GARTH NIX
Abhorsen
tłumaczyła Agnieszka Kuc
Dla Anny i Thomasa Henry’ego Niksów
Prolog
Mgła podniosła się znad rzeki. Ogromne białe kłęby mieszały się z sadzą i dymem dryfującymi nad miastem Corvere, tworząc hybrydę, którą mniej ambitne gazety codzienne określały mianem smogu, natomiast „Times” nazywał „miazmatycznymi wyziewami”. Zimna, wilgotna, cuchnąca mgła była po prostu niebezpieczna i nazwa nie odgrywała tu większej roli. Gęstniejące opary wywoływały duszności i najbardziej nawet niewinny kaszel potrafił zamienić się w ciężkie zapalenie płuc.
Jednakże chorobotwórcze działanie mgły nie stanowiło najpoważniejszego zagrożenia. Znacznie bardziej niebezpieczne były inne jej właściwości. Mgła unosząca się nad Corvere tworzyła przede wszystkim bardzo skuteczną zasłonę. Spowijała osławione latarnie gazowe, niczym welon, ograniczając widoczność i zniekształcając dźwięki. Gdy kładła się nad miastem, ulice pogrążały się w mroku, zewsząd dobiegały dziwne odgłosy, a wokół czaiły się zbrodnia i zamęt.
- Nie zanosi się na to, by mgła miała się rozproszyć - stwierdził Damed, główny ochroniarz króla Touchstone’a. - W jego głosie pobrzmiewał ton niezadowolenia. Nie znosił tych gęstych oparów, chociaż zdawał sobie sprawę, że to tylko jedno ze zjawisk natury, mieszanka przemysłowych spalin i nadrzecznej mgły. Daleko, w rodzinnych stronach, na terenie Starego Królestwa, podobne mgły często wywoływali czarownicy posługujący się Wolną Magią. - W dodatku... telefon... przestał działać, a eskorta jest mniej liczna niż zazwyczaj i tworzą ją nowi, niesprawdzeni ludzie. Nie ma wśród nich oficerów, którzy towarzyszyli nam do tej pory. Bezpieczniej byłoby nigdzie się stąd nie ruszać, Wasza Wysokość.
Touchstone stał przy oknie i usiłował coś dojrzeć przez zamknięte okiennice. Założono je jakiś czas temu, gdy część demonstrantów oblegających Ambasadę Starego Królestwa zaopatrzyła się w proce. Wcześniej rzucali w stronę budynku kawałkami cegieł, nie mogli jednak nikomu zagrozić, jako że otoczona parkiem i murem rezydencja była oddalona od ulicy o dobre pięćdziesiąt jardów.
Nie po raz pierwszy Touchstone żałował, że znajduje się zbyt daleko, by móc liczyć na wsparcie ze strony magicznych sił Kodeksu. Przebywali w odległości pięciuset mil na południe od Muru, a powietrze było tu przeważnie zimne i zastygłe w bezruchu. Jedynie wówczas, gdy z północy wiał bardzo silny wiatr, Touchstone czuł, że nawiązuje łączność ze swoim magicznym dziedzictwem.
Brak Kodeksu jeszcze bardziej doskwierał Sabriel, o czym Touchstone doskonale wiedział. Spojrzał na żonę. Jak zwykle siedziała przy biurku, zajęta pisaniem listu bądź to do przyjaciółki z czasów szkolnych, bądź do jakiegoś wpływowego biznesmena, albo też do członka Zgromadzenia Ludowego Ancelstierre. Obiecywała złoto, wsparcie lub pomoc w nawiązywaniu kontaktów. Możliwe, że wysuwała także słabo zawoalowane groźby pod adresem tych, którzy bezmyślnie popierali Coroliniego i jego plany osiedlenia za Murem, na terenie Starego Królestwa, setek tysięcy uchodźców z Southerling.
Touchstone nadal nie mógł przywyknąć do widoku Sabriel odzianej w strój typowy dla Ancelstierre, a już szczególnie dziwne wydawały mu się tutejsze ubiory dworskie. Właśnie taki miała na sobie Sabriel. Zamiast błękitnosrebrnej opończy, przerzuconego przez pierś pasa z dzwonkami Abhorsenów oraz miecza nosiła teraz srebrzystą sukienkę, futrzaną pelisę przewieszoną przez jedno ramię i mały, zabawny toczek upięty na kruczoczarnych włosach. Miała także niewielki pistolet automatyczny, który przechowywała w srebrnej siatkowej torebce, z pewnością nie mógł się on jednak równać z mieczem.
Strój, który nosił Touchstone, również pozostawiał sporo do życzenia. Sztywny kołnierzyk oraz krawat ograniczały swobodę ruchów, a garnitur nie stanowił żadnego zabezpieczenia. Dwurzędowa marynarka uszyta była z tak cienkiej i delikatnej wełny, że każde ostrze weszłoby w nią jak w masło, nie wspominając już o kuli z pistoletu...
- Czy mam przesłać wiadomość, że Wasza Wysokość nie będzie mógł wziąć udziału w przyjęciu? - zapytał Damed.
Touchstone zmarszczył brwi i spojrzał na Sabriel. Ponieważ ukończyła szkołę w Ancelstierre, o wiele lepiej niż on znała miejscowych ludzi, a także elity sprawujące władzę. Dlatego na południe od Muru to ona podejmowała dyplomatyczne rokowania, zawsze tak było.
- Nie - odpowiedziała Sabriel. Wstała i zdecydowanym ruchem zapieczętowała ostatnią kopertę. - Dzisiaj wieczorem odbędzie się debata. Być może Corolini przedstawi swój projekt Ustawy o Przymusowej Emigracji. Niewykluczone, że ugrupowanie Dawfortha wesprze nas swymi głosami i opowie się za odrzuceniem wniosku. Musimy tam pójść.
- Bez względu na mgłę? - upewniał się Touchstone. - Swoją drogą ciekawe, jak w takich warunkach uda mu się zorganizować garden party?
- Na pewno nie zamierzają oglądać się na pogodę - odparła Sabriel. - Będziemy wszyscy stać, sączyć zielony absynt, opychać się plasterkami wykwintnie podanej marchewki i udawać, że świetnie się bawimy.
- Zaserwują nam marchewkę?
- To wymysł Dawfortha. Te kulinarne fanaberie wprowadził jego hinduski guru - wyjaśniła Sabriel. - Wiem to od Sulyn.
- No, skoro ona tak twierdzi - powiedział Touchstone, krzywiąc się niemiłosiernie na myśl o surowych marchewkach i zielonym absyncie, a nie z powodu Sulyn.
Była jedną z oddanych przyjaciółek Sabriel, jeszcze z czasów szkolnych, i wiele razy im pomogła. Dwadzieścia lat wcześniej Sulyn, podobnie jak pozostałe uczennice z Wyverley College, miała okazję zobaczyć, do czego może doprowadzić rozpowszechnianie się Wolnej Magii, której potęga wzrosła na tyle, że zaczęła przenikać poza Mur i w sposób zupełnie niekontrolowany zdobywać coraz większe wpływy w Ancelstierre.
- Pójdziemy na to przyjęcie, Damed - powiedziała Sabriel. - Rozsądek wymaga jednak, żebyśmy wdrożyli plan, który wcześniej omówiliśmy.
- Proszę wybaczyć moją śmiałość, pani - odparł Damed. - Wydaje mi się jednak, że ten plan nie zapewni wam bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót.
- Przynajmniej się trochę rozerwiemy - zaoponowała Sabriel. - Czy samochody są już gotowe do drogi? Narzucę tylko płaszcz i włożę buty.
Damed skinął niechętnie głową i wyszedł z pokoju. Ze sterty okryć przewieszonych przez oparcie szezlonga Touchstone wyciągnął ciemny płaszcz i narzucił go sobie na ramiona. Sabriel wybrała spośród nich inny - także męski, po czym usiadła, żeby zmienić pantofle na buty.
- Damed na pewno ma jakieś uzasadnione powody do niepokoju - powiedział Touchstone, podając Sabriel rękę. - Mgła jest rzeczywiście bardzo gęsta. Gdybyśmy znajdowali się w Starym Królestwie, nie miałbym najmniejszych wątpliwości, że ktoś zesłał ją specjalnie.
- Wygląda na naturalną - odparła Sabriel. Stali blisko siebie i zawiązywali sobie nawzajem szaliki, po czym wymienili delikatne pocałunki. - Chociaż zgadzam się, że równie dobrze mogłaby zostać użyta przeciwko nam. Jednakże może już wkrótce uda mi się zawrzeć sojusz wymierzony przeciwko Coroliniemu. Jeśli przybędzie Dawforth, a Sayresowie nie będą się wtrącać...
- Niewielka jest na to szansa, chyba że potrafimy udowodnić, iż to nie my wykradliśmy ich najdroższego syna i siostrzeńca - mruknął Touchstone, skupiając całą uwagę na pistoletach. Sprawdził, czy w komorach tkwią naboje, spust jest opuszczony, a broń zabezpieczona. - Wolałbym znać bliżej tego przewodnika, którego wynajął Nicholas. Jestem pewien, że słyszałem już kiedyś imię Hedge - i niestety nie kojarzy mi się najlepiej. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich wcześniej, gdy podążaliśmy Wielką Drogą Południową.
- Jestem przekonana, że już wkrótce dotrą do nas jakieś wieści od Ellimere - oświadczyła Sabriel, zajęta kontrolowaniem stanu technicznego swojego pistoletu. - Być może Sam także prześle nam jakieś informacje. W tej kwestii musimy zdać się na zdrowy rozsądek naszych dzieci, sami natomiast zajmujmy się bieżącymi sprawami.
Touchstone skrzywił się, gdy Sabriel mówiła o zdrowym rozsądku dzieci, po czym podał jej szary filcowy kapelusz obwiązany czarną tasiemką, bliźniaczo podobny do tego, jaki sam nosił, pomógł zdjąć toczek i upiąć włosy pod nowym nakryciem głowy.
- Jesteś gotowa? - zapytał, gdy zapinała pasek płaszcza. Identyczne kapelusze, postawione wysoko kołnierze i szyje opatulone szalami upodabniały ich do Dameda i innych strażników. Na tym właśnie polegał ich plan.
Na zewnątrz czekało dziesięciu ochroniarzy, nie licząc kierowców dwóch opancerzonych aut marki Hedden-Hare. Sabriel i Touchstone dołączyli do nich i natychmiast wtopili się w grupę. Jeżeli ktoś miał względem nich wrogie zamiary i obserwował, co dzieje się za murami ambasady, z pewnością nie było mu łatwo ustalić, kto jest kim, zwłaszcza że wszystko spowijała mgła.
Na tylnym siedzeniu każdego pojazdu zasiadły po dwie osoby, natomiast osiem pozostałych stanęło na stopniach obok drzwi. Kierowcy uruchomili silniki i czekali na sygnał. Z rur wydechowych wypływał ciepły strumień spalin, który unosił się w górę i mieszał z oparami mgły.
Gdy Damed dał znak, samochody wyjechały na drogę dojazdową i zabrzmiały głośne klaksony. Był to sygnał dla strażników stojących przy bramie, że należy ją otworzyć, a także informacja dla czekającej na zewnątrz ancelstierrańskiej policji, iż ma utorować przejście. W tamtych czasach przed ambasadą zawsze zbierało się mnóstwo ludzi, przeważnie zwolenników Coroliniego - podejrzanych zbirów i przekupionych agitatorów z czerwonymi opaskami na rękawach, symbolizującymi przynależność do Partii Ojczyźnianej.
Wbrew ponurym przewidywaniom Dameda, policja dobrze wywiązała się ze swojego zadania. Przejście było na tyle szerokie, że samochody swobodnie mogły pomknąć do przodu. Wprawdzie poleciało za nimi kilka cegieł i kamieni, nie trafiły one jednak w strażników stojących na stopniach ani nie uszkodziły pojazdów, odbijając się od opancerzonych szyb i karoserii. Już po chwili wrzeszczący tłum zamienił się w ciemną, bezkształtną masę majaczącą we mgle.
- Nie mamy eskorty - oznajmił Damed, który stał przy kierowcy auta jadącego z przodu.
Królowi Touchstone’owi i królowej Abhorsen przydzielono specjalny oddział policji konnej, którego zadaniem było towarzyszenie królewskiej parze podczas wszelkich wyjazdów do miasta. Do tej pory eskorta wywiązywała się należycie z powierzonych jej zadań, postępując zgodnie z wytycznymi obowiązującymi służby policyjne w Corvere. Tym razem jednak policjanci zostali w tyle.
- Być może otrzymali jakieś sprzeczne rozkazy - powiedziała kierująca autem kobieta, zwracając się do Dameda przez otwarte okno. W jej głosie wyczuwało się niepewność.
- Musimy zmienić trasę - zarządził Damed. - Jedź przez Harald Street. To pierwsza ulica na lewo.
Samochody pomknęły do przodu, wyprzedzając wolniejsze pojazdy - wyładowaną po brzegi ciężarówkę i wóz konny. Przed zakrętem gwałtownie zahamowały i wjechały w szeroką Harald Street. Była to jedna z głównych ulic miasta, unowocześniona i lepiej oświetlona. Po obu stronach stały w równych odstępach latarnie gazowe. Mimo tych udoskonaleń gęsta mgła powodowała, że i tak nie można było jechać szybciej niż piętnaście mil na godzinę.
- Przed nami coś się dzieje! - poinformowała kobieta.
Damed spojrzał we wskazanym kierunku i zaklął. Gdy tylko światła samochodu zdołały przedrzeć się przez mgłę, zobaczył, że ulicę blokuje tłum ludzi. Nie mógł rozróżnić napisów, które widniały na transparentach, bez trudu się jednak domyślił, że demonstrację zorganizowała Partia Ojczyźniana. Co gorsza, w pobliżu nie było policji, która mogłaby ich powstrzymać, ani jednego błękitnego hełmu w zasięgu wzroku.
- Stać! Wycofujemy się! - krzyknął Damed. Dwukrotnie machnął ręką, dając znak pojazdowi nadjeżdżającemu z tyłu. Umówiony sygnał oznaczał „Problemy” i „Odwrót!”.
Gdy tylko samochody zaczęły zawracać, tłum ruszył wielką falą do przodu. Panującą do tej chwili ciszę przerwały gniewne okrzyki: „Cudzoziemcy do domu!”, „To nasz kraj!”. W ślad za okrzykami poleciały cegły i kamienie, na razie chybiając celu.
- Wycofujemy się! - wrzeszczał Damed. Wyciągnął pistolet i trzymał go w pogotowiu, opuściwszy rękę wzdłuż tułowia. - Szybciej!
Gdy pierwszy samochód dojeżdżał już prawie do zakrętu, jezdnię nagle zatarasowały ciężarówka i wóz konny, które przed chwilą mijali. Z obu pojazdów pod osłoną mgły wyskoczyli zamaskowani mężczyźni. W rękach trzymali karabiny.
Damed, zanim jeszcze zauważył broń, uświadomił sobie nagle, że tego właśnie przez cały czas się obawiał. Wpadli w zasadzkę.
- Szybko! Wysiadać z samochodów! - krzyknął, wskazując biegnących w ich kierunku uzbrojonych mężczyzn. - Przygotować się do ostrzału!
Pozostali strażnicy szybko wyskoczyli z samochodów i uchylili drzwi, traktując je jako osłonę. Sekundę później otworzyli ogień. Na donośny huk wystrzałów z pistoletu nakładało się ostre terkotanie nowoczesnych karabinów maszynowych, które okazały się o wiele bardziej poręczne niż stare lewiny, stanowiące dotychczasowe wyposażenie Armii. Żaden ze strażników nie lubił broni palnej, przez cały czas jednak wszyscy ćwiczyli się w jej używaniu, odkąd tylko znaleźli się po drugiej, południowej stronie Muru.
- Nie strzelać w tłum! Tylko w uzbrojonych! - Zamachowcy nie byli jednak tak ostrożni. Ogromna fala ognia wydobywała się spod samochodów, zza skrzynki na listy i spoza klombów okolonych niewysokim murkiem.
Kule, świszcząc przeraźliwie, odbijały się rykoszetem od ścian budynków oraz opancerzonych pojazdów. Wszędzie panował niesamowity huk i hałas, krzyki i nawoływania ludzi mieszały się z trzaskiem i terkotem karabinów maszynowych. Tłum, który jeszcze przed chwilą tak chętnie ruszał do natarcia, przemienił się w potworną skotłowaną masę ludzi, próbujących się za wszelką cenę wyrwać i uratować.
Damed popędził do grupy strażników, którzy skryli się za maską drugiego z samochodów.
- Rzeka! - krzyknął. - Przetnijcie plac i kierujcie się w stronę Warden Steps. Gdy będziecie już przy schodach, zbiegnijcie na dół. Znajdziecie tam dwie zacumowane łodzie. Mgła pomoże wam zmylić pogoń.
- Możemy próbować przedrzeć się z powrotem na teren ambasady! - zaoponował Touchstone.
- Tę akcję zbyt dobrze zaplanowano! Policjanci, a przynajmniej znaczna ich część, podjęli z nimi współpracę. Musicie wydostać się z Corvere. Opuścić Ancelstierre!
- Nie - krzyknęła Sabriel. - Jeszcze nie skończyliśmy...
Urwała w pół słowa, Damed gwałtownie bowiem natarł na nią i na Touchstone’a, przewracając oboje na ziemię, po czym przeskoczył ponad leżącymi. Błyskawicznie, tak jak tylko on to potrafił, wyciągnął dłoń po spory czarny cylindryczny przedmiot, który nadleciał ku nim, wlokąc za sobą smugę dymu. Był to granat. Damed schwycił go w locie i natychmiast odrzucił za siebie, nie był jednak wystarczająco szybki.
Granat eksplodował w powietrzu. Nafaszerowano go materiałami wybuchowymi o niespotykanej sile rażenia oraz kawałkami metalu. Damed zginął na miejscu. Wybuch zmiótł szyby w oknach w promieniu pół mili, a także na krótki czas ogłuszył i oślepił wszystkich w obrębie stu jardów. Największe szkody poczyniły jednak rozpryskujące się na boki tysiące metalowych odłamków, które przecinały ze świstem powietrze i odbijały się od kamieni i metalu, bezlitośnie rozrywając na strzępy ludzkie ciała.
Po wybuchu nastąpiła cisza, zakłócana jedynie sykiem płomieni podsycanych gazem wydobywającym się z roztrzaskanych latarni. Podmuch był tak potężny, że nawet ściana mgły rozstąpiła się, tworząc lej otwierający się ku niebu. Przez powstałą w ten sposób wyrwę prześwitywały delikatne promienie słońca, wydobywając z półmroku obraz straszliwych zniszczeń.
Pod samochodami i wokół nich leżały porozrzucane ciała. Nawet pancerne szyby aut nie oparły się eksplozji, a ci, którzy pozostali w środku, zastygli w pozach, w jakich dosięgła ich śmierć.
Ocaleli zamachowcy odczekali kilka minut, zanim zdecydowali się wyczołgać zza osłony, którą stanowił niewysoki mur okalający klomby. Po chwili ruszyli przed siebie, śmiejąc się i gratulując jeden drugiemu. Karabiny nieśli niedbale wetknięte pod pachę albo nonszalancko przerzucone przez ramię, co miało stwarzać wrażenie beztroski i luzu.
Rozmawiali, śmiejąc się nienaturalnie głośno, choć nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Ich zmysły uległy stępieniu nie tylko na skutek szoku, będącego efektem eksplozji, ale także przerażających widoków, które przed nimi się roztaczały. Zdawali sobie sprawę z tego, że cudem przetrwali pośrodku morza śmierci i zniszczenia.
Najbardziej przerażająca była jednak świadomość, że ostatnie królobójstwo zdarzyło się na ulicach Corvere ponad trzysta lat temu. Teraz się powtórzyło znowu - i to oni przyłożyli do tego rękę.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Oblężenie
Sześćset mil na północ od Corvere, za Murem oddzielającym krainę Ancelstierre od Starego Królestwa, także unosiła się mgła. Mur stanowił granicę, za którą technologiczna potęga Ancelstierre już nie sięgała. Poza nim rozciągało się królestwo magii, gdzie obowiązywały zupełnie inne prawa.
Mgła różniła się wyraźnie od tej, którą widywano na południu. Nie była biała, lecz ciemnoszara, jak burzowa chmura, i na pewno nie stworzyły jej siły natury. Została utkana z powietrza za pomocą czarów i pojawiła się na szczytach wzgórz, z dala od źródeł wody. Utrzymała się i rozprzestrzeniła, pomimo że wiosna miała się już ku końcowi i popołudniowe gorąco powinno było rozproszyć wszelką wilgoć.
Jednak mgła za nic miała słońce i ciepłe powiewy wiatru. Spływała ze szczytu wzgórza i rozlewała się na południe oraz wschód. Wysuwała przed siebie cienkie macki i pełzła do przodu. W odległości mniej więcej pół mili od szczytu wzgórza jedna z macek oderwała się, tworząc coś w rodzaju chmury, która powędrowała wysoko w górę i przesuwała się nad potężną rzeką Ratterlin. Gdy dotarła na drugą stronę, zaczęła wolno opadać i usadowiła się na wschodnim brzegu niczym ropucha. Po chwili dała początek nowej mgle. Niebawem mgliste opary zupełnie przesłoniły zarówno zachodni, jak i wschodni brzeg Ratterlinu, chociaż jego wody wciąż jeszcze pławiły się w słońcu.
I rzeka, i mgła zdążały, każda w swoim tempie, w kierunku Długich Urwisk. Wartki nurt wciąż przybierał na sile, w miarę jak Ratterlin zbliżała się do wielkiego wodospadu, by nagle runąć kaskadą w dół z wysokości tysiąca stóp. Mgła parła ciągle do przodu, powoli i złowieszczo, coraz bardziej gęstniejąc i zagarniając coraz wyższe warstwy powietrza.
Kilka jardów przed Długimi Urwiskami zatrzymała się, chociaż nie przestała gęstnieć i wędrować w górę. Niebezpiecznie zbliżała się do wyspy położonej na środku rzeki, nieopodal wodospadu. Wznosił się na niej Dom, otoczony ogrodami i okolony białym murem.
Mgła nie wędrowała już dalej za rzekę ani nie rozlewała się na boki, ale nawarstwiała się coraz wyżej i wyżej. Jakieś niewidzialne siły broniły jej dostępu do posiadłości na wyspie, dzięki czemu słońce nadal oświetlało białe mury, ogrody i pokryty czerwoną dachówką dach Domu. Mgła była niewątpliwie orężem w walce, której pierwsza odsłona właśnie się zaczynała - przystępowano do oblężenia. Wyznaczono granice pola walki i okrążono posiadłość.
Dom wraz z przyległymi ogrodami stanowił siedzibę Abhorsenów i zajmował właściwie całą wyspę. Powołaniem Abhorsenów, z racji urodzenia i przynależnych obowiązków, było strzeżenie granic ustanowionych pomiędzy Życiem a Śmiercią. Ród ich korzystał z pomocy Wolnej Magii i potrafił porozumiewać się z duchami Zmarłych za pomocą specjalnych dzwonków. Nie byli to jednak ani nekromanci, ani czarownicy. Każdy z Abhorsenów był władny nakazać Zmarłym, próbującym przekroczyć linię Życia, aby powrócili tam, skąd przyszli.
Istota zsyłająca mgłę wiedziała, że królowa Abhorsen opuściła na jakiś czas wyspę. Zarówno ona, jak i jej królewski małżonek zostali podstępnie wywabieni z Domu i znajdowali się teraz za Murem. Tam też prawdopodobnie chciano się z nimi rozprawić. Taki był plan Pana, któremu służyła twórczyni mgły. Projekt ten od pokoleń czekał na realizację, dopiero teraz jednak miał się urzeczywistnić.
Składał się on z wielu części i obejmował różne kraje, ale to, co leżało u podstaw całego zamysłu i było przyczyną wszelkich działań, znajdowało się w Starym Królestwie. Wojna, zamach i uchodźcy - byli zaplanowani. Krył się za tym czyjś wnikliwy umysł, zdolny knuć intrygi i gotowy czekać latami na realizację swych zamierzeń.
Jak to jednak z planami bywa, nie obyło się bez komplikacji. Problem stanowiły pewne osoby przebywające właśnie w Domu Abhorsenów. Jedną z nich była młoda kobieta, przysłana tu, na południe, przez czarodziejki zamieszkujące pokryte lodowcem góry, piętrzące się u źródeł rzeki Ratterlin. Były to Clayry, które potrafiły odczytywać z lodowych tafli przyszłość. Z pewnością będą próbowały wpływać na teraźniejszość i naginać ją do własnych celów. Młoda kobieta należała do elitarnego grona, co łatwo można było poznać po kolorze kamizelki, którą nosiła. Czerwona kamizelka oznaczała, że jej właścicielka zajmuje stanowisko Drugiej Asystentki w Bibliotece Clayrów.
Pani mgły już wcześniej miała okazję przyjrzeć się młodej kobiecie. Wiedziała jednak o niej tylko tyle, że jest czarnowłosa, ma jasną cerę i nie więcej niż dwadzieścia lat. Poznała też jej imię, którym przyzywano ją pośród bitewnego zgiełku. Brzmiało ono: Lirael.
Druga osoba, choć nieco lepiej rozpoznana, mogła nastręczyć większych problemów, aczkolwiek nie było to do końca pewne. Młody mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopiec, po ojcu odziedziczył kręcone włosy, po matce czarne brwi, a po obojgu - wysoki wzrost. Nazywał się Sameth i był synem króla Touchstone’a oraz Sabriel Abhorsen.
Książę Sameth - przyszły dziedzic Abhorsenów - powinien był posiąść magiczną moc płynącą z „Księgi Zmarłych” i siedmiu dzwonków. Pani mgły miała jednak co do tego coraz większe wątpliwości. Była już bardzo stara i niegdyś dobrze znała ten osobliwy ród oraz jego domostwo położone na wyspie. Nie dalej jak poprzedniej nocy stoczyła walkę z Samethem i zauważyła, że nie potrafi on władać bronią tak dobrze, jak na Abhorsena przystało. Nawet sposób, w jaki rzucał zaklęcia Kodeksu, był dość dziwaczny, daleki od tego, co prezentowali zarówno członkowie rodziny królewskiej, jak i Abhorsenowie.
Sameth i Lirael nie byli osamotnieni. Pomagały im dwie istoty - nieduży biały zrzędliwy kocur oraz spory czarno-brązowy pies, a właściwie suka, o przyjacielskim usposobieniu. Para ta nie wyglądała może zbyt imponująco, potrafiła jednak dokonać znacznie więcej, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka, tyle że wiadomości na jej temat nie były zbyt konkretne. Najprawdopodobniej były to stworzenia wywodzące się z kręgu Wolnej Magii, zobowiązane do służby na rzecz członków rodu Abhorsenów oraz Clayrów. O kocie coś niecoś było wiadomo, na przykład to, że nosił imię Mogget. Pewne informacje o nim zawarto w księgach tajemnych. Jeśli chodzi o psa, mógł być albo bardzo młody, albo tak stary, że wszystkie księgi, gdzie o nim pisano, już dawno obróciły się proch. Istota, która ukrywała się we mgle, przypuszczała, że raczej to drugie było prawdą. Zarówno młoda kobieta, jak i towarzyszący jej pies pochodzili z Wielkiej Biblioteki należącej do Clayrów. Było wielce prawdopodobne, że podobnie jak sama Biblioteka, skrywali jakieś nieznane, głęboko schowane moce.
Cała czwórka mogła okazać się bardzo wymagającym przeciwnikiem i stanowić poważne zagrożenie. Władczyni mgły nie musiała jednak walczyć z nimi bezpośrednio. Takie starcie było zresztą wykluczone, ponieważ Dom był bardzo dobrze strzeżony za pomocą czarów, a ponadto chronił go bystry nurt rzeki. Jej zadanie polegało na czym innym - siedziba Abhorsenów miała stać się pułapką. Dlatego trzeba było przystąpić do oblężenia. W tym czasie, w zupełnie innym miejscu, zaplanowano pewną akcję. Lirael, Sam oraz ich towarzysze mieli pozostać odcięci tak długo, aż będzie za późno, by mogli cokolwiek zrobić.
Na myśl o przygotowywanych działaniach Chlorr w Masce wydała przeciągły syk, a mgła wokół tego, co można było uznać za jej głowę, zaczęła niepokojąco gęstnieć. W dawnych czasach Chlorr była żywą istotą, nekromantką, i nie musiała słuchać niczyich rozkazów. Kiedyś popełniła jednak błąd, który kosztował ją utratę życia i niezależności. Odtąd musiała służyć swemu Panu, który nie pozwalał jej odejść za Dziewiątą Bramę. Ponownie przekroczyła linię Życia, tyle że pod inną postacią. Nie była już istotą żyjącą, należała do świata Zmarłych. Podlegała władzy dzwonków, związana z nimi mocą swego tajemnego imienia. Chociaż nie chciała słuchać cudzych rozkazów, nie miała wyboru - musiała być im posłuszna.
Chlorr opuściła ramiona. Od jej palców oderwało się kilka pierzastych pasemek mgły. Wszędzie wokół tłoczyły się zastępy Zmarłych Pomocników, setki słaniających się, zropiałych ciał. Chlorr nie przywiodła ich tutaj ze sobą z krainy Zmarłych. Dowództwo nad duchami zamieszkującymi te przeżarte rozkładem ciała o na wpół odsłoniętych kościach powierzył jej ten, który miał nad nimi władzę. Uniosła w górę widmowe ramię, długie i wychudzone, i wskazała kierunek. Wśród westchnień i jęków, chrzęstu zesztywniałych stawów i klekotu kości oddziały Pomocników ruszyły marszowym krokiem naprzód, kryjąc się pod osłoną nieprzeniknionej mgły.
- Na zachodnim brzegu jest co najmniej dwustu Pomocników, a na wschodnim z osiemdziesięciu albo i więcej - zameldował Sameth. - Nie widzę Chlorr, ale myślę, że musi gdzieś tam być. - Wyprostował się i odsunął wykonany z brązu teleskop.
Zadrżał na samo wspomnienie swego ostatniego spotkania z Chlorr, mroczną istotą majaczącą ponad nim z ognistym mieczem gotowym do ciosu. Do spotkania doszło zaledwie ubiegłej nocy, ale jemu zdawało się, że było to znacznie dawniej.
- Możliwe, że jakiś inny czarownik Wolnej Magii sprowadził tę mgłę - powiedziała Lirael. Sama jednak w to nie wierzyła. Wyczuwała obecność tych samych sił, które poznała poprzedniej nocy.
- To rzeczywiście mgła - oznajmił pies. Balansował na wysokim stołku i z uwagą obserwował sytuację. Poza tym, że umiał mówić i nosił lśniącą obrożę ze znakami Kodeksu, wyglądał jak każdy inny pies - duży, czarny podpalany kundel, z tych, co zamiast warczeć i szczekać, witają się i wesoło merdają ogonem. - Ta mgła ciągle gęstnieje - dodał po chwili.
Pies, jego pani Lirael, książę Sameth oraz koci sługa Abhorsenów Mogget znajdowali się w obserwatorium, które mieściło się na samym szczycie wieży należącej do północnego skrzydła Domu Abhorsenów.
Ponieważ ściany obserwatorium były całkowicie przezroczyste, Lirael raz po raz nerwowo spoglądała w stronę sufitu, który zdawał się wisieć w powietrzu. Zdążyła się też zorientować, że do budowy ścian nie wykorzystano szkła ani żadnego innego znanego jej tworzywa, co jeszcze bardziej potęgowało jej niepewność.
Ponieważ nie chciała, by inni domyślili się, jak bardzo jest zdenerwowana i jakie przechodzą ją dreszcze, udała, że nagły ruch głowy to tylko przytakujące skinięcie, odnoszące się do tego, o czym mówił pies. Jedynie ręka spoczywająca na szyi zwierzęcia zdradzała prawdziwy stan jej ducha. Lirael gładziła psa, bo chciała poczuć ciepło jego sierści. Otuchy dodawał jej także wkomponowany w obrożę Kodeks.
Chociaż dopiero co nastało popołudnie i słońce nadal oświetlało Dom, wyspę i rzekę, oba jej brzegi spowijała nieprzenikniona mgła, tworząca jakby ściany strzelające coraz wyżej i wyżej, pomimo że osiągnęły już wysokość kilkuset stóp.
Bez wątpienia było tak za sprawą czarów. Mgła nie podniosła się bowiem nad rzeką, jak to zwykle dzieje się w przyrodzie, ani nie przyniosły jej ze sobą nisko płynące chmury. Nadciągała jednocześnie ze wschodu i zachodu, posuwając się szybko, niezależnie od kierunku wiatru. Początkowo lekka i słabo dostrzegalna, z każdą minutą gęstniała.
O jej niezwykłym pochodzeniu świadczyło jeszcze coś. Na południu szare opary urywały się nagle, jakby nie chciały się zmieszać z naturalną mgłą, unoszącą się nad wielkim wodospadem, tam gdzie rzeka spływała gwałtownie ze szczytów Długich Urwisk.
Wkrótce z mgły wyłonili się Zmarli. Poruszając się ciężko i niezgrabnie, dochodzili aż do brzegu rzeki, pomimo że bystry nurt budził w nich trwogę. Coś nakazywało im podążać naprzód, jakaś istota kryjąca się z tyłu we mgle. Prawie na pewno była to Chlorr, niegdyś nekromantka, a teraz jedna z Wielkich Zmarłych. Lirael wiedziała, jak bardzo niebezpieczna była to kombinacja. Chlorr najprawdopodobniej zachowała przynajmniej częściowo znajomość czarów, a poprzez Śmierć zyskała dodatkową moc. Siły, którymi teraz dysponowała, były ciemne i niepojęte. Co prawda Lirael i jej pies zdołali ubiegłej nocy odeprzeć atak, który Chlorr przypuściła nad rzeką, trudno jednak było to nazwać zwycięstwem.
Lirael potrafiła wyczuć obecność Zmarłych, nie miała też wątpliwości co do magicznego pochodzenia mgły, która ich osłaniała. Pomimo że Dom Abhorsenów chroniła potężna, wartko płynąca rzeka, a także wielu magicznych wartowników, Lirael nadal drżała na całym ciele, miała bowiem wrażenie, że dotykają jej czyjeś lodowate dłonie.
Nikt nie napomknął o targających nią dreszczach, a jednak Lirael czuła się zażenowana, bo zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy zauważają jej niepokój. Nie padły żadne słowa, ale towarzysze przyglądali się jej z uwagą. Sam, pies i Mogget - czekali w napięciu, jak gdyby spodziewali się, że usłyszą z jej ust coś niezwykle mądrego lub przenikliwego. Na chwilę ogarnęła ją panika. Nie była przyzwyczajona do przewodniczenia dyskusjom i zazwyczaj w ogóle trzymała się nieco z boku. Teraz jednak przypadła jej nowa rola: następczyni Abhorsenów. Ponieważ Sabriel przebywała w Ancelstierre, Lirael była jedyną przedstawicielką rodu zdolną przejąć obowiązki Abhorsenów. Sama musiała więc uporać się z napierającymi rzeszami Zmarłych, mgłą i kryjącą się za tym wszystkim Chlorr. W dodatku nie był to ani jedyny, ani najpoważniejszy problem, któremu musiała stawić czoło. Prawdziwe zagrożenie czyhało gdzie indziej - nie wiadomo było przecież, do czego Hedge i Nicholas dokopią się w okolicach Czerwonego Jeziora.
Będę musiała udawać - pomyślała Lirael. - Powinnam zachowywać się, jak przystało na dziedziczkę Abhorsenów. Jeśli dobrze odegram swoją rolę, może w końcu uwierzę, że naprawdę nią jestem.
- Czy istnieje jakakolwiek droga przez rzekę, poza przejściem po kamieniach? - zapytała nagle, spoglądając na południe, gdzie tuż pod lustrem wody kryły się grzbiety głazów, tworzące pomost spinający wyspę ze wschodnim i zachodnim brzegiem. Po tych kamieniach w zasadzie nie da się przejść, można tylko przeskakiwać - pomyślała Lirael. - Oddalone są od siebie o jakieś sześć stóp, a w dodatku bardzo blisko stąd do wodospadu. Wystarczy, że skok się nie uda, a nurt natychmiast porwie nas ze sobą i spadniemy w przepaść. Spaść z tak wysoka, w miażdżącej wszystko masie wody...
- Sam? - zapytała. - Pokręcił tylko głową.
- Mogget?
Mały biały kocur leżał zwinięty w kłębek na niebiesko-złotej poduszce, która jeszcze przed chwilą spoczywała na wysokim stołku obserwacyjnym, jednak czyjaś łapa strąciła ją na podłogę. Ktoś uznał zapewne, że tu przyda się znacznie bardziej. Mogget w rzeczywistości nie był kotem, chociaż taką przybrał postać. Obroża ze znakami Kodeksu i miniaturowym dzwonkiem Ranną, Siewcą Snu, nie pozostawiała wątpliwości, że nie jest to tylko zwykłe gadające kocisko, lecz ktoś znacznie ważniejszy.
Mogget otworzył jaskrawozielone ślepia i ziewnął przeciągle. Ranna zabrzęczał cicho przy obroży, a Lirael i Sam spostrzegli, że sami zaczynają ziewać.
- Sabriel zabrała Papierowe Skrzydło, nie mamy więc jak się stąd wydostać - stwierdził kocur. - A nawet gdybyśmy mieli taką możliwość, musielibyśmy przelecieć obok siedliska Krwawych Wron. Być może dałoby się przeprawić łódką, ale Cienie Zmarłych Pomocników z pewnością podążyłyby za nami brzegiem rzeki.
Lirael przyjrzała się potężnej ścianie mgły. Zaledwie od dwóch godzin pełniła obowiązki następczyni Abhorsenów, a już nie wiedziała, co ma począć. Była pewna tylko jednego - trzeba bezzwłocznie opuścić Dom i jak najszybciej udać się w stronę Czerwonego Jeziora. Należało jak najprędzej odszukać Nicholasa, przyjaciela Sama, i powstrzymać go od wykopania tego, co leżało ukryte głęboko pod ziemią.
- Niewykluczone, że istnieje inna droga - oznajmił pies. Zeskoczył ze stołka i zaczął kręcić się wokół Moggeta, wysoko unosząc łapy, jakby stąpał po trawie, a nie po zimnej kamiennej posadzce. Wymówiwszy słowo „droga”, przypadł nagle do ziemi niedaleko kota i pacnął ciężką łapą o podłogę, tuż przy jego głowie.
- Tyle że Moggetowi na pewno się nie spodoba - dodał.
- Jaka znowu droga? - prychnął kocur, prężąc grzbiet. - Nie słyszałem, by można było wydostać się stąd inaczej niż po głazach, drogą powietrzną lub wpław - a mieszkam w tym Domu, odkąd go wzniesiono.
- Jednak nie było cię tutaj, kiedy na rzece utworzono wyspę - wyjaśnił spokojnie pies. - Zanim Budowniczowie wznieśli mury, gdy pierwsi Abhorsenowie rozbili w tym miejscu namiot, tam gdzie teraz rośnie wielkie drzewo figowe.
- To prawda - przyznał kot. - Ale ciebie również wtedy tu nie było.
Lirael pomyślała, że w ostatnich słowach Moggeta pojawił się cień wątpliwości, jak gdyby kocur stawiał pytanie. Z uwagą spojrzała na psa, ten jednak podrapał się tylko po nosie i kontynuował swój wywód.
- Tak czy owak, wiodła stąd kiedyś inna droga. Jeżeli nadal istnieje, na pewno leży gdzieś głęboko i roi się na niej od niebezpieczeństw. W zasadzie równie dobrze można by próbować przejść po kamieniach lub przebijać się przez zastępy Zmarłych.
- Ale ty jesteś chyba innego zdania? - spytała Lirael. - Uważasz, że to stare przejście mimo wszystko stanowi pewną alternatywę?
Lirael bała się Zmarłych, ale nie aż tak, by nie móc stawić im czoła w razie potrzeby. Po prostu, występując w nowej roli, nie była jeszcze pewna swoich sił. Możliwe, że jakaś inna kobieta z rodu Abhorsenów, na przykład Sabriel, będąca w kwiecie wieku i u szczytu swoich możliwości, z łatwością przeszłaby po głazach i rozgromiła Chlorr, Cienie Pomocników, a także pozostałych Zmarłych. Lirael obawiała się jednak, że gdyby jej przyszło wykonać to samo zadanie, niechybnie skończyłoby się to odwrotem, upadkiem do rzeki, a może nawet śmiercią w kipieli wodospadu.
- Sądzę, że powinniśmy wypróbować tę starą drogę - oznajmił pies. Rozciągnął się na posadzce jak długi, nieomalże potrącając znów łapami kota. Potem niespiesznie dźwignął się i ziewnął przeciągle, demonstrując nieskazitelnie białe, ogromne zębiska. Wszystko to robił - Lirael była o tym przekonana - by zdenerwować Moggeta.
Kocisko zmrużyło oczy i spojrzało na psa.
- Leży głęboko? - miauknął kot. - Czy dobrze zrozumiałem? Nie możemy pójść tamtędy!
- Jej tam już nie ma - odparł pies. - Chociaż być może coś jeszcze pozostało...
- Jej? - wyrwało się równocześnie Lirael i Samowi.
- Pamiętacie studnię z różanego ogrodu? - spytał pies. Sameth skinął głową, natomiast Lirael usiłowała sobie przypomnieć, czy również widziała ją wcześniej, gdy przemierzała wyspę, zdążając do siedziby Abhorsenów. Jak przez mgłę majaczył jej obraz różanych pędów oplatających ażurowe kraty rozmieszczone po wschodniej stronie trawnika sąsiadującego z Domem.
- Można opuścić się na dno studni - wyjaśniał dalej pies - choć jest bardzo głęboka i wąska. Prowadzi do położonych jeszcze niżej pieczar. Tamtędy biegnie droga, która kończy się u stóp wodospadu. Potem będziemy musieli wspiąć się na urwisko, ale myślę, że uda nam się tego dokonać od zachodniej strony - w ten sposób ominiemy Chlorr i jej sługusów.
- W studni jest pełno wody - powiedział Sam. - Utopimy się!
- Jesteś tego pewien? - zapytał pies. - A zaglądałeś kiedykolwiek do środka?
- No... raczej nie - odrzekł Sam. - Zdaje się, że jest zakryta...
- Kim jest „ona”, o której wspomniałeś? - stanowczym głosem zapytała Lirael. Poznała swojego czworonożnego towarzysza na tyle dobrze, że natychmiast wiedziała, kiedy starał się coś ukryć.
- Dawno temu, ktoś mieszkał na dnie studni - odparł pies. - Bardzo potężna i groźna istota. Być może coś z niej jeszcze pozostało.
- Co to znaczy: „ktoś”? - nie dawała za wygraną Lirael. - Jak to możliwe, że jakaś istota mieszkała pod ziemią bezpośrednio pod siedzibą Abhorsenów?
- Kategorycznie odmawiam pójścia w pobliże tej studni - wtrącił się Mogget. - O ile dobrze pamiętam, Kalliel umyślił sobie kiedyś, że spenetruje te zakazane rejony. Tak bardzo chcecie złożyć swoje kości obok niego, w jakimś zapadłym kącie, gdzieś w podziemiach?
Spojrzenie Lirael na chwilę powędrowało w stronę Sama, by zaraz powrócić do Moggeta. Natychmiast zresztą tego pożałowała, niepotrzebnie bowiem ujawniła, iż targają nią wątpliwości i obawy. A przecież jako następczyni Abhorsenów powinna świecić innym przykładem. Sam nie krył, że boi się Śmierci i Zmarłych i że najchętniej zaszyłby się po prostu w Domu, który był dobrze strzeżony. Wprawdzie zdołał na chwilę opanować swój strach, ale jakże miał pozostać dzielny, skoro jej samej nie starczało odwagi?
Lirael była także ciotką Sama. Co prawda niezupełnie potrafiła wejść w tę rolę, ale i tak czuła się zobowiązana do otaczania siostrzeńca opieką, nawet jeżeli był od niej zaledwie o kilka lat młodszy.
- Posłuchaj! - zwróciła się ostrym tonem do psa. - Bądź ze mną szczery, przynajmniej ten jeden raz. Kto... lub co... znajduje się tam na dole?
- No cóż, trudno wyrazić to słowami - odpowiedział. Znów zaczął niespokojnie przebierać przednimi łapami. - Zwłaszcza że prawdopodobnie nikogo już tam nie ma - dodał. - Jeżeli coś się uchowało, to jedynie jakaś pozostałość po tworzeniu się Kodeksu - podobnie było przecież ze mną i wieloma innymi istotami o zmiennej postaci. Jeżeli jednak ona, lub jakaś jej część nadal tam tkwi, to najprawdopodobniej niewiele odmieniła swą naturę, co oznacza, że wciąż jest groźna w sposób absolutnie... pierwotny. Jednakże to wszystko, o czym ci opowiadam, działo się tak strasznie dawno temu, że opieram się jedynie na tym, co mówili, pisali lub myśleli inni...
- Ale dlaczego miałaby przebywać tam na dole? - zapytał Sameth. - Dlaczego akurat pod Domem Abhorsenów?
- Tak naprawdę niezwykle trudno określić, gdzie ona się znajduje - odparł pies, pocierając łapą nos i unikając wzroku rozmówców. - Jej moc przynajmniej w części związana jest z tym miejscem, tak więc jeżeli w ogóle istnieje, to najprawdopodobniej jest właśnie tutaj, tu - jeśli w ogóle jest gdziekolwiek.
- Mogget - spytała Lirael - czy mógłbyś nieco jaśniej wyłożyć to, o czym przed chwilą mówił pies? - Mogget nic nie odpowiedział. Oczy miał zamknięte. W trakcie gdy pies odpowiadał na pytania, po prostu zwinął się w kłębek i zasnął.
- Mogget! - powtórzyła zniecierpliwiona Lirael.
- On śpi - oznajmił pies. - Dźwięk Ranny utulił go do snu.
- Coś mi się zdaje, że on słucha go wyłącznie wtedy, gdy sam ma na to ochotę - powiedział Sam. - Mam nadzieję, że Kerrigor śpi nieco twardszym snem.
- Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić - zaproponował pies. - Jestem jednak pewien, że gdyby rzeczywiście się obudził, wiedzielibyśmy o tym. Ranna nie jest co prawda tak potężny jak Saraneth, lecz gdy trzeba, potrafi również mocno trzymać. A poza tym siłą Kerrigora byli jego zwolennicy. To z nich czerpał swą moc i to właśnie przyczyniło się do jego upadku.
- O czym ty mówisz? - spytała Lirael. - Zawsze myślałam, że to jeden z Czarowników Wolnej Magii, który później stał się Wielkim Zmarłym?
- Był kimś znacznie ważniejszym - wyjaśnił pies. - Pochodził z królewskiego rodu. Panowanie nad innymi miał we krwi. W Krainie Śmierci Kerrigor znalazł sposób, jak spożytkować siłę tych, którzy składali mu przysięgę na wierność. Wpływał na nich poprzez piętno, które wypalił na ich ciałach. Myślę, że gdyby Sabriel przypadkowo nie przywołała pewnego starego zaklęcia, które odcięło go od źródła mocy, to Kerrigor odniósłby triumf. Przynajmniej na jakiś czas.
- Dlaczego tylko na jakiś czas? - zapytał Sam. Żałował, że w ogóle wspomniał Kerrigora.
- Myślę, że w końcu udałoby mu się przeprowadzić to, czym w tej chwili zajmuje się twój przyjaciel Nicholas - powiedział pies. - Wykopałby coś, co powinno być zostawione w spokoju.
Nikt z obecnych nie wyrzekł ani słowa.
- Tracimy tylko czas - odezwała się w końcu Lirael.
Zaczęła znowu z uwagą przypatrywać się mgle ścielącej się na zachodnim brzegu. Wyczuwała obecność wielu Pomocników: było ich więcej, niż dawało się zaobserwować, a przecież i tych w zasięgu wzroku nie brakowało. Gnijące ciała wartowników kłębiły się we mgle, czekając, aż wróg wyjdzie z ukrycia.
Lirael wzięła głęboki oddech i podjęła decyzję.
- Jeżeli radzisz nam wejść do tej studni - zwróciła się do psa - to tak właśnie zrobimy. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że unikniemy spotkania z tym, co pozostało z mocy czającej się w głębi ziemi. A może będzie przyjaźnie nastawiona i uda nam się z nią porozmawiać...
- Nie! - szczeknął nagle pies, wprawiając wszystkich w osłupienie. Nawet Mogget otworzył jedno oko, ale widząc, że Sam uważnie mu się przygląda, czym prędzej je zamknął.
- O co tu chodzi? - spytała Lirael.
- Jeżeli ona rzeczywiście tam jest, co mało prawdopodobne, to pod żadnym pozorem nie wolno z nią rozmawiać, słuchać tego, co mówi, ani jej dotykać - oznajmił pies.
- A czy kiedykolwiek komuś udało się ją usłyszeć lub jej dotknąć? - spytał Sam.
- Żadnemu śmiertelnikowi - wtrącił się Mogget, unosząc głowę. - Nikt też nie zdołał, o ile mi wiadomo, przejść korytarzami, które zamieszkuje. Podejmowanie podobnych prób graniczy z szaleństwem. Zawsze się zastanawiałem, co przytrafiło się Kallielowi.
- Myślałam, że śpisz - powiedziała Lirael. - A poza tym, może ona nas po prostu zignoruje, podobnie jak my ją.
- Nie twierdzę, że celowo wyrządzi nam krzywdę. Wystarczy, że w ogóle zwróci na nas uwagę.
- Może powinniśmy... - odezwał się Sam.
- Co mianowicie? - zaczepnie rzucił Mogget. - Zapewne nie wyściubiać stąd nosa, dla własnego bezpieczeństwa, oczywiście?
- Nie - odpowiedział spokojnie Sam. - Jeżeli głos tej kobiety jest taki niebezpieczny, to może powinniśmy przygotować sobie zatyczki do uszu, zanim wyruszymy w drogę. Z wosku lub czegoś takiego.
- To nic nie da - wyjaśnił Mogget. - Jeżeli ona przemówi, jej głos przeniknie nas do szpiku kości. A jeżeli zacznie śpiewać... Lepiej byłoby dla nas, żeby tego nie robiła.
- Jakoś uda nam się ją ominąć - powiedział pies. - Zdajcie się na mój węch. Znajdziemy właściwą drogę.
- Możesz nam wyjaśnić, kim był Kalliel? - poprosił Sam.
- Dwunastym z rodu Abhorsenów - odparł Mogget. - Kalliel nikomu nie ufał. Całymi latami trzymał mnie w zamknięciu. To pewnie wtedy wykopano studnię. Jego wnuk uwolnił mnie, gdy Kalliel zniknął. Po swoim dziadku odziedziczył wtedy zarówno dzwonki, jak i tytuł. Nie chciałbym dzielić losu Kalliela. A już szczególnie pragnąłbym uniknąć tego, co przytrafiło mu się na dnie studni.
Lirael drgnęła, ponieważ za zasłoną mgły nastąpiło jakieś poruszenie. Wyczuwała czyjąś złowrogą obecność. To, co do tej pory czaiło się daleko w tle, zaczęło się przybliżać. Nie mogła dokładnie rozeznać, co to było, na pewno jednak coś znacznie potężniejszego niż oddziały Pomocników, które co chwila wyłaniały się z mgły.
Chlorr podchodziła coraz bliżej, była już prawie na brzegu rzeki. A jeżeli nie Chlorr, to ktoś równy jej rangą - lub potężniejszy. Może był to nawet ów nekromanta, którego poznała w Krainie Śmierci - Hedge. Ten sam, który poparzył Sama. Na nadgarstkach siostrzeńca Lirael nadal widziała blizny, które prześwitywały poprzez rozcięcia w rękawach płaszcza.
Ten płaszcz stanowił kolejną tajemnicę. Zostawię ją sobie na później - pomyślała ze znużeniem Lirael. Płaszcz, na którym obok królewskich wież na tarczy herbowej pojawił się nowy znak, jakiego nie widziano od tysięcy lat. Kielnia Budowniczych Muru.
Sam pochwycił spojrzenie Lirael i zaczął skubać grubą złotą nić, wplecioną w symbol Budowniczych Muru umieszczony na tkaninie. Dopiero zaczynał sobie uświadamiać, że posłańcy Kodeksu nie popełnili błędu, wręczając mu to okrycie. Po pierwsze, płaszcz uszyto całkiem niedawno. Nie był to jakiś stary łach wyciągnięty z zatęchłej szafy lub ze stuletniego kosza na brudną bieliznę. Widocznie z jakiegoś powodu Sam został uprawniony do noszenia go. W końcu on także był jednym z Budowniczych, nie zaś tylko księciem, w którego żyłach płynęła królewska krew. Cóż to jednak oznaczało? Wszak Budowniczowie zniknęli tysiące lat temu, poświęcając się bez reszty tworzeniu Muru i Wielkich Kamieni Kodeksu. I nie chodziło w tym wypadku tylko o przenośnię, o ile mu było wiadomo.
Przez chwilę zastanawiał się, czy czeka go podobny los. Czy on także będzie musiał dokonać czegoś, co położy kres jego istnieniu, przynajmniej jako istoty żyjącej i oddychającej? Bo przecież Budowniczowie Muru nie umarli zupełnie, pomyślał Sam, przypominając sobie Wielkie Kamienie Kodeksu oraz Mur. Ulegli jedynie transformacji, zostali przemienieni.
Nie znalazł w tym pocieszenia. Tak czy inaczej, w jego przypadku bardziej prawdopodobne było, że zostanie po prostu zabity - pomyślał sobie, przyglądając się badawczo mgle i wyczuwając zimno bijące od Zmarłych ukrytych za jej zasłoną.
Sam ponownie dotknął złotej nici na swojej piersi i nabrał otuchy. Jego strach przed Zmarłymi nieco zelżał. Nigdy nie chciał być jednym z Abhorsenów. Znacznie bardziej pragnął zostać Budowniczym Muru, choć nie do końca rozumiał, co to właściwie oznaczało. Gdyby mu się udało, to na dodatek osiągnąłby jeszcze jedną korzyść - mógłby zdenerwować swoją siostrę Ellimere. Nigdy by nie uwierzyła, że jako Budowniczy wciąż nie wiedział i nie potrafił wyjaśnić na czym polegało bycie Budowniczym Muru - sądziłaby, że po prostu nie chce jej tego wyjaśnić. Zakładając oczywiście, że w ogóle uda mu się z nią jeszcze zobaczyć...
- Lepiej ruszajmy już w drogę - powiedział pies, ku zaskoczeniu Sama i Lirael. Również i ona przed chwilą wpatrywała się w mgłę, pogrążona we własnych myślach.
- Słusznie - odparła, podnosząc wzrok. Nie po raz pierwszy pomyślała, że wolałaby znaleźć się z powrotem w Wielkiej Bibliotece Clayrów. Jednakże zarówno to pragnienie, jak i wielkie marzenie jej życia - o prawie do noszenia białych szat oraz srebrnej korony ozdobionej kamieniem księżycowym, przynależnych pełnoprawnej córce Clayrów - musiało przesunąć się na dalszy plan i pozostać w głębokim ukryciu. Teraz należała przecież do Abhorsenów i czekało ją wielkie i ważne zadanie. - Słusznie - powtórzyła. - Powinniśmy się zbierać. Zejdziemy na dno studni.
Rozdział drugi
Droga w dół
Gdy zapadła decyzja o wymarszu, przygotowania do drogi zajęły niewiele ponad godzinę. Lirael włożyła zbroję - pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zgłębiała tajniki Sztuk Walki. Jednak ta, którą przygotowali dla niej posłańcy Kodeksu, była znacznie lżejsza od przechowanych przez Clayry w szkolnej zbrojowni. Zrobiono ją z drobnych, nachodzących na siebie łusek czy też płytek, wykonanych z jakiegoś nieznanego materiału. Była lekka i wygodna, pomimo że sięgała kolan, a rękawy miała długie i zakończone sztywnymi mankietami, których końce rozchylały się lekko na boki, niczym ogon jaskółki. Ponadto, ku zadowoleniu Lirael, nie pachniała olejem, używanym zazwyczaj do konserwacji metalu.
Podłe Psisko wyjaśniło, że płytki tworzące kolczugę zrobiono ze specjalnej ceramiki o nazwie gethre, wyczarowanej mocą Kodeksu. Materiał ten miał wytrzymałość większą niż jakikolwiek metal, a w dodatku był dużo lżejszy. Jednak tajemnica jego produkcji już dawno zaginęła i od tysiąca lat nie wykonano takiej zbroi. Lirael dotknęła jednej z płytek i ku własnemu zaskoczeniu pomyślała, że Sam mógłby taką zrobić - chociaż w rzeczywistości nie miała żadnych podstaw, by tak sądzić.
Na zbroję narzuciła opończę ozdobioną złotymi gwiazdami i srebrnymi kluczami. Przez pierś przewieszała zwykle skórzany pas z doczepionymi do niego srebrnymi dzwonkami, teraz jednak nie zdążyła jeszcze go założyć. Sam bez zbytniego entuzjazmu spakował fletnię, natomiast Lirael włożyła do sakwy Lustro Ciemności. Wiedziała, że znowu będzie musiała w nie spojrzeć, by zbadać przeszłość.
Jej ekwipunku dopełniały: miecz - Nehima, łuk i kołczan podarowany przez Clayry oraz niewielki plecak wypełniony różnymi niezbędnymi rzeczami, który przygotowali dla niej zapobiegliwi posłańcy Kodeksu. Lirael nie miała jednak okazji sprawdzić, co jest w środku.
Zanim dołączyła do Sama i Moggeta, którzy czekali na dole, zatrzymała się na chwilę, ażeby popatrzeć w wysokie, osadzone w srebrnej ramie lustro, wiszące na ścianie jej pokoju. Postać, która się w nim odbijała, w niewielkim stopniu przypominała Drugą Asystentkę Bibliotekarki, jaką niegdyś była. Ze zwierciadła spoglądała na nią młoda wojowniczka o groźnym, posępnym wyglądzie. Ciemne włosy, przewiązane teraz srebrną tasiemką, nie opadały już luźno i nie przesłaniały twarzy. Nie założyła też swojego dawnego uniformu - czerwonej kamizelki, a zamiast przynależnego Bibliotekarkom sztyletu do boku przypasała długi miecz, Nehimę. Jednakże nie mogła tak po prostu rozstać się ze swą przeszłością. Chwyciła za koniec czerwonej jedwabnej nitki, zwisającej z kamizelki, wyciągnęła ją i owinęła kilka razy wokół małego palca, tworząc niciany pierścionek. Następnie zsunęła go i włożyła do niewielkiej sakwy przytroczonej do pasa, tej samej, w której znajdowało się Lustro Ciemności. Być może nigdy już nie założy kamizelki, ale choć drobny z niej fragment zawsze będzie nosić przy sobie.
Przeobraziłam się w Abhorsena - pomyślała Lirael. - Jestem teraz kimś innym. Przynajmniej z wyglądu.
Najbardziej widocznym znakiem tej przemiany, a także źródłem mocy nowej następczyni Abhorsenów był pas z dzwonkami, który w tajemniczych okolicznościach pojawił się nagle w Domu. Ten sam, który Sabriel podarowała wcześniej Samowi. Po kolei rozwiązywała skórzane mieszki, w których ukryte były dzwonki, i wsuwała do każdego z nich palce, ażeby napawać się chłodem srebra i dotykać mahoniowych uchwytów, a także by doświadczyć delikatnej równowagi, która istniała pomiędzy Wolną Magią i znakami Kodeksu wyrytymi w drewnie i metalu. Bardzo uważała, by dzwonki nie wydały dźwięku, jednak nawet lekkie dotykanie ich krawędzi mogło wyzwolić jakieś brzmienia i uwolnić magiczne moce, które każdy z nich krył w sobie.
Najmniejszy zwał się Ranna, czyli Siewca Snu, jak mówili o nim niektórzy. Jego słodki głos brzmiał jak kołysanka i sprawiał, że słuchacze zapadali w sen.
Drugi dzwonek nazywał się Mosrael - Dawca Życia. Lirael dotykała go zawsze bardzo delikatnie, utrzymywał bowiem równowagę między Życiem a Śmiercią. Jeżeli obchodzono się z nim prawidłowo, mógł wskrzeszać Zmarłych, ale równocześnie przenosił wtedy z Życia w Śmierć tego, kto nim dzwonił.
Trzeci z dzwonków nosił miano Kibeth - Wędrowiec. Uwalniał Zmarłych, ofiarowując im swobodę przemieszczania się, a ten, kto nim dzwonił, mógł również nakazać kierunek marszu. Kibeth potrafił jednak także zawładnąć osobą trzymającą dzwonek i sprawić, by maszerowała - najczęściej tam, gdzie wcale iść nie chciała.
Czwarty nazywał się Dyrim, czyli Mówca. Zgodnie z tym, co podawała „Księga Zmarłych”, był to najbardziej melodyjny dzwonek, ale i jeden z najtrudniejszych w użyciu. Dyrim mógł przywracać mowę tym Zmarłym, którzy dawno tę umiejętność zatracili. Umożliwiał poznawanie cudzych tajemnic, a nawet czytanie w myślach. Kryły się w nim także inne, ciemne moce, które szczególnie upodobali sobie nekromanci, ponieważ Dyrim mógł unieruchomić czyjś język na zawsze.
Belgaer był piąty z rzędu. Nazywano go Włodarzem Myśli. Umiał naprawić zniszczenia, które powstawały w umyśle na skutek Śmierci, przywracając Zmarłym zdolność myślenia oraz pamięć. Potrafił też wymazać myśli, i to zarówno w Życiu, jak i w Śmierci. Nekromanci wykorzystywali jego moc, aby unicestwiać umysły wrogów. Bywało jednak i tak, że dzwonek niszczył umysł samego nekromanty, ponieważ Belgaer bardzo lubił swoje brzmienie i nierzadko zdarzało się, że intonował jakąś melodię z własnej woli, wykorzystując w tym celu wszelkie możliwe okazje.
Szósty nazywał się Saraneth - Narzucający Więzy. Saraneth był ulubionym dzwonkiem wszystkich Abhorsenów. Duży i budzący zaufanie, krył w sobie ogromną moc i prawdę. Wykorzystywano go do podporządkowywania sobie Zmarłych i narzucania im więzów, aby byli posłuszni temu, kto go posiadał.
Lirael nie lubiła dotykać siódmego, najpotężniejszego z wszystkich dzwonków, ponieważ był zimny i budził strach, uważała jednak, że chociażby ze względów dyplomatycznych nie wypadało go pomijać. Był to Astarael - Dzwonek Smutku. Wysyłał wszystkich, którzy go słuchali - w Śmierć.
Lirael cofnęła dłoń i po kolei zaczęła sprawdzać wszystkie mieszki, upewniając się, czy skórzane rzemienie są prawidłowo umocowane. Powinny dobrze trzymać, ale jednocześnie tak, by można je było z łatwością rozwiązać jedną ręką. Potem przerzuciła sobie pas przez pierś. Dzwonki, a także elementy uzbrojenia, które przyjęła od Abhorsenów, należały teraz do niej.
Sam czekał na zewnątrz. Siedział na stopniach prowadzących do Domu. Ubrany był w podobny strój i tak samo uzbrojony, nie miał jednak pasa z dzwonkami ani łuku.
- Znalazłem go w zbrojowni - oznajmił, unosząc w górę miecz i obracając ostrze tak, by Lirael mogła zobaczyć znaki Kodeksu wyryte w stali. - Nie ma co prawda imienia, jak pozostałe miecze, ale jego magiczna moc pozwala skutecznie walczyć ze Zmarłymi.
- Lepiej późno niż wcale - rzucił Mogget, który z kwaśną miną przycupnął obok Sama na schodach.
Sam puścił uwagę kota mimo uszu, wyciągnął z rękawa kartkę papieru i podał ją Lirael.
- To wiadomość, którą przesłałem sokołem pocztowym do Barhedrin. Strażnicy z tamtejszego posterunku poślą ją dalej, w okolice Muru, skąd zostanie przekazana Ancelstierrańczykom, którzy... hm... wyślą ją do moich rodziców w Corvere za pomocą urządzenia zwanego telegrafem. Dlatego depeszę sporządziłem w specjalnym języku telegraficznym, który na pierwszy rzut oka wygląda może dość dziwacznie, zwłaszcza gdy wcześniej nie miało się z nim do czynienia. W klatce były akurat cztery sokoły - nie licząc tego od Ellimere, który nie będzie mógł lecieć jeszcze przez tydzień lub dwa - więc wysłałem dwa do Belisaere z wiadomością dla Ellimere i dwa do Barhedrin.
Lirael spojrzała na kartkę i starannie wypisane ręką Sama słowa.
DO KRÓLA TOUCHSTONE’A I SABRIEL ABHORSEN
AMBASADA STAREGO KRÓLESTWA
CORVERE
ANCELSTIERRE
DO WIADOMOŚCI
ELLIMERE VIA SOKÓŁ POCZTOWY
DOM OTOCZYLI ZMARU PLUS CHLORR TERAZ WIELKA ZMARŁA STOP
HEDGE TO NEKROMANTA STOP
NICK JEST Z HEDGE’EM STOP
WYKOPUJĄ ZŁO NIEDALEKO KRAWĘDZI STOP
JA I CIOTKA LIRAEL DAWNIEJ CLAYRA OBECNIE NASTĘPCZYNI
ABHORSENÓW UDAJEMY SIĘ TAM RÓWNIEŻ STOP
PLUS MOGCET PLUS PIES KODEKSU STOP
ZROBIMY CO W NASZEJ MOCY STOP
PRZYŚLIJCIE POMOC PRZYBĄDŹCIE SAMI MOŻLIWIE SZYBKO STOP
NADANO DWA TYGODNIE
PRZED ŚW. JANEM SAMETH KONIEC
Ta wiadomość rzeczywiście brzmi dość dziwnie, ale nie jest pozbawiona sensu - pomyślała Lirael. - Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości umysłowe sokołów pocztowych, telegraficzny język wydaje się niezłym sposobem przekazywania informacji nawet bez telegrafu.
- Mam nadzieję, że sokołom uda się przenieść tę wiadomość - powiedziała Lirael, gdy Sam odbierał od niej kartkę. Gdzieś w oddali, w oparach mgły, czaiły się Krwawe Wrony, cała chmara martwych ptaków, które krążyły ożywiane duchem jakiegoś Zmarłego. Sokoły pocztowe będą musiały przelecieć obok nich, a pewnie napotkają w drodze także i inne niebezpieczeństwa, zanim uda im się pomknąć dalej do Barhedrin i Belisare.
- Nie możemy liczyć na to, że się im poszczęści - powiedział pies. - Jesteście gotowi zejść w głąb studni?
Lirael pokonała schody i przeszła kilka kroków ścieżką wyłożoną czerwonym brukiem. Poprawiła plecak, podciągając go nieco wyżej i mocniej zaciskając rzemienie. Następnie spojrzała na rozświetlone słońcem błękitne niebo, a właściwie niewielki jego skrawek, którego nie przesłoniła jeszcze nacierająca z trzech stron magiczna mgła oraz ta, która napływała od strony wodospadu.
- Chyba możemy ruszać - oznajmiła.
Sam podniósł swój plecak, zanim jednak zdążył go założyć, Mogget skoczył i wśliznął się do środka. Spod klapy widać było tylko zielone oczy i pokryte białym futrem ucho.
- Pamiętajcie, że ja byłem przeciwny temu, by iść tą drogą - poinstruował pozostałych. - Obudźcie mnie, jeżeli zdarzy się coś strasznego, cokolwiek miałoby to być, lub gdy będzie mi groziło, że zmoczę sobie futro.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Mogget wcisnął się jeszcze głębiej do środka, tak że nie było już widać ani jego oczu, ani skrawka ucha.
- Ciekawe, z jakiej racji mam go dźwigać? - spytał Sam, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. - W końcu to on jest sługą Abhorsenów.
Z torby wysunęła się uzbrojona w pazury łapa i boleśnie pacnęła go w kark, nie naruszając jednak skóry. Sam wzdrygnął się i zaklął. Pies skoczył i oparł przednie łapy na plecaku. Pod wpływem ciężaru Sam zachwiał się i znowu zaklął, natomiast pies przystąpił do karcenia Moggeta:
- Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywać, to wybij sobie z głowy podróżowanie na czyichś plecach.
- No i nie licz, że dostaniesz ode mnie jakieś ryby - mruknął Sam, rozcierając kark.
Któraś z tych gróźb, a może nawet obie, widocznie odniosły pozytywny skutek, albo też Mogget zapadł w sen, w każdym razie już po chwili nikt nie musiał obawiać się jego pazurów ani wysłuchiwać kąśliwych uwag. Pies zeskoczył na ziemię, Sam uporał się z rzemieniami przy plecaku i razem z innymi ruszył po ścieżce.
Gdy drzwi frontowe zamknęły się za nimi, Lirael odwróciła się i zobaczyła, że w każdym oknie Domu stoją posłańcy Kodeksu. Przy szybach zebrał się ich ogromny tłum. Stali tak blisko siebie, że szaty i kaptury, które nosili, zdawały się łączyć w jeden potężny organizm. Ich dłonie, delikatnie rozświetlone magicznym blaskiem, wyglądały z daleka jak setki płonących oczu. Posłańcy Kodeksu nie machali im ani się nie poruszali, ale Lirael czuła, że pragną się z nią pożegnać. Tak jakby nie mieli już ujrzeć następczyni Abhorsenów.
Studnia była oddalona od drzwi wyjściowych zaledwie o trzydzieści jardów, ukryta za plątaniną dzikich róż, przez które Lirael i Sam musieli się przedzierać, zatrzymując się co kilka kroków, ażeby wyssać pokłute i obolałe palce. Lirael wydawało się, że kolce tych róż są nienaturalnie długie i piekielnie ostre, nie znała się jednak zbyt dobrze na kwiatach. Clayry miały co prawda podziemne ogrody i potężne szklarnie oświetlane magicznym światłem znaków Kodeksu, ale poza jednym rozarium większość z nich przeznaczona była do uprawy warzyw i owoców.
Gdy udało się oczyścić drogę z różanych pędów, Lirael zobaczyła okrągłe drewniane wieko o średnicy około ośmiu stóp zakrywające studnię. Wykonano je z grubych dębowych desek i pieczołowicie osadzono na cembrowinie z białych kamieni. W czterech miejscach pokrywę przytrzymywały wykute z brązu łańcuchy, których ogniwa z jednej strony zostały wpuszczone bezpośrednio w kamień, a z drugiej przytwierdzone na stałe do drewna za pomocą wbitych do środka metalowych bolców, tak że w ogóle nie trzeba było zakładać kłódek.
Znaki Kodeksu, które miały moc otwierania i zamykania, przemykały po drewnie i metalu, jarząc się niewyraźnie w świetle słońca. Dopiero gdy Sam dotknął drewnianego wieka ręką, rozbłysły pełnym blaskiem. Położył dłoń na jednym z łańcuchów, wyczuwał bowiem, że wewnątrz przebiegają znaki Kodeksu, i chciał ustalić, jakie kryją zaklęcie. Lirael przyglądała się poczynaniom Sama zza jego ramienia. Nie znała nawet połowy tych znaków, ale słyszała, jak jej towarzysz powtarza pod nosem jakieś nazwy, tak jakby je sobie przypominał.
- Potrafisz odsunąć tę pokrywę? - spytała Lirael. Znała dziesiątki zaklęć zdolnych otwierać zamknięte drzwi i bramy, dzięki czemu udawało jej się dostać do takich miejsc w Wielkiej Bibliotece Clayrów, do których oficjalnie nie miała wstępu. Tym razem jednak intuicyjnie wyczuwała, że żadne znane jej czary nie sprostałyby nowemu zadaniu.
- Myślę, że tak - z wahaniem odparł Sam. - To całkiem niezwykłe zaklęcie i wiele z obecnych tu znaków nic mi nie mówi. Jeśli się jednak nie mylę, można odchylić to wieko na dwa sposoby. Co do pierwszego, czuję się bezradny. Ale ten drugi... - Sam urwał w pół słowa, z chwilą bowiem kiedy ponownie dotknął łańcucha, znaki Kodeksu przepłynęły z metalowych ogniw na jego dłonie i dalej na drewniane wieko. - Wygląda na to, że łańcuchy ustąpią ogrzane oddechem... lub na skutek pocałunku... właściwej osoby. Zaklęcie mówi coś o „tchnieniu moich dzieci”. Nie bardzo rozumiem, co dokładnie znaczą te słowa ani kogo dotyczą. Przypuszczam, że chodzi tu o dzieci Abhorsenów.
- Nie zaszkodzi spróbować - zachęciła go Lirael. - Zacznij od chuchnięcia, może to rzeczywiście zadziała.
Widać było, że Samem targają wątpliwości, pochylił jednak głowę, nabrał w płuca powietrza i wypuścił je w kierunku jednego z łańcuchów.
Metal pokrył się parą i nieznacznie zmatowiał. Znaki Kodeksu na chwilę rozbłysły i lekko drgnęły. Lirael wstrzymała oddech. Sam wyprostował się i stanął nieco z boku, natomiast Podłe Psisko podeszło bliżej i zaczęło węszyć.
Nagle coś zazgrzytało i wszyscy odskoczyli. Wówczas ze środka kamiennego bloku, który do tej pory wydawał się monolitem, wysunęło się nowe ogniwo, po chwili następne, aż w końcu kolejne zwoje łańcucha zaczęły opadać z brzękiem i łoskotem na ziemię. W ciągu dosłownie kilku sekund łańcuch wydłużył się o jakieś sześć lub siedem stóp, uwalniając z okowów część wieka.
- Doskonale - powiedziało Podle Psisko. - Teraz twoja kolej, pani.
Lirael pochyliła się nad następnym łańcuchem i owionęła go delikatnym oddechem. Zrazu nic się nie wydarzyło i poczuła, że przenika ją nieprzyjemne uczucie niepewności. Miała wszak nikłe doświadczenie jako Abhorsen i wciąż wątpiła w swą przydatność.
Dopiero po chwili łańcuch zmatowiał, magiczne znaki rozżarzyły się, w drugim kamieniu również coś zazgrzytało i ze środka zaczęły wysuwać się kolejne metalowe ogniwa. Podobny odgłos niemal równocześnie rozległ się z drugiej strony, ponieważ Sam przybliżył usta do trzeciego łańcucha.
Lirael pochyliła się nad ostatnim. Zanim wzięła oddech, dotknęła przez chwilę łańcucha. Poczuła, jak pod jej palcami znaki zaczynają drżeć. Zaklęcie Kodeksu odpowiadało na jej dotyk, przeczuwając, że za chwilę ktoś uruchomi jego magiczną moc. Znaki znajdowały się w stanie gotowości, niczym człowiek szykujący się do biegu i napinający mięśnie w oczekiwaniu na start.
Gdy łańcuchy zostały już obluzowane, Lirael i Sam mogli nareszcie dźwignąć pokrywę zasłaniającą wejście do studni i odsunąć ją na bok. Była niezwykle ciężka, więc nie zdołali ściągnąć jej zupełnie, jednak powstało wystarczająco duże przejście, aby mogli się przecisnąć razem z plecakami.
Lirael spodziewała się, że z chwilą kiedy odsuną klapę, uderzy w nich ostry i nieprzyjemny odór wilgoci, choć pies uprzedzał, iż studnia nie jest wypełniona wodą. Ze środka rzeczywiście wydobywała się jakaś woń, i to na tyle silna, że stłumiła unoszący się w powietrzu zapach róż, nie były to jednak stęchłe wyziewy stojącej od długiego czasu wody, lecz przyjemny roślinny aromat. Lirael nie potrafiła go zidentyfikować.
- Chciałabym wiedzieć, czym tu pachnie - zwróciła się do psa, patrząc na studnię. Jego nos nierzadko potrafił wyłapywać zapachy, których Lirael nie tylko że nie potrafiła wyczuć czy nazwać, ale nawet sobie wyobrazić.
- Nie sądzę, byś potrafiła to zrozumieć - odparł pies. - Chyba że ostatnio poczyniłaś jakieś postępy - dodał.
- Nie mówiłam przenośnie - wyjaśniła cierpliwie Lirael. - Z tej studni wydobywa się jakiś charakterystyczny zapach. Trochę roślinny, jakby ziołowy. Nie potrafię ustalić, jaki.
Sam wciągnął w nozdrza powietrze i zmarszczył czoło.
- To przypomina jakąś przyprawę - stwierdził. - Żaden ze mnie kucharz, ale pamiętam, że podobnie pachniało w pałacowych kuchniach, kiedy pieczono baraninę. Tak mi się przynajmniej zdaje.
- To rozmaryn - powiedział krótko pies. - No i szarłat, chociaż tego drugiego pewno nie czujecie.
- Wierność w miłości - cichutko odezwał się czyjś głos, dobiegający z plecaka Sama. - Kwiat, który nigdy nie więdnie. A ty nadal twierdzisz, że jej tam nie ma?
Pies nie odpowiedział Moggetowi. Zamiast tego wsadził do studni łeb i przez dobrą minutę węszył, wciskając pysk coraz głębiej i głębiej. Kiedy go wreszcie wyjął, kichnął dwa razy i pokręcił głową.
- Zwietrzałe zapachy, przebrzmiałe zaklęcia - oświadczył. - Ten ziołowy aromat wyraźnie słabnie.
Lirael dla pewności pociągnęła nosem, ale pies miał rację. W powietrzu unosił się teraz wyłącznie zapach róż.
- W głąb studni prowadzi drabina - zakomunikował Sam, który również zaglądał do środka. Nad jego głową pojawiło się światełko, wyczarowane Magią Kodeksu. - Zrobiona z brązu, podobnie jak łańcuchy. Ciekawe dlaczego. Nie widzę jednak dna - ani wody.
- Ja zejdę pierwsza - zadecydowała Lirael.
Przez moment wydawało się, że Sam zaprotestuje, jednak ostatecznie nie zgłosił sprzeciwu, odsuwając się na bok. Lirael nie była pewna, czy zadziałał tu strach, czy też chłopak podporządkował się ciotce - a może następczyni Abhorsenów?
Lirael zajrzała do studni. Górne szczeble drabiny połyskiwały metalicznie, natomiast reszta zupełnie nikła w ciemnościach. Co prawda Lirael już wcześniej miała okazję wspinać się i opuszczać w dół w mrocznych korytarzach i tunelach, których nie brakowało w Wielkiej Bibliotece Clayrów, ale wtedy wszystko wyglądało o wiele bardziej niewinnie, mimo że i wówczas czyhało na nią wiele niebezpieczeństw. Teraz jednakże wszędzie wyczuwała obecność jakichś niezwykle potężnych i złowrogich sił, straszliwego fatum, które zaczęło działać w świecie. Zmarli otaczający Dom stanowili zaledwie widzialną namiastkę tych sił. Przypomniała sobie wizję, którą przedstawiły jej Clayry - dół wykopany w pobliżu Czerwonego Jeziora i potworny odór Wolnej Magii wydobywający się ze środka.
Schodzenie na dno studni to dopiero początek drogi - pomyślała Lirael. Ten krok w dół był jednocześnie pierwszym, który stawiała jako Abhorsen, rzeczywistym wejściem w nową rolę.
Po raz ostatni popatrzyła na słońce, starając się nie zwracać uwagi na piętrzące się wokół ściany mgły. Następnie uklękła i ostrożnie zaczęła zstępować w głąb studni, sprawdzając stopą każdy szczebel drabiny w poszukiwaniu odpowiedniego oparcia.
Tuż za nią podążało Podłe Psisko. Palce jego łap wydłużyły się i stały się bardziej chwytne niż ludzkie dłonie. Co kilka szczebli pies zamiatał ogonem po twarzy Lirael, wyrażając w ten sposób entuzjazm, jakiego Lirael z pewnością nie potrafiłaby z siebie wykrzesać, gdyby sama posiadała ogon.
Sameth wszedł do studni jako ostatni. Nad jego głową nadal krążyło magiczne światło Kodeksu, a w zapiętym plecaku bezpiecznie ukrył się Mogget. Kiedy podkute buty Sama zadzwoniły o metalowe szczeble, nagle z góry odpowiedziało im terkotanie łańcuchów, które zaczęły gwałtownie się zwijać. Sam ledwo zdążył schować ręce do środka, gdy ciężka pokrywa zaczęła nasuwać się na otwór studni, aż w końcu opadła z ogłuszającym łomotem, zamykając wejście.
- No cóż, i tak nie zamierzaliśmy wracać tą samą drogą - powiedział Sam, siląc się na wesołość.
- Jeśli w ogóle uda nam się wrócić - szepnął Mogget głosem tak cichym, że być może nikt go nie usłyszał.
Sam zawahał się jednak przez chwilę, a pies wydał stłumione warknięcie. Jedynie Lirael z determinacją schodziła coraz niżej po szczeblach, unosząc ze sobą ostatnie wspomnienie słońca. Wszyscy opuszczali się w głąb ziemi, w ciemność.
Rozdział trzeci
Szarłat, rozmaryn i łzy
Wydawało się, że drabina nie ma końca. Początkowo Lirael liczyła kolejne szczeble, gdy jednak doszła do dziewięćset dziewięćdziesięciu sześciu, dała sobie spokój. Ciągle schodzili w dół. Lirael wyczarowała magiczne światło Kodeksu. Krążyło u jej stóp, wspomagając to, które tańczyło nad głową Sama. Blask wysyłany przez obie żarzące się kule, jak i rozedrgane cienie rzucane na cembrowinę studni przez szczeble drabiny sprawiały, że Lirael zaczęło się zdawać, iż nigdy nie skończą tej wędrówki - i że wciąż od nowa pokonują ten sam odcinek drogi.
Kierat, z którego nie można się wyrwać. Wyobrażenie to narastało w niej i przybierało cechy realności, gdy nagle Lirael zamiast metalu poczuła pod stopami kamień. Światło Kodeksu podskoczyło w górę, na wysokość kolan.
Dotarli wreszcie na samo dno studni. Lirael wymówiła zaklęcie Kodeksu i świetlna kula podążyła za jej słowami, krążąc wokół głowy. Dzięki bijącej od niej poświacie Lirael zorientowała się, iż znaleźli się w mniej więcej prostokątnym pomieszczeniu, wykutym w skale odznaczającej się głęboką czerwoną barwą. Wychodził z niego korytarz, którego koniec niknął w ciemnościach. Obok przejścia stało wiadro wypełnione czymś, co wyglądało jak pochodnie - były to drewniane szczapy owinięte szmatami nasączonymi naftą.
Gdy Lirael ruszyła do przodu, Podłe Psisko zeskoczyło za nią z drabiny, a tuż za nim podążał Sam.
- To chyba jedyna droga - szepnęła Lirael, wskazując korytarz. Instynkt podpowiadał jej, że bezpieczniej będzie nie podnosić głosu.
Pies wciągnął w nozdrza powietrze, oceniając sytuację, i skinął głową.
- Zastanawiam się, czy nie zabrać którejś z tych... - powiedziała Lirael, sięgając po jedną z pochodni. Ledwo jednak jej dotknęła, pochodnia rozsypała się w proch. Lirael uskoczyła do tyłu, nieomal przewracając się na psa, który z kolei wpadł na Sama.
- Uważaj! - krzyknął Sam. Jego głos odbił się od ścian i powędrował dalej, rozchodząc się echem po korytarzu.
Lirael jeszcze raz wyciągnęła rękę w kierunku wiadra, tym razem zachowując większą ostrożność, jednakże pozostałe pochodnie również po prostu obróciły się w pył. Gdy dotknęła kubła, rozpadł się w kupkę rdzy.
- Czas nigdy nie przestaje płynąć - enigmatycznie odezwał się pies.
- Myślę, że powinniśmy iść dalej - powiedziała Lirael, w zasadzie kierując te słowa do samej siebie. Pochodnie tak naprawdę nie były im niezbędne, zwiększałyby jednak poczucie bezpieczeństwa.
- Im szybciej ruszymy, tym lepiej - odparł pies. Znowu zaczął węszyć. - Chyba nie chcemy zatrzymywać się tutaj na dłużej.
Lirael skinęła w odpowiedzi głową. Zrobiła krok do przodu, po czym zawahała się i wyciągnęła miecz. Gdy wydobyła go z pochwy, na klindze rozbłysły znaki Kodeksu, a także ukazało się imię, jakie nosił. Po chwili napis rozpłynął się i ustąpił miejsca inskrypcji, którą Lirael miała okazję widzieć już wcześniej. Nie była jednak pewna - może to jednak nie był ten sam napis? Inskrypcja ulotniła się zbyt szybko, by można było cokolwiek ustalić.
„Clayrom ukazał się miecz i oto jestem. Pamiętaj o Budowniczych Muru. Pamiętaj o Mnie” - głosił napis. Cokolwiek te słowa mogły znaczyć, dodatkowe źródło światła uspokoiło nieco Lirael, a może to sam miecz, Nehima, sprawił, że poczuła się bezpieczniej.
Słyszała, że Sam również wyciągnął broń. Odczekał kilka chwil, aż Lirael nieco się oddaliła. Najpewniej bał się, że może się potknąć i będąc zbyt blisko, przebić mieczem psa lub Lirael. Ona ze swej strony całkowicie aprobowała takie środki ostrożności.
Gdy uszli ze sto lub nieco więcej kroków, wydrążony w kamieniu korytarz nagle się urwał, ustępując miejsca tunelowi, który nie był już dziełem człowieka. Zamiast czerwonej skały pojawił się blady, zielonkawobiały kamień, który tak silnie odbijał światła wyczarowane mocą Kodeksu, że Lirael musiała przesłaniać sobie oczy ręką. Wyglądało na to, że tunel powstał w wyniku naturalnych procesów erozyjnych, a nie na skutek czyjegoś świadomego działania. Sklepienie, posadzkę i ściany pokrywał swoisty wzór: niezliczone spiralne kształty i zawijasy. Jednakże nawet one wyglądały jakoś dziwnie, inaczej niż powinny, choć Lirael nie potrafiła uzasadnić, dlaczego odnosiła takie wrażenie. Po prostu czuła, że jest w nich coś osobliwego.
- Tutaj nigdy nie było wody - oznajmił Sam. On także mówił teraz szeptem. - Chyba że płynęła jednocześnie w obu kierunkach na różnych poziomach. Nigdy też nie widziałem tego rodzaju skały.
- Musimy się pospieszyć - powiedział pies. Coś w jego głosie kazało Lirael poruszać się bardziej żwawo. Wyczuwała, że targa nim jakiś niepokój, którego wcześniej nie okazywał. Być może nawet strach.
Przyspieszyli nieco kroku. Starali się iść możliwie prędko, z zachowaniem należytych środków ostrożności, by się nie potknąć lub nie wpaść do jakiejś niewidocznej dziury. Dziwny, odbijający światło tunel ciągnął się jeszcze przez dobre kilka mil, po czym przeszedł w rodzaj pieczary, niewiadomego pochodzenia, której ściany zbudowane były z tego samego zielonkawobiałego kamienia. Wybiegały stamtąd trzy tunele, toteż Lirael i Sam zatrzymali się na chwilę, podczas gdy pies uważnie obwąchiwał każde z wyjść.
W kącie leżało coś, co Lirael wzięła początkowo za kamienie, gdy jednak przyjrzała się dokładniej, okazało się, że to stosik starych, połamanych kości, pomieszanych z odłamkami metalu. Czubkiem buta odgarnęła na bok kilka kawałków pociemniałego srebra oraz fragment ludzkiej szczęki, w której nadal tkwił cały, niepokruszony ząb.
- Nie dotykaj tego! - ostrzegawczym szeptem rzucił Sam, gdy pochyliła się nad szczątkami, ażeby dokładniej zbadać metalowe części.
Lirael znieruchomiała, nadal trzymając wyciągniętą przed siebie rękę.
- Niby dlaczego?
- Nie wiem - odparł Sam, a po plecach przebiegł mu mimowolny dreszcz. - Wygląda to na metal, z którego robi się dzwonki. Lepiej go nie ruszajmy.
- Dobrze - zgodziła się Lirael. Wyprostowała się i teraz sama nie mogła opanować drżenia. Ludzkie kości i resztki dzwonków. Odnaleźli Kalliela. Co to było za miejsce? I dlaczego pies tak długo się zastanawiał, którą wybrać drogę?
Kiedy zadała mu to pytanie, Podłe Psisko przestało wreszcie węszyć i wskazało prawą łapą na środkowy tunel.
- Pójdziemy tędy - powiedziało. Lirael zauważyła jednak, że z jego głosu zniknął entuzjazm. Psu brakowało pewności, tak że nawet gest, którym wskazywał drogę, zdradzał niezdecydowanie. W konkursie wystawiania zwierzyny na pewno nie zdobyłby punktów.
Nowy tunel okazał się wyraźnie szerszy niż ten, którym posuwali się wcześniej. Miał także wyższe sklepienie. Lirael wydawał się jakiś inny, i to nie tylko dlatego, że łatwiej było się w nim poruszać. Z początku nie bardzo wiedziała, co właściwie wywołuje wrażenie inności, aż w końcu uświadomiła sobie, że było to odczucie narastającego chłodu. Wydawało jej się także, że wokół jej stóp i kostek u nóg przepływa jakiś tajemniczy, dziwny prąd, który podąża, szemrząc, raz w jedną, raz w drugą stronę, chociaż nic nie wskazywało na obecność wody.
A może jednak gdzieś tu była? Spoglądając prosto przed siebie lub w dół, Lirael widziała tylko kamienie. Kiedy jednak zerknęła kątem oka, ujrzała ciemną wodę. Wypływała za ich plecami, przeciskała się obok idących, a następnie zawracała, jak fala, która odbija się od brzegu. Fala, która próbuje porwać ich ze sobą i zanieść z powrotem tam, skąd przyszli.
Niepokojąco przywodziła na myśl rzekę Śmierci. Lirael nie czuła jednak, by znajdowali się w Śmierci. Poza tym, że było jej coraz zimniej i że kątem oka dostrzegała płynącą wodę, wszystkie zmysły podpowiadały jej, iż całym jestestwem należy do Życia, tyle że znajduje się w bardzo dziwnym i tajemniczym tunelu, głęboko pod ziemią.
Wtedy po raz drugi poczuła zapach rozmarynu i czegoś jeszcze słodszego. W tym momencie dzwonki umieszczone w skórzanych mieszkach, przymocowanych do przewieszonego przez jej pierś pasa, zaczęły drgać. Ich serca, unieruchomione skórzanymi więzadłami, nie mogły dzwonić, Lirael czuła jednak, że poruszają się i wibrują, jak gdyby pragnęły za wszelką cenę się uwolnić.
- Dzwonki! - wykrztusiła z trudem. - Całe drżą... Nie wiem, co się...
- Fletnia! - krzyknął Sam. Lirael usłyszała na chwilę kakofonię nakładających się na siebie dźwięków fletni i siedmiu dzwonków, gdy nagle wszystko ucichło.
- Nie! - rozległo się czyjeś wołanie, które z trudem dawało się rozpoznać jako głos Moggeta.
- Uciekajmy! - ryknął pies.
Pośród krzyków, wrzasków i wycia światło Kodeksu krążące nad głową Lirael nagle przyćmiło się i stało się prawie niewidoczne. W końcu zgasło zupełnie.
Lirael zatrzymała się. Tliły się jeszcze znaki Kodeksu umieszczone na ostrzu Nehimy, jednak również one nikły, a miecz w niewyjaśniony sposób zaczął obracać się w jej ręku. Falował dziwnie, jak gdyby nie był już przedmiotem wykutym ze stali, lecz żywą istotą, podobną do węgorza, wijącą się i wyślizgującą z uścisku. Na głowicy miecza, w miejscu zielonego kamienia, pojawiło się promieniejące blaskiem, pozbawione powiek oko, a srebrny szlaczek, zdobiący rękojeść, przemienił się w rząd połyskujących zębów.
Lirael zamknęła oczy i gwałtownym ruchem wtłoczyła miecz do pochwy. Dopiero gdy jej się to udało, puściła rękojeść i odetchnęła z ulgą. Następnie otworzyła oczy i rozejrzała się, a przynajmniej taki miała zamiar. Wszystkie złote światła Kodeksu zniknęły, a wokół zapadła ciemność. Całkiem nieprzenikniona, taka jaka panuje w głębi ziemi.
W czarnej otchłani Lirael usłyszała odgłos rozdzieranej gwałtownie tkaniny, a także krzyk Sama.
- Sam! - zawołała. - Jestem tutaj! - wzywała jego i psa.
Nie otrzymała odpowiedzi, ale z oddali dobiegło ją warczenie, a zaraz potem czyjś stłumiony, cichy śmiech. Potworny diabelski chichot, w którym pobrzmiewała nuta ostatecznego triumfu, sprawiający, że włosy stawały dęba. Wrażenie było tym bardziej dojmujące, że głos wydawał się znajomy. Poznała śmiech Moggeta, tyle że zniekształcony i przez to jeszcze bardziej złowieszczy.
Doprowadzona do ostateczności Lirael próbowała przywołać do siebie moce Kodeksu, dzięki którym mogłaby znowu wyczarować światło. Jej wysiłki spełzły jednak na niczym. Zamiast Kodeksu pojawiło się obok niej coś strasznego i zimnego. Poznała od razu. W pobliżu czaiła się Śmierć. Jedynie ją wyczuwała.
Moc Kodeksu przestała działać albo też Lirael znajdowała się zbyt daleko, by móc otrzymać wsparcie. Narastała w niej panika, w miarę jak straszliwy chichot wzmagał się, a zewsząd osaczały ją ciemności. Nagle jej oczy dostrzegły drobną zmianę. Zaczęła rozróżniać niewyraźne szare kształty i na chwilę wezbrała w niej nadzieja, że gdzieś pojawi się światło. Wtem usłyszała trzask i zobaczyła iskrę, która rosła i potężniała, aż rozlała się w krąg białego, oślepiającego blasku. Chwilę później Lirael poczuła gryzący, metaliczny odór Wolnej Magii. Zapach napływał falami, a każde kolejne uderzenie powodowało, że do gardła Lirael podnosiła się żółć.
Razem ze światłem pojawił się Sam. Wyglądało to tak, jakby przybył niesiony prądem powietrza. Klapa jego plecaka zwisała luźno, a poszarpane i rozdarte obrzeża tkaniny wskazywały, którędy znajdująca się wewnątrz istota wydostała się na wolność. Miecz Sametha tkwił w pochwie, a on sam obejmował rękami fletnię, starając się zamknąć palcami otwory. Piszczałki wibrowały, wydając z siebie ciche dźwięki, które chłopak za wszelką cenę pragnął wytłumić. Również Lirael przyciskała do siebie pas z dzwonkami, próbując je unieruchomić.
Pies stanął pomiędzy kręgiem płonącego białego światła a Lirael. Wyglądał jednak inaczej niż zwykle. Pomimo że nadal przypominał psa, nie miał na sobie obroży ze znakami Kodeksu. Stał się na powrót wytworem głębokiej ciemności, czarną sylwetką, obrzeżoną srebrnym, ognistym blaskiem. Obejrzał się i otworzył pysk.
- Ona tu jest! - zagrzmiał. Jego głos wydawał się znajomy, a jednocześnie całkiem obcy. Świdrował w uszach i przenikał Lirael na wskroś. - Mogget jest wolny! Uciekajcie!
Lirael i Sam znieruchomieli, kiedy wezwanie psa odbiło się gromkim echem od ścian tunelu i przetoczyło obok nich. Płonący świetlny krąg miotał iskry i huczał, wirując w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, aż w końcu przeistoczył się w wydłużoną, nienaturalnie chudą człekokształtną postać.
Za tą istotą, którą był uwolniony Mogget, pojawiło się jeszcze bardziej jaskrawe i intensywne światło. Rzucało taki blask, że do świadomości Lirael dopiero po chwili dotarło, iż widzi je pomimo zamkniętych oczu. Przez zaciśnięte powieki przebijał obraz kobiety o niewiarygodnym wzroście, zmuszonej pochylać głowę nawet w tak wysokim tunelu jak ten. Wyciągała przed siebie ramiona, próbując zagarnąć to, czym stał się Mogget, a także psa, Lirael oraz Sama.
Lśniącą kobiecą postać opływała rzeka, która następnie zawracała i płynęła w ich stronę. Lirael natychmiast rozpoznała jej lodowate wody. Była to rzeka Śmierci, a ta istota kierowała ją prosto na nich. Gdyby woda ich dosięgła, nie zdołaliby się przez nią przeprawić. Porwani nurtem popłynęliby natychmiast ku Pierwszej Bramie i jeszcze dalej. Nigdy nie byliby w stanie stamtąd wrócić.
Lirael starczyło czasu tylko na kilka ostatnich, ponurych refleksji:
Tak szybko ponieśli klęskę.
Tak wiele osób na nich liczyło.
Wszystko stracone.
Wówczas pies krzyknął:
- Uciekajcie! - i zaczął szczekać.
W jego głosie wyczuwało się Wolną Magię. Nie otwierając oczu, bez udziału jednej świadomej myśli, Lirael wykonała nagły zwrot i rzuciła się do ucieczki. Pędziła zupełnie na oślep, na łeb na szyję, jak jeszcze nigdy dotąd. Biegła, nie oglądając się na nic, prosto w nieznane, z dala od studni i Domu. Jej stopy bezbłędnie pokonywały wszystkie załomy i zakręty, mimo że białe światło pozostało daleko w tyle, a wokół panowały tak gęste ciemności, że Lirael nie była nawet pewna, czy ma otwarte oczy, czy też nie.
