Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom)


_____________________________________________________________________________



                             Margit Sandemo


                         SAGA O LUDZIACH LODU


                               Tom XXIX

                            Mi�o�� Lucyfera

_____________________________________________________________________________



        ROZDZIA� I


  Dimmuborgir... Tak brzmi nazwa pewnej okolicy
w p�nocnej Islandii, owianej tak niesamowit�, mistyczn�
wprost s�aw�, �e wywo�uje lodowaty dreszcz grozy nawet
u najbardziej racjonalnie my�l�cych ludzi. Dos�ownie
nazwa ta znaczy: "czarne grodzisko", a je�li si� tam
przyb�dzie w mglisty lub deszczowy dzie�, �atwo odnie��
wra�enie, �e zostali�my rzuceni w najbardziej przera�aj�cy
�wiat ba�ni. Ca�a okolica pe�na jest dziwacznych, grotes-
kowych niekiedy formacji kamiennych, poro�ni�tych
mchem ska� nasuwaj�cych przypuszczenie, �e to w�a�nie
tutaj trolle przemieni�y si� w czarne g�azy tamtego dnia,
gdy dosi�g�y je promienie s�o�ca, lub �e kiedy�, u zarania
dziej�w, zosta�y zalane gor�c� law� wulkaniczn� i tak
zastyg�y.
  Dimmuborgir le�y w terenie wymar�ym. W najbli�szym
s�siedztwie znajduje si� r�wnie mistyczne, osobliwe pod
ka�dym wzgl�dem jezioro Myvatn i wci�� bulgocz�ce
bagniska Namaskard. Ludzi w pobli�u Dimmuborgir
mieszka niewielu. Surowy i ubogi krajobraz otacza "czarne
grodzisko"; niedaleko st�d do gro�nych g�r, kt�re mog�
w ka�dej chwili, znienacka, ockn�� si� z u�pienia i ciska�
w powietrze s�upy ognia i rozpalonej Iawy.
  Po�r�d ska� Dimmuborgir czaj� si� �miertelnie niebez-
pieczne groty i g��bie wype�nione czarn�, po�yskliw�
wod�, kt�rej temperatury nie zna nikt. W niekt�rych
miejscach, gdzie ci�nienie jest znaczne, dochodzi podobno
do trzystu stopni, w innych mo�na sobie pozwoli� na
rozkoszn� ciep�� k�piel. Jak okiem si�gn��, w�r�d wznie-
sie� ko�o jeziora Myvatn igraj� wzbijaj�ce si� wysoko
k��by pary. A wszystko to tchnie wspania��, pora�aj�c�
urod�, przywodz�c� na my�l zamierzch�e czasy gdzie�
z pocz�tku �wiata, kiedy nie istnieli jeszcze ani ludzie, ani
zwierz�ta, a jedynie nieme g�azy, i gdy wichry hula�y tam
i z powrotem po bezkresnych pustkowiach.
  Pewnej wiosny gdzie� w po�owie dziewi�tnastego
wieku w Dimmuborgir rozegra�y si� ponure wydarzenia.
Nikt by ju� teraz nie potrafi� powiedzie�, kiedy si� to
dok�adnie zdarzy�o - chyba pomi�dzy rokiem 1840 a 1870
- ani co to konkretnie by�o. Przetrwa�y tylko g�uche
wie�ci przekazywane z ust do ust.
  Ludzie mieszkaj�cy w pobli�u Myvatn m�wili o jakim�
strasznym niepokoju, opowiadali o przelatuj�cych nad
okolic� wielkich chmarach krzycz�cego ptactwa. Naj-
wi�cej jednak wiedzia�o paru m�czyzn, kt�rzy w tym
czasie podr�owali przez pustkowia na ma�ych, ale bardzo
silnych islandzkich konikach. Za bardzo do Dimmubor-
gir si� owi je�d�cy zbli�y� nie mogli, powiadano. Co�
jednak tam dostrzegali, a konie stawa�y d�ba i szarpa�y si�
niespokojnie, tak �e trudno je by�o utrzyma� w cuglach.
  Od tego punktu poszczeg�lne opowie�ci ju� si� bardzo
od siebie r�ni�. Jedni m�wi�, �e je�d�cy widzieli ogrom-
ne chmary sp�oszonego czarnego ptactwa ko�uj�ce nad
okolic�. Inni twierdz�, �e by�y to strzelaj�ce w g�r�
purpurowe p�omienie ognia, kt�re barwi�y na czerwono
formacje zastyg�ej lawy, jeszcze inni upowiadaj� o drga-
niach powierzchni ziemi albo o strasznym, bolesnym
krzyku, wydobywaj�cym si� z jej wn�trza.
  Je�li chodzi o wybuchy ognia i trz�sienie ziemi, to w tej
okolicy nie jest to nic nadzwyczajnego. By� mo�e wi�c
zdarzy�o si� tu jakie� zwyczajne trz�sienie ziemi, ubar-
wione dodatkowo w podaniach. Takie opowie�ci na og�
z latami rozrastaj� si� i nabieraj� grozy.
  Czy zatem istniej� puwody, by dawa� wiar� pog�oskom
o wydarzeniach w Dimmuburgir?
  Nie by�oby powodu, gdyby nie ten g��boki towarzy-
sz�cy upowiadaniom l�k. To nie by� zwyk�y niepok�j, jaki
na og� poprzedza wybuch wulkanu czy gejzeru, to co�
powa�niejszego, twierdz� ludzie. Co� dotycz�cego g��bi
cz�owieczej duszy.
  Ale nie sta�o si� potem nic, co mog�oby zagadk�
wyja�ni�. Cho� nie dla wszystkich. Niekt�rzy wiedzieli...

  Ogie� trzaska� weso�o, w pokoju by�o mi�o, ciep�o
i przytulnie, jak w ca�ym domu Kola i Anny Marii
Simon�w, kt�rzy mieszkali niedaleko Varnberg
w Upplandii. W t� popo�udniuw� godzin� Anna Maria
w dogasaj�cym �wietle dnia cerowa�a skarpetki. Jej c�rka
Saga siedzia�a przy niej i jak zwykle czyta�a. Kola nie by�o,
wyjecha� za�atwi� jakie� sprawy dla m�odego Axela
Oxenstierny, w�a�ciciela Varnherg, kt�ry najcz�ciej prze-
bywa� w Sztokholmie, gdzie piastowa� godno�� ochmist-
rza nast�pcy tronu. Znaczna cz�� prac w posiad�o�ci
Varnberg spada�a w zwi�zku z tym na Kola Simona.
Zreszt� teraz coraz mniej, bo Kol nie by� ju� taki m�ody,
wci�� jednak lubi� by� u�yteczny. Axel Oxenstierna
rozumia� to bardzo dobrze.
  Saga w pe�ni zas�ugiwa�a na swoje imi�. Szwedzkie
s�owo "saga" znaczy bowiem tyle co ba��.
  Jako dziecko wygl�da�a jak ma�a ksi�niczka z bajki.
Kruczoczarne w�osy uk�ada�y si� jej w pi�kne loki;
karnacj� odziedziczy�a po swoim walo�skim ojcu, Kolu.
Tylko oczy mia�a inne. Oczy Kola by�y takie br�zowe, �e
sprawia�y wra�enie czarnych, Saga natomiast oczy mia�a
jasnozielone. Nie kocio ��te, jak u obci��onych dziedzic-
twem Ludzi Lodu, poniewa� Saga nale�a�a do wybranych,
nie do przekl�tych. Wszyscy wiedzieli o tym od jej
urodzenia, cho� nikt nie umia� powiedzie�, po czym to si�
mianowicie poznaje, �e kto� zosta� wybrany. Mo�e otacza
ich jaka� specjalna aura, kt�r� ludzie wyczuwaj�, cho� jej
nie widz�?
  Oczywi�cie ta sytuacja bardzo martwi�a Simona i Ann�
Mari�. Wybrani mieli zawsze jakie� konkretne powo�anie,
musieli wype�ni� okre�lone zadanie, gdy ich czas nadej-
dzie. Przynosili te� ze sob� na �wiat specjalne, potrzebne
do spe�nienia tego, co zosta�o im przeznaczone, zdolno�ci.
Zazwyczaj by�o to zadanie bardzo trudne, kt�re mog�o
kosztowa� ich wiele, niekiedy nawet �ycie. Dlatego Kol
i Anna Maria �yli w niepokoju.
  Saga osobi�cie nie �ywi�a takich obaw. Dziewczynka
przyjmowa�a �ycie z ogromn� godno�ci� i powag�, kt�ra
jej rodzic�w nape�nia�a dum�, ale te� czasami przera�a�a.
By�a dzieckiem niezwykle ��dnym wiedzy, nieustannie
zadawa�a to samo pytanie: "dlaczego?", co rodzic�w
doprowadza�o niekiedy do rozpaczy, ale odpowiadali
najlepiej jak umieli. Na szcz�cie Anna Maria by�a osob�
bardzo oczytan�, w m�odo�ci pracowa�a przecie� jako
nauczycielka, a i p�niej nie zarzuci�a studi�w i lektury dla
w�asnej przyjemno�ci.
  Saga by�a te� dzieckiem w widoczny spos�b wolnym
od l�ku. Po prostu nie wiedzia�a, co to strach, i dlatego
trzeba jej by�o bardzo pilnowa�, bo wci�� popada�a
w sytuacje niebezpieczne nawet dla �ycia. Poza tym by�a
niesko�czenie dobra, wci�� zaniepokojona, czy kogo� nie
urazi�a, wci�� zatroskana tym, by wszystkim ludziom
i zwierz�tom wiod�o si� jak najlepiej. Ale najwa�niejszej
cechy, mianowicie tej dominuj�cej w jej charakterze
osobistej godno�ci, poczucia w�asnej warto�ci, wielu ludzi
nie dostrzega�o. Sprawia�a wra�enie istoty spokojnej, lecz
ch�odnej, do czego przyczynia�y si� zw�aszcza jej zielone,
zimne oczy. Obcy uwa�ali j� cz�sto za ma�� hrabiank�,
kt�ra z rezerw� odnosi si� do innych ludzi, wynios��
i sztywn�. Ale to nie by�a prawda. Saga mia�a na przyk�ad
bardzo subtelne poczucie humoru, kt�re dawa�o o sobie
zna� w jej spojrzeniu, cho� rzadko wywo�ywa�o u�miech
na wargi. U�miecha�a si� tylko czasami, a i to jedynie
k�cikami ust. Natomiast jej szybkie, b�yskotliwe repliki
�wiadczy�y i o poczuciu humoru, i o bystrej inteligencji.
  Czarowa� natomiast nie umia�a wcale.
  Jako dziecko by�a niczym ksi�niczka z bajki, to
prawda. Jako kilkunastoletnia panienka by�a ju� pi�kno-
�ci� przede wszystkim dzi�ki ciemnej karnacji.
  Teraz Saga mia�a ju� szesna�cie lat. Wci�� jeszcze nie
przesta�a pyta� "dlaczego". Wci�� jej ciekawo�� by�a
nienasycona.
  Podnios�a oczy znad ksi��ki i zmarszczy�a swoje
przypominaj�ce skrzyd�a brwi.
  - Mamo, kim jest Lucyfer?
  Anna Maria zako�czy�a cerowanie, starannie zwin�a
skarpetk� i od�o�y�a do koszyczka. Jej ciemne w�osy by�y
ju� teraz mocno przypr�szone srebrem, bo urodzi�a c�rk�
p�no, teraz by�a kobiet� pi��dziesi�ciopi�cioletni�.
  - Kim by� Lucyfer, chcia�a� zapyta�. Bo przecie� on
nie istnieje. Ludzie maj� co prawda zwyczaj nazywa�
r�nego rodzaju drani w�a�nie jego imieniem, ale to tylko
przezwisko.
  - Tak, no w�a�nie. Tak te� jest napisane w ksi��ce:
"Czy� ty oszala�? Zachowujesz si� jak Lucyfer, ty n�dz-
niku"!
  - Tak - rzek�a Anna Maria, zastanawiaj�c si� nad
s�owami c�rki. - Mimo wszystko to jest troch� nie-
sprawiedliwe w stosunku do prawdziwego Lucyfera...
  - Chcia�abym wiedzie� co� wi�cej.
  Anna Maria u�miechn�a si� z czu�o�ci�. Kiedy� to
Saga nie chcia�aby wiedzie� wi�cej? Patrzy�a na czysty
profil c�rki, podziwia�a jej �liczn� cer� i pomy�la�a sobie,
�e mog�aby umrze� z mi�o�ci dla tej istoty, jej jedynego
dziecka.
  - Wiesz, oczywi�cie, Sago, �e z biegiem czasu wok�
postaci wymienianych w Biblii naros�o wiele legend,
poda� i mit�w. I tak si� te� sta�o z Lucyferem.
  - Ale kim on w�a�ciwie by�?
  Anna Maria na moment zmarszczy�a czo�o.
  - Bardzo trudno jest go �ci�le okre�li�, bo wyst�powa�
pod wieloma postaciami i mia� wiele imion. Gdyby si�
chcia�o odtworzy� jego mo�liwie najpe�niejszy wizeru-
nek, nale�a�oby cofn�� si� do Koranu, w kt�rym, jak
wiesz, wyst�puje wiele os�b i postaci biblijnych.
  Saga od�o�y�a ksi��k�, przysun�a sto�eczek bli�ej
kominka, skuli�a si� obejmuj�c ramionami kolana, goto-
wa s�ucha�. Matka by�a dla niej najwa�niejszym �r�d�em
informacji o �wiecie.
  Anna Maria m�wi�a dalej:
  - A kiedy si� ju� zbierze wszystkie po�wi�cone mu
fragmenty Biblii i Koranu, a tak�e zwi�zane z nim mity, to
wy�oni si� z tego mniej wi�cej taki obraz: Pan mia� wielu
anio��w. Dla uproszczcnia b�d� m�wi� o Panu, cho�
czasami chodzi tu o Boga, a czasami o Allacha.
  Saga skin�a g�ow� na znak, �e tak b�dzie lepiej.
  - Pan, �w najwy�szy, da� Lucyferowi, lub Azazelowi,
jak nazywa go Koran, najwspanialsz� posta� i wyznaczy�
go na najwy�sze stanowisko w�r�d anio��w.
  - A wi�c on by� anio�em?
  - Tak. Zosta� wyznaczony do czuwania nad firma-
mentem niebieskim i tak si� z tego zadania znakomicie
wywi�zywa�, �e Pan uczyni� go te� skarbnikiem w Edenie.
  Lucyfer nale�a� do takiego rodu anielskiego, kt�ry
zosta�y stworzone z pustynnego ognia. Wszystkie anio�y
zosta�y stworzone z ognia, tak�e i ten r�d. Lucyfer jednak
powsta� z p�omienia bez dymu, takie p�omienie pojawiaj�
si� tylko na kra�cach pal�cego si� ognia. R�ni� si� wi�c
nieco od pozosta�ych. W Koranie anio�y tego rodu
nazywane s� d�innami.
  Potem Pan stworzy� Ziemi�. Pierwszymi istotami,
kt�rym pozwoli� na niej zamieszka�, by�y w�a�nie d�inny.
One jednak nie umia�y �y� w pokoju, mordowa�y si�
nawzajem, a ich krew sp�ywa�a na ziemi� i zatruwa�a j�.
Wtedy Pan zes�a� na ziemi� Lucyfera na cze�e oddzia�u
anio��w. Lucyfer prowadzi� prawdziw� wojn� przeciwko
d�innom, a potem poumieszcza� ich na morskich odleg-
�ych wyspach albo w g�rach, gdzie nikt nie bywa�.
  To w�a�nie wtedy Lucyfer nabra� przekonania, �e jest
i pi�kniejszy, i lepszy od innych anio��w. Dokona�
wielkiego czynu i nie by� w stanie o tym zapomnie�.
  Saga ch�on�a opowie�� wszystkimi zmys�ami. Legen-
dy i ba�nie interesowa�y j� zawsze najbardziej.
  - W ko�cu Pan stworzy� z gliny cz�owieka. Kto�
bowiem musia� mieszka� w Raju, kt�ry opu�ci�y d�inny.
Pan rozkaza� wszystkim anio�om, by czci�y tego cz�owie-
ka, kt�remu nada� imi� Adam. Lucyfer jednak odm�wi�.
Mia�by on, najwybitniejszy z anio��w, szanowa� istot�,
stworzon� z gliny?
  Pan odpar� na to: "Zwa�, �e to ja go stworzy�em,
w�asnymi r�kami. Masz czci� wszystko, co stworzy�em!"
  Lucyfer, a trzeba tu powiedzie�, �e imi� to oznacza:
"nosiciel �wiat�a" uparcie odmawia�, za nic nie chcia� pa��
przed Adamem na kolana. Odpar� z pych�: "Jestem du�o
wi�cej wan ni� on, jestem te� od niego starszy i obdarzony
znacznie wi�ksz� si��. Stworzy�e� mnie z bezdymnego
ognia; czemu mia�bym szanowa� stworzenie ulepione
z prochu?"
  Pan nie chcia� tego s�ucha�, by� zagniewany, bo s�owa
Lucyfera znaczy�y dobitnie, �e samego Pana tak�e czci�
nie zamierza, skoro nie chce okazywa� podziwu jego
dzie�u. To bardzo oburzy�o Pana, kt�ry nigdy nie tolero-
wa� obok siebie innych bog�w.
  Anna Maria na pewno by w ten spos�b nie m�wi�a,
gdyby Kol by� w domu. On bowiem nale�a� do najbar-
dziej �arliwych katolik�w, co zar�wno �ona, jak i c�rka
respektowa�y, uwa�a�y zreszt�, �e to bardzo pi�kna strona
jego natury. Anna Maria co prawda tak�e co niedziela
chodzi�a do ko�cio�a i w samotnych chwilach modli�a si�
do Boga, ale mimo to nie mog�a wyzby� si� pewnego
niedowierzania i podejrzliwo�ci przynajmniej w odniesie-
niu do niekt�rych dzie� Stw�rcy. Teraz ci�gn�a dalej
swoj� opowie��:
  - Dlatego Pan powiedzia� do Lucyfera: "Twoja pycha
i niepos�usze�stwo stan� si� przyczyn� twego upadku. Od
tej chwili pozbawiam ci� wszystkich d�br!" Po czym
str�ci� Lucyfera w otch�a�.
  - Aha! - rzek�a Saga. - To ja teraz rozumiem!
  - Ot� to! Lucyfer sta� si� Szatanem. Koraniczny
Azazel przemieni� si� w Eblisa. Zwr�� uwag� na to
ostatnie imi�: Eblis - Diabe�, to jest to samo s�owo.
  - Tak, rozumiem - potwierdzi�a Saga.
  - Taki jest g��wny w�tek opowie�ci o Lucyferze, ale
opr�cz tego istnicje mn�stwo legend i mit�w. O tym, jak
jego pi�kna powierzchowno�� z czasem si� zmienia�a, a�
sta� si� odpychaj�cym potworem. Portretuj�c go arty�ci
wszystkich czas�w czerpali inspiracj� z podobizn oriental-
nych demon�w i przedstawiali jego oblicze jak najokrop-
niej. Tak groteskowo, jak to tylko mo�liwe, a ludowe
wierzenia na ten temat tak�e rozkwita�y bujnie.
  - Czy chrze�cija�stwo zawsze po�ycza�o tak wiele
z innych religii?
  - Wszystkie religie po�yczaj� od siebie nawzajem, to
nieuniknione. We� na przyk�ad opowie�� o potopie!
Istnieje ona w sumeryjskim i babilo�skim Poemacie
o Gilgameszu, i to jako opis prawdziwego, historycznego
wydarzenia. Stamt�d zapo�yczy� j� Stary Testament jako
w�asn� opowie��. Utnapisztim zosta� w nowszej wersji
nazwany Noem.
  Saga u�miechn�a si� leciutko tym swoim u�miechem,
kt�rego raczej nale�a�o si� domy�la�.
  - To by�o w nawiasie. Wracajmy do Lucyfera!
  - Ot� to. Lucyfer sta� si� zatem z�� moc� chrze�cija�-
stwa i islamu. A ludzie wprost prze�cigaj� si� w pomys-
�ach, �eby wszystkie swoje z�e uczynki, mniejsze i wi�ksze,
z�o�y� na jego karb.
  - To prawda! - potwierdzi�a Saga cierpko.
  - Zamieszanie wok� jego postaci powi�ksza jeszcze
Stary Testament, kt�ry poleg�ego kr�la Babilonu nazywa
Gwiazd� Zarann�, co w t�umaczeniu na �acin� brzmi
"Lucifer". Lud Izraela ch�tnie ka�dego swego wroga
okre�la� mianem Lucyfera, kt�rego jego Pan, Jahve,
powinien str�ci� do otch�ani. Tylko �e ci wrogowie byli
jak najbardziej ziemscy i nie mieli nic wsp�lnego
z opowie�ciami o Lucyferze z czas�w, kiedy Pan B�g
stwarza� �wiat.
  Anna Maria zamilk�a na chwil�. W jej oczach pojawi�
si� wyraz rozmarzenia.
  - Istnieje jeszcze jedna, mniej znana legenda. O mi�o-
�ci Lucyfera...
  - To brzmi intryguj�co! Opowiedz!
  - Dobrze, je�li jeszcze co� pami�tam. Czyta�am o tym
tak dawno temu. W domu w Skenas, B�g wie, ile to ju� lat
min�o...
  - No, no, nie przesadzaj - u�miechn�a si� Saga.
  Anna Maria musia�a si� najpierw zastanowi�, nim
zacz�a opowiada�:
  - W czasach kiedy Lucyfer by� jeszcze anio�em Pana
i mia� za zadanie pilnowa�, sprawdza� i kara�, zobaczy� na
ziemi pi�kn� kobiet�. Tutaj mity r�ni� si� mi�dzy sob�,
jak to zreszt� cz�sto bywa, bo przecie� wed�ug najstar-
szych Lucyfer mia� by� str�cony w otch�a�, zanim jeszcze
kobieta zosta�a stworzona. Wi�c albo �w pi�kny pot�pio-
ny by� d�innem, albo te� Lucyfer by� anio�em jeszcze przez
jaki� czas po stworzeniu ludzi. To jednak bez znaczenia, to
przecie� tylko ba��. A ba�� powiada, �e Lucyfer zapa�a�
do tej kobiety wielk� mi�o�ci�.
  Saga westchn�a. Uzna�a, �e wszystko to brzmi nie-
zwykle romantycznie.
  - Jednak anio�owi nie wolno wchodzi� w tego rodzaju
zwi�zki z mieszkankami Ziemi - m�wi�a jej matka.
- Dlatego Lucyfer m�g� jedynie z daleka podziwia� swoj�
ukochan�, a ona nic o tym nie wiedzia�a.
  Wkr�tce potem nadszed� jego upadek i zosta� ca�-
kowicie pozbawiony jej widoku, po prostu z dna otch�ani
nie m�g� widzie� powierzchni Ziemi. Ale jeden z ar-
chanio��w od dawna domy�la� si� uczu� Lucyfera do
ziemianki i to on zwr�ci� si� do Pana z pro�b� o �ask� dla
swego by�ego przyjaciela.
  Pan by� pocz�tkowo nieub�agany. Nikomu nie wolno
sprzeciwia� si� Stw�rcy, Lucyfer sam jest sobie winien!
Kiedy jednak tak�e inni archanio�owie wstawiali si� za
Lucyferem, Pan ust�pi�, cho�, jak si� okaza�o, dobrze
wiedzia�, �e jego �aska na nic si� pot�pionemu nigdy nie
zda.
  Pan postanowi� bowiem, �e Lucyfer b�dzie mia� prawo
w�drowa� po Ziemi raz na sto lat. Zwr�� uwag�, Sago, �e
w tej opowie�ci Lucyfer nie jest Diab�em, kt�ry mo�e
pojawia� si� w�r�d ludzi kiedy, gdzie i jak chce. Tutaj jest
naprawd� upad�ym anio�em. Istot�, kt�rej wolno si�
porusza� jedynie w otch�ani. Lub po Gehennie, jak m�wi
Biblia.
  Zreszt� tak naprawd� Gehenna jest wypalon� s�o�cem,
pozbawion� wody dolin� na po�udniowy zach�d od
Jerozolimy. By�o tam miejsce zwane T�fet, gdzie �ydzi
ofiarowywali swoje dzieci Molochowi. P�niej palono
tam zw�oki przest�pc�w i pad�ych zwierz�t. Dlatego
nazwa "Gehenna" oznacza te� piek�o, miejsce, w kt�rym
przebywaj� przekl�ci.
  - Aha - powiedzia�a Saga. - Tylko tyle znaczy mit
o piekle?
  - Tylko tyle. Ale ksi�a s� i z tego zadowoleni, bo
maj� czym straszy� ludzi. Ot� Lucyfer z mitu co sto lat
pojawia si� na Ziemi i w�druje po niej przez kr�tki czas.
Owej wyt�sknionej, kobiety nigdy ju� nie zobaczy�, bo
przecie� nie mog�a �y� tak d�ugo ani tym bardziej
zachowa� m�odo�ci. Pan jednak postanowi�, �e Lucyfer
nigdy nie wyzb�dzie si� t�sknoty ani b�lu. Dobrze
wiedzia�, �e powtarzaj�ce si� przez ca�� wieczno�� w�dr�-
wki nieszcz�nika na zawsze pozostan� daremne. Tym
sposobem Pan mimo wszystko zem�ci� si� na niepos�usz-
nym aniele.
  Anna Maria sko�czy�a opowie��. Wsta�a, by od�o�y�
skarpetki. Saga jednak pozosta�a skulona na swoim
sto�eczku. Zapad� ju� zmrok, matka pozapala�a lampy
w ca�ym domu.
  - Mamo! - zawo�a�a Saga. - Dlaczego ze mn� nigdy
nic si� nie dzieje?
  Anna Maria wr�ci�a do pokoju. Wiedzia�a, o co c�rka
pyta.
  - Shira, kt�ra tak�e nale�a�a do wybranych, moje
dziecko, musia�a czeka� d�ugo, bardzo d�ugo. Ale kiedy
otrzyma�a znak, natychmiast wiedzia�a, co powinna robi�.
Nie mia�a najmniejszych w�tpliwo�ci.
  Podesz�a do c�rki, kt�ra wpatrywa�a si� w dogasaj�cy
ogie�, i po�o�y�a jej r�k� na ramieniu.
  - Czy ty si� boisz?
  Saga podskoczy�a.
  - Czy si� boj�? Nie, wcale nie! Jestem tylko troch�
niecierpliwa. Nie mam ochoty si� zestarze�, zanim otrzy-
mam znak.
  Anna Maria u�miechn�a si�.
  - My�l�, �e mo�esz jeszcze poczeka� kilka lat, zanim
czas nadejdzie. Mo�esz mi jednak wierzy�, �e i ja, i tw�j
ojciec niepokoimy si� jeszcze bardziej ni� ty.
  Saga uj�a r�k� matki.
  - Nie musicie si� martwi�. Moje zadanie nie mo�e by�
trudniejsze ni� zadanie Shiry. A skoro ona sobie poradzi�a,
to i ja powinnam da� rad�.
  - My si� tylko tak strasznie boimy Tengela Z�ego.
A ty b�dziesz musia�a podj�� z nim walk�. Chocia� Heike
powiedzia�, �e nie s�dzi, by� by�a t� siln� istot�, na kt�r�
r�d od dawna czeka. On uwa�a�, �e twoje zadanie b�dzie
polega�o na czym innym. Ale przecie� niczego nie mo�na
wiedzie� na pewno. Czy ty nigdy nie mia�a� �adnych
powi�za� ani kontakt�w ze zmar�ymi z naszego rodu?
Z naszymi opiekunami?
  - Nigdy nie prze�y�am niczego niezwyk�ego. jestem
chyba najmniej interesuj�cym cz�onkiem rodu.
  - Nie, nie jeste� - u�mie�hn�a si� Anna Maria.
- Jeste� raczej najbardziej zagadkow� istot�. Nawet my,
twoi rodzice, ci� nie znamy.
  - Przyjemnie to brzmi, nie ma co! - za�artowa�a Saga
i wsta�a.
  Zastanawia�a si� przez chwil� nad mi�osn� histori�
Lucyfera i musia�a si� u�miechn�� sama nad sob�. Bo czy�
nie uwa�a�a, �e to by�o bardzo romantyczne? Czarny
anio�... Kt�ry w tak tragiczny spos�b zosta� str�cony do
otch�ani, a potem musia� prze�ywa� wieczn� t�sknot�. Za
kobiet�, kt�rej nigdy nie m�g� mie�, poniewa� zmar�a
przed tysi�cami lat.
  A je�li on nie by� Szatanem? Je�li by� tylko upad�ym
anio�em? W takim razie musia� zachowa� swoj� dawn�
urod�.
  Musia� by� nieopisanie pi�kny.
  Wra�liwa Saga pu�ci�a wodze fantazji, zacz�a marzy�
o tym, �e to ona pocieszy nieszcz�snego samotnika.
Sprawi, by zapomnia� o tamtej kobiecie z pradawnych
czas�w. Przeniesienie si� w marzeniach do g��bin podzie-
mnej otch�ani nie by�o dla Sagi niczym trudnym. Widzia�a
si� w wyobra�ni, jah stoi tam, na samym dnie, a Lucyfer
siedzi skulony, zakrywaj�c twarz r�kami. Podchodzi do
niego, wolniutko odsuwa jego d�onie i spogl�da mu
w oczy z tak wielk� mi�o�ci�, na jak� tylko j� sta�. Jego
oblicze rozja�nia si�, oczy wpatruj� si� w ni� niczego nie
rozumiej�c, r�ce dotykaj� jej twarzy, jakby pi�kny pot�-
pieniec nie wierzy�, �e jest rzeczywista. Ona za� m�wi:
Przysz�am do ciebie i pragn� tu zosta�. Je�li mnie zechcesz.
  Tutaj? - zapyta. - W tej otch�ani strachu?
  Tak. Nie chc�, by� d�u�ej by� sam.
  Saga! Jeste� t�, na kt�r� czeka�em setki lat! Witaj!
  - Nie pomog�aby� mi nakry� do kolacji? Ojca tylko
patrze� - niespodziewanie przerwa� jej marzenia g�os
matki.
  Saga potrz�sn�a g�ow�, by wr�ci� do prozaicznej
rzeczywisto�ci.
  - Tak, oczywi�cie. Ju� id�.
  Nakrywaj�c do sto�u �mia�a si� pod nosem, a� Anna
Maria musia�a zapyta�, o co chodzi.
  - Ach, nic takiego - odpar�a Saga. - Czasem si� po
prostu nie mog� nadziwi�, jaka jestem g�upia i naiwna.
  - To bywa niekiedy bardzo zdrowe - powiedzia�a
Anna Maria.





        ROZDZIA� II


  Rozw�d...
  Dla Sagi samo s�owo by�o jednoznaczne z pora�k�.
  Mimo to jednak nie widzia�a innego wyj�cia.
  Szczerze m�wi�c, po prostu nie mia�a wyboru.
  Sprawia�o jej to dotkliwy b�l. Nie my�l o rozstaniu
z tym m�czyzn�, kt�ry u�mierci� w niej wszelk� mi�o��,
lecz �wiadomo��, �e b�dzie musia�a przyj�� do matki
i wyzna�, i� jej jedyna c�rka zosta�a odes�ana do domu
jako kto�, kto si� nie nadaje. Kogo si� nie chce.
  Ojca ju� nie by�o. Spodziewano si� tego, oczywi�cie,
nie by� przecie� m�ody, kiedy Saga si� urodzi�a. Ale j�
�mier� ojca pogr��y�a w g��bokiej �a�obie. W smutku,
kt�ry mia� pozosta� na d�ugo.
  I mama, Anna Maria, te� nie by�a ju� taka jak kiedy�.
Tak�e i j� naznaczy� czas. Za ka�dym razem, kiedy Saga j�
odwiedza�a, wydawa�a si� mniejsza i drobniejsza. A �mier�
Kola jakby odebra�a jej ostatecznie ch�� do �ycia.
  Tak si� cieszy�a, �e Saga dosta�a dobrego m�a!
  �lub przed dwoma laty... Saga mia�a w�wczas dwa-
dzie�cia dwa lata i nieustannie s�ysza�a, jak znajomi
wychwalaj� jej urod�. Wci�� powtarza�y si� okrzyki, jaki
to Lennart jest szcz�liwy, �e dosta� tak� �on�!
  On sam tak�e by� znakomit� parti�, przystojny, uzdol-
niony m�ody dyplomata, przed kt�rym rysowa�a si�
�wietna kariera polityczna. Spotkali si� dzi�ki przyjacio-
�om rodziny i od razu egzotyczna, ch�odna uroda Sagi
wywar�a na Lennarcie ogromne wra�enie. Moja kr�lowa
lodu, mawia� do niej. A ona u�miecha�a si� tym swoim
jakby nieobecnym u�miechem i my�la�a, �e to, co od-
czuwa, to z pewno�ci� jest mi�o��.
  Teraz, ju� po wszystkim, widzia�a wyra�nie, �e myli�a
mi�o�� z wdzi�czno�ci�. G�upi�, pokorn� wdzi�czno�ci�
za to, �e zwr�ci� na ni� uwag�!
  Uwa�a�a, �e s� szcz�liwi, bo nic innego nie zna�a.
Robi�a wszystko, co dobra �ona powinna w domu robi�,
by�a lojalna i zawsze przy nim, gdy jej potrzebowa�.
  Pocz�tkowo Lennart �mia� si� i �artowa� z jej zwi�z-
k�w z Lud�mi Lodu. Ani przez moment nie wierzy� w te
wszystkie fantastyczne historie, kt�re opowiedzia�a mu
pewnej nocy w pierwszych miesi�cach ma��e�stwa. Nie-
rozwa�nie zwierzy�a mu si� te�, �e jest jedn� z wybranych
i ma do spe�nienia zadanie, wi�c b�dzie musia� okaza� jej
wyrozumia�o��, kiedy nadejdzie jej czas.
  Przemiany nast�powa�y powoli. Lennan zacz�� sobie
z niej szydzi� z powodu tego "zadania". Stopniowo mia�
jej coraz wi�cej do zarzucenia. Jej ch�odny stosunek do
�ycia, kt�ry pnedtem uwa�a� za fascynuj�cy, teraz go
dra�ni� i wci�� jej to wypomina�. M�wi�, �e spodziewa� si�,
i� zdo�a stopi� w niej ten l�d, traktowa� to jako wyzwanie.
Ale �e teraz widzi, i� za tym nic si� nie kryje. Ona ca�a jest
jak z lodu. Zimna do szpiku ko�ci, nie ma w jej duszy
nawet iskierki ognia; myli� si� s�dz�c, �e jest inaczej.
  Saga bra�a to sobie bardzo do serca i stara�a si� zmieni�.
Wkr�tce jednak mog�a si� przekona�, i� krytyczny stosu-
nek Lennarta do niej ma znacznie g��bsze przyczyny.
  Lennart coraz cz�ciej sp�dza� wieczory poza domem.
Ona siedzia�a sama i wci�� prze�yka�a �lin�, �eby pozby�
si� tego bolesnego ucisku, kt�ry czu�a w gardle. I musia�a
zacz�� k�ama� przed w�asn� matk�, Kol ju� wtedy nie �y�,
�e oczywi�cie, ma��e�stwo jest szcz�liwe, a ona jest tylko
zm�czona d�ug� zim�...
  Anna Maria by�a chora. Saga nie mia�a z�udze�, �e to
sprawa powa�na, a poniewa� mieszka�a niezbyt daleko od
rodzinnego domu, cz�sto matk� odwiedza�a. Lennart,
rzecz jasna, nie mia� nic przeciwko temu.
  No i w�a�nie zdarzy�o si� kiedy�, �e Saga wybra�a si� do
matki, by zosta� u niej kilka dni. Kiedy jednak przyjecha�a
na miejsce, stwierdzi�a, �e zapomnia�a zabra� bardzo
potrzebne lekarstwo. Zawr�ci�a nie zwlekaj�c i po paru
godzinach by�a znowu w domu.
  Powinna by�a wiedzie�, �e tak si� nie robi, rozumie�
niebezpiecze�stwo, ale nie rozumia�a.
  Szok by� potworny. Otworzy�a drzwi i skierowa�a si�
wprost na pierwsze pi�tro po lekarstwo. Dotar�y do niej
jakie� g�osy z sypialni, wi�c zamy�lona, jak jej si� cz�sto
zdarza�o, posz�a zobaczy�, co si� tam dzieje. No i przy�apa-
�a ich na gor�cym uczynku. Bardziej gor�cy trudno sobie
wyobrazi�. Jedna z przyjaci�ek Sagi. Ich wsp�lna przyja-
ci�ka.
  Saga zamkn�a oczy, by nie widzie� ich przera�onych,
og�upia�ych spojrze�. Po czym odwr�ci�a si� i wysz�a.
Tego dnia jej mi�o��, kt�rej tak znowu wiele w sobie nie
mia�a, umar�a nieodwo�alnie. B�l by� dojmuj�cy.
  Pr�bowa�a unikn�� jakich� burzliwych porachunk�w,
to nie by�o w jej stylu. Pojecha�a do matki i kredowobia�a
wyja�ni�a, �e jest zazi�biona i bardzo �le si� czuje, wi�c
zostanie tylko przez jedn� noc.
  Nast�pnego dnia wr�ci�a do "domu". Lennart mia�
czas przemy�le� spraw�, kobiety, rzecz oczywista, nie
by�o, on za� uzna� za najistosowniejsze zachowywa� si�
wobec �ony agresywnie. My�la� widocznie, �e atak jest
najlepsz� form� obrony, zacz�� wi�c oskar�a� Sag�,
obci��a� j� win� za wszystko. C� on ma z tego ma��e�s-
twa? pyta� dramatycznie. Przysz�o mu �y� z bry�� lodu.
Jemu, cz�owiekowi tak uczuciowemu!
  Z tej jego uczuciowo�ci Saga nie pozna�a zbyt wiele.
Ich �ycie intymne by�o zawsze bardzo poprawne, nic
szczeg�lnie podniecaj�cego nigdy si� nie dzia�o. Pochyli�a
g�ow� i odpar�a, �e wie, i� nie zosta�a obdarzona wielkim
temperamentem, ale zawsze stara�a si� to zrekompen-
sowa� pogod� i �yczliwo�ci� oraz trosk� o to, by mia�
wszystko, czego potrzebuje.
  - I ty my�lisz, �e to wystarczy? - sykn�� z wrogo�ci�.
- Oczywi�cie, jeste� mi�a! Ale gdybym tylko tego po-
trzebowa�, to wystarczy�oby zatrudni� odpowiedni� gos-
podyni�!
  By� oczywi�cie niesprawiedliwy. Jaka� gospodyni
by�aby taka reprezentacyjna? Kto by pe�ni� honory
domu podczas licznych obiad�w, kt�re wydawa� dla
swoich prze�o�onych i innych wysoko postawionych
os�b?
  Saga tak�e mia�a do�� czasu na my�lenie, sp�dzi�a
bezsenn� noc.
  - Czego si� spodziewasz, Lennarcie? Jak zamierzasz
rozwi�za� t� spraw�? Bo przecie� kontynuowa� tego nie
mo�na.
  Pos�a� pospieszne, przera�one spojrzenie, w kt�rym
mog�a czyta� jak w otwartej ksi�dze: "Jej pieni�dze!
Ogromny posag Sagi, nie mog� go straci�!"
  - Co tam ja - odpar� niepewnie. - Chodzi o to, czego
ty by� chcia�a.
  Saga wyprostowa�a si�.
  - Moja matka jest powa�nie chora. Chcia�abym jej
oszcz�dzi� zmartwienia, jakim by dla niej by� nasz
rozw�d. Gdyby� si� zgodzi� nie zdejmowa� maski, dop�ki
mama �yje, to nie b�d� prosi� o nic wi�cej.
  Lennart wpad� w panik�.
  - Ale ja nie chc� �adnego rozwodu! To by zniszczy�o
moj� karier�! Chyba rozumiesz! Czy nie mog�aby�...?
  Bo�e drogi, dzi�ki Ci, �e nie mamy dzieci, pomy�la�a.
  - Czy nie mog�abym czego?
  Lennart wyci�gn�� do niej r�ce.
  - Czy nie mog�aby� zapomnie�, wykre�li� tego, co si�
sta�o? Zacz�� wszystkiego od nowa?
  - To by nie by�o uczciwe wobec ciebie.
  - Wobec mnie? Co chcesz przez to powiedzie�?
  - Ja ciebie ju� nie kocham. Szczerze m�wi�c, to ledwo
ci� znosz�. I w�tpi�, czy kiedykolwiek ci� kocha�am.
  Lennart by� zupe�nie za�amany. Wydawa�o mu si�, �e
jest w tym zwi�zku silniejszy, a teraz by� stron� ca�kowicie
pokonan�. Saga dostrzeg�a w jego oczach co� nowego
i przera�aj�cego. Jaki� paskudny, pospieszny b�ysk, bo
Lennart nigdy nie by� w stanie ukry� swoich uczu�. Teraz
jego spojrzenie m�wi�o: Istnieje tylko jedno wyj�cie.
Gdyby ona umar�a, nie dosz�oby do skandalu, a ja
dosta�bym pieni�dze.
  W sekund� p�niej to wszystko zgas�o, w spojrzeniu
Lennarta pojawi�o si� zawstydzenie. Saga jednak powie-
dzia�a spokojnie co�, co nie by�o prawd�, ale uzna�a, �e tak
b�dzie lepiej:
  - Dzisiaj w drodze do domu wst�pi�am do mojego
adwokata. Postawi�am mu list, kt�ry powinien zosta�
otwarty po mojej �mierci. Adwokat jest w pe�ni zorien-
tawany w tym, co si� sta�o.
  - Nie powinna� by�a... - zacz�� gniewnie, ale przerwa�.
  Sago, jeden niewa�ny b��d, jeden fa�szywy krok.
Powinna� si� okaza� na tyle wielkoduszna, by...
  - Nie chc� tego d�u�ej ci�gn�� - uci�a kr�tko.
Odwr�ci�a si� do niego plecami.
  - Dobrze, to zabieraj si� st�d! - krzycza� za ni�.
- Razem z tym swoim "zadaniem"! Wyno� si� i zajmuj si�
czarami! Ale chc� ci powiedzie�, �e nie wr�cisz ju� do tego
domu, �eby� nie wiem jak chcia�a. Mowy nie ma! Jeszcze
mi tu przywleczesz jak� paskudn� chorob� albo co innego.
Dobrze, przeprowadzimy prawdziwy rozw�d, ludzie
rozumiej� takie sprawy!
  Saga odwr�ci�a si� i spojrza�a na niego tak, �e musia�
spu�ci� oczy.
  - Tamta kobieta... Chcesz j� mie�? - zapyta�a cicho.
  On mimo woli wzruszy� ramionami.
  - Gdybym mia� woln� r�k�...
  - Wi�c b�dzie tak, jak powiedzia�am - zdecydowa�a.
- Zostaniemy razem, dop�ki mama �yje. Ona nie powinna
cierpie� z powodu naszych b��d�w. A potem zobaczymy,
jak to rozwi�za�.
  Lennart musia� przyj�� jej warunki. Podszed� do Sagi,
by wzi�� j� w ramiona i mo�e ukoi� b�l, ale ona si�
wyrwa�a.
  - I drzwi do sypialni s� zamkni�te. B�dziesz sypia�
gdzie indziej.
  - To zemsta! - krzykn��.
  - Nie. To niech��! - odpar�a i wysz�a z pokoju.
  Nikt nigdy nie widzia� jej smutku. Na zewn�trz trwa�a
idylla.
  Jednak jaka� struna w duszy Sagi p�k�a. Poczucie
kl�ski okaza�o si� dla niej brzemienne w skutki. Ona,
kt�ra potrzebowa�a jak najwi�kszej pewno�ci siebie, by
wype�ni� to nie znane czekaj�ce j� zadanie, by�a teraz
obola�a, niepewna, b��dzi�a bez celu, jakby po omacku.
  �eby tylko mia�a do�� czasu na doj�cie do siebie, ale
patrzenie na cz�owieka, kt�remu by�a po�lubiona, spoty-
kanie go ka�dego dnia, stawa�o si� coraz wi�kszym
obci��eniem...
  Po raz pierwszy w �yciu mog�a pozna�, czym jest
l�k. L�k, �e nie oka�e si� do�� silna, kiedy czas si�
dope�ni.

  Saga mia�a szcz�cie by� przy matce do dwudziestego
czwartego roku swego �ycia. Wtedy Anna Maria zgas�a
cicho, prze�wiadczona, �e jej jedynej c�rce jest dobrze.
Saga k�ama�a a� do ostatniej chwili. Na kilka dni przed
�mierci� matki o�wiadczy�a jej z przej�ciem, �e spodziewa
si� dzieeka. K�amstwo naprawd� wielkie, ale przecie�
wiedzia�a, jak bardzo Anna Maria chcia�a zosta� babci�.
S�ysz�c radosn� nowin� rozja�ni�a si� i szepn�a: "O, jak�e
si� ciesz�!"
  W dwa dni p�niej umar�a.
  Saga natychmiast wyprowadzi�a si� od m�a i wr�ci�a
do pustego teraz i cichego rodzinnego domu. Jej adwokat
przez ca�y czas przygotowywa� spraw� rozwodow�, w ca�-
kowitej dyskrecji, �eby �adne pog�oski nie wydosta�y si�
na zewn�trz, i teraz pozostawa� tylko proces. Saga
udzieli�a adwokatowi wszelkich pe�nomocnictw, sama
wycofa�a si� ca�kowicie z �ycia towarzyskiego, nie chcia�a
z nikim rozmawia�, a ju� najmniej z m�em.
  Lennart podejmowa� rozpaczliwe pr�by za�agodzenia
konfliktu, �miertelnie przera�ony, �e rozw�d �le si� odbije
na jego politycznej karierze. Ona jednak pozostawa�a
nieugi�ta. Chcia�a si� po prostu jak najszybciej od niego
uwolni�. Nie by�a w stanie znie�� my�li o kontynuowaniu
tego ma��e�stwa jeszcze przez kilka miesi�cy, mo�e nawet
przez rok, prosi�a wi�c adwokata o po�piech.
  Jak odr�twia�a chodzi�a po swoim starym domu
i pr�bowa�a uporz�dkowa� te wszystkie bolesne i tragi-
czne do�wiadczenia, kt�re ostatnio sta�y si� jej udzia�em.
Akurat teraz bardzo potrzebowa�a wsparcia bliskiego
cz�owieka, ale sama my�l o m�u budzi�a w niej sprzeciw.
Zrozumia�a, jak ma�o on w gruncie rzeczy dla niej znaczy�.
Ona sama mia�a mocno wyidealizowany pogl�d na ma�-
�e�stwo, widzia�a je jako g��boko prze�ywane partners-
two. A za pora�k� wini�a przede wszystkim siebie.
Absolutnie nie by�a jeszcze dojrza�a do ma��e�stwa.
Najwyra�niej nie zna�a istoty mi�o�ci, bezwolnie akcep-
towa�a i dawa�a si� ponie�� opinii otoczenia, �e ona
i Lennart stanowi� tak� wspania�� par�.
  Zawiod�a go, r�wnie bole�nie jak on zawi�d� jej
zaufanie.
  Lennart jednak by� ju� zamkni�tym i w gruncie rzeczy
oboj�tnym rozdzia�em jej �ycia. Du�o trudniej by�o
prze�y� utrat� rodzic�w. Nie wiedzia�a, czy kiedykolwiek
uwolni si� od smutku i b�lu z tego powodu.
  Ale, oczywi�cie, b�l przycicha�, a wspomnienia blad�y.
Serce potrzebuje czasu, by zaakceptowa� wyroki losu,
a gdy si� to stanie, najgorsze mamy za sob�.
  Pewnej wiosennej nocy, w jaki� czas po pogrzebie
Anny Marii, Saga obudzi�a si� i usiad�a na ��ku.
  Serce bi�o jej mocno, ledwie mia�a odwag� oddycha�.
D�ugo wpatrywa�a si� w ciemno��.
  - Kto� mnie wzywa - wyszepta�a. - Czekali... Czekali
z szacunkiem, dop�ki rodzice �yli. A teraz wzywaj�. M�j
czas nadszed�!
  "Oni", to byli przodkowie Ludzi Lodu, tak my�la�a.
Dobrzy opiekunowie.
  Po raz pierwszy u�wiadamia�a sobie, �e naprawd�
nale�y do wybranych. A wi�c to tak si� odczuwa? Wci��
si� przecie� zastanawia�a, jak to b�dzie.
  Saga ws�uchiwa�a si� w to wezwanie, brzmi�ce gdzie�
w g��bi jej duszy. Ws�uchiwa�a si� d�ugo i uwa�nie, a�
sta�o si� jasnym i wyra�nym przekonaniem.
  Tak w�a�nie nale�a�o to okre�li�: przekonanie, kt�re
nie pozostawia�o �adnych w�tpliwo�ci. Nagle wszystko
sta�o si� takie proste!
  - Musz� pojecha� do parafii Grastensholm - powie-
dzia�a g�o�no. - Do Lipowej Alei. Tak! Musz� jecha� do
Norwegii. Jestem tam potrzebna. Zadanie czeka na mnie
w�a�nie tam.
  By� rok 1806. Dwana�cie lat min�o od chwili, gdy
Viljar z Ludzi Lodu musia� opu�ci� Grastensholm i prze-
nie�� si� do Lipowej Alei.
  W�a�ciwie to Saga nie wiedzia�a zbyt wiele na temat, co
si� tam dzia�o przez ostatnie lata. Mia�a bardzo dobry
kontakt z Malin, c�rk� Christera. Bo tak jak Anna Maria
zwi�zana by�a z rodzin� Axela Oxenstierny, kt�ry pias-
towa� godno�� ochmistrza u nast�pcy tronu, tak rodzina
Christera wierna by�a rodowi Posse. C�rka Arvida Mauri-
tza Posse po�lubi�a Adama Reuterskiolda, ochmistrza na
dworze ma��onki nast�pcy tronu, a obecnie kr�lowej
Szwecji. W wyniku tych koligacji rodziny Anny Marii
i Christera bardzo si� do siebie zbli�y�y i cz�sto ze sob�
spotyka�y. O trzeciej linii Ludzi Lodu, tej norweskiej,
wiedzieli natomiast ma�o co. Viljar i Belinda mieli
dziesi�cioletniego synka; nazwali go Henning na pami�t-
k� legendarnego Heikego. Solveig i Eskil zmarli niedaw-
no, wi�c rodzina Viljara mieszka�a w Lipowej Alei sama.
  To by�a ca�a wiedza Sagi.
  Teraz musia�a tam jecha�. Koniecznie, bo tamci jej
potrzebowali. Nie wiedzia�a tylko dlaczego.

