Profesor
Spanner
1.
Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich zwiedza budynek w pobliżu Instytutu Anatomicznego, nad którym niegdyś – w czasie wojny sprawował pieczę profesor Spanner. Znajdują się tu zwłoki ludzkie przygotowane do dalszej „obróbki”. |
Jest
pogodny, majowy dzień - nieco chłodny, ale orzeźwiany morskim
wiatrem. Grupa osób przemierza wyasfaltowaną aleję wysadzaną
drzewami i udaje się na rozległy dziedziniec. Wiedzą, co przyjdzie
im zobaczyć, są tu po raz drugi. Tym razem towarzyszy im dwóch
starszych mężczyzn
– obydwaj wysokiego wzrostu, choć jeden szczupły, a drugi raczej tęgi. Obydwaj odziani w czarne, wiosenne palta, stosowne do pogody. Obydwaj są medykami, uczonymi i jednocześnie „kolegami” Spannera. Wszyscy wchodzą do skromnego, nieotynkowanego domku
z cegły mieszczącego się na uboczu – w rogu podwórza, jako nieważny obiekt
dużego
gmachu – Instytutu
Anatomicznego.
Po raz kolejny zwiedzają rozległą, ciemną piwnicę, z którą
kontrastują znajdujące się w niej „białokremowe”,
nagie ciała spoczywające jedne na drugich w cementowych, długich
basenach. Leżą tak od wielu miesięcy, jakby wyczekując chwili,
„kiedy
wreszcie przestaną być potrzebne”:
„Leżeli
jak w sarkofagach (...). Mieli ręce opuszczone wzdłuż ciała,
niezłożone na piersiach według pogrzebowego rytuału. A głowy
odcięte od torsów tak równo, jakby byli z kamienia.”
Ze
stosu umarłych w oczy rzuca się „marynarz”
bez głowy,
z wytatuowanym na piersi konturem statku i napisem „Bóg z nami”.
Baseny są pełne trupów: „Na
potrzeby Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczyłby
zapas czternastu trupów. Tu było ich trzysta
pięćdziesiąt.”
Kolejne
dwie kadzie zawierają same głowy bezwłose, odcięte od tamtych
ciał, leżą one niczym zsypane do dołu ziemniaki – byle jak.
Uwagę przykuwa twarz
chłopca, najwyżej osiemnastoletniego o niedomkniętych oczach, z wyrazem smutnego uśmiechu na ustach. Dalej znajdują się baseny z umarłymi i kadzie z ludźmi pociętymi na pół, pokrajanymi i odartymi ze skóry. Tylko jeden basen zapełniają nieliczne zwłoki kobiece. Są też puste baseny, cierpliwie czekające na zapełnienie. Następnie „ekspedycja” udaje się do czerwonego domku, gdzie na wyziębłym palenisku widnieje ogromny kocioł pełen ciemnej cieczy. Po uchyleniu jego pokrywy, zwiedzający dostrzegają wygotowany tors człowieczy, odarty ze skóry
. Nieopodal znajduje się oszklona szafa, a w niej leżące rzędem wygotowane czaszki i piszczele, jest też skrzynia ze cienko spreparowanymi płatami ludzkiej skóry i duży piec do spalania odpadków i kości. Na wysokim stole poniewierają się kawałki mydła oraz metalowe foremki służące do jego wyrobu.
|
Na
strychu, na który nie ma już potrzeby wchodzić po raz kolejny
(drugi), lokalizuje się „cmentarzysko” czaszek i kości.
2.
Przed Komisją zeznania składa współpracownik Spannera, z pochodzenia gdańszczanin. Opowiada o wyrobie mydła z tłuszczu ludzkiego oraz do czego służyły, w jaki sposób były zdobywane i skąd pochodziły ciała zmarłych. Zeznającego cechują obojętność, dystans i ograniczone poczucie moralności. |
Przed
Komisją zeznaje niepozorny człowiek - więzień, z pochodzenia
gdańszczanin. W czasie wojny, gdy jego ojca zabrali do obozu
koncentracyjnego, w domu
matki
zamieszkał Niemiec. To on dał mu pracę w Instytucie Anatomicznym.
W ten sposób zetknął się z profesorem Spannerem. Ów przyjął go
na preparatora
trupów.
Opracowywał wówczas jakąś książkę i potrzebował „kadry”.
Jego zastępcą był profesor Wohlmann.
Oficyna,
gdzie toczy się przesłuchanie, była w 1943r. przysposobiona do
zadań Palarni. Spanner postarał się wtedy o specjalne maszyny do
oddzielania mięsa i tłuszczu od kości. Zajmowali się tym
studenci, przyuczający się do roli medyków, być może zupełnie
nieświadomi okrucieństwa powierzonego im zadania. Odpadki ludzkie
były wyrzucane lub palone, ale mieszkańcy miasteczka narzekali na
uciążliwy zapach, wówczas proces palenia przełożono na czas
nocy. Tłuszcz ludzki, oddzielony od kości, „leżakował” przez
zimę, a gdy studenci wyjeżdżali, szybko przerabiano go na mydło.
Cała procedura wyrobu mydła opierała się na specjalnej recepcie
umieszczonej na ścianie, a przywiezionej przez pewną asystentkę
techniczną o nazwisku Koitek. Na ścianie, prócz recepty, wisiała
notatka dotycząca zupełnego oczyszczania kości do wyrobu
kościotrupów.
Z
relacji świadka wynika, że Spanner był cywilem, a do SS zgłosił
się jako lekarz. Podobno zbierał również skórę
ludzką,
którą wraz ze starszym preparatorem von Bergen „miał
wyprawiać i coś z niej robić”.
Opuścił Instytut w styczniu 1945r. Zamierzał powrócić. Pytany
przez Komisję o źródło dostarczania nieboszczyków, gdańszczanin
jako pierwsze wymienia szpital psychiatryczny, ale gdy nie starczało
„surowca”, przywożono ciała z obozu koncentracyjnego w
Stuthoffie, były też zwłoki skazańców z całego Pomorza.
„Dopiero
jak w gdańskim więzieniu wystawili gilotynę, to już było dosyć
trupów...”