Przebiegała przez jaskinie, groty i wąskie tunele, nie wiedząc, czy podąża za nią Sam i czy ktoś jej nie ściga. Nie kierował nią strach, nie czuła bowiem lęku. Ona sama przebywała zupełnie gdzie indziej, w jej ciele natomiast uwięziona została maszyna, pracująca bez ustanku, niezdolna cokolwiek odczuwać, działająca pod czyjeś dyktando.
Nagle wewnętrzny nakaz, który zmuszał Lirael do biegu, zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Padła bez tchu na ziemię, rozdygotana, z trudem łapiąc powietrze. Bolał ją każdy mięsień. Starała się nie krzyczeć, mimo że targała nią fala skurczów, które próbowała złagodzić, zaciekle masując łydki.
Tuż obok niej ktoś robił dokładnie to samo i gdy tylko powróciła jej świadomość, zorientowała się, że był to Sam. Padające gdzieś z góry naturalne, choć przyćmione i bardzo rozproszone światło wystarczyło, by mogła go rozpoznać.
Z pewnym wahaniem Lirael dotknęła pasa. Dzwonki pozostawały w całkowitym bezruchu, zupełnie spokojne. Następnie opuściła dłoń na rękojeść Nehimy i z ulgą stwierdziła, iż głowicę miecza ponownie zdobi tylko zielony kamień, a srebrny szlaczek jest jedynie szlaczkiem i niczym więcej.
Sam jęknął i podniósł się z miejsca. Lewą ręką oparł się o ścianę, a prawą pakował fletnię. Lirael obserwowała, jak jego dłoń drżała, gdy z uwagą kreślił jakieś znaki. Po chwili rozbłysło na niej światło Kodeksu.
- Wcześniej go nie było, wiesz? - powiedział, osuwając się po ścianie i siadając na wprost Lirael. Wydawał się spokojny, ale bez wątpienia przeżył szok. Podobnie zresztą jak Lirael, z czego zdała sobie sprawę, kiedy próbowała wstać i nie mogła tego zrobić.
- Tak - odpowiedziała. - Kodeks przestał działać.
- Nie wiem, co to było za miejsce - mówił dalej Sam - ale pewne jest, że moc Kodeksu tam nie sięgała. No i kim była o n a?
Lirael pokręciła głową, próbując dojść do siebie i dając znać Samowi, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Chwilę potem ponownie potrząsnęła głową, starając się uporządkować myśli i pobudzić umysł do pracy.
- Powinniśmy... powinniśmy zawrócić - powiedziała, przypominając sobie o kimś, kto samotnie musiał stawić czoło Moggetowi i promieniejącej światłem kobiecie. - Nie mogę zostawić psa.
- No tak, ale co z n i ą? - zapytał Sam. - I co z Moggetem?
- Nie musicie tam wracać - usłyszeli z głębi ciemnego korytarza. Lirael i Sam natychmiast poderwali się, odnajdując w sobie nowe siły w obliczu kolejnego zagrożenia. Wydobyli miecze, a Lirael uświadomiła sobie, że bezwiednie sięgnęła ręką po Saranetha, chociaż nie miała pojęcia, do czego właściwie miałaby go użyć. Nie przychodziły jej na myśl żadne mądre zaklęcia zawarte w „Księdze Zmarłych” lub „Księdze pamięci i zapomnienia”.
- To tylko ja - oznajmił czyjś pełen smutku głos i z ciemności wyłonił się pies. Ogon miał spuszczony i szedł z pochylonym łbem. Pomijając tę nietypową dlań postawę, wyglądał znów całkiem normalnie, to znaczy tak jak zazwyczaj. Wokół jego szyi świeciły mocnym blaskiem niezliczone znaki Kodeksu. Krótka sierść była co prawda zmierzwiona i zakurzona, ale przybrała kolor złocisty, z wyjątkiem grzbietu, który pozostał czarny.
Lirael nie zastanawiała się ani chwili. Opuściła miecz i objęła przyjaciela ramionami, wtulając głowę w jego kark. Pies lizał ją po uchu, jednakże bez entuzjazmu i nawet nie próbował chwytać jej delikatnie zębami, jak to czasami czynił w zabawie.
Sam nadal stał z boku, ściskając w rękach miecz.
- Gdzie jest Mogget? - zapytał.
- Pragnęła z nim porozmawiać - odparło Podłe Psisko, wyciągając się ze smutkiem u stóp Lirael. - Myliłem się - oznajmiło. - Naraziłem cię, pani, na wielkie niebezpieczeństwo.
- Nie rozumiem - odpowiedziała Lirael. Nagle poczuła ogromne zmęczenie. - Co się stało? Kodeks... Kodeks nagle... przestał działać.
- Ona to sprawiła - powiedział pies. - Tak to już jest, że jej świadome „ja” nie ma wpływu na wybory, które podejmuje jej podświadomość podlegająca Kodeksowi. A jednak powstrzymała swą rękę, choć bez trudu mogła cię pochwycić. Nie wiem, dlaczego tak postąpiła ani co to może znaczyć. Sądziłem, że straciła zainteresowanie dla spraw tego świata, i dlatego miałem nadzieję, że uda nam się przemknąć obok niej bez szwanku. Jednakże gdy budzą się pradawne moce, wiele może się wydarzyć. Powinienem był to przewidzieć. Wybacz mi.
Lirael nigdy jeszcze nie widziała, żeby pies czuł się równie upokorzony, i ten fakt przerażał ją o wiele bardziej niż wszystko, co wydarzyło się wcześniej. Podrapała go za uchem i pod brodą, starając się uspokoić zarówno jego, jak i samą siebie. Drżały jej ręce i czuła, że lada chwila zaleje się łzami. Żeby je powstrzymać, zaczęła głęboko i wolno oddychać, odmierzając wdechy i wydechy.
- Ale... co stanie się z Moggetem? - spytał Sam niepewnym głosem. - Przecież zdołał się uwolnić! Będzie teraz próbował zabić kogoś z Abhorsenów... Matkę lub Lirael! A my nie mamy już przecież pierścienia, żeby na nowo go spętać!
- Mogget od dawna się jej wymykał - bąknął pies. - Chyba nie powinniśmy dłużej zaprzątać sobie nim głowy - dodał cicho po chwili wahania.
Lirael wypuściła powietrze i zaprzestała ćwiczeń relaksacyjnych. Jak to możliwe, że Mogget już nie wróci?
- Co takiego? - zapytał Sam. - Ale przecież on jest taki... no, nie wiem, jak to określić, taki... potężny... to jeden z duchów Wolnej Magii...
- A kim jest ona? - spytała Lirael. Jej głos zabrzmiał bardzo stanowczo, gdy chwyciła psa pod brodę i zajrzała mu głęboko w ciemne ślepia. Próbował oswobodzić łeb, ale Lirael nie zwolniła uścisku. Pies zamknął oczy z nadzieją, że pozbędzie się kłopotu, ale jego uniki na niewiele się zdały, bo gdy Lirael dmuchnęła mu prosto w nos, odruchowo rozchylił powieki.
- Ta wiedza nic ci nie da, bo i tak niewiele będziesz w stanie z tego pojąć - oznajmił, krańcowo znużony. - Tak naprawdę ona już nie istnieje, pojawia się jedynie od czasu do czasu w różnych miejscach... w drobnych rzeczach, nigdy w jakiś znaczący sposób. Gdybyśmy nie szli tamtą drogą, nie powstałaby. Teraz, gdy już nas tam nie ma, ona również nie istnieje.
- Powiedz mi wreszcie!
- Przecież wiesz, kim ona jest, przynajmniej do pewnego stopnia - odparł pies. Dotknął wilgotnym nosem pasa Lirael, pozostawiając mokrą plamę na skórzanej osłonie siódmego dzwonka. Pojedyncza łza wolno stoczyła się po jego pysku i zwilżyła dłoń Lirael.
- Astarael? - z niedowierzaniem szepnął Sam. Najgroźniejszy z dzwonków, którego nigdy nie ośmielił się dotknąć, nawet wtedy gdy na krótko został strażnikiem bandolieru. - Astarael od smutku i żałoby?
Lirael puściła psa, a on natychmiast złożył głowę na jej kolanach i westchnął przeciągle.
Pogłaskała go za uchem, ale nawet czując pod dłonią ciepło jego sierści, nie mogła nie zadać mu tego samego pytania.
- Kim więc ty jesteś? Dlaczego Astarael pozwoliła ci odejść?
Pies podniósł łeb, spojrzał na Lirael i powiedział prosto:
- Jestem Podłe Psisko. Oddany sługa Kodeksu i twój przyjaciel. Na zawsze.
Poruszona tym wyznaniem Lirael rozpłakała się. Jednakże po chwili osuszyła łzy, pociągnęła psa za obrożę i odsunęła nieco na bok, pragnąc wstać. Sameth podniósł Nehimę i bez słowa podał go Lirael. Gdy tylko dotknęła rękojeści miecza, na ostrzu zalśniły znaki Kodeksu, nie pojawił się jednak żaden napis.
- Jeżeli jesteś pewien, że Mogget nie będzie nam już towarzyszył, spętany czy też nie, powinniśmy wyruszyć w dalszą drogę - powiedziała Lirael.
- Może i tak - odrzekł Sam z pewnym wahaniem. - Chociaż czuję się trochę... nieswojo. Przywykłem do tego, że Mogget jest zawsze z nami, a teraz tak po prostu... zwyczajnie odszedł? To znaczy, chodzi mi o to... czy ona go zabiła?
- Nie! - odrzekł pies. Wydawał się zdziwiony tym pomysłem. - Nie - powtórzył.
- Więc co się stało?
- Nie naszą sprawą jest tego dochodzić - oznajmiło Podłe Psisko. - Nasze zadania leżą przed nami, a Mogget to już przeszłość.
- Myślisz, że nie będzie próbował atakować mojej matki albo Lirael? - Sam od dzieciństwa był ostrzegany, czym może grozić zdjęcie obroży Moggetowi, pamiętał też o jego ostatnich niesławnych wyczynach.
- Jestem pewien, że Mogget nie może zagrozić twojej matce, bo przebywa ona za Murem - wymijająco odparł pies.
Sam nie wyglądał na przekonanego, skinął jednak głową, bez entuzjazmu przyjmując wyjaśnienia psa.
- Nie powiem, żebyśmy mieli za sobą zachęcający początek - mruknął. - Mam nadzieję, że dalej pójdzie nam lepiej.
- Droga wolna, wychodzimy na słońce - oznajmiło Podłe Psisko. - Na zewnątrz na pewno poprawi wam się nastrój.
- Tam musiał już zapaść zmierzch - rzekł Sam. - Jak długo byliśmy pod ziemią?
- Przynajmniej cztery lub pięć godzin - odparła Lirael, marszcząc brwi. - Może nawet dłużej, więc słońce z pewnością już zaszło.
Ruszyła w stronę wyjścia z pieczary. Gdy podeszli bliżej, okazało się, że na dworze wciąż jeszcze jest widno. Ujrzeli przed sobą wąską szczelinę, przez którą prześwitywało czyste błękitne niebo, przesłonięte jedynie eteryczną mgiełką pochodzącą z wielkiego wodospadu.
Kiedy wydostali się na zewnątrz, zorientowali się, że znajdują się kilkaset jardów na zachód od wodospadu, u podnóża Długich Urwisk. Słońce pokonało już połowę swojej drogi, a jego promienie rozpinały kolorowe tęcze na kropelkach wody unoszących się nad wodospadem.
- Jest popołudnie - powiedział Sam, osłaniając oczy przed słońcem. Ogarnął wzrokiem skaliste grzbiety urwisk, a następnie uniósł rękę, żeby zobaczyć, ile palców mieści się między linią horyzontu a słońcem. - Nie ma jeszcze czwartej - powiedział.
- Straciliśmy prawie cały dzień! - krzyknęła Lirael. Każde opóźnienie zwiększało prawdopodobieństwo porażki. Lirael poczuła, że pod wpływem tej kolejnej nieprzewidzianej komplikacji słabnie w niej hart ducha. Jak to możliwe, że spędzili pod ziemią niemal całą dobę?
- Nie - zaprzeczył pies, który nie przestawał węszyć i z uwagą obserwował słońce. - To nie tak.
- Czyżby upłynęło jeszcze więcej czasu? - szepnęła Lirael. To niemożliwe. Gdyby jakimś cudem okazało się, że siedzieli pod ziemią kilka tygodni lub jeszcze dłużej, byłoby już za późno, żeby cokolwiek zrobić...
- Nie - powtórzył pies. - Trwa jeszcze ten sam dzień, w którym wyruszyliśmy z Domu. Minęła nie więcej niż godzina, odkąd zeszliśmy do studni. Może nawet mniej.
- Ale... - Sam chciał coś powiedzieć, lecz urwał w pół słowa. Pokręcił głową i ponownie przyjrzał się rozpadlinie, przez którą wydostali się na zewnątrz.
- Czas i Śmierć śpią obok siebie - powiedział pies. - Astarael ma nad nimi władzę. To ona nam pomogła, na swój sposób.
Lirael skinęła głową, chociaż niewiele zrozumiała z tego, o czym mówił jej czworonożny towarzysz. Była oszołomiona, zmęczona i bolały ją nogi. Najchętniej zwinęłaby się w kłębek na słońcu i obudziła w Bibliotece Clayrów, z karkiem zesztywniałym od spania z głową na biurku i mglistym wspomnieniem nocnych koszmarów.
- Nie wyczuwam tutaj żadnych Zmarłych - powiedziała, otrząsając się ze snów na jawie. - Skoro podarowano nam to popołudnie, powinniśmy wykorzystać czas. Którędy najlepiej wspinać się na te urwiska?
- Półtorej ligi stąd na zachód biegnie ścieżka - odrzekł Sam. - Jest bardzo wąska, właściwie są to stopnie prowadzące w górę, dlatego mało kto z niej korzysta. Tam nie powinno być już mgły, nie sądzę też, byśmy mieli spotkać Chlorr i jej przyjaciół. Jakieś dwanaście lig od szczytu schodów znajduje się Zachodni Skrót. Tamtędy biegnie droga.
- Czy te stopnie noszą jakąś nazwę? - zapytał pies.
- Nie wiem. Jeśli dobrze pamiętam, matka zawsze mówiła po prostu o Schodach. Ta droga jest rzeczywiście dość niezwykła. Miejsca wystarcza zaledwie na jedną osobę, a stopnie są niskie i głębokie.
- Znam ją - powiedział pies. - Trzy tysiące schodów, a u ich podnóża źródło słodkiej wody.
Sam skinął głową.
- Rzeczywiście jest tam źródło i woda z niego smakuje nie najgorzej. Chcesz powiedzieć, że ktoś zadał sobie trud budowania schodów jedynie dla dostępu do źródła?
- Owszem, chodziło o wodę, tyle że niekoniecznie do picia - wyjaśnił pies. - Cieszę się, że ta droga nadal tam jest. Nie zwlekajmy więc.
Z tymi słowy pies skoczył do przodu, przeskakując ponad stertą kamieni skrywających wejście do pieczary i dalszych korytarzy.
Lirael i Sam ruszyli za nim, zachowując jednak większy spokój. Powoli torowali sobie przejście pomiędzy głazami. Nadal odczuwali ogromne zmęczenie fizyczne, wszystko ich bolało, nad wieloma sprawami musieli się zastanowić. Lirael ciągle przychodziły na myśl słowa psa: „Gdy budzą się pradawne moce, wiele może się wydarzyć”. Wiedziała, że to, co próbował wydobyć z ziemi Nicholas, było nie tylko potężne, ale stanowiło również źródło zła. Uaktywnienie tej siły powodowało wiele negatywnych zjawisk, jak choćby pojawienie się rzesz Zmarłych grasujących na obszarze całego Królestwa. Dotąd nie brała jednak pod uwagę tego, iż także inne ukryte moce mogą zostać wyrwane ze snu - i że to może mieć wpływ na ich plany.
Co prawda, jak sobie uświadomiła, mówienie o planach było tu pewną przesadą. Po prostu podążali naprzód, najszybciej jak mogli, starając się dotrzeć na czas, żeby powstrzymać Hedge’a i ocalić Nicholasa, a także dopilnować, by to, co nie zostało jeszcze odkopane, spoczywało dalej w ziemi.
- Powinniśmy opracować jakiś dokładny plan - szepnęła sama do siebie, jednak żadna błyskotliwa myśl ani strategia nie przyszły jej do głowy, a poza tym musiała się przecież skoncentrować na drodze, cały czas bowiem szła za Podłym Psiskiem, wspinając się kamienistą ścieżką prowadzącą wzdłuż Długich Urwisk. Tuż za nią podążał Sam.
Rozdział czwarty
Śniadanie kruków
Słońce już zachodziło, gdy Lirael, Sam i pies dotarli wreszcie do podnóża Schodów. Długie Urwiska rzucały rozległy cień na całą dolinę rzeki Ratterlin. Lirael bez trudu odnalazła źródło - szerokie na dziesięć jardów i pełne czystej wody. Na powierzchnię wydobywały się pęcherzyki powietrza. Znacznie trudniej było odszukać początek Schodów, ponieważ wąska ścieżka wcinała się głęboko w ścianę urwiska, a ponadto przesłaniały ją liczne występy i nawisy skalne oraz sterczące, poszarpane głazy.
- Czy damy radę wspinać się nocą? - niepewnie spytała Lirael, spoglądając na zacienione skały i ostatnie promienie słońca gasnące na wysokości tysiąca stóp ponad nimi. Klif wznosił się jeszcze wyżej, tak że nie była w stanie dostrzec jego wierzchołka. Lirael wiele razy wspinała się po różnych schodach i pokonywała wąskie przejścia, jakich nie brakowało w Lodowcu Clayrów, prawie nigdy jednak nie robiła tego na wolnym powietrzu, w słońcu lub przy blasku księżyca.
- Nie możemy oświetlać sobie drogi, to zbyt ryzykowne - oświadczył pies, który zachowywał dziwne milczenie. Jego ogon nadal zwisał smętnie i nie poruszał się z dawną energią i wigorem. - Mógłbym was poprowadzić, chociaż w tych ciemnościach byłoby to niebezpieczne, zwłaszcza jeżeli stopnie się pokruszyły.
- Księżyc powinien dzisiaj świecić dosyć jasno - powiedział Sam. - Ubiegłej nocy był w pierwszej kwadrze, a niebo jest stosunkowo czyste. Wzejdzie jednak dopiero nad ranem... w każdym razie najwcześniej jakąś godzinę po północy. Powinniśmy zaczekać przynajmniej tyle, jeśli już nie do świtu.
- Nie chcę zwlekać - mruknęła Lirael. - Mam pewne przeczucie... coś mnie niepokoi, chociaż trudno to opisać. Ta wizja, o której mówiły mi Clayry - ja razem z Nicholasem, nad Czerwonym Jeziorem... Wydaje mi się, że ten obraz gdzieś się wymyka, tak jakbym nie umiała trafić we właściwy moment. Staje się przeszłością, a nie tym, co dopiero ma się wydarzyć.
- W tych ciemnościach grozi nam upadek z Długich Urwisk, a to nie przybliży nas do celu ani o krok - oznajmił Sam. - A poza tym poczułbym się lepiej, gdybym przekąsił co nieco i kilka godzin odpoczął, zanim zaczniemy się wspinać.
Lirael skinęła głową. Ona także odczuwała zmęczenie. Bolały ją łydki i ramiona, obarczone ciężkim plecakiem. Poza tym doskwierało jej znużenie psychiczne, które dotknęło również Sama, była tego pewna. Wywołał je szok spowodowany odejściem Moggeta. Najchętniej położyłaby się w pobliżu źródła chłodnej wody i zasnęła z nadzieją, że rano wstanie nowy, lepszy dzień. Znała to uczucie z dawnych czasów. Wtedy także kładła się z nadzieją, że gdy rano wstanie, nawiedzi ją Wizja. Tym razem jednak towarzyszyła jej pewność, że ranek nie przyniesie niczego dobrego. Musieli odetchnąć, nie mógł to być jednak zbyt długi odpoczynek. Hedge i Nicholas nie tracili bowiem czasu, podobnie jak Chlorr i jej Pomocnicy.
- Poczekamy, aż wzejdzie księżyc - powiedziała, zsuwając plecak z ramion i stawiając go na ziemi. Sama usiadła tuż obok na jednym z kamieni.
Sekundę później stała wyprostowana, z mieczem w dłoni, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, kiedy zdążyła go wyjąć. Wszystko to za przyczyną psa, który nagle zaczął szczekać i przemknął tuż obok niej, jak wystrzelony z katapulty. Dopiero po chwili Lirael uświadomiła sobie, że szczekanie to nie ma charakteru magicznego, a moment później spostrzegła także cel, na który pies przypuścił atak.
Między głazami pędził zakosami królik, rozpaczliwie starając się umknąć ścigającemu go psu. Pościg zakończył się kawałek dalej, nie było jednak widać, z jakim skutkiem. Po chwili zaczęły lecieć w górę drobne kamienie, podniosła się chmura kurzu i pyłu. Lirael domyśliła się, że królik zniknął w jakiejś dziurze, a pies przystąpił do kopania.
Sam nadal odpoczywał przy swoim plecaku. Tylko na moment podniósł się, widząc poruszenie Lirael, kiedy jednak zorientował się, co było przyczyną zamieszania, ponownie usiadł na ziemi i wpatrywał się w rozdartą klapę swojego plecaka.
- Dobrze, że chociaż nam udało się przeżyć - powiedziała Lirael, mylnie biorąc jego zachowanie za objaw żalu po stracie Moggeta.
Sam spojrzał na nią zdumiony. W ręku trzymał pojemnik z przyborami do szycia i właśnie miał zamiar go otworzyć.
- Ależ ja nie myślałem o Moggecie. A przynajmniej nie w tej chwili. Zastanawiałem się, w jaki sposób najlepiej zreperować tę dziurę. Chyba będę musiał naszyć łatę.
Lirael roześmiała się. Był to dość szczególny, odrobinę przygaszony śmiech, który po prostu jej się wyrwał.
- Cieszę się, że twoją uwagę zaprzątają takie rzeczy jak łaty i cerowanie - powiedziała. - Ja... nie mogę przestać analizować tego, co się stało. Myślę o dzwonkach, które tak bardzo rwały się do grania, o białej kobiecej postaci... o Astarael... o obecności Śmierci.
Sam wyjął z przybornika dużą igłę, odwinął ze szpulki kawałek czarnej nitki i odgryzł ją zębami. Przy nawlekaniu krzywił się niemiłosiernie, a potem zaczął mówić - bardziej w stronę zachodzącego słońca niż do Lirael.
- To naprawdę dziwne. Odkąd tylko dowiedziałem się, że to ty zostaniesz następcą Abhorsenów, a nie ja, przestałem się bać. To znaczy, nadal odczuwam lęk, ale innego rodzaju. Spadł ze mnie ciężar odpowiedzialności. Noszę tytuł Księcia, ale moje obowiązki nie są aż tak przygniatające. Nie do mnie należy troska o takie sprawy, jak nekromanci, Śmierć czy wytwory Wolnej Magii. - Przerwał na chwilę, robiąc na końcu nitki supełek, ale tym razem spoglądał prosto na Lirael. - Posłańcy Kodeksu przygotowali dla mnie ten płaszcz. Jest na nim kielnia. Kielnia Budowniczych Muru. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego akurat ja zostałem tak obdarowany. Doszedłem do wniosku, że przodkowie próbują mi uświadomić, iż moim właściwym powołaniem jest tworzenie. Moje zadanie polega właśnie na tym, a także na wspomaganiu Abhorsen i Króla. Pójdę za radą przodków. Będę się starał jak najlepiej wypełniać wszystkie zobowiązania, a jeżeli coś nie pójdzie jak należy, chcę mieć przynajmniej świadomość, że dałem z siebie absolutnie wszystko. Nie muszę za wszelką cenę starać się być kimś innym, robić coś, co przekracza moje możliwości.
Lirael nic nie odpowiedziała. Zamiast tego popatrzyła w bok, w stronę psa, który właśnie wracał, niosąc w pysku upolowanego królika.
- Obbiad - powiedział cokolwiek niewyraźnie, kładąc u stóp Lirael swoją zdobycz. Nieśmiało pomerdał przy tym ogonem, wracając powoli do starych zwyczajów. - Obiad - powtórzył już bardziej zrozumiale, gdy wypuścił z zębów królika. - Pójdę po następnego.
Lirael podniosła martwe zwierzę. Pies przegryzł mu kark, zabijając na miejscu. Lirael czuła jeszcze jego ducha, który znajdował się już bardzo blisko Śmierci, jednakże nie próbowała go zatrzymać. Ciało królika ciążyło jej w dłoniach. Pomyślała, że w zupełności wystarczyłby jej ser i chleb, które przygotowali posłańcy Kodeksu. Pies jednak zawsze pozostanie psem - pomyślała - zwłaszcza gdy dostrzeże w pobliżu apetycznego królika...
- Ja go oprawię - zaofiarował się Sam.
- Niby jak mamy go tutaj upiec? - spytała Lirael, nader chętnie przekazując mu upolowane zwierzę. Jadała już wcześniej króliki, jednakże wyłącznie surowe, gdy przybierała magiczną powłokę sowy Kodeksu, albo też odpowiednio przyrządzone i podane na stół w refektarzu Clayrów.
- Wystarczy rozpalić nieduże ognisko pod osłoną jednego z tych wielkich głazów - odparł Sam. - Zrobię to, ale dopiero za chwilę. Nie będzie widać dymu i łatwiej utrzymamy ogień.
- Zdaję się na ciebie - oświadczyła Lirael. - Pies i tak zje swoją rację na surowo, jestem tego pewna.
- Powinnaś się trochę przespać - zaproponował Sam, przeciągając kciukiem po ostrzu krótkiego noża. - Masz na to godzinę, a ja w tym czasie przygotuję królika.
- No proszę, jak dobrze potrafisz zadbać o swoją starą ciotkę - z uśmiechem stwierdziła Lirael. Dzieliły ich zaledwie dwa lata, kiedyś jednak wmówiła mu, że jest znacznie od niego starsza, i Sam przyjął to wyznanie bez zastrzeżeń.
- Moim obowiązkiem jest pomagać następczyni Abhorsenów - oświadczył, kłaniając się nisko, niekoniecznie tylko dlatego, że chciał zażartować. Następnie pochylił się, wprawnym ruchem zrobił nacięcie i zdjął skórę z królika, jak gdyby ściągał powłoczkę z poduszki.
Lirael przez chwilę obserwowała go, po czym odwróciła się i położyła na kamienistej ziemi. Głowę oparła o plecak. Nie było jej zbyt wygodnie, bo przez cały czas miała na sobie zbroję i wysokie buty. Nie miało to jednak większego znaczenia. Leżała na plecach i wpatrywała się w niebieskie jeszcze niebo, którego błękit powoli ustępował miejsca głębokiej czerni, rozjaśnionej jedynie delikatnym blaskiem wschodzących gwiazd. Nie wyczuwała w pobliżu ani Zmarłych, ani też żadnych śladów Wolnej Magii. Uczucie znużenia spotęgowało się i zawładnęło nią bez reszty. Dwa, może trzy razy mrugnęła oczami, potem zamknęła powieki i niemal natychmiast zapadła w głęboki sen.
Kiedy się obudziła, było zupełnie ciemno. Świeciły tylko gwiazdy i tlił się jeszcze czerwony żar dobrze zamaskowanego ogniska. Zauważyła sylwetkę siedzącego niedaleko psa, nigdzie jednak nie mogła dojrzeć Sama. Dopiero po chwili dostrzegła w ciemności jakiś rozciągnięty na ziemi niewyraźny ciemny kształt przypominający człowieka.
- Która godzina? - spytała szeptem. Pies natychmiast poruszył się i bezszelestnie przypadł do niej.
- Zbliża się północ - odparł cicho. - Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli damy ci się trochę wyspać. Udało mi się również przekonać Sama, że spokojnie może się położyć, pozostawiając mnie na warcie.
- Założę się, że nie było to łatwe - powiedziała Lirael, dźwigając się z miejsca i pojękując z powodu bólu zesztywniałych mięśni. - Zaszło coś szczególnego?
- Nie. Dookoła jest cisza, z wyjątkiem zwykłych nocnych odgłosów. Myślę, że Chlorr i Zmarli nadal obserwują Dom i pozostaną tam jeszcze przez wiele dni.
Lirael potakująco skinęła głową i po omacku poszukała drogi pomiędzy głazami. Ostrożnie stąpając, zmierzała w stronę źródła. Było to jedyne jaśniejsze miejsce pośród spokojnej ciemnej nocy - srebrna tafla odbijała światło gwiazd. Lirael umyła twarz i ręce, a przenikliwie zimna woda zmyła z niej zupełnie resztki snu.
- Zjadłeś moją porcję? - spytała szeptem psa, gdy wróciła.
- Ależ skąd! - obruszył się. - Jak możesz mnie podejrzewać! Zresztą Sam schował twoją część do garnka i przykrył pokrywką.
„Ta pokrywka z pewnością by cię nie powstrzymała” - pomyślała Lirael, gdy znalazła już mały żeliwny garnek podróżny, stojący w pobliżu dogasającego ogniska. Gulasz trochę się rozgotował, ale mięso było jeszcze ciepłe i smakowało wybornie. Albo Sam znalazł w pobliżu jakieś zioła, albo spakowali je na drogę posłańcy Kodeksu. Lirael cieszyła się, że nie wyczuwa zapachu rozmarynu. Jakoś zupełnie nie miała na niego ochoty.
Gdy skończyła jeść, umyła ręce i za pomocą garści żwiru ze źródła wyszorowała do czysta garnek. Zaczął wschodzić księżyc. Tak jak powiedział Sam, wychodził z pierwszej kwadry i niedługo miała nastąpić pełnia. Dzięki temu była niezła widoczność. Blask księżyca pozwalał rozróżniać szczegóły, a tym samym można było zacząć wspinać się na Schody.
Sam obudził się szybko, gdy tylko Lirael nim potrząsnęła. Jego ręka natychmiast powędrowała do miecza. Nie wymienili ani słowa - wszechogarniająca cisza nocna skutecznie zniechęcała bowiem do prowadzenia jakichkolwiek rozmów. Lirael wygasiła ognisko, a Sam obmył twarz wodą. Pomogli sobie nawzajem założyć plecaki. Pies sadził wielkimi susami tam i z powrotem, czekając, aż będą gotowi do drogi. Wesoło merdał ogonem, uwalniając, jak dawniej, ukrytą energię.
Pierwszy odcinek Schodów wrzynał się w skałę na głębokość dwudziestu jardów, dlatego początkowo wydawało się im, że wchodzą do tunelu. Nad ścieżką nie było jednak sklepienia, lecz niebo. Wkrótce też okazało się, że Schody skręcają. Odtąd więc, pnąc się w górę, posuwali się równolegle do krawędzi klifu, w kierunku zachodnim. Wszystkie stopnie były dokładnie tej samej wielkości, zarówno pod względem wysokości i szerokości, jak głębokości, toteż wspinaczka przebiegała miarowo i w zasadzie bez większych problemów, choć na pewno była wyczerpująca.
Kiedy pokonywali kolejne odcinki drogi, Lirael uświadomiła sobie, że urwisko nie było wznoszącą się ku górze pionową, chropowatą skałą. W rzeczywistości składało się z wielu warstw skalnych, które przemieściły się i rozsunęły, zupełnie jak kartki papieru wyślizgujące się z równo ułożonej sterty. Stopnie prowadziły przeważnie grzbietami poszczególnych uskoków, a następnie skręcały w poprzek klifu, by wspiąć się na wyższą warstwę skał.
W trakcie ich wspinaczki księżyc wzniósł się wyżej i rozjaśnił niebo. Poruszali się teraz w cieniu skał. Ilekroć zatrzymywali się, aby choć trochę odpocząć, Lirael rozglądała się uważnie wokół, patrząc na rozciągające się w oddali ziemie, odległe szczyty wzgórz widoczne od strony południowej i srebrzyście połyskującą wstęgę rzeki Ratterlin na wschodzie. Wcześniej często w powłoce sowy przemierzała powietrzne przestrzenie ponad Lodowcem Clayrów i bliźniaczymi szczytami Starmount i Sunfall. Wtedy jednak odnosiła zupełnie inne wrażenie. Zmysły sowy inaczej odbierały rzeczywistość, a poza tym zawsze towarzyszyła jej świadomość, że z nadejściem świtu znajdzie się w wygodnym łóżku, otulona kołdrą - bezpieczna w twierdzy Clayrów. Loty, które odbywała pod postacią sowy, były czystą przygodą. Teraz wszystko działo się znacznie bardziej serio, dlatego nie potrafiła tak po prostu cieszyć się chłodem nocy i blaskiem księżyca.
Sam również bacznie się rozglądał. Nie widział co prawda Muru, który skrywał się za linią horyzontu, ale rozpoznawał wzniesienia. Jednym z nich był Barhedrin, nazywany również Pękniętym Wzgórzem. Znajdował się tam Kamień Kodeksu, a od czasów powrotu na tron Touchstone’a - wieża, która stanowiła kwaterę główną najbardziej wysuniętych na południe jednostek Straży Granicznej. Za Murem leżało Ancelstierre - dziwny kraj, nawet dla Sametha, który chodził tam kiedyś do szkoły. Kraj bez Kodeksu i Wolnej Magii, z wyjątkiem może północnych regionów sąsiadujących ze Starym Królestwem. Sameth rozmyślał o swojej matce i ojcu, którzy przebywali gdzieś daleko, na południu Ancelstierre. Próbowali znaleźć jakieś dyplomatyczne rozwiązanie - pragnęli powstrzymać Ancelstierrańczyków przed wysyłaniem uchodźców z Southerling za Mur, na pewną śmierć, której następstwem mogła być tylko służba pod dowództwem nekromanty Hedge’a. Na pewno nie chodziło tu o zwykły zbieg okoliczności, ponuro uzmysłowił sobie Sam. Nieprzypadkowo problem uchodźców wyłonił się akurat wtedy, gdy Hedge zaczął przemyśliwać, w jaki sposób mógłby wydobyć z ziemi pradawne zło, które leżało uwięzione w pobliżu Czerwonego Jeziora. Na odległość można było wyczuć, że wszystko to stanowiło element jakiegoś długoterminowego, dobrze opracowanego planu, który realizowano jednocześnie po obu stronach Muru. Było to zupełnie niezwykłe i nowe zjawisko, które nie wróżyło niczego dobrego. Na co właściwie liczył nekromanta ze Starego Królestwa, podejmując współpracę z krajem leżącym za Murem? Sabriel i Touchstone myśleli, że celem Wroga było przerzucenie setek tysięcy mieszkańców Southerling za Mur, po to tylko, by można było ich tam zabić za pomocą trucizny albo jakiegoś zaklęcia i przemienić w armię Zmarłych. Jednakże im dłużej Sam się nad tym zastanawiał, tym więcej miał wątpliwości. Jeżeli jedynym celem Wroga było utworzenie armii Zmarłych, czemu miało służyć wykopywanie pradawnego zła? No i jaką rolę odgrywał w tym wszystkim jego przyjaciel, Nicholas?
Postoje stawały się coraz częstsze, w miarę jak księżyc wolno zniżał się ku linii horyzontu. Chociaż stopnie były regularne i solidnie wykonane, ścieżka okazała się niezwykle stroma, przede wszystkim zaś dokuczało im zmęczenie. Pies nadal pędził wielkimi susami do przodu, od czasu do czasu jednak zawracał, sprawdzając, czy nadąża za nim jego pani. Lirael i Sam mieli coraz mniej sił. Stąpali zupełnie mechanicznie, posuwając się naprzód z opuszczonymi głowami. Nawet widok sowiego gniazda, w którym siedziały pisklęta, nie zainteresował Lirael na dłużej, a Sam w ogóle nie zwrócił na nie uwagi.
Nadal się wspinali, gdy na wschodzie zobaczyli czerwoną łunę, która nasyciła kolorem zimne światło księżyca. Wkrótce zrobiło się na tyle jasno, że księżyc pobladł i stał się prawie niewidoczny. Ptaki rozpoczęły poranne trele. Malutkie jerzyki wysuwały się ze szczelin i pęknięć, jakich nie brakowało w skale tworzącej urwisko, i ruszały w pogoń za owadami, które wywabił z ukrycia poranny wiatr.
- Musimy być już bardzo blisko szczytu - powiedział Sam, gdy znowu zatrzymali się, aby trochę odpocząć. Wspinali się gęsiego, rozciągnięci wzdłuż pionowej ściany - na przodzie pies, tuż za nim jego pani, na końcu Sam, z głową na wysokości kolan Lirael.
Ledwo Sam zdążył wyrzec te słowa i oprzeć się o ścianę klifu, natychmiast z krzykiem się od niej odsunął, bo w nogi wbiły mu się ciernie jakiegoś kolczastego krzewu, którego wcześniej nie zauważył.
Przez chwilę Lirael obawiała się, że Sameth zleci w dół, odzyskał jednak równowagę i odwrócił się, by powyjmować kolce.
Za dnia te Schody wyglądają o wiele bardziej niebezpiecznie i przerażająco - pomyślała Lirael. Fałszywy krok w lewo groził upadkiem z urwiska, jeżeli nie na sam dół, to na pewno na położony dwadzieścia jardów niżej uskok. Wysokość ta z pewnością wystarczała, żeby połamać sobie kości, a nawet ponieść śmierć na miejscu.
- Nigdy bym nie pomyślał! - krzyknął Sameth, który przestał wyciągać z nóg ciernie i na klęczkach zaczął usuwać ze ścieżki pył i odłamki skalne. - Te Schody zrobione są z cegły! Przecież i tak trzeba je było wykuć w skale, po cóż więc jeszcze cegła?
- Nie mam pojęcia - odparła Lirael, zanim dotarło do niej, że pytanie to Sam skierował właściwie do samego siebie. - Czy to może mieć jakieś znaczenie?
Jej towarzysz wstał i otrzepał kolana.
- Nie sądzę. A jednak to dziwne. Na pewno była to bardzo ciężka i mozolna praca, zwłaszcza że nie widać żadnych symboli świadczących o użyciu magii. Może trudzili się przy tych Schodach posłańcy Kodeksu, chociaż oni zazwyczaj zostawiają jakieś swoje znaki...
- Ruszajmy dalej - powiedziała Lirael. - Musimy dostać się na szczyt. Niewykluczone, że tam właśnie znajdziemy klucz do rozwiązania tej zagadki.
Jednakże zanim dotarli na samą górę, Lirael straciła zainteresowanie jakimikolwiek symbolami upamiętniającymi budowniczych. Straszliwe przeczucie, które czaiło się gdzieś na dnie jej duszy, co raz silniej dawało o sobie znać, w miarę jak posuwali się do przodu, pokonując ostatni, liczący kilkaset stóp odcinek trasy. Stopniowo zaczynał narastać w niej niepokój. W trzewiach czuła chłód i wiedziała, że to, co mieli zobaczyć na górze, wiązało się ze śmiercią, której nie zadano co prawda przed chwilą lub poprzedniego dnia, bez wątpienia chodziło jednak o śmierć.
Zorientowała się, że Sam również ją wyczuł. Wymienili posępne spojrzenia. Pod koniec wspinaczki Schody stały się trochę szersze. Momentalnie przestali iść jedno za drugim i stanęli obok siebie, ramię przy ramieniu. Pies przeobraził się nieco, stał się większy i nie odstępował Lirael.
Przeczucia Lirael co do śmierci potwierdziły się w chwili, gdy pokonywali kilka ostatnich stopni i nagle powiał lekki wiatr, przynosząc ze sobą potworny zapach. Był to zwiastun tego, co mieli za chwilę ujrzeć na górze - puste pole, na którym leżały rozrzucone martwe ciała ludzi oraz mułów. Wokoło zgromadziła się ogromna chmara kruków, które ostrymi dziobami rozszarpywały trupy, tocząc przy tym zaciekłe boje.
Na szczęście szybko okazało się, że były zwykłymi ptakami. Gdy tylko Podłe Psisko skierowało się w ich stronę, natychmiast poderwały się do góry, kracząc i wyrażając swoje niezadowolenie z faktu, iż ktoś śmiał przerwać im śniadanie. Lirael nie wyczuwała pomiędzy nimi ani nigdzie w pobliżu żadnych Zmarłych, na wszelki wypadek wyciągnęła jednak Saranetha i Nehimę. Dzięki swoim nekromanckim zdolnościom nawet z tak dużej odległości mogła poznać, że ciała leżały tam już od dłuższego czasu, chociaż żeby to stwierdzić, wystarczał właściwie sam zmysł powonienia.
Pies przybiegł z powrotem do swojej pani i utkwił w niej pytające spojrzenie. Lirael skinęła przyzwalająco głową i zwierzę popędziło dalej, obwąchując ziemię wokół ciał i zataczając coraz szersze kręgi, aż w ogóle zniknęło z pola widzenia za jakąś szczególnie dużą kępą ciernistych drzew. Z najwyższego z nich zwisało czyjeś ciało, ciśnięte tam silnym podmuchem wiatru lub mocą jakiejś nieznanej istoty, znacznie potężniejszej niż człowiek.
Sam podszedł do Lirael. W ręku dzierżył miecz, na którym błyszczały słabo widoczne w promieniach słońca znaki Kodeksu. Zrobiło się już zupełnie widno i światło było coraz bardziej intensywne. Lirael wydały się czymś niestosownym ciepłe promienie słoneczne tańczące na polu śmierci. Wszystko powinna raczej spowijać mgła i mrok.
- Ci wyglądają na kupców - oświadczył Sam, gdy nieco się przybliżyli. - Zastanawiam się, co...
Z ułożenia ciał widać było wyraźnie, że próbowali przed czymś uciec. Łatwo można było ich rozpoznać po bogatszych strojach oraz po tym, że nie nosili broni - leżeli bliżej Schodów. Strażnicy zaś zginęli, stając zwartym szeregiem w obronie swoich pracodawców, jakieś dwadzieścia jardów dalej. Stoczyli walkę na śmierć i życie, stawiając czoło przeciwnikowi, przed którym i tak nie mogli się uchronić.
- To musiało się zdarzyć jakiś tydzień temu - powiedziała Lirael, kiedy zbliżyli się do zwłok. - Ich duchy dawno już odeszły w Śmierć, mam nadzieję, chociaż nie jestem pewna, czy nie próbowano ich... zatrzymać i wykorzystać dla jakichś celów po stronie Życia.
- Ale dlaczego pozostawiono ciała? - spytał Sam. - I w jaki sposób mogły powstać takie rany?
Wskazał na martwego Strażnika, którego zbroja została przebita w dwóch miejscach. Otwory, duże jak pięści Sama, na brzegach były opalone. Stalowe kółeczka kolczugi, jak i znajdująca się pod nimi skórzana warstwa ochronna sczerniały, jakby ktoś poddał je działaniu ognia.
Lirael ostrożnie włożyła Saranetha z powrotem do mieszka i podeszła bliżej, żeby dokładniej przyjrzeć się ciału i niezwykłym ranom. Próbowała nie oddychać, jednak po przejściu kilku kroków nagle zatrzymała się i krzyknęła ze zdumienia. Poczuła potworny odór, którego nie mogła wytrzymać. Zaczęła się krztusić, w końcu musiała się odwrócić i zwymiotować. Chwilę potem Sam zrobił to samo. W ten sposób oboje pozbyli się kolacji złożonej z króliczego mięsa oraz chleba.
- Przepraszam - powiedział Sam. - Tak reaguję na widok wymiotujących ludzi. Dobrze się czujesz?
- Znałam go kiedyś - powiedziała Lirael, spoglądając ponownie na ciało Strażnika. Głos jej drżał, dopóki nie odetchnęła głębiej. - Pamiętam go. Przybył na Lodowiec wiele lat temu i rozmawiał ze mną w Dolnym Refektarzu. Jego kolczuga niezbyt wtedy na niego pasowała.
Lirael wzięła butelkę, którą podał jej Sam, nalała trochę wody na ręce i przepłukała usta.
- Nazywał się... nie mogę sobie przypomnieć - Larrow albo Harrow. Coś w tym rodzaju. Pytał mnie, jak mam na imię, a ja nie odpowiadałam.
Zawahała się i już miała coś dodać, gdy Sam nagle odwrócił się gwałtownie.
- Słyszałaś?
- Co takiego?
- Jakiś hałas, gdzieś tam - odparł Sam, wskazując martwego muła, który leżał na skraju płytkiego żlebu, prowadzącego w dół, w stronę klifu. Głowa zwierzęcia zwisała poza brzegiem rynnowatego zagłębienia i była niewidoczna.
Gdy wpatrywali się w muła, ten nagle się poruszył. Coś gwałtownie nim szarpnęło i ciało zwierzęcia przesunęło się ponad krawędzią żlebu. Widzieli jeszcze jego zad, ale cała reszta zniknęła im z oczu. Następnie tylnymi nogami muła oraz zadem zaczęły wstrząsać jakieś drgania.
- Coś go zjada! - krzyknęła z obrzydzeniem Lirael. Nagle zobaczyła na ziemi ślady wyżłobień - wszystkie prowadziły w stronę żlebu. Z pewnością znajdowało się tam więcej martwych ciał ludzi i zwierząt. Ktoś... lub coś wciągnęło je do wąskiego rowu.
- Nie wyczuwam żadnych Zmarłych - powiedział zaniepokojony Sam. - A ty?
Lirael pokręciła przecząco głową. Zdjęła z ramion plecak, podniosła łuk, umieściła strzałę na cięciwie i napięła go. Sam znów wyciągnął miecz.
Powoli przesuwali się w stronę żlebu, w którym stopniowo znikało ciało muła. Z bliższej odległości mogli posłyszeć odgłosy przełykania, które brzmiały trochę tak, jakby ktoś przesypywał piasek łopatą. Co jakiś czas rozlegało się także dziwne bulgotanie.
Nadal jednak niczego nie mogli dostrzec. Rów był głęboki, a szeroki zaledwie na trzy lub cztery stopy. Cokolwiek kryło się na dnie, i tak było niewidoczne, bo całą górną część zagłębienia wypełniały zwłoki muła. Lirael nadal nie wyczuwała niczego, co mogłoby się wiązać ze Zmarłymi, w powietrzu unosił się jednak jakiś słabo wyczuwalny, drażniący zapach.
Niemal jednocześnie rozpoznali charakterystyczny odór Wolnej Magii - ostry i metaliczny. Smrodliwe wyziewy były jednak na tyle słabe, że nie mogli ustalić, skąd właściwie się wydobywały. Może ze żlebu, a może przyniósł je ze sobą łagodny podmuch wiatru.
Gdy znajdowali się zaledwie kilka kroków od krawędzi rowu, tylne nogi muła drgnęły po raz ostatni, a kopyta uniosły się w górę. Była to jednak tylko nędzna parodia życia. Zniknięciu muła znowu towarzyszyło ponure bulgotanie.
Lirael zatrzymała się na skraju zagłębienia i spojrzała w dół. Łuk był napięty, zaklęta strzała Kodeksu gotowa do wypuszczenia. Nigdzie jednak nie widać było celu. Na dnie żlebu leżała jedynie warstwa błota, z którego wystawało jeszcze kopyto martwego muła. Odór Wolnej Magii nieco się nasilił, nie był jednak aż tak dojmujący jak zapach, który towarzyszył pojawieniu się Stilkena lub innych, pomniejszych tworów Wolnej Magii.
- Co to może być? - szepnął Sam. Lewą rękę ułożył w charakterystyczny sposób, przygotowując się do rzucenia czarów. Na koniuszkach palców rozbłysły wąskie złotawe płomienie, gotowe do dalszych zadań.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Lirael. - Jakaś istota Wolnej Magii. Żadna z tych, o których miałam okazję czytać. Zastanawiam się, jak...
Gdy wypowiedziała te słowa, błoto nagle zabulgotało i odsłoniło ogromną paszczę, która nie została uformowana z ziemi, nie była też ciałem, lecz samą ciemnością. Rozświetlał ją jedynie długi, rozwidlony na końcu język srebrzyście płonącego ognia. Z otwartej paszczy buchnął smród Wolnej Magii i psującego się mięsa. Obrzydliwy zapach zaatakował ich niemal w sposób fizyczny, sprawiając, że oboje zatoczyli się do tyłu. Zaraz potem srebrzysty jęzor ognia uniósł się i uderzył dokładnie w to miejsce, na którym jeszcze przed chwilą stała Lirael. Chwilę później ze żlebu wystrzeliła pionowo w górę olbrzymia, uformowana z błota, wężowa głowa i zawisła ponad nimi w powietrzu.
Lirael odskoczyła w tył, wypuszczając z łuku strzałę. Sam gwałtownym ruchem wyciągnął przed siebie rękę i głośno wypowiedział zaklęcie, które sprawiło, że w kierunku istoty ulepionej z błota, krwi i przepastnych ciemności z trzaskiem i hukiem wystrzeliła fontanna ognia. Kiedy magiczne płomienie dosięgły języka potwora, we wszystkich kierunkach wystrzeliły nagle iskry, od których zapaliła się trawa. Co prawda nie widać było, żeby strzała i ogień Kodeksu wyrządziły mu jakąkolwiek krzywdę, mimo to stwór odruchowo się cofnął. Wówczas Lirael i Sam, nie tracąc ani chwili, rzucili się do ucieczki.
- Kto ośmiela się przeszkadzać mi w ucztowaniu? - zaryczał głos, w którym pobrzmiewało jednocześnie wiele innych: ryki mułów i krzyki konających ludzi. - Kto przerywa ucztę, która od dawna mi się należała!?
Lirael upuściła łuk i wyciągnęła Nehimę. Sam mruczał pod nosem zaklęcia Kodeksu i jednocześnie trzymanym w wyciągniętej ręce mieczem kreślił w powietrzu rozmaite symbole. Starał się połączyć ze sobą wiele trudnych i skomplikowanych znaków. Lirael zrobiła krok do przodu, żeby osłaniać Sama, podczas gdy on pracował nad swoim zaklęciem.
Gdy kreślił w powietrzu ostatni, najważniejszy znak, jego dłoń otoczył wieniec złocistych płomieni. Był to znak, o którym Lirael wiedziała, że łatwo może zniszczyć niewprawnego maga. Dlatego wzdrygnęła się, gdy ujrzała gorejący wieniec. Na szczęście znak oderwał się od dłoni Sama i zaklęcie zawisło w powietrzu. Rozjarzone symbole połączyły się ze sobą, tworząc ażurowy pas, który wyglądał, jakby utkano go z błyszczących gwiazd. Sam ostrożnie ujął go za koniec i zakręcił nim nad głową, a następnie rzucił w potwora, krzycząc do Lirael:
- Odwróć się!
Nastąpił oślepiający błysk, zaraz potem rozległ się dźwięk przypominający chóralny okrzyk, po czym nastała cisza. Kiedy znowu popatrzyli w stronę żlebu, po potworze nie został nawet ślad. Wśród traw pełzały tylko maleńkie języki ognia, a kłęby dymu były tak gęste, że spowijały całe pole niczym całun.
- Jakiego zaklęcia użyłeś? - spytała Lirael.
- Służy do narzucania więzów - odparł Sam. - Nigdy jednak nie byłem pewien, kogo właściwie dotyczy. Myślisz, że tym razem zadziałało?
- Nie - odpowiedział pies, który pojawił się tak nagle i nie wiadomo skąd, że Lirael i Sam aż podskoczyli. - Za to blask był taki, że zauważyli nas na pewno wszyscy Zmarli w okolicy, aż po Czerwone Jezioro.
- Jeżeli zaklęcie nie poskutkowało, to gdzie w takim razie podział się stwór? - zapytał Sam. Mówiąc to, rozejrzał się nerwowo dookoła. Podobnie zareagowała Lirael. Nadal wyczuwała zapach Wolnej Magii, z tym że znowu był on bardzo słaby i nie dawał się zlokalizować, z powodu przenikającego wszystko dymu.
- Prawdopodobnie znajduje się teraz dokładnie pod naszymi stopami - oznajmił pies. Nagle wcisnął nos w niewielką dziurę i prychnął. W górę poleciały kłęby kurzu. Lirael i Sam odskoczyli, niemalże rzucając się do ucieczki, po chwili jednak stanęli plecami do siebie i czekali, trzymając w pogotowiu broń.
Rozdział piąty
Przybądź, wietrze, spadnij, deszczu!
- Pod naszymi stopami? Gdzie!? - wykrzyknął Sam. Z niepokojem spojrzał na ziemię, wyciągając przed siebie miecz i rękę gotową do rzucania czarów.
- Co możemy zrobić? - spytała szybko Lirael. - Wiesz, co to było? W jaki sposób z tym walczyć?
Pies węszył z nosem przy ziemi.
- W ogóle nie musimy z tym walczyć - rzucił z pogardą. - To był Ferenk, padlinożerca. One są groźne wyłącznie na pokaz. Ten tutaj na pewno zaszył się pod grubą na kilka łokci warstwą ziemi i kamieni. Nie wyjdzie stamtąd, dopóki nie zrobi się ciemno, a może nawet zaczeka do jutrzejszego wieczoru.
Sam jeszcze raz rozejrzał się uważnie. Słowa Podłego Psiska nie bardzo go przekonywały. Lirael nachyliła się, by porozmawiać z psem.
- Nie spotkałam się z nazwą Ferenk, gdy czytałam o duchach Wolnej Magii - powiedziała. - W żadnej z książek, które przeglądałam w poszukiwaniu wiadomości o Stilkenie.
- Właściwie żaden Ferenk nie powinien tu przebywać - oznajmił pies. - To prymitywne istoty, powstałe z błota i kamieni - i tylko tyle z nich zostało, kiedy utworzono Kodeks. Kilka z nich mogło umknąć, ale i tak nie powinny się ukrywać tutaj... w tak bardzo uczęszczanym miejscu...
- Jeśli to tylko padlinożerca, co w takim razie zabiło tych biednych ludzi? - spytała Lirael. Już wcześniej zastanawiały ją rany, które widziała. Do głowy zaczęły jej napływać myśli, których wolałaby do siebie nie dopuszczać. Podobnie jak w przypadku strażnika, większość ciał została przebita w dwóch miejscach, przy czym ubranie i skóra wokół ran były nadpalone.
- Na pewno zrobił to ktoś posługujący się Wolną Magią lub nawet cała grupa takich istot - powiedział pies. - Z pewnością nie był to Ferenk. Raczej coś podobnego do Stilkena. Może Jerreq albo Hish. Tysiącom tworów Wolnej Magii udało się uciec, kiedy powstawał Kodeks. Co prawda większość z nich została później uwięziona, lub w pewnym sensie przymuszona do pełnienia służby. Wiele z nich należało do tego samego rodzaju, ale istniały również całkiem niezależne duchy, o zupełnie odrębnej naturze - dlatego trudno mi powiedzieć cokolwiek pewnego. Sprawę jeszcze bardziej komplikuje fakt, że dawno temu, w kręgu ciernistych drzew, mieściła się tu kuźnia. W kamiennym kowadle uwięziona była jedna z istot Wolnej Magii. Niestety, nie udało mi się odnaleźć ani kowadła, ani żadnych innych pozostałości. Może tych ludzi zabiło coś, co było uwięzione w kuźni, wydaje się to jednak mało prawdopodobne...
Pies przerwał na chwilę i zaczął węszyć. Zatoczył koło, w zamyśleniu chwycił zębami swój własny ogon, a następnie znowu usiadł, żeby dokończyć wywód:
- Możliwe, że zrobił to podwójny Jerreq lub dwie istoty o imieniu Hish - ja skłaniam się raczej ku tej drugiej możliwości. Cokolwiek to było, działało na zlecenie jakiegoś nekromanty.
- Na jakiej podstawie tak twierdzisz? - spytał Sam.
Przestał krążyć po okolicy z chwilą, gdy pies ruszył na zwiady, nadal jednak uważnie się rozglądał, wypatrując kamiennego kowadła, ale także obserwując Ferenka, który w każdej chwili mógł się gdzieś pojawić. Szczerze mówiąc, nigdy nie widział tu żadnego kowadła.
- Wskazuje na to wiele śladów i znaków - odparł pies. - Wygląd ran, zapach, trójpalczaste odciski stóp w miękkiej ziemi, ciało wiszące na drzewie, ciernie obrane z siedmiu gałęzi dla uczczenia czegoś... wszystko to układa mi się w całość, nie mam jednak zupełnej pewności, jakie istoty mogły tu przebywać. A jeśli chodzi o nekromantę, to od tysiąca lat żaden Jerreq ani Hish, ani też żadna inna naprawdę niebezpieczna istota Wolnej Magii dotąd się nie przebudziła, chyba że na dźwięk Mosraela lub Saranetha albo na czyjeś bezpośrednie wezwanie, połączone z wymówieniem tajemnego imienia.
- Hedge był tutaj - szeptem oznajmiła Lirael. Sam wzdrygnął się, słysząc te słowa, a blizny od poparzeń widoczne na jego nadgarstkach przybrały ciemniejszy kolor. Nie spojrzał jednak na nie ani się nie odwrócił.
- Możliwe, że on - zgodził się pies. - Tak czy owak, na pewno nie Chlorr. Wielcy Zmarli pozostawiliby zupełnie inne ślady.
- Ci ludzie zginęli osiem dni temu - mówiła dalej Lirael. Nie miała co do tego wątpliwości. Gdy lepiej przyjrzała się ciałom, po prostu wiedziała. Była przecież następczynią Abhorsenów. - Ich duchy nie odeszły jeszcze całkiem w Śmierć. Według „Księgi Zmarłych” nie przekroczyły jeszcze Czwartej Bramy. Mogłabym pójść za nimi i próbować któregoś z nich...
Urwała, bo zarówno pies, jak i Sam zaczęli kręcić z dezaprobatą głowami.
- Myślę, że to nie jest dobry pomysł - odezwał się Sam. - Cóż mogliby ci powiedzieć? Sami wiemy, że wszędzie grasują bandy Zmarłych, nekromanci i któż tam wie, co jeszcze.
- On ma rację - powiedział pies. - Niczego pożytecznego nam już nie powiedzą. A ponieważ Sam i tak ujawnił nasze położenie, używając Magii Kodeksu, oddajmy posługę tym nieszczęśnikom. Niech ich ciała strawi oczyszczający ogień, żeby nikt nie próbował ich użyć dla jakichś niecnych celów. Powinniśmy się jednak spieszyć.
Lirael ogarnęła wzrokiem polanę i zmrużyła oczy, spoglądała bowiem pod słońce. Szukała ciała młodego mężczyzny o imieniu Barra. Rozglądając się, przypomniała sobie, jak się nazywał. Pomyślała, że chciałaby odnaleźć w Śmierci jego ducha i powiedzieć mu, iż dziewczyna, którą zapewne już dawno zapomniał, zawsze pragnęła z nim porozmawiać, a nawet go pocałować. Żałowała, że jedyną rzeczą, na którą się kiedyś zdobyła, było zasłanianie twarzy włosami i ukrywanie łez. Wiedziała jednak, że nawet gdyby udało się jej odnaleźć Barrę w Śmierci, ziemskie sprawy na pewno przestały się dla niego liczyć. Tak naprawdę chciała go więc odszukać nie dla niego, lecz dla samej siebie, a na taki kaprys nie mogła sobie przecież pozwolić.
Wszyscy troje stanęli nad zwłokami, które znajdowały się najbliżej. Sam wyczarował znaki ognia, Podłe Psisko zaszczekało, przywołując znaki dające oczyszczenie, Lirael zaś nakreśliła te, które sprowadzały sen i ukojenie. Gdy połączyła je razem, spłynęły na piersi leżącego i zaczęły iskrzyć, by wkrótce wystrzelić złocistym płomieniem. Ogień prędko się rozprzestrzenił, ogarniając całe ciało, po czym zniknął tak szybko, jak się pojawił. Pozostał tylko popiół oraz grudki roztopionego metalu pochodzące ze stalowego noża i sprzączki przy pasku.
- Żegnaj - powiedział Sam.
- Idź bezpiecznie - dodała Lirael.
- Nie wracaj - jako ostatni odezwał się pies.
Następnych ceremonii dokonywali już każde z osobna, przechodząc od ciała do ciała, najsprawniej jak potrafili. Lirael zauważyła, iż Sam był początkowo zaskoczony, później zaś wyraźnie uspokojony faktem, że Podłe Psisko potrafiło rzucać zaklęcia Kodeksu i odprawiać rytuał pogrzebowy, czego nie mógłby uczynić żaden nekromanta ani też żadna istota Wolnej Magii. Obrządek nie poddawał się bowiem woli tych, którzy władali przeciwnymi siłami.
Pomimo że pracowali we trójkę, kiedy skończyli odprawiać rytuał, słońce świeciło już wysoko. Nie licząc tych, których Ferenk zdążył powciągać do swojej błotnistej kryjówki, na polanie porosłej ciernistymi drzewami zginęło trzydzieści osiem osób - mężczyzn oraz kobiet. Teraz byli już tylko garściami popiołu leżącymi pomiędzy rozkładającymi się ciałami mułów i chmarami kruków, które zdążyły wrócić na ucztę. Swoim krakaniem oznajmiały, jak bardzo są niezadowolone z faktu, iż ktoś pozbawił je części jedzenia.
Lirael pierwsza zauważyła, że jeden z kruków nie był tak naprawdę żywą istotą. Siedział na głowie muła i udawał, że skubie padlinę, faktycznie jednak przez cały czas świdrował ją swymi czarnymi oczami. Zdawała sobie sprawę z jego obecności, zanim jeszcze go zobaczyła. Nie była jednak pewna, czy wyczuwa śmierć sprzed ośmiu dni, czy też któregoś ze Zmarłych. Gdy tylko napotkała jego wzrok - wiedziała. Duch ptaka odszedł już dawno temu, a w jego opierzonym ciele zamieszkało coś gnijącego i bardzo złego. Coś, co było niegdyś człowiekiem, jednakże przemieniło się na przestrzeni wielu lat spędzonych w Śmierci, lat zmarnowanych na nieustannej walce o powrót do Życia.
Nie była to jedna z Krwawych Wron. Chociaż istota ta zamieszkiwała ciało kruka, była znacznie potężniejsza niż jakikolwiek duch, który mógł ożywić stado dopiero co zabitych wron. Przebywała na zewnątrz pomimo oślepiającego blasku słońca. Z pewnością był to więc jeden ze Zmarłych znajdujących się co najmniej przy Czwartej lub nawet Piątej Bramie. Ciało kruka musiało być świeże, ponieważ tak silny duch niszczył wszystko, w czym zamieszkiwał, w ciągu jednego dnia.
Lirael wyciągnęła rękę po Saranetha, lecz gdy wydobywała dzwonek z mieszka, Zmarły ukryty pod postacią kruka wystrzelił w górę i błyskawicznie skierował się ku zachodowi. Leciał nisko nad ziemią, zwinnie klucząc pomiędzy ciernistymi drzewami. W czasie lotu zaczęły zeń odpadać pióra i kawałki ciała. Lirael pomyślała, że zanim ta istota doleci gdzieś dalej, zostanie z niej sam szkielet. No, ale tak naprawdę ptaszysko nie potrzebowało przecież piór, by fruwać. Poruszało się bowiem za sprawą Wolnej Magii, a nie dzięki pracy własnych mięśni.
- Trzeba go było złapać - odezwał się z wyrzutem pies. - Na pewno usłyszałby dzwonek, nawet gdy znajdował się już za drzewami. Miejmy nadzieję, że był to jakiś niezależny duch, bo w przeciwnym razie niedługo będziemy mieli na karku chmarę Krwawych Wron albo coś jeszcze gorszego.
Lirael schowała Saranetha z powrotem do mieszka, ostrożnie przytrzymując serce dzwonka, dopóki nie zaciągnęła skórzanego rzemyka.
- Byłam zaskoczona - powiedziała cicho. - Następnym razem postaram się działać nieco szybciej.
- Powinniśmy ruszać w dalszą drogę - oznajmił Sam. Popatrzył w niebo i westchnął. - A już miałem nadzieję, że trochę odpoczniemy. Jest stanowczo zbyt gorąco na piesze wędrówki.
- Dokąd idziemy? - spytała Lirael. - Czy w pobliżu jest jakiś las, gdzie można by się skryć przed Krwawymi Wronami?
- Nie jestem pewien - odparł Sam. Wskazał kierunek północny, gdzie płaski teren wznosił się lekko ku górze, przechodząc w niewielki pagórek. Nie było tam ciernistych drzew, lecz pole, na którym dawniej rosło zboże, a teraz panoszyły się jedynie chwasty i samosiejki. - Możemy wspiąć się na to wzgórze i stamtąd rozejrzeć po okolicy. Tak czy inaczej, powinniśmy się kierować w przybliżeniu na północny zachód.
Nie oglądali się za siebie, opuszczając miejsce, które stało się cmentarzyskiem. Lirael bacznie popatrywała dokoła, starając się wyczulić wszystkie zmysły na obecność Zmarłych. Pies biegł tuż obok niej, a Sam trzymał się nieco z tyłu, po jej lewej stronie.
Wspinali się na wzgórze, posuwając się wzdłuż ruin starego, niezbyt wysokiego muru. Niegdyś mógł on odgradzać od siebie dwa pola - na górnym być może wypasano owce, a na dolnym znajdowały się uprawy. Było to jednak bardzo dawno temu, a muru nie naprawiano już od dziesięcioleci. W odległości mniej więcej jednej ligi znaleźli zniszczone gospodarstwa, zarośnięte chwastami podwórza i zasypane studnie. Był to widomy znak, że niegdyś żyli tam ludzie, którym nie wiodło się najlepiej.
Ze szczytu wzniesienia widzieli ciągnące się na wschód i na zachód Długie Urwiska, a także pofałdowaną linię wzgórz tworzących płaskowyż. Dojrzeć można było również rzekę Ratterlin, płynącą z północy na południe, oraz pióropusz wodospadu. Dom Abhorsenów chował się za wzgórzami, jednakże ściana mgły, która otaczała posiadłość, była doskonale widoczna.
Kilkaset lat wcześniej, przed dojściem Kerrigora do władzy, wszędzie w okolicy znajdowały się gospodarstwa rolne, wioski i pola. Teraz, mimo że dwadzieścia lat upłynęło od objęcia tronu przez króla Touchstone’a, ta część Królestwa nadal była mocno wyludniona. Lasy rozrosły się, wokół pojedynczych starych drzew pojawiło się wiele nowych, osuszone bagna na powrót zamieniły się w dzikie i niedostępne trzęsawiska.
Lirael wiedziała, że gdzieś tutaj muszą znajdować się jakieś wsie, żadnej jednak nie potrafili dostrzec. Było ich bardzo niewiele i leżały dość daleko od siebie, ponieważ tylko część Kamieni Kodeksu udało się naprawić albo zastąpić nowymi. Ustawiać je lub usuwać powstałe szkody mogli wyłącznie Magowie Kodeksu wywodzący się z linii królewskiej, mimo że do zniszczenia ich wystarczała krew każdego innego Maga. W czasie trwającego dwieście lat bezkrólewia zdewastowano tyle Kamieni, że nawet dwadzieścia lat ciężkiej i mozolnej pracy nie starczyło, żeby je wszystkie naprawić.
- Aby dojść do Krawędzi, potrzeba przynajmniej dwóch albo i trzech dni porządnego marszu - powiedział Sam, wskazując na północny zachód. - Czerwone Jezioro jest za tymi górami. Na szczęście będziemy się wspinać od strony południowej.
Lirael przesłoniła oczy dłonią i zmrużyła je, bo raziło ją słońce. Z trudem mogła rozróżnić szczyty gór majaczące w oddali.
- W takim razie powinniśmy chyba ruszać - oświadczyła. Z ręką przy czole wolno obróciła się dookoła, uważnie obserwując niebo. Było piękne, idealnie błękitne. Lirael wiedziała jednak, że bardzo szybko mogą się na nim pojawić charakterystyczne czarne punkciki - przesuwające się w oddali stada Krwawych Wron.
- Może lepiej byłoby udać się najpierw do Roble’s Town - zaproponował Sam, który również z uwagą przyglądał się niebu. - Chodzi o to, że Hedge i tak wkrótce się dowie, gdzie jesteśmy, a w mieście może udałoby się nam uzyskać jakąś pomoc. Straż ma tam swój posterunek.
- Nie - odparła w zamyśleniu Lirael. Daleko na północy zauważyła kłębiaste, pocięte czarnymi smugami chmury. Do głowy przyszedł jej pewien pomysł. - Zupełnie niepotrzebnie narobilibyśmy innym kłopotu. A poza tym myślę, że wiem, co zrobić, ażeby pozbyć się Krwawych Wron, a przynajmniej, jak się przed nimi ukryć - chociaż na pewno nie będzie to przyjemne. Spróbujemy zająć się tym nieco później, gdy zacznie się ściemniać.
- Co planujesz, pani? - zapytał pies. Zziajany, zwalił się u jej nóg, po czym wywiesił jęzor, żeby się nieco ochłodzić. Wspinaczka na szczyt wzgórza okazała się trudna, bo niebo było zupełnie bezchmurne i w miarę jak słońce przesuwało się coraz wyżej, upał ciągle się wzmagał.
- Sprowadzimy za pomocą gwizdania deszcz - wyjaśniła Lirael, wskazując widoczną w oddali grubą warstwę ciemnych chmur. - Porządna ulewa i silny wiatr odstraszą Wrony, a nam pozwolą się gdzieś ukryć. W dodatku zatrą nasze ślady. Co wy na to?
- Doskonały plan! - krzyknął wyraźnie zadowolony pies.
- Myślisz, że uda nam się sprowadzić deszcz aż tutaj? - spytał z powątpiewaniem Sam. - Te chmury znajdują się chyba bardzo daleko, gdzieś w okolicach High Bridge.
- Nie zaszkodzi spróbować - odpowiedziała Lirael. - Chociaż wydaje się, że więcej chmur pojawiło się teraz na zachodzie...
Nie dokończyła zdania, ponieważ z uwagą zaczęła się przyglądać znacznie ciemniejszej chmurze, która ukazała się na linii wzgórz, niedaleko zachodniego pasma gór. Nawet z tej odległości widać było, że coś z nią nie jest w porządku. W pewnym momencie rozdarła ją nagle błyskawica.
- Ta chyba się jednak nie nadaje.
- Nie - warknął pies z głębi piersi. - W tym właśnie miejscu kopią Hedge i Nicholas. Boję się, że już udało im się wydobyć to, czego tak wytrwale szukali.
- Jestem pewien, że Nick nie wie, iż robi coś niewłaściwego - szybko wtrącił Sam. - On nie jest zły. Nie mógłby nikogo skrzywdzić.
- Mam taką nadzieję - odparła Lirael. Znowu zaczęła się zastanawiać, co zrobią, gdy dotrą już na miejsce. Do czego potrzebny był Hedge’owi Nicholas? Co właściwie chcieli tam wykopać? Jaki był ostateczny cel Wroga? - Tak czy inaczej, powinniśmy już iść - oznajmiła, odrywając wzrok od ciemnej chmury oraz rozświetlających ją bezustannie błyskawic. Spojrzała na pofałdowany obszar widoczny na zachodzie. - A może lepiej pójść tą doliną? Prowadzi we właściwym kierunku, a poza tym posuwalibyśmy się pod osłoną drzew i chroniłby nas strumień.
- Właściwie to powinna tamtędy płynąć niewielka rzeka - powiedział Sam. - Czyżby wiosną wcale tutaj nie padało?
- Pogodą można sterować na dwa sposoby - w zamyśleniu wtrącił pies. Nadal spoglądał w kierunku gór. - To może nie być przypadek, że chmury deszczowe gromadzą się na północy. Z kilku względów dobrze byłoby sprowadzić je na południe. Byłbym jeszcze bardziej zadowolony, gdyby udało się powstrzymać tę burzę z piorunami.
- Myślę, że możemy spróbować - odezwał się Sam, lecz jego głos nie zabrzmiał przekonywająco. Pies pokręcił przecząco głową.
- Ta burza nie podda się działaniu żadnych czarów związanych z pogodą - powiedział. - Za dużo pojawia się błyskawic. To wszystko potwierdza tylko moje obawy, a przez cały czas miałem nadzieję, iż okażą się bezzasadne. Nie sądziłem, że tak szybko uda im się to odnaleźć i wydobyć na powierzchnię. Powinienem był się domyślić. Przecież Astarael nie chodzi sobie po ziemi ot tak, bez wyraźnego powodu, no i ten uwolniony nagle Ferenk...
- Co masz na myśli, mówiąc: t o? - spytała Lirael nerwowo.
- Chodzi mi o tę rzecz, którą wykopuje Hedge - wyjaśnił pies. - Powiem ci więcej, gdy to będzie konieczne. Nie chcę cię niepotrzebnie straszyć ani bez przyczyny snuć pradawnych opowieści. Istnieją jeszcze inne wytłumaczenia tych zjawisk, które obserwujemy, a starożytne zabezpieczenia mogą okazać się trwalsze, niż myślimy, nawet gdyby miało dojść do najgorszego. Powinniśmy się jednak spieszyć!
Po tych słowach pies nagle zerwał się i popędził w dół zbocza. Biegł z otwartym pyskiem, klucząc pomiędzy młodymi drzewkami o białej korze i srebrnozielonych listkach, po czym przeskoczył przez następne kamienne ogrodzenie, tak samo zniszczone jak poprzednie.
Lirael i Sam spojrzeli najpierw na siebie, a następnie zwrócili wzrok ku burzowym chmurom, raz po raz przecinanym błyskawicami.
- Wolałabym, żeby chwilę zaczekał - zirytowała się Lirael, która właśnie otworzyła usta, żeby zadać kolejne pytanie. Następnie ruszyła w ślad za swoim czworonożnym towarzyszem, tyle że znacznie wolniej. W końcu nie była magicznym psem, żeby nie odczuwać zmęczenia. Czekało ich długie i wyczerpujące popołudnie, a ponadto w każdej chwili groził atak Krwawych Wron.
- Coś ty zrobił, Nick? - szepnął Sam. Następnie, zachowując milczenie, poszedł za Lirael, rozmyślając o tym, jakie znaki Kodeksu będą im potrzebne, ażeby przyciągnąć deszczowe chmury, oddalone od nich o jakieś dwieście mil.
Maszerowali równym tempem przez całe popołudnie, robiąc jedynie krótkie przerwy. Szli wzdłuż strumienia, który przecinał płytką dolinę wciśniętą pomiędzy dwa równoległe pasma wzgórz. Dolina była częściowo zalesiona, dzięki czemu mogli przynajmniej od czasu do czasu skryć się przed palącym słońcem, które szczególnie doskwierało Lirael. Przypiekło jej policzki oraz nos, była jednak zbyt zmęczona, aby próbować łagodzić skutki poparzenia jakimś zaklęciem. Nie było zresztą na to czasu. Znowu zaczęło ją dręczyć poczucie inności, które prześladowało ją przez całe życie. Wszystkie prawdziwe Clayry miały bowiem ciemną karnację, nigdy też nie cierpiały z powodu poparzeń słonecznych - ich skóra przybierała po prostu odrobinę ciemniejszy odcień.
Gdy słońce wolno zaczęło kryć się za zachodnim pasmem gór, tylko pies poruszał się jeszcze z odrobiną werwy. Lirael i Sam nie spali prawie od osiemnastu godzin. Większość czasu upłynęła im na wspinaczce po Długich Urwiskach i pieszej wędrówce. Ciągle się potykali i przewracali, niemalże zasypiając w marszu, pomimo wszystkich sposobów, jakich się imali, by odgonić sen. W końcu Lirael zdecydowała, że koniecznie muszą odpocząć i zatrzymają się, gdy tylko znajdą jakieś odpowiednie miejsce, najlepiej takie, które nadawałoby się do obrony, chronione przynajmniej z jednej strony przez płynącą wodę.
Pół godziny później, gdy nadal, słaniając się, przemierzali dolinę, która stopniowo zaczęła się zwężać i przechodzić w płaskowyż, Lirael była zdecydowana zatrzymać się gdziekolwiek, byleby tylko można było usiąść i chwilę odpocząć - mniejsza o wodę, która pomogłaby im odeprzeć Zmarłych. Drzewa rosły coraz rzadziej i ustępowały miejsca krzewom oraz poprzerastanej chwastami trawie. Było to następne pole uprawne, które stawało się nieużytkiem. W dodatku nie dawało żadnych możliwości obrony.
Gdy Lirael i Sam gonili już dosłownie ostatkiem sił, nagle trafili na idealne miejsce. Najpierw usłyszeli szmer wody, a potem zobaczyli szałas pasterski. Wzniesiono go na palach wbitych w koryto wartko płynącej rzeki, u podnóża rozległego, choć niezbyt wysokiego wodospadu. Konstrukcja była jednocześnie szałasem i rodzajem drewnianego mostu. Zbudowana bardzo solidnie z twardego drewna, pozostawała w niemal idealnym stanie, może z wyjątkiem dachu, na którym tu i ówdzie brakowało gontów.
Pies starannie obwąchał teren wokół nadrzecznej chatki, oświadczył, że jest co prawda zapuszczona, ale nadaje się do zamieszkania, i wszedł do środka, podczas gdy Lirael i Sam usiłowali wspiąć się na schody.
Szałas był rzeczywiście brudny i cuchnący, ponieważ co jakiś czas zalewała go powódź, która pozostawiała na podłodze sporo nieczystości. Jednak Lirael i Sam nie zwracali już uwagi na takie drobiazgi. Było im zupełnie obojętne, czy będą spali na zewnątrz, czy w środku, skoro i tak wszędzie panował jednakowy brud.
- Czy mógłbyś pierwszy objąć wartę? - Lirael zwróciła się do psa. Z ulgą zsunęła z ramion plecak, sadowiąc się w kącie szałasu.
- Ja mogę czuwać - zaprotestował Sam, natychmiast zadając kłam własnym słowom potężnym ziewnięciem.
- Chętnie stanę na warcie - zgodziło się Podłe Psisko. - Tylko że w pobliżu mogą być króliki...
- Pamiętaj, żebyś ich nie gonił i nie oddalał się zbytnio - ostrzegła go Lirael. Wyciągnęła Nehimę i położyła na plecaku, tak aby w każdej chwili był gotów do użytku. Tuż obok umieściła pas z dzwonkami. Nie ściągnęła jednak butów, wolała bowiem nie myśleć o stanie swoich stóp po dwudniowym forsownym marszu.
- Obudź nas, proszę, za cztery godziny - dodała Lirael, osunąwszy się na podłogę i oparłszy plecami o ścianę. - Będziemy musieli sprowadzić te deszczowe chmury.
- Tak, pani - odparł pies. Nie wszedł do chaty, ale usadowił się w pobliżu płynącej wartko wody. Przez cały czas strzygł uszami, starając się wyłapać wszystkie dobiegające szmery. Zapewne znowu chodziło o króliki. - Czy mam również podać grzankę i jajko? - spytał.
Nie było żadnej odpowiedzi. Gdy chwilę później zajrzał do środka, zarówno Lirael jak i Sam spali w najlepsze, oparci o swoje plecaki. Pies westchnął głęboko i sam wyciągnął się na podłodze. Nadal jednak nastawiał uszy i czujnie śledził wszystko dookoła jeszcze przez długi czas po tym, jak letni zmierzch przerodził się w noc.
Około północy pies otrzepał się i zaczął budzić Lirael, liżąc ją po twarzy. Po chwili podszedł do Sama i położył ciężką łapę na jego piersi. Oboje poderwali się i chwycili za miecze, zanim jeszcze ich oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła bijącego od znaków Kodeksu na obroży psa.
Zimna woda ze strumienia pomogła im otrząsnąć się z resztek snu. Chwilę później przenieśli się nieco dalej i przystąpili do porannych ablucji. Kiedy wrócili, z apetytem pochłonęli posiłek składający się z suszonego mięsa i owoców oraz sucharów. Spożywali go we trójkę, chociaż psu wyraźnie doskwierał brak jakiegoś apetycznego kąska w postaci królika lub choćby jaszczurki.
Nie mogli dojrzeć deszczowych chmur, pomimo że na niebie świeciło mnóstwo gwiazd i zaczął wschodzić księżyc. Wiedzieli jednak, że nadal znajdują się one tam, gdzie je widzieli ostatnio, daleko na północy.
- Będziemy musieli wyruszyć w dalszą drogę natychmiast po rzuceniu zaklęcia - przestrzegł pies. Lirael i Sam stali pod rozgwieżdżonym niebem i po cichu zastanawiali się, w jaki sposób mogliby przywołać chmury i deszcz. - Magia Kodeksu o tak wielkiej mocy natychmiast zaalarmuje wszystkich Zmarłych i każdą istotę Wolnej Magii w obrębie kilku mil.
- Tak czy inaczej, powinniśmy mimo wszystko spróbować - zdecydowała Lirael. Sen pomógł jej zregenerować nieco siły, nadal jednak marzyła o tym, by znaleźć się w wygodnym łóżku, we własnym pokoiku w Wielkiej Bibliotece Clayrów. - Jesteś gotowy? - zwróciła się do Sama.
- Tak - odpowiedział, przestając mruczeć pod nosem magiczne formuły. - Zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy nieco zmodyfikować tego zaklęcia. Wydaje mi się, że do sprowadzenia chmur aż z takiej odległości będziemy musieli użyć mocniejszych czarów.
- Z pewnością - zgodziła się Lirael. - Co chciałbyś zrobić?
Sam wyjaśnił pokrótce, w czym rzecz, a następnie powtórzył wszystko jeszcze raz nieco wolniej, by Lirael mogła dokładnie przyswoić sobie jego plan. Zazwyczaj oboje jednocześnie wygwizdywali te same magiczne dźwięki. Tym razem jednak zaklęcia oddziałujące na pogodę miały się uzupełniać. Dodatkowo na początku i na końcu wszystkich magicznych zabiegów mieli przywołać po dwa kardynalne znaki Kodeksu, podczas gdy zazwyczaj wystarczał jeden.
- Czy aby to zadziała? - z niepokojem zastanowiła się Lirael. Nigdy jeszcze nie łączyła sił z innym Magiem Kodeksu, pracując nad tak skomplikowanym zaklęciem.
- Czary na pewno zyskają większą moc - oświadczył z przekonaniem Sam.
Lirael popatrzyła na psa, szukając w jego oczach potwierdzenia, ale on pochłonięty był czymś innym. Wpatrywał się w jakiś punkt na południu. Zaniepokoiło go coś, czego Lirael i Sam nie byli w stanie ani dostrzec, ani wyczuć.
- Co się dzieje?
- Nie wiem - odparł pies. Przekrzywiając na bok głowę i strzygąc uszami, wsłuchiwał się w odgłosy nocy. - Myślę, że coś podąża naszym śladem, ale na razie jest jeszcze dość daleko...
Odwrócił łeb i spojrzał na Lirael oraz Sama.
- Odprawcie te swoje czary i jak najszybciej stąd znikajmy!
W dolnym biegu strumienia, mniej więcej ligę poniżej szałasu pasterskiego, w płytkiej wodzie brodził niski mężczyzna, nieomal karzeł. Jego niezwykle blada skóra przywodziła na myśl zbielałą w słońcu kość. Jeszcze bardziej jaśniały jego włosy i broda - widać je było z daleka, w głębokim cieniu drzew nachylających się nad wodą.
- Już ja jej pokażę - złorzeczył pod nosem albinos, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto słuchałby jego gniewnych tyrad. - Dwa tysiące lat niewoli, żeby potem...
Urwał w pół słowa, wykonał gwałtowny ruch i błyskawicznie zanurzył rękę w wodzie. Chwilę później trzymał w pokrytej guzami dłoni trzepoczącą się rybę. Natychmiast wbił w nią zęby, tuż za oczami, łamiąc w ten sposób jej kręgosłup. Pobłyskujące w świetle gwiazd siekacze karła były ostrzejsze od tych, jakie mogła mieć jakakolwiek ludzka istota. Pożerał rybę, a po brodzie ściekała mu krew. W ciągu kilku minut pochłonął całą swoją zdobycz, wypluwając ości, miotając przekleństwa i utyskując, że zamiast pstrąga udało mu się złapać tylko niewielką brzanę.
Po skończonym posiłku starannie wytarł twarz i brodę oraz osuszył stopy. Jedynie na prostej szacie, w którą był ubrany, pozostały plamy krwi, które zniknęły, kiedy wędrował brzegiem strumienia, a materiał na powrót stał się idealnie biały.
Miał na sobie czerwony skórzany pas, a w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się sprzączka, przypięty był niewielki dzwonek. Przez cały czas albinos starał się przytrzymywać go dłonią. W rezultacie zmuszony był chwytać rybę tylko jedną, wolną ręką. W ten sam sposób wycierał się po jedzeniu. Cały ten trud i tak na nic się jednak nie zdał, mężczyzna poślizgnął się bowiem na mokrej trawie i upadł na kolano. Dzwonek natychmiast wydał jasny, przenikliwy dźwięk, który - co zadziwiające - skłonił mężczyznę do ziewania. Przez chwilę zdawało się, że niewysoki człowieczek położy się na trawie, po chwili jednak otrząsnął się i z wyraźnym wysiłkiem wstał.
- Nie pójdzie ci ze mną tak łatwo - zamruczał, ściskając dzwonek z jeszcze większą determinacją. - Mam pewną pracę do wykonania. Nie mogę sobie pozwolić na sen. Nie teraz. Przede mną wiele mil do przebycia, i póki mam jeszcze ręce i nogi, muszę zrobić z nich jak najlepszy użytek.
Gdzieś w pobliżu odezwał się ptak. Mężczyzna błyskawicznie odwrócił głowę i skupił na nim wzrok. Nadal przytrzymując ręką dzwonek, oblizał wargi i zaczął się skradać w jego kierunku. Ptak był jednak nad wyraz czujny i zanim albinos zdążył go złapać, odleciał, zawodząc tęsknie w mrokach nocy.
- Nigdy nie udaje mi się zjeść deseru - narzekał mężczyzna. Zawrócił w kierunku strumienia i ruszył dalej na zachód, przytrzymując ręką dzwonek i złorzecząc.
Rozdział szósty
Srebrne półkule
Sto dwadzieścia mil na północny zachód od Domu Abhorsenów wschodnie brzegi Czerwonego Jeziora spowijał mrok, pomimo że wstał już nowy dzień. Wszędzie wokół panowała szarówka - nie z powodu przedłużającej się nocy, lecz wskutek obecności gęstych, burzowych chmur, które całkowicie przesłaniały niebo na obszarze kilku lig. Półmrok ten utrzymywał się już ponad tydzień. Słońce, które z wielkim trudem przedzierało się przez chmury, dawało jedynie nikłe, blade światło. Wyglądało to tak, jakby przez cały dzień trwał zmierzch, co na pewno nie było korzystne dla żadnej żywej istoty. Jedynie w samym centrum tej nieprzeniknionej czapy gęstych chmur pojawiało się światło - jaskrawe białe błyski nieustannych wyładowań atmosferycznych.
Nicholas Sayre zdążył się przyzwyczaić do panującego mroku, podobnie jak przywykł do wielu innych rzeczy, i zjawisko to przestało budzić w nim zdumienie. Jednakże jego ciało wciąż się buntowało, nawet jeśli nie robił tego umysł. Kaszlał i trzymał przy twarzy chustkę, zasłaniając nią usta i nos. Nocna Brygada Hedge’a pracowała znakomicie, niestety, wokół robotników ciągle unosił się jakiś okropny fetor. Zupełnie jakby ich ciała gniły i odchodziły od kości. Zazwyczaj Nicholas starał się do nich nie zbliżać - na wypadek, gdyby przypadłość była zaraźliwa - tym razem nie miał jednak wyboru, powstał bowiem pewien problem, z którym musiał się uporać.
- Panie - wyjaśniał Hedge - nie możemy już bardziej przybliżyć do siebie tych półkul. Jakaś siła rozdziela je i oddala od siebie, a my nie umiemy sobie z tym poradzić. Zupełnie jakbyśmy próbowali zetknąć ze sobą dwa magnesy jednoimiennymi biegunami.
Nick przyjął słowa Hedge’a do wiadomości i pokiwał głową. Zgodnie z tym, co widział we śnie, głęboko pod ziemią leżały ukryte dwie srebrne półkule i udało się je odkopać. Jednakże jego poczucie triumfu z dokonanego odkrycia szybko się ulotniło, ponieważ wydobycie półkul na powierzchnię stwarzało poważne problemy natury technicznej. Średnica każdej z nich wynosiła siedem stóp, a dziwny metal, z którego zostały wykonane, ważył więcej, niż można by się spodziewać - cięższy był nawet od złota.
Półkule zostały zakopane w ziemi w odległości mniej więcej dwudziestu stóp od siebie. Oddzielała je dziwna przegroda, zbudowana z siedmiu różnych materiałów, między innymi z kości. Gdy próbowano półkule wydobyć, stało się jasne, że bariera ta miała za zadanie niwelować siły wzajemnego odpychania, bez jej pomocy bowiem nie dało się ich przybliżyć do siebie na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt stóp.
Przy użyciu odpowiednich rolek, lin i siły ponad dwustu robotników wchodzących w skład Nocnej Brygady jedną z półkul udało się wyciągnąć po wznoszącej się spiralnie rampie i umieścić poza wykopem. Druga nadal tkwiła głęboko w dole. Kiedy ostatnim razem usiłowali ją wydobyć, siła odpychania była tak potężna, że położona niżej półkula ponownie zapadła się w ziemię, grzebiąc pod sobą wielu robotników.
Jak zauważył Nick, zjawisku wzajemnego odpychania się towarzyszyły jeszcze inne efekty. Wokół obu półkul ciągle unosił się zapach rozgrzanego metalu, tak ostry, że tłumił nawet odór zgnilizny, jaki wydzielały ciała robotników z Nocnej Brygady. Drażniąca metaliczna woń przyprawiała Nicka o mdłości, chociaż nie było widać, by oddziaływała podobnie na Hedge’a i jego osobliwych pomocników.
Innym niezwykłym zjawiskiem były błyskawice. Nick wzdrygnął się, gdy znowu uderzył piorun, oślepiając go na chwilę. Zaraz potem rozległ się ogłuszający grzmot. Błyskawice pojawiały się z coraz większą częstotliwością. Gdy odsłonięto obie półkule, Nickowi udało się nawet zaobserwować pewną prawidłowość. Każda z półkul była trafiana piorunem osiem razy z rzędu, dziewiąte uderzenie natomiast zawsze chybiało, często dosięgając któregoś z robotników.
Nie wywierało to jednak na pomocnikach Hedge’a jakiegoś szczególnego wrażenia, jak zauważył Nick. Jeżeli nie zajęli się ogniem lub nie rozpadli na kawałki, pracowali wytrwale dalej. Nick nie poświęcał tej kwestii zbyt wiele czasu, bo ciągle wracał myślami do swojego zasadniczego zadania, które tak bardzo go pochłaniało, że wszystko inne przestawało się liczyć.
- Będziemy musieli przesunąć tę pierwszą półkulę nieco dalej - powiedział, walcząc z falą mdłości, która natychmiast go ogarniała, gdy tylko zanadto przybliżał się do srebrzystego metalu. - Potrzebna nam dodatkowa barka. Obie półkule nie zmieszczą się na tej, którą dysponujemy, skoro odległość między nimi musi wynosić pięćdziesiąt stóp. Liczę, że to pozwolenie, które mam, umożliwi nam dwukrotny przewóz... Tak czy inaczej, nie mamy innego wyjścia. Nie możemy sobie pozwolić na żadne opóźnienia.
- Będzie tak, jak sobie życzysz, panie - odparł Hedge, nadal jednak wpatrywał się w Nicka, jak gdyby spodziewał się usłyszeć coś więcej.
- Chciałem cię jeszcze zapytać, czy udało się skompletować załogę - odezwał się w końcu Nick pod presją panującej ciszy. - Załogę barek.
- Tak - odrzekł Hedge. - Zbierają się nad jeziorem. Ludzie podobni do mnie, panie. Ci, którzy kiedyś służyli w Armii Ancelstierrańskiej, w okopach Strefy Przygranicznej, przynajmniej do czasu, kiedy pewnej nocy opuścili swoje oddziały oraz stanowiska nasłuchowe i przekroczyli Mur.
- Chcesz powiedzieć, że to dezerterzy? Czy można im zaufać? - ostro rzucił Nick. Ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to utrata którejś z półkul lub inne niespodziewane komplikacje, do jakich mogłoby dojść w drodze powrotnej do Ancelstierre w wyniku czyjejś niefrasobliwości bądź zwykłej głupoty. Do tego absolutnie nie mógł dopuścić.
- Nie ma wśród nich dezerterów, panie, co to, to nie - odparł z uśmiechem Hedge. - Oni po prostu zaginęli podczas akcji, z dala od domu. Z pewnością można im zaufać. Jestem tego pewien.
- A co z drugą barką? - spytał Nick.
Hedge nagle popatrzył w górę i wciągnął powietrze przez rozchylone nozdrza. Nie udzielił żadnej odpowiedzi. Nick również tam spojrzał, a wówczas na jego usta spadła ciężka kropla deszczu. Oblizał wargi, po czym natychmiast splunął, ponieważ w gardle i drogach oddechowych poczuł dziwny, paraliżujący ucisk.
- Nie powinno padać - szeptem powiedział do siebie Hedge, gdy ulewa nasiliła się i zaczął wiać porywisty wiatr. - Ktoś wezwał deszcz z północnego wschodu. Lepiej będzie, gdy sprawdzę, co się za tym kryje, panie.
Nick wzruszył ramionami, nie bardzo bowiem rozumiał, o czym Hedge mówi. Deszcz sprawił, że poczuł się dziwnie nieswojo, jak gdyby nagle obudziło się w nim jakieś drugie „ja”. Wszystko to, w czym uczestniczył, wydało mu się snem i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, co właściwie tutaj robi.
Nagle poczuł w klatce piersiowej nieznany ból i zgiął się wpół. Hedge podtrzymał go i ostrożnie położył na ziemi, która raptownie zamieniała się w błoto.
- Co ci jest, panie? - zapytał Hedge, bardziej jednak powodowany ciekawością niż współczuciem.
Nick jęknął i przycisnął ręce do klatki piersiowej, konwulsyjnie przebierając nogami. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust wypływała tylko ślina. Gałki jego oczu poruszały się gwałtownie, aż w końcu wywróciły się, odsłaniając białka.
Hedge uklęknął przy nim i czekał. Krople deszczu, kapiące na twarz Nicka, przy zetknięciu z jego skórą natychmiast zaczynały wrzeć i unosić się w powietrze w postaci pary. Kilka chwil później z nosa i ust młodego człowieka zaczęły wydobywać się kłęby gęstego białego dymu. Gdy łączyły się z deszczem, słychać było przeciągły syk.
- Co z tobą, panie? - powtórzył Hedge. Tym razem w jego głosie można było wyczuć zdenerwowanie.
Nick otworzył usta, ale ze środka wydostało się jeszcze więcej kłębów dymu. Nagle błyskawicznie wyciągnął rękę, szybciej, niż mógł to zauważyć Hedge, i z ogromną siłą schwycił nekromantę za nogę. Hedge zacisnął zęby, starając się zwalczyć ból, i ponownie zapytał:
- Panie?
- Głupcze! - odezwał się ów ktoś, kto posługiwał się głosem i ciałem Nicka. - Nie pora teraz wypatrywać wrogów. Lada chwila odkryją ten wykop, ale do tego czasu nas już tutaj nie będzie. Musisz natychmiast wystarać się o jeszcze jedną barkę i załadować obie półkule. Zabierz też z deszczu to ciało. Jest w bardzo kiepskim stanie, a czeka nas jeszcze sporo pracy. Zbyt wiele, żeby moi słudzy obijali się i tracili czas na jakichś bezsensownych pogawędkach!
Ostatnie wypowiedziane słowa zabrzmiały niezwykle jadowicie. Hedge krzyknął, gdyż palce zaciśnięte na jego nodze zwarły się niczym stalowe zęby potrzasku. Chwilę później uścisk nagle zelżał, przez co Hedge stracił równowagę i upadł w błoto.
- Pospiesz się - szeptem nakazywał głos. - Postaraj się nie zwlekać, Hedge. Pamiętaj.
Hedge skłonił się w tym samym miejscu, w którym stał, nie mając śmiałości się odezwać. Chciał się przesunąć gdzieś dalej, poza zasięg tych rąk, które potrafiły go trzymać z nieludzką wprost siłą, bał się jednak poruszyć.
Deszcz lał coraz mocniej, gdy nagle biały dym zaczął wnikać z powrotem do ust i nosa leżącego. Po kilku sekundach nie było już po nim śladu, a ciało Nicka stało się wiotkie i bezwładne.
Hedge zdążył przytrzymać jego głowę, zanim opadła do kałuży. Następnie podniósł go i ostrożnie przełożył sobie przez plecy, sposobem strażaków. Noga zwykłego człowieka na pewno uległaby zmiażdżeniu pod naporem siły, z jaką zacisnęła się ręka Nicka. Hedge nie był jednak taki jak inni ludzie. Dźwignął swojego młodego towarzysza bez najmniejszego trudu i tylko lekki grymas twarzy zdradzał, że noga go boli.
Był już w połowie drogi do namiotu, gdy nagle bezwładne ciało drgnęło i Nick zaczął kaszleć.
- Bądź spokojny, panie - powiedział Hedge, przyspieszając kroku. - Zaraz zabiorę cię z tego deszczu.
- Co się stało? - ochrypłym głosem zapytał chłopak. Miał wrażenie, jakby przed chwilą wypalił z pół tuzina cygar i popił butelką brandy.
- Zemdlałeś - odparł Hedge, rozchylając poły namiotu i wchodząc do środka. - Czy dasz radę sam się powycierać i położyć do łóżka?
- Oczywiście, że tak - odburknął Nick. Gdy jednak Hedge postawił go na ziemi, nogi zaczęły mu drżeć i dla złapania równowagi musiał się oprzeć o kufer podróżny. Nad jego głową deszcz bębnił w płótno namiotu, wybijając miarowy rytm. Co kilka minut dołączał się do tego niski, stłumiony odgłos grzmotu.
