzenia, przemyślane zresztą w najdrobniejszych szczegółach, ich konflikty we wzajemnych uzależnieniach, powodujących życiowe perypetie. Ten wymyślony świat miał tyle cech prawdopodobieństwa, że gdyby to komuś opowiedział, z pewnością uwierzono by mu, że tak fakty­cznie było. Wydumane przez niego życie w istocie było też prawdziwe, przeplatało się z realnym, naśladowało je, tyle że wszystko zaczynało się w nim od fikcji, ona stała u początków i nie miała końca.

Tak żył między prawdziwym i wymyślonym światem. Tuż przed ukończeniem studiów sprowadziła go na zie­mię pewna energiczna dziewczyna, studentka filologii ro­mańskiej. Złowiła go, gdy fruwał gdzieś w obłokach swoje­go rozdwojonego życia, i powiodła do urzędu stanu cywil­nego.

Już wówczas, kiedy natknęli się na siebie w gotyckim korytarzu starego skrzydła uniwersytetu, doszła do wnio­sku, że ten sympatyczny, dobrze zbudowany mężczyzna jest w zasadzie bezradny.

Jak dziecko, które zgubiło matkę — tak to później określała.

Spytała, czy nie ma przypadkowo papierosów. Przypadkowo miał, zapalili i z przyzwyczajenia od razu zaczął fantazjować. Mówił, że za dwa dni zaprosi ją do kina, a potem na kawę, a za dwa tygodnie ho, ho...

Więcej nie udało mu się wymyślić, dziewczyna popatrzy­ła na niego uważnie, potem chwyciła go za rękę i powie­działa:

Chodźmy.

Zaprowadziła go na jego własne poddasze i w chwili, gdy zastanawiał się, jak ukryć czarne skarpety, które su­szyły się w okienku, zdążyła już się rozebrać i położyć do łóżka. Z wygodnej, leżącej pozycji obserwowała z zainte­resowaniem, jak czerwony na twarzy, rozdygotany, miota się to tu, to tam i nie umie sobie odpowiedzieć na pytanie,

co powinien najpierw zrobić: zdjąć buty czy koszulę, czy też po" prostu zwiać.

Roześmiała się wtedy, przyciągnęła go do siebie i rozpię. ła mu guziki u koszuli.

A potem życie potoczyło się swoim torem — pobrali się, zszedł na ziemię i zaczął wolno, ale pewnie iść naprzód. Był zdolny, uparty, umiał bronić swoich racji, pracował nie szczędząc zdrowia i starał się rozgryźć każdy problem do końca.

Rodzina żony zaszokowana była jej wyborem. Nie mogli uwierzyć, że mógł się jej podobać, uważali, że pewnie ją w jakiś sposób zmusił do małżeństwa.

Nie czuł się dobrze w przestronnych pokojach z koron­kowymi firankami, wiedeńskimi krzesłami i piecami o o- zdobnych kaflach, ani w salonie z pianinem, gdzie wisiały portrety członków rodziny i trzeba było stąpać po perskim dywanie wśród serwantek ze srebrną zastawą. Wyczuwał naskórkiem skrywaną niechęć otoczenia, dostrzegał ją w krzywych uśmiechach niezliczonych ciotek i wujków, babek i kuzynów, którzy nachodzili dom, żeby się przypa­trzeć nowożeńcowi jak okazowi schwytanemu w dżungli. Odczytywał w ich spojrzeniach drwinę, drwinę i współ­czucie dla Mariany, jego żony.

Źle mu się żyło w tej dostojnej familii. Miał ciągłe po­czucie winy niczym przestępca, który wtargnął do domu ofiary. I nawet nocą nie mógł się odprężyć.

Cała rodzina Mariany była przekonana, że ich małżeń­stwo nie potrwa długo, robiła więc wszystko, co tylko możliwe, żeby doprowadzić do rozwodu.