  Szczerze m�wi�c, nie mia�a nic przeciwko temu, by
porzuci� tak niezno�nie teraz pusty dom. Zastanawia�a si�
dzie� czy dwa, w ko�cu postanowi�a dom sprzeda�.
  Sprawa nie nale�a�a do skomplikowanych, wszystko
posz�o g�adko. Ca�y inwentarz przeprowadzi�a do Chris-
tera. Mog� z tym zrobi� co zechc�, o�wiadczy�a. Mog�
sobie zabra�, co im potrzebne, przechowa� dla niej albo
sprzeda�. Krewni rozumieli konieczno�� jej wyjazdu,
wszyscy przecie� od dawna wiedzieli, �e Saga nale�y do
wybranych. Christer by� oczywi�cie bardzo ciekawy, jakie
zadanie j� czeka, i prosi�, by koniecznie przysy�a�a im
pisemne raporty. Troch� si� jednak tak�e niepokoi�, bo
Saga zachowywa�a si� tak, jakby nie zamierza�a do Szwecji
wraca�.
  O, mia�a zapewne swoje plany. I nic dziwnego, �e
chcia�a si� oderwa� od zmartwie�, jakie tu niedawno
prze�y�a.
  W ko�cu Saga posz�a do Varnberg, by po�egna� si�
z obiema hrabinami Oxenstierna, starsz� i m�odsz�,
zw�aszcza �e w czasie rozwodu obie panie opowiedzia�y
si� po jej stronie.
  - Naprawd� zamierzasz nas opu�ci�? - pyta�y zmart-
wione. - Zosta�aby przerwana taka dawna tradycja. Ale
chyba wr�cisz do domu?
  Patrzy�y ze smutkiem na t� wyprostowan� m�od�
kobiet� o zielonych ch�odnych oczach. Mia�a jak�� trudn�
do opisania kruch� urod�, jakby pochodz�c� z obcego
�wiata, nierzeczywist�. Wydawa�a si� bardzo odleg�a, tak
by to mo�na okre�li�. Taka pe�na rezerwy, pow�ci�gliwa,
jakby otoczenie wcale jej nie obchodzi�o. Chocia� podob-
na i do pogodnej Anny Marii, i do skupionego, powa�-
nego Kola, nie mia�a w sobie nic z ich bezpo�rednio�ci
i ciep�a. Saga by�a osob� jedyn� w swoim rodzaju, a one
prawie jej nie zna�y.
  - Ja ju� nie wr�c�, niestety - powiedzia�a z dziwn�
pewno�ci� i nie wygl�da�o na to, �e ta perspektywa j�
martwi. - Je�li jednak kiedykolwiek b�d� mia�a dziec-
ko, opowiem mu o pa�stwa d�ugiej przyja�ni dla nas
i naszej s�u�bie u rodziny Oxenstiern�w. Przeka�� mo-
jemu dziecku, �eby si� w ka�dej potrzebie do pa�stwa
zwraca�o.
  Obie panie, i stara hrabina Eva Oxenstierna, i m�oda
Lotta z domu Gullenhaal, przyj�y s�owa Sagi ze wzrusze-
niem. �yczy�y jej szcz�cia i powodzenia.
  B�d� z pewno�ci� potrzebowa� tego b�ogos�awie�-
stwa, my�la�a opuszczaj�c pa�ac.

  Saga napisa�a list do Viljara i Belindy o tym, �e
otrzyma�a wezwanie i �e jedzie do nich.
  Poniewa� to w�a�nie jej ga��� rodu od dawna by�a
najlepiej sytuowana w�r�d Ludzi Lodu, Saga mia�a do��
pieni�dzy, by podr�owa� w komfortowych warunkach.
Wtedy ju� w Szwecji wybudowano pierwsze koleje
�elazne, ale, jeszcze, niestety, nie w okolicach, kt�re Saga
musia�a przeby�. D�ugo si� zastanawia�a, czy nie kupi�
wygodnego powozu i nie wynaj�� zaufanego stangreta,
ale to by rodzi�o kolejny problem, jak potem stangreta
odes�a� do domu. Poci�ga�oby te� za sob� zupe�nie
niepotrzebne wydatki.
  Dozna�a szoku, kiedy u�wiadomi�a sobie, z jak� stano-
wczo�ci� przygotowuje si� do tej drogi, z kt�rej nie
zamierza�a powr�ci�.
  Wiedzia�a, �e nie ma mo�liwo�ci powrotu, i przyj-
mowa�a to z zadowoleniem. Z pewno�ci� w Norwegii te�
mo�na mieszka�.
  Najwa�niejsze pytanie jednak, kt�re dr�czy�o j� ca�y
czas, brzmia�o: Co w�a�ciwie j� czeka? Co b�dzie musia�a
zrobi� i co si� z ni� stanie?
  No c�, wkr�tce si� dowie.
  W ko�cu Saga zdecydowa�a si� skorzysta� z powszech-
nie u�ywanego �rodka lokomocji, jakim w tamtych
czasach by� pocztowy dyli�ans, wioz�cy podr�nych od
stacji do stacji. Taka podr� mog�a dostarczy� r�nych
niespodzianek, ale te� by� to stosunkowo bezpieczny
spos�b przenoszenia si� z miejsca na miejsce. Mo�na by�o
ca�� odpowiedzialno�� z�o�y� na barki kogo� innego.
  Pewnego dnia wezesnego lata Saga by�a gotowa
rozpocz�� d�ug� podr� do Norwegii...
  Ostatniej nocy w domu mia�a osobliwy sen, jeden
z tych, w kt�rym cz�owiek sam chce si� obudzi�, bo
marzenia s� zbyt m�cz�ce. Dlatego te� zapami�ta�a bardzo
dobrze, co jej si� �ni�o. D�ugo le�a�a, wstrz��ni��a i przera-
�ona, staraj�c si� odtworzy� wszystkie szczeg�y. Domy�-
la�a si� bowiem, �e sen mia� znaczenie prorocze.
  Najwyra�niejszym doznaniem by� wiatr. Jakby sta�a na
prze��czy, gdzie hula�y w�ciek�e wichry.
  S�ysza�a s�abe, st�umione g�osy, kt�re nawo�ywa�y
w oddali. A kiedy wyt�y�a wzrok, mog�a dostrzec
niewielk� grup� ludzi z trudem brn�cych przed siebie,
szarpanych przez wichur�. Cho� nie mog�a widzie� ich
twarzy, wiedzia�a, �e s� to przodkowie Ludzi Lodu, ich
dobrzy opiekunowie.
  To j� wo�ali.
  "Saga! Saga!" dochodzi�y do niej ich g�osy jak odleg�e
echo.
  W przestrzeni, kt�ra j� od nich oddziela�a, wia� wicher.
  "Saga! Nie mo�emy do ciebie przyj��."
  Wiedzia�a o tym. We �nie wiedzia�a, �e duchy opieku�-
cze nie mog� nawi�za� kontaktu z wybranymi, dop�ki
wybrani nie umr� i nie do��cz� do ich grona. To oni
pomagali Shirze, ale tylko na odleg�o��. Nigdy wprost,
tak jak pomagali nieszcz�nikom obci��onym dziedzict-
wem. Tarjei tak�e nale�a� do wybranych. On jednak nie
otrzyma� �adnej pomocy, wi�c zgin��, zosta� zamor-
dowany, zanim zd��y� wype�ni� swoje zadanie.
  Ci�ko by�o teraz o tym my�le�. Jak radzi� sobie
ca�kiem samotnie, kiedy cz�owiek nie wie, co powinien
robi�?
  Villemo, Dominik i Niklas tak�e byli wybranymi.
Tylko �e ich zadanie by�o stnsunkowo proste. Mieli
przemieni� besti�, jak� by� Ulvhedin, w istot� my�l�c�
i czuj�c� po ludzku. Nie mieli do czynienia z duchami.
  A czy Saga b�dzie mia�a? Trzeba poczeka�, przekona�
si�...
  "Saga! Saga!" rozleg�o si� �a�osne echo. "B�d� ostro�-
na z..."
  "Co m�wicie?" zawo�a�a, a wiatr porywa� jej s�owa.
"Nie mog� zrozumie�, co m�wicie!"
  Bo tak to jest, �e cz�owiek we �nie widzi i ludzi, i rzeczy
do�� wyra�nie, lecz g�osy zawsze s� niejasne. Zawsze!
A je�li na dodatek dochodz� z tak daleka i przedzieraj� si�
przez wichur�, to naprawd� nie mo�na zrozumie� ani
s�owa.
  "Sta�o si� co� ca�kiem nieoczekiwanego!" wo�ali tamci.
"Znalaz�a� si� w niebezpiecznej strefie, a my nie mo�emy
ci pom�c."
  "Co wy m�wicie?" zawo�a�a znowu. "Co si� sta�o?"
  Nie s�ysza�a odpowiedzi. Po chwili jednak wiatr znowu
przywia� kilka s��w:
  "Przys�ali�my do ciebie cz�owieka. Zwyk�ego �miertel-
nika, �eby ci pom�g�. Polegaj na nim."
  "Kto to taki? I kogo mam si� wystrzega�?"
  Wiatr przemieni� si� teraz w grzmi�cy huragan, grupa
przodk�w stawa�a si� coraz mniej widoczna i wreszcie
ca�kiem znik�a. Kontakt z tamtym �wiatem zosta� prze-
rwany i Saga, kt�ra rzuca�a si� na ��ku i krzycza�a
zd�awionym g�osem, zdo�a�a si� w ko�cu uwolni� z kosz-
maru.
  Rozdygotana, ci�ko dysz�c, pr�bowa�a zrozumie�
przes�anie. Na ile mo�na wierzy� sennemu marzeniu?
W g��bi duszy czu�a, �e powinna je potraktowa� ze
�mierteln� powag�.
  Gdyby tylko wiedzia�a cho� troch� wi�cej!
  Powinna by� ostro�na, to prawda. Ale to nie takie
proste zachowywa� ostro�no�e, je�li cz�owiek nie wie,
gdzie czai si� niebezpiecze�stwo ani na czym ono polega.





        ROZDZIA� III


  Gor�co! Straszne gor�co!
  S�o�ce pali�o dach powozu; wewn�trz dyli�ansu pano-
wa� upa� jak w piecu chlebowym.
  Wszystko by�o mokre i lepkie, kurz osiada� grub�
warstw� na sk�rze i w�osach, trzeszcza� w z�bach, pot
sp�ywa� stru�kami po ciele. Wilgotne ubrania przykleja�y
si� do r�k i n�g, krew pulsowa�a g�ucho w skroniach,
mokre, czerwone twarze wok� i smr�d, smr�d! Teraz
wychodzi�o na jaw, kto dba� o higien�, a kto zapomnia�
zmieni� bielizn� przed wyjazdem.
  Podr� by�a potwornie dokuczliwa, prawie niezno�na
w tej zat�oczonej, kiwaj�cej si� i trz�s�cej karocy. Saga
by�a zm�czona i czu�a si� �le. Ca�e cia�o mia�a obola�e, ale
stara�a si� zachowa� spok�j i opanowanie.
  Nie mo�na by�o otworzy� �adnego okna, zaduch
panowa� straszny, a ci�ko pracuj�ce p�uca podr�nych
wci�� wdycha�y to samo g�ste powietrze i znowu je
wypuszcza�y.
  Roczne dziecko krzycza�o nieustannie, a matka bliska
histerii j�cza�a: "Cicho b�d�, dziecko!", co oczywi�cie
odnosi�o skutek dok�adnie odwrotny do zamierzonego.
Ojciec malca, sympatyczny i nie�mia�y cz�owiek o bardzo
niepozornym wygl�dzie, stara� si� uspokaja� niemowl�
i chroni� przed niecierpliwymi r�kami matki.
  Na samym pocz�tku podr�y matka wda�a si� w zupe�-
nie otwarty flirt z jakim� komiwoja�erem, ubranym
z pospolit�, krzykliw� elegzncj�, chocia� do�� n�dznie.
Czarny tu�urek by� wy�wiecony na r�kawach i ko�-
nierzyku, rondo kapelusza mia�o t�ust� obw�dk�, a ciasne
spodnie najwyra�niej pami�ta�y lepsze czasy. To wszystko
mog�o oczywi�cie nie mie� znaczenia. Du�o gorsza by�a
jego ha�a�liwa jowialno��, pokrywaj�ca zdenerwowanie.
Saga powa�nie w�tpi�a w jego odpowiedzialno�� w inte-
resach, a tym bardziej w sprawach romansowych. Wyko-
rzystywa� swoj� powierzchowno�� i bardzo dobrze zda-
wa� sobie spraw�, jakie ma atuty. Kiedy tylko wsiad� do
powozu, pospiesznym spojrzeniem dokona� oceny sytua-
cji i natychmiast skierowa� zainteresowanie na Sag�.
Poniewa� nie zareagowa�a, zacz�� kokietowa� m�od�
matk�, co sz�o mu znacznie lepiej. Saga wsp�czu�a
ma��onkowi kobiety, kt�ry bole�nie dotkni�ty pochyla�
g�ow� nad dzieckiem.
  Teraz jednak upa� pokona� nawet ch�� flirtu. Jedynym
uczuciem, jakie dawa�o o sobie zna�, by�a irytacja.
  W rogu drzema�a jaka� starsza wiejska gospodyni.
  Byli w podr�y od kilku dni i Saga nabra�a pewnej
rutyny. Mia�a ju� za sob� r�ne postoje, noclegi, jedni
pasa�erowie wysiadali, inni wsiadali. U�wiadamia�a sobie,
jak bezpiecznie i komfortowo �y�a dotychczas w czterech
�cianach rodzinnego domu. Podczas tej podr�y pozna�a
sprawy, o kt�rych nie by�aby w stanie m�wi� g�o�no.
Poprzedniej nocy musia�a dzieli� pok�j z t� w�a�nie
drzemi�c� w powozie gospodyni�, co dla tamtej by�o do��
trudnym do�wiadczeniem. Mieszka� w jednym pokoju
z tak� eleganck� i wytworn� pani�, kiedy samemu ma si�
tak� n�dzn� bielizn�!
  Saga jednak poradzi�a sobie nieoczekiwanie dobrze;
tak naprawd� zawsze �y�a we w�asnym, odr�bnym �wie-
cie, u�miecha�a si� teraz ch�odno, jak to una, m�wi�a cicho
i przyja�nie, dobrze rozumiej�c skr�powanie tamtej.
W pewnym sensie okazywa�y sobie przyja��, w jaki� taki
pe�en nie�mia�o�ci pow�ci�gliwy spos�b. Od czasu do
czasu u�miecha�y si� do siebie albo wymienia�y kilka
konwencjonalnych zda�, kiedy sytuacja stwarza�a po
temu okazj�. Jad�y przy tym samym stole �niadanie,
najpierw jedna nie�mia�o zapyta�a, czy mo�na si� przy-
si���, a druga, r�wnie skr�powana, odpar�a, �e oczywi�cie,
b�dzie bardzo mi�o. Nagle Saga zauwa�y�a, �e kobieta
w k�cie powozu zrobi�a si� ziemistoblada. Zacz�a wi�c
stuka� w �ciank� do wo�nicy, a kiedy zatrzyma� konie,
otworzy�a drzwi i zawo�a�a:
  - Prosz� zjecha� nad rzek�! Jedna z pasa�erek zas�ab�a
od gor�ca.
  Pow�z ruszy� pospiesznie we wskazan� stron�, a Saga
wachlowa�a chor� d�o�mi.
  Powietrze na zewn�trz by�o niezno�nie ci�kie, �ar la�
si� z nieba. Nad horyzontem zaczyna�y si� zbiera� ciemne
burzowe chmury. Mimo wszystko opuszezenie powozu
by�o nies�ychan� ulg�. Tu przynajmniej powietrze cho�
troch� si� porusza�o.
  - B�dziemy mie� burz� - o�wiadezy� komiwoja�er.
  - Jeszeze tylko tego brakowa�o - burkn�a ze z�o�ci�
m�oda matka.
  Jej m�� pom�g� Sadze wyprowadzi� chor� kobiet�
z powozu. Nie mog�a sta� o w�asnych si�ach, opiera�a si�
ci�ko na podtrzymuj�cych j� ramionach, przybieg� te�
wo�nica z pomocnikiem i wsp�lnie doprowadzili kobiet�
nad brzeg rzeczki, gdzie u�o�yli j� na trawie. Saga
umoczy�a chusteezk� do nosa i obmywa�a twarz chorej.
  - Co z ni� b�dzie? - pyta� wo�nica.
  - Nie wiem - odpai�a Saga. - Spr�buj� porozpina� jej
ubranie pod szyj� i w pasie.
  Mimo wszelkich pr�b pomocy kobieta wci�� czu�a si�
bardzo �le. Le�a�a z przymkni�tymi oczyma, oddech mia�a
ci�ki, urywany. Twarz robi�a straszne wra�enie, sino-
blada z czerwonymi plamami.
  Saga rozejrza�a si� wok�. Pod drzewem niedaleko od
nich siedzia� m�ezyzna, ale widzia�a go niewyra�nie
w rozedrganym od upa�u powietrzu. W�a�nie mia�a na
niego zawo�a�, gdy t� sam� drog�, kt�r� przyby� dyli�ans,
nadjecha� jeszeze jeden ekwipa�. W oddali s�ycha� by�o
pierwszy g�uchy grzmot. Pow�z zatrzyma� si� i wysiad�
z niego eleganeki pan, na kt�rego widok Saga mimo woli
otworzy�a szerzej oczy.
  Nigdy przedtem nie widzia�a nikogo takiego, nawet
nie przypuszeza�a, �e istniej� istoty podobne do cz�owie-
ka, kt�ry si� do niej zbli�a�. Schodzi� z niewielkiegu
wzniesienia, od strony powozu, s�o�ce mia� za plecami,
tak �e jego pi�kne jasne w�osy tworzy�y wok� g�owy
aureol�. Mia� wspania�� sylwetk�, kr�lewsk�, uzna�a Saga,
a kiedy podszed� bli�ej i znalaz� si� w innym o�wietleniu,
zobaczy�a wyra�niej rysy twarzy.
  By� to cz�owiek wyj�tkowy pod ka�dym wzgl�dem.
Ogromne oczy u�miecha�y si� do niej, nos przybysza bv�
arystokratyczny, prosty, a z�by bia�e i silne. Twarz
doskona�a w ka�dym szczeg�le.
  Inni podr�ni przygl�dali mu si� tak�e. On za� bardzo
uprzejmie zwr�ci� si� do Sagi:
  Przydarzy�o si� jakie� nicszez�cie? Czy m�g�bym
w czym� pom�c?
  To przywo�a�o Sag� do rzeczywisto�ci, do�� niesk�ad-
nie zacz�a opowiada�, �e w dyli�ansie panowa�o straszne
gor�co, czego ta nieszcz�sna kobieta nie znios�a.
  - W moim powozie jest du�o ch�odniej - powiedzia�
wytworny pan �agodnym, melodyjnym g�osem. - Czy
mogliby�my tam przenie�� pani przyjaci�k�? Ch�tnie
zabior� obie panie.
  Podczas gdy Saga zak�opotana zastanawia�a si�, co
odpowiedzie�, dostrzeg�a k�tem oka, �e m�czyzna sie-
dz�cy dotychczas pod drzewem wsta� i zbli�a si� do nich.
Dziwnie zmieszana odnios�a wra�enie, �e o tym wszyst-
kim, co si� tutaj dzieje, zadecydowa� los. Jakby uczest-
niczy�a w jakim� dramatycznym spektaklu, we �nie, czy
czym� takim... Wszyscy odwr�cili si� ku nowo przyby�e-
mu.
  Saga zmarszezy�a brwi. Gdzie ona ju� przedtem wi-
dzia�a t� twarz?
  Na odpowied� nie musia�a d�ugo czeka�.
  - O Jezu! - szepn�a m�oda kobieta. - Czy pa�stwo s�
rodze�stwem?
  Wtedy Saga poj�a, kogo jej ten cz�owiek przypomina.
Czarne loki otaczaj�ce pi�knie rze�bion� twarz, oczy,
kt�re na tle ciemnej twarzy wydawa�y sig bardzo jasne, ich
troch� rozmarzony, nieobecny wyraz... jakby widzia�a
sam� siebie! W nieco bardziej wyrazistym m�skim wyda-
niu!
  On tak�e zwr�ci� uwag� na podobie�stwo. Pozna�a to
po b�ysku zaskoczenia w jego oczach. Nie by�o jednak
czasu zastanawia� si� nad tym.
  Nieznajomy ukl�k� przy chorej, dotkn�� d�oni� jej
twarzy, potem zbada� puls...
  - Czy pan jest lekarzem? - zapyta�a Saga zdziwiona, bo
nie wygl�da� na medyka. Jego szeroki ciemnobr�zowy
p�aszcz przypomina� raczej zniszczony mnisi habit, a pros-
te, podobne do sanda��w buty nosi�y �lady d�ugiej
w�dr�wki.
  - Kiedy� by�em - odpar� kr�tko. - Ale musia�em
zmieni� zaw�d.
  I nic wi�cej. Ka�dy m�g� te s�owa rozumie�, jak chcia�.
  Wykwintny pan o jasnych w�osach stan�� obok Sagi
i delikatnie po�o�y� r�k� na jej ramieniu. Jakby chcia� si�
oprze�, kiedy si� pochyla�, patrz�c na chor�. Saga nieby-
wale ostro�nie usun�a rami�. Z trudem znosi�a taki
bezpo�redni kontakt z innymi lud�mi. Ca�a jej istota
zdawa�a si� m�wi�: noli me tangere, nie dotykaj mnie.
Sprawa z Lennartem tak�e zrobi�a swoje, dope�ni�a miary,
mo�na powiedzie�. I nic nie pomog�o, �e ten pan tutaj
wygl�da� niezwykle sympatycznie, na dodatek do wszyst-
kich swoich wspania�ych cech.
  M�czyzna o ciemnych w�osach spojrza� na Sag�.
W og�le bardzo j� dziwi�o, �e obaj obcy zwracaj� si�
akurat do niej, cho� pozostali podr�ni starali si� to
przyjmowa� jako co� oczywistego.
  - Chora zaraz dojdzie do siebie - powiedzia� jakim�
piskliwym g�osem. - My�l�, �e powinna siedzie� obok
stangreta, tam b�dzie jej najlepiej.
  Wo�nica dyli�ansu skin�� g�ow� na znak, �e si� zgadza.
Elegancki pan wsta�, a le��ca na ziemi kobieta otworzy�a
oczy, j�kn�a i zakry�a twarz d�o�mi.
  Ciemnow�osy m�czyzna uk�oni� si� Sadze i odszed�,
zanim zd��y�a powiedzie� co� na temat tego uderzaj�cego
podobie�stwa mi�dzy nim a sob�. Ale z pewno�ci� by�o
ono najzupe�niej przypadkowe.
  Pan o blond w�osach k�ania� si� tak�e.
  - M�j pow�z jest w dalszym ci�gu do pani dyspozycji
- rzek�. - Powinna pani podr�owa� w bardziej komfor-
towych warunkach.
  - Bardzo dzi�kuj� - odpar�a Saga z pe�nym rezerwy
u�miechem. - Ale w dyli�ansie daj� sobie znakomicie
rad�. Gorzej jest z moj� wsp�pasa�erk�.
  Nie wygl�da�o na to, �e pan r�wnie ch�tnie ofiaruje
miejsce w swoim powozie wie�niaczce.
  - My�l�, �e b�dzie jej bardzo dobrze na siedzeniu obok
wo�nicy - u�miechn�� si�. - Niech tylko w�o�y czepek na
g�ow� dla ochrony przed s�o�cem! Ale prosz� mi wyba-
czy�, nie przedstawi�em si�. Nazywam si� hrabia Paul von
Lengenfeldt.
  - A ja jestem Saga Simon. Dzi�kuj� panu za uprzej-
mo�� i pomoc, hrabio. Ale teraz my�l�, �e powinni�my
rusza� dalej.
  Saga wr�ci�a po rozwodzie do panie�skiego nazwiska.
Nie by�a w stanie u�ywa� nazwiska Lennarta.
  Ekwipa� hrabiego ruszy� przed dyli�ansem. Saga
patrzy�a w �lad za nim, dop�ki nie znikn�� za zakr�tem.
Stangreta hrabiego nie widzia�a z bliska, jedynie skulon�,
pokraczn� posta� na ko�le.
  Wci�� mia�a przed oczyma sylwetk� szlachcica. Jaki� to
pi�kny m�czyzna! Niczym ksi��� z bajki, albo - dziwne
por�wnanie - archanio�. Ale w ko�cu, dlaczeg� by nie?
  C� za g�upstwa, u�miechn�a si� sama do siebie.
Wszyscy wr�cili ju� na miejsca, wi�c i Saga musia�a wsi���
do powozu. Burzowe chmury zasnu�y ju� wi�ksz� cz��
nieba.
  By�o ca�kiem ciemno, kiedy pow�z wje�d�a� na dzie-
dziniec �adnej gospody, w kt�rej mieli nocowa�. Znaj-
dowali si� ju� daleko w Varmlandii, dowiedzia�a si� Saga.
Czyli �e po�ow� drogi mia�a za sob�. Bogu dzi�ki, bo by�a
to jazda naprawd� wyczerpuj�ca.
  Saga dosta�a tym razem pok�j tylko do swojej dys-
pozycji. Umy�a si� wi�c starannie i przebra�a, zanim zesz�a
na d� na sp�nion� kolacj�.
  Nad okolic� szala�a burza z piorunami, deszcz la� taki,
jakby si� chmura oberwa�a. Dobrze by�o w tak� pogod�
siedzie� w ciep�ej izbie, pod dachem, przy zastawionym
stole.
  Wie�niaczka ju� ich opu�ci�a, jej podr� dobieg�a
ko�ca.
  Komiwoja�er natomiast uzna�, �e nale�y mu si� w ko�-
cu jaka� przygoda. W�o�y� do kolacji �wie�� koszul�, zla�
si� czym� mocno pachn�cym, a przed jedzeniem, i do
posi�ku tak�e, wypi� par� kufli piwa i by� got�w do
ofensywy. Najpierw zastanawia� si�, czy uderzy� do Sagi,
czy do m�odej kobiety z dzieckiem. To znaczy dziecko ju�
spa�o, a przy stole siedzieli we czworo: m�ode ma��e�stwo,
Saga i komiwoja�er.
  W g��bi mrocznej sali, przy stoliku w k�cie, Saga
widzia�a owego ciemnow�osego w�drowca, kt�ry tak by�
podobny do jej ojca, a zw�aszcza do niej. Zdziwi�o j�, jak
si� tutaj dosta�. Z pewno�ci� kto� go podwi�z�.
  Lekarz, kt�ry musia� zmieni� zaw�d? A mo�e z innych
powod�w kr��y po wiejskich drogach? Nie mo�na przecie�
s�dzi� cz�owieka nie wys�uchawszy jego racji. Tak uwa�a�a.
  Ale nie mog�a przesta� si� nim interesowa�. I chocia�
sama spogl�da�a w jego stron� rzadko, wiedzia�a, �e on
przygl�da jej si� niemal bez przerwy.
  On tak�e, podobnie fak ja, zastanawia si� nad naszym
podobie�stwem, my�la�a.
  Niebo rozdar�a b�yskawica i uderzy� piorun. Wszyst-
kim si� zdawa�o, �e nad sam� gospod�. M�oda kobieta
krzykn�a przestraszona i rzuci�a si� w obj�cia komiwoja-
�era, kt�ry przytuli� j� mocno.
  Saga wpad�a w gniew.
  - Niech si� pani trzyma swego m�a! - powiedzia�a ze
z�o�ci�. - Zachowuje si� pani �miesznie!
  Jej s�owa podzia�a�y na wszystkich, siedzieli zak�opota-
ni i Saga po�a�owa�a swego wybuchu. Zw�aszcza kiedy
komiwoja�er ze z�o�liwym u�mieszkiem zapyta�, czy
przypadkiem nie jest zazdrosna. Ale tej m�odej kobiecie
naprawd� potrzebny by� taki wstrz�s, zaczyna�a ju�
przekracza� granice przyzwoito�ci.
  - Wybaczcie mi - powiedzia�a Saga przygn�biona.
- Nie chcia�am psu� nastroju. Chodzi po prostu o to, �e...
- Och, jak im to wyt�umaczy�? Musia�a jednak znale��
odpowiednie s�owa. - Jestem wytr�cona w r�wnowagi.
Moi rodzice zmarli niedawno, a ich zwi�zek by� wyj�t-
kowo udany... i nie mog� patrze�, jak ma��e�stwo jest
wystawiane na takie ryzyko dla jakiego� taniego, przypad-
kowego i najzupe�niej niepotrzebnego flirtu. Ale wybacz-
cie mi, nie mam prawa...
  O w�asnym rozbitym ma��e�stwie nie mog�a jeszcze
m�wi�.
  Nastr�j sta� si� w najwy�szym stopniu k�opotliwy.
Uratowa� sytuacj� komiwoja�er, kt�ry roze�mia� si� i po-
klepa� Sag� po r�ce.
  - Pani jest stanowczo zbyt powa�na, panienko! To
przecie� jasne dla wszystkich, �e ani ta m�oda dama, ani ja
nie my�leli�my nic z�ego.
  Rozejrza� si� po sali, jakby szukaj�c wsparcia.
  - Hej! Ty, tam w k�cie! Chod� tu do nas, nie sied� tak
samotnie. Przecie� si� ju� poznali�my!
  Po chwili wahania m�czyzna wsta� i podszed� do ich
sto�u. Saga ukradkiem przygl�da�a si� jego twarzy. Rysy
mia� �adne i wyra�ne, oczy g��boko osadzone, rz�sy
kruczoczarne. Usta by�y wra�liwe, a w u�miechu stawa-
�y si� bardzo poci�gaj�ce. Czarne loki opada�y na czo�o
i na ramiona. By� w nim jaki� cie� smutku, uwa�a�a
Saga.
  Kiedy usiad� przy stole, nie�mia�o, jakby prosz�c
o wybaczenie, �e si� narzuca, komiwoja�er powiedzia�:
  - To zdumiewaj�ce, jacy wy jeste�cie do siebie podo-
bni! Naprawd� macie pewno��, �e nie jeste�cie rodze�-
stwem?
  - Absolutn� pewno�� - odpar�a Saga wci�� badawczo
przygl�daj�c si� ciemnow�osemu m�czy�nie. Mia� oko�o
trzydziestu pi�ciu lat, a zatem by� o jakie� dziesi�� lat
starszy od niej. - Poniewa� jednak ten pan jest bardzo
podobny do mojego ojca, a on by� Walonem, pozwol�
sobie zapyta�, czy i pan nie pochodzi z walo�skiej
rodziny?
  Twarz obcego rozja�ni�a si� w radosnym u�miechu.
  - Pochodzi pani z Walon�w? To wszystko wyja�nia,
bo ja tak�e. Jak si� nazywa� pani ojciec?
  - Kol Simon. Nie, przepraszam, w�a�ciwe imi� ojca
brzmia�o Guillaume. Guillaume Simon.
  Tamten podni�s� wzrok.
  - Simon...? M�j dziadek mia� siostr�, kt�ra chyba
wysz�a za m�� za kogo� nazwiskiem Simon. Ale on umar�.
Ciotka ponownie wysz�a za m�� i zdaje mi si�, �e to drugie
ma��e�stwo nie by�o szcz�liwe.
  - Tak, drugie ma��e�stwo mojej babki nie by�o udane.
Bo wysz�a za m�� za nie-Walona.
  M�ody cz�owiek u�miechn�� si� do niej. Jakie mia�
fantastycznie ciep�e i �agodne oczy, kiedy powiedzia�:
  - W takim razie jeste�my do�� bliskimi kuzynami,
prawda?
  - Tak, rzeczywi�cie! - Saga uj�a jego r�k� i mocno
u�cisn�a. - Tak si� ciesz�! Tak si� ciesz�, �e mog� pozna�
kogo� z rodziny ojca! Jak si� nazywasz?
  - Marcel. A nazwisko nie ma znaczenia. Zbyt d�ugie
i trudne.
  - Rozumiem. Nosisz, naturalnie, walo�skie nazwisko
- u�miechn�a si� Saga. - Och, jaka jestem rada!
  - Ja tak�e - odpar� Marcel, ale wyraz smutku nie
znikn�� z jego twarzy. Saga domy�la�a si�, �e nie mia�
�atwego �ycia.
  - Dok�d jedziesz? - zapyta�.
  - Do Norwegii.
  - Ja te� jad� do Norwegii - u�miechn�� si� szeroko.
  - Czy w takim razie nie m�g�by� podr�owa� dyli�an-
sem?
  Potrz�sn�� przecz�co g�ow�.
  - Nie sta� mnie na to.
  - Ale ja mog�abym...
  Marcel natychmiast jej przerwa�:
  - Nawet mowy nie ma! Radz� sobie znakomicie,
korzystam z przygodnych podw�d i wszystko jest w po-
rz�dku.
  - Dobrze, ale w takim razie musimy mie� czas
wieczorem, �eby porozmawia�. My...
  Przerwa�a, bo kto� w�a�nie wszed� do lokalu. I nagle
jakby ca�a izba wype�ni�a si� �wiat�em.
  To pewnie te jego z�ociste w�osy, pomy�la�a Saga.
A mo�e promienny wyraz jego twarzy. Sprawia wra�enie
kogo� znakomitego... w jaki� spos�b nieziemskiego. I ta
postawa, jakby posiada� ca�y �wiat! Ta przyt�aczaj�ca
wszystkich osobowo��... Nigdy nie spotka�a nikogo
podobnego!
  Hrabia von Lengenfeldt podszed� wprost do ich sto�u.
  - Zatem znowu spotykam znajomych z wiejskich
dr�g - rzek� z u�miechem. - Czy mog� si� przysi���?
  Pozwolono mu, oczywi�cie; czuli si� zaszczyceni jego
towarzystwem.
  Hrabia ubrany by� znakomicie, nosi� wysoki czarny
cylinder, chustka pod szyj� i inne dodatki mia�y jaskrawe
kolory, zgodnie z najnowsz� mod�, w og�le cechowa�a go
elegancja w najlepszym stylu. Kuzyn Sagi, Marcel, wy-
gl�da� w por�wnaniu z nim do�� biednie. Jak pielgrzym,
kt�ry po d�ugiej i m�cz�cej w�dr�wce znalaz� si� pod
jednym dachem z salonowym Iwem.
  Hrabia wyja�ni�, �e i on jedzie do Norwegii, �ci�lej do
Christianii, bli�szych szczeg��w jednak nie zdradzi�.
Zachowywa� ca�kowite milczenie na temat celu swej
podr�y.
  Saga musia�a raz jeszcze wyja�ni� pokrewie�stwo
pomi�dzy sob� i Marcelem, poniewa� hrabia tak�e wyrazi�
zdumienie, �e tacy s� do siebie podobni. Zdawa�o si�, �e
wyja�nienie go bawi, a w ka�dym razie �e przyjmuje je
z ulg�.
  Przy stole m�wi� przewa�nie komiwoja�er, porz�dnie
ju� podpity. Hrabia pr�bowa� wprawdzie raz po raz
kierowa� rozmow� na bardziej interesuj�ce tematy ni�
ceny r�owego perkalu czy lenistwo sprzedawc�w, ku-
piec wraca� jednak z uporem do swojego, nie bacz�c, czy
to kogo� interesuje, czy nie, i by� w stanie zagada�
wszystkich.
  Saga napotyka�a co chwila wzrok hrabiego i widzia�a
wyra�nie, co ten elegancki pan my�li o gadulstwie
komiwoja�era. Czasami jednak w niezwykle pi�knych
oczach hrabiego pojawia�y si� diabe�skie b�yski. Saga
mia�a wra�enie, �e dostrzega wtedy drug� stron� jego
natury.
  Cho� okazywa� wiele wyrozumia�o�ci pospolitemu
�wiatu, Saga nie mog�a pozby� si� my�li, �e on odgrywa
jak�� rol�. Nie potrafi�aby jednak okre�li�, jakie jest jego
prawdziwe ja.
  Piwa nie mo�na nadu�ywa� bezkarnie. Komiwoja�er
robi� si� coraz bardziej znu�ony, m�wi� betkotliwie i coraz
cz�ciej k�ad� r�ce na kolanach lub ramionach Sagi, lepkie
i natr�tne. W ko�cu natura upomnia�a si� o swoje prawa;
nudziarz musia� wsta� od sto�u, na niepewnych nogach
uda� si� na dw�r w nie cierpi�cej zw�oki sprawie. Wszyscy
mieli nadziej�, �e potgm p�jdzic spa�.
  M�oda para wsta�a tak�e. Saga zamierza�a p�j�� za ich
przyk�adem, ale hrabia t� powstrzyma�:
  - Nie zechcia�aby pani zosta� jeszcze chwil�? By�oby
mi�o porozmawia� z m�od�, kulturaln� osob�.
  Saga rzuci�a pytaj�ce spojrzenie swemu kuzynowi, ale
on skin�� g�ow�. Zosta�a wobec tego, nie widzia�a w tym
nic niestosownego.
  Teraz potoczy�a si� bardzo interesuj�ca rozmowa.
Obaj panowie byli lud�mi wykszta�conymi, Saga musia�a
wyt�a� ca�� inteligencj�, �eby uczestniczy� w ich wymia-
nie my�li.
  Po jakim� czasie hrabia o�wiadczy�:
  - Jeste� bardzo zajmuj�c� osob�, Sago. Po prostu
czaruj�c�, ale troch� zbyt ch�odn�, zbyt powa�n�. Pozw�l
ujawni� si� temu ciep�u, kt�re w sobie nosisz, wiem, �e
masz go wiele, czasem ujawnia si� w twoim szczerym
spojrzeniu, ale zaraz znowu je t�umisz. Czego si� tak
boisz?
  Saga spu�ci�a oczy.
  - Ja... Och, jest wiele przyczyn...
  - Mo�e nam opowiesz - zach�ca� hrabia. - Rozumiesz
chyba, �e cz�owiek w twoim towarzystwie odczuwa
potrzeb� uwolnienia w tobie tego ciep�a. Prawda, Mar-
celu?
  Marcel d�ugo nie odpowiada�, u�miecha� si� tylko,
jakby rozwa�a� s�owa tamtego. Potem rzek� z wolna:
  - Owszem...
  - A zatem, Sago, opowiadaj!
  - Wiele jest pewnie konsekwencj� tego, �e mam za
sob� rozw�d, bardzo trudn� spraw�, i straci�am wiar�
w siebie, chocia� nie to jest najwa�niejsze...
  U�wiadomi�a sobie nagle, �e chce histori� swego
�ycia opowiedzie� w�a�nie tym dw�m m�czyznom. Oni
chyba zrozumiej�, a przecie� Saga nie mia�a teraz niko-
go, z kim mog�aby porozmawia� o swoim wielkim
niepokoju.
  - Sprawy maj� si� tak, �e ja urodzi�am si� po to, by
spe�ni� pewne zadanie. To mnie bardzo ogranicza i pew-
nie dlatego jestem taka sztywna.
  - Wcale nie jeste� sztywna - odpar� hrabia. - Jeste�
ch�odna, pe�na rezerwy.
  - Mo�liwe. Ale w�a�nie zosta�am wezwana do wype�-
nienia mojego zadania. Po prostu ja nie jestem taka jak
inni ludzie...
  - To odkryli�my ju� dawno - powiedzia� Marcel
�agodnie, jak to on.
  - Rzeczywi�cie, masz bardzo siln� aur� - przyzna�
hrabia, kt�ry chcia�, by Marcel i Saga m�wili mu po
imieniu i sam te� tak si� do nich zwraca�. - Tak, tak, ja si�
na takich rzeczach znam, bo ja sam te� si� r�ni� od innych
ludzi.
  - Och, ja bym powiedzia�a, �e bardzo si� r�nisz!
- zawo�a�a Saga z przej�ciem.
  Hrabia u�miechn�� si�, najwyra�niej zadowolony...
  - Ale teraz opowiadaj, jakie to zadanie ci� czeka!
  - To bardzo d�uga historia.
  - Przed nami ca�a noc.
  Saga waha�a si�.
  - A w ko�cu co to szkodzi - westchn�a. - Wolno mi
przecie� opowiada� o Ludziach Lodu.
  - O Ludziach Lodu? - zawo�a� hrabia. - Chyba ju�
o nich s�ysza�em. To przekl�ty r�d, prawda? Zaprzedany
Szatanowi?
  - Nie Szatanowi - sprostowa�a Saga. - Ale z�u.
I chocia� chrze�cijanie z�e moce okre�laj� mianem Szatana,
to przecie� jest to co� wi�cej, prawda? Co� znacznie
g��bszego, tak mi si� zdaje.
  - Oczywi�cie! - przyzna� ciemnow�osy Marcel. - Sza-
tan, ten z tradycji chrze�cija�skiej, to tylko niewielki
fragment �wieckiego obrazu z�a.
  Paul nie odpowiedzia�. Sprawia� wra�enie, �e �le si�
czuje, nie by� zadowolony, �e rozmowa przybra�a taki
obr�t. Mo�e jest cz�owiekiem g��boko wierz�cym? my�-
la�a Saga. A mo�e nie podoba mu si�, �e jestem roz-
wiedziona?
  Deszcz b�bni� o szyby, s�yszeli szum wody sp�ywaj�cej
po dzicdzi�cu.
  - Nie powinni�cie jednak s�dzi�, �e ja tak�e zo-
sta�am zaprzedana z�u - powiedzia�a sp�oszona. - Moim
zadaniem jest waIczy� ze z�em. Tylko nie wiem jeszcze
jak.
  - Czy nie mog�aby� powiedzie� nam czego� wi�cej
o Ludziach Lodu? - poprosi� Marcel.
  Saga dopiero teraz zda�a sobie spraw� z tego, jak wielki
autorytet posiada ten cz�owiek. By� bardzo przystojny,
cho� nie tak o�lepiaj�co pi�kny jak hrabia Paul. A jednak
w spokoju Marcela Saga znajdowa�a pocieszenie. U kogo�
takiego jak Marcel mo�na szuka� ochrony, cho� z pew-
no�ci� jest on r�wnie biedny, jak hrabia bogaty.
  Ponadto w Marcelu by�o co� nieokre�lonego, czego po
macoszemu przez �ycie potraktowana Saga nie by�a
w stanie rozpozna�. Inttygowa�o j� to, cho� nie rozumia�a,
o co chodzi, wiedzia�a tylko, �e j� to niepokoi. Te
jasnozielone oczy w mrocznej, jakby zaci�tej twarzy,
u�miech, kt�ry mia�o si� ochot� wywo�a� na jego twarzy,
bo cz�owiek wiedzia�, �e na pewno istnieje - wszystko to
nies�ychanie j� poci�ga�o.
  Nie mo�na by�o wini� Marcela za to, �e znajdowa� si�
ca�kowicie w cieniu Paula, m�czyzny tak urodziwego, �e
patrz�cym a� zapiera�o dech, zwracaj�cego uwag� wszyst-
kich.
  Paul by� cz�owiekiem o dw�ch obliczach. Archanio�a
i diab�a.
  To tak bywa, kiedy si� s�dzi po pozorach, pomy�la�a
Saga z ironi�.
  Nie zd��y�a nawet rozpocz�� opowie�ci o Ludziach
Lodu, bo do izby wszed� wo�nica dyli�ansu wraz z pomo-
cnikiem.
  - O, panienka jest tutaj - powiedzia� wo�nica. - I pa-
nowie, jak s�ysza�em, te� jad� do Norwegii. Prawda to?
  - Prawda.
  - Pozostali pasa�erowie pewnie si� ju� po�o�yli?
  - Chyba tak.
  - Obawiam si�, �e przynosz� nie najlepsze wiadomo-
�ci. Z dalszej podr�y do Norwegii nic nie b�dzie,
niestety.
  - Co takiego? - zawo�a�a Saga. - Ja musz� tam jecha�!
  - Nic na to nie poradz�. Granica zosta�a zamkni�ta.
W tej okolicy Szwecji panuje cholera i Norwegowie nie
chc�, �eby pasa�erowie przywlekli chorob� do nich.
  - Cholera? - zapyta�a Saga. - Tutaj? Mo�e tak�e w tej
gospodzie?
  - W�a�ciciel powiada, �e nie. Mog� wi�c pa�stwo by�
spokojni. Jedzenie nie jest zaka�one. Ale jecha� dalej nie
mo�na. Poczta zostanie tutaj a� do otwarcia granicy, a ja
wracam do domu. �a�uj�, ale nie mam tu ju� nic do
roboty.
  Wyszed�. Saga i jej towarzysze wstali i spogl�dali na
siebie nawzajem. Saga zauwa�y�a, �e jest z nich najni�sza,
co przecie� nie powinno nikogo dziwi�. Marcel by� niemal
o g�ow� od niej wy�szy, natomiast hrabia Paul sprawia�
wra�enie olbrzyma, chocia� tak naprawd� obaj m�czy�ni
byli prawie r�wnego wzrostu.
  Burza ju� przesz�a. Tylko w oddali odzywa�o si� jeszcze
od czasu do czasu g�uche dudnienie grzmotu i s�abe
b�yskawice rozja�nia�y ciemny prostok�t okna. Zrobi�o si�
p�no i w izbie poza ich tr�jk� nie by�o nikogo.
  - Ja musz� do Norwegii - powt�rzy�a Saga.
  - Ja tak�e - oznajmi� Marcel.
  - I ja - przy��czy� si� do nich Paul. - Udamy si� tam
moim powozem.
  - Nigdy nam si� nie uda przekroczy� granicy
- ostrzeg� Marcel.
  - Owszem, je�li pojedziemy przez pustkowia.
  - A jakie to drogi prowadz� przez pustkowia? - zapy-
ta� Marcel.
  Saga zadr�a�a. S�ysza�a o tutejszych pustkowiach.
O dzikich rozleg�ych przestrzeniach cz�ciowo poro�-
ni�tych lasami. Wymar�e od�ogi, bagniska, jakie� niewiel-
kie laski, to znowu sosnowe bory, gdzie trwa wieczna
cisza, a panuj� wilki i nied�wiedzie. Ich kr�lestwo, gdzie
s�ycha� tylko tajemnicze g�osy s�w i puszczyk�w, gdzie
najbujniej rozkwitaj� ba�nie i podania o czarach i o wszys-
tkich tych nazwanych i bezimiennych istotach z tamtego
�wiata.
  Hrabia Paul m�wi� dalej przyciszonym g�osem:
  - Pojedziemy le�nymi drogami, jak d�ugo b�dzie to
mo�liwe. Wyruszymy o brzasku, zanim jeszcze ktokol-
wiek si� obudzi. W tej chwili za bardzo pada, a poza tym
konie s� zm�czone. My zreszt� tak�e - u�miechn�� si�
przelotnie. - Wo�nica b�dzie czeka� z powozem, dop�ki
granica nie zostanie ponownie otwarta, my tymczasem
przekroczymy j� na piechot�.
  Marcel spogl�da� pytaj�eo na Sag�.
  - Co do mnie, to si� zgadzam. Przyzwyczajony jestem
do chodzenia piechot�. Przyjmuj� propozycj� z wdzi�cz-
no�ci�. Ale czy ty, moja kuzyneczko, podo�asz trudom?
  - Oczywi�cie, jestem silna. Ja tak�e przyjmuj� propo-
zycj�, Paul. Dzi�kuj�.
  Um�wili si� z gospodarzem, kiedy ma ich obudzi�,
zap�acili i rozeszli si� do swoich pokoi. To znaczy Paul
i Saga, bo Marcel nocowa� w stajni.
  Saga by�a oszo�omiona. Wszystko sta�o si� tak szybko.
Tyle nowych wra�e�, nowi przyjaciele...
  I c� za m�czyzn dzisiaj spotka�a! M�czyzn, kt�rzy
obudzili w niej marzenia, jakich nigdy przedtem nie
miewa�a!
  Tej nocy tak�e co� jej si� �ni�o, ale niewyra�nie. Kto�
- nie mog�a sobie potem przypomnie�, kto to by� - co� do
niej m�wi�. Uparcie i jakby z l�kiem: "Ty nie masz czasu,
Sago! Nie masz na to czasu, twoje zadanie czeka na ciebie
gdzie indziej, powinna� jecha� do parafii Grastensholm.
To jest pu�apka, niespodzianka, nie daj si� w ni� po-
chwyci�, uwolnij si�!"
  Ale, jako si� rzek�o, by� to tylko niewyra�ny sen
i rankiem nie by�a w stanie rozstrzygn��, czy naprawd�
wszystko to mia�o miejsce, czy te� to tylko sprawa jej
wyobra�ni. A poza tym do jakiego stopnia mo�na wierzy�
w sny? Mo�e to po prostu odbicie jej w�asnych l�k�w,
niepewno�ci, czy powinna jecha� z dwoma nieznajomy-
mi? Z niepokojem przygotowywa�a si� do drogi. Na
dworze panowa� jeszcze szary, zimny mrok. �wiat po-
gr��ony by� w ciszy, przesta�o pada�, a nad ziemi� unosi�y
si� ob�oki pary i mg�y snu�y si� ponad lasem.
  W�a�nie teraz my�l o dalekich pustkowiach wprawia�a
Sag� w przera�enie. Sag�, kt�ra nigdy niczego si� nie ba�a!
  Widocznie naprawd� �ycie j� ci�ko do�wiadczy�o!
Naprawd� stan�a w obliczu czego� ca�kiem nowego!