- To świetnie - odparł Hedge, wręczając mu ręcznik. - Powinienem już iść, żeby wydać Nocnej Brygadzie stosowne instrukcje. Potem będę musiał jeszcze... postarać się o barkę. Najlepiej byłoby, gdybyś pozostał tutaj, panie. Dopilnuję, żeby ktoś - w każdym razie żaden z tych, którzy dotknięci są chorobą - podał ci jedzenie, powynosił co trzeba i tak dalej.
- Sam potrafię o siebie zadbać - odparł Nick, chociaż nie mógł powstrzymać drżenia, kiedy zdejmował koszulę, i niemrawo zaczął wycierać piersi i ramiona. - Mogę również sprawować nadzór nad Nocną Brygadą.
- To nie będzie konieczne - powiedział Hedge. Zbliżył się do Nicka, a jego oczy wydawały się teraz większe i pojawiły się w nich jakieś dziwne czerwone błyski, jak gdyby były to okna ukazujące ogromny piec, buchający ogniem we wnętrzu jego czaszki. - Najlepiej byłoby, żebyś odpoczywał tutaj - powtórzył. Jego gorący, metaliczny oddech owionął twarz Nicka. - Nie musisz nadzorować prac.
- Dobrze - poddał się chłopak, nieruchomiejąc i przerywając osuszanie ciała ręcznikiem. - Najlepiej będzie dla mnie, gdy pozostanę... tutaj.
- Czekaj na mój powrót - polecił Hedge. Jego zwykły służalczy ton gdzieś zniknął. Nachylił się ku Nickowi, niczym nauczyciel, który za chwilę ma wymierzyć karę chłosty.
- Będę czekał na twój powrót.
- Dobrze, że się rozumiemy - odparł Hedge. Uśmiechnął się, obrócił na pięcie i zamaszystym krokiem wyszedł na deszcz. Gdy tylko pierwsze krople spadły na jego gołą głowę, natychmiast zamieniły się w parę i utworzyły coś na kształt białej aureoli. Dopiero kiedy przeszedł kilka kroków, para rozwiała się, a z włosów po prostu zaczął spływać deszcz, sprawiając, że przylgnęły do głowy.
Nick, który został w namiocie, nagle znowu zaczął się wycierać. Gdy skończył, włożył starą, dość kiepsko pocerowaną piżamę i rzucił się na stos futer. Łóżko polowe, które zabrał ze sobą z Ancelstierre, zepsuło się dawno temu - sprężyny pordzewiały, a płótno zbutwiało.
Zasnął niemal natychmiast, nie był to jednak spokojny sen. Śniły mu się dwie srebrne półkule oraz Farma Błyskawic, położona po drugiej stronie Muru. Widział, jak półkule coraz bardziej zwiększają swą moc, pobierając ją od tysięcy błyskawic, i pokonują wreszcie siłę, która je od siebie odsuwała. W końcu zderzają się ze sobą, naładowane mocą dziesięciu tysięcy burz... W tym momencie jednak sen znowu wracał do początku, więc Nick nie mógł zobaczyć, co się stało, gdy doszło do połączenia obu półkul.
Na zewnątrz lało jak z cebra, a w pobliżu wykopu bezustannie strzelały pioruny. Potężny grzmot przetoczył się i wstrząsnął wszystkim, gdy Pomocnicy z Nocnej Brygady napięli liny i powoli zaczęli przesuwać pierwszą półkulę w kierunku Czerwonego Jeziora, a w chwilę później przystąpili do wydobywania drugiej.
Rozdział siódmy
Ostatnia prośba
Lało nieprzerwanie, co dowodziło niezbicie, że zaklęcia rzucone dwa dni wcześniej przez Lirael i Sama okazały się aż nazbyt skuteczne. Pomimo że nosili specjalne przeciwdeszczowe płaszcze, które włożyli im do plecaków zapobiegliwi posłańcy Kodeksu, byli całkowicie przemoczeni i prawie pewni, że nigdy nie przestanie padać. Na szczęście zaklęcie zaczęło słabnąć - szczególnie ta jego część, która przyzywała wiatr. Deszcz także nieco zelżał i nie siekł już prosto w twarz. Przestały uderzać w nich patyki, liście i inne niesione podmuchami przedmioty.
Dobrą stroną tej sytuacji, o czym Lirael musiała sobie bezustannie przypominać, był fakt, że przestały im zagrażać Krwawe Wrony. Niestety, ta myśl jakoś nie bardzo dodawała im otuchy, a przynajmniej nie na tyle, na ile się spodziewali.
Poza tym nie było zimno. W przeciwnym razie na pewno zamarzliby na śmierć lub wyczerpaliby swe siły, posługując się Magią Kodeksu jedynie po to, by przetrwać. Zarówno wiatr, jak i deszcz były ciepłe, toteż gdyby ustały choćby na godzinę lub dwie, Lirael uznałaby swoje pogodowe czary za prawdziwy sukces. Jednakże przedłużająca się ulewa powodowała, że cała duma z udanego zaklęcia rozpłynęła się bez śladu.
Coraz bardziej przybliżali się do Czerwonego Jeziora. Przedzierali się przez porośnięte gęstym lasem wyżynne okolice góry Abed oraz sąsiednie wzniesienia. Drzewa rosły tutaj blisko siebie, tak że ich korony łączyły się ze sobą, tworząc zwarty baldachim. Pomiędzy nimi można było dojrzeć także paprocie oraz inne rośliny znane Lirael wyłącznie z książek. Gruba warstwa opadłych liści niczym kobierzec zakrywała pokłady błota. Z powodu obfitych opadów wszędzie sączyły się tysiące strużek wody. Wypływały kaskadami spomiędzy korzeni drzew i ściekały po kamieniach, omywając kostki Lirael, których właściwie nie można było już dojrzeć pod warstwą błota i mokrych liści, gdyż co chwilkę zapadała się w nie po kolana.
Marsz okazał się forsowny i Lirael była bardziej zmęczona, niż wcześniej mogła to sobie wyobrazić. Kiedy zatrzymywali się, żeby trochę odpocząć, szukali odpowiednio dużego drzewa z bujnym listowiem i wystającymi korzeniami. Liście osłaniały ich przed deszczem, a na korzeniach można było siedzieć, nie grzęznąc w błocie. Lirael odkryła, iż potrafi spać nawet w takich warunkach. Kiedy jednak budziła się po niespełna dwóch godzinach snu - na więcej nie mogli sobie pozwolić - za każdym niemal razem stwierdzała, że zamiast spoczywać wygodnie na korzeniach, leży w błocie. Naturalnie, gdy tylko wychodzili na deszcz, ziemista maź od razu zaczynała spływać strumieniami. Lirael nie miała pewności, co było gorsze: błoto czy deszcz. Na pewno zaś pierwsze dziesięć minut po wyjściu z ukrycia, kiedy to strugi błota zmywane deszczem ściekały po twarzy, rękach i nogach.
Właśnie w takim momencie, gdy po krótkim odpoczynku wspinali się w górę następnego wąwozu, a całą uwagę Lirael zaprzątało wycieranie błota spływającego do oczu - znaleźli umierającą Strażniczkę z Gwardii Królewskiej. Leżała oparta o pień rozłożystego drzewa. Jeśli idzie o ścisłość, wywęszyło ją Podłe Psisko, biegnąc spory kawałek przed Samem i Lirael.
Strażniczka była nieprzytomna. Na jej czerwono-złotym płaszczu widniały czarne plamy krwi, a kolczuga była rozdarta i uszkodzona w kilku miejscach. Kobieta nadal ściskała w prawej ręce miecz, o mocno wyszczerbionym, stępionym ostrzu, natomiast jej lewa ręka zastygła w geście kreślenia tajemnych znaków, których nie udało się jej dokończyć.
Zarówno Lirael jak i Sam zdali sobie sprawę, że był to już właściwie koniec. Jej duch właśnie przekraczał granice Śmierci. Sam szybko nachylił się, aby wypowiedzieć najpotężniejsze zaklęcie, jakie znał, mające moc uzdrawiania chorych. Jednak pomimo że w jego umyśle rozjarzył się jasnym blaskiem pierwszy znak Kodeksu, Strażniczka zmarła. Słabe iskierki życia, które tliły się jeszcze w jej oczach, zupełnie znikły, a zamiast nich pojawiło się puste, niewidzące spojrzenie. Sam pozwolił, aby uzdrawiający znak rozpłynął się, i delikatnie zamknął jej powieki.
- To jedna ze Strażniczek ojca - powiedział przygnębionym głosem. - Nie znam jej jednak. Prawdopodobnie pochodziła ze Strażnicy w Roble’s Town lub w Uppside. Ciekawe, co robiła...
Lirael skinęła głową, nie mogła jednak oderwać oczu od ciała zmarłej. Czuła się zupełnie bezużyteczna. Wszędzie przybywała za późno, działała zbyt wolno: Southerling zostało zalane przez rzekę, po bitwie z Chlorr, potem zginęli Barra i kupcy, teraz ta kobieta. To naprawdę niesprawiedliwe, że umarła zupełnie osamotniona, choć ratunek był przecież tak blisko. Gdyby tylko szybciej wspinali się na to wzgórze albo zrezygnowali z ostatniego postoju...
- Umierała tutaj od kilku dni - odezwało się Podłe Psisko, węsząc dookoła. - Nie mogła jednak przyjść z daleka, pani. Była zbyt ciężko ranna.
- W takim razie gdzieś w pobliżu muszą być Hedge i Nick - stwierdził Sam, prostując się i bacznie rozglądając wokół. - Te wszystkie drzewa zupełnie zasłaniają widok i nie sposób się zorientować, gdzie jesteśmy. Być może już blisko grzbietu pasma, ale niewykluczone, że czeka nas jeszcze wiele mil drogi.
- Chyba lepiej będzie, jak sprawdzę - wolno oznajmiła Lirael. Nadal wpatrywała się w martwe ciało Strażniczki. - Dowiem się, co ją zabiło i gdzie znajdują się wrogowie.
- W tej sytuacji powinniśmy się pospieszyć - powiedział pies, wspinając się na tylne łapy w przypływie nagłej ekscytacji. - Rzeka na pewno zdążyła już zanieść ją daleko.
- Chcesz przekroczyć granice Śmierci? - spytał Sam. - Czy to właściwa decyzja? Chodzi o to, że w pobliżu może czaić się Hedge, o ile już nie wszedł w Śmierć w oczekiwaniu na ciebie!
- Wiem o tym - odparła Lirael. Żywiła bowiem podobne wątpliwości, jak Sam. - Myślę, że mimo wszystko warto zaryzykować. Musimy ustalić, w jakim miejscu znajduje się wykop, i dowiedzieć się, co właściwie przytrafiło się Strażniczce. Nie ma sensu posuwać się dalej zupełnie na oślep.
- Chyba masz rację - odparł Sam, nieświadomie zagryzając usta z niepokoju. - A co ja mam robić?
- Pilnuj mojego ciała, gdy ja będę po drugiej stronie, dobrze? - poprosiła Lirael.
- Pamiętaj jednak, żeby nie posługiwać się Magią Kodeksu, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne - dodał pies. - Ktoś taki jak Hedge potrafi ją wyczuć z odległości wielu mil. Nawet w takim deszczu.
- Wiem - odparł Sam. Widać było, że jest ogromnie zdenerwowany, wyciągnął bowiem miecz, a jego oczy poruszały się nieustannie, obserwując każdy krzak i każde drzewo. W pewnym momencie spojrzał również w górę i wtedy spłynęła na niego strużka deszczu, której udało się w jakiś sposób przecisnąć przez gęste listowie. Ściekła mu po szyi i dostała się za kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, przez co nieprzyjemne doznania jeszcze się spotęgowały. W gałęziach nie czaiło się jednak nic podejrzanego, podobnie zresztą jak na skrawku nieba, który przeświecał przez korony drzew. Wyglądało na to, że w górze są tylko deszcz i chmury.
Lirael również wydobyła swój miecz. Przez chwilę zastanawiała się, jakiego powinna użyć dzwonka, i położyła dłoń na pasie. Do tej pory wchodziła w Śmierć tylko raz, kiedy to o mały włos nie została pokonana i uwięziona przez Hedge’a. Obiecała sobie wtedy, że następnym razem postara się być silniejsza i znacznie lepiej przygotowana. Do tej decyzji należało wybranie odpowiedniego dzwonka. Jej palce delikatnie przesuwały się po skórzanych mieszkach, aż zatrzymały się na szóstym. Lirael ostrożnie wsunęła rękę do środka i wyjęła dzwonek, przytrzymując jego serce, żeby nie rozległ się żaden dźwięk. Wybrała Saranetha, który narzucał więzy. Był to najpotężniejszy z dzwonków, nie licząc Astaraela.
- Będę ci towarzyszyć, dobrze? - dopytywał się pies, okazując wielki zapał. Ciągle skakał wokół nóg Lirael i bezustannie merdał ogonem.
Jego pani skinęła tylko głową na znak zgody i zaczęła przygotowywać się do wejścia w Śmierć. Tym razem nie było to takie trudne, ponieważ zgon Strażniczki uchylił w tym miejscu drzwi prowadzące z Życia w Śmierć. Miały pozostać otwarte jeszcze przez wiele dni i można było przez nie przechodzić w obie strony.
Szybko ogarnął ją przenikliwy chłód. Przestała odczuwać wilgoć, która unosiła się w powietrzu za sprawą ciepłego deszczu. Drżała na całym ciele, jednak nadal parła do przodu, w Śmierć, aż wszystko wokół niej zniknęło - deszcz, wiatr, zapach butwiejących liści oraz twarz wpatrującego się w nią Sama. Czuła jedynie zimne, szare światło Śmierci.
Rzeka spętała jej kolana i pociągnęła ją za sobą, zmuszając do pójścia naprzód. Przez moment Lirael opierała się, nie chcąc porzucić Życia, którego oddech czuła tuż za plecami. Wystarczyło zrobić krok do tyłu, przejść przez drzwi i znowu znalazłaby się w lesie. W ten sposób jednak niczego by się nie dowiedziała...
- Jestem następczynią Abhorsenów - powiedziała do siebie szeptem i poczuła, jak pęta narzucone jej przez rzekę słabną. Możliwe, że zadziałała tu jej wyobraźnia. W każdym razie poczuła się lepiej. Miała prawo być tutaj.
Zrobiła jeden krok, potem następny i kolejny, by za chwilę posuwać się już równym tempem. Podłe Psisko raz po raz dawało nura do wody i również podążało naprzód, nie odstępując swojej pani.
Jeżeli dopisze mi szczęście - myślała Lirael - być może uda się dogonić Strażniczkę jeszcze po tej stronie Pierwszej Bramy. - Jednakże w polu widzenia nie dostrzegała niczego, co by się poruszało lub choćby unosiło na powierzchni wraz z prądem rzeki. W oddali słychać było jedynie huk wód kłębiących się przy Pierwszej Bramie.
Wsłuchiwała się bardzo uważnie w ten szum. Gdyby na chwilę ustał, znaczyłoby to, że kobieta właśnie przekracza wrota. Lirael nadal posuwała się do przodu, zwracając baczną uwagę na rozmaite zagłębienia i nieoczekiwane spadki dna. Wędrowanie z prądem rzeki było znacznie łatwiejsze i na chwilę się uspokoiła, nie na tyle jednak, żeby opuścić miecz lub dzwonek.
- Ona jest tuż przed nami, pani - szepnął pies, którego nos poruszał się nie więcej niż cal nad powierzchnią wody. - Tam, na lewo.
Lirael popatrzyła w kierunku wskazanym przez psa i dostrzegła pod wodą niewyraźny kształt, dryfujący w kierunku Pierwszej Bramy. Instynktownie ruszyła w tę stronę, chcąc pochwycić Strażniczkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie swój błąd i zatrzymała się.
Nawet ci, którzy dołączyli do grona Zmarłych całkiem niedawno, mogli być niebezpieczni, i ktoś, kto był przyjacielem po stronie Życia, niekoniecznie pozostawał nim również w Śmierci. Bezpieczniej było nikogo nie dotykać. Dlatego Lirael schowała miecz do pochwy, a lewą ręką przytrzymywała dzwonek, by nie wydał dźwięku. Po chwili prawą dłonią złapała za mahoniowy uchwyt. Wiedziała, że jedna ręka wystarczyłaby do władania dzwonkiem, gdyby było to konieczne. Jednak rozsądek nakazywał zachować większą ostrożność, bo wcześniej nie miała przecież do czynienia z dzwonkami. Potrafiła posłużyć się fletnią, lecz posiadała ona znacznie mniejszą moc.
- Dźwięk Saranetha posłyszy wielu, jego głos rozejdzie się bardzo daleko - szepnął pies. - Może lepiej będzie, gdy podbiegnę i złapię ją za kostkę?
- Nie - zmarszczyła brwi Lirael. - To Strażniczka z Gwardii Królewskiej. Nieważne, czy żywa, czy umarła - musimy traktować ją z należytym szacunkiem. Spróbuję przyciągnąć jej uwagę. Przecież nie możemy tu tak stać i czekać.
Poruszyła dzwonkiem, zakreślając łuk. Był to najprostszy opisany w „Księdze Zmarłych” układ dźwięków, jaki dawało się wydobyć z Saranetha. Jednocześnie zawarła w głosie dzwonka swoją wolę i przesłała dźwięk w stronę zanurzonego w wodzie ciała płynącego z prądem rzeki.
Dzwonienie było tak donośne, że zagłuszyło huk wody dobiegający z okolic Pierwszej Bramy. Dźwięk odbijał się echem po całej okolicy i wydawał się narastać, a nie słabnąć. Jego głęboki ton spowodował, że powierzchnia wody zmarszczyła się, tworząc drobne fale rozchodzące się wielkim kręgiem wokół Lirael i psa - także pod prąd.
Dźwięk Saranetha owinął się wokół ducha Strażniczki i Lirael poczuła, że ten miota się i skręca, opierając się jej woli, niczym ryba złapana na haczyk. Z morza dźwięków zdołała wyłowić imię kobiety. Wiedziała, że to Saraneth je odkrył i przesłał do niej. Czasami trzeba było rzucić zaklęcie Kodeksu, ażeby ustalić, jak ktoś się nazywa. Strażniczka była jednak zupełnie bezbronna wobec każdego dzwonka i nie chroniły jej żadne magiczne zabezpieczenia.
- Mareyn - odezwało się echo Saranetha, pobrzmiewające wyłącznie w głowie Lirael. Strażniczka nosiła imię Mareyn.
- Zatrzymaj się, Mareyn - rozkazała następczyni Abhorsenów. - Wstań, bo chcę z tobą pomówić.
Lirael wyczuła nieznaczny opór z jej strony. Chwilę później zimne wody rzeki spieniły się i zabulgotały, a wówczas duch zmarłej podniósł się i obrócił w stronę tej, która go spętała, dzierżąc w dłoniach dzwonek.
Strażniczka była w Śmierci dopiero od niedawna, toteż jej duch przypominał z wyglądu kobietę, jaką była za życia, wysoką i postawną. Rozdarta zbroja i rany na ciele wyglądały zupełnie tak samo tutaj, w dziwnej poświacie Śmierci, jak wcześniej w świetle dnia.
- Przemów, jeśli możesz - poleciła jej Lirael.
Ponieważ Mareyn zmarła niedawno, prawdopodobnie była w stanie mówić, jeśli tylko by się na to zdecydowała. Wielu spośród tych, którzy od dłuższego czasu przebywali w Śmierci, traciło zdolność mowy, którą przywracał im jedynie Dyrim, mówiący dzwonek.
- Mogę... mówić - chrapliwym głosem odezwała się Mareyn. - Co chcesz wiedzieć, pani?
- Jestem następczynią Abhorsenów - oznajmiła Lirael. Wyznanie to zdawało się rozchodzić potężnym echem w Śmierci, zagłuszając drugi, coraz słabszy głos, który podsuwał jej zupełnie inne słowa: Jestem córką Clayrów”. - Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób zginęłaś, co wiesz na temat człowieka o imieniu Nicholas i gdzie znajduje się dół, który on wykopał.
- Związałaś mnie mocą Saranetha, więc muszę ci odpowiedzieć - odparła Mareyn. W jej głosie nie było słychać żadnych emocji. - Ośmielam się jednak prosić o łaskę.
- Słucham - odparła Lirael, zerkając w stronę psa.
Podłe Psisko krążyło wokół Mareyn, niczym wilk, który upatrzył sobie owcę. Pies zauważył spojrzenie Lirael i w odpowiedzi pomerdał ogonem, by po chwili znów zacząć zataczać koła, tym razem w przeciwną stronę. Najwyraźniej traktował to jako zabawę, chociaż Lirael nie mieściło się w głowie, jak może zachowywać się tak beztrosko, przebywając tutaj, w Śmierci.
- Zginęłam z ręki nekromanty, tego samego, który wykopał dół - nie śmiem wspominać tu jego imienia - powiedziała Mareyn. - Zabił moich towarzyszy, a mnie jednej pozwolił się oddalić. Byłam tak ciężko ranna, że musiałam się czołgać przy wtórze jego śmiechu. Zapowiedział, iż jego słudzy odnajdą mnie w Śmierci, narzucą swe więzy i przywiodą na służbę do niego. Czuję ich obecność, a w dodatku mojego ciała nie strawił jeszcze ogień. Nie chcę tam wracać, pani, ani służyć komuś takiemu jak on. Proszę, abyś posłała mnie dalej, skąd żadna moc nie będzie już w stanie mnie zawrócić.
- Pomogę ci - przyrzekła Lirael, którą nagle przeniknęło uczucie strachu. Jeżeli Hedge pozwolił Mareyn odejść, prawdopodobnie kazał ją śledzić i wiedział, gdzie znajduje się jej ciało. Również w tej chwili mógł je obserwować. Być może wystawił także czujki, które wypatrywały w Śmierci nadejścia jej ducha. Hedge lub jego słudzy mogli być całkiem niedaleko, zarówno po stronie Życia, jak i w Śmierci.
Ledwo zdążyła o tym wszystkim pomyśleć, gdy pies nagle nastawił uszu i warknął. Sekundę później Lirael zorientowała się, że szum wody w okolicach Pierwszej Bramy nieco osłabł i przycichł.
- Coś zmierza w naszym kierunku - ostrzegł ją pies, wciągając nosem powietrze tuż nad powierzchnią wody. - Wyczuwam coś złego.
- Musimy się pospieszyć - odparła Lirael. Zastąpiła Saranetha Kibethem, przekładając go do lewej ręki, by łatwiej było wyciągnąć Nehimę. - Chciałabym wiedzieć, gdzie znajduje się wykop. Określ jego położenie w stosunku do twego ciała - zwróciła się do Mareyn.
- W następnej dolinie, za pasmem gór - spokojnie wyjaśniła Strażniczka. - Przebywa tam wielu Zmarłych, niebo zakrywają chmury i ciągle widać błyskawice. Wybudowali w tym miejscu również drogę, która prowadzi przez dno doliny do jeziora. Młody mężczyzna o imieniu Nicholas mieszka na wschód od wykopu, w namiocie zrobionym z pozszywanych kawałków materiału... Zdaje się, że coś zmierza prosto w moją stronę, pani. Błagam, odeślij mnie natychmiast dalej.
Lirael wyczuła, że duchem Mareyn wstrząsa strach, pomimo że jej głos pozostawał niezmieniony i całkowicie beznamiętny, jak mowa wszystkich Zmarłych. Zareagowała natychmiast - dzwoniąc Kibethem, nakreśliła nad głową Strażniczki znak ósemki.
- Idź, Mareyn - powiedziała stanowczo. Jej słowa splotły się z brzmieniem dzwonka. - Wejdź głęboko w Śmierć, nie ociągaj się i nie pozwól, by ktoś stanął ci na drodze. Nakazuję ci udać się za Dziewiątą Bramę i jeszcze dalej, albowiem zasłużyłaś sobie na wieczny odpoczynek. Idź!
Gdy padły ostatnie słowa, Mareyn gwałtownym ruchem odwróciła się i ruszyła przed siebie. Głowę trzymała wysoko i rytmicznie wymachiwała rękami. Podobnie musiała niegdyś maszerować w Życiu, na placu apelowym w koszarach Belisaere. Szła w kierunku Pierwszej Bramy wyprostowana niczym struna. Lirael zauważyła z oddali, że przez moment Strażniczka się zawahała, jak gdyby coś próbowało ją zatrzymać, zaraz jednak poszła dalej, aż w końcu Lirael usłyszała, jak wody wokół Pierwszej Bramy uspokoiły się na czas jej przejścia.
- Odeszła - zauważył pies. - Ale to, co przedostało się przez Bramę, gdzieś tu jest. Czuję jego zapach.
- Ja również wyczuwam czyjąś obecność - szepnęła Lirael. Znowu zamieniła dzwonki, wyciągając Saranetha. Lubiła poczucie bezpieczeństwa, jakie stwarzał, a także jego głęboki, władczy ton.
- Powinniśmy wracać - oznajmił pies, uważnie rozglądając się na boki w poszukiwaniu nieznanej istoty, która wydostała się za Bramę. - Nie lubię, kiedy okazują się zbyt sprytni.
- Wiesz, co to może być? - szeptem odezwała się Lirael, gdy z wielkim trudem ruszyli z powrotem w stronę Życia. Szli zygzakami, więc właściwie nigdy nie była obrócona plecami do Bramy. Podobnie jak w czasie pierwszej wyprawy, o wiele trudniej było jej posuwać się pod prąd. W dodatku woda wydawała się zimniejsza niż kiedykolwiek, co bardzo osłabiało w Lirael hart ducha.
- Ten stwór przekradł się chyba przez Piątą Bramę - powiedział pies. - Zrobił się mały i długi, odkąd utracił swój pierwotny kształt. Jest tam!
Pies zaszczekał i pognał przed siebie, rozbryzgując wodę. Lirael zobaczyła coś, co przypominało długiego, wychudzonego szczura, z płonącymi jak węgle oczami. Zaatakowany przez psa, uskoczył na bok, po czym skierował się prosto w jej stronę. Czuła, jak jego zimny i potężny duch, zupełnie nie pasujący do szczurzego wyglądu, powstaje przeciwko niej.
Krzyknęła i natarła nań z mieczem. We wszystkie strony posypały się błękitnobiałe iskry. Stwór był jednak zbyt szybki. Lirael chybiła i bestia chwyciła zębami jej lewy nadgarstek, unieruchamiając rękę, w której trzymała dzwonek. Szczęki szczura zacisnęły się na rękawie kolczugi, a między ostrymi jak igły zębami rozbłysły czarno-czerwone płomienie.
Wówczas do akcji ruszyło Podłe Psisko. Wbiło zęby w tułów stwora i oderwało go od ramienia Lirael. Mrożące krew w żyłach bulgotanie, które wydobywało się z gardła psa, zlało się z piskiem szczura i przeraźliwym krzykiem Lirael. Chwilę później wszystkich dosięgnął głęboki dźwięk Saranetha, ponieważ Lirael cofnęła się, wyjęła dzwonek, złapała jego uchwyt i wykonując jeden płynny ruch, zadzwoniła.
Rozdział ósmy
Sameth zostaje poddany próbie
Sam ponownie zatoczył koło, próbując sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi. W deszczu, w gęstwinie liści miał znacznie ograniczone pole widzenia, niewiele także był w stanie usłyszeć. Dlatego gdyby rzeczywiście coś się do niego zbliżało, mógłby już tylko podjąć walkę.
Ponownie przyjrzał się ciału przebywającej w Śmierci Lirael. Było oszronione i nieruchome niczym rzeźba. Bijący od niego chłód ścinał wokół kałuże, przykrywając je taflą lodu. Sam chciał odłamać kawałek, żeby się nieco ochłodzić, po namyśle jednak zrezygnował z tego zamiaru. W zamarzniętej kałuży widniały odciski psich łap, co dowodziło, że Podłe Psisko, w odróżnieniu od swej pani, potrafiło wejść w Śmierć, nie porzucając swojej cielesnej powłoki. To zaś potwierdzało przypuszczenia Sama, iż fizyczna postać psa jest wyłącznie wytworem magii.
Ciało Strażniczki nadal spoczywało oparte o drzewo. Sam zastanawiał się nawet, czy nie powinien ułożyć go płasko na ziemi, ale wówczas zwłoki zanurzyłyby się w błocie, dlatego porzucił tę myśl. Chciał też oddać Mareyn ostatnią przysługę, nie śmiał jednak samowolnie posługiwać się Magią Kodeksu. Wolał z tym poczekać przynajmniej do powrotu swojej towarzyszki.
Sameth westchnął na myśl o tej chwili. Najchętniej schroniłby się przed deszczem pod jakimś drzewem, czuł się jednak odpowiedzialny za bezpieczeństwo Lirael. Znowu był sam. Tym razem nie towarzyszył mu nawet Mogget, choć jego przydatność mogła budzić uzasadnione wątpliwości. Sameth odczuwał co prawda zdenerwowanie, ale lęk, który ogarniał go wcześniej, po ucieczce z Belisaere, ustąpił zupełnie. Bardzo mu zależało, aby tym razem nie zawieść ciotki Lirael. Podniósł więc miecz i kolejny raz zaczął patrolować najbliższą okolicę.
W trakcie obchodu do jego uszu dobiegł jakiś dźwięk, który zdołał się przebić przez szum deszczu. Przypominał trzask mokrych gałązek łamiących się pod ciężarem idącego. Nie był to w każdym razie zwykły odgłos dochodzący z lasu. Sam natychmiast skrył się za chropowatym pniem wielkiej drzewiastej paproci i cały zamienił się w słuch.
Najpierw wychwycił jedynie szmer deszczu i bicie własnego serca, lecz wkrótce znowu dobiegł go ów podejrzany dźwięk. Usłyszał czyjeś miękkie kroki i szelest liści, po których ktoś, a może coś, skradało się, próbując się do niego zbliżyć. Odgłos dochodził z zarośli znajdujących się jakieś dwadzieścia stóp od niego, w dolnej partii zbocza. Coś posuwało się bardzo wolno, krok za krokiem, w jego stronę.
Sam odwrócił się, żeby popatrzeć na oblodzone ciało Lirael. Nie widać było najmniejszych oznak powrotu do Życia. Przez chwilę miał nawet ochotę podbiec, chwycić ją za ramię i w ten sposób zaalarmować, że powinna natychmiast wracać. Była to bardzo kusząca perspektywa, bo wówczas to ona, następczyni Abhorsenów, przejęłaby znów inicjatywę.
Porzucił jednak tę myśl - każde z nich miało przecież własne zadania do wykonania. Gdyby naprawdę zaszła konieczność, bez wątpienia zdążyłby jeszcze wezwać Lirael. Być może trzaski, które słyszał, pochodziły od jakiejś wielkiej jaszczurki przemykającej wśród paproci albo od dzikiego psa, lub może hałas czynił jeden z tych wielkich czarnych ptaków, o których wiedział, że żyją w okolicy. Pamiętał, że nie potrafią latać, ale nie mógł sobie przypomnieć ich nazwy.
Nie był to na pewno żaden Zmarły, ponieważ kogoś takiego od razu by wyczuł. Gdyby chodziło o jakąś istotę Wolnej Magii, deszcz w zetknięciu z jej skórą natychmiast zacząłby wrzeć i syczeć, a poza tym wszędzie wokół unosiłby się charakterystyczny odór. Może więc...
W zaroślach znowu coś się poruszyło, tym razem jednak nie przemieszczało się w górę wzniesienia, lecz zaczęło je okrążać. Niewykluczone, że postanowiło zajść Sama od drugiej strony i zaatakować z góry. Taki manewr wskazywałby na człowieka.
To może być jakiś nekromanta - pomyślał przerażony Sam. - Nikt ze Zmarłych, bo oni wydzielają zapach. Raczej jakaś istota posługująca się Wolną Magią, ale nie będąca zarazem jej częścią, bo nie dochodzi mnie żaden odór. A jeśli to o n? A jeżeli to Hedge?
Miecz zaczął drżeć w jego dłoniach, więc mocniej uchwycił rękojeść, by zniwelować drgania. Pod wpływem wysiłku blizny na poparzonych nadgarstkach nabrzmiały i stały się bardziej widoczne.
Sameth zdał sobie sprawę, że poddany został próbie. Jeżeli cofnie się przed tym, co czyha w zaroślach, już zawsze będzie musiał uważać się za tchórza. Lirael była o nim odmiennego zdania, podobnie zresztą jak i pies. Co prawda zdarzyło mu się uciec, gdy usłyszał Astarael, lecz nie było to spowodowane strachem. To magia zmusiła go do biegu, ale wówczas nawet Lirael ratowała się ucieczką. Nie musiał się wstydzić, bo to zachowanie nie przyniosło mu ujmy.
Coś poruszyło się znowu, chyłkiem podchodziło coraz bliżej. Sam nadal nie mógł niczego dostrzec, był jednak pewien, że wie, gdzie tajemnicza istota się ukrywa.
Zanurzył się w mocy Kodeksu i poczuł, że serce przestaje mu walić jak oszalałe, a całe ciało ogarnia błogi spokój, biorący swój początek w magii łączącej wszystkie żywe istoty. Wolną od miecza ręką nakreślił cztery świetliste znaki Kodeksu. Piąty z nich przywołał, wypowiadając w stronę zwiniętej w miseczkę dłoni stosowne zaklęcie. Gdy znaki się połączyły, w jego ręku zalśnił sztylet, jaśniejący niczym promień słońca. Bił od niego taki blask, że nie można było dłużej zatrzymać na nim wzroku. Złocił się i mienił.
- Za Kodeks!
Ściskając słoneczny sztylet w jednej dłoni, a w drugiej dzierżąc miecz, Sam wydał z siebie ów bitewny okrzyk i rzucił się do przodu. Przedzierał się przez krzewy, potykał w grząskim błocie. Niewiele brakowało, by stracił równowagę i stoczył się po zboczu w dół. Coś poruszyło się za drzewem, więc zmienił kierunek i ruszył w tę stronę, nadal wznosząc dzikie okrzyki, bo tak dyktowała mu zapalczywa natura, którą odziedziczył po ojcu. W końcu dopadł wroga - ujrzał bladego, niewielkiego wzrostem człowieczka, o dość osobliwym wyglądzie...
Karzeł jednak zniknął.
Sam usiłował się zatrzymać. Zarył piętami w ziemi, ale poślizgnął się i wpadł na drzewo. Z impetem odbił się od pnia i wylądował w paprociach, gdzie runął jak długi na plecy. Leżąc w błocie, nagle przypomniał sobie słowa nauczyciela fechtunku: „Ci, którzy wśród bitwy upadną, zwykle się już nie podnoszą. Więc zapamiętaj sobie, do diaska, że nie wolno ci się potykać!”.
Słoneczny sztylet wypadł z dłoni Sama i natychmiast stracił swój magiczny blask, rozpadając się na pojedyncze znaki, które od razu wniknęły w podłoże. Młodzieniec podniósł się i błędnym wzrokiem omiótł okolicę. Pomyślał, że upadek nie mógł trwać dłużej niż kilka sekund, to jednak wystarczyło, by człowieczek... kimkolwiek był... rozpłynął się bez śladu...
Nagle przypomniał sobie o Lirael.
Ta myśl przeszyła go jak błyskawica, więc pędem ruszył w górę zbocza, chwytając się po drodze gałęzi i liści paproci, wszystkiego, co mogło przyspieszyć wspinaczkę. Musiał natychmiast do niej wrócić! Gdyby przebywająca w Śmierci Lirael została znienacka zaatakowana sztyletem lub nożem, nie miałaby najmniejszych szans!
Chwilę później był już na górze. Lirael ciągle stała, tak jak ją zostawił - krople deszczu zamieniały się w lodowe sople i zwisały z jej rozpostartych ramion. Pokrywa lodu wokół stóp powiększyła się jeszcze, co wyglądało dość niesamowicie w środku ciepłego, wilgotnego lasu. Na szczęście nic się jej nie stało.
- Dobrze, że tu byłem - odezwał się za plecami Sama znajomy głos.
Sam odwrócił się gwałtownie.
- Mogget? To ty? Gdzie jesteś?
- Tutaj, i jak zwykle tego żałuję - odparł Mogget. Zza drzewiastej paproci wysunął się mały biały kot.
Sam nadal miał się na baczności. Dostrzegł, że kocur ma na szyi obrożę oraz dzwonek, ale mógł to być przecież jedynie wybieg. No i gdzie podział się ten dziwny blady człowieczek... i w ogóle kim był?
- Spotkałem pewnego człowieka - powiedział Sam. - Miał bladą skórę i bardzo jasne włosy. Śnieżnobiałe, jak twoje futro...
- Zgadza się - ziewnął Mogget. - To byłem ja, ale Jerizael, która była... niech pomyślę... czterdziestym ósmym Abhorsenem, zabroniła mi przybierać taką postać. Nie mogę więc stawać się człowiekiem albinosem w obecności Abhorsenów, ani nawet kandydatów do tego tytułu, chyba że uzyskam ich zgodę. Twoja matka z reguły mi na to nie pozwalała, choć jej ojciec nie był aż taki zasadniczy. Ponieważ Lirael nie może teraz wypowiedzieć się ani za, ani przeciw, chwilowo znowu wyglądam, jak wyglądam.
- Pies powiedział nam, że ona... to znaczy Astarael... już cię nie wypuści - mówił dalej Sam, nie zniżając miecza.
Mogget ponownie ziewnął, u szyi zabrzęczał mu dzwonek. To rzeczywiście Ranna - chłopiec poznał dźwięk i swoją reakcję na niego. Nie mógł powstrzymać się od ziewania.
- Naprawdę tak powiedział? - zapytał kot, przysuwając się do plecaka Sama i ostrym pazurem rozcinając szwy mocujące łatę z jednej strony, by móc wślizgnąć się do środka. - Mówił, że to była Astarael? Właśnie ona? Minęło już tyle czasu, że naprawdę straciłem rozeznanie. W każdym razie oznajmiła mi to, co chciała, a potem byłem już wolny. Zbudź mnie, Książę, kiedy dotrzemy wreszcie w jakieś suche i przytulne miejsce, gdzie będą przyzwoicie karmić.
Sameth powoli opuścił miecz i westchnął poirytowany. Bez wątpienia był to Mogget, ale Sam nie mógł się zdecydować, czy powrót kota cieszy go, czy nie. Ciągle jeszcze pamiętał triumfalny chichot rozlegający się w tunelu pod Domem Abhorsenów, a także oślepiające białe światło i odór Wolnej Magii...
Trzasnął lód. Sam natychmiast odwrócił się, a serce zaczęło walić mu jak młotem. Odgłos pękającej skorupy przyniósł z oddali dźwięk dzwonka, tak słabo słyszalny, że mogło to być jedynie wspomnienie lub zwykła gra wyobraźni.
Lód skruszył się jeszcze bardziej i Lirael przyklękła na kolano. Szron opadał z niej płatami i przez chwilę można było odnieść wrażenie, że szaleje zamieć. Potem pojawił się błysk i oczom Sama ukazał się pies. Podłe Psisko niespokojnie krążyło wokół Lirael, a z jego gardła wydobywał się złowrogi pomruk.
- Co się stało? - zapytał Sarn. - Jesteś ranna?
- Nic mi nie jest - odparła Lirael. Na jej twarzy pojawił się jednak grymas, który zdradzał, że nie wszystko jest w porządku. Lirael uniosła lewą dłoń i pokazała nadgarstek. - Jakaś upiorna istota z okolic Piątej Bramy zaatakowała mnie i ugryzła w rękę. Na szczęście nie zdołała przebić się przez kolczugę - mam tylko siniec.
- Jak sobie poradziłaś? - spytał Sam. Podłe Psisko nieustannie zataczało kółka, jakby obawiając się, iż Zmarła istota nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i że w każdej chwili może się gdzieś pojawić.
- Pies rozdarł ją na pół - powiedziała Lirael, próbując uspokoić oddech. - Co prawda nadal chciała mnie atakować, ale w końcu jakoś udało mi się narzucić jej więzy i odesłać ją w kierunku Dziewiątej Bramy - stamtąd nie ma już drogi powrotu.
- Teraz naprawdę zostałaś następczynią Abhorsenów - oznajmił Sam, nie kryjąc podziwu.
- Chyba tak - po namyśle odparła Lirael. Gdy w Śmierci określiła siebie samą mianem Abhorsena, stała się silniejsza, lecz jednocześnie coś bezpowrotnie utraciła. Bo zabrać dzwonki z Domu to jedno, a zrobić z nich użytek w Śmierci, to zupełnie inna sprawa. Dawne życie odeszło w przeszłość. Coś nieodwołalnie minęło, a ona nadal nie wiedziała, jak ma wyglądać jej przyszłość i kim właściwie się stała. Czuła się nieswojo we własnej skórze, i to wcale nie za sprawą topniejącego lodu, deszczu oraz błota.
- Coś tu wyczuwam - odezwał się pies.
Lirael podniosła wzrok i po raz pierwszy dotarło do niej, że Sameth jest cały umorusany błotem. Nie był aż tak brudny, gdy zostawiała go na straży. W dodatku na grzbiecie dłoni miał krwawiącą ranę, z czego zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy.
- Co ci się przytrafiło? - spytała ostro.
- Wrócił Mogget - odparł Sam. - A przynajmniej wydaje mi się, że to on. Zdążył już ulokować się w moim plecaku. Problem w tym, że najpierw wyglądał trochę inaczej. Zobaczyłem postać niewysokiego mężczyzny, zupełnego albinosa. Myślałem, że jest wrogo nastawiony i...
Przerwał, gdy pies dopadł do plecaka i zaczął intensywnie węszyć. Wtem ze środka wysunęła się biała, uzbrojona w pazury łapa i pies gwałtownie odskoczył, ratując nos przez zadrapaniem. Przysiadł niedaleko i ze zdziwienia zmarszczył czoło.
- To rzeczywiście Mogget - oznajmił. - Nie rozumiem tylko...
- Po prostu, dała mi jeszcze jedną szansę, jak się wyraziła - odezwał się głos z głębi plecaka. - Ciebie nigdy nie byłoby stać na taki gest.
- Dała ci szansę? Na co? - warknął pies. - Nie czas na twoje sztuczki! Wiesz, co oni tam wykopują cztery mile stąd?
Mogget wysunął głowę z plecaka, a wówczas Ranna zadzwonił, zsyłając na słuchaczy falę senności.
- Pewnie, że wiem - prychnął kot. - Nic mnie to jednak nie obchodzi. Nie dbałem o to wcześniej, nie dbam i teraz. Wiem, że wykopują Niszczyciela! Pana Zagłady! Wielkiego Destruktora!
Mogget przerwał, by zaczerpnąć tchu, a wtedy pies szczeknął ostro i donośnie, demonstrując swoją siłę. Mogget tylko miauknął przeraźliwie, jakby ktoś nadepnął mu na ogon, i skrył się w plecaku.
- Nie wypowiadaj jego imienia - nakazał pies. - A przynajmniej nie w gniewie i nie teraz, gdy podeszliśmy tak blisko.
Mogget milczał. Lirael, Sam i Podłe Psisko spoglądali w stronę plecaka.
- Musimy już iść - westchnęła Lirael, ocierając z czoła krople deszczu, zanim zdążyły spłynąć jej do oczu. - Ale najpierw wyjaśnijmy sobie pewną rzecz.
Podeszła do plecaka i nachyliła się, zachowując jednak odpowiedni dystans, który pozwalał uniknąć uderzenia kocią łapą.
- Posłuchaj, Mogget. Nadal pozostajesz sługą Abhorsenów. Chyba o tym pamiętasz?
- Owszem - padła niechętna odpowiedź. - Taki już widać mój los.
- Więc mogę na ciebie liczyć, inni chyba też, prawda?
Odpowiedzi nie było.
- Złowię ci parę rybek - wtrącił Sam. - Oczywiście, gdy dotrzemy do miejsca, gdzie są ryby.
- A na dodatek dostaniesz kilka myszek - dodała Lirael. - Jeśli oczywiście masz na nie ochotę.
Myszy niszczyły książki i wszyscy bibliotekarze żywili do nich niechęć. Lirael nie była w tym względzie żadnym wyjątkiem. Z przyjemnością zdała sobie sprawę, że jako Abhorsen nie przestała być w duchu Bibliotekarką. Nadal czuła też awersję do rybików.
- Nie musicie wkupywać się w jego łaski - szczeknął pies. - Ma obowiązek robić to, co mu się każe.
- Ryby przy pierwszej nadarzającej się okazji, ewentualnie myszy, a na deser mały ptaszek, najlepiej któryś z tych śpiewających - odezwał się nagle Mogget, wynurzając się z plecaka i oblizując pyszczek różowym językiem, jakby już miał przed sobą miskę pełną ryb.
- Żadnych ptaszków - powiedziała stanowczo Lirael.
- No, dobrze - łaskawie zgodził się kot, rzucając psu pogardliwe spojrzenie. - To uczciwy układ, zwłaszcza że odpowiada moim obecnym potrzebom. Wikt i dach nad głową w zamian za pomoc, jakiej gotów jestem udzielić. Lepsze to niż niewolnictwo.
- Jesteś... - zaczął doprowadzony do ostateczności pies, ale Lirael chwyciła go za obrożę, więc ustąpił, wydając wściekłe pomruki.
- Nie czas teraz na sprzeczki - powiedziała Lirael. - Hedge zgodził się puścić wolno Mareyn, ale z pewnością będzie jeszcze próbował zniewolić jej ducha... Powolna śmierć sprawia, że duch zyskuje większą moc. Nie dość że on wie, gdzie Strażniczka umarła, to któryś z jego sługusów mógł widzieć mnie w Śmierci i donieść o tym swemu panu. Musimy ruszać.
- Najpierw powinniśmy... - odezwał się Sam, gdy Lirael zaczęła zbierać się do odejścia - musimy dać jej spoczynek.
Lirael skinęła głową, ale gest ten był na tyle niewyraźny, że nie oznaczał ani zgody, ani jej braku. Pokazywał jedynie znużenie.
- Jestem chyba zmęczona - powiedziała, pocierając czoło. - Rzeczywiście obiecałam jej, że się tym zajmę.
Gdyby pozostawili ciało Mareyn, nie dbając o jego los, to podobnie jak w przypadku kupców, mógłby w nim zamieszkać duch jakiegoś innego Zmarłego, a gdyby wpadło w ręce Hedge’a, ten na pewno próbowałby je wykorzystać do jeszcze gorszych celów.
- Zajmiesz się tym, Sam? - spytała Lirael, rozcierając nadgarstek. - Ja jestem, szczerze mówiąc, zupełnie wyczerpana.
- Hedge może zwietrzyć magię - ostrzegł pies. - Podobnie jak inni Zmarli znajdujący się w pobliżu. Dobrze, że pada deszcz.
- Zdążyłem już rzucić jedno zaklęcie - powiedział Sam przepraszającym tonem. - Myślałem, że ktoś nas atakuje...
- Nie martw się - przerwała mu Lirael. - Ale się pośpiesz.
Sam podszedł do ciała Strażniczki i nakreślił w powietrzu stosowne znaki Kodeksu. Kilka sekund później biały całun ognia przesłonił zwłoki i wnet nie pozostało z nich nic, co mogłoby trafić w ręce nekromanty. Wśród popiołu czerniły się tylko okopcone kółeczka kolczugi.
Zbierał się już do odejścia, gdy nagle na dłoni Lirael rozbłysły trzy proste znaki Kodeksu. Spłynęły na korę drzewa, przy którym spoczywały prochy Mareyn. Lirael zaklęła w nich słowa, które usłyszy każdy Mag Kodeksu, przynajmniej tak długo, jak będzie rosło tutaj drzewo:
„W tym miejscu, z dala od domu i przyjaciół, zginęła Mareyn, Strażniczka Królewska. Była dzielna, jednak przyszło jej zmierzyć się z wrogiem zbyt potężnym, by mogła zwyciężyć. Nawet w Śmierci pełniła swą służbę z poświęceniem większym, niż nakazywałoby poczucie obowiązku. Pozostanie w naszej pamięci. Żegnaj, Mareyn”.
- Słowa równie piękne jak jej czyny - powiedział pies. - A w dodatku...
- Według mnie, takie gesty to przejaw głupoty - przerwał mu Mogget. - Jak nie skończycie z tymi popisami magii, to za parę minut będziemy mieli na karku wszystkich Zmarłych.
- Dzięki, Mogget - powiedziała Lirael. - Cieszę się, że już zacząłeś nam pomagać. Ruszamy w drogę, możesz więc zacząć układać się do snu. Pies - przodem. Sam - za mną.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w górę, kierując się ku miejscu, gdzie drzewa rosły w większym zagęszczeniu. Pies biegł za swoją panią, wkrótce jednak przemknął bokiem i wysunął się na czoło, merdając ogonem.
- Ona lubi rządzić, nie sądzisz? - zwrócił się Mogget do Sametha, który wolno podążał z tyłu. - Przypomina w tym trochę twoją matkę.
- Nie gadaj tyle - uciszał go Sam, odsuwając gałąź, która nieomal przejechała mu po twarzy.
- Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że powinniśmy brać nogi za pas i uciekać dokładnie w przeciwną stronę? - ciągnął dalej Mogget.
- Przecież sam mówiłeś wcześniej, gdy jeszcze byliśmy w Domu, że nie ma sensu ukrywać się ani ratować ucieczką - odgryzł się Sam. - Czyżbyś zapomniał?
Mogget nic nie odpowiedział, ale Sameth był pewien, że kocisko nie śpi. Wyczuwał w plecaku jego niespokojne ruchy. Nie powtórzył już pytania, bo droga była coraz bardziej stroma i zaczęło mu brakować tchu. Ochota na konwersację zupełnie mu przeszła, gdy zaczęli kluczyć wśród drzew, mijając też takie, które przewrócił wiatr. Leżały wyrwane z korzeniami, ponieważ zbyt płytko wrosły w podłoże.
W końcu, przemoczeni do suchej nitki pomimo impregnowanych peleryn i zupełnie wycieńczeni wspinaczką, dotarli do grzbietu wzniesienia. Przesłonięte chmurami słońce prawie już zachodziło i stało się oczywiste, że przed nastaniem nocy niewiele posuną się do przodu.
Lirael chciała dać sygnał do odpoczynku, ale pies zupełnie zignorował jej gest, udając, że go nie dostrzega. Westchnąwszy, ruszyła więc dalej, ciesząc się w duchu, że Podłe Psisko podąża na zachód grzbietem wzniesienia, zamiast schodzić w dół, na drugą stronę. Po jakichś trzydziestu minutach, które wlokły się jak godziny, dotarli wreszcie do osuwiska ukazującego nagą, pozbawioną drzew połać północnego zbocza.
Pies zatrzymał się, kryjąc się między paprociami. Lirael siadła obok, a Sam, chwiejąc się ze zmęczenia, dołączył do nich dopiero po chwili i bezwładnie osunął się na ziemię. Gdy usiadł, z jego plecaka wygramolił się Mogget. Stanął na tylnych łapkach, przednie oparł na głowie młodzieńca i zaczął obserwować teren.
Cała czwórka skierowała wzrok na przesiekę i spoglądała w stronę Czerwonego Jeziora, którego odległą, martwą taflę rozświetlały błyskawice i ostatnie nikłe promienie zachodzącego słońca.
Na dnie doliny zobaczyli jamę, którą wykopał Nick. Obnażona czerwona gleba i żółta glina odcinały się wyraźnie od zielonego tła i wyglądały niczym jątrząca się rana. Wokół bez przerwy uderzały pioruny, toteż do uszu czwórki obserwatorów bezustannie docierał pomruk grzmotów. Setki postaci, które z powodu znacznego oddalenia wydawały się śmiesznie małe, uwijało się przy wykopie. Nawet z odległości wielu mil Lirael i Sam wyczuwali, że są to Zmarli.
- Co robią Pomocnicy? - spytała Lirael. Pomimo że znajdowali się na szczycie góry, ukryci wśród drzew i paproci, miała wrażenie, że Hedge i jego słudzy w każdej chwili mogą odkryć ich obecność.
- Trudno powiedzieć - odparł Sam. - Mają coś błyszczącego... i kierują się z tym w stronę jeziora.
- Racja - potwierdził pies, który zastygł w całkowitym bezruchu u boku Lirael. - Przemieszczają dwie srebrne półkule znajdujące się w odległości trzystu kroków od siebie.
Mogget zasyczał tuż za uchem Sama, a ten poczuł, że przechodzą go ciarki.
- Każda z półkul kryje w sobie połowę pradawnego ducha - wolno oznajmił pies. - Ducha, który istniał już u Prapoczątków, zanim jeszcze powstał Kodeks.
- Czy chodzi o tę istotę, której imienia zakazałeś używać Moggetowi? Masz na myśli Niszczyciela?
- Tak - odparł pies. - Wieki temu został uwięziony w srebrnych półkulach, które zakopano głęboko w ziemi, a na straży postawiono srebro, złoto, ołów oraz jarzębinowe, jesionowe i dębowe drewno. Siódmą straż trzymały kości.
- Więc on nadal jest w tych okowach? - natarczywie dopytywał się Sam. - To znaczy, uwięziony w półkulach, które wykopali?
- Na razie jeszcze tak - odparł pies. - Ale skoro wydobyli go na wierzch, uwalniając z dotychczasowego więzienia, okowy też na niewiele się zdadzą. Musieli odkryć, w jaki sposób można połączyć ze sobą półkule, choć nie umiem wyjaśnić, jak tego dokonali. Nie wiem też, dokąd je zabierają...
- Przykro mi, pani, że cię zawiodłem - dodał ze smutkiem, kładąc się na brzuchu i przyciskając łeb do ziemi.
- Co takiego? - zapytała Lirael, spoglądając na przygnębionego psa. Przez chwilę nie bardzo wiedziała, co odrzec, gdy nagle usłyszała wewnętrzny głos, który mówił: „Co w takiej sytuacji uczyniłby każdy Abhorsen?”. Uświadomiła sobie, kim naprawdę jest. Nie może się poddawać, choćby wszystko sprzysięgło się przeciwko niej.
- O czym ty mówisz? Przecież nie ma w tym twojej winy - zaprotestowała. Głos zadrżał jej na moment, dlatego zakaszlała, starając się to ukryć, i mówiła dalej:
- A poza tym... ten Niszczyciel ciągle jeszcze ma nałożone więzy. Nie możemy dopuścić do tego, by Hedge połączył półkule.
- Musimy ratować Nicka - powiedział Sam. - Problem w tym, że tam aż roi się od Zmarłych - dodał, przełykając głośno ślinę.
- To świetny pomysł! - krzyknęła Lirael. - Właśnie od tego powinniśmy zacząć. Nick na pewno będzie wiedział, dokąd planują wywieźć półkule.
- Ona nawet decyzje podejmuje jak twoja matka - rzucił Mogget. - Ciekawe tylko, w jaki sposób mamy to wszystko zrealizować w praktyce? Podejść do Hedge’a i grzecznie poprosić, by oddał nam Nicka?
- Posłuchaj, Mogget... - zaczął go uciszać Sam. Pies skwitował uwagę kota głośnym warknięciem. Lirael przerwała im obu, bo przyszedł jej do głowy pewien plan, który chciała przedstawić, zanim sama zdąży zwątpić w jego powodzenie.
- Nie przesadzaj, Mogget. Odpoczniemy chwilę, a potem nałożę powłokę sowy i polecę w kierunku jeziora. Podłe Psisko może mi towarzyszyć. We dwójkę na pewno odnajdziemy Nicka i wykradniemy go. Ty i Sam podążycie dołem i spotkamy się przy strumieniu. W ciągu dnia, w pobliżu płynącej wody, będziemy mogli spokojnie wypytać Nicka, co się tam właściwie dzieje. No i jak? Zgadzacie się na ten plan?
- W całym swoim życiu słyszałem od Abhorsenów tylko trzy równie głupie plany jak ten twój - odparł Mogget. - Podoba mi się głównie część dotycząca odpoczynku, zapomniałaś jednak uwzględnić obiad.
- Nie jestem pewien, czy akurat ty powinnaś lecieć - niespokojnie rzucił Sam. - Ja też mógłbym nałożyć powłokę sowy, a łatwiej byłoby mi nakłonić Nicka, by do nas dołączył. No i jak ma dolecieć tam pies?
- Nie będziemy nikogo nakłaniać - warknęło Podłe Psisko. - Twój przyjaciel Nick znajduje się pod wpływem Niszczyciela, jest jego narzędziem. Będziemy musieli zabrać go wbrew jego woli - trzeba jednak liczyć się z tym, że może być teraz bardzo niebezpieczny. Jeżeli chodzi o latanie, to żaden problem, po prostu stanę się trochę mniejszy i urosną mi skrzydła.
- Ach tak - bąknął Sam. - No jasne, urosną ci skrzydła - dodał z powątpiewaniem.
- Musimy także bardzo uważać na samego Hedge’a - powiedziała Lirael, którą nagle ogarnęły wątpliwości, czy plan, który przedstawiła, nadaje się do realizacji. - Mimo wszystko to ja będę musiała przemienić się w sowę - jej postać stworzyłam przecież na moją miarę, dla ciebie ta forma byłaby za ciasna. A swoją drogą, mam nadzieję, że powłoka sowy nie pogniotła się zanadto w plecaku.
- Skoro nie mogę lecieć, dotarcie do strumienia zajmie mi przynajmniej dwie godziny - ocenił Sam, spoglądając w kierunku doliny. - Może byłoby lepiej, gdybyśmy poszli tam wszyscy razem pod osłoną nocy, a dopiero rano się rozdzielimy i polecisz stamtąd dalej. Dzięki temu będę bliżej ciebie i w razie problemów zdołam przyjść ci z pomocą. Zostawisz mi swój łuk, a ja rzucę odpowiednie zaklęcia, żeby przygotować strzały.
- Dobrze, pójdziemy razem - powiedziała Lirael. - Ale łuk na niewiele się zda, jeśli nadal będzie padał deszcz. Nie możemy już podejmować żadnych magicznych zabiegów wokół pogody - to zbyt ryzykowne. Z pewnością odkryliby nasze pozycje.
- Przed świtem deszcz ustanie - autorytatywnie stwierdził pies.
- A to ci prorok - prychnął Mogget. - Nawet ślepy by zauważył, że już przestaje padać.
Sam i Lirael spojrzeli w górę. Przez sklepienie gałęzi prześwitywało niebo. Na północnym zachodzie nadal trwała burza, natomiast bezpośrednio nad ich głowami oraz na wschodzie zaczęło się przejaśniać. Dostrzegli czerwoną poświatę zachodzącego słońca oraz pierwszą gwiazdę. Zwała się Uallus i swoim czerwonawym światłem wytyczała kierunek północny. Lirael mimo woli poczuła radość. W starych pasterskich podaniach pojawienie się Uallusa uchodziło za dobry omen.
- Dobrze, że chmury ustępują, bo bardzo nie lubię fruwać w deszczu - powiedziała. - Mokre pióra na pewno nie ułatwiają latania.
Sameth milczał. Gęstniejący mrok i rozbłyski piorunów nad wykopem uniemożliwiały prowadzenie dokładnych obserwacji. Obraz był niewyraźny i ukazywał się w jasnych stop-klatkach na tle ciemności. Sam zdołał dostrzec jakiś kwadratowy kształt, zapewne namiot. Możliwe, że był to namiot Nicka, innych bowiem nie widział.
- Trzymaj się, Nick - szepnął Sam. - Uwolnimy cię.
Interludium pierwsze
Leżąc pod samochodem, Touchstone zacisnął dłoń na ramieniu Sabriel. Oboje byli ogłuszeni wybuchem i ciągle nie mogli otrząsnąć się z szoku. Wielu członków Straży straciło życie. Trudno było znieść makabryczny widok porozrzucanych dookoła ludzkich zwłok. Mimo to bacznie obserwowali swoich niedoszłych zabójców, którzy zmierzali w ich kierunku. Widzieli ich stopy, które wciąż się przybliżały. Z oddali dobiegał stłumiony śmiech, zupełnie jakby dochodził zza ściany, za którą mieszkali hałaśliwi sąsiedzi. Z pistoletami w dłoniach Touchstone i Sabriel podczołgali się do przodu. Za nimi podążyło dwoje strażników, którym także udało się przeżyć pod osłoną pancernego auta. Sabriel zauważyła, że jedną z tej dwójki była Veran, ściskająca kurczowo broń, mimo że krew ściekała jej po rękach. Drugim ocalałym był Barlest, najstarszy spośród strażników. Jego siwe włosy także poplamione były krwią. Przygotowywał do strzału swój karabin maszynowy.
Zamachowcy zbyt późno zorientowali się w sytuacji. Czwórka ocalałych niemal równocześnie otworzyła w ich kierunku ogień. Śmiechy idących utonęły natychmiast wśród odgłosów strzelaniny. Spod samochodu buchnęły kłęby gryzącego dymu, a na ziemię posypały się łuski.
- Do łodzi! - krzyknął Barlest do Sabriel, wskazując za siebie. Zrazu nie dosłyszała, więc wrzasnął jeszcze trzy razy: - Łódź! Łódź! Łódź!
Okrzyk ten dotarł także do Touchstone’a. Gdy spojrzał na Sabriel, dostrzegła w jego oczach strach. Wiedziała jednak, że bał się o nią, nie o siebie. Gestem wskazała uliczkę biegnącą wśród domów za ich plecami. Prowadziła ona do Larnery Square i Warden Steps. Tam właśnie zostawili łodzie i grupkę strażników przebranych za nadrzecznych handlarzy. Damed przygotował kilka dróg odwrotu, ta jednak znajdowała się najbliżej. Jak zwykle, dbał przede wszystkim o bezpieczeństwo Króla i Królowej.
- Ruszajcie! - krzyknął Barlest. Zdążył zmienić magazynek i strzelał teraz krótkimi seriami, raz w prawo, raz w lewo, zmuszając potencjalnych napastników, by przywarli do ziemi, chroniąc głowy.
Touchstone dotknął jeszcze na krótko ramienia Barlesta, po czym przemieścił się pod podwoziem samochodu na drugą stronę. Sabriel czołgała się tuż obok niego, ich dłonie spotkały się przelotnie. Znajdująca się nieco dalej Veran wzięła głęboki oddech, po czym wysunęła się spod auta, zerwała na równe nogi i pędem ruszyła przed siebie. Dobiegła do uliczki, przycupnęła za hydrantem przeciwpożarowym i zaczęła strzelać, osłaniając Sabriel i Touchstone’a. Przez chwilę słychać było jedynie regularne serie Barlesta, który wciąż ukrywał się pod samochodem.
- Barlest, pospiesz się! - wrzeszczał Touchstone, skręcając w uliczkę. Strażnik jednak wciąż zwlekał. Veran dopadła do Touchstone’a i Sabriel i skierowała ich w stronę rzeki.
- Szybko! Nie macie chwili do stracenia! - krzyczała.
Z oddali dobiegł ich bojowy okrzyk Barlesta, który wyczołgał się spod pojazdu i usiłował przebić się na drugą stronę ulicy. Powietrze rozdarła długa seria z automatu i kilka głośniejszych, pojedynczych strzałów. Nagle zapadła cisza i słyszeli już tylko stukot własnych butów, przyspieszone oddechy i walące serca.
Na Larnery Square nie było nikogo. Centralnie położony ogród, w którym zwykle aż roiło się od niań z małymi dziećmi, był teraz zupełnie opustoszały. Kilka minut, które upłynęły od chwili wybuchu, wystarczyło, żeby mieszkańcy rozpierzchli się i udali do swoich domów. Od czasu gdy w Corvere nastał Corolini i jego banda zbirów spod znaku Partii Ojczyźnianej, wszyscy nauczyli się szybkiego znikania z ulic w razie jakichkolwiek niepokojów.
Touchstone, Sabriel oraz Veran przebiegli plac, kierując się ku Warden Steps po drugiej jego stronie. Na ich twarzach malowały się smutek i przygnębienie. Podpity flisak, który dostrzegł trzy zbrojne postacie zbryzgane krwią, okazał się na tyle trzeźwy, by nie szukać zaczepki. Ze strachu skulił się pod ścianą, usiłując zniknąć z ich pola widzenia.
Rzeka Sethem toczyła swoje brudne wody, obmywając krótkie nabrzeże znajdujące się u podnóża schodów. Stał tam człowiek ubrany w wysokie nieprzemakalne buty oraz zniszczone łachy robotnika zatrudnionego przy pogłębianiu rzeki. W rękach trzymał beczkę, którą dopiero co wyłowił z błotnistej płycizny. Gdy tylko usłyszał odgłosy kroków na schodach, wyciągnął z zanadrza obciętą śrutówkę z odwiedzionym kurkiem.
- Querel! Potrzebna nam pomoc! - krzyknęła Veran.
Mężczyzna ostrożnie zabezpieczył broń, spod połatanej koszuli wyciągnął gwizdek i dał kilkakrotny sygnał. Odpowiedział mu podobny gwizd. Z łodzi, która z powodu odpływu kryła się nieco poniżej nabrzeża, wyskoczyło kilku członków Straży Królewskiej. Wszyscy byli uzbrojeni i gotowi do akcji, ale sądząc po wyrazie twarzy, to, co zobaczyli, raczej ich zaskoczyło.
- Wpadliśmy w zasadzkę - wyjaśnił szybko Touchstone, gdy tylko podeszli bliżej. - Musimy uciekać, i to natychmiast.
Zanim zdążył cokolwiek dodać, kilka rąk pochwyciło jego oraz Sabriel i niemalże rzuciło na dno łodzi. Veran wskoczyła za nimi do środka. Łódź, a właściwie mały statek towarowy, znajdowała się sześć czy siedem stóp poniżej nabrzeża, jednakże także od strony pokładu wysunęły się w ich stronę czyjeś pomocne dłonie. Gdy tylko znaleźli się w obłożonej workami z piaskiem kabinie, pykający dotąd cicho silnik zaryczał i łódź ruszyła.
Sabriel i Touchstone popatrzyli na siebie. Pocieszające było to, że nadal żyli i wyszli z opresji bez poważniejszych obrażeń. Co prawda oboje krwawili, ale nieznacznie, trafieni tylko odłamkami pocisków.
- Nasza misja się nie powiodła - przygaszonym głosem powiedział Touchstone, odkładając pistolet. - To już koniec. Nie zamierzam wracać do Ancelstierre.
- Tak, to rzeczywiście koniec. Tyle że to oni nie chcą nas widzieć u siebie. Nie możemy liczyć na żadną pomoc z tej strony Muru.
Touchstone westchnął, wziął ręcznik i otarł nim krew z twarzy Sabriel. Ona odwzajemniła ten gest, a potem na moment przytulili się do siebie. Oboje drżeli i nie próbowali nawet tego ukryć.
- Powinniśmy opatrzyć rany Veran - powiedziała Sabriel, zwalniając uścisk. - I wydać rozkaz, by statek obrał kurs w kierunku domu.
- Wracamy do kraju! - podchwycił Touchstone. Jednakże na samą myśl o powrocie oboje przeniknął trudny do określenia strach. Nie dość że sami otarli się tego dnia o śmierć, to nabrali przekonania, że ich dzieci będą musiały stawić czoło jeszcze większym niebezpieczeństwom. Zdawali sobie bowiem doskonale sprawę z tego, że istnieją zagrożenia większe niż utrata życia.
Część druga
Rozdział dziewiąty
Sen o sowach i latających psach
Nick znowu śnił o Farmie Błyskawic i łączących się półkulach. Po chwili sceneria snu uległa zmianie - nagle znalazł się w namiocie, na posłaniu ze skór. Deszcz w wolnym rytmie bębnił o brezent, z oddali dobiegał odgłos piorunów, a cały namiot bezustannie rozświetlały błyskawice.
Nicholas usiadł i zobaczył sowę, która przycupnęła na brzegu kufra podróżnego, wpatrując się w chłopca dużymi, złotymi oczyma. Przy łóżku pojawił się jakiś pies. Czarny, podpalany, niewiele większy od terriera, z ogromnymi pierzastymi skrzydłami.
No, wreszcie jakiś inny sen - pomyślała część jaźni Nicholasa. Musiał się już na wpół obudzić, a to, co widział, stanowiło najpewniej ową mieszaninę snu i rzeczywistości, jaka zwykle poprzedza moment całkowitego przebudzenia. Namiot niewątpliwie należał do realnego świata, ale ta sowa i skrzydlaty pies! Ciekawe, co to znaczy - zastanawiał się Nick, z trudem otwierając zaspane oczy.
Lirael i Podłe Psisko obserwowali, jak przygląda się im rozgorączkowanym wzrokiem. Dłoń położył na piersi i zacisnął kurczowo palce, jakby chciał wyrwać ze środka serce. Dwukrotnie zamrugał oczami, po czym zamknął powieki i z powrotem opadł na wyścielone futrami posłanie.
- On jest naprawdę chory - szepnęła Lirael. - Wygląda okropnie, ale niepokoi mnie coś jeszcze... Nie potrafię dokładnie określić, co to takiego... Jest w nim jakieś zło.
- To wpływ Niszczyciela - warknął cicho pies. - Jego moc przeniknęła do wnętrza Nicholasa, prawdopodobnie wraz z odłamkiem srebrzystej półkuli. To właśnie ona zżera jego ciało i ducha. Nick stał się wcieleniem Niszczyciela, jego ustami. Musimy się strzec, by nie obudzić tego zła.
- Jak go w takim razie stąd wydostać? - spytała Lirael. - Wydaje się, że nie ma dosyć siły, żeby wstać z łóżka, a co dopiero gdzieś wyruszyć.
- Mogę chodzić - zaprotestował młodzieniec, otwierając oczy i siadając na posłaniu. Ponieważ dla niego był to tylko sen, bez najmniejszych oporów włączył się do rozmowy, którą prowadził skrzydlaty pies i gadająca sowa. - Kim jest ten Niszczyciel, o którym mówicie, i co waszym zdaniem mnie wykańcza? Mnie się wydaje, że mam po prostu ostrą grypę. Stąd te halucynacje - dodał po chwili - czy dziwne sny. Skrzydlaty pies, ha!
- On jest przeświadczony, że to wszystko mu się śni - powiedział pies. - To nawet dobrze. Niszczyciel nie obudzi się w nim do czasu, aż poczuje zagrożenie lub zanadto zbliży się do niego Magia Kodeksu. Dlatego musisz uważać, pani, by nie dotknąć go sowią powłoką!
- No nie, to niemożliwe, żeby na głowie usiadła mi sowa albo skrzydlaty pies - chichotał sennie Nick.
- Założę się, że nie zdoła wstać i włożyć ubrania - sprytnie podpuściła chłopca Lirael.
- Jak to nie - dał się podejść Nick, opuszczając nogi na podłogę i błyskawicznie zrywając się z łóżka. - We śnie mogę wszystko, absolutnie wszystko.
Z trudem utrzymując równowagę, zdjął piżamę, całkiem zapominając o wstydzie wobec istot, które przecież tylko mu się śniły, i stanął przed nimi całkiem nagi. Ależ chudy - pomyślała Lirael, ze zdziwieniem zauważając, że bardzo ją to martwi. Aż mu żebra wystają i można policzyć wszystkie kości.
- Widzicie? - zwrócił się do nich. - Wstałem i ubrałem się.
- Dobrze byłoby włożyć coś jeszcze - zaproponowała Lirael. - Znowu może zacząć padać deszcz.
- Mam parasol - oświadczył Nick. Nagle twarz mu spochmurniała. - Nie, jest popsuty. W takim razie włożę płaszcz.
Mrucząc coś do siebie, podszedł do kufra i szarpnął za wieko. Zaskoczona Lirael ledwie zdążyła odfrunąć i przysiadła na pustym teraz łóżku.
- „Sowa i kicia poszły razem w świat...” - podśpiewywał Nick. Wyciągnął z kufra bieliznę, spodnie oraz długi płaszcz, a następnie założył to wszystko na siebie, zapomniawszy o koszuli. - Tyle że troszkę mi się w tym śnie poprzestawiało... bo przecież ty nie jesteś kicią, tylko... skrzydlatym psem - dokończył po chwili, wyciągając rękę, by pogładzić po nosie Podłe Psisko. Zdziwiła go realność wrażeń dotykowych i chorobliwe rumieńce na jego twarzy stały się jeszcze bardziej wyraziste.
- Czy ja śnię? - zapytał nagle i wymierzył sobie tęgi policzek, pragnąc się obudzić. - Chyba jednak nie śnię - stwierdził. - Najwyraźniej... zaczynam... tracić rozum.
- To nie tak - uspokoiła go Lirael. - Jesteś tylko chory, masz gorączkę.
- Rzeczywiście - skwapliwie zgodził się Nick, dotykając grzbietem dłoni spoconego czoła. - Muszę wracać do łóżka. Hedge kazał mi się kurować, zanim wyruszył po drugą barkę.
- Nie - powiedziała Lirael. Głos, który wydobywał się z jej niewielkiego dzioba, zabrzmiał zaskakująco donośnie. Usłyszawszy, że Hedge’a nie ma w obozie, uznała, iż takiej szansy nie mogą zaprzepaścić. - Potrzebne ci świeże powietrze. - Czy możesz sprawić, by poszedł z tobą? - zwróciła się do psa. - Tak jak kiedyś udało ci się z kusznikiem?
- Spróbuję - warknęło Podłe Psisko. - Ale wyczuwam w nim działanie różnych mocy, a nawet ta odrobina Niszczyciela, jaka w nim tkwi, stanowi potęgę, której nie wolno lekceważyć. Poza tym natychmiast zostaną zaalarmowani Zmarli.
- Na razie są jeszcze zajęci transportowaniem półkul nad jezioro - odparła Lirael. - Zajmie im to trochę czasu, ale byłoby lepiej, gdybyś się pospieszył.
- Ja tam wracam do łóżka - kategorycznie oświadczył Nick, chwytając się za głowę. - A im szybciej znajdę się u siebie w domu, w Ancelstierre, tym lepiej.
- Nie ma mowy o kładzeniu się do łóżka - warknął pies, podchodząc do niego. - Idziemy na spacer!
Po tych słowach, Podłe Psisko szczeknęło tak tubalnie, że zatrząsł się cały namiot i zadźwięczały rurki podtrzymujące brezent. Pod wpływem tego przerażającego głosu Lirael nastroszyła pióra. Gdy Wolna Magia pobrzmiewająca w szczeknięciu zderzyła się ze znakami Kodeksu na powłoce sowy, wokół posypały się iskry.
- Chodź ze mną! - nakazał pies, wychodząc z namiotu. Nick ruszył za nim, ale po trzech krokach stanął, chwytając się kurczowo płachty zasłaniającej wyjście.
- Nie, nie mogę tego zrobić - wymamrotał, a mięśniami jego szyi oraz dłoni targnęły dziwne spazmy. - Hedge zabronił mi wychodzić, więc lepiej będzie, jak zostanę tutaj.
Pies zaszczekał ponownie, ale tym razem jego głos był donośniejszy nawet od odgłosu gromów. Sowią postać Lirael znowu oświetliły iskry, a piżama, na której siedziała, zajęła się ogniem, więc czym prędzej odleciała z namiotu.
Nick wzdrygnął się i skulił, porażony szczekaniem. Upadł na kolana, po czym na czworakach wydostał się z namiotu, jęcząc i wzywając na pomoc Hedge’a. Lirael zataczała nad nim kręgi, spoglądając ku zachodowi.
- Wstań - nakazał mu pies. - Chodź za mną.
Nick podniósł się z ziemi, zrobił kilka kroków i zamarł w bezruchu. Jego oczy wywróciły się białkami na wierzch, a z otwartych ust poczęły wydobywać się kłęby białego dymu.
- Pani! - krzyknął pies. - Niszczyciel zaczyna się budzić! Musisz powrócić do ludzkiej postaci i użyć dzwonków!
Lirael jak kamień opadła na ziemię i natychmiast przywołała stosowne znaki Kodeksu, pragnąc uwolnić się z sowiej powłoki. Ale jeszcze będąc sową, zdążyła swymi złotymi oczami dostrzec w świetle błyskawic brygady Zmarłych uwijające się przy transporcie półkul. Setki Pomocników zaczęły porzucać swą pracę i kierować się spiesznie w stronę namiotu. Po chwili biegli już całą watahą, a wokół rozlegał się grzechot ich wyschniętych stawów, złowieszczo przyłączając się do dudnienia piorunów. Zmarli Pomocnicy na czele grupy walczyli między sobą o pierwszeństwo, by jak najszybciej odpowiedzieć na zew magii obiecujący im obfitą ucztę kosztem Życia, mającą nasycić ich wieczysty głód.
Pies szczeknął jeszcze raz, gdy z nosa Nicka wydobył się dym, ale nie był w stanie nic zrobić. Również Lirael mogła się temu wszystkiemu jedynie przyglądać, ponieważ na moment znalazła się w oku świetlistego cyklonu, który powstał ze znaków Kodeksu uwalnianych z rozpadającej się powłoki.
Gdy tylko powróciła do własnej postaci, jej ręce błyskawicznie sięgnęły po Saranetha i Nehimę. Czuła obecność czegoś, co płonęło wewnątrz Nicholasa, napełniając go żarem i powodując, że krople deszczu zaczynały skwierczeć w zetknięciu z jego rozpaloną skórą. W powietrzu unosił się odór Wolnej Magii przypominający zapach topiącego się metalu, a z ust Nicka wraz z kłębami dymu dobiegł obcy głos:
- Jak śmiesz się wtrącać... mogłem się spodziewać, że ty i ktoś od twojej siostry...
- Pospiesz się, Lirael - krzyknął pies. - Ranna i Saraneth razem, kiedy zacznę szczekać!
- Do mnie, wierni słudzy! - nawoływał głos ustami Nicka. Był to okrzyk nieskończenie głośniejszy i potworniejszy od wszystkich, jakie kiedykolwiek wyszły z ludzkiego gardła. Zagłuszał nawet potężny ryk gromów, które wstrząsały całą doliną. Usłyszeli go wszyscy Zmarli, także ci, którzy wciąż jeszcze w ślepym zapamiętaniu ciągnęli liny umocowane do półkul. Teraz i oni pospieszyli wesprzeć swego pana. Wylewali się z okopu, niczym fala trupiej zgnilizny, i kierowali w stronę płonącego namiotu.
Usłyszeli go nawet ci, którzy znajdowali się na tyle daleko, że nie powinien dotrzeć do nich żaden dźwięk. Hedge przeklinał i miotał się, próbując zabić konia, który na swoje nieszczęście znalazł się w jego zasięgu. Zwierzę wpadło w popłoch i nie pozwalało się dosiąść. Wiele mil dalej na wschód Chlorr odstąpiła od oblężenia Domu Abhorsenów. Potężna istota, będąca samym tylko ogniem i ciemnością, zerwała się do szaleńczego biegu, w którym nie mógł się z nią równać żaden człowiek.
Lirael upuściła miecz i tak pospiesznie sięgnęła po Rannę, że dzwonek zdążył wydać krótki dźwięk, a wówczas na dzwoniącą spłynęła fala senności. W dodatku od powrotu ze Śmierci bolał ją nadgarstek. Jednakże ani ból, ani usypiający głos Ranny nie mogły jej powstrzymać. Przypomniała sobie właściwe strony z „Księgi Zmarłych” i dzięki temu dokładnie wiedziała, co powinna czynić. Do delikatnego brzmienia Ranny dołączyła głębokie tony Saranetha, na co nałożyło się jeszcze przenikliwe i władcze szczekanie psa.
Wszystkie te dźwięki osaczały Nicka i już po chwili głos, który przemawiał jego ustami, przycichł i osłabł. Lirael poczuła jednak, że czyjaś rozwścieczona wola stara się za wszelką cenę przełamać krępujące ją zaklęcia i zwalczyć połączone siły dzwonków oraz psa. Raptem opór zmalał, a Nick upadł zemdlony na ziemię. Kłęby białego dymu na powrót skryły się w jego nozdrzach i gardle.
- Szybko! Szybko! Podnieś go! - przynaglał pies. - Kierujcie się na południe, w stronę strumienia. Ja ich tu zatrzymam!
- Ale przecież działanie Ranny i Saranetha uśpiło go - zdenerwowała się Lirael, odkładając dzwonki do mieszków i starając się unieść Nicka. Okazał się lżejszy, niż się tego spodziewała, lżejszy nawet, niż na to wyglądał. Był niesamowicie wychudzony - sama skóra i kości.
- On nie śpi, dzwonki uśpiły w nim tylko Niszczyciela - pospiesznie wyjaśnił pies, który zdążył już pozbyć się skrzydeł i zaczął rosnąć, osiągając pokaźne rozmiary. Najwyraźniej szykował się do walki. - Daj mu w twarz i czym prędzej uciekajcie!
Lirael postąpiła tak, jak zalecił pies, choć przyszło jej to z trudem. Kiedy wymierzała Nickowi policzek, aby go ocucić, poczuła zdwojony ból w nadgarstku. Metoda okazała się jednak skuteczna. Chłopiec wrzasnął, popatrzył dookoła przerażonym wzrokiem i usiłował wyrwać się Lirael.
- Musimy uciekać! - nakazała mu, ciągnąc go za sobą. Zatrzymała się tylko na moment, żeby wydobyć Nehimę. - Jeżeli zaraz nie zaczniesz biec, przebiję cię mieczem.
Nick spojrzał na nią i na płonący namiot, potem rzucił okiem na psa i zbliżające się hordy Zmarłych, których wcześniej uważał za zwykłych robotników dotkniętych nieznaną chorobą. Na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia i zaskoczenia. W końcu rzucił się do biegu, w kierunku, który nadała mu dłoń Lirael zaciśnięta na jego ramieniu - na południe.
Za ich plecami pies stanął w ognistej poświacie, niczym ogromny posępny cień mierzący co najmniej pięć stóp wzrostu. Znaki Kodeksu tańczące na jego obroży świeciły niezwykle intensywnie, mieniąc się różnymi kolorami. Magiczne światło było znacznie bardziej jaskrawe niż to, które rzucały czerwono-żółte płomienie buchające z namiotu. Pod obrożą psa pulsowała Wolna Magia, a języki czerwonego ognia spływały mu z pyska zupełnie jak ślina.
Na widok psa pierwsza grupa nacierających Zmarłych Pomocników zwolniła nieco, nie mając pewności, jak niebezpieczna jest istota, która stanęła im na drodze i jak powinni się wobec niej zachować. Wtem Podłe Psisko zaszczekało gromkim głosem, a wówczas Pomocnicy, przejęci strachem, zaczęli nieludzko wyć i krzyczeć. Moc Wolnej Magii, z którą byli doskonale obeznani i której się lękali, pochwyciła ich i zmusiła, by porzucili swe gnijące ciała i zawracali... do krainy Śmierci.
Tych, którzy padli w walce, natychmiast zastępowały dziesiątki nowych Zmarłych. Wyciągali oni swe kościste ręce, by chwytać i rozrywać na strzępy. Pragnęli zatopić swe zbielałe, łamiące się zęby w czyimś ciele, obojętnie, czy było ono pochodzenia magicznego, czy też nie.
Rozdział dziesiąty
Książę Sameth walczy z Hedge’em
Byli już w połowie drogi do miejsca umówionego spotkania z Samem, gdy nagle Nick padł bez tchu na ziemię i nie mógł się podnieść. Na twarz wystąpiły mu wypieki spowodowane gorączką i wycieńczeniem. Chłopiec leżał na ziemi i milcząco przyglądał się stojącej nad nim kobiecie, jakby czekał na egzekucję.
Lirael zdała sobie nagle sprawę, że uniesiony miecz, który trzymała w dłoni, potęguje tylko wrażenie, że wkrótce zostanie wykonany wyrok. Schowała więc Nehimę do pochwy i przybrała łagodniejszy wyraz twarzy, lecz Nicholas był zbyt zmęczony i chory, by zrozumieć, że groźna wojowniczka próbuje go ratować.
- Chyba będę musiała cię nieść - powiedziała głosem, w którym zabrzmiało tyleż wyczerpania, co i przerażenia. Nie był wprawdzie ciężki, ale do strumienia zostało jeszcze pół mili. A poza tym nie wiedziała, jak długo Niszczyciel skryty w ciele Nicka pozostanie w stanie uśpienia.
- Dlaczego... dlaczego to robisz? - zapytał chrapliwym głosem, gdy przerzuciła go sobie przez ramię. - Beze mnie prace i tak będą kontynuowane.
Przed laty w Wielkiej Bibliotece Clayrów uczono Lirael, jak wynosić poszkodowanych z płonących budynków, ale od dawna tego nie praktykowała. Przynajmniej od czasu, gdy zapaliła się nielegalna destylarnia należąca do Kemmeru, a Lirael uczestniczyła w akcji ratunkowej prowadzonej przez biblioteczną straż pożarną. Cieszyła się teraz, że nie wyszła z wprawy i że Nick był dużo lżejszy od Kemmeru - którą na domiar złego trzeba było nieść razem z jej ulubionymi książkami.
- Twój przyjaciel Sam wszystko ci wyjaśni - sapała teraz Lirael. Z tyłu dobiegało jeszcze szczekanie psa, ale mimo to trudno jej było rozeznać się, w którą stronę właściwie idzie, bo w nikłym świetle przedświtu nie tworzyły się nawet cienie. W powłoce sowy mogła dużo łatwiej przemierzać dolinę.
- Sam? - zapytał Nick. - A co on ma z tym wspólnego?
- Dowiesz się od niego - ucięła rozmowę, nie chcąc stracić oddechu. Podniosła wzrok, by określić swoją pozycję w stosunku do Uallusa. Wciąż jednak znajdowali się zbyt blisko wykopu i gwiazdy pozostawały niewidoczne z powodu błyskawic. Ustał za to deszcz i naturalne chmury zaczęły się rozpraszać.
Lirael brnęła dalej przed siebie, ale narastało w niej poczucie, że zbłądziła i podąża w niedobrym kierunku. Żałowała teraz, że nie przyjrzała się lepiej okolicy, gdy w czasie lotu widziała wszystko jak na dłoni.
- Hedge mnie uratuje - szepnął Nicholas, a jego głos był ochrypły i tym dziwniejszy, że dobiegał zza jej pleców. Głowa młodzieńca zwisała na wysokości pasa Lirael.
Dziewczyna nie zwracała na Nicka uwagi. Nie słyszała już psa, a grunt pod nogami stawał się grząski, co tylko potwierdzało jej obawy, że zabłądziła. Przed sobą widziała jednak jakiś niewyraźny, ciemny kształt. Może były to zarośla, w których czekał na nią Sam?
Posuwała się z wolna, grzęznąc coraz bardziej pod ciężarem, który dźwigała. Promienie wschodzącego słońca zaczęły wydobywać okolicę z mroku i Lirael mogła już lepiej zobaczyć, że ma przed sobą trzciny, a nie zarośla. Nie dotarła więc nad strumień. Wszędzie rosły czerwono kwitnące trzciny z dużymi kitami. To właśnie im Czerwone Jezioro zawdzięczało swoją nazwę, ponieważ rdzawy pyłek osypujący się z ogromnych pióropuszy pokrywał brzegi.
Zorientowała się, że poszła w zupełnie złym kierunku. Zapewne skręciła na zachód. Znalazła się na brzegu jeziora, gdzie Krwawe Wrony mogły ją łatwo odnaleźć - chyba że zdołałaby się ukryć. Poprawiła ułożenie ciała Nicka, pochylając się do przodu, żeby nie stracić równowagi. Chłopiec jęknął z bólu, lecz Lirael nie zwróciła na to najmniejszej uwagi i dalej posuwała się w kierunku trzcin.
Wkrótce zamiast błota poczuła na łydkach wodę. Trzciny rosły tu gęściej, a ich czerwone końce łączyły się ponad jej głową. Jednakże w jednym miejscu ich łodygi były połamane. Biegła tamtędy wąska ścieżka i nią właśnie zaczęła przedzierać się Lirael, usiłując przedostać się w głąb.
Z bezkresnego nurtu Kodeksu Sam wydobył jeszcze jeden, ostatni znak i nałożył go na strzałę, którą trzymał na kolanach. Z zainteresowaniem przyglądał się, jak magiczne światło rozpływa się po ostrym stalowym grocie niczym olej. W ten sposób dokończył dzieła. Na drzewce nałożył już wcześniej znaki celności i siły, na pierzastą końcówkę - lotności i pomyślności, a teraz na grocie spoczęły czarodziejskie emblematy wygnania i odosobnienia.
Była to ostatnia z dwudziestu strzał, jakie wzmocnił zaklęciami, by stworzyć broń zdolną pokonać przynajmniej Pomniejszych Zmarłych. Zabrało mu to dwie godziny i zaczął odczuwać zmęczenie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że większość Magów Kodeksu spędziłaby przy takim zajęciu niemal cały dzień, zawsze bowiem łatwo przychodziło mu rzucanie magicznych zaklęć na przedmioty.
Pracował, siedząc na suchym końcu pnia wystającego ze strumienia, który miał przynajmniej piętnaście jardów szerokości i był bardzo głęboki. Miejsce to idealnie odpowiadało jego potrzebom. Co prawda dawało się przejść na drugi brzeg, skacząc z pnia na pobliskie głazy wynurzające się z wody, jednakże Zmarli z pewnością czuliby respekt przed wartkim nurtem.
Sam odłożył gotowe strzały do kołczanu umocowanego przy plecaku Lirael, który następnie zręcznym ruchem zarzucił sobie na plecy. Jego własny, wraz ze śpiącym Moggetem, leżał ukryty w zaroślach. Chociaż... Kątem oka Sameth spostrzegł w nikłym świetle poranka, że zaszła pewna zmiana: łata na plecaku zwisała odpruta, odsłaniając pustą kieszeń - bez śladu kota.
Młodzieniec rozejrzał się, jednak nie zauważył, by cokolwiek się poruszało, a rozproszone światło nie pozwalało dostrzec, czy coś nie przyczaiło się w zaroślach. Nie zaalarmował go też żaden podejrzany dźwięk. Słychać było jedynie szmer strumienia i odległy huk grzmotów dobiegający znad wykopu.
Mogget nigdy wcześniej nie wymykał się tak niepostrzeżenie, a od czasu wydarzeń w tunelu pod Domem Abhorsenów Sam ufał mu jeszcze mniej. Wolnym ruchem podniósł łuk należący do Lirael i zatknął strzałę. Co prawda miał u boku miecz, ale zrobiło się już na tyle widno, że mógł strzelić na niewielką odległość, mając pewność, że nie chybi - zwłaszcza gdyby cel pojawił się na drugim brzegu strumienia, którego chłopak nie miał jakoś ochoty przekraczać.
Coś poruszyło się po drugiej stronie. Mały biały kształt przemykał w pobliżu wody. To zapewne Mogget - pomyślał Sam. - Z a p e w n e.
Gdy tajemniczy stwór przybliżył się, Sameth naciągnął cięciwę.
- Mogget? - zapytał szeptem. Nerwy miał napięte jak postronki.
- Oczywiście, głupcze! - odpowiedziała biała postać, przeskakując bezszelestnie z kamienia na kamień i lądując na wystającej ze strumienia kłodzie. - Oszczędzaj strzały, jeszcze ci się przydadzą. Zmierza ku nam około dwustu Zmarłych Pomocników!
- Co takiego!? - krzyknął Sam. - A co z Lirael i Nickiem? Czy nic im nie grozi?
- Nie mam pojęcia - spokojnie odparł Mogget. - Rozglądałem się właśnie po okolicy, gdy usłyszałem szczekanie naszego czworonożnego przyjaciela. Biegnie w tę stronę co sił w łapach, ale po Lirael i jej kłopotliwym podopiecznym ani śladu. No proszę, oto i Paskudne Psisko we własnej osobie.
Ledwie skończył mówić, z zarośli wyłonił się pies. Z całym impetem wskoczył w nurt strumienia, rozbryzgując fontanny wody na wszystkie strony, głównie jednak na Moggeta. Wkrótce stanął przy nodze Sama, otrzepując się tak energicznie, że Książę musiał się odsunąć, żeby ochronić łuk.
- Prędko! - dyszał. - Musimy stąd uciekać! Trzymajcie się tego brzegu i biegiem w dół strumienia!
Wymówiwszy te słowa, Podłe Psisko puściło się pędem dalej, sadząc wielkimi susami wzdłuż brzegu. Sameth zeskoczył z pnia, błyskawicznie schylił się po swój plecak, podniósł go i niezgrabnie ruszył za psem. Obciążony już plecakiem Lirael, dzierżąc łuk i strzały w jednym ręku, a w drugim ściskając własny, skupiał się głównie na tym, by nie stracić równowagi i nie wpaść do strumienia. Nie przeszkadzało mu to jednak zadawać pytań:
- A Lirael i Nick? Czy... może lepiej... może jednak powinniśmy...
- Lirael skryła się w trzcinach, ale musiałem porzucić jej trop, aby nie naprowadzić na nią nekromanty, który pojawił się dość niespodziewanie - opowiadał pies, odwracając w biegu głowę. - D l a t e g o właśnie musimy się spieszyć!
Sam również się obejrzał i w tym momencie potknął się o własny plecak, upuszczając łuk i strzały. Gdy z trudem stanął znowu na nogach, za sobą na przeciwległym brzegu, mniej więcej na wysokości wystającej nad powierzchnię kłody, ujrzał istny mur Zmarłych Pomocników. Były ich setki. Ciemna, kłębiąca się ciżba, która zatrzymała się na chwilę, po czym runęła w dół strumienia, posuwając się równolegle do psa.
Spośród całej tej watahy wyróżniała się jedna postać - zakapturzony jeździec, którego spowijały czerwone płomienie. Dosiadał rumaka, będącego w zasadzie szkieletem, resztki ciała trzymały się bowiem tylko na karku i w kłębie.
Był to Hedge. Jego pojawienie się podziałało na Sama jak kubeł zimnej wody. Poczuł w nadgarstkach ostry ból. Hedge coś krzyczał, zapewne rzucając zaklęcie, ale Książę go nie słyszał, ponieważ gorączkowo próbował wydobyć łuk i strzały. Było nadal ciemnawo, a cel dość odległy, jednak przy spokojnym powietrzu - i odrobinie szczęścia - mogło się udać.
Sam umieścił strzałę na cięciwie i napiął łuk, koncentrując się całkowicie na mrocznej postaci jeźdźca, którego sylwetka wyłaniała się spośród płomieni.
Zaklęta strzała zaiskrzyła błękitnym światłem. Sameth z nadzieją obserwował, jak zmierza do celu. Gdy dosięgnęła nekromanty, ponad czerwoną falą ognia bijącą od jeźdźca buchnęły białe płomienie. Hedge spadł z kościstego wierzchowca, który wspiął się na tylne nogi i ruszył w stronę wody, taranując po drodze kilka szeregów Pomocników. Rżąc przeraźliwie, koń wskoczył do strumienia, a wówczas nad powierzchnię wody wystrzelił snop białych iskier. Nieomylny instynkt podpowiedział zwierzęciu, w jaki sposób może ostatecznie uwolnić się od Hedge’a, ponosząc śmierć, z której nie ma już powrotu.
- To go tylko rozwścieczy - oznajmił Mogget, kręcący się wokół stóp Sama. Sameth zwątpił w skuteczność swoich działań, gdy zobaczył, że Hedge wstaje, wyrywa sobie grot z gardła i ciska strzałę na ziemię.
- Nie marnuj na niego kolejnej - krzyknął pies. - Nie zabijesz go strzałą, choćby uzbrojoną w najpotężniejsze zaklęcie.
Sam skinął ponuro głową, odłożył na bok łuk i sięgnął po miecz. Wiedział, że strumień powstrzyma Zmarłych Pomocników, ale nie Hedge’a. Nekromanta również dobył miecza i ruszył do przodu. Zmarli Pomocnicy rozstąpili się, robiąc mu przejście. Hedge stanął nad brzegiem strumienia i uśmiechnął się, odsłaniając zęby, spomiędzy których wypełzały czerwone języki ognia. Wszedł jedną nogą do potoku i ponownie wykrzywił twarz w uśmiechu, widząc, jak woda błyskawicznie zamienia się w parę.
- Biegnij do Lirael, trzeba jej pomóc - nakazał Sam, zwracając się do psa. - Ja powstrzymam tutaj Hedge’a tak długo, jak się da. Mogget, mogę na ciebie liczyć?
Kocisko nie odpowiedziało, przepadło gdzieś bowiem bez śladu.
- Powodzenia - rzucił pies i pomknął brzegiem, kierując się na zachód.
Sam wziął głęboki oddech, sposobiąc się do obrony. Ziściły się jego najgorsze obawy - znowu musiał samotnie stawić czoło Hedge’owi.
Odwołał się do Kodeksu, by znaleźć w nim ukojenie, ale także po to, żeby w razie potrzeby móc przywołać odpowiednie zaklęcia. Jego niespokojny oddech wyrównał się, gdy poczuł, że zewsząd opływa go dobrze mu znany nurt. Niemal odruchowo zaczął wyławiać poszczególne znaki, wymawiając szeptem ich nazwy, gdy spływały do jego otwartej dłoni.
Hedge zrobił kolejny krok do przodu. Pióropusz pary skrył go teraz niemal zupełnie, a strumień wrzał i rozstępował się na wszystkie strony. Ku swemu przerażeniu Sam zauważył, że miejscami widać już suche dno, a Pomocnicy szykują się do ataku.
Nie będzie nawet musiał ze mną walczyć - pomyślał Sam. - Po prostu zaczeka, aż Zmarli przejdą na drugi brzeg i mnie rozszarpią.
Miał co prawda przy sobie fletnię, ale nie wiedział, jak się nią posłużyć, a poza tym szeregi Zmarłych Pomocników były po prostu zbyt liczne.