Ale Mariana nie pozwoliła nikomu wtrącać się do ich życia. Ku przerażeniu rodziców opuściła dom rodzinny i zamieszkała z nim w pokoju sublokatorskim.

Trudny to był dla nich okres, pracowali dużo, komorne było nieprzyzwoicie wysokie, potem urodziło się dziecko i z wszystkim musieli sobie sami radzić. Ale głównymi ce­chami jego natury były upór i wytrzymałość. Poradzili so­bie jakoś i już nie wrócili do tego domu, który był mu ob­cy, w którym nigdy nie wybaczono mu wiejskiego pocho-

* •»*% ¿CAj’ ^t:f*f^|

*Ł*

jikifę i.&łjk* : ■ ;

;f * V§;.^Ś |^ i

>!\

dzenia, wózka z osłem w zaprzęgu i tego wszystkiego, co było nim. Kontakty z domem żony ograniczyły się do her­batek z keksem w niedzielę, do dwóch nie kończących się godzin wśród koronkowych firanek, srebrnej zastawy i nieszczerego uśmiechu, który znikał z jego twarzy w chwili, gdy wychodząc zamykał za sobą drzwi.

Jesień szybko następowała po jesieni, dni mijały w po­śpiechu i zadyszce, urodziła się im druga córka, pisał opo­wiadania, wściekłe, gniewne, tętniące życiem i konflikta­mi, tak jak jego własna egzystencja. I odnosił sukcesy. Zauważono go. Zaczął pisać dla filmu. Jego opowiadania przerabiano na scenariusze. Ta praca coraz bardziej go wciągała, filmów było coraz więcej i pisanie scenariuszy stało się jego profesją...

Pociąg zaczął zwalniać, za oknem pojawiły się wagony towarowe, lory, zakurzone silosy ze zbożem, do przedziału wdarła się para, którą buchała manewrująca na sąsied­nim torze lokomotywa. Wjeżdżali na stację...

Poczuł silne ssanie w żołądku. Od wczorajszego wieczoru nie miał nic w ustach.

Kupił kanapkę w nylonowym woreczku, szybko roze­rwał opakowanie -i zaczął żuć ciepłą, gotowaną kiełbasę. Chleb był czerstwy, co najmniej sprzed trzech dni. Jak już wcześniej zaobserwował, -na peronach obowiązywała pew­na reguła: jeśli kiełbasa była ciepła, chleb był twardy. I odwrotnie, jeśli chleb był świeży, kiełbasa bywała nie­świeża.

Pociąg znów ruszył, koła wagonów zastukały po żelaz­nym moście nad rzeką, na dole w sitowiu jakiś mężczyzna czyścił konia, koń niespokojnie wykręcał łeb i nagle wy­rwał się właścicielowi i wszedł do rzeki. Pociąg przyspie­szył biegu, w tyle pozostali koń i jego pomstujący właści­ciel i za oknem znów rozpostarły się orne pola, drogi ob­sadzone żółknącymi drzewami, a między nimi czerwone be­czki po benzynie.

Jesień idzie — westchnął scenarzysta — a przecież jakby dopiero wczoraj była Wielkanoc i kiełkująca wio-

^^^vUrn]i% iaM

senna zieleń... Co się dzieje, u licha, z tym życiem, już nie zauważam, kiedy mija...”

Rzeka i pożółkłe drzewa znów przywołały obrazy sprzed kilku dni. Wielki przestwór wody i motorówka, która wol­no sunie pośród niepojętego majestatu jesieni. Zobaczył siebie na poletku słoneczników, pogrążonym w drgającym blasku, zobaczył dziewczynę leżącą z otwartymi oczami i dzikie pszczoły, które wściekle brzęczały nad tym wszy­stkim.

Dziewczyna — myślał. — Dziewczyna, która nie mogła' przyzwyczaić się do kłamstwa... Dziewczyna, która się nie zgodziła.”