        ROZDZIA� IV


  Saga zapomnia�a, �e to nie dw�ch m�czyzn mia�a mie�
za towarzyszy dalszej podr�y, lecz trzech. Przynajmniej
pierwszego dnia.
  Akurat kiedy o szarym �wicie wysz�a z u�pionej
gospody, stangret Paula von Lengenfeldta zeskoczy�
z powozu na ziemi� jak wielka, niezdarna �aba. Rzeczywi-
�cie by�a to przera�aj�ca figura o g�owie osadzonej tak
nisko i tak podanej do przodu, �e Saga skorygowa�a swoje
pierwsze wra�enie: wo�nica przypomina� nie tyle �ab�, co
raczej bizona staj�cego d�ba.
  Popatrzy� spode �ba na Sag�, ale jej nie pozdrowi�.
  Wzi�� tylko jej kuferek, bez wysi�ku, jakby nic nie wa�y�,
i ulokowa� go z ty�u powozu.
  Kuferek rzeczywi�cie nie by� ci�ki, �wiadomie wi�k-
szo�� swoich rzeczy zostawi�a w Szwecji. Pieni�dzy mia�a
jednak do��, zamierza�a bowiem rozpocz�� w Norwegii
nowe �ycie i kupi� tam wszystko, co potrzebne. Wioz�a
wi�c tylko to, co niezb�dne w podr�y, i rzecz najwa�niej-
sz� ze wszystkiego: spadek, kt�ry teraz nale�a� do niej.
Uzdrowicielski skarb Ludzi Lodu. I oczywi�cie tak�e
magiczn� cz�� tego skarbu, ale o tym wola�a nie my�le�.
Przenika� j� dreszcz na samo wspomnienie.
  Pewne jego elementy na razie by�y przechowywane
w Norwegii. Na przyk�ad �yciodajna woda Shiry. Rzecz
jasna nie w Grastensholm i nie w Lipowej Alei, kt�ra
stanowi�a bardzo niepewn� kryj�wk�. Bezcenna butelka
zosta�a z�o�ona w tajemnym miejscu, kt�re znali tylko
cz�onkowie rodu.
  Wioz�a jednak ze sob� t� cz�� skarbu, kt�r� dosta�a od
Viljara po �mierci Heikego i Tuli. Nic nie wiedzia�a na
temat czekaj�cego j� zadania, ale chcia�a by� mo�liwie jak
najlepiej przygotowana na wszelkie trudno�ci. A ba�a si�,
�e czeka j� wiele r�nych k�opot�w.
  Kiedy tak sta�a na progu gospody i patrzy�a na
dziedziniec, gdzie g�sta rosa perli�a si� jeszcze na trawie
i kamieniach, a bia�a mg�a otula�a zabudowania, os�aniaj�c
przed jej wzrokiem le��c� nieco na uboczu wie�, zala�a j�
nagle gwa�towna fala niepoj�tego l�ku. Ten niewyra�ny
mglisty pejza� kry� w sobie jakie� zagro�enie, co�, co
w ka�dej chwili mog�a j� zaatakowa�. Uciekaj, Sago,
uciekaj! szepta� w duszy jaki� g�os.
  Saga jednak sta�a, jakby wbrew sobie, nie chcia�a tego,
ale sta�a. W ko�cu zesz�a ze schod�w i ruszy�a w stron�
powozu. Jakby nogi same si� tam kierowa�y, bez udzia�u
woli.
  Paul von Lengenfeldt te� ju� by� na dworze i wydawa�
polecenia stangretowi.
  - Czy� on nie jest wspania�y? - zapyta�, gdy Saga
nadeszla. - Wynalaz�em go w ogrodach Szatana.
  Stangret gapi� si� na nich z niech�ci�. Serce Sagi
�cisn�o si� bole�nie.
  - To by�a niepotrze�na i bezlitosna uwaga - rzek�a
zd�awionym g�osem.
  - Absolutnie nie - u�miechn�� si� Paul. - To zwyczaj-
na autoirania. Wyszuka�em go wy��cznie po to, by
stanowi� dla mnie kontrast. By moja uroda sta�a si� jeszcze
bardziej wyrazista, robi�a wi�ksze wra�enie. Sp�jrz na
niego, sama zobacz r�nic�!
  - Ja widz� po prostu cz�owieka - odpar�a Saga i wesz�a
do gospody, by przynie�� reszt� swoich rzeczy.
  Na schodach sta� Marcel. Saga poczu�a, �e na jego
widok jej cia�o nape�nia si� ciep�em. Spojrza� na ni�
przeci�gle i Sag� znowu ogarn�o pragnienie, �eby si� do
niego zbli�y�, z wielu r�nych pawod�w, zar�wno
szlachetnych, jak i nieco bardziej mrocznych.
  �le mi si� zaczyna ten dzie�, my�la�a wchodz�c na g�r�.
Co to si� sta�o z moim poczuciem humoru, z moj�
zdolno�ci� do ci�tych replik, z moim dystansem do
�wiata? Chodz� naburmuszona i z�a, to do mnie niepodob-
ne.
  Saga nie zdawa�a sobie sprawy z tego, jak bardzo jest
napi�ta. To skutek obci��enia, kt�re towarzyszy�o jej
przez ca�e �ycie. Na dodatek ca�kiem niedawno straci�a
oboje rodzic�w, a nieudane ma��e�stwo by�o kropl�,
kt�ra przepe�ni�a czar� goryczy. W konsekwencji by�a jak
zbyt mocno naci�gni�ta struna, kt�ra w ka�dej chwili
mo�e p�kn��. I do tego jeszcze ten niepok�j przenikaj�cy
wszystko wok� niej, jaki� trudny do okre�lenia l�k. Ju�
tylko z tego powodu tak bardzo potrzebowa�a kogo�,
komu mo�na zaufa�, kto m�g�by j� otoczy� opieku�czym
ramieniem, odsun�� od niej ten l�k, wype�ni� jej bez-
graniczn� samotno��.
  Podobnie jak kiedy� Shira samotnie oczekiwa�a swego
losu, tak teraz Saga sta�a, sama i przera�ona, u progu
nieznanej przysz�o�ci. Nie zwraca�a uwagi na jawnie jej
okazywane zainteresowanie Paula, nie by�a w stanie
my�le� teraz o czym� takim jak flirt czy mi�ostka, to by j�
tylko rozprasza�o, jeszcze bardziej wytr�ca�o z r�wno-
wagi.
  �agodny spok�j Marcela i jego wyra�aj�ce trosk�
spojrzenia by�y dla jej duszy niczym balsam.
  Pierwszy kogut odezwa� si� w kurniku nale��cym do
gospody, kiedy pow�z ze skrzypieniem k� rusza� w drog�.
Tr�jka podr�nych rozsiad�a si� we wn�trzu ze z�otymi
ozdobami i pokrytymi pluszem kanapami. Tylko stangret
jecha� wydany na wiatr i niepogod�, chocia� ten poranek
nie nale�a� do najgorszych. Nocny deszcz od�wie�y�
powietrze, a poranny ch��d powinien niebawem ust�pi�.
  Saga mimo wszystko nie mog�a si� pozby� nieprzyjem-
nego uczucia. Prze�ladowa�o j�, zanim wsiad�a do powo-
zu, i nadal dawa�o o sobie zna�.
  Nikt ich nie widzia�, kiedy odje�d�ali. Ca�a parafia
jeszcze spa�a.
  Saga pomy�la�a przez chwil� o pozosta�ych pasa�erach,
kt�rzy tak�e spali, nic wiedz�c, �e ich podr� zosta�a
przerwana, o m�odej rodzinie i w�drownym kupcu. Ale
czy mogli ich zabra�, czy takie ma�e dziecko znios�oby
podr� przez lasy i odludzia? Hrabia chyba nie by�
w stanie tamtym pom�c, w �adnym razie. Poza tym jego
pow�z by� du�o mniejszy ni� dyli�ans, nie dla wszystkich
starczy�oby miejsca.
  Mimo to mia�a troch� wyrzut�w sumienia. Zostawili
tamtych w okolicy dotkni�tej choler�... Wprawdzie mog�
zawr�ci�... Jecha� z powrotem do domu...
  Saga nale�a�a do tych niezliczonych kobiet, kt�re
przychodz� na �wiat z nieczystym sumieniem i przez ca�e
�ycie uwa�aj�, �e staraj� si� za ma�o i robi� nie to co trzeba.
I jest to cecha, kt�rej nie mo�na si� pozby�. Jechali
w szarobia�ym tumanie, kt�ry zdawa� si� przez szczeliny
w drzwiach przenika� do wn�trza powozu. Tylko od
czasu do ezasu w okolicach, gdzie teren si� wznosi� i nie
by�o mg�y, widzieli jakie� fragmenty krajobrazu.
  - No tak - powiedzia� Paul ze swoim sympatycznym
u�miechem. - No tak, Sago. Nareszcie nadszed� czas, by�
nam opowiedzia�a o tych niezwyk�ych Ludziach Lodu.
  - A w�a�nie, gdzie s�ysza�e� o mojej rodzinie? - zapyta-
�a Saga.
  - Och, podr�uj� pomi�dzy Szwecj� i Norwegi�,
cz�sto bywam w Christianii, gdzie� w tamtych okolicach
musia� mi kto� powiedzie�, ale to by�o dawno temu.
  To mo�liwe, pomy�la�a Saga. Ludzie Lodu nie �yli
przecie� w izolacji, trudno si� dziwi�, �e sobie o nich
opowiadano. W ka�dym razie w Norwegii, gdzie u�ywaj�
jeszcze starego nazwiska.
  U�miechn�a si�.
  - S�dz� jednak, �e nie tylko ja mam do opowiedzenia
ciekaw� histori�. Ka�dy z was pewnie tak�e prze�y� to
i owo.
  - My�l�, �e tak - roze�mia� si� Paul. - Ale panie zawsze
maj� pierwsze�stwo.
  - Pod warunkiem, �e obaj obiecacie p�j�� za moim
przyk�adem.
  Obiecali. Saga nie spuszcza�a oczu z urodziwego Paula.
Po prostu nie mog�a patrze� w inn� stron�. By� jak dzie�o
sztuki, doskona�e do najdrobniejszego szczeg�u. Te
wielkie, b��kitne oczy ocienione d�ugimi rz�sami, z�ociste
w�osy, delikatna cera, wspania�e z�by...
  Stw�rca musia� by� w dobrym humorze tego dnia,
kiedy Paul von Lengenfeldt przyszed� na �wiat.
  Marcela dobrze nie widzia�a, bo siedzia� obok niej.
Mia�a tylko nieodpart�, prymitywn� �wiadomo��, �e jest
przy niej m�czyzna. W ciasnym powozie trudno jej by�o
unikn�� dotykania kolan Paula, ale on nie dzia�a� na ni� tak
silnie.
  By�o jasne, �e pow�z opu�ci� zamieszkane okolice.
Trz�s�o coraz bardziej, pojazd ko�ysa� si� z boku na bok,
ko�a obraca�y si� z trudem, karoseria skrzypia�a.
  - No dobrze, tylko od czego zacz��? - zastanawia�a si�
Saga. - Historia Ludzi Lodu jest niezwykle bogata,
przedstawi� j� tylko w najog�lniejszych zarysach.
  Po czym opowiedzia�a o Tengelu Z�ym i jego do-
tkni�tych dziedzictwem potomkach. O Tengelu Dobrym,
kt�ry zdo�a� w pewnym stopniu z�agodzi� przekle�stwo,
przynajmniej na tyle, �e pr�cz obci��onych na �wiat
przychodz� tak�e wybrani. Opowiada�a o Shirze i o Hei-
kem, za kt�rym wszyscy tak bardzo t�skni�, a Paul
przerywa� jej wielokrotnie okrzykami w rodzaju: "Nie, to
niemo�liwe! Nie mo�esz traktowa� tego powa�nie!"
Marcel tak�e odnosi� si� do jej opowiadania sceptycznie,
wyczuwa�a to, cho� si� nie odzywa�. P�niej opowiedzia�a
o alraunie, kt�r� wiezie teraz do Norwegii i kt�ra,
oczywi�cie, spoczywa zapakowana w kuferku, ale kt�ra
jest czym� w rodzaju �ywej istoty, gdyby chcieli p�niej
zobaczy� �w niezwyk�y amulet, to...
  Ch�tnie na to przystali i prosili, by opowiada�a dalej,
ale wyezuwa�a w ich g�osach niedowierzanie.
  Jak ich przekona�, sk�oni�, by mi uwierzyli, zastana-
wia�a si�. Nie znam si� przecie� na czarach, a alrauna
w mojej obecno�ci si� nie porusza. Dzielnie jednak brn�a
dalej. Opowiada�a o przodkach rodu, kt�rzy pomagaj�
nieszcz�nikom obci��onym dziedzictwem i pr�buj� na-
prawia� wyrz�dzone przez nich z�o, ale kt�rzy nie maj�
mo�liwo�ci nawi�zania kontaktu z wybranymi. O szarym
ludku, kt�ry Vinga i Heike sprowadzili na �wiat, a kt�ry
potem odm�wi� opuszczenia Grastensholm. I wreszcie
o dziwnych demonach, kt�re w istocie pomog�y Ludziom
Lodu, a zw�aszcza Tuli, w walce z Tengelem Z�ym.
  - I to jest w�a�nie niepoj�te - powiedzia�a na koniec.
- Bo demony nale�� przecie� do z�ych mocy. Nikt nigdy
nie s�ysza� o demonach przyjaznych ludziom!
  Paul u�miecha� si� z tego jej przej�cia, natomiast
Marcel opar� si� wygodniej i rzek�:
  - Z czysto teoretycznego punktu widzenia sprawa nie
jest taka dziwna, jak si� na poz�r wydaje, Sago. W�a�nie
o tym rozmawiali�my wczoraj, o istocie z�a.
  - Co chcesz przez to powiedzie�? - zapyta�a prze-
straszona, �e nie pojmuje jego zbyt jak dla niej uczonych
wyja�nie�.
  On chyba zrozumia�, bo wyt�umaczy� jej wszystko
u�ywaj�c mniej wyszukanych s��w:
  - O ile dobrze poj��em, to Tengel Z�y rzeczywi�cie
dotkn�� samej istoty z�a, kiedy dotar� do �r�de� �ycia i do
ciemnej wody. To musia�o wstrz�sn�� ziemi� do samej
g��bi.
  Saga skin�a g�ow�.
  - Opowiadano o drganiaeh morskiego dna i ska�
i o straszliwym krzyku, jaki si� wtedy wydobywa� spod
ziemi.
  - Ot� to! Jak widzisz, ja wierz� w twoje opowiada-
nie, uwa�am, �e pow�tpiewanie by�oby dla ciebie obra�-
liwe. Ale czy pami�tasz, o czym rozmawiali�my wczoraj?
�e Szatan, taki jak go okre�la chrze�cija�stwo, jest jedynie
ma�ym fragmentem z�a? Trzeba ci wicdzie�, �e pierwsi
ojcowie Ko�cio�a mieli nie lada dylemat, kiedy nale�a�o
obja�ni� problem diab�a. Nie chcieli za nic definiowa� z�a
jako samoistnej si�y, kt�ra by egzystowa�a na �wiecie
r�wnocze�nie z Bogiem. Bowiem ich B�g by� Ojcem
wszystkiego, by� Jedynym! Wszystko musia�o by� stwo-
rzone przez niego. R�wnie� Szatan. Dlatego po��czyli
dwie pierwotnie r�ne opowie�ci. T� o Lucyferze, aniele,
kt�ry przeciwstawi� si� Panu...
  - Tak - wtr�ci�a Saga. - Ja znam t� opowie��. Lucyfer
zosta� za kar� str�cony do otch�ani.
  - To prawda - u�miechn�� si� Marcel. - Ojcowie
Ko�cio�a dokonali tu jednak nadu�ycia twierdz�c, �e ten
upad�y anio�, Lucyfer, sta� si� Szatanem. Tak naprawd�
Szatan by� pradawnym b�stwem, kt�re egzystowa�o od
tysi�cy lat.
  - A zatem Lucyfer nie jest z�y?
  Tym razem Marcel powstrzyma� u�miech.
  - C�, anio�em to on ju� nie jest. I w�tpi�, czy kto�,
kogo zmuszono do �ycia przez ca�� wieczno�� w otch�ani,
zdolny jest kocha� ludzi. To przecie� z ich powodu zosta�
tam wtr�cony.
  - Tak, pami�tam, za co si� tam dosta�.
  - A zatem traktuj Lucyfera tak, jak na to zas�uguje.
Uwa�aj, �e jest to upad�y anio�. Czarny anio�. I nie do nas
nale�y rozstrzyganie, czy jest dobry, czy z�y. Cho� bardziej
prawdopodobne jest to ostatnie.
  Paul poruszy� si�, jakby go co� uwiera�o. Wyraz jego
twarzy wskazywa�, �e nie bardzo mu si� ta rozmowa
podoba, zw�aszcza �e wszelkie pr�by uwodzenia Sagi
spala�y na panewce. M�oda dama odsuwa�a si� od niego
zdecydowanie.
  Pow�z nagle gwa�townie skr�ci� i Saga mimo woli
wpad�a na Marcela. On j� podtrzyma�, nie mog�o by�
inaczej, i przcz chwil� czu�a jego r�ce na swoim ciele.
Przera�ona w�asn� reakcj� wyprostowa�a si� i prze-
prosi�a.
  Z jednym ze swoich najbardziej czaruj�cych u�mie-
ch�w Paul zaproponowa�:
  - S�dz�, Marcelu, �e powinni�my si� zamieni� miejs-
cami. Co ty na to, Sago?
  Ona, skr�powana, nie odpowiedzia�a na pytanie. Rzek-
�a natomiast stanowczo:
  - No, a wracaj�c do demon�w...
  - No w�a�nie, wybacz mi, rzadko mi si� zdarza
wtr�ca� takie d�ugie dygresje. Przepraszam - u�miechn��
si� Marcel, a Sadze ten jego u�miech niezwykle si�
spodoba�. Nie rozumia�a te�, dlaczego jest taka poruszo-
na. Opr�cz sprawy z Lennartem nie bardzo si� dotychczas
zajmowa�a m�czyznami. I gdyby powiedzie� prawd�, to
Lennart wcale jej tak bardzo nie podnieca�, w ka�dym
razie nie by�o o czym m�wi�. Mimo to przecie� w�a�nie
on, Lennart, znaczy� dla niej najwi�cej ze wszystkich
m�odych m�czyzn, kt�rych spotka�a i kt�rzy jej si�
podobali.
  Ale blisko�� Marcela sprawi�a, i� doznawa�a zawrot�w
g�owy. Musia�a spu�ci� wzrok, nie by�a w stanie patrze�
mu w oczy.
  Marcel nie zd��y� doko�czy� swoich wyja�nie� o de-
monach, gdy Paul przerwa� mu zirytowany:
  - Wszystko to tylko takie wyssane z palea sprawy,
kr�tko m�wi�c, niepowa�ne gadanie. Chcia�bym si�
dowiedzie� czego� bardziej interesuj�cego. Opowiedz
nam o swoim rozwodzie, Sago. To przecie� wielki
skandal! Jak mog�a� co� takiego zrobi�? Sprawiasz wra�e-
nie porz�dnej panny.
  Twarz Sagi wykrzywi� grymas. My�l o rozwodzie
nadal spcawia�a b�l.
  - My�l�, Paul, �e u�y�e� najw�a�ciwszego s�owa. By-
�am po prostu za bardzo porz�dna.
  - A dziewczyna nie powinna taka by�? - pyta� z�o�-
liwie.
  - Nie wiem, ale my�l�, �e do nieszcz�cia dosz�o
z mojej winy.
  Cho� by�o to dla niej bardzo trudne, opowiedzia�a im
o swoim niezbyt romantycznym i niemal od pocz�tku nie
bardzo udanym ma��e�stwie z Lennartem. O tym, �e ona
sama nie mia�a do ofiarowania �adnych uczu�, i o tym, �e
chc�c mu to zrekompensowa�, stara�a si� by� tak zwan�
dobr� �on� i �e chyba przez jaki� czas jej si� to udawa�o.
Potem, nie patrz�c na nich, opowiedzia�a o tamtym
fatalnym dniu, kiedy pozna�a, jak si� rzeczy maj� napraw-
d�.
  - Czasami my�l�, �e mo�e by�am zbyt nieust�pliwa
- powiedzia�a zaciskaj�c d�onie. - Inne kobiety z pewno�-
ci� przemilcza�yby to, co si� sta�o, i trwa�y w ma��e�stwie.
A mo�e nawet z czasem by wybaczy�y. Jako� by z tym
�y�y, by unikn�� skandalu. Ale dla mnie kompromis by�
niemo�liwy. Zosta�am z m�em, dop�ki moja matka �y�a,
poniewa� nie chcia�am jej rani�. Ale z trudem znosi�am
nawet widok Lennarta, wi�c opu�ci�am go tego samego
dnia, w kt�rym moja ukochana mama zamkn�a oczy.
Masz racj�, Paul. Jestem zimn� kobiet�.
  - A ja uwa�am, �e post�pi�a� w�a�ciwie - rzek� Marcel
po chwili milczenia.
  - Oczywi�cie, na tego cz�owieka w �aden spos�b nie
mog�a� liczy� - zgodzi� si� Paul. - Zachowa�a� si� bardzo
dzielnie, �e odwa�y�a� si� odej�� mimo skandalu.
  Saga zachichota�a.
  - Ale teraz uciekam!
  - O, to raczej twoje zadanie sk�oni�o ci� do wyjazdu
- rzek� Marcel. - A teraz Paul b�dzie mi musia� wybaczy�,
ale jestem ci winien jeszcze wyja�nienia, Sago. Co do
twoich demon�w...
  - Tak. Dzi�kuj� ci! - zawo�a�a, a Paul westchn��
ci�ko.
  Marcel m�wi� wolno:
  - Ot� wydaje mi si�, �e kiedy �w Tengel Z�y osi�gnie
w�adz� nad �wiatem - Bo�e, uchowaj nas przed tym - to
b�dzie ona obejmowa� r�wnie� z�e b�stwa i z�e duchy.
I w�a�nie tego demony si� l�kaj�. Nie chc� si� znale�� pod
panowaniem Tengela Z�ego.
  - Wszystkie z�e moce? - zapyta�a Saga. - Takie jak
Szatan?
  - Jak Szatan chrze�cijan i jak Iblis islamu, Ahriman
Pers�w, Kali hinduist�w, cho� akurat ona jest i dobra,
i z�a, jak Baal, Moloch...
  - I jak Nga Samojed�w - wtr�ci�a Saga.
  - Du�o wiesz! - u�miechn�� si� Marcel.
  - Ech, to nie ja, o tym mo�na przeczyta� w ksi�gach
Ludzi Lodu.
  - Bardzo bym chcia� je kiedy� przejrze�.
  Saga stwierdzi�a, �e ten pomys� bardzo si� jej podoba.
By�aby okazja do zacie�nienia znajomo�ci...
  - Zatem uwa�asz, �e w�adza Tengela Ziego b�dzie
wielka? - zapyta�a i nie mog�a si� pozby� niejasnego
wra�enia, �e maj� jak�� z�� moc blisko siebie, w powozie.
To oczywisty absurd, rezultat rozmowy o sprawach
nadprzyrodzonych.
  - B�dzie to w�adza ogromna - powiedzia� z naciskiem.
- Je�li wszystko, co nam opowiedzia�a�, jest prawd�, a nie
mam powodu w to nie wierzy�, to Tengel Z�y rzeczywi�-
cie znalaz� �r�d�o z�a, to potworne miejsce, z kt�rego ono
wyp�ywa. Dlatego jego przebudzenie b�dzie katastrof�,
tragedi� dla �wiata. Skoro dr�� bogowie i demony, to co
si� stanie z nieszcz�snym cz�owiekiem? Je�li wzi�� za
punkt wyj�cia histori� religii, to wida�, �e...
  Paul, kt�ry przys�uchiwa� si� ich rozmowie z rosn�c�
irytacj�, teraz rzek� sarkastycznie:
  - C� to za gadanie? Nie macie o tym wszystkim
najmniejszego poj�cia... To wyssane z palca teorie, Mar-
celu. Rozprawiasz o diab�ach i demonach, jakby� roz-
wi�zywa� matematyczne zadanie. A to sprawa uczu�. Albo
wiary, je�li kto woli.
  �wiat�o pada�o z boku i oczy Paula wydawa�y si�
przezroczyste. Wygl�da�o to okropnie i odbiera�o urod�
jego fascynuj�cej twarzy, zw�aszcza �e by� taki zirytowa-
ny. Saga my�la�a pocz�tkowo, �e Paul nale�y do ludzi,
kt�rzy bior� �ycie lekko, cokolwiek by si� dzia�o. Teraz
stwierdza�a, �e wygl�da... no tak, tak, niemal demonicz-
nie!
  - M�j drogi hrabio - rzek� Marcel. - Oczywi�cie to
jest sprawa wiary. Szatan i to wszystko to tylko symbole.
Wiara ludu. Przecie� �aden cz�owiek wykszta�cony w nic
takiego nie uwierzy z ca�� powag�!
  Mieli wra�enie, jakby Paul r�s� im w oczach. Ale on po
prostu uni�s� si� gniewnie, wypi�� pier� do przodu
i oddycha� ci�ko.
  - Teraz znowu szydzisz - sykn�� ze z�o�ci�. - Bardzo
dobrze wiesz, �e bez z�a nie mog�oby si� ujawni� dobro.
Czy napcawd� chcia�by� zaprzeczy� istnieniu ksi���t
Ciemno�ci i �wiat�a? Odrzucasz ich istnienie? Ale zapew-
niam ci�, mnie mo�esz wierzy�. Ja wiem lepiej!
  Sytuacja zaczyna�a by� nieprzyjemna. Pow�z by� zbyt
ciasny na takie gwa�towne dyskusje. Ponadto Saga uwa�a-
�a, �e Marcel bywa niekonsekwentny, ale mo�e to jej wina,
�e nie nad��a za jego rozumowaniem.
  - Nie chc� w �aden spos�b zaprzecza� istnieniu Boga
ani Diab�a - odpar� Marcel spokojnie z najwi�ksz�
powag�. - Oni �yj�. Lecz �yj� dlatego, �e ludzie ich
stworzyli. W chwili gdy ludzie przestan� w nich wierzy�,
dok�adnie w tej samej chwili b�d� martwi. Czym na
przyk�ad jest dzisiaj Baal? Albo Moloch?
  - Oni byli bo�kami - sprostowa� Paul kr�tko.
  Saga jednak zwr�ci�a si� ku Marcelowi:
  - Dok�adnie to samo, co teraz m�wisz, powiedzia�
kiedy� Shama do Shiry.
  - By� to bez w�tpienia bardzo rozs�dny cz�owiek
- odpar� Marcel ze �miechem.
  - To nie by� �aden cz�owiek. Shama by� duchem.
  - Tak, chyba musia� by� duchem. Albo z�ym bo�kiem.
Paul, je�li wyra�am si� tak krytycznie o ojcach Ko�cio�a,
to dlatego, �e oni wypaczyli opowie�ci biblijne. I teraz ju�
nie wiadomo, co jest prawd�, a co zosta�o przez nich
upi�kszone. We� dla przyk�adu opowie�� o kraju Kanaan,
kt�ry Pan obieca� swojemu ludowi. Przyrzek�, �e to b�dzie
ich kraj. Biblia ukrywa jednak fakt, �e w tym kraju �y� ju�
inny lud. Plemi� licz�ce wiele tysi�cy os�b. I nie wspomi-
na te� nic o tym, �e dzieci Izraela obci�y g�owy wi�kszo�ci
z nich, a reszt� wyp�dzi�y na pustyni�. Ot� ja nie wierz�,
�e dobry B�g obieca� ten kraj swemu ludowi, uwa�am
natomiast, �e to jest nadu�ycie tw�rc�w Pisma, spos�b na
uspokojenie wyrzut�w sumienia po tym zbiorowym
mordzie. B�g ze Starego Testamentu to okrutny w�adca.
  Zosta� opisany przez kap�an�w, kt�rzy chcieli mie�
w�adz� nad lud�mi. Ja natomiast wierz� w Boga pe�nego
mi�o�ci.
  Saga potakuj�co kiwa�a g�ow�, Paul jednak nie by�
zadowolony.
  - Dosy� ju� rozm�w na ten temat. Nie powiniene�
wypowiada� si� w sprawach, o kt�rych nie masz poj�cia.
Sk�d mo�esz wiedzie� to wszystko? Nie lubi�, kiedy
wyszydza si� s�owa Pana.
  - Nikt ich nie wyszydza - oburzy� si� Marcel. - Ale
masz racj�, nie �y�em w tamtych czasach, nie widzia�em
jak by�o, a poza tym nasza rozmowa zesz�a na boczne tory
i to jest moja wina. Je�li tylko mam okazj� rozmawia�
z inteligentnymi lud�mi, staj� si� nieodpowiedzialny.
  Paul z�agodnia�, s�ysz�c komplement o inteligentnych
rozm�wcach. Marcel zatem doda� pospiesznie:
  - Mieli�my opowiedzie� sobie nawzajem historie na-
szego �ycia. Twoja kolej, Paul. Chyba rozumiesz, �e jeste�
dla nas postaci� w najwy�szym stopniu zagadkow�.
  Z rozbrajaj�c� szczero�ci� Paul o�wiadczy�, �e s�ucha
tego z najwi�kszym zadowoleniem.
  Saga zacz�a sobie przypomina�, co jej matka, Anna
Maria, powiedzia�a kiedy� na temat silnych osobowo�ci.
�e jest w nich tak�e sporo przesady. To znaczy, �e ich
przyt�aczaj�ca, niezwyk�a osobowo�� mo�e sta� si� m�cz�-
ca dla otoczenia, �e zwyczajny cz�owiek nie jest w stanie
znie�� bij�cego od nich promieniowania. To w�a�nie
mo�na by�o powiedzie� o Paulu. Saga wcale by si� nie
zdziwi�a, gdyby zakocha�a si� w tym niezwykle pi�knym
m�czy�nie, ale niczego takiego nie odczuwa�a. By� jaki�
taki jakby nieprawdopodobny. W jaki� spos�b nierzeczy-
wisty.
  Mo�e zreszt� by�o w nim co� jeszcze, co j� po-
wstrzymywa�o, co�, co w�a�nie teraz da�o o sobie zna�.
O takieh ludziach matka tak�e wspomina�a. Paul nie
znajdowa� �adnej przyjemno�ci w uczestniczeniu w roz-
mowie, w kt�rej nie by� g��wn� postaci�, centralnym
punktem. Oczywi�cie, cz�owiek z jego urod� musi by�
z pewno�ci� rozpieszczony, ale on nudzi� si� tak osten-
tacyjnie, kiedy Marcel wyg�asza� sw�j kr�tki teologiczny
wyk�ad, a rozkwit� tak rado�nie, kiedy uwaga znowu
zosta�a skierowana na niego, �e to a� si� rzuca�o w oczy.
Anna Maria ostrzega�a c�rk� przed takimi lud�mi, zw�asz-
cza przed m�czyznami. Ma��e�stwo z kim� takim bywa
bardzo trudne, m�wi�a matka, i Saga przyznawa�a jej
racj�.
  Paul by� teraz znowu sob�, jak dawniej interesuj�cy,
czaruj�cy, o�ywiony. Owo przezroczyste �wiat�o w jego
oczach zgas�o i nie wydawa� si� ju� taki nierzeczywisty.
Mimo to w jego obecno�ci nie czu�a si� dobrze.
  Hrabia nie zd��y� jedn�k nawet zacz�� swojej opowie-
�ci, bo pow�z gwa�townie si� zatrzyma� i stangret ze-
skoczy� z koz�a.
  Paul otworzy� drzwiczki.
  - Co si� sta�o?
  - Dalej nie pojedziemy - burkn�a dziwaczna figura.
  Najohydniejsza na �wiecie g�ba pochyla�a si� do
jad�cych z wyrazem zdecydowania.
  Wysiedli. Rozmowa w powozie by�a tak interesuj�ca,
�e nie zauwa�yli nawet, i� las zamkn�� si� wok� nich
g�stym pier�cieniem. S�o�ce osi�gn�o sw�j najwy�szy
punkt na niebie, ale tutaj jego �wiat�o dociera�o jedynie
w postaci niewielkich, migotliwych plam.
  Wo�nica mia�, oczywi�cie, racj�. Saga ju� wcze�niej
zauwa�y�a, �e droga jest coraz bardziej nier�wna, ale nie
zdawa�a sobie sprawy z tego, co to znaczy. Trz�s�o
przecie� mniej lub bardziej przez ca�y czas. Teraz zoba-
czyli, �e ostatni kawa�ek przebyli ledwo widocznym
le�nym duktem przez brzozowe zagajniki, a teraz wjechali
w sosnowy b�r. I mieli przed sob� tylko w�sk� �cie�yin�.
  - No tak - rzek� Paul z westchnieniem. - To koniec
z wygodami. Teraz mamy do dyspozycji tylko w�asne
nogi. Gdzie jeste�my?
  - W drodze do norweskiej granicy - mrukn�� wo�nica
ponuro. - Ale gdzie dok�adnie, to nie wiem.
  Saga pami�ta�a widok samotnych jeziorek i pi�knych,
ale niestety odludnych krajobraz�w, jakie mijali w ciagu
ostatnich godzin. Ale przewa�nie zaj�ta by�a rozmow�
i rzadko wygl�da�a przez okno.
  - A gdzie jest g��wna droga? - zapyta� Paul.
  - Na po�udnie st�d - odpar� wo�nica. - I my�l�, �e
dosy� daleko.
  Marcel rozejrza� si�. Nie �eby spodziewa� si� zobaczy�
co� innego opr�cz lasu, ale przecie� mo�na si� rozgl�da�
- �eby tak powiedzie� - bez powodu.
  - Musimy si� znajdowa� w g��bi sosnowych puszcz
- powiedzia�. - Rozci�gaj� si� one po obu stronach
norwesko-szwedzkiej granicy. Jedyne, co mo�emy teraz
zrobi�, to kierowa� si� wed�ug s�o�ca na zach�d. Dop�ki
nie dojdziemy do zamieszkanych teren�w, ju� w Nor-
wegii.
  - To b�dzie d�uga droga - zauwa�y� Paul. - My�l�, �e
powinni�my tutaj co� zje��.
  Roz�o�yli si� na niewielkiej polance po�r�d mrocznego
lasu. Saga nie potrzebowa�a wiele czasu, by si� zorien-
towa�, �e prowadzi t�dy szlak �osi. S�oneczne �wiat�o
z trudem dociera�o na d�, wi�c na ziemi nic prawie nie
ros�o, pokrywa�o j� tylko zesch�e igliwie.
  Poprosili hrabiego, by opowiada� swoj� histori�, lecz
on odm�wi�. Widocznie nie chcia� si� zwierza�, gdy
wo�nica by� w pobli�u.
  Kiedy si� najedli, wo�nica zdj�� z baga�nika ma�y
dwuko�owy w�zek i zacz�� na niego pakowa� ich kuferki
i walizy.
  - M�j podr�ny w�zek - zawo�a� Paul, kt�ry po
jedzeniu i piciu by� znowu w promiennym humorze.
Wypili butelk� wina z jego zapas�w. Marcel wprawdzie
odm�wi�, ale Saga wypi�a troch� i d�uga podr� przez
pustkowia niepokoi�a j� teraz znacznie mniej. Wszystko
b�dzie dobrze, my�la�a zadowolona.
  - Ten w�zek jest wspania�y - zapewnia� Paul. - Bar-
dzo leciutki, nigdzie si� bez niego nie ruszam.
  Saga jednak podejrzliwie przygl�da�a si� jego skrzyni,
kt�r� stangret lokowa� w�a�nie na dwuk�ce. W por�w-
naniu z t� skrzyni� jej kuferek by� drobiazgiem. Marcel
w og�le nie mia� baga�u, tylko niewielki w�ze�ek.
  - W g�stym lesie trudno b�dzie to ci�gn�� - powie-
dzia� Marcel, wskazuj�c na w�zek.
  - Nic podobnego! - zawo�a� Paul beztrosko. - Nie
b�dzie k�opot�w, wiem, �e nie b�dzie.
  Saga zastanawia�a si�, czy mo�e Paul ju� kiedy� nie
odby� takiej podr�y, ale uzna�a to za niemo�liwe.
  Sta�a sama przy du�ym powozie, gdy nagle us�ysza�a, �e
od ty�u kto� si� zbli�a, st�pa ci�ko i utyka. Wo�nica...!
Zadr�a�a, ale si� nie odwr�ci�a. Udawa�a, �e poprawia
ubranie. Obaj panowie zaj�ci byli baga�ami.
  Wo�nica by� ni�szy, ni� jej si� przedtem zdawa�o, i jaki�
taki skulony, jakby dawno temu co� na nim usiad�o
i przygniata�o go do ziemi. Gdy j� mija�, wymamrota�
jakby sam do siebie:
  - Panienka jest takim dobrym cz�owiekiem. Niech
panienka na niego uwa�a! On nie jest tym, za kogo si�
podaje. Niech si� panienka trzyma tego drugiego!
  - Co to znaczy? - zapyta�a r�wnie� bardzo cicho
- Co masz na my�li m�wi�c: Nie jest tym, za kogo si�
podaje?
  Wo�nica sta� przy niej i wyjmowa� z powozu jakie�
rzeczy Paula. Pochyli� g�ow� i wymamrota� jeszcze ciszej:
  - On jest diab�em! Tak, to w�a�nie chcia�em powie-
dzie�! To prawdziwy, najprawdziwszy diabe�! To nie jest
ludzka istota!
  Paul co� zawo�a� i wo�nica pospieszy� na wezwanie.
  Saga sta�a wstrz��ni�ta. Owszem, sk�onna by�a przy-
zna�, �e Paul odnosi si� po diabelsku do tego nieszcz�-
nika. Nagle us�ysza�a, �e Paul ryczy w�ciekle:
  - Co? I m�wisz o tym dopiero teraz?
  Natychmiast podesz�a, �eby si� dowiedzie�, o co
chodzi.
  Paul by� czerwony ze z�o�ci.
  - Ten t�umok, ta kreatura, a nie stangret, zapomnia
nam powiedzie�, �e w puszczy trwa pogo�.
  - Co za pogo�? - zapyta�a Saga i mimo woli stan�a
pomi�dzy Paulem i stangretem.
  Odpowiedzia� jej Marcel:
  - Wygl�da na to, �e w jakiej� le�nej osadzie wybuch�a
awantura. Pijatyka i b�jka, zak�uli kogo� no�ami. Teraz za
no�ownikiem, kt�ry uciek� w lasy, wys�ali ob�aw�. Ale ten
przecie� nie musi by� w tej okolicy, Paul. Puszcza jest
rozleg�a. Dlaczego akurat mia�oby si� to wydarzy� na
szlaku, kt�rym my idziemy? Zreszt� tutaj wsz�dzie takie
odludzie, sam widzisz.
  - Tak, tak, a poza tym jest za p�no na cokolwiek.
Musimy rusza� na los szcz�cia. �eby�my tylko nie wpadli
prosto na jakiego� lensmana, to wszystko p�jdzie dobrze.
A kiedy ju� przekroczymy norwesk� granic�, to nikt nas
nie powstrzyma.
  Wo�nica zawr�ci� konie i pow�z odjecha�. Na moment
Sag� ow�adn�o przemo�ne pragnienie, �eby pobiec za
nim, by znale�� si� w bezpiecznym powozie i wr�ci� do
ludzi.
  Kiedy kareta znikn�a im z oczu, Saga poczu�a si�
kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez mo�liwo�ci ra-
tunku.
  To oezywi�cie niem�dra my�l, lecz las wyda� jej si�
nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty!
  Rozpocz�a si� szale�cza w�dr�wka przez nieznany
b�r.
  Broni nie mieli �adnej. Wprawdzie Paul ni�s� spory
pistolet, ale nie zabra� amunicji. Marcel natomiast mia� n�
o d�ugim ostrzu. To wszystko.
  - Czy nie zagra�aj� nam dzikie zwierz�ta? - zapyta�a
Saga.
  - Nie, nie s�dz� - odpar� Marcel. - Jest nas troje.
Drapie�niki rzadko atakuj� grupy ludzi, prawda?
  - Masz racj� - odpowiedzia� Paul. - A poza tym niech
no nas tylko zaczepi�! Zreszt� wilki i nied�wiedzie zosta�y
przecie� prawie zupe�nie wyt�pione, czy� nie?
  - Szczerze m�wi�c, nie wiem, jak to jest w tych
okolicach - rzek� Marcel z wahaniem. - My�l�, �e wiele ich
nie zosta�o, ale pewien nie jestem.
  Dla Sagi brzmia�o to strasznie, te rozmowy o ewentual-
nym spotkaniu z dzikimi zwierz�tami. Fakt, �e ona sama
�ywi�a wielki respekt dla �osi, wcale jej odwagi nie
dodawa�. Na wszelki wypadek sz�a w �rodku pomi�dzy
dwoma swoimi towarzyszami. Hrabia Paul z wrodzon�
arystokratyczn� niezale�no�ci� obj�� przewodnictwo
a ci�gni�cie w�zka z baga�em zostawi� "w��czykijowi",
jak raz okre�li� Marcela.
  Wci�� jeszcze trwa� dzie�. Scie�ka by�a stosunkowo
szeroka, bez trudu mogli i�� blisko siebie i rozmawia�,
w�drowali wi�c w dobrych nastrojach, tak to przynaj-
mniej wygl�da�o.
  Paul opowiada� swoj� histori�, lecz Saga wci�� nie
przestawa�a my�le� o s�owach wo�nicy: "On nie jest tym,
za kogo si� podaje". S�ucha�a wi�c jego opowie�ci ze
sporym sceptycyzmem.
  Rodzina hrabiego nie pochodzi�a ze Szwecji, opowia-
da�, o czym zreszt� mog�o te� �wiadczy� jego nazwisko.
Nie by�o zatem Langenfeldt�w w spisach heraldycznych.
( Nie, no pewnie, �e nie, my�la�a Saga z�o�liwie.) R�d
musia� ucieka� ze swojego kraju w czasie wojen napoleo�-
skich i osiedli� si� w nieurodzajnej Szwecji.
  - Ja objawia�em ju� od wczesnego dzieci�stwa...
pewne zdolno�ci - o�wiadczy� Paul w ten w�a�ciwy sobie
czaruj�cy i na poz�r bezpretensjonalny spos�b, kt�ry
jednak Sagi nie by� ju� w stanie zwie��. - Rodzina zatem
�o�y�a znaczne sumy na moje wykszta�cenie. I teraz jestem,
no... czym� w rodzaju ambasadora mojego kraju. Dlatego
cz�sto wyje�d�am za granic�. Tak jak teraz.
  K�amiesz, my�la�a Saga. Nie wiedzia�a dlaczego, ale
by�a pewna, �e przez ca�y czas w s�owach, zachowaniu,
w calej osobie Paula jest co� fa�szywego, jakie� za-
k�amanie, czego nie by�a w stanie zaakceptowa�. Wo�nica
te� zwr�ci� jej na to uwag�.
  Uwodzicielski, czaruj�cy, beztroski i w gruncie rzeczy
sk�onny do przesady Paul. Tak, ale pod t� pi�kn� i g�adk�
fasad� czai�o si� co� nieprzyjetmnegn. Co�... niehezpiecz-
nego?
  Saga nie wiedzia�a, dlaczego nagle zadr�a�a z zimna
w �rodku letniego, ciep�ego dnia, id�c za plecami tego
m�czyzny.
  Jakby czeka�o j� co� strasznego...
  Och, jest po prostu g�upia! Nie trzeba przecie� od razu
puszcza� wodzy fantazji tylko dlatego, �e idzie si� przez
mroczny, niesamowity las.
  Paul m�wi� i m�wi�. O przyj�ciach, przepychu i spra-
wach honoru, o �yciu na kr�lewskim dworze, o kobie-
tach, kt�re go nienawidzi�y, o przygodach; zblazowanym
tonem opowiada� o swoich podbojach. Saga i Marcel
s�uchali w milczeniu.
  Momentami Paul przybiera� tragiczny ton, skar�y� si�,
ale po chwili znowu u�miech rozja�nia� mu twarz.
Zosta�em przeznaczony do czego� wielkiego, to wszyscy
widz�. I dlatego mam przeciwnik�w. Zazdro��, rozumie-
cie. Niekt�rym bardzo si� nie podoba, �e pn� si� w g�r�.
Wysoko postawieni panowie nie lubi� rywali. Tak wi�c
musia�em zrezygnowa� z wysokiego stanowiska. Ale co
tam...! Paul von Lengenfeldt nie spuszcza nosa na kwint�
z takiego powodu! Pracuj� w ciszy, rozumiecie. I pew-
nego pi�knego dnia... No dobrze, to niewa�ne, nie
powinienem niczego ujawnia�, zanim ten dzie� nadejdzie.
  - Masz racj� - u�miechn�a si� id�ca za nim Saga.
Kiedy Paul m�wi� o swojej wielko�ci, trudno mu si� by�o
oprze�. Mo�na go by�o podziwia� za samo to, �e istnieje,
�e jest na �wiecie istota tak doskona�a!
  Ale jego nast�pne s�owa by�y dla Sagi szokiem. Kiedy
co� do niego m�wi�a, odwr�ci� si�, szed� przez jaki� czas
ty�em, patrz�c na ni�, po czym zawo�a�:
  - Och, Sago, jeste� fantastyczna, je�li tylko si� na
chwil� zapomnisz i u�miechniesz si� szczerze. Wtedy
cz�owiek ma ochot� chwyci� ci� w ramiona i sprawi�, by�
u�miecha�a si� tak ju� zawsze. Widzie� ci� radosn� i bosko
pi�kn�! Tak, bo jeste� pi�kna, Sago! �eby� tylko umia�a
pozby� si� tego smutku!
  - To nie moja natura jest taka - odpar�a Saga. - To
�a�oba, kt�r� w sobie nosz�, i l�k, kt�ry mnie nie
opuszcza.
  - Tak, tak, ale nie m�wmy teraz o tym! Czy ty nie
rozumiesz, �e jeste� t�, kt�rej szukam od tysi�cy lat? Przez
tysi�ce niespokojnych lat �ni�em o tobie, Sago! I w ko�cu,
w ko�cu ci� znajduj�!
  Wyci�gn�� ramiona w �wiadomie teatralnym ge�cie,
jakby zamierza� podwa�y� powag� swoich s��w, po czym
roze�mia� si� ha�a�liwie.
  Saga jednak wiedzia�a, �e m�wi� serio. Chcia� j� mie�,
a by� m�czyzn�, kt�ry bra� to, czego pragn��.
  Nieoczekiwanie Saga pomy�la�a, �e bardzo ch�tnie
zajrza�aby do wielkiej skrzyni Paula. Czu�a, �e tam kryje
si� rozwi�zanie jego tajemnicy. Je�li w og�le mia� jakie�
tajemnice... Bo to prawda, �e by� kim� innym, ni� m�wi�,
by�a o tym przekonana. I sk�d m�g� si� wzi�� taki
fantastyezny m�czyzna? Czy� nie powinien by� znany na
ca�ym �wiecie? M�g� stanowi� towarzysk� sensacj�, gdzie-
kolwiek si� pokaza�. Czy kto� taki powinien w�drowa� jak
zwyczajny �miertelnik po tych upiornych pustkowiach?
To prawda, m�wi� o wspania�ej przesz�o�ci, a z tym
wygl�dem m�g� osi�gn�� wszystko i prze�y� bardzo
wiele. Ale Saga sporo wiedzia�a o szwedzkim dworze
kr�lewskim, przez rodzin� Oxenstiern�w, i nigdy nie
s�ysza�a, �eby m�wiono o kim� takim jak on. Ani o hrabim
Paulu von Lengenfeldt, ani o �adnym niezwykle przystoj-
nym, ba, ol�niewaj�cym m�czyznie. A przecie� by
m�wiono, gdyby Paul pojawi� si� na dworze.
  Nie by� jeszcze stary. Trudno by�oby okre�li�, ile ma
Iat. W pewnym sensie by� bez wieku, prawdopodobnie
jednak m�odszy od Marcela. Chyba nie mia� jeszcze
trzydziestki.
  Zwalczany? Przez zazdrosnych rywali? Utraci� wysok�
Pozycj� w wyniku intryg, czy co� takiego, nie pami�ta�a
dok�adnie, jak to okre�li�.
  Saga chcia�a my�le� o czym� przyjemniejszym.
  - Teraz twoja kolej, Marcel!
  Ale Paula to nie interesowa�o. Zatrzyma� si�.
  - Ciii! - szepn��. - S�yszeli�cie?
  Saga i Marcel zacz�li nas�uchiwa�. Las nie by� ju� taki
g�sty, przewa�nie ros�y tu wysokie sosny, dumne i proste,
otwiera� si� wspania�y widok - daleko, daleko ponad
poro�ni�t� zielonym mchem ziemi�.
  Saga s�ysza�a tylko jakie� pe�ne skargi nawo�ywanie
z oddali, jakby echo s��w, kt�re umilk�y dawno temu. Ale
w tym wo�aniu s�ycha� bylo strach i Saga mia�a wra�enie,
�e skierowane jest ono do niej - jak ostrze�enie wy-
krzykiwane bez nadziei, �e zostanie us�yszane.