Mówi,
że przeważnie były to trupy
polskie, ale zdarzyły się raz nazwiska niemieckie i rosyjskie
. „Dostawa” odbywała się zawsze pod osłoną nocy. Wystawienie gilotyny w gdańskim więzieniu wiązało się z jej uroczystym poświeceniem oraz „przetestowaniem” przyrządu. Spadły wtedy głowy czterech niemieckich
wojskowych. I to dlatego ciała w Instytucie miały tak równo oddzielone części tułowia od czaszek. Mężczyzna
wyznaje,
że Spanner nie chciał już potem trupów bez głów, ani tych
rozstrzelanych. Za szybko zaczynały cuchnąć. Zwykle gromadził
zapas nieboszczyków, najodpowiedniejsze według niego były te z
zakładu dla obłąkanych. Świadek tłumaczy przedstawicielom
Komisji, dlaczego niektóre ciała są rozkrojone i poćwiartowane:
nie chciały się zmieścić w kotle, a „człowiek
jeden da tłuszczu może z pięć kilogramów.”
Produkcja mydła miała być sekretem. Gotowym wyrobem dysponował
szef - Spanner, przydzielając każdemu odpowiednią ilość.
Na
pytanie: „Dlaczego
to był sekret?”
– rozmówca nie potrafi udzielić racjonalnej wypowiedzi, domyśla
się tylko jakiegoś niebezpieczeństwa. Natomiast na stwierdzenie,
że robienie mydła z tłuszczu ludzkiego jest przestępstwem,
reaguje szczerze i z niedowierzaniem: „Tego
mi nikt nie powiedział”.
Usprawiedliwia się faktem, że do Instytutu przyjeżdżali ludzie
będący autorytetami w dziedzinie medycyny i anatomii (prof. Klotz,
Szmidt, Rossmann) i skoro oni zwiedzając, nie dostrzegali w tym nic
złego, to chyba wszystko powinno być w porządku. Zapytany o
wykorzystywanie mydła w celach higieniczno – sanitarnych
odpowiada: „miałem
dreszcz, że można się tym myć. W domu mama też się obrzydzała.
Ale się dobrze mydliło, więc go używała do prania. Ja się
przyzwyczaiłem, bo było dobre...”
Kwintesencją jego zeznań są wypowiedziane z wyrozumiałym
uśmiechem słowa: „W
Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić – z
niczego...”
|
3.
Zeznają przed Komisją dwaj profesorowie – „koledzy” Spannera. Każdy z nich na swój sposób usprawiedliwia „działalność” profesora. Twierdzą, iż mogła być ona podyktowana względami partyjno – ekonomicznymi. |
Przed Komisję zostają powołani dwaj „koledzy” Spannera – lekarze. Obaj zgodnie oświadczają, że nie byli świadomi istnienia utajonej fabryki mydła. Nie kwestionują autorytetu profesora ani w dziedzinie medycyny – anatomii, ani na tle etycznym. Twierdzą, że znają go od niedawna i rzadko widują. Wiedzą głównie o jego przynależności do partii. Wypowiadają się ostrożnie i z rozwagą. Zdają sobie sprawę ze swojego położenia oraz z nowo zaistniałej sytuacji politycznej w Polsce
(przegrana
Niemców, odkrywanie zbrodni ludobójstwa oraz dokumentacja tego
faktu).
Na
pytanie, czy Spannera można by podejrzewać o wykorzystywanie ciał
skazańców i jeńców do wyrabiania mydła, każdy odpowiada
inaczej. Wysoki i szczupły uznał, że tak, jeśli taki otrzymałby
rozkaz
partyjny.
Drugi – tęgawy, odrzekł, że mogłoby to mieć uzasadnienie w
fakcie, iż Niemcy przeżywały wówczas wielki
brak tłuszczów
i kierując się dobrem kraju, Spanner chciał, choć w minimalnym
stopniu, wpłynąć na poprawę stanu ekonomicznego swojej
ojczyzny.
Dno
Doświadczenia wojenne relacjonuje kobieta. Mówi o uwięzieniu na Pawiaku, o pobycie w lagrach niemieckich : Ravensbrück i Bunzig, oraz o tym, w jaki sposób traktowano ludzi. Wspomina historię swojej rodziny. Za najciekawszy „fragment” własnego „lagrowego życiorysu” uznaje podróż do Ravensbrück, w trakcie której „wyjaskrawione” zostaje upodlenie człowieka oraz ujawnia się podział na kata i ofiarę. |
Swoje
przeżycia wojenne opowiada jeszcze nie stara, choć wcześnie
posiwiała kobieta. „Przeszła
takie rzeczy, w które nikt by nie uwierzył. I ona sama nie
uwierzyłaby także, gdyby nie to, że to prawda.”
Od ludzi nie wymaga niczego, jedynie życzliwości, bo zbyt dużo
przeżyła i „jest
matką, która straciła
dwoje dzieci
”.
O ich losie nic nie wie. Syn nie powrócił jeszcze z niewoli.
Historię córki otula rąbek tajemnicy i kryją matczyne łzy.
Podobno była ładna i zdolna. Los męża to również zagadka.
Ostatnio widziano go w obozie - w Pruszkowie.
Wspomina
swój pobyt w Ravensbrück,
gdzie wraz z współtowarzyszkami była nękana zastrzykami,
otwieraniem ran i przeprowadzaniem medycznych eksperymentów, w
sposób, jakiego nie chce nawet pamiętać. Była tam jeszcze z
córką. Zgubiły się w drodze
, już w trakcie powrotu do Polski
. Syn i córka uczyli na tajnych kompletach. On został wzięty do niewoli podczas powstania. Ona wraz z córką przebywała dwa miesiące na Pawiaku. Z pobytem tam kojarzą jej się straszne tortury fizyczne. Gdy postawiona w „krzyżowym ogniu pytań”, nie odpowiadała, brutalnie ją pobito: „Bili mnie gumowa pałką... Jak zasłoniłam twarz
rękami,
to mi tą pałką wybili palce(...)”.
Z relacji innych wie, że więźniów katowano, a ostatecznie
wykonywano wyroki śmierci poprzez rozstrzelanie. Skatowane ciała
wielokrotnie stanowiły pożywkę dla szczurów. Gdy wynoszono
zwłoki, w wielu wyjedzone były wnętrzności, w niektórych biło
jeszcze serce.