Mógł zrobić tylko jedno - wejść do strumienia, zaatakować swego wroga i zabić go, zanim Pomocnicy zdołają mu przyjść w sukurs. Jeżeli w ogóle zabicie Hedge’a leżało w zasięgu jego możliwości - odezwał się wewnętrzny głos, siejąc niepokój. A może lepiej ratować się ucieczką? Uciekać, zanim znowu poczuje palący uścisk nekromanty, który wyrwie z ciała jego ducha i powlecze za sobą...
Sam natychmiast porzucił tę myśl, starając się zagłuszyć targające nim wątpliwości i zepchnąć je w tak odległy zakątek świadomości, żeby stały się prawie niesłyszalne. Następnie wypuścił zgromadzone do tej pory znaki Kodeksu, pozwalając im rozpłynąć się w nicości, i przywołał nowe. Gdy przybyły na jego wezwanie, pospiesznie zaczął przenosić je na nogi. Były to znaki ochrony, odporu i kontruderzenia. Połączyły się wszystkie ze sobą, tworząc lśniącą zbroję Kodeksu, która miała za zadanie chronić jego nogi przed parą i wrzątkiem.
Na moment spojrzał w dół, co nie trwało dłużej niż dziesięć do piętnastu sekund, lecz kiedy podniósł wzrok, okazało się, że Hedge gdzieś zniknął. Para się rozwiała, wody strumienia znowu płynęły normalnym rytmem, a oddziały Pomocników rozpoczęły odwrót, zostawiając za sobą zrytą ziemię usłaną kawałkami gnijących ciał i odłamkami kości.
- Albo inna śmierć jest ci sądzona, Książę - odezwał się Mogget, który pojawił się u stóp Sama jak spod ziemi - albo Hedge przypomniał sobie o jakimś ważniejszym zadaniu.
- A ty gdzieś się podziewał? - zapytał Sameth. Czuł, że opuszczają go siły. Jeszcze przed chwilą był gotów rzucić się do strumienia i podjąć walkę, teraz jednak poddał się urokowi poranka. Niespodziewanie zaświeciło słońce, a ptaki podjęły przerwane trele. Ta sielska atmosfera panowała jednak tylko na jednym brzegu, co nie uszło uwagi Sama.
- Ukryłem się przed potężnym nekromantą, co zrobiłby każdy przy zdrowych zmysłach - odparł Mogget.
- Myślisz, że Hedge dysponuje aż tak wielką mocą? - spytał Sam. - Przecież służąc mojej matce i Domowi Abhorsenów, musiałeś wcześniej spotkać niejednego nekromantę.
- Tamci nie mieli wsparcia Niszczyciela - odrzekł kot. - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, co może uczynić pomimo okowów, w jakich ciągle się znajduje... Powinniśmy wszyscy wyciągnąć wnioski z tego, że nawet uwięziony w srebrzystych półkulach...
- Jak myślisz, dokąd poszedł Hedge? - przerwał mu Sam, który ledwo słuchał przemowy kocura.
- Najpewniej pilnować swoich metalowych półkul - ziewnął Mogget. - Albo rozprawić się z Lirael. No, najwyższa pora uciąć sobie drzemkę.
Mówiąc te słowa, powtórnie ziewnął, lecz miauknął głośno ze zdziwienia, gdy Sam chwycił go i mocno nim potrząsnął, wprawiając Rannę w ruch.
- Musisz mnie zaprowadzić do psa! Powinniśmy jak najszybciej odszukać Lirael i spróbować jej pomóc!
- Mnie do tego nie mieszaj - ziewnął znowu Mogget.
Fala snu wywołana dźwiękami dzwonka spłynęła na nich obu. Również Sam nie oparł się jej działaniu. Usiadł na ziemi i poczuł, że jest mu bardzo wygodnie. Wystarczyłoby porządnie się wyciągnąć, zwinąć ręce pod głową i...
- O, nie! - sprzeciwił się tej fali Książę. Z trudem zerwał się na nogi, wskoczył do strumienia i zanurzył w wodzie twarz.
Kiedy wyszedł na brzeg, zauważył, że Mogget znowu ulokował się w plecaku i zasnął kamiennym snem. Na pyszczku kota błąkał się przebiegły uśmieszek. Sam spoglądał na niego, zaczesując palcami mokre włosy. Przypomniał sobie słowa, które wypowiedział pies, zanim pobiegł wzdłuż strumienia - „Lirael skryła się w trzcinach”.
Pomyślał, że jeśli uda się teraz w stronę Czerwonego Jeziora, to być może spotka Lirael lub przynajmniej natknie się na jej ślad albo na psa. Istniała również szansa, że obudzi się Mogget. I - niestety - że powróci Hedge...
Sam nie chciał jednak bezczynnie tkwić nad strumieniem. Przecież Lirael mogła potrzebować jego pomocy, podobnie zresztą jak Nicholas. Musiał ich więc odnaleźć. Jedynie działając razem, mieli szansę przeżyć na tyle długo, by móc przeciwstawić się Niszczycielowi uwięzionemu w srebrzystych półkulach. W pojedynkę każde z nich skazane było na klęskę.
Sam podniósł z ziemi łuk i porzuconą strzałę. Następnie zarzucił na każde ramię po jednym plecaku, pozwalając, by zwisały na pojedynczym tylko pasku. Przed wyruszeniem w drogę upewnił się jeszcze, czy Mogget nie wypadnie, nawet jeśli kocisko nie zasługiwało na taką troskę, i pomaszerował na zachód, z biegiem szemrzącego strumienia.
Rozdział jedenasty
Pod osłoną trzcin
Lirael podświadomie oczekiwała, że w gęstwinie trzcin odnajdzie wyplataną łódź. Pamiętała bowiem wizję roztoczoną niegdyś przez Clayry, w której ona i Nicholas płynęli po Czerwonym Jeziorze. Mimo to poczuła ulgę, gdy brodząc w wodzie sięgającej jej do połowy uda, natknęła się wreszcie na dziwnie wyglądającą łódkę. Gdyby musiała pójść choćby kawałek dalej, ryzykowałaby, że Nicholas się utopi: nie była w stanie nieść go inaczej niż przerzuconego przez ramię i głowa młodzieńca zwisała tuż nad lustrem wody.
Ostrożnie złożyła Nicka na dnie trzcinowej łódki, przypominającej nieco kajak. Musiała przytrzymać burtę, gdyż łódź zachybotała się pod ciężarem chłopca. Co prawda łódka mierzyła niemal dwa razy tyle, co Lirael, ale z powodu smukłego kształtu jedynie w środkowej części było trochę więcej miejsca. Akurat tyle, ile potrzebowały dwie osoby.
Podczas gdy Lirael zastanawiała się, co robić dalej, półprzytomny Nick zaczął powoli dochodzić do siebie. Pochylone trzciny łączyły się nad ich głowami, tworząc coś na kształt sklepienia, a ptaki wodne pokrzykiwały tęsknie i co jakiś czas z pluskiem dawały nura za upatrzoną rybą.
Lirael wsłuchiwała się w te odgłosy, z mieczem na kolanach i opierając dłoń na pasie. Nagle ptaki, które do tej pory beztrosko szczebiotały i łowiły ryby - ucichły i skryły się głębiej w trzcinach. Lirael domyśliła się przyczyny: Krwawe Wrony. Musiały krążyć nisko nad ich głowami, bo wyczuwała zimno bijące od ducha zamieszkującego ptasie ścierwa. Ducha, który - posłuszny ślepo rozkazom nekromanty - starał się ją odnaleźć.
Co prawda kołysząca się na boki łódź była taka sama, jak ta, którą ujrzały Clayry, jednakże Lirael poczuła, że ogarnia ją strach. Wizja ograniczała się tylko do tego jednego obrazu. Clayry zobaczyły ją i Nicholasa, ale nic ponadto. Nie wiedziały też, kim naprawdę był jej towarzysz. Czy ich wizja nie sięgała dalej, bo na tym wszystko miało się skończyć? Czy z gęstwiny trzcin wynurzy się za chwilę Hedge? A może zaatakuje ją Niszczyciel, który nagle opuści wymizerowane ciało młodego człowieka?
- Na co właściwie czekasz? - zapytał nagle Nick, pokazując tym samym, że czuje się znacznie lepiej, niż przypuszczała. Lirael aż podskoczyła na dźwięk jego słów, co wprawiło łódkę w jeszcze mocniejsze kołysanie. Pytanie Nicholasa zabrzmiało dziwnie głośno w otaczającej ich ciszy.
- Ćśśś! - syknęła srogo Lirael.
- Niby dlaczego? - zadziornie spytał Nick. Zniżył jednak głos i nie odrywał wzroku od jej miecza.
Upłynęło kilka sekund, zanim Lirael zdecydowała się odpowiedzieć.
- Czekamy, aż nastanie południe, bo wtedy najjaśniej świeci słońce, a moc Zmarłych jest najsłabsza. Wówczas wyruszymy brzegiem jeziora do umówionego miejsca spotkania... z Samem, twoim przyjacielem.
- Zmarli! - powiedział Nick z uśmieszkiem wyższości. - Zapewne jakieś lokalne bóstwa, które trzeba sobie zjednać, nie mylę się? Wspomniałaś także Sama. A cóż on ma z tym wszystkim wspólnego? Czyżbyś i jego porwała?
- Zmarli... to Zmarli - odparła Lirael, marszcząc brwi. Sameth wspominał kiedyś, że Nick nie pojmował - i nawet nie próbował pojąć - czym jest naprawdę Stare Królestwo, jednakże tak zupełny brak rozeznania z pewnością nie był czymś naturalnym. Coś się za tym kryło. - Zmarli Pomocnicy Hedge’a pracują w twoim wykopie. A jeżeli chodzi o Sama, to nie został przeze mnie uprowadzony. Wręcz przeciwnie, działamy razem, bo chcemy cię uratować. A ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z grożącego ci niebezpieczeństwa.
- Tylko mi nie mów, że Sameth powrócił do swoich zabobonów - powiedział Nick. - Ci twoi Zmarli to po prostu nieszczęśnicy chorzy na trąd czy coś w tym rodzaju. A ty mnie przed niczym nie uratowałaś, tylko niepotrzebnie odciągnęłaś od pracy nad ważnym naukowym eksperymentem.
- Przecież widziałeś mnie w powłoce sowy - rzekła Lirael, próbując sprawdzić, na ile zaślepiony jest Nick. - Towarzyszył mi latający pies.
- To tylko hipnoza... albo halucynacje - uciął Nicholas. - Wiesz przecież, że nie czuję się najlepiej. I to jeszcze jeden powód, żebym nie siedział na tej gnijącej kupie dryfujących trzcin.
- Ciekawe - powiedziała Lirael w zamyśleniu. - Chyba tylko ta istota, której cząstka w tobie tkwi, mogła cię aż tak zaślepić. Pozostaje jeszcze pytanie, po co?
Nick nie odpowiedział, robiąc minę, jakby chciał puścić mimo uszu wszystko, co miała do powiedzenia Lirael.
- Dobrze wiesz, że Hedge przybędzie mi na ratunek - odezwał się po chwili. - Już on tam ma swoje sposoby, to bardzo zmyślny gość. A poza tym zależy mu na dotrzymaniu harmonogramu eksperymentu, tak samo jak mnie. Niepotrzebnie więc tracisz czas. Lepiej, żebyś zapomniała o tych swoich urojeniach i wracała do domu. A gdybyś jednak zdecydowała się dobrowolnie mnie uwolnić, to jestem przekonany, że nie ominie cię nagroda.
- Nagroda? - zaśmiała się gorzko Lirael. - W postaci strasznej śmierci i wiecznej niewoli? Tylko takiej nagrody może spodziewać się ten, kto zanadto zbliży się do Hedge’a. Ale wyjaśnij mi, na czym polega ten wasz „eksperyment naukowy”.
- A jak ci wytłumaczę, wypuścisz mnie? - zapytał Nick. - Właściwie mógłbym ci o nim opowiedzieć, bo chyba nie zamierzasz niczego publikować w czasopismach naukowych Ancelstierre?
Wszystkie te pytania Lirael zbyła milczeniem. Cały czas wpatrywała się w Nicholasa, czekając, aż zacznie mówić. Chłopiec odwzajemnił jej spojrzenie, lecz zaraz potem odwrócił wzrok. W jej oczach było coś intrygującego. Malowała się w nich stanowczość, jakiej nigdy nie zauważył u młodych kobiet, które miał okazję spotykać na przyjęciach w Corvere. Właśnie to jej spojrzenie budziło w nim chęć kontynuowania rozmowy, a poza tym chciał w jakiś sposób zaimponować Lirael swoją inteligencją oraz wiedzą.
- Srebrzyste półkule wykonano z nieznanego dotąd metalu. Zgodnie z moją teorią, ma on nieograniczone wprost możliwości magazynowania energii elektrycznej, którą można później uwolnić - oznajmił, splatając dłonie. - Obie półkule otoczone są warstwą zjonizowanego powietrza, która przyciąga wyładowania atmosferyczne i umożliwia absorbowanie przez metal coraz to nowych ładunków elektrycznych. Niestety, to silnie zjonizowane pole, które otacza półkule, utrudnia nam pracę, gdyż z jego powodu nie można się do nich zbliżyć z żadnymi metalowymi narzędziami. Moim zamiarem jest podłączenie półkul do specjalnych urządzeń, które zostaną zainstalowane na Farmie Błyskawic, w Ancelstierre. Farma ta jest właśnie w trakcie budowy. Prowadzi ją jeden z moich zaufanych współpracowników. Znajdzie się tam tysiąc połączonych ze sobą urządzeń odgromowych, które zdołają jednorazowo ściągnąć cały ładunek elektryczny burzy, a nie tylko pojedyncze wyładowania, i skierować nagromadzoną w ten sposób energię bezpośrednio do półkul. Spowoduje to ich repolaryzację... lub też, inaczej mówiąc, demagnetyzację... i dzięki temu będzie je można do siebie zbliżyć. To właśnie jest naszym celem. Te półkule koniecznie trzeba ze sobą połączyć.
Po wypowiedzeniu tych ostatnich słów Nick opadł na dno łodzi, z trudem łapiąc oddech.
- Skąd wiesz? - zapytała Lirael. W jej uszach cała ta przemowa brzmiała jak tyrady złotoustych fałszywych magów lub jasnowidzów-szarlatanów, usiłujących przekonać w równym stopniu innych, co i siebie.
- Po prostu wiem - szepnął Nick. - Jestem przecież naukowcem. Kiedy półkule trafią już do Ancelstierre, będę mógł za pomocą odpowiedniego sprzętu badawczego i z odpowiednią asystą dowieść słuszności swojej teorii.
- Ale dlaczego koniecznie chcecie połączyć ze sobą półkule? - nie dawała za wygraną Lirael. Wydawało jej się bowiem, że tu tkwi najsłabszy punkt całego wywodu, a przecież zespolenie półkul w jedną całość niosło ze sobą niebezpieczeństwo uwolnienia tego, co w nich zostało uwięzione. Gdy już zadała pytanie, zorientowała się, że zapomniała o innej, ważniejszej kwestii.
- Bo tak po prostu trzeba - odparł Nick, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Najwyraźniej nie był w stanie myśleć logicznie na ten temat. - To się chyba rozumie samo przez się.
- Ależ oczywiście - zgodziła się Lirael, próbując go uspokoić. - Interesuje mnie jeszcze, jak zamierzacie przetransportować swój ładunek do Ancelstierre. I gdzie dokładnie leży Farma Błyskawic? Zbudowanie czegoś takiego nie jest przecież proste. Trzeba dysponować odpowiednio dużym terenem.
- No, nie jest to znowu takie trudne, jak ci się wydaje - stwierdził Nick. Z wyraźną ulgą odszedł od kłopotliwego tematu łączenia półkul. - Po prostu spławimy je barkami do morza, a potem popłyniemy wzdłuż wybrzeża na południe. Ponieważ najczęściej morze jest zbyt wzburzone, a w dodatku panuje mgła, nie będziemy odbywać całej podróży drogą morską. Wyładujemy półkule po północnej stronie Muru, a następnie przetransportujemy je lądem na drugą stronę. Stamtąd zostanie tylko dwanaście mil do Młyna Forwin, gdzie właśnie wznoszona jest Farma Błyskawic. Jak dobrze pójdzie, budowa będzie już na ukończeniu, gdy tam dotrzemy.
- Ale... - ciągnęła dalej Lirael - jak zamierzacie przewieźć wasz ładunek na drugą stronę Muru? Zmarłym tej granicy nie wolno przekroczyć, więc nie możecie liczyć na ich pomoc. Nie uda się wam ta sztuka.
- Bzdury! - wykrzyknął Nick. - Uprawiasz czarnowidztwo zupełnie jak Hedge, ale on przynajmniej będzie próbował, pod warunkiem, że wyrażę zgodę na te jego czary-mary.
- No tak! - wyrwało się Lirael. Było dla niej jasne, że Hedge albo - co bardziej prawdopodobne - pan, któremu służył, znaleźli jakiś sposób na przetransportowanie półkul poza Mur. Nie było sensu się łudzić: w końcu Hedge niejeden raz przekroczył granicę Starego Królestwa, a i Kerrigor wraz ze swoją armią uczynił to przed laty. Mimo to tliła się w niej iskierka nadziei, że z półkulami ten manewr się nie powiedzie.
- A czy przypadkiem... no... władze Ancelstierre nie będą wam robiły trudności? - zapytała z pewnym oczekiwaniem. Sam opowiadał jej przecież o Strefie Granicznej, jaką ustanowili Ancelstierrańczycy, aby nie dopuścić do tego, by cokolwiek z północy przedostawało się na terytorium ich państwa. Nie miała pojęcia, co powinna robić dalej, gdyby półkule zostały jednak wywiezione ze Starego Królestwa.
- Nie będzie z tym kłopotu - odparł Nick. - Hedge twierdzi, że ze wszystkim sobie poradzi. Wydaje mi się, że trudnił się kiedyś kontrabandą i ma swoje sposoby załatwiania podobnych spraw, tyle że nie do końca legalne. Ja tam jednak wolę działać w granicach prawa i w tym celu zdobyłem wszystkie konieczne zezwolenia celne i zaświadczenia o imporcie, z tym że nie dotyczą one towarów ze Starego Królestwa, bo taki kraj oficjalnie przecież nie istnieje i nie ma nawet odpowiednich formularzy. Mam również specjalne pismo wystawione przez mego wuja, w którym stwierdza się, że mogę przewieźć przez granicę wszelkie materiały potrzebne do przeprowadzenia eksperymentu naukowego, nad którym pracuję.
- Masz list od wuja?
- Tak, on jest Głównym Ministrem - odparł z dumą Nick. - I to od siedemnastu lat, z trzyletnią przerwą przypadającą na okres, kiedy do władzy doszło Stronnictwo Umiarkowanych Reform. W zasadzie jest najlepszym Głównym Ministrem w historii naszego kraju, chociaż oczywiście miewa kłopoty, bo na południu toczą się wojny i wciąż napływają uchodźcy z Southerling. Ale i tak jestem pewien, że Corolini i zbieranina jego popleczników nie zdołają zdobyć wystarczającego poparcia, by usunąć go z urzędu. Jest najstarszym bratem mojej mamy i bardzo z niego równy gość. Zawsze gotów pomóc siostrzeńcowi.
- Twoje zezwolenia spłonęły zapewne w namiocie - zasugerowała Lirael, chwytając się ostatniej deski ratunku.
- Ależ skąd - odparł Nick. - To znowu zasługa Hedge’a. Poradził mi, abym je zdeponował u pewnego człowieka, z którym jesteśmy umówieni po drugiej stronie Muru. Uważał, że tutaj mogą ulec zniszczeniu, i z perspektywy czasu przyznaję mu rację. No i co - puścisz mnie teraz wolno?
- Nie - odparła Lirael. - Muszę cię uratować, choćby wbrew twojej woli.
- W takim razie nic ci już nie powiem - odrzekł Nicholas, wyraźnie rozdrażniony. Położył się z powrotem na dnie łodzi, potrącając przy tym trzciny, które zaszeleściły cicho.
Lirael przyglądała się Nickowi i zastanawiała się gorączkowo, co robić. Miała nadzieję, że Ellimere otrzymała depeszę, którą wysłał do niej Sam, i że być może liczne oddziały Strażników spieszą już im na ratunek. Niewykluczone, że Sabriel i Touchstone również zdążyli opuścić Corvere i zbliżają się do granicy.
Jednakże wszyscy, którzy byli w stanie pomóc i zdawali sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa, kierowali się najprawdopodobniej do Krawędzi. W tym czasie półkule, w których zostało uwięzione zło, potajemnie przewożono do Ancelstierre, gdzie pradawny duch zniszczenia, nie zagrożony przez nikogo, mógł zrzucić krępujące go pęta.
Nick również przyglądał się zamyślonej Lirael, z czego dziewczyna zdawała sobie sprawę. Jednakże w jego wzroku nie było już ani zdziwienia, ani wrogości. Po prostu patrzył na nią, przechylając głowę na bok i przymykając lekko jedno oko.
- Wybacz, że cię o to pytam - odezwał się - ale zastanawiałem się, w jaki sposób poznałaś Sama. Czy jesteś może... no... księżniczką? A jeżeli również narzeczoną Sama, to lepiej, żebym z góry o tym wiedział. Bo... no, bo... chciałbym złożyć gratulacje. A poza tym, nie wiem nawet, jak masz na imię.
- Lirael - odpowiedziała krótko. - Jestem ciotką Sama, a także Ab... jak by to ująć... po prostu współpracuję z jego matką, a wcześniej byłam... Drugą Asystentką Bibliotekarki i córką Clayrów. Ale ty pewnie nie masz pojęcia, co te tytuły oznaczają. Zresztą ja sama nie bardzo już teraz pamiętam.
- A więc jesteś jego ciotką! - wykrzyknął Nick, a jego twarz zabarwił raczej rumieniec zakłopotania niż gorączki. - Jak to możliwe, żebyś... to znaczy, jestem zaskoczony i bardzo panią przepraszam.
- I dodam jeszcze na wszelki wypadek, że jestem znacznie starsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka - oświadczyła Lirael.
Poczuła, że sama również jest zażenowana, ale nie wiedziała, dlaczego. Nie miała pojęcia, jak ma mu powiedzieć o swojej matce. Od czasu, gdy poznała prawdę dotyczącą własnego ojca i tego, jak przyszła na świat, każda myśl o matce była dla niej bolesna. Miała nadzieję, że kiedyś uda jej się rozwikłać tajemnicę Arielle i jej odejścia.
- Nie ośmieliłbym się pytać o wiek - odparł Nick. - Może to głupie, co teraz powiem, ale od wielu tygodni nie czułem się lepiej. Nigdy bym nie przypuszczał, że bagno może mieć taki pozytywny wpływ na człowieka. Ani razu dzisiaj nie zemdlałem.
- Owszem, straciłeś przytomność, kiedy wynosiliśmy cię z namiotu - przypomniała Lirael.
- Naprawdę? - zapytał. - Tak mi głupio. Jakoś często mi się to zdarza. Na szczęście Hedge jest zawsze w pobliżu, aby mnie podtrzymać.
- Powiesz mi, kiedy poczujesz, że znowu ci słabo? - poprosiła Lirael. Pamiętała ostrzeżenia psa, że duch w ciele Nicholasa tylko chwilowo znajduje się w stanie uśpienia, i bała się, że może sobie nie poradzić, gdy znowu się przebudzi.
- Zazwyczaj dostaję najpierw mdłości i coś dzieje mi się ze wzrokiem - widzę wszystko na czerwono. Czuję też wtedy swąd spalenizny, zupełnie jakby się przepalał silnik elektryczny. Ale mam się już znacznie lepiej. Może udało mi się wreszcie zwalczyć tę gorączkę.
- To wcale nie jest gorączka - odparła ze znużeniem Lirael. - Ale mam nadzieję, że twój stan się poprawia. To ważne dla nas obojga. Postaraj się siedzieć teraz przez chwilę nieruchomo. Chciałabym popłynąć nieco dalej, żeby zobaczyć, co dzieje się na jeziorze. Oczywiście pozostaniemy pod osłoną trzcin. Tylko bardzo cię proszę, zachowuj się cicho...
- Zgoda - odparł Nick. - Zresztą, chyba nie mam wyboru?
Lirael poczuła, że ma ochotę go przeprosić, ale powstrzymała się. Było jej go żal. Nie ponosił przecież winy za to, że jakieś pradawne zło obrało go sobie na medium. Budził w niej niemal matczyne uczucia. Chętnie położyłaby go do łóżka i podała napar z wierzbowej kory. Ta myśl sprawiła, że zaczęła się zastanawiać, jak wyglądałby Nicholas, gdyby odzyskał pełnię sił. Pewnie byłby całkiem przystojny - pomyślała. Szybko jednak porzuciła tego rodzaju rojenia. Teraz należało uważać go za wroga. Nie był nim wprawdzie w sposób zamierzony, a jednak był wrogiem.
Trzcinowa łódka nie ważyła dużo, ale i tak wiosłowanie w pojedynkę przychodziło jej z trudnością, zwłaszcza że musiała też zwracać baczną uwagę na Nicholasa, na wypadek, gdyby zaczęły się z nim jakieś kłopoty. Chociaż wyglądało na to, że z zadowoleniem przyjął rolę, która przypadła mu w udziale. Ułożył się wygodnie na plecach, bliżej wysokiego dziobu łodzi, i ukradkiem przyglądał się Lirael, co nie uszło jej uwagi. Nie próbował jednak uciekać ani nie wzywał pomocy.
Po około dwudziestu minutach żmudnego wiosłowania trzciny zaczęły się przerzedzać, czerwone wody jeziora przybrały różowawą barwę i stały się na tyle przezroczyste, że można było dostrzec muliste dno. Słońce świeciło wysoko, więc Lirael odważyła się podpłynąć na sam skraj trzcin, aby móc trochę się rozejrzeć, a jednocześnie pozostać w ukryciu.
Nachylone ku sobie łodygi roślin wciąż osłaniały ich z góry, dzięki czemu nie byli widoczni. Mimo to Lirael poczuła ulgę, gdy nie dostrzegła na niebie żadnych Krwawych Wron. Być może przepłoszył je silny prąd wody, która płynęła wartko tuż za linią trzcin, albo jasne promienie porannego słońca.
Coś jednak poruszało się w zasięgu wzroku. Na krótki moment serce Lirael zabiło żywiej, w nadziei, że to Sam lub Strażnicy. W następnej chwili, słowa Nicka pozbawiły ją wszelkich złudzeń.
- Spójrz tylko, moje barki! - wykrzyknął Nicholas, prostując się i machając ku nim ręką. - Widocznie Hedge zdążył uwinąć się z robotą. Udało mu się przyprowadzić drugą barkę i obie zostały już załadowane!
- Ciszej! - syknęła Lirael, ciągnąc go w dół i kładąc siłą na dnie łodzi.
Nie stawiał oporu, ale nagle spochmurniał i przycisnął dłonie do klatki piersiowej.
- Chyba znowu mnie bierze... Za wcześnie zacząłem się cieszyć, że wracam do zdrowia...
- Musisz to opanować! - przerwała mu gwałtownie. - Nick, postaraj się!
- Spróbuję... - powiedział, ale nie zdołał nawet dokończyć zdania, gdy głowa opadła mu do tyłu i uderzył nią o trzcinowy kadłub. Wywrócił oczy, ukazując białka, a z jego nozdrzy i ust poczęły się wydostawać cieniutkie smużki dymu.
Uderzyła go mocno w twarz.
- Nie poddawaj się! Jesteś Nicholas Sayre! Powiedz mi, jak się nazywasz!
Nick opanował odruch gałek ocznych, ale z jego nosa nadal snuł się dym.
- Nazywam się... nazywam się Nicholas John Andrew Sayre - szepnął. - Jestem Nicholas... Nicholas...
- Dalej! - ponagliła Lirael. Odłożyła miecz na dno łodzi i ujęła dłonie młodzieńca. Gdy poczuła, jak pod jego chłodną skórą krąży Wolna Magia, przebiegł ją dreszcz. - Powiedz mi jeszcze coś o sobie, Nicholasie Johnie Andrew Sayre! Gdzie się urodziłeś?
- Urodziłem się w Amberne, w moim rodzinnym domu - szepnął. Jego głos zyskał na sile i wyrazistości, a wydobywający się z nosa dym zaczął się cofać. - Przyszedłem na świat w sali bilardowej. Nie, to tylko taki żart. Mama byłaby wściekła, gdyby to usłyszała. Jak przystało w rodzinie Sayre, przy moich narodzinach asystował lekarz i akuszerki. Tak, były przy tym dwie położne, nie inaczej, a doktor cieszył się uznaniem i szacunkiem elit...
Nick zamknął oczy, a Lirael mocniej ścisnęła jego dłonie.
- Mów dalej... o czymkolwiek! - zażądała.
- Ciężar właściwy ciała zanurzonego w rtęci wynosi... Nie pamiętam... Śnieg na terenie Korrovii występuje jedynie w rejonie południowych Alp, a najważniejszymi przełęczami są Kriskadt, Jorstschi i Korbuk... Przeciętna samica siewki błękitnej znosi dwadzieścia sześć jajek w ciągu pięćdziesięciu czterech lat swojego życia... Ponad sto tysięcy nielegalnych uchodźców z Southerling przybyło do naszego kraju w ubiegłym roku... Drzewo czekoladowe zostało wymyślone przez...
Nagle przerwał, wziął głęboki oddech i otworzył oczy. Lirael jeszcze przez chwilę trzymała jego dłonie, ale gdy zauważyła, że po smużkach dymu nie pozostał żaden ślad, a oczy Nicka odzyskały normalny wygląd, puściła go, znowu wzięła do ręki miecz i położyła go sobie na kolanach.
- Znowu ze mną niedobrze, prawda? - powiedział Nick drżącym głosem. Spuścił głowę, patrząc na dno łodzi, i oddychał miarowo.
- Niestety - powiedziała Lirael. - Ale Sameth i ja, a także... nasi przyjaciele, zrobimy wszystko co w naszej mocy, by cię uratować.
- Ale nie masz pewności, że się uda - stwierdził spokojnie Nicholas. - Co to właściwie jest... co mnie tak męczy?
- Nie wiem - odparła Lirael. - Tkwi w tobie cząstka wielkiego przedwiecznego zła, któremu ty pomagasz się uwolnić i siać zniszczenie.
Nick pokiwał z wolna głową. Potem spojrzał w górę i napotkał wzrok Lirael.
- Wszystko jest jak sen - powiedział prosto. - Najczęściej w ogóle nie jestem w stanie ocenić, czy coś mi się śni, czy dzieje się naprawdę. Bez przerwy się zapominam. Ciągle tylko rozmyślam o tych półku...
Przerwał nagle, a w jego oczach pokazał się strach. Wyciągnął rękę do Lirael. Ujęła jego lewą dłoń, ale nadal trzymała w pogotowiu broń. Wiedziała, że jeżeli duch posłuży się Nickiem, by ją powstrzymać, będzie musiała użyć miecza.
- Już dobrze, wszystko w porządku - mamrotał pod nosem Nicholas, kołysząc się rytmicznie w przód i w tył. - Panuję nad tym. Powiedz, co mam teraz zrobić.
- Nie poddawaj się - przykazała Lirael, lecz sama nie bardzo wiedziała, co oprócz tego poradzić. - Jeżeli nie zdołamy zatrzymać cię przy sobie, wówczas sam będziesz musiał się z tym... uporać, gdy atak się powtórzy. Obiecaj mi, że się postarasz!
- Obiecuję! - jęknął Nick przez zaciśnięte zęby. - Słowo Sayre’a. Zwalczę to! Możesz być pewna! Mów do mnie, Lirael, proszę cię. Muszę skupić myśli na czymś innym.
Opowiadaj... powiedz mi... gdzie się urodziłaś?
- W Lodowcu Clayrów - odparła nerwowo. Uścisk Nicka robił się coraz mocniejszy i to budziło jej niepokój. - Na sali porodowej naszego szpitala. Co prawda niektóre Clayry decydują się na poród we własnych pokojach, ale większość z nas... większość z nich... woli rodzić na sali porodowej, bo tam nie grozi poczucie osamotnienia i w ogóle jest przyjemniej.
- A twoi rodzice? - dyszał Nick. Zaczął drżeć i mówić bardzo szybko. - Opowiedz mi o nich. Bo o moich to raczej nie warto. Ojciec jest miernym politykiem, chociaż lubi to, co robi. Sukces odniósł jego starszy brat. Matka ciągle chodzi na jakieś przyjęcia i za dużo pije. Jak to możliwe, że jesteś ciotką Sametha? W głowie mi się nie mieści, że możesz być siostrą Sabriel albo Touchstone’a. Znam ich. Są od ciebie znacznie starsi. I jacyś tacy niedzisiejsi. Muszą mieć koło czterdziestki... Proszę cię, mów coś do mnie... nie przestawaj mówić...
- Rzeczywiście, jestem siostrą Sabriel - wyznała Lirael, chociaż słowa te przychodziły jej z trudnością. - Jesteśmy siostrami, ale mamy różne matki. Jej... to znaczy, mój ojciec... był z moją mamą bardzo krótko... i niedługo potem zmarł. Dopiero niedawno się o nim dowiedziałam. Moja matka... odeszła, kiedy miałam pięć lat. Nie wiedziałam, że ojciec był Abhorsenem... Nie miałam pojęcia!
- Abhorsenem! - krzyknął Nicholas, a jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Lirael poczuła, że skóra Nicka zrobiła się jeszcze bardziej lodowata. Pospiesznie wyswobodziła dłoń i odsunęła się do tyłu, tak bardzo, jak się dało, przeklinając w duchu, że nieopatrznie wypowiedziała słowo „Abhorsen”, i to w chwili, gdy Nick i tak już ledwo panował nad sobą. Mogła się teraz spodziewać, że oddziaływanie Wolnej Magii jeszcze się nasili.
Biały dym znów zaczął się wydobywać z jego nozdrzy i ust. Gdy chłopak spróbował przemówić, zamiast słów posypały się tylko białe iskry. Uparcie poruszał wargami, ale ze środka wychodził jedynie dym i Lirael nie mogła zrozumieć, co właściwie Nicholas pragnął powiedzieć.
„Nie!”, a może raczej: „Odejdź!”.
Rozdział dwunasty
Niszczyciel w ciele Nicholasa
Przez chwilę Lirael nie wiedziała, co robić - czy wyskoczyć za burtę i uciekać, czy też sięgnąć po dzwonki. Wkrótce jednak wzięła się w garść. Wyciągnęła Rannę i Saranetha, co zresztą nie było łatwe, bo na kolanach trzymała przecież miecz.
Nick nadal ani drgnął, a dym unosił się nad nim cienkimi smużkami, wędrując to w tę, to w inną stronę i wijąc się, jakby był żywą istotą. Razem z nim rozprzestrzeniał się przyprawiający o mdłości odór Wolnej Magii, który atakował nozdrza Lirael, powodując, że żółć zaczęła podchodzić jej do gardła.
Nie czekała, co będzie dalej, lecz energicznie potrząsnęła dzwonkami, koncentrując całą swoją wolę na spoczywającej obok postaci i kłębiącym się dymie.
„Zaśnij”, nakazała duchowi w myślach, wytężając wszystkie siły, by wspomóc działanie dzwonków. Czuła, jak kołysanka Ranny i stanowczy zew Saranetha niosą się dalekim echem po wodzie. Połączone siły dzwonków oplotły Nicka magiczną siecią dźwięków, zmuszając ducha Wolnej Magii, by na powrót skrył się głęboko w ciele chłopca i zapadł w swój pasożytniczy sen.
Czy na pewno? Lirael spostrzegła, że smużki dymu cofnęły się tylko częściowo, a dzwonki, rozgrzewając się do czerwoności, zaczęły tracić czystość i wysokość tonu. Nick nagle usiadł, z oczami wciąż wywróconymi i niewidzącymi. A potem przemówił przez niego Niszczyciel.
Jego słowa uderzyły w Lirael z fizyczną siłą. Ból przeszył jej uszy i przeniknął aż do szpiku kości.
- O, bezrozumna! Twoje moce są przy mnie bezsilne! Aż przykro pomyśleć, że Saraneth i Ranna żyją tylko dzięki tobie i tej odrobinie blachy. Nakazuję wam, byście znieruchomieli!
Ostatnie słowa wypowiedział z taką mocą, że Lirael aż wrzasnęła z bólu. Krzyk szybko przerodził się w odgłos dławienia się. Zły duch, a właściwie ta jego cząstka, która zawładnęła Nickiem, spętała ją tak mocno, że nawet płuca nie były w stanie podjąć pracy. Usiłowała złapać oddech, ale na próżno. Czuła się zewnętrznie i wewnętrznie sparaliżowana, owładnięta przez siłę, z którą nawet nie zaczęła walczyć.
- Żegnajcie - przemówił Niszczyciel, a ciało Nicka podniosło się. Młodzieniec pomachał w kierunku barek, z trudem utrzymując równowagę w kolebiącej się na boki trzcinowej łodzi, i krzyknął coś, co rozniosło się echem po całej dolinie:
- Hedge!
Lirael w panice usiłowała zaczerpnąć powietrza, ale klatkę piersiową miała jak z kamienia, a dzwonki zastygły w bezruchu w jej martwiejących dłoniach. Gwałtownie przebiegała w myślach kolejne znaki Kodeksu, próbując odszukać taki, który zdołałby ją wybawić od śmierci przez uduszenie.
Nie znalazła niczego podobnego, ale nagle zorientowała się, że przecież czucie nie opuściło jej zupełnie. Uda, na których spoczywał Nehima, nie były odrętwiałe. Nie mogła poruszać oczami, ale udało jej się dostrzec, że znaki Kodeksu zapłonęły na ostrzu miecza i zaczęły przepływać na nią, usiłując zwalczyć śmiercionośny uścisk ducha Wolnej Magii.
Jednakże działały bardzo wolno. Musiała jak najszybciej sama coś uczynić, by zwalczyć zaklęcie i uwolnić płuca, zanim będzie za późno na ratunek. Z najwyższym wysiłkiem zaczęła poruszać nogami, starając się rozkołysać chybotliwą łódź. Gdyby udało się ją wywrócić, może rozproszyłoby to ducha Wolnej Magii na tyle, że jego zaklęcie dałoby się przełamać?
Łódź bujała się coraz mocniej, a woda wlewała się do środka i wsiąkała w trzcinowe dno. Jednak Nick wciąż nie tracił równowagi, odpowiednio balansując ciałem i dostosowując się do kołysania. Władający nim duch bez reszty skupiał się na barkach z półkulami, w których zawarta była jego zasadnicza część.
Pozbawiona powietrza Lirael zaczęła tracić przytomność. Strach jednak wyzwolił kolejną dawkę adrenaliny - i jeszcze jeden przypływ energii.
Rozkołysana łódź ciągle jednak się nie przewracała. Lirael krzyknęła w duchu z rozpaczy, zmuszając się do ostatniego wysiłku i mobilizując do pracy te mięśnie, które uwolniła magia Kodeksu spływająca z miecza.
Woda gwałtownie wdarła się do środka i przez chwilę wydawało się, że łódź się wywróci, okazało się jednak, że zręczne ręce rybaka uformowały ją tak zgrabnie, iż ciągle odzyskiwała stateczność. Nick jednak nie zdołał już utrzymać równowagi. Zachwiał się i przykucnął, chcąc przytrzymać się dzioba, potem odchylił się w przeciwną stronę i runął do wody.
Lirael natychmiast odzyskała oddech. Z dreszczem, który przeszedł całe jej ciało, poczuła, że płuca podjęły pracę. Upadek Nicka przełamał zaklęcie. Dysząc spazmatycznie, wepchnęła dzwonki do mieszków i chwyciła za miecz. Znaki Kodeksu na jego rękojeści pulsowały ciepłem i otuchą.
Cały czas wypatrywała Nicka. Z początku nic się nie poruszyło. Jednak po chwili, w odległości kilku jardów dostrzegła, że woda gwałtownie paruje i bulgoce, jakby jezioro zaczęło wrzeć. Z toni wodnej nagle wystrzeliła czyjaś dłoń. Była to ręka Nicka, który uchwycił się łodzi z nadludzką siłą, wyrywając cały kawał trzcinowej burty. Gdy tylko z jego ust wylał się nadmiar wody, krzyknął tak przeraźliwie, że wszystkie ptaki w promieniu mili zerwały się do lotu.
Lirael także rzuciła się do ucieczki. Instynktownie odbiła się od łodzi i skoczyła najdalej jak potrafiła, wpadając między trzciny, by natychmiast puścić się w szaleńczy bieg. Za jej plecami ponownie rozległ się straszny krzyk, a zaraz po nim potężny plusk, jakby coś gwałtownie uderzyło w wodę. Przez chwilę Lirael pomyślała, że Nick próbuje ją dogonić. Tak jednak nie było. Nicholas porwał łódź i cisnął nią w jej stronę. Gdyby poruszała się odrobinę wolniej, łódź uderzyłaby ją w plecy, a tak dosięgła ją tylko fala wody i kawałki połamanych trzcin.
Nie czekając na następny atak, Lirael podwoiła wysiłki, by umknąć jak najdalej. Woda nie była aż tak głęboka, jak się początkowo wydawało, sięgała bowiem zaledwie do piersi. Jednakże spowalniała ruchy na tyle, że Lirael ciągle towarzyszył strach, iż potężna istota, która zawładnęła Nickiem, pochwyci ją lub spęta zaklęciem. Z wielkim trudem brnęła ku płyciźnie, siekąc trzciny mieczem, by utorować sobie drogę.
Nie oglądała się za siebie, bojąc się tego, co mogłaby ujrzeć, i parła naprzód, mimo że w gęstych szuwarach straciła już orientację, dokąd zmierza, paliło ją w płucach, a każdy ruch powodował skurcz mięśni. W końcu poczuła okropny ból w boku i nogi ostatecznie odmówiły jej posłuszeństwa. Na szczęście wody było już tylko po kolana, więc usiadła tam, gdzie stała, moszcząc sobie siedzisko pośród trzcin i błota.
Nerwowo nasłuchiwała odgłosów pogoni, ale nie dotarł do niej żaden obcy dźwięk. Słyszała tylko łomot swego serca, którego bicie niosło się echem po wszystkich zakątkach jej ciała. Dłuższy czas odpoczywała, siedząc w bagnistej przybrzeżnej wodzie. W końcu, kiedy poczuła, że może podjąć marsz, nie ryzykując, że wybuchnie płaczem lub zacznie wymiotować - wstała, rozbryzgując wodę, i znowu ruszyła przed siebie.
Gdy tak brnęła wśród szuwarów, ogarnęły ją wątpliwości, czy na pewno zrobiła wszystko, co do niej należało. Wciąż od nowa analizowała całe wydarzenie, scena po scenie. Czyniła sobie wyrzuty, że nie sięgnęła szybciej po dzwonki, za długo się zastanawiała i wykonała mnóstwo niezgrabnych, zbytecznych ruchów. A może powinna była przeszyć Nicka mieczem? Po namyśle uznała ten pomysł za niedobry, ponieważ nie było do końca wiadomo, jaka istota zawładnęła przyjacielem Sama, czekając tylko na okazję, żeby móc się nareszcie objawić. Zabicie Nicholasa niewiele by chyba zmieniło, bo cząstka złego ducha równie łatwo objęłaby w posiadanie jego martwe ciało, a może nawet zdołałaby przerzucić się na nią?
W umyśle Lirael odżyła wizja zagłady świata, roztoczona niegdyś przez Clayry. Czyżby nie miała już szans powstrzymać Niszczyciela? Czy chwile spędzone w trzcinowej łodzi u boku Nicka były dopełnieniem jej przeznaczenia? Ostatnią szansą, którą mogła wykorzystać - i którą utraciła?
Pogrążona w myślach, wyszła z wody na mulisty brzeg. Kępy trzciny zaczęły się przerzedzać. Dotarła wprawdzie niemal na skraj trzęsawiska, ale porośnięte oczeretem błota ciągnęły się wzdłuż wschodnich brzegów jeziora na odcinku około dwudziestu mil, wciąż więc nie mogła się zorientować, gdzie właściwie się znajduje.
Kierując się położeniem słońca i długością cienia rzucanego przez rośliny rosnące na brzegu jeziora, zdołała wytyczyć kierunek południowy i zaczęła iść w tę stronę, ciągle pod osłoną trzcin. Co prawda trudniej jej było przedzierać się przez szuwary, niż iść po suchym lądzie, ale też znacznie zmniejszało to zagrożenie ze strony Zmarłych, których Hedge mógł zmusić do pościgu pomimo tego, że świeciło słońce.
Dwie godziny później Lirael niespodziewanie wpadła do głębokiego dołu i skąpała się w obrzydliwej, lepkiej mieszaninie czarnego mułu z czerwonym pyłkiem trzcin. Cuchnąca maź pokryła ją niemal od stóp do głów. Lirael czuła, że na wskroś przesiąkła tym odorem, a wokół rozciągało się tylko bezkresne bagno i nigdzie nie było śladu przyjaciół.
Coraz bardziej poddawała się zwątpieniu i zaczęła lękać się o towarzyszy, a zwłaszcza o psa. Obawiała się, iż Podłe Psisko nie zdołało odeprzeć ataku niezliczonych zastępów Zmarłych - lub zawładnął nim Hedge. W końcu nawet niewielka cząstka złego ducha, która zamieszkiwała ciało Nicka, wystarczyła, żeby pokonać moc płynącą ze znaków Kodeksu.
Może są ranni lub ciągle jeszcze walczą - rozmyślała, mobilizując się do szybszego marszu. Bez niej, pozbawieni wsparcia dzwonków, stawali się łatwym łupem dla Zmarłych. Sameth nawet nie zdążył przestudiować do końca „Księgi Zmarłych”, no i nie był Abhorsenem. A jeśli na ich trop wpadł Mordicant albo inna istota na tyle silna, by oprzeć się wpływowi słońca nawet w samo południe?
Obawy te skłoniły Lirael do wyjścia z szuwarów na twardy grunt i przyspieszenia kroku. Wypatrując Krwawych Wron i Zmarłych oraz żywych sługusów Hedge’a, to biegła, to maszerowała, zmieniając tempo mniej więcej co sto kroków.
W pewnej chwili zobaczyła wprawdzie Zmarłych i odczuła ich obecność, ale na szczęście byli to tylko Pomocnicy szukający schronienia przed ostrymi promieniami słonecznymi wżerającymi się w ich ciała i palącymi ducha. Bali się słońca, które mogło odesłać ich z powrotem w Śmierć, gdyby nie zdołali na czas ukryć się w jakiejś grocie lub opuszczonym grobie.
Wkrótce poczuła się jak lis czy wilk - dzikie zwierzę, które jednocześnie samo jest myśliwym i na które polują inni. Zależało jej teraz tylko na tym, by jak najszybciej dotrzeć do strumienia i podążając jego brzegiem, natrafić na przyjaciół albo - jak się tego obawiała - choćby na jakieś ślady wskazujące na to, co się z nimi stało. Nie opuszczało jej nieprzyjemne wrażenie, że lada moment rzuci się na nią wróg przyczajony za jakimś wzniesieniem, skarłowaciałym drzewem lub szybujący w przestworzach.
Jednakże przebywanie na otwartej przestrzeni miało także swoje plusy. Lirael mogła o wiele łatwiej orientować się w terenie. W oddali dostrzegła właśnie linię drzew i zarośli, wyznaczającą najpewniej brzeg strumienia. Był oddalony o jakieś pół mili, więc podwoiła szybkość, biegnąc teraz na dystansie około dwustu kroków, następnie zwalniając tempo do marszu i znowu zrywając się do biegu.
Stawiała właśnie sto siedemdziesiąty trzeci krok, pokonując biegiem kolejny odcinek, gdy z kępy drzew coś wyskoczyło w jej kierunku. Odruchowo sięgnęła po łuk, ale przecież nie miała go przy sobie, więc skierowała dłoń ku pochwie miecza, nie przestając biec.
Już nabrała w płuca powietrza, sposobiąc się do natarcia, gdy rozpoznała, że zbliża się ku niej Podłe Psisko. Zamiast zawołania bojowego, rozległ się więc okrzyk szczęścia, któremu zawtórowało radosne ujadanie psa. Po kilku minutach dopadli do siebie i nastąpił istny szał powitań - pies skakał wesoło, łasił się i lizał jej dłonie, ona zaś poklepywała go i całowała, uważając, by nie zrobić mu krzywdy mieczem.
- Ach, to ty, naprawdę ty! - szczekało Psisko, przysiadając na tylnych łapach i skamląc.
Lirael nie powiedziała ani słowa. Uklękła przy zwierzaku i wtuliła twarz w jego kark, wzdychając głęboko i w ten sposób dając wyraz wszystkim uczuciom.
- Cuchniesz gorzej niż ja - zauważył pies, gdy opadła pierwsza fala emocji i do jego nozdrzy dotarł zapach błotnej skorupy pokrywającej ciało Lirael. - Wstawaj i biegnijmy nad strumień. Wokół wciąż roi się od Zmarłych, bo Hedge zostawił ich chyba swojemu losowi. Na to przynajmniej wygląda, gdyż burza przesunęła się teraz nad jezioro, zapewne za barkami.
- Racja - odparła Lirael, gdy biegli w stronę drzew. - Hedge’a nie ma już w wykopie. Nick, a właściwie zamieszkujący jego ciało zły duch, przyzywał go, gdy byliśmy w trzcinach. Mają teraz dwie barki i zabierają półkule do Ancelstierre.
- A więc znowu przejął kontrolę nad Nickiem - stwierdził pies w zamyśleniu. - Łatwo mu to przyszło, widać nawet ta jego mała cząstka jest o wiele potężniejsza, niż mi się początkowo zdawało.
- Rzeczywiście, miał znacznie większą moc niż się spodziewałam - odrzekła Lirael, nie mogąc opanować drżenia. Dotarli już prawie nad strumień i dostrzegła sylwetkę Sama oczekującego w cieniu drzew z łukiem gotowym do strzału. Jakże miała mu teraz wytłumaczyć, że uratowała Nicka, a potem znowu go utraciła?
Nagle Sameth poruszył się, a Lirael stanęła zdumiona. Wydawało się, że lada moment strzeli - do niej lub do psa. Ledwie zdążyła się uchylić, gdy zadźwięczała cięciwa, a strzała przeszyła powietrze, zmierzając prosto ku jej głowie.
Rozdział trzynasty
Podłe Psisko ujawnia dalsze szczegóły
Gdy Lirael zrobiła unik, nieoczekiwanie wyczuła tuż nad głową obecność Krwawej Wrony. Sekundę później pikujące ptaszysko jakby zawisło w powietrzu i runęło na ziemię, trafione zaklętą strzałą Kodeksu, którą posłał Sam. Gdy grot przebił ciało ptaka, we wszystkie strony posypały się iskry. Duch Zmarłego, którego cząstka ukrywała się pod postacią Krwawej Wrony, czym prędzej wypełzł z ptasiego ścierwa i próbował się oddalić.
Młoda wojowniczka bezwiednie wyciągnęła z mieszka dzwonek, wypatrując, czy nie nadlatuje więcej Krwawych Wron. Na niebie ukazał się następny ptak, który również zaczął zniżać lot w ich kierunku, w górę poszybowała jednak kolejna strzała i tak jak poprzednia, dosięgła celu. Przebiła się przez zlepek brudnych piór okrywający wyschnięte ptasie kości i poleciała dalej. Ptaszysko spadło na ziemię i już po chwili kolejna część Ducha jakiegoś Zmarłego wiła się konwulsyjnie w promieniach słońca niedaleko pierwszej.
Lirael popatrzyła na dzwonek, a następnie przyjrzała się dwóm nieregularnym mrocznym plamom, będącym samą ciemnością, w które przelał się teraz Duch Zmarłego. Rozmazane czarne kształty zaczęły się przemieszczać, dążąc do tego, by połączyć się ze sobą i odzyskać w ten sposób choć część swojej mocy. Kibeth, którego Lirael trzymała w dłoni, idealnie nadawał się do wypełnienia kolejnego zadania. Nakreśliła nim znak litery S. Rozległ się czysty, wesoły dźwięk, który sprawił, że jej lewa stopa mimo woli zaczęła rytmicznie podrygiwać.
W podobny, chociaż znacznie mniej przyjemny sposób oddziaływał dzwonek na Ducha Zmarłego. Dwie rozedrgane ciemne plamy skręcały się spazmatycznie, wyginały i unosiły w górę, zupełnie jak pijawki, które ktoś posypał solą, chcąc uwolnić się od wpływu Kibetha. Nie było jednak ucieczki przed narzucającym więzy dźwiękiem - poza miejscem, którego Duch na pewno nie chciał więcej oglądać. Teraz jednak nie miał wyboru. Kurcząc się w sobie, uległ dzwonkowi i dwie mroczne plamy rozpłynęły się bez śladu, odchodząc w Śmierć.
Lirael jeszcze raz popatrzyła na niebo, na którym wysoko w górze dostrzegła trzy czarne punkciki - kolejne Krwawe Wrony. Z zadowoleniem zauważyła, że również one zatrzymały się w locie i zaczęły spadać. Zostały unicestwione w chwili, gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Odchodzący Duch Zmarłego wchłonął brakujące fragmenty swojego jestestwa i pociągnął za sobą w Śmierć. Lirael schowała dzwonek i poszła przywitać się z Samem. Podłe Psisko szybko przemknęło bokiem i zaczęło obwąchiwać ścierwa Krwawych Wron, sprawdzając, czy Duch na pewno opuścił ciała ptaków i czy to, co pozostało, nie nadawałoby się czasem do zjedzenia.
Sam, podobnie jak pies, wydawał się bardzo szczęśliwy, widząc Lirael. Chciał ją nawet serdecznie przytulić, dopóki nie poczuł zapachu szlamu z jeziora. Zamiast więc wziąć ją w ramiona, zatrzymał się w pół drogi, z rękami otwartymi w powitalnym geście. Lirael zorientowała się, że Sam spodziewał się ujrzeć jeszcze kogoś za jej plecami.
- Dziękuję, że zestrzeliłeś wrony - powiedziała. - Straciłam Nicka, Sam - dodała po chwili.
- Jak to straciłaś!?
- Część Niszczyciela wniknęła w jego ciało i przejęła nad nim kontrolę. Nie mogłam nic na to poradzić. Ledwo sama uniknęłam śmierci, próbując go powstrzymać.
- Część Niszczyciela w ciele Nicka? Jak to możliwe?
- Skąd mam to wiedzieć! - odburknęła Lirael. Wzięła głęboki oddech, żeby się trochę uspokoić, i mówiła dalej. - Przepraszam cię. Pies twierdzi, że w ciele Nicholasa tkwi niewielki kawałek metalu ze srebrnej półkuli. Nic więcej nie wiem, to wyjaśniałoby jednak, dlaczego zdecydował się na współpracę z Hedge’em.
- No dobrze, ale gdzie on teraz jest? - zapytał Sam. - No i co możemy w tej sytuacji zrobić?
- Z pewnością przebywa obecnie na jednej z barek, które Hedge wynajął, żeby przewieźć obie półkule - odpowiedziała Lirael. - Zabiera je do Ancelstierre - dodała.
- Do Ancelstierre!? - krzyknął zdumiony Sam. Zawtórował mu Mogget, który wynurzył się nagle z plecaka. Kot zrobił kilka kroków w stronę Lirael, zmarszczył nos, po czym zawrócił.
- Tak - odrzekła poważnie Lirael, ignorując zupełnie zachowanie kota. - Najwyraźniej Hedge - lub sam Niszczyciel - musiał odkryć, w jaki sposób można przedostać się na drugą stronę Muru. Przewiozą półkule na barkach i wylądują tak blisko granicy, jak się da, a następnie przekroczą Mur. Potem udadzą się do miejsca zwanego Młyn Forwin. Nick przygotował tam tysiąc połączonych ze sobą instalacji odgromowych, które są w stanie odprowadzić do półkul cały ładunek elektryczny burzy. Nagromadzona w ten sposób energia pozwoli kulom połączyć się. To, co powstanie, będzie na powrót jednością, wolną od więzów. Kodeks jeden wie, co wtedy nastąpi.
- Nastąpi całkowita destrukcja - ponurym głosem obwieściło Podłe Psisko. - Zagłada wszelkiego Życia.
Po tych słowach zapadła cisza. Sam i Lirael wpatrywali się w psa. Tylko Mogget pozostał zupełnie niewzruszony i spokojnie lizał sobie łapy.
- Myślę, że nadszedł czas na wyjaśnienia. Powinniście wiedzieć, co nas czeka i komu trzeba stawić czoło - powiedział pies. - Najpierw jednak musimy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym będziemy mogli się zatrzymać. Wszyscy Zmarli, przyprowadzeni przez Hedge’a do pracy przy wykopie wciąż kręcą się po okolicy. Ci, którzy są na tyle silni, że pozostają na zewnątrz nawet za dnia, na pewno będą próbowali nas dopaść.
- Przy ujściu strumienia jest wysepka - po namyśle odezwał się Sam. - Niezbyt nadająca się do obrony, ale lepsze to niż nic.
- Zaprowadź nas tam - powiedziała znużona Lirael. Najchętniej padłaby na ziemię i zatkała uszy. Zupełnie nie miała ochoty słuchać tego, co miał im do powiedzenia pies. Wiedziała jednak, że nic nie da chowanie głowy w piasek. Musieli dowiedzieć się prawdy.
Wysepka okazała się dosyć kamienista, tu i ówdzie porośnięta skarłowaciałymi drzewkami. Niegdyś był to niewielki pagórek wznoszący się tuż nad brzegiem głębokiego jeziora. Z drugiej jego strony przepływał strumień. Wieki temu poziom wody w zbiorniku musiał się podnieść, albo też strumień rozdzielił się i utworzył odnogę. W ten sposób powstało szerokie ujście z wyspą pośrodku, którą od północy, południa i wschodu opływał strumień, od zachodu zaś omywały ją fale jeziora.
Weszli do wody i zaczęli się przeprawiać. Mogget przywarł do ramienia Sama, natomiast pies popłynął środkiem. W przeciwieństwie do większości czworonogów, przyjaciel Lirael nie trzymał głowy nad powierzchnią, lecz ją zanurzał, i to łącznie z uszami. Wartko płynąca woda miała, co prawda, władzę nad Zmarłymi i niektórymi istotami Wolnej Magii, ale najwyraźniej nie dotyczyło to Podłego Psiska.
- Jak to możliwe, że tak lubisz pływać, a nie znosisz kąpieli? - spytała zaciekawiona Lirael, gdy tylko wydostali się na suchy ląd i w otoczeniu skał znaleźli łachę suchego piasku, na której mogli się rozłożyć i rozbić prowizoryczny obóz.
- Gdy się płynie, nie traci się własnego zapachu - wyjaśnił pies. - A przy kąpieli trzeba się nacierać mydłem.
- Mydło! Ileż bym dała za kawałek mydła! - krzyknęła Lirael.
Błoto i pyłek pochodzący z trzcin częściowo się spłukały podczas przeprawy przez strumień, jednakże nie całkowicie. Czuła się tak strasznie brudna, że nie mogła zebrać myśli, ale nauczona doświadczeniem wiedziała, że powinni niezwłocznie wysłuchać psa. W przeciwnym razie mógł się zniechęcić i powrócić do zwyczaju udzielania wyłącznie odpowiedzi wymijających. Usiadła na plecaku i wyczekująco spojrzała na psa. Sam także usiadł, Mogget natomiast zeskoczył na ziemię, przeciągnął się i dopiero wtedy zaczął sobie mościć wygodne legowisko w ciepłym piasku.
- Powiedz nam - nakazała psu Lirael - kim jest istota uwięziona w półkulach?
- Myślę, że słońce jest jeszcze wystarczająco wysoko - odezwał się pies. - Mamy więc kilka godzin spokoju. Chociaż...
- Powiesz nam wreszcie czy nie?!
- Przecież mówię - z godnością zaprotestował pies. - Po prostu staram się znaleźć najodpowiedniejsze słowa. Niszczyciel był znany pod różnymi imionami, ale najczęściej określano go tym, które za chwilę napiszę. Nie wymawiajcie go, jeżeli nie będzie to absolutnie konieczne, albowiem nawet ono ma magiczną moc, zwłaszcza teraz, gdy srebrne półkule zostały wydobyte.
Pies ułożył odpowiednio łapę i wystawił jeden pazur. Zaczął nim skrobać po piasku. Posługiwał się współczesną wersją alfabetu, którą Magowie Kodeksu wykorzystywali wówczas, gdy informacje na tematy magiczne musieli przekazywać w zwykły sposób.
Litery, które napisał, ułożyły się w jedno słowo:
ORANNIS.
- Kim... lub czym... jest? - zapytała Lirael, kiedy odcyfrowała imię. Intuicyjnie wyczuwała, że nawet najgorsze wyobrażenia mogą nie oddawać prawdziwej natury tej istoty. Mogget przycupnął i znieruchomiał. Zielonymi oczami wpatrywał się wnikliwie w układ liter, a całe jego ciało wyrażało napięcie. Pies natomiast, jak zwykle, odwrócił wzrok, unikając jej spojrzenia. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, pokaszliwał i przebierał łapami.
- Powiedz, proszę - łagodnie nakłaniała go Lirael. - Musimy wiedzieć.
- To Dziewiąty Mocarz Świetlistych Błyskawic, najpotężniejsza istota, jaką kiedykolwiek wydała Wolna Magia. U zarania dziejów walczył z Siedmioma, wtedy gdy powstawał Kodeks - oznajmił pies. - To Niszczyciel światów, którego natura przeciwna jest tworzeniu i niesie wyłącznie zagładę. Dawno, dawno temu, poza czasem, który można by wyrazić w liczbach, został pokonany, rozłupany na dwoje i zamknięty w srebrnych półkulach. Oprócz tego założono siedem dodatkowych zabezpieczeń, a same półkule zakopano głęboko w ziemi. Miał się nigdy nie uwolnić z tych okowów. Tak przynajmniej wtedy sądzono.
Lirael zaczęła nerwowo skubać włosy. Najchętniej skryłaby się za nimi na zawsze. Odczuwała histeryczne pragnienie, by rozpłakać się, paść na ziemię, krzyczeć i śmiać się jednocześnie. Popatrzyła na Sama, który bezwiednie zagryzał usta, nie zdając sobie sprawy z tego, że z przegryzionej wargi cieknie mu na brodę strużka krwi.
Pies milczał, a Mogget jak urzeczony wpatrywał się w litery.
ORANNIS.
- W jaki sposób mamy pokonać kogoś takiego? - wybuchnęła Lirael, dając upust nagromadzonym emocjom. - Przecież ja nawet nie stałam się jeszcze w pełni Abhorsenem!
Sam pokręcił głową, słuchając jej słów. Zrobił to jednak w taki sposób, że Lirael nie była pewna, czy podziela jej uczucia, czy też nie. Ciągle tylko kręcił głową, aż w końcu Lirael zrozumiała, że siostrzeniec nadal próbuje ogarnąć to, co przed chwilą obwieścił im pies.
- Niszczyciel wciąż nie wyzwolił się z więzów, które na niego nałożono - uspokajająco odezwał się pies, liżąc rękę Lirael. - Dopóki półkule pozostają rozdzielone, dysponuje tylko znikomą cząstką swojej mocy i nie może wykorzystać żadnego ze swoich najbardziej niszczycielskich atrybutów.
- Dlaczego dopiero teraz nam o tym mówisz?!
- Ponieważ wcześniej nie byłaś jeszcze na to przygotowana - wyjaśnił pies. - Nie wiedziałaś, kim naprawdę jesteś. Dopiero teraz, gdy nabrałaś pewności, możesz już usłyszeć całą prawdę. Poza tym ja sam do końca miałem wątpliwości, łudziłem się. Przekonała mnie dopiero ta burza z piorunami, którą zobaczyłem.
- Ja wiedziałem o wszystkim - oznajmił Mogget. Wstał i przeciągnął się. Wydawał się niewiarygodnie długi. Potem usiadł i przystąpił do toalety, oblizując prawą łapę. - I to od dawien dawna.
Pies zmarszczył nos, nie dając wiary kocim przechwałkom, i spokojnie mówił dalej.
- Na domiar złego, Hedge chce przewieźć półkule do Ancelstierre. Nie ręczę, co się stanie, gdy uda im się przekroczyć Mur. Możliwe, że instalacje, które zaprojektował Nick, spowodują, że półkule się połączą i Niszczyciel na powrót stanie się jednością. Jeżeli to nastąpi, wówczas każdego... cały świat czeka zagłada... po obu stronach Muru.
- On zawsze był tym najpotężniejszym i najbardziej przebiegłym spośród Dziewięciu - odezwał się zadumanym głosem Mogget. - Zapewne doszedł do wniosku, że może stać się ponownie całością jedynie w takim miejscu, w którym wcześniej nigdy nie istniał. W jakiś sposób musiał się dowiedzieć, że jest jeszcze inny świat, w który ingerujemy, a który nie jest naszym światem. Niszczyciela spętano bowiem w bardzo zamierzchłych czasach, zanim jeszcze postawiono Mur. Naprawdę genialnie to wymyślił!
- Mówisz tak, jakbyś go podziwiał - stwierdził z pewną goryczą Sam. - A nie sądzę, by była to postawa właściwa dla sługi Abhorsenów, prawda, Mogget?
- Ale ja rzeczywiście go podziwiam - powiedział kocur, przejeżdżając różowym języczkiem po pyszczku i białych zębach - choć raczej z daleka. Na pewno nie miałby żadnych skrupułów, żeby mnie zabić - jak wiesz, odmówiłem mu, gdy zbierał zastępy sojuszników do walki przeciwko Siedmiu. Ale to bardzo dawne dzieje.
- I jedyna sensowna rzecz, jaką w życiu zrobiłeś - warknął pies. - Chociaż mogłeś zachować się jeszcze rozsądniej.
- Nie opowiedziałem się po żadnej ze stron, bo cokolwiek bym wybrał, obróciłoby się to przeciwko mnie. Zresztą i tak straciłem większość swojej mocy, mimo że zachowałem neutralność. Ale nie czas teraz na bujanie w obłokach. Życie płynie dalej, w rzekach pluskają ryby, Niszczyciel zmierza w stronę Ancelstierre, a zarazem ku wolności. Jestem bardzo ciekaw, jaki jest twój kolejny plan, droga następczyni Abhorsenów.
- Nie jestem pewna, czy go mam - odpowiedziała Lirael. Jej umysł ogarnęło poczucie zagrożenia. Nie zdawała sobie jeszcze sprawy z niebezpieczeństwa, które niósł ze sobą Niszczyciel. Czuła się przede wszystkim zmęczona i głodna, a pokryte błotem ciało, cuchnące i brudne, odsuwało na bok wszelkie inne myśli i żądało, by natychmiast się nim zająć. - Przede wszystkim muszę się umyć i coś zjeść. Najpierw jednak zadam wam jedno pytanie. Może dwa... Po pierwsze, jeżeli obie półkule zjednoczą się w Ancelstierre i Niszczyciel właśnie tam odzyska swą pierwotną postać, czy w ogóle będzie w stanie coś uczynić? Przecież zarówno Kodeks, jak i Wolna Magia nie działają po drugiej stronie Muru.
- Rzeczywiście, magia w znacznym stopniu traci tam moc - zgodził się Sam. - W szkole, trzydzieści mil na południe od Muru, zdarzało mi się korzystać z pomocy magii Kodeksu. Ale już w Corvere nie było na to żadnych szans. Wszystko zależy jednak od tego, czy wiatr wieje z północy.
- Niszczyciel sam stanowi dla siebie źródło Wolnej Magii - powiedział w zamyśleniu pies. - Jeśli na powrót stanie się jednością i wreszcie się uwolni, będzie podlegał wyłącznie własnej woli. Nie wiem tylko, w jaki sposób może się to przejawiać poza obszarem Królestwa. Mur na pewno go nie powstrzyma, ponieważ w kamieniach zaklęta jest moc tylko dwóch spośród Siedmiu, a przecież do spętania Niszczyciela potrzebna była współpraca ich wszystkich.
- Dlatego muszę wam zadać drugie pytanie - powiedziała bardzo już znużona Lirael. - Czy ktokolwiek z was wie, jak to było możliwe, że został rozdzielony przez Siedmiu na dwie części i uwięziony w półkulach?
- W tym czasie sam miałem już narzucone więzy, podobnie jak wielu innych - skrzywił się Mogget. - A poza tym, nie jestem obecnie tym, kim byłem jeszcze w ubiegłym millenium, nie wspominając o Prapoczątku Dziejów.
- W pewnym sensie byłem przy tym obecny - odezwał się z kolei pies, po dłuższej chwili ciszy. - Ja również jestem jednak tylko cieniem tego, kim niegdyś byłem. To, co pamiętam wyraźnie, pochodzi z czasów znacznie późniejszych. Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie.
Lirael przypomniała sobie nagle pewien ustęp z „Księgi pamięci i zapomnienia”, po czym westchnęła. Słyszała już kiedyś ten termin: „Prapoczątek Dziejów”, lecz dopiero teraz skojarzyła go z tą książką.
- Myślę, że wiem, w jaki sposób to sprawdzić, chociaż nie mam pewności, czy mi się uda. Najpierw jednak muszę zmyć z siebie to błoto, zanim do reszty przeżre mi ubranie!
- Opracujesz potem jakiś plan? - z nadzieją w głosie zapytał Sam. - Wydaje mi się, że przede wszystkim powinniśmy nie dopuścić do tego, żeby półkule znalazły się po drugiej stronie Muru.
- Masz rację - powiedziała Lirael. - Staniesz teraz na straży, dobrze?
Poszła w kierunku strumienia, dziękując w myślach losowi, że zesłał jeszcze jeden upalny dzień, dość niezwykły o tej porze roku. Najpierw przyszło jej do głowy, że dobrze byłoby się zupełnie rozebrać i porządnie umyć. Po zastanowieniu porzuciła jednak tę myśl. Po pierwsze zbroja, którą miała na sobie, nie została zrobiona z metalu, a więc nie mogła zardzewieć. Po drugie, nie byłoby dobrze, gdyby nagle jakiś Zmarły zaskoczył ją na wpół nagą w strumieniu. Poza tym zrobiło się bardzo gorąco, a deszcz już dawno przestał padać, doszła więc do wniosku, że na pewno szybko uda jej się wyschnąć i wysuszyć ubrania.
Miecz zostawiła na brzegu, pilnując, by znajdował się pod ręką. Tuż obok położyła pas. Oba należało gruntownie wyczyścić, a pas nawoskować. Opończa wymagała nieomal skrobania, tak bardzo przesiąknęła błotem, które zaschło na tkaninie. Zdjęła ją i zaniosła na płyciznę, gdzie w niewielkim zagłębieniu, z dala od rwącego nurtu strumienia, mogła ją spokojnie wyprać.
Nagle dobiegł ją jakiś dźwięk. Rozejrzała się dokoła i zobaczyła psa, który ostrożnie schodził po pochyłym brzegu w kierunku wody. W pysku trzymał coś jasnego. Gdy tylko znalazł się przy Lirael, upuścił to na ziemię, po czym zaczął pluć i puszczać bańki.
- Brrrrrr - powiedział z obrzydzeniem. - Przyniosłem ci mydło. Widzisz, jak bardzo się dla ciebie staram?
Lirael uśmiechnęła się, złapała prezent i wodą ze strumienia spłukała z niego ślinę psa, a następnie zaczęła się namydlać i szorować ubrania. Wkrótce cała okryła się pianą, ale nie była ani trochę czystsza, ponieważ błoto i czerwony pyłek w żaden sposób nie dawały się usunąć. Wyglądało na to, że oporne plamy już nie zejdą - a przynajmniej do momentu, gdy będzie miała trochę czasu i energii, by potraktować je jakimś zaklęciem.
Ponieważ na razie nie mogła pomóc sobie magią, skupiła się na praniu, zyskując przez to czas do namysłu. Im dłużej się zastanawiała, tym bardziej była przekonana, że na terenie Starego Królestwa nie zdołają powstrzymać Hedge’a i przeszkodzić mu w transportowaniu półkul. Mogli to zrobić jedynie podczas próby przekraczania Muru. Najpierw jednak musieliby udać się do Ancelstierre i spróbować uzyskać stamtąd jakąś pomoc.
Jeżeli pomimo tych wszystkich zabiegów Hedge’owi udałoby się przewieźć półkule na drugą stronę, pozostawało jeszcze jedno wyjście. Należało dołożyć wszelkich starań, aby Farma Błyskawic, którą zaprojektował Nick, nie została wykorzystana do połączenia obu półkul. Gdyby ten plan również zawiódł... Lirael wolała nie myśleć o innych możliwościach.
Kiedy uznała, że jest wystarczająco czysta, a ubrań nie da się już bardziej doprać, wyszła z wody i przystąpiła do czyszczenia pasa. Na koniec starannie go natarła przyjemnie pachnącym pszczelim woskiem i zajęła się Nehimą. Użyła gęsiego tłuszczu, który rozprowadziła po ostrzu za pomocą szmatki. Potem narzuciła na kolczugę opończę, przełożyła przez pierś pas, umocowała miecz i ruszyła z powrotem.
Sam oraz Podłe Psisko wspięli się na skały i stamtąd obserwowali brzegi jeziora oraz niebo. Mogget gdzieś zniknął, ale całkiem możliwe, że siedział po prostu w plecaku. Lirael także weszła na skały i dołączyła do swoich towarzyszy. Usiadła pomiędzy nimi, w najbardziej nasłonecznionym miejscu, i wyjęła cynamonowe ciasteczko, które natychmiast zjadła, żeby choć trochę zaspokoić narastający głód. Sam przyglądał się, jak pałaszowała ciastko, i widać było, że nie może się wprost doczekać, kiedy Lirael przestanie wreszcie jeść i zacznie mówić.
Początkowo udawała, że tego nie zauważa, do momentu kiedy Sam wyjął z rękawa złotą monetę i podrzucił ją do góry. Wirowała, wznosząc się coraz to wyżej i wyżej, a gdy Lirael pomyślała, że lada chwila się zatrzyma i zacznie spadać, złoty krążek zawisł powietrzu, nie przestając obracać się wokół własnej osi. Sam przyglądał się temu przez chwilę, po czym westchnął i pstryknął palcami. Wówczas moneta natychmiast przestała wirować i wpadła mu do ręki. Powtórzył tę samą sztuczkę jeszcze kilka razy, aż Lirael nie wytrzymała.
- Jak ty to robisz? - spytała zaciekawiona.
- O, widzę, że przestałaś jeść - zauważył Sam z niewinną miną. - Pytasz o ten krążek? To moneta piórkowa. Sam ją zrobiłem.
- Do czego ona służy?
- Do niczego. To zwykła zabawka.
- Zrobił ją tylko po to, żeby działać innym na nerwy - odezwał się Mogget, wynurzając się nagle z plecaka. - Jeżeli natychmiast jej nie schowasz, to ją zjem.
Moneta zniknęła, nakryta ręką Sama, i na powrót znalazła się w jego rękawie.
- Ta zabawka rzeczywiście działa wielu osobom na nerwy - oznajmił Sam. - To już czwarta, jaką zrobiłem. Dwie połamała moja matka, a ostatnią dopadła Ellimere i rozbiła ją młotkiem, tak że stała się zupełnie płaska. Nie mogła już potem wirować wysoko w górze, tylko nisko nad ziemią. No, ale skoro przestałaś jeść, to...
- To co? - fuknęła Lirael.
- Och, nic takiego - pogodnie odparł Sam. - Miałem tylko nadzieję, że porozmawiamy o... naszych dalszych planach.
- A co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? - spytała Lirael, starając się pohamować irytację, którą wywołała u niej moneta piórkowa. Sam wydawał się mniej zdenerwowany i spięty, niż należało się spodziewać. Być może przyjął fatalistyczny punkt widzenia. Lirael zaczęła się zastanawiać, czy ona sama również nie uległa takiemu myśleniu. Przecież Wróg, któremu mieli stawić czoło, był od nich niewyobrażalnie potężniejszy, więc wszelkie ich wysiłki i tak skazane były na niepowodzenie. Prędzej czy później czekała ich śmierć lub niewola. A jednak Lirael nie odnosiła wrażenia, że zawisło nad nią fatum. Odświeżona kąpielą, poczuła nagle, że wstępuje w nią nowa nadzieja - całkiem jakby mogli jeszcze czegoś dokonać.
- Mnie się wydaje - powiedział Sam, zagryzając usta i namyślając się nad każdym słowem - że należałoby się udać się do tego Młyna Torwin...
- Forwin - poprawiła go Lirael.
- Niech będzie Forwin - zgodził się Sam. - Powinniśmy starać się dotrzeć tam jako pierwsi. Oczywiście będziemy musieli poprosić o pomoc Ancelstierrańczyków. Chodzi mi o to, że oni z zasady nie chcą, by cokolwiek ze Starego Królestwa przedostawało się na ich ziemie, zwłaszcza jeżeli ma to związek z magią, której nie rozumieją. Gdyby z ich pomocą udało nam się dotrzeć na miejsce, zanim Nick i Hedge przewiozą tam obie półkule, to może zdążylibyśmy zdemontować lub nawet zniszczyć wszystkie urządzenia na Farmie Błyskawic. Wówczas Nick nie będzie mógł zasilić półkul odpowiednią dawką energii i Niszczyciel nie uwolni się z więzów.
- To dobry plan - powiedziała Lirael. - Chociaż ja jestem zdania, że powinniśmy starać się nie dopuścić do tego, by półkule w ogóle znalazły się po drugiej stronie Muru.
- Oba nasze projekty nie uwzględniają pewnej sprawy - z wahaniem odezwał się Sam. - Otóż wydaje mi się, że barki będą płynąć z Krawędzi do Redmouth nie dłużej niż dwa dni, a jeżeli skorzystają z pomocy magicznego wiatru - jeszcze krócej. Stamtąd do Muru jest już bardzo blisko, mniej więcej pół dnia drogi, w zależności od tego, ile czasu zajmie im transportowanie półkul. My natomiast będziemy musieli tam iść przynajmniej cztery lub pięć dni. Nawet gdyby udało nam się zdobyć konie, to i tak zabraknie nam jednego dnia.
- A może nawet więcej - powiedziała Lirael. - Nie umiem jeździć konno.
- No tak, ciągle zapominam, że jesteś Clayrą. Nigdy nie widziałem żadnej z was w siodle... W tej sytuacji możemy jedynie liczyć na to, że Ancelstierrańczycy nie pozwolą im przekroczyć Muru. Wątpię jednak, czy zdołaliby zatrzymać chociażby samego Hedge’a, chyba że znalazłoby się wśród nich bardzo wielu Zwiadowców Pogranicza...
Lirael pokręciła głową.
- Twój przyjaciel Nick dysponuje pewnym listem, który otrzymał od wuja, Głównego Ministra. Nie wiem, co ten tytuł właściwie oznacza, ale Nick był przeświadczony, że pismo wystarczy, aby żołnierze Strefy Granicznej pozwolili przewieźć półkule na drugą stronę Muru.
- Ciekawe, że nazywasz Nicka moim przyjacielem wyłącznie wtedy, gdy mamy przez niego jakieś kłopoty - obruszył się Sam. - On rzeczywiście j e s t moim przyjacielem, ale to Niszczyciel do spółki z Hedge’em każą mu to wszystko robić. Nie ma w tym jego winy.
- Przepraszam - westchnęła Lirael. - Wiem, że Nick w niczym tu nie zawinił, i obiecuję, że nie będę więcej mówić o nim w ten sposób. Tylko że on faktycznie posiada taki list, a właściwie dostarczy mu go ktoś spoza Muru, z kim mają się spotkać.
Sam poskrobał się po głowie i w zdenerwowaniu zmarszczył brwi.
- Wszystko zależy od tego, w którym miejscu przekroczą Mur i kto będzie dowodził - powiedział przygnębiony. - Myślę, że zatrzyma ich zwykły patrol Strefy Granicznej. Prawdopodobnie w jego skład będą wchodzić żołnierze regularnych jednostek wojskowych, a nie Zwiadowcy Pogranicza. A przecież tylko Zwiadowcy są Magami Kodeksu. Przypuszczam, że inni żołnierze mogą nie robić trudności i przepuszczą przez granicę Nicka, Hedge’a oraz wszystkich pozostałych. Zresztą, nie wydaje mi się, by zwykły patrol mógł zatrzymać Hedge’a, nawet gdyby próbował. Żeby tylko udało nam się ich wyprzedzić! Znam dobrze generała Tindalla, który dowodzi Strefą Graniczną. Moglibyśmy również wysłać telegram do Ambasady Starego Królestwa w Corvere, gdzie przebywają moi rodzicie - jeśli jeszcze tam są.
- A może by tak popłynąć łodzią? - zaproponowała Lirael. - Gdzie moglibyśmy zdobyć taką, która byłaby szybsza od barek?
- Najbliżej mamy do Krawędzi - odparł Sam. - Tylko że to przynajmniej jeden dzień drogi stąd, w kierunku północnym. Stracilibyśmy więc tyle samo czasu, ile zyskalibyśmy dzięki przeprawie drogą wodną. Nie wiemy także, czy Krawędź w ogóle jeszcze istnieje. Wolę nie myśleć, w jaki sposób Hedge wszedł w posiadanie tych barek.
- No dobrze, a w dolnym biegu strumienia? - zapytała Lirael. - Może jest tam jakaś osada rybacka lub coś w tym rodzaju?
Sam pokręcił głową w zamyśleniu. Był pewien, że istniało jakieś rozwiązanie. Czuł, że jest już na właściwym tropie. W jaki sposób mogliby dotrzeć do Muru szybciej niż Hedge i Nick? Mieli do wyboru drogę lądową, morską i... powietrzną.
- Przecież możemy polecieć! - krzyknął podekscytowany, wyrzucając ramiona w górę i skacząc z radości. - Możemy tam pofrunąć, wykorzystując twoją magiczną powłokę sowy Kodeksu!
Tym razem to Lirael z powątpiewaniem pokręciła głową.
- Przygotowanie następnej powłoki zajęłoby mi co najmniej dwanaście godzin, a niewykluczone, że jeszcze dłużej, bo najpierw musiałabym trochę odpocząć. Poza tym, żeby nauczyć się latać, trzeba ćwiczyć co najmniej kilka tygodni.
- Tylko że ja wcale nie muszę umieć latać - mówił dalej Sam, nie tracąc zapału. - Posłuchaj, przyglądałem ci się trochę, gdy przygotowywałaś magiczną powłokę sowy, i zauważyłem, że aby uzyskać odpowiedni rozmiar, trzeba wykorzystać jedynie kilka znaków głównych Kodeksu. Mam rację?
- No, nie wiem, może - powiedziała bez przekonania Lirael.
- Mój pomysł jest taki. Zamienisz się w ogromną sowę, na tyle dużą, że będziesz w stanie przenieść w szponach mnie oraz Moggeta - mówił dalej Sam, zamaszyście gestykulując. - Nie będzie to trwało dłużej niż zwykle. Potem polecimy w stronę Muru... no i... przekroczymy go... i stamtąd ruszymy dalej.
- Doskonale pomyślane - powiedział pies. Widać było, że jest mile zaskoczony i że aprobuje pomysł Sametha.
- Sama nie wiem - powiedziała Lirael. - Nie jestem pewna, czy taka gigantyczna powłoka będzie działać jak należy.
- Będzie - powiedział z przekonaniem Sam.
- Chyba nie pozostaje nam nic innego - cicho przyznała Lirael. - Myślę więc, że powinnam od razu zabrać się do pracy. Gdzie jest Mogget? Ciekawa jestem jego zdania na temat twojego planu.
- Jest do kitu - stłumionym głosem odezwał się kot, który siedział ukryty w cieniu wielkiego głazu. - Nie musimy jednak od razu zakładać, że się nie uda.
- Myślę, że jest jeszcze coś, na co być może zdecyduję się później - z wahaniem oznajmiła Lirael. - Czy po drugiej stronie Muru można wejść w Śmierć?
- Jasne, zależy to jednak od tego, czy będziesz daleko w głębi kraju, czy w pobliżu Pogranicza. Podobnie jak w przypadku magii - odparł Sam, nagle przybierając poważny ton. - A co takiego... co planujesz zrobić?
- Wykorzystać Lustro Ciemności i zajrzeć w przeszłość - oznajmiła Lirael. Zupełnie nieświadomie zaczęła przemawiać zupełnie jak Clayry w czasie Widzenia, w jej głosie pobrzmiewały te same nuty. - Spróbuję wrócić do Prapoczątku Dziejów, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób Siedmiu pokonało Niszczyciela.
Rozdział czternasty
Lot w kierunku Muru
- Była naprawdę ogromna - łkał przerażony mężczyzna. Jego oczy i głos zdradzały panikę. - Większa niż koń i miała skrzydła... skrzydła, które przesłaniały całe niebo. W szponach trzymała człowieka, który zwisał zupełnie bezwładnie... straszny widok... potworny! W dodatku przeraźliwie skrzeczała... musieliście chyba słyszeć jej okropny pisk?
Kilku pozostałych turystów pokiwało głowami. Niektórzy z nich wpatrywali się w wieczorne niebo, po którym pełzały ostatnie promienie słońca.
- Obok leciało coś jeszcze - szeptem dodał mężczyzna. - Wyglądało zupełnie jak pies. Pies ze skrzydłami!
Słuchacze spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. W olbrzymią sowę skłonni byli uwierzyć, zwłaszcza że słyszeli jej przerażający głos. W końcu znajdowali się na terenie Pogranicza, a czasy były niepewne, więc wszystko mogło się zdarzyć. W ostatnim okresie działo się wiele dziwnych i niesamowitych rzeczy, które do tej pory uważali jedynie za wytwór fantazji. Ale skrzydlaty pies?
- Lepiej ruszajmy dalej - odezwała się przewodniczka, postawna kobieta o surowym wyglądzie, która nosiła na czole znak Kodeksu. - Rzeczywiście wyczuwam tutaj coś dziwnego - powiedziała, wciągając nosem powietrze. - Pójdziemy do Hogrest, chyba że macie jakiś lepszy pomysł. I niech ktoś zajmie się Ellufem. Dajcie mu łyk wina.
Grupa wycieczkowiczów bardzo szybko zwinęła obóz i przysposobiła konie do drogi. Po chwili ruszyli, kierując się na północ. Nieszczęsny Elluf co chwilę pociągał z bukłaka wino, zupełnie jakby pił wodę.
Na południe od miejsca, w którym obozowali, Lirael kontynuowała lot, coraz wolniej jednak poruszała skrzydłami. Była przecież dwadzieścia razy większa niż normalnie, a w dodatku dźwigała Sama, Moggeta oraz dwa plecaki. Sam starał się jej pomagać. Wezwał na pomoc znaki Kodeksu dające siłę i wytrzymałość, lecz znaczną część magicznej mocy wchłaniała w siebie gigantyczna powłoka.
- Muszę odpocząć - zawołała w stronę Podłego Psiska, które leciało tuż obok. Każdy ruch skrzydeł sprawiał jej ból. Pośród gęstwiny drzew wypatrzyła niewielką polanę i zaczęła szybować w tym kierunku, przymierzając się do lądowania.
Nagle dostrzegła cel, do którego tak wytrwale zmierzali. W oddali, za lasem, wiło się coś szarego, co biegło wzdłuż grzbietu niewysokiego wzniesienia, ciągnąc się na wschód i na zachód aż po horyzont. Był to Mur, który oddzielał Stare Królestwo od Ancelstierre.
Daleko, po drugiej stronie, już dawno zapadł zmrok, czas bowiem płynął w Ancelstierre inaczej niż w Starym Królestwie. Panowała tam wczesna wiosna, a teraz było już koło północy. Na granicy Muru ciemności i wiosenna aura spotykały się znienacka ze światłem ciepłego letniego wieczoru. Lirael natychmiast poczuła, że boli ją głowa. Jej sowie oczy nie mogły się przystosować do zmiennych warunków - po jednej stronie zaczynał się zachód słońca, a po drugiej była głęboka noc.
Najbardziej liczyło się jednak to, że dotarli już prawie na miejsce. Lirael doznała nagłego przypływu energii, zapomniała o bólu i o tym, że jeszcze przed chwilą chciała lądować. Wzbiła się wyżej, kierując się prosto w stronę Muru. Noc rozdarł jej przeraźliwy triumfalny pisk.
- Tylko nie próbuj przefrunąć na drugą stronę! - ostrzegawczo krzyknął Sam. Leciał zawieszony na pasach od mieczów, które w połączeniu z ramiączkami plecaków tworzyły coś w rodzaju uprzęży. Lirael trzymała ją mocno sowimi szponami. - Pamiętaj, że musimy wylądować po tej stronie Muru! - wołał.
Lirael usłyszała ostrzeżenie Sama i przypomniała sobie, co mówił na temat Strefy Granicznej w Ancelstierre. Opuściła jedno skrzydło i zaczęła spadać lotem nurkowym w dół. Zaraz jednak zorientowała się, że niewłaściwie obliczyła prędkość, i natychmiast szaleńczo zatrzepotała skrzydłami, próbując wyhamować, wyglądało bowiem na to, iż lada chwila uderzą z całym rozpędem o ziemię - Sameth, Mogget i ona.
Na szczęście gwałtowne machanie skrzydłami pomogło i Lirael udało się jako tako wylądować. Sam podniósł się z ziemi, sprawdził, czy jego posiniaczone kolana nadal się zginają, i podszedł do ogromnej sowy, która leżała niedaleko, najwyraźniej ogłuszona upadkiem.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem, nie mając pewności, w jaki sposób mógłby przekonać się, czy nic jej nie jest. Jak tu zbadać puls sowie, i to w dodatku takiej, która mierzy sobie dwadzieścia stóp wzrostu?
Lirael nie odpowiedziała, jednakże pomiędzy piórami zaczęło się prześlizgiwać delikatne złote światło. Pojedyncze smugi świetlne połączyły się ze sobą i Sam zaczął rozpoznawać poszczególne znaki Kodeksu. Następnie cała powłoka zalśniła. Bił od niej tak oślepiający blask, że Sam musiał się cofnąć i przesłonić oczy ręką.
Po chwili złota poświata znikła i wszystko otulił zmierzch. W Starym Królestwie powoli zaczynało zachodzić słońce. Na miejscu sowy Kodeksu na ziemi spoczywała Lirael. Ręce i nogi miała rozrzucone na boki, leżała na brzuchu i pojękiwała z cicha.
- Au! Boli mnie dosłownie każdy mięsień - wymamrotała, wolno podnosząc się na rękach. - Czuję się okropnie! Ta sowia powłoka jest chyba jeszcze gorsza niż błoto. Gdzie się podział pies?
- Jestem tutaj, pani - odezwało się Podłe Psisko i dopadło Lirael, liżąc ją po twarzy i otwartych ustach mokrym jęzorem. - Było naprawdę świetnie. Szczególnie wtedy, kiedy przelatywaliśmy nad tym jegomościem.
- Nie zrobiłam tego celowo - odpowiedziała Lirael, opierając się na psie i próbując wstać. - Byłam tak samo zaskoczona, jak i on. Mam nadzieję, że zyskaliśmy trochę na czasie i że nasz trud się opłaci.
- Jeżeli jeszcze dzisiejszej nocy zdołamy przedostać się na drugą stronę Muru, a potem przejść Strefę Graniczną, wyprzedzimy Hedge’a - oświadczył Sam. - A właściwie jak szybko mogą przemieszczać się barki?
Chociaż było to w zasadzie pytanie retoryczne, ktoś na nie odpowiedział.
- Z pomocą magicznego wiatru mogą poruszać się z prędkością ponad sześćdziesięciu mil morskich na dobę - autorytatywnie stwierdził Mogget z przepastnych głębin plecaka. - Przypuszczam, że dotarli do Redmouth dzisiaj około południa. A stamtąd - któż to może wiedzieć? Wszystko zależy od tego, jak szybko będą w stanie transportować półkule. Możliwe, że już znaleźli się po drugiej stronie. Pomiędzy Starym Królestwem i Ancelstierre występuje różnica czasu. Hedge, wspomagany przez Niszczyciela, może wykorzystać ten fakt i tak pokombinować, żeby zyskać jeszcze jeden dzień... albo i więcej.
- Jesteś jak zawsze optymistycznie nastrojony, prawda, Mogget? - rzuciła Lirael. Ku własnemu zaskoczeniu, sama odczuwała wielką radość, a zmęczenie nie dawało jej się we znaki aż tak bardzo, jak się obawiała. Była dumna, że poradziła sobie z lotem pod postacią wielkiej sowy, i nabrała przekonania, iż udało im się wyprzedzić Hedge’a oraz barki.
- Wydaje mi się, że nie powinniśmy tracić ani chwili - powiedziała. Za wcześnie było myśleć o spoczęciu na laurach. - Do tej pory nie zastanawiałam się jeszcze, w jaki sposób przedostaniemy się do Ancelstierre. Co musimy zrobić, żeby znaleźć się po drugiej stronie Muru? - zwróciła się do Sama.
- To akurat nie stanowi większego problemu - odparł siostrzeniec. - W murze jest mnóstwo starych bram. Na pewno są odpowiednio zabezpieczone i pozamykane, z wyjątkiem tej, która stanowi Przejście Graniczne. Myślę jednak, że będę umiał je otworzyć.
- Jestem o tym przekonana - optymistycznie oświadczyła Lirael.
- Trudniej przyjdzie nam przebić się przez Strefę Graniczną, bo strażnicy strzelają tam bez ostrzeżenia. Na szczęście jesteśmy daleko na zachodzie, a większość oddziałów została zgrupowana wokół Przejścia Granicznego, dlatego jest dosyć mało prawdopodobne, abyśmy trafili na jakiś patrol. Pomyślałem sobie jednak, że na wszelki wypadek moglibyśmy podawać się za oficera i sierżanta z jednostki Zwiadowców Pogranicza. Ty mogłabyś udawać sierżanta... rannego w głowę - nie musiałabyś wówczas nic mówić i w ten sposób nie ściągnęłabyś na nas kłopotów. Może dadzą się nabrać i... nie zaczną od razu strzelać.
- A co zrobimy z Moggetem i psem? - spytała Lirael.
- Kot może siedzieć plecaku - powiedział Sam. Obejrzał się i spojrzał na Moggeta. - Musisz mi jednak obiecać, że będziesz cicho. - Co jak co, ale gadający plecak na pewno zwróci ich uwagę i będzie po nas.
Ponieważ od strony plecaka nie dobiegały żadne protesty, Sam i Lirael uznali, że kot przyjmuje ich warunki.
- Psu także możemy zmienić nieco powierzchowność - ciągnął dalej Sam. - Powinien wyglądać bardziej reprezentacyjnie, tak jak psy służące w Armii - mieć na piersi specjalny identyfikator, a na szyi obrożę.
- A czym konkretnie zajmują się takie psy? - zainteresowało się Podłe Psisko.
- Sprawdzają, czy nie ma gdzieś ukrytych bomb i innych... no, jakby to rzec... ładunków wybuchowych, które działają podobnie, jak znaki Kodeksu, używane przez nas do rażenia wroga, tyle że na zasadzie reakcji chemicznej, a nie dzięki magii - wyjaśnił Sam. - Tak jest na południu. Natomiast w Północnej Strefie Granicznej psy tropiące umieją również wykrywać Zmarłych i Wolną Magię. Potrafią wyczuwać Zmarłych znacznie lepiej niż zwykli Ancelstierrańczycy.
- To zrozumiałe - odparło Podłe Psisko. - Rozumiem, że również nie powinienem się odzywać, tak?
- Zgadza się - powiedział Sam. - Musimy wymyślić ci jakieś imię oraz numer, żebyś upodobnił się do tamtych psów. Może chciałbyś nazywać się Woppet? Znałem kiedyś psa, który tak właśnie się wabił. Jeżeli chodzi o numer, to możesz przejąć mój, ten który przydzielono mi w szkole, na zajęciach z przysposobienia wojskowego. Dwa Osiem Dwa Dziewięć Siedem Trzy. W skrócie - Dziewięć Siedem Trzy, Woppet.
- Dziewięć Siedem Trzy, Woppet - powtórzyło pod nosem Podłe Psisko, mieląc słowa, jakby to było coś nadającego się do zjedzenia. - Dość oryginalne imię.
- Najlepiej będzie, jak zaraz rzucimy odpowiednie zaklęcia - powiedział Sam. - Musimy się z tym uporać, nim przekroczymy Mur.
Sameth ogarnął wzrokiem ciemności, które spowijały ziemię po drugiej stronie Muru, w Ancelstierre.
- Powinniśmy przedostać się na drugą stronę jeszcze przed świtem. Wkrótce zacznie się rozjaśniać. Nocą łatwiej przemknąć się niepostrzeżenie i nie trafić na patrol.
- Nigdy wcześniej nie rzucałam podobnych zaklęć - nabrała wątpliwości Lirael.
- Będę musiał uporać się z nimi sam - odparł siostrzeniec. - Choćby dlatego, że ty przecież nie wiesz, jak mamy wyglądać. Te zaklęcia nie są aż takie trudne. O wiele łatwiejsze niż przygotowanie wielkiej powłoki sowy z Kodeksu. Z trzema z nich na pewno sobie poradzę.
- Dziękuję ci - powiedziała Lirael. Usiadła koło psa, dając odpocząć zmęczonym mięśniom, i podrapała czworonoga pod obrożą. Sam oddalił się nieco i zaczął zanurzać się w Kodeksie, przywołując do siebie znaki, które miały pomóc im przybrać inną postać.
- Zabawne, że on jest moim siostrzeńcem - szepnęła psu do ucha Lirael. - To doprawdy niezwykłe uczucie. Stanowimy bliską rodzinę, a nie ogromny klan kuzynek, jakim są Clayry. To niesamowite, że jest się czyjąś ciotką, że samemu ma się ciotkę albo i siostrę...
- Czy poza niezwykłością jest w tym także coś przyjemnego? - zapytał pies.