        ROZDZIA� V


  - Co ty s�ysza�e�, Paul? - zapyta� Marcel niskim, troch�
jakby �wiszcz�cym g�osem.
  Paul przesta� nas�uchiwa�.
  - Jak�� rozmow�, tak mi si� zdawalo. Blisko nas.
  Marcel rozejrza� si� uwa�nie.
  - Musia�o to nie by� tak blisko.
  Je�li Paul dostrzeg� ironi�, to w ka�dym razie nie da�
tego po sobie pozna�.
  - Chyba masz racj�. Przestrze� jest tu otwarta jak na
morzu. Tylko bardzo szczup�e istoty mog�yby si� ukry-
wa� za tymi sosnami. Cz�owiek sobie wyobra�a r�ne
rzeczy.
  - Idziemy ju� bardzo d�ugo. Gdyby�my teraz usiedli
tam, przy tych zaro�lach, to nikt by nas nie zobaczy�, a my
mieliby�my widok na ca�� okolic�.
  - Bardzo rozs�dna uwaga. Ja tak�e zg�odnia�em.
  S�o�ce chyli�o si� ku zachodowi. Sag� przenika�
dreszcz na my�l o zmroku. Nawet drzewa wydawa�y
jej si� gro�ne, niemal wrogie, ale to oczywi�cie po-
budzona wyobra�nia podsuwa�a jej takie wizje. Prze-
ra�a� j� ten dr�cz�cy l�k, dotychczas zupe�nie nie zna-
ny.
  Ale ona te� zrobi�a si� g�odna. Poniewa� nie wiedzieli,
kiedy dojd� do jakich� zamieszkanych okolic, musieli
oszcz�dza� prowiant. Paul nie mia� ju� wina, butelki by�y
zbyt ci�kie, �eby je transportowa� w tych warunkach.
Marcel, przyzwyczajony do takich podr�y, odkroi� tylko
cienki kawa�ek ze swojego bochenka chleba i zjad�
odrobin� suszonego mi�sa, wi�c i Saga stara�a si� wy-
t�umaczy� sobie, �e g��d jest taki dokuczliwy tylko
pierwszego dnia. Ona te� oszcz�dnie korzysta�a z zapa-
s�w.
  Poza tym mia�a nadziej�, �e w�dr�wka rych�o dobieg-
nie ko�ca. Martwi�o j� to, �e traci tutaj cenny czas, zadanie
czeka na ni� w parafii Grastensholm, a ona si� tu w��czy
po bezdro�ach z dwoma obcymi...
  Cho� przecie� Marcel nie jest obcym. To jej kuzyn,
ponadto ��czy ich teraz bardzo pi�kne porozumienie,
wzajemne zaufanie. Nie musieli na siebie patrze�, nie
musieli si� dotyka�. Odczuwali nawzajem w�asn� obec-
no��.
  - Marcel, teraz koniecznie musz� us�ysze� twoj� histori�
- powiedzia�a Saga. - Nadal stanowisz dla mnie zagadk�.
  Marcel u�miechn�� si� blado, a Paul z nag�ym zaintere-
sowaniem zacz�� obserwowa� �d�b�o trawy.
  - Tak naprawd� to nie ma we mnie niezego zagad-
kowego - powiedzia� Marcel. - Je�li ju�, to raczej moje
prze�ycia okre�li�bym jako tragikomiczne. Podobnie jak
ty, Paul, by�em rodzinnym geniuszem, tak przynajmniej
wszyscy uwa�ali. My�l�, �e wywierali na mnie wielki
nacisk, kiedy by�em m�odszy. Oczekiwano, �e poradz�
sobie ze wszystkim, z wszystkimi szko�ami, z ka�d�
spraw�, kt�rej si� podejm�.
  - Mieszka�e� w�r�d Walon�w? - zapyta�a Saga.
  - Czasy si� zmieni�y - odpar�. - Walonowie nie s� ju�
tak� zamkni�t� grup�, zacz�li bardziej wchodzi� w spo�e-
cze�stwo szwedzkie. Ale oczywi�cie to moja walo�ska
rodzina wywiera�a na mnie presj�. A ja si� poddawa�em,
bra�em na siebie zbyt wiele...
  - M�wi�e�, �e by�e� lekarzem?
  Marcel westchn��.
  - Nie tak od razu. Studiowa�em bardzo powa�nie
wiele przedmiot�w. Teologi�, histori�, filozofi�... a�
w ko�cu zaj��em si� medycyn�. Tak, zosta�em lekarzem.
Ale stawia�em sobie zbyt wielkie wymagania, podj��em si�
leczenia bardzo trudnego przypadku, czego nie powinie-
nem by� robi�. Nie uda�o mi si�.
  Paul i Saga siedzieli bez s�owa.
  - Czy chory zmar�? - zapyta�a Saga, gdy milczenie si�
przeci�ga�o.
  Marcel wpatrywa� si� w ziemi� pomi�dzy swoimi
zgi�tymi kolanami.
  - Co� w tym rodzaju. Nie uda�a mi si� operacja
i zniszczy�em cudze �ycie. Naturalnie straci�em prac�.
P�niej w�drowa�em z miejsca na miejsce, a teraz jestem
w drodze do Norwegii i mam nadziej�, �e tam powiedzie
mi si� lepiej. No, czy nie powinni�my rusza�? Im dalej
dzisiaj zajdziemy, tym lepiej.
  Wstawali opieszale. Saga stwierdzi�a, �e sk�ra jej st�p
jest bardzo wra�liwa. I na pewno b�dzie mia�a p�cherz na
stopie, je�li natychmiast nie opatrzy otarcia. Usiad�a na
powr�t i zdj�a but.
  Marcel ukl�k� przy niej i uwa�nie obejrza� nog�.
  - Po�� tutaj li�� - zaleci�.
  - O, ja mam lepsze �rodki - u�miechn�a si� Saga.
- Czy nie zechcia�by� przynie�� z w�zka mojego kufer-
ka?
  Kiedy zobaczy� jej zbi�r �rodk�w leczniczych, naj-
pierw zaniem�wi�, a potem rzek�:
  - Bo�e drogi, kto tu jest lekarzem? Ja czy ty?
  - Och, to tylko niewielka cz�� zbioru Ludzi Lodu. Ja
rzadko tega u�ywam, bo te� i skarb nie do mnie nale�y.
Nie jestem jednym z rodzinnych uzdrowicieli.
  Marcel bra� po kolei r�ne woreczki i przygl�da� im si�
w najwy�szym zdumieniu.
  - Masz tu proszki i pigu�ki, kt�re od dawna wysz�y
z u�ycia! Jak na przyk�ad ten �rodek do tamowania krwi
albo lekarstwo na uspokojenie serca i... o, no w�a�nie,
proszek z alrauny. Sk�d ty, na Boga, to wzi�a�?
  - Mnie o to nie pytaj. To jest spadek, nic wi�cej nie
wiem.
  Zdumiony kr�ci� g�ow�.
  - Czy ty sabie zdajesz spraw� z tego, �e to jest warte
maj�tek?
  Saga by�a zaskoczona.
  - Nikt nigdy w naszym rodzie nie patrzy� na skarb
z tego punktu widzenia - odpar�a.
  Na d�wi�k s�owa "maj�tek" Paul nastawi� uszu i pod-
szed� do nich. Ukucn�� i z uwag� przygl�da� si� skarbowi
Ludzi Lodu.
  W zaro�lach wiatr szele�ci� zesch�ymi li��mi, co brzrmia-
�o jako� nieprzyjemnie, z�owieszczo. Wyobrazi�a sobie, �e
tak mo�e szele�ci� pe�zaj�cy grzechotnik.
  Marcel podnosi� teraz jedn� pa drugiej male�kie
flaszeczki.
  - Tylko za to jaki� aptekarz albo kolekcjoner da�by
tyle, �e mog�aby� wygodnie �y� przez d�ugi czas!
  - Ale ja nie zamierzam tego sprzedawa� - u�miechn�a
si�, my�l wyda�a jej si� niewiarygodna. - Nigdy w �yciu,
wola�abym ju� raczej umrze� z g�odu!
  W oczach Paula pojawi� si� jaki� dziwny blask. Siedzia�
i przek�ada� poszczeg�lne elementy skarbu, r�ce dr�a�y mu
z przej�cia.
  - Co to, na Boga, jest? - spyta� nagle zdumiony
dotykaj�c jakiega� dziwnego przedmiotu. - Jakie� zwie-
rz�, czy co... Au, ratunku! To przecie� �ywe!
  Odrzuci� to, co trzyma� w r�ce, jakby go oparzy�o,
i zerwa� si� na r�wne nogi.
  - To jest w�a�nie alrauna - wyja�ni�a Saga. Podnios�a
amulet z ziemi i u�o�y�a starannie w niewielkiej szkatu�ce.
- Ona do mnie nie nale�y.
  Zauwa�y�a wyra�nie, �e alrauna skurczy�a si�, jakby j�
co� zaniepokoi�o. By�o to osobliwe uczucie, Saga nigdy by
nie przypuszcza�a, �e alrauna zareaguje na jej blisko��;
teraz j� to przerazi�o.
  A mo�e to nie jej obecno�� porusza�a alraun� tak
nieprzyjemnie? Mo�e chodzi�o o Paula? Bo to przecie�
w jego pi�knych oczach dostrzeg�a obrzydzenie.
  Napotka�a zdumione spojrzenie Marcela. Oboje popat-
rzyli w stron� Paula, kt�ry cofa� si� z poblad�� twarz�,
sztywny ze strachu.
  - Nie b�j si� - uspokaja�a go Saga. - Ona nie zrobi ci
nic z�ego, dop�ki nie zagrozisz nikomu z Ludzi Lodu.
A przecie� nie jeste� dla mnie niebezpieczny, prawda?
- u�miechn�a si�.
  Paul odzyska� spok�j, kiedy alrauna znikn�a w za-
mkni�tej szkatu�ce. Po chwili powiedzia� ju� swoim
zwyk�ym, lekkim tonem:
  - Powinna� to sprzeda�, wiesz. Bo je�li tego nie
zrobisz, to narazisz swoj� dusz� na pot�pienie.
  - Nie. Alrauny ani nie trzeba, ani nie mo�na sprzeda�
- powiedzia�a Saga tak stanowczo, jakby chcia�a, �eby
szczelnie owini�ty amulet s�ysza� jej s�owa. - Zreszt� to
w og�le niemo�liwe, jak z pewno�ci� wiesz.
  I opowiedzia�a legend� o alraunie, przede wszystkim
dla Marcela, kt�ry jej nie zna�. O tym, �e alraun� mo�na
sprzeda� tylko za ni�sz� cen�, ni� ta, za kt�r� si� j�
kupi�o, i �e w ko�cu ten, kt�ry nie mo�e ju� bardziej
ceny obni�y�, zostaje z ni� na zawsze i musi zaprzeda�
dusz� diab�u.
  - Ale to si� odnosi do zwyczajnej alrauny - uspokaja�a
Saga. - Amulet Ludzi Lodu jest wyj�tkowy. Przywi�za�
si� do naszego rodu i nie mo�e nale�e� do nikogo innego.
My�l�, �e dla tego z rodziny, kto by si� jej pozby�, �le by si�
to sko�czy�o.
  Paul kr�ci� g�ow� z przej�cia. Wyraz jego twarzy
�wiadczy� wymownie, co my�li on o m�dro�ci Sagi,
a �ci�lej bior�c o jej g�upocie. Ale nie chcia� znale�� si�
ponownie w pobli�u alrauny.
  Marcel pom�g� Sadze opatrzy� stop�. R�ce mia�
niezwykle kszta�tne i wra�liwe. Ich dotyk by� dla Sagi
doznaniem prawdziwie erotycznym, znacznie wi�kszym
ni� wszelkie pieszczoty Lennarta.
  Spogl�da�a w d� na pochylon� g�ow� Marcela, na jego
czarne loki. Ka�dy jego ruch �wiadczy�, �e i on odczuwa
to niezwyk�e napi�cie mi�dzy nimi. Cudowna, jakby
zaczarowana chwila w tym cichym, prze�wietlonym s�o-
necznym blaskiem zagajniku. Rozedrgana aura zmys-
�owo�ci otacza�a ich niby g�sty ob�ok. Tylko ich.
  Marcel trzyma� swoje d�onie na stopie Sagi d�u�ej, ni�
to by�o konieczne, jakby chcia� utrwali� t� ��cz�c� ich
wi�, to wzruszenie, poczucie wsp�lnoty. Potem wsta�
i spojrza� jej w oczy.
  O Bo�e! my�la�a Saga. Ja... To musi by� to, czego
zawsze pragn�am. Mi�o��. Owo uczuciowe porozumie-
nie mi�dzy kobiet� i m�czyzn�, kt�re jest czym� wi�cej
ni� erotyka, kt�re odmienia cz�owieka gruntownie, zapa-
da w jego serce i pozostawia w nim na wieki gorej�ce
znami�. O Bo�e! Dzi�ki Ci, �e dane mi jest to prze�ywa�!
  Natychmiast jednak przysz�o zastanowienie. No i co
teraz? Co si� teraz stanie? Czy wszystko ma si� ograniczy�
tylko do tej jednej chwili uniesienia i gor�cych marze�,
czy te� b�dzie jaki� ci�g dalszy? Czy mam prawo spodzie-
wa� si� dalszego ci�gu? Czeka mnie przecie� zadanie do
spe�nienia i na nim powinnam si� koncentrowa�. Czy
wobec tego mam prawo �ywi� tak silne uczucie do
m�czyzny?
  Shira takiego prawa nie mia�a. Cztery duchy odebra�y
jej zdolno�� kochania. D�ugo, bardzo d�ugo my�la�am, �e
mnie czeka podobny los, bo przecie� wiedzia�am, �e moje
uczucie do Lennarta nic nie znaczy.
  Z rozmarzenia brutalnie wyrwa� j� g�os Paula.
  - Czy nigdy nie wyjdziemy z tego przekl�tego lasu?
- wybuchn�� gwa�townie.
  Czar prys�. I Saga, i Marcel odetchn�li g��boko jak po
ci�kim wysi�ku fizycznym.
  Musieli jednak przyzna� Paulowi racj�. Im tak�e to
pytanie przychadzi�o do g�owy. Ca�y dzie� szli przez
sasnowy b�r, maj�c pod stopami mchy i k�uj�ce porosty,
przez jagodniki i wrzosowiska pod wysokimi drzewami,
przez niesamowite, jakby zaczarowane lasy, gdzie pe�no
by�o poro�ni�tych mchem g�az�w, lub przez zagajniki,
gdzie drzewa iglaste ros�y na przemian z li�ciastymi
i g�stymi krzewami. Tam gdzie las sosnowy by� g�sty,
musieli przedziera� si� po�r�d usch�ych, k�uj�cych ga��zi.
Udr�k� by�o w takich okolicach ci�gni�cie w�zka, kt�ry
beuzstannie zapiera� si� o korzenie, stercz�ce ga��zie czy
po prostu na nier�wnej ziemi. Marcel przeklina� wtedy
paskudnie. Robi� to wprawdzie bardzo cicho, ale Paul
i tak go s�ysza� i sycza� ze z�o�ci�.
  - Nie nadu�ywaj imienia Szatana - upomina� ostro.
- To si� mo�e zem�ci�!
  Saga nie bardzo wiedzia�a, co my�le� o Paulu. By�
cz�owiekiem bardzo skomplikowanym, nikogo podob-
nego nigdy przedtem nie spotka�a. Dziki, a jednocze�nie
religijny, dobry i zarazem z�y.
  Zreszt� czy naprawd� by� religijny? Broni� przede
wszystkim Szatana. Boga nigdy.
  Tymczasem wyszli wprost na du�e jezioro i musieli je
okr��y�. Znale�li si� w otwartym krajobrazie i widzieli
dalekie osiedla. Stosunkowo najbli�ej le�a�a niedu�a wie�
z ko�ci�kiem po�rodku. Nie odwa�yli si� jednak p�j�� do
ludzi, p�ki nie b�dzie pewno�ci, �e to ju� Norwegia.
Brn�li wi�c z determinacj� dalej.
  Od dr�g trzymali si� z daleka. Zdarza�o si�, oczywi�cie,
�e nieoczekiwanie otwiera� si� przed nimi jaki� le�ny trakt,
w�szy lub szerszy, ale naprawd� nie mieli ochoty nikogo
spotka�. Raz znale�li si� tak blisko ludzi, �e s�yszeli
rozmowy. Ale j�zyk tych rozm�w by� szwedzki, niestety!
  Nic nie wiedzieli na temat, jak du�e obszary zosta�y
dotkni�te choler� ani czy mieszka�cy tych le�nych okolic
maj� poj�cie o zagro�eniu epidemi� i zakazie przekracza-
nia granicy, ale nie pr�bowali si� dowiadywa�. I chocia�
nie m�wili o tym g�o�no, to przecie� wszystkich my�l
o cholerze nape�nia�a l�kiem, tak�e ze wzgl�du na w�asne
bezpiecze�stwo...
  Przewa�nie zreszt� szli przez odludzia.
  A teraz, kiedy wyruszyli z ostatniego popasu, otacza�a
ich pustka jeszcze wi�ksza ni� przedtem. Teraz bowiem
s�o�ce schowa�o si� za wzg�rza i cho� mia�o �wieci�
jeszcze jaki� czas, to cienie stawa�y si� coraz d�u�sze,
budz�c mimowolny niepok�j.
  Szli i szli, od dawna ju� nie widzieli �lad�w ludzi.
  Znajdowali si� w samym centrum puszczy.
  Saga stara�a si� by� jak najbli�ej Marcela. Szuka�a
u niego ochrony, tak�e przed Paulem. Tak, to mo�e
absurd, lecz Paul przera�a� j� ze wzgl�du na t� swoj�
niepoj�t� natur�. Ta nieziemska uroda, dystans wobec
innych ludzi, cho� to akurat nale�a�o pewnie przypisywa�
arystakratycznemu pochodzeniu, i jego zmienne nastroje!
Czu�a si� w jego towarzystwie coraz gorzej, aczkolwiek
nie potrafi�aby powiedzie� dlaczego.
  By� jak wielkie, nieznane i trudne do opanowania
�r�d�o zagro�enia, tylko tak umia�a to okre�li�.
  Stosunek Paula do wsp�towarzyszy podr�y te� by�
zmienny i niejasny. Marcela tolerowa�, najwyra�niej po-
trzebowa� go jako przewodnika w tej do�� niebezpiecznej
W�dr�wce przez nieznane le�ne bezdro�a. Ale traktowa�
go z t� wynios�o�ci�, z jak� arystakraci odnosz� si� do
os�b z ludu. Marcel znosi� to jednak z kamiennym
spokojem. On zreszt� wszystko znosi� z kamiennym
spokojem.
  Z Sag� te� by�o r�nie. Zdarza�o si�, �e Paul zaczyna� j�
uwodzi�, ale potem jakby w p� drogi rezygnowa� i szed�
w swoj� stron�. Kiedy indziej znowu zwraca� si� do niej
tak samo jak do Marcela. Wynio�le, ironicznie, jakby
chcia� pokaza�, �e nic dla niego nie znaczy. Bywa�o te�, �e
przemienia� si� w krzykliwego dyktatora.
  Kt�rego� razu jednak, gdy znale�li si� oboje z dala od
Marcela, Paul chwyci� j� w ramiona i mocno przycisn�� do
siebie. Wysycza� przez z�by niemal z nienawi�ci�: "Ty
wiesz, �e jeste� moja? Chc� ci� mie�, d�ugo na to czeka�em,
Sago! W�a�nie tak� jak ty kobiet� chc� mie�! Chc� widzie�,
jak twoje oczy zachodz� mg�� w mi�osnym uniesieniu! Nie
ust�pi�, dop�ki tego nie osi�gn�!"
  Saga uwa�a�a, �e wyznanie brzmi banalnie, ale nie
powiedzia�a nic. Wyrwa�a si� po prostu i posz�a sobie.
  Gdyby we wcze�niejszej m�odo�ci by�a cho� troch�
kokietk�, z pewno�ci� uleg�aby czarowi tego niezwykle
pi�knego m�czyzny. Teraz jednak Saga czu�a si� jak ptak,
kt�ry opali� sobie skrzyd�a, a poza tym jej seree by�o gdzie
indziej.
  Mo�e Paul widzia�, na co si� zanosi mi�dzy Marcelem
i Sag�? I mo�e to rani�o jego dum�? S�dz�c po jego
zachowaniu, tak w�a�nie by�o.
  Ale przyczyny mog�y te� tkwi� zupe�nie gdzie indziej.
  Szli i szli, chocia� zmrok stawa� si� coraz g�stszy.
Wilgotna mg�a unosi�a si� nad b�otami, las trwa� w ciszy.
  Sadze zdawa�o si�, �e jakie� niewidzialne istoty kr���
pomi�dzy nimi. Mia�a nadziej�, �e to tylko gra jej
wyobra�ni, mimo to nie mog�a si� pozby� uczucia, �e co�
nie znanego, co� mistycznego towarzyszy im przez ca��
drog�. �e jest w�r�d nich.
  Nagle Paul przystan��.
  - Sp�jrzcie! - wyszepta�.
  Znajdowali si� nad ma�ym le�nym jeziorkiem o zaro�-
ni�tych brzegach, wype�nionym czarn� wod�. Za sob�
mieli milcz�cy, ciemny las �wierkowy.
  Na przeciwleg�ym brzegu sta� ogromny �o�, pi� wod�
i przegl�da� si� w jeziorze. Kiedy wyszli z lasu, uni�s�
w zamy�leniu swoj� arystokratyczn� g�ow� i patrzy�
ponad wod� na ludzi. Potem zastrzyg� uszami i powr�ci�
do picia.
  - Wspania�e zwierz� - szepn�� Paul.
  - O, tak - przyzna�a Saga. - Jest pi�kny, zw�aszcza po
drugiej stronie jeziora.
  Obaj m�czy�ni u�miechn�li si� do niej i zawr�cili do
lasu. Saga ruszy�a za nimi, podesz�a do Marcela i mocno
chwyci�a go za r�k�.
  Teraz ju� nie mogli d�ugo w�drowa�, trzeba by�o
pomy�le� o jakim� noclegu. Wkr�tce potem znowu
zobaczyli jezioro, tym razem wi�ksze, a przy nim
kilka budynk�w. Przystan�li, by si� zastanowi� nad
sytuacj�.
  - Musimy ju� by� w Norwegii - o�wiadczy� Paul.
  Marcel odnosi� si� do tego sceptycznie.
  Paul rozstrzygn�� spraw�:
  - P�jd� tam i zapytam. O, jakie� dwie dziewczyny.
Uwiod� je i poprosz� o schronienie na noc.
  - Nie, nie - zaprotestowa� Marcel z u�miechem. - Nie
mo�emy nocowa� tak blisko ludzi. Zw�aszcza je�li to
Szwedzi. Ale dobrze, id� i dowiedz si�. Na pewno zrobisz
na nich takie wra�enie, �e zapomn� zapyta�, sk�d si�
wzi��e�. Ale b�d� tak dobry i ogranicz znajomo�� do
najbardziej podstawowych pyta�! Nie mamy czasu na
�adne romanse.
  - Szkoda, szkoda - narzeka� Paul �artobliwie, ruszaj�c
w stron� zabudowa�.
  O ile� sympatyczniejszy sta� si� nastr�j dzi�ki �wiado-
mo�ci, �e s� w pobli�u ludzi. Dop�ki byli tylko we troje,
napi�cie mi�dzy nimi stawa�o si� momentami nie do
zniesienia. A mo�e wszystko sta�o si� �atwiejsze, kiedy
Paul odszed�? Saga odprowadza�a go wzrokiem. Mimo
woli przysun�a si� bli�ej Marcela.
  - On mnie wytr�ca z r�wnowagi - powiedzia�a.
  - Mnie tak�e - mrukn�� Marcel.
  - Po prostu nie wiem, co to jest.
  Jak okropnie zabrzmia�y te s�owa: Co to jest, a nie: kto
to jest.
  Skuli�a si�.
  Paul podszed� do dziewcz�t, kt�re sta�y jak skamienia-
�e. Najwyra�niej nie wiedzia�y, co powiedzie�. Saga
doskonale to rozumia�a: Zobaczy� kogo� tak niezwyk-
�ego, wy�aniaj�cego si� z lasu! Ciekawe, co sobie my�la�y?
  Paul zabawi� tam do�� d�ugo. Tymczasem Saga i Mar-
cel stali przy sobie, napawaj�c si� nawzajem swoj�
blisko�ci�. Saga niemal czu�a p�yn�ce od niego rozkoszne
ciep�o. Ogarn�a j� dziwna t�sknota, my�la�a o niewidzial-
nej wi�zi, cudownej i bardzo silnej, o wszystkim, co ten
cz�owiek m�g� jej da�, je�li tylko ona zechce wzi��.
  A Saga chcia�a. Po raz pierwszy w swoim �yciu
pragn�a przyj�� mi�o�� m�czyzny. A mo�e mi�o�� to
zbyt mocne s�owo jak na tak kr�tk� znajomo��?
  Nie! Dziwna sprawa, ale nie. Wszystko, co teraz
wype�nia�o jej my�li i uczucia, by�o tak intensywne, �e nie
mog�o powstawa� tylko w niej samej, musia�o p�yn�� do
niej tak�e od Marcela. I by�o tak silne, �e zabarwia�o
atmosfer� ca�ego otoczenia. Saga wiedzia�a, �e ca�e jej
cia�o i dusza d��� tylko do tego, by by� jak najbli�ej
Marcela. Czu�a mrowienie pod sk�r�, nerwy napina�y si�,
kiedy dociera�o do niej ciep�o jego oddechu. Ten oddech
w�a�nie, powolny i gor�cy, �wiadczy�, �e Marcel odczuwa
to samo co ona.
  Odwr�ci�a g�ow� i spojrza�a na niego. Teraz, kiedy
nie by�o Paula, widzia�a, jak bardzo poci�gaj�cym m�-
czyzn� jest Marcel. Zupe�nie inaczej ni� tamten �liczny
archanio�, jak okre�la�a Paula. W Marcelu by�o co�
wi�cej, jaka� g�gbia. Cechowa�a go surowa powaga,
kt�ra od czasu do czasu �agodnia�a, przemieniaj�c si�
w czu�o��; w niezwyk�ych oczach, tak jasnych, �e sk�ra
i w�osy zdawa�y si� przy nich jeszcze ciemniejsze, by�a
jaka� sugestywna si�a. Oczy osadzone do�� g��boko
wydawa�y si� takie tajemnicze i takie poci�gaj�ce! Teraz
u�miecha�y si� do niej, powa�nie i spokojnie, wyra�a�y
wszystko, co zrodzi�o si� mi�dzy nimi, a co nie zosta�o
powiedziane...
  Ale kiedy si� w ko�cu odezwa�, s�owa zabrzmia�y
przera�aj�co.
  - On ciebie pragnie - powiedzia� z zaci�t� z�o�ci�.
- Wiesz o tym, prawda?
  - Nnnie... Nie wydaje mi si� - odpar�a niepewnie.
- On tak m�wi�, ale ja wcale nie wierz�.
  - Bo nie znasz m�skiej dumy, Sago! Paul nigdy by si�
nie przyzna� do pora�ki, nigdy by si� te� nie zni�y� do
tego, by �ebra� o twoj� mi�o��.
  - Masz racj�. On nie �ebrze. Raczej okazuje z�o��.
Uszczypn�� mnie w rami�, a� zabola�o. Ale mimo wszyst-
ko... Nie, Marcelu, s�dz�, �e si� mylisz. S�ysza�e� przecie�,
jak powiedzia�, �e b�dzie uwodzi� tamte dziewczyny.
  - Och, moja droga, nie b�d� naiwna! Powiedzia� tak
po to, by wzbudzi� w tobie zazdro��.
  Machn�a niecierpliwie r�k�.
  - Ale co by on we mnie widzia�? Jestem sztywna
i zimna... Sam tak powiedzia�!
  - No, no, zastan�w si�. My�l�, �e jego akurat to
najbardziej poci�ga. Ty rzeczywi�cie sprawiasz wra�enie
osoby bardzo ch�odnej i zachowuj�cej du�� rezerw�, ale ja
wiem, jaka g��bia uczu� si� za tym kryje. I on wie tak�e.
A to, �e tak trudno ci� zdoby�, budzi w m�czyznach
instynkt my�liwego.
  - To samo m�wi� Lennart. - Saga zadr�a�a. - Ale on
nie znalaz� we mnie ukrytego ciep�a.
  - Bo to nie by� m�czyzna dla ciebie. Paul zreszt� te�
nie jest.
  Nie dopowiedzia� reszty. A Saga nie mia�a odwagi
zapyta�. Znowu spojrza�a w stron� zabudowa�.
  - On jest jak pi�kna muszla - powiedzia�a cicho.
- Skorupa niezwyk�ej urody, ale co si� kryje we-
wn�trz? Kim on, na Boga, jest? W ka�dym razie nie
jest �adnym hrabi� Lengenfeldtem, to mog�abym przy-
si�c.
  - Czy on dzia�a na ciebie jako m�czyzna? - zapyta�
Marcel p�g�osem.
  Och, jaka niesko�czona cisza! I jej odpowied� b�dzie
tak�e niesko�czenie wa�na!
  - To zale�y, co rozumiesz przez okre�lenie: "dzia�a"?
- rzek�a wolno. - On robi wra�enie, trudno si� oprze�, ten
jego wygl�d... Ale je�li ci chodzi o co� powa�niejszego...
to odpowied� brzmi: nie!
  Zdawa�o jej si�, �e Marcela to uspokoi�o, mimo to
powiedzia� w zamy�leniu:
  - Nie by�bym tego taki pewien, Sago. Po prostu oczu
nie mo�esz od niego oderwa�.
  - To mo�e tak wygl�da�. Ale teraz zastanawiam si�,
dlaczego i o czym on tak d�ugo tam rozmawia?
  - Sraraj si� tylko nie zostawa� z nim sam na sam
- ostrzeg� Marcel.
  - Nie, nie odwa�y�abym si�! Bo to, co si� kryje za t�
wspania�� fasad�, to, co on nosi w sobie... przera�a mnie,
trudno nawet powiedzie� jak basdzo. Marcelu, ja czuj�,
czu�am to przez ca�� drog�, �e towarzyszy nam z�o.
  - Owszem - potwierdzi� wolno. - My�l�, �e masz
racj�. Ale ja b�d� przy tobie. B�d� ci� ochrania�, �eby ci si�
nic z�ego nie przytrafi�o.
  Instynktownie chwyci�a jego r�k�.
  - Nie odchod� ode mnie, Marcelu, ani na moment.
B�d� przy mnie, nie zostawiaj mnie samej z tym...
monstrum!
  - O, to chyba zbyt mocne s�owo!
  Znowu poczu�a t� nie nazwan�, bezgraniczn� wsp�l-
not� z cz�owiekiem obok niej. Nawet otaczaj�ce ich
powietrze by�o ni� przesycone i wiedzia�a, �e tego
m�czyzn� umia�aby kocha�. Gor�co i gwa�townie, wszy-
stkimi zmys�ami, tak jak Saga Simon nigdy nie kocha�a.
  D�o� Marcela dotkn�a leciute�ko jej ramienia. Ostro-
�nie, jakby si� ba�, �e j� przestraszy. W tym zmys�owym
dotkni�ciu d�oni wyczuwa�a jego napi�cie, jego... po��da-
nie. K�tem oka widzia�a pi�kne, d�ugie i szczup�e palce,
kt�re wolno, wolniutko zaciska�y si� na jej ramieniu.
  - Paul wraca - powiedzia�a Saga kr�tko, przestraszo-
ma. tym, co si� mi�dzy nimi dzia�o, przestraszona, �e sama
tak bardzo pragnie dalszego ci�gu.
  Marcel westchn�� z rezygnacj� i jego r�ka wolno
zsun�a si� w d�.
  Saga oddycha�a ci�ko, nie spuszczaj�c oczu z po-
wracaj�cego Paula. Prze�ycie by�o tak intensywne, �e
czu�a sp�ywaj�ce po karku kropelki potu.
  - Och, jedna z dziewcz�t okaza�a si� prawdziw�
pi�kno�ci�! - wo�a� Paul z daleka. - Uzgodnili�my, �e
dzisiejsz� noc sp�dzimy w stajni.
  - Tak blisko ludzi? - zapyta� Marcel.
  - Nie wy, oczywi�cie! - rzek� Paul, rzucaj�c Sadze
promienne spojrzenie. - Tamta dziewczyna i ja. A w og�le
to one s� Szwedkami. Ale jeste�my ju� bardzo blisko
norweskiej granicy. Przekroczymy j� jutro.
  Saga i Marcel nie wiedzieli, co powiedzie�.
  - Czy ty naprawd� zamierzasz...?
  - Nie, oczywi�cie, �e nie - roze�mia� si� Paul. - Za�ar-
towa�em sobie z was. Nie spodziewa�e� si� chyba, Mar-
celu, �e zostawi� ci� sam na sam z Sag�? Wszyscy wiedz�,
co by si� wtedy sta�o. No, chod�cie, ruszamy dalej!
  Saga zastanawia�a si� nad tym, co Marcel powiedzia�
o zazdro�ci. Tak, nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e tamto o nocy
z dziewczyn� w stodole Paul adresowa� przede wszystkim
do niej.
  Jej to w og�le nie obesz�o. Ale zauwa�y�a zaciekawione
spojrzenie Marcela. Co on sobie my�li? Naprawd� uwa�a,
�e Paul dzia�a na ni� fizycznie?
  By�o raczej przeciwnie! Teraz kiedy wr�ci�, pojawi� si�
znowu dawny l�k. Ba�a si�. Ona, kt�ra do niedawna
w og�le nie wiedzia�a, co znaczy l�k! Teraz serce jej si�
kurezy�o w trudnym do okre�lenia przera�eniu.
  Kim, na Boga, jest ten Paul?





        ROZDZIA� VI


  Znale�li znakomite miejsce na ob�z przy ko�cu w�s-
kiego cypla wchodz�cego w g��b le�nego jeziorka. M�-
czy�ni zbudowali od strony l�du zapor� z usch�ych drzew,
ga��zi i chrustu; b�d� mogli czu� si� bezpieczni, chronieni
przed napa�ci� zar�wno ze strony zwierz�t, jak i ludzi.
  Zapad�a letnia noc. Ksi�yca nie by�o wida�, niebo
zakrywa�a gruba pow�oka chmur, nie by�o jednak tak
ciemno, by nie mogli rozr�nia� przedmiot�w przed sob�.
Cho� znajdowali si� w �rodku puszczy, nie chcieli rozpala�
ognia, by kto� nie zauwa�y� ich obecno�ci. Saga zrobi�a
kolacj� z zapas�w, jakie ze sob� nie�li, i przygotowa�a
pos�ania najlepiej jak umia�a. Ona sama nie nawyk�a do
nocowania pod go�ym niebem i nie mia�a wprawy w takiej
pracy, ale Marcel pom�g� jej rozes�a� p�aszcze i derki na
trawie. Dla siebie po�cieli�a w �rodku. Puszcza by�a dla
niej obszarem ca�kowicie nie znanym, a noc� mog� si� tu
w��czy� najrozmaitsze stwory.
  W ko�cu u�o�yli si� do snu, zm�czeni, ale syci. Saga
czu�a bolesne pulsowanie w ca�ym ciele. Nie mog�a
znale�� wygodnej pozycji, bo albo pos�anie by�o nier�w-
ne, albo okrycie si� z niej zsuwa�o.
  Po chwili stwierdzi�a, �e �aden z jej wsp�towarzyszy
nie �pi. Obaj tak samo jak ona le�eli i wpatrywali si�
w niebo. Zastanawia�a si� tylko, czy i oni odczuwali ten
sam rozedrgany niepok�j, ten sam paniczny l�k, �e czas
nagli. �e powinni i�� dalej, ucieka� od...
  Nie, to zakrawa na histeri�. A w og�le to do niej nie-
podobne.
  - Nie mo�ecie spa�? - zapyta�a najciszej jak mog�a.
  Obaj potwierdzili.
  - Czuj� w powietrzu jaki� dziwny niepok�j - szepn�a
Saga. - Nie wiem, co to jest.
  Marcel odpowiedzia�, �e odczuwa to samo, tylko Paul
okaza� si� niewra�liwy.
  - Jestem zbyt przem�czony - wyja�ni�. - i tylko
dlatego mam k�opoty z za�ni�ciem.
  To �asne, �e ty nic nie czujesz, pomy�la�a Saga ze
z�o�ci�. Bo przecie� to ty jeste� �r�d�em niepokoju!
  - Te dziewczyny - zapyta�a - czy to naprawd� by�y
Szwedki? Nie Finki?
  - Tego nie wiem - odpar� Paul. - W ka�dym razie
m�wi�y po szwedzku.
  - I nie s�ysza�y nic o epidemii cholery? - wtr�ci�
Marcel.
  - Chyba nie s�dzisz, �e je o to pyta�em? - odpar� Paul
i odwr�ci� si� w jej stron�. - Ale same o niczym nie
wspomnia�y.
  - W porz�dku. W takim razie nic nam nie grozi - rzek�
Marcel. - Ani epidemia, ani to, �e ludzie zaczn� gada�
o dziwnych w�drowcach.
  - Ale na przej�ciach granicznych musz� pewnie wie-
dzie�, jak si� sprawy maj� - zastanawia�a si� Saga.
  - To bardzo prawdopodobne. Dlatego przedzieramy
si� przez te pi�kne, cho� ponure fi�skie lasy.
  Paul westchn��:
  - Tak, pi�kne to one s�. Zw�aszcza osada, z kt�rej
pochodzi�y dziewcz�ta.
  - Zapyta�e�, jak si� nazywa?
  - Nie. Zapomnia�em. Dziewczyny by�y takie urocze.
Ale teraz, kiedy zwr�ci�a� mi na to uwag�, my�l�, �e chyba
rzeczywi�cie mia�y fi�skie rysy. Wystaj�ce ko�ci poli-
czkowe i w og�le. Tak, przyznaj�, to lekkomy�lne z mojej
strony, �e nie zapyta�em o nazw� wsi, ale co by nam to
da�o?
  - W�a�nie, masz racj�.
  Przez chwil� le�eli milcz�c.
  - Czy tu naprawd� jest du�o Fin�w? - zapyta� Marcel.
  Saga, kt�ra wiedzia�a sporo o �yj�cych w Szwecji Finach
i zamieszkiwanych przez nich okolicach, odpowiedzia�a:
  - W ostatnich czasach sprowadza si� tu caraz wi�cej
Szwed�w, ale wiem, �e bardzo wielu dawnych mieszka�-
c�w jest pochodzenia fi�skiego i �e bardzo s� z tego
dumni, najzupe�niej s�usznie, moim zdaniem. Je�li chodzi
o nas, to wola�abym, �eby twoje znajome m�wi�y raczej
po fi�sku ni� po szwedzku.
  - A to dlaczego?- zapyta� Paul.
  Saga westchn�a.
  - Historia tych okolic i dzieje tutejszych Fin�w nie
przynosz� Szwedom chluby.
  - Zdaje mi si�, �e ty du�o o tym wiesz - wtr�ci�
Marcel, przygl�daj�c jej si� w bladej po�wiacie letniej
nocy. - Opowiedz!
  Saga u�miechn�a si�.
  - Owszem, wiem co nieco o r�nych sprawach. Wiesz,
ja jestem kim� takim, o kim si� m�wi "dyletant". Kto
lizn�� troch� wiedzy o r�nych sprawach, ale niczego
porz�dnie nie zg��bi�. Dla mnie �r�d�em wiedzy by�a
matka, ona by�a bardzo m�dr� kobiet�. W ka�dym razve,
skoro mowa o tych Finach, to wiesz, �e kiedy� Finlandia
i Szwecja tworzy�y jedno pa�stwo. Szwedzcy w�adcy
uwa�ali, �e mog� decydowa� o losie Fin�w wed�ug
w�asnego widzimisi�. Pod koniec szesnastego wieku kr�l
szwedzki postanowi� zaludni� okolice, przez kt�re w�a�-
nie idziemy. Chodzi�o mu o pomno�enie podatk�w dla
korony, lecz w r�wnym stopniu tak�e o ochron� granicy
od strony Norwegii, ca�kowicie tu otwartej. Jeszcze i teraz
jest to pustkowie, a dawniej granica przebiega�a przez
kompletne odludzia. Wtedy to, na prze�omie wieku
szesnastego i siedernnastego, fi�skie krainy Tavastland
i Savolaks ucierpia�y w wyniku d�ugotrwa�ych kl�sk
nieurodzaju, zatem Finowie nie mieli nic przeciwko
przesiedleniu si� w inne okolice. Szacuje si�, �e w wieku
osiemnastym �y�o w Szwecji blisko czterdzie�ci tysi�cy
Fin�w.
  - Nie�le - wtr�ci� Paul.
  - Rzeczywi�cie sporo. Ale i tutaj powodzi�o im si� nie
najlepiej. M�wiono o nich: "�arofinowie", bo prowadzili
�arow� upraw� roli: wypalali ogromne po�acie las�w
i pogorzeliska zamieniali w pola, w og�le lubili �y� na
otwartych przestrzeniach, a osady lokowali na wzniesie-
niach. Zauwa�yli�cie te� pewnie po drodze, �e gdzienie-
gdzie pola i ��ki s� ogrodzone wysokimi parkanami
z kamieni. Potrzebne do tego kamienie Finowie wydoby-
wali z ziemi, pracowali w kamienio�omach.
  Przerwa�a na chwil�, a potem m�wi�a dalej:
  - Ale w siedemnastym wieku w Szwecji zacz�to
rozwija� wydobycie surowc�w. A Finowie mieszkali na
terenach bogatych w rudy, poza tym Szwedom nie bardzo
si� te� podoba�o to wypalanie las�w. Zacz�y si� prze-
�ladowania, puszczano z dymem fi�skie osady, niszczono
pola. Szwedzi chcieli uzyska� dost�p do kopalin, ale cz�sto
chcieli po prostu odebra� Finom ich dobrze zagos-
podarowane osiedla. W wyniku tego potworzy�y si� liczne
rzesze bezdomnych Fin�w, kt�rzy zostali pozbawieni
wszystkiego, zewsz�d byli przep�dzani i w��czyli si�
z miejsca na miejsce. Ustanowiono w stosunku do nich
bardzo surowe przepisy, musieli uczy� si� j�zyka szwedz-
kiego, chodzi� do szwedzkiego ko�cio�a, a kiedy si� gdzie�
osiedlali czy najmowali do pracy, p�acili bardzo wysokie
podatki. Ich dorobek wci�� jeszcze w tych okolicach
istnieje. To zas�uga Fin�w, �e s� tu mniejsze i wi�ksze
szwedzkie osiedla.
  - Rozumiem - rzek� Marcel. - Chcesz powiedzie�, �e
Finowie maj� wi�ksze zas�ugi w zagospodarowaniu tych
okolic ni� pa�stwo szwedzkie?
  - W�a�nie tak. Mama opowiada�a mi, �e w fi�skich
lasach jest wiele pami�tek po dawnej obcej kulturze.
Finowie �yli w kurnych chatach. To taka pradawna forma
budynku mieszkalnego, dom bez komina, z kt�rego dym
uchodzi na zewn�trz przez otw�r w dachu. Podczas naszej
w�dr�wki widywali�my z daleka takie domy. I... - Saga
zamilk�a na chwil�, jakby si� waha�a. - I ich wiara tak�e
przetrwa�a. Ich b�g nazywa si� Ukko, to pan nieba
i urodzaju. Poga�skie b�stwa Fin�w mia�y wielk� moc
i by�o ich wiele. Mama opowiada�a mi o... No w�a�nie,
akurat o tym opowiadaj� tak�e ksi�gi Ludzi Lodu, bo Sol
sp�dzi�a troch� czasu w fi�skich lasach. Pami�tam opo-
wie�� o pewnej brzozie, kt�ra ro�nie gdzie� tutaj, w po-
bli�u granicy, chocia� nie wiem, po kt�rej stronie,
szwedzkiej czy norweskiej. To bardzo dziwne drzewo,
wygl�da wr�cz groteskowo. Chora i powykrzywiana,
pe�na jakich� obrzvdliwych naro�li. Ot� dawno, dawno
temu �y� sobie stary Fin, taki ludowy znachor, znaj�cy si�
na czarach, o kt�rym powiadano, �e potrafi leczy�
wszelkie choroby. I wiecie, co on robi�? Uwalnia� ludzi od
cierpie� w ten spos�b, �e przenosi� ich dolegliwo�ci na to
nieszcz�sne drzewo! Dlatego brz�zka wygl�da�a tak okro-
pnie. Nikt nie wa�y� si� zbli�y� do niej ani jej dotkn��, bo
mog�oby si� to sko�czy� bardzo �le. Cz�owiek m�g�
przej�� od drzewa r�ne straszne chor�bska.
  - Uff! Mam nadziej�, �e nie natrafimy po drodze na t�
brzoz� - j�kn�� Paul.
  - Te� mam tak� nadziej�. Niestety nie wiem, gdzie ona
ro�nie. Wiem tylko, �e istnieje i sprawia wra�enie nie-
�miertelnej. A poza tym jest jeszcze...
  - Masz wi�cej takich opowie�ci?
  - Nie, to akurat nie jest takie straszne. Gdzie� niedale-
ko granicy ma si� znajdowa� krzy� na ziemi.
  - Jak to: na ziemi? - zapyta� Marcel.
  - Nie wiem dok�adnie, na jakiej� ��ce czy gdzie�,
wygl�da jakby wyci�ty w ziemi. Zosta�a stamt�d zdj�ta
dar�; jest tylko czarna ziemia w kszta�cie wielkiego
krzy�a. Nic na tej ziemi nigdy nie ro�nie. I tak jest od
bardzo dawna, m�wi� ludzie.
  - Ale przecie� Finowie nie wierzyli w chrze�cija�-
skiego Boga?
  - Drogi Marcelu, wiem o tym tylko tyle, ile sama
us�ysza�am. Ale przysi�gam ci, �e to prawda! Opowiedzia-
�a mi to matka, a ona nigdy nie zmy�la�a, nie m�wi�a
nieprawdy. Opowiada�a mi jeszcze wiele innych historii
o fi�skich lasach, ale reszty nie pami�tam, tylko te dwie
[Opowie�ci o brzozie i krzy�u s� prawdziwe. Oba te niezwyk�e
zjawiska istniej� do dzi� (przyp. autorki).]
sprawy wry�y mi si� w pami��.
  Prawdopodobnie dlatego, �e zosta�y opisane w ksi�-
gach Ludzi Lodu.
  Du�y ob�ok mg�y przep�ywa� nad cyplem i zas�oni� im
niebo. Wszyscy troje milczeli, czekaj�c na sen. Przygoto-
wywali si� na jego przyj�cie. Saga skuli�a si� na boku
i okry�a szczelnie, chc�c zatrzyma� jak najwi�cej ciep�a
pod cienkim letnim p�aszczem. Nagle u�wiadomi�a sobie,
�e Marcel okrywa j� swoj� szerok� peleryn�. Paul naj-
wyra�niej ju� spa�.
  Le�a�a blisko Marcela, ale nie na tyle, �eby go dotyka�.
Czu�a jednak p�yn�ce od niego ciep�o i to sprawia�o, �e nie
mog�a zasn��.
  D�ugo le�a�a ws�uchuj�c si� w mow� lasu, w dalekie
g�osy ptak�w i zwierz�t. Dosz�o do niej st�umione
nawo�ywanie sowy, a mo�e lisa, krzyki tych dwu stworze�
zawsze trudno odr�ni�. S�ucha�a skrzypienia ga��zi
i szelestu li�ci. Raz rozleg�o si� ci�kie, ostro�ne st�panie
i wtedy przysun�la si� bli�ej Marcela, ale nie za bardzo.
Nie wiedzia�a, czy on �pi, czy nie. Le�a� zupe�nie bez
ruchu, nie s�ysza�a nawet jego oddechu. Ale nic dziwnego,
skoro nieustannie dochodzi�y do niej zewsz�d jakie�
szumy i szelesty. Mo�e to wiatr w koronach drzew, a mo�e
st�umiona pie�� jakiej� niedalekiej wody?
  Le�a�a i rozmy�la�a o swoim zadaniu, bo teraz, po
spotkaniu z tymi dwoma m�czyznami, kt�rzy wywarli na
niej takie wra�enie, zna�az�o si� ono jakby na drugim
planie. Bardzo trudno by�o jej koncentrowa� si� na tym
oczekuj�cym j� nieznanym. Po pieswsze, wci�� nie wie-
dzia�a, na czym to zadanie ma polega�, a po drugie
opu�ci�o j� to, co uwa�a�a za �r�d�o swojej si�y, mianowi-
cie odwaga czy raczej brak wszelkiego l�ku. W tej
w�dr�wce mieustannie towarzyszy� jej strach. Tkwi�
gdzie� w jej m�zgu niejasny, trudny do okre�lenia, a przez
to jeszeze bardziej przera�aj�cy.
  Pr�bowa�a u�o�y� si� wygodniej, obola�e cia�o nie
mog�o znale�� odpowiedniej pozycji. Powietrze przesyco-
ne by�o wilgoci�, dojmuj�cy zi�b panowa� na cyplu, nad
kt�rym kr��y�y ob�oki mg�y, przesuwaj�c si� ponad wod�
i zaktadaj�c do ich obozowiska.
  Nawet nie zauwa�y�a, kiedy usn�a.

  Saga mia�a sen. Ca�kowicie absurdalny sen, kt�ry
m�g�by by� �mieszny, gdyby jednocze�nie nie by� taki
z�owieszczy.
  Znajdowa�a si� w domu, w Szwecji. By�o u niej kilka
s�siadek i wszystkie sta�y na dziedzi�cu przy wysokim
stogu s�omy, ale otoczenie by�o inne ni� zazwyczaj przy
stogu. Nie by�o wida� �adnego pola; krajobraz by� jaki�
upiorny, wsz�dzie znajdowa�y si� wielkie, groteskowe
formacje kamienne. Pomi�dzy nimi zia�y pustk� okropne
czame jamy, w kt�rych co� dudni�o g�ucho, z wielu
wydobywa�a si� para. Owe wysokie niekszta�tne kamien-
ne s�upy rzuca�y cienie na ludzi.
  - Dimmuborgir - powiedzia�a jedna z s�siadek rze-
czowo.
  Pozosta�e kiwa�y g�owami, jakby wiedzia�y, o co
chodzi.
  - On wydosta� si� na g�r� w�a�nie t�dy - wyja�ni�a
inna.
  - Kto? - zapyta�a Saga.
  Wszystkie popatrzy�y na ni� surowo. Czy naprawd�
mo�na by� takim g�upim?
  - Lucyfer, oczywi�cie - wyja�ni�y.
  - Lucyfer? - zapyta�a znowu sp�oszona. - Przecie� on
nie istnieje.
  - Oczywi�cie, �e istnieje. Dobrze o tym wiesz! Pojawi�
si� w�a�nie na Ziemi, �eby szuka� swojej ukochanej.
A jeste� ni� ty, Sago!
  Kobiety patrzy�y na ni� powa�nie.
  - Jeste� do niej podobna, Sago. Podobna jak dwie
krople wody. I on ciebie szuka, nie wiesz o tym?
  Wtedy Saga wyg�osi�a jedn� z tych niezwyk�ych replik,
jakie czasem wypowiadamy we �nie, �wiadcz�cych, �e
my�limy wtedy jasno i logicznie, cho� niekiedy dziej� si�
w naszych snach rzeczy ca�kiem absurdalne.
  - Ja nie chc� by� kochana dlatego, �e jestem do kogo�
podobna - o�wiadczy�a. - Ja chc� by� kochana dla siebie
samej!
  Jedna z kobiet przysun�a swoj� twarz blisko twarzy
Sagi.
  - Wi�c jednak chcia�aby� by� przez niego kochana?
  Saga poczu�a si� nagle bardzo lekka. Niemal unosi�a si�
w powietrzu.
  - Chcia�am tego, kiedy by�am dzieckiem. Ale teraz
wiem wi�cej. Lucyfer jest jedynie pi�knym marzeniem.
tego nie mo�na mie�.
  Sceneria si� zmieni�a, cho� Saga nie zauwa�y�a, jak
do tego dosz�o. Znajdowa�a si� teraz w ciemnym lesie,
zupe�nie sama. Nie, niezupe�nie. Byli tam te� jacy�
m�czy�ni. Ale to chyba nie ludzie, raczej fauny. Stwo-
rzenia te wygl�da�y okropnie, by�y ca�kiem nagie, kos-
mate, pokryte jakby sier�ci�, o ogromnych, uniesio-
nych w g�r� m�skich cz�onkach. Zbli�a�y si� do Sagi,
a ona spostrzeg�a, �e tak�e jest naga. Przemkrz�a jej
przez g�ow� szalona my�l, �e to s� mo�e owe demony
Ludzi Lodu, ale nie by�a pewna. Stwory przypomina�y
faun�w czy te� satyr�w, kt�re kiedy� ogl�da�a w ja-
kiej� ksi��ce.
  - Nie ujdziesz nam! - szepta�y g�osami pe�nymi
po��dania, a z ust ciek�a im �lina. - Wiesz, �e nam nie
ujdziesz. Tw�j przyjaciel i pomocnik na nic si� tu nie
przyda. Lucyfer pragnie ciebie i nic go nie powstrzyma.
  Stwory dotyka�y jej cia�a, a ona czu�a, �e ogarnia j�
podniecenie. I nagle z bardzo daleka us�ysza�a nawn�ywa-
nie, ale z trudem rozr�nia�a s�owa, bo nad ziemi� zerwa�
si� wicher i wszystko ton�o w szumie.
  - Sagal Saga! Spiesz si�, czas nagli! On zastawia na
ciebie pu�apk�, po��da ci�! Lucyfer ciebie chce i nic nie
mo�e go powstrzyma�. Spiesz si�! Uciekaj!
  - Nic mi nie grozi! - zawo�a�a w odpowiedzi, pr�buj�c
si� jednocze�nie wyrwa� czepiaj�cym si� jej r�kom saty-
r�w. - Nic mi nie grozi, bo ja go nie chc�! On kocha nie
mnie, lecz tamt� kobiet� z pradawnych czas�w.
  - Mylisz si�, Sago! Mylisz si�! On ciebie kocha, ciebie,
odk�d ci� pozna�, pragnie tylko ciebie i nie ujdziesz mu.
Uciekaj, uciekaj, Sago!
  - Przys�ali�cie mi przecie� cz�owieka na pomoc, praw-
da?
  - Pope�nili�my b��d, on jest zbyt s�aby.
  Szum i g�osy umilk�y. Satyry znikn�y. Saga by�a sama
w swoim pokoju w rodzinnym domu. Ojciec g�aska� j� po
ramieniu.
  Pr�bowa�a wyja�ni� mu sytuacj�:
  - To nieprawda, ojcze, nieprawda. Marcel jest wystar-
czaj�co silny. I ja go kocham, wi�c Lucyfer nie mo�e nam
nic zrobi�.
  - Obud� si�, Sago! Obud� si�!
  Z j�kiem otworzy�a oczy i ockn�a si�. Senny koszmar
si� ulotni�. Ojca przy niej nie by�o. Znajdowa�a si� pod
go�ym niebem, otacza�a j� wilgotna mg�a. Marcel? Marcel
jest tutaj... to by� jego g�os.
  Oczywi�cie! Ojciec przecie� nie �yje. Odszed� na
zawsze dawno temu. Och, jak�e za nim t�skni�a! W�a�nie
teraz tak bole�nie odczuwa�a jego brak.
  Unios�a si� na �okciu.
  - Chyba ci si� �ni�o co� strasznego - u�miecha� si� do
niej Marcel. - J�cza�a� przez sen.
  Rzuci�a pe�ne l�ku spojrzenie w stron� Paula, ale jego
pos�anie by�o puste.
  - Czy powiedzia�am co� konkretnego?
  - Nie, �adnego ujawniania tajemnic.
  Saga nie by�a w stanie odpowiedzie� mu u�miechem.
  - Czy to ju� rano? - zapyta�a, siadaj�c.
  - Nie, jeszcze noc.
  Teraz dostrzeg�a Paula. Sta� nad jeziorkiem i w tej
ko�uj�cej nad cyplem mgle sprawia� wra�enie olbrzyma.
Saga zadr�a�a.
  - Owszem, jest bardzo zimno - powiedzia�
- Wchod� pod okrycie!
  Nie mog�a oderwa� oczu od Paula. Wydawa� jej si�
nadludzko wielki i pi�kny, z tymi swoimi z�ocistymi
w�osami, ze szlachetnymi rysami. Archanio�, jak go od
pierwszej chwili nazywa�a. O m�j Bo�e!
  Znowu zala�a j� zimna fala strachu. Zaczyna�a si�
ba�, �e przodkowie mieli racj�. Marcel nie jest do-
statecznie silny, by przeciwstawi� si� tamtemu mon-
strum. Marcel jest zbyt delikatny i zbyt �yczliwy ca�emu
�wiatu.
  Musz� ucieka�, obo)j! Musz� si� od niego uwoini�!
  - Sago - rzek� MarceI cicho. - Jest co�, o czym
powmienem ci powiedzie�. - Kiedy si� obudzi�em, Paul
grzeba� w twoim kuferku, w skarbie Ludzi Lodu. Chrz�k-
n��em dyskretnie, �eby da� mu do zrozumienia, �e nie
�pi�. Nie ogl�daj�c si� odszed� st�d i stan�� nad brzegiem,
tam gdzie dotychczas stoi. Wtedy ty zacz�a� j�cze�.
  - Paul? A czego on chce od skarbu Ludzi Lodu?
  - Czy to nie oczywiste? Czy� nie okazywa� bardzo
�ywego zainteresowania skarbem od chwili, kiedy powie-
dzia�em, ile to mo�e by� warte?
  Saga spogl�da�a w zamy�leniu na nieziemsk� posta�
nad wod�.
  - Ale to si� nie zgadza...
  - Co masz na my�li?
  - Marcelu, musimy porozmawia�. W cztery oczy.
najszybciej jak to mo�liwe.
  - Nie mo�esz mi zaraz powiedzie�, o co chodzi?
  - Nie, to zbyt skomplikowane. I zbyt niewiarygodne.
Czy my�lisz �e on chcia� zabra� mi alraun�?
  - Co� ty! Przecie� on si� jej �miertelnie boi!
  - Tak. Marcelu, co to jest Dimmuborgir?
  Spojrza� na ni� zdumiony.
  - Nie mam poj�cia.
  - To musi by� jakie� miejsce. Mo�e brama w d�... nie,
uff!
  - Naprawd� nie wiem, nigdy nie s�ysza�em takiej
nazwy.
  - Brzmi jakby po islandzku, prawda?
  - Owszem, albo po staronordycku, co zreszt� wy-
chodzi mniej wi�cej na to samo. To musi by� islandzka
nazwa. Ale dlaczego pytasz? Z czym to si� ��czy?
  - Ach, nic takiego. Porozmawiamy o tym p�niej.
Marcel, czy mo�emy uwolni� si� od Paula? Jak najszyb-
ciej?
  Marcel by� wyra�nie wzburzony.
  - To troch� trudne, tak w �rodku lasu...
  - Wobec tego nie zostawiaj mnie ani na chwil�
- poprosi�a gor�czkowo. - On... On jest niebezpieczny!
  - Tak, wiem o tym. On na ciebie czyha, zauwa�y�em to
ju� dawno. Ale teraz wraca, nie m�w nic na temat skarbu!
  - Jasne. Najlepiej udawa�, �e nic si� nie sta�o.
  - I nie b�j si�! Jestem przy tobie przez ca�y czas.
  Saga westchn�a w duchu. Marcel by� wysoki i silny,
dawa� jej poczucie bezpiecze�stwa. Ale nie wiedzia�, z kim
przyjdzie mu si� zmierzy�.
  A mo�e ona sobie to wszystko wyobrazi�a? Sny, te
wszystkie okropne skojarzenia?
  Paul u�miecha� si� do nich troch� sztucznie. Najwyra�-
niej nie by� pewien, czy Marcel go widzia�, kiedy prze-
gl�da� baga� Sagi. Uznali zgodnie, �e do rana jeszcze
daleko, cho� niebo na wschodzie zaczyna�o powoli
bledn��, i �e warto jeszcze troch� pospa�.
  Saga jednak za bardzo si� ba�a...