Po
Pawiaku i Ravensbrück trafiły (z córką i innymi kobietami) do
fabryki amunicji i lagru Bunzig. W fabryce pracowały po dwanaście
godzin. Wstawały o trzeciej w nocy, po ciemku słały łóżka, piły
czarną kawę bez cukru i jadły kawałek chleba. Potem, niezależnie
od pogody
, na dworze odbywał się apel. W fabryce na obiad dostawały zupę z liści. Wieczorem znów kawę z odrobiną chleba. Stale były głodne. Pracowały ciężko, w wysokiej temperaturze, wyrabiając kule do dział i do samolotów. Z pobytu w Bunzig mocno w pamięci zarysował się jej obraz bunkrów, do których odsyłano je za najmniejsze przewinienia np. źle zasłane po omacku łóżko, niedomyty kubek po kawie. Inne trafiały tam jako symulantki, choć w istocie były chore. Składano tam również trupy – ciała tych, które zmarły z wycieńczenia i głodu. Udręką były zwłaszcza poranne apele, na których w najgorszy mróz stały przyodziane w letnie sukienki, w drewniakach na nogach i z ogolonymi głowami.
|
Pilnowały
ich gestapówki
– esesmanki.
Gdy wspólnie próbowały się ogrzać, zbliżając się nieco do
siebie, za karę były odsyłane do bunkrów. Tam leżały na gołej
ziemi, nieokryte, bez żadnego pożywienia. Zdarzały się wtedy
przypadki kanibalizmu.
Żywe, przebywające w bunkrach kobiety, jadły trupy swych
towarzyszek. W przypadku wykrycia przez nadzór obozu tego
makabrycznego zjawiska, należało się liczyć z poważnymi
konsekwencjami. Dla mężczyzn przeznaczono jeszcze gorsze bunkry –
położone pod ziemią, gdzie musieli stać po kolana w wodzie.
Jak
o niesamowitej „przygodzie” kobieta opowiada o podróży
w zamkniętych bydlęcych wagonach do Ravensbrück.
W każdym wagonie mieściło się po sto kobiet. Z powodu ciasnoty
spały i załatwiały potrzeby fizjologiczne na stojąco. Po siedmiu
dniach pociąg zatrzymał się na bocznicy. Były mokre od potu i
czarne od kurzu, „nogi
miałyśmy ubabrane w gnoju.”
Zaczęły wyć jak zwierzęta. Przechodzący nieopodal niemiecki
oficer rozkazał otworzyć pociąg. Gdy je zobaczył, wystraszył
się: „(...)
jego oczy zrobiły się okrągłe, ręce o tak rozcapierzył ze
strachu.”
Potem nakazał rozkuć męskie wagony. Mężczyzn
było
dużo więcej niż kobiet, więc w każdym wagonie było po
trzydziestu, czterdziestu uduszonych na śmierć. Żadna z kobiet nie
udusiła się, ale niektóre oszalały. Po przybyciu na miejsce,
rozstrzelano je. Bohaterka wspomina kobietę, która przeszła
wszelkie tortury na Pawiaku, nie wyjawiając ani słowa, w pociągu
postradała zmysły i zaczęła zdradzać wszystkie szczegóły.
Ukoronowaniem relacji jest żal – spowodowany niepamięcią
nazwisk, imion, które przepadły w psychice kobiety.
Kobieta
cmentarna
Na warszawskim cmentarzu, położonym nieopodal getta, autorka spotyka tuż po wojnie „kobietę cmentarną”, która „piastowała” swój „urząd” - opieka nad grobami - również w trakcie okupacji. Doświadczenia wojenne wywołały zmianę nie tylko w jej wyglądzie , ale również w psychice. Kiedyś łagodna w usposobieniu, obecnie przypomina obłąkaną. Nie wierzy w koniec wojny, nieustannie słyszy szum samolotów i odgłosy spadających ciał. Nieświadoma współczesnej rzeczywistości, jest z niej totalnie wyizolowana. |
Autorka
odwiedza po wojnie cmentarz
położony w obrębie getta,
oddzielony od niego murem. Po aryjskiej stronie wszystkie okna i
balkony, niegdyś pełne uwięzionych ludzi, są puste. Nikt tu już
nie zamieszkuje. Na niebie słychać mruczenie aeroplanów, a
wiosenna zieleń pokrywa cichutko ziemię. Cmentarz wydaje się
azylem: „W
czasach grozy przychodzi się na cmentarz, jako na jedyne miejsce
spokoju i bezpieczeństwa
, jak do ogródka przy domu rodzinnym
.
Jak pod najpewniejszy o tamtym czasie adres.”
Działania
wojenne weryfikują ten fakt.: „Ludzie
giną na wszelkie sposoby, wedle wszelkich kluczów, pod każdym
pretekstem. (...) Tyle jest wszędzie tej śmierci. W podziemiach
kaplic cmentarnych trumny stoją rzędami i oczekują niejako w
ogonku na czas swego pogrzebu. Śmierć zwyczajna, osobista, wobec
ogromu śmierci zbiorowej wydaje się czymś niewłaściwym. Ale
rzeczą bardziej wstydliwą jest żyć.”
Zatarciu
ulegają wzorce, nie istnieją paradygmaty, nic nie wydaje się
prawdziwe i pewne, a rzeczywistość jest do wytrzymania tylko
dlatego, że „niecała
dana jest w doświadczeniu. Albo dana niejednocześnie. Dociera do
nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji (...).”
Autorka
spotyka kobietę
cmentarną
– opiekunkę grobów i ogrodniczkę zarazem. Znają się jeszcze
sprzed wojny. Wtedy kobieta miała jeszcze łagodne usposobienie i
była wyrozumiała. Opowiadała o grobach i historiach ludzi w nich
spoczywających., np. tę o młodej matce, która wyskoczyła przez
okno i zabiła się na miejscu. Dwakroć wydobywano ją z ziemi:
pierwszy raz na życzenie męża, by udowodnić błędy lekarskie,
drugi – by pochować obok niej współmałżonka (popełnił
samobójstwo).
|
W
trakcie wojny, gdy zbombardowano cmentarz i w czeluściach grobowych
ukazały się pęknięte, odsłaniające nieboszczyków trumny, też
zachowywała wrodzony spokój: „Nic
im będzie (...). Nie umrą przecież drugi raz.”
Dopiero okupacja uwidacznia jej metamorfozę psychiczną i fizyczną.
Wygląda jakby chorowała, przypomina obłąkaną: „Jej
okrągła biała twarz
poczerniała
i schudła, czoło ma pomarszczone, jakby od ciągłego wysiłku,
oczy błyszczą jak w gorączce.”
Wierzy,
że nadal toczy się wojna. Stale słyszy szum samolotów, huk bomb i
echo spadających na ziemię ciał – okropne plask, plask. To
ludzie w getcie wyskakują z okien, gdy palą
się ich mieszkania. Wolą to niż płonąć żywcem. Sama niedawno widziała, jak ojciec wyskakiwał z małym chłopcem. Namawiał go, ale chłopiec się bał. Prawdopodobnie mężczyzna
zepchnął
syna.