Chciał przypomnieć sobie o niej coś więcej, ale ciągle stała mu parzed oczami blada twar? i palące spojrzenie jej czarnych oczu, kiedy wychylała się z okna drugiego piętra, a potem widział- już tylko pochyloną, znikającą w mroku sylwetkę i nic poza tym nie mógł sobie przypomnieć.

Zamiast dziewczyny zjawiał mu się teraz reżyser. Stał na małej stacyjce z ręką owiązaną chustką, której końce przypominały uszy zająca, może nieprzypadkowo, bo i sam reżyser tchórzliwy był jak zając, wysiadł, przestraszył się, zawrócił...

Teraz siedzi pewnie na brezentowym krzesełku z napi­sem „reżyser” i sam jest uosobieniem wielkiego reżyse­ra — surowy, ironiczny, śledzący wszystko wnikliwym okiem, ojciec dla aktorów i matka dla grupy operatorskiej.

Scenarzysta wstał, podniósł do połowy szybę. Zrobiło mu się chłodno w strumieniu rześkiego powietrza wdzierające­go się do przedziału.

Usiadł i nagle przyszło mu na myśl, że nie powinien w taki sposób rozstawać się z reżyserem. Przecież jego wina nie była aż tak wielka, robił filmy z tego, co inni napisali...

Po tej myśli zrodziła się następna i jeszcze następna, i w duszy zaczął narastać niepokój...

Usiłował przestać myśleć, ale mu się nie udawało. Po­wracały wspomnienia młodości, wieku dojrzałego... I nagle zrozumiał, że jego życie nie było takie, jak je sobie wy-

obrażał. Czyjś bezlitosny głos burzył słabe barykady, które usiłowała stawiać jego świadomość, niweczył wszelkie dowody i próby usprawiedliwienia. Nie mógł się dalej łudzić. W jego życiu było dużo kłamstwa, oszukiwania samego siebie, zawiści i stopniowego izolowania się od zwykłych ludzkich spraw i zwykłych ludzi, odrywania się od korzeni własnej egzystencji. I w ten sposób nie przy­znając się do tego przed samym sobą osiągnął status ego­centryka, człowieka zadowolonego z siebie, który uznaje tylko własne sukcesy, interesuje się wyłącznie swoimi sprawami i dla ich dobra idzie na kompromisy, których można by w zasadzie uniknąć.

W pewnej chwili poczuł niechęć do tej dziewczyny, któ­ra wtargnęła bez pytania w jego ustabilizowane życie, rozbiła kruchy i pozorny kształt spraw i spowodowała za­męt w jego umyśle. Wydało mu się teraz, że jej nienawidzi przez tę jej prostą i straszną prawdę, która nagle wywró­ciła wszystko na nice. Wszystkie jego wywody i błyskotli­we, logicznie zbudowane wnioski pękły jak bańki mydlane na poletku słoneczników oblanych rozedrganym blaskiem, twarzą w twarz z dziewczyną, która leżała tam, gdzie koń­czy się pas trawy, a zaczynają kamienie.

A wszystko było w jego życiu już tak uporządkowane, szło jak najlepiej, miał dom, obydwie córki uczyły się w szkole języków obcych, niedziele spędzał z rodziną w chacie, którą kupił w pobliskiej wsi pięćdziesiąt kilome­trów od Sofii, jego filmy miały doskonałe recenzje, ucho­dził za człowieka uczciwego, a najważniejsze, że i sam się za takiego uważał, był zadowolony z siebie i z życia.

Urządził się wygodnie i nie chciał, żeby go niepokojono, wszystko powinno zostać tak, jak jest. Inni też muszą zda­wać sobie z tego sprawę i nie narzucać mu się swoim spo­sobem życia, nie podnosić szumu. Kiedy słyszał o czyimś nieszczęściu, tracił humor. Jemu było dobrze, więc drażni­ło go, że jednak wciąż jeszcze istnieją niedostatek, cierpie­nie, że dzieje się coś, co może zakłócić spokój jego wrażli­wego sumienia. Dlatego wolał nic o tym nie wiedzieć, przymknąć na to oczy.