Wkr�tce znowu si� obudzi�a z jakim� nieprzyjemnym
uciem. Pocz�tkowo nie mog�a poj��, co si� dzieje, ale
kiedy unios�a g�ow� i poczu�a na policzkach krople
deszczu, usiad�a gwa�townie.
  - Obud�cie si�, ch�opcy! Deszcz pada!
  Zerwali si� na r�wne nogi. Deszcz nie by� silny, ale
spanie pod go�ym niebem przy takiej pogodzie nie
nale�a�o do przyjemno�ci. Cho� zdawali sobie spraw�
z tego, �e nadal jest bardzo wcze�nie, zacz�li zwija� ob�z.
I tak by nie mogli spa�.
  Saga posz�a na brzeg jeziorka, �eby si� umy�. Cicho
padaj�ce krople deszczu rysowa�y kr�gi na powierzchni.
  Pochyli�a si� i po raz pierwszy od wielu lat przygl�da�a
si� uwa�nie swemu odbiciu w wodzie. Robi�a to po raz
ostatni jako bardzo m�oda dziewczyna. W wieku, kiedy
lubimy si� sobie przypatrywa� w nadziei, �e oka�emy si�
naprawd� pi�kni.
  Teraz odkrywa�a siebie ponownie.
  Zdumiona spogl�da�a na siebie tak�, jak� musieli j�
widzie� Paul i Marcel. U�miecha�a si� troch� ironicznie,
ale, cho� niech�tnie, musia�a przyzna� im racj�. Cz�owie-
kowi na og� z trudem przychodzi uzna�, �e jest urodzi-
wy. Przeszkadza temu pewna wrodzona skromno��,
a tak�e swego rodzaju mania, kt�rej wszyscy ulegamy,
a kt�ra polega na wynajdywaniu w sobie wad i niedostat-
k�w, od niewidocznego pryszcza po garb na nosie
i krzywe nogi.
  Saga szuka�a i szuka�a, ale nie mog�a znale�� w swoim
wygl�dzie niczego takiego.
  Zdaje mi si�, �e nie widzia�am w�asnego odbicia od
wielu lat, my�la�a. Po raz ostatni chyba w czasie, kiedy
Lennart zabiega� o moje wzgl�dy. Oczywi�cie, patrzy�am
w lusterko ka�dego dnia, by�am zawsze zadbana, ale
twarz, kt�ra na mnie stamt�d spogl�da�a, nie mia�a ze mn�
nic wsp�lnego. By�a obc� rzecz�, nie mn�.
  Teraz jednak chcia�abym by� nieopisanie pi�kna. �eby
si� podoba� Marcelowi.
  Ale Paulowi nie! Nie, o m�j Bo�e, tylko nie Paulowi,
on jest przecie�... on jest...
  Nie, nie mog� tego powiedzie�, nawet w g��bi duszy.
To zbyt straszne, zbyt makabryczne, zbyt niewiarygodne,
moja wyobra�nia przekracza wszelkie granice. Nie wolno
pozwala�, by fantazja budowa�a przywidzenia na pod-
stawie koszmarnych sn�w. Chyba nie mam dobrze w g�o-
wie!
  Us�ysza�a wo�anie i ockn�a si�. Pospiesznie doko�-
czy�a porann� toalet�, na ile to by�o mo�liwe w takich
prymitywnych warunkach.
  Powinnam by� jedn� z tych optymistycznie usposo-
bionych kobiet Ludzi Lodu, my�la�a. Jak Tula albo Sol,
czy Villemo. Albo �agodna jak moja matka. Ale nie
jestem. Ja jestem spokojna, ch�odna i pe�na rezerwy.
Jak... Tak, taka musia�a by� kiedy� Shira. I Tarjei?
Wygl�da na to, �e tacy bywaj� wybrani. Mo�e po to,
by mogli bez przeszk�d koncentrowa� si� na swoich
zadaniach. Ale ja i tak nie mog� si� skoncentrowa�!
Z tym m�czyzn� przy moim boku, w kt�rym z ka�d�
minut� jestem coraz bardziej zakochana! I z tym...
nieopisanie gro�nym... Nie, nie mog� my�le� o tym, co
b�dzie... wszystko si� we mnie burzy, ogarnia mnie
panika!
  G��boko wci�gn�a powietrze i stara�a si� opanowa�.
Wr�ci�a do wsp�towarzyszy podr�y i pr�bowa�a
si� u�miecha� jakby nigdy nic. Ale nie mia�a poj�cia,
czy i do jakiego stopnia jej si� to uda�o. Czu�a,
�e jej wargi wykrzywi� raczej ponury grymas ni�
u�miech.
  W spojrzeniu Paula dostrzeg�a arogancj�, natomiast
wzrok Marcela by� uspokajaj�cy i wierny. Wszystka by�o
jak dawniej. Tylko ona dr�a�a ze zdenerwowania.

  Szli w milczeniu. Zacinaj�cy deszcz wciska� si� pod
ubrania i gasi� humory. Nastr�j panowa� nie najlepszy.
Paul by� coraz bardziej ponury, pewnie dlatego, �e Marcel
zaskoczy� go na gor�cym uczynku, my�la�a Saga. A mo�e
nad czym� rozmy�la, co� planuje? Przygotowuje si� do
czynu?
  Marcel tak�e si� nie odzywa�. Pewnie si� zastanawia�,
o czym to Saga chcia�a z nim rozmawia� na osobno�ci,
i pr�bowa� znale�� po temu okazj�.
  Saga te� mia�a sporo do przemy�lenia. Raz po raz jej
serce �ciska� strach.
  Cho� znajdowali sig ci�gle w ca�kowicie wymar�ej
okolicy, ko�o po�udnia spotkali mimo wszystko jakiego�
m�czyzn�. Najwyra�niej my�liwego. Wszystko sta�o si�
nagle, nie mieli czasu nawet uskoczy� w bok, obcy szed�
wprost na nich.
  - O m�j Bo�e - szepn�a Saga. - Je�li to Norweg, to
odkcyje natychmiast, �e jeste�my Szwedami. Co robi�?
  - Zostawcie to mnie - odpar� Marcel.
  Szli na spotkanie my�liwego, powiedzieli: "Niech
b�dzie pochwalony", co w obu j�zykach brzmia�o dok�ad-
nie tak samo.
  Saga doznawa�a sprzecznych uczu�. Wola�aby, �eby to
ju� nie by�a Szwecja, a jednocze�nie ba�a si�, �e gdyby
Norwegowie ich odkryli, to mog� ich zawr�ci�.
  - No, no - odezwa� si� szpakowaty m�czyzna z bu-
dz�c� respekt strzelb� na ramieniu. - Nigdy bym si� nie
spodziewa� spotka� ludzi w tej g�uszy.
  To Norweg, pomy�la�a Saga. Teraz si� wszystko
rozstrzygnie. Mo�e to stra�nik graniczny? Bo chocia�
Norwegia i Szwecja ustanowi�y uni�, to jednak dzieli�a je
granica, kt�rej z pewno�ci� kto� strzeg�.
  Marcel ich jednak zadziwi�. W najczystszym j�zyku
norweskim wyja�ni� obcemu, �e zab��dzili i niepokoj� si�,
czy nie przeszli na szwedzk� stron�.
  - Nie, nie - zapewnia� tamtem. - Ci�gle jeste�cie
w starej, dobrej Norwegii.
  By� bardzo uprzejmy, jak to zwykle ludzie na pust-
kowiach. Pyta� tylko, dok�d w�drowcy zmierzaj�.
  Marcel wyja�ni�, �e najpierw chcieliby si� dosta� do
Kongsvinger. P�niej p�jd� dalej, ka�de w swoj� stron�,
ale najpierw wszyscy id� do Kongsvinger.
  No, skoro tak, to poszli troch� za bardzo na p�noc,
wyja�nia� obcy. Przygl�da� im si� z zaciekawieniem. By�o
jasne, �e jest zdumiony ich widokiem. Dziwi� go zw�asz-
cza w�zek, teraz ju� bardzo sfatygowany; przed chwil�
odpad�o ko�o i stracili mn�stwo czasu, �eby je naprawi�.
M�czyzna dawa� wyraz swojemu zaskoczeniu. Dziwni
z pa�stwa ludzie, powtarza�. Jak na w�drowc�w przez
le�ne g�usze to za pi�knie ubrani, wszyscy troje. I z pew-
no�ci� bardzo kulturalni.
  Paul natychmiast odzyska� swoj� pa�sk� postaw�, t�,
kt�ra tak bardzo przera�a�a Sag� i sprawia�a, �e Paul
stawa� si� jeszcze wi�kszy, bardziej przyt�aczaj�cy, jakby
wyrasta� ponad �wiat. Ona sama czu�a si� wtedy ma�a
i biedna. Teraz jednak ani Paul, ani Saga nie odwa�yli si�
odezwa�, by nie ujawnia� swego pochodzenia. Tylko
Marcel m�g� rozmawia�, skoro tak �wietnie w�ada�
norweskim.
  Dowiedzieli si�, �e dotarli do samego centrum rozleg-
�ych i dzikich teren�w nad granic� ze Szwecj� i �e powinni
wzi�� kurs na zach�d, a w�a�ciwie na po�udniowy zach�d,
by doj�� do Kongsvinger. Je�li nie zaczn� kr��y� w k�ko,
to wkr�tce dotr� do ludzkich osiedli i do trakt�w, kt�re
doprowadz� ich do celu. Do ludzi jeszcze daleko, to
prawda, ale dojd� dzi�.
  Saga spojrza�a na swoje zniszczone buty i cicho
westchn�a. Stopy mia�a poocierane, najgorzej palce, na
kt�rych porobi�y si� rany. Nogi bola�y j� tak, �e id�c
utyka�a.
  Mimo wszystko jednak znajdowali si� w Norwegii!
Najgorsze by�o za nimi. W ka�dym razie wi�ksza cz��
w�dr�wki.
  �eby tylko jak najszybciej doj�� do ludzi! Uciec od
Paula, zanim on zd��y...
  Zanim zd��y co?
  Chce j� zdoby�? Ale ona nie jest przecie� g�upi� g�si�,
kt�ra da si� omota�. B�dzie si� broni�! A poza tym ma
Marcela!
  Skoro jednak Paul jest istot� nieziemsk�?
  Podzi�kowali my�liwemu za informacje i ruszyli dalej.
  Ledwo uszli kawa�ek, a Paul i Saga wybuchn�li niemal
r�wnocze�nie:
  - Wyt�umacz si�, Marcel. M�wisz po norwesku,
jakby� si� tutaj urodzi�.
  Popatrzy� na nich przestraszony, ale zaraz si� opano-
wa�.
  - Przepraszam, my�la�em, �e wspomnia�em o tym
w mojej kr�tkiej autobiografii. Wi�c jako dziecko miesz-
ka�em przez kilka lat w Norwegii. Ale to jest okres
mojego �ycia, o kt�rym m�wi� niech�tnie.
  Nie powiedzia� nic wi�cej. Sami musieli zgadywa�,
patrz�c na jego �ci�gni�t� twarz, co wtedy prze�y�. Ciemna
karnacja i nieco egzotyczny wygl�d Marcela musia�y
dra�ni� ludzi, kt�rzy lubili, �eby wszyscy byli skrojeni na
jedn� miar�. Tych, kt�rzy wyr�niaj� si� w masie,
powinno si� zadepta�, zetrze� z powierzchni, zadzio-
ba�.
  Saga nigdy nie mia�a problem�w z powodu swego
walo�skiego pochodzenia, bowiem wi�kszo�� Walon�w
nie r�ni�a si� zbytnio od Skandynaw�w. Rysy Marcela
by�y jednak znacznie bardziej wyraziste, wszystko w nim
by�o cudzoziemskie, i te promienne oczy, i bia�e z�by na
tle z�ocistobr�zowej cery, obco�� ujawnia�a si� w czarnych
kr�conych w�osach, harmonijnych ruchach i w ca�ej
postaci. Im lepiej poznawa�a Marcela, tym bardziej jej si�
podoba�. Pocz�tkowo nie dostrzega�a go w blasku pro-
mieniej�cego urod� Paula. Teraz widzia�a lepiej.
  Dobrze jednak pojmowa�a, �e Marcel m�g� mie�
pewne k�opoty z powodu g�upiej nietolerancji Skan-
dynaw�w.
  Zaczyna�o wia�. Niezbyt mocno, ale wystarczaj�co, by
deszcz sta� sie jeszcze bardziej dokuczliwy, zimny i przej-
muj�cy a� do szpiku ko�ci. Saga by�a rozgrzana po d�ugim
marszu, ale teraz przenika�o j� lodowate zimno. Na
odpoczynek te� si� nie mogli zatrzyma�, bo musieliby
siedzie� na go�ej ziemi.
  Szli wi�c dalej. Saga l�kliwie nas�uchiwa�a jakich�
dalekich, �a�osnych nawo�ywa�, kt�re - mia�a wra�enie-
dochodzi�y do jej uszu. Znowu pewnie jej pobudzona
wyobra�nia daje o sobie zna�. Nic nie m�wi�c szli i szli
ca�ymi godzinami. Teren stawa� si� coraz bardziej pofalo-
wany. Wchodzili na wzg�rza i schodzili w d�, niekiedy
trafia�y si� podmok�e ��ki i trz�sawiska, przez kt�re trzeba
by�o si� przeprawia�, brodz�c pokonywali rzeki i strumie-
nie i szarpali si� z w�zkiem, kt�rego Paul za nic nie chcia�
zostawi�.
  Przez ca�y czas Saga nie znalaz�a okazji, by poroz-
mawia� z Marcelem sam na sam.
  A� do p�nego popo�udnia. Schodzili w�a�nie z dosy�
wysokiego, stromego pag�rka i w�zek ugrz�z� pomi�dzy
wystaj�cymi korzeniami. Saga zatrzyma�a si�, �eby pom�c
Marcelowi, bo Paul by� ju� daleko przed nimi, w dolinie.
�w trudny do okre�ienia niepok�j przez ca�y dzie� nie
opuszcza� Sagi i teraz znalaz�a si� na granicy histerii.
D�awi� j� coraz wi�kszy l�k przed Paulem, uczucie do
Marcela ros�o z godziny na godzin�, nie mog�a sobie z tym
wszystkim poradzi�.
  Paul nie robi� nic. On tylko by�. Nadal nosi� t� swoj�
mask� arystokraty, cho� od czasu do czasu pojawia�y si�
na niej wyra�ne rysy i Saga by�a �mierte�nie przera�ona, co
zobaczy, kiedy uka�e si� jego prawdziwe oblicze. Za-
gro�enie ze strony tej istoty narasta�o w milczeniu i prawie
niezauwa�alnie, ale by�o z godziny na godzin� wi�ksze.
Nie kokietowa� jej teraz, nie stara� si� do niej zbli�y�,
jakby mu wszystko zoboj�tnia�o, bo dobrze wiedzia�, �e
ma nad ni� w�adz� i mo�e decydowa�, co i kiedy si� stanie.
U�wiadomi�a to sobie z trwog�, gdy w kt�rym� momencie
napotka�a jego wzrok. Dostrzeg�a w nim jak�� determina-
cj�, niez�omne przekonanie, �e 'to' musi si� sta�. Nie
potrzebowa� si� zatem spieszy�, Saga znalaz�a si� w pu�ap-
ce, by�a w jego w�adzy, naie�a�a do niego.
  P�niej spojrzenie Paula przesun�o si� ku Marcelowi
i pojawi� si� w nim wstr�t i nienawi��. To wtedy
zrozumia�a, �e Marcelowi grozi niebezpiecze�stwo.
  Musz� ucieka�! Musz�! Musz�! Ale jak uciec od kogo�
takiego?
  Kl�czeli teraz przy sobie i pr�bowali wyrwa� ko�o,
kt�re zaklinowa�o si� pomi�dzy stercz�cymi korzeniami
sosny.
  - Teraz mi powiesz - rzek� Marcel. - O czym to
chcia�a� ze mn� rozmawia�?
  - Dobrze - odpar�a gor�czkowo. - Tylko �e to bardzo
trudne, Marcelu.
  - Nie ma czasu na wahania, to chyba jedyna okazja,
jaka nam si� trafia. M�w, bez wst�p�w!
  - Wiem. To zabrzmi pewnie do�� g�upio i...
  - M�w!
  Wci�gn�a g��boko powietrze.
  - Ja my�l�, Marcelu, �e Paul to Lucyfer!
  Marcel wsta�, bo ko�o zosta�o uwolnione. Zamierza�
podnie�� w�zek, ale s�owa Sagi sprawi�y, �e zatrzyma� si�
i patrzy� na ni�.
  - Co ci, u licha, przysz�o do g�owy?
  - M�wi�am ci, �e to skomplikowane i �e zabrzmi
g�upio.
  - Ale... Chyba nie my�lisz tak naprawd� - roze�mia�
si�. - Lucyfer? Tylko dlatego, �e wci�� o nim m�wi?
  - Nie, Marcelu, to co� wi�cej. Przodkowie Ludzi
Lodu mnie ostrzegli. Zreszt� ostrzegali mnie wielokrot-
nie, ale dopiero dzi� w nocy zrozumia�am, �e to chodzi
o Lucyfera.
  - I dlatego j�cza�a� przez sen?
  - Tak.
  Z doliny dolecia�o wo�anie Paula:
  - Kiedy nareszcie zejdziecie?
  - Musimy wyci�gn�� w�zek! - zawo�a�a Saga w od-
powiedzi. - Tw�j w�zek!
  - Nie dra�nij go - mrukn�� Marcel. - Chocia� uwa-
�am, �e dosz�a� do absurdalnych wniosk�w, to Paul jest
niebezpieczny. Nawet ja zdaj� sobie z tego spraw�.
  - Tak. On ciebie nienawidzi, Marcelu.
  - Wiem o tym. Kiedy na mnie patrzy, w jego wzroku
czai si� �mier�.
  Wia�o teraz jeszcze bardziej, ale jaki� czas temu
przesta�o pada�, wi�c ubrania i w�osy w�drowc�w wy-
sch�y. Tu na wzg�rzu wiatr by� porywisty, lecz Sagi
nawet to nie irytowa�o. Z ca�ych si� stara�a si� przeko-
na� Marcela do swojej teorii. Dopiero kiedy zobaczy�a
wyra�ne pow�tpiewanie w jego oczach, sama uzna�a, �e
to idiotyzm.
  - A zreszt� - westchn�a. - Zapomnijmy o tym. Taka
jestem zm�czona!
  - Nie, nie, m�w dalej! Ja te� uwa�am, �e jest w nim co�
niesamowitego. Chocia�, �eby to by� Lucyfer? Ten upad�y
anio�? Dlaczego akurat on?
  Powoli �ci�gali w�zek ze zboeza. Nie musieii i�� a� tak
wolno, ale potrzebowali czasu, �eby porozmawia�.
  Saga pospiesznie opowiada�a mu swoje sny, zw�aszcza
ostatni. O Dimmuborgir, gdzie mia� jakoby wyj�� z ot-
ch�ani na ziemi�.
  Marcel nie bardzo to wszystko rozumia� i wtedy
u�wiadomi�a sobie, �e przecie� on nie zna legendy
o mi�o�ci Lucyfera. Opowiedzia�a w skr�cie. O tym, �e
B�g pozwala Lucyferowi raz na sto lat powraca� na
Ziemi� i szuka� tamtej kobiety, za kt�r� tak t�skni.
I o tym, �e ona, Saga, jest do tamtej podobna, ale �e, jak to
powiedzia�y postacie z ostatniego snu, Lucyfer zakocha�
si� tetaz w niej, a nie w obrazie tamtej, i op�tany jest my�l�,
�eby j� zdoby�.
  - To postacie ze snu tak m�wi�y, nie ja - doda�a tonem
usprawiedliwienia.
  - On naprawd� oszala� na twoim punkcie - stwierdzi�
Marcel powa�nie, taszcz�c w d� ten przekl�ty w�zek.
- A to, co m�wi�a� o satyrach, �wiadczy, �e ty sama te� nie
jeste� tak ca�kiem odporna na jego obecno��.
  - Nie! - zawo�a�a gwa�townie. - To nieprawda! To nie
on na mnie tak dzia�a...
  O m�j Bo�e, co ja chcia�am powiedzie�, przestraszy�a
si�.
  - To w og�le wszystko nieprawda - stara�a si�
wyja�ni�. - Ja po prostu bardzo �le znosz� jego obec-
no��.
  - Oczywi�cie. Wybacz mi, Sago! Jestem zwyczajnie
zazdrosny. Wiesz przecie�, co do ciebie czuj�, prawda?
  Patrzy� w ziemi�, wyra�nie zak�opotany.
  Saga, owa ch�odna, pe�na pow�ci�gliwo�ci kobieta,
zaskoczy�a sama siebie. Chcia�a mu u�atwi� sytuacj�,
zapyta�a wi�c:
  - I ty zrozumia�e� tak�e, mam nadziej�?
  Marcel oddycha� ci�ko. Znowu powietrze mi�dzy
nimi wibrowa�o, oboje odczuwali g��bok� wi� i t�sknot�,
kt�ra zdawa�a si� nie mie� granic.
  Zniecierpliwiony Paul wci�� pokrzykiwa� z do�u:
  - Dlaczego wy tam stoicie?
  - Usi�ujemy wyci�gn�� tw�j w�zek, ju� m�wi�am!
- krzykn�a Saga tak g�o�no, �e echo rozleg�o si� w�r�d
wzg�rz.
  To z w�zkiem nie by�o prawd�, ale nie mo�na
pozwoli�, by Paul powzi�� jakie� podejrzenia.
  - M�wisz, �e twoi przodkowie ci� ostrzegli? - zapyta�
Marcel.
  - Tak. Powiedzieli, �e ty jeste� za s�aby, �eby si� z nim
mierzy�.
  Marcel u�mieeha� si�, ale oczy mia� powa�ne.
  - Ha! Ty mnie jeszcze nie znasz, Sago! Dla ciebie
zrobi�bym wszystko.
  - Ale ja si� boj� o twoje �ycie. On ma ponadnaturaln�
si��, pami�taj o tym.
  - Je�li jest Lucyferem, to tak. Ale rozumiesz chyba, �e
trudno mi w to uwierzy�. Mimo �e naprawd� wygl�da
niesamowicie, wydaje mi si� bardziej prawdopodobne, �e
to ca�kiem zwyczajny cz�owiek.
  - Czy nie powinni�my zajrze� do tej jego skrzyni?
Mamy j� przecie� tutaj.
  Marcel spojrza� przestraszony w d�.
  - Nie mo�emy tego zrobi�! Przecie� on nas widzi!
A poza tym skrzynia jest bardzo dobrze zamkni�ta
i obwi�zana rzemieniami.
  - Masz racj�, oczywi�cie. Ale czy zwr�ci�e� uwag�, �e
on jej ani razu w ci�gu ca�ej podr�y nie otworzy�?
  - Tak. Ciekawe, co te� tam wiezie?
  - My�l�, �e co� okropnego.
  - W ka�dym razie co� tajemniczego - powiedzia�
Marcel z przekonaniem. - Zaraz b�dziemy na dole, Paul
mo�e nas us�ysze�, Sago. Obiecuj� ci, �e zawsze b�d� po
twojej stronie. �e b�d� wierzy�...
  - W to, co powiedzieli moi przodkowie? Zapewniam
ci�, �e oni wiedz�, co m�wi�, i ja polegam na nich bez
reszty.
  Marcel skin�� g�ow�. Och, jak�e kocha�a jego twarz
i jego usta, kiedg zaciska�y si� z powag� i trosk�. Ogarnia�a
j� taka czu�o��, �e a� jej si� kr�ci�o w g�owie. Ale Marcel jej
nie wierzy�, musia�a to pr�yj�� do wiadomo�ci!
  - Sago, powimni�lpy od niego uciec. Zanim si� co�
stanie.
  - Tak. Dzisiaj przez ca�y czas odczuwam niepok�j,
coraz wi�kszy i wi�kszy. Jakby nas zewsz�d otacza�, czuj�
go ka�dym nerwem. On si� do czego� szykuje, zapewniam
ci�.
  - Odczuwam dok�adnie to co ty. Dotychczas wydawa-
�o mi si�, �e to tylko moja wyobra�nia, ale skoro ty to
potwierdzasz... Wymy�l� jaki� spos�b, �eby si� od niego
uwolni�.
  - Czy my�lisz, �e si� nam uda? Je�eli on jest istot�
nieziemsk�, to przecie� z �atwo�ci� odkryje nasze za-
miary, a poza tym znajdzie nas, gdziekolwiek si� ukry-
jemy.
  Brzmia�o to zupe�nie beznadziejnie, ale Marcel mia� co�
na pociech�:
  - Je�li ta legenda, kt�r� mi opowiedzia�a�, jest praw-
dziwa, Sago, to on nie mo�e mie� ponadludzkich zdolno-
�ci wtedy, gdy przychodzi na Ziemi�. A w takim razie
mo�na go wyprowadzi� w pole jak ka�dego �miertelnika.
  Saga rozumia�a oczywi�cie, �e Marcel tak m�wi, �eby j�
uspokoi�, bo przecie� nie wierzy� w jej opowie�� o Lucy-
ferze. Mimo to s�ucha�a z przyjemno�ei�. Jeszcze wi�cej
pociechy chcia� zawrze� w dalszych s�owach, ale te
nape�ni�y j� przera�eniem.
  - Wiesz, mia�em do�� czasu na my�lenie, i sk�onny
jestem przyj��, sk�onny, m�wi�, jeszcze nie ca�kiem
przekonany, �e si� nie mylisz! By�a taka chwila dzi�
w nocy... kiedy on sta� na cyplu. Sta� si� wtedy prawie
niewidoczny, jakby si� rozp�yn��, rozmaza�. Chcia�em
wierzy�, �e to mg�a, ale to by�o co� wi�cej, Sago. To by�o
to! Ale teraz ju� nic nie m�w!
  Po tych s�owach pocau�a, �e lodowate krople sp�ywaj�
jej po plecach.
  Zacz�li rozmawia� o jakich� pospolitych sprawach,
narzekali na okropn� pogod�.
  Paul czeka� na nich, nienaturalnie wysoki i postawny,
przygl�daj�c im si� badawczo. Po jego wargach b��ka� si�
paskudny, diabelski u�mieszek.
  Dobry Bo�e, my�la�a Saga. Spraw, dobry Bo�e, by on
nie mia� wi�cej si�y ni� normalny cz�owiek! Daj nam
cho�by najmniejsz� szans� uwolnienia si� od niego!
  Ba�a si� jednak strasznie. Nie pomaga�o nawet to, �e
Marcel wci�� by� przy niej, �e w�a�ciwie przez ca�y czas
odczuwa�a ciep�o jego cia�a.
  Nic w og�le nie pomaga�o. Bo teraz powietrze wprost
iskrzy�o, tak by�o na�adowane sygna�ami o bliskim niebez-
piecze�stwie.
  A gdzie� bardzo, bardzo daleko rozlega�o si� raz po raz
wo�anie: "Sago, Sago! Teraz chodzi o twoje �ycie! Masz
zadanie do spe�nienia, uciekaj, uciekaj!"






        ROZDZIA� VII


  Ponure przygn�bienie ogarn�o Sag�. Czu�a si� tak,
jakby j� omota�a ogromna paj�cza sie�, kt�ra zaciska si�
coraz bardziej i bardziej.
  Mimo to wszystko wygl�da�o normalnie, przynajmniej
z pozoru. Kto� niezorientowany widzia�by tylko troje
ludzi brn�cych w niepogod� przez pustkowia.
  To, co straszne, kry�o si� w ich duszach.
  Saga mia�a wra�enie, �e nosi w sobie mn�stwo ma�ych
diabe�k�w, kt�re szarpi� jej nerwy. L�k, kt�ry czai� si� od
dawna, teraz atakowa� z ca�� si��. J�, kt�ra nigdy przedtem
nie odczuwala strachu.
  Wiatr rozwiewa� g�st� pow�ok� chmur i gna� po niebie
pojedyncze ob�oki. Pod wiecz�r wichura jeszcze si�
wzmog�a i pot�nie hucza�a w koronach drzew.
  Paul zachowywa� si� z ostentacyjn� nonszalancj�, lecz
Saga wyczuwa�a w nim ogromny niepok�j. By� coraz
bardziej zirytowany, zw�aszcza z�o�ci�o go to, �e ona
i Marcel wci�� trzymaj� si� razem. Od czasu do czasu
pr�bowa� si� pozby� Marcela cho� na chwil�, a to nad
wod�, a to w jakim� miejscu, sk�d rozci�ga� si� szerszy
widok na okolic�, za ka�dym razem jednak Saga od-
chodzi�a z Marcelem. Paul stara� si� nie okazywa� uczu�,
u�miecha� si� nawet, ale wida� by�o, �e z trudem hamuje
w�ciek�o��.
  - Mam nadziej�, �e wkr�tce dojdziemy do ludzi
- sykn�� w ko�cu ze z�o�ci�. - Nie znios� kolejnej nocy
w takich warunkach. Tamte dziewczyny zapewnia�y
przecie�, �e jeszcze dzisiaj b�dziemy u celu.
  - B�dziemy w Norwegii, to prawda. Ale to jeszcze nie
znaczy, �e na terenach zamieszkanych - rzek� Marcel.
  Paul nie powiedzia� nic. Odnosi� si� do Marcela z coraz
wi�kszym dystansem, traktowa� go jak rywala. Marcel za�
nie spuszcza� go ani na chwil� z oka, bo by�o jasne, �e
tamten tylko czeka okazji, by znale�� si� sam na sam
z Sag�.
  Do tego nie wolno dopu�ci�!
  S�o�ce chyli�o si� ku zachodowi, gdy znale�li si�
w g��bokiej dolinie poro�ni�tej rzadkim lasem. I nagle
zapad�a ca�kowita cisza, jakby wiatr wstrzyma� oddech.
Wszystko zastyg�o, nie porusza� si� ani jeden li��, ani
jedna ga��zka.
  Cisza przed burz�, pomy�la�a Saga i przenikn�� j�
zimny dreszcz. To cisza przed straszn�, mordercz� burz�!
  W chwil� p�niej, kiedy wiatr znowu zacz�� wia�,
Marcel i ona zd��yli zamieni� par� s��w, pospiesznych,
gor�czkowych.
  - On z ka�d� godzin� staje si� bardziej niebezpieczny
- mrukn�� Marcel. - Traci coraz wi�cej tych ludzkich
cech, kt�re na pocz�tku jeszcze mia�.
  - O m�j Bo�e, a ja we wczesnej m�odo�ci snu�am
tomantyczne marzenia o pi�knym Lucyferze - westchn�a
Saga z gorycz�. - Marzy�am, �eby zej�� do niego, do
otch�ani, i tam z nim zosta�. Chcia�am ukoi� jego
nieszcz�liwe serce. Jak mog�am by� taka g�upia? Jak
mog�am wyobra�a� sobie, �e upad�y anio� jest szlachetn�,
tylko niesprawiedliwie potraktowan� istot�? On jest
przecie� straszny! Z�y do szpiku ko�ci, podst�pny i niebez-
pieczny!
  Marcel spojrza� na ni� spod oka.
  - Mo�e w�a�nie twoje marzenia go do ciebie przy-
ci�gn�y? - spyta� zamy�lony. - Mo�e dzi�ki nim,
kiedy wyszed� z otch�ani, skierowa� si� natychmiast
ku tobie, wiedzia�, gdzie jeste�, szuka� twego wsp�-
czucia.
  - Nie! - j�kn�a przera�ona. - To niemo�liwe! Co�
takiego nie mo�e mie� miejsca!
  (Och, Marcelu, ty mi nie wierzysz! Zdaje ci si�, �e
zwariowa�am!)
  Marcel m�wi� pospiesznie przyciszonym g�osem:
  - Sago, zastanawia�em si�, jakie mamy szanse ucieczki.
Je�li on naprawd� posiada ponadludzk� si��, to nie mamy
najmniejszych mo�liwo�ci, �eby si� od niego uwolni�. Ale
je�li jest zwyczajnym �miertelnikiem albo Lucyferem,
kt�ry na czas pobytu na Ziemi sta� si� cz�owiekiem, to
mo�e... Nie chcia�bym zabija� cz�owieka, a zreszt� je�li ma
nadprzyrodzone si�y, to i tak jest nie�miertelny... Ale
zastanawia�em si� nad tymi twoimi �rodkami medycz-
nymi...
  - Masz na my�ii skarb Ludzi Lodu?
  - Czy s� tam jakie� �rodki nasenne? Albo jeszcze
lepiej, co� osza�amiaj�cego?
  Saga zastanawia�a si� nad tym, nie spuszczaj�c z oczu
szerokich plec�w Paula niedaleko przed sob�.
  - Nie wiem, co tam jest. Nigdy tego dok�adnie nie
przegl�da�am. Ale, oczywi�cie, co� takiego jak m�wisz
z pewno�ci� musi by�... Tak, jest, przecie� sama dawa�am
ojcu �rodki przeciwb�lowe w ostatnich dniach �ycia, �eby
tak nie cierpia�. Zasypia� po nich jak kamie�.
  - Natychmiast?
  Saga pr�bowa�a sobie przypomnie�.
  - No, jaki� czas to zawsze trwa�o. Ale wiem, jak te
proszki wygl�daj�, widzia�am je, kiedy ogl�dali�my skarb.
  - Czy mog�aby� mu tego dosypa� do picia na najbli�-
szym postoju? A kiedy za�nie, my sobie p�jdziemy.
Musimy by� ju� teraz blisko ludzi, wi�c nie b�dzie �adnym
przest�pstwem, je�li zostawimy go samego. Da sobie rad�.
  - A dzikie zwierz�ta?
  - Machnij na to r�k�. Tu nie ma �adnych drapie�-
nik�w. Widzia�a� gdzie� cho�by jeden �lad?
  - Nie, masz racj� - odpar�a z wahaniem. Wiedzia�a
jednak, �e to jedyne mo�liwe wyj�cie. �eby tylko jej si�
uda�o niepostrze�enie wsypa� mu ten proszek...
  Strach... Powietrze jest przesycone moim strachem.
Marcel mi nie wierzy. Jestem sama.
  Ju� nie by�a taka obola�a jak przedtem. B�l w stopach
osi�gn�� stadium, w kt�rym wydaje si� czym� naturalnym,
po prostu jest; nieustaj�ca, dokuczliwa niewygoda.
  - Nadchodzi wiecz�r - mrukn�� Marcel. - On mnie
przera�a.
  Wiedzia�a, co ma na my�li. To nie wiecz�r go przera�a�,
to ten, kt�ry idzie z nimi.
  Rozmow� przerwa�o w�ciek�e ujadanie ps�w w oddali.
  Paul drgn�� gwa�townie i w pop�ochu szuka� schronie-
nia za plecami Marcela i Sagi.
  - To tylko my�liwi - uspokaja� go Marcel.
  I dok�adnie w tym momencie zobaczyli po drugiej
stronie bagniska, �e jaki� biegn�cy cz�owiek znika w lesie.
  - O Bo�e - szepn�� Paul. - To ten morderca, o kt�rym
wspomnia� m�j wo�nica! �le z nami, musimy si� ukry�!
  - Ale dlaczego? - zdziwi�a si� Saga. - W�adze szwedz-
kie nie maj� tu nic do powiedzenia.
  - Oczywi�cie, �e maj�! Czy� Szwecja i Norwegia nie
stanowi� jednego pa�stwa?
  - Niezupe�nie. Chyba wiesz, jak to wygl�da!
  - No tak. Ale szwedzkie prawo zachowuje moc
w Norwegii, mo�esz by� pewna. Granica nie jest �adn�
przeszkad�. Inna sprawa, �e Norwegia nie chce mie�
u siebie cholery. Na pewno wszystkie przej�cia poza-
mykali.
  Rozmawiaj�c mimo woli cofn�li si� do lasu i schronili
w�r�d zaro�li. Nagle na skraju bagien zobaczyli gromad�
ludzi i ps�w. Paul rzuci� si� do w�zka i sprowadzi� go
w zag��bienie, sk�d by� prawie niewidoczny. Nerwowo
okrywa� baga� ga��zaami i mchem.
  - Chod�cie! Uciekamy! - wo�a� poblad�y.
  - Nie, poczekaj! - powstrzyma� go Marcel. - Czy n�e
widzisz, �e oni biegn� w przeciwnym kierunku? Jeszeze
chwila i ca�kiem znikn�! Nie chcesz chyba zawr�ci� na
drog�, kt�r� dopiero co przyszli�my?
  Saga zadr�a�a. C� za okropna my�l!
  Paul stara� si� opanowa�. Jega pi�kna twarz zrobi�a si�
szara.
  Marcel i Saga popatrzyli na siebie. Po raz nie wiadomo
kt�ry zastanawiali si�, co te� on mo�e mie� w tej swojej
dziwnej skrzyni.
  Nie by�a ana ani taka znowu wielka, ani ci�ka.
M�czyzna m�g�by j� bez trudu nie�� na plecach. Mimo to
budzi�a w Sadze niepok�j,.
  W wielkim napi�ciu Paul wyci�gn�� w�zek z ukrycia.
  Polowanie, je�li tak mo�na okre�li� pogo� za cz�owie-
kiem, znikn�o w oddali. Wygl�da�o na to, �e kierunek,
w kt�rym oni sami mieli zamiar i��, jest wolny.
  - No to mo�emy rusza� - rzek� Marcel spokojnie.
  Coraz wyra�niej przejmowa� przyw�dztwo grupy.
Paulowi jakby brak�o ochoty na demonstrowanie arysto-
kratycznych manier. Najwyra�niej mia� co innego na
g�owie. Marcel pe�ni� swoj� now� rol� z wielk� godno�ci�,
jakby ur�s� i sta� si� silniejszy, by� urodzonym przyw�dc�.
Potrzebowa� tylko troch� czasu, �eby to okaza�. Ludzie na
og� nie ulegaj� tak szybko spokojnym autorytetom.
�wiadomo�� ich przewagi dociera do otoczenia powoli.
  Osobowo�� Paula nie wydawa�a si� ju� taka przy-
t�aczaj�ca. Ale wci�� dawa�a o sobie zna�, zmieni� si� tylko
spos�b, w jaki si� ujawnia�a. Teraz budzi�a w towarzy-
szach podr�y trudny do okre�lenia l�k. I to by�o
okropne!
  Ani na moment Paul nie zostawa� sam na sam z Sag�.
Ani na chwileczk�. Marcel przez ca�y czas by� tu� przy
niej, czujny, nieust�pliwy.
  Jego �agodna stanowczo�� i si�a by�y dla Sagi jedyn�
pociech�, stanowi�y ochron� przed wszystkim, co poru-
sza�o si� tego wieczora w lesie, i przed tym, co narasta�o
w niej jako l�k - nie nazwany, niezrozumia�y, ponury.
  Paul by� w�ciek�y, �e nie mo�e jej dosta�. Mia�a
wra�enie, �e lada moment p�knie ze z�o�ci, �e rozpadnie
si� na kawa�ki i ods�oni nareszcie t� straszn� prawd�, kt�r�
w sobie nosi.
  Z drugiej strony jednak stawa�o si� dla niej coraz
bardziej oczywiste, �e Paul nie mo�e si� uwolni� od
ludzkiej postaci i to te� by�a jaka� pociecha.
  Dop�ki chodzi� po Ziemi, by� cz�owiekiem i niczym
wi�cej. Ona i Marcel mogli od niego uciec.
  Nie mia�a odwagi wymawia� imienia Lucyfera. Niedo-
wierzanie Marcela znosi�a z trudem. A jednocze�nie �mia�a
si� sama z siebie, kiedy przypomina�a sobie te niewiarygo-
dne fantazje z czas�w, kiedy by�a podlotkiem. Lucyfer?
Musia�a chyba oszale� albo...?
  Zaraz jednak wr�ci�a jej �wiadomo��. Ostrze�enie:
Ostro�nie, Sago, ostro�nie! Pami�taj o swoim zadaniu!
Nie daj si� zwie�� urodzie tego cz�owieka! On jest
niebezpieczny, �miertelnie niebezpieczny, i to straszne
nieszcz�cie, �e go spotka�a� na swojej drodze. Musisz si�
od niego uwolni�.
  Dobrze wiedzia�a, �e nie s� to jej w�asne my�li. To
duchy Ludzi Lodu przybywaj� z tamtego �wiata, by
sprowadzi� j� na w�a�ciw� drog�.
  Co jednak powinna zrobi�, �eby dostosowa� si� do
tej rady? Jakie mo�liwo�ci ucieczki mieli oboje z Mar-
celem? Tylko jedn�: Saga musi u�pi� Paula von Len-
genfeldta...
  Hrabia von Lengenfeldt? Ju� dawno przesta�a wierzy�
w ten tytu�. Tylko �e przecie� kto� taki jak Lucyfer nie
m�g� si� wcieli� w posta� zwyczajnego cz�owieka, to
przecie� zrozumia�e. Musi by� co najmniej hrabi�...
  Od czasu do czasu my�la�a: To nie ja chodz� tu po tym
zakl�tym lesie w wieczornym zmroku z t� ponur� ba�ni�
z dawnych czas�w w sercu. Ja jestem w moim domu,
w Szwecji, le�� w ��ku i �ni�. Ju� wkr�tce przyjdzie
mama i ojciec, obudz� mnie i powiedz�, �e jest niedziela
i �e, je�li chc�, mog� dosta� �niadanie do ��ka. A za
oknem �wieci s�o�ce, jego promienie ta�cz� po�r�d li�ci
drzew i rzucaj� na ziemi� pi�kne wzory. Mog� by�
dziecinna i beztroska, bo ca�e �ycie mam jeszcze przed
sob�.
  Zdawa�a sobie jednak spraw�, �e ju� jaki� czas temu
zosta�a brutalnie obudzona i �e jest doros�a. Ojciec i mama
odeszli na zawsze, kr�tka historia z Lennartem si�
sko�czy�a, tak�e brutalnie, a teraz Saga walczy z losem
o �ycie. O to, by mog�a wype�ni� przeznaczenie, dla
kt�rego zosta�a powo�ana na �wiat.
  A ono nie ma nic wsp�lnego z tym ponurym lasem.