Żal
jej tych ludzi, nie może znieść ich cierpienia. Wierzy, że jeśli
Niemcy wojnę przegrają, to „(...)
Żydzi wezmą i nas wszystkich wymordują...”.
Przeczuwa krwawą zemstę, choć wojna przecież już się skończyła
i nic takiego nie nastąpiło. Przegrana Niemców stała się
faktem.
W
rzeczywistości na cmentarzu jest cicho i spokojnie. Słychać tylko
pomruki grobowców i kamieni. Przypominają o sobie, skromnie proszą
o modlitwę wykutymi literami:
„...Patrząc
z wysokiego stanowiska ewolucji
w
nieskończoną otchłań przyszłości,
dostrzegamy
tam
nie
rozpaczliwe mroki wiecznej śmierci
lecz
żywiące blaski
wiecznego
i wciąż potężnego życia.”
Przy
torze kolejowym
To opowieść pewnego człowieka o młodej kobiecie pochodzenia żydowskiego, której nie udała się ucieczka z pociągu. Została ranna w kolano i nie może się poruszać. Czeka cierpliwie w pobliżu toru kolejowego i po cichu liczy na czyjąś pomoc. Nikt nie chce jej pomóc, choć gromadzi się wokół niej spora grupka gapiów. Każdy obawia się o własne życie. W pobliżu często przebywa młody mężczyzna , który litościwie kupuje jej wódkę i papierosy, a w ostateczności spełnia jej desperacką prośbę – prośbę o śmierć. |
Pewien
człowiek opowiada autorce o kobiecie
, której nie powiodła się ucieczka z pociągu. Właściwie żyje ona już tylko w pamięci tego człowieka. Jej istnienie wyznaczone jest ramami jego istnienia. Rozmówca nie może zrozumieć owej dziwnej historii, która przydarzyła się młodej uciekinierce. W czasie transportów
do
obozów koncentracyjnych wielokrotnie zdarzały się ucieczki, nie
zawsze udane: „Ludzie
wpadali pod koła i często ginęli.”
Ucieczka była aktem odwagi. „Jedynym
sposobem było wyłamanie desek z podłogi wozu.”
Towarzysze podróży pomagali odważnym, niektórzy z nich również
decydowali się na desperacki krok. Niewiadomą był ostateczny
rezultat skoku. Gdy taką próbę zauważyli konwojenci,
zabijali.
Kobieta
odważyła się wraz z innymi, m.in. z mężem. Ale nie wszyscy mieli
tyle szczęścia. Mimo zmroku dostrzeżono uciekinierów i oddano w
ich stronę kilka strzałów. Została ranna w kolano. Męża
zastrzelono. Leżał zabity pod lasem. „Gdy
się rozwidniło (...), siedziała na zboczu rowu kolejowego (...).
Uciekło kilku, zabitych było dwóch. Ona jedna została tak – ani
żywa, ani umarła.”
Co jakiś czas pojawiali się wokół niej ludzie – przechodnie
wracający z pracy, kobiety, mężczyźni, chłopiec. Nikt nie chciał
jej pomóc. Rozpoznawano, że jest Żydówką. Wskazywał na to
wygląd
dziewczyny: kręcone czarne włosy
i
zbyt czarne oczy. Był to czas wzmożonego terroru: „Za
danie pomocy lub schronienia groziła pewna śmierć.”
Ludzie się bali. Odgradzał ją od nich pierścień
przerażenia.
Pewnego
młodzieńca poprosiła o
zakup weronalu w aptece.
Dała nawet pieniądze, ale odmówił. Zgodził się wyświadczyć
jej przysługę, gdy zmieniła wybór towaru. Poprosiła o wódkę i
papierosy. Popijała alkohol i drzemała. Przypominała wyglądem
zwierzę, które zapomniano dobić. Jakaś stara wieśniaczka
przyniosła jej chleb i mleko, ukrywając starannie te dary. Do
rannej kobiety podeszli policjanci, by zorientować się w sytuacji.
Zażądała, by ją zabili. Nie zdecydowali się. Towarzystwa
dotrzymywał jej głównie mężczyzna od wódki i papierosów. Co
pewien czas nadpsutą zapalniczką podpalał jej papierosa.
|
Nie
skosztowała mleka z blaszanej kwarty. Staruszka, która przyszła po
naczynie, tak usprawiedliwiła zachowanie „obserwatorów”: „
– Żeby to z lasu, toby ją łatwiej było wziąć. Ale tak, na
ludzkich oczach – nie ma sposobu.”
Po upływie dnia – o zmierzchu ponownie wrócili dwaj policjanci.
Znów poprosiła o śmierć. Zastanawiali się, ale bez wahania
wyręczył ich ów młodzian asystujący jej powolnej agonii. Spełnił
życzenie kobiety i zastrzelił ją. Nocą,
gdy było już ciemno, zjawiło się dwóch ludzi. Planowali ją
zabrać, ale gdy jeden z nich usiłował ja podnieść, pojął, że
ma do czynienia z nieboszczką. Jej ciało przeleżało jeszcze całą
noc i poranek. Przed południem postanowiono ją pogrzebać wraz z
dwoma zabitymi przy torze kolejowym.
Relacjonujący
to zdarzenie człowiek nie może do końca uwierzyć, że dziewczynę
zabito jak psa. Niezrozumiałe są dla niego też motywy działania
mężczyzny, który zdobył się na ten spektakularny gest, mimo że
wszystko wskazywało na to, że żal mu umierającej Żydówki.
Dwojra
Zielona
Autorka spotyka w sklepie kobietę w towarzystwie mężczyzny. Pragną nabyć okulary lub sztuczne oko. Nałkowska zaprasza nieznajomą na rozmowę. Dialog odbywa się w miejscu zamieszkania rozmówczyni. Dwojra Zielona relacjonuje własne przeżycia wojenne. Opowiada historię swojego małżeństwa, w jaki sposób i dlaczego straciła oko i złote zęby. Twierdzi, że czuje się samotna, bo nie ma rodziny. Ze strachu przed samotną śmiercią zdecydowała się na pobyt w Majdanku. Ujawnia metody, dzięki którym udało jej się przeżyć czas eksterminacji (wyniszczania narodu żydowskiego ze względów polityczno – wyznaniowych). |
Narratorka (Nałkowska) zauważa w sklepie
niedużą kobietę z czarną przepaską na oku. Towarzyszy jej drobny mężczyzna
z
wąsami. Chce kupić dla niej okulary lub sztuczne oko. Oko jest
nieodpowiednie, trochę za duże, a okulary można odebrać dopiero
następnego dnia. Okazuje się, że kobieta jest byłą więźniarką.
Autorka proponuje jej rozmowę i zaprasza do cukierni, lecz ta
odmawia, tłumacząc się koniecznością rychłego powrotu do domu,
w którym zaledwie przed dwoma dniami znalazła posadę. Sprząta
i pilnuje kwatery,
która ma być przysposobiona na żydowskie ambulatorium. Wydawałoby
się, że powinna być zadowolona z takiego obrotu sprawy, znalazła
swoich rodaków (Żydów), którzy oferują jej pomoc, ale tak nie
jest. Przede wszystkim nie satysfakcjonuje jej brak rodziny, co
wielokrotnie podkreśla słowami: „Jestem
sama.”
Kobiety
udają się razem do mieszkania
nieznajomej.
Tutaj toczy się dalszy ciąg dialogu. Kiedyś miała męża, wyszła
za niego mając dwadzieścia trzy lata, obecnie ma trzydzieści pięć
i choć jest jeszcze młoda, wygląda na dużo starszą. Nie ma
zębów, nie ma oka… Z małżonkiem mieszkali w Warszawie przy
ulicy Stawki. Ona pracowała w fabryce wyrabiając rękawiczki, on
był szewcem. Byli bezdzietni - „(...)
Mąż się nazywał Rajszer, ale ja się nazywam Zielona.
Bo nie miałam papierów i zapisali mi nazwisko ojca.”
Wojna zburzyła harmonię ich życia. W 1939 roku zbombardowano dom
na Stawkach. Przenieśli się wtedy do Janowa Podlaskiego, gdzie po
selekcji nosili emblematy świadczące o ich pochodzeniu, początkowo
palestyński znak z trójkątem, a potem opaski.
W
1942 roku jej męża zabrano do lagru
Małaszewicze.
Tam też zginął na stacji w 1943. Ostatnie dowody na jego istnienie
pochodzą z 1942 roku, kiedy to jeszcze przesyłał ukłony przez
niemieckiego
lotnika,
który dostarczył mu pocztę – list od małżonki.
Dwojrę
i resztę Żydów przesiedlono wówczas z Janowa Podlaskiego do
Międzyrzeca:
„To
był taki Judenstadt, tam byli wszyscy Żydzi z lubelskiego
województwa.”
Co dwa tygodnie urządzano akcję i wywożono ich transportem do
Treblinki. Ona zawsze się wtedy ukrywała, najczęściej na strychu.
Kiedyś spędziła tam cztery tygodnie, żywiąc się resztkami
surowej kaszy manny, kawy zbożowej i cebulą. Była bardzo słaba,
ale tkwił w niej silny instynkt przetrwania, pragnęła żyć. Może
po to, by kiedyś to komuś opowiedzieć – dać świadectwo
prawdzie.
|
Oko
straciła pierwszego stycznia 1943 roku. Niemcy urządzili sobie
zabawę sylwestrową i strzelali do ludzi. Zabili sześćdziesiąt
pięć ludzi, ją trafili w oko. Przeżyła, choć akurat wtedy
zapragnęła śmierci, myślała nawet o samobójstwie. W desperacji,
dobrowolnie poszła do
Majdanka.
Tutaj do jedzenia dawali odrobinę chleba i zupy, a co jakiś czas
też była selekcja. Raz została pobita przez „esmankę”
Brygidę, bo jedna „kapowa”
oskarżyła pewną kobietę o geszeft – nielegalny zakup jakiegoś
towaru. Każda z więźniarek została wówczas pobita.
Kiedyś
masowo uczestniczyły w egzekucji.
Powieszono młodą dziewczynę za próbę ucieczki. Jacyś dwaj
bracia popełnili samobójstwo. Potem na własne życzenie przeniosła
się do
fabryki amunicji w Skarżysku – Kamiennej.
Pracowała ciężko po dwanaście godzin, ale nie opuściła żadnego
dnia pracy, nawet wtedy, gdy na oku zrobił jej się ogromny jęczmień
i prawie nic nie widziała. Zwolnienie od pracy równoznaczne było
ze śmiercią, a ona ponownie chciała żyć. Zęby (złote) wyrywała
sobie sama. Sprzedawała je, a za pieniądze
kupowała chleb. Gdy Sowieci zaczęli się zbliżać do Skarżyska, fabrykę i pracowników przeniesiono do Częstochowy. A gdy i tam pojawiły się wojska rosyjskie
,
Niemcy w pośpiechu wywozili Żydów z miasta: „W
Częstochowie było piętnaście tysięcy Żydów. Zostało pięć
tysięcy, resztę powieźli do Niemiec kolejami.”
Na radosne powitanie Rosjan – jako wyzwolicieli, nie starczyło już
nikomu siły.
Wiza
O
swoich przejściach obozowych i planach na przyszłość mówi
odwiedzająca autorkę nieco tęgawa kobieta. Z pochodzenia jest
Żydówką, ale w obozie przebywała jako Polka. Siły do życia w
lagrze dodawała jej wiara w Boga. Bardziej niż na sobie,
koncentruje się na losach innych oraz na mniej istotnych
szczegółach. Wspomina np. gniazdko małych myszek. Z
istotniejszych faktów kojarzy wizę, na którą wypędzano
kobiety w czasie dezynfekcji bloków. |
„Nie
mam niechęci do Żydów”
– rozpoczyna kobieta
, która przyszła do autorki z wizytą. Siedzą w hotelowym pokoju
. Nie rozstała się jeszcze z obozowym odzieniem w pasy. Włosy
też ma ścięte jak wtedy – króciutko przy skórze
. Szpeci ją to, bo jest dosyć ładna. Ma ciemną i rumianą cerę. Jest nieco tęga. Nie dodają jej tez urody zbyt duże okulary. Przytrzymuje ręką dwie duże drewniane kule. Nie zdradza, w jakich okolicznościach złamała nogę. Nie komentuje swojego kalectwa, twierdzi tylko, że kończyna źle się zrosła i trzeba ją będzie ponownie łamać. Ale nie planuje iść teraz do szpitala. Raczej później. Musi załatwić jeszcze sporo spraw. Chce pojechać do Gdańska i zobaczyć morze
.
Zamierza też odwiedzić przyjaciółkę
z obozu,
mieszkającą aktualnie w Poznaniu. Podobno będzie mogła jej w
czymś pomóc. Wspomina coś o pieniądzach, które dostała z
Opieki. Nie potrzebuje ich, a może raczej nie chce. Napawają ją
wstrętem, chętnie powierzyłaby je komuś lub oddała na
przechowanie.
Z
pochodzenia jest Żydówką, ale przeszła
na katolicyzm
na początku wojny, „gdy
bardzo się męczyła oglądając tyle niesprawiedliwości. Myśl o
mękach Pana Jezusa pomogła jej łatwiej to znieść.”
Miała polskie nazwisko i dokumenty. W obozie też przebywała jako
Polka. Nie zna swoich rodziców, nie wie, kim byli. Nigdy ich nie
widziała. Zna tylko swoja babkę, ale ta już nie żyje. Lakonicznie
wypowiada się o sobie, przywiązuje wagę do innych faktów, jak np.
do tego o myszce. Kiedyś, pracując z koleżanką w kuchni blokowej,
znalazły wewnątrz ziemniaka gniazdko malutkich myszy. Druga
pracownica chciała je oddać kotu do zjedzenia, ale ona nie
pozwoliła – ukryła je ponownie w tym samym miejscu. Nie
wyobrażała sobie, jak ten kot mógłby je jeść: „
- Była we mnie taka ciekawość jak w gestapowcu – jak to będzie
wyglądało?...”
Nie bała się pobytu w lagrze i tak wiedziała, że umrze. A gdy ją
bili, modliła się, ale tylko o to, by nie czuć nienawiści.
|
Rozmówczyni
tłumaczy autorce, czym w obozie była wiza: „A
wiza to jest łąka pod samym lasem.”
Wyganiano na nią więźniarki w trakcie czyszczenia i dezynfekcji
bloków. „Stały tam na zimnie przez cały dzień bez jedzenia i
żadnej roboty. (...) Stały wszystkie ciasno, jedna obok drugiej,
chociaż miejsca było dosyć. Brudne, owrzodziałe, ostrupiałe.”
Czasami trwało to kilka dni. Kobiety były różnych narodowości:
Francuzki, Holenderki, Belgijki, Greczynki, Polki i Rosjanki.
Najsilniejsze były Polki i Rosjanki, najsłabsze Greczynki.
Podczas
stania na wizie, kobiety przyciskały się do siebie, żeby było im
cieplej. Pewnego dnia, choć doskwierał chłód, w południe
zaświeciło słońce i wówczas Greczynki pięknie zaśpiewały po
hebrajsku żydowski hymn: „
– To nie była fizyczna siła, proszę pani, bo przecież one
właśnie były najsłabsze. To była siła tęsknoty i pragnienia.”
Kolejnego dnia w obozie była selekcja i wiza była już
pusta.
Człowiek
jest mocny
To relacja Michała P. – młodego i silnego Żyda, który pracował przy zagrzebywaniu zwłok w masowych grobach. Mężczyzna w prostych słowach przedstawia strategię zagazowywania ludzi, rabowania nieboszczyków z ukrytych w „zakamarkach anatomii” cennych przedmiotów. Informuje o metodach postępowania Niemców, o dokonywanej przez nich selekcji w kategorii przydatności do pracy. Jako najbardziej drastyczny z obrazów, które przechowuje w pamięci, wspomina ten, gdy ujrzał ciała zagazowanych członków swojej rodziny. Odmówiono mu wówczas przywileju wspólnej - rodzinnej śmierci (pragnął, by go zabito). Uciekł. Przeżył. |
Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich ogląda terytorium lasu Żuchowskiego. Znajdują się tu masowe groby pomordowanych. Tuż po wojnie w piaszczystych szczelinach i fałdach uchylonej ziemi natknąć się można na kawałek ludzkiej stopy, strzęp pudełka od zapałek z greckim nadrukiem, papierki z cudzoziemskimi firmami aptek
, a w miejscu czterech spalonych krematoriów – ludzkie kości. Dwie kobiety
podążają
za Komisją, szukając sposobności, by poprosić, jeśli to możliwe,
o przyspieszenie ekshumacji zwłok członka ich rodziny. Znają
miejsce jego pochówku. Las znajduje się w obrębie żyznych pól i
wzgórza. Na tym wzgórzu, położonym wśród uroczych terenów,
stał kiedyś pałac, ale wysadzono go w powietrze w tym samym
czasie, gdy palono ukryte w ciszy leśnej krematoria. Opowieść o
pałacu w Chełmnie
snuje jeden ze świadków – Michał P, okraszając ją własnymi
wspomnieniami z czasów brutalnej rzeczywistości wojennej.
Pałac
służył za dekorację – „jako
wspaniała
brama architektoniczna
wiodąca z życia do śmierci.”
Był metaforą luksusu, przyjemności, zwodził przybywających
transportem obietnicą orzeźwiającej kąpieli, bo u wejścia
widniał bluźnierczy szyld: Zakład Kąpielowy. Wchodzono do niego z
zamiarem oczyszczenia się po zbyt długiej i trudnej drodze: „Po
pewnym czasie, przebywszy w poprzek wnętrze gmachu, ukazywali się
na ganku po jego stronie
przeciwnej
już tylko w bieliźnie – niektórzy jeszcze z kawałkiem mydła i
ręcznikiem w dłoni. Przynagleni do pośpiechu, uchylając się od
uderzeń kolbami, wbiegali bezładnie po kładce w czeluść
ustawionego tyłem do pałacu, wielkiego jak wagon meblowy, auta
gazowego.”
Zamykały się hermetyczne drzwi, zza których dochodziły krzyki
przerażenia, wołanie o pomoc i silne uderzenia w ściany wozu.
„Pasażerowie” ginęli,
dusząc się dymem spalinowym. Gdy nastąpiła cisza, samochód
spokojnie odjeżdżał w stronę lasu Żuchowskiego. Rozpaczliwe
błagania o pomoc słyszeli ludzie więzieni w piwnicach pałacu,
czasem nawet coś widzieli, np. to, jak Żydów w największy mróz
wyganiano w samych koszulach.
Michał
P. jest młodym Żydem o atletycznej budowie
, bardzo silnym. Prawdopodobnie dzięki tej sile przeżył. Wyznaje: „– Zaprowadziłem do samochodu mojego ojca i moją matkę. Później zaprowadziłem siostrę i jej pięcioro dzieci, i mojego brata z żoną i trojgiem dzieci.” Sam też chciał pojechać wraz z nimi, ale mu nie zezwolono. Pracował wówczas u Niemców w Ugaju i dlatego nie figurował w spisie przeznaczonych do wywózki. W początkach stycznia 1942 roku zabrano go z Ugaju wraz z czterdziestoma innymi, równie silnymi i dobrze zbudowanymi Żydami i przewieziono do Chełmna. Gdy dojeżdżali na miejsce, uchylił płachtę w aucie i po rozrzuconej na ziemi odzieży, domyślił się, gdzie jest. Osadzono więźniów w piwnicy. Na jednej ze ścian ktoś napisał po żydowsku: „Kto tu przychodzi, każdy ma śmierć”. To zdanie miało być ostrzeżeniem, choć w istocie brzmiało jak wyrok.
|
W
dzień Michał P. pracował
sortując
odzież, buty i inne przedmioty codziennego użytku odebrane ofiarom.
Pomieszczenia, gdzie pracował, znajdowały się w sąsiedztwie
komnaty, w której skazańcy przygotowywali się do „kąpieli”:
„W
tym pierwszym pokoju
, gdzie rozbierali się Żydzi, stały dwa piece dobrze napalone. Było ciepło, żeby się chcieli łatwo rozbierać.” Na noc wracał do piwnicy. Od innych, którzy też wracali, a za dnia pracowali w terenie, dowiedział się, że w lesie zakopują uduszonych. Zgłosił się do pracy
w
lesie, myśląc z nadzieją o ucieczce.
Zaczął
pracować przy grzebaniu zwłok. Nie były to zwykłe groby, lecz
głębokie rowy. W jednym rowie mieściło się około tysiąca
ciasno ułożonych nieboszczyków. Układano je twarzami
do
dołu. Tym, co jeszcze żyli, Niemcy strzelali w tył głowy. Nim
wszystkich pogrzebano, ciała były dokładnie obszukiwane, „aż
do obrzydliwości”.
Obcęgami usuwano złote zęby, ściągano zegarki z rąk, obrączki
z palców, a z szyj woreczki z pieniędzmi. Zajmowali się tym dwaj
Ukraińcy. Uprzednio było ich trzech, ale jednego, zupełnym
przypadkiem, wepchnięto do auta i został zagazowany. Jego krzyk
zaginął pośród innych wrzasków. Próbowano go później ratować
stosując sztuczne oddychanie, ale było za późno. Samochód z
nieżywymi, po „usunięciu” ich, również był czyszczony (mogły
w nim się znajdować zagubione kosztowności), ale przez dwóch
Żydów. Transport do lasu „przychodził” trzynaście razy
dziennie, za każdym razem „dostarczając” około
dziewięćdziesięciu ciał.
Kiedyś przywieziono do Chełmna Żydów z łódzkiego getta. Wtedy wśród pracujących przy rowach zrobiono selekcję: „ (...) dwudziestu słabszych oddali do gazu, a wzięli na to miejsce nowych, mocnych Żydów z Łodzi.” Jak się okazało, niektórzy byli ochotnikami, upatrując dla siebie ratunku, sami zgłosili się do pracy. Pewnego wtorku, trzecim transportem
ponownie
dostarczono zabitych. Wśród nich Michał rozpoznał ciała
swojej żony i dzieci
„(...)
chłopiec miał siedem lat, dziewczynka cztery. Wtedy położyłem
się na zwłokach mojej żony i powiedziałem, żeby mnie
zastrzelili.”
Nie uczyniono tego. Niemiec rzekł: „Człowiek
jest mocny, może jeszcze dobrze popracować.”
Opowiadający wyznaje, że po tym fakcie, chciał popełnić
samobójstwo, tak jak dwóch Żydów, którzy się powiesili, lecz
odwiódł go od tego pewien nabożny człowiek. Postanowił uciec.
Namówił do swego planu innego współwięźnia, ale okoliczności
następnego dnia uniemożliwiły wspólną ucieczkę. Pretekstem
prośby o papierosa spowodował krótką dezorientację konwojenta, i
uciekł. Strzelano do niego – niecelnie. W pobliskiej wsi schował
się w stodole i mimo wszczętych poszukiwań, nie odnaleziono go. Po
dwóch dniach wydostał się ze stodoły. Pomógł mu jakiś chłop,
(nie pamięta jego nazwiska) nakarmił go i ogolił. Następnie udał
się w kierunku Grabowa. Tam spotkał tego Żyda, z którym planował
ucieczkę. Jemu też udało się zbiec.
Dorośli
i dzieci w Oświęcimiu
Następuje tu ocena działań hitlerowców. Autorka analizuje i poszukuje przyczyn tak powszechnie zaaprobowanego zła. Mówi o holokauście jako przedsięwzięciu ekonomicznym, będącym założeniem nazistów oraz w jaki sposób „skrzywiono” kręgosłup moralny ludzkości. Uzupełnia analizę o przykłady zbrodni ludobójstwa, wymienia „krwiożerczych” oprawców oraz kontrastujące z nimi jednostki, pragnące nawet w obliczu śmierci ocalać wartości i składać hołd ludzkiemu istnieniu poprzez ratowanie go. |
W
tej części okupacyjnych opowiadań autorka dokonuje analizy
i podsumowania działań hitlerowców na ziemiach polskich.
Mówi o wielkim zdziwieniu już nie samą wojną – jako walką
narodowo – wyzwoleńczą, ale o zdziwieniu wynikającym z „ogromu
przyspieszonej śmierci”.
|
„Nie
dziesiątki i nie setki tysięcy, ale miliony istnień człowieczych
uległy przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach śmierci.
Oprócz szeroko znanych miejscowości, jak Majdanek, Oświęcim,
Brzezinka, Treblinka, raz po raz okrywamy nowe, mniej
głośne.”
Często
były one poukrywane wśród lasów
i wzgórz, z dala od torów kolejowych – jakby zapomniane, a pozwalające na gigantyczne i bestialskie mordy - „Tak znaleziono całe złoża umarłych, zagrzebane w Tuszynku i Wiączynie pod Łodzią. Tak wystarczył jeden stary pałac w Chełmnie, położony na wzgórzu, z przepięknym widokiem na rozkołysany trawami i zbożami krajobraz, jeden na pól zrujnowany spichrz, jedna w pobliżu rozległa, ściśle oparkaniona parcela młodego sosnowego lasu, by osiągnąć cyfrę ofiar sięgającą miliona. Wystarczył mały czerwony budynek z cegła obok Instytutu Anatomicznego we Wrzeszczu pod Gdańskiem, by z ludzi zamordowanych wytapiać tłuszcz na mydło, a skórę
ich
garbować na pergamin.”
Niemcy
obiecywali Żydom doskonałe warunki
pracy w obozach Polski. Zachęcali ich do wyjazdów. Swoją potęgę budowali na kłamstwie i zbrodni. Rzeczywistość przedstawiała się zupełnie inaczej. Przybyłych transportem wysadzano na jedną stronę
wagonów, na drugą wyrzucano ich dobytek, po czym kazano im się rozbierać i pod pretekstem „kąpieli” prawie nagich wpędzano do komór gazowych lub hermetycznie zamkniętych samochodów, gdzie ginęli dusząc się gazem i spalinami. Jeszcze inni w zamian otrzymywali łachmany i prowadzeni byli do pracy. W obozach gromadzono całe zapasy odzieży, obuwia, przedmiotów osobistego użytku, kosztowności. „Naładowane towarem pociągi odchodziły do Rzeszy.” W oparciu o relacje więźniów powracających do Polski z obozów niemieckich
okazuje
się, że i tam całe zastępy specjalistów zajmowały się
wydobywaniem przedmiotów ukrytych w odzieniu, butach itp.
Autorka przypomina, że po śmierci Himmlera odkryto w jego siedzibie setki tysięcy funtów szterlingów walucie dwudziestu sześciu państw. To była większa część „dokonań” nazistów. „Utylizowanie spalonych kości na nawóz, tłuszczu na mydło, skóry
na wyroby skórzane, włosów
na materace – to był już tylko produkt uboczny tego olbrzymiego przedsiębiorstwa
państwowego,
przynoszącego w ciągu lat nieobliczone dochody. Ta stała dywidenda
płynęła z ludzkiej męczarni i ludzkiego przerażenia, a także z
ludzkiego upodlenia i zbrodni, i stanowiła istotną ekonomiczną
rację całej imprezy obozów. Ideologiczny postulat wytracania ras i
narodów służył temu celowi, stanowił jego usprawiedliwienie.”
Projekt
obozów miał charakter dwojaki: polityczny
i ekonomiczny.
Przewidywał uwolnienie pewnych terytoriów od ich mieszkańców, po
to, by tymi terenami zawładnąć biorąc w posiadanie bogactwa
naturalne i kulturalne. W dodatku planowano całokształt
przedsięwzięcia zorganizować tak, by nie przyniosło ono żadnych
strat, a wprost przeciwnie: by okazało się dochodowe – w postaci
wykonywanej przez więźniów pracy oraz majątku zagarniętego po
zmarłych. To „ludzie
ludziom zgotowali ten los”
– mówi autorka. Ludzie byli katami, oprawcami i ofiarami. Tylko
ludzie.
Komisja
Badania Zbrodni Niemieckich
przesłuchała mnóstwo byłych więźniów. Byli wśród nich ludzie nauki i kultury. „Każdy ocalał jako jeden spośród swoich najbliższych. (...) Ocaleli, wcale na to nie licząc.” Pewien lekarz, profesor uniwersytetu w Budapeszcie, przeżył, bo ani przez chwilę nie łudził się nadzieją ocalenia. Pozwoliło mu to zachować względny spokój moralny i umysłowy. Osoby o określonej funkcji zawodowej, z szeregu inteligencji (np. lekarze), okazywali się czasem „przydatni” Niemcom. Posiadali nieraz z tego względu pewne przywileje, które wykorzystywali, by pomagać innym. Tak czynił doktor Grabczyński z Krakowa. Ze swojego bloku Nr 22 uczynił prawdziwy szpital, dbał o swoich podopiecznych i uratował niejedno istnienie ludzkie. Z zeznań posła Mayera, który dwanaście lat spędził w obozach niemieckich, wyłaniają się plastyczne portrety sadystycznych oprawców z Oświęcimia. Jednym z nich był August Glass. Swoje ofiary bił w nerki, w taki sposób, by nie zostawiać śladów. Zgon następował po trzech dniach. Inny miażdżył krtań człowieka stawiając mu stopę na gardle. Jeszcze inny dusił więźniów zatapiając im głowy w kadzi. Najbardziej „krwiożerczy”, o „złoczyńskiej” przeszłości, pod byle pretekstem uderzał po głowie gumą zakończoną ołowiem tak celnie, że zabijał na miejscu. Jego dzienna „stawka” to piętnaście zabitych. Inny – był długorękim katem – dusił swoje ofiary.
|
Prawdopodobne
jest, że gdyby w tych ludziach nie pobudzono drzemiącego w
podświadomości zła, nie wydarzyłyby się te okrutne fakty.
Zeznania posła Meyera dokumentują jednak, że partię Hitlera w
początkowym stadium istnienia stanowili „rekruci”
z nizin społecznych
o wrodzonych poniekąd instynktach sadystycznych (mordercy,
złodzieje, przestępcy). „Wychowanie
nazistowskie otoczyło ich wrodzone instynkty szczególną pieczą.
Świadczy o tym wydana w Niemczech ustawa specjalna wzbraniająca
komukolwiek zarzucania członkom partii ich osobistej przeszłości.”
Ponadto młodzież niemiecką specjalnie szkolono, prowadząc
praktyczne ćwiczenia
sadystycznego
okrucieństwa.
A
polskie dzieci umierały – nie tylko w Oświęcimiu - wiedziały,
że muszą umrzeć. Mniejsze, nienadające się do pracy,
zagazowywano. Selekcji dokonywano na podstawie wzrostu, przechodziły
kolejno pod prętem zawieszonym na wysokości jednego metra i
dwudziestu centymetrów: „Świadome
powagi chwili, te mniejsze, zbliżając się do pręta, prostowały
się, stąpały wyprężone na palcach, by zaczepić głową o pręt
i uzyskać życie.”
Kilkaset dzieci z Oświęcimia trzymano w zamknięciu, bo brakowało
kompletu do wypełnienia komory. Jeden z doktorów „przechowywał”
w swoim lekarskim pokoiku dwóch chłopców, którzy nocą uciekli z
samochodu wiozącego ich na zagazowanie. Medyk opiekował się nimi i
ukrywał ich do momentu, gdy bezpiecznie mogli pojawić się z
powrotem w obozie. Pewien lekarz – profesor z Pragi, przechadzając
się pewnego ranka po oświęcimskim obozie, zauważył dwoje małych
jeszcze żywych dzieci. Bawiły się w piasku, przesuwając po nim
jakieś patyczki.
Na
pytanie:
„
– Co tu robicie, dzieci?” - otrzymał zadziwiającą odpowiedź:
„
– My się bawimy w palenie
Żydów.”