- Nie miałam okazji się nad tym zastanowić - odparła po chwili namysłu Lirael. - Na pewno jest to miłe, ale jednocześnie trochę smutne. Cieszę się, że należę teraz do Abhorsenów, ciałem i duszą. Nareszcie wiem, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. Smutkiem jednak napawa mnie to, że przez całe życie towarzyszyło mi poczucie odrzucenia, bo nigdy nie czułam się w pełni Clayrą. Poświęciłam wiele lat, pragnąc być kimś, kim stać się nie mogłam. Teraz nurtuje mnie pytanie, czy gdybym mogła zostać Clayrą - byłabym z tym szczęśliwa? A może w ogóle nie przyszłaby mi do głowy inna ewentualność? Ciekawe, czy matka zdawała sobie sprawę z tego, jak będzie wyglądało moje dzieciństwo - dodała cicho Lirael, po chwili wahania. - Arielle była przecież Clayrą i prawdopodobnie nie potrafiła sobie wyobrazić, co oznacza dorastanie w Lodowcu Clayrów bez Daru Widzenia.
- Coś mi się przypomniało - odezwał się nagle Mogget. Lewe ucho miał zawinięte, zbyt gwałtownie bowiem wynurzył się z plecaka. - Gdy Arielle, twoja matka, przebywała w Domu Abhorsenów, poprosiła mnie, bym przekazał ci pewną wiadomość.
- Co takiego?! - krzyknęła Lirael, zrywając się na równe nogi. Dopadła Moggeta i chwyciła go za kark, nie zwracając uwagi ani na dźwięk Ranny kołyszący ją do snu, ani na nieprzyjemne doznania wywołane przenikaniem się Wolnej Magii pulsującej pod skórą kota oraz znaków Kodeksu wędrujących po obroży. - O jakiej wiadomości mówisz? I dlaczego dopiero teraz?
- Hmmm - mruknęło kocisko. Szarpnęło głową, próbując wyślizgnąć się z obroży, którą trzymała Lirael. Puściła ją jednak, zanim kot zdążył się wyswobodzić. W dodatku ostrzegawczy głos Ranny spowodował, że kocur przestał się miotać. - Jeżeli dasz mi dojść do słowa, wszystko ci wyjaśnię...
- Mogget! - warknął groźnie pies, stając na wprost kota i ziejąc mu prosto w nos.
- Arielle miała Widzenie, w którym zobaczyła ciebie i mnie w pobliżu Muru - czym prędzej odezwał się Mogget, zwracając się do Lirael. - Twoja matka siedziała akurat w Papierowym Skrzydle, a ja podawałem jej jakąś paczkę. W tamtych czasach występowałem pod inną postacią, chyba rozumiesz. Szczerze mówiąc, pewnie bym sobie tego zdarzenia nie przypomniał, gdybym podczas owej pamiętnej rozmowy, którą byłem zmuszony odbyć w podziemiach pod Domem Abhorsenów, nie powrócił do swoich dawnych kształtów. To zabawne, że wystarczy przybrać ludzką postać i od razu odzyskuje się pamięć. Przypuszczam, że tak to było zaplanowane i o wszystkim miałem sobie przypomnieć dopiero tutaj, w miejscu, którego dotyczyło Widzenie...
- Mogget! Do rzeczy! - błagała Lirael.
Kot skinął głową i oblizał pyszczek. Najwyraźniej sam musiał zadecydować, co i kiedy miał powiedzieć.
- No więc wręczyłem jej tę paczkę - ciągnął dalej. - Arielle wpatrywała się we mgłę unoszącą się nad wodospadem. Tego dnia była akurat tęcza, ale ona jej nie dostrzegała. Wyraz jej oczu zmienił się i poznałem, że ma Widzenie. Powiedziała mi wtedy: „Razem z moją córką dotrzecie w okolice Muru. W przeciwieństwie do mnie, ty poznasz dorosłą Lirael. Powiedz jej, że... moje życie... to, co się w nim wydarzy... nie będzie zależało wyłącznie ode mnie. Złączyłam swój i jej los z Abhorsenami. Droga, którą obie będziemy podążać, narzuca nam pewne wybory. Powiedz jej także, że ją kocham i zawsze będę kochać. Rozstanie z nią nigdy nie przestanie ranić mego serca”.
Lirael siedziała skupiona. Nie słyszała jednak Moggeta, lecz głos własnej matki. Gdy kot przestał mówić, spojrzała na czerwoną poświatę rozpościerającą się na niebie ponad ich głowami i na gwiazdy jaśniejące po drugiej stronie Muru. Po jej policzku stoczyła się pojedyncza łza, która zalśniła srebrzyście, oświetlona ostatnimi przebłyskami zachodzącego słońca.
- Przygotowałem dla ciebie zaklęcie - powiedział Sam, tak pochłonięty czynieniem czarów, że zupełnie nie dotarły do niego słowa Moggeta. - Musisz po prostu w nie wejść. Nie zapomnij tylko zamknąć oczu.
Lirael odwróciła się i zobaczyła w powietrzu złocistą aurę o nieokreślonym kształcie. Niepewnym krokiem ruszyła w tę stronę. Wchodząc w krąg oddziaływania zaklęcia, zamknęła oczy. Po jej twarzy przemknęły złote iskry, zupełnie jakby czyjeś ciepłe, przyjazne dłonie dotknęły jej i osuszyły łzy.
Rozdział piętnasty
Strefa Graniczna
- Sierżancie, tam zdecydowanie coś się rusza - szepnął starszy szeregowy Horrocks, spoglądając przez celownik swojego karabinu maszynowego marki Lewin. Mam to poczęstować serią?
- Ani się waż, do cholery! - szeptem odparł sierżant Evans. - Czy ty niczego nie rozumiesz? Jeżeli to jest jakaś zjawa, Ghlim, czy coś w tym rodzaju, przylezie tu i wypruje z ciebie flaki! Scazlo, leć do porucznika i powiedz mu, że coś się pojawiło. Pozostali, przekażcie jeden drugiemu, że wszyscy mają przygotować bagnety, tylko cicho. I żeby żaden mi się nie wyrwał, dopóki nie wydam stosownych rozkazów.
Evans jeszcze raz spojrzał przez celownik, gdy Scazlo wyruszył z meldunkiem, idąc okopem komunikacyjnym. Na całej linii umocnień słychać było stłumiony trzask bagnetów. Sierżant napiął łuk i przygotował pistolet do wystrzelenia czerwonej racy. Flara tego koloru zawiadomi pozostałe jednostki, że ktoś przedostał się przez Mur. Jeśli uda się ją puścić - pomyślał Evans. Ze Starego Królestwa wiał bowiem ciepły północny wiatr. Ponieważ wiosna wciąż jeszcze nie zdołała przegnać resztek zimy, miał on ten dobry skutek, że w chłodnych, miejscami nadal oblodzonych okopach, robiło się nieco cieplej. Z drugiej jednak strony, podmuchy mogły sprawiać, iż wszelka broń, samoloty, race, miny i wszystko, co wiązało się z techniką - nie będzie działać jak należy.
- Jest ich dwóch... i coś jakby pies - szepnął Horrocks. Jego palec wskazujący zmienił przyjętą wcześniej pozycję i powędrował w stronę spustu.
Evans przebijał wzrokiem ciemności, usiłując coś dostrzec. Horrocks nie był może zbyt inteligentny, ale doskonale widział po ciemku, o wiele lepiej niż Evans. Sierżant nie mógł niczego wypatrzyć, ale usłyszał brzęk puszek rozwieszonych na drutach w pobliżu okopów. Ktoś... lub coś... wolno przesuwało się do przodu.
Horrocks zaczął zaciskać palec na cynglu i odbezpieczył broń. Magazynek był pełen, a pod ręką miał jeszcze kilka na zmianę. Czekał tylko na rozkaz i ewentualnie na zmianę kierunku wiatru.
Chwilę później odetchnął, zdjął palec ze spustu i odchylił się do tyłu.
- To chyba ktoś od nas - powiedział już normalnym głosem. - Wyglądają na Zwiadowców. Oficer i jakiś pokiereszowany gość z obandażowaną głową. No i jeden z tych... no... psów węszących.
- Tropiących - mimowolnie poprawił go Evans.
Sierżant zastanawiał się, co robić. Na granicy spotykał już najróżniejsze istoty. Czasami były to tylko jakieś niewyraźne cienie, kiedy indziej zwyczajnie wyglądający mieszkańcy Starego Królestwa, to znowu jakieś latające stwory. Nigdy jednak nie słyszał, aby ktoś ze Starego Królestwa występował pod postacią ancelstierrańskiego oficera albo specjalnie szkolonego psa. Tyle że zawsze może się zdarzyć ten pierwszy raz...
- Co się dzieje, Evans? - zza pleców dobiegł go czyjś głos. Natychmiast poczuł ulgę, chociaż za nic by jej nie okazał. Porucznik Tindall był co prawda generalskim synem, ale mundur nosił nie tylko od parady. Doskonale rozumiał, czym jest Pogranicze. W dodatku na czole miał znak Kodeksu, który to potwierdzał.
- Przed nami, w odległości około pięćdziesięciu jardów, coś się przemieszcza - meldował Evans. - Horrocks przypuszcza, że są to Zwiadowcy, jeden z nich jest ranny.
- No i towarzyszy im pies wę... to znaczy tropiący - dodał szeregowy. Tindall zignorował go, podszedł nieco bliżej i wychylił się ponad fortyfikacjami, żeby móc coś dojrzeć. W stronę okopu rzeczywiście zmierzały jakieś słabo widoczne w oddali postaci. Nie miał pojęcia, co to mogło być, nie wyczuwał jednak żadnych złowrogich sił, ani też szczególnie niebezpiecznej magii. Coś przyciągało jego uwagę... jednakże jeżeli rzeczywiście zdążali ku nim Zwiadowcy Przejścia Granicznego, to niewątpliwie obaj musieli być także Magami Kodeksu.
- Próbowałeś puścić racę? - zapytał. - Białą?
- Nie, panie poruczniku - odparł Evans. - Z północy wieje wiatr. Sądziłem, że i tak nie da się jej wystrzelić.
- To całkiem możliwe - odparł porucznik. - Uprzedź ludzi, że oświetlę teren wzdłuż linii okopów. Wszyscy mają być w pogotowiu i czekać na dalsze rozkazy.
- Tak jest, panie poruczniku! - powiedział Evans. Następnie zwrócił się do żołnierza stojącego obok i przyciszonym głosem wydał odpowiednie dyspozycje: - Wszyscy na stanowiska ogniowe! Przedpole zostanie oświetlone! Przekazać dalej.
Gdy rozkaz rozszedł się po całym okopie, żołnierze zajęli pozycje strzeleckie. W ich ruchach widać było napięcie. Evans nie mógł ogarnąć wzrokiem całego plutonu, panowały bowiem głębokie ciemności, był jednak pewien, że kaprale znajdujący się na obu końcach okopu zadbają, by wszystko przebiegało jak należy.
- Zaczynam rzucać zaklęcie - ogłosił porucznik Tindall. W zagłębieniu jego dłoni ukazał się znak Kodeksu sprowadzający światło. Początkowo słabo widoczny, stopniowo zyskiwał na wyrazistości. Gdy nabrał blasku i zaczął iskrzyć, porucznik uniósł rękę do góry i zamachnął się znad głowy, zupełnie jakby rzucał piłeczką do krykieta. Świetlista kula poszybowała do przodu.
W trakcie lotu rozbłysła jeszcze bardziej, aż w końcu zamieniła się w miniaturowe słońce, które w magiczny sposób zawisło w powietrzu, ponad pasem Ziemi Niczyjej. Jego jaskrawe światło rozproszyło ciemności i wydobyło z mroku sylwetki dwóch osób, które podążały wąską ścieżką biegnącą zakosami pomiędzy zasiekami z drutu. Tak jak to relacjonował Horrocks, towarzyszył im specjalnie wyszkolony pies tropiący. Obie postaci miały na sobie mundury koloru khaki, takie same, jakie nosili wszyscy ancelstierrańscy żołnierze, oraz kolczugi, którymi wyróżniały się Wojska Pogranicza. Pewna niekonwencjonalność szczegółów odzienia i broni świadczyła o tym, że byli to członkowie Jednostki Zwiadowczej Północnej Strefy Granicznej, lub też po prostu Zwiadowcy, jak ich powszechnie nazywano.
Gdy znaleźli się w kręgu jaskrawego światła, jeden z przybyszów podniósł ręce do góry. Drugi, który miał obandażowaną głowę, uczynił to samo, tyle że jego ruchy były nieco wolniejsze.
- Swoi! Nie strzelać! - krzyknął Sameth, gdy światło Kodeksu padające z góry zaczęło z wolna przygasać. - Nazywam się Stone i jestem porucznikiem, a to sierżant Clare. Mamy psa!
- Trzymajcie ręce w górze i podchodźcie pojedynczo! - zawołał Tindall. - Znasz jakiegoś porucznika Stone’a albo sierżanta Clare’a? - zwrócił się półgłosem do Evansa.
Sierżant pokręcił głową. - Nigdy o nich nie słyszałem, poruczniku. Ale sam pan przecież wie, jak to jest ze Zwiadowcami. Trzymają się razem i nie dopuszczają nikogo z zewnątrz. Ten porucznik wydaje mi się znajomy.
- Rzeczywiście - mruknął Tindall, marszcząc brwi. Zbliżający się ku niemu oficer faktycznie kogoś przypominał. Towarzyszący mu sierżant, ranny w głowę, powłóczył nogami i poruszał się z wyraźnym trudem, jakby przy każdym ruchu odczuwał ból. Pies miał na piersi przepisową tabliczkę koloru khaki z wytłoczonym białym numerem identyfikacyjnym, a na szyi szeroką skórzaną obrożę, nabijaną ćwiekami. Wszystko wskazywało na to, że byli to autentyczni Zwiadowcy, cała trójka.
- Stójcie! - krzyknął Tindall, gdy Sameth nadepnął na kawałek obluzowanego drutu używanego do formowania zasieków. Od okopu dzieliło ich już tylko dziesięć jardów. - Podejdę do was i sprawdzę, czy nosicie znaki Kodeksu.
- Będziesz mnie osłaniał - szepnął do Evansa. - Wiesz, co masz robić, gdyby okazało się, że to jakiś podstęp.
Evans skinął głową. W błotnistą ziemię pomiędzy drewnianymi kładkami wetknął cztery strzały o srebrnych ostrzach, tak aby w razie potrzeby były pod ręką. Piątą nałożył na cięciwę i napiął łuk. Armia ani nie wydawała żołnierzom takiej broni, ani nawet nie przewidywała możliwości jej użycia. Jednakże na terenie Pogranicza łuk był nieodzowny i posługiwali się nim wszyscy. Wielu żołnierzy było doświadczonymi łucznikami, a Evans zaliczał się do najlepszych.
Porucznik Tindall jeszcze raz przyjrzał się obu przybyszom, których sylwetki ponownie zaczęły wtapiać się w otaczający mrok, jako że magiczne światło znacznie przygasło. Nieco wcześniej, kiedy nastąpił rozbłysk, porucznik przepisowo zamknął jedno oko, aby zachować zdolność widzenia w ciemnościach. Teraz ponownie je otworzył, ale niewiele mu to pomogło.
Wydobył miecz. Srebrne ostrze zalśniło i było doskonale widoczne nawet w przyćmionym świetle gwiazd. Tindall wyszedł z okopu. Serce waliło mu tak głośno, iż miał wrażenie, że łomot rozchodzi się echem po całych trzewiach.
Porucznik Stone czekał z uniesionymi rękami. Tindall ostrożnie zbliżył się do niego, ze zmysłami wyczulonymi na najsłabszy bodaj sygnał obecności Wolnej Magii czy Zmarłych. Nie mógł jednak wychwycić niczego poza Magią Kodeksu, która w dziwny i trudny do określenia sposób spowijała zarówno żołnierzy, jak i psa, broniąc do nich dostępu. - To pewnie jakieś zaklęcie ochronne - uznał syn generała.
Wyciągnął przed siebie miecz na odległość ramienia i delikatnie przyłożył koniec ostrza do gardła porucznika Stone’a, mniej więcej o cal wyżej, niż sięgała kolczuga. Następnie wskazującym palcem lewej ręki dotknął znaku Kodeksu na czole mężczyzny.
Ledwo zdążył to uczynić, znak rozjarzył się i buchnął falą złocistych płomieni. Porucznik Tindall poczuł, że wpada w dobrze sobie znany, nie kończący się wir Kodeksu. Znak na czole żołnierza nie było w żaden sposób zdeformowany ani uszkodzony, toteż Tindall natychmiast doznał ulgi, równie intensywnej jak działanie Kodeksu, które odczuł.
- Francis Tindall, nie mylę się, prawda? - zapytał Sam.
Na szczęście, gdy zastanawiał się, w jaki sposób przeistoczyć się w oficera Zwiadowcę, pomyślał nie tylko o mundurze i stosownym ekwipunku, ale także o odpowiednio bujnych wąsach. Porucznika Tindalla spotykał już niejednokrotnie w czasie oficjalnych uroczystości, w których uczestniczył w trakcie semestru. Młody mężczyzna był tylko kilka lat starszy od Sama. Ojciec porucznika, generał Tindall, sprawował dowództwo nad całym Garnizonem Strefy Granicznej.
- Zgadza się - odparł Francis, nie kryjąc zaskoczenia. - Mógłby się pan przypomnieć?
- Sam Stone - odparł Książę. Nadal jednak trzymał ręce w górze i wskazał głową za siebie. - Lepiej będzie, jak zajmiecie się sierżantem Clare’em. Uważajcie jednak na jego głowę. Został trafiony strzałą i jest w dosyć kiepskim stanie.
Tindall skinął głową, wyminął Sama i powtórzył procedurę kontrolną w stosunku do rannego sierżanta. Żołnierz miał prawie całą głowę w bandażach, ale znak Kodeksu pozostał na wierzchu, więc mógł go dotknąć. Także i ten znak nie nosił żadnych śladów zniszczenia. Porucznik Tindall uświadomił sobie, że zarówno sierżant, jak i porucznik Stone dysponowali ogromną mocą. Obaj musieli być niezwykle potężnymi Magami Kodeksu, najsilniejszymi, jakich kiedykolwiek spotkał.
- Są w porządku! - krzyknął do sierżanta Evansa. - Zdejmijcie ludzi ze stanowisk strzeleckich i ponownie wystawcie czujki!
- Zastanawiam się - napomknął Sam - w jaki sposób zdołaliście nas zauważyć. Nie spodziewałem się, że zastanę tutaj żołnierzy.
- Nieco dalej na zachód ogłoszono alarm - wyjaśnił Tindall, prowadząc obu przybyszów w stronę okopu. - Niespełna godzinę temu otrzymaliśmy rozkaz do wymarszu. Reszta batalionu jest już w połowie drogi do Bain. Wezwano nas do pomocy władzom cywilnym. Pewnie znowu jakieś kłopoty w obozach dla uchodźców z Southerling albo demonstracje Partii Ojczyźnianej. Nasza kompania miała wyruszyć ostatnia.
- Coś się wydarzyło na zachodzie? - z niepokojem dopytywał się Sam. - Zna pan może jakieś szczegóły?
- Nie otrzymałem żadnych bliższych informacji na ten temat - odparł Tindall. - A pan, poruczniku Stone?
- Mam nadzieję, że to nie jest to, o czym myślę - odpowiedział Sam. - Muszę się jednak skontaktować z Kwaterą Główną, i to jak najszybciej. Czy macie tutaj jakiś telefon polowy?
- Owszem - odparł Tindall. - Niestety, straciliśmy łączność. Zdaje się, że to z powodu wiatru, który wieje zza Muru. Być może działa aparat na stanowisku dowodzenia kompanią. W przeciwnym razie trzeba będzie zawrócić spory kawałek i spróbować dostać się do drogi.
- A niech to! - wykrzyknął Sam, kiedy wchodzili do okopu. Na zachodzie ogłoszono jakiś alarm. To musiało mieć związek z Hedge’em i Nicholasem. Sam zupełnie bezwiednie odpowiedział na honory, które oddał mu sierżant Evans, i nagle dostrzegł pobladłe twarze żołnierzy wyłaniające się z mroku. Widać było, że czują ogromną ulgę, iż nie jest istotą przybyłą ze Starego Królestwa.
Gdy do okopu wskoczył pies, ci, którzy znajdowali się najbliżej, wzdrygnęli się. Tuż za czworonożnym towarzyszem ostrożnie i powoli zeszła Lirael. Ciągle jeszcze bolały ją mięśnie po wyczerpującym locie. Strefa Graniczna była obszarem, w którym działo się sporo dziwnych i przerażających rzeczy. Lirael czuła się przygnieciona ciężarem śmierci, która napierała na nią ze wszystkich stron. Bardzo wielu Zmarłych usiłowało przekroczyć granicę oddzielającą ich od Życia. Powstrzymywały ich jedynie flety wiatrowe, które wygrywały swą bezgłośną pieśń. Ustawiła je tutaj, na pasie Ziemi Niczyjej, Sabriel Abhorsen. Musiało tak być, flety wiatrowe spełniały bowiem swoją rolę tylko tak długo, jak żył Abhorsen, który je sporządził. Po śmierci Sabriel rozpadłyby się z chwilą najbliższej pełni księżyca. Zmarli powstaliby z martwych i trwaliby tak, dopóki nie spętałby ich kolejny Abhorsen. Lirael uświadomiła sobie nagle, że to właśnie ona jest następczynią Abhorsenów.
Porucznik Tindall zauważył, że drży, i spojrzał na nią z niepokojem.
- Może powinniśmy zabrać go do pułkowego punktu sanitarnego? - zaproponował. W sierżancie było coś niezwykłego, co kazało odwracać od niego wzrok. Gdy Tindall przyglądał mu się kątem oka, dostrzegał jakąś niewyraźną aurę, która niezupełnie odpowiadała kształtom, które widział. Dziwny był także jego pas. Od kiedy to Zwiadowcy nosili je wypełnione nabojami do karabinów? Zwłaszcza gdy nie mieli przy sobie takiej broni?
- Nie ma potrzeby - szybko odparł Sam. - On na pewno dojdzie do siebie. Musimy jak najszybciej znaleźć jakiś telefon i skontaktować się z pułkownikiem Dwyerem.
Tindall skinął głową bez słowa. Ukrył w ten sposób wyraz zatroskania, który na moment pojawił się na jego twarzy, oraz nurtujące go niespokojne myśli. Podpułkownik Dwyer, który dowodził Zwiadowcami Przejścia Granicznego, od dwóch miesięcy przebywał na urlopie. Porucznik Tindall sam go nawet odprowadzał po pamiętnym obiedzie, który wydano u ojca, w kwaterze głównej.
- Najlepiej będzie, jak udamy się do dowódcy kompanii - powiedział w końcu. - Major Greene na pewno zechce zamienić z wami parę słów.
- Muszę natychmiast zatelefonować - upierał się Sam. - Nie ma czasu na rozmowy!
- Niewykluczone, że aparat telefoniczny majora jest czynny - odparł Tindall, starając się mówić opanowanym głosem. - Sierżancie Evans - proszę objąć dowództwo nad plutonem. Byatt i Emerson - za mną. Bagnety na broń. Aha, Evans - wyślij kogoś do porucznika Gotleya i poproś, by stawił się na stanowisku dowodzenia. Być może będziemy musieli zasięgnąć jego rady w sprawie sygnałów.
Porucznik Tindall szedł okopem komunikacyjnym jako pierwszy. Za nim podążali Sam, Lirael oraz pies. Evans zauważył spojrzenie porucznika i zrozumiał, że nieprzypadkowo wzywa on do sztabu jedynego Maga Kodeksu, jaki służył w kompani poza majorem Greenem. Na chwilę przywołał do siebie Byatta i Emersona i szeptem przekazał im kilka wskazówek.
- Coś się święci, chłopaki. Jeżeli dowódca wyda taki rozkaz lub pojawią się jakiekolwiek kłopoty, macie natychmiast pchnąć tych dwóch bagnetem w plecy!
Rozdział szesnasty
Decyzja majora
Sameth podupadł na duchu, gdy porucznik Tindall wprowadził ich do głębokiej ziemianki, która znajdowała się jakieś sto jardów za linią okopów. Nawet w przyćmionym świetle lampy naftowej widać było od razu, że lokum to należy do oficera, który nade wszystko ceni sobie wygodę oraz święty spokój, toteż najprawdopodobniej nie zechce nawet wysłuchać, a co dopiero zrozumieć, na czym polega ich zadanie.
W rogu pomieszczenia ustawiono opalany drewnem piec, w którym buzował ogień. Na stole sztabowym stała otwarta butelka whisky, a w kącie umieszczono wygodny fotel, w którym usadowił się major Greene, czerwony na twarzy i wyglądający na człowieka skorego do kłótni. Miał jednak na nogach buty, a na podorędziu miecz oparty o fotel i wiszącą na kołku kaburę z rewolwerem. Nie uszło to uwagi Sama.
- Co jest? - huknął major na widok wchodzących, którzy musieli pochylić głowy z powodu niskiego nadproża. Gdy przybyli stanęli wokół stołu, major podniósł się ze swego miejsca, czemu towarzyszyło skrzypienie fotela. Jak na majora jest dosyć leciwy - pomyślał Sameth.
- Dobiega pięćdziesiątki albo już ją przekroczył i pewnie niedużo mu zostało do emerytury.
Zanim Sam zdążył cokolwiek powiedzieć, porucznik Tindall, który ustawił się za nimi z tyłu, oznajmił:
- To jacyś oszuści, panie majorze. Nie wiem tylko, jakiego rodzaju. Na czole noszą znak Kodeksu, w idealnym stanie.
Sam aż zesztywniał, usłyszawszy określenie „oszuści”. Zauważył również, że Lirael chwyciła psa za obrożę, zaczął bowiem wściekle warczeć, wydobywając z siebie niskie, gardłowe tony.
- Oszuści, hę? - zwrócił się do obu podejrzanych major Greene. Popatrzył na Sama, który dopiero teraz zauważył, że stary oficer nosi na czole znak Kodeksu. - Co macie do powiedzenia na swoją obronę?
- Nazywam się porucznik Stone i służę w Jednostce Zwiadowczej Północnej Strefy Granicznej - z trudem wyrecytował Sam. - Jest ze mną sierżant Clare oraz pies tropiący, który wabi się Woppet. Muszę natychmiast skontaktować się z Kwaterą Główną Strefy. To pilne...
- Bzdury wyssane z palca! - ryknął major, nie okazując jednak gniewu. - Znam wszystkich oficerów służących w tej jednostce, nie wyłączając dowódcy. W końcu sam nim kiedyś byłem, i to przez długi czas! Znam się także na psach służących w armii. Ten bez wątpienia do nich nie należy. Byłbym zdziwiony, gdyby udało mu się wytropić krowi placek w kuchni.
- Wolę ciekawsze zadania - z oburzeniem odezwał się pies.
Zaległa cisza. Po chwili major zreflektował się, sięgnął po miecz i skierował go w ich stronę. Porucznik Tindall i jego ludzie błyskawicznie obstąpili Sama oraz Lirael. Do ich odsłoniętych gardeł przystawili ostrza mieczów oraz dwa bagnety.
- Oj! - powiedział pies, pojmując swój błąd. Zrezygnowany wyciągnął się na brzuchu i położył głowę na łapach. - Bardzo mi przykro, pani.
- Pani? - krzyknął Greene. Jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. - Kim naprawdę jesteście? I czym jest ten stwór?
- Książę Sameth ze Starego Królestwa - z westchnieniem przedstawił się Sam. - Towarzyszy mi Lirael, następczyni Abhorsenów. Pies jest naszym przyjacielem. Wszyscy występujemy pod postaciami zmienionymi zaklęciem. Czy pozwolicie mi je zdjąć? Trochę będzie iskrzyć, ale to nie jest niebezpieczne.
Major poczerwieniał na twarzy bardziej niż kiedykolwiek, lecz skinął głową.
Kilka minut później stanęli przed nim już jako Sam i Lirael we własnych osobach, ubrani w swoje zwykłe stroje. Widać było, że są okropnie zmęczeni i sporo przeszli w ostatnim czasie. Major uważnie im się przyjrzał, po czym rzucił okiem na psa. Tabliczka identyfikacyjna zniknęła, a obroża zmieniła wygląd. Ponadto zwierzę wydawało się większe niż poprzednio. Odpowiedziało majorowi spojrzeniem pełnym smutku i powagi, psując jednak efekt zawadiackim mrugnięciem.
- To rzeczywiście książę Sameth - oświadczył porucznik Tindall, który podszedł bliżej, żeby dokładniej im się przyjrzeć. Jego twarz przybrała dziwny wyraz, jakby poczuł dla nich współczucie. Popatrzył na Sametha i dwukrotnie skłonił przed nim głowę. Książę wyglądał na zaskoczonego takim obrotem sprawy. - A ona przypomina... proszę wybaczyć mi ten nietakt, pani. Chciałem powiedzieć, że wygląda pani zupełnie jak Sabriel, a właściwie jak Abhorsen.
- Tak, jestem książę Sameth - wolno powtórzył Sam, nie licząc prawie na to, że ten grubawy major, myślący tylko o czekającej go wkrótce emeryturze, zechce mu pomóc. - Potrzebuję jak najszybciej skontaktować się z pułkownikiem Dwyerem.
- Telefon nie działa - odrzekł major. - A poza tym pułkownik Dwyer jest na urlopie. Co takiego pilnego chcecie mu przekazać?
Zamiast Sama przemówiła Lirael. Z powodu różnicy temperatur pomiędzy Starym Królestwem, gdzie panowało lato, oraz Ancelstierre, w którym dopiero co nastała wiosna, prawdopodobnie przeziębiła się i mówiła ochrypłym, załamującym się głosem. Migotliwy płomień lampy sprawiał, że jej cień drgał leciutko i tańczył po stole.
- Ktoś próbuje przewieźć do Ancelstierre potworne, pradawne zło. Potrzebna nam pomoc, abyśmy mogli je odnaleźć i powstrzymać. Inaczej zniszczy najpierw wasz kraj, a potem nasz.
Major przyjrzał się jej z uwagą, a jego zaczerwienioną twarz wykrzywił grymas. Nie znaczyło to jednak, że nie daje wiary jej słowom, jak obawiał się tego Sam.
- Gdybym nie był świadomy, co oznacza tytuł, który nosisz, ani nie poznał się na twoich dzwonkach - wolno odezwał się major - podejrzewałbym, że przesadzasz. Nigdy nie słyszałem, by jakieś zło było na tyle potężne, żeby mogło zniszczyć cały mój kraj. To, co mówisz, budzi moje najgorsze obawy.
- Zwie się Niszczyciel - cicho oznajmiła Lirael. W jej głosie można było wyczuć strach, który wciąż w niej narastał, odkąd wyruszyli znad Czerwonego Jeziora. - To jeden z Dziewięciu Mocarzy Świetlistych Błyskawic, Wolnych Duchów istniejących od Prapoczątku Dziejów. Został spętany i podzielony na dwie części przez Siedmiu, a następnie zagrzebany głęboko w ziemi. Teraz jednak dwie metalowe półkule, które trzymały go w okowach, zostały wydobyte na powierzchnię przez nekromantę o imieniu Hedge. Niewykluczone, że właśnie w tej chwili przewożone są na drugą stronę Muru.
- A więc tak się sprawy mają - odezwał się major, w jego głosie nie słychać było jednak satysfakcji. - Gołąb pocztowy przyniósł mi wiadomość od dowódcy Brygady, że na zachodzie są jakieś problemy i że wojska obrony kraju zostały postawione w stan gotowości. Do tej pory jednak nie dotarły do mnie żadne inne wieści. Ten nekromanta zwie się Hedge, powiadasz? Znałem kiedyś sierżanta, który tak właśnie się nazywał. Był jednym ze Zwiadowców, gdy do nich przystałem. Jednakże to raczej nie on. Znałem go przecież trzydzieści pięć lat temu i już wówczas miał przeszło pięćdziesiąt lat...
- Majorze, koniecznie muszę dostać się do jakiegoś telefonu! - przerwał mu Sameth.
- Oczywiście, natychmiast! - zgodził się Greene. Można było odnieść wrażenie, że nieoczekiwanie wstąpił w niego nowy duch, jakby major nagle odmłodniał, odzyskując dawną energię i zapał.
- Pan, poruczniku Tindall, zbierze swój pluton i powie Edwardowi oraz starszemu sierżantowi Porritowi, żeby szykowali się do wymarszu. Chcę zabrać tych dwoje...
- Troje - odezwał się pies.
- Czworo - wtrącił Mogget, wysuwając łeb z plecaka Sama. - Mam już dość tego ciągłego milczenia.
- On także jest z nami - czym prędzej uspokoiła żołnierzy Lirael, zobaczywszy, że znowu sięgają po miecze i bagnety.
- Mogget jest kotem, a Podłe Psisko... psem. Oni są... hm... sługami Clayrów i Abhorsenów.
- Otóż i całe Pogranicze! Co by nie mówić, nieszczęścia chodzą jednak parami! - oświadczył major. - Zabiorę teraz waszą czwórkę na tyły, gdzie biegnie droga, i stamtąd spróbujecie zatelefonować. Francis, jak najszybciej udaj się do bazy transportowej. Przerwał, a potem dodał:
- Zapewne nie wiecie, dokąd skieruje się Hedge, jeżeli zdoła przejść Strefę Graniczną?
- Jego celem jest Młyn Forwin. Tam mieści się Farma Błyskawic, gdzie będą próbowali uwolnić Niszczyciela - odparła Lirael. - Pokonanie Strefy Granicznej może nie stanowić dla nich większego problemu, jako że Hedge ma przy sobie Nicholasa Sayre’a, którego wuj jest Głównym Ministrem. Ktoś, z kim mają się spotkać po tej stronie Muru, ma im przekazać specjalne pismo od premiera, zezwalające na przewóz obu półkul.
- Sam list nie wystarczy - oświadczył major. - Podejrzewam, że na Przejściu Granicznym osiągnęliby w końcu swój cel, ale wymagałoby to wielu godzin jeżdżenia tam i z powrotem do garnizonu w Bain, a nawet do Corvere. Natomiast w samej Strefie Granicznej nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby się na coś takiego nabrać. Dlatego będą musieli przebijać się siłą, chociaż jeżeli stan gotowości ogłoszono godzinę temu, to najprawdopodobniej już próbowali... Dyżurny!
W drzwiach prowadzących do ziemianki ukazała się głowa kaprala, który próbował ukryć w dłoni tlący się papieros.
- Przynieś mi mapę, na której będzie widać Młyn Forwin. To gdzieś dalej na zachód! Pierwszy raz w życiu słyszę o tym cholernym miejscu.
- Młyn Forwin leży około trzydziestu mil stąd, na wybrzeżu, panie majorze - wyjaśnił Tindall, który zmierzał właśnie ku wyjściu i zatrzymał się w pół drogi. - Jeżdżę tam na ryby. W pobliskim jeziorze można złapać niezłe łososie. To kilka mil poza obszarem Strefy Granicznej.
- Naprawdę? Hm! - zastanowił się Greene. Znowu poczerwieniał na twarzy. - Co jeszcze znajduje się w pobliżu?
- Opuszczony tartak, rozpadający się dok i pozostałości linii kolejowej, którą kiedyś wykorzystywano do zwożenia drewna ze wzgórz - odparł porucznik. - Nie wiem, co to takiego ta Farma Błyskawic, ale jest tam...
- To Nicholas kazał ją zbudować - przerwała mu Lirael. - Z tego, co wiem, całkiem niedawno.
- Mieszkają tam jacyś ludzie? - spytał major.
- Teraz już tak - odparł Tindall. - Pod koniec ubiegłego roku założono w tym miejscu dwa obozy: Norris i Erimton. Mieszkają w nich Southerlińczycy. Oba położone są na wzgórzach, bezpośrednio nad doliną, na której dnie znajduje się jezioro. Uchodźców jest przypuszczalnie około pięćdziesięciu tysięcy. Nadzoruje ich policja.
- Jeżeli Niszczyciel zrzuci krępujące go pęta i stanie się jednością, ci ludzie będą pierwszymi, którzy zginą - oznajmił pies. - A Hedge zbierze swoje żniwo wśród ich duchów. Gdy wejdą w Śmierć, narzuci im swoje więzy i odtąd będą musieli mu służyć.
- W takim razie trzeba ich stamtąd wydostać - oświadczył major. - Tylko że obozy leżą poza Strefą i to może stanowić problem. Generał Tindall na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Mam tylko nadzieję, że generał Kingswold przebywa teraz na urlopie. Jest bezgranicznie oddany Partii Ojczyźnianej...
- Musimy się spieszyć! - przerwała nagle Lirael. Nie było czasu na dalsze rozmowy. Ogarnęły ją złe przeczucia. Miała wrażenie, że każda upływająca sekunda jest jednym z ostatnich ziarenek piasku przesypujących się w klepsydrze. - Koniecznie powinniśmy dostać się do Młyna Forwin, zanim pojawi się tam Hedge z półkulami!
- Słusznie! - krzyknął major Greene, ponownie odzyskując wigor. Wyglądało na to, że od czasu do czasu potrzebował jakiegoś bodźca, który mobilizował go do dalszych działań. Schwycił swój hełm, wcisnął go na głowę i dopadł kabury z rewolwerem, która dyndała na kołku. - Dalej, poruczniku Tindall. Nie mamy czasu do stracenia!
Wszystko, co działo się później, rzeczywiście następowało w przyspieszonym tempie. Porucznik rozpłynął się w ciemnościach, a major powiódł ich za sobą następnym okopem, zmuszając niemalże do biegu. Wreszcie dotarli na sam jego koniec i wyszli na powierzchnię. Dalej prowadziła już zwykła ścieżka, oznakowana co kilka jardów pomalowanymi na biało kamieniami, które pobłyskiwały delikatnie w świetle gwiazd. Tej nocy księżyc nie pojawił się na niebie w Ancelstierre, chociaż ukazał się w Starym Królestwie. Było tu również znacznie zimniej.
Dwadzieścia minut później major, trochę zasapany, ale w zadziwiająco dobrej formie, zwolnił nieco i przeszedł do marszu. Ścieżka zaprowadziła ich do szerokiej asfaltowej szosy, która ciągnęła się na wschód i na zachód aż po linię horyzontu widoczną w świetle gwiazd. Po obu stronach drogi stały słupy telegraficzne. Stanowiły część sieci, która obejmowała zasięgiem całą Strefę Graniczną.
Po drugiej stronie drogi z ciemności wyłonił się przysadzisty betonowy bunkier połączony ze słupami telegraficznymi plątaniną długich drutów. Major Greene wpadł do środka niczym pocisk dużego kalibru i natychmiast zaczął krzyczeć, starając się obudzić pechowego żołnierza, który drzemał nad centralką, z głową na kłębowisku kabli i wtyczek.
- Natychmiast łącz mnie z Kwaterą Główną Strefy Granicznej! - polecił major. Półprzytomny dyżurny automatycznym ruchem, zdradzającym długą praktykę, połączył odpowiednie kable. - Muszę porozmawiać z generałem Tindallem! Osobiście! Jeżeli śpi, proszę go obudzić!
- Tak jest, ma się rozumieć, tak jest - mamrotał służbiście żołnierz, klnąc w duchu, że akurat tej nocy postanowił sięgnąć do swoich sekretnych zapasów i napić się rumu. Jedną ręką zasłaniał usta, próbując ukryć przed rozwścieczonym majorem i jego dziwnymi towarzyszami odór alkoholu.
Gdy udało się zrealizować połączenie, Greene chwycił za słuchawkę i szybko zaczął coś tłumaczyć. Nie ulegało wątpliwości, że bezskutecznie usiłuje przedrzeć się przez biurokratyczny łańcuszek nieistotnych osób broniących dostępu do generała, bowiem twarz majora coraz bardziej się zaogniała, aż Lirael zaczęła się zastanawiać, czy aby nie zapłoną mu od tego wąsy. W końcu jednak zdołał się skontaktować z właściwą osobą, bo przez całą minutę uważnie słuchał i nie przerywał. Po chwili wolno odłożył słuchawkę na widełki.
- Na zachodnim krańcu Strefy ktoś wtargnął na terytorium Ancelstierre - oznajmił. - Widziano czerwone rakiety sygnalizacyjne, co oznacza, że oddziały stacjonujące w tym rejonie wzywały pomocy. Niestety, na odcinku pomiędzy pierwszą a dziewiątą milą przerwana została łączność, a więc atak przypuszczono na dosyć rozległym obszarze. Nikt nie wie, co się tam właściwie dzieje. Generał Tindall już wydał rozkaz, aby wysłać w ten rejon jednostkę do zadań specjalnych, sam jednak musiał pojechać na Przejście Graniczne, gdzie nieoczekiwanie wynikły jakieś inne problemy. Pułkownik, z którym przed chwilą rozmawiałem, taki sztabowy gryzipiórek, nakazał, abym nigdzie się stąd nie ruszał.
- Mamy zostać tutaj!? Czy naprawdę nie możemy udać się na zachód, aby uniemożliwić Hedge’owi przeprawienie się na drugą stronę Muru? - spytała Lirael.
- Łączność straciliśmy godzinę temu - powiedział major Greene. - Do tej pory nie udało się jej przywrócić. Nie zaobserwowano też następnych rakiet. To może oznaczać, że albo nikt tam nie ocalał, albo żołnierze zdezerterowali. Tak czy inaczej, Hedge i jego półkule z pewnością są już po drugiej stronie Muru, poza Strefą Graniczną.
- Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób zdołali nas prześcignąć - powiedziała Lirael.
- Pomiędzy Ancelstierre i Starym Królestwem czas potrafi płatać różne figle - grobowym głosem odezwał się Mogget i przy okazji śmiertelnie przestraszył telefonistę. Kot wyskoczył z plecaka, nie zwracając najmniejszej uwagi na żołnierza i spokojnie mówił dalej:
- Myślę jednak, że teraz ciągnąc półkule, do Młyna Forwin będą przemieszczać się wolniej. Może więc t a m uda nam się dotrzeć przed nimi.
- Lepiej skontaktuję się przedtem z rodzicami - powiedział Sam. - Czy możliwe jest skorzystanie z łącz cywilnych?
- Hmm - mruknął major. Potarł nos i widać było, że nie jest pewien, co powiedzieć. - Myślałem, że wiesz. To się stało w ubiegłym tygodniu...
- Co takiego?
- Bardzo mi przykro, synu - powiedział major. - Twoi rodzice nie żyją. Zostali zamordowani w Corvere przez radykalnych zwolenników Coroliniego. Wybuchł granat. Ich samochód został całkowicie zniszczony.
Sam słuchał majora zupełnie oniemiały. Następnie osunął się po ścianie i ukrył twarz w dłoniach.
Lirael dotknęła delikatnie jego lewego ramienia, a pies przytulił nos z drugiej strony. Tylko Mogget wydawał się w najmniejszym stopniu nieporuszony tą wiadomością. Siedział spokojnie obok telefonisty, a jego zielone oczy intensywnie błyszczały.
Przez kilka następnych sekund Lirael usiłowała zwalczyć w sobie to, co usłyszała, ukryć to tak głęboko, żeby nie miało do niej dostępu. Zawsze tak postępowała w chwilach smutku i cierpienia, by móc w miarę normalnie funkcjonować. W zwykłych okolicznościach opłakiwałaby siostrę, której nigdy nie znała, podobnie jak Touchstone’a czy swoją matkę. Roniłaby łzy także z powodu rozmaitych innych nieszczęść, które dotykały świat. W tej sytuacji nie mogła sobie jednak na to pozwolić, ponieważ los wielu ludzi - sióstr, braci, matek oraz ojców - leżał teraz w ich rękach.
- Przestań o tym myśleć - zwróciła się do Sama, ściskając go za ramię. - W tej chwili wszystko zależy od nas. Musimy dostać się do Młyna Forwin, zanim przybędzie tam Hedge!
- Nie poradzimy sobie sami - odparł Sam. - Równie dobrze możemy od razu zrezygnować...
Urwał w pół słowa, przestał zakrywać dłońmi twarz i dźwignął się z miejsca. Nie mógł się jednak w pełni wyprostować, jak gdyby trzewia przenikał mu jakiś okropny ból. Stał tak w milczeniu przez dobrą minutę. Następnie wyjął z rękawa monetę piórkową i podrzucił ją do góry. Poleciała aż pod sam sufit bunkra i wirując bezustannie, zawisła w powietrzu. Sam oparł się o ścianę i przez chwilę przyglądał się zabawce. Nadal był przygarbiony, ale głowę odchylił do tyłu.
W końcu odwrócił wzrok od wirującego w górze krążka i wyprostował się. Stanął na baczność na wprost Lirael. Nie pstryknął palcami, żeby przywołać do siebie monetę.
- Przepraszam - szepnął. W jego oczach pojawiły się łzy, zdołał je jednak powstrzymać. - Ja... czuję się już dobrze.
Pochylił głowę przed Lirael.
- Zostałaś Abhorsenem - dodał.
Lirael na chwilę przymknęła oczy. Oto przestała być następczynią. Stała się prawdziwym Abhorsenem.
- Tak - odpowiedziała, przyjmując nowe miano, a wraz z nim wszystkie obowiązki. - Jestem Abhorsenem i potrzebuję teraz pomocy każdego, kto może jej udzielić.
- Idę z wami - oświadczył major Greene - ale nie mogę oficjalnie wydać kompani rozkazu do wymarszu. Chociaż większość i tak poszłaby pewnie z własnej woli.
- Nie rozumiem! - powiedziała z rozdrażnieniem Lirael. - Kogo może teraz obchodzić, czy coś jest zgodne z prawem, czy nie? Przecież całemu waszemu krajowi grozi zagłada! Wszyscy zginą, nikt nie ocaleje! Czy tego nie rozumiecie?
- Doskonale rozumiem, tylko że to wszystko nie jest takie proste... - zaczął tłumaczyć major.
Przerwał na chwilę, a na jego zaczerwienionej twarzy pojawiły się plamy. Pobladł też na skroniach. Lirael zauważyła, że zmarszczył czoło, jak gdyby mocno się nad czymś zastanawiał. W końcu podjął jakąś decyzję. Ostrożnie włożył rękę do kieszeni, a następnie wyciągnął ją i z całej siły uderzył uzbrojoną w kastet pięścią w bakelitową centralę telefoniczną, która eksplodowała, a delikatne podzespoły znajdujące się w środku zaczęły iskrzyć i dymić.
- A jednak to jest proste! Wydam kompanii rozkaz do wymarszu. Najwyżej ci politycy od siedmiu boleści każą mnie później rozstrzelać, gdy uda się wygrać tę batalię. A ty pamiętaj - zwrócił się do szeregowca siedzącego przy rozwalonej centralce - żebyś nie pisnął nikomu ani słowa, bo inaczej rzucę cię na pożarcie temu kociemu stworowi. Jasne?
- Mniam - mlasnął Mogget.
- Tak jest, panie majorze! - służbiście wymamrotał telefonista, próbując za pomocą specjalnego koca strażackiego zdusić ogień tlący się jeszcze w zdezelowanej łącznicy. Widać było, że drżą mu ręce.
Major wcale jednak nie czekał na odpowiedź dyżurnego. Był już za drzwiami i strofował kolejnego podwładnego, który akurat się napatoczył. - Za minutę ciężarówki mają być gotowe do drogi!
- Ciężarówki? - spytała Lirael, gdy wypadli na dwór w ślad za majorem.
- Hmm... to takie pojazdy, które jadą same, bez pomocy koni - machinalnie odparł Sam. Mówienie przychodziło mu z trudem, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co znaczą poszczególne słowa. - Dzięki nim... dotrzemy do Młyna Forwin dużo szybciej. Jeśli się nie popsują.
- Co może się zdarzyć - powiedział pies, unosząc w górę nos i węsząc. - Wiatr zmienia kierunek na południowo-zachodni i zaczyna się ochładzać. Popatrzcie tylko, co się tam dzieje!
Spojrzeli na zachód, tak jak polecił im pies. Na horyzoncie widać było błyskawice, a z oddali dobiegał głuchy odgłos grzmotów. Mogget także uważnie się przyglądał, z wysokości swojego stanowiska obserwacyjnego, którym jak zwykle był plecak Sama. Zielone oczy kota śledziły kolejne rozbłyski i Lirael zauważyła, że Mogget po cichu coś oblicza. Następnie kocur prychnął, wyraźnie niezadowolony.
- Pamiętacie, co mówił ten młody porucznik? Jak daleko jest stąd do Młyna Forwin? - zapytał, zauważając spojrzenie Lirael.
- Około trzydziestu mil - odrzekł Sam.
- Około pięciu lig - powiedziała jednocześnie Lirael.
- Błyska się dokładnie na zachodzie, jakieś sześć lub siedem lig stąd - oświadczył Mogget. - A więc Hedge wciąż jeszcze nie zdołał przewieźć swego ładunku na drugą stronę Muru!
Interludium drugie
Niebieska furgonetka pocztowa zwolniła i ze zgrzytem redukowała biegi, sposobiąc się do skrętu w brukowaną alejkę. Wkrótce musiała zwolnić jeszcze bardziej, a nawet się zatrzymać, gdyż brama była tego dnia wyjątkowo zamknięta. W dodatku po drugiej stronie stali ludzie wyposażeni w broń palną i miecze. Kierowca zorientował się, że były to uzbrojone uczennice, ubrane w białe spódniczki tenisowe lub stroje do hokeja, którym bardziej do twarzy byłoby z rakietami do tenisa lub kijami hokejowymi niż z karabinami. Dwie dziewczyny mierzyły do niego zza ogrodzenia, a dwie inne wyszły przez boczne drzwi w murze, demonstrując ostrza mieczów połyskujące w świetle zachodzącego słońca.
Kierowca spojrzał na umieszczone nad bramą pseudogotyckie litery układające się w słowa „Wyverley College” i na znajdujący się poniżej mniejszy napis „Założono w 1652 roku dla młodych dam z wyższych sfer”.
- O cholera, to ci dopiero wyższe sfery - mruknął do siebie. Nie lubił bać się uczennic. Zajrzał do wnętrza wozu i głośno dodał: - Jesteśmy na miejscu. Oto Wyverley College.
W aucie rozległ się szelest, a następnie głośne stukanie i stłumione rozmowy dochodzące z poruszających się worków pocztowych. Wkrótce worki wstały z podłogi, a ze środka wyłoniły się czyjeś ręce, które zaczęły rozplątywać wiązadła. Kierowca spojrzał przed siebie i zauważył, że dwie uczennice zbliżyły się do wozu, opuścił więc szybę.
- Transport specjalny - rzucił, mrugając porozumiewawczo do dziewcząt. - Kazano mi powiedzieć: „przywożę tatę i mamę Ellie”. To ma mnie podobno uchronić przed waszymi mieczami oraz kulami.
Stojąca bliżej dziewczyna, która miała nie więcej niż siedemnaście lat, zwróciła się do drugiej, jeszcze młodszej:
- Poproś Magistrix Coelle.
- A pan niech się nie rusza i trzyma ręce na kierownicy - rzuciła pod adresem kierowcy. - I proszę nakazać swoim pasażerom, żeby zachowywali się spokojnie.
- Słyszymy cię - zawtórował jej donośny i dźwięczny kobiecy głos dochodzący z furgonetki. - Czy to ty, Felicity?
Dziewczyna cofnęła się odruchowo. Następnie, z mieczem gotowym do ciosu, zajrzała kierowcy przez ramię.
- Tak, to ja, proszę pani - odparła nieśmiało. Zrobiła krok w tył i skinęła w kierunku swoich uzbrojonych w karabiny koleżanek, które widząc ten gest, rozluźniły się nieco, ale wcale nie opuściły broni, co sprawiło, że kierowca poczuł się odrobinę nieswojo.
- Bardzo proszę zaczekać, aż zjawi się Magistrix Coelle. Ostrożności nigdy za wiele, a dzisiaj wieje północny wiatr i dochodzą nas niepokojące wieści. Ilu was jest?
- Dobrze, poczekamy - zgodził się głos. - Jest nas dwoje, ja i... ojciec Ellimere.
- Hmm, dzień dobry państwu - powiedziała Felicity. - Doniesiono nam, że... że wy już... ale Magistrix Coelle nie dała wiary tym pogłoskom...
- Później o tym porozmawiamy - oświadczyła Sabriel. Zdołała już wyswobodzić się z worka i przysiadła za plecami kierowcy. Felicity zajrzała jeszcze raz do środka, by upewnić się, że rozmawia z matką Ellimere. Rozpoznała Sabriel, pomimo niebieskiego stroju pocztowca i czapki z daszkiem zasłaniającej jej kruczoczarne włosy. Nadal jednak nie wyzbyła się obaw. Mogła je rozwiać dopiero sama Magistrix Coelle, sprawdzając znaki Kodeksu przybyłych.
- Oto pańska zapłata, zgodnie z umową - oznajmiła Sabriel, wręczając kierowcy grubą kopertę. Wziął ją i natychmiast zajrzał do środka, a to, co zobaczył, wywołało na jego twarzy uśmiech zadowolenia.
- Jestem wielce zobowiązany - powiedział. - I oczywiście, nie pisnę słówka, tak jak obiecałem.
- No, mam nadzieję - mruknął Touchstone.
Kierowca najwyraźniej poczuł się dotknięty tą uwagą.
- Pochodzę z Bain i wiem, co należy, a co nie - żachnął się. - Nie pomogłem wam dla pieniędzy. To tylko miły dodatek.
- Jesteśmy wdzięczni za pomoc - powiedziała Sabriel, spoglądając wymownie na męża i starając się powściągnąć go wzrokiem. Godziny spędzone w worku pocztowym ani świadomość tego, że dom już blisko, wcale nie poskromiły jego wybuchowego temperamentu. Wyverley College znajdował się zaledwie czterdzieści mil na południe od granicy.
- Do cholery, nie potrzebuję waszych pieniędzy! - krzyknął kierowca, rzucając kopertą w kierunku Touchstone’a.
- Niechże pan to uzna za wyraz wdzięczności - powiedziała spokojnie Sabriel, wręczając mu pakiet z powrotem. Kierowca przez chwilę protestował, lecz w końcu wsunął pieniądze do kurtki i nadąsany rozsiadł się w swoim fotelu.
- A oto i Magistrix - oznajmiła z ulgą Felicity, spoglądając za siebie na starszą panią zbliżającą się w towarzystwie kilku uczennic. Można było odnieść wrażenie, że pojawiły się znikąd, gdyż położony za zakrętem budynek szkoły krył się za rzędem gęsto rosnących topoli.
Magistrix Coelle z dużą wprawą sprawdziła autentyczność znaków Kodeksu na czołach przybyszów i już po kilku minutach wszyscy zmierzali w kierunku szkoły, a furgonetka udała się w drogę powrotną do Bain.
- Nie wierzyłam tamtym tragicznym doniesieniom - oświadczyła Magistrix, gdy szybkim krokiem, nieomal biegnąc, zdążali ku bramie wejściowej prowadzącej do głównego gmachu. - Co prawda „Corvere Times” zamieścił zdjęcie dwóch spalonych samochodów i jakichś zwłok, ale bez żadnego przekonywającego opisu. Od razu wyglądało mi to podejrzanie.
- Zdjęcie było prawdziwe - ponuro odparła Sabriel. - Damed i jedenastu innych Strażników zginęło w zamachu, a potem jeszcze dwóch poległo w okolicach Hennen. Może nawet było więcej ofiar. Gdy minęliśmy Hennen, rozdzieliliśmy się na dwie grupy, by zmylić pościg. Czy ktoś z naszych dotarł tu już przed nami?
Coelle zaprzeczyła ruchem głowy.
- Damed na zawsze pozostanie w naszej pamięci - powiedział Touchstone. - Tak samo Barlest i wszyscy inni. Ale wrogom też nie zapomnimy tego, co zrobili.
- Cóż za straszne czasy - westchnęła Coelle. Jeszcze kilka razy z dezaprobatą pokręciła głową, gdy wchodząc do środka, mijali po drodze grupki uzbrojonych dziewcząt. Wszystkie z respektem i podziwem spoglądały na legendarną Sabriel, a także na jej małżonka, choć jako władca Starego Królestwa nie fascynował ich tak jak ona. Przecież Sabriel była kiedyś jedną z nich. Jeszcze długo nie mogły oderwać wzroku od drzwi, za którymi zniknęła, zmierzając do Komnaty Gości. Pokój ten, przeznaczony dla odwiedzających szkołę rodziców, urządzono z większym przepychem niż inne pomieszczenia szkoły.
- Ufam, że od czasu naszego wyjazdu nie nastąpiły jakieś dalsze komplikacje. Jak wygląda sytuacja? Co nowego? - zapytała Sabriel.
- Nie zaszły żadne zmiany - odparła Coelle. - Jak na razie, nie było poważniejszych problemów. Felicity! Zatroszcz się, by kufer naszego drogiego gościa został przyniesiony z sieni. Niech ci pomoże Pippa albo Zettie... czy kto tam dzisiaj pełni dyżur. A co do wieści, to...
- Wieści? Może od Ellimere lub Sametha? - zapytał podekscytowany Touchstone.
Coelle wyjęła z rękawa dwa złożone arkusze i podała je królowi. Touchstone niecierpliwym ruchem chwycił listy i podszedł do Sabriel, by je przeczytać, gdy tymczasem Felicity z towarzyszkami zniknęła za ciężkimi drzwiami wypolerowanymi na wysoki połysk.
Pierwszą wiadomość napisano kopiowym ołówkiem na urwanym nierówno kawałku papieru firmowego ozdobionego trąbką i zwojem pergaminu - tym samym symbolem, który widniał na furgonetce pocztowej. Touchstone i Sabriel uważnie przeczytali wiadomość, a na ich twarzach pojawił się wyraz wielkiego zatroskania.
- To od jednej z byłych uczennic - poinformowała zdenerwowana Coelle, przerywając milczenie. - Lornella Acren-Janes jest asystentką Głównego Poczmistrza. Ona oczywiście tylko skopiowała telegram. Nie mam pojęcia, czy oryginał w ogóle został przesłany do waszej ambasady.
- Czy ten papier można traktować poważnie? - zapytał Touchstone. - Jakaś ciotka Lirael, następczyni Abhorsenów? Czy to nie jest znowu jakiś wybieg, który ma uśpić naszą czujność?
Sabriel pokręciła głową.
- To najwyraźniej wiadomość od Sama, choć przyznam szczerze, że jej nie rozumiem - powiedziała. - Sporo zmian musiało zajść w Starym Królestwie. Chyba nieprędko to wszystko rozwikłamy.
Rozłożyła drugi arkusz. W odróżnieniu od kopii telegramu, był to gruby papier czerpany, na którym widniały tylko trzy symbole. Trzy ciemne, znieruchomiałe znaki Kodeksu, wyraźnie odbijające się od białego tła. Sabriel przeciągnęła po nich ręką i natychmiast ożyły - gorejąc jasnym światłem, niemal wyrywały się z papieru ku jej dłoniom. Równocześnie rozległ się głos Ellimere, tak wyraźny i czysty, jakby stała tuż obok.
- Matko! Ojcze! Mam nadzieję, że szybko otrzymacie ten list. Clayry wieszczą, zbyt dużo, by przekazać to w jednej wiadomości. Powstało wielkie zagrożenie, którego ogrom przekracza granice naszej wyobraźni. Jestem w Barhedrin w towarzystwie Strażników, Obywatelskich Oddziałów Zbrojnych oraz siedmiuset osiemdziesięciu czterech Clayr, które próbują ujrzeć, co należy uczynić. Mówią, że Sam żyje i nie ustaje w walce. Bez względu na to, co się stanie, wy musicie znaleźć się w Barhedrin do Dnia Anstyra, bo inaczej będzie za późno. Musimy dokądś polecieć Papierowym Skrzydłem. Ach, i jeszcze coś... Mam ciotkę, która musi być twoją przyrodnią siostrą... Co takiego? Nie przerywajcie...
Ellimere urwała w pół zdania. Znaki Kodeksu przygasły i wtopiły się z powrotem w papier.
- Zaklęcie zostało przerwane... - zasępił się Touchstone. - To zupełnie niepodobne do Ellimere, żeby nie mogła sobie z czymś takim poradzić. O czyjej siostrze przyrodniej ona mówi? Chyba nie chodzi tu o mnie...
- Najważniejsze, że Clayry wreszcie coś ujrzały - oświadczyła Sabriel. - Dzień Anstyra... Trzeba by to sprawdzić w almanachu. Pewnie to już wkrótce... Będziemy musieli wyruszyć jak najszybciej.
- Nie wiem, czy to możliwe - powiedziała zdenerwowana Coelle. - Ta wiadomość dotarła do nas zaledwie dzisiejszego ranka. Przyniósł ją Zwiadowca z Przejścia Granicznego. Strasznie się spieszył i natychmiast chciał wracać. Jeśli dobrze zrozumiałam, nastąpił jakiś atak, ktoś przedarł się przez Mur i...
- Atak z tamtej strony! - przerwali jej równocześnie Sabriel i Touchstone. - Jakiego rodzaju?
- Zwiadowca nie znał szczegółów - zająknęła się Coelle, zdumiona ich gwałtowną reakcją. Sabriel i Touchstone przysunęli się tak blisko, że nieomal na nią wpadli.
- Do tego incydentu doszło gdzieś daleko na zachodzie, ale na samym Przejściu Granicznym też jest niespokojnie. Podobno generał Kingswold, pełniący funkcję Inspektora Generalnego, opowiedział się za rządem utworzonym przez Partię Ojczyźnianą. Natomiast generał Tindall nie uznaje ani tego rządu, ani Kingswolda. W rezultacie poszczególne oddziały zwróciły się przeciw sobie, stając po stronie jednego lub drugiego generała...
- Więc Corolini podjął otwartą próbę przejęcia władzy? - zapytała Sabriel. - Kiedy to się stało?
- Doniosła o tym dzisiejsza prasa poranna - odpowiedziała Coelle. - Popołudniówki jeszcze się nie ukazały. W Corvere trwają walki... Nie wiedzieliście o tym?
- Udało nam się dotrzeć tak daleko, bo przemykaliśmy bocznymi drogami, unikając spotkań z Ancelstierrańczykami - rzekł Touchstone. - Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na czytanie gazet.
- „Times” utrzymuje, że Główny Minister wciąż sprawuje kontrolę nad Arsenałem, Pałacem Rządowym i Lokalnym Zgromadzeniem Corvere - poinformowała Coelle.
- Jeżeli nie oddał Pałacu, to znaczy, że ciągle ma wpływ na Wielkiego Sędziego Dziedzicznego - powiedział Touchstone. Spojrzał na Sabriel, oczekując, że potwierdzi jego słowa. - Corolini nie zdoła utworzyć rządu bez błogosławieństwa ze strony Wielkiego Sędziego.
- Chyba że cały obecny system władzy zdążył się już rozpaść - stwierdziła Sabriel. - Ale i tak nie to jest najważniejsze. Corolinini i próba zamachu stanu to tylko przykrywka. Tak naprawdę za wszystkimi wydarzeniami kryją się jakieś siły ze Starego Królestwa - z naszego królestwa. Wojny na kontynencie, fala uchodźców z Southerling, dojście Coroliniego do władzy - wszystko to nie wydarzyło się samo przez się, zostało zorganizowane dla osiągnięcia nieznanego nam celu. Ale czego może szukać w Ancelstierre jakaś siła z naszego królestwa? Rozumiem, że zasianie zamętu w Ancelstierre ułatwiło atak z naszej strony Muru. Tylko kto miałby atakować i w jakim celu?
- W telegramie Sam wspomina o Chlorr - zauważył Touchstone.
- Co tam Chlorr... Nie można jej wprawdzie odmówić siły, ale jest przecież tylko nekromantką - odparła Sabriel. - Tu musi chodzić o kogoś potężniejszego: „zło odkopane niedaleko Krawędzi”...
Przerwała w pół zdania, gdy Felicity i jej trzy towarzyszki wniosły podłużny kufer z mosiężnymi okuciami i postawiły go na środku komnaty. Znaki Kodeksu niespiesznie opływały wieko i przechodziły przez dziurkę od klucza. Rozbłysły pełnią życia, gdy tylko Sabriel dotknęła zamka, szepcząc jakieś słowa. Najpierw powstała wąska szparka, potem wieko uniosło się, tworząc szczelinę na grubość palca, aż wreszcie Sabriel otworzyła kufer i oczom zgromadzonych ukazały się ubiory, zbroje, miecze oraz pas z dzwonkami. Ale nie to interesowało teraz Sabriel. Zagłębiła dłonie w skrzyni i po chwili wydobyła ze środka dużą księgę oprawioną w skórę. Tłoczony złoty napis mówił: „Almanach obu krajów oraz ziem przygranicznych”. Przerzuciła pospiesznie grube kartki i odnalazła zestaw tabel.
- Którego dzisiaj mamy? - zapytała.
- Dwudziestego - odparła Coelle.
Sabriel przejechała szybko palcem w dół tabeli, a następnie wzdłuż poziomej linii, szukając odpowiedniej rubryki. Odczytała zawarte w niej dane i dla porządku jeszcze raz wszystko sprawdziła.
- Kiedy przypada Dzień Anstyra? - spytał Touchstone.
- Właśnie dzisiaj - odparła Sabriel.
Jej słowom odpowiedziała cisza.
- W Królestwie dopiero zaczął się ranek. Jeszcze zdążymy - po chwili zastanowienia rzucił Touchstone.
- Nie możemy jednak jechać drogą, bo nie wiadomo, jak wygląda sytuacja w okolicach Przejścia Granicznego - oświadczyła Sabriel. - Przelot Papierowym Skrzydłem też nie wchodzi w grę, gdyż jesteśmy zbyt daleko na południu, by je przywołać...
Nagle oczy jej rozbłysły, wpadła bowiem na pewien pomysł.
- Czy Hugh Jorbert wciąż jeszcze dzierżawi od szkoły zachodnią część pastwiska i prowadzi tam szkołę pilotażu? - zwróciła się do Magistrix Coelle.
- Tak, ale Jorbertowie wyjechali na wakacje i wrócą dopiero za miesiąc.
- Nie chcesz chyba latać tą ancelstierrańską machiną - zaprotestował Touchstone. - Wieje północny wiatr i silnik odmówi posłuszeństwa po dziesięciu milach.
- Jeżeli wzbijemy się wystarczająco wysoko, to poszybujemy aż za Mur. Tyle że nie damy sobie rady bez pilota. Ile dziewcząt uczęszcza na kurs pilotażu?
- Około dwunastu - odparła Coelle bez entuzjazmu. - Ale nie wiem, czy któraś z nich nauczyła się już latać samodzielnie...
- Ja mam licencję na latanie bez instruktora - przerwała jej podekscytowana Felicity. - Mój tata służył kiedyś w Korpusie Lotniczym razem z pułkownikiem Jorbertem. Zaliczyłam już u nas w domu dwieście godzin na treningowym Humbercie i dodatkowo pięćdziesiąt tutaj, na Beskwicie. Ćwiczyłam lądowanie awaryjne, nocne loty i wiele innych rzeczy. Jestem dobrze przygotowana i mogę z wami lecieć na drugą stronę Muru.
- To wykluczone - oświadczyła Magistrix. - Ja ci zabraniam!
- To wyjątkowy moment - włączyła się do rozmowy Sabriel, spoglądając znacząco na Coelle. - Wszyscy musimy dać z siebie jak najwięcej. Dziękuję ci, Felicity. Przyjmuję twoją pomoc. Idź i przygotuj wszystko do drogi, a my tymczasem przebierzemy się w bardziej odpowiednie stroje.
Felicity wydała okrzyk radości i wybiegła z komnaty, a za nią jej koleżanki. Wydawało się, że Coelle spróbuje je powstrzymać, ale ostatecznie zrezygnowała. Zamiast tego usiadła w najbliżej stojącym fotelu, wyjęła z rękawa chusteczkę i otarła nią spocone czoło. Znak Kodeksu zalśnił lekko w zetknięciu z materiałem.
- Ona jest moją podopieczną - poskarżyła się Coelle. - I co ja powiem jej rodzicom, jeżeli ona... jeżeli nie zdoła...
- Nie mam pojęcia - odparła Sabriel. - Nigdy nie wiem, co w takiej sytuacji należy mówić, jestem za to przekonana, że lepiej próbować coś robić, niż bezczynnie czekać na rozwój wypadków, nawet jeżeli cena okaże się wysoka.
Mówiąc te słowa, Sabriel spoglądała za okno i starała się nie patrzyć na Coelle. Wpatrywała się w biały marmurowy obelisk mierzący dwadzieścia stóp, ustawiony na środku trawnika. Uwieczniono na nim nazwiska wielu osób. Napisy były zbyt małe, aby Sabriel mogła cokolwiek z tej odległości przeczytać, ale i tak większość z tych nazwisk znała na pamięć, nawet jeżeli nigdy nie spotkała ludzi je noszących. Obelisk upamiętniał tych, którzy polegli owej straszliwej nocy przed dwudziestoma laty, gdy Kerrigor przekroczył Mur na czele watahy Zmarłych. Ramię w ramię z pułkownikiem Horysem walczyli i zginęli wówczas szeregowi żołnierze, ale także uczennice, nauczycielki, policjanci, dwóch kucharzy, ogrodnik...
Nagle uwagę Sabriel przykuła barwna plama przesuwająca się koło obelisku. Biały króliczek przemierzał w podskokach trawnik, a tuż za nim biegła uczesana w dwa warkocze dziewczynka, usiłując złapać swego ulubieńca. Przez moment Sabriel wróciła wspomnieniami do innej szkolnej uczennicy, która także nosiła warkoczyki i uganiała się za swoim króliczkiem. Na imię miała Jacinth, a jej pupilek zwał się Bunny.
Nazwisko dziewczynki widniało teraz na obelisku, a jeżeli chodzi o króliczka - kto wie, może ten, który kicał właśnie obok pomnika, był jego potomkiem? W każdym razie życie toczyło się dalej niezmiennym rytmem, pomimo wszelkich kłopotów.
Sabriel odwróciła się od okna i od swojej przeszłości. Teraz jej uwagę zaprzątała jedynie przyszłość, gdyż należało dotrzeć do Barhedrin w ciągu najbliższych dwunastu godzin. Zdejmując pospiesznie niebieski kombinezon pocztowy, kompletnie zaskoczyła Coelle, gdyż wyszło na jaw, że założony był na gołe ciało. Kiedy swój kombinezon zaczął rozpinać Touchstone, Coelle z piskiem uciekła z komnaty.
Sabriel i Touchstone spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem, ale już po krótkiej chwili zaczęli szybko wdziewać ubrania, które wydobyli z kufra. Niebawem poczuli się na powrót sobą, gdyż znowu założyli solidną lnianą bieliznę, wełniane koszule i nogawice, na wierzch kolczugi oraz opończe. Touchstone przypasał dwa bliźniacze miecze, a Sabriel miecz Abhorsenów i przede wszystkim - pas z dzwonkami.
- Gotowy? - spytała Sabriel, przekładając go przez pierś i przymocowując rzemieniem.
- Tak jest - potwierdził Touchstone. - Na tyle, na ile mnie stać w tych okolicznościach, bo w ogóle nie cierpię latać, a zwłaszcza na tych tutejszych maszynach.
- Chyba ten lot będzie trudniejszy od innych, ale nie mamy wyboru - oznajmiła Sabriel.
- Rzeczywiście - westchnął Touchstone. - Ale, jeśli mogę spytać, dlaczego ten lot będzie trudniejszy od innych?
- Jeżeli się nie mylę, Jorbert poleciał z żoną dwuosobowym Beskwithem, a to znaczy, że my jesteśmy zmuszeni skorzystać z jednoosobowego Humberta Dwanaście. Trzeba więc będzie leżeć na skrzydłach.
- Twoja przenikliwość zawsze mnie zaskakuje - oświadczył Touchstone. - Ja się zupełnie nie mogę wyznać na tych latających urządzeniach i wszystkie wydają mi się identyczne.
- Niestety, różnią się, i to bardzo - odparła Sabriel - a nie przychodzi mi do głowy żaden inny sposób dostania się do domu. Tylko tak możemy dotrzeć do Barhedrin przed końcem Dnia Anstyra. No, ruszamy!
Wyszła i nawet się nie obejrzała, żeby sprawdzić, czy Touchstone również idzie, ale mąż oczywiście podążał za nią.
Szkoła pilotażu Jorberta była niewielka. Emerytowany pułkownik Korpusu Lotnictwa prowadził ją na zasadzie hobby. W odległości stu jardów od wygodnego, przestronnego domu, w którym mieszkał, znajdował się hangar. Zajmował on zachodnią część pastwiska będącego własnością Wyverley College. Na rozległym, porośniętym trawą obszarze urządzono pas startowy, oznaczony pomalowanymi na żółto beczkami po ropie.
Sabriel nie myliła się w sprawie samolotów. W hangarze pozostał tylko jeden kanciasty jednoosobowy dwupłatowiec koloru zielonego, który, zdaniem Touchstone’a, sprawiał wrażenie, jakby wszystkie jego elementy konstrukcyjne trzymały się razem na słowo honoru.
Felicity, którą za sprawą pilotki, gogli i skórzanego uniformu lotniczego trudno było rozpoznać, zasiadła już w kokpicie. Jedna z jej koleżanek stała obok śmigła, a dwie kolejne przykucnęły przy kołach, poniżej kadłuba.
- Będziecie musieli leżeć na skrzydłach - krzyknęła wesoło Felicity. - Zapomniałam, że pułkownik zabrał Beskwitha. Ale nie martwcie się, to wcale nie jest takie trudne. Są tam odpowiednie uchwyty. Ja też już tak latałam wiele razy... no, może dwa... i nawet chodziłam po skrzydłach w czasie lotu.
- Uchwyty i chodzenie po skrzydłach - wymamrotał Touchstone. - Już lecę...
- Cisza, nie denerwować pilota - rozkazała Sabriel.
Zręcznie wspięła się na lewe skrzydło i położyła na nim, trzymając się mocno dwóch uchwytów. Przeszkadzały jej dzwonki, ale zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Touchstone zdołał wejść na prawe skrzydło, jednak nie okazał się aż tak zwinny jak żona i niewiele brakowało, a przebiłby je nogą na wylot. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że pokrycie samolotu wykonano ze specjalnego brezentu, a ramę nośną z drewna. Bogatszy o tę wiedzę, położył się delikatnie na skrzydle i z niedowierzaniem pociągnął mocno za uchwyty. Na szczęście, wbrew jego obawom, były solidnie przytwierdzone.
- Gotowi? - zapytała Felicity.
- Gotowi! - krzyknęła Sabriel
- Chyba tak - mruknął pod nosem Touchstone, po czym dziarsko zawołał: - Tak!
- Silnik! - nakazała Felicity. Jej koleżanka stojąca przed samolotem wprawnym ruchem zakręciła śmigłem i odskoczyła w tył. Silnik kaszlnął, potem jakby się zakrztusił, lecz po chwili zaskoczył i śmigło nabrało szybkości, a jego kontury rozmazały się w ruchu.
- Koła!
Na ten sygnał pozostałe dziewczęta pociągnęły za linki przywiązane do klinów blokujących i koła zostały uwolnione. Maszyna, kołysząc się, ruszyła do przodu i powoli zatoczyła łuk, ustawiając się pod wiatr na linii startu. Silnik pracował coraz głośniej, a samolot zaczął się rozpędzać, podskakując niczym jakiś niezdarny ptak, który musi dać co najmniej kilka susów i na dodatek mocno trzepotać skrzydłami, zanim zdoła poderwać się do lotu.
Touchstone spoglądał w przód, a wraz ze wzrostem prędkości jego oczy coraz bardziej zachodziły łzami. Spodziewał się, że maszyna wystartuje tak, jak Papierowe Skrzydło: szybko, zwinnie i lekko. Jednakże gdy samolot pędził w stronę kamiennego murku ograniczającego pastwisko od północy, uświadomił sobie, jak mało wie o ancelstierrańskich płatowcach. Najwyraźniej o n e odrywały się od ziemi dopiero na samym końcu pasa startowego.
Po kilku sekundach ogarnęły go jednak wątpliwości. Murek był już nie dalej niż trzydzieści kroków, a oni wciąż nie zdołali unieść się w powietrze. Touchstone zaczął już nawet myśleć, czy nie lepiej byłoby zeskoczyć i w ten sposób uniknąć nieuchronnej katastrofy. Ale nie mógł dostrzec Sabriel uczepionej drugiego skrzydła, a bez niej nie zamierzał wyskakiwać.
Samolot zakołysał się na boki i nagłym szarpnięciem poderwał się do góry. Touchstone odetchnął z ulgą, gdy przelecieli dobrych parę cali nad przeszkodą. Zaraz jednak krzyknął, bo maszyna znów opadła, ciężko odbiła się od murawy lotniska, by ostatecznie wzbić się jednak do lotu.
- Przepraszam! - krzyknęła Felicity, a jej głos był ledwie słyszalny z powodu głośnego warkotu silnika i świstu powietrza. - Zapomniałam, że dzisiaj jest cięższy.
Król słyszał, jak Sabriel krzyczy coś ze swego skrzydła, ale nie mógł zrozumieć słów. W każdym razie Felicity potakująco skinęła głową i prawie natychmiast samolot obrócił się w kierunku południowym, a następnie zaczął wznosić się po spirali, ciągle nabierając wysokości. Touchstone rozumiał ten manewr. Musieli wzbić się jak najwyżej, by uzyskać możliwie największą siłę nośną. Północny wiatr mógł przecież sprawić, że silnik odmówi posłuszeństwa, gdy do Muru zostanie im na przykład jeszcze dziesięć mil. I wtedy ten odcinek będą musieli pokonać lotem ślizgowym, a w zasadzie trzeba by polecieć jeszcze trochę dalej, bo lądowania w Strefie Granicznej na pewno należało się wystrzegać.
Równie trudno będzie osadzić maszynę w Starym Królestwie. Touchstone spojrzał na brezent trzepoczący nad jego głową i pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby większość elementów samolotu została wykonana ręcznie. W przeciwnym razie zaraz po przekroczeniu Muru maszyna najpewniej rozpadnie się, podzielając w ten sposób los większości pojazdów i rozmaitych innych urządzeń wyprodukowanych w Ancelstierre.
- Więcej nie dam się namówić na latanie - mruknął Touchstone. W tym momencie przypomniał sobie słowa Ellimere. Zgodnie z tym, co przekazała w liście, zaraz po wylądowaniu za Murem i przedostaniu się do Barhedrin czekał ich kolejny lot, tym razem Papierowym Skrzydłem. Mieli się włączyć do walki z nie znanym im wrogiem, którego potęgi nie mogli jeszcze ocenić.
Ta myśl sprowadziła na twarz Touchstone’a cień zatroskania. Jednakże nie odczuwał lęku przed czekającym go starciem. Oboje z Sabriel zbyt długo zmagali się z przeciwnikami, którymi dowodził ktoś z zewnątrz. Teraz jednak wróg, kimkolwiek był, miał się wreszcie ujawnić i zmierzyć się z połączonymi siłami Króla, Abhorsena i Clayrów.
Oczywiście pod warunkiem, że Król i Abhorsen wyjdą z tego lotu bez szwanku.
Część trzecia
Rozdział siedemnasty
Powrót do Ancelstierre
Melduję, że wiatr zmienia kierunek z północno-wschodniego na północny - donosił podoficer Prindel, odpowiedzialny za sygnalizację. Obserwował strzałkę urządzenia połączonego z wiatrowskazem umieszczonym kilka pięter wyżej. Gdy wychyliła się, wskazując kierunek północny, światła elektryczne zamigotały i zgasły. W pomieszczeniu zapanował półmrok, rozświetlany jedynie dwiema kopcącymi lampami sztormowymi. Prindel rzucił okiem na zegarek, który właśnie stanął, i przeniósł wzrok na karbowaną świecę umieszczoną między lampami sztormowymi, pozwalającą orientacyjnie ocenić upływ czasu w podobnych przypadkach. - Melduję, że mamy awarię prądu, godzina 16.49.
- Każ uruchomić zasilanie olejowe i daj sygnał do zajmowania stanowisk bojowych - powiedział kapitan Drewe. - Ja idę na górę, do komory światła latarni.
- Tak jest! - odparł Prindel. Przysunął usta do tuby i ryknął na cały głos:
- Włączyć zasilanie olejowe! Zajmować stanowiska bojowe! Powtarzam, wszyscy na stanowiska bojowe!
- Tak jest! - rozległa się odpowiedź gdzieś z głębi tuby, po czym do jego uszu dobiegł sygnał ręcznie nakręcanej syreny alarmowej oraz przenikliwy brzęk dzwonka.
Drewe narzucił na siebie granatowy marynarski płaszcz i zapiął szeroki skórzany pas, do którego przyczepiony był kord oraz kabura z rewolwerem. Na głowę włożył błękitny stalowy hełm ozdobiony emblematem Strażnika Latarni Zachodniej: skrzyżowanymi złotymi kluczami. Nakrycie głowy odziedziczył po swoim poprzedniku. Było nieco za duże i w młodym kapitanie budziła się obawa, że wygląda trochę niepoważnie - ale regulamin był regulaminem i należało go przestrzegać.
Pomieszczenie kontrolne znajdowało się pięć pięter poniżej komory światła latarni. Wspinając się z mozołem po schodach, Drewe natknął się na zbiegającego w dół mata Kerricka.
- Panie kapitanie, szybko do nas!
- Spieszę się jak mogę, Kerrick - odparł Drewe, starając się, aby mimo przyspieszonego bicia serca jego głos brzmiał jak najspokojniej. - Coś się stało?
- Mgła...
- Tu zawsze jest mgła. Po to tu jesteśmy, by wskazywać statkom drogę.
- Nie w tym rzecz, panie kapitanie! Nie chodzi o mgłę unoszącą się nad morzem! Ta, o której mówię, nadciąga od strony lądu, z północy! W tle widać błyskawice. Pełznie w kierunku Muru. Natomiast od południa zbliżają się jacyś ludzie!
Drewe nie próbował już udawać spokoju, chociaż w Akademii Morskiej, którą ukończył zaledwie półtora roku wcześniej, wpajano mu, że grunt to mieć nerwy ze stali. Przecisnął się obok Kerricka i popędził na górę, przeskakując po trzy stopnie. Dysząc ciężko, pchnął pancerne drzwi i wpadł do komory światła latarni. Dopiero wtedy wziął głęboki oddech, starając się choć na chwilę odzyskać zimną krew i równowagę, które powinny przecież cechować oficera marynarki wojennej.
Światło było wygaszone i miało rozbłysnąć ponownie nie wcześniej niż za godzinę. Latarnia posiadała dwa różne systemy zasilania: olejowy i elektryczny. Było to konieczne, by mogła sprawnie działać także i wtedy, gdy od strony Starego Królestwa wiał północny wiatr, który powodował awarie nowoczesnych urządzeń.
Drewe z ulgą stwierdził, że Berl, najbardziej doświadczony mat z całej załogi latarni, był już na stanowisku. Sternik Berl krążył po zewnętrznym pomoście obserwacyjnym, przyciskając lornetkę do oczu. Drewe wyszedł do niego, spodziewając się uderzenia zimnego wiatru. Zaraz jednak przekonał się, że podmuchy były ciepłe, co tylko potwierdzało przypuszczenia, że docierały tu z północy. Berl objaśniał mu kiedyś zawiłości różnic klimatycznych po obu stronach Muru, lecz młody kapitan dopiero teraz w pełni pojął to, co wcześniej traktował z niedowierzaniem.
- Co się dzieje? - zapytał. Nad morzem jak zwykle wisiała zasłona mgły. Ale z północy nadciągała w kierunku Muru inna, ciemna i złowroga. Niesamowity widok potęgowały błyskawice, a dziwne zjawisko rozciągało się na wschód, daleko jak okiem sięgnąć. - A gdzie ci ludzie, o których wspominał Kerrick?
Berl podał mu lornetkę i wskazał ręką.
- Są ich setki, panie kapitanie, może nawet tysiące. Zdaje się, że to uchodźcy z Southerling. Idą od strony tego nowego obozu, Lington Hill. Kierują się na północ i chcą przedostać się za Mur. Ale to nie ich się trzeba obawiać.
Próbując ustawić ostrość, Drewe zahaczył lornetką o brzeg hełmu, czemu towarzyszył metaliczny dźwięk. Wstyd mu było tej nieporadności przed Berlem. Kiedy wreszcie uzyskał ostry obraz, zamiast rozmazanych niewyraźnych plam ujrzał sylwetki biegnących ludzi. Były ich tysiące. Mężczyźni mieli na głowach niebieskie czapki, kobiety chustki, a dzieci ubrane od stóp do głów na niebiesko. Kładli deski na zasiekach z drutu kolczastego i po takich zaimprowizowanych kładkach przechodzili na drugą stronę albo przecinali ogrodzenie. Niektórzy zdołali już pokonać pas Ziemi Niczyjej i docierali właśnie do Muru. Drewe pokręcił głową ze zdumienia. Dlaczego chcieli się dostać do Starego Królestwa? Ale jeszcze dziwniejsze było to, że niektórzy z uchodźców, gdy tylko dobiegli do Muru, zawracali na południe...
- Czy poinformowano o tym Kwaterę Główną Dowództwa Strefy Granicznej? - zapytał. W pobliżu Latarni znajdował się posterunek wojskowy, a w okopach, na tyłach, kryła się niemal cała kompania żołnierzy. Wszędzie rozstawione były straże oraz czujki. Cóż, u licha, te obiboki tam robiły?
- Telefony pewnie już nie działają - zauważył ponuro Berl. - A poza tym, nie chodzi tak naprawdę o uchodźców. Niech pan, kapitanie, dobrze przyjrzy się tej mgle.
Drewe skierował lornetkę w drugą stronę. Mgła poruszała się szybciej, niż początkowo sądził, i była zadziwiająco gęsta. Prawie jak ściana - wyglądała jak drugi mur zmierzający na spotkanie temu zbudowanemu z kamienia. W dodatku od środka rozświetlały go błyskawice...
Kapitan przełknął ślinę i z niedowierzaniem zamrugał oczami, bez przerwy regulując ostrość lornetki. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Przed ścianą mgły coś się poruszało. Istoty, które kiedyś były może ludźmi, ale obecnie na pewno już nie. Słyszał o nich już dawniej, kiedy po raz pierwszy skierowano go do służby na północnym odcinku wybrzeża, ale dotąd nie wierzył w ich istnienie. Chodzące trupy, niewyobrażalne monstra, nieszkodliwe, lecz częściej okrutne wytwory magii...
- Southerlińczycy nie mają żadnych szans - szepnął Berl. - Pochodzę z północy i widziałem, co zdarzyło się dwadzieścia lat temu w Bain...
- Przestań, Berl - polecił mu Drewe. - Kerrick!
Marynarz wsunął głowę przez drzwi.
- Weźcie tuzin czerwonych rac i odpalcie je jedna po drugiej w odstępach trzech minut.
- Czer... czerwone race, panie kapitanie? - zająknął się Kerrick. Wiedział, że był to sygnał najwyższego zagrożenia Latarni.
- Tak, czerwone. Wykonać! - ryknął Drewe. - Berl! Niech wszyscy ludzie z wyjątkiem Kerricka zbiorą się w pięć minut u stóp Latarni. Ekwipunek numer trzy i karabiny do ręki!
- Karabiny i tak nie wystrzelą, panie kapitanie - odparł przygnębiony Berl. - A poza tym tam na dole stacjonowała przecież cała kompania wojska. Gdyby ci żołnierze żyli, uchodźcy nie wdarliby się na teren Strefy Granicznej...
- To rozkaz! Wykonać!
- Panie kapitanie, to nie ma sensu - tłumaczył Berl. - Nie ma pan pojęcia, do czego zdolne są te istoty! Naszą misją jest obrona Latarni, a nie...
- Sterniku Berl - odezwał się wyniośle Drewe. - Nawet jeśli Armia zawiodła, Królewska Marynarka Ancelstierre nie ma w zwyczaju bezczynnie przyglądać się, jak giną niewinni ludzie. I tak pozostanie, dopóki ja tu dowodzę!
- Tak jest! - powiedział Berl bez przekonania. Najpierw zasalutował muskularną ręką, a potem błyskawicznie grzmotnął nią kapitana w kark, dokładnie w to miejsce, którego nie chronił już stalowy hełm. Drewe osunął się w ramiona Berla, a sternik ułożył go delikatnie na podłodze, po czym zabrał mu rewolwer oraz kord.
- Co się tak gapisz, Kerrick! Bierz się za te przeklęte race!
- No, ale... a co z...
- Jak dojdzie do siebie, daj mu kubek wody i powiedz, że ja przejąłem dowództwo - rozkazał Berl. - Schodzę na dół, żeby zorganizować obronę.
- Obronę?
- Ci uchodźcy przyszli prosto z południa przez środek terenu, gdzie rozlokowana była Armia. To znaczy, że po tej stronie Muru pojawiło się coś, co załatwiło wszystkich żołnierzy na amen. Jacyś Zmarli, jeśli się nie mylę. Teraz wezmą się za nas, a może nawet już tu są. No więc mówię, chwytaj się za te race do jasnej cholery!
Zwalisty sternik krzyknął ostatnie słowa, znikając we włazie i zamykając z hukiem klapę.
Odgłos ten jeszcze nie przebrzmiał, gdy od strony dziedzińca Kerrick usłyszał jakieś nawoływania. Krzyki nasiliły się, by po chwili przerodzić się w okropny, histeryczny wrzask i wycie, zmieszane ze szczękiem stali.
Drżąc na całym ciele, otworzył pojemnik z racami i wyciągnął jedną z nich. Wyrzutnia przymocowana była do balustrady pomostu obserwacyjnego. Mimo że Kerrick ćwiczył setki razy, jak się wystrzeliwuje rakietę sygnalizacyjną, w zdenerwowaniu nie mógł sobie poradzić z jej osadzeniem. Kiedy wreszcie prawidłowo umieścił ją w wyrzutni, zbyt wcześnie pociągnął za sznurek i odpalona raca poparzyła mu dłonie.
Płacząc z bólu i strachu, Kerrick wrócił po następną. W tym czasie niebo zajaśniało wybuchem, którego czerwień odcinała się jaskrawo od ciemnych chmur. Przerażony marynarz nie zważał na to, że kolejne race odpalał w odstępach krótszych niż trzy minuty.
Nie zdążył jeszcze zakończyć swojego zadania, gdy przez właz wtargnęli do środka Zmarli Pomocnicy. W tym czasie złowieszcza mgła spowijała już prawie całą Latarnię, a z jej odmętów wystawała tylko komora światła oraz pomost, z którego Kerrick wystrzeliwał race. Ścielący się w dole opar był tak gęsty i nieprzenikniony, że wyglądał jak lita skała, po której można było bezpiecznie stąpać. Nic więc dziwnego, że Kerrick nie zastanawiał się zbyt długo, gdy jeden ze Zmarłych wtargnął na pomost obserwacyjny, taranując szklane drzwi. Wyciągnął w stronę mężczyzny ohydne dłonie o zbyt wielu palcach, z których spływała krew i sterczały kości, a wtedy Kerrick skoczył.
Przez kilka pierwszych sekund wydawało się, że mgła daje mu oparcie. Marynarz wybuchnął histerycznym śmiechem i nadal przebierał nogami, próbując biec do przodu. W rzeczywistości jednak spadał w przepaść. Przez cały czas obserwowali go Zmarli Pomocnicy - iskierkę Życia, która po chwili zgasła.
Jednakże Kerrick nie zginął na próżno. Czerwone race zauważono daleko na południu i wschodzie, a w komorze światła Latarni ocknął się kapitan Drewe. Z trudem dźwignął się na nogi. Gdy zauważył Zmarłych, w przebłysku natchnienia pociągnął za dźwignię urządzenia podającego paliwo.
Na szczycie Latarni rozbłysło światło tysiąckrotnie wzmocnione przez najlepsze soczewki, jakie kiedykolwiek wytworzyli mistrzowie rzemiosła szklarskiego z Corvere. Jego strumienie wystrzeliły w dwóch kierunkach, odcinając Zmarłym drogę ucieczki z balkonu obserwacyjnego. Zaczęli wściekle krzyczeć i zasłaniać zaropiałe oczy. Z desperackim pośpiechem, młody oficer marynarki odłączył od napędu mechanizm obrotowy lampy i z całej siły zaczął napierać na kabestan, by skierować snop światła w stronę Zmarłych. W taki sposób obracano lampę w wypadku awarii napędu, ale zazwyczaj potrzeba było do tego kilka osób.
Przerażenie dodało kapitanowi sił. Zdołał obrócić lampę tak, że strumień palącego białego światła padł prosto na Zmarłych. Nie mogło, co prawda, zrobić im krzywdy, ale było czymś tak nienawistnym, że jeden po drugim wycofywali się - podobnie jak wcześniej Kerrick - prosto w odmęty mgły. Jednakże w odróżnieniu od marynarza, Pomocnicy przeżyli upadek, tyle że ich ciała uległy jeszcze większej deformacji. Z wolna podnosili się z ziemi, powłócząc zniekształconymi, połamanymi kończynami, i z powrotem zaczynali piąć się na szczyt Latarni. Na górze tliło się przecież Życie, a oni chcieli go zasmakować, niepomni na wstręt, jaki budziło w nich światło.
Gromy i błyskawice sprawiły, że Nick się ocknął. Jak zwykle miał zawroty głowy i nie mógł się zorientować, gdzie jest. Czuł, jakby grunt przesuwał się pod nim i dokądś umykał. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że jest niesiony na noszach, które dźwiga czwórka mężczyzn, po dwóch z każdej strony. Spostrzegł, że byli to normalni ludzie, a przynajmniej na takich wyglądali. W niczym nie przypominali trędowatych robotników z wykopu, pracujących w Nocnej Brygadzie Hedge’a.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Nicholas. Głos miał ochrypły, a w ustach poczuł smak krwi. Niepewnie dotknął warg i zorientował się, że pokrywają je strupy. - Chciałbym napić się wody.
- Panie! - zawołał jeden z niosących. - Obudził się!
Nick próbował usiąść, ale siły go zawiodły. Nad głową widział tylko chmury i błyskawice, które uderzały w jakieś miejsce na przedzie kolumny. Srebrne półkule! Wszystko mu się przypomniało. Musi natychmiast upewnić się, że nic im nie grozi!
- Półkule! - krzyknął. Dotkliwy ból przeszył mu gardło.
- Są bezpieczne - odpowiedział znajomy głos. Nad Nickiem nachylił się Hedge. Ależ wyrósł - pomyślał zupełnie irracjonalnie Nick. - A do tego jeszcze schudł. Jakby się nagle rozciągnął. Całkiem jak cukierek toffi, którego dwoje dzieci wyrywało sobie z rąk. W dodatku wcześniej był łysawy, a teraz ma włosy. A może to tylko cień okrywa mu czaszkę?
Nick zamknął oczy. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje ani jak się tutaj dostał. Najwyraźniej nadal był chory i to nawet poważniej niż kiedyś, bo inaczej czemuż nieśliby go na noszach?
- Gdzie jesteśmy? - zapytał cicho. Znowu otworzył oczy, ale tym razem nie mógł dojrzeć Hedge’a, choć jego głos dochodził z bliska.
- Niebawem przekroczymy Mur - odparł nekromanta i roześmiał się. W jego głosie było coś nieprzyjemnego. Mimo to Nick również nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Nie wiedział, co go tak śmieszy, ani nie potrafił nad tym zapanować. Rechotał bez ustanku, aż w końcu zakrztusił się i musiał zamilknąć.
Oprócz jadowitego śmiechu Hedge’a i odgłosu gromów do jego uszu docierał jeszcze jeden dźwięk, choć w pierwszej chwili Nick nie mógł go zidentyfikować. Wciąż nasłuchiwał, podczas gdy tragarze, nie oglądając się na nic, uparcie maszerowali do przodu. Wreszcie wydało mu się, że skojarzył. Były to okrzyki, podobne do tych, jakie wznoszą kibice na stadionie piłkarskim lub w czasie meczu krykieta, wydzierając się na całe gardło podczas dopingu lub z powodu zwycięstwa. Ale gdzie w okolicy Muru mógł odbywać się mecz? Może stacjonujący w Strefie Granicznej żołnierze urządzili jakieś rozgrywki?
Pięć minut później Nick znowu usłyszał wrzaski tłumu i zdał sobie sprawę, że nie jest to mecz piłkarski. Znów spróbował usiąść, ale przytrzymała go czyjaś ręka. Rozpoznał dłoń Hedge’a, choć była czarna, jakby na wpół zwęglona, a zamiast paznokci wystrzelały z niej płomienie.
- To tylko halucynacje - pocieszał się zdesperowany Nick. - Halucynacje, nic innego.
- Musimy szybko przedostać się za Mur - powiedział Hedge, zwracając się do noszowych. - Zmarli będą mogli torować nam drogę jedynie przez kilka następnych minut. Gdy tylko półkule znajdą się po drugiej stronie, puścimy się biegiem.
- Tak, panie - odpowiedzieli chórem mężczyźni.
Nick próbował zrozumieć, o czym właściwie mówił Hedge. Szli teraz środkiem szpaleru, jaki utworzyli jego cierpiący na dziwną przypadłość pomocnicy. Nick starał się nie patrzeć na dotknięte rozkładem ciała okryte niebieskimi łachmanami. Na szczęście nie mógł dojrzeć ich wyniszczonych chorobą twarzy, gdyż wszyscy odwrócili głowy w tę samą stronę, spoglądając gdzieś w dal. Stali ramię przy ramieniu, jakby stanowili powitalną gwardię honorową.
- Półkule są już za Murem!