  Kiedy jakie� p� godziny p�niej stan�li przed opusz-
czon� le�n� zagrod�, Saga odetchn�a z ulg�.
  - Tutaj si� zatrzymamy - postanowi� Marcel.
  Saga i Paul byli tego samego zdania. Poniewa� nie
wiedzieli, jak daleko jest jeszcze do ludzi, w�dr�wka po
ciemku nie mia�a sensu. Zrobi�o si� p�no, wiatr gwizda�
ponuro w koronach drzew. To naprawd� nie by� przyjem-
ny wiecz�r.
  Naprawd� nie by�! Prawd� m�wi�c, Saga nigdy nie
prze�y�a czego� r�wnie okropnego. Zw�aszcza trudne do
zniesienia by�o to wci�� narastaj�ce napi�cie, kt�rego
przyczyn nie by�aby w stanie okre�li�. Wiedzia�a tylko, �e
to co� wi�cej ni� zwyczajny strach.
  Rozpadaj�ce si� zabudowania te� nie wygl�da�y szcze-
g�lnie zach�caj�co, ale b�d� przynajmniej mieli dach nad
g�ow�.
  Na poro�ni�tej traw� i chwastami polanie atmosfera
by�a inna ni� w g��bi lasu. Panowa� tu jaki� senny spok�j.
Smutek, �al, co� jakby bolesne wspomnienie dawnych,
najwyra�niej nie�atwych czas�w unosi�o si� nad zapad�ym
domostwem. Saga rozpozna�a fi�sk� kurn� chat� z ot-
worem w dachu zamiast komina, nisk�, o �cianach
zbudowanych z grubych bali. Na skraju lasu dostrzeg�a
saun�, a raczej resztki czego� takiego, a po drugiej stronie
dziedzi�ca spichlerz fi�skiego typu, s�u��cy g��wnie do
przechowywania ziarna, tak�e zrujnowaay.
  Tylko obora zachowa�a si� w jakim takim stanie i do
niej si� w�a�nie skierowali przez zaro�ni�t� m�odymi
drzewami ��k�, kt�rej nie koszono od wielu, wielu lat.
Kiedy otwarzyli skrzypi�ce drzwi, sp�oszyli jakie� le�ne
zwierz�. Ono ich zreszt� tak�e wystraszylo tak, �e od-
skoczyli wszyscy troje.
  By�a to chyba �asica. Przeszukali starannie ob�rk�, czy
nie ukrywa si� w niej co� jeszcze, ale niczego nie znale�li.
  - Wypo�yczymy sobie na dzisiejsz� noc tw�j dom,
�asiczko - powiedzia�a Saga. - Ale ju� jutro b�dziesz
mog�a wr�ei�. Je�li nie b�dzie ci, oczywi�cie, przeszkadza�
wstr�tny zapach ludzi.
  Niska ob�rka nadawa�a si� do u�ytku. W jej wn�trzu
cich�o wycie wiatru, kt�ry atakowa� ich ostatnio z tak�
si��.
  - Uff, ale jestem przemarzni�ta. W uszy nawia�o mi
tak, �e prawie nic nie s�ysz� - u�miechn�a si� Saga.
  - Co te� to za pogod� niebo nam zsy�a przez ca�y czas
- narzeka� Paul. - Pal�ce s�o�ce, deszcz, wichura... Tylko
�niegu brakuje!
  Marcel powstrzyma� u�miech. Patrzy� na Sag�, a jego
wzrok wyra�a� czu�o�� i mi�o��, a tak�e nieme napo-
mnienie: Pami�taj o �rodku nasennym!
  Byli bardzo g�odni i spragnieni, tote� natychmiast
zabrali si� do przygotowania posi�ku z resztek prowiantu,
jakie im jeszcze zosta�y. W lesie niedaleko domu by�o
�r�de�ko i Saga zdo�a�a nabra� wody do kubk�w. Kiedy
Paul zaj�ty by� czym� przy drzwiach, ostro�nie wsypa�a
proszek do jego kubka. Proszek w czystej wodzie? Czy
Paul niczego nie zauwa�y?
  Nie, na szcz�cie wszystko si� rozpu�ci�o. Wida� by�o
tylko kilka ma�ych ziarenek na dnie, ale one nie mog�y
budzi� �adnych podejrze�. A poza tym Paul siedzia�
w mrocznym k�cie i z pewno�ci� nawet tego nie zobaczy.
Na wszelki wypadek jednak skrzywi�a si�, kiedy sama
spr�bowa�a wody.
  - Fe! - powiedzia�a z niesmakiem. - My�l�, �e nie
nale�y zbyt dok�adnie bada� tego �r�de�ka. Mog�oby si�
nam odechcie� pi�.
  - Rzeczywi�cie, smakuje jako� dziwnie - potwierdzi�
Paul. - Ple�� czy inne paskudztwo.
  Marcel te� mrucza� co� podobnego.
  Paul nie nabra� podejrze�.
  Saga siedzia�a bez ruchu, czu�a, jak jej obola�e cia�o
powoli si� odpr�a. Ubranie zd��y�o ju� dawno wyschn��,
ale wysmagana wiatrem sk�ra wci�� pali�a. I wci�� jej si�
zdawa�o, �e s�yszy szum wichury.
  Zmys�y nadal by�y napi�te. Reagowa�y na wszystko,
s�ysza�y, widzia�y, czu�y...
  Z belek nad nimi posypa� si� py�, ale konstrukcja nie
grozi�a zawaleniem. Po przeciwnej stronie budynku dach
zarwa� si� ju� dawno i resztki wieczornego �wiat�a
ujawnia�y ca�� n�dz� �a�osnej ruiny. Saga widzia�a g�st�
paj�czyn� pokrywaj�c� stare narz�dzia, drewniane fi�skie
rad�o, dziurawy wiklinowy koszyk i inne przedmioty
z wikliny lub drewna. Na klepisku wala�a si� stara s�oma
i �d�b�a siana, kt�re kto� skosi� przed wieloma laty.
Zmursza�e belki dzielnie podtrzymywa�y �ciany, kt�re
powinny by�y si� zawali� dawno temu...
  Jednak tego, co sprawia�o najwi�ksze wra�enie, nie
mo�na by�o ani zobaczy�, ani dotkn��. By�a to jaka� si�a,
tak intensywna, tak g�sta, �e Saga z trudem mog�a
oddycha�. Si�a obca, nieludzka, przera�aj�ca. Zagro�enie,
przeczucie niebezpiecze�stwa, kt�re od dawna jej nie
opuszcza�y, zwielokrotni�y si� jeszcze. Jakby jaka� gro�na
moc szykowa�a si� do uderzenia. Przeciwko niej.
  Jaki� d�wi�k z zewn�trz sprawi�, �e wszyscy drgn�li.
  - Co to by�o? - spyta� Paul, rzuci� pospieszne spoj-
rzenie na w�zek i skrzyni�, a potem znowu na Sag�
i Marcela. W ka�dej sytuacji my�la� przede wszystkim
o skrzyni!
  Saga nie mog�a dok�adnie okre�li� tego, co us�ysza�a.
Brzmia�o jakby po ludzku, a mimo to nieludzko. Jakie�
westchnienie? Cichy j�k?
  - Wyjd� na dw�r i zobacz� - rzek� Marcel i wsta�,
ostro�nie, a zarazem energicznie, pe�en si�y. Jaki on
zmys�owy, pomy�la�a Saga. Jak strasznie poci�gaj�cy.
  - Id� z tob� - rzek�a pospiesznie.
  - A ja zostaj� - ziewn�� Paul. - Jestem zm�czony.
Zachowujcie si� cicho, kiedy wr�cicie!
  Saga i Marcel popatrzyli po sobie, zanim wyszli
z ob�rki. Czy proszek ju� zacz�� dzia�a�?
  Na zewn�trz trwa�a do�� jasna, mglista noc. Zatrzymali
si� i nas�uchiwali.
  Ruiny budynk�w - kurnej chaty i chlewu - le�a�y
otulone t� magicm� mgie�k�. Wyros�a wok� nich wysoka
trawa, pokrzywy i kwiaty, kilka powykrzywianych drzew
pe�ni�o stra� nad opuszczon� zagrod�. A wsz�dzie wok�
las...
  Id�c do zagrody mijali jakie� pole. Albo to, co kiedy�
by�o polem; teraz powoli b�r bra� je znowu w posiadanie.
To chyba stamt�d doszed� do nich ten d�wi�k.
  - Chod� - powiedzia� Marcel cicho i wzi�� j� za r�k�.
  Ruszyli przez zaro�ni�ty dziedziniec na ty�y zawalone-
go domu.
  W lesie poranne ptaki zaczyna�y nie�mia�o sw�j kon-
cert. Na tazie jeszcze bardzo cicho, ale ju� wyra�nie.
  - Czy my�lisz, �e to... mogli by� ci, kt�rzy tu kiedy�
mieszkali? - zapyta�a Saga zd�awionym g�osem.
  Marcel ukry� u�miech.
  - Chyba nie.
  Saga jednak nie by�a przekonana. Trzyma�a go mocno
za r�k� i rozgl�da�a si� l�kliwie wok�. Mo�e s� w pobli�u
tej brzozy, nosz�cej w sobie wszystkie straszne choroby?
Nie, �adna z brz�z, kt�re widzieli, nie wygl�da�a na chor�
lub nienormaln�.
  A mo�e krzy� w ziemi?
  Och, nie, nie wolno tak my�le�!
  Tak intensywnie wpatrywa�a si� w mrok, �e mog�aby
przysi�c, i� widzi star� zgarbion� kobiet�, kt�ra kulej�c
idzie ku ruinom zabudowa�. Ale wyobra�nia Sagi zosta�a
podczas tej podr�y strasznie rozbudzona. Czy� nie do��
by�o tej istoty z otch�ani, kt�ra zajmowa�a jej my�li,
musia�a jeszcze wywo�ywa� z za�wiat�w jakie� istoty
z odleg�ej historii fi�skich las�w?
  Marcel chwyci� j� za rami�.
  - Sp�jrz tam - szepn��.
  Przez male�kie p�lko, zaro�ni�te chaszczami, bieg�
w stron� lasu jaki� cz�owiek. Potyka� si�, pada�, czo�ga� si�
w trawie, podnosi� i bieg� znowu.
  - Morderca - powiedzia� Marcel. - To jego s�yszeli�-
my.
  - Sprawia wra�enie rannego. Musimy mu pom�c.
  Marcel powstrzyma� j�.
  - Chyba nie s�dzisz, �e on si� zatrzyma, kiedy zawo�a-
my? Wprost przeciwnie, b�dzie jeszcze bardziej przera�o-
ny. A poza tym to morderca, ju� raz zabi� i mo�e to zrobi�
jeszcze raz. I wreszcie, my nie mamy czasu, �eby si�
miesza� w sprawy lensmana. Widzia�a� przecie�, jak
wrogo Paul jest nastawiony do w�adzy, my�l�, �e nie
nale�y go dra�ni� jeszcze bardziej.
  Przez chwil� Saga pomy�la�a, �e by�oby bardzo mi�o
z�o�y� odpowiedzialno�� za trudne sprawy w r�ce lens-
mana lub urz�dnik�w, czy kto to tam jest, dowiedzie� si�,
jak daleko jest jeszcze do ludzi, ale opanowa�a te ch�ci.
  Patrz�c w �lad za znikaj�cym m�czyzn� powiedzia�a:
  - Masz racj�. Mamy do czynienia z Lucyferem i lens-
man nic tu nie pomo�e. �ci�gniemy tylko na wszystkich
jeszcze wi�ksze nieszcz�cie.
  Marcel przyci�gn�� j� gwa�townie do siebie.
  - Kochana Sago - powiedzia� przez zaci�ni�te z�by.
- Teraz musimy sko�czy� z tym gadaniem o Lucyferze!
To jaka� idee fixe! Paul jest dziwaczny i tajemniczy, ale nic
poza tym.
  - Ale ca�a ta atmosfera...
  - Ca�a atmosfera w fi�skich lasach w letni� noc musi
by� mistyczna i niesamowita, to chyba rozumiesz!
  - Ale ty nie wiesz, co ja... Och, nie! Masz racj�,
zapomnijmy o tym - powiedzia�a zrezygnowana. - Ty nie
pochodzisz z Ludzi Lodu, nie mo�esz odczuwa� tego, co
ja.
  Spojrza� na ni� z czu�o�ci�.
  - Oczywi�cie, �e nie. Przyznaj�. A zatem zgadzamy si�
co do tego, �e Paul jest istot� jak najbardziej ludzk�,
mo�emy wi�c p�j�� i zobaczy�, czy ju� zasn��. Je�li tak, to
my oboje b�dziemy mogli sobie st�d odej��. Masz do�� si�,
�eby w�drowa� po nocy?
  W�drowa� noc� tylko z Marcelem! C� za cudowna
perspektywa!
  - Tak, naturalnie! Wybacz mi, �e wygadywa�am takie
g�upstwa! Chod�my!
  On jednak nadal trzyma� j� mocno za rami�.
  - Jeszcze nie w tej chwili, Sago...
  Sta� tak blisko, wpatrywa� si� tak uwa�nie w jej oczy.
Jego fascynuj�ca twarz by�a taka kochana, taka ciep�a,
wyra�a�a tyle troskliwo�ci.
  - Sago - szepta�. - Ci, kt�rzy nadali ci imi�, wiedzieli,
co robi�. Jeste� jak stworzona do takich przyg�d, takiej
fantastycznej sytuacji. Jeste� jak szumi�ca trawa, jak lekki
ob�ok mg�y, jak przesycona smutkiem cisza boru. Sago...
kiedy ta ca�a okropna sprawa si� sko�czy, kiedy znaj-
dziemy si� w�r�d ludzi i b�dziemy sami...
  Umilk�. Reszta jakby zawis�a w powietrzu. Ale Saga,
kt�ra nigdy nie chcia�a okazywa� swoich uczu� ani nie
umia�a tego robi�, musia�a pochyli� g�ow�, by Marcel nie
widzia� jej twarzy. A on najwyra�niej pojmowa�, w jakim
jest stanie, bo przygarn�� j� do siebie, przytuli� jej g�ow�
do swojej piersi, otoczy� j� ramionami, delikatnie, lecz
poczu�a si� nagle bezpieczna, oddycha�a spokojnie. Tego
m�czyzny si� nie ba�a.
  Zdawa�a sobie spraw�, �e jego mi�nie s� napi�te do
ostateczno�ci, wiedzia�a, �e z trudem nad sob� panuje.
Sprawia�o jej to rado��, czu�a si� uszcz�liwiona, pe�na
oczekiwa�. By� ni� zaj�ty, nie tylko jako troskliwy
opiekun, lecz tak�e jako m�czyzna, by�a kobiet�, kt�r� on
pragnie zdoby�.
  Powoli, z czu�o�ci�, lecz wci�� w najwi�kszym napi�ciu
uni�s� jej twarz i poca�owa� w czo�o. Nic wi�cej. Rozu-
mia�, �e Saga po wstrz�sie, jakim by�o dla niej zako�czenie
ma��e�stwa, potrzebuje czasu.
  Ale przecie� musia� tak�e zauwa�y�, co dla mnie
znaczy, my�la�a Saga niemal zrozpaczona. Bo�e, spraw,
�eby mia� dla mnie do�� cierpliwo�ci! Ja przecie� go
pragn�! Tak strasznie go pragn�!
  Nigdy przedtem nie odczuwa�a tak intensywnie obec-
no�ci m�czyzny jako czego� podniecaj�cego, pragnienia,
kt�re zapiera�o dech w piersi. Musia�a przywo�a� ca�� si��
woli, by nie zarzuci� mu r�k na szyj� i nie przytula�
desperacko, b�aga� go o pieszczoty, prosi� na kl�czkach,
by j� wzi�� tutaj, w tej g�stej trawie, na polance, woko�
kt�rej szumi ponury b�r.
  Dla niej samej te uczucia by�y czym� zupe�nie nie
znanym, graniczy�y z szokiem, musia�a oddycha� g��bo-
ko, by si� opanowa�.
  - Chyba teraz powinni�my i�� do Paula - szepn��
Marcel. - Pewnie si� zastanawia, co si� z nami sta�o.
  - Je�li nie �pi - pr�bowa�a �artowa� Saga, ale za-
brzmia�o to jak ostry zgrzyt. Mia�a nadziej�, �e Marcel nie
wyczuwa dr�enia w jej g�osie, �e nie zauwa�y�, jak na ni�
oddzia�uje blisko�� jego cia�a.
  - Daj B�g, �eby spa� - mrukn�� tylko, ale Saga
s�ysza�a, �e jego g�os tak�e jest niepewny i zachryp�y.
  Omin�li p�aski kamie� przy drzwiach do chaty i weszli
do �rodka. Ostro�nie, by nie budzi� Paula.
  Saga rozejrza�a si� po izbie.
  - A gdzie on si� podzia�?
  - W ka�dym razie tu go nie ma - rzek� Marcel
bezbarwnie. - Wyszed�. No nic, daleko nie zaszed�.
  Saga zdenerwowana chodzi�a po mrocznym wn�trzu.
  - Dlaczego on si� tak zachowuje? - zapyta�a. - �eby
narobi� jeszcze wi�kszych k�opot�w?
  Nie chcia�a po sobie pokaza�, jak bardzo znowu si� boi.
To jaka� nowa cecha Paula. A mo�e Lucyfera?
  Nie chcia�a g�o�no wymawia� tego imienia.
  - Nie m�g� odej�� daleko - pr�bowa� j� uspokaja�
Marcel. - W�zek z jego ukochan� skrzyni� stoi tutaj. Paul
z pewno�ci� zaraz wr�ci.
  Saga s�ucha�a tylko jednym uchem. W k�cie, gdzie
pada�o troch� �wiat�a, zauwa�y�a co�, co przyci�ga�o jej
wzrok.
  - Marcel...
  - Co to jest?
  Podeszli do k�ta.
  - Alrauna! - j�kn�a Saga.
  I rzeczywi�cie, w k�cie le�a�a alrauna. Czy�by wypad�a
z walizeczki Sagi, kt�ra znajdowa�a si� obok, wywr�cona
do g�ry dnem? Wygl�da�o to tak, jakby j� kto� odrzuci� od
siebie z ca�ych si�, najdalej jak mo�na.
  Saga podnios�a amulet ostro�nie, jakby chcia�a go
przeprosi�, strzepn�a paj�czyn� z jedwabnego ga�ganka
i troskliwie u�o�y�a korze� z powrotem w szkatu�ce.
W tym czasie Marcel ogl�da� w�zek.
  - Sago - rzek� niepewnie. - Skarb Ludzi Lodu
znikn��.
  Drgn�a gwa�townie.
  - Co?
  Jednym skokem znalaz�a si� przy nim. Jej kuferek
znajdowa� si� na w�zku, otwarty, ale sk�rzanego worka,
w kt�rym przechowywa�a skarb, nie by�o.
  - Nie! - powtarza�a z j�kiem. - Nie! Nie!
  Nie mog�o si� sta� nic gorszego. Zosta� jej powierzony
najdro�szy klejnot Ludzi Lodu, a ona zawiod�a zaufanie.
  - Paul nie m�g� zaj�� daleko - powtarza� Marcel
gor�czkowo. - I �atwo b�dzie go dogoni� po �ladach,
wyra�nie widocznych w wysokiej trawie. Biegn� za nim.
  - Ja tak�e.
  Marcel chwyci� j� za nadgarstki.
  - Nie, ty nie mo�esz wychodzi� na dw�r w t� noc,
kiedy po okolicy biega morderca i szaleniec. Zostaniesz
tutaj, �ebym m�g� by� o ciebie spokojny. Znajd� jak��
belk� i zaprzyj drzwi, by nikt nie wszed�! I czekaj na mnie
tutaj, my�l�, �e wr�c� niebawem. Naprawd� nie m�g�
zaj�� daleko, a je�li �rodek nasenny zacz�� dzia�a�, to...
Zreszt� z tymi swoimi poobcieranymi nogami nie by�aby�
w stanie dotrzyma� mi kroku.
  Marcel mia� racj�.
  - Tylko si� pospiesz! Wr�� jak najpr�dzej!
  - Z twoim skarbem. Obiecuj�.
  U�cisn�� j� i wybieg�.
  Saga sta�a wci�� w tym samym miejscu. By�a potwornie
zdenerwowana, oddycha�a ci�ko, nier�wno, jakby p�aka-
�a. Skarb Ludzi Lodu! Bo�e, pom� mi! Nie mog� i�� bez
skarbu do Lipowej Alei, po prostu nie mog�!
  Zdyszana chwyci�a szkatu�k� z alraun� i wepchn�a j�
za belk� pod dachem.
  Trzeba zabarykadowa� drzwi, my�la�a, ale nie by�a
w stanie si� na tym skupi�. Jej wzrok przyci�ga�a skrzynia
Paula, po prostu nie mog�a oderwa� od niej oczu.
  W ko�cu j� zostawi�, dziwi�a si�. Pewnie dlatego, �e
teraz mia� co�, co by�o du�o wi�cej warte ni� cenna
zawarto�� jego skrzyni. Pobieg� w stron� ludzkich osiedli,
gdzie mia� nadziej� spotka� bogatych i sprzeda� im ten
starannie przez Ludzi Lodu gromadzony zbi�r �rodk�w
leczniczych oraz prastarych magicznych przedmiot�w,
jedno po drugim, kawa�ek po kawa�ku. Sta�by si� bardzo
bogaty...
  Nikt z rodu nie wpad�by nigdy na taki szalony pomys�,
by sprzedawa� skarb.
  Nie�wiadomie zbli�y�a si� do w�zka, na kt�rym
spoczywa�a skrzynia. Prawie si� o ni� opiera�a.
  Na dworze by�o cicho. Raz us�ysza�a, �e Marcel wo�a
Paula, ale najwidoczniej zmieni� taktyk�. Las w dalszym
ci�gu szumia� swoj� smutn� pie��, odnosi�a wra�enie, �e
wiatr znowu przybiera� na sile po chwili wytchnienia.
  R�ce Sagi porusza�y si� same. Mimo woli zbli�y�a si�
do skrzyni, ale natychmiast odskoczy�a... Po chwili
podesz�a znowu i dotkn�a...
  Nie by�a w stanie trze�wo my�le�. Wiedzia�a, �e robi
co� niedozwolonego, naruszaj�c cudz� w�asno��, ale nie
mia�a si�y przesta�. Ciekawo�� - albo mo�e lepiej powie-
dzie�: potrzeba sprawdzenia, pragnienie dowiedzenia si�
czego� wi�cej o tym nieprzeniknionym Paulu, kt�ry nie
by� Paulem - by�a silniejsza od niej.
  Rzecz jasna skrzynia by�a zamkni�ta na klucz. I mia�a
bardzo wymy�lny zamek. Gdy jednak Saga ju� prze-
kroczy�a granice tego, co mo�na, a czego nie mo�na,
musia�a zobaczy�, co w tej skrzyni jest. Przesta�a my�le�,
dzia�a�a jak w gor�czce.
  Kamie�. Trzeba znale�� jaki� kamie�.
  Instynktownie jednak wzdraga�a si� przed wyj�ciem
z obory.
  Nie wiedz�c, co pocz��, sta�a przez chwil�, bezradna.
  - Tam!
  Tu� przy drzwiach le�a� kamie�. Mo�e si� specjalnie do
tego celu nie nadawa�, zanadto by� okr�g�y, ale co robi�.
Dr��cymi r�kami podnios�a go i uderzy�a w zamek.
  Po wielu coraz bardziej gor�czkowych uderzeniach co�
zgrzytn�o. Jeszcze jedno stukni�cie, jeszcze jeden trzask
i zamek odskoczy�.
  Patrzy�a na skrzyni� przestraszona. Dawa�y o sobie
zna� ostatnie wyrzuty sumienia: Co ja zrobi�am? Ale zaraz
skrupu�y znikn�y. Wci�gn�a g��boko powietrze i pod-
nios�a wieko.
  Jeszcze wolniej wypuszcza�a powietrze z p�uc. Ucho-
dzi�o ze �wistem jak zd�awiony krzyk nieopisanego
przera�enia. Serce wali�o jej tak, jakby mia�o wybuchn��,
a wtedy ona rozlecia�aby si� na drobne kawa�ki. W mroku
ob�rki wpatrywa�a si� we wn�trze skrzyni, gdzie do-
strzeg�a ludzk� twarz wykrzywion� jakim� upiornym
grymasem, okolon� k�pkami stercz�cych w�os�w. Jaka�
g�owa, kt�ra...
  Saga zatoczy�a si�. Z rozpaczliwym j�kiem zatrzasn�a
wieko, po czym jak oszala�a wybieg�a w szar� mglist� noc.






        ROZDZIA� VIII


  - Marcel! Marcel! Marcel! Na Boga, Marcel!
  Na wp� o�lep�a z przera�enia Saga przedziera�a si�
przez pokrzywy na ty�ach ob�rki. Tylko instynkt sprawi�,
�e sz�a t� sam� drog� co Paul i Marcel. Rosa le�a�a na
trawie jak po�yskliwa narzuta i ci�kie buty tamtych
zostawi�y g��bokie �lady, wyra�n� �cie�k�, wiod�c�
w stron� ludzkich osad. No�ownik pobieg� w odwrotnym
kierunku. Jeszcze jedna sprawa, za kt�r� powinna by�
wdzi�czna losowi, ale Saga nie mia�a g�owy, �eby si�
zastanawia�, co jej grozi ze strony przest�pcy.
  - Marcel! Marcel!
  Jej przejmuj�ce, bezradne krzyki burzy�y cisz� nad
polan� i sprawia�y, �e p�ochliwe drobne zwierz�ta rzuca�y
si� do ucieczki.
  Marcel jednak musia� by� ju� bardzo daleko w swojej
pogoni za potworem w ludzkiej sk�rze. Jakim sposobem
m�g� us�ysze� jej wo�ania? Bieg� ju� z pewno�ci� przez
targany wichrem, szumi�cy las.
  M�j Bo�e, spraw, �eby Paul zasn��, modli�a si� w du-
chu i szlochaj�c ze strachu bieg�a coraz dalej w g��b lasu.
Wci�� jeszcze prowadzi�y j� �lady, widoczne we wrzosach
i le�nej ostrej trawie. Bieg�a jak szalona pomi�dzy wysoki-
mi drzewami i nagle stwierdzi�a, �e nie widzi �adnych
�lad�w. Zgubi�a je prawdopodobnie ju� dawno temu.
Zatrzyma�a si� zdyszana i przera�ona. Rozgl�da�a si�
rozpaczliwie. . .
  Wraca� do zabudowa�?
  Za nic na �wiecie!
  - Marcel!
  �adnej odpowiedzi. Szum lasu t�umi� wszelkie g�osy.
  Nie wszystkie.
  Kiedy tak sta�a zupe�nie nie wiedz�c co pocz��, jej
uwag� zwr�ci�o co innego. Jaki� obcy, pot�ny �piew
w koronach drzew...
  Unios�a g�ow�. Spojrza�a w g�r� na ciemny, wysoki,
poro�ni�ty mchem pie� sosny. Wszystko pokryte by�o
�zami nocy - ros�. A mo�e wilgoci� pochodz�c� z innego
�r�d�a, nie wiedzia�a z jakiego.
  Le�ne poszycie na og� by�o ciemnozielone. Teraz ono
tak�e mieni�o si� srebrzy�cie, jakby bawi�y si� na nim elfy.
  Sag� jednak przera�a� d�wi�k.
  Sk�d si� bierze?
  Mog�o si� zdawa�, �e to dziwaczny �oskot wichru, cho�
to nie pasowa�o do wiatru. Nieznany d�wi�k brzmia� tak,
jakby kto� uderza� pot�nym metalowym przedmiotem
lub kamieniem w inny metal. Pot�ny grzmi�cy trzask
ni�s� si� po lesie. Jak daleki huk lodu na jeziorach w wielki
mr�z, gdy l�d zamarza jeszcze bardziej. Jak pot�ne
uderzenia �elaznych szyn ogromnej d�ugo�ci...
  Po ka�dym kolejnym gigantycznym �omocie pot�ne
echo odbija�o si� od pni drzew i od g�r, wznosz�cych si�
po obu stronach dolin.
  Jej g�os by� coraz s�abszy. Zal�kniony i jakby pytaj�cy:
  - Marcel?
  �adna odpowied�, oczywi�cie, nie nadesz�a. Wydawa-
�o si�, �e cz�� doliny przed ni� zamyka wzg�rze,
prawdopodobnie wi�c obaj m�czy�ni znale�li si� ju� po
drugiej stronie i nie mog�a ich zobaczy�.
  Mimo to nie chcia�a zrezygnowa� z poszukiwa�. Gdy
wiatr na moment ucich�, zawo�a�a znowu najg�o�niej jak
mog�a:
  - Marcel! Uwa�aj! On jest �miertelnie niebezpieezny!
  Tym razem otrzyma�a odpowied�, lecz nie tak�, jakiej
oczekiwa�a.
  Owe g�uche, dudni�ce d�wi�ki przybra�y na sile i co�
bladego przemkn�o pomi�dzy drzewami niedaleko Sagi,
ale nie do�� blisko, by mog�a rozpozna�, co to.
S�aba nocna po�wiata przybra�a uemntelsz�, szar�
tonacj�.
  Saga z trudem chwyta�a powietrze. Wraca� nie mog�a,
do tej strasznej ob�rki nie wesz�aby za nic na �wiecie! Nie!
Nie! Ale sta� tutaj te� nie mog�a. Znowu pobieg�a przez
las, stara�a si� trzyma� tej drogi, kt�r� prawdopodobnie
szed� Marcel, cho� jego �lad�w ju� nie widzia�a.
  W g�rze nad ni� hucza� sztorm, lecz w lesie pod
drzewami wyra�nie przycicha�. Zreszt� Saga by�a tak
zm�czona i przera�ona, tak zaj�ta swoimi sprawami, �e nie
mog�a rejestrowa� wszystkiego wok�.
  Szale�stwem z jej strony by�o opuszezenie zabudowa�.
Ale jak, jak, na Boga, mog�a tam zosta�? Nikt nie m�g�
tego od niej ��da�.
  O m�j Bo�e, Marcel, gdzie jeste�?
  Znowu powr�ci� tamten d�wi�k. Zawodz�cy, chryp-
liwy �oskot przetacza� si� jak nie cichn�cy grzmot pioruna
przez zaczarowany las, nigdy wprost nad jej g�ow�, nie,
przechodzi� obok niej, w pewnej odleg�o�ci, jakby chcia�,
�eby go zauwa�y�a, nim si� na ni� zwali i zdusi j�.
  Naprawd� tej nocy las by� zaczarowany. Da� si�
s�ysze� nowy, tym razem wizgliwy d�wi�k, a potem za
drzewami przelecia�y ogromne b��kitne i zielone kule
tak szybko, �e nie by�a w stanie dok�adniej ich zoba-
czy�. Za ka�dym razem kiedy te sycz�ce kule si� poja-
wia�y, Saga zakrywa�a twarz r�kami, kuli�a si� i posy�a�a
bezradne pro�by do nieba, rozpaczliwie b�agaj�c o po-
moc.
  Odnosi�o si� wra�enie, �e ta ponura, g�sta ciemno��
sosnowego boru �yje w�asnym �yciem, �e wiruje wok�
Sagi, otacza j� ciasnym kr�giem, k�adzie si� ci�ko, jakby
czego� oczekuj�c, na ca�ym lesie.
  Na moment porazi�a j� my�l, �e ta ca�a niesamowita
atmosfera ma zwi�zek przede wszystkim z fi�skimi
lasami. �e to ta czarna magia, kt�ra kiedy� tutaj roz-
kwita�a, o�ywa w pragnieniu zemsty na ludziach, kt�-
rzy mieli odwag� wtargn�� na �wi�te tereny boga
Ukko.
  Szybko jednak pozby�a si� tej my�li. �adna �ywa istota,
cho�by w�ada�a nie wiem jak silnymi czarami, nie by�aby
w stanie wywo�a� tej bezimiennej, osaczaj�cej Sag�
zewsz�d grozy.
  Teraz bardziej ni� kiedykolwiek musia�a uzna�, �e jest
wybrank� Lucyfera. To wszystko nie mog�o by� dzie�em
istoty z tego �wiata!
  J�kn�a �a�o�nie. Nawet nie zauwa�y�a, �e bolesne
p�cherze na stopach pop�ka�y. Wszystkie jej zmys�y
napi�te do ostateczno�ci czuwa�y, stara�y si� poj�� to
niepoj�te, co j� otacza�o i prze�ladowa�o.
  Czy to mo�liwe, �e powietrze sta�o si� jakby g�stsze?
Czy� noc nie powinna raczej bledn�� ni� ciemnie�?
  Saga potkn�a si� na wystaj�cym korzeniu drzewa
i upad�a, natychmiast jednak znowu stan�a na r�wne
nogi. Przed ni�, ponad niewielk� polank� w lesie, chmury
si� rozsun�y, jakby w niebie otworzy�o si� czyje� oko.
Cho� to mo�e nie najlepsze por�wnanie, wygl�da�o to
raczej jak prze�wit pomi�dzy ga��zkami w g�stej koronie
drzewa, by�o owalne, b��kitnozielone, ogromne i spog-
l�da�o w d� na Sag�.
  Krzykn�a, zas�oni�a twarz r�kami i uskoczy�a w ty�.
Kiedy ponownie spojrza�a w g�r�, dziwne zjawisko ju�
znikn�o, a zaci�gni�te chmurami niebo przybra�o dawn�,
upiornie szar� barw�.
  Saga u�wiadomi�a sobie, �e kl�czy na trawie i szlocha
z r�kami z�o�onymi jak do modlitwy.
  - Ja musz� i�� do parafii Grastensholm - modli�a si�
�arliwie. - Musz� i�� do Lipowej Alei, bo moi krewni
mnie potrzebuj�. Mam do spe�nienia zadanie, przygoto-
wywa�am si� do tego przez ca�e �ycie. B�d� tak dobry,
b�d� tak dobry, nie zatrzymuj mnie! Zostaw mnie
w spokoju, b�agam ci�!
  Powietrzem znowu wstrz�sn�� g�uchy grzmot i w innej
stronie nieba otworzy�o si� kolejne migotliwe "oko".
Saga pobieg�a przez polank�, a potem dalej w las,
pomi�dzy wysokimi sosnami.
  Nic jej to jednak nie pomog�o, a raczej przeciwnie,
teraz zobaczy�a znowu te kr���ce k��by ciemnej mg�y,
kt�re j� osacza�y. Zmienia�y barwy i rozmiary, ale wci��
by�y, nieub�agane, wybucha�y i gas�y, a na ich miejsce
pojawia�y si� nowe.
  G�uchy odg�os, przypominaj�cy bulgot w jakim�
przeogromnym kipi�cym kotle, wstrz�sn�� znowu ziemi�,
a w Sag� uderzy� pot�ny podmuch wichru przelatuj�cego
przez rzadki tutaj sosnowy las. Saga krzykn�a, chwyci�a
si� pnia sosny i rozpaczliwie walczy�a, �eby wichura jej nie
zwali�a z n�g. Wiatr pomkn�� dalej i na chwil� zrobi�o si�
cicho. Nie trwa�o to d�ugo, ale wystarczy�o, by Saga
zd��y�a z�apa� oddech. Potem znowu pojawi� si� szum
i nagle w powietrzu zawirowa�y ma�e, ostre kryszta�ki
lodu. Wciska�y si� jej pod ubranie, siek�y po twarzy, tak �e
musia�a os�ania� g�ow� r�kami. Znowu pad�a na kolana,
skuli�a si�, czekaj�c na spotkanie z tym niepoj�tym szarym
zagro�eniem, i modli�a si�, wci�� bez rezultatu.
  Po chwili ch��d zel�a�, szron znikn��, Saga mog�a wsta�
i i�� dalej przez ciemno�� teraz tak g�st�, �e nie widzia�a
ziemi pod stopami.
  - Marcel! - zawo�a�a �a�o�nie. - Marcel, przyjd�
i pom� mi!
  Nareszcie rozleg�a si� odpowied�. Daleko, bardzo
daleko od niej:
  - Saga? Gdzie ty jeste�?
  - Tutaj! Tu jest tak strasznie ciemno!
  - Tak!
  Znowu krzykn�a w przera�eniu:
  - Marcel?
  On co� wo�a�, tak�e przera�ony, co� co brzmia�o jak:
"Wszystkie piekielne moce rozszala�y si� nad ziemi� tej
nocy." Saga j�cza�a bole�nie. Och, nie, nie, z�e moce nie
mog� pochwyci� Marcela, nie mog�, nie!
  Z bardzo daleka dotar� do niej jego g�os:
  - Sago, mo�esz tu do mnie przyj��? Ja... ja nie mog�
si� do ciebie przedrze�, co� mnie zatrzymuje.
  I znowu krzykn�� rozdzieraj�co, bole�nie.
  - Ju� id�! - zawo�a�a trwo�nie.
  Marcel m�wi� co� jeszcze, ale s�owa uton�y w nowej
fali w�ciek�ego syku i parskania.
  �adnej krzywdy im to jednak nie wyrz�dza�o. S�ysza�a
g�os Marcela, a zatem on nie zgin�� i prze�ywa to samo co
ona. A wi�c jest jeszcze szansa...
  �eby tylko nie przysz�a za p�no...
  Przez ca�y czas, gdy Marcel nie odpowiada� na jej
wo�ania, dr�czy�a j� potworna my�l, �e on nie �yje. �e ta
z�a moc, kt�ra towarzyszy�a im przez ca�� drog�, teraz,
w t� piekieln� noc, zwabi�a rywala do lasu i u�mierci�a go.
Ale us�ysza�a nareszcie g�os Marcela. Ju� �adna si�a nie
przeszkodzi jej po��czy� si� z nim!
  Budz�ce trwog� upiorne sceny powtarza�y si� raz po
raz. Teraz rozgrywa�y si� coraz bli�ej niej, by�y coraz
bardziej agresywne, coraz brutalniejsze. Ona jednak
nauczy�a si� zamyka� oczy i uszy na to, co si� dzieje, nie
s�ysza�a grzmot�w, nie widzia�a cieni, skradaj�cych si� za
ni� mi�dzy pniami sosen, nie dostrzega�a w�ciek�ego
wirowania.
  Szepta�a przez zaci�ni�te z�by:
  - Demonstrujesz swoj� si��, ty upad�y aniele �wiat�o-
�ci! Widz�, �e jest ona wielka, ale teraz ju� do��!
Wystarczy!
  Znowu rozleg� si� g�os Marcela. Brzmia�a w nim
doprowadzona do granic wytrzyma�o�ci udr�ka.
  - Nie, nie chod� tutaj! Zawr��! On biegnie za tob�!
Uciekaj, nie daj si�! Nie!
  Wo�anie przerodzi�o si� w bolesny skowyt.
  Saga zas�oni�a uszy r�kami, �eby nie s�ysze�, jak bardzo
Marcel cierpi, nie by�a ju� w stanie my�le�, co si� tam
w oddali dzieje. Wiedzia�a tylko, �e musi si� tam dosta�.
  Co� barwnego i migotliwego przemkn�o ko�o jej
twarzy i znikn�o. Zobaczy�a tylko wi�zk� �wiat�a niby
I�ni�cy ogon komety. Z�e moce stawa�y si� coraz gro�niej-
sze...
  Dotar�a do kolejnej polany. I wtedy z hukiem tak
pot�nym, �e Saga mia�a wra�enie, i� b�benki w uszach jej
pop�k�j�, ziemia otwor�y�a si� przed ni�, jakby chcia�a
zagrodzi� jej drog� do Marcela. Saga krzykn�a w trwo-
dze, spojrza�a w ziej�c� bezdenn� otch�a� i osun�a si� na
jej kraw�d�. W ostatnim momencie zdo�a�a si� uchwyci�
jakiego� lichego krzaczka i rozpaczliwie si� go trzyma�a.
Dysza�a gwa�townie, zm�czona d�ugim biegiem przez las
i og�uszona tym ostatnim szokiem.
  - Saga? - dosz�o do niej sp�oszone wo�anie Marcela.
- Saga, dlaczego krzycza�a�? Co si� sta�o?
  Wyczuwa�a w jego g�osie bezsiln� rozpacz, ale akurat
w tej chwili nie by�a w stanie odpowiedzie�...
  Alrauna, powtarza�a w my�li zgn�biona. Powinnam
by�a wzi�� ze sob� alraun�, cho� ona nie do mnie nale�y.
Nie powinnam by�a jej odk�ada�, mo�e teraz by mi
pomog�a?
  Wzbiera� w niej gniew. Czy� nie nale�y do Ludzi Lodu?
Czy� nie jest jedn� z wybranych? Ma przecie� do spe�-
nienia to jakie� nie znane jej jeszcze zadanie!
  Czy to sprawi�a z�o��, czy my�l o alraunie, trudno
powiedzie�, ale nieoczekiwanie Saga u�wiadomi�a sobie,
�e wraca jej dawna, nie znaj�ca l�ku natura. �w dziwny
niepok�j, kt�ry nie opuszcza� jej przez ca�� drog� do
Norwegii, zel�a�, przesta� by� taki dokuczliwy. Musia�a si�
przecie� zmierzy� z tyloma przeciwno�ciami! Przede
wszystkim zadanie, to tajemnicze zadanie w Grastens-
holm. A przedtem jeszcze walka o �ycie Marcela. Nie
ulega�o przecie� w�tpliwo�ci, �e znalaz� si� w �miertelnym
niebezpiecze�stwie, i to z jej powodu!
  Saga czu�a si� teraz silna, przepe�nia� j� wewn�trzny �ar
i �wiadomo�� celu. Napina�a mi�nie, by utrzyma� si� na
powierzchni, grunt dos�ownie usuwa� jej si� spod n�g, ale
nie puszcza�a krzaczka, mimo �e wolno opada� w d�.
Jedna stopa znalaz�a oparcie i to doda�o jej odwagi. Na
wp� zawieszona nad przepa�ci� znowu spojrza�a w ot-
ch�a�. Zdawa�o jej si�, �e dostrzega czarne ska�y. St�kaj�c
przez zaci�ni�te z�by, zdo�a�a podci�gn�� si� wy�ej,
a potem wolniutko, z nieludzkim wysi�kiem wyczo�ga�a
si� na pewniejszy grunt...
  - Saga! - dolecia�o wo�anie z oddali, tym razem
brzmia�a w nim straszliwa desperacja. - Saga, dlaczego nie
odpowiadasz?
  Ze zdumieniem spogl�da�a na pokryt� darni� ziemi�
przed sob�, jakby tu nigdy nie by�o �adnej rozpadliny...
  - Ju� wszystko w porz�dku, Marcelu - wydysza�a, ale
z pewno�ci� nie m�g� tego s�ysze�, wi�c powt�rzy�a
g�o�niej: - Ju� wszystko dobrze!
  Le�a�a jeszcze przez chwil� na trawie, by doj�� do
siebie. Potem wsta�a powoli i ostro�nie obesz�a polan�
dooko�a, �eby nie postawi� nogi w miejscu, gdzie niedaw-
no widzia�a jam� w ziemi, po czym powlok�a si� dalej
przez las.
  L�k, kt�ry uwa�a�a za tch�rzostwo, opu�ci� j�. Te
strachy, kt�re Lucyfer na ni� zsy�a�, ju� jej nie dotyczy�y.
  Przystan�a i rozejrza�a si�.
  Dawne wizje znikn�y. Nadal co prawda panowa�a ta
nienaturalna ciemno��, ale ju� nie grzmia�o i niebo nie
otwiera�o si� z trzaskiem, �adne pot�ne ogniste kule nie
przelatywa�y nad ziemi�.
  Niebezpiecze�stwo jednak nie min�o, wyczuwa�a to
bardzo wyra�nie. Zaczyna�o si� co� innego...
  Z pocz�tku nie pojmowa�a, co to takiego. Jakby
w atmosferze co� si� czai�o. Co� ci�kiego, przyt�aczaj�ce-
go... Powoli wra�enia stawa�y si� wyrazistsze. Co� ciep-
�ego... podniecaj�cego...
  Tak, w ten spos�b chcia� j� dosta�! Pr�bowa� na ni�
oddzia�ywa� erotycznie, uczyni� j� pos�uszn�... ch�tn�.
  �wiat�o zmieni�o kolor. Przyt�umiony czerwony ton
zabarwi� dawn� szaro�� i wywo�a� jaki� upiorny, md�y
blask. Wok� Sagi zrobi�o si� gor�co. Czu�a, �e w jej ciele
rozrasta si� po��danie, �e j� zalewa niepowstrzyman� fal�.
  W ciemnym lesie, w kt�rym si� teraz znalaz�a, pomi�-
dzy li�ciastymi drzewami dostrzeg�a jak�� posta�, kt�ra
najwyra�niej si� na ni� czai�a.
  Uskoczy�a w bok i schowa�a si� za drzewem.
  Las trwa� w ciszy. Wszystko usta�o.
  Nie mia�a odwagi wo�a� Marcela. Z tym musi poradzi�
sobie sama.
  Sta�a wstrzymuj�c dech. Jedyne, co si� teraz poru-
sza�o, to by�y jej oczy. Wpatrywa�y si� czujnie w ciem-
no��, jakby za ka�dym drzewem mog�y dostrzec jak��
istot�. Czaj�ce si� stwory, podst�pne, obserwuj�ce
Sag�, po��daj�ce jej. Wszystkie te oble�ne paskudztwa
z ludowych wierze�, kt�re sprowadzaj� ludzi na mano-
wce. Fauny, satyry, seleny, elfy, kr�lowie g�r, cen-
taury, syreny, huldry, mary, wampiry, wodnice... Lu-
dowa wyobra�nia jest niewyczerpana, je�li chodzi
o sprawy erotyczne.
  Saga nie umia�a powiedzie�, czy te istoty si� w lesie
znajduj�, czy nie. Odnosi�a wra�enie, �e s�, ale ich
obecno�� nie mia�a znaczenia. Naprawd� niebezpieczna
by�a istota tam niedaleko, kryj�ca si� za drzewem, wy-
czekuj�ca, uparta, nieust�pliwa.
  Ona sama, schowana w zaro�lach, nie widzia�a go
dok�adnie. Ale by� ogromny, to nie ulega�o w�tpliwo�ci,
potwornie wielki. Absolutnie nieludzki, nawet je�li ciem-
no�ci powi�ksza�y jeszcze z daleka jego sylwetk�, znie-
kszta�ca�y proporcje. Chwilami wydawa�o si� Sadze, �e
owa istota ma par� ogromnych skrzyde�, ale mo�e wzrok
j� myli�? Tak, to z pewno�ci� przywidzenie, bo gdy
w nast�pnej chwili zjawa post�pi�a par� krok�w naprz�d,
mia�a ca�kowicie ludzk� posta�. Tyle �e potworn�, przera-
�aj�c�. Saga nie chcia�a okazywa� ani strachu, ani po-
dziwu. Zacisn�a powieki i z ca�ych si� stara�a si� wydoby�
z tej obezw�adniaj�cej zmys�owo�ci, kt�ra d�awi�a j�
niczym po��dliwe r�ce.
  Wszystkie wra�liwe punkty jej cia�a by�y wystawione
na erotyczne oddzia�ywanie, uporczywe, konsekwentne.
Czu�a dr�cz�ce mrowienie w piersiach i w l�d�wiach,
jakby kto� j� delikatnie g�adzi� niecierpliwymi palcami.
Krew si� w niej gotowa�a, ca�e cia�o ogarni�te by�o
po��daniem, jakiego przedtem nawet si� nie domy�la�a.
Cicho j�cza�a i g��boko wci�ga�a powietrze.
  - Odejd� st�d, Lucyferze! - zawo�a�a tak w�adczo, jak
tylko mog�a. - To nie ciebie pragn�! Ja pragn� Marcela i ty
dobrze o tym wiesz! Wracaj do otch�ani, z kt�rej przyszed-
�e�! Nie masz u mnie czego szuka�!
  W powietrzu rozleg�y si� trzaski, ziemia zacz�a dr�e�.
O m�j Bo�e, nie powinnam by�a wymienia� imienia
Marcela, pomy�la�a. Ten demon z piekielnych otch�ani
got�w si� na nim m�ci�!
  By�a �miertelnie przera�ona milczeniem Marcela po
ostatnim bolesnym krzyku.
  W m�tnym szaroczerwonym �wietle, kt�re rozja�nia�o
mrok, Saga widzia�a, �e ponura posta� si� zbli�a. Od-
wr�ci�a si� na pi�cie i zacz�a ucieka� na o�lep przez las,
byle tylko jak najdalej st�d.
  Tamten przez ca�y czas depta� jej po pi�tach. Sprawia�
wra�enie, jakby p�yn��, nie bieg�, wci�� w tej samej
odleg�o�ci, wi�c nie mog�a go lepiej zobaczy�, wci�� by�
jak cie� w tej g�stej mgle. Zdawa�o si�, �e ca�y �wiat
wype�niony jest jakimi� zmys�owymi, dusznymi zapacha-
mi.
  Z bolesnym uk�uciem w sercu przypomnia�a sobie
ludzk� g�ow� ukryt� w skrzyni, kt�r� zostawi�a w ob�rce,
i nie mia�a w�tpliwo�ci, �e spotka j� podobny los, je�li si�
nie podda. A mo�e wtedy tak�e? Mo�e w�a�nie w ten
spos�b on si� rozprawia z niepos�usznymi ofiarami?
  Pr�bowa�a podej�� jak najbli�ej Marcela, lecz straci�a
poczucie kierunku i biega�a teraz bez �adu i sk�adu po
prostu tam, gdzie otwiera�o si� przej�cie. Przez ca�y czas
walczy�a z pragnieniami w�asnego cia�a, kt�re nak�ania�o
j�, by zawr�ci�a i wysz�a tamtemu duchowi na spotkanie.
Ale ona nie chcia�a, nie chcia�a za nic...
  Wybuchn�a szlochem na wspomnienie alrauny. W jaki
spos�b porzucony amulet m�g�by doda� jej si�?
  - Och, drogie duchy opieku�cze mojego rodu - mod-
li�a si�. - Wiem, �e nie mo�ecie mi pom�c, lecz mimo to
zwracam si� do was! I do drogiej alrauny, do kt�rej nigdy
nie mia�am odwagi si� zbli�y�. Pom�cie mi! Dajcie mi
si��!
  My�l o alraunie sta�a si� dla niej niczym �wiat�o
w ciemno�ci. By�a przekonana, �e gdyby j� teraz mia�a
przy sobie, mog�aby unie�� j� w g�r�, obr�ci� si� doko�a
i odp�dzi� z�o, kt�re j� tropi. Przekonanie to by�o tak
silne, i� Saga wyobrazi�a sobie, �e trzyma alraun� w d�oni,
wyci�gn�a stanowczym ruchem r�k� i obraca�a si� wolno.
  - Odejd� ode mnie, czarny aniele! - zawo�a�a tak
g�o�no, �e las odpowiedzia� jej echem. - Nie dostaniesz
mnie! Nawet mnie nie dotkniesz, bo ci� nie chc�, ani jako
hrabiego Paula von Lengenfeldt, ani w twej obecnej
postaci.
  Pot�na b�yskawica o�lepi�a j� do tego stopnia, �e
zatoczy�a si� i o ma�o nie upad�a. Potem zawr�ci�a
i pobieg�a przed siebie, potyka�a si� w ciemno�ciach
o wystaj�ce korzenie, ale bieg�a, jakby gra toczy�a si�
o �ycie, p�acz�c g�o�no, �cigana przez w�ciek�o�� nie
maj�c� sobie r�wnych.
  Ale daleko nie uciek�a. Czu�a za sob� jego przemo�ne
po��danie, wiedzia�a, �e jest stracona, �e nie ma dla niej
ratunku, bieg�a jednak uparcie i nie zamierza�a si� podda�
bez walki. Pali�o j� w piersiach, w ustach czu�a smak krwi,
wiedzia�a, �e wkr�tce nogi odm�wi� jej pos�usze�stwa.
  Niejasno odczuwa�a, �e straszne grzmoty nad lasem
cichn�, staj� si� s�absze. I �e ta g�sta erotyczna atmosfera
wok� niej tak�e nieco zel�a�a.
  Nie, to przywidzenie!
  Saga nie odwa�y�a si� zatrzyma� ani na moment, �eby
si� rozejrze�. Brn�a dalej, oddech mia�a �wiszcz�cy,
zatacza�a si� od drzewa do drzewa. Niejasno zdawa�a sobie
spraw� z tego, �e r�wnie� erotyczne pragnienia jej cia�a
os�ab�y, wkr�tce co prawda wybuch�y z now� si��, ale
potem znowu przygas�y. Wzburzenie i zm�czenie spra-
wia�y, �e nie mog�a �ledzi� uwa�nie stanu swojego cia�a,
jedyne, czego pragn�a, to biec naprz�d - dop�ki si�y jej
ca�kiem nie opuszcz�. Wtedy z j�kiem opad�a na mech.
Ostatnie, co, jak jej si� zdawa�o, widzia�a, to by�o
normalne znowu �wiat�o nocy. Ale tego te� nie by�a
pewna.
  Co si� takiego sta�o?
  Nie by�a w stanie nawet my�le�.
  Le�a�a zaledwie kilka sekund, kiedy dotar� do niej
s�aby, niewyra�ny g�os. Zacz�a nas�uchiwa�. To wo�anie
w lesie.
  - Saga!
  G�os nale�a� do Marcela.
Ostro�nie unios�a g�ow�, star�a resztki mchu z poli-
czka.
  By�oby przesad� m�wi�, �e wszystko wr�ci�o do
normy. Zbli�a� si� brzask, ponad ziemi� i drzewami
pojawi�a si� delikatna smuga �wiat�a. Wci�� jeszcze nad
lasem unosi�a si� g�sta, duszna atmosfera erotyczna,
po��danie przekraczaj�ce wszelkie wyobra�enie. By�o to
tak wszechogarniaj�ce, �e trzeba b�dzie wiele czasu, nim
do ko�ca zniknie.
  - Marcel - j�kn�a bezradnie.
  Jego kroki zbli�a�y si�. I nareszcie ukaza� si� on sam,
zm�czony, ledwo trzymaj�c si� na nogach, z mokrymi
w�osami i w brudnym ubraniu. W zapadni�tych g��boko
oczach widzia�a b�l. Ale �y�!
  To by�o wszystko, czego mog�a ��da� od losu.
  - No, nareszcie! - odetchn�� z ulg�. - Najdro�sza,
my�la�em, �e ju� nigdy wi�cej ci� nie zobacz�! A teraz...
teraz... ba�em si�, �e ju� do ciebie nie wr�c�. Chod�!
Musimy st�d ucieka�! Szybko!
  Pom�g� jej wsta� i na moment przytuli� mocno do
siebie.
  - Wybacz mi, �e ci nie wierzy�em - powiedzia�
wstrz��ni�ty. - �e nie wierzy�em w to, co m�wi�a�
o Lucyferze.
  Saga w dalszym ci�gu dysza�a ci�ko.
  - Co to si� sta�o? - pyta�a wtulona w jego rami�, kiedy
pomaga� jej stan�� na nogi. - A dlaczego teraz z�e moce
da�y za wygran�?
  - One nie da�y za wygran� - odpar� Marcel, zgar-
niaj�c li�cie i igliwie z jej plec�w. Obejmowa� j� i pod-
trzymywa�, dop�ki nie by�a w stanie i�� o w�asnych
si�ach. - Jeszcze nie da�y za wygran�. To tylko pauza.
Zastanawiam si�, czy to nie zacz�� dzia�a� �rodek nasen-
ny.
  Saga pomy�la�a troch� z�o�liwie, �e by�y archanio� nie
powinien ulega� dzia�aniu zwyk�ego �rodka nasennego.
Ale zaraz przypomnia�a sobie, �e �rodek nie jest taki
zwyczajny, skoro pochodzi ze zbior�w Ludzi Lodu. To
zdecydowanie zmienia posta� rzeczy. Ludzie Lodu ju�
i dawniej miewali z niego po�ytek w walce z mocami
ciemno�ci.
  - Wi�c on nie zosta� jeszcze pokonany?
  - Nie, jeszcze nie. Wci�� walczy, cho� si� ma mniej.
Chod�, musimy si� spieszy�!
  Jakby w odpowiedzi na s�owa Marcela kilka ognistych
kul przelecia�o obok, ale ju� nie w takim p�dzie jak
poprzednio.
  - Widzia�e� go? - zapyta�a Saga, a Marcel ci�gn�� j�
z ca�ych si�, �eby jak najszybciej wyprowadzi� j� z doliny.
  - Nie chcia�bym o tym m�wi� - odpar� kr�tko.
- Jeszcze nie teraz. Chod�, musimy wyj�� na wzniesienie.
Tutaj na dole i w lesie to on ma w�adz�.
  - Nigdy mu nie uciekniemy - narzeka�a Saga.
  - Przeciwnie, uciekniemy. Nie rozumiesz tego? Je�li
nas teraz nie dogoni i je�li b�dziemy si� trzyma� z daleka
od niego, dop�ki jego czas na Ziemi nie minie, to
zwyci�ymy.
  - Tak, o tak! - potwierdzi�a, cho� jej g�os wci��
brzmia� �a�o�nie. - Jego czas dobiega ko�ca.
  - W�a�nie dlatego jest taki zdesperowany. Wkr�tce
b�dzie musia� wraca�.
  Ta my�l doda�a jej si�. Wspinali si� i czo�gali po
stromym g�adkim zboczu, poro�ni�tym mchem, nie maj�c
odwagi spojrze� za siebie.
  Saga nie chcia�a, by Marcel zauwa�y�, jak bardzo
pobudzone s� jej zmys�y. Bo jak na ironi�, i praw-
dopodobnie ku wielkiemu niezadowoleniu upad�ego
anio�a �wiat�o�ci, jej po��danie skierowa�o si� teraz ku
Marcelowi. Ale czeg� wi�cej m�g� si� tamten z�y duch
spodziewa�? Atmosfera erotycznego podniecenia w lesie
oddzia�ywa� musia�a we wszystkich kierunkach. I o ile
Saga dobrze pojmowa�a, to Marcel tak�e znajdowa� si�
pod jej wp�ywem. �wiadczy� o tym blask jego oczu, ta
jaka� �apczywo��, z jak� bezustannie oblizywa� wargi,
nag�y niepok�j w jego spojrzeniu, kiedy jej dotyka�.
  Wdrapali si� na wystaj�c� ska�� i tam musieli nareszcie
odpocz��. Pod nimi i wok� nich nadal przelatywa�y
z wielkim hukiem ogniste kule, lecz magia zdawa�a si�
wyra�nie traci� na sile. Ha�as nie by� nawet w stanie
zag�uszy� szumu wiatru.
  - Nie rozumiem... - j�kn�a Saga. - Dlaczego on mnie
nigdy nie zaatakowa�... wprost. Przecie� przez ca�y czas
nie odst�powa� mnie ani na krok. M�g� mnie... m�g� mnie
porwa� w ka�dej chwili.
  Marcel nie spuszcza� z niej oczu. Jego spojrzenie by�o
gor�ce, przepe�nione mi�o�ci� i po��daniem.
  - Nie wydaje ci si�, �e taka zabawa w kotka i myszk�
jest zgodna z jego natur�? Pozosta� taki, nawet kiedy
przemienia� si� w Paula. Nie m�g� si� pozby� ch�ci
bawienia si� cudzym kosztem, upokarzania.
  - Tak. Masz racj�.
  Marcel spojrza� na ni� zamyslony.
  - By� mo�e nie bez znaczenia jest te� twoje po-
chodzenie. Ludzie Lodu maj� swoich opiekun�w. Ty
sama te� ich masz.
  - Mo�liwe. Tak si� przecie� wystraszy� alrauny... Och,
Marcelu... Ty nie wiesz... Nie, nawet nie chc� o tym
m�wi�. Nie teraz!
  Nie by�a w stanie opowiedzie� mu o odkryciu w skrzy-
ni, dostawa�a md�o�ci na sam� my�l o tym.
  - Chod�, trzeba i�� - mrukn�� Marcel. - Zdaje mi si�,
�e znowu nas znalaz�.
  Rozleg� si� huk i niebo nad drzewami rozdar�a pot�na
b�yskawica. Saga i Marcel wspinali si� coraz szybciej,
czuli, �e tamten ich �ciga, nieoczekiwanie g�ra pod nimi
si� zatrz�s�a. Saga krzykn�a rozpaczliwie.
  - Nie b�j si�. On ju� nie ma si�y - uspokaja� j� Marcel,
ale widzia�a, �e on sam l�ka si� tak�e.
  - Wi�c nie uda�o mu si� wywo�a� w tobie erotycz-
nego podniecenia? - zapyta�, kiedy znale�li si� na roz-
leg�ym p�askowy�u, zamkni�tym z obu stron niewyso-
koimi ska�ami. Wichura szarpa�a nimi z nies�abn�c�
si��.
  - Co� ty, oszala�e�? - oburzy�a si� Saga. - Nigdy!
Nigdy by mu si� co� takiego nie uda�o!
  Marcel u�cisn�� z wdzi�czno�ci� jej r�k� i poprowadzi�
j� dalej na skraj skalnego urwiska.
  - On musi by� gdzie� tam na dole - powiedzia�.
  Saga spojrza�a w tamt� stron�. Tu� pod nimi zia�a
pustk� gro�na rozpadlina, kt�rej dna st�d nie by�o wida�.
Za ni� rozci�ga�a si� poro�ni�ta lasem dolina, z kt�rej
w�a�nie uciekli. Sosny nad rozpadlin� ros�y do�� rzadko.
Nagle...
  - Tam! - Saga pokazywa�a czerniej�c� w mglistej
po�wiacie rozpadlin�.
  Na dole ukaza�a si� jaka� posta�. Ci�ko opar�a si�
o drzewo, najwyra�niej ca�kowicie wyczerpana. To Paul,
co do tego nie mieli w�tpliwo�ci. Paul albo raczej Lucyfer.
Musieli w ko�cu pogodzi� si� z faktem, �e to w�a�nie
z nim maj� do czynienia. To Paul, a nie tamten zbieg�y
no�ownik. Nikt nie by� tak wysoki i postawny jak on
i mia� na sobie to samo wytworne ubranie co przedtem.
  - Marcel, sp�jrz, tam le�y worek ze skarbem Ludzi
Lodu. Z ty�u za nim. Nie by� w stanie d�u�ej go nie��, wi�c
go po prostu rzuci�...
  - Teraz to on ju� nie b�dzie w stanie wiele wi�cej
zrobi� - mrukn�� Marcel.
  Posta� w dole unios�a r�k� i zm�czonym gestem
przetar�a oczy.
  - �rodek nasenny - szepn�a Saga przej�ta.
  - Tak. A nie zauwa�y�a� niczego wi�cej?
  - Chodzi ci o...? Tak, te straszne krzyki usta�y. W lesie
panuje cisza. Tylko wiatr...
  Wci�� czu�a w ca�ym ciele t� dr�cz�c� erotyczn�
gor�czk�, to nie usta�o. Ale o tym nie chcia�a Marcelowi
m�wi�.
  - Marcel, czy ty my�lisz...?
  - �e zdo�ali�my si� od niego uwolni�? Tak. P�jd�
tylko tam, do tych ska�, i rozejrz� si�. My�l�, �e stamt�d
wida� daleko. Mo�e nawet do osiedli...
  Niebo pomi�dzy dwoma ska�ami przybiera�o powoli
ostre barwy porannej zorzy. Szare, obrze�one z�otym
blaskiem chmury sun�y po rozjarzonym do czerwono�ci
tle.
  Dolin� wci�� wype�nia�y cienie.
  Saga zatrzyma�a si� na skraju wzniesienia i przygl�da�a
si� stworzeniu w dole, nie maj�c odwagi uwierzy� w cud,
kt�ry si� wydarzy�. Ale dusz� jej wype�nia�o uczucie
nieopisanej ulgi, kiedy zobaczy�a, jak �le sko�czy�a si�
pr�ba tamtego, by i�� dalej. Po kilku krokach upad� na
traw� i tak ju� zosta� z wyci�gni�tymi przed siebie r�kami.
  Z�e min�o. Trwaj�ca tyle czasu trwoga opad�a.
  Saga u�miecha�a si�. W oczach mia�a �zy szcz�cia.
  - Jeste�my wolni, Marcelu, jeste�my wolni! Pokonali-
�my samego Lucyfera, upad�ego anio�a �wiat�o�ci. Teraz
musimy tylko odej�� st�d jak najszybciej.
  Z ty�u za ni� rozleg� si� og�uszaj�cy huk. Odwr�ci�a si�
sp�oszona.
  Na wzniesieniu sta� Marcel i patrzy� na ni� z dumnym
u�miechem na wargach. Ale to by� inny Marcel ni� ten,
kt�rego zna�a. Powi�kszy� si� do ogromnych rozmiar�w,
rysy twarzy mia� nadal szlachetne, ale jakie� inne, �aden
cz�owiek nie m�g� mie� takich. Zamiast ubrania nosi�
teraz tylko czarn� przepask� na biodrach, sk�r� mia�
szaroczarn�, a kruczoczarne w�osy rozwiewa� porywisty
wiatr. R�ce unosi�y w g�r� du�y l�ni�cy miecz.
  A z ty�u, wysoko ponad jego g�ow�, wida� by�o dwoje
z�o�onych skrzyde�, czerniej�cych na tle coraz ja�niejszego
nocnego nieba.