Najbardziej pragnął, choć było to pragnienie podświado­me, żeby życie pozostało takie, jakie jest w tej chwili, ustabilizowane, pełne tylko dobrych nowin, łagodne jak pszczółka, której wyrwano żądło. I cicho powinno toczyć się owo życie, nie wzdychać, nie jęczeć, nie naruszać swo­im jękiem spokojnego dnia w jego krainie szczęśli­wości.

Taki objawił się sobie w ten jesienny, pogodny dzień w pędzącym do Sofii pociągu. U jego nóg leżały rozbite na kawałki wyobrażenia na temat własnej osoby i nic już na to nie mógł poradzić.

Za oknem płonęły krzaki, wcześnie w tym roku nade­szła jesień, pociąg mijał wsie, osady, budki dróżników z zaryglowanymi oknami i wjeżdżał w przełęcz. Między rozciętymi jakby na dwoje skałami płynęła rzeka, po lino­wych-mostkach szli ludzie. Była pora obiadu.

I nagle scenarzysta dostrzegł tabliczki z napisem „Wzo­rowy dom”. Leżały na sąsiednim siedzeniu. Wstał i zaczął je wyrzucać przez okno. Upadały na trawę, na gałęzie przydrożnych drzew, na pozieleniałe kamienie rzeki, która wiła się w dole, na spalone słońcem słoneczniki...

Pociąg wyjechał z przełęczy i pędził teraz przez równinę. Dymiły kominy huty szkła. Mignęła pomarańczowo zabar­wiona ziemia przy zakładach chemicznych, pociąg wciąż przyspieszał, połykał kilometry i po półgodzinie na hory­zoncie pojawiły się zarysy peryferii Sofii.

Premiera filmu odbyła się wyjątkowo uroczyście. Przed kinem tłoczyły się tłumy, zajeżdżały samochody, sypał gęsty śnieg. Tłoczno było też w sali z fotelami obitymi czerwonym aksamitem. Ludzie kręcili się w poszukiwaniu miejsca. Błyszczały kolie, unosił się zapach francuskich perfum, gwiazdy filmowe i aktorzy udawali, że są zwykły­mi ludźmi.

Po zakończeniu projekcji publiczność wstała i na stojąco biła brawa. Na scenę wkroczyły panie w wieczorowych

sukniach, wniosły kosze kwiatów, wręczyły bukiety i mu. skały ustami policzki bohaterów dnia.

Scenarzysta stał obok reżysera wzruszony i szczęśliwy, kłaniał się sali, która nie przestawała klaskać.

Na bankiecie nastrój był jeszcze bardziej podniosły, wznoszono toasty na cześć filmu i przyszłych sukcesów autora.

Podano raki z cytryną, czystą wódkę, tosty z masłem, anchois, oliwki, szopską sałatkę z szynką, potem winogro- nówkę, śliwowicę, mięso zapiekane w cieście, pokrajane łodygi czosnku w occie, wreszcie pojawił się pstrąg, świe­ży, prosto ze stawów rybnych w Tetewenie. Razem z pstrągiem wniesiono pasztet o jakiejś trudnej do wymó­wienia nazwie, ale za to niezwykle smaczny. W małych błękitnych miseczkach kawior i majonez.

Potem przyszła kolej na nadziewane mięso jagnięce i ciepłe pszenne chlebki. Nadzienie zrobiono z płucek, wątróbek i kruszek jagnięcych, ale także z jelit przypra­wionych miętą i pieprzem. Ryż był gotowany i zapiekany. Niektórzy pili biały Muskat z Karłowa, pięcioletni, klaro­wny, lub czerwony Mavrud, inni woleli whisky. Po daniu z jagnięcia wniesiono następne: polędwicę i sznycle z sie­kanego mięsa. Pod koniec pojawiły się torty czekoladowe z migdałami, jabłka, pomarańcze, banany i lody owocowe.

Potem podano kawę.