Nicholas nie mógł poznać, kto to powiedział. Głos był jakiś dziwny, niósł się echem po okolicy i sprawił, że młodzieniec poczuł się osobliwie zbrukany. Jednakże słowa te odniosły natychmiastowy skutek. Tragarze rzucili się do biegu i pędzili tak szybko, że Nick zaczął podskakiwać na noszach. Przytrzymał się brzegu swojego posłania i, wykorzystując siłę podrzutu, usiadł, aby się trochę rozejrzeć.
Wbiegali właśnie do tunelu w Murze oddzielającym Stare Królestwo od Ancelstierre. Wykuty w skale korytarz był niski i łukowato sklepiony. Pod ścianami ustawili się w dwóch długich szeregach robotnicy z Nocnej Brygady. Spletli ręce i przysunęli jeden do drugiego, pozostawiając jedynie wąskie przejście. Mężczyźni i kobiety jaśnieli złocistym blaskiem, ale gdy Nicholas przybliżył się do nich, dostrzegł, że światło to pochodzi od tysięcy drobnych płomieni, pełzających po ich ciałach. Ci, którzy stali głębiej w tunelu, płonęli jak pochodnie.
Nick krzyknął z przerażenia, gdy weszli do środka. Wszystko wokół trawił dziwny bezdymny ogień, rzucający złoty blask. Chociaż członkowie Nocnej Brygady ginęli w płomieniach, żaden z nich nawet nie krzyknął ani nie próbował uciekać. Co więcej, Nick spostrzegł, że ci, których spopielił ogień, natychmiast byli zastępowani przez innych. Niezliczone setki odzianych na niebiesko ludzi wlewały się do tunelu od drugiej strony i dołączały do pozostałych.
Nick zauważył Hedge’a, który parł przed siebie w rozjarzonym korytarzu. Mroczna istota tylko kształtem przypominała dawnego nekromantę. Spowijające ją czerwone płomienie dawały odpór złotemu ogniowi. Hedge posuwał się do przodu z trudem, jakby każdy krok stanowił dla niego potworny wysiłek. Złociste płomienie zaciekle broniły przejścia i za wszelką cenę starały się nie dopuścić do tego, by Hedge przedostał się przez tunel na drugą stronę Muru.
Nagle cała grupa robotników z Nocnej Brygady stojąca na przedzie zajęła się żywym ogniem i spłonęła do szczętu, niczym świeca, z której wytopił się cały wosk. Zanim pozostali zdążyli ich zastąpić, zamykając powstałą w szpalerze wyrwę, złociste płomienie buchnęły z tak wielką siłą, że rozlały się niemal po całym tunelu. Zauważywszy, co się stało, mężczyźni niosący nosze zaczęli kląć i krzyczeć, nie zwolnili jednak kroku. Rzucili się w ogień, jakby wskakiwali w fale, po to, by po chwili wynurzyć się z drugiej strony. Tragarzom udało się przejść, ale rozszalałe płomienie porwały za sobą Nicka. Spadł z noszy na kamienną posadzkę.
Złocisty ogień przyprawił go o dziwne kłucie w sercu, zupełnie jakby piersi przebił mu sopel lodu. Równocześnie rozjaśniło mu się w głowie, a zmysły się wyostrzyły. Wśród płomieni i na ścianach tunelu zaczął dostrzegać wyodrębniające się znaki, różne symbole, które w bezustannym ruchu układały się w coraz to nowe wzory. Rozpoznał znaki Kodeksu, o których tyle kiedyś słyszał. Magia mająca związek z Samethem... i Lirael.
W jego pamięci odżyły nagle wydarzenia minionych dni. Przypomniał sobie Lirael i skrzydlatego psa. Ucieczkę z obozu. Ukrywanie się w trzcinach. Rozmowę z Lirael, w czasie której obiecał jej, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by powstrzymać Hedge’a.
Płomienie, które lizały pierś Nicka, wcale nie parzyły mu skóry. Zupełnie jakby chciały wniknąć głębiej i wydobyć tkwiącą w młodzieńcu cząstkę Zła. Ale mroczne moce były potężniejsze niż magia zaklęta w Murze i ciągle stawiały opór, mimo że Nicholas próbował sobie pomóc, zanurzając się w ogniu Kodeksu, dotykając złocistych płomieni, a nawet próbując je połykać.
Z ust, nosa i uszu Nicka buchnęły snopy białych iskier, a jego ciało nagle wyprostowało się i naprężyło. Chłopak wstał, z rękami nienaturalnie przyciśniętymi do tułowia. Zataczając się, ruszył do przodu, sztywny jak manekin. Złote płomienie wściekle buzowały, gdy krok za krokiem, nie zginając kolan, posuwał się wzdłuż tunelu. Gdzieś w głębi świadomości Nicholas zdawał sobie sprawę, że dzieje się z nim coś dziwnego, nic jednak nie mógł zrobić. Mięśnie przestały być posłuszne jego woli. Władała nimi tkwiąca w jego ciele cząstka Zła, choć nie potrafiła sprawić, by poruszał się w naturalny sposób. Sztywność stawów powodowała, że Nick ciężko i z mozołem przemieszczał się w stronę wyjścia, wzdłuż płonących ogniem szeregów złożonych z robotników Hedge’a.
Z drugiego końca tunelu wciąż napływał do środka niekończący się strumień nowych członków Nocnej Brygady. Wielu z nich wyglądało zupełnie normalnie i w niczym nie przypominało dotkniętych trądem ludzi pracujących w wykopie. Ich skóra i włosy zdawały się należeć do żywych ludzi i tylko oczy zdradzały, że dzieje się tu coś niedobrego. Jakaś część umysłu Nicka zrozumiała, że tak naprawdę nie są wcale chorzy, lecz martwi. Podobnie jak ich pobratymcy, których ciała znajdowały się w stanie zaawansowanego rozkładu. Nowo przybyli mieli także na sobie niebieskie czapki oraz chustki.
Idący przodem Hedge wypadł z tunelu i gestem przyzywał Nicka. Wydało mu się, że nekromanta zarzucił nań niewidzialną pętlę, by w ten sposób szybciej przyciągnąć go do siebie. Złociste płomienie próbowały dosięgnąć Nicholasa, lecz płonące ciała Zmarłych z Nocnej Brygady skutecznie broniły do niego dostępu. Ogień Kodeksu nie zdołał go jednak zatrzymać. Wkrótce, słaniając się i zataczając, wydostał się z tunelu.
Przekroczył Mur i znalazł się na terenie Ancelstierre, a w zasadzie w strefie Ziemi Niczyjej, poprzedzającej właściwe Pogranicze. Zazwyczaj była to pusta, cicha przestrzeń - połać gołej ziemi poprzecinana zasiekami z drutu kolczastego. Wrażenie spokoju potęgował cichy szept fletów wiatrowych, które w oczach Nicka były czymś w rodzaju ekstrawaganckiej dekoracji lub pomnika. Teraz całą okolicę spowijała biała mgła, upiornie podświetlona blaskiem zachodzącego słońca i błyskawic. Miejscami przerzedzała się i ustępowała na południe, odsłaniając, jak unosząca się kurtyna, ślady niedawnej masakry. Wszędzie wokół leżały sterty ciał. Niektóre z nich zawisły na zasiekach z drutu kolczastego, inne spoczywały na ziemi. Wszyscy zmarli mieli na głowach niebieskie czapki albo chustki. Nicholas rozpoznał w nich pomordowanych uchodźców z Southerling, którzy zrządzeniem jakichś mrocznych sił wchodzili również w skład Nocnej Brygady Hedge’a.
Błyskawica przeszyła niebo i rozległ się potężny grzmot. Tumany mgły rozstąpiły się i nieopodal Nick dostrzegł półkule umocowane linami do ogromnych sań, na które przeładowano je z barek, gdy tylko dotarły do Redmouth. Nie pamiętał jednak ani tej chwili, ani niczego innego. Jego wspomnienia kończyły się na rozmowie, którą odbył z Lirael w trzcinowej łodzi. Potem zapadł w sen i przebudził się dopiero wtedy, gdy dotarli w okolice Muru. Półkule musieli przyholować ci sami ludzie, którzy trudzili się przy nich teraz, ciągnąc sanie. Wyglądali zupełnie normalnie, a przynajmniej nie wchodzili w skład Nocnej Brygady. Mieli na sobie mocno znoszone mundury Armii Ancelstierre, ale także różne elementy strojów typowych dla Starego Królestwa. Był to dosyć osobliwy zestaw garderoby. Wojskowe bluzy w kolorze khaki i barwne bryczesy kontrastowały ze skórzanymi kaftanami i pordzewiałymi kolczugami.
Siła, która popychała Nicholasa do przodu, gdy maszerował przez tunel, nagle przestała działać i młodzieniec padł na ziemię u stóp Hedge’a, zupełnie wyczerpany. Nekromanta miał teraz co najmniej siedem stóp wzrostu, a krwistoczerwone płomienie, które przebiegały po całym jego ciele i buchały z oczodołów, wydawały się bardziej wyraziste i jaskrawe niż kiedykolwiek przedtem. Po raz pierwszy Nick przestraszył się Hedge’a i zupełnie nie mógł pojąć, dlaczego poczuł lęk dopiero w tym momencie. Był jednak tak osłabiony, że skulił się u stóp nekromanty i przycisnął dłonie do klatki piersiowej, ciągle bowiem odczuwał w tym miejscu dojmujący ból.
- Już niedługo - przemówił Hedge głosem dudniącym jak grom. - Już wkrótce nasz pan odzyska wolność.
Nick złapał się na tym, iż entuzjastycznie mu przytakuje, co przeraziło go nie mniej niż sam Hedge. Znowu zapadał w stan dziwnego sennego odrętwienia, w którym mógł rozmyślać wyłącznie o półkulach, Farmie Błyskawic i o wszystkim, co trzeba jeszcze zrobić...
- Nie - szepnął nagle. - Tego nie wolno zrobić. - Nie wiedział, co właściwie się dzieje, i uznał, że dopóki się nie dowie, nie będzie się w nic angażował. - Nie!
Hedge zrozumiał, że Nick przemówił własnym głosem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, a wówczas z jego gardła wypełzły płomienie. Podniósł młodzieńca i przytulił go niczym niemowlę do piersi, przez którą miał przewieszony pas.
- Twoja rola już się prawie skończyła, Nicholasie Sayre. - Jego oddech parzył, a z ust wydobywał się fetor zgnilizny. - W tej grze byłeś zaledwie nędznym pionkiem, ale twój wujek i ojciec okazali się przez przypadek znacznie bardziej użyteczni, niż przypuszczałem.
Nick wpatrywał się otępiałym wzrokiem w gorejące oczodoły. Zdążył już zapomnieć wszystkie wydarzenia, których pamięć wróciła do niego nagle w trakcie wędrówki przez tunel. W oczach Hedge’a odbijały się błyskawice i srebrne półkule. Zespolenie ich w jedną całość na powrót stało się jedynym szczytnym celem, jaki przyświecał Nicholasowi w jego krótkim życiu.
- Półkule - wyszeptał nieomal nabożnie. - One muszą zostać połączone.
- Już niedługo, panie - uspokajająco odezwał się Hedge. Podszedł do tragarzy i położył Nicka na noszach, po czym pogładził go po piersi w okolicy serca swoją na wpół zwęgloną ręką, po której wciąż jeszcze ślizgały się płomienie. Dotyk nekromanty sprawił, że koszula chłopca, którą zabrał kiedyś ze sobą z Ancelstierre, rozpadła się do reszty, odsłaniając sine i obolałe ciało. - Już niedługo!
Nicholas zobojętniałym wzrokiem spoglądał za odchodzącym. Nie mógł się już zdobyć na żadną niezależną myśl. Skupiony był wyłącznie na półkulach. Wyobrażał sobie, jak łączą się ze sobą. Próbował usiąść, by móc się im przyjrzeć, lecz nie miał na to dość siły, a mgła znowu zaczynała gęstnieć. Wyczerpany, osunął się na posłanie i rozrzucił ręce, które zwisały teraz bezwładnie po obu stronach noszy. Natrafił palcem na odłupany kawałek jakiejś rzeczy. Przez rękę przepłynął mu dziwny prąd. Poczuł ostry ból i jednocześnie zalała go fala delikatnego, kojącego ciepła.
Próbował zacisnąć palce na znalezionym przedmiocie, ale odmówiły mu posłuszeństwa. Z najwyższym trudem przechylił się więc na bok, by zobaczyć, co to takiego. Popatrzył w dół i zauważył nieduży kawałek drewna. Odłamek ten pochodził z jednego ze zniszczonych fletów wiatrowych, podobnego do tych, których pozostałości widział nieopodal. Fragment fletu wciąż jeszcze opływała magia Kodeksu. Gdy Nick wpatrywał się w resztki instrumentu, w zakamarkach jego odrętwiałego umysłu znowu przebudziła się świadomość. Przypomniał sobie, kim jest i jaką obietnicę złożył Lirael.
Ponieważ prawą rękę miał zupełnie bezwładną, wychylił się mocno, usiłując chwycić przedmiot drugą. Prawie mu się udało, gdy nagle lewa dłoń również odmówiła posłuszeństwa. Palce rozwarły się i kawałek fletu wiatrowego upadł na nosze pomiędzy tułowiem Nicka a jego lewym ramieniem, nie dotykając jednak skóry.
Hedge tylko nieznacznie oddalił się od Nicholasa. Krocząc wśród mgły, która rozstępowała się przed nim, podszedł do sterty zwłok. Byli to pomordowani uchodźcy z Southerling. Zostali zabici przez hordy Zmarłych, których nieco wcześniej wskrzesił i wyprowadził z prowizorycznych cmentarzy założonych w sąsiedztwie obozów. Ubawił go pomysł, by do mordowania uchodźców użyć Zmarłych wywodzących się spośród ich własnych rodaków. Te same hordy wybiły później żołnierzy z tak zwanej Twierdzy Zachodniej oraz marynarzy broniących Latarni.
Tego dnia Hedge przekraczał Mur aż trzy razy. Najpierw po to, by wzniecić ferment i przypuścić wstępne ataki na terenie Ancelstierre, co przyszło mu z łatwością, potem musiał przygotować przerzut półkul i to było już znacznie trudniejsze zadanie; wreszcie za trzecim razem przeszedł na drugą stronę, wioząc srebrzysty ładunek i Nicholasa. Był pewien, że już więcej nie będzie musiał się przeprawiać, bo jego pan z pewnością natychmiast zniszczy Mur, podobnie jak wszelkie inne wytwory Kodeksu, którymi gardził.
Musiał zrobić jeszcze jedyną rzecz: zstąpić w Śmierć i przyprowadzić stamtąd tyle duchów, ile się da, a następnie ożywić nimi ciała pomordowanych. Chociaż znajdowali się niespełna dwadzieścia mil od Młyna Forwin i dotarcie na miejsce przed świtem było zupełnie realne, Hedge spodziewał się, że Armia Ancelstierre podejmie wszelkie możliwe kroki, by nie wypuścić ich poza Strefę Graniczną. Do walki z wojskiem potrzebował licznych zastępów Pomocników, a ci, których przyprowadził ze sobą z północy, oraz inni, powołani tego ranka z cmentarzy wokół obozów dla uchodźców, zostali już spożytkowani w czasie akcji przerzucania półkul przez Mur.
Hedge wyciągnął z pasa dwa dzwonki. Saraneth był mu potrzebny, aby wymusić posłuch, Mosrael natomiast miał obudzić duchy przebywające w uśpieniu na terenie Ziemi Niczyjej. Nie krępowały ich już więzy narzucone przez znienawidzone flety wiatrowe Abhorsenów. Hedge chciał obudzić za pomocą Mosraela jak największą liczbę duchów, choć dźwięk dzwonka musiał zepchnąć jego samego głęboko w Śmierć. Wiedział jednak, że wróci stamtąd do Życia przez kolejne rejony i bramy, prowadząc za sobą rzesze duchów zmuszone do posłuszeństwa dźwiękami Saranetha. A nie brakowało ciał, w których mogły zamieszkać.
Zanim jednak Hedge przystąpił do realizacji swoich planów, wyczuł, że coś zbliża się ku niemu pod osłoną ciemności. Zachowując jak zawsze największą ostrożność, schował Mosraela, by ten nie zadzwonił przedwcześnie z własnej woli. Następnie dobył miecza i wyszeptał zaklęcie, które sprawiło, że ostrze okryły ciemne płomienie.
Wiedział, kto nadchodzi, ale nie ufał nawet tym więzom, które sam narzucił. Chlorr była teraz przecież jedną z Większych Zmarłych. W Życiu znajdowała się wprawdzie pod wpływem Niszczyciela, ale w Śmierci nie była od niego aż tak zależna. Hedge zdołał jej narzucić własną wolę sobie tylko znanymi sposobami, ale gdy nekromanta przejmuje kontrolę nad tak potężnym duchem, efekty nie są do końca przewidywalne.
Ciemna sylwetka Chlorr tylko mgliście przypominała ludzką postać. Bezkształtne wypustki zwalistego cielska zastępowały ręce, nogi oraz głowę. W miejscu oczu zionęły ogniem dwie otchłanie, zbyt szeroko rozstawione. Chlorr przekroczyła granicę wraz z Hedge’em, gdy po raz pierwszy przechodził na drugą stronę Muru, i od razu przypuściła atak na Twierdzę Zachodnią oraz broniący jej garnizon. Żołnierze nie spodziewali się szturmu z południa. Chlorr zebrała wówczas obfite żniwo, niszcząc wiele ludzkich istnień, i zyskała przez to znacznie większą moc. Hedge przyglądał się jej teraz z większym respektem i stale trzymał rękę na Saranecie. Dzwonki, które zazwyczaj łatwo poddawały się woli Abhorsenów, niechętnie służyły nekromantom, dlatego Hedge ciągle musiał dawać im do zrozumienia, kto tu naprawdę jest panem.
Chlorr skłoniła się przed Hedge’em, choć, jego zdaniem, gest ten miał nieco ironiczny podtekst. W chmurze ciemności ukazały się bezkształtne usta i Chlorr przemówiła. Jej słowa były niewyraźne i bełkotliwe. Hedge zmarszczył groźnie brwi i uniósł miecz. Usta Chlorr przybrały bardziej regularny kształt, a ze środka odrażającej paszczy wysunął się i zaczął przesuwać z boku na bok ruchliwy jęzor krwistoczerwonego ognia.
- Za pozwoleniem, panie - odezwała się Chlorr. - Od południa zmierzają ku nam drogą oddziały konnego wojska. Są wśród nich Magowie Kodeksu... chociaż niezbyt doświadczeni. Jadących na przedzie zabiłam, ale nadciągają nowi, dlatego wróciłam, by ostrzec swego pana.
- W porządku - odparł Hedge. - Wkrótce powołam nowe zastępy Zmarłych. Przyślę ci ich, gdy tylko będą gotowi. Póki co, skrzyknij wszystkich Pomocników, jakich znajdziesz w okolicy, i spróbuj rozprawić się z tymi kawalerzystami. Przede wszystkim trzeba zabić Magów Kodeksu. Nikt nie może stanąć na drodze naszemu Najwyższemu Panu!
Chlorr pochyliła przed Hedge’em swoją wielką nieforemną głowę. Następnie sięgnęła ręką do tyłu i wyciągnęła zza pleców jakiegoś człowieka, który do tej pory ukrywał się za jej zwalistym cielskiem, w oparach mgły. Był szczupły i niezbyt wysoki. Spod płaszcza wystawał mu typowo urzędniczy strój: biała koszula z zarękawkami. Chlorr wysunęła dwa ogromne palce i podniosła nimi mężczyznę, trzymając go za kark. Z przerażenia był ledwie żywy i z trudem chwytał powietrze. Upadł przed Hedge’em na kolana i zaczął płakać, nadal nie mogąc złapać tchu.
- Należy do ciebie, tak przynajmniej twierdzi - powiedziała Chlorr. Następnie oddaliła się, zbierając po drodze wszystkich Pomocników, jakich udało jej się znaleźć. Jej dotyk sprawiał, że zaczynali drżeć na całym ciele i ślepo posłuszni jej woli, podążali za nią. Nie było ich jednak wielu, a spośród tych, którzy trafili do tunelu, nie uratował się żaden. Chlorr zachowywała wielką ostrożność i starała się nie zbliżać zbytnio do kamiennego Muru, po którym ciągle jeszcze pełzały groźne złociste płomyki. Przekroczenie Muru nie było prostą sprawą nawet dla tak potężnego ducha, jak Chlorr. Zapewne w ogóle nie byłaby w stanie przedostać się na drugą stronę, gdyby nie pomoc Hedge’a i ofiara, jaką złożyły nieprzebrane tłumy pomniejszych Zmarłych.
- Coś ty za jeden? - spytał Hedge.
- Jestem... wiceprzewodniczącym, nazywam się Geanner - rwącym się głosem wyjaśnił mężczyzna. Z zanadrza wyciągnął kopertę. - Jestem asystentem pana Coroliniego. Przychodzę z traktatem o współpracy... z pozwoleniem... na przekroczenie Muru...
Hedge wyciągnął poczerniałą rękę i schwycił kopertę, która natychmiast zajęła się ogniem i spłonęła, zamieniając się w szary popiół.
- Mnie nie potrzeba pozwolenia - szepnął nekromanta. - Od nikogo.
- I chciałem jeszcze... upomnieć się o czwartą ratę zapłaty... zgodnie z umową - ciągnął dalej Geanner, wlepiając wzrok w Hedge’a. - Wypełniliśmy wszystkie pańskie postulaty.
- Czyżby? - zapytał Hedge. - A Król i Abhorsen?
- Nnie... nnie... nie żyją - wyjąkał z trudem mężczyzna. - Zginęli od bomby i pożaru w Corvere. Nic po nich nie pozostało.
- A obozy w pobliżu Młyna Forwin?
- Nasi ludzie otworzą o świcie bramy, zgodnie z umową. Ulotki w językach azhdik i chellańskim już zostały wydrukowane. Jestem pewien, że uchodźcy uwierzą w obietnice.
- A co z zamachem stanu?
- W Corvere i innych rejonach ciągle jeszcze trwają walki, ale jestem przekonany, że... że Partia Ojczyźniana ostatecznie zwycięży.
- Więc wszystko poszło jak należy - odparł Hedge. - Pozostała tylko jedna rzecz.
- Co takiego? - zapytał Greanner. Podniósł wzrok, ale nie zdążył nawet krzyknąć, gdy gorejące ostrze spadło w dół i pozbawiło go głowy.
- Cóż za marnotrawstwo - chrapliwie odezwała się Chlorr, która wracała właśnie z grupą Pomocników, wlokących się za nią krok w krok. - Samo ciało, bez głowy, na nic się już nie przyda.
- Idź precz! - ryknął Hedge w nagłym porywie gniewu. Schował do pochwy zakrwawiony miecz i znowu sięgnął po Mosraela. - Bo odeślę cię w Śmierć i sprowadzę sobie do pomocy kogoś lepszego!
Rozległ się złowieszczy chichot Chlorr, przypominający grzechot kamieni w pustym metalowym wiadrze. Duch rozpłynął się w mrokach nocy, prowadząc ze sobą około setki Zmarłych Pomocników. Kiedy ostatni z nich przekroczył linię okopów, Hedge zadzwonił Mosraelem. Dźwięk, zrazu cichy i niski, nasilał się, aż osiągnął niezwykle wysoki ton. Gdy zew dzwonka rozszedł się po okolicy, martwe ciała uchodźców z Southerling zaczęły się wić i skręcać. Stosy zwłok nagle ożyły. W tym czasie ciało Hedge’a okryło się warstwą lodu. Mosrael wciąż jeszcze grał swoją melodię, gdy jego pan wstępował w zimne wody rzeki Śmierci.
Rozdział osiemnasty
Chlorr w Masce
Lirael zerwała się ze snu. Serce jej waliło, a ręce odruchowo szukały dzwonków i miecza. Wokół panowały ciemności, a ją uwięziono w jakimś pomieszczeniu... Nagle odzyskała świadomość. Spała w skrzyni ładunkowej jednego z tych głośnych pojazdów, które Sam nazywał ciężarówkami. Teraz jednak nie było słychać hałasu.
- Stoimy - powiedział pies, wysuwając głowę zza plandeki, aby się rozejrzeć, i dodał stłumionym głosem: - Nie bardzo rozumiem, dlaczego.
Lirael usiadła, próbując otrząsnąć się z okropnego uczucia, jakby ktoś najpierw zdzielił ją pałką, a następnie kazał napić się octu. Nadal była przeziębiona. Dobrze, że jej stan się nie pogarszał. Wiosna nie zagościła jeszcze w Ancelstierre na dobre, a noce sprawiały wrażenie, że zima wcale nie zamierza ustąpić.
Postój nie był chyba zaplanowany, bo z kabiny kierowcy dobiegały wiązanki przekleństw. Sam podniósł plandekę skrzyni i ledwo zdołał uchylić się od wylewnych powitań Podłego Psiska, które koniecznie chciało polizać przyjaciela po twarzy. Chłopak wyglądał na przemęczonego. Lirael przypuszczała, że nie zmrużył oka od czasu otrzymania tragicznych wieści o losie rodziców. Za to ona zasnęła natychmiast, gdy tylko usadowiła się w ciężarówce. Nie miała jednak pojęcia, ile czasu przespała. Chyba nie trwało to długo, bo na dworze nadał było ciemno, a mrok rozpraszały jedynie znaki Kodeksu jaśniejące na obroży psa.
- Silniki zgasły, chociaż wiatr wieje głównie z zachodu - powiedział Sam. - Być może znaleźliśmy się po prostu zbyt blisko półkul. Dalej musimy już iść piechotą.
- Gdzie jesteśmy? - spytała Lirael. Podniosła się zbyt gwałtownie i uderzyła głową o brezentowy sufit, szczęśliwie omijając podtrzymujący go metalowy pałąk. Z zewnątrz dobiegało teraz mnóstwo dźwięków - jakieś krzyki, nawoływania, stukot podkutych butów o nawierzchnię drogi. W tle ciągle słychać było dudnienie. Lirael nie obudziła się jeszcze do końca i dopiero po chwili dotarło do niej, że nie jest to odgłos gromów, których się spodziewała, lecz zupełnie inny dźwięk.
Pies przeskoczył ponad metalową klapą zamykającą tył ciężarówki, a Lirael podążyła za nim, nieco bardziej statecznie. Spostrzegła, że ciągle znajdują się na drodze biegnącej przez Strefę Graniczną. Niedługo miało chyba zacząć świtać. Księżyc był wysoko i wyglądał jak chudy rogalik, w odróżnieniu od niemal pełnej tarczy, którą można było teraz obserwować w Starym Królestwie. Różnił się nie tylko kształtem, ale i kolorem. Nie był srebrzysty, lecz bardziej żółty, jak jaskry.
Dudniący odgłos dobiegał z południa i towarzyszył mu lekki świst. Kiedy Lirael spojrzała w tamtą stronę, zauważyła na horyzoncie jasne rozbłyski, ale nie były to oznaki burzy. Grzmiało za to na zachodzie i tam z całą pewnością pokazywały się błyskawice. Gdy im się przyglądała, wydało się jej, że dochodzi do niej leciuteńki powiew Wolnej Magii, mimo że wiatr bez wątpienia wiał od strony południowej. A na dodatek gdzieś w górze wyczuwała Zmarłych, nie dalej niż milę od miejsca, w którym się znajdowali.
- Co to za hałas i rozbłyski? - zapytała Sama, wskazując na południe. Siostrzeniec odwrócił się, żeby im się przyjrzeć, lecz zanim odpowiedział, musiał odejść od ciężarówki, bo obok kolumny aut zaczęli przebiegać żołnierze.
- To artyleria - odparł po chwili. - Takie wielkie strzelby. Muszą być daleko stąd, skoro nie przeszkadza im ani wpływ Starego Królestwa, ani półkule i nadal mogą atakować. To rodzaj katapult, które potrafią wyrzucać pociski na odległość kilku mil. Ładunki te wybuchają w powietrzu lub po zderzeniu z ziemią i zabijają ludzi.
- Zupełna strata czasu - przerwał mu poirytowany major Greene. - W ogóle nie słychać eksplozji, prawda? Równie dobrze mogliby strzelać kamieniami. Nawet jeśli trafiają w Zmarłych, nie zrobią im najmniejszej krzywdy. Tylko narobi się bałaganu i będzie potem co sprzątać. Tysiące niewybuchów z białym fosforem. Paskudna sprawa! No, jazda!
Niezadowolony major ruszył dalej, a Lirael, Podłe Psisko i Sam pospieszyli za nim. Ponieważ bagaże zostały w ciężarówce, Lirael pomyślała przez moment, że Mogget nadal śpi w najlepsze w plecaku Sama. Wtem zauważyła małego białego kota, który biegł daleko na przedzie, tuż za maszerującym szybko pierwszym plutonem, zupełnie jakby gonił mysz. Raptem dał susa i wtedy Lirael zorientowała się, że rzeczywiście polował, próbując złapać coś do zjedzenia.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała Lirael, zrównując się bez trudu z majorem Greenem. Ten spojrzał na nią, zakaszlał i ruchem głowy wskazał na porucznika Tindalla. Lirael podbiegła do młodego oficera i ponowiła pytanie.
- W Strefie Granicznej, jakieś trzy mile od Twierdzy Zachodniej - odpowiedział Tindall. - Młyn Forwin leży szesnaście mil na południe stąd, ale mam nadzieję, że uda nam się zatrzymać tego Hedge’a na wysokości Muru... Pierwszy pluton, stój!
Ten niespodziewany rozkaz zaskoczył Lirael, więc zrobiła jeszcze kilka kroków, zanim się zorientowała, że czoło kolumny już się zatrzymało. Porucznik Tindall zaczął wywrzaskiwać następne rozkazy, które stojący najbliżej sierżant przekazywał dalej. Wówczas żołnierze rozbiegli się, zajmując pozycje po obu stronach drogi i przygotowując karabiny do strzału.
- To kawaleria! - rzucił krótko Tindall, chwytając ją za rękę i odciągając na bok. - Nie wiemy tylko, czyja.
Lirael wróciła do Sama i wyciągnęła miecz. Wpatrzyli się w drogę. Coraz wyraźniej dobiegał do nich odgłos końskich kopyt uderzających o utwardzoną nawierzchnię. Pies także wytężał wzrok, natomiast Mogget bawił się myszą, którą udało mu się złapać. Była jeszcze żywa, lecz śmiertelnie przerażona, a on wciąż wypuszczał ją i ponownie chwytał w pysk, ledwie zdołała umknąć kilka kroków.
- To nie są Zmarli - oświadczyła Lirael.
- Ani żadna istota Wolnej Magii - dodał pies, głośno węsząc. - Ten ktoś jest bardzo przestraszony.
Chwilę później dostrzegli wreszcie jeźdźca na koniu. Był to ancelstierrański kawalerzysta, który zgubił swój karabin oraz szablę. Na widok żołnierzy zaczął ostrzegawczo krzyczeć:
- Z drogi! Usuńcie się!
Próbował jechać dalej, lecz jego wierzchowiec spłoszył się, gdy na szosę wybiegła grupa żołnierzy. Ktoś złapał konia za uzdę i osadził go w miejscu. Inni ściągnęli kawalerzystę z siodła, gdy nadal przynaglał zwierzę do biegu.
- Co się stało, człowieku? - zapytał szorstko major Greene. - Nazwisko i numer jednostki?
- Melduje się rotmistrz Maculler, numer 73276 - odpowiedział tamten automatycznie, dzwoniąc zębami ze strachu i zalewając się potem. - Z Czternastego Szwadronu Kawalerii Lotnych Oddziałów Strefy Granicznej.
- W porządku. A teraz gadaj, co zaszło - zażądał major.
- Wszyscy zginęli, nikt nie ocalał - wyszeptał żołnierz. - Jechaliśmy z południa, przedzierając się przez mgłę. Była dziwnie gęsta i skłębiona... Natknęliśmy się na jakichś ludzi, którzy wieźli ze sobą wielkie i srebrne... jakby połówki pomarańczy, tyle że ogromne... Ładowali je na wozy, ale konie, które szły w zaprzęgu, były nieżywe, chociaż się ruszały. Te końskie trupy ciągnęły wozy. Wszyscy nasi zginęli...
Major Greene potrząsnął mocno kawalerzystą. Lirael wyciągnęła rękę, jakby chciała mu w tym przeszkodzić, ale Sam ją powstrzymał.
- Mówcie do rzeczy, rotmistrzu Maculler! Co się tam naprawdę stało?
- Nikt nie przeżył, poza mną, panie majorze - powiedział prosto Maculler. - Ja i Dusty potknęliśmy się w czasie szarży, a jak się pozbieraliśmy, było już po wszystkim. Zrobiło nam się niedobrze. Może w tej mgle było coś trującego? Jakiś gaz? Wszyscy z naszego oddziału zwiadowczego leżeli na ziemi, konie również... niektóre biegały luzem... Jak okiem sięgnąć, wszędzie zwłoki. Myśleliśmy, że to ciała pomordowanych uchodźców z Southerling, ale oni nagle zaczęli się podnosić. Widziałem, jak całą chmarą rzucili się na moich towarzyszy... Potwory, prawdziwe monstra. Idą teraz w tym kierunku, panie majorze.
- Srebrzyste półkule - przerwała mu zniecierpliwiona Lirael. - Którędy pojechały wozy z półkulami?
- Trudno powiedzieć - wymamrotał żołnierz. - Kiedy się na nich natknęliśmy, zmierzali na południe, prosto w naszą stronę. Ale po tym wszystkim to już nie wiem, dokąd się udali.
- Hedge na pewno przedostał się przez Mur, a półkule jadą na Farmę Błyskawic - zwróciła się do wszystkich Lirael. - Musimy tam dotrzeć przed nimi! To nasza ostatnia szansa!
- Ale jakim sposobem? - zapytał blady jak płótno Sam. - Skoro już są po tej stronie Muru...
Porucznik Tindall wyjął mapę i próbował włączyć małą latarkę, która oczywiście nie zadziałała. Zmełł w ustach przekleństwo, spojrzał przepraszająco na Lirael i zaczął studiować mapę przy świetle księżyca.
Nagle poczuła ostry impuls. Jej zmysły zareagowały gwałtownie na obecność Śmierci. Podniosła głowę. Nie dostrzegła niczego na drodze, lecz wiedziała już, że zbliżają się Zmarli Pomocnicy. Nieprzebrane rzesze. Razem z nimi szedł jeszcze ktoś. Przeniknął ją znajomy chłód. To musiał być któryś z Wielkich Zmarłych, nie nekromanta. Najpewniej Chlorr.
- Nadchodzą - rzuciła prędko. - Dwie grupy Pomocników. Na czele mniej więcej setka, a za nimi dużo więcej.
Major, krzycząc, wydawał rozkazy. Żołnierze rozpierzchli się we wszystkie strony, większość jednak pobiegła do przodu. Ustawiali trójnogi pod karabiny maszynowe, dźwigali broń i pozostały sprzęt. Sanitariusz odprowadził Macullera. Koń kawalerzysty podążył posłusznie za swoim panem. Porucznik Tindall wygładzał mapę i usiłował dopatrzeć się szczegółów, mrużąc oczy.
- To, co istotne, zawsze jest na tych cholernych zgięciach albo na złączach! - psioczył. - Wydaje mi się, że powinniśmy cofnąć się do tego skrzyżowania i ruszyć na południowy wschód, a potem odbić na zachód, zrobić pętlę i zbliżyć się do Młyna Forwin od południa. W ten sposób ciężarówki będą bezpieczne i nic nie powinno się psuć. Trzeba je będzie kawałek przepchnąć, żeby silniki podjęły pracę.
- No to do roboty! - ryknął major Greene. - Zwołaj cały pluton i zabierajcie się do pchania. Będziemy was osłaniać tak długo, jak się da.
- Dowodzi nimi Chlorr - powiedziała Lirael do Sama i psa. - Co robić?
- Na piechotę na pewno nie dotrzemy na Farmę Błyskawic przed Hedge’em - wtrącił szybko Sam. - Można by dosiąść konia tego kawalerzysty, ale wówczas tylko dwoje z nas mogłoby jechać, a do pokonania jest szesnaście mil, dookoła ciemno...
- On ma już za sobą szmat drogi - przerwał mu Mogget, który właśnie coś pałaszował, więc mówił niewyraźnie. - Nie jest w stanie unieść na grzbiecie dwóch jeźdźców, nawet gdyby chciał. A jestem pewien, że nie zechce.
- Więc pojedziemy razem z żołnierzami - zdecydowała Lirael. - Tylko najpierw trzeba powstrzymać Chlorr i jej Pomocników na tyle długo, by można było bez kłopotu przepchnąć ciężarówki do miejsca, gdzie uda się je uruchomić.
Spojrzała na szosę oraz żołnierzy klęczących przy karabinie maszynowym wspartym na trójnogu. Księżyc i gwiazdy dawały wystarczająco dużo światła, by można było dostrzec zarysy drogi i rosnące po obu stronach skarłowaciałe krzaki, nagie i pozbawione koloru. Nagle, na tle jaśniejszych partii krajobrazu dostrzegła jakieś ciemne sylwetki. Byli to Zmarli, którzy powłócząc nogami, szli w ich stronę, wielką, bezładną gromadą. Na czele tej chmary zbliżali się ktoś większy i ciemniejszy. Nawet z odległości kilkuset jardów widać było ogień, który płonął wewnątrz widmowej postaci. Była to Chlorr.
Major Greene również zauważył Zmarłych i całkiem niespodziewanie wrzasnął na cały głos, tuż nad uchem Lirael:
- Kompania! Tłum Zmarłych na dwunastej, dwieście jardów! Ognia!
Odpowiedział mu głośny trzask wielu karabinów. Żołnierze wykonali rozkaz, nic jednak się nie stało. Nie zaterkotały taśmy z nabojami, nie posypał się grad kul. Nic, tylko trzask odbezpieczanej broni i stłumione okrzyki.
- Nic nie rozumiem - zdenerwował się Greene. - Wiatr wieje przecież z zachodu, a poza tym broń palna nie psuje się tak łatwo, jak silniki samochodów.
- To przez półkule - powiedział Sameth, spoglądając na psa, który przytaknął mu skinieniem głowy. - Są potężnym źródłem Wolnej Magii, a przecież znajdujemy się bardzo blisko nich. Poza tym na pewno maczał w tym palce Hedge. Widocznie potrafi wpływać i na wiatr. W każdym razie wszystkie urządzenia zachowują się zupełnie, jakby znalazły się w Starym Królestwie.
- Cholera! Pierwszy i drugi pluton, w dwuszeregu na drodze zbiórka! - wydał komendę Greene. - Łucznicy, rozstawić się na tyłach! Strzelcy, rozładować broń i przygotować miecze!
Gdy żołnierze zaczęli wypełniać rozkazy, powstał spory hałas. Lirael także sięgnęła po miecz, a po chwili zastanowienia wyjęła również Saranetha. Początkowo chciała wykorzystać Kibetha, którym potrafiła się lepiej posługiwać, ale do walki z Chlorr potrzebowała potężniejszego oręża.
- Myślałam, że już dawno po dwunastej - zwróciła się do Sama, gdy szli obok siebie, by stanąć w pierwszym szeregu z żołnierzami. Wszystkich razem było ich około sześćdziesięciu. Część stała w dwuszeregu w poprzek szosy, a reszta rozlokowała się na polach po obu stronach drogi. Ci z pierwszego szeregu mieli na sobie kolczugi, a na lufach ich karabinów połyskiwały srebrzyście długie bagnety. W drugim rzędzie stali łucznicy, ale widząc, w jaki sposób trzymają swą broń, Lirael nabrała przekonania, że zaledwie połowa z nich wie, jak się nią posłużyć. Wyposażeni byli w strzały o srebrnych grotach, co odnotowała z uznaniem, jako element przydatny w walce ze Zmarłymi.
- No cóż, dla majora Greene’a dwunasta to nie godzina, tylko kierunek „na wprost”, a jeśli chodzi o czas, to zbliża się druga nad ranem - odparł Sam, patrząc na niebo. Najwyraźniej gwiazdy świecące nad Ancelstierre znał równie dobrze jak te, które można było obserwować w Starym Królestwie. Lirael natomiast nie potrafiła z nich nic wyczytać.
- Pierwszy szereg, klęknij! - wydał rozkaz major Greene. Stojąc z przodu, obok Lirael i Sama, ukradkiem przyglądał się psu, który właśnie zaczął się szybko powiększać do nadnaturalnych rozmiarów, szykując się do walki. Żołnierze, którym wypadło zająć pozycje obok Podłego Psiska, kręcili się niespokojnie. Wszyscy przyklękli i nachylili bagnety pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak że wyrósł w tym miejscu gęsty las ostrzy.
- Łucznicy, przygotować się!
Żołnierze założyli strzały na cięciwy, lecz nie napięli łuków. Zmarli stopniowo przybliżali się, lecz Lirael i Sam nadal nie mogli rozróżnić w ciemności pojedynczych sylwetek. Wyjątek stanowiła Chlorr. Dobiegał ich stukot kości oraz szuranie zdeformowanych stóp o nawierzchnię drogi.
Lirael wyczuwała lęk i napięcie stojących obok żołnierzy. Raz po raz wstrzymywali oddech, przestępowali z nogi na nogę i sprawdzali, czy broń gotowa jest do strzału. W ciszy, która zaległa po głośnych rozkazach majora, niewiele brakowało, by rzucili się do panicznej ucieczki.
- Zatrzymali się - powiedział pies, przebijając wzrokiem ciemności.
Lirael także usiłowała coś dojrzeć. Rzeczywiście, wyglądało na to, że czarna bryła stanęła w miejscu, a czerwone błyski zdradzające pozycję Chlorr przesuwały się raczej w bok niż do przodu.
- Chcą nas oskrzydlić? - zapytał major. - Tylko po co?
- Nie - odpowiedział Sam, który wyczuwał, że z tyłu nadciąga o wiele więcej Zmarłych. - Ona po prostu czeka na drugą grupę, znacznie liczniejszą. Myślę, że jest ich około tysiąca.
Mówił spokojnym tonem, ale i tak jego słowa wywołały poruszenie wśród najbliżej stojących żołnierzy, którzy przekazali je dalej. Wkrótce niepokój udzielił się również pozostałym.
- Cisza! - rozkazał Greene. - Sierżancie! Zanotujcie nazwisko tego gaduły!
- Tak jest! - zareagowało kilku sierżantów równocześnie. Oni także szeptali coś między sobą i żaden jakoś nie sięgnął po notes.
- Nie możemy tu czekać - powiedziała niespokojnie Lirael. - Musimy dostać się na Farmę Błyskawic!
- Przecież nie zostawimy żołnierzy swojemu losowi - odparł major Greene. Nachylił się bliżej, co spowodowało, że znak Kodeksu na jego czole rozbłysnął, reagując na Magię Kodeksu zaklętą w obroży psa. - Moi ludzie są bliscy załamania - dodał szeptem. - Nie nawykli do takich widoków, to nie Zwiadowcy.
Lirael skinęła głową. Zacisnęła zęby, co było oznaką niezdecydowania, a następnie wystąpiła przed pierwszy szereg.
- Ja podejmę walkę z Chlorr - oznajmiła. - Jeżeli ją pokonam, Pomocnicy prawdopodobnie się wycofają albo wrócą do Hedge’a. Nawiasem mówiąc, marni z nich wojownicy.
- Beze mnie nigdzie nie pójdziesz - oznajmiło Podłe Psisko i również wysunęło się przed szereg. Zaszczekało przy tym, a odgłos poniósł się szerokim echem poprzez ciemności. Było w nim coś szczególnego. Słuchającym aż włos się zjeżył na głowie, a w dłoni Lirael odezwał się cicho dzwonek. Oba te dźwięki tylko spotęgowały napięcie wśród żołnierzy.
- Ja też cię nie zostawię - powiedział stanowczo Sam. Także i on wysunął się do przodu, a na jego mieczu zalśniły znaki Kodeksu. W dłoni zwiniętej na kształt miseczki miał już przygotowane zaklęcie.
- Pójdę z wami, żeby sobie popatrzeć - stwierdził Mogget. - Może przy okazji wypłoszycie z norek kilka myszy.
- Jeżeli nie pogardzicie towarzystwem starego człowieka, to... - zaczął Greene, ale Lirael pokręciła głową.
- Pan musi zostać tutaj, majorze - powiedziała. Nie był to głos młodej dziewczyny, lecz Abhorsena gotującego się do rozprawy ze Zmarłymi. - Musi pan zabezpieczać tyły.
- Tak jest - odparł major Greene. Zasalutował i wstąpił do szeregu.
Lirael ruszyła do przodu. Pod jej stopami chrzęścił żwir. Po prawej stronie miała Podłe Psisko, po lewej zaś szedł Sam. Mogget - zwinna biała sylwetka - raz po raz przebiegał drogę w tę i z powrotem, zapewne w poszukiwaniu kolejnych myszy, które mógłby potem z upodobaniem torturować.
Zmarli nie wyszli Lirael naprzeciw, lecz zaczęli się rozsuwać, by móc zaatakować szerszym frontem. W tym celu zeszli z szosy także na pobliskie pola. Chlorr czekała na drodze, wysoki i ciemny kształt, czarniejszy od nocy, jeśli nie liczyć płonących ogniem oczu. Lirael czuła obecność Wielkiej Zmarłej jak uścisk czyjejś lodowatej dłoni.
Kiedy dzieliła je odległość nie większa niż pięćdziesiąt jardów, Lirael zatrzymała się, a Sam i Podłe Psisko ustawili się pół kroku za nią. Podniosła Saranetha wysoko w górę. Dzwonek zalśnił srebrzyście w świetle księżyca, a po jego metalicznej powierzchni zaczęły płynąć błyszczące znaki Kodeksu.
- Chlorr! Chlorr w Masce! - krzyknęła Lirael. - Wracaj do Śmierci!
Potrząsnęła z całej siły Saranethem. Dzwonek zabrzmiał donośnie pośród nocy. Pomocnicy wzdrygnęli się, słysząc jego zew, ale dźwięk Saranetha przeznaczony był dla Chlorr. To na niej skupiała się cała moc Lirael.
Chlorr uniosła nad głową widmo miecza i odpowiadając na głos dzwonka, wydała ostry, przeciągły krzyk, który miał pokazać, że lekceważy sobie jego wezwanie. Jednakże jej potworny wrzask nie zdołał zagłuszyć dźwięku Saranetha i musiała cofnąć się o krok, choć nadal groźnie wywijała mieczem.
- Wracaj do Śmierci - rozkazała jej ponownie Lirael, podchodząc bliżej i zakreślając dzwonkiem pętle, jakby żywcem wyjęte z kart „Księgi Zmarłych”, których obraz miała teraz wyraźnie przed oczami. - Twój czas się skończył!
Chlorr zasyczała i cofnęła się jeszcze o krok. Nagle do głosu dzwonka dołączył jeszcze jeden: nie znoszące sprzeciwu szczeknięcie psa. Ostry ton, znacznie bardziej przenikliwy niż głęboki dźwięk Saranetha, trwał i trwał, jakimś sposobem utrzymując się w powietrzu. Chlorr uniosła miecz, jakby chciała się nim zasłonić, i zrobiła kolejne dwa kroki wstecz. Zmarli, wyraźnie zaskoczeni, schodzili jej z drogi, a z ich gnijących gardeł wydobywał się wściekły bulgot.
Sam zamachnął się, jakby zamierzał rzucić kulą do gry w kręgle, i nagle wokół Chlorr wybuchły złociste płomienie, które rozlały się szeroko, dosięgając także Pomocników. Gdy ogień wżerał się w ich martwe ciała, Zmarli zaczęli wić się i przeraźliwie krzyczeć.
Wtem nieomal u stóp Chlorr pojawiła mała biała postać. Był to Mogget, który zwinnie odbił się od ziemi i machnął łapą, jakby chciał uderzyć Chlorr.
- Zabieraj się stąd, Chlorr, co skrywasz twarz pod maską! - śmiał się kot. - Abhorsen przybywa, by odesłać cię za Dziewiątą Bramę!
Chlorr ruszyła na Moggeta z mieczem, ale ten zwinnie uskoczył i ostrze chybiło celu. Wówczas zwinęła się do skoku i przefrunęła trzydzieści stóp ponad głowami Zmarłych, chowając się za ich plecami. W czasie skoku jej postać uległa transformacji. Chlorr zamieniła się w ogromną ciemną chmurę przypominającą kształtem kruka, która pomknęła nad polami, kierując się na północ, w stronę Muru, za którym mogła być bezpieczna. Ścigał ją dźwięk Saranetha oraz pogłos szczekania psa.
Rozdział dziewiętnasty
Puszka sardynek
Widząc ucieczkę Chlorr, zastępy Pomocników zakotłowały się jak mrówki w polanym wrzątkiem mrowisku. Zmarli pierzchali we wszystkie strony, najbardziej ograniczeni - prosto na Lirael, Sama i psa. Między Zmarłymi przemykał Mogget, chichocząc za każdym razem, gdy ogień Kodeksu przepalał im ścięgna i padali na ziemię. Saraneth nakazywał im, aby opuścili cielesne powłoki, a rozlegający się wciąż głos psa odsyłał ich duchy z powrotem w Śmierć.
Po kilku minutach koszmar się skończył. Ucichło echo szczekania i umilkł dzwonek. Lirael oraz jej towarzysze stali na pustej drodze pod rozgwieżdżonym niebem. Księżyc oświetlał setki porzuconych ciał, które nie były teraz niczym więcej niż pustymi skorupami.
Ciszę przerwały okrzyki tryumfu i radości, które wznosili stojący z tyłu żołnierze. Lirael nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi i zawołała do Moggeta:
- Dlaczego kazałeś jej uciekać? Mieliśmy wyraźną przewagę! I po co były te słowne utarczki?
- Dzięki mnie wszystko poszło szybciej. Myślałem, że zależy wam na czasie - odparł Mogget. Zbliżył się do Sama, usiadł u jego stóp i zaczął ziewać. - Chlorr zawsze cechowała przesadna ostrożność, nawet wtedy, gdy była jeszcze... A... co to ja chciałem powiedzieć? Aha, no, kiedy jeszcze żyła. Jestem okropnie zmęczony. Mógłbyś mnie ponieść?
Sam westchnął. Wsunął miecz do pochwy, a następnie wziął zwierzaka na ręce i pozwolił mu się wygodnie usadowić.
- Wszystko naprawdę poszło szybciej - zwrócił się kot do Lirael obronnym tonem. - Nie chcę was martwić, ale nadciąga jeszcze większa rzesza Pomocników... oraz Cieni Pomocników, jeżeli się nie mylę...
- Owszem, nie mylisz się - warknął pies, przyglądając się nieufnie kocurowi. - Mimo że, podobnie jak moja pani, uważam, iż wyjaśnienia Moggeta są pokrętne, a motywy jego postępowania niejasne, to powinniśmy jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. Nie zostało nam zbyt wiele czasu.
Jakby w odpowiedzi na jego wezwanie gdzieś w oddali zawarczały silniki ciężarówek. Najwidoczniej żołnierze porucznika Tindalla zdołali wypchnąć je poza strefę, w której urządzenia odmawiały posłuszeństwa.
- Mam nadzieję, że zataczając pętlę, znajdziemy się poza zasięgiem oddziaływania północy - powiedział zaniepokojony Sam, gdy biegli już do wozów. - Jeżeli znów zmieni się kierunek wiatru, będziemy musieli mocno zboczyć z trasy.
- Moglibyśmy użyć Magii... - zaczęła Lirael, ale zaraz pokręciła głową. - Nie, to by pewnie jeszcze bardziej zaszkodziło ancelstierrańskiej... jak to się mówi? Technologice?
- Prawie dobrze - powiedział zasapany Sam. - Pospieszmy się!
Przyłączyli się do rozlokowanego na tyłach plutonu majora Greene’a, który teraz w przyspieszonym tempie zmierzał ku ciężarówkom. Gdy zrównali się z oddziałem, dostrzegli promienną twarz majora, a kilku żołnierzy zasalutowało w ich kierunku. Ta wyraźna zmiana nastroju nastąpiła w ciągu kilku zaledwie minut.
Porucznik Tindall czekał już przy znajdującej się na przedzie ciężarówce i ponownie studiował mapę, tym razem posługując się latarką, która znów zaczęła działać. Podniósł wzrok i zasalutował na widok zbliżających się Lirael, Sama i majora Greene’a.
- Znalazłem drogę - rzucił pospiesznie. - Myślę, że może nawet uda się wyprzedzić Hedge’a!
- Jak to? - niecierpliwie spytała Lirael.
- Z Twierdzy Zachodniej prowadzi na południe tylko jedna droga, przez te wzgórza - pokazał na mapie. - Nie dość, że jest wąska i kręta, to jeszcze nie utwardzona, a zgodnie ze słowami Macullera ich wozy są bardzo obciążone, więc w takich warunkach nie dotrą do Młyna Forwin wcześniej niż późnym popołudniem! A my będziemy tam o świcie!
- Brawo, Tindall - krzyknął major, poklepując go po plecach.
- A może istnieje jeszcze inna możliwość przerzucenia półkul do Młyna Forwin? - zapytał Sam. - Przecież Hedge opracował bardzo dokładny plan. Przewidział wszystko, zarówno w Królestwie... jak i tutaj. Pomyślał o tym, by użyć ciał uchodźców z Southerling do powołania nowych Zmarłych, przygotował wozy...
Tindall znowu spojrzał na mapę. Przesuwał światło latarki we wszystkich kierunkach, próbując znaleźć inną drogę.
- Ewentualnie mogliby przewieźć półkule wozami na brzeg morza, stamtąd łodziami skierować się na południe, a następnie wpłynąć na jezioro i dotrzeć do starego portu w pobliżu Młyna Forwin. Ale w okolicach Twierdzy Zachodniej nie ma odpowiedniego miejsca, gdzie można by je przeładować na łodzie...
- Owszem, jest - przerwał mu major, tracąc nagle pogodny wyraz twarzy. Wskazał na mapie pewien symbol: pionową kreskę, od której promieniście rozchodziły się cztery mniejsze. - Obok Latarni Zachodniej znajduje się przecież przystań Marynarki Wojennej.
- Hedge na pewno wybierze tę drogę - stwierdziła z pełnym przekonaniem Lirael, czując, że przechodzi ją dreszcz. - Jak szybko dotrą na miejsce łodzią?
- Sam przeładunek zabierze im trochę czasu - wtrącił Sameth, pochylając się wraz z innymi nad mapą. - I potrzebny im będzie sprzyjający wiatr... Chociaż Hedge na pewno sobie poradzi. W sumie zajmie im to najwyżej osiem godzin.
Jego słowa spowodowały chwilową konsternację, ale już po chwili wszyscy na gwałt zaczęli szykować się do drogi. Greene schwycił mapę, podbiegł do pierwszej ciężarówki i wcisnął się do kabiny, natomiast Lirael i jej towarzysze wskoczyli na pakę. Porucznik Tindall pobiegł drogą i gestykulując ponaglał żołnierzy: „Prędzej! Prędzej!”. Silniki ciężarówek zwiększyły obroty, zabłysły reflektory i auta z wolna ruszyły z miejsca.
Pod osłoną plandeki Sameth posadził Moggeta na wielokrotnie łatanym plecaku, a sam usadowił się obok. Z doczepionej do paska sakwy wyjął niedużą puszkę i postawił ją kotu pod samym nosem. Z początku Mogget udawał, że śpi, ale po chwili podniósł jedną powiekę, łypiąc zielonym okiem.
- Co to takiego? - zapytał.
- Sardynki - odparł Sam. - Dowiedziałem się, że wojsko ma je na stanie, więc postarałem się o kilka puszek specjalnie dla ciebie.
- A co to takiego sardynki? - zapytał podejrzliwie Mogget. - I po co ten kluczyk? Czy to jakiś abhorseński żart?
W odpowiedzi Sam oderwał kluczyk od wieczka i zaczął wolno otwierać puszkę. Dookoła momentalnie rozszedł się intensywny zapach sardynek. Mogget uważnie przypatrywał się operacji, ani na chwilę nie spuszczając oczu z puszki. W końcu Sam postawił konserwę na podłodze, omal nie rozciąwszy sobie uprzednio palca, gdy ciężarówka wjechała na wyboisty odcinek drogi. Kocisko ostrożnie powąchało sardynki.
- Dlaczego mi to dajesz?
- Przecież lubisz ryby. A poza tym ci obiecałem.
Mogget oderwał wzrok od sardynek i spojrzał na Sama. Zmrużył oczy, ale nie dostrzegł oznak podstępu, pokręcił więc głową i rzucił się na ryby. Po chwili puszka była wylizana do czysta.
Lirael i pies obejrzeli ten popis nieposkromionej żarłoczności, ale bardziej interesowało ich to, co działo się na zewnątrz. Lirael odsunęła klapę plandeki i spojrzeli do tyłu. Za nimi jechały jeszcze trzy samochody, ale gdzieś dalej Lirael wyczuwała obecność Zmarłych. Za kolumną ciężarówek nadciągała drogą następna, dużo bardziej liczna grupa Pomocników i Cieni. Oddziały Cieni dysponowały większą mocą niż Pomocnicy, a poza tym poruszały się o wiele sprawniej, gdyż ich ruchów nie ograniczały zdeformowane ciała. Niektóre Cienie wyprzedzały znacznie swoich wolno sunących współbraci i mknęły daleko na przedzie, niczym ogromne nietoperze. Lirael była pewna, że ich niszczycielska siła już wkrótce się objawi, na razie jednak nie mogła poświęcić im więcej uwagi. O wiele poważniejsze zagrożenie stanowiło to, co przemieszczało się teraz z zachodu na południe. Szlak tej wędrówki wyznaczały błyskawice widoczne na horyzoncie. Lirael uświadomiła sobie nagle, że nie słyszy wystrzałów artyleryjskich, które początkowo brała za odgłosy burzy. Działa musiały umilknąć już jakiś czas temu, była jednak zbyt zajęta, by od razu to zauważyć.
- Piesku - szepnęła, przyciągając do siebie Podłe Psisko i gładząc jego szyję. - Co będzie, jak się spóźnimy na Farmę Błyskawic i oni zdążą połączyć półkule?
Pies nie odezwał się ani słowem. Dyszał tylko ciężko prosto do ucha Lirael i bębnił ogonem o deski podłogi.
- Muszę zstąpić w Śmierć, prawda? - szepnęła Lirael. - Posłużę się Lustrem Ciemności i dowiem się, w jaki sposób spętano Niszczyciela u Prapoczątku Dziejów.
Psisko w dalszym ciągu milczało.
- Pójdziesz tam ze mną? - szepnęła Lirael tak cicho, że ludzkie ucho nie mogłoby jej usłyszeć.
- Tak - odparł pies. - Dokądkolwiek się udasz, będę przy tobie.
- Więc kiedy powinniśmy wyruszyć? - zapytała.
- Jeszcze nie teraz - mruknął pies. - Dopiero wtedy, gdy nie będzie już żadnego innego wyjścia. Może jednak zdołamy dotrzeć na Farmę przed Hedge’em?
- Mam nadzieję - powiedziała Lirael. Raz jeszcze przytuliła psa, a potem puściła jego szyję i usiadła na plecaku. Sam zasnął w drugim końcu ciężarówki. Tuż przy nim drzemał zwinięty w kłębek Mogget. Puszka po sardynkach podskakiwała z brzękiem na podłodze. Lirael sięgnęła po nią, skrzywiła się z niesmakiem, po czym wcisnęła ją w kąt, żeby nie grzechotała.
- Będę trzymał straż - oświadczył pies. - A ty, pani, powinnaś się trochę przespać. Do świtu zostało jeszcze kilka godzin, a przed tobą najtrudniejsze zadanie. Musisz być w pełni sił.
- I tak nie usnę - powiedziała cicho Lirael. Mimo to oparła się o plecak i zamknęła oczy. Była podenerwowana i chętnie poćwiczyłaby fechtunek albo zajęła się czymś pożytecznym, by rozładować napięcie. Cóż jednak mogła robić wewnątrz pędzącej drogą ciężarówki? Chyba tylko położyć się i rozmyślać o trudach i problemach, które ją jeszcze czekały. Tak też zrobiła, po czym niepostrzeżenie zapadła w niespokojny sen.
Pies ułożył łeb na przednich łapach i obserwował, jak Lirael, śpiąc, przewraca się z boku na bok, coś mamrocząc. Silnik pracował nierówno, a ciężarówka podskakiwała na wybojach, skrzypiała i chwiała się na wszystkie strony, pokonując zakręty i wzniesienia.
Mniej więcej po godzinie Mogget otworzył jedno oko, ale gdy zorientował się, że Podłe Psisko czuwa, szybko je zamknął. Pies podniósł się cicho, podszedł do kota i przysunął pysk blisko jego różowego noska.
- Najlepiej byłoby dla wszystkich, gdybym chwycił cię teraz za kark i wyrzucił z ciężarówki - szepnął.
Mogget, nieporuszony, otworzył jedno oko i odszepnął:
- I tak bym pobiegł za wami. A poza tym Ona dała mi jeszcze jedną szansę, więc czyżbyś ty chciał mi tego odmówić?
- Ja nie jestem aż tak litościwy - powiedział pies, szczerząc kły. - Jeśli znowu coś wywiniesz, możesz być pewien, że będzie to ostatni numer w twoim życiu.
- Czyżby? - prychnął kot, otwierając drugie oko. - A jak mnie nie upilnujesz?
Pies warknął cicho, lecz bardzo groźnie. Wystarczyło to, by Sam się zbudził i natychmiast sięgnął po miecz.
- Co się dzieje? - spytał zaspanym głosem.
- Nic - odpowiedział pies. - A przynajmniej nic na tyle ważnego, byś musiał się tym martwić. Śpij dalej - wrócił do Lirael i klapnął ciężko na podłogę, głęboko przy tym wzdychając.
Mogget uśmiechnął się i potrząsnął głową, wprawiając Rannę w ruch. Słysząc dźwięk dzwonka, Sam ziewnął przeciągle, opadł z powrotem na plecak i niemal natychmiast ponownie zapadł w sen.
* * *
Nicholas Sayre wynurzał się z odmętów snu niczym ryba podpływająca do przynęty. Budził się wolno, zdezorientowany, z trudem łapiąc oddech i rzucając się jak ryba, którą już wyciągnięto z wody i wyrzucono na brzeg. Co dziwniejsze, rzeczywiście znajdował się na brzegu jeziora. Usiadł i rozejrzał się. Część jego umysłu poczuła ulgę, gdy okazało się, że wszystko dookoła tonie w półmroku, nad głową wiszą burzowe chmury, a w odległości nie większej niż pięćdziesiąt jardów pojawiają się błyskawice. Nie zwrócił uwagi na blade słońce wschodzące właśnie ponad pasmem wzgórz.
Leżał na stercie słomy, przed chatą stojącą koło zaniedbanej przystani. Dwadzieścia jardów dalej grupa robotników Hedge’a, klnąc na czym świat stoi, mozoliła się przy wyładunku srebrzystych półkul. Za pomocą dźwigni i lin usiłowali wydostać je na keję z małego statku żeglugi przybrzeżnej. Drugi statek czekał na rozładunek w odległości około stu jardów od brzegu jeziora, aby do minimum ograniczyć wzajemne odpychanie się półkul.
Nicholas uśmiechnął się. Więc jednak dotarli do Młyna Forwin. Co prawda nie pamiętał, jak to się stało, ale ważne, że półkule zostały przetransportowane na drugą stronę Muru. Farma Błyskawic była przygotowana na ich przyjęcie i pozostało tylko je połączyć.
Znowu uderzył piorun, a zaraz potem rozległ się krzyk. Jakiś człowiek runął ze statku na nabrzeże, ze sczerniałą skórą i płonącymi włosami. Wił się i jęczał, aż ktoś podszedł do niego i szybkim ruchem poderżnął mu gardło. Nick obserwował tę scenę zupełnie beznamiętnie. Takie rzeczy należały do ceny, którą trzeba było zapłacić, aby wypełnić misję związaną z półkulami - a tylko ona się liczyła.
Nick zaczął się podnosić: najpierw stanął na czworakach, a dopiero potem zdołał się wyprostować. Był to tak ogromny wysiłek, że na chwilę musiał chwycić się urwanej rynny, by przeczekać zawroty głowy. Jednak szybko odzyskał równowagę. Nie zauważył, że jeszcze jeden robotnik stracił właśnie życie. Wzrok Nicholasa przyciągały wyłącznie lśniące półkule i tylko sprawa ich wyładunku zaprzątała mu myśli. Wiedział, że już wkrótce pierwsza z nich spocznie w specjalnej kołysce zamontowanej na kolejowym wagonie, jednym z dwóch stojących na krótkim odcinku torów prowadzących do zrujnowanego drewnianego młyna.
Tak przynajmniej sam to kiedyś zaplanował. Raptem przyszło mu do głowy, że właściwie nie dokonał nigdy osobistej inspekcji Farmy Błyskawic. Cała budowa, którą opłacił jeszcze przed wyjazdem do Starego Królestwa - wydało mu się teraz, że bardzo dawno temu - przebiegała na podstawie jego rysunków, ale nie widział dotąd swego dzieła. Znał Farmę tylko z planów oraz sennych wizji.
Wciąż jeszcze był osłabiony chorobą, na którą zapadł po tamtej stronie Muru, i nie mógł poruszać się o własnych siłach. Potrzebował laski albo nawet kuli. W pobliżu zauważył proste nosze zrobione z dwóch drewnianych tyczek oraz kawałka płótna i pomyślał, że gdyby udało mu się wyjąć jedną z nich, mógłby się na niej wesprzeć. Bardzo ostrożnie i powoli zbliżył się do noszy, klnąc swoją słabość, gdy stracił równowagę. Przyklęknął i wyciągnął drążek z płóciennych zaszewek. Kij miał przynajmniej osiem stóp długości i był dosyć ciężki, ale Nicholas uznał, że lepsze to niż nic.
Już miał wstać, gdy nagle dostrzegł na noszach coś błyszczącego. Był to mały kawałek drewna pomalowany w dziwne, świetliste wzory. Zaskoczony odkryciem, wyciągnął rękę w stronę znaleziska.
Gdy tylko dotknął drewienka, jego ciałem wstrząsnął nagły atak nudności. Ale nawet wymiotując, nie cofnął ręki i nadal przytrzymywał palcem znaleziony przedmiot, który, jak zdołał sobie teraz przypomnieć, był pozostałością fletu wiatrowego. Co prawda nie mógł go podnieść, bo dłoń odmówiła mu posłuszeństwa i nie był w stanie zacisnąć palców, ale przynajmniej go dotykał. Już samo to wystarczyło, by nagle odzyskał pamięć. Znowu stał się Nicholasem Sayre, a nie bezwolną kukłą, kontrolowaną przez srebrzyste półkule.
- Jakem Sayre - szepnął, przypominając sobie rozmowę z Lirael - przysięgam, że do tego nie dopuszczę.
Kulił się, zgięty w pół, tuż przy drążku od noszy i kałuży własnych wymiocin. Cały czas dotykał znalezionego przedmiotu, a jego umysł intensywnie pracował, poszukując sposobów wyjścia z trudnej sytuacji. Wiedział, że poza zasięgiem magicznego wpływu fletu z powrotem zamieni się w pozbawionego świadomości sługę. Nie potrafił utrzymać drewienka w dłoniach, ale przecież musiał istnieć jakiś sposób na to, by znajdowało się wciąż blisko niego i przypominało mu, kim jest naprawdę.
Chłopak przyjrzał się własnemu ciału i ze zgrozą odkrył, że jest przeraźliwie chudy, a lewą stronę klatki piersiowej pokrywają rozległe siniaki. Jego koszula była obszarpana i postrzępiona, a spodnie znajdowały się w niewiele lepszym stanie. Na dodatek trzymały się na wychudzonych biodrach nie dzięki paskowi, lecz kawałkowi brudnego sznurka. Kieszenie dawno się poobrywały, a bielizny nie miał w ogóle.
Nick zauważył jednak, że mankiety spodni ciągle jeszcze były wywinięte. Dotknął ich prawą ręką i stwierdził, że wysokiej jakości wełna, choć miejscami poprzecierana, trzyma się jeszcze zupełnie dobrze.
Sapiąc z wysiłku, przysunął stopę jak najbliżej kawałka fletu i jedną dłonią odchylił mankiet nogawki, a drugą starał się wsunąć cenne drewienko w zagięcie tkaniny. Udało mu się to dopiero za którąś z kolei próbą. Wkrótce o wszystkim zapomniał, pamięć wróciła mu, gdy mankiet otarł się o skórę, wywołując ostry, chociaż możliwy do zniesienia ból kostki.
Nicholas nie chciał spoglądać na półkule, ale i tak co chwilę patrzył w ich kierunku. Pierwsza znajdowała się już na kei. Uwijało się przy niej sporo osób, odwiązując liny, na których ładunek opuszczono na brzeg, a także przywiązując nowe, służące do przesuwania półkul na lądzie. Nick zauważył, że wśród robotników trzymających liny przeważają członkowie Nocnej Brygady, noszący na głowach niebieskie czapki oraz chustki. I choć wyglądali nieco lepiej niż ci, których pamiętał z wykopu, to ich ciała również toczył trąd.
Chociaż... gdy kawałek fletu wiatrowego znowu dotknął jego kostki, Nicholas zmienił zdanie. Zrozumiał, że to nie ludzie cierpiący na jakąś przypadłość, lecz Zmarli, zwłoki przywołane przez Hedge’a do pozoru życia. W odróżnieniu od żywych, nie szkodziła im ani bliskość półkul, ani ciągłe wyładowania.
W świetle kolejnej błyskawicy obok półkuli nieoczekiwanie pojawił się Hedge, zupełnie jakby Nick przywołał go myślami. Jego potworny wygląd znów wprawił młodzieńca w osłupienie. Po czaszce nekromanty pełzały złowrogie cienie, które w okolicach przepastnych oczodołów przeistaczały się w ogień. Z jego palców spływały czerwone kleiste płomienie.
Nekromanta podszedł do dziobu statku i coś krzyczał. Ludzie pospiesznie wypełniali jego rozkazy, choć widać było, że wszyscy są albo ranni, albo chorzy. Odcumowali, podnieśli żagiel i wkrótce statek zaczął wolno oddalać się od nabrzeża. Równocześnie do kei zbliżał się drugi, z następnym ładunkiem.
Hedge przyglądał się chwilę, jak statek wchodzi do portu, po czym uniósł ręce nad głowę i przemówił ostrym głosem. Powietrze wokół niego zafalowało i ziemia zatrzęsła się. Wyciągnął jedną rękę w kierunku wód jeziora i ponownie zawołał, kreśląc w powietrzu czerwone smugi ognia.
Nad wodną tonią zaczęły podnosić się mgliste opary. Zwiewne i lekkie smużki białej mgły wędrowały spiralnym ruchem ku górze, ciągnąc za sobą grubsze i gęstsze pasma. Hedge rozłożył szeroko ramiona, wyznaczając prawą i lewą stronę, a wówczas kosmyki mgły zaczęły rozprzestrzeniać się na boki, porywając za sobą następne, które kolejno podnosiły się warstwa po warstwie znad lustra wody. Stopniowo uformowała się potężna ściana mgły, przegradzająca całe jezioro. Po chwili ruszyła do przodu, w stronę nabrzeża, drewnianego młyna, doliny oraz pobliskich wzgórz.
Hedge klasnął w dłonie i odwrócił się. Jego wzrok padł na Nicholasa, który natychmiast spuścił oczy i przyłożył dłonie do klatki piersiowej. Słyszał dudniący krok zbliżającego się nekromanty.
- Półkule - wymamrotał pospiesznie Nick, gdy Hedge stanął przed nim. - Półkule muszą... musimy...
- Wszystko idzie dobrze - zapewnił go nekromanta. - Przywołałem nadmorską mgłę, której nie da się rozproszyć, nawet gdyby któryś z naszych wrogów miał dość umiejętności i odwagi, by próbować. Jakieś dalsze polecenia, panie?
Nick poczuł, że coś gwałtownie poruszyło się w jego piersi. Zupełnie jakby chciało wyskoczyć z niej przerażone serce - tylko że łomotanie było mocniejsze, budziło przerażenie, a nawet odrazę. Krzyknął z bólu i runął na pomost. Zaczął drapać deski, łamiąc przy tym paznokcie.
Hedge czekał, aż atak minie. Nick leżał przed nim, dysząc i nie mogąc wykrztusić słowa. Spodziewał się, że lada chwila pogrąży się w nieświadomości i zawładnie nim to, co tłukło się w jego piersi. Nic takiego jednak nie nastąpiło i po kilku minutach Hedge odszedł.
Nick odwrócił się na plecy i patrzył na przetaczające się po niebie ciężkie opary mgły, które przesłaniały chmury burzowe, ale nie błyskawice. Jakaś część jego świadomości odnotowała niezwykłość tego widoku. Jednakże jego umysł skupiał się w przeważającej mierze na czymś o wiele bardziej istotnym. Należało za wszelką cenę przeszkodzić Hedge’owi w uruchomieniu Farmy Błyskawic.
Rozdział dwudziesty
Początek końca
Wstawał świt, kiedy silniki ciężarówek znowu zaczęły się dławić i rzęzić, aż w końcu auta stanęły. Porucznik Tindall zaklął, gdy czerwony ołówek zadrżał mu w ręku i zamiast kropki na mapie poziomicowej pojawiła się kreska, którą następnie przerobił na krzyżyk. Znak ten został naniesiony na gęstą siatkę linii wyznaczających znaczny spadek terenu. Prowadziła tamtędy droga do Forvale, szerokiej doliny, którą od Jeziora Forwin oraz od młyna oddzielało długie pasmo niskich wzgórz.
Wcześniej, gdy ciężarówki mknęły wśród nocy, Lirael twardo zasnęła i dlatego nie była świadoma różnych małych dramatów, które rozegrały się w tym czasie. Ciężarówki pędziły, nie zatrzymując się, a kierowcy naciskali pedały gazu częściej i dłużej, niż nakazywałby zdrowy rozsądek. Szczęście im jednak sprzyjało lub sami potrafili o nie zadbać. Zdarzyło się wprawdzie mnóstwo drobnych stłuczek, ten i ów najadł się strachu i zarobił guza, nie było jednak poważniejszych wypadków.
Lirael nie wiedziała również o tym, że doszło do dezercji. Za każdym razem, gdy ciężarówki zwalniały, żeby wziąć ostrzejszy zakręt, albo były zmuszone się zatrzymać, ponieważ na pewnych odcinkach nawierzchnia została wymyta przez wodę i przejazd był bardzo utrudniony, niektórzy żołnierze, mający już dość potyczek ze Zmarłymi, wyskakiwali z samochodów i znikali w ciemnościach. Gdy kompania opuszczała Strefę Graniczną, w jej skład wchodziło ponad stu żołnierzy. Zanim dotarli do Forvale, pozostało tylko siedemdziesięciu trzech.
- Wysiadać! Migiem!
Krzyki sierżanta sztabowego obudziły Lirael. Zerwała się i natychmiast jedną ręką sięgnęła po dzwonek, a drugą chwyciła Nehimę. Równie nerwowo zareagował Sam. Był przestraszony i zdezorientowany. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia, tuż za psem, który chwilę później zeskoczył z samochodu na ziemię.
- Zarządzam postój! Pięć minut przerwy! Zrobić co trzeba i wracać! Nie ociągać się!
Lirael wyskoczyła z ciężarówki, ziewnęła i przetarła oczy. Było jeszcze na wpół ciemno. Na wschodzie, za linią wzgórz zaczęło się wprawdzie robić jasno, ale nie pojawiło się jeszcze słońce. Prawie całe niebo zmieniło już barwę na błękitnawą, z wyjątkiem wąskiego skrawka widocznego na pierwszym planie - ciemnego i przerażającego. Lirael dostrzegła go kątem oka, błyskawicznie obróciła się w tę stronę i zrozumiała, że ziściły się jej najgorsze obawy. Na tle ciemnych chmur zobaczyła bowiem biały błysk. Niebo rozdzierały błyskawice. Było ich więcej niż kiedykolwiek przedtem i obejmowały swym zasięgiem znacznie większy obszar. Wszystkie jednak pojawiały się za pasmem wzgórz.
- Tam dalej, za tymi wzniesieniami znajduje się Jezioro Forwin oraz młyn - powiedział major Greene. - Co u li...
Wszyscy spojrzeli w stronę wzgórz. Greene wskazywał dolinę, która leżała pomiędzy wzniesieniami. Były to żyzne tereny rolnicze, podzielone na regularne pięcioakrowe pola ogrodzone drutem kolczastym. W kilku miejscach pasły się owce, ale południowym skrajem przemieszczało się coś błękitnego. Tysiące ludzi w niebieskich czapkach i chustkach na głowach, olbrzymi tłum uchodźców z Southerling, rozciągający się na całą szerokość doliny.
Greene i Tindall w okamgnieniu chwycili za lornetki. Jednakże Lirael i bez tego potrafiła dostrzec, w którą stronę zmierzali Southerlińczycy: na zachód, w stronę wzgórz i dalej do Młyna Forwin. Zdążali w kierunku Farmy Błyskawic, gdzie zapewne znajdowały się już obie półkule, sądząc po rozmiarach burzy.
- Musimy ich powstrzymać! - krzyknął Sam, wskazując na maszerujących ludzi.
- Przede wszystkim powinniśmy pomyśleć o półkulach. Nie można dopuścić, by się połączyły - stwierdziła Lirael. Przez chwilę się zastanawiała, nie mając pewności, co dalej robić lub powiedzieć. Jedno wydawało się bezsporne - musieli wspiąć się na wzgórza i zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie. A to oznaczało, że najpierw powinni jak najszybciej przejść przez dolinę. - Musimy dostać się na szczyt! Nie mamy chwili do stracenia!
Ruszyła drogą w kierunku doliny. Początkowo biegła lekkim truchtem, lecz po chwili zaczęła przyspieszać. Obok niej pędziło z wywieszonym językiem Podłe Psisko. Sam podążył za nimi pół minuty później, z Moggetem na ramieniu. Major Greene i porucznik Tindall byli nieco wolniejsi, ale gdy gromkim głosem zaczęli wydawać rozkazy, z przydrożnego rowu natychmiast wysypali się żołnierze, którzy błyskawicznie uformowali kolumny marszowe.
W zasadzie droga bardziej przypominała ścieżkę. Biegła wśród pól w dół wzniesienia, a w samym środku doliny przecinał ją strumień, który można było pokonać, biegnąc przez coś, co wyglądało jak utwardzony bród lub pozostałości jakiegoś mostu. Dalej szlak prowadził już równolegle do pasma wzgórz.
Lirael pędziła tak szybko, jak nigdy dotąd. Przebiegła przez bród, rozpryskując wodę, i stanęła na drodze idącym tłumom. Z bliska mogła się im dokładniej przyjrzeć. Zobaczyła, że są wśród nich całe setki wielopokoleniowych rodzin. Dziadkowie, rodzice, dzieci, nawet niemowlęta. Na wszystkich twarzach malował się strach i prawie każdy szedł objuczony jakimś bagażem. Ludzie dźwigali walizki, torby i małe tobołki. Niektórzy ciągnęli ze sobą dziwne rzeczy: rozmaite urządzenia i metalowe przedmioty zupełnie nieznane Lirael. Sam zidentyfikował je jako maszyny do szycia, gramofony i maszyny do pisania.
Zastanawiające było również i to, że prawie wszyscy dorośli trzymali w rękach małe kartki papieru.
- Nie możemy pozwolić, żeby ci ludzie przeszli przez wzgórza na drugą stronę - odezwał się pies, gdy Lirael nieco zwolniła, by sprawdzić, czy za nią nadążają. - Nie wolno nam się jednak zatrzymywać. Obawiam się, że błyskawic jest coraz więcej.
Mimo ostrzeżenia Lirael na chwilę przystanęła i obejrzała się. Sam znajdował się w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów i wytrwale podążał za nią. Był zasępiony, ale na jego twarzy znać było determinację.
- Sam! - krzyknęła. Ręką wskazała uchodźców, których całe rzesze zbliżały się do pasma wzgórz. Część młodych mężczyzn już zaczęła wspinać się na zbocze.
- Zatrzymaj ich! Ja muszę biec na szczyt!
Lirael pomknęła dalej, nie zwracając uwagi na silne kłucie w boku. Z każdym krokiem odnosiła wrażenie, że błyskawice widoczne za wzgórzami pojawiają się coraz częściej, a gromy uderzają z większym łoskotem. Zeszła ze ścieżki i zaczęła biec zygzakiem w górę, wzdłuż bocznej grani, chwytając się kamieni oraz gałęzi drzew o białej korze, których nie brakowało w okolicy.
Wyczuwała Zmarłych, którzy musieli znajdować się po drugiej stronie wzniesienia - najpierw niespełna dwudziestu, lecz po chwili stwierdziła, że jest ich wielokrotnie więcej. Bez wątpienia przywiódł ich z Krainy Śmierci Hedge. Pewnie odkrył jakiś sposób na zdobycie odpowiedniej liczby zwłok. Lirael była przekonana, że Hedge nie powołał do istnienia Cieni Pomocników, bo duchy pozbawione ciął trudniej przygotować do przebywania w Życiu - a przynajmniej powinno było trwać to dłużej. Lirael pomyślała z lękiem, że nie potrafi sobie nawet wyobrazić, do czego zdolny jest Hedge.
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie znalazła się na szczycie wzgórza, gdzie nie było już drzew o białej korze ani wielkich kamieni. W dole połyskiwały błękitne wody jeziora. Zachodni stok zaś był zupełnie nagi. Całe zbocze wyglądało tak, jakby roślinność strawił ogień lub jakby wszystko wymiotła jakaś niewyobrażalna siła, pozostawiając jedynie brunatną, pooraną bruzdami ziemię. Z gruntu wyrastało jednak coś dziwnego: cienkie metalowe pręty dwukrotnie wyższe od Lirael. Setki takich masztów rozstawiono w odległości sześciu stóp od siebie i połączono na dole grubymi czarnymi kablami, które wiły się po zboczu, prowadząc w dół, do zrujnowanego kamiennego budynku, pozbawionego dachu. Przez jego wnętrze przebiegało coś w rodzaju trakcji kolejowej i ułożone na drewnianych podkładach metalowe szyny, które wychodziły w obie strony poza obręb budynku, urywając się nagle w odległości mniej więcej dwudziestu jardów. Na przeciwległych krańcach torów stały dwie platformy osadzone na metalowych kołach. Lirael intuicyjnie przeczuwała, że przygotowano je specjalnie, by umieścić na nich półkule. Energia zgromadzona w czasie burzy miała w jakiś sposób umożliwić połączenie ich w jedną całość.
Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń na niebie pojawiła się błyskawica. Potężny srebrny zygzak rozszczepiony na końcach oświetlił całe nabrzeże, oślepiając Lirael, tak że musiała przesłonić oczy ręką. Wiedziała, co za chwilę zobaczy. Do jej nozdrzy dotarła znajoma ostra woń rozgrzanego metalu: odór Wolnej Magii. Zrobiło jej się niedobrze i z ulgą uświadomiła sobie, że na szczęście od wielu godzin nie miała nic w ustach.
Jedna ze srebrnych półkul leżała już na nabrzeżu. Uderzył w nią piorun i rozbłysła niebieskim światłem. Druga znajdowała się jeszcze na statku płynącym po jeziorze. Mimo że większość gromów trafiała w półkule, Lirael zauważyła, że liczne błyskawice pojawiają się również nad samym wzgórzem i że to owe wysokie metalowe pręty ściągają pioruny. Były to odgromniki, tysiące odgromników, z których Nicholas zbudował swoją Farmę Błyskawic.
Nie dosyć, że niebo zakrywały chmury, to jeszcze znad jeziora zaczęła podnosić się mgła. Lirael poznała, że nie powstała ona za pomocą magii, lecz z prawdziwej wody, trudniej zatem było ją rozproszyć lub zmusić do odwrotu. Lirael wyczuwała pulsowanie Wolnej Magii - i jej źródło. Gdzieś na dole musiał być Hedge. Krzątali się tam Zmarli zajęci transportowaniem pierwszej półkuli, jeszcze więcej Pomocników krążyło wokół niewielkich budynków rozmieszczonych wzdłuż nabrzeża. Lirael czuła ich obecność i wiedziała, że wszystkim zawiaduje Hedge. Miała wrażenie, że sama jest muchą, która nieopatrznie przysiadła na obrzeżu pajęczej sieci i czuje każde poruszenie usadowionego w środku olbrzymiego pająka, a także jego rozbieganego licznego potomstwa.
Wyciągnęła Nehimę i po chwili wahania sięgnęła ręką do jednego z mieszków. Tkwił w nim Astarael - Dzwonek Smutku, który mógł zepchnąć w Śmierć, wszystkich, którzy go słuchali, nie wyłączając samej Lirael. Gdyby jednak zdołała podejść wystarczająco blisko, mogłaby wysłać Hedge’a oraz wszystkich Zmarłych w bardzo daleką drogę. Co prawda Hedge najprawdopodobniej znalazłby sposób, żeby powrócić do Życia, ale istniała szansa, że również jej udałaby się ta sztuka. Zyskałaby dzięki temu cenny czas.
Gdy sięgnęła ręką do pasa, przypadł do niej pies i nosem odsunął jej dłoń od dzwonka.
- Nie, pani - powiedział. - Astarael niewiele tu zdziała. Przybyliśmy za późno, żeby zapobiec połączeniu się półkul.
- Jest jeszcze Sam, żołnierze... - zaoponowała Lirael. - Jeżeli zaatakujemy od razu...
- Nie sądzę, żeby udało nam się przejść bez szwanku przez Farmę Błyskawic - stwierdził pies, kręcąc z powątpiewaniem łbem. - Niszczyciel ma tutaj większą swobodę działania i to on kieruje błyskawicami. A poza tym na czele Zmarłych stoi teraz sam Hedge, a nie Chlorr.
- Ale kiedy półkule się połączą... - szepnęła do siebie Lirael. Następnie przełknęła ślinę i powiedziała: - Już czas, prawda?
- Tak - odparło Podłe Psisko. - Nie możemy jednak zrobić tego tutaj. Hedge zaraz by nas dostrzegł, tak samo jak my zauważyliśmy jego. Teraz koncentruje się co prawda na półkulach, lecz już niedługo może zaatakować.
Lirael cofnęła się i zaczęła schodzić w dół po wschodnim zboczu. Po chwili zatrzymała się i obejrzała za siebie.
- A Nicholas? Co z nim?
- Nie możemy mu już pomóc - odparł ze smutkiem pies. - Kiedy półkule się połączą, ten kawałek Niszczyciela, który tkwi w jego ciele, będzie chciał się wydostać na zewnątrz i dołączyć do reszty. Rozerwie mu wówczas serce. Nick nawet tego nie poczuje, bo śmierć nastąpi bardzo szybko. Boję się jednak, że Hedge będzie próbował zniewolić jego ducha.
- Biedny Nick - powiedziała Lirael. - Nie powinnam była pozwolić mu odejść.
- Nie miałaś wyboru - stwierdził pies. Trącił swą panią w kolano, przynaglając do marszu. - Musimy się spieszyć!
Lirael skinęła głową i znów odwróciła się, ażeby odnaleźć ścieżkę prowadzącą w dół zbocza. Gdy zbiegała ze wzgórza, ześlizgując się i nieomal przewracając na co bardziej stromych odcinkach, rozmyślała o Nicholasie, a potem także o innych, również o sobie. Może w końcu okaże się, że los Nicka wcale nie będzie najgorszy. Najprawdopodobniej umrze jako pierwszy, jednakże stanie się to niejako poza jego świadomością. Pozostali będą doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co ich czeka, a skończą pewnie wszyscy jako niewolnicy Hedge’a.
Lirael miała już za sobą połowę drogi, gdy po całej dolinie rozlał się potężnym echem donośny głos. Na chwilę zamarła, ale szybko poznała, że to Sam. Za sprawą Magii Kodeksu jego słowa zyskały niezwykłą moc. Sameth wszedł na jeden z wielkich głazów znajdujący się zaledwie sto jardów poniżej miejsca, w którym stała Lirael. Ręce przyłożył do ust, a jego palce przenikało magiczne światło rzuconego przed chwilą zaklęcia.
- Mieszkańcy Southerling! Przyjaciele! Nie przechodźcie na drugą stronę tych wzgórz! Czeka was tam śmierć! Nie wierzcie ulotkom, które trzymacie w rękach. Są w nich same kłamstwa! Jestem książę Sameth ze Starego Królestwa i chcę wam pomóc! Jeżeli zostaniecie w dolinie, otrzymacie ode mnie na własność farmy i ziemie za Murem!
Sam zaczął powtarzać swoje oświadczenie, gdy obok kamienia, z którego przemawiał, stanęła zziajana Lirael. W dole, u podnóża zachodniego pasma wzgórz, rozstawili się żołnierze majora Greena. Uchodźcy z Southerling, którzy nadciągali od strony doliny, zaczęli się gromadzić poniżej kordonu utworzonego przez wojsko. Jedynie na południowym krańcu przedostali się kilkaset jardów dalej. Większość z nich zatrzymała się, żeby posłuchać tego, co mówił Sam, ale niektórzy nadal wspinali się w górę zbocza.
Sam przestał przemawiać i zeskoczył z kamienia.
- Zrobiłem, co mogłem - powiedział, pełen niepokoju. - Może choć niektórych uda powstrzymać. Jeśli zrozumieli, co do nich mówiłem.
- Nic innego nie jesteśmy w stanie zrobić - stwierdził major Greene. - Przecież nie będziemy do tych biedaków strzelać, a jeśli chcielibyśmy powstrzymać ich za pomocą bagnetów, z pewnością nie damy sobie rady z takim tłumem. Chętnie porozmawiałbym z policjantami, którzy mieli sprawować...
- Jedna z półkul już jest na brzegu, a druga lada chwila do niej dołączy - przerwała mu Lirael. Wiadomość, którą przyniosła, natychmiast przykuła uwagę wszystkich. - Hedge również tam jest. Roztacza tumany mgły i ciągle powołuje nowych Zmarłych. Farmę Błyskawic także już uruchomiono. Niszczyciel sprawuje nad wszystkim pieczę i ściąga pioruny.
- Powinniśmy natychmiast ruszyć do ataku - oświadczył major Greene i już nabrał powietrza w płuca, żeby wydać stosowne rozkazy, gdy Lirael znów mu przerwała:
- Nie uda nam się przedostać przez Farmę Błyskawic, a poza tym wszędzie kręci się zbyt wielu Zmarłych. Nie zdołamy już zapobiec połączeniu półkul.
- Ale to oznacza... to znaczy, że przegraliśmy - powiedział Sam. - Ponieśliśmy całkowitą klęskę. Niszczyciel...
- Niekoniecznie - mruknęła Lirael. - Wejdę w Śmierć i posłużę się Lustrem Ciemności. Niszczyciel został spętany i podzielony na dwie części u zarania dziejów. Gdy dowiem się, jak tego dokonano, możemy spróbować ten wyczyn powtórzyć. Będziecie jednak musieli osłaniać moje ciało, dopóki nie wrócę, a Hedge z pewnością zdecyduje się na atak.
Przedstawiając swój plan, Lirael patrzyła na Sama. W jej oczach malowała się stanowczość i zdecydowanie. Następnie przeniosła wzrok na majora Greena i kolejno na dwóch poruczników: Tindalla i Gotleya. Miała nadzieję, że utwierdzą ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Musiała wierzyć, że zstępując w Śmierć, odkryje jakąś tajemnicę, której ujawnienie pozwoli im pokonać Orannisa.
- Towarzyszyć będzie mi pies - powiedziała. - Gdzie jest Mogget?
- Tutaj! - odpowiedział głos gdzieś spod jej nóg. Lirael spojrzała w dół i zobaczyła kota. Usadowiony w cieniu wielkiego głazu, wylizywał właśnie drugą puszkę po sardynkach.
- Pomyślałem, że mogę mu je dać - bąknął Sam, wzruszając ramionami.
- Mogget! Masz nam pomagać w miarę swoich możliwości - rozkazała Lirael.
- W miarę moich możliwości - skwapliwie zgodził się kocur, chytrze się przy tym uśmiechając. Zabrzmiało to niemal jak pytanie.
Lirael rozejrzała się, a następnie zamaszystym krokiem podeszła do kręgu pokrytych porostami kamieni. W tym miejscu boczna grań, którą biegła ścieżka, wznosiła się lekko ku górze. Lirael sprawdziła, czy Lustro Ciemności nadal tkwi w przytwierdzonej do paska sakwie. Następnie wyciągnęła Nehimę i Saranetha. Tym razem obróciła dzwonek sercem do dołu i trzymała go za mahoniowy uchwyt. Co prawda mogło się zdarzyć, że Saraneth wyda niepożądany dźwięk, ale z drugiej strony łatwiej i szybciej można było się nim posłużyć.
- Wejdę w Śmierć tutaj - powiedziała. - Liczę, że będziecie mnie należycie ochraniać. Postaram się wrócić jak najszybciej.
- Chcesz, żebym ci towarzyszył? - spytał Sam. Wyjął fletnię i położył dłoń na rękojeści miecza. Lirael wiedziała, że nie rzuca słów na wiatr.
- Nie - odrzekła. - Myślę, że tutaj będziesz bardziej potrzebny. Hedge wie, że depczemy mu po piętach, i na pewno nie da nam spokoju. Nie czujesz poruszenia wśród Zmarłych? Wkrótce nas zaatakują. Ktoś musi ochraniać moje ciało, gdy będę przebywać w Śmierci. Tobie powierzam to zadanie, Książę. Jeżeli starczy ci czasu, spróbuj wyczarować romb ochronny.
- Dobrze, ciociu - odparł Sam, przybierając poważny wyraz twarzy i skłaniając głowę.
- Ciociu? - zapytał zdziwiony porucznik Tindall, lecz Lirael słyszała go już jak przez mgłę. Ostrożnie przysiadła i objęła Podłe Psisko, walcząc z okropnym przeczuciem, że może po raz ostatni przytula policzek do jego miękkiej sierści.
- Nawet jeśli dowiem się, w jaki sposób Siedmiu spętało Niszczyciela, to czy nam uda się podobna sztuka? - szepnęła do ucha psa tak cichutko, że nikt inny nie mógł jej usłyszeć. - No powiedz, czy to możliwe?
Podłe Psisko popatrzyło na nią swoimi smutnymi brązowymi oczami i nic nie odpowiedziało. Lirael odwzajemniła to spojrzenie i uśmiechnęła się, ale był to melancholijny uśmiech, zaprawiony goryczą.
- Przebyliśmy długą drogę z Lodowca Clayrów, prawda, piesku? - powiedziała. - A teraz czeka nas jeszcze dalsza podróż.
Wstała i zaczęła zanurzać się w Śmierć. Gdy jej ciało przeniknął straszliwy ziąb, dobiegły ją słabo słyszalne słowa Sama oraz czyjś odległy krzyk. Już po chwili wszystkie dźwięki umilkły, a naturalne światło dnia zaczęło powoli niknąć. Lirael uniosła miecz i weszła w Śmierć wraz ze swoim wiernym psem u boku.
Sam poczuł impuls śmierci. Obłoczek pary, który oderwał się od ust Lirael, osiadł na jej ustach i nosie zamieniając się w szron. Podłe Psisko podążyło za swoją panią i zniknęło. Przez chwilę widać było jeszcze złotą poświatę spowijającą jego sylwetkę, jednak wkrótce i ona rozpłynęła się w powietrzu.
- Nick! Co z Nickiem?! - zawołał nagle Sam. Uderzył się w czoło i zaklął. - Powinienem był zapytać!
- Jakieś ruchy na wzgórzu! - padł okrzyk. Na to hasło wszyscy się poderwali. Tindall i Gotley pobiegli do swoich plutonów, a major Greene zaczął wykrzykiwać rozkazy. Southerlińczycy, którzy wcześniej na chwilę usiedli, żeby posłuchać tego, co miał im do powiedzenia Sam, podnieśli się z miejsc. Niektórzy zaczęli wspinać się po zboczu, po chwili zaś cały tłum ruszył na wzgórze.
W tym samym czasie za linią wzniesień nasiliły się grzmoty i błyskawice. Odgłos piorunów był coraz donośniejszy i niemalże nieprzerwany.
- Musimy zacieśnić pierścień i odciąć im drogę - krzyczał Greene. - Trzeba przygotować się do obrony.
Sam skinął głową. Wyczuwał obecność Zmarłych po drugiej stronie wzgórza i wiedział, że zaczęli się przemieszczać. Pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu Zmarłych Pomocników przygotowywało się do ataku.
- Nadchodzą Zmarli - powiedział. Popatrzył najpierw w górę, a następnie odwrócił się i rzucił okiem na znieruchomiałe ciało Lirael. W tle dostrzegł nadciągających od strony doliny Southerlińczyków. Wszyscy z mozołem maszerowali w kierunku wzgórza i nie chcieli zawrócić. Żołnierze zaczęli zbiegać w stronę bocznej grani, starając się zacieśnić kordon, wyglądało jednak na to, że nie zdołają przeszkodzić uchodźcom zmierzającym uparcie na spotkanie swego losu.
- Niech to szlag! - zaklął Greene. - Myślałem, że udało ci się ich przekonać!
- Zwrócę się do nich jeszcze raz! - oświadczył Sam, podejmując nagłą decyzję. Zmarłym potrzeba było jeszcze około pięciu minut, aby wejść na szczyt, a Lirael poleciła mu przecież, żeby za wszelką cenę powstrzymał uchodźców. Jeżeli szybko się z tym uwinie, nie powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo. - Wrócę za kilka minut. Majorze Greene, proszę nie odstępować Lirael! Mogget, masz ją chronić!
Z tymi słowy podbiegł do grupy Southerlińczyków, którą widział już wcześniej, jednakże nie zwrócił na nią szczególnej uwagi aż do momentu, gdy przyszła mu do głowy pewna myśl. Na czele grupy szła starsza niewiasta o matriarchalnym wyglądzie. Miała zupełnie białe włosy i była o wiele lepiej ubrana niż inni. Podtrzymywało ją kilku młodszych mężczyzn oraz kobiet. Była to jedyna grupa najwyraźniej nie stanowiąca rodziny, bez dzieci i podróżnego bagażu. Ona musi być ich przywódczynią - pomyślał Sam. Wiedział coś niecoś na temat Southerlińczyków. Będąc głową rodu, kobieta mogła powstrzymać rozpędzony tłum pod warunkiem, że uda się ją przekonać w ciągu kilku minut, jakie im jeszcze pozostały. Z chwilą, gdy zaatakują Zmarli, wszystko może się zdarzyć. Southerlińczycy wpadną w panikę, wielu z nich rzuci się do bezładnej ucieczki, tratując innych. Mogą także nie dać wiary świadectwu własnych zmysłów i dalej na oślep i wbrew wszystkiemu brnąć w górę zbocza na drugą stronę wzgórza, prowadzeni nadzieją, że w końcu uda im się dotrzeć do miejsca, które będą mogli nazwać swoim domem.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Głębiej w Śmierć
Lirael nie przystanęła ani na chwilę, żeby rozejrzeć się wokół, kiedy zstąpiła w Śmierć. Sparaliżowana przejmującym zimnem, dała się pochwycić rwącemu prądowi, który omal nie wciągnął jej pod wodę. Gdy tylko Podłe Psisko pognało do przodu, węsząc dookoła i sprawdzając, czy w pobliżu nie zaczaili się przypadkiem jacyś Zmarli, Lirael natychmiast ruszyła za nim.
Brnąc przez wodę, niespokojnie przebiegała w myślach najważniejsze stronice z „Księgi Zmarłych” oraz „Księgi pamięci i zapomnienia”. Przed oczami stanęły jej opisy wszystkich Dziewięciu Rejonów oraz różnych tajemnic, które kryło w sobie Dziewięć Bram. Jednakże sama teoretyczna wiedza, nawet ta wyczytana z magicznych ksiąg, niewiele znaczyła wobec braku doświadczenia. A Lirael nigdy jeszcze nie przekroczyła Pierwszego Rejonu, ani nawet nie minęła Pierwszej Bramy.
Niemniej jednak kroczyła dziarsko do przodu, starając się zagłuszyć wszystkie dręczące ją wątpliwości. W Śmierci nie było już czasu na zastanawianie się. Rzeka w każdej chwili mogła wykorzystać jej słabość i zaatakować. Jedynie silna i niewzruszona wola była w stanie powstrzymać wartki nurt i nie pozwolić mu wyssać ducha tego, kto wędrował rzeką. Lirael wiedziała, że jeśli tylko się zawaha, wiry natychmiast porwą ją w głąb i wszystko zostanie zaprzepaszczone.
Zadziwiająco szybko dotarła do Pierwszej Bramy. Jeszcze minutę wcześniej huk bulgocącej wody był słabo słyszalny. Na horyzoncie widziała ścianę mgły, która rozciągała się na prawo i lewo, daleko jak okiem sięgnąć. Krótką chwilę później Lirael była już na miejscu. Podeszła na tyle blisko, że mogła nieomal dotknąć mgły, a ryk wód kłębiących się po drugiej stronie Bramy, bardzo się nasilił.
Przypomniała sobie wówczas pewne słowa o niezwykłej mocy, które wryły się jej w pamięć, a pochodziły z obu ksiąg. Wypowiedziała je i w tej samej chwili poczuła, jak zaklęta w nich Wolna Magia wije się i skręca, parząc jej usta i język.
Gdy wymówiła zaklęcia, welon mgły rozstąpił się wolno, odsłaniając szereg wodospadów, które zdawały się toczyć swe wody prosto w ciemność i niekończące się otchłanie. Lirael wypowiedziała kolejne słowa i wskazała mieczem najpierw w prawą stronę, później w lewą. Ukazała się wąska ścieżka, która wrzynała się głęboko w wodospad, rozdzielając go na dwie oddzielne kaskady. Dziewczyna wstąpiła na tę drogę, a tuż obok podążał pies, tak blisko swojej pani, że plątał się jej pod nogami. Gdy posuwali się do przodu, zasłona mgły zamykała się za ich plecami.
Tymczasem w okolicach Pierwszej Bramy podniósł się z wody jakiś bardzo mały duch Zmarłego, który nie postrzeżenie zaczął się skradać ku granicy z Życiem. Prowadziła go tam czarna, prawie niewidoczna nić, którą miał przytwierdzoną do pępka. Z podekscytowania cały drżał i bełkotał coś pod nosem o nagrodzie, jaka niechybnie go czeka, gdy przyniesie swemu panu wiadomość o przybyszach. Może nawet będzie mu wolno pozostać w krainie Życia, a jego pan przyoblecze go w jakieś ciało - największy i najcenniejszy skarb, na jaki Zmarły mógł liczyć.
Przejście przez Pierwszą Bramę wymagało pokonania kilku zdradliwych miejsc. Lirael nie potrafiła określić, ile czasu zajęło jej przedostanie się na drugą stronę. Jednak już wkrótce znowu ujrzała przed sobą rzekę, która rozlewała się bardzo szeroko, wypełniając sobą całą widoczną przestrzeń. Widząc ten bezmiar wód, Lirael poznała, że znajduje się w Drugim Rejonie. Gdy tylko zeszła ze ścieżki, zaczęła badać mieczem grunt. Drugi Rejon był podobny do Pierwszego, lecz na dnie kryły się głębokie i niebezpieczne jamy, a prąd był niezwykle wartki. Trudno było przesuwać się do przodu, bo wszystko spowijał szary półmrok, który zamazywał kontury przedmiotów i czynił obraz nieostrym. Lirael musiała iść w zasadzie po omacku, trzymając miecz w wyciągniętej ręce.
Sama droga nie była właściwie trudna, ponieważ została zbadana przez poprzednich Abhorsenów, naniesiona na mapy i opisana w „Księdze Zmarłych”. Lirael nie ufała wiedzy książkowej na tyle, by przestać sprawdzać dno za pomocą miecza. Uważnie liczyła jednak kroki, tak jak nakazywała księga, i pokonywała kolejne zakręty, według zapamiętanych wskazówek.
Tak bardzo była pochłonięta odmierzaniem kroków, że nieomal wpadła w czeluść Drugiej Bramy. Podłe Psisko w ostatniej chwili chwyciło ją za pasek, nim postawiła o jeden krok za dużo, odliczając jedenasty, choć miała zatrzymać się na dziesiątym.
Gdy tylko uświadomiła sobie błąd, chciała się cofnąć, ale wody Drugiej Bramy wciągały tego, kto się w nie zapuścił, znacznie mocniej niż najsilniejszy rzeczny prąd. Lirael musiała wytężyć wszystkie siły, by wydostać się z groźnej otchłani, a i to na nic by się zdało bez wydatnej pomocy dzielnego psa.
Druga Brama przypominała w zasadzie ogromną dziurę, do której rzeka wpadała zupełnie tak, jakby spływała do zlewu. Powstawał przy tym potężny wir, który porywał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu.
- Wielkie dzięki - powiedziała Lirael, zwracając się do psa i wzdrygając się na samą myśl o tym, co mogło ją przed chwilą spotkać. Psisko zrazu nie odpowiedziało, gdyż usiłowało wyswobodzić się ze smętnych resztek skórzanego paska Lirael, które krępowały mu pysk. Po chwili zaś odezwało się cicho:
- Musisz iść nieco wolniej, pani. Pośpiech nie jest tu wskazany. Nadrobimy to później.
- Postaram się o tym pamiętać - obiecała Lirael. Zaczęła głęboko i miarowo oddychać, próbując ochłonąć. Następnie wyprostowała się i wymówiła kolejne zaklęcia Wolnej Magii. Tak jak poprzednio, wypowiadane słowa parzyły jej usta. Pod wpływem nagłego uderzenia gorąca zimne dotychczas policzki Lirael zaczęły pałać dziwnym blaskiem.
Jej słowa rozeszły się szerokim echem, a wtedy wirujące w szaleńczym tempie wody Drugiej Bramy najpierw zwolniły, a następnie zastygły w zupełnym bezruchu. Ogromny lej wodny zamienił się w spiralną ścieżkę prowadzącą na sam dół, prosto w czeluść Drugiej Bramy. Gdy Lirael po niej schodziła, górne kręgi ponownie zaczynały wirować nad jej głową.
Wydawało się jej, że będzie musiała zatoczyć koło przynajmniej ze sto razy, nim wreszcie dotrze na dno wiru. Wiedziała jednak, że wrażenie to jest bardzo złudne. Już po kilku minutach przekroczyła Drugą Bramę, przypominając sobie, w jaką to pułapkę mogą wpaść w Trzecim Rejonie ci, którzy nic o nim nie wiedzą.
Na tym odcinku płytka woda sięgała nie wyżej niż do kostek i wydawała się nieco cieplejsza. Zrobiło się też jakby widniej i mniej mgliście, chociaż wszystko wokół nadal było bladoszare. Nawet nurt dawał o sobie znać jedynie łagodnym chlupotaniem wody wokół kostek. Ogólnie rzecz biorąc, Trzeci Rejon stwarzał o wiele przyjemniejsze wrażenie niż Pierwszy i Drugi. Jakiś mniej doświadczony lub po prostu głupi nekromanta mógł łatwo dać się zwieść urokowi tego miejsca i celowo opóźniać marsz lub nawet zdecydować się na odpoczynek. Gdyby to uczynił, z pewnością nie zabawiłby tam długo, ponieważ w Trzecim Rejonie pojawiały się fale.
Lirael wiedziała o tym i dlatego gdy tylko minęła Drugą Bramę, rzuciła się do szaleńczego biegu. Przemknęło jej przez myśl, że jest to jedno z takich miejsc w Krainie Śmierci, gdzie należy się spieszyć. Za plecami słyszała łoskot nadciągającej fali, powstrzymywanej tym samym zaklęciem, które unieruchomiło wir. Nie oglądała się jednak za siebie, skupiając się wyłącznie na osiąganiu maksymalnej prędkości. Wiedziała, że jeśli fala porwie ją i ciśnie o Trzecią Bramę, popłynie dalej z prądem rzeki, oszołomiona i bezradna, bez najmniejszych szans na ocalenie.
- Prędzej, prędzej - popędzał pies. Lirael przyspieszyła, a huk zbliżającej się fali było już słychać tak wyraźnie, że zdawało się, iż lada chwila ich zagarnie.
Lirael dotarła do spowitej mgłą Trzeciej Bramy, wyprzedzając pędzącą rzekę najwyżej o krok lub o dwa. Przez cały czas gorączkowo przywoływała stosowne zaklęcie Wolnej Magii, aby powstrzymało falę, która już miała ich dopaść. Tym razem pies biegł z przodu.
Moc magii sprawiła, że ściana mgły zaczęła się przed nim rozsuwać, tworząc swego rodzaju wrota. Kiedy stanęli w nich, zziajani, potężna fala ominęła ich, ciskając w dół wodospadu wszystkich Zmarłych, jakich zdążyła zagarnąć po drodze. Lirael odczekała chwilę, usiłując złapać oddech. Kilka sekund później jej oczom ukazała się ścieżka. Weszła na nią i udała się w stronę Czwartego Rejonu.
Posuwali się naprzód w dość szybkim tempie. Za Trzecią Bramą było stosunkowo spokojnie i w miarę bezpiecznie. Płaskie i wyrównane dno nie kryło żadnych niespodzianek, które mogłyby zaskoczyć niewprawnych podróżników. Jedynie prąd rzeki był tutaj wyjątkowo silny - bardziej nawet wartki niż w Pierwszym Rejonie. Lirael zdążyła jednak przywyknąć już do lodowatej wody i potrafiła radzić sobie ze zdradliwym nurtem.
Miała się wszakże na baczności. Pomimo że większość trudnych do przebycia miejsc została zaznaczona na mapach i była dobrze znana, zawsze istniała możliwość, że pojawi się jakieś nowe niebezpieczeństwo lub, przeciwnie, tak stare i od dawien dawna zapomniane, że nie napomknięto o nim w „Księdze Zmarłych”. Oprócz tych wszystkich zjawisk Księga wspominała również o rozmaitych dziwnych mocach, które mogły podróżować w Śmierci niezależnie od Zmarłych czy nekromantów. Niektóre z tych bytów potrafiły wpływać na swoje najbliższe otoczenie lub wręcz zmieniać charakter całego Rejonu, nie wyłączając rzeki oraz Bram. Lirael przypuszczała, że sama należy do takich właśnie istot.
Czwarta Brama była również rodzajem wodospadu, nie zakrywała go jednak mgła. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że spadek nie przekracza dwóch do trzech stóp, a rzeka płynie spokojnie dalej.
Lirael wiedziała jednak, że w „Księdze Zmarłych” zapisano coś innego. Zatrzymała się w odległości przynajmniej dziesięciu stóp od wodospadu, po czym wypowiedziała zaklęcie, które miało umożliwić jej przejście na drugą stronę. W poprzek kaskady, na samym jej szczycie, wolno zaczęła się rozwijać czarna wstęga, unosząc się w powietrzu, ponad powierzchnią wody. Miała nie więcej niż trzy stopy szerokości i zdawała się utkana z nocy - czarnej i bezgwiezdnej. Ciągnęła się ponad krawędzią wodospadu daleko jak okiem sięgnąć.
Lirael weszła na tę niezwykłą ścieżkę i przez chwilę balansowała, żeby złapać równowagę, po czym ruszyła do przodu. Wąska dróżka prowadziła nie tylko przez Czwartą Bramę, ale również przez cały Piąty Rejon. Jedynie ona pozwalała przedostać się dalej. Rzeka była zbyt głęboka, by po niej brodzić, woda zaś miała szczególne właściwości. Nekromanta, który się w niej zanurzył, mógł odkryć, że jego duch i ciało uległy metamorfozie - i że wcale nie jest to zmiana na lepsze. Także Zmarły, który przebył tę drogę, nie mógł wrócić, zachowując postać, jaką miał za życia.
Przejście po czarnej wstędze również mogło okazać się bardzo niebezpieczne. Nie dość, że ścieżka była wąska, to nierzadko próbowali skorzystać z niej albo Wielcy Zmarli, albo różne twory Wolnej Magii, usiłujący wydostać się poza Piąty Rejon i wrócić do Życia. Czekali, aż nekromanta wyczaruje ścieżkę, a następnie błyskawicznie na nią wstępowali, atakując zaciekle i znienacka.
Lirael była tego wszystkiego świadoma, a mimo to dopiero krótkie szczeknięcie psa ostrzegło ją, że zmierza w jej stronę jakaś drapieżna i wygłodniała istota, wynurzywszy się właściwie znikąd. Kiedyś była człowiekiem, lecz długi okres przebywania w Śmierci sprawił, że zmieniła się w coś ohydnego i przerażającego. Stwór poruszał się na wszystkich kończynach, jak pająk. Korpus miał tłusty i bulwiasty, a szyję podzieloną na segmenty, tak że mógł patrzeć prosto przed siebie, nawet przemieszczając się na czworakach.
Gdy nastąpił atak, Lirael miała tylko chwilę na to, by wykonać pchnięcie. Miecz przebił gruby, obwisły policzek potwora i wyszedł przez potylicę, łamiąc mu kark. Odrażająca istota nadal jednak parła do przodu, choć Magia Kodeksu zaklęta w mieczu wżerała się w jej widmowe ciało, strzelając wokół snopem białych iskier. Stwór nadział się na ostrze prawie po samą rękojeść. Na Lirael spojrzały płonące czerwonym ogniem oczy. Ogromna, nieproporcjonalnie szeroka paszcza ociekała śliną i wydobywał się z niej przeciągły syk.
Lirael pchnęła potwora nogą, usiłując wydobyć z jego cielska miecz, i jednocześnie potrząsnęła Saranethem. Zachwiała się jednak i straciła równowagę. Dzwonek zagrał fałszywie. Zniekształcony dźwięk rozszedł się daleko w Śmierci. Z tego powodu Lirael nie potrafiła skoncentrować się na Zmarłym ani narzucić mu swojej woli. Przez głowę przebiegały jej różne myśli i na moment w ogóle zapomniała, gdzie jest i co robi.
Sekundę, a może minutę później zdała sobie sprawę z sytuacji i przeżyła szok. Strach pobudził każdy nerw jej ciała. Rozejrzała się i zobaczyła, że Zmarły nieomal zsunął się z miecza i znów szykował się do ataku.
- Ucisz dzwonek! - szczeknął pies. Stanął za Lirael i zaczął się zmniejszać, by móc zaatakować potwora znienacka, wynurzając się nagle spomiędzy jej stóp.
- Musisz unieruchomić dzwonek! - powtórzył.
- Co takiego?! - krzyknęła Lirael. Znowu sparaliżował ją strach, poczuła bowiem, że całkiem bezwiednie nadal potrząsa Saranethem. W panice czym prędzej wepchnęła go do mieszka, aby zamilkł. Dzwonek wydał ostatni długi dźwięk, po czym ucichł.
Jednakże Lirael znów przez chwilę nie mogła skupić myśli. Zmarły wykorzystał ten moment i zaatakował. Skoczył w jej kierunku, zamierzając przygnieść ją swym upiornym cielskiem. Podłe Psisko przewidziało ten manewr i zmieniło plan działania. Zamiast wsuwać się pomiędzy stopy Lirael i stamtąd atakować, pies rzucił się do przodu i oparł się całym ciężarem na plecach swojej pani.
Lirael zapamiętała z tego tylko tyle, że nagle znalazła się na klęczkach. Atakująca bestia przeleciała nad jej głową, zahaczając zakrzywionym pazurem o włosy i wyszarpując kilka razem z cebulkami. Lirael prawie tego nie zauważyła. Rozpaczliwie próbowała obrócić się i stanąć na wąskiej ścieżce. Zupełnie straciła pewność siebie. Bała się, że nie potrafi utrzymać równowagi, więc jej ruchy były dosyć wolne.
Gdy wreszcie zdołała się odwrócić, monstrum gdzieś przepadło. Na ścieżce stał tylko pies. Był ogromny. Sierść najeżyła mu się niczym szczotka z włosia dzika. Z jego zębów spływały czerwone płomienie, wielkością odpowiadające palcom Lirael. Podłe Psisko spoglądało na swą panią obłąkańczym wzrokiem.
- Czy to ty? - szepnęła Lirael. Nigdy dotąd nie bała się swego czworonożnego przyjaciela, po raz pierwszy jednak zabrnęła aż tak daleko w Śmierć. Czuła, że teraz wszystko może się wydarzyć. Nikt ani... nic nie było tu takie samo.
Pies otrząsnął się, po czym zmalał do zwykłych rozmiarów. Błysk szaleństwa widoczny przed chwilą w jego oczach zniknął bez śladu. Podłe Psisko po staremu merdało ogonem i na chwilę, dla zabawy, chwyciło go zębami. Dopiero potem podeszło do Lirael, żeby polizać jej rękę.
- Przepraszam - powiedział pies. - Trochę mnie poniosło.
- Gdzie podział się ten stwór? - spytała Lirael, rozglądając się dokoła. Nie zauważyła nikogo na ścieżce ani w płynącej poniżej rzece. Nie mogła sobie przypomnieć, czy słyszała jakikolwiek plusk. Szumiało jej w głowie i nie potrafiła zebrać myśli, a wszystko to z powodu fałszywych tonów Saranetha.
- Spadł - odparł krótko pies, wskazując głową na dół. - Powinniśmy się pospieszyć. Potrzebny nam będzie dzwonek, najlepiej wyjmij go zawczasu. Myślę, że Ranna najbardziej się tu nada.
Lirael uklękła i przyłożyła nos do psiego nosa.
- Co bym bez ciebie zrobiła, przyjacielu - powiedziała, składając na jego pysku delikatny pocałunek.
- Tak, tak... - odparł pies nieuważnie, najwyraźniej zajęty już czymś innym. Nerwowo strzygł uszami. - Słyszysz coś?
- Nie - odpowiedziała Lirael. Wstała, żeby móc lepiej wsłuchać się w ciszę, i machinalnie sięgnęła ręką do pasa, wydobywając Rannę. - A ty?
- Zdawało mi się, że ktoś... coś szło naszym śladem już wcześniej - powiedział pies. - Teraz jestem tego pewny. Coś idzie za nami. Ma ogromną moc i przemieszcza się szybko.
- Hedge! - krzyknęła Lirael. Odwróciła się błyskawicznie, zapominając o problemach z równowagą i prędko ruszyła ścieżką przed siebie. - A może to znowu Mogget?
- Nie sądzę - powiedział pies, nieznacznie się krzywiąc. Na chwilę przystanął, żeby popatrzeć do tyłu, i nastawił uszy. Następnie pokręcił głową. - Ktokolwiek lub cokolwiek... to jest... nie mamy chwili do stracenia.
Lirael skinęła głową i pomaszerowała dalej, mocniej zaciskając dłonie na dzwonku oraz mieczu. Postanowiła, że cokolwiek spotkają jeszcze na drodze, nie da się już zaskoczyć, bez względu na to, z której strony nastąpi atak.
Rozdział dwudziesty drugi
Farma Błyskawic i Southerlińczycy
Mgła, która wcześniej skrywała nabrzeże, teraz nieubłaganie pełzła w górę zbocza. Nick obserwował, jak przeszywają ją błyskawice. Widok ten budził w nim niemiłe skojarzenia i przywodził na myśl świetliste żyły rozchodzące się w nieomal przezroczystym ciele, chociaż żadna żywa istota nie wyglądała przecież w ten sposób...
Pamiętał, że miał coś zrobić, lecz nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Wiedział, że niedaleko, w oparach mgły kryją się półkule. Jakaś część jego jestestwa pragnęła połączenia ich obu i rwała się, by tego dopilnować. Druga natomiast buntowała się i wszelkimi sposobami starała się do tego nie dopuścić. Nicholasowi wydawało się, że słyszy dwa zupełnie różne głosy, z których każdy starał się zagłuszyć drugi. W rezultacie żaden nie był dobrze słyszalny i oba zamieniły się w niezrozumiały bełkot.
- Nick! Co oni z tobą zrobili?
Przez chwilę myślał, że do dwóch poprzednich dołączył jeszcze trzeci głos, ale gdy ponownie usłyszał te same słowa, zorientował się, że dobiegają z zewnątrz i nie są wytworem jego własnego umysłu.
Z wielkim trudem, słaniając się na nogach, posuwał się we mgle. Zrazu nie mógł nikogo dostrzec, wkrótce jednak zauważył czyjąś twarz wychylającą się zza najbliżej położonej chaty. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, kto go wołał. Był to jego starszy kolega, Timothy Waliach, tak jak on studiujący na Uniwersytecie w Corvere. Nick zatrudnił go, by nadzorował budowę Farmy Błyskawic. Tim był kiedyś człowiekiem wytwornym, nienagannie ubranym, może tylko nieco flegmatycznym.
Teraz jednak wyglądał zupełnie inaczej. Twarz miał pobladłą i brudną, przy koszuli brakowało kołnierzyka, a buty i spodnie zawalane były błotem. Przyczajony za narożnikiem chaty, drżał na całym ciele, jakby trawiła go gorączka. Był śmiertelnie przerażony.
Nicholas odpowiedział mu gestem ręki i skierował się w jego stronę, ale kroki stawiał niepewnie i mało brakowało, by upadł. W ostatniej chwili przytrzymał się ściany.
- Musisz go powstrzymać, Nick! - wykrzyknął Tim. Nie patrzył jednak na kolegę, lecz rozglądał się bacznie dookoła. Oczy miał rozbiegane i pełne lęku. - Nie wiem, co on robi... co wy robicie... ale na pewno jest to złe!
- Co takiego? - zapytał znużonym głosem Nick. Spacer zmęczył go i jeden z wewnętrznych głosów zaczynał brać w nim górę. - Co robimy? Po prostu przeprowadzamy naukowy eksperyment i to wszystko. Ale o kim ty właściwie mówisz, kogo miałbym powstrzymywać? Przecież ja tu jestem szefem.
- Chodzi mi o Hedge’a! - wyrzucił z siebie Tim, wskazując miejsce, gdzie w gęstej mgle kryły się obie półkule. - On zabił moich robotników, Nick! Tak, zabił ich! Po prostu wskazał na nich ręką, a oni padli trupem. Na miejscu!
Naśladując ruch ręki rzucającej zaklęcie, zaniósł się szlochem, choć z oczu nie popłynęły mu łzy. Jego słowa padały wśród spazmów i łkań.
- Sam to widziałem. Była zaledwie... była...
Spojrzał na zegarek, którego wskazówki zatrzymały się sześć minut przed godziną siódmą.
- Była dopiero za sześć siódma - szepnął Tim. - Robert zauważył nadpływające statki, więc wszystkich obudził, żebyśmy mogli świętować zakończenie pracy. Wróciłem do chaty po butelkę, którą schowałem specjalnie na tę okazję... I wtedy zobaczyłem przez okno...
- Co zobaczyłeś? - zapytał Nicholas. Próbował zrozumieć, co tak bardzo wytrąciło Tima z równowagi, lecz ostry ból w piersiach nie pozwalał mu się skupić. Nie potrafił dostrzec żadnego związku pomiędzy Hedge’em i zamordowanymi robotnikami.
- Coś jest z tobą nie tak, Nick - szepnął Tim, oddalając się na czworakach na bezpieczną odległość. - Nie rozumiesz? Te półkule to czysta trucizna, a Hedge zabił moich pracowników! Wszystkich, nawet tych dwóch praktykantów. Widziałem to na własne oczy!
Nagle Tim dostał torsji - kaszlał i dławił się, chociaż nie zwracał niczego. Widać już wcześniej opróżnił żołądek.
Nick przyglądał mu się w zupełnym milczeniu. Tak jak poprzednio, miotały nim sprzeczne uczucia. Wieść o cudzej śmierci i nieszczęściu wprawiła go niemal w ekstazę, lecz jednocześnie wzbudziła lęk i uczucie odrazy. Narastały w nim wątpliwości. Ból w piersiach spotęgował się, aż w końcu Nicholas upadł na ziemię, trzymając się za serce i zaciskając kurczowo rękę na kostce u nogi.
- Musimy uciekać - powiedział Tim, wycierając usta wierzchem drżącej dłoni. - Powinniśmy wszystkich ostrzec.
- Tak - szepnął Nick. Zdołał się, co prawda, podnieść, ale siedział mocno pochylony. Jedną rękę trzymał na piersiach, a drugą zaciskał na kawałku fletu ukrytym w mankiecie nogawki, na wysokości kostki. W obu tych miejscach odczuwał dojmujący ból, a na dodatek szumiało mu w głowie. Usilnie starał się nad tym wszystkim zapanować.
- Lepiej, jak ty pójdziesz, Tim. Powiedz jej... powiedz im, że spróbuję mu przeszkodzić. Powiedz...
- Ale co? Komu? - zapytał Tim. - Musisz pójść ze mną!
- Nie mogę - szepnął Nick. Znowu odzyskiwał pamięć. Przypomniał sobie trzcinową łódź, rozmowę z Lirael i to, jak próbowali uśpić czujność Niszczyciela, którego odłamek nadal tkwił w jego ciele. Przypomniał sobie ciągłe nudności oraz nieprzyjemny metaliczny smak, który właśnie powrócił i zaczął nasilać się, parząc mu usta i język.
- Idź już! - powiedział z naciskiem, popychając Tima. - Uciekaj, zanim ja... aaa!
Wydał stłumiony okrzyk, padł na ziemię i zwinął się w kłębek. Tim podpełzł do niego i zauważył, że oczy Nicka wywracają się białkami do góry. Przez chwilę chciał go podnieść, ale ujrzał smużkę dymu wydobywającą się z jego zaciśniętych ust.
Zdjęty przerażeniem, Tim zaczął biec. Omijając instalacje odgromowe zmierzał w górę zbocza. Chciał dostać się za pasmo wzgórz, zniknąć z pola widzenia, zostawić daleko za sobą Farmę Błyskawic i unoszącą się z wolna mgłę...
Nick został sam. Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na mankiecie spodni i gorączkowo zaczął wyrzucać z siebie urywane chaotyczne słowa, które nie układały się w żadną logiczną całość:
„Corvere nakłady kapitałowe dwa miliony podstawowe produkty wytwarzane bankowość siła wzajemnego przyciągania się dwóch ciał wprost proporcjonalna do produkt dnia pęka nie to moje serce cztery tysiące osiemset wiatr zmienia kierunek biała szalejąca ojcze pomóż mi matko Sam pomóżcie mi Lirael...”
Nick urwał, zaniósł się kaszlem, a potem wziął głęboki oddech. Biała smużka dymu zmieszała się z otaczającą mgłą i więcej się nie pojawiła. Jeszcze dwa razy zaczerpnął powietrza, a potem na próbę wypuścił z dłoni mankiet spodni, w którym spoczywał kawałek fletu wiatrowego. Poczuł, jak przenika go chłód, nadal jednak pamiętał, kim naprawdę jest i jakie stoi przed nim zadanie. Z najwyższym trudem podniósł się z miejsca, przytrzymując się ściany, po czym chwiejnie ruszył we mgłę. Jak zawsze dręczyła go wizja srebrzystych półkul, lecz starał się odepchnąć ją od siebie. Koncentrował się na planach budowlanych Farmy Błyskawic. Jeżeli Tim trzymał się dokładnie założeń konstrukcyjnych, gdzieś w pobliżu budynku młyna musiała się mieścić jedna z dziewięciu skrzynek przyłączowych.
Mgła była tak gęsta, że Nick nieomal zderzył się z zachodnią ścianą młyna. Pospiesznym krokiem obchodził budynek, pragnąc się znaleźć po jego północnej stronie, z dala od zastępów Zmarłych, którzy trudzili się przy załadunku pierwszej półkuli. Podnieśli ją w górę i starali się osadzić na platformie.
Półkule. Znowu stanęły mu przed oczyma. Widział je wyraźniej niż błyskawice na niebie. Nagle uznał, że koniecznie musi sprawdzić, czy zostały prawidłowo umieszczone w wagonach kolejowych, czy dobrze podłączono kable, a szyny posypano piaskiem dla poprawy przyczepności, którą zmniejszała wilgotna mgła. Czuł, że musi to wszystko skontrolować. Przecież połączenie półkul było najważniejszą sprawą!
Nick uklęknął, a następnie zwinął się w kłębek na zimnych szynach i zużytych podkładach kolejowych. Dłoń zacisnął na mankiecie spodni, starając się zwalczyć wewnętrzny głos, nakazujący mu, by skręcił w prawo i podszedł do wagonu, na którym umieszczono srebrzysty ładunek. Rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie o obietnicy złożonej Lirael, po tym jak wciągnęła go na pokład trzcinowej łódki. Wróciły do niego też inne wspomnienia: Sam udzielający mu pomocy, gdy przed laty mocny cios piłką zwalił go z nóg podczas meczu krykieta, Tim Waliach - elegancki, w muszce, nalewający mu do szklanki dżin z tonikiem.
- Przysięgam, jakem Sayre. Daję słowo, słowo honoru - powtarzał bez ustanku.
Nie przestając bełkotać, pełzł po torach. Nie zważał przy tym na drzazgi sterczące ze starych podkładów. Przyczołgał się do najbardziej oddalonej od nabrzeża ściany młyna i opierając się o nią, doszedł jakoś do skrzynki przyłączowej, która mieściła się w niewielkiej betonowej budce. To właśnie tu setki przewodów biegnących od instalacji odgromowych łączyły się w jeden z dziewięciu głównych kabli, grubych jak tułów Nicka.
- Zaraz to załatwię - szepnął, podchodząc do puszki połączeniowej. Ogłuszony hukiem piorunów i oślepiony błyskawicami, obolały i cierpiący z powodu nudności, sięgnął do metalowych drzwiczek z jaskrawożółtym symbolem błyskawicy i napisem BACZNOŚĆ! NIEBEZPIECZEŃSTWO!
Drzwiczki były zamknięte. Pociągnął za klamkę, ale ten desperacki gest nadszarpnął tylko jego wątłe siły. Zupełnie wyczerpany, padł na ziemię przy wejściu do budki.
Niepotrzebnie zadał sobie tyle trudu. Wzgórza nadal tonęły we mgle i świetle błyskawic. Zewsząd dobiegał nieustający łoskot grzmotów. Zmarli uwijali się przy półkulach. Jedna z nich już spoczywała na platformie, którą Pomocnicy pchali w stronę młyna, nie zważając na rażące ich pioruny. Drugą wyładowywano właśnie ze statku, gdy nagle jeden z nich przepalił linę, na której zwisała. Półkula z hukiem runęła na ziemię, miażdżąc przy tym kilku robotników. Wprawdzie gdy podciągnięto ją znów w górę, Zmarli podnieśli się, ale ich ciała zostały tak pokiereszowane, że nie mogli już pracować. Skierowali się więc na wschód i zaczęli podążać w górę zbocza, żeby dołączyć do tych Zmarłych, których Hedge wysłał tam już wcześniej. Mieli za zadanie dopilnować, by nic nie przeszkodziło w ostatecznym tryumfie Niszczyciela.
- Musicie mi zaufać! - krzyczał zdesperowany Sam. - Powtórzcie jej, że daję słowo Księcia Starego Królestwa, iż na pewno każdy z was otrzyma na własność farmę!
Pewien młody człowiek tłumaczył jego słowa, choć Sameth był przekonany, że starsza kobieta będąca głową rodu doskonale rozumie mowę mieszkańców Ancelstierre, podobnie zresztą jak większość Southerlińczyków. Nagle przerwała tłumaczowi w pół zdania i cisnęła Samowi kawałek papieru, który trzymała w ręku. Chwycił go i szybko przebiegł wzrokiem, zdając sobie sprawę z tego, że lada chwila musi wrócić do Lirael.
Dokument był z obu stron zadrukowany tekstem w kilku językach. Nagłówek głosił: „Ziemia dla Southerlińczyków”, a poniżej widniały obietnice, że okaziciel takiego listu gwarancyjnego za każdy egzemplarz otrzyma od Urzędu Ziemskiego w Forwin dziesięć akrów urodzajnej ziemi. Budząca zaufanie pieczęć nadawała listowi rangę oficjalnego dokumentu wystawionego przez „Biuro do Spraw Przesiedleń przy Rządzie Ancelstierre”.
- To falsyfikat - przekonywał Sam. - W Ancelstierre nie ma żadnego rządowego Biura do Spraw Przesiedleń. A nawet gdyby istniało, to jaki sens byłby w tym, abyście udawali się do Młyna Forwin?
- Tam właśnie są farmy, które mamy otrzymać - odparł z przekonaniem młody człowiek. - Zapewne jest tam również Biuro. Gdyby było inaczej, czy policja pozwoliłaby nam wyjść z obozów?
- Popatrzcie tylko, co się tam dzieje! - krzyknął zniecierpliwiony Sam, wskazując na chmury burzowe i potężne błyskawice, które można było dostrzec nawet z samego dna doliny. - Czeka was tam niechybna śmierć! Dlatego was wypuścili! Jeżeli zginiecie, problem sam się rozwiąże, a w dodatku odpowiedzialność nie spadnie na nich!
Przywódczyni Southerlińczyków podniosła głowę i spojrzała na błyskawice pojawiające się nad linią wzgórz. Następnie przeniosła wzrok na bezchmurne niebo po stronie północnej, południowej oraz wschodniej i dotykając ramienia tłumacza, wypowiedziała trzy słowa.
- Przysięgasz na swoją krew? - zapytał młody człowiek. Wyciągnął nóż wykonany z oszlifowanego trzonka łyżki. - Naprawdę ofiarujesz nam ziemię w swoim kraju?
- Tak, przysięgam na krew - odparł pospiesznie Sam. - Dam wam ziemie i udzielę wszelkiej pomocy w osiedlaniu się.
Kobieta wyciągnęła dłoń, którą pokrywały setki niewielkich blizn układających się w skręcony spiralnie wzór. Tłumacz nakłuł jej skórę nożem i obrócił ostrze kilka razy. Powstała nowa ranka, nie większa od kropki.
Sameth również wyciągnął rękę. Nawet nie poczuł ukłucia. W skupieniu wsłuchiwał się w odgłosy, które mogły zwiastować nadciągający atak.
Przywódczyni Southerlińczyków wypowiedziała szybko kilka słów i ponownie wyciągnęła dłoń. Jej palce były chude i kościste. Tłumacz nakazał gestem, by Sameth uczynił to samo. Stara kobieta uścisnęła rękę Księcia z zadziwiającą siłą.
- Dobrze, doskonale - mruknął Sam. - Każ teraz swoim ludziom zawrócić. Przejdźcie na drugi brzeg strumienia i tam czekajcie. Gdy tylko będzie można, postaramy się... dołożę wszelkich starań, aby przydzielono wam farmy.
- A dlaczego nie możemy zaczekać tutaj? - spytał tłumacz.
- Bo tu rozegra się bitwa - odparł bardzo już zdenerwowany Sam. - Kodeksie, pomóż mi! Błagam was, przenieście się na drugi brzeg strumienia! On będzie dla was jedyną osłoną!
Odwrócił się i oddalił w pośpiechu, zanim padły kolejne pytania. Tłumacz krzyczał coś z tyłu, ale Sam nie reagował. Wyczuwał już obecność Zmarłych po tej stronie wzgórz i niepokoił się, że na tak długo opuścił Lirael. Została tam bezbronna, a on obiecał ją przecież chronić. Sami Ancelstierrańczycy, nawet ci, którzy znali się trochę na Magii Kodeksu, niewiele mogli jej pomóc.
Biegnąc co sił w nogach do miejsca, gdzie zostawił Lirael, Sameth nie widział już, że za jego plecami tłumacz i kobieta będąca głową rodu prowadzą ożywioną rozmowę. Gdy skończyli, mężczyzna wskazał tłumom kierunek - ku środkowi doliny i dalej, w stronę strumienia. Przywódczyni Southerlińczyków jeszcze raz przyjrzała się błyskawicom, po czym podarła list gwarancyjny, cisnęła strzępy papieru na ziemię i splunęła. Stojący obok niej ludzie powtórzyli ten gest, a potem to samo uczynili inni. Po chwili cały tłum zafalował, a zewsząd dochodziły odgłosy dartego na strzępy papieru i plucia. Następnie matka rodu obróciła się ku wschodowi i ruszyła w stronę strumienia, a Southerlińczycy podążyli za nią, jak stado za swym przewodnikiem.
Nie zważając na zadyszkę, Sam biegł zboczem góry w kierunku Lirael i pokonał już trzy czwarte odległości, gdy nagle usłyszał dobiegające z przodu okrzyki.
- Stać! Stać!
Sameth nie wyczuwał co prawda obecności Zmarłych w bezpośrednim sąsiedztwie, ale dobył resztek sił, by jeszcze bardziej przyspieszyć, i natychmiast sięgnął po miecz. Zaskoczeni żołnierze rozstępowali się bez słowa, gdy pędził w stronę Lirael. A ona ciągle stała nieruchomo pośrodku kamiennego kręgu, pokryta szronem. Blisko niej znajdował się Greene wraz z dwoma żołnierzami, a jakieś dziesięć stóp dalej kolejnych dwóch żołnierzy przystawiało bagnety do gardła powalonego na ziemię młodego mężczyzny, ten zaś, przerażony, nie śmiał się poruszyć. Miał osmalone ubranie i skórę, stracił większość włosów, ale nie był to jeden ze Zmarłych Pomocników. Sameth zorientował się szybko, że intruz ma niewiele więcej lat niż on.
- Nie jestem, nie jestem jednym z nich. Oni są z tyłu, idą za mną! - wrzeszczał mężczyzna. - Musicie mi pomóc!
- Jak się nazywasz? - zapytał major Greene. - I co się tam właściwie dzieje?
- Timothy Waliach - odparł młodzieniec, ledwo łapiąc oddech. - Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi! To jakiś koszmar! A ten... nie wiem nawet, kim lub czym on jest... ten Hedge zabił moich robotników! Wszystkich, co do jednego. I to jednym gestem ręki.
- A kto za tobą idzie? - zapytał Sam.
- Nie wiem! - zawodził Tim. - Oni byli moimi pracownikami, ale nie wiem, co się z nimi stało. Widziałem, jak piorun uderzył w Krontasa. Jego głowa zajęła się ogniem, ale on się nie zatrzymał. Oni wszyscy...
- To Zmarli - powiedział Sam. - A co robiłeś w okolicy młyna?
- Studiuję na Uniwersytecie w Corvere - szepnął Tim. Widać było, że dokłada wszelkich starań, by się uspokoić. - Budowałem Farmę Błyskawic dla Nicholasa Sayre’a. Nie wiedziałem... nie wiem, jakie jest jej przeznaczenie, ale na pewno nie służy dobremu celowi. Nie możemy dopuścić do tego, by ją uruchomiono! Nick obiecał, że się tym zajmie, ale...
- To Nicholas tam jest? - przerwał mu Sam.
Tim skinął głową:
- Ale kiepsko z nim. Ledwo zdołał mnie rozpoznać. Wątpię, żeby był w stanie cokolwiek zrobić. Z jego nosa wychodził biały dym...
Sam słuchał, a jego serce ogarniała trwoga. Pamiętał z opowieści Lirael, iż smużka białego dymu jest niechybnym znakiem, że Niszczyciel przejmuje kontrolę. To przekreślało szanse Nicka na ucieczkę i niweczyło resztki nadziei, jakie jeszcze żywił Sameth. Dla jego przyjaciela nie było już ratunku.
- Co możemy zrobić? - zapytał. - Czy da się jakoś unieruchomić Farmę Błyskawic?
- W każdej z dziewięciu skrzynek przyłączowych znajduje się specjalny wyłącznik, którym można przerwać obwód - szepnął Tim. - Gdyby skrzynki były otwarte... Ale nie wiem, ile obwodów należałoby rozłączyć, żeby wszystko przestało funkcjonować. Albo... można by też poprzecinać kable prowadzące od instalacji odgromowych. Jest ich tysiąc jeden, a ponieważ ciągle biją w nie pioruny, potrzeba by specjalnego sprzętu.
Ostatnich słów Tima Sam już nie słyszał. Problemy Nicka i Farma Błyskawic nagle zeszły na dalszy plan. Poczuł narastające zimno i włos zjeżył mu się na głowie. Popychając Tima, rzucił się do przodu. Pierwsza fala Zmarłych była tuż, tuż. W takiej sytuacji wszelkie dyskusje o puszkach połączeniowych były zupełnie bezprzedmiotowe.
- Nadchodzą! - krzyknął i wskoczył na ogromny kamień. Sięgnął do Kodeksu, żeby przygotować zaklęcia - i zdziwił się, jak łatwo mu to poszło. Wiatr wiał przecież od zachodu, a odległość od Muru była na tyle duża, że Sameth spodziewał się sporych trudności. A jednak bez większych problemów nawiązał kontakt z Kodeksem, w dodatku tak mocny, jakby znajdował się w Starym Królestwie. Moc Kodeksu otaczała go, ale i wypełniała zarazem.
- Przygotować się! - krzyknął Greene, a sierżanci i kaprale przekazali tę komendę wszystkim żołnierzom, którzy stali wokół skutego lodem ciała Lirael, starając się je chronić. - Pamiętajcie, że to Abhorsen! Nikt obcy nie może się do niej zbliżyć!
- Abhorsen - Sam na chwilę przymknął oczy, starając się przezwyciężyć uczucie smutku. Nie było czasu, by opłakiwać rodziców i zastanawiać się, jak będzie wyglądał świat bez nich. Zmarli Pomocnicy sunęli już w dół zbocza, a czując w pobliżu Życie, znacznie przyspieszyli kroku.
Sam przygotował zaklęcie i bacznie rozejrzał się wkoło. Wszyscy łucznicy założyli już strzały na cięciwy i dobrali się parami z żołnierzami uzbrojonymi w bagnety. Greene i Tindall stanęli koło Sama, obaj wyposażeni w zaklęcia Kodeksu. Lirael znajdowała się kilka kroków za nimi, bezpieczna w środku ciasnego kręgu żołnierzy.
Ale gdzie podział się Mogget? Białego kota nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Rozdział dwudziesty trzeci
Lathal, Pan wszelkiej ohydy
Piątą Bramę tworzył wodowstęp, czyli odwrócony wodospad. Nurt natrafiał tu na niewidzialną ścianę, zderzał się z nią i piął w górę. Ścieżka ciemnej wstęgi, która przecinała Piąty Rejon, urywała się nagle tuż przed wodowstępem i w tym miejscu ziała dziura. Lirael i pies stali nad nią, przypatrywali się płynącej w górę wodzie, a strach chwytał ich za gardła. Obserwowanie wód, które wznosiły się, zamiast opadać, powodowało znaczną dezorientację, choć na szczęście górne partie wodowstępu ginęły w szarej mgle. Mimo to Lirael miała wrażenie, że zawieszone zostało działanie naturalnej grawitacji i lada moment ona sama, podobnie jak woda, wzniesie się do góry.
Uczucie to potęgowała świadomość, że w zaklęciu Wolnej Magii, które wypowiadała, by przekroczyć Piątą Bramę, była mowa o drodze w górę. Ponieważ nie było tu ani schodów, ani żadnej ścieżki, zaklęcie miało najwyraźniej chronić przed tym, by wodowstęp nie porwał jej zbyt wysoko.
- Chwyć mnie za obrożę, pani - powiedział pies, spoglądając na wznoszącą się wodę. - W przeciwnym razie moc zaklęcia mnie nie obejmie.
Lirael wsunęła miecz do pochwy i mocno złapała Podłe Psisko za obrożę utworzoną ze znaków Kodeksu. Poczuła znajome, kojące ciepło, lecz jednocześnie odniosła dziwne wrażenie, że widziała te znaki wcześniej - i to stosunkowo niedawno - w jakimś zupełnie innym miejscu, nie na obroży psa, której dotykała już przecież setki razy. Nie miała jednak czasu, by poświęcić temu problemowi więcej uwagi.
Trzymając mocno swojego przyjaciela, Lirael wymówiła magiczne słowa mające wynieść ich w górę wodowstępu. Gdy je wypowiadała, poczuła gorąco bijące od zaklęcia Wolnej Magii, która wypełniała jej nozdrza i wypływała z ust. Pomyślała, że do reszty straci od tego głos, ale ku jej zaskoczeniu, zaklęcie zdawało się raczej łagodzić skutki przeziębienia, którego nabawiła się jeszcze w Ancelstierre. Nie znaczyło to jednak, że magia uleczyła również jej realne ciało, które zostawiła w Życiu. Lirael nie wiedziała, do jakiego stopnia to, co działo się Śmierci, mogło przenosić się na Życie. Z jednym wyjątkiem - gdyby zabito ją w Śmierci, jej fizyczne ciało bez wątpienia umarłoby także.
Zaklęcie nie od razu zaczęło jednak działać i przez moment Lirael zastanawiała się, czy nie powinna go powtórzyć. Wtem zauważyła, że ze ściany wodowstępu oddzieliła się cieniutka warstwa wody, wyglądająca jak dziwna, szeroka macka. Przesuwała się skokowo nad czeluścią, aż połączyła się z ciemną wstęgą, na której stała Lirael i Podłe Psisko. Następnie owinęła się wokół nich, nie dotykając jednak ich ciał. Mieli wrażenie, że okrywa ich wielki koc. Po chwili macka zaczęła wędrować w górę wodowstępu, w tym samym tempie, co nurt płynącej pionowo rzeki, unosząc Lirael i stojącego przy niej psa.
Wznosili się jednostajnym ruchem przez kilka minut, aż Piąty Rejon zniknął im z oczu, tonąc w szarej mgle. Wodowstęp piął się w górę, prawdopodobnie bez końca, ale przezroczysta winda, którą jechali, nagle stanęła. Macka oplatająca ich ciała cofnęła się w głąb ściany tworzącej wodowstęp i wyrzuciła oboje pasażerów po jego przeciwnej stronie.
Lirael zamrugała oczami, lądując tam, gdzie zgodnie ze zdrowym rozsądkiem powinien był znajdować się szczyt urwiska. Przeciwna strona wodowstępu miała jednak tyleż wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, co jego wędrujące wbrew siłom grawitacji wody. W jakiś niezrozumiały sposób znaleźli się w Szóstym Rejonie. Rzeka przekształciła się tutaj w płytkie rozlewisko, pozbawione nurtu. Za to wokoło aż roiło się od Zmarłych.
Lirael czuła ich obecność tak wyraźnie, że wielu musiało stać gdzieś bardzo blisko niej, zapewne kryjąc się pod wodą. Natychmiast puściła obrożę psa i sięgnęła po Nehimę. Gdy wyciągała go z pochwy, ostrze wydało cichy brzęk.
Miecz i dzwonek, które dzierżyła w ręku, stanowiły wystarczającą przestrogę dla większości Zmarłych, którzy tkwili tutaj bezczynnie, dopóki nie zdarzyło się coś, co kazało im maszerować w głąb Śmierci. Nie byli na tyle potężni ani nie posiedli odpowiedniej wiedzy, by wędrować w przeciwnym kierunku. Tylko naprawdę nieliczni decydowali się podjąć walkę o powrót do Życia.
Oni to właśnie natychmiast wyczuli, że w pobliżu znajduje się żywa istota, i poczuli nieodpartą chęć, by nią zawładnąć. Inni nekromanci, których spotkali w Śmierci wcześniej, zaspokoili na jakiś czas ich głód Życia, czy tego chcieli, czy nie. Dzięki temu Zmarli mogli dotrzeć aż tutaj od progów Dziewiątej Bramy. Ta nekromantka, którą spotkali teraz, była bardzo młoda i wydawała się stanowić łatwy łup dla każdego z Wielkich Zmarłych, który akurat znalazłby się niedaleko.
Tak się złożyło, że w pobliżu pojawiło się ich trzech.
Lirael rozejrzała się i zauważyła, że wśród zobojętniałych na wszystko pomniejszych duchów czają się jakieś ogromne cienie, których oczy płoną żywym ogniem. Trzy z nich znajdowały się na tyle blisko ścieżki, którą zamierzała iść, że w każdej chwili mogły jej zagrozić. Trzech Wielkich Zmarłych - i o trzech za dużo.
Jak zwykle z opresji ratowała ją „Księga”, podpowiadając, jak się należy zachować na wypadek takich spotkań w Szóstym Rejonie. Niezmiennie mogła też liczyć na swego wiernego psa.
Gdy tylko monstrualni Wielcy Zmarli ruszyli w jej kierunku, Lirael schowała Rannę i sięgnęła po Saranetha. Tym razem starała się działać bardzo rozważnie, by nie popełnić najmniejszego błędu. Zadzwoniła dzwonkiem, łącząc swoją nieugiętą wolę z jego głębokim tonem.
Potężni Zmarli przez chwilę się zawahali, słysząc mocny dźwięk Saranetha rozlegający się w całym Rejonie, lecz zaraz potem zaczęli szykować się do walki z zuchwałą nekromantką, która miała czelność próbować narzucić im swoją wolę.
Nim zaatakowali, wydali z siebie potworny dźwięk. Brzmiało to tak, jakby ogromny tłum ludzi wybuchnął histerycznym śmiechem na widok czegoś absurdalnego i żałosnego zarazem. Byli przekonani, iż młoda nekromantka nie ma za grosz doświadczenia i jest na tyle nieporadna, że zamiast skupić całą swoją wolę na nich, narzuciła ją Pomniejszym Zmarłym, których pełno było dookoła.
Ciągle nie mogąc opanować śmiechu, Wielcy Zmarli rzucili się do przodu. Mierzyli się przy tym nawzajem nieufnym wzrokiem, próbując znaleźć sposób na to, by samemu zawładnąć ofiarą, a innych pozbawić zdobyczy. Ten z nich, który dopadłby nekromantki jako pierwszy, wchłonąłby w siebie większą część jej życia i zwiększył w ten sposób swoją moc. Życie i moc - tylko to się liczyło w czasie długiej powrotnej wędrówki z krainy Śmierci.
Byli tak zaślepieni, że nawet nie poczuli, iż kilka pomniejszych duchów przylgnęło do ich widmowych nóg i wbiło zęby w ich kostki. Nie zwrócili na nie najmniejszej uwagi, zupełnie jakby to były komary.
Jednak z wody wyłaniało się coraz więcej duchów i wszystkie rzucały się na Wielkich Zmarłych, którym było już teraz zupełnie nie do śmiechu. Niedoszli napastnicy Lirael musieli się zatrzymać, by odpędzić atakujących ich Pomniejszych Zmarłych, rozdzierając ich na strzępy i miażdżąc szczękami, z których buchał płomień. Wściekli, zadawali dookoła razy, przeraźliwie tupali i ryczeli.
W ferworze walki jeden z Wielkich Zmarłych, znajdujący się najbliżej, nie zauważył, że Lirael podeszła do niego, rzucając Zaklęcie Kodeksu, dzięki któremu poznała jego imię. Wokół Zmarłego kotłował się tłum jego mniejszych współbraci, od których wszelkimi sposobami usiłował się uwolnić.
Po chwili jednak znowu rozległ się dźwięk dzwonka i tym razem potężny duch nie mógł nie zauważyć Lirael. W miejsce ostrego tonu Saranetha rozległ się bowiem inny dźwięk - podrywający nogi do marszu. Był to Kibeth. Lirael zadzwoniła nim tuż przy głowie Zmarłego, dla którego dźwięk ten był szczególnie przykry. Nie mógł go bowiem zignorować i musiał być posłuszny wezwaniu dzwonka, nawet gdy ten dawno już umilkł.
- Lathalu, tyś Panem wszelkiej ohydy! - powiedziała Lirael. - Nadszedł twój kres. Przyzywa cię Dziewiąta Brama i musisz ją przekroczyć!
Gdy to wyrzekła, Lathal zawył. W jego krzyku zawierał się ból, który towarzyszył mu już od tysiąca lat. Wielki Zmarły znał dobrze zimny i bezwzględny głos Kibetha. To właśnie on zawracał go w stronę Śmierci, gdy dwukrotnie w ciągu ostatniego milenium duch podejmował długą wędrówkę ku granicy z Życiem. Do tej pory zawsze udawało mu się gdzieś zatrzymać i nigdy nie dotarł do ostatniej, Dziewiątej Bramy. Teraz jednak znajdował się zbyt blisko niej, a od głosu dzwonka nie było odwołania. Wielki Zmarły wiedział, że nigdy więcej nie wyrwie się do krainy słońca, żeby zasadzać się na niewinne istoty i wysysać z nich życie.
Gdy Drubas i Sonnir usłyszeli dźwięk Kibetha, przeraźliwy krzyk Lathala oraz głos, który wysyłał go za ostatnią Bramę, zorientowali się natychmiast, że kobieta, którą brali za początkującą nekromantkę, jest Abhorsenem. Musiała być nim od niedawna, bo poprzednią Abhorsen dobrze przecież znali i na pewno omijaliby ją z daleka. Zmylił ich również miecz, ale odtąd także i jego mieli pamiętać.
Krzycząc nieprzerwanie, Lathal odwrócił się i ruszył tam, gdzie mu nakazywał dzwonek. Pomniejsi Zmarli nie dawali za wygraną i wciąż szarpali jego nogi. Zataczając się i przewracając, z trudem brnął przez wodę. Wielokrotnie próbował zawrócić, ale na próżno.
Lirael nie szła za nim, ponieważ obawiała się, że gdy podejdzie zbyt blisko Szóstej Bramy, nagły prąd zagarnie ją również. Dwaj pozostali Wielcy Zmarli oddalali się w pośpiechu, co odnotowała z gorzką satysfakcją. Torowali sobie drogę wśród pomniejszych duchów, które nadal ich tłumnie oblegały, szarpiąc i dręcząc.
- Może by ich tak trochę pogonić? Co ty na to, pani? - zapytało z niezwykłą gorliwością Podłe Psisko, w napięciu i oczekiwaniu wpatrując się w dwie czarne widmowe sylwetki znikające w oddali. - Mogę?
- Nie - stanowczo zabroniła Lirael. - Lathala pokonałam przez zaskoczenie. Tych dwóch ma się już teraz na baczności, a w dodatku razem są bardzo niebezpieczni. Poza tym, nie mamy czasu do stracenia.
Gdy to mówiła, krzyk Lathala nagle ucichł, a nurt rzeki wzmógł się niespodziewanie. Rozstawiła szeroko nogi, żeby mu się oprzeć, i uchwyciła się psa, który stał nieruchomo jak skała. Po kilku minutach rzeka zaczęła płynąć wolniej, aż wreszcie na powrót zamieniła się w stojące rozlewisko Szóstego Rejonu.
Lirael natychmiast ruszyła, brodząc, w kierunku miejsca, z którego mogła przywołać Szóstą Bramę. W odróżnieniu od innych, ta akurat Brama nie znajdowała się w jakimś jednym, ściśle określonym punkcie. Otwierała się niespodziewanie, co stanowiło kolejne zagrożenie, a na dodatek mogło to nastąpić w każdym miejscu, w pewnej odległości od Piątej Bramy.
Na wypadek gdyby Szósta Brama miała okazać się podobna do poprzedniej, Lirael złapała mocno obrożę psa, mimo że musiała z tego powodu schować Nehimę. Następnie zaczęła wypowiadać zaklęcie. Po każdym zdaniu oblizywała usta, żeby złagodzić parzące działanie Wolnej Magii.
W miarę jak zaklęcie nabierało mocy, woda dookoła nich zaczęła ustępować w promieniu dziesięciu stóp. Po jakimś czasie stali już na kolistym skrawku suchego dna. Nagle zaczęło się ono zapadać, woda zaś wyraźnie wzbierała. Dno obniżało się coraz szybciej, aż wreszcie znaleźli się na samym dole pionowego wąskiego tunelu, trzysta stóp poniżej lustra wody.
I wtedy spiętrzone masy wody otaczające cylindryczny tunel runęły z wielkim hukiem, rozlewając się na wszystkie strony. Trwało parę minut, zanim spienione fale uspokoiły się i opadła mgiełka rozproszonych wodnych kropel. Rzeka wolno powróciła do swego normalnego biegu i zaczęła opływać nogi Lirael. Powietrze oczyściło się, a wartki nurt znowu przybrał na sile, próbując ich wciągnąć i porwać ze sobą.
Dotarli do Siódmego Rejonu i oczom Lirael ukazała się pierwsza z Trzech Bram, które strzegły dostępu do najgłębszej strefy Śmierci. Była to Brama Siódma - niekończące się morze ognia płonącego nieprzerwanie na powierzchni wody. Jego blask drażnił oczy przywykłe do półmroku poprzednich Rejonów.
- Jesteśmy coraz bliżej celu - powiedziała Lirael, a w jej głosie pobrzmiewała zarówno ulga, że dotarli już tak daleko, jak i strach przed tym, co wciąż jeszcze było przed nimi.
Jednakże pies nie zwrócił zbytniej uwagi na to, co mówiła Lirael - rozglądał się i pilnie nastawiał uszu. Dopiero po chwili spojrzał na swoją panią i powiedział krótko:
- Ten, który przez cały czas podążał naszym śladem, jest już bardzo blisko. Myślę, że to Hedge! Musimy przyspieszyć kroku!
Rozdział dwudziesty czwarty
Zagadkowa inicjatywa Moggeta
Nick podniósł się z najwyższym trudem i oparł o drzwi. Posługując się znalezionym wcześniej zagiętym gwoździem oraz wywołując z pamięci strzępy informacji o tym, jak działają zamki, podjął jeszcze jedną próbę dostania się do pomieszczenia, które kryło jedną z dziewięciu skrzynek przyłączowych, pozwalających na prawidłowe działanie instalacji elektrycznej na Farmie Błyskawic.
Słyszał tylko grzmoty i nie mógł nawet spojrzeć w górę, bo błyskawice dawały tak oślepiające światło, że musiał chronić przed nim wzrok. Wewnętrzny głos nakazywał mu, by sprawdził, czy półkule zostały prawidłowo umieszczone w specjalnych kołyskach wykonanych z brązu. Jednakże nawet gdyby chciał ulec tym podszeptom, był zbyt słaby, żeby to wykonać.
Osunął się na ziemię i upuścił gwóźdź. Zaczął go szukać, choć wiedział, że i tak nie będzie umiał zrobić z niego użytku. Musiał się jednak czymś zająć. Nawet gdyby miało się okazać, że cały jego trud był daremny.
Wtem wzdrygnął się, gdy coś musnęło jego policzek. Po chwili znów poczuł na twarzy coś mokrego - bardziej wilgotnego niż mgła i odrobinę szorstkiego. Ostrożnie rozchylił powieki, obawiając się następnego białego błysku. W jasnym świetle błyskawicy dostrzegł coś jeszcze bielszego, a przy tym mięciutkiego. Było to futro kota, który delikatnie lizał go po twarzy.
- A kysz, kocie! - wymamrotał. Na tle grzmotu jego głos zabrzmiał żałośnie i cicho. Machnął ręką i dodał: - Bo cię porazi piorun.
- Nie sądzę - odpowiedział mu prosto do ucha kot. - A poza tym, zdecydowałem, że zabieram cię ze sobą, niestety. Możesz iść o własnych siłach?
Nick zaprzeczył ruchem głowy i w oczach stanęły mu łzy. Zdumiał się, że potrafi jeszcze płakać. Gadający kot natomiast w ogóle go nie dziwił. Wokół niego świat się walił, więc wszystko było możliwe.
- Nie - szepnął. - Coś we mnie tkwi, kocie. I to coś nie pozwoli mi się stąd ruszyć.
- Niszczyciel nie zebrał jeszcze sił - stwierdził Mogget, obserwując, jak poparzeni i pokiereszowani Pomocnicy osadzają drugą półkulę w kołysce wagonu kolejowego, ślepo posłuszni swemu panu. W zielonych ślepiach kota odbijała się plątanina błyskawic, a mimo to zwierzak wcale ich nie mrużył.
- Hedge też jest bardzo zajęty - dodał. Zdążył już odbyć mały rekonesans i odwiedził miejscowy cmentarz, który służył niegdyś mieszkańcom miasteczka, póki prosperowało ono dzięki tartakowi. Na środku cmentarza zobaczył nekromantę. Hedge pokryty był lodem. Najwyraźniej udał się po posiłki do krainy Śmierci, by móc je potem odesłać tutaj. Radził sobie całkiem nieźle. Tak przynajmniej ocenił to Mogget, widząc liczne rozkładające się, przegniłe ciała i szkielety wygrzebujące się z grobów.
Nick przeczuwał, że stanął przed swoją ostatnią szansą, a ten gadający zwierzak, podobnie jak pies, który mu się kiedyś przyśnił, musi mieć jakiś związek z Lirael oraz jego przyjacielem Samem. Zbierając resztki sił, podźwignął się do pozycji siedzącej - i na tym skończyły się jego możliwości. Czuł się bardzo słaby i znajdował się zbyt blisko półkul.
Mogget przyglądał mu się badawczo i niecierpliwie uderzał ogonem o ziemię.
- Jeżeli to wszystko, na co cię stać, wydaje mi się, że będę musiał cię ponieść - powiedział.
- Ale... jak? - wymamrotał Nick. Nie potrafił wyobrazić sobie, w jaki sposób nieduży kot miałby udźwignąć dorosłego człowieka, choćby chudego jak szczapa.
Mogget nie odpowiedział, tylko wspiął się na tylnych łapach - i zaczął się zmieniać.
Nick ze zdziwieniem wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widział białego kota. Oczy zaszły mu łzami z powodu oślepiającej jasności błyskawic i choć był świadkiem transformacji Moggeta, nie mógł pojąć, jak to wszystko mogło się stać.
Bo oto nagle zamiast małego kota stał przed nim bardzo niski, szczupły w pasie, ale barczysty mężczyzna. Był wzrostu mniej więcej dziesięcioletniego chłopca, miał bladą, niemal przezroczystą skórę albinosa i jasne włosy, ale jego oczy nie były czerwone, lecz jaskrawo zielone. Kształtem przywodziły na myśl migdały, zupełnie jak kocie ślepia. W talii miał jasnoczerwony skórzany pasek, przy którym dyndał srebrny dzwoneczek. Potem Nick zauważył jeszcze, że zjawa mężczyzny ubrana była w białą szatę ozdobioną przy mankietach szerokimi pasami materiału, na których widniało mnóstwo małych srebrnych kluczy - takich samych, jakie widział na płaszczu Lirael.
- Jestem gotów - odezwał się dość powściągliwie Mogget. Wyczuwał tkwiący w Nicku fragment Niszczyciela i choć wiedział, że zły duch pochłonięty jest jedną sprawą - połączeniem się w całość - to i tak należy bardzo uważać, by go nie sprowokować. W tym wypadku spryt mógł się okazać bardziej skuteczny od siły.
- Zaraz cię podniosę i poszukamy sobie wygodnego miejsca, z którego będziemy mogli obserwować, jak łączą się półkule - powiedział.
Na samo ich wspomnienie pierś Nicka ścisnął ból - palący jak rozgrzany do białości metal. Półkule były rzeczywiście blisko, wyczuwał ich obecność...
- Muszę nadzorować te prace - zacharczał. Znów zamknął oczy, a wizja srebrzystych półkul zajaśniała mu w głowie intensywniej niż błyskawice.
- Prace już zakończono - uspokajał go Mogget. Uniósł Nicka i trzymał go w swoich nadnaturalnie mocnych ramionach, starając się nie dotykać klatki piersiowej młodzieńca. Albinos przypominał teraz mrówkę dźwigającą ładunek większy niż ona sama. - Musimy tylko dostać się gdzieś, gdzie będzie lepszy widok... na łączące się półkule.
- Lepszy widok - mamrotał Nick. Słowa te, w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób, uśmierzały ból w jego piersi, ale także pozwalały mu myśleć niezależnie. Gdy rozchylił powieki, spojrzał w zielone oczy swego towarzysza, ale nie potrafił odgadnąć, co wyrażały - strach czy może pełne napięcia oczekiwanie?
- Musimy temu zapobiec! - wyrzekł świszczącym głosem, a ból powrócił z taką siłą, że chłopiec aż krzyknął. Na szczęście huk gromu zagłuszył ten dźwięk. Mogget pochylił się, żeby go lepiej słyszeć, bo Nick przeszedł teraz do szeptu. - Pokażę ci... otworzymy drzwi rozdzielni... rozłączymy kable zasilające...
- Za późno - powiedział Mogget. Zaczął kluczyć pomiędzy prętami instalacji odgromowej i widać było, że wyczuwa, których miejsc należy się wystrzegać. Najwyraźniej potrafił przewidzieć, gdzie uderzy piorun.
Z tyłu, za ich plecami, ostatni żywi współpracownicy Hedge’a podłączali kable zasilające do specjalnych kołysek, które zamontowano na platformach, stojących w odległości pięćdziesięciu jardów od siebie na krótkim odcinku trakcji kolejowej, prowadzącej do młyna. Półkule osadzono w ten sposób, że ich płaskie podstawy ustawione były dokładnie naprzeciwko siebie i wystawały z kołysek. Do obydwu doprowadzono kable zasilające, nie było jednak widać niczego, co mogłoby pociągnąć wagony po torach i w ten sposób umożliwić połączenie się półkul - ale i to musiało być zgodne z projektem.
Liczne odgromniki przyciągały wyładowania atmosferyczne i odprowadzały całą energię do półkul. Zamknięty w środku Niszczyciel pospiesznie i łapczywie wchłaniał ją w siebie. Wokół wagonów strzelały snopy błękitnych iskier. Mogget wyraźnie wyczuwał ruchy pradawnej mocy uwięzionej w srebrzystych okowach.
Szedł coraz szybciej, lecz na tyle ostrożnie, by nie zaalarmować cząstki Zła tkwiącej w sercu Nicka. Młody człowiek leżał jednak spokojnie w jego ramionach. Jak zwykle zmagały się w nim dwa różne dążenia. Z jednej strony cieszył się, że nic już nie przeszkodzi połączeniu półkul, a z drugiej - rozpaczał, że nie potrafił temu zapobiec.
Wkrótce można już było zauważyć, że Orannis zdołał poluźnić krępujące go pęta. Pioruny rzadziej uderzały w półkule, a nawet zaczęły je omijać, jakby odpychane jakąś niewidzialną ręką. Wyładowania przestały koncentrować się na wagonach oraz ich bezpośrednim otoczeniu i coraz częściej uderzały w odgromniki, którymi usiane było wzgórze. Piorunów było teraz znacznie więcej. Wcześniej w pobliżu półkul uderzało dziewięć gromów na minutę, później, gdy wyładowania przesunęły się na wzgórze, było ich już dziewięćdziesiąt, a potem nawet kilkaset, kiedy nawałnica zaczęła się nasilać i rozszerzać, obejmując w końcu całą Farmę Błyskawic.
Po kilku minutach w samym środku terenu objętego burzą wyładowania zupełnie ustały. Za to półkule jaśniały jak nigdy dotąd. Za każdym razem, gdy Mogget spoglądał w ich kierunku, pod srebrną osłoną dostrzegał wyraźnie ciemne cienie, które wiły się niespokojnie. Coraz bardziej przybliżały się do płaskiej podstawy, wściekle zwalczając siły wzajemnego odpychania się półkul.
Uderzało wciąż coraz więcej piorunów, tak że ziemia aż się trzęsła od ich huku. Półkule jaśniały niesamowitym blaskiem, a cienie w ich wnętrzach wydawały się coraz ciemniejsze. Od dawna nieużywane koła, opornie i z piskiem zaczęły toczyć się po szynach - wagony ruszyły z miejsca.
- Półkule zaraz się połączą! - krzyknął Mogget i przyspieszył kroku, zygzakiem omijając pręty odgromników i pochylając się nad Nickiem, by osłonić go przed szalejącymi wokół piorunami.
W sercu młodzieńca drgnął srebrzysty okruch, przyciągany przez obie półkule. Przez moment zdawało się, że przebije ścianę serca i - odnosząc krwawy tryumf - wyrwie się na wolność. Jednak siła przyciągania nie była jeszcze wystarczająco duża, a półkule wciąż znajdowały się za daleko. Odłamek nie rozsadził więc ciała nieszczęśnika, lecz przedostał się do tętnicy i rozpoczął wędrówkę do miejsca, przez które wniknął prawie rok wcześniej.
Sameth opuścił rękę, gdy jeden z Pomocników z krzykiem runął na ziemię, a złocisty ogień Kodeksu zaczął trawić jego ścięgna. Ciskając się konwulsyjnie, Zmarły wpełzł pomiędzy dwa płonące drzewa i skrył się za nimi. Wszędzie szalał ogień, a dym unosił się spiralnie w górę, jakby spieszył na spotkanie tumanom mgły, które nadciągały zza linii wzgórz.
- Szkoda, że to nie moje strzały go załatwiły - powiedział sierżant Evans. Wcześniej przeszył Pomocnika kilkoma srebrnymi grotami, ale zdołał jedynie spowolnić jego ruchy.
- Duch Zmarłego nadal żyje - ponuro stwierdził Sam. - Zdołałem zniszczyć tylko jego ciało.
Sameth wyczuwał, że po drugiej stronie na wzgórze wspina się pod osłoną mgły ogromna ciżba nowych Pomocników. Sam i żołnierze zdołali wprawdzie odeprzeć pierwszy atak, ale przeciwników było przecież zaledwie sześciu.
- Wydaje mi się, że oni tylko trzymają nas na dystans, a w tym czasie spokojnie przygotowują się do zasadniczego natarcia - powiedział major Greene, zsuwając hełm na tył głowy, by obetrzeć błyszczące od potu czoło.
- To prawda - zgodził się Sam, a po chwili wahania dodał: - Zmierza ku nam setka Zmarłych, a w dodatku ciągle pojawiają się nowi.
Obejrzał się, tam gdzie pośród skał widać było skute lodem ciało Lirael, a następnie zlustrował stojących wokół żołnierzy. Ich szeregi wyraźnie się przerzedziły. Żaden nie zginął w walce, ale przynajmniej dwunastu zwyczajnie zrejterowało. Byli zbyt przerażeni, by móc stawić czoło nacierającym Zmarłym. Major, aczkolwiek niechętnie, pozwolił im odejść. Zrzędził tylko pod nosem, że nie będzie przecież do nich strzelał, skoro cała kompania w zasadzie w ogóle nie powinna się tutaj zjawić.
- Chciałbym wiedzieć, co się dzieje z Lirael i tymi przeklętymi przez Kodeks półkulami! - wybuchnął Sam.
- Tak, czekanie jest zawsze najgorsze - zgodził się major Greene. - Ale to nie potrwa już długo. Mgła wciąż się przybliża i za parę minut nas dosięgnie.
Sam popatrzył na wzgórze. Mgła niewątpliwie napływała coraz szybciej. Jej wydłużone macki pełzły w dół zbocza, a z tyłu toczyło się wielkie cielsko. Sameth wyczuwał, że wzdłuż całej linii wzniesień podniosła się i ruszyła do ataku ogromna rzesza Zmarłych.
- Nadchodzą! - krzyknął major. - Trzymajcie się, chłopaki!
Sam zdał sobie sprawę, że przeciwników nadciąga zbyt wielu, by można było skutecznie z nimi walczyć, ciskając w nich magicznymi pociskami Kodeksu. Przez moment zawahał się, a potem sięgnął po fletnię, którą dała mu Lirael, i przyłożył instrument do ust. Nawet jeżeli nie był już następcą Abhorsenów, to musiał teraz w obliczu nacierającego wroga podjąć się tej roli.
Tak bardzo skoncentrował się na podchodzących coraz bliżej Zmarłych oraz na fletni, że stracił z oczu majora. Wziął głęboki oddech i dmuchnął z całej siły w piszczałkę Saranetha, wydobywając z niej czysty i mocny ton, który przebił się przez odgłosy burzy i wilgotną mgłę, rozszedł się po polu walki - i narzucił wolę Sama ponad pięćdziesięciu Zmarłym. Sam czuł, jak zwalniają i walczą z zaklęciem, rozwścieczeni, że coś nie pozwala ich martwym ciałom posuwać się do przodu. Przez chwilę zyskał nad nimi całkowite panowanie. Pomocnicy stanęli w miejscu, podobni do ponurych rzeźb spowitych w całun mgły. Posypał się na nich grad strzał, a niektórzy spośród najbliżej stojących żołnierzy ruszyli na nich, niemiłosiernie siekąc ich po nogach i kłując bagnetami w kolana.
Jednakże duchy Zmarłych zamknięte w martwych ciałach wciąż stawiały opór i Sam wiedział, że nie utrzyma ich długo pod kontrolą. Gdy słychać było jeszcze echo Saranetha odbijające się od wzgórz, przyłożył usta do piszczałki Ranny. Wcześniej musiał jednak zaczerpnąć powietrza i ten krótki moment wystarczył, by dźwięk Saranetha umilkł, a okowy, które narzucił Zmarłym - pękły. Sam stracił władzę nad rzeszami Pomocników, a wówczas ich szeregi drgnęły i Zmarli runęli w dół zbocza - wygłodniali i ponad wszystko spragnieni Życia.
Rozdział dwudziesty piąty
Dziewiąta Brama
Siódmy Rejon Lirael i pies przebyli biegiem, nie zatrzymując się nawet, gdy Lirael musiała wymówić zaklęcie, otwierające Siódmą Bramę. Na dźwięk wypowiedzianych przez nią słów płonące wszędzie ognie zamigotały i tuż przed nimi poderwały się do góry, tworząc przejście w formie łuku, szerokie akurat na tyle, by oboje mogli się przedostać.
Przechodząc z pochyloną głową przez ognistą Bramę, Lirael spojrzała za siebie i zobaczyła, że goni ich jakaś istota o ludzkich kształtach, lecz zbudowana z ognia i ciemności. Postać ta trzymała w dłoni miecz, po którym pełgały czerwone płomienie - dokładnie takie, jakie tworzyły Siódmą Bramę.
Kiedy znaleźli się w Ósmym Rejonie, Lirael czym prędzej rzuciła kolejne zaklęcie, mające chronić przed językami ognia, które wystrzelały w górę znad powierzchni wody, pragnąc ich dosięgnąć. One to właśnie stanowiły główne niebezpieczeństwo, jakie czaiło się w tym rejonie. Rzekę oświetlał blask płomieni, które unosiły się na wodzie, tworząc nieregularne wyspy dryfujące po powierzchni. Czasem też buchały znienacka w nowych, niespodziewanych miejscach.
Lirael w ostatniej chwili ominęła jedną z takich ognistych wysp i pospieszyła dalej. Poczuła, że ze zdenerwowania drga jej powieka. Wszędzie wokół szalały ryczące płomienie, liżąc wodę i przemieszczając się jedne szybciej, inne wolniej. Już samo to mogło wywołać nerwowy tik a Lirael dodatkowo cały czas obawiała się, że za ich plecami w każdej chwili może skądś wyłonić się Hedge.
Pies szczeknął nieoczekiwanie tuż obok swej pani, a wówczas ogromna fala ognia, która poderwała się nie wiedzieć skąd, gwałtowne skręciła, omijając Lirael. Ona zaś nawet nie zauważyła, kiedy rozbłysły płomienie, tak bardzo pochłaniało ją wszystko, co widziała dookoła - i co mogło zajść ich od tyłu.
- Spokojnie, pani. Niebawem będziemy to mieli za sobą - przemówiło łagodnie Podłe Psisko.
- Hedge! - wykrztusiła nagle Lirael i natychmiast wypowiedziała dwa słowa, które zrodziły ognistego węża, ten zaś ruszył na spotkanie drugiemu i oba zwarły się w płomiennym tańcu. Splecione ze sobą, wirujące szaleńczo ogniste węże wydawały się Lirael prawie żywymi istotami. Dopiero gdy znieruchomiały, zaczęły wyglądać jak unoszące się na wodzie oleiste plamy, które zajęły się ogniem. Różnił się on od zwykłego tym, że nie dawał dymu.
- Widziałam Hedge’a - powtórzyła, gdy przestało im grozić całopalenie. - Szedł z tyłu, za nami.
- Wiem - odparł pies. - Gdy dotrzemy do Ósmej Bramy, ja zostanę po tej stronie, by go zatrzymać, a ty pójdziesz dalej.
- Nie! - krzyknęła Lirael. - Musimy być razem! Nie boję się go... ale... po prostu tak będzie lepiej!
- Uwaga! - szczeknął pies i uskoczyli w bok, unikając zderzenia z olbrzymią kulą ognia, która przeszła tak blisko, że Lirael zaczęła się dławić, gdy ogarnęła ją fala gorąca. Pochyliła się i zaniosła kaszlem, a rzeka tylko czekała na taką okazję, aby zbić ją z nóg. Wartki nurt, który nagle zaatakował Lirael, sprawił, że straciła równowagę, zanurzając się w wodzie po pas, ale niemal natychmiast podparła się mieczem i z powrotem stanęła pewnie na gruncie.
Pies zdążył dać nura do wody, by ratować swoją panią, dlatego wyglądał na zakłopotanego, gdy wypłynął na powierzchnię i ujrzał, że Lirael nie tylko utrzymała się na nogach, ale i jest przy tym prawie zupełnie sucha.
- Już myślałem, że poszłaś na dno - mruknął, a następnie zaszczekał, nie wiadomo, czy dla podtrzymania rozmowy, czy po to, by odeprzeć atak kolejnego ognistego języka.
- Chodźmy dalej! - ponagliła Lirael.
- Zostanę tutaj i przygotuję zasadzkę... - zaczął mówić pies, lecz Lirael mocno chwyciła go za obrożę. Uparte Psisko natychmiast przysiadło, zapierając się wszystkimi łapami, ale ona nie dawała za wygraną i próbowała ciągnąć je za sobą.
- Pójdziesz ze mną! - rozkazała łamiącym się głosem. - Razem stawimy czoło Hedge’owi, gdy będzie to konieczne, ale teraz nie ma chwili do stracenia!
- No, dobrze - zgodził się niechętnie pies. Wstał i otrzepał się, strząsając niewyobrażalną ilość wody - głównie na Lirael.
- Bez względu na to, co się stanie, nie chcę, abyśmy się rozdzielili - szepnęła.
Podłe Psisko popatrzyło na nią smutnym wzrokiem, ale nic nie rzekło. Lirael chciała coś jeszcze dopowiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle, a zaraz potem musiała już skierować uwagę na co innego: następny atak, który przypuściły dryfujące po wodzie płomienie.
Gdy niebezpieczeństwo minęło, ruszyli razem dalej. Szli tak kilka minut, jedno obok drugiego, aż dotarli do ściany ciemności, która stanowiła Ósmą Bramę. Światło najpierw przybladło, następnie zaś całkiem znikło, a Lirael nie tylko przestała cokolwiek widzieć, ale także słyszeć i odczuwać - nie wyłączając własnego ciała. Miała wrażenie, że nagle przeobraziła się w czystą inteligencję, całkowicie zagubioną w ciemnościach i odciętą od wszelkich pochodzących z zewnątrz bodźców.
Spodziewała się jednak tego, więc chociaż nie czuła, żeby poruszały się jej usta, i nie słyszała własnych słów, wypowiedziała zaklęcie, które miało ich przenieść przez tę najczarniejszą z ciemności do ostatniej, Dziewiątej Bramy, prowadzącej do Rejonu Śmierci.
Ostatni rejon wyraźnie różnił się od pozostałych. Lirael musiała zmrużyć oczy, gdy wyłoniła się z ciemności Ósmej Bramy, poraziło ją bowiem jaskrawe światło. Równocześnie ustał wcześniejszy napór wody na jej nogi, ponieważ wartki do tej pory nurt zupełnie się uspokoił. Ciepła woda delikatnie omywała jej kostki i w niczym nie przypominała lodowatej rzeki, którą Lirael pamiętała z poprzednich rejonów.
Wcześniej towarzyszyło jej poczucie przebywania w zamkniętej przestrzeni, do czego przyczyniało się zapewne dziwne szare światło, które zamazywało kontury i ograniczało widoczność. Teraz jednak doznania były zupełnie inne. Miała wrażenie, że otacza ją bezkres pozwalający objąć wzrokiem wiele mil. Dookoła, jak okiem sięgnąć, widać było spokojną, połyskującą srebrzyście wodę.
Po raz pierwszy też, spoglądając w górę, mogła dostrzec coś więcej niż tylko przytłaczającą, mglistą szarość. Znacznie więcej. Nad głową miała teraz niebo usiane gwiazdami. Było ich tyle, że nie dawało się rozróżnić poszczególnych konstelacji. Zlewały się w jedną, niewyobrażalnie wielką kopułę światła, nieomal tak mocnego jak blask słońca ze świata żywych, lecz bardziej miękkiego i łagodnego.
Lirael miała wrażenie, że gwiazdy do niej przemawiają. W jej sercu zbudziło się pragnienie, by im odpowiedzieć. Schowała miecz i dzwonek, po czym wyrzuciła ramiona w górę, w stronę rozgwieżdżonego nieba. Poczuła, że zaczyna lewitować. Jej stopy wynurzyły się z rzeki, a powierzchnia wody lekko zafalowała, wydając przy tym cichy szmer.
Zauważyła, że w górę unoszą się również Zmarli, kierując się ku morzu gwiazd. Były to istoty najrozmaitszych kształtów, różniące się także wielkością. Niektóre z nich wzlatywały niezwykle wolno, a inne tak prędko, że z daleka wyglądały jak rozmazane na niebie smugi.
Jakiś cichy głos ostrzegał Lirael, że odpowiada właśnie na zew Dziewiątej Bramy. Gwiezdny welon widoczny nad jej głową był ostatnią granicą, zza której nie było już powrotu. Ten sam głos przypomniał jej o odpowiedzialności, Orannisie, Podłym Psisku, Samie i Nicku, i całym świecie żywych. Sumienie Lirael, wściekle gryząc i krzycząc, usiłowało nie dopuścić do tego, by zatopiła się w ciszy i spokoju, który obiecywały jej gwiazdy.
- Jeszcze nie czas, nie czas - przyzywał ją głos.
Lirael odpowiedziała na to wezwanie, choć z jej ust nie padły żadne słowa. Gwiazdy nagle ustąpiły, podniosły się wysoko i odeszły w niezmierzoną dal. Lirael zamrugała oczami, potrząsnęła głową i spadła z wysokości kilku stóp prosto do wody, lądując tuż przy boku psa, który wciąż jeszcze wpatrywał się w jaśniejące niebo.
- Dlaczego mnie nie powstrzymałeś? - zapytała, złoszcząc się na psa, że jej nie pomógł, mimo iż groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedziała, że gdyby lewitowała choć parę sekund dłużej, nie mogłaby już wrócić. Na wieki przekroczyłaby Dziewiątą Bramę.
- Wszyscy, którzy tu wejdą, sami muszą się z tym zmierzyć - szepnął pies. Wciąż spoglądał w gwiazdy i nie patrzył na swoją panią. - Każdy ma wyznaczony swój czas umierania. Niektórzy o tym nie wiedzą lub starają się ten moment opóźnić, ale tego nie da się zmienić. A już na pewno nie wtedy, gdy spogląda się w gwiazdy Dziewiątej Bramy. Więc tym bardziej cieszę się, pani, że wróciłaś.
- Ja również - odparła zdenerwowana Lirael. Przyglądała się Zmarłym wyłaniającym się z czeluści Ósmej Bramy. Za każdym razem, gdy pojawiał się ktoś nowy, zastygała w bezruchu, myśląc, że to Hedge. Wyczuwała obecność wielu Zmarłych, choć nie wszystkich potrafiła zobaczyć. Z chwilą gdy przekroczyli wrota ostatniego rejonu, natychmiast wzbijali się ku niebu i znikali wśród gwiazd, natomiast Hedge, który musiał być zaledwie kilka minut za Lirael i psem, najwyraźniej ciągle jeszcze nie minął Ósmej Bramy.
Podłe Psisko nadal wpatrywało się w gwiazdy. Lirael śmiertelnie się przeraziła. Chyba nie zamierzało odpowiedzieć na zew Dziewiątej Bramy?
W końcu pies opuścił wzrok i cicho szczeknął.
- Na mnie też jeszcze nie przyszedł czas - powiedział, a Lirael odetchnęła z ulgą. - Nie sądzisz, pani, że nadeszła pora, by wypełnić naszą misję?
- Masz rację - zgodziła się Lirael. Czuła się winna, że stracili aż tyle cennego czasu. Dotknęła Lustra Ciemności, które spoczywało na dnie sakwy. - Ale co się stanie, jeżeli Hedge nadejdzie akurat wtedy, gdy będę patrzyła w zwierciadło?
- Jeśli do tej pory nie przyszedł, to chyba już się nie pojawi - odparł pies, węsząc dookoła. - Niewielu nekromantów ma odwagę spojrzeć na Dziewiątą Bramę i zmierzyć się z jej wezwaniem, bo przeciwko temu skłania się cała ich natura.
- Ach tak - powiedziała Lirael i odetchnęła z ulgą.
- Jednak z pewnością zaczai się na nas gdzieś w drodze powrotnej - dodał pies, burząc na powrót spokój swojej pani. - Będę cię strzegł.
Lirael uśmiechnęła się. Na jej twarzy malowało się zatroskanie, ale także miłość i wdzięczność dla przyjaciela. Zdała sobie sprawę z tego, że wystawiła się na podwójne niebezpieczeństwo - w Życiu zagrożone było jej ciało, którego strzegł Sam, a w Śmierci wierny pies musiał chronić jej ducha. Bez względu jednak na ryzyko miała zrobić to, co do niej należało.
Zanim schowała Nehimę, nakłuła sobie koniuszek palca, a potem wyjęła z sakwy szkatułę z Lustrem Ciemności i zdecydowanym ruchem ją otworzyła. Po palcu ściekła jej kropla krwi, lecz zamiast spłynąć do rzeki, poszybowała w przestworza. Lirael nie zauważyła tego, zamyślona nad słowami „Księgi pamięci i zapomnienia”. W skupieniu przyłożyła palec do matowej powierzchni zwierciadła. Gdy tylko krew znalazła się na tafli Lustra Ciemności, pokryła je całe, cienką, połyskującą warstwą.
Lirael uniosła je i przybliżyła do prawego oka, podczas gdy lewym wciąż spoglądała na krainę Śmierci. Krew nadała powierzchni zwierciadła czerwonawe zabarwienie, ale Lirael przestała to dostrzegać. Ciemności przesłaniające taflę lustra zaczęły się rozpraszać i mogła zajrzeć w głąb innego świata, ale przez cały czas widziała również roziskrzone wody Dziewiątego Rejonu. Nagle oba te obrazy zlały się w jedną całość. Lirael spostrzegła wirujące światła oraz słońce uciekające wstecz poprzez wody Śmierci. Poczuła, że z niesamowitą szybkością spada w jakąś niewiarygodnie odległą przeszłość.
Próbowała sobie przypomnieć, co chciała zobaczyć, a lewą dłonią nieświadomie dotykała po kolei wszystkich dzwonków tkwiących w mieszkach.
- Powołując się na Prawo Krwi - mówiła coraz bardziej pewnym i donośnym głosem - na Prawo Dziedzictwa, na Prawo Kodeksu i na Prawo Siedmiu, którzy je ustanowili, chcę spojrzeć za zasłonę czasu, na Prapoczątek. Chcę zobaczyć, jak doszło do Spętania i Przepołowienia Orannisa, oraz dowiedzieć się, co zostało wówczas zrobione i co musi być powtórzone teraz. Niechaj więc się stanie!
Chociaż dawno już skończyła mówić, słońca wciąż biegły wstecz, ona zaś coraz bardziej się w nie zapadała. Aż wreszcie wszystkie słońca zlały się w jedno, oślepiając ją swym blaskiem. Gdy lśnienie to osłabło, jej oczom ukazała się ciemna czeluść, w której jaśniał tylko jeden punkt. I czuła że spada ku niemu, i wkrótce okazało się, że jest to księżyc. Stał się on wielką planetą, która wypełniła cały widnokrąg. A ona spadała po niebie i szybowała nad pustynią, która ciągnęła się aż po horyzont i jeszcze dalej. I Lirael czuła, że pustynia ta objęła cały świat, a nic nie poruszało się na wypalonej, spękanej ziemi. Nic na niej nie żyło i nic nie wzrastało.
Świat rozpościerający się w dole zaczął wirować, coraz prędzej i prędzej, a Lirael zobaczyła, jak wyglądał dawniej, i ujrzała, jak wyginęło na nim wszelkie życie. Potem znów zaczęła spadać przez kolejne słońca, aż jej oczom ukazała się następna czeluść i jeszcze jeden świat, który także miał obrócić się w pustynię.
Sześć razy widziała, jak świat ulegał zniszczeniu, a za siódmym razem zobaczyła już swój własny. Czuła, że to właśnie ten, choć nie dostrzegała niczego charakterystycznego, co mogłoby ją w tym przekonaniu utwierdzić. Wybrał go Niszczyciel, ale inni wybrali go także. Tu właśnie rozegra się bitwa, w której mieli stawić mu czoło. Tu należało opowiedzieć się po którejś ze stron i nie zdradzić na wieki.
Lirael wydawało się, że Widzenie trwało długi czas i obejmowało wiele przerażających zdarzeń, ale równocześnie drugim okiem dostrzegła, że pies wciąż biega tam i z powrotem, zrozumiała więc, że w Śmierci upłynęło niewiele czasu.
W końcu zobaczyła wystarczająco dużo i nie mogła już dłużej znieść obrazów, które ukazywało jej Lustro. Zamknęła oczy, schowała zwierciadło i opadła na kolana. Siedziała tak, ściskając w dłoniach niewielką srebrną szkatułę. Dookoła chlupotała ciepła woda, ale nie niosła jej ukojenia.
Gdy chwilę później Lirael otwarła oczy, pies lizał ją po twarzy i przypatrywał się jej, wielce zatroskany.
- Musimy się spieszyć - powiedziała Lirael, podnosząc się z klęczek. - Dotąd nie zdawałam sobie sprawy... jak bardzo!
Zawróciła ku Ósmej Bramie i zdecydowanym ruchem znów sięgnęła po miecz oraz dzwonek. Wizja ukazała jej, do czego zdolny jest Orannis - i było to po stokroć gorsze od najśmielszych nawet wyobrażeń. Słusznie nazywano go Niszczycielem. Orannis istniał wyłącznie po to, by nieść zagładę, Kodeks zaś był jedynym przeciwnikiem, który zdołał go powstrzymać. Pradawny Duch Zła żywił głęboką nienawiść do wszystkiego, co żyło. Pragnął zniszczyć wszelkie przejawy życia, a co gorsza, mógł to uczynić.
Tylko Lirael znała teraz tajemnicę spętania Niszczyciela. Wiedziała, że będzie to czyn niełatwy do powtórzenia, jeśli w ogóle możliwy, lecz równocześnie zdawała sobie sprawę, że to ich jedyna szansa. Poczuła wielką wewnętrzną potrzebę powrotu do Życia. Teraz wszystko było w jej rękach. Od niej zależał nie tylko jej własny los, ale także los psa, Sama, Nicka, majora Greene’a i jego żołnierzy, a także wszystkich mieszkańców Ancelstierre, którym groziła niechybna śmierć, choć byli tego zupełnie nieświadomi, los Starego Królestwa, jej kuzynek Clayrów, a nawet ciotki Kirrith...
Myśli o tych wszystkich osobach i o ciążącej na niej odpowiedzialności wypełniały ją bez reszty, gdy zbliżała się do Ósmej Bramy. Na ustach miała już słowa zaklęcia otwierającego, ledwo jednak zdążyła rozchylić wargi, by je wypowiedzieć, gdy z ciemnych czeluści bramy buchnął w jej kierunku płomień.
Spomiędzy języków ognia wyłonił się Hedge. Ciął ją w lewe ramię tak mocno, że upuściła Saranetha, którego trzymała w ręku. Dzwonek odezwał się krótko, po czym wpadł do rzeki, ta zaś wytłumiła jego dźwięk. Gdy magiczny miecz spadł na kolczugę z płytek gethre, stalowe ostrze zazgrzytało, a dźwięk ten rozszedł się echem po wodzie. Wprawdzie wytrzymała uderzenie, ale i tak ramię Lirael poważnie ucierpiało - już drugi raz w ciągu zaledwie kilku dni.
Ledwo udało się jej sparować kolejny cios, tym razem wymierzony w głowę. Uskoczyła w tył i niechcący przeszkodziła psu, który właśnie sposobił się do skoku. Poczuła, że ból przeszywa jej lewe ramię, przechodzi dalej, ku barkowi i szyi. Mimo to sięgnęła po następny dzwonek.
Hedge był jednak szybszy. Wcześniej niż ona pochwycił jeden ze swoich dzwonków - i użył go. Lirael poznała, że to Saraneth, i zastygła w bezruchu, by odeprzeć jego moc. Ale dźwięk dzwonka nie spowodował żadnych skutków - nie zawładnął nią i nie osłabił jej woli.
- Siad! - rozkazał Hedge i Lirael zorientowała się nagle, że nekromanta skierował swój atak na psa.
Ten zaś, warcząc, ponownie spinał się do skoku, ale gdy dosięgła go moc Saranetha, Psisko zastygło w pół gestu.
Lirael zaczęła je okrążać, chcąc zranić Hedge’a w rękę, w której trzymał dzwonek. Jednak nekromanta ruszył tymczasem w przeciwnym kierunku, także obchodząc znieruchomiałego psa. Było coś dziwnego w jego sylwetce, ale zrazu nie mogła się zorientować, co. I nagle uświadomiła sobie, że cały czas trzymał głowę pochyloną i nie podnosił wzroku. Najwyraźniej obawiał się spojrzeć w gwiazdy Dziewiątej Bramy.
Zbliżył się do niej, ale wtedy ona zaczęła iść w przeciwną stronę i zastygły w bezruchu pies ciągle ich rozdzielał. W pewnym momencie Lirael zauważyła, że wierny przyjaciel mruga do niej.
- Daleko musiałem cię gonić - odezwał się Hedge.
Głos, przepojony Wolną Magią, brzmiał, jakby bliżej mu było do Zmarłych niż do żywych. Jego wygląd zaś tylko potwierdzał to wrażenie. Stał tak nad Lirael, ogromny, cały skąpany w ogniu, który płonął w jego oczach i ustach, kapał mu z palców i przeświecał przez skórę. Lirael nie była pewna, czy ma przed sobą żywego człowieka; wydało jej się teraz, że Hedge jest raczej duchem Wolnej Magii, obleczonym jedynie w ludzką postać.
- Ale teraz wszystko się już dokonało - ciągnął dalej Hedge. - I tutaj, i w Życiu. Mój pan znów stanowi jedność, a dzieło zniszczenia już się rozpoczęło. W świecie żywych zostali tylko Zmarli i sławią Orannisa za jego czyny. Tylko Zmarli i ja, jego wierny i oddany wezyr.
Było coś hipnotycznego w jego głosie. Lirael zorientowała się, że nekromanta usiłuje ją omamić i zniewolić, a potem wykorzystać moment nieuwagi, by zadać śmiertelny cios. Nie użył przeciwko niej dzwonka, co było zastanawiające, ale przecież już raz wymknęła się Hedge’owi i Saranethowi.
- Unieś wzrok, Hedge - powiedziała, gdy zataczali następny okrąg. - Dziewiąta Brama cię wzywa. Czyżbyś nie czuł, że wołają cię gwiazdy?
Na słowo „gwiazdy” rzuciła się do ataku, ale bardziej doświadczony w sztuce fechtunku Hedge nie dał się zaskoczyć. Sparował cios i błyskawicznie sam uderzył, przecinając jej opończę tuż nad sercem.
Uskoczyła szybko, tym razem oddalając się trochę od psa. Hedge postąpił za nią, ciągle trzymając nisko głowę i spoglądając na Lirael spod półprzymkniętych powiek.
Psisko, które znalazło się teraz za plecami nekromanty, poruszyło się. Powoli wyciągnęło z płytkiej wody jedną łapę, starając się zachowywać jak najciszej. Potem wolno ruszyło w ślad za Hedge’em, który szykował się do ataku na jego panią.
- Nie wierzę, że Niszczyciel zwyciężył - rzuciła Lirael, ciągle się cofając. Miała nadzieję, że jej słowa zagłuszą kroki skradającego się psa. - Moje ciało pozostało w Życiu i gdyby coś mu się stało, na pewno bym poczuła. Poza tym, gdybyś mówił prawdę i Orannis byłby już wolny, nie zaprzątałbyś sobie mną głowy.
- Ty rzeczywiście nie liczysz się w tej grze - odparł z uśmiechem Hedge, a jego miecz rozpalał się coraz bardziej, jak gdyby przeczuwając, że już niedługo będzie mógł zadać śmierć. - Po prostu mam ochotę cię zabić. Sprawi mi to przyjemność. Mój pan prowadzi swoje dzieło zniszczenia, a ja chcę dotrzymać mu kroku!
Zadał potężny cios, tak że Lirael ledwie zdołała go sparować. Potem zwarli się w boju, ciało przy ciele. Hedge pochylił nad nią głowę, a gdy odwróciła twarz, poczuła na policzku jego ciężki metaliczny oddech i gorąco płomieni buchających z jego ust.
- Ale najpierw trochę się tobą pobawię - zaśmiał się Hedge i cofnął się o krok.
Lirael zebrała wszystkie swoje siły i gniewnie natarła na przeciwnika. Hedge znowu się roześmiał, odparł atak bez najmniejszego trudu, zrobił jeszcze jeden krok wstecz - i potknął się o Podłe Psisko, które zdążyło znaleźć się u samych jego nóg. Padając, wypuścił z rąk miecz i dzwonek, żeby jak najszybciej zasłonić dłońmi oczy, i runął w wodę, wzniecając kłęby syczącej pary. Zanim jednak zakrył twarz, zdążył ujrzeć gwiazdy i to wystarczyło, by poczuł ich zew, który zniweczył zaklęcia trzymające go od stu lat pośród żywych. Tak długo odwlekał ostateczną śmierć i szukał sposobów, aby pozostać w świecie słońca! Miał nadzieję, że najpewniejszym z nich okaże się służba Orannisowi - której oddał się bez reszty. Przecież Niszczyciel obiecał mu w zamian nieustające życie i jeszcze większą władzę nad Zmarłymi. Hedge robił wszystko, co było w jego mocy, by na tę nagrodę zasłużyć.
Teraz jedno spojrzenie na przyzywające go gwiazdy wystarczyło, by wszystko przepadło. Hedge opuścił ręce, odsłaniając twarz, a gwiezdny blask napełnił jego oczy błyszczącymi łzami. One zaś powoli gasiły szalejący w jego wnętrzu ogień. Kłęby pary stopniowo zaczęły się rozpraszać, a nad rzeką zaległa cisza. Hedge wzniósł ramiona i zaczął spadać w kierunku nieba, gwiazd i Dziewiątej Bramy.
Podłe Psisko wyłowiło z dna rzeki dzwonek upuszczony przez Lirael i podało go jej, starając się, by nie wydał najmniejszego dźwięku. Lirael wzięła Saranetha i bez słowa schowała do mieszka. Nie mieli czasu świętować zwycięstwa nad nekromantą - Lirael wiedziała doskonale, że czeka ich jeszcze starcie ze znacznie potężniejszym wrogiem.
Przekroczyli Ósmą Bramę, przejęci obezwładniającym strachem. Przerażała ich myśl, że chociaż Hedge kłamał, jego słowa mogą się ziścić przed ich powrotem do Życia.
Lirael czuła się przygnieciona ciężarem wiedzy, którą posiadła. Wiedziała już, jak na powrót ujarzmić Niszczyciela, ale zdawała sobie sprawę, że nie dokona tego w pojedynkę. Zrozumiała, że Sameth powinien stać się rzeczywistym następcą Budowniczych Muru, a nie tylko tytularnym, jak do tej pory. Nie darmo nosił przecież na opończy symbol srebrnej kielni.
Potrzebne jej było także wsparcie innych osób, z którymi łączyły ją Więzy Krwi - a tych po prostu nie było, a przynajmniej nie wiedziała, gdzie są.
Co gorsza, ponowne spętanie Orannisa stanowiło zaledwie połowę zadania. Nawet gdyby Lirael i Samethowi ta sztuka się udała, pozostawała jeszcze kwestia rozpłatania Niszczyciela na dwie części, a to wymagało odwagi, o jaką Lirael jakoś się nie posądzała.
Rozdział dwudziesty szósty
Sam i Cienie Pomocników
Gdy prysły więzy, jakie nałożył na Zmarłych dźwięk Saranetha, Sam zadął w piszczałkę Ranny. Spokojne dźwięki kołysanki rozległy się jednak zbyt późno, a grający zaczerpnął za mało powietrza. Dlatego usypiające zaklęcie Ranny podziałało może na pół tuzina Zmarłych, a co gorsza, w sen zapadło również kilku żołnierzy. Natomiast pozostali Pomocnicy - co najmniej dziewięćdziesięciu - bynajmniej nie przerwali marszu. Gdy wynurzyli się spod osłony mgły, powitały ich miecze, bagnety, srebrne groty i białe błyskawice ciskane przez Magów Kodeksu.
Przez kilka minut walka była tak zażarta i gwałtowna, że Sam nie bardzo mógł się zorientować w przebiegu zdarzeń. Kiedy jeden z nacierających Pomocników nagle się przewrócił, Sameth dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że to on zadał Zmarłemu cios i powalił go na ziemię, odrąbując mu nogi. Znaki Kodeksu widoczne na ostrzu miecza groźnie błyszczały i buchały jaskrawym niebiesko-białym płomieniem.
- Spróbuj jeszcze raz użyć fletni! - krzyknął major, po czym wysunął się przed Sametha, starając się odeprzeć atak kolejnego Zmarłego. Pomocnik miał złamaną szczękę. - Będziemy cię osłaniać!
Sam skinął głową i w przypływie determinacji znów przyłożył instrument do ust. Zastępy Zmarłych zmusiły już broniących się żołnierzy do ustąpienia z dotychczasowych pozycji. Skute lodem ciało Lirael znajdowało się teraz zaledwie kilka stóp od Sama, zupełnie bezbronne w razie ataku Zmarłych.
Przeważali wśród nich dopiero co uśmierceni robotnicy. Ci nadal mieli na sobie robocze kombinezony. Jednakże niektóre zwłoki zostały opanowane przez inne duchy, które od dawna przebywały w świecie Zmarłych. Zjawy te, wniknąwszy w cudze ciała, deformowały je tak, że częstokroć przestawały one przypominać ludzi i upodabniały się do straszliwych postaci, jakimi byli w Śmierci ich mieszkańcy. Jeden z takich właśnie Pomocników próbował zaatakować Sama. Wijąc się niczym wąż, starał się ominąć stojących mu na drodze majora Greene’a i porucznika Tindalla. Rozwarł szeroko szczęki, by móc wyszarpywać jak największe kawałki ciała. Sam bez wahania zadał mu cios prosto w gardło, przebijając kark na wylot. Gdy znaki Kodeksu wżerały się w ciało ofiary, wokół sypały się iskry. Duch Zmarłego rzucał się i miotał, przyszpilony ostrzem miecza, aż wreszcie wypełzł z bezużytecznej już skorupy jak czarny robak ze zgniłego jabłka.
Sam przyjrzał mu się i jego strach przerodził się w straszliwy gniew. Jakim prawem ci wszyscy Zmarli wtargnęli do świata żywych, by zakłócać im spokój? Jego nozdrza rozchyliły się, a policzki poczerwieniały, gdy wziął głęboki oddech, by zadąć we fletnię. Ścieżka, którą podążali Zmarli, nie należała do nich. Zamierzał pokazać im właściwą drogę i odesłać tam, gdzie było ich miejsce.
Wybrał piszczałkę Kibetha i dmuchnął w nią z całej siły. Najpierw dał się słyszeć tylko pojedynczy dźwięk, czysty i wysoki, który wkrótce rozwinął się w melodię - skoczną i zachęcającą do marszu. Poprawiła ona nastrój żołnierzy na tyle, że zaczęli się uśmiechać. Nawet ich broń poruszała się rytmicznie w takt pieśni Kibetha.
W uszach Pomocników ta sama muzyka brzmiała zupełnie inaczej. Ci, którzy posiadali jeszcze sprawne płuca, gardła i usta, przeraźliwie wyli ze strachu i z bólu. Jednak ich wrzaski nie były w stanie zagłuszyć wezwania Kibetha. Duchy Zmarłych zaczęły opuszczać psujące się ciała, które dotychczas zajmowały, i wbrew swojej woli zawracać w stronę Śmierci.
- Dostali za swoje! - krzyknął porucznik Tindall, widząc leżące pokotem porzucone zwłoki Pomocników. Kierujące nimi duchy wypełzały z martwych powłok i odchodziły, przywoływane głosem Kibetha.
- Nie ciesz się za bardzo - burknął major Greene.
Rozejrzał się prędko dookoła, ażeby ocenić sytuację. Kilku jego żołnierzy leżało na ziemi. Niektórzy spośród nich byli w agonii, a inni już nie żyli. Ranni kierowali się do punktu pomocy medycznej, który mieścił się u stóp wzniesienia. Towarzyszyła im spora liczba zupełnie zdrowych żołnierzy, którzy pod pozorem udzielania pomocy poszkodowanym po prostu dawali nogę z pola walki. Jeszcze inni, a było ich bardzo wielu, zbiegali ze wzgórza i uciekali prosto w stronę Southerlińczyków oraz strumienia, mając nadzieję, że jego wartki nurt choć trochę ochroni ich przed Zmarłymi.
Większa część kompanii majora Greene’a zwyczajnie zdezerterowała, nic dziwnego więc, że czuł się zawiedziony. Nie bardzo sobie wyobrażał, jak ma dalej dowodzić w tej bitwie, co do której miał pewność, iż będzie jego ostatnią. Rozumiał jednak, że większość jego ludzi pochodziła z poboru, a nawet ci, którzy służyli przez jakiś czas na Pograniczu, nigdy przedtem nie widzieli aż tylu Zmarłych.
- A żeby ich! Durnie, akurat teraz, kiedy wygrywamy! - Porucznik Tindall zauważył w końcu dezerterów i dał się ponieść młodzieńczym emocjom. Chciał nawet rzucić się w pogoń za zbiegłymi żołnierzami, ale powstrzymał go major Greene.
- Daj spokój, Francis. Oni nie są przecież Zwiadowcami. Trudno się dziwić, że ta sytuacja ich przerosła. A poza tym bardziej jesteś nam potrzebny tutaj... To była pewnie tylko pierwsza fala - a tylko patrzeć, kiedy zaczną wiać następni.
- Zapewne całkiem niedługo - potwierdził Sameth. - Majorze, powinniśmy zacieśnić krąg wokół Lirael. Jeżeli choć jeden Zmarły się przedostanie, to...
- Racja! - zgodził się z zapałem major. - Francis, Edward, podejdźcie bliżej, wszyscy pozostali, pospieszcie się. Trzeba opatrzyć rannych, ale bądźcie w gotowości. Liczy się każdy żołnierz. No, do roboty!
- Tak jest! - odpowiedziało równocześnie dwóch poruczników. Chwilę potem wykrzykiwali już rozkazy, a podlegli im sierżanci przekazywali je dalej, tylko dwa razy głośniej. Okazało się niebawem, że pozostało zaledwie trzydziestu żołnierzy. Wszyscy szczelnym kordonem otoczyli pokryte lodem ciało Lirael.
- Ilu ich jeszcze nadciąga? - spytał major, zwracając się do Sama, który wpatrywał się w tumany mgły. Było jej coraz więcej. Ciągle gęstniała, przesuwała się w dół zbocza, a jej kosmyki owijały się wokół żołnierzy. Błyskawic również przybywało. Ciężkie chmury burzowe rozpłynęły się po niebie jak ogromny kleks, tworząc ciemną plamę nad jasnymi pasmami mgły.
- Trudno powiedzieć - odrzekł Sam, marszcząc brwi.
- Wciąż pojawiają się nowi. Przypuszczam, że Hedge przebywa w Śmierci i stamtąd ich tutaj przysyła. Może trafił na jakiś stary cmentarz albo inne źródło zwłok, bo są to sami Pomocnicy. Timothy wspominał, że miał tylko sześćdziesięciu robotników, a wszyscy oni brali przecież udział w pierwszym natarciu.
Obaj spojrzeli na Tima Waliacha, który wziął od jednego z poległych żołnierzy karabin, bagnet oraz hełm i stanął razem z innymi w kordonie chroniącym Lirael. Zdziwiło to wszystkich, nie wyłączając pewnie i jego samego.
- Zawsze lepiej coś robić, niż stać bezczynnie - powiedział Sam, cytując Podłe Psisko. Uświadomił sobie, iż właściwie zaczął w to wierzyć. Nadal czuł co prawda, że z przerażenia żołądek podchodzi mu do gardła, ale wiedział, że nie zejdzie z raz obranej drogi i wypełni swą misję do końca. Tego oczekiwaliby rodzice - pomyślał. Szybko jednak odpędził tę myśl. Wiedział, że gdy zacznie wspominać Sabriel i Touchstone’a, zupełnie się rozklei - a na to absolutnie nie mógł sobie teraz pozwolić.
- Jestem dokładnie tego samego zdania... - zaczął mówić major i wtedy zauważył, że Sam zadrżał i sięgnął po fletnię.
- Nadchodzą! - krzyknął młodzieniec, wskazując mieczem widoczne w oddali Cienie Pomocników i przykładając do ust fletnię.
- Przygotować się! - ryknął major. Sięgnął do Kodeksu, żeby przywołać znaki siejące ogień i zniszczenie, chociaż wiedział, że w walce z Cieniami Pomocników nie będą one zbyt przydatne, ponieważ widmowi przeciwnicy nie mieli przecież ciał, które można by spalić lub przebić. Magia Kodeksu, którą potrafili posłużyć się żołnierze, mogła jedynie spowolnić ich marsz, nic ponadto.
Na szczycie wzgórza pojawiły się cztery mroczne postaci będące samą ciemnością. Ich sylwetki tylko nieznacznie zbliżone były kształtem do ludzkich. Cienie Pomocników, nie wydając dźwięku, zbiegały ze zbocza w oparach mgły, przez skały i kłujące zarośla, które ich widmowe ciała zdawały się przenikać. Ignorując przeszywające ich na wylot strzały, nieubłaganie zbliżali się do Lirael i szczeliny pomiędzy skałami, którą Sam, major Greene i porucznik Tindall próbowali zablokować.
Gdy zostało im do przebycia około dwudziestu jardów, jeden z Cieni przystanął, a potem rzucił się na rannego żołnierza, którego nie zabrano do lazaretu, leżał bowiem ukryty pod nawisem skalnym. Ranny desperacko próbował wstać i ratować się ucieczką, ale Cień omotał go jak całun, po czym bezlitośnie wyssał z niego resztki życia.
Kiedy ucichł krzyk konającego żołnierza, Sam wziął głęboki oddech i dmuchnął mocno w piszczałkę Saranetha. Tylko w ten sposób mógł ujarzmić duchy Zmarłych i narzucić im swoją wolę. Ani on, ani jego towarzysze nie mieli żadnej innej broni, która byłaby skuteczna w walce z Cieniami Pomocników. Jego miecz oraz widniejące na nim znaki Kodeksu mogły zadać im ból, ale nie były w stanie ich pokonać.
Dlatego Sameth dął w piszczałkę co sił w płucach i modlił się do Kodeksu o moc, która pozwoliłaby mu zwyciężyć Cienie Pomocników. Ostry dźwięk Saranetha przedarł się nawet przez odgłosy burzy, jednak Sam czuł, że Cienie opierają się jego woli. Nie dały jej sobie narzucić, chociaż on aż spocił się z wysiłku, dmuchając we fletnię. Była to jedyna rzecz, którą mógł zrobić, by próbować je zatrzymać. Duchy były bowiem starsze i znacznie potężniejsze od tamtych, które niedawno odesłał w Śmierć za pomocą Kibetha. Wszystkimi siłami starał się nakazać im, by stanęły, ale one wciąż parły do przodu, pomimo oddziaływania Saranetha, które, niestety, okazało się zbyt słabe.
Powoli świat Sama skurczył się do pola walki, a cała jego uwaga skupiła się na kilku mrocznych postaciach, które nie chciały ulec jego woli. Wszystko inne przestało istnieć - wilgotna mgła, otaczający go żołnierze, grzmoty i błyskawice. Liczył się tylko on i jego czterech przeciwników.
- Ugnijcie się przede mną! - zawołał, lecz był to okrzyk umysłu i woli, nie taki, który usłyszeć mogły ludzkie uszy. W ten sam bezgłośny sposób odpowiedziały mu duchy, wyjąc i sycząc w myślach, by wyrazić swój bunt i zaznaczyć, że nie mają zamiaru się podporządkować.
Cienie Pomocników, z którymi walczył Sam, okazały się bardzo przebiegłe. Jeden z nich zaczął nagle udawać, że słabnie, i gdy Sam skupił na nim całą uwagę, chcąc nim zawładnąć, pozostałe duchy przypuściły kontratak, i to na tyle silny, że niemal udało im się zerwać więzy.
Po jakimś czasie Sam przekonał się, że duchy nie tylko stawiają opór, ale i stopniowo niszczą pęta: zawsze, gdy choć na chwilę przenosił uwagę na coś innego, udawało im się posunąć kilka kroków do przodu. Odległość powoli topniała. Obawiał się, że wkrótce go przeskoczą i rzucą się na żołnierzy, by wyssać z nich życie, po czym zaatakują bezbronne ciało Lirael.
Chociaż dął w piszczałkę Saranetha zaledwie od kilku sekund, czuł, że musi zrobić kolejny wdech, bo dźwięk fletni zaczął wyraźnie słabnąć. Gdyby na nowo zaczerpnął powietrza i raz jeszcze dmuchnął w Saranetha, więzy z pewnością by się wzmocniły - wiedział, że niewiele mu brakowało do zwycięstwa. Jednak każda chwila dekoncentracji spowodowana nabieraniem powietrza w płuca mogła zakończyć się tym, że wrogowie rzuciliby się na niego.
Mógł więc tylko przeciągać tę próbę sił tak długo, jak się dało, ograniczając ruchy przeciwników. Liczył, że Lirael powróci lada chwila i odegna ich dźwiękami dzwonków. Musiał po prostu grać na zwłokę.
Spychał w najodleglejszy zakątek umysłu wołanie swego organizmu o łyk powietrza. Nic nie było przecież ważniejsze od powstrzymania napastników. Skupiał na nich każdą cząstkę swojej woli i dmuchał w piszczałkę ostatkiem sił. Nie wolno mu było dopuścić, by dopadli Lirael. Przecież to ona stanowiła ostatnią nadzieję całego świata w walce z Niszczycielem. A poza tym była jego bliską krewną, której złożył obietnicę.
Cieniom Pomocników znowu udało się zrobić krok do przodu i całe ciało Sama aż zadrżało z wysiłku, gdy próbował zmusić duchy do odwrotu. Wiedział, że słabnie - a jego wrogom przybywa sił. Potrzeba wzięcia oddechu była jednak tak wielka, że niemal już kapitulował wobec głosu, który krzyczał w nim: „Odsuń się! Zaczerpnij powietrza! Pozwól im przejść!”.
Walcząc ze Zmarłymi, starał się okiełznać swój własny strach, spychając go w tę samą najodleglejszą część umysłu, która tak stanowczo nakazywała mu, by zaczerpnął powietrza. Wiedział już, że nie ustąpi i będzie walczył nawet dłużej niż do ostatniego tchu. Równocześnie desperacko szukał w myślach jakiejś sprytnej zagrywki taktycznej, dzięki której mógłby zapanować nad duchami.
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy, a co gorsza, Cienie Pomocników znowu posunęły się do przodu, choć nie zauważył, by wykonały jakikolwiek ruch. Były już na wyciągnięcie miecza. Wyglądały jak czarne strzeliste kolumny ziejące chłodem bardziej przejmującym niż najmroźniejszy z zimowych dni.
Zauważył, że dwa z nich, stojące z boku, zaczęły go obchodzić. Wygłodniałe i spragnione Życia, chciały omotać go swoją widmową substancją, jak kokonem, a następnie ruszyć na Lirael.
Nagle tuż obok głowy najbliżej stojącego napastnika wybuchła kula błękitnego ognia, nie większa niż pięść. Zmarły wzdrygnął się tylko, a ognisty pocisk rozpadł się na pojedyncze znaki, które wkrótce rozpłynęły się we mgle.
Już po chwili w stronę Cieni poszybował następny pocisk, także sterowany Magią Kodeksu, ale i ten nie wyrządził duchom krzywdy. Odbił się od ich widmowych ciał i spadł na jedno z pobliskich skarłowaciałych drzew, które od razu zajęło się ogniem. Sam zorientował się, że to major Greene i porucznik Tindall rzucają zaklęcia, starając się mu pomóc. Nie mógł jednak pozwolić sobie na utratę choćby jednej myśli lub oddechu, by im powiedzieć, że ich wysiłki są zupełnie bezcelowe, bo ogień nie może wyrządzić Cieniom żadnej krzywdy.
Cała uwaga Sama skupiała się na Zmarłych, a oni odwzajemniali mu się tym samym - koncentrowali się na nim oraz na tym, jak rozegrać walkę, by wyjść z niej zwycięsko. Z tego powodu nie zauważyli, że mgła nagle zawirowała, jakby przeganiana silnym podmuchem wiatru. Nie usłyszeli też krzyków i nawoływań żołnierzy, które dobiegały z tyłu.
Opamiętali się dopiero wtedy, gdy usłyszeli potężny i groźny dźwięk dzwonka, który docierał do nich z góry. Ktoś nałożył duchom więzy i pochwycił zupełnie jak lalkarz zbierający marionetki, by odłożyć je do skrzyni po skończonym przedstawieniu. Niezdolne oprzeć się zaklęciu, zgięte w pół duchy unosiły w górę głowy, bezgłośnie błagając o litość.
Ich niema prośba została jednak odrzucona. Zadzwonił następny dzwonek i obok głębokich tonów pojawiły się nowe dźwięki, przypominające jakiś szaleńczy gniewny taniec. Słysząc tę nową melodię, Cienie Pomocników wyprostowały się gwałtownie, a ich widmowe postaci zaczęły się wydłużać, jakby jakaś potężna siła wysysała je przez słomkę. Po chwili nie pozostał po nich żaden ślad. Odeszli w niebyt, tym razem na zawsze.
Gdy tylko Cienie Pomocników zniknęły, Sam upadł na kolana. Jego płuca łapczywie chłonęły powietrze, długo nie mogąc się nim nasycić. Nad głową zobaczył błękitno-srebrzyste Papierowe Skrzydło, które przez moment krążyło nad nim niczym gigantyczny jastrząb wypatrujący zdobyczy. Następnie poszybowało w dół, w kierunku płaskiego - w sam raz na lądowisko - dna doliny, gdzie jeszcze przez chwilę zataczało koła. Siedząc lot Papierowego Skrzydła, Sam dostrzegł po chwili także dwa inne, również przymierzające się do lądowania niedaleko grupy koczujących tam Southerlińczyków.
Było ich trzy. To, które pierwsze pojawiło się nad jego głową, nosiło barwy Abhorsenów - błękitno-srebrzyste. Drugie, zielono-srebrzyste - należało do Clayrów, trzecie natomiast, czerwono-złote Sam rozpoznał jako królewskie. W dwóch z nich obok pilotów siedzieli także pasażerowie.
- Nie rozumiem - szepnął Sam. - Kto może władać dzwonkami?
Zręcznie lawirując pomiędzy prętami odgromników i omijając Zmarłych, Mogget zdołał już prawie dotrzeć na szczyt wzgórza, gdy nagle usłyszał dzwonki. Uśmiechnął się i zatrzymał, by rzucić ostrzegawczo w stronę jednego z Pomocników, który akurat stanął mu na drodze:
- Czyżbyś nie słyszał dźwięków Saranetha? Uciekaj stąd jak najdalej, póki jeszcze możesz!
Wybieg nie powiódł się. Zmarły musiał dopiero od niedawna przebywać w Życiu albo po prostu był zbyt głupi, by przejąć się ostrzeżeniem. Nie miał przy tym aż tak doskonałego słuchu jak Mogget. Grzmoty skutecznie zagłuszały odgłos dzwonków, a Zmarły nie wyczuwał, że całkiem niedaleko, po drugiej stronie wzgórza, zaczęła oddziaływać jakaś potężna, wroga mu moc. Rozumiał tylko tyle, że ma przed sobą żywą istotę, łakomy kąsek, który w dodatku znajdował się tak blisko, że bez trudu mógł po niego sięgnąć.
Gnijące palce wyciągnęły się i chwyciły małego albinosa za nogę. Mogget wrzasnął i kopnął na oślep. Wyschnięte kości Pomocnika zagrzechotały, ale Zmarły nie wypuszczał zdobyczy z rąk. W dodatku inni Pomocnicy także ruszyli w stronę Moggeta, wyczuwali bowiem Życie i mieli nadzieję, że urządzą sobie ucztę.
Mogget zawył wściekle, położył Nicka na ziemi i zaatakował Zmarłego długimi pazurami, starając się wbić ostre zęby w jego nadgarstek. Gdyby Pomocnik zachował choć odrobinę inteligencji, jaką posiadał za życia, na pewno zdziwiłby go ten atak, bo jakaż ludzka istota walczyłaby w ten sposób - prężąc grzbiet, prychając, gryząc i drapiąc?
Mogget przebił w końcu zębami nadgarstek Zmarłego, odgryzając mu dłoń. Natychmiast uskoczył do tyłu, podniósł Nicka, wyminął wroga i pognał ku szczytowi wzgórza, wydając okrzyk tryumfu. Pomocnik nie przejął się zbytnio utratą dłoni i próbował dogonić umykającą zdobycz. Dopiero wtedy zorientował się, że dziwny przeciwnik rozorał mu również ścięgna nóg. Zdołał postawić dwa niepewne kroki i przewrócił się, a zamieszkujący go duch czym prędzej zaczął rozglądać się za jakimś innym ciałem.
Mogget zdążył w tym czasie przedostać się na drugą stronę wzgórza. Biegnąc, cały czas uważał, by nie dotknąć jednego z ramion Nicka. Ramię to bowiem stale drżało, mięśnie kurczyły się w niekontrolowany sposób, a na skórze w okolicy łokcia pojawiły się liczne krwawe sińce, które stopniowo zaczęły występować również na przedramieniu.
Za plecami Moggeta burza zaczynała cichnąć, a grzmoty dudniły coraz rzadziej. Mgłę ciągle prześwietlały niebieskie rozbłyski, ale już tylko na obrzeżach, w samym centrum natomiast zarówno mgliste opary, jak i chmury burzowe przybrały niezwykle jaskrawą czerwoną barwę.
Rozdział dwudziesty siódmy
Gdy ustały błyskawice
Sam wstał. Wciąż jeszcze czuł się bardzo słaby, okropnie zmęczony, a przy tym zdezorientowany. Wolno obrócił się, żeby popatrzeć na trzy Papierowe Skrzydła, które bezpiecznie osiadły na dnie doliny, w odległości kilkuset jardów. Na tle ogromnego tłumu Southerlińczyków wydawały się bardzo małe. Te latające machiny, wykonane z laminowanego papieru i ożywiane Magią Kodeksu, bardziej przypominały jakieś egzotyczne, barwnie upierzone ptaki.
Piloci i pasażerowie wysiadali właśnie ze swoich pojazdów. Sameth wpatrzył się w nich, nie wierząc własnym oczom.
- Ależ Książę, czy to aby nie Król i Sabriel Abhorsen? - zapytał porucznik Tindall. - Byłem przeświadczony, że nie żyją!
Oszołomiony Sam przytaknął, uśmiechnął się i pokręcił głową. Doznał ogromnej ulgi, która przeniknęła całe jego ciało. Nie wiedział, czy ma się śmiać, płakać, czy może raczej śpiewać, toteż nie zdziwiło go zbytnio, że z oczu pociekły mu łzy, a jednocześnie nie mógł opanować radosnego śmiechu, który wyrywał mu się z piersi. Ponieważ z błękitno-srebrzystego Skrzydła bez cienia wątpliwości wysiedli jego rodzice, Touchstone i Sabriel. Byli cali i zdrowi, a widok ten w jednej chwili zadał kłam wszystkim ponurym doniesieniom o ich śmierci.
Nie była to jednak ostatnia niespodzianka. Ledwie Sam zdołał otrzeć łzy, uspokoić nieco oddech i opanować śmiech, który zakrawał już na histerię, gdy z kokpitu czerwono-złotego Papierowego Skrzydła wyskoczyła młoda kobieta o kruczoczarnych włosach i natychmiast pobiegła za jego rodzicami. W jej ręku połyskiwał obnażony miecz. Tuż za nią podążyły dwie inne kobiety. Były smukłe, miały śniadą cerę i bardzo jasne włosy. Wysiadły z zielono-srebrzystego Papierowego Skrzydła. Również one szły szybkim krokiem, ale nieco bardziej dostojnie niż ich czarnowłosa poprzedniczka.
- Co to za dziewczyna? - zapytał porucznik Tindall, okazując więcej niż rutynowe zainteresowanie osobą jednej z wybawczyń. - To jest, chciałem zapytać, kim są te damy?
- To moja siostra, Ellimere! - krzyknął Sam. - A te dwie, sądząc po wyglądzie, to Clayry!
Puścił się pędem w ich kierunku, lecz po dwóch krokach stanął. Doszedł do wniosku, że przybysze i tak wkrótce do nich dotrą, a on nie powinien odstępować przecież Lirael. Jej ciało wciąż pokrywał szron, duch natomiast błądził gdzieś w Śmierci, narażając się na nie wiadomo jak wielkie niebezpieczeństwa. Ta myśl sprowadziła Sama z powrotem na ziemię. Co prawda Zmarli uciekli, przegnani dźwiękami Saranetha, którym władała Abhorsen, nie o nich jednak tu chodziło. Byli tylko nędznymi sługami znacznie potężniejszego Wroga, z którym należało się zmierzyć.
- Burza przycichła - powiedział Tim Waliach. - Nie słychać już grzmotów.
Wszyscy zwrócili się w stronę wzgórza. Sam znowu zaczął odczuwać napięcie. Wprawdzie pioruny i błyskawice ustały, ale mgła nadal była gęsta. Tyle że nie przenikały jej teraz niebieskie rozbłyski, lecz wolno pulsujące, czerwone światło, które z każdą chwilą stawało się coraz bardziej intensywne - zupełnie jakby na dnie doliny biło ogromne płonące serce.
Zboczem schodziła w ich kierunku jakaś istota o wielu ramionach, której przerażającą postać podświetlało od tyłu krwawe światło jarzące się za wzgórzem. Sam uniósł miecz i sięgnął po fletnię. Nie wiedział, kto się do nich zbliża, ale był pewien, że nie jest to żaden z Pomocników, nie wyczuwał bowiem obecności Zmarłych. Za to niewątpliwie dochodził do niego drażniący nozdrza gorący odór Wolnej Magii. Wówczas istota krzyknęła, a Sam rozpoznał jej głos.
- To ja, Mogget! Niosę Nicholasa!
Mgła zawirowała i wyłonił się z niej dziwny mały człowieczek o jasnych włosach i bladej cerze, którego Sam spotkał poprzednio na szczycie wzgórza w okolicach Czerwonego Jeziora. W ramionach trzymał wyniszczoną ludzką postać, która mogła być Nickiem. Dziwne było to, że Mogget odsuwał ramię tego człowieka jak najdalej od siebie, a ono drgało i wiło się niczym upiorna macka.
- Kim jest to stworzenie? - zapytał cicho major Greene, gestem nakazując swoim ludziom, by znowu ciasnym kręgiem otoczyli Lirael.
- To Mogget - odparł Sam, marszcząc czoło. - Taką postać przybierał w czasach mego dziadka. Niesie... mojego przyjaciela, Nicka.
- Tak, to ja, we własnej osobie! - krzyknął Mogget, który nie zatrzymując się, schodził dalej ze wzgórza. - Gdzie Abhorsen? I Lirael? Musimy się pospieszyć - półkule niemal się już połączyły. Jeżeli wyniesiemy Nicka poza zasięg ich oddziaływania, okruch, który tkwi w jego ciele, nie wyrwie się i Niszczyciel nie stanie się jednością...
Przerwał mu upiorny krzyk. Nick otworzył nagle oczy, całe jego ciało zadrżało i zesztywniało, jedno z ramion zaś skierowało się ku dolinie, jakby było lufą karabinu. Przez ułamek sekundy na końcu palca młodzieńca rozbłysło coś jaśniejszego od słońca, a potem wyrwało się z ciała Nicka i poszybowało nad wzgórzem tak szybko, że nie można było nadążyć wzrokiem.
- Nie! - krzyknął przeraźliwie Nick. Na jego ustach ukazała się spieniona krew, a ręce zaciskały się kurczowo, szarpiąc powietrze. Jego krzyk zagłuszył inny, donośniejszy dźwięk, który poderwał się z samego dna doliny, gdzie pośród mgły biło czerwone serce. Głos ten wyrażał nieopisany tryumf, wściekłość i żądzę. Razem z nim w niebo wzbiła się kolumna ognia. Wznosiła się coraz wyżej, aż wynurzyła się zza wzgórza. Słup ognia otaczała peleryna mgły, która przez chwilę wirowała dookoła, a po chwili zaczęła parować.
- Jestem wolny! - grzmiał Niszczyciel. Jego słowa uderzyły w patrzących jak podmuch gorącego wiatru, wysuszając ich oczy i usta. Głos niósł się coraz dalej i odbijał echem od dalekich wzgórz, przelatując jak huragan przez odległe miasta i napełniając wszystkie serca strachem, który pozostał, choć słowa przebrzmiały.
- Za późno - powiedział Mogget. Delikatnie położył Nicka na kamienistym gruncie i skulił się. Jego jasne włosy błyskawicznie porosły całe ciało, pokrywając również twarz. Kości skróciły się i zwarły ze sobą, tworząc nową całość. Albinos w ciągu minuty z powrotem przeistoczył się w małego białego kota, z Ranną pobrzękującym przy obroży.
Sam prawie nie zwrócił uwagi na tę transformację. Podbiegł do Nicka i pochylił się nad nim, przywołując najsilniejsze uzdrawiające znaki Kodeksu, jakie znał. Układał je w myślach i łączył ze sobą, starając się nadać im jak największą moc. Nie miał wątpliwości, że jego przyjaciel umiera. Czuł, że duch Nicka wymyka się powoli ku Śmierci. Widział trupią bladość jego twarzy, krwawą pianę na ustach, wielkie sińce na klatce piersiowej oraz na ramieniu...
Złocisty ogień zapłonął w dłoniach Sama, gdy ten w niesłychanym pośpiechu sięgał do Kodeksu, by wydobyć potrzebne mu znaki. Następnie delikatnie nałożył ręce na pierś Nicka, starając się przelać w jego konające ciało uzdrawiającą moc.
Jednakże zaklęcie nie znalazło punktu zaczepienia. Znaki ześlizgnęły się i przepadły, a niebieskie iskierki zaskwierczały pod palcami Sama. Zaklął i spróbował raz jeszcze, ale wszystko na próżno. Wolna Magia, nadal obecna w ciele Nicka, była zbyt silna, niweczyła wszystkie wysiłki Sama.
Jedynym skutkiem oddziaływania znaków Kodeksu było to, że Nick odzyskał przytomność. Uśmiechnął się na widok Sama i wydawało mu się, że wrócił do czasów szkolnych, do tamtego zdarzenia, kiedy podczas meczu przewrócił się, uderzony piłką. Zdziwiło go tylko, że Sam zamiast białego stroju do krykieta miał na sobie jakąś dziwaczną zbroję. Na dodatek okrywała ich gęsta mgła, słońce przesłaniały chmury, a zamiast świeżo skoszonej trawy dookoła widać było tylko skarłowaciałe drzewa i kamienie.
Kiedy Nick uświadomił sobie, gdzie się znajduje, uśmiech natychmiast spełzł z jego twarzy. Od razu też powrócił ból, który przeniknął całe ciało, ale pojawiło się także wrażenie błogosławionej lekkości. Nicholas poczuł się oczyszczony i wolny, zupełnie jak więzień, któremu darowano wyrok dożywocia i pozwolono wyjść z ciasnej celi.
- Tak mi przykro - westchnął, dławiąc się krwią. - Nie wiedziałem, Sam. Nie miałem pojęcia...
- Już wszystko dobrze - odparł przyjaciel. Otarł rękawem krwawą pianę z ust Nicka. - To nie twoja wina, powinienem był się domyślić, że coś ci się przytrafiło...
- Pamiętam tamtą podtopioną drogę - szeptał Nick. Znów zamknął oczy i oddychał z trudnością. - Kiedy udałeś się do Śmierci, tam na wzgórzu... wszystko dokładnie mi się przypomina. Biegłem zobaczyć, jak ci pomóc, i wywróciłem się. Hedge już tam czekał. Myślał, że to ty nadchodzisz, Sam...
Głos mu się załamał. Sameth pochylił się nad przyjacielem, próbując siłą woli narzucić mu uzdrawiające znaki Kodeksu. Po raz trzeci - na próżno.
Wargi Nicka poruszyły się, lecz powiedział coś zbyt cicho, by można go było zrozumieć. Sam nachylił się więc jeszcze bardziej, niemal przyłożył ucho do ust mówiącego, wziął go za rękę i trzymał tak mocno, jakby chciał go siłą zatrzymać i nie pozwolić odejść w Śmierć.
- Lirael - szeptał Nick. - Powiedz jej, że nie zapomniałem, że się starałem...
- Sam jej to powiesz - przerwał mu Sameth. - Ona tu zaraz wróci! Lada chwila. Nick, nie poddawaj się!
- Ona też tak mówiła - Nick zaniósł się kaszlem. Na policzkach Sama osiadły kropelki krwi, nie zwrócił na to jednak uwagi. Nie słyszał też cichego szczekania psa, które towarzyszyło powrotowi Lirael do Życia, trzasku pękającego lodu, który okrywał jej ciało, ani okrzyku zdziwienia, jaki wydała. Dla Sama nie liczyło się w tej chwili nic poza Nickiem. Wszystko inne przestało istnieć.
Nagle poczuł na ramieniu dotyk zimnej dłoni i podniósł wzrok. Obok niego stała Lirael. Ciągle jeszcze pokrywał ją szron, który płatkami opadał z jej skóry przy każdym ruchu. Spojrzała na Nicka i przez jej twarz przemknął wyraz trudnego do określenia uczucia. Szybko jednak zniknął, wyparty przez maskę opanowania i twardości, przypominającą Samowi jego matkę.
- Nick umiera - powiedział Sam, a w jego oczach zalśniły łzy. - Uzdrawiające zaklęcia nie były w stanie... Okruch wyrwał się z jego ciała... Nic już nie potrafię zrobić!
- Wiem, jak można spętać i pokonać Niszczyciela - odezwała się Lirael. Odwróciła wzrok od Nicka i spojrzała prosto na Sama. - Musisz przygotować dla mnie broń. I to natychmiast!
- Ale co z Nickiem?! - zaprotestował Sameth. Wciąż nie puszczał dłoni przyjaciela.
Lirael przyjrzała się słupowi ognia. Czuła bijące od niego gorąco, a widząc barwę i wysokość płomieni, zdała sobie sprawę z rosnącej siły Niszczyciela. Mieli jeszcze tylko kilka minut w zapasie. A Nicka i tak nie mogli już uratować, nawet gdyby poświęcili mu dwa razy więcej czasu.
- Jemu... jemu nie można już pomóc - powiedziała z trudem, dławiąc szloch. - Mamy mało czasu, a ja potrzebuję... muszę ci powiedzieć, co należy robić. Może nam się uda, Sam! Pewnie straciłabym już nadzieję, ale przecież Clayry widziały, kto będzie potrzebny - i wszystkie te osoby są tu obecne. Musimy jednak działać!
Sam spojrzał na swojego najlepszego przyjaciela. Nick otworzył znów oczy, ale jego wzrok spoczął na Lirael. Nie na nim.
- Rób to, co ona powie, Sam - szepnął, próbując się uśmiechnąć. - I postaraj się to zrobić jak najlepiej.
Wtedy jego wzrok gdzieś odpłynął, a charczący oddech ucichł zupełnie. Sam i Lirael poczuli, że jego duch odszedł, i zrozumieli, że Nicholas Sayre nie żyje.
Sameth puścił jego dłoń i wstał. Walcząc z zesztywniałymi mięśniami, poczuł się teraz stary i zmęczony. Nie mógł się pogodzić z tym, że leżące u jego stóp martwe ciało to zwłoki Nicka. Chciał uratować przyjaciela i nie udało się. Miał wrażenie, że wszystko inne też się nie powiedzie.
Lirael podtrzymała go, gdy zachwiał się przed nią, patrząc dookoła błędnym wzrokiem. W końcu jednak Sam otrząsnął się z szoku i - jakkolwiek z oporami - powrócił do rzeczywistości. Odwzajemnił spojrzenie Lirael, która wskazała ręką na Sabriel, Touchstone’a, Ellimere i Clayry, zdążających szybko stromą ścieżką w górę zbocza.
- Musisz teraz wziąć po kropli krwi ode mnie, od swoich rodziców, Ellimere, Sanar i Ryelle, a potem zmieszać ją ze swoją, nałożyć na ostrze Nehimy i połączyć z metalem, z którego wykonano fletnię. Rozumiesz? Bierz się do dzieła!
- Ale przecież tu nie ma kuźni - odparł osłupiały Sam. Mimo to przyjął Nehimę z rąk Lirael. Ciągle jeszcze spoglądał na Nicka.
- Posłuż się magią! - krzyknęła Lirael, mocno potrząsając oszołomionym siostrzeńcem. - Jesteś przecież Budowniczym Muru, Sam! Spiesz się!
Potrząsanie najwyraźniej poskutkowało, bo młodzieniec całkowicie oprzytomniał. Nagle poczuł, że od wysokiej kolumny ognia bije ogromny żar, i wypełnił go paniczny lęk przed Niszczycielem. Oderwał wzrok od Nicka i mieczem naciął sobie dłoń, a następnie naznaczył ostrze krwią. To samo zrobiła Lirael.
- Zawsze będę pamiętać - szepnęła, dotykając oręża. Zaraz potem, wiedząc, jak niewiele czasu im zostało, krzyknęła do żołnierzy:
- Majorze Greene! Niech pan natychmiast pośle swoich ludzi do Southerlińczyków z ostrzeżeniem! Musicie wszyscy schronić się na drugim brzegu strumienia i położyć płasko na ziemi. Nie spoglądajcie w stronę ognia, a gdy zajaśnieje jeszcze bardziej, koniecznie zamknijcie oczy! No, niech pan biegnie! Tylko szybko!
Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać, Lirael znowu krzyknęła, tym razem do przybliżającej się w szybkim tempie grupy osób, na czele której szła Sabriel.
- Chodźcie tu! Prędko! Musimy koniecznie utworzyć przynajmniej trzy romby ochronne. Mamy na to najwyżej dziesięć minut! Pospieszcie się!
Sam wybiegł powitać rodziców, siostrę i Clayry. W ręku dzierżył okrwawiony miecz, płazem do góry, przygotowany na przyjęcie następnej daniny krwi. Szedł i łączył w myślach poszczególne znaki Kodeksu, budując skomplikowaną siatkę zaklęć. Planował, że gdy tylko miecz spłynie krwią wszystkich potrzebnych osób, umieści na nim fletnię i wtedy rzuci wiążące zaklęcie. Jeżeli mu się powiedzie, krew i metal połączą się ze sobą i powstanie zupełnie nowy, niepowtarzalny oręż. Jeżeli mu się powiedzie...
Za jego plecami Podłe Psisko podbiegło chyłkiem do rozciągniętego na ziemi nieruchomego ciała Nicholasa. Pies rozejrzał się uważnie, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy, a następnie szczeknął, niezbyt głośno, wprost do jego ucha.
Bezskutecznie. Pies wyglądał na zaskoczonego - najwyraźniej spodziewał się natychmiastowej reakcji. Po chwili polizał czoło młodzieńca, pozostawiając na nim jarzący się znak. Znowu nic się nie wydarzyło. Wtedy oddalił się i pobiegł do Lirael, która wyczarowywała właśnie Znak Wschodni - najbardziej wysunięty punkt wielkiego rombu ochronnego, jednego z trzech, jakie planowała utworzyć. Wiedziała, że jeśli zabraknie jej czasu, wszyscy zginą.
Za wzgórzem potężny słup ognia płonął coraz większym żarem, ale jego niepokojąca czerwona barwa nie zmieniała się. Przypominała jasną, dopiero co utoczoną krew.
Rozdział dwudziesty ósmy
Siedmiu
- Sameth, coś ty znowu zrobił! - były to pierwsze słowa, jakie padły z ust Ellimere. Natychmiast złagodziła ich wydźwięk, usiłując przytulić brata, jednak Sam uchylił się.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia! - krzyknął, wyciągając przed siebie okrwawiony miecz. - Potrzebuję, byście i wy naznaczyli ostrze swoją krwią, a potem biegnijcie pomóc ciotce Lirael.
Ellimere zrobiła natychmiast to, co jej kazał. Kiedy indziej tak zgodne postępowanie siostry niepomiernie zdziwiłoby Sama. Ellimere jednak najwyraźniej zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiedziała, że piętrząca się za wzgórzem kolumna ognia jest oznaką powstawania czegoś dziwnego i zarazem przerażającego.
- Matko! Ojcze! Ja... Tak się cieszę, że żyjecie! - krzyknął Sam, gdy Ellimere odeszła już z krwawiącą dłonią, a przy jego boku stanęli Sabriel i Touchstone.
- My też się cieszymy - odparł ojciec, ale i on nie tracił czasu. Wyciągnął szybko dłoń, by Sameth mógł zrobić nacięcie. Sabriel podała mu rękę niemal równocześnie z mężem, a drugą zwichrzyła synowi włosy.
- A więc mam siostrę, która jest nową następczynią Abhorsenów. Tak przynajmniej twierdzą Clayry - powiedziała Sabriel, gdy naznaczyła ostrze krwią. Magiczne znaki wyryte na mieczu rozbłysły, gdy wyczuły, że zraszająca je krew również należy do Kodeksu. - Ty także odnalazłeś swoje powołanie, i to wcale nie mniej ważne. Mam nadzieję, że dobrze przysłużyłeś się ciotce?
- Myślę, że tak - odpowiedział Sam. Starał się uporządkować w głowie znaki mające posłużyć do wykucia miecza i nie mógł tracić więcej czasu na rozmowy. - Lirael potrzebuje pomocy. Wyczarowuje właśnie trzy romby ochronne!
Zanim Sam skończył mówić, Sabriel i Touchstone’a już nie było. Wtedy stanęły przed nim dwie Clayry i również podały mu dłonie. Bez słowa zrobił nacięcia, a one polały miecz swoją krwią. Sameth widział to wszystko jak przez mgłę, bo w jego głowie zaczęło wirować mnóstwo znaków Kodeksu. Nie poczuł także, gdy Clayry ujęły go pod ręce i poprowadziły na szczyt wzgórza. Zupełnie przestał myśleć o tak przyziemnych sprawach, jak chodzenie. Cały zatracił się w Kodeksie, czerpiąc z niego znaki, których do tej pory właściwie nie znał. Tysiące najróżniejszych symboli napełniało mu głowę niezwykłym światłem, płynąc jednocześnie do środka i na zewnątrz. Wszystkie te znaki układały się w jedno zaklęcie, które miało zespolić ze sobą Nehimę i siedem piszczałek fletni po to, by powstała nowa broń - śmiercionośna nie tylko dla wroga, ale także dla tego, który nią władał.
Również wtedy, gdy spotkali się na szczycie wzgórza, nie tracili czasu na powitania. Lirael rzuciła krótkie polecenia Ellimere, Sabriel i Touchstone’owi. Nakazała im utworzyć pierwsze trzy znaki kardynalne składające się na każdy z rombów ochronnych. Czwarty, znak zamykający miał być dołączony dopiero wówczas, gdy wszyscy znajdą się już w środku. Wydając dyspozycje, Lirael zawahała się na moment. Kimże w końcu była, by rozkazywać samej Abhorsen i Królowi? Pomyślała ze strachem, że nie zechcą spełnić jej poleceń. Ale posłuchali jej bez szemrania i szybko wzięli się do pracy. Dla zaoszczędzenia czasu zaczęli wspólnie budować romby ochronne, przy czym każdy z nich tworzył inny znak kardynalny.
Lirael zauważyła z ulgą, że także major Greene podporządkował się jej rozkazom. Pędził na czele niedobitków swojej kompanii, które w rozsypce przemierzały dolinę, i głośnymi okrzykami nakłaniał wszystkich do szybszego biegu. Zdrowi żołnierze dźwigali rannych i wołali do Southerlińczyków, żeby położyli się płasko na ziemi i odwrócili wzrok. Lirael miała nadzieję, że uchodźcy zastosują się do poleceń, choć wiedziała, iż wirująca kolumna ognia może nie tylko przerażać, ale również zniewalać patrzących na nią ludzi.
Sameth, chwiejąc się, wchodził na szczyt wzgórza, podtrzymywany przez Sanar i Ryelle. Clayry uśmiechnęły się na widok Lirael i wprowadziły Sama do środka nie dokończonego rombu ochronnego. Lirael odwzajemniła uśmiech i przypomniała sobie słowa bliźniaczek, które usłyszała, gdy opuszczała Lodowiec: „I pamiętaj, z darem widzenia czy bez, jesteś córką Clayrów”.
Lirael domknęła zewnętrzny romb ochronny, dołączając ostatni znak kardynalny, i przeszła do następnego. Kiedy mijała Touchstone’a, po ostrzu jego miecza spływał właśnie Znak Północny, zamykający kolejny romb. Touchstone uśmiechnął się do Lirael, gdy razem weszli do trzeciego, ostatniego rombu, a ona zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo ojciec i syn byli do siebie podobni.
Sabriel osobiście domknęła romb wewnętrzny. I tak w ciągu zaledwie kilku minut zbudowali potrójną magiczną osłonę. Lirael miała nadzieję, że dzięki nim przeżyją i zdołają uczynić to, co należało. Na moment ogarnęła ją jednak panika i szybko zaczęła przeliczać na palcach, czy na pewno udało jej się zgromadzić wystarczającą liczbę osób. Powinno ich być siedem. Ona sama, Sameth, Ellimere, Sabriel, Touchstone, Sanar i Ryelle. Nasuwało się jednak pytanie, czy była to właściwa grupa Siedmiu?
Obrzeża rombów pobłyskiwały złociście, ale dawały dość nikłe światło w porównaniu z oślepiającym blaskiem huczącego słupa ognia. Choć ognista kolumna była ogromna, Lirael wiedziała, że to zaledwie pierwsze i najmniej groźne z dziewięciu wcieleń Niszczyciela. Najgorsze miało dopiero nadejść, i to wkrótce.
Sam ukląkł nad mieczem i fletnią, by nałożyć na nie swoje zaklęcie. Lirael upewniła się jeszcze, że Podłe Psisko oraz Mogget także znajdują się wewnątrz ochronnego rombu. Przy okazji zauważyła, że do środka wniesiono również ciało Nicka, i pomyślała, iż tak właśnie należało postąpić. Zirytował ją natomiast fakt, że z powodu pośpiechu, w jakim budowano romby ochronne, w ich wnętrzu znalazł się też wielki krzaczasty oset.
Wszyscy z wyjątkiem Sama siedzieli spięci i poczuli się przez moment bardzo nieswojo, gdy zapadła niezręczna cisza. Każdemu wydało się, że poprzedza ona nieuchronnie nadciągającą katastrofę. Wtedy Sabriel delikatnie objęła Lirael i leciutko pocałowała ją w policzek.
- A więc jesteś moją siostrą, o której istnieniu nic nie wiedziałam! - powiedziała Sabriel. - Szkoda, że nie poznałyśmy się wcześniej, w bardziej sprzyjających okolicznościach. Ostatnio tyle się działo, że zaczynam mieć wątpliwości, czy moja biedna głowa to wytrzyma. Podróżowaliśmy statkiem i furgonetką, a potem także samolotem i Papierowym Skrzydłem. Prawie nie było czasu na odpoczynek, a na dodatek Clayry widziały ostatnio bardzo wiele. Twierdzą, że potężna istota, z którą będziemy musieli się zmierzyć, jest wielkim duchem Prapoczątku. Mówiły też, że ty jesteś nie tylko następczynią Abhorsenów, a więc i moją, ale także Strażniczką Pamięci. Widziałaś przeszłość, tak jak Clayry widzą przyszłość, więc powiedz nam, proszę - co powinniśmy uczynić?
- Tak się cieszę, że jesteście tu teraz wszyscy - odparła Lirael. Miała nieodpartą ochotę odprężyć się trochę, korzystając z chwili ciszy i spokoju, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Przecież wszystko zależało teraz od niej. Absolutnie wszystko. Wzięła głęboki oddech i mówiła dalej: - Niszczyciel przeobraża się właśnie w nową formę. Mam nadzieję, że... że romby ochronne nas przed nim osłonią. Potem jego moc osłabnie na krótko i właśnie wtedy powinniśmy uderzyć, chroniąc się cały czas przed ogniem, który wybuchnie wszędzie dookoła. Zaklęcie, które rzucimy, aby nałożyć mu pęta, jest proste i zaraz was go nauczę. Ale najpierw każdy z nas musi dostać dzwonek - ode mnie... albo od obecnej tu Abhorsen.
- Nazywaj mnie Sabriel - zaproponowała królowa stanowczym tonem. - A czy istotne jest, kto weźmie który?
- Wszyscy powinniśmy wybrać dzwonki współgrające z naszą krwią. Każdy z nas wystąpi bowiem w zastępstwie jednego z przedwiecznych Siedmiu. Żyją oni w naszej krwi i w dzwonkach - mówiła niepewnie Lirael, zmieszana tym, że poucza bardziej doświadczonych od siebie. Sabriel bardzo ją onieśmielała i młodej dziewczynie trudno było przyzwyczaić się do myśli, że to przecież rodzona siostra, a nie tylko legendarna już niemal pogromczyni Zmarłych. Lirael dobrze jednak wiedziała, co należy robić, bo przecież zobaczyła w Lustrze Ciemności, jak doszło do spętania złego ducha u samego Prapoczątku. Wyczuwała też więzi łączące poszczególne dzwonki i osoby z ich grona.
Powstał jednak pewien problem w związku z Sanar i Rylle. Lirael spojrzała na nie i serce niemal w niej zamarło, gdy uświadomiła sobie, że jako bliźniaczki stanowią niepodzielną całość. Ich duchy były nierozerwalnie ze sobą splecione. Siostry powinny więc dostać jeden, wspólny dzwonek, a wtedy do wymaganej liczby siedmiu zabraknie jednej osoby.
Stała, niemal sparaliżowana strachem, i obserwowała, jak pozostali odbierają swoje dzwonki od Sabriel.
- Myślę, że wezmę Saranetha - powiedziała Sabriel, ale zostawiła dzwonek w mieszku. - A ty, Touchstone?
- Dla mnie Ranna - odparł mąż. - Siewca Snu wydaje się odpowiedni, zważywszy na moją przeszłość.
- A ja, jeśli można, wezmę dzwonek od mojej ciotki. Najlepiej Dyrim - powiedziała Ellimere.
Lirael mechanicznie wręczyła siostrzenicy wybrany przez nią dzwonek. Z powodu swojej stanowczej natury Ellimere była bardzo podobna do Sabriel. Miała jednak uśmiech swojego ojca - zdążyła zauważyć Lirael pomimo zdenerwowania.
- A my będziemy wspólnie władać Mosraelem - oświadczyły zgodnie Sanar i Ryelle.
Lirael zamknęła oczy. Może i pomyliła się w rachunkach, nie miała jednak wątpliwości co do tego, kto powinien wziąć jaki dzwonek. Otworzyła więc oczy i trzęsącymi się palcami zaczęła otwierać następny mieszek.
- Sam weźmie Belgaera, a... a ja będę władać zarówno Astaraelem, jak i Kibethem, abyśmy mieli pełną siódemkę.
Starała się mówić pewnie, lecz głos jej drżał, bo wiedziała, że nie zdoła opanować dwóch dzwonków, a już na pewno nie w czasie próby narzucenia więzów tak potężnemu wrogowi. Potrzebowali nie tylko siedmiu dzwonków, ale i siedmiu osób, by ich użyć.
- Hmm... - szczeknęło z cicha Psisko, wstając i przebierając nerwowo tylnymi łapami, co było oznaką zmieszania. - Kibethem nie... Będę mówić za siebie.
Rzemyk ściągający mieszek, w którym ukryty był Astarael, wysunął się z dłoni Lirael i ledwo zdołała unieruchomić dzwonek, którego żałosny ton z łatwością mógł odesłać ich wszystkich w Śmierć.
- Przecież wcześniej zapewniałeś mnie, że nie jesteś jednym z Siedmiu! - przypomniała z wyrzutem, choć od dawna podejrzewała, że pies nie mówi całej prawdy. Nie chciała się jednak do tego przyznać, nawet sama przed sobą, bo Podłe Psisko było przecież jej najlepszym, a przez długi czas jedynym przyjacielem. Nie mogło jakoś pomieścić jej się w głowie, że jej przyjaciel to w rzeczywistości Kibeth.
- Kłamałem - przyznał beztrosko pies. - To między innymi dlatego mówią o mnie Podłe Psisko. Poza tym jestem właściwie tylko pozostałością Kibetha, czymś w rodzaju dziedzictwa, i to otrzymanego okrężną drogą. Jednak stanę przeciwko Niszczycielowi. Wystąpię przeciw Orannisowi, jako jeden z Siedmiu.
Gdy tylko pies wypowiedział imię Niszczyciela, słup ognia uniósł się z rykiem i przebił resztki chmur burzowych. Miał teraz ponad milę wysokości i zajmował większą część zachodniego nieba, a jego czerwony blask przyćmiewał nawet światło słońca.
Lirael chciała coś powiedzieć, ale jej słowa utonęły we łzach. Nie była pewna, czy płacze, bo doznała ulgi, czy dlatego, że zrobiło jej się smutno. Wiedziała, że cokolwiek się teraz wydarzy, nic nie pozostanie takie samo ani w niej, ani w Podłym Psisku.
Nic więc nie rzekła, tylko podrapała psa za uchem. Dwa razy przeczesała palcami jego miękką sierść, po czym zaczęła wypowiadać słowa zaklęcia, narzucającego więzy, aby nauczyć pozostałych, jakich znaków i słów powinni użyć.
- Sam wykuwa teraz miecz, którym rozpłatam Niszczyciela, gdy tylko nałożymy mu pęta - powiedziała. Miała przynajmniej nadzieję, że jest to prawda. Chcąc się w niej utwierdzić, dodała: - On odziedziczył moc po Budowniczych Muru. Jest ich prawowitym spadkobiercą.
Wskazała ręką swojego siostrzeńca, który pochylał się nad Nehimą i skomplikowanymi ruchami dłoni prządł z wypowiadanych przez siebie znaków Kodeksu błyszczącą nić. Wysnuwał ją z powietrza i nawijał na ostrze nagiego miecza.
- Jak długo to potrwa? - spytała Ellimere.
- Nie wiem - szepnęła Lirael. Potem głośno powtórzyła: - Nie wiem.
Wciąż stali i czekali, a sekundy wlokły się jak minuty. Sam przywoływał coraz to nowe znaki Kodeksu, zza linii wzgórz dobiegał złowrogi pomruk Orannisa. Każdy z nich czynił swoje własne, całkiem odmienne czary. Lirael co kilka sekund spoglądała w stronę doliny, gdzie rozkazy majora Greena stopniowo zyskiwały posłuch i Southerlińczycy zaczęli kłaść się na ziemi. Po chwili z powrotem przenosiła wzrok na Sama, potem obserwowała stojącego w ogniu Niszczyciela i tak na przemian, a wszystko, co widziała, napawało ją lękiem.
Wiedziała, że Southerlińczycy wciąż jeszcze znajdują się zbyt blisko, mimo że przesunęli się dość znacznie w głąb doliny. W dodatku miała wrażenie, iż Samowi sporo pozostało do końca przygotowań, podczas gdy Niszczyciel stawał się coraz wyższy i silniejszy. Z każdą sekundą zbliżał się do przyjęcia swej drugiej postaci, dzięki której zyskał miano Niszczyciela.
Kiedy nagle Sam podniósł się z miejsca, wszyscy drgnęli. Przeszedł ich dreszcz, gdy wypowiedział siedem znaków głównych, jeden po drugim. Z jego wyciągniętych dłoni spłynęła rzeka roztopionego złota przetykanego srebrnymi płomieniami i zalała zroszone krwią ostrze miecza Lirael, wzdłuż którego Sameth ułożył rozdzielone uprzednio piszczałki fletni.
Chwilę później Niszczyciel rozbłysł jeszcze jaśniej, a pod ich stopami zadrżała ziemia.
- Odwróćcie wzrok i zamknijcie oczy! - krzyknęła Lirael. Obróciła się w kierunku doliny, zakryła ręką twarz i przysiadła. Za jej plecami strzelił w niebo słup ognia, unosząc na swoim wierzchołku świetlistą srebrną sferę - połączone półkule. Wznosząca się kula pałała coraz jaśniejszym światłem, aż w końcu przyćmiła słońce. Przez moment wisiała na niebie, jakby lustrując teren, po czym zniknęła.
Lirael czekała całe dziewięć sekund, długich jak wieczność. Oczy miała mocno zaciśnięte, a twarz wtulała w brudny rękaw. Wiedziała, co się stanie, ale nie czuła się przez to lepiej.
Eksplozja nastąpiła, gdy doliczyła do dziewięciu. Przez dolinę przetoczyła się fala niszczycielskiego żaru. Najpierw unicestwiła młyn i bocznicę kolejową, a zaraz potem wyparowało całe jezioro, strzelając w niebo huczącymi kłębami gorącej pary. Skały topiły się, drzewa obracały w popiół, a ptaki i ryby po prostu znikały. Rozpalone do białości pręty odgromników wyleciały w powietrze, by po chwili opaść na ziemię śmiercionośnym deszczem płynnego metalu.
Wybuch zmiótł wierzchołek wzgórza - ziemię, skały, drzewa, odgromniki i wszystko, co napotkał na swej drodze. To zaś, co pozostało, stanęło w ogniu, który po paru sekundach ugasiła unosząca się w powietrzu para.
Choć wzgórze osłabiło nieco impet uderzenia, zewnętrzny romb ochronny stanął w ogniu, a chwilę potem zniknął. Drugi romb osłonił ich przed ognistym wiatrem i kłębami pary, które mogły spalić ciało aż do kości. Po kilku sekundach również i on rozpłynął się bez śladu.
Trzeci, ostatni romb, wytrwał ponad minutę, chroniąc ich przed gradem kamieni, deszczem płynnego metalu i szczątkami tego, co porwał wicher. Rozpadł się dopiero wtedy, gdy najgorsze mieli już za sobą. Gorący, lecz nie zabójczy podmuch owionął Siedmiu, którzy wstrząśnięci i skuleni siedzieli na ziemi, wciąż jeszcze zaciskając powieki. Nad ich głowami unosiła się chmura kurzu, popiołu i pary. Na wysokości tysiąca stóp zawisła jak potężny grzyb, pogrążając wszystko w mroku.
Pierwsza ocknęła się Lirael. Gdy otwarła oczy, dostrzegła popiół sypiący się z nieba jak czarny śnieg. Niewielki skrawek ziemi, na którym przycupnęli, przypominał wysepkę cudownie ocalałą pośród morza zniszczeń, w świecie pozbawionym barw, pod niebem czarnym jak najgłębsza noc, bez śladu słońca. Ale widok ten nie wstrząsnął nią tak mocno, jak można się było spodziewać, bo przecież pamiętała go z podróży do przeszłości. Wybiegała myślą naprzód, starając się skupić na tym, co należało jeszcze zrobić. Na zadaniu, które ją czekało.
- Chrońcie się przed żarem! - krzyknęła, gdy inni zaczęli z wolna wstawać i zszokowani spoglądali wokół przerażonym wzrokiem. Szybko wyczarowała w myślach ochronne znaki Kodeksu, które spłynęły na jej skórę i ubranie. Potem rozejrzała się, chcąc sprawdzić, czy Sameth przygotował broń.
Siostrzeniec trzymał miecz za ostrze i wydawał się mocno zadziwiony tym, co stworzył. Wręczył nowy oręż Lirael, a ona ujęła go ostrożnie, czując, że przeszywa ją lęk. Nie był to przecież jej dawny miecz, Nehima, lecz zupełnie inna broń. Miał teraz szersze ostrze, a z jego głowicy zniknął zielony kamień. Przebiegały po nim znaki Kodeksu, a metal, z którego został wykonany, rzucał srebrzysto-czerwone refleksy, zupełnie jakby klingę skąpano w jakimś dziwnym oleju. Lirael pomyślała, że broń przypomina narzędzie katowskie. Wydawało się jej, że inskrypcja na ostrzu nie zmieniła się, ale nie mogła sobie dokładnie przypomnieć jej dawnego brzmienia. Teraz napis głosił po prostu: „Pamiętaj Nehimę”.
- Czy o taki miecz chodziło? - zapytał Sam. Był trupio blady z przerażenia. Spojrzał ponad ramieniem Lirael w stronę doliny, ale nie dostrzegł najmniejszego śladu po Southerlińczykach, majorze Greenie i jego żołnierzach. Może dlatego, że w powietrzu unosił się pył i było ciemno. Jednak ich obecności nie zdradzał też żaden dźwięk. Nie było krzyków, wołania o pomoc, więc ogarnęły go najgorsze przeczucia. - Zrobiłem wszystko według twoich wskazówek.
- Tak - odparła ochrypłym głosem Lirael, której zupełnie zaschło w gardle. Miecz ciążył jej w dłoni, a jeszcze bardziej na sercu. Wiedziała, że z chwilą gdy... jeżeli w ogóle... uda im się spętać Niszczyciela, będzie musiała posłużyć się tym mieczem, aby przeciąć go na pół. Żadne więzy nie mogły wytrzymać długo, dopóki Orannis pozostawał jednością - a ten miecz był w stanie go przepołowić, ale tylko kosztem życia tego, który nim władał. Kosztem jej życia.
- Czy każde z was ma dzwonek? - zapytała szybko, by wyrwać się z zamyślenia. - Sabriel, podaj Samowi Belgaera i powiedz mu, jak brzmi zaklęcie nakładające więzy.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przez roztrzaskane wzgórze i poprowadziła ich po zboczu, pomiędzy płomieniami, ławicami popiołu i kałużami stygnącego metalu. Zeszli na brzeg wyschniętego jeziora, gdzie Niszczyciel spoczął na chwilę, szykując się do przeistoczenia w trzecią postać, która miała rozpętać jeszcze większe moce zniszczenia.
Każda z osób podążających za Lirael dzierżyła dzwonek i wszyscy powtarzali w myślach zaklęcie, którego ich nauczyła. Na ich twarzach malował się wyraz przygnębienia.
W miarę jak się przybliżali, coraz wyraźniej czuli odór Wolnej Magii, pomimo gęstego dymu. Kwaśny smród uderzał w ich nozdrza i wdzierał się do płuc, wywołując ataki nudności. Zdawał się przenikać ich na wskroś, lecz Lirael nie zwalniała kroku, mimo bólu i odruchów wymiotnych, a inni podążali za nią, dzielnie walcząc ze skurczami jelit i podchodzącą do gardła żółcią.
Para opadła już i utworzyła mgłę, a chmura w kształcie ogromnego grzyba sprawiła, że zrobiło się ciemno jak w nocy, i dlatego Lirael podążała właściwie na oślep, kierując się niemal wyłącznie instynktem. Szła tam, gdzie odór był najbardziej intensywny, sądząc, że to najkrótsza droga do kuli, która stanowiła serce Niszczyciela. Wiedziała, że idąc zwykłą ścieżką, straciliby dużo więcej czasu i mogliby się spóźnić. Gdyby pojawił się nowy słup ognia, niechybnie oznaczałoby to, że ponieśli klęskę.
Wtem, całkiem niespodziewanie, Lirael zobaczyła ognistą kulę - obecne wcielenie Niszczyciela. Wisiała ona nad ziemią, a po jej gładkiej świetlistej powierzchni przebiegały czarne cienie na przemian z językami ognia.
- Otoczmy go kręgiem - rozkazała Lirael, a jej głos był ledwie słyszalny w tej otchłani zniszczenia, pośród ciemności i mgieł.
Lewą ręką uchwyciła Astaraela i skrzywiła się z bólu, gdyż dała znać o sobie rana, którą zadał jej Hedge. Do tej pory nie znalazła ani chwili czasu, by się nią zająć. Przez jej umysł przebiegła ponura myśl, że wkrótce i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia. Oparła o prawe ramię miecz, szykując się do ciosu.
W całkowitym milczeniu jej towarzysze, a właściwie dawna i nowa rodzina - co uświadomiła sobie ze ściśniętym sercem - utworzyli krąg wokół kuli ognia i ciemności. Dopiero wtedy Lirael zorientowała się, że nie ma wśród nich Moggeta, choć wcześniej był przecież razem z nimi w rombie ochronnym. Obudziło to w jej duszy pewien niepokój.
Krąg zamknął się i wszyscy spojrzeli na Lirael. Wzięła głęboki oddech, ale zaraz zaniosła się kaszlem, bo żrące opary Wolnej Magii chwyciły ją za gardło. Nim odzyskała głos i przystąpiła do wypowiedzenia zaklęcia, kula zaczęła szybko rosnąć i w kierunku Siedmiu skoczyły czerwone płomienie, jak tysiące jęzorów wysuwających się, żeby posmakować ich ciał. Płomienie wiły się wściekle, i nagle usłyszeli głos Orannisa.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Wybór Yrael
- A więc Hedge sprawił mi zawód... Tacy właśnie są słudzy - odezwał się Orannis. Jego głos brzmiał ostro i przenikliwie, choć zniżył go niemal do szeptu. - Wszystkie żywe istoty zawsze będą sprawiać zawód, dopóki nie otoczy mnie cisza i nie pogrążę się w wiecznym spokoju, pośród morza pyłu.
Lecz oto nadchodzi kolejnych Siedmiu. Będą znów uderzać w dzwonki, by mnie spętać i zamknąć na powrót w okowach z metalu, głęboko pod ziemią. Ale czyż mogą zwyciężyć Niszczyciela, ostatniego i najpotężniejszego z Dziewięciu, skoro krew ich jest tak rozwodniona, a moc tak wątła?
Orannis umilkł na chwilę i zapadła straszliwa, niczym nie zmącona cisza. Następnie wypowiedział trzy słowa, które poraziły wszystkich, którzy go słuchali, jak brutalne uderzenie w twarz:
- Myślę, że nie.
Słowa te miały w sobie taką moc, że nikt nie śmiał się poruszyć ani cokolwiek powiedzieć. Był już najwyższy czas, żeby Lirael zaczęła rzucać zaklęcie nakładające więzy, ale gardło miała tak spieczone, że nie mogła wykrztusić słowa, a ociężałe nogi nie pozwalały zrobić kroku. Rozpaczliwie starała się zwalczyć siłę, która nią zawładnęła, wykorzystując przypływ słabości wywołany bólem ramienia, wspomnieniem twarzy umierającego Nicka i obrazami potwornych zniszczeń.
W końcu zesztywniały język drgnął i Lirael poczuła w ustach odrobinę wilgoci, mimo że Orannis znacznie się powiększył i przybliżył do kręgu utworzonego przez Siedmiu, a pełzające po nim płomienie prawie już dosięgały głupców, którzy ośmielili się z nim zmierzyć.
- Zwracam się przeciw tobie jako Astarael - przemówiła ochrypłym głosem Lirael i nakreśliła ostrym końcem miecza znak Kodeksu, który rozbłysnął i zawisł w powietrzu. Języki ognia cofnęły się wprawdzie nieznacznie, lecz wystarczyło to, by pozostali wyswobodzili się spod wpływu Orannisa i zaczęli nakładać mu więzy. Sabriel narysowała mieczem kolejny znak i powiedziała:
- Zwracam się przeciw tobie jako Saraneth. - Jej mocny i pewny głos natchnął wszystkich nadzieją.
- Zwracam się przeciwko tobie jako Belgaer - powiedział Sam, a jego głos wzmógł się i zabrzmiał gniewem, gdy Książę przypomniał sobie pobladłą twarz Nicka i jego słowa: „postaraj się to zrobić jak najlepiej”. Szybko nakreślił swój znak i prawie że cisnął go w kierunku Orannisa.
- Zwracam się przeciw tobie jako Dyrim - dumnie i wyzywająco oświadczyła Ellimere. Nakreśliła swój znak wolno i starannie, jakby rysowała go na piasku.
- Co uczyniłem wtedy, czynię i teraz - odezwało się Podłe Psisko. - Jestem Kibeth i również zwracam się przeciwko tobie.
W odróżnieniu od pozostałych, pies nie nakreślił znaku Kodeksu, lecz naprężył mięśnie i otrzepał się, a wówczas na ciemnej sierści rozbłysło mnóstwo znaków Kodeksu, które zaczęły wędrować po całym jego ciele, układając się w najrozmaitsze wzory, mieniąc się różnymi kolorami i przybierając najdziwniejsze kształty. Jeden ze znaków zawisł w powietrzu tuż przed pyskiem psa, ten zaś nabrał powietrza, dmuchnął i posłał go w stronę Niszczyciela.
- Choć jesteśmy dwie, stanowimy jedno i razem zwracamy się przeciwko tobie jako Mosrael - powiedziały jednocześnie Sanar i Ryelle. Bliźniaczki splotły dłonie i wspólnie, kilkoma zamaszystymi ruchami narysowały w powietrzu swój znak.
- Jestem Torrigan, zwany Touchstone’em i zwracam się przeciw tobie jako Ranna - oznajmił królewskim tonem Touchstone. Gdy znak, który nakreślił, rozjarzył się, mąż Sabriel jako pierwszy potrząsnął dzwonkiem. Dołączyły do niego Clayry i odezwał się Mosrael. Następnie zaczęło szczekać Podłe Psisko, dostrajając swój głos do rytmu pozostałych dźwięków. Ellimere wprawiła w ruch Dyrima, Sam zadzwonił Belgaerem, a Sabriel Saranethem, którego niskie i głębokie brzmienie zdominowało wszystkie inne odgłosy.
Jako ostatnia włączyła się Lirael. Potrząsnęła Astaraelem, a wówczas jego żałobny ton dołączył do pozostałych dźwięków, które szczelnie otoczyły Orannisa magicznym kręgiem. W innych okolicznościach Dzwonek Smutku strąciłby wszystkich, którzy go słuchali, w Śmierć. Tym razem jednak śpiewał w chórze razem z sześcioma innymi głosami i jego pieśń napełniała serca bezbrzeżnym smutkiem. Ich muzyka była czymś więcej niż dźwiękami i mocą. Był to hymn ziemi, księżyca, gwiazd, morza i nieba, Życia i Śmierci, tego, co było, i tego, co będzie - pieśń Kodeksu, która niegdyś, u zarania dziejów, spętała Orannisa, a teraz miała go ujarzmić po raz wtóry.
Dzwonki grały tak długo, że Lirael zdawało się, iż dźwięki wypełniły ją po brzegi. Nasyciła się ich mocą, jak gąbka niezdolna wchłonąć więcej wody. Wyczuwała ją także u innych osób tworzących krąg. Niewiele już brakowało, by ta moc się przelała.
Gdy to nastąpiło, spłynęła i wypełniła znak nakreślony ręką Lirael. Magiczny symbol rozbłysł i zaczął rozprzestrzeniać się na boki. W końcu stał się smugą światła, która połączyła się najpierw z sąsiednim znakiem, potem z kolejnym i jeszcze następnym, aż powstał ognisty pierścień opasujący ciemną i przerażającą kulę, jaką był teraz Orannis.
Lirael dokończyła zaklęcie. Słowa wypływały z niej na podobieństwo fali, która pędziła, gnana przypływem mocy. Pierścień zalśnił jeszcze bardziej i zaczął się zacieśniać, zmuszając języki ognia do odwrotu. Wijąc się wściekle, płomienie wpełzły z powrotem do środka mrocznej kuli.
Następczyni Abhorsenów zrobiła krok do przodu, a pozostali uczynili to samo, tworząc jeszcze jeden krąg wokół Niszczyciela. Po chwili wszyscy znowu posunęli się o krok, i o następny, aż w końcu kordon zacieśnił się na tyle, że kula ciemności zaczęła maleć. Zewsząd dobiegał triumfalny dźwięk dzwonków, który współgrał ze szczekaniem psa. W Lirael wezbrało uczucie tryumfu i ulgi, szybko jednak na powrót ogarnął ją lęk. W ręku dzierżyła przecież miecz. Wiedziała, że z chwilą, kiedy go użyje, będzie musiała nieodwołalnie udać się w kierunku Dziewiątej Bramy, by tym razem już nie powrócić.
W pewnym momencie pierścień przestał się zacieśniać. Również głos dzwonków zaczął się załamywać, a dzwoniący zatrzymali się w pół kroku. Dreszcz przeszedł ciało Lirael i poczuła odpływ mocy, jakby nieoczekiwanie natrafiła na przeszkodę.
- Nie - odezwał się Orannis. Jego głos był zupełnie spokojny i pozbawiony emocji.
Kiedy Niszczyciel przemówił, świetlisty pierścień zadrżał i ponownie zaczął się rozszerzać, rozciągany przez powiększającą się gwałtownie kulę. Jęzory ognia znów wychynęły ze środka, jeszcze liczniejsze niż poprzednio.
Mimo że dzwonki wciąż grały, dzwoniący zostali zmuszeni do odwrotu. Na ich twarzach malowały się różne uczucia, od ponurej rozpaczy po krańcową determinację. Ognisty krąg rozsunął się i przygasł pod wpływem narastającej mocy Niszczyciela.
- Zbyt długo spoczywałem w grobowcu z metalu - powiedział Orannis. - Zbyt długo nędzne pełzające życie uwłaczało mej godności. Jestem Niszczycielem, który sprawi, że wszystko ulegnie zagładzie!
Gdy skończył mówić, ze środka kuli znów wyskoczyły czarne płomienie i pochwyciły magiczny pierścień tysiącami palców. Wyginały go na wszystkie strony i szarpały, starając się go rozerwać.
Lirael miała wrażenie, że przygląda się temu z oddali. Wszystko przepadło. Nie mogli już zapobiec katastrofie. Widziała, jak doszło do związania Orannisa u Prapoczątku dziejów. Wówczas Siedmiu zatryumfowało, tym razem jednak próba nie powiodła się i ponieśli klęskę.
Lirael zdążyła się pogodzić z myślą, że warunkiem spętania Niszczyciela jest jej własna śmierć. Uważała, że nie jest to wygórowana cena za życie wszystkich, których znała i kochała. Teraz jednak okazało się, że mieli być pierwszymi spośród niezliczonych rzesz, które czekała śmierć, Orannisowi bowiem marzył się świat prochów i popiołów, zamieszkany wyłącznie przez Zmarłych.
Nagle Lirael, która straciła już wszelką nadzieję, usłyszała głos Sama. Chwilę później zobaczyła, że tuż obok niego rozbłysł wysoki słup białego ognia, przypominający nieco ludzką postać.
- Bądź wolny, Moggecie! - krzyknął Sam, unosząc rozpiętą czerwoną obrożę. - Dokonaj właściwego wyboru!
Ognista postać wciąż rosła. Odwróciła się od Sama i przybliżyła do Sabriel, zniżając głowę, jakby zamierzała ugryźć. Sabriel spojrzała na nią ze stoickim spokojem. Stwór zawahał się i przesunął w stronę Lirael, która natychmiast poczuła bijące od niego gorąco i odór Wolnej Magii zmieszany z ostrymi, drażniącymi płuca wyziewami Orannisa.
- Proszę cię, Moggecie - szepnęła Lirael, zbyt cicho, by ktokolwiek mógł ją usłyszeć. Mimo to biała postać usłyszała. Zatrzymała się i zwróciła w stronę Niszczyciela, zmieniając swój wygląd. Słup iskrzącego się białego światła przybrał bardziej ludzkie kształty, lecz skóra tej istoty nadal rzucała taki blask jak najjaśniejsza gwiazda.
- Jestem Yrael - powiedziała mocnym, chrapliwym głosem i wyciągnęła rękę, by dorzucić wiązkę srebrzystego ognia do gasnącego pierścienia. - Ja także zwracam się przeciwko tobie.
Świetlisty krąg znowu zaczął się zacieśniać i wszyscy odruchowo przesunęli się do przodu. Tym razem pierścień nie natrafił na żadną przeszkodę i zaciskał się coraz bardziej wokół ciemniejącej kuli. Języki ognia wygasły, a sferyczna powierzchnia przybrała srebrzystą barwę, taką samą, jaką miały półkule, w których przez długi czas więziony był Orannis.
Lirael znowu zrobiła krok naprzód, ciągle wpatrując się w gwałtownie malejącą kulę. Mgliście zdała sobie sprawę, że Astarael nadal dźwięczy w jej dłoni. Do części jej świadomości dotarło także, iż również Yrael włączył się do śpiewu, a jego głos jest donośniejszy nawet od chóralnego brzmienia dzwonków i szczekania psa.
Kula nadal się pomniejszała, a metaliczna powłoka wolno rozlewała się po jej powierzchni, niczym kropla rtęci wrzucona do wody. Gdy niemal cała lśniła już srebrzystym blaskiem, Lirael zrozumiała, że przyszedł czas na nią. Do zupełnego ujarzmienia Orannisa brakowało jeszcze tylko kilku minut. Tym razem jednak Niszczyciel miał zostać związany nie przez Siedmiu, lecz przez Ośmiu, ponieważ Mogget-Yrael nie mógł być nikim innym jak Ósmym Mocarzem Świetlistych Błyskawic, który również został spętany przez Siedmiu u zarania dziejów.
Dzwonki grały swą melodię, wtórował im Yrael, Kibeth szczekał, nad wszystkim zaś unosił się żałobny śpiew Astaraela. Lirael podeszła do srebrzystej kuli i uniosła miecz, który wykuł dla niej Sam z krwi, ostrza Nehimy i duchów Siedmiu zaklętych w magicznych piszczałkach fletni.
Wtedy Orannis przemówił, a w jego ostrym głosie zabrzmiało rozgoryczenie.
- Dlaczego, Yraelu? - zapytał, gdy ostatnie ciemne miejsca na jego powierzchni pokrył srebrny metal i kula wolno zaczęła zapadać się w ziemię. - Dlaczego? - powtórzył.
Odpowiedź Yraela zdawała się płynąć z daleka, jakby po drodze musiała pokonać ogromne przestrzenie. Jego słowa powoli przenikały do świadomości Lirael, gdy jeszcze wyżej uniosła miecz i odchyliła ciało do tyłu, przygotowując się do zadania potężnego ciosu, który miał przeciąć całą kulę.
- Życie - odparł Yrael, który miał w sobie więcej z Moggeta, niż przypuszczał. - Ryby i ptaki, ciepło słońca i cień drzew, polne myszy w łanie zbóż, chłodny blask księżyca. Wszystkie...
Lirael nie usłyszała już nic więcej. Zebrała w sobie całą odwagę i uderzyła. Miecz spadł na srebrzysty metal ze zgrzytem, który zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Ostrze wbiło się, sypiąc wokół snopem błękitno-biąłych iskier, te zaś leciały aż pod samo niebo, zasnute chmurami popiołu.
Rękojeść rozgrzała się do czerwoności, miecz zaczął się topić i parzyć dłoń Lirael. Krzyknęła z bólu, ale nie chciała się poddać i z furią napierała na kulę całym swym ciężarem, dobywając wszystkich sił, by przeciąć Orannisa. W ogniu trawiącym miecz wyczuwała obecność Niszczyciela: mścił się na niej, przelewając w nią swą śmiercionośną moc - by spaliła ją na popiół.
Lirael znowu krzyknęła, gdyż płomienie objęły rękojeść, a jej dłoń zamieniła się w jeden wielki pęcherz bólu. Jednak nie cofnęła się, chcąc do końca wypełnić swe zadanie.
Gdy miecz wreszcie przeciął kulę na dwie części, Lirael spróbowała wyswobodzić rękę, chociaż wiedziała, że jej wysiłki skazane są na niepowodzenie. Niszczyciel zdołał nią zawładnąć. Ostrze miecza, nim całkiem się rozpadło, na moment stało się pomostem pomiędzy półkulami, przez co Orannis wciąż stanowił jedność. To właśnie miało ją zgubić.
- Piesku! - krzyknęła instynktownie, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi, bo ból i strach ogarnęły ją bez reszty. Nie mogła tak po prostu umrzeć, mimo że była na to przygotowana. Jeszcze raz spróbowała otworzyć dłoń, ale jej palce wtopiły się w metal, a do krwi przeniknął Orannis, który natychmiast zaczął się rozprzestrzeniać, pragnąc, by strawił ją ogień.
Nagle na nadgarstku Lirael zacisnęły się szczęki psa. Poczuła nowy ból - ostry i przenikliwy. Poczuła też, że nie ma już w jej ciele Orannisa ani języków ognia, które niosły jej zagładę. Wówczas uświadomiła sobie, co się stało - pies odgryzł jej dłoń.
Cała mściwa moc, jaka pozostała jeszcze Orannisowi, zwróciła się przeciwko Podłemu Psisku. Czerwone płomienie zatańczyły wokół wiernego towarzysza Lirael, gdy tylko wypluł z pyska odgryzioną dłoń, wrzucając ją między półkule, gdzie wiła się i drgała jak odrażający pająk, powoli zwęglając się na popiół.
Sekundę później buchnął wielki ogień i ogarnął psa. Lirael cudem zdołała uskoczyć do tyłu, z opalonymi brwiami, ledwo zachowując równowagę. Zaraz potem rozległ się długi, przeraźliwy krzyk zawiedzionej nadziei - półkule ostatecznie rozpadły się w dwie różne strony. Jedna z nich przeleciała tuż obok Lirael i spadła na dno wyschniętego zbiornika, który ponownie zaczął się wypełniać wodą. Druga przemknęła niedaleko Sabriel i zatrzymała się za jej plecami, wzniecając tumany kurzu i popiołu.
- Ujarzmiony i pokonany - szepnęła Lirael, patrząc z niedowierzaniem na okaleczoną rękę. Ciągle jeszcze czuła dłoń, choć zamiast niej miała tylko przypalony kikut i osmalone strzępy rękawa.
Zaczęła się spazmatycznie trząść, a do oczu napłynęły jej łzy. Po chwili rozpłakała się tak strasznie, iż przestała cokolwiek widzieć. Myślała tylko o jednym - że musi odnaleźć Psisko. Zaczęła iść na oślep, przywołując go do siebie.
- Tu jestem - odezwał się cicho pies. Leżał na boku, na kupie popiołu, w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywała kula. Słysząc głos swojej pani, pomerdał ogonem, a właściwie samym tylko koniuszkiem, lecz nie ruszył się z miejsca.
Lirael uklękła przy nim. Nie wyglądał na rannego, ale spostrzegła, że sierść na pysku miał przyprószoną siwizną, a skórę na szyi zwiotczałą, jakby nagle się postarzał. Gdy pochyliła się nad nim, wolno uniósł łeb i polizał delikatnie jej policzek.
- Nasza praca skończona, pani - powiedział cicho, znów kładąc głowę na ziemi. - Teraz będę musiał cię opuścić.
- Nie - załkała Lirael. Gładziła przyjaciela swą okaleczoną ręką i przytulała policzek do jego pyska. - To ja miałam zginąć! Nie pozwolę ci odejść! Kocham cię, piesku!
- Będą inne psy, inni przyjaciele i inna miłość - szepnął. - Odnalazłaś rodzinę, poznałaś swoje dziedzictwo i zaszłaś bardzo wysoko. Ja też cię kocham, ale mój czas już minął. Żegnaj, Lirael!
Po chwili odszedł, a jej pozostała w ręce tylko mała kamienna figurka psa.
Z tyłu dobiegał ją głos Yraela i Sabriel. Na krótko odezwał się także Belgaer, który uwalniał Moggeta po wielu tysiącleciach służby. Pojedynczy głos dzwonka brzmiał dziwnie po tym, jak grał cały ich chór. Lirael zdawało się, że dźwięk ten dobiega do niej z bardzo daleka, jakby z innego czasu i miejsca.
Chwilę później Sam odnalazł ją zwiniętą w kłębek pośród popiołów. Okaleczonym ramieniem przytulała do siebie niewielką figurkę psa. W drugiej ręce trzymała Astaraela, zacisnąwszy palce na sercu dzwonka, by nie wydobył się zeń żaden dźwięk.
Epilog
Nick stał w rzece i przypatrywał się z zainteresowaniem, jak nurt opływa mu kolana. Chciał położyć się w wodzie i pozwolić, by uniosła go w nieznane, razem z jego winą i smutkiem. Nie mógł się jednak poruszyć, bo w miejscu przytrzymywała go jakaś siła promieniująca z niewielkiego znaku, który miał na czole. Pulsował on ciepłem, co było dosyć dziwne wobec bijącego zewsząd chłodu.
Po jakimś czasie - kilku minutach, godzinach, a może nawet dniach, ponieważ trudno było stwierdzić jednoznacznie, czy czas w ogóle płynął w tym niezwykłym miejscu wypełnionym przyćmionym szarym światłem - Nick zauważył, że siedzi obok niego pies. Czworonóg miał poważną minę, był duży, czarno-brązowy i wydawał się znajomy.
- Jesteś psem z mojego snu - powiedział Nicholas i schylił się, by podrapać go za uchem. - Ale to wcale nie był sen, prawda? Miałeś wtedy skrzydła.
- Tak - potwierdził pies. - To ja. Nazywam się Podłe Psisko.
- Miło mi cię poznać - odparł oficjalnie Nick. Pies podał mu łapę, a Nicholas ją uścisnął. - Czy wiesz może, gdzie jesteśmy? Myślałem już, że...
- Nie żyjesz - dokończył pies beztroskim tonem. - I nie pomyliłeś się. Jesteśmy w Śmierci.
- Ach tak - powiedział krótko Nick. Kiedyś może wszcząłby na ten temat dyskusję, ale teraz zmienił się jego punkt widzenia, a poza tym nurtowało go wiele innych spraw. - Czy wiesz może... czy oni... te półkule?
- Orannis został na nowo ujarzmiony - oznajmił pies. - Znów stał się więźniem półkul, które w stosownym czasie zostaną przewiezione z powrotem do Starego Królestwa, zakopane głęboko w ziemi pod warstwą kamieni i obłożone zaklęciami.
Na twarzy Nicka odmalowała się ulga, zniknął z niej wyraz zatroskania, a wszystkie zmarszczki widoczne wokół oczu i ust wygładziły się. Uklęknął koło psa, chcąc go przytulić. Poczuł ciepło jego skóry kontrastujące mocno z chłodem rzeki. Również błyszcząca obroża, którą zwierzak miał na szyi, emanowała ciepłem i przyjemnie grzała w pierś.
- A Sam i... Lirael? - zapytał Nick z nadzieją w głosie. Nadal pochylał się nad psem i mówił wprost do jego ucha.
- Żyją - odparło Podłe Psisko. - Choć nie wyszli całkiem bez szwanku. Moja pani straciła dłoń. Książę Sameth zrobi jej oczywiście nową, z najczystszego złota i czarów najwyższej próby. Odtąd po wszystkie czasy będą ją nazywać Złotoręką. Oprócz tego przysługuje jej jeszcze miano Strażniczki Pamięci, tytuł Abhorsen i kilka innych. Ale Lirael odniosła jeszcze wiele innych ran, którymi trzeba będzie się zająć. Jest taka młoda. Wstań, Nicholasie.
Młodzieniec zrobił to, co polecił mu pies. Wyprostował się i stracił na moment równowagę, gdyż nurt chciał go przewrócić i porwać w głąb.
- Udzieliłem ci pośmiertnego chrztu i dzięki temu ocaliłem twego ducha - powiedziało Podłe Psisko. - Masz teraz na czole znak Kodeksu. Zneutralizuje on działanie Wolnej Magii, która pozostała w twojej krwi i w kościach. Zarówno ten znak, jak i Wolna Magia będą ci odtąd i dobrodziejstwem, i ciężarem, bo zabiorą cię daleko od Ancelstierre i poprowadzą ścieżką, do której nigdy nie tęskniłeś.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał oszołomiony Nick. Dotknął znaku na czole i zmrużył oczy, bo oślepił go nagły rozbłysk światła. Na obroży psa także rozjarzyły się znaki Kodeksu, roztaczając wokół jego głowy złocisty blask. - Dlaczego powiedziałeś, że będę daleko od Ancelstierre? Dokąd miałbym pójść? Przecież umarłem...
- Posyłam cię z powrotem - powiedział łagodnym głosem pies, delikatnie trącając pyskiem nogę Nicka po to, by odwrócił się w stronę Życia. Następnie szczeknął krótko, co zabrzmiało jak powitanie i pożegnanie zarazem.
- Wolno tak? - zdziwił się Nick, czując, że wartki nurt, choć niechętnie, wypuszcza go z objęć i zezwala na pierwszy krok z powrotem.
- Nie - odparł pies. - Ale przecież nie na darmo zwą mnie Podłym Psiskiem.
Nick zrobił kolejny krok i uśmiechnął się, czując na twarzy ciepły powiew Życia. Uśmiech ten szybko przerodził się w radosny śmiech - śmiech, który akceptował i witał wszystko, nawet ból, który czaił się w głębi jego ciała.
Powrócił do Życia. Spojrzał w górę i zobaczył, jak słońce przedziera się przez wiszące nisko, ciemne chmury. Ciepłe promienie oświetliły niewielki skrawek ziemi o kształcie rombu. Tu właśnie spoczywało jego ciało, bezpieczne pośród bezmiaru zniszczeń. Nick usiadł i dostrzegł zbliżających się ku niemu żołnierzy, którzy brnęli przez łachy popiołu. Za nimi szli Southerlińczycy w starannie wyczyszczonych, błękitnych czapkach i chustach, stanowiących jedyny kolorowy akcent na tle ponurego krajobrazu.
Całkiem niespodziewanie u stóp Nicholasa pojawił się biały kot. Prychnął z odrazą i powiedział:
- Mogłem się tego spodziewać - a potem spojrzał przez ramię Nicka na coś, czego wcale tam nie było, mrugnął porozumiewawczo i oddalił się szybko, zmierzając na północ.
Chwilę później Nick dojrzał następną grupę ludzi. Było ich sześcioro, szli bardzo wolno ociężałym krokiem i prowadzili ze sobą jeszcze kogoś.
Nicholas z trudem dźwignął się z miejsca i pomachał im ręką na powitanie. Widać było, że są zaskoczeni. W ciągu krótkiej chwili, która upłynęła między jego gestem a ich odpowiedzią, pomyślał o swojej przyszłości i doszedł do wniosku, że na pewno będzie dużo lepsza od przeszłości, którą zostawił za sobą.
Podłe Psisko siedziało kilka minut z przekrzywioną na bok głową. Jego mądre stare oczy widziały znacznie więcej niż samą rzekę, uszy zaś wyłapywały całą gamę dźwięków - nie tylko chlupotanie wody. Po chwili z jego gardła dobiegło pełne zadowolenia warczenie. Pies wstał - wydłużając sobie łapy, by tułów wystawał nad wodę - i otrzepał się. Następnie odszedł ścieżką, która biegła zakosami wzdłuż granicy pomiędzy Życiem a Śmiercią. Przez cały czas tak żwawo merdał ogonem, że jego koniuszek uderzał w wodę, tworząc pianę na powierzchni rzeki.
Spis treści
Prolog
Część pierwsza
Rozdział 1: Oblężenie
Rozdział 2: Droga w dół
Rozdział 3: Szarłat, rozmaryn i łzy
Rozdział 4: Śniadanie kruków
Rozdział 5: Przybądź, wietrze, spadnij, deszczu!...
Rozdział 6: Srebrne półkule
Rozdział 7: Ostatnia prośba
Rozdział 8: Sameth zostaje poddany próbie
Interludium pierwsze
Część druga
Rozdział 9: Sen o sowach i latających psach
Rozdział 10: Książę Sameth walczy z Hedge’em
Rozdział 11: Pod osłoną trzcin
Rozdział 12: Niszczyciel w ciele Nicholasa
Rozdział 13: Podłe Psisko ujawnia dalsze szczegóły..
Rozdział 14: Lot w kierunku Muru
Rozdział 15: Strefa Graniczna
Rozdział 16: Decyzja majora
Interludium drugie
Część trzecia
Rozdział 17: Powrót do Ancelstierre
Rozdział 18: Chlorr w Masce
Rozdział 19: Puszka sardynek
Rozdział 20: Początek końca
Rozdział 21: Głębiej w Śmierć
Rozdział 22: Farma Błyskawic i Southerlińczycy
Rozdział 23: Lathal, Pan wszelkiej ohydy
Rozdział 24: Zagadkowa inicjatywa Moggeta
Rozdział 25: Dziewiąta Brama
Rozdział 26: Sam i Cienie Pomocników
Rozdział 27: Gdy ustały błyskawice
Rozdział 28: Siedmiu
Rozdział 29: Wybór Yrael
Epilog