        ROZDZIA� IX


  Saga pad�a na kolana i ukry�a twarz w d�oniach.
  - Nie! Nie! - zawodzi�a �a�o�nie.
  Us�ysza�a g�os stoj�cej przed ni� istoty. Pot�ny,
grzmi�cy jak echo w ogromnej, pustej sali:
  - Nie b�j si�, Sago! Ten miecz nie jest wymierzony
przeciwko tobie. To po prostu m�j atrybut.
  Opu�ci�a r�ce i oczyma pe�nymi �ez wpatrywa�a si�
w tego budz�cego trwog�, niewiarygodnie pi�knego
potwora.
  - Och, �le mnie zrozumieli�cie, Panie. Ja si� nie boj�.
Nie, ja kocha�am Marcela... i my�la�am...
  - O wsp�lnej przysz�o�ci? B�dziesz j� mia�a, Sago. Ale
nie tutaj.
  - My�licie, Panie...?
  - M�j czas na Ziemi jest zbyt kr�tki, nied�ugo
dobiegnie ko�ca. Ale czy� kiedy� nie pragn�a� przyj�� do
mnie, do mojej otch�ani?
  Na my�l o tym dozna�a zawrotu g�owy.
  Tak, to prawda. Ale ja nie mog�, Panie. Mam
zadanie do spe�nienia.
  Dawny anio� �wiat�o�ci u�miechn�� si�.
  - Tak, czeka ci� zadanie. Wa�ne. Bardzo wa�ne.
Musisz je wype�ni�.
  Wielkie skrzyd�a z�o�y�y si� powoli i rozmy�y si�
w powietrzu. D�onie trzymaj�ce miecz opad�y, bro�
znikn�a. Posta�, kt�ra by�a teraz czym� pomi�dzy Mar-
celem i demonem, zesz�a w d�, do Sagi, i podnios�a j�
z kl�czek.
  Poczu�a jego d�o� na swoim ramieniu... Gor�cy
dreszcz przenikn�� jej cia�o...
  Saga spojrza�a w oczy, kt�re teraz by�y �agodne
i zarazem straszne, zamglone jak oczy... Uff, nie, sk�d
przysz�a jej do g�owy my�l, �e przypominaj� oczy kozy?
Powinno j� to roz�mieszy�, tymczasem zrobi�o jej si�
zimno.
  Ta surowa powaga Marcela... Teraz Saga wiedzia�a,
sk�d si� bierze. To cecha tej istoty, w kt�r� przeistoczy� si�
Marcel, istoty o przejmuj�cym spojrzeniu, tak w�adczej, �e
we wszystkich musia�o to budzi� szacunek. Najserdecz-
niejszy u�miech nie by� w stanie z�agodzi� wra�enia.
  - Chyba si� nie boisz?
  Te oczy... Czy� takich oczu ludzie zawsze nie ��czyli
z demonami otch�ani?
  - Nie, nie boj� si� - odpar�a stanowczo. - Jestem tylko
oszo�omiona tym wszystkim, bezradna i... nieszcz�liwa.
  - Nie powinna� by� nieszcz�liwa. Jeste� moj� wy-
brank�.
  Mia�a �wiadomo��, �e spotyka j� wielki zaszczyt.
Dlatego sk�oni�a si� g��boko. Pochyla�a g�ow� przed
Lucyferem, anio�em wyp�dzonym z nieba.
  - Ale nie wierz�, �e jeste� Szatanem, Panie.
  U�miechn�� si� bole�nie.
  - Nie, rzeczywi�cie Szatanem nie jestem. Jestem anio-
�em �wiat�o�ci, str�conym do otch�ani. Kiedy� piastowa-
�em godno�� pierwszego po�r�d archanio��w.
  W swej obecnej postaci by� wy�szy od Marcela, ale ju�
nie tak ogromny jak wtedy, gdy ukaza� jej si� jako
Lucyfer. W dalszym ci�gu by� bardzo ciemny, prawie
czarny, nosi� tylko przepask� na biodrach, nic poza tym,
skrzyd�a znikn�y. By� nieopisanie pi�kny.
  - Dlaczego mnie tak przestraszy�e�, Panie? Tam na
dole w lesie?
  Delikatnie dotkn�� d�oni� jej ramienia. Gwa�towna fala
erotycznego napi�cia sprawi�a, �e Saga zgi�a si� wp�.
  - Dlatego, �e nie by�em ciebie pewien. Wci�� nie
wiedzia�em, ile znaczy dla ciebie Paul. Musia�em podda�
ci� pr�bie.
  - Ale� on nigdy nic dla mnie nie znaczy�! Przekona�e�
si� o tym, Panie, dopiero teraz? Przed chwil�?
  - Tak. Teraz jestem pewien twojej mi�o�ci. I dopiero
teraz odwa�y�em si� wyjawi� ci, kim naprawd� jestem.
  - Ale dlaczego? Czy� nie masz, Panie, w�adzy, by
wzi�� to, czego pragniesz?
  - Nie. Ty nie znasz do ko�ca legendy o mi�o�ci
Lucyfera. M�wi ona mianowcie, �e Lucyfer musi zdoby�
wzajemno�� w mi�o�ci, to jest warunek, by m�g� si�
ukaza� swojej ukochanej. Przedtem nie wolno mu zrzuci�
ziemskiego przebrania, nie wolno mu si� do niej zbli�y�.
  - To wielkie ryzyko. Bo przecie� kobieta mo�e ci�
kocha� jako Marcela, do czarnego anio�a natomiast
odczuwa� wstr�t.
  - I ty w�a�nie czujesz? - zapyta� cicho.
  Spojrza�a na niego i �wiat zawirowa� jej przed oczami.
Ch�on�a obraz jego postaci wszystkimi zmys�ami, sk�r�,
ka�dym nerwem, ka�d� pulsuj�c� t�tnic�.
  - Nie - odpar�a szeptem.
  Wtedy on si� u�miechn�� z ulg�.
  Och, nie mog�a mu wyzna� wszystkiego, nie odwa�y�a-
by si�, bo taki by� wspania�y, taki monumentalny, taki
nieziemski. Nie mog�a te� zrobi� tego, czego pragn�a
najbardziej - rzuci� mu si� w obj�cia i tak ju� zosta�, i�� za
nim wsz�dzie, gdziekolwiek si� zwr�ci, p�j�� za nim na
samo dno otch�ani. Nie odwa�y�a si� wspomnie� o ogniu,
kt�ry trawi jej cia�o, o tej dr�cz�cej t�sknocie, by do niego
nale�e�, teraz, zaraz, tutaj, w tej chwili. Bo tamta gor�czka
z lasu nie opuszcza�a jej ani na moment, powietrze
przesycone by�o tym niezwyk�ym erotycznym napi�ciem
i zmys�owo�ci�, wch�ania�a to w siebie wraz z oddechem,
czu�a w ca�ym ciele, pod sk�r�, w rytmicznie pulsuj�cej
krwi.

  Istota z tamtego �wiata uj�a j� za r�k� i poprowadzi�a
w g�r�, na ska�y.
  Dr��cym g�osem Saga powiedzia�a:
  - Bywasz na Ziemi, Panie, co sto lat. Kocha�e� ju�
z pewno�ci� wiele kobiet.
  - �adnej. I zapomnij o tej starej historii mojej mi�o�ci
z pradawnych czas�w! Ja zapomnia�em o niej ju� dawno.
Ale przekle�stwo zachowa�o moc. W ka�dym stuleciu
musia�em wychodzi� z otch�ani i szuka�. Gdzie jednak
mia�em znale�� ziemsk� kobiet� godn� kochania? I tak�,
kt�ra mog�aby odwzajemni� moje uczucie? Dopiero
teraz...
  - Tak, ale dlaczego akurat ja?
  Przystan�� pod ska�� blisko szczytu.
  - Jest w tobie pewne podobie�stwo do tamtej, pierw-
szej kobiety, to prawda. Ale to bez znaczenia, Sago,
najwa�niejsze, �e mog�em si� do ciebie zbli�y�.
  Spogl�da�a na jego fascynuj�c� twarz, oczekuj�c dal-
szych wyja�nie�.
  - Przede wszystkim musisz wiedzie�, �e to prawda, co
ci powiedzia�em. Twoja t�sknota, marzenie, by przyj�� do
mnie, do mojej otch�ani, przyci�gn�a mnie do ciebie. Ale
ty pochodzisz z Ludzi Lodu. Co wi�cej, nale�ysz do
wybranych i masz do spe�nienia zadanie. Wszystkie istoty
na ziemi i pod ziemi� b�d� ci w tym pomaga�.
  - I tylko dlatego? - zapyta�a rozczarowana.
  - Nie tylko. Od pierwszej chwili kiedy ci� ujrza�em,
serce moje przepe�nia mi�o��. Musia�em ci� zdoby�.
Musia�em, za wszelk� cen�. Ale hrabia Paul...
  - No w�a�nie! Kim on naprawd� jest?
  Lucyfer wzruszy� swoimi pot�nymi, bardzo kszta�t-
nymi ramionami.
  - Nie wiem. To kto�, kogo wynale�li twoi przod-
kowie, by odwr�ci� ci� ode mnie. Wybrali najpi�kniej-
szego m�czyzn� na ziemi... - U�miechn�� si� sam do
siebie. - Ale to nie wystarczy�o.
  - Nie. - Saga tak�e si� u�miecha�a. - Ja widzia�am
tylko was, Panie. Och, ty jeszcze nie wiesz, Panie, co on
zrobi�!
  - Z tob�?
  Nadprzyrodzona istota okazywa�a zwyczajn� ludzk�
zazdro��.
  - Nie, nie! Prosz� si� nie ba�! Tylko �e ja... ot-
worzy�am skrzyni�... - Saga zacz�a dr�e�.
  - Nic nie m�w! Nie chc� teraz traci� czasu na takie
sprawy.
  Zdj�ta nag�ym l�kiem Saga zawo�a�a:
  - Musimy zabra� worek ze skarbem!
  - P�niej. On b�dzie spa� bardzo d�ugo, a ta chwila
jest nasza, Sago. Teraz jeste� tylko moja. - Delikatne r�ce
zacz�y z niej zdejmowa� lekkie ubranie. - Gdyby�my
mieli wi�cej czasu, najpierw bym ci� bardzo d�ugo
uwodzi�. Zaprzyja�niliby�my si� ze sob�...
  - Och, czy ju� nie zostali�my przyjaci�mi? Jako Saga
i Marcel? Ja si� nie boj�, Panie. Jestem gotowa. Niczego
innego nie pragn�.
  Dotkn�� z czu�o�ci� jej policzka i u�miechn�� si�.
  - Czy nigdy si� niczego nie domy�la�a�? �e to ja jestem
Lucyferem?
  - Nie, nawet mi to nie przysz�o do g�owy.
  - A jednak raz pope�ni�em okropny b��d. Nie za-
stanowi�em si�. Wiesz, ja znam wszystkie j�zyki �wiata,
zacz��em wi�c m�wi� po norwesku z tym my�liwym.
Zdawa�o mi si�, �e wy te� mo�ecie rozmawia� w dowol-
nym j�zyku.
  Saga pozwala�a, by j� rozbiera�. Czyni� to tak delikat-
nie, jakby uwalnia� j� z ob�oku mg�y, ubranie po prostu
z niej opada�o.
  Najl�ejszy dotyk jego r�k wprawia� ka�d� kom�rk� jej
cia�a w dr�enie. Po jego przyspieszonym oddechu po-
znawa�a, �e nie tylko ona doznaje zawrotu g�owy na my�l
o przysz�o�ci.
  Tysi�ce i tysi�ce lat... Sami w przepastnej otch�ani.
  Jej serce przepe�nia�a gor�ca sympatia i wsp�czucie dla
jego gorzkiego losu, co widocznie i jemu udziela�o si�
tak�e, bo surowa twarz z�agodnia�a i coraz trudniej by�o
mu panowa� nad sob�.
  Saga nie chcia�a przyspiesza� tego, co mia�o nadej��,
zapyta�a wi�c:
  - Sk�d ci si� wzi�� ten pomys�, �eby udawa� mojego
kuzyna?
  Nie zareagowa�, a mo�e nie zauwa�y�, �e zwraca�a si�
teraz do niego w bardziej poufa�ej formie. Czy� to nie
naturalne, w chwili takiej intymno�ci?
  - �eby zamieni� si� rolami z Paulem von Lengenfeld-
tem - odpar�, wdzi�czny, �e jeszcze na chwil� powstrzy-
ma�a jego podniecenie. - To znaczy, �eby� my�la�a, �e to ja
jestem tym opiekunem, kt�rego przys�ali ci na pomoc
przodkowie.
  - Ale my jeste�my do siebie tacy podobni, ja i ty.
  - Tak. Chodzi�o przecie� o to, by do ciebie dotrze�,
nawi�za� z tob� kontakt. A sama wiesz, �e cz�owiek mimo
woli odczuwa sympati� do kogo�, kto wygl�da podobnie
jak on. I to wcale nie jest zarozumialstwo, mi�dzy takimi
lud�mi budzi si� poczucie wsp�lnoty, wzajemne porozu-
mienie.
  Rozebra� j�, ale nie odczuwa�a zimna, nocny ch��d nie
mia� do nich przyst�pu, otoczeni byli aur� magii i �arem
w�asnyeh pragnie�, izolowani od �wiata.
  Czarny anio� odsun�� Sag� lekko od siebie i przygl�da�
jej si� uwa�nie. Dziwne, lecz wcale jej to nie kr�powa�o.
Jej, kt�ra nie mia�a odwagi stan�� nago nawet przed
w�asnym m�em!
  - Jeste� pi�kna, Sago - rzek� Lucyfer p�g�osem.
  Potem ukl�k� przy niej i przytuli� g�ow� do jej piersi.
Ca�owa� je wolno, ale zmys�owo, d�ugo pie�ci� ko�cem
j�zyka, najpierw jedn�, potem drug�. Saga wci�ga�a
g��boko powietrze za ka�dym razem, kiedy dotyka� jej
sk�ry, a po��danie narasta�o, stawa�o si� coraz trudniejsze
do zniesienia. Uj�a w d�onie jego pi�kn� g�ow�, zanurzy�a
twarz w czarnych w�osach i szepta�a s�owa pe�ne t�sknoty
i mi�o�ci.
  - Taka straszna pustka panuje tam w dole, Sago
- m�wi� dalej cichutko. - Taka samotno��...
  - Ja wiem - odpar�a.
  Ale czy naprawd� wiedzia�a? Zna�a otch�a� wy��cznie
z w�asnych wyobra�e�. Czarne ska�y, przenikliwy, wilgot-
ny ch��d... Och, sk�d mog�a wiedzie�, jak tam jest
naprawd�, zgadywa�a jedynie. Bo mo�e on �y� we wspa-
nia�ym, niezwyk�ej urody pa�acu? Otoczony zast�pami
s�u�by?
  Powolnymi ruchami, z czu�o�ci� jego pi�kne r�ce
pie�ci�y cia�o Sagi, dop�ki nie j�kn�a niecierpliwie.
Wtedy i jego ogarn�o dr�enie, ko�cem j�zyka dra�ni� jej
sk�r� na brzuchu, lekko, leciute�ko...
  Saga przymkn�a oczy. Wkr�tce nogi nie chcia�y jej ju�
d�u�ej trzyma�, wi�c powoli opad�a na ziemi�, a on
pochyli� si� nad ni�. Skalne pod�o�e nie by�o takie twarde,
jak si� Sadze zdawa�o. Le�a�a jak w najwygodniejszym
�o�u, by�o jej ciep�o, a od Lucyfera sp�ywa� na ni� pal�cy
�ar. Cia�o Sagi pragn�o ju� tylko jednego.
  M�skie oczy ponad ni� by�y rozjarzone, usta drga�y
zmys�owo. Saga obj�a jego g�ow� i przyci�gn�a do siebie
- mo�e on nawet nie wie, co to jest poca�unek?
  Och, c� to za my�li przychodz� jej do g�owy? Nigdy
przedtem nie odwa�y�aby si� pierwsza poca�owa� m�-
czyzny, ale teraz by�o inaczej, chcia�a czu� jego wargi na
swoich i wiedzia�a, �e on nie uzna tego za bezwstydne,
b�dzie si� po prostu cieszy�, �e Saga pragnie jego mi�o�ci.
  Kiedy odnalaz�a jego usta, cia�em Lucyfera wstrz�sn��
dreszcz. Ko�cem j�zyka pie�ci�a najpierw jego wargi,
a p�niej odszuka�a jego j�zyk - i ju� nie by�a w stanie nad
sob� panowa�. On tak�e nie. Wszystko sta�o si� tak
szybko - oszo�omienie, gwa�towne gesty z obu stron...
i oto by� w niej, bra� j� w posiadanie. Trudne do opisania
po��danie osi�ga�o zenit. Ca�e cia�o Sagi zastyg�o, na-
pr�y�o si� w cudownym uniesieniu, odrzuci�a w ty� g�ow�
i pozwoli�a si� zala� ekstazie tak szalonej, �e wszystko
wok� zawirowa�o. S�ysza�a tylko jego gwa�towny od-
dech, przechodz�cy w krzyk rozkoszy, granicz�cej z b�-
lem.
  Tak oto sta�a si� kobiet� Lucyfera. Kochank� samo-
tnego czarnego anio�a.
  Jej kochanek nie by� zwyczajnym m�czyzn�, nie
podlega� te� zwyczajnym ograniczeniom, chcia� j� kocha�
wiele razy. Jego czas dobiega� ko�ca, mieli jeszcze tylko
tych par� chwil i nale�a�o je wykorzysta�. Nast�pne
godziny Saga odczuwa�a jako nieprzerwane pasmo unie-
sie� i spe�nie�, jej, jego, kilkakrotnie prze�yli ekstaz�
r�wnocze�nie, to zn�w ka�de z osobna. Jakby si� unosi�a
w morzu najczulszych s��w i pieszczot; zdarza�o si�, �e
mi�o��, kt�r� otrzymywa�a i kt�r� sama by�a w stanie da�,
po prostu j� przyt�acza�a i Saga wybucha�a p�aczem,
rozpaczliwym i bolesnym; jego niekiedy ogarnia� l�k, �e
nie do�� okazuje, jak bardzo Saga jest mu bliska, i wtedy
obejmowa� j� mocno, g�aska� po w�osach, po twarzy
z najwi�ksz� serdeczno�ci�. Jakby go znowu ogarnia�a ta
beznadziejna t�sknota, kt�ra dr�czy�a jego dusz� przez
tysi�ce lat.
  Kiedy nareszcie bezsilnie opadli na ziemi�, niebo nad
nimi zalane ju� by�o z�ocistym �wiat�em wschodz�cego
s�o�ca.
  Le�eli d�ugo i oddychali ci�ko, nieludzko zm�czeni,
ale szcz�liwi, przytuleni do siebie, z niez�omnym prze-
�wiadczeniem, �e nale�� do siebie, �e si� kochaj� i darz�
nawzajem najszczerszym oddaniem. Starali si� jak najin-
tensywniej prze�ywa� ka�d� sekund�, jaka im jeszcze
zosta�a, dobrze wiedz�c, �e koniec nieuchronnie nad-
chodzi.
  Wreszcie wstali. Saga ubra�a si�. Ska�a, na kt�rej le�eli,
zrobi�a si� znowu twarda i nier�wna, wichura co prawda
usta�a, ale wci�� wia� przenikliwy wiatr i zawodzi�
pomi�dzy g�azami.
  - Ile czasu ci jeszcze zosta�o? - spyta�a cicho g�osem
pozbawionym rado�ci.
  - Ju� niewiele.
  - Nie chc� si� z tob� roz��cza�.
  Przygarn�� j� do siebie gor�czkowo.
  - Ani ja. Sago, czy ty by� nie mog�a...
  Ucichli przestraszeni. Bardzo blisko nich rozleg�y si�
g�osy.
  I ujadanie ps�w.
  - Owszem, trzeba wej�� na g�r� - m�wi� kto� chryp-
liwie. - Tam go dostaniemy.
  - Saga... schowaj si�!
  Niespokojnie wpycha� j� w w�ski przesmyk pomi�dzy
dwoma skalnymi blokami.
  - A ty? Dlaczego to ja mam si� ukrywa�? To przecie�
m�czyzna, kt�rego oni...
  - Nie m�w nic
  Znowu widzia�a przed sob� Marcela, ubranego jak
zwykle, normalnego m�czyzn�, Marcela, w kt�rym
zakocha�a si� po uszy.
  - Nie powinna� tego ogl�da� - rzek� pospiesznie.
  - Nie, Marcelu! Tylko nie miecz!
  - Nie b�j si�! Na Ziemi m�j miecz nie ma mocy.
  W nast�pnym momencie Marcel znalaz� si� znowu
w lesie. Natychmiast te� ukaza�a si� tam grupa ludzi
z dwoma psami.
  - To on! - krzykn�� jeden, prawdopodobnie lensman.
  - Teraz ju� nam nie ucieknie.
  Marcel cofn�� si� ku ska�om.
  Kt�ry� ze �cigaj�cych powiedzia� z wahaniem:
  - Nie, ale to chyba nie...
  Wypadki potoczy�y si� b�yskawicznie. Psy zosta�y
spuszczone, Saga zapomnia�a o zakazach i wybieg�a
z ukrycia.
  - Nie! Zaczekajcie! To pomy�ka! - wo�a�a rozpacz-
liwie.
  Przestraszony lensman odwr�ci� si� do niej i zacz��
przywo�ywa� swoich ludzi, ale pos�ucha� go tylko tamten
m�czyzna, kt�ry na widok Marcela si� zawaha�. Reszta
bieg�a dalej. Saga znowu zacz�a krzycze�, �miertelnie
teraz przera�ona, co si� stanie z jej ukochanym.
  Cz�owiek, kt�rego nazywa�a Marcelem, pos�a� jej
d�ugie, pe�ne mi�o�ci spojrzenie, jakby chcia� j� poci�gn��
za sob�, po czym rzuci� si� w d� i znikn�� jej z oczu.
  Psy zatrzyma�y si� nad kraw�dzi� i ujada�y w�ciekle,
wpatruj�c si� w przepa��. Ludzie stan�li tak�e, wstrz��-
ni�ci.
  - Co�cie wy zrobili? - p�aka�a Saga. - Co�cie wy
zrobili?
  - To nie by� on - stwierdzi� lensman bezbarwnym
g�osem. - Dostrzeg�em to zbyt p�no. Przecie� to nie jego
�cigali�my! O Bo�e, Bo�e, wybacz mi, bo ja sam nigdy
sobie tego nie wybacz�!
  Podeszli wszyscy do kraw�dzi, Saga tak�e, wci��
zap�akana. Spogl�dali w d�, na kamienne zwa�owiska
w g��bi. Otch�a� zdawa�a si� nie mie� dna.
  - Jego tam nie wida� - powiedzia� jeden z m�czyzn
zdumiony. - Co si�, do diab�a, z nim sta�o?
  - Ciii! Licz si� ze s�owami - przerwa� lensman surowo.
  Ale Saga wiedzia�a, co si� sta�o. Czas si� dope�ni�. To
o to si� ba�, �eby Saga nie widzia�a.
  - Nigdy go stamt�d nie wydostaniemy - westchn��
lensman. - Nikt nie zejdzie do przepa�ci. To �miertelnie
niebezpieczne.
  - To prawda - przyzna�a Saga z p�aczem. - Nigdy
wi�cej go nie zobaczymy.
  M�czy�ni skupili si� wok� niej, wyra�ali wsp�-
czucie, m�wili, jak im przykro z powodu tego, co si� sta�o,
nie wiedzieli, jak jej wynagrodzi� krzywd�.
  Saga potrz�sn�a g�ow�.
  - On sam tego chcia� - powiedzia�a zd�awionym
g�osem. - By� �miertelnie chory. Zosta�o mu nie
wi�cej ni� par� tygodni �ycia. Wola� zgin�� w ten
spos�b.
  Powiedzia�a to, by ich pocieszy�, lecz tak�e dlatego,
�eby si� za bardzo nie dopytywali, kim Marcel by�.
W pewnym sensie zreszt� m�wi�a prawd�.
  - Ale sp�jrzcie tam! - zawo�a� jeden z m�czyzn,
pokazuj�c w d�, na polan�. - Tam! Jeszcze dalej! Tam
le�y jaki� cz�owiek! To chyba ten nasz!
  - Nie - wyja�ni�a Saga zm�czonym g�osem. - On
przyszed� tu razem z nami. Tylko �e ja nie wiem, kto to
jest. Podaje si� za hrabiego, ale to nieprawda. To z�odziej
i... Panie lensmanie, ja my�l�, �e to morderca.
  - Co? Jeszcze jeden? Jakby�my mieli ma�o k�opot�w
z tym, kt�rego �cigamy?
  Saga by�a tak zm�czona, �e musia�a si� oprze� o wielki
g�az. Teraz, kiedy ukochany m�czyzna j� opu�ci�, wszyst-
ko straci�o znaczenie. Marcel znikn�� na zawsze. Jaki sens
ma teraz jej �ycie?
  - Nie wiem, panie lensmanie. Nic mi o nim nie
wiadomo.
  - Ale dlaczego on tam le�y? Czy te� nie �yje?
  - Nie, mieli�my zamiar przenocowa� w oborze, w ta-
kiej opuszczonej zagrodzie...
  - Tak, tak, ja wiem, gdzie to jest.
  - Ale zacz�li�my mie� podejrzenia co do tego cz�owie-
ka, tam...
  Nie powiedzia�a, jakiego rodzaju by�y to podejrzenia.
Nie mog�a przecie� powiedzie�, �e bra�a go za Lueyfera.
Nikt by jej wi�cej nie chcia� s�ucha�!
  - Wsypali�my mu do picia �rodek nasenny. Wkr�tce
potem znikn�� wraz z naszymi kosztowno�ciami. Ten
sk�rzany worek, kt�ry obok niego le�y, jest m�j. M�j
przyjaciel pobieg� za nim, a ja mia�am czeka� w oborze, ale
kiedy zajrza�am do tajemniczej skrzyni hrabiego, kt�rej
strzeg� przez ca�� drog�, znalaz�am w niej... odci�t� ludzk�
g�ow�.
  Skrzywi�a si� ze wstr�tem na wspomnienie swojego
odkrycia. M�czy�ni spogl�dali na ni� zdumieni, najwyra�-
niej nie mogli uwierzy�, �e m�wi prawd�. Musia�a si� broni�.
  - W oborze by�o ciemno, a ja tak si� ba�am... wi�c
natychmiast z powrotem zatrzasn�am wieko i uciek�am
do lasu. Potem przez ca�y czas szukali�my hrabiego.
Weszli�my wysoko na ska�y, �eby si� przekona�, czy tam
go nie ma. W�a�nie stamt�d zobaczyli�my go na tej ��ce,
zamierzali�my zej��, kiedy wy si� zjawili�cie.
  Szcz�liwie uda�o jej si� skleci� wiarygodn� histori�
tak, �e nie musia�a wspomina� o pe�nej l�ku nocy ani
o d�ugich mi�osnych godzinach o �wicie. �eby tylko
lensman nie zacz�� u�ci�la� czasu wydarze�!
  Ale nie. Wszyscy milczeli przez chwil�, a potem
lensman rzek� zrezygnowany:
  - Powinni�my chyba p�j�� i zobaczy� na miejscu, jak
si� sprawy maj�.
  - Czy mog�abym najpierw zabra� ten ukradziony
worek? Zanim on si� obudzi. Tam s� wa�ne dla mnie
rzeczy.
  Lensman zastanawia� si� przez chwil�, a potem poleci�
dw�m swoim ludziom, �eby zeszli na d� przypilnowa�
hrabiego. Tylko maj� go nie budzi�, zarz�dzi�. I mie�
baczenie na worek. Nie otwiera� go, bro� Bo�e! Nie
przegl�da si� rzeczy nale��cych do damy!
  Saga by�a mu za to wdzi�czna, dop�ki nie powiedzia�:
  - Nied�ugo tu wr�cimy. A pani, m�oda damo, p�jdzie
ze mn�.
  By�a zbyt apatyczna, �eby protestowa�. Serce jej
krwawi�o z t�sknoty za Marcelem, bo nadal tak go
w my�lach nazywa�a. Lucyfer to jakby zbyt... wielkie imi�.
Poza tym w chwili czu�o�ci zwierzy� jej si�, �e zwykle
kiedy w�druje po Ziemi, u�ywa tego w�a�nie imienia.
Marcel. To imi� znane w wielu krajach. By�o powszechne
ju� w staro�ytnym Rzymie w formie Marcellus. W nowo-
�ytnej Italii jcst to Marcello. Przez wiele stuleci Marcel
w�drowa� po Ziemi jako mnich. Nazywa� si� w�wczas
Brat Marcus. Saga ju� na samym pocz�tku zauwa�y�a,
�e jest w nim co� z mnicha, on sam si� zreszt� o to
stara�. Ubiera� si�, je�li tak mo�na powiedzie�, ponad-
czasowo.
  Z zamy�leaia wyrwa�y j� s�owa lensmana. Zeszli ju�
z g�ry i w�drowali przez spokojny las, lensman i Saga,
i jeszcze jeden m�czyzna z psami.
  - A kiedy pa�stwo podr�owali tak d�ugo, nie widzie-
li pa�stwo zbiega?
  - Owszem - odpar�a oboj�tnie. - Kilka razy. Ostatnio
dzisiejszej nocy. Min�� wtedy zagrod� i pobieg� w stron�
wzg�rz.
  - Prosz� mi pokaza�, w kt�r� stron� - poleci� lensman
kr�tko.
  Wskaza�a r�k� bez zainteresowania. Jej serce by�o
martwe, ca�a czu�a si� martwa, je�li �mier� mo�e zawiera�
tak�e dojmuj�cy, nieutulony b�l.
  Marcel odszed�. Nigdy wi�cej Saga nie zobaczy czar-
nego anio�a, wyp�dzonego. Tego, kt�rego kocha�a przez
kilka kr�tkich chwil, lecz uczuciem wielokrotnie bardziej
intensywnym ni� wszystkie mi�o�ci niejednego �ycia.
  C� j� teraz mo�e obchodzi� �wiat?
  Kiedy jednak w ko�cu stan�li przed opuszczon�
zagrod�, otrz�sn�a si� z rozpaczy i cofn�a o krok.
  Nie, nigdy w �yciu nie wejdzie tam z w�asnej woli! Nie
ba�a si�, ale nie mia�a si�y ogl�da� jeszcz� raz tej upiornej
skrzyni. Akurat teraz nie by�aby w stanie prze�y� kolej-
nego wstrz�su, t�umaczy�a lensmanowi. Tylko �e we-
wn�trz jest jej podr�ny kuferek, gdyby wi�c zechcieli by�
tak uprzejmi i wynie�� go z ob�rki...
  W tym momecie przypomnia�a sobie alraun�, kt�r�
ukry�a za belk� pod dachem.
  Blada, ze spuszczon� g�ow� przekroczy�a pr�g i wesz�a
do �rodka.
  W dziennym �wiede wszystko wygl�da�o inaczej.
Ruiny, brud, szczurze odchody i paj�czyny, kurz... wszys-
tko bg�o wyra�niej widoczne.
  To tutaj zamierzali nocowa�? Przenikn�� j� dreszcz
obrzydzenia.
  Dyskretnie wyj�a alraun� z ukrycia i w�o�y�a j� do
kuferka. Nie chcia�a patrze� w stron� w�zka.
  - Czy to ta skrzynia? - us�ysza�a g�os lensmana.
  - Ta - odpar�a ochryple, kieruj�c si� do wyj�cia.
  Lensman by� cz�owiekiem niewra�liwym. Zdecydowa-
nie uni�s� wieko, kt�re skrzypn�o przeci�gle.
  - O, do diab�a! - zawo�a�. A zaraz potem: - Nie, pani
Simon. Mo�e pani wr�ci�. Tu nie ma �adnej g�owy.
  - Ale... w nocy by�a.
  - W pierwszej chwili te� pomy�la�em, �e to g�owa. To
zrozumia�e, �e pani si� pomyli�a. By�o ciemno. Ale to nie
jest g�owa. To maska. Naprawd� paskudna, groteskowa
maska.
  Saga zatrzyma�a si� niech�tnie.
  - Ale dlaczego... ?
  - Dlaczego on j� tu trzyma? Nie wiem. Mo�e...
  - Mo�e co?
  Lensman podni�s� oicropn� mask�. Pod ni� le�a�a
jeszcze jedna. I p�k kolorowych jedwabnych stroj�w. Na
koniec wyj�� ze sknyni du�� zniszczon� kopert�. W�o�y�
j� do kieszeni, a w�zek wraz ze skrzyni� kaza� wy-
prowadzi� na zewn�trz.
  - Chod�my! Nie mamy teraz na to czasu. Trzeba si�
przyjrze� temu gagatkowi.
  W drzwiach Saga odwr�ci�a si� i po raz ostatni
obrzuci�a spojrzeniem wn�trze ob�rki. Szuka�a w�ze�ka,
w kt�rym Marcel ni�s� swoje rzeczy. By�aby to jej jedyna
pami�tka, chocia� to mog�aby przechowywa�. Ale w ob�r-
ce nie by�o �adnego w�ze�ka. Nie by�o w og�le �adnego
�ladu �wiadcz�cego, �e Marcel kiedykolwiek istnia�.
  Kiedy wyszli na dw�r, musia�a pokaza�, w kt�r� stron�
bieg� uciekinier. �w no�ownik, kt�rego lensman i jego
ludzie szukali od wielu dni.
  - Szczerze powiedziawszy, to ruch panuje dzisiaj
w fi�skich lasach, �e ho, ho - mrukn�� policjant.
  �eby nie wspomina� o nocy, pomy�la�a Saga. �eby�cie
wy tylko wiedzieli!
  Na razie dali spok�j uciekinierowi, trzeba si� by�o
najpierw zaj�� Paulem.
  Pomocnik lensmana ci�gn�� w�zek, na kt�rym po�o�o-
no te� kuferek Sagi. Szli przez ten sam las, w kt�rym noc�
prze�ywa�a koszmary, ale teraz wszystko by�o odmienio-
ne. Las by� pi�kny i widny, plamy s�onecznego �wiat�a
k�ad�y si� na zielonym mchu. Jakby tak�e natura da�a za
wygran� i tak�e ona rozlu�ni�a u�cisk, w kt�rym trzyma�a
Sag� od pocz�tku jej podr�y. Ani nie by�o piek�cego
upa�u, ani mg�y, deszczu ani wichury. Walka dobieg�a
ko�ca.
  Hrabia Paul von Lengenfeldt wci�� le�a� tam, gdzie
go zostawili. Saga przestraszy�a si� na moment, gdy
stwierdzi�a, �e le�y te� w tej samej pozycji. Ale m�czy-
�ni, kt�rzy go pilnowali, wyszli im na spotkanie i wyja�-
nili:
  - �pi jak kamie�, lensmanie. A tu jest worek panienki.
Nie dotykali�my go.
  - W porz�dku. Ale nie bud�cie go jeszcze. Chc�
najpierw w spokoju przejrze� te papiery.
  W tej samej chwili, pewnie na skutek ich rozmowy,
Paul poruszy� si�, mrukn�� co� pod nosem, obliza� si�,
jakby mu zaseh�o w ustach, i przewr�ci� si� na plecy. Ale
spa� spokojnie dalej.
  - O, do licha! - zawo�a� lensman. - A to ci dopiero
kawaler! No, pani Simon, musz� powiedzie�, �e po-
dr�uje pani w towarzystwie nie byle jakich m�czyzn!
Tamten te� by� przecie�, nie, prosz� mi wybaczy�, nie
b�dziemy o nim rozmawia�, nie chcia�em pani urazi�...
  Saga skin�a g�ow� bez s�owa. Ludzie lensmana dostali
polecenie zakucia Paula w kajdanki, a potem wszyscy
usiedli z boku, czekaj�c, a� lensman przejrzy papiery.
  On za� przek�ada� je tam i z powrotem, mrucza� co�
i gada� sam do siebie, wystawiaj�c cierpliwo�� swoich
ludzi na straszn� pr�b�. Nareszcie westchn�� g��boko
i powiedzia�:
  - Znaczy on si� kaza� tytu�owa� hrabi� Paulem von
Lengenfeldt? No tak, jego prawdziwe nazwisko brzmi
Pelle Larsson. Wygl�da na to, �e jest podrz�dnym
aktorem. Anga�uj� go w teatrach ze wzgl�du na urod�
i trzymaj�, dop�ki krytyka nie rozniesie go na strz�py.
C�, zaw�d wyja�nia, sk�d te maski i kostiumy. I pude�ko
szminek. Ale jest co� jeszcze, jakie� s�dowe wezwania
w sprawie drobnych przest�pstw, przewa�nie, jak widz�,
wobec dam o wysokiej pozycji towarzyskiej.
  - To mo�liwe, przechwala� si�, �e "bywa� przy dwo-
rze" - b�kn�a Saga.
  - Pewnie raczej w alkowach dam dworu. I s� te� listy
mi�osne od kobiet, kt�re chcia�yby wiedzie�, dlaczego je
zdradzi�. Jedna z nich domaga si� stanowczo zwrotu
konia, powozu i wo�nicy... Jest te�... tak, tutaj mam,
anga� do jednego z teatr�w Christianii.
  - A, to tam jecha� - powiedzia�a Saga. - Ten anga� to
pewnie ostatnia deska ratunku. Mo�liwo�� ucieczki od
wierzycieli i zdradzonych kobiet.
  Opowiedzia�a o powozie i wo�nicy czekaj�cym w Varm-
landii i lensman obieca� zaj�� si� t� spraw�.
  Wo�nica, przypomnia�a sobie Saga. Wo�nica, kt�ry
powiedzia�: "To prawdziwy diabe�. To nie jest cz�owiek!"
Mia� na my�li Paula, czy te� domy�la� si�, kim jest Marcel?
Trudno to wyja�ni�. Ale ten w�zek Paula powinien by�
da� Sadze do my�lenia. Takich w�zk�w u�ywa�y w�drow-
ne trupy teatralne. Wiele rzeczy powinna by�a rozumie�
lepiej w czasie tej podr�y.
  Kiedy ludzie lensmana do�� brutalnie zacz�li budzi�
�pi�cego, Saga pomy�la�a z�o�liwie, �e jej przodkowie zbyt
wiele uwagi przywi�zywali do powierzchowno�ci cz�o-
wieka, kt�ry mia� j� ochrania�. Albo mo�e chcieli wybra�
kogo�, kto na pewno j� zainteresuje i tym samym odwr�ci
jej uwag� od Lucyfera, pomo�e go unika�? Tylko �e ona
sama unika� go nie chcia�a! Spotkanie z nim by�o
najpi�kniejsz� przygod� jej �ycia. No tak, przodkowie
do�� szybko zacz�li �a�owa� wyboru, powiedzieli jej
przecie�, �e to cz�owiek nieodpowiedni.
  Teraz nale�a�o jeszcze wyja�ni� spraw� cholery. Bez
wahania przyst�pi�a do rzeczy i zapyta�a, czy lensman wie,
�e w Varmlandii wybuch�a epidemia.
  - A tak, s�ysza�em. - Lensman machn�� r�k�. - Ale to
fa�szywy alarm. Zwyczajna biegunka.
  Saga g��boko wci�gn�a powietrze. Z ulg�, ale te�
i z irytacj�. Mogli byli sobie oszcz�dzi� m�cz�cej w�dr�w-
ki przez pustkowia.
  By� mo�e jednak wtedy nie zd��y�aby pozna� Marcela
tak dok�adnie?
  Nieprawda! Przecie� wybra� w�a�nie j�. Nie wymkn�a-
by mu si� w �adnych okoliczno�ciach.
  I zreszt� wcale tego nie pragn�a.
  Dowiedzia�a si� teraz, �e s� w pobli�u wi�kszej osady,
z kt�rej wiedzie pa�stwowa droga do Kongsvinger.
I mo�na tam wynaj�� podwod�, wyja�nia� lensman.
  Pos�a� jednego ze swoich ludzi, by towarzyszy� jej do
osady i zani�s� kuferek, reszta tymczasem zajmie si� t�
�pi�c� kanali�. Saga musia�a mie� towarzystwo, by�
przecie� jeszcze jeden przest�pca, wci�� na wolno�ci,
i nieoczekiwanie m�g� przeci�� jej drog�.
  Podzi�kowa�a wi�c za wszystko i ruszy�a dalej.
W chwil� p�niej zobaczy�a dachy pierwszych zabudowa�
osady.
  Tak oto Saga opu�ci�a przepastne fi�skie lasy. Ile�
wspomnie�, i niezwykle przyjemnych, i bolesnych zabie-
ra�a ze sob�! Ile� ze swojej dawnej osobowo�ci zostawia�a
tu na zawsze!
  Nigdy ju� nie b�dzie taka jak przedtem!





        ROZDZIA� X


  Jak �y�, kiedy kto�, kogo si� pokocha�o bardziej ni�
samo �ycie, odszed� na zawsze?
  Co robi�, kiedy niezno�ny b�l rozsadza serce, kiedy
dusza jest niczym pulsuj�ca rana, wci�� na nowo roz-
dzierana przez wspomnienia i t�sknot�?
  Co wtedy cz�owiekowi pozostaje?
  Jaka nieprawdopodobna mi�o��! C� za zdumiewaj�cy
kochanek!
  Nie umar�, lecz dla niej jest tak samo niedost�pny,
jakby go �mier� zabra�a. �aden urodzony na Ziemi
m�czyzna nigdy aie zajmie jego miejsca, to nie do
pomy�lenia. Nikt nie potrafi�by obejmowa� jej z tak�
czu�o�ci�, z tak� przeogromn� mi�o�ci�. Nikomu ona
sama nie by�aby w stanie ofiarowa� takiego uczucia, bo to,
co j� przepe�nia�o, by�o ponad wszelkie ludzkie ogranicze-
nia i u�omno�ci.
  W ci�gu kr�tkich chwil ich jedynej nocy, kiedy le�eli
przy sobie obj�ci, czu�a, �e odnale�li si� dzi�ki jakiemu�
ponadnaturalnemu instynktowi, pochodz�cemu od jej
ukochanego, lecz tak�e z niej samej, z krwi Ludzi
Lodu.
  Wszystko by�o wspania�e, absolutnie wspania�e.
  Ale jak to si� sta�o, �e tak bez �adnych skrupu��w
i nieodwo�alnie uleg�a tej pozaziemskiej istocie, temu...
demonowi? To akurat nietrudno by�o zrozumie�. Od
najwcze�niejszego dzieci�stwa fascynowa� j� Lucyfer, �w
samotny, nieszcz�liwy, odtr�cony anio� �wiat�o�ci, tra-
wiony wieczn� t�sknot� w ponurej otch�ani. A kiedy
spotka�a Marcela, natychmiast poczu�a dla niego sym-
pati�, kt�ra po kilku dniach przerodzi�a si� w mi�o��,
i duchow�, i fizyczn�. Tylko �e przez ca�y czas nie
opuszcza� jej l�k; odczuwa�a go po raz pierwszy w �yciu.
Intuicyjnie wyczuwa�a, �e co� jest nie tak jak powinno.
Co� nie znanego towarzyszy�o im w w�dr�wce przez
odludzie...
  Ale gdy tylko Marcel ujawni�, kim jest naprawd�,
napi�cie ust�pi�o. Od tej chwili by�a spokojna. I silna.
I szcz�liwa... cho� zarazem tak strasznie nieszcz�liwa, bo
wiedzia�a, �e b�dzie musia�a go utraci�.
  I oto wszystko si� sko�czy�o, przemin�o.
  Saga obudzi�a si� wypocz�ta w skromnym pokoju
pocztowej gospody. Ockn�a si� z b�lem w sercu. Nigdy
nie pozb�dzie si� tej dojmuj�cej t�sknoty. I nigdy wi�cej
nie zobaczy ukochanego.
  Wiedzia�a, co powinna zrobi� dzisiejszego dnia: jeszcze
rano wyruszy pocztowym dyli�ansem do Kongsvinger.
W g��bi duszy jednak pragn�a tylko spa�, zapomnie�,
przesta� istnie�.
  Zastanawia�a si�, co teraz porabia jej ukochany, co si�
z nim dzieje. Z tym, kt�ry czeka� w samotno�ci przez setki
lat. Czy teraz uciszy� t�sknot�, czy uzyska� spok�j?
  W g��bi duszy wiedzia�a, �e to niemo�liwe. Powiedzia�
jej to zreszt� sam w czasie jednej z tych cudownych chwil
czu�ej rozmowy. Wyzna� wtedy, �e teraz jego t�sknota
b�dzie jeszcze straszniejsza. Bo ju� wie, za kim t�skni.
A kiedy minie kolejne sto lat i b�dzie m�g� ponownie
wr�ci� na Ziemi�, Sagi ju� od bardzo dawna tu nie b�dzie.
  Okrutniejszej zemsty �aden obra�ony bo�ek by nie
wymy�li�.
  Pragn�a tylko �mierci. Co prawda nawet �mier� nie
po��czy jej z ukochanym, ale przynajmniej da zapomnienie
i spok�j.
  W ko�cu jednak usiad�a na ��ku, a po chwili wsta�a
i zacz�a si� przygotowywa� do podr�y. Nie mia�a prawa
umiera�. Jeszcze nie teraz. Mia�a jeszcze do spe�nienia
zadanie, a potem zobaczy.
  Ubieraj�c si�, i p�niej, jedz�c �niadanie, bardzo ju�
po��dane, rozmy�la�a nad tym, jak bardzo jest odmienio-
na.
  Powodem wcale nie by�o to, �e spa�a prawie ca�� dob�
i czu�a si� teraz �wie�a i wypocz�ta. Nie, mia�a w sobie si��,
kt�ra niechybnie musia�a pochodzi� od Lucyfera. L�ku
nigdy nie odczuwa�a, z wyj�tkiem pierwszych dni w�dr�w-
ki przez lasy, teraz jednak zdawa�o jej si�, i� si� i odwagi ma
tyle, �e mog�aby g�ry przenosi�. I on o tym m�wi�, �e
chcia�by obdarzy� j� si��, kt�ra pomo�e jej wype�ni�
zadanie. Tak wi�c teraz by�a nie tylko jedn� z wybranych
c�rek Ludzi Lodu, umiej�c� tak jak wszyscy wybrani
radzi� sobie w najtrudniejszych sytuacjach; otrzyma�a
dodatkow�, ponadnaturaln� moc. W�adz� nad w�asnymi
uczuciami, a przez to nad wszystkim, co si� wok� niej
dzia�o. Mog�a si� tym pos�ugiwa� jedynie w s�u�bie dobra,
wiedzia�a o tym od pocz�tku.
  Gdyby nie �al i t�sknota za ukochanym, czu�aby si�
szcz�liwa i niepokonana.
  Siedzia�a obok stangreta na ko�le, bo dyli�ans by�
przepe�niony. Gdy jechali przez ma�� osad�, kieruj�c si�
ku g��wnym traktom, Saga odwr�ci�a g�ow� i patrzy�a na
wsch�d, ku wielkim borom. G�uchy organowy chora�
wci�� brzmia� w koronach sosen, s�ysza�a go nawet z tej
odleg�o�ci.
  Czy to tamte wzg�rza...?
  Czy to tam mog�o si� sta�? Ponad lasem wznosi�o si�
pasmo nagich ska�, a poni�ej widzia�a zbocza i... Tak, to
mog�o by� tam.
  Jakby ostry n� przebi� jej serce. Ale wraca� w tamte
miejsca nie chcia�a. C� by tam robi�a sama, kiedy jego
zabrak�o? Wszystko musi by� teraz podw�jnie wymar�e
i puste.
  Zastanawia�a si� te�, co si� sta�o z Paulem. Praw-
dopodobnie zosta� odes�any z powrotem do Szwecji, by
odpokutowa� za wszystkie swoje szachrajstwa i niegodne
post�pki. A co z uciekinierem? Z tym zbieg�ym no�ow-
nikiem? Saga nie wiedzia�a, co si� z nim sta�o, ale przecie�
nie mog�a bra� na siebie i tego zmartwienia. Powinna
zapomnie� o wszystkim i koncentrowa� si� na swoim
zadaniu.
  Z ci�kim westchnieniem odwr�ci�a wzrok od tchn�-
cych smutkiem las�w.

  W ko�cu lipca Saga przyby�a do parafii Grastensholm.
Rozgl�da�a si� wstrz��ni�ta.
  Z wizyty, kt�r� z�o�y�a tutaj w dzieci�stwie, zachowa�a
wspomnienie spokojnej i bardzo pi�knej okolicy. Ju�
wtedy wznoszono wiele nowych dom�w o miejskim
wygl�dzie, przewa�nie jednak kr�lowa�y tu pola, ��ki
i wiejska zabudowa. Pami�ta�a te� wielki dw�r Grastens-
holm jako opuszczone, otoczone z�� s�aw� zrujnowane
domostwo, przypomina�a sobie Lipow� Alej�, niewielki,
lecz niezwykle przytulny dworek, stary, ale promieniuj�cy
domowym ciep�em, kochany przez wszystkich.
  Teraz wsz�dzie napotyka�a g�st� zabudow�. Ko�ci�
widoczny z daleka dos�ownie ton�� po�r�d pi�knych wilii
z ogrodami. Drzewa na cmentarzu rozros�y si� do
ogromnych rozmiar�w. Poza cmentatzem drzew widzia�o
si� niewiele, zosta�y wyci�te, by zrobi� miejsce dla nowych
dom�w.
  No i Grastensholm...
  Upadaj�ca ruina. Stary dom jeszcze sta�, ale z powybija-
mymi oknami i zapad�ym dachem przypomina� raczej
pust� skorup�. Budynki gospodarcze w jeszcze gorszym
stanie. Okropny i przygn�biaj�cy obraz minionej �wietno-
�ci i ostatecznego upadku.
  Z Lipow� Alej� sprawy mia�y si� niewiele lepiej. Teraz
stawa�o si� jasne, jak stare s� i te zabudowania. Are
dobudowa� nowe skrzgd�o do domu wzniesionego przez
ojca, ale dzia�o si� to ponad dwie�cie lat temu. Nie mo�na
wymaga�, by wszystko wygl�da�o jak dawniej.
  W miar� jak zbli�a�a si� do Lipowej Alei, coraz
wyra�niej dostrzega�a upadek dworu. I zdawa�a sobie
spraw�, �e nie chodzi tu o zaniedbanie, bo pola by�y
uprawione, zbo�a dojrzewa�y, na ogrodzonych pastwis-
kach widzia�a konie i krowy, ale wszystko tchn�o jakby
oboj�tno�ci�. Pola przeplata�y si� z ��kami, zbo�e miejs-
cami ros�o niskie i rzadkie, co �wiadczy�o, �e gleba jest
wyja�owiona. Budynki gospodarcze wymaga�y reperacji,
a pod p�otami bujnie pleni�y si� pokrzywy.
  Nawet stara czcigodna aleja, od kt�rej dw�r bra�
nazw�, znajdowa�a si� w upadku. Nale�a�o czym pr�dzej
wyci�� chore drzewa i posadzi� nowe.
  A nad tym wszystkim g�rowa� budz�cy groz�, opusz-
czony i zrujnowany dw�r Grastensholm. Saga widzia�a
czarne ptaki ko�uj�ce nad zawalon� wie�yczk�, kawki czy
wrony, a mo�e nawet kruki.
  Dlaczego okna bez szyb sprawiaj� takie przygn�biaj�ce
wra�enie? Natychmiast przychodzi cz�owiekowi do g�o-
wy okre�lenie: zamek duch�w. Tyle tylko �e w tym
przypadku takie okre�lenie by�o jak najbardziej upraw-
nione. Ju� w czasach jej dzieci�stwa Grastensholm
zamieszkane by�o przez duchy, kt�re sprowadzi�y si� tam
na d�ugo przed jej urodzeniem. Heike i Vinga wywo�ali
szary ludek w roku 1795. Sze��dziesi�t pi�� lat temu...
  Stan�a przed drzwiami domu w Lipowej Alei i za-
stuka�a. Po chwili otworzy� jej dziesi�cioletni chyba
ch�opiec.
  - Henning? - u�miechn�a si� Saga.
  - Tak...? - odpar� niepewnie. Mia� szczere, jasne
spojrzenie, by� du�y i jakby troch� przysadzisty, ale robi�
niezwykle sympatyczne wra�enie. Szlachetna twarz, wy-
sokie czo�o pod p�ow� grzywk�, oczy osadzone do��
daleko od siebie i du�e, wra�liwe usta.
  - Jestem Saga. Twoja kuzynka ze Szwecji.
  - Oj! - zawo�a� i zaczerwieni� si� a� po korzonki
w�os�w. - Mamo! To Saga! Ju� przyjecha�a!
  - O m�j Bo�e! - dolecia�o z g��bi domu i rozleg�y si�
pospieszne kroki.
  Najwyra�niej Saga przyjecha�a za wcze�nie. Ale Belin-
da obejmowa�a j� z radosnym u�miechem.
  - Witaj! Witaj u nas - powtarza�a. - Ile� to czasu ci�
nie widzieli�my. Kiedy by�a� tu ostatnio, mia�a�... po-
czekaj... No tak, dwana�cie albo trzyna�cie lat. A teraz
jeste� ju� doros�a! Chod�, chod�!
  Jak�e si� ta Belinda zestarza�a! Nie mo�e mie� wiele
ponad trzydzie�ci lat, my�la�a Saga, ale ma na twarzy
wypisane zmartwienia i zm�czenie ci�k� prac�. R�ce
zniszczone, wyrobione mi�nie, poza tym Belinda by�a po
prostu chuda i mia�a g��bokie cienie pod oczami.
  Weszli do saloniku, kt�ry tak�e �wiadczy�, i� gos-
podyni podejmuje desperackie, ale daremne pr�by za-
chowania pewnego stylu. Pok�j robi� do�� przygn�biaj�ce
wra�enie. Wszystko wskazywa�o na to, �e s�u�by w domu
nie maj� �adnej.
  Saga zosta�a posadzona na sofie przy nakrytym serwet�
stole, a Henning otrzyma� szeptem jakie� polecenia
i wyszed� do kuchni.
  - Gdzie Viljar? - zapyta�a Saga.
  Belinda zacz�a nerwowo poprawia� w�osy.
  - On... Nie czuje si� dzisiaj zbyt dobrze - wyja�nia�a
pospiesznie.
  - Mam nadziej�, �e nie jest chory? To znaczy powa�-
nie. Chcia�am powiedzie�... przewlekle...
  - Nie, nie. Nic powa�nego.
  Henning wr�ci� z tac� ciasteczek i trzema fili�ankami.
  - My... Nie spodziewali�my si� ciebie tak zaraz
- u�miechn�a si� Belinda skr�powana. - List przyszed�
dopiero par� dni temu. Musia� bardzo d�ugo i��. Gdyby�-
my wiedzieli, to...
  W tym momencie do pokoju wkroczy� Viljar. Belinda
zamar�a, nie wiedz�c, co robi�.
  Saga by�a wstrz��ni�ta jego widokiem. Czy to ten
m�ody, przystojny Viljar, kt�rego pami�ta�a z dzieci�-
stwa? Wprawdzie mia� teraz oko�o czterdziestu lat, ale
zmieni� si� okropnie. Worki pod oczami, kilkudniowy
zarost, w�osy w nie�adzie, a ca�a twarz obrzmia�a, �wiad-
cz�ca o...
  - Viljar? Czy ty pijesz? - zapyta�a Saga zamiast
powitania. S�owa wyrwa�y si� jej mimo woli, zanim
zd��y�a pomy�le�.
  Belinda i Henning stali sztywni z przera�enia.
  Viljar drgn�� gwa�townie. Stara� si� spojrze� Sadze
w oczy.
  - Saga? Czy to Saga?
  - Tak. Wybacz mi, nie mia�am zamiaru ci� atakowa�,
ale taki jeste� odmieniony.
  - Naprawd�? - spyta�, patrz�c sobie pod nogi. Chwy-
ci� oparcie krzes�a i chcia� usi���, ale najpierw odwr�ci� si�
w stron� �ony.
  - Belinda, nie masz czasem...?
  - Piwa? Mam.
  Zerwa�a si�, �eby pobiec do kuchni, ale Saga j�
powstrzyma�a.
  - Musz� z wami porozmawia� powa�nie. Viljarowi
bardziej by si� przyda�a fili�anka mocnej kawy.
  Kuzyn popatrzy� na ni� spod oka, ale nie zaprotes-
towa�. Wyszed� natomiast do hallu, gdzie si� uczesa�,
a potem w kuchni obmy� twarz w zimnej wodzie.
Przesun�� r�k� po policzku, jakby zamierza� si� ogoli�, ale
uzna�, �e nale�y zaczeka� na dogodniejsz� chwil�.
  Nie czu� si� najlepiej, siedz�c przy stole nad fili�ank�
czarnej jak w�giel kawy. Gdy spojrza� na podsuwane
przez Belind� ciasteczka, wstrz�sn�� si� z obrzydzenia.
  - Pisa�a�, Sago, �e otrzyma�a� wezwanie - zacz�a Belinda
onie�mielona. - Mog�aby� nam powiedzie� co� wi�cej?
  - Nie. Wci�� wiem niewiele wi�cej ni� wy. Po prostu
dosta�am wiadomo�� od naszych przodk�w - we �nie - �e
powinnam przyjecha� do Grastensholm. �e wy mnie
potrzebujecie.
  - O Bo�e drogi - b�kn�� Viljar.
  Saga zwr�ci�a si� ku niemu.
  - Czy to nieprawda?
  Viljar za�mia� si� ponuro.
  - W jaki spos�b mog�aby� nam pom�c? Jak sobie
poradzisz z tym piek�em?
  - Pami�taj, Viljarze, �e jestem jedn� z wybranych
- rzek�a spokojnie.
  Spojrza� na ni� z uwag�. W jego wzroku dostrzega�a
wstyd, �e pokaza� jej si� w takim stanie.
  - Tak, wierz�, �e jeste� wybrana. Teraz, kiedy ci�
widz�, nie mam najmniejszych w�tpliwo�ci. Nie tylko
z powodu twojej niewiarygodnej, egzotycznej urody.
W twoich oczach p�onie jaki� dziwny �ar. Jakby mieszani-
na nieziemskiego szcz�cia i... rozpaczy?
  - Tak to pewnie jest - potwierdzi�a Saga. - Chocia� to
chyba nie ma zbyt wiele wsp�lnego z moimi specjalnymi
zdolno�ciami. W drodze do was mia�am niezwyk�e prze�y-
cia...
  Belinda pojmowa�a s�owa Sagi z kobiec� intuicj�:
  - Pisa�a� nam w li�cie, �e zerwa�a� swoje ma��e�stwo.
To chyba wymaga�o si�y i odwagi, prawda? Czy spot-
ka�a�... kogo� nowego? Podczas podr�y?
  - Tak - u�miechn�a si� Saga ze smutkiem. - Spot-
ka�am mi�o�� swego �ycia, mog� tak powiedzie� bez
obawy, �e przesadzam. I... utraci�am go.
  - Umar�?
  - Tak - potwierdzi�a po chwili wahania.
  - Och, jakie to smutne! Ale Viljar ma racj�. To wida�.
W twoich oczach.
  Henning upu�ci� �y�eczk�, kt�ra uderzy�a g�o�no o ta-
lerzyk, i Viljar podskoczy� z grymasem na twarzy.
  Saga zapyta�a powa�nie:
  - Od jak dawna to trwa, Viljarze?
  - Co takiego? - G�os mia� zachrypni�ty.
  - Picie.
  - Ale ja wcale tak du�o nie pij� - usprawiedliwia�
si� gor�czkowo. - Wczoraj wieczorem wypi�em szkla-
neczk�, poniewa�... - Przerwa� i skuli� si� na krze�le.
G�ow� wtuli� w ramiona. - To dziwne - powiedzia�
cicho. - Belinda suszy mi od dawna g�ow�, �e za du�o
pij�, ale ja by�em zawsze pewien, �e w pe�ni kontroluj�,
ile i kiedy wypijam. A oto przychodzi kto� z zewn�trz
i pierwsze s�owa, jakie rzuca mi w twarz, brzmi�: "Ty
pijesz, Viljarze!" W�a�nie wtedy zrozumia�em, jak �le
jest ze mn�.
  Siedzieli w milczeniu.
  Po chwili Viljar wrzasn��:
  - Ale jak, do diab�a, prze�y�bym to wszystko, gdybym
nie pi�?
  - Musisz mi opowiedzie�, jak to jest - rzek�a Saga
spokojnie. - Odnosz� wra�enie, �e masz niezwykle lojaln�
rodzin�.
  - Owszem, mam - potwierdzi� dr��cym g�osem.
- Kocham ich oboje. I, jak widzisz, krzywdz� ich tak
strasznie!
  - Nigdy na �adne z nas nie podnios�e� r�ki - wtr�ci�a
Belinda cicho, jakby chcia�a go usprawiedliwia�.
  - Nie, bo gdybym co� takiego zrobi�, to by ju� dla
mnie nie by�o �ycia! - krzykn�� Viljar gwa�townie. - Ale
czy nie wystarczy tego, co z wami wyprawiam? Ka�� wam
pracowa� ponad si�y, podczas gdy ja sam uciekam w �wiat
iluzji!
  - Usprawiedliwienia i �ale mog� zaczeka� - stwier-
dzi�a Saga trze�wo. - A teraz do rzeczy!
  Viljar g��boko wci�gn�� powietrze.
  - To bardzo d�uga historia.
  - Zacznij od najwa�niejszego.
  - Najwa�niejsze - powiedzia� z gorycz�. - Najwa�niej-
sze jest to gniazdo zarazy, kt�re nazywa si� Grastensholm.
  - Owszem, widzia�am dw�r. Wygl�da do��... strasz-
nie.
  - Och, ty nie wiesz, nic nie wiesz.
  - Nikt tam nie wchodzi - wyja�ni�a Belinda spokojnie.
- Ludzie tam mr�. Jaki� w��cz�ga zmar� przed bram�.
Z wytrzeszczonymi oczyma, wpatrzonymi w co� okro-
pnego. Pewien cz�owiek z gminy wszed� kiedy� do dworu
i nigdy stamt�d nie wyszed�.
  - Gmina chcia�aby przej�� dw�r - rzek� Viljar zm�-
czonym g�osem. - W takim stanie jak teraz maj�tek nie jest
nic wart. Chcieli zburzy� albo spali� dom i wybudowa�
tam co innego. Nikt jednak nie jest w stanie wej�� do
�adnego z zabudowa�. Sprowadzili�my nawet takich, co
potrafi� wywo�ywa� duchy, ale nie doszli dalej ni� do
bramy, bo podmuch wichury powali� ich na ziemi�
i pot�ukli si� dotkliwie. To samo sta�o si� z ksi�dzem.
  - A ty tam by�e�?
  - Owszem, by�em! I gdybym chcia� ci opowiedzie�
o wszystkim, co mnie spotka�o za bram�, i tak by� mi nie
uwierzy�a. One s� �miertelnie niebezpieczne, Sago.
  - Masz na my�li szary ludek?
  - Tak. A najgorsze ze wszystkiego jest to, �e nasz ma�y
Henning widzia� kiedy� dwoje z nich, jak stali i rozgl�dali
si� tutaj przed domem! W Lipowej Alei!
  - Uff! - westchn�a Saga.
  - To przez nich nie radzimy sobie z gospodarstwem
i mamy okropne k�opoty - doda� Viljar. - Sama widzia-
�a�, jak wygl�da nasze gospodarstwo. Nie mo�emy ko-
rzysta� z ziemi nale��cej do Grastensholm, ale nie mo-
�emy jej te� sprzeda�. A ja, jak widzisz, bliski jestem
za�amania.
  Saga zwr�ci�a si� do Belindy:
  - Ale przecie� w Elistrand mieszka twoja rodzina!
  - Oni ju� dawno wr�cili do miasta, a na mnie machn�li
r�k�. Teraz, kiedy wszyscy skar�� si� na Grastensholm
i moja pozycja w parafii jest marna, nie chc� mie� z nami
do czynienia.
  - Nie mo�na, niestety, po prostu zburzy� Grastens-
holm! - westchn�a Saga. - Nie mo�na spali� zabudowa�,
dop�ki nie odzy�kamy tego, co zosta�o ukryte na strychu,
tego, co... - G�os jej zamar�. - Tego, co takie jest
potrzebne Ludziom Lodu - doko�czy�a szeptem.
  Napotka�a wzrok Viljara. Kuzyn przypomnia�, jak si�
sprawy naprawd� maj�:
  - A tego nie odzyskamy, dop�ki nie narodzi si� taki,
kt�ry b�dzie mia� do�� si�.
  Saga g�o�no my�la�a:
  - Pewnie tak to mia�o by�, �e Ludzie Lodu b�d�
czeka�, dop�ki ten wybrany nie nadejdzie. Ten, kt�ry
b�dzie w stanie podj�� walk� z Tengelem Z�ym. Ale
teraz...
  Viljar ponownie doko�czy� rozpocz�te przez kuzynk�
zdanie:
  - Teraz ca�y dom razem ze strychem i tym czym�
tajemniczym, co si� tam kryje, znalaz� si� w niebezpiecze�-
stwie, kt�rego nasi przodkowie z pewno�ci� nie przewi-
dzieli. Wszystko jest w wielkim niebezpiecze�stwie z po-
wodu szarego ludku.
  Saga zrobi�a si� jeszcze bardziej powa�na.
  - Najwy�szy czas, by zabra� to co� ze strychu. Dop�ki
nie b�dzie stracone na zawsze.
  - Na to jednak potrzeba kogo� wybranego... i ob-
darzonego wielk� moc�.
  Zaleg�a cisza.
  - Tak - potwierdzi�a w ko�cu Saga. - Tak to wygl�da.
  Po chwili znowu odezwa� si� Viljar:
  - Nie boisz si�, Sago?
  Saga ockn�a si� z zamy�lenia i spojrza�a na niego
czystymi, niesko�czenie pi�knymi oczyma.
  - Nie, nie boj� si�. Nie przywyk�am do odczuwania
l�ku, ale wiem, jak to jest, kiedy cz�owiek si� boi. Ca�kiem
niedawno mia�am okazj� si� o tym przekona�. - Zamy�li�a
si� znowu na chwil�. - Nie, nie boj� si� szarego ludku, ani
troch�.
  - Ty ich po prostu nie znasz - wtr�ci� Viljar cicho.

  Kiedy Saga po�o�y�a si� w, swoim ��ku w ma�ym
pokoiku na pi�trze, o �cianach pokrytych tapetami w dro-
bne kwiatki, ogarn�� j� spok�j.
  Teraz oto by�a "w domu". W Lipowej Alei, pierwszej
siedzibie Ludzi Lodu na po�udniu Norwegii. Grastens-
holm odziedziczyli dopiero p�niej po Meidenach. Lipo-
wa Aleja natomiast by�a darem rodziny Meiden�w dla
Tengela i Silje.
  Pierwszym domem by�a Lipowa Aleja.
  Lodowej Doliny nie mo�na liczy�. Lodowa Dolina to
by� koszmar.
  Viljar i Belinda zaprosili j�, by teraz, kiedy zerwa�a ze
Szwecj�, zamieszka�a u nich, najlepiej na zawsze. Po-
dzi�kowa�a wzruszona, ale odpar�a, �e czas poka�e, jak si�
jej �ycie u�o�y. Najpierw musi wykona� to, co zosta�o na
ni� na�o�one.
  To oczywiste, �e nie odczuwa�a l�ku na my�l o cze-
kaj�cym j� zadaniu. Czy te� o zadaniach, bo w rzeczy-
wisto�ci mia�y to by� dwie sprawy, cho� jad�c tu nie
spodziewa�a si� tego. Najpierw trzeba przegoni� szary
ludek, a nast�pnie odnale�� na strychu �w nieznany
skarb, zanim dw�r si� zawali albo w�adze gminne
skonfiskuj� czy spal� ruiny.
  U�miecha�a si� sarkastycznie. Szaremu paskudztwu nic
si� nie stanie, gdyby dw�r spali�; duchom nigdy takie
sprawy nie szkodzi�y, rozpe�zaj� si� wtedy w�r�d ruin albo
w okolicy. Saga przypomina�a sobie histori�, kt�r�
opowiada�a jej matka, Anna Maria. O starym zamku
w Anglii. W zamku tym od dawna mieszka� duch, ale mia�
on pewn� osobliw� cech�. Ot� nie posiada� st�p. Biega�
po wielkiej sali rycerskiej na kikutach, obci�tych tu� pod
kolanami.
  Niezwyk�a zagadka zosta�a rozwi�zana przypadkiem,
kiedy postanowiono zerwa� star� pod�og� i po�o�y�
now�. Odkryto w�wczas, �e pod spodem istnieje ju� jedna
pod�oga. Sprawa polega�a na tym, �e duch chodzi� sobie
po tej ni�szej pod�odze. Po "swojej" pod�odze z czas�w,
kiedy on sam �y� na ziemi.
  W ko�cu Saga zasn�a.
  Nie spodziewa�a si� jednak sn�w. W ka�dym razie nie
takich, kt�re mia�yby znaczenie...
  Wicher gwizda� w rozpadlinie. Z daleka, z drugiego
brzegu, wzywali j� przodkowie Ludzi Lodu. Wiatr ni�s�
do niej ich g�osy, zniekszta�cone, ale zrozumia�e:
  - Sago, Sago, czy nas s�yszysz?
  Kiwa�a g�ow� na znak, �e owszem, s�yszy.
  Z trudem jednak pojmowa�a, co do niej m�wi�.
Musia�a pyta� wiele razy, mia�a wra�enie, �e traci g�os, bo
wiatr zwiewa� jej s�owa w inn� stron�.
  W ko�cu jednak us�ysza�a:
  - Spiesz si�, Sago, spiesz si�! Zosta�o ci ju� bardzo
ma�o czasu. Musisz wej�� na strych. Szybko, jak najszyb-
ciej! Dop�ki nie jest za p�no!
  - Dlaczego? - zawo�a�a.
  G�osy tamtych jednak rozp�ywa�y si� w powietrzu,
coraz dalej i dalej, a� w ko�cu ca�kiem ucich�y. Saga by�a
sama i nie rozumia�a niczego.
  Wiedzia�a tylko, �e powinna zrobi� to, o co j�
proszono. Powinna jak najpr�dzej wej�� na strych. Naj-
pierw jednak musi pom�c ma�ej rodzinie z Lipowej Alei
w rozwi�zaniu dr�cz�cych j� problem�w. Obieca�a im to.
W przeciwnym razie mog� utraci� tak�e Lipow� Alej�.
A do tego nie wolno dopu�ci�!





        ROZDZIA� XI


  Zdawa�o si�, �e przyjazd Sagi wyrwa� Viljara z apatii
i odr�twienia. Raz po raz obejmowa� �on� i syna, by
pokaza� im, jak bardzo ich kocha, jak bardzo �a�uje
dotychczasowego zachowania i prosi ich o wybaczenie.
Wyra�a� im tak�e w ten spos�b wdzi�czno�� za to, �e tak
d�ugo z nim wytrzymywali.
  Choroba nie opanowa�a jeszcze Viljara do tego stopnia,
by nie by� w stanie da� sobie rady z powracaj�c� niemal
w r�wnych odst�pach czasu gwa�town� potrzeb� napicia
si� alkoholu. Dla pewno�ci jednak Saga starannie przej-
rza�a skarb Ludzi Lodu, teraz znowu po��czony w ca�o��,
bo wi�ksza cz�� �rodk�w zawsze by�a przechowywana
w Lipowej Alei. Znalaz�a obrzydliwy cierpki korze�
i zmusi�a kuzyna, by go zjad�. Skutek by� taki, �e kiedy
Viljar si�ga� z przyzwyczajenia po co� mocniejszego,
dostawa� gwa�townych wymiot�w. Lekarstwo bardzo mu
si� przyda�o.
  Viljar wprost nie wiedzia�, co jeszcze zrobi�, by
wynagrodzi� cierpienia �onie i synowi. Chcia� za jednym
zamachem nadrobi� wszystko, co w ostatnim okresie
zaniedba�. Saga bowiem zaproponowa�a mu po�yczk� na
najpilniejsze remonty, by uchroni� Lipow� Alej� od
upadku. Ju� nast�pnego dnia po przybyciu Sagi wszyscy
czworo pojechali do Christianii i za�atwili spraw�
po�yczki. W drodze powrotnej byli w znakomitych
humorach. �miali si� i �artowali, nie wiedzieli, jak
dzi�kowa� Sadze. Viljar g�o�no i uroczy�cie obiecywa�, �e
sp�aci wszystko co do grosza, najszybciej jak to mo�liwe.
Ona za� potrz�sa�a g�ow� i zapewnia�a, �e nie ma
po�piechu, Viljar mo�e obraca� tymi pieni�dzmi, jak
d�ugo b�dzie to konieczne.
  W pewnym momencie Viljar spowa�nia� i o�wiadczy�
zgn�biony:
  - Tak okropnie si� wstydz�. Po�yczka to tylko ostat-
nia kropla. Du�o gorsze jest to, co przedtem zrobi�em.
A raczej to, czego nie zrobi�em.
  - Nie musisz si� niczego wstydzi� - powiedzia�a
Belinda �agodnie; i ona, i jej syn mieli takie same po
dziecinnemu ufne spojrzenia. - Henning i ja rozumieli�my
ci� bardzo dobrze, powiniene� o tym wiedzie�. I zawsze
bardzo nam by�o przykro z twojego powodu. Tak
strasznie chcieli�my ci pom�c.
  Viljar skuli� si� z b�lu. Saga my�la�a o jego dzieci�stwie
i m�odo�ci. O tym, �e zawsze wszystkie problemy i trudne
sprawy prze�ywa� w samotno�ci, zamyka� w sobie, nie
umia� si� nikomu zwierzy�. Nie powiedzia� nikomu
o duchu Marty, kt�ry przychodzi� do niego wieczorami,
nikomu nie zwierzy� si�, �e uczestniczy w walce o prawa
najbiedniejszych w spo�ecze�stwie...
  Teraz te� zachowywa� si� tak samo. Tym razem jednak
sprawy by�y du�o powa�niejsze. Nie potrafi� podzieli� si�
swymi k�opotami z najbli�szymi, chcia� im tego oszcz�-
dzi�, a kiedy sytuacja go przeros�a, znalaz� jak najgorsze
wyj�cie: szuka� zapomnienia w alkoholu.
  W gruncie rzeczy jednak Viljar nie by� s�abeuszem. By�
po prostu cz�owiekiem zamkni�tym, prze�ywaj�cym
wszystko w samotno�ci, a przy tym obowi�zkowym,
gotowym ca�� odpowiedzialno�� bra� na siebie.
  Saga powiedzia�a w zamy�leniu:
  - Ja te� ci� rozumiem. By�e� tutaj jedynym potom-
kiem Ludzi Lodu. Tak, teraz masz jeszcze Henninga, ale
to ty powiniene� przekaza� mu spadek. Grastensholm.
Byli�cie z Belind� ca�kiem sami, nikt nie m�g� wam pom�c
ani doradzi�, nie widzia�e� wyj�cia z tego nieszcz�cia. Nie
mog�e� sprzeda� Lipowej Alei i wyjecha� st�d, �eby� nie
wiem jak chcia�, bo wci�� spoczywa�a na tobie od-
powiedzialno�� za Grastensholm. Na dodatek wszyscy
w parafii na tobie skupiali nienawi�� i gniew... Naprawd�,
rozumiem dobrze i ciebie, i Belind�.
  - Zjawi�a� si� tu jak Anio� Str�, Sago - szepn�a
Belinda.
  Na d�wi�k s�owa "anio�" Saga drgn�a i wyraz nieopi-
sanego b�lu pojawi� si� na jej twarzy. W ci�gu ostatnich
dni stara�a si� jak najmniej my�le� o Lucyferze, bo rozpacz
nie pozwala�a jej si� skupia� na sprawach Ludzi Lodu, nie
umia�a jednak do ko�ca panowa� nad swoimi my�lami.
Wspomnienie o ukochanym tkwilo g��boko w jej duszy,
dawa�o o sobie zna� stale, w dzie� i w nocy. Niekiedy by�o
�r�d�em nieprawdopodobnego szcz�cia, �e go pozna�a
i pokocha�a, dodawa�o jej si�, przewa�nie jednak wspo-
mnienia przynosi�y dojmuj�cy b�l. Musia�a przyj�� do
wiadomo�ci, �e nigdy wi�cej nie zobaczy Marcela, nigdy
nie us�yszy jego g�osu, nie zazna jego blisko�ci.
  W takich momentach czu�a si� ca�kowicie pusta w �ro-
dku i tak zoboj�tnia�a na wszystko, �e gotowa by�a
machn�� r�k� na wyznaczone jej zadanie i zostawi�
Grastensholm w�asnemu losowi.
  - Kiedy zmierzymy si� z nieproszonymi go��mi?
- zapyta�a.
  Viljar bez trudu zrozumia�, co Saga ma na my�li.
  - Jak tylko b�dziesz gotowa - odpar�.
  - Oczywi�cie. Chcia�abym tylko przejrze� dok�adnie
ca�y skarb Ludzi Lodu, �eby zobaczy�, czy nie ma tam
czego�, co mog�oby mi si� przyda�. To znaczy, chcia�am
powiedzie�, �e Heike, kiedy sprowadza� szary ludek,
pos�ugiwa� si� skarbem. Wi�c i ja powinnam mie� co�, co
przyspieszy powr�t tamtych do �wiata cieni. Tak mi si�
wydaje.
  W og�le wiem tak ma�o o zawano�ci skarbu, my�la�a
zmartwiona. Trzeba si� kierowa� intuicj�. Je�li jednak jest
tak, jak Viljar m�wi, to upiory rozprawi� si� ze mn�, gdy
tylko odkryj� we mnie najmniejsz� s�abo��.
  Przyjemne widoki, nie ma co!

  Ca�y nast�pny dzie� przeznaczy�a na przygotowania.
  Cho� bardzo starannie przegl�da�a skarb i cho� nie-
zwykle uwa�nie czyta�a prastare zapiski, nie zna�a
niczego, co mog�oby jej pom�c w tym przypadku. Nie
posiada�a, jak Heike, zdolno�ci przywo�ywania duch�w
przodk�w, by zasi�gn�� u nich rady, zreszt� one nie
by�yby w stanie nawi�za� z ni� kontaktu.
  Coraz bardziej przekonywa�a si�, �e jest wobec tego
zadania sama jak palec. Tak jak Shira przed g�rsk� �cian�,
kt�ra mia�a otworzy� jej drog� przez budz�ce trwog�
groty. Teraz przysz�a kolej na Sag�. Jej zadanie polega�o
na czym innym, ale i ona musia�a je wykona� samotnie.
  Poj�cia nie mia�a, co si� z ni� stanie, ale na wszelki
wypadek przygotowywa�a si� do bardzo trudnej walki.
Ca�a tr�jka z rodziny Viljara by�a zgn�biona, wszyscy
bardzo chcieli pomaga�, ale c� mogli zrobi�? Viljar
wielokrotnie pr�bowa� wej�� do Grastensholm, lecz bez
powodzenia. Szare stwory panoszy�y si� tam niepodziel-
nie.
  Saga nie chcia�a podejmowa� walki w czwartek ani
w niedziel�. To nie by�y dobre dni, �eby stawa� twarz�
w twarz wobec ponurych mocy z tamtego �wiata. Musia�a
wi�c odczeka� jeszcze jeden dzie�.
  W ko�cu wszystko by�o gotowe.
  M�oda kobieta wyspa�a si�, a rano zjad�a solidne
�niadanie. Na razie nie mog�a zrobi� nic wi�cej.
  Viljar odprowadzi� j� drog� na skr�ty przez ��ki.
Zatrzyma� si� przed bram�. �yczy� Sadze powodzenia
i zapewni�, �e b�dzie tu czeka� a� do jej powrotu.
  - Nie mo�esz tego robi� - zaprotestowa�a. - Po
pierwsze, nie wiemy, ile czasu mi to mo�e zabra�. Po
drugie, je�li zbyt d�ugo nie b�d� wraca�a, mo�esz nie
wytrzyma� i b�dziesz pr�bowa� tak�e wej�� do dworu,
a tego ci nie wolno!
  - A je�eli w og�le nie wyjdziesz?
  Saga popatrzy�a na zamek duch�w.
  - Daj mi cztery dni!
  - Cztery dni? Czy ty rozum postrada�a�? Ja my�la�em,
�e to chodzi o godziny!
  - Uwa�am, �e cztery dni to ostateczna granica. Tyle
wytrzymam bez jedzenia. Je�li do tego czasu nie wr�c�,
mo�esz uwa�a�, �e mi si� nie uda�o. Ale, oczywi�cie, ja te�
mam nadziej�, �e wystarczy mi par� godzin. Szczerze
m�wi�c, najbardziej bym chcia�a, �eby to by�y minuty
- doda�a ze smutnym u�miechem.
  Viljar patrzy� na ni� zmartwiony.
  - Widz�, �e wcale si� nie boisz! Och, ty nie wiesz, na co
je sta�!
  - S�ysza�am, �e nieumiej�tno�� odczuwania strachu to
te� s�abo��. Dla mnie to jednak przyjemno��, je�li nie
musz� prze�ywa� dodatkowego napi�cia. Viljar, mnie si�
to musi uda�! W przeciwnym razie b�dzie �le z wami,
z twoj� rodzin�. Zreszt� �le b�dzie z ca�ym rodem Ludzi
Lodu!
  - Wiem. Poczekam tu przynajmniej, dop�ki nie wej-
dziesz do domu. Je�li w og�le uda ci si� tam wej��!
Wi�kszo�� pr�b ko�czy�a si� zaraz za bram�.
  Saga skin�a g�ow�.
  Dzie� by� jasny, wprawdzie bez s�o�ca, ale przesycony
bia�ym �wiat�em. Ponownie spojrza�a w stron� domu
i ogarn�� j� bezbrze�ny smutek. Kiedy� Grastensholm
by�o dum� parafii. Meidenowie i Ludzie Lodu wiedli tutaj
pi�kne i na og� szcz�liwe �ycie. Liv piel�gnowa�a sw�j
r�any ogr�d, po kt�rym teraz nie zosta�o nawet �ladu.
Dag zaprasza� swoich koleg�w asesor�w na wspania�e
przyj�cia. Tutaj Mattias prowadzi� lekarsk� praktyk�.
Tutaj przyszed� Heike, samotny olbrzym, i tutaj zamiesz-
ka� ze swoj� Ving� po "odbiciu" dworu Snivelowi.
  A potem wszystko potoczy�o si� nie tak jak trzeba.
Heike, �eby odzyska� Grastensholm wraz z ukryt� na
strychu tajemnic�, musia� sprowadzi� szary ludek, co sta�o
si� przyczyn� nieszcz�cia.
  Saga po raz ostatni zwr�ci�a si� do Viljara:
  - Istnieje pewna mo�liwo�� - powiedzia�a. - To
znaczy mo�e si� zdarzy�, �e stamt�d nie wyjd�. Ale to nie
musi oznacza�, �e mi si� nie uda�o. Gdyby mnie nie by�o
d�u�ej ni� cztery doby, powiniene� zbada�, jak si� sprawy
maj�. Je�li zdo�asz wej�� do dworu, je�eli ci si� uda, to
znaczy, �e dom zosta� uwolniony od upior�w. W takim
razie jednak prosz� ci�, �ehy� wzi�� na siebie opiek� nad
skarbem i �eby� mnie pochowa� na cmentarzu w Grastens-
holm.
  Viljar nie by� w stanie odpowiedzie�. U�cisn�� j� tylko
pospiesznie.
  Wygl�da� teraz du�o lepiej. Starannie ogolony, w�osy
umyte, przystojny, zadbany. Wci�� mia� worki pod
oczami i twarz wyra�nie obrzmia��, ale to powinno
z czasem min��. Viljar dochodzi� do siebie.
  Saga nie mo�e wi�c ponie�� pora�ki i zniszczy� tego, co
si� zacz�o tak dobrze uk�ada�.
  Z bliska dw�r w Grastensholm naprawd� budzi� groz�.
Nawet brama i ogrodzenie by�y zniszczone. Szare, odrapa-
ne, zbutwia�e, poprzewracane.
  A dom...
  Bo�e, dopom� mi, modli�a si� w duchu.
  Z wie�yczki na dachu zosta�y tylko ruiny, w kt�rych
kawki wi�y gniazda. Na tej wie�yczce Liv i Dag bawili si�
w dzieci�stwie, st�d ogl�dali okolic�. W domu nie by�o
ani jednego ca�ego okna. Spoza powybijanych szyb
mign�� czasem jaki� strz�p firanki. �ciany wygl�da�y tak
samo jak p�oty, r�wnie odrapane i szare. Dekoracji nad
bram� prawie nie by�o wida�.
  - Dano wam sze��dziesi�t pi�� lat - sykn�a Saga przez
z�by. - Ale teraz koniec!
  Wiedzia�a jednak, �e ju� nikt nigdy nie odbuduje
szacownego Grastensholm. Nie mia�a poj�cia, jaki los czeka
dw�r, je�li uda jej si� wype�ni� zadanie, ale �aden
z budynk�w, kt�re jeszcze sta�y, nie nadawa� si� do remontu.
  Pomacha�a na po�egnanie Viljarowi, kt�ry znalaz�
sobie miejsce do siedzenia na starej rampie, gdzie daw-
niej wystawiano ba�ki z mlekiem, i przekroczy�a bra-
m�.
  W tej samej chwili us�ysza�a co� jakby westchnie,
podniecone, zdenerwowane, dobywaj�ce si� z wielu
garde�.
  Saga wzi�a ze skarbu Ludzi Lodu tylko jedn� jedyn�
rzecz, kt�ra mog�a j� chroni�. Ale te� amulet nale�a� do
najznakomitszych: alrauna.
  Saga uzna�a w ko�cu, �e i ona ma jakie� prawo do
magicznego korzenia. Dawniej w jej �wiadomo�ci alrauna
by�a do tego stopnia z��czona z Heikem, �e nawet
my�lenie o niej uwa�a�a za �wi�tokradztwo. Po prze�y-
ciach w fi�skich lasach zmieni�a pogl�dy. Tego ranka
z najwi�kszym szacunkiem wyj�a amulet ze szkatu�ki.
A kiedy zawiesi�a go na szyi, nie odnios�a wra�enia, �e jest
ci�ki czy martwy. Ale te� nie u�o�y� si� spokojnie na jej
piersi, jakby nie tam by�o jego miejsce.
  Alrauna czuwa�a.
  W ka�dym razie Saga tak sobie to t�umaczy�a.
  Powinnam by�a tu przyj�� jesieni�, my�la�a Saga
patrz�c na stary, na wp� zrujnowany dom. Na smutnym
opuszczonym dziedzi�cu i w ogrodzie powinny szele�ci�
unoszone wiatrem pi�kne, z�otobrunatne li�cie, tak�e
natura powinna �wiadczy� o upadku, o nadchodz�cej
�mierci. Kawki powinny z krzykiem lata� nad zawalon�
wie��, zmaga� si� z jesiennym wichrem, strz�py firanek
szarpane wiatrem powiewa� nad �lepymi oknami. Drzwi
powinny raz po raz trzaska� g�ucho i odbija� si� ponurym
echem po pustym domu.
  Ale na �wiecie panowa�o lato. Gor�ce, radosne lato.
  Mo�e w�a�nie kontrast pomi�dzy tym opuszczonym
domostwem a pogodn� natur� budzi� takie ponure skoja-
rzenia.
  Zatrzyma�a si� na dziedzi�eu zaraz za bram�. Na-
s�uchiwa�a, wczuwa�a si� w atmosfer� tego miejsca.
  Odnosi�a wra�enie, �e dw�r zamar� ze zdumienia.
  Dlaczego?
  Domy�la�a si� zdziwienia Viljara. Spodziewa� si� zape-
wne, �e w�adcy dworu natychmiast z wielkim gniewem
wyrzuc� j� za bram�, tak jak wielu przed ni�, kt�rzy
pr�bowali si� tam dosta�.
  Viljar siedzia� teraz przed ogrodzeniem i patrzy� na
Sag�, kt�ra zatrzyma�a si� za bram�, szczup�a i bezbronna.
Widok by� tak przejmuj�cy, �e Viljar poczu� przemo�ne
pragnienie napicia si� alkoholu. Wydawa�o mu si�, �e
tylko w ten spos�b zdo�a ukoi� b�l.
  Wyprostowa� si�. To prawda, �e w ostatnich latach
szuka� schronienia w �wiecie iluzji, bo k�opoty go przeras-
ta�y. Ale teraz nic wolno mu powtarza� b��du. Za �adne
skarby.
  Wiedzia� jednak, �e gdyby mia� chocia� kieliszeczek
czego� mocniejszego, �atwiej by�oby mu czeka�. Chwyci�
si� mocno pe�nej drzazg spr�chnia�ej rampy, by nie wsta�
i nie wyruszy� na poszukiwanie w�dki.

  Strych... Powinna wej�� na strych.
  Saga przygl�da�a si� �cianom dworu. Wydawa�o si�
najzupe�niej prawdopodobne, �e wewn�trzne schody si�
zawali�y i dostanie si� na strych b�dzie po prostu niemo�-
liwe. Ale chyba nie, przecie� min�o dopiero dwana�cie
lat, w tak kr�tkim czasie drewno nie zd��y�oby zbutwie�.
Nie, na pewno schody stoj�.
  Ale strych? Strych od pocz�tku stanowi� siedzib�
szarego ludku, nikomu nie wolno by�o tam wchodzi�.
Tula kiedy� pr�bowa�a i usz�a z �yciem wy��cznie dzi�ki
pomocy demon�w. Wszyscy inni zostali dos�ownie roz-
szarpani na strz�py.
  I teraz Saga musia�a wej�� w�a�nie tam. Zdj�a alraun�
z szyi i trzyma�a j� w r�ce.
  Dom i w og�le ca�y dw�r trwa�y w ciszy. Saga wci��
sta�a przed bram�, czeka�a na atak, ale nic si� nie dzia�o.
  L�k? Czy to l�k czai� si� wok� niej w tych chwilach
wyczekiwania? A mo�e to jej w�asny niepok�j sprawia�, �e
w otoczeniu tak�e wyczuwa�a napi�cie?
  Nie, Saga nie ba�a si� ani troch�. By�a po prostu
niepewna, nie wiedzia�a, jak dosta� si� do �rodka. Nie
otrzyma�a przecie� znik�d �adnych instrukcji.
  Mo�e wystarczy, je�li ca�kiem zwyczajnie wejdzie do
domu, potem na strych, i bez k�opotu znajdzie to, co tam
zosta�o ukryte? Nale�y przecie� do wybranych.
  Ale co si� w takim razie stanie z szarymi? Do jej zada�
nale�y przecie� ich unieszkodliwienie, oczyszczenie Gras-
tensholm.
  W ka�dym razie nie mo�e w niesko�czono�� sta� przed
t� bram�.
  Spokojnie ruszy�a zaro�ni�t� �cie�k� przez dziedziniec
w kierunku domu.
  Na razie pozwolono jej porusza� si� bez przeszk�d,
dop�ki nie dosz�a do drzwi wej�ciowych. Tam napotka�a
niewidzialny mur. Jaki� dziwny, mi�kki mur, jak gdyby
pozbawiony woli, stawiaj�cy op�r z wahaniem, stanowi�
wprawdzie zapor�, ale chyba mo�na j� by�o pokona�.
  Saga zatrzyma�a si� i podnios�a r�k�, wn�trzem d�oni
skierowan� ku drzwiom.
  - S�yszycie mnie, stra�nicy dworu? Ja wiem, kim
jeste�cie, znam was wszystkich. Heike przekaza� nam
dok�adne opisy. Je�li nie liczy� drobiazgu pe�zaj�cego po
ziemi, od kt�rego wsz�dzie a� si� roi, w ca�ym dworze
by�o dwadzie�cia sze�� r�nego rodzaju istot. Marta
zosta�a pochowana na cmentarzu, a cztery demony opu�-
cily to miejsce. A zatem zosta�o dwadzie�cia jeden mar
i upior�w. Zwracam si� teraz do was wszystkich, by�cie
dobrowolnie wr�cili do �wiata cieni. Grastensholm ju� do
was nie nale�y!
  Czeka�a. Viljar by� teraz tak daleko od niej, �e cho�
z pewno�ci� s�ysza� jey g�os, to nie m�g� mie� �adnego
wp�ywu na bieg wydarze�. Saga by�a sama i samotnie
musia�a podj�� pr�b� pokonania szarego ludku.
  Niewidzialny mur napiera�. Ostro�nie, ale stanowczo.
  Chocia� wci�� mo�na by�o mie� nadziej�, �e troch�
ust�pi.
  - Ciekawi was pewnie, kim jestem! - zawo�a�a. - Jes-
tem Saga z Ludzi Lodu, zostalam wybrana w�a�nie dla
tego. �ycz� sobie, �ebym mog�a swobodnie wej�� na
strych. Ale nie na tym koniec. Nie chc� wi�cej widzie�
�adnego z was w Grastensholm! Wasz czas tutaj dobieg�
ko�ca ju� dawno temu! Ci, kt�rzy pragn�liby, podobnie
jak Marta, spocz�� w po�wi�conej ziemi, mog� bez obaw
przyj�� do mnie, ja im pomog�. Pozostali wr�c� natych-
miast na tamten �wiat i nigdy wi�cej nie poka�� si�
w Grastensholm!
  Gdzie� niedaleko niej rozleg�y si� z�owieszcze chicho-
ty.
  Ja ich nie widz�, my�ia�a przera�ona. Nie mam takiej
zdolno�ci. Jak, w takim razie, mam je pokona�?
  W nast�pnej chwili jednak u�wiadomi�a sobie, �e si�
myli. Przegni�e drzwi wej�ciowe uchyli�y si� z przera�-
liwym skrzypieniem i na schodach ukaza� si� wysoki,
jakby sztucznie wyci�gni�ty m�czyzna.
  Zachowuj� si� wobec mnie zupe�nie inaczej ni� wobec
ludzi, kt�rzy przedtem pr�bowali wtargn�� na ich teren,
pomy�la�a. Nic si� nie zgadza z opowiadaniami Viljara.
  A zatem pierwsze wra�enie by�o prawdziwe: Szary
ludek nie by� pewien zachowania Sagi, nie wiedzia�, co
ona potrafi, na co j� sta�.
  Nagle na schodach i na trawie przed ni� zaroi�o si� od
upiornych zjaw. Saga patrzy�a na nie i stara�a si� za-
chowywa� tak, jakby nie robi�y na niej najmniejszego
wra�enia. Ale ich obecno�� nape�nia�a j� wstr�tem. Cho-
cia� kilka by�o �adnych, to pewnie elfy, domy�li�a si�.
Widzia�a te� zwyczajnych ludzi, kt�rzy zmarli nag�� lub
tragiczn� �mierci�. Ale wi�kszo�� zjaw budzi�a obrzydze-
nie. Jak na przyk�ad ta wielka g�bczasta mara albo
bezkszta�tne ohydztwa, kt�re nawet trudno okre�li�.
  W ko�cu wysoki m�czyzna z p�tl� ze sznura na szyi
odezwa� si�:
  - A wi�c przybywasz, �eby nas st�d przep�dzi�, Sago?
Odwa�ny zamiar jak na tak� drobn� panienk�!
  U�miecha� si� szyderczo, a wi�kszo�� jego �wity
rykn�a gromkim �miechem. Niekt�rzy przygl�dali jej si�
ch�odno, ale wszyscy wci�� stali w grupie, jedno przy
drugim, jakby bronili si� przed wsp�lnym wrogiem,
kt�rego mo�liwo�ci do ko�ca nie znali.
  - Dobrze wiecie, �e mam do�� w�adzy, by was st�d
wyp�oszy� - powiedzia�a spokojnie. - Dlaczego wi�c nie
odejdziecie bez awantur?
  - No to spr�buj nas zmusi� - rzek� wysoki przeci�gle.
  - Op�r zwr�ci si� przeciwko wam.
  Po czym obie strony zamilk�y i czeka�y.
  W�dr�wka Shiry nie by�a �atwa, my�la�a Saga ze
smutkiem. Musia�a sobie radzi� sama, a przecie� nie mia�a
nadprzyrodzonych zdolno�ci. Musia�a liczy� na swoj�
inteligencj� i tak zwany ch�opski rozum. Wspomaga�a j�
tvlko czysto�� uczu�, jak� zachowa�a, i wiedza, kt�r�
zdoby�a. Villemo tak