Scenarzysta był podniecony, wesoły, prawie szczęśli­wy. Pił tylko lekkie białe wino, żartował z wszystkimi, z każdym znajdował wspólny język i wznosił błyskotliwe toasty pełne dowcipnych aluzji. Wszyscy się śmiali, a roz­czulany reżyser całował go w czoło.

Opuścił bankiet tuż po północy.

Na dworze padał śnieg, padał grubymi płatkami na wyciszone domy, padał uparcie, jakby nigdy nie miał przestać, i w tę zimową noc wydawało się, że domy i drzewa, i przebłyskujące żółte światło lamp, że to wszyst­ko unosi się cicho w górę, do nieba, poprzez nieruchomą pierzynę śniegu.

Szedł ulicami zasypanymi śniegiem, było mu lekko i ra-

SO

dośnie na sercu jak dziecku. I jak dziecko czuł się spo­kojny i czysty. Widok śniegu napełniał go szczęściem.

Potem zobaczył, że jedzie wolna taksówka, więc ją zatrzymał i podał adres.

Co słychać u pana? — spytał w pewnej chwili kie­rowca.

Scenarzysta przyjrzał mu się uważnie, tak, to był Miłko.

To ty, Miłko! — powiedział. — U mnie wszystko w porządku, a co u ciebie?

Jak pan widzi, jeżdżę gablotą — zaśmiał się Miłko.

Podjechali pod dom, scenarzysta dał Miłkowi pięć le­wów, pożegnali się, samochód zawrócił i zniknął za za­słoną śniegu.

W domu wszyscy spali. Cicho wśliznął się do gabine­tu, starając się nie szeleścić papierem, w który był zawi­nięty bukiet.

Rozebrał się, włożył kwiaty do wazonu, rozesłał łóżko i wsunął się pod kołdrę. Usnął natychmiast spokojnym, zdrowym snem.

Ale w nocy obudził go nagle zapach dzikich pszczół.

Ostry i gorzki aromat miodu wypełniał pokój.

Scenarzysta jeszcze chwilę leżał, potem wstał, zapalił lampę i rozejrzał się uważnie po pokoju. Nie mógł się zorientować, skąd bierze się ten zapach. Przypomniał so- hie o kwiatach. Otworzył okno i wyrzucił bukiet.

Zapach dzikich pszczół pozostał.

I wtedy zrozumiał, że od tej chwili w ciemne noce nagle i bez powodu będzie go budził ten zapach. Zjawi się lan słoneczników, rozedrgane światło, dziewczyna leżąca z otwartymi oczami i dzikie pszczoły brzęczące wściekle nad tym wszystkim.

Nie będzie już mógł usnąć po takim przebudzeniu, w sercu zrodzi się niepokój, wściekłe, bolesne brzęczenie dzikich pszczół...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Siemionow Gieorgij PEJZAŻ MIEJSKI KIK
Stanisław Wyspiański wesele streszczenie szczegółowe
D19220829 Ustawa z dnia 26 września 1922 r o zasadach powszechnego samorządu wojewódzkiego, a w szc
BAJKI ROBOTÓW STANISŁAW LEM SZCZEGÓŁOWY PLAN WYDARZEŃ OPOWIADANIA TRZEJ ELEKTRYCERZE
guzy część szczegółowa rzadsze
Wyklad 2 Eksploatacja przepisy szczegolowe
zob szczegolna
czaszka część szczegółówa
Zobowiązania część szczegółowa (6)
Zobowiązania część szczegółowa (1)
ASTMA SYTUACJE SZCZEGLNE
uczeń szczególnie uzdolniony aspekty psychologiczne 1
03 28 szczegółowy sposób postępowania z olejami odpadowymi
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
RoÂliny korzeniowe, Studia, od darka, Szczegolowa uprawa roslin
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Szczegółowe tematy ćwiczeń Ped.Specj, Akademia Pedagogiki Specjalnej, rok I, Semestr II, biomedyczne

więcej podobnych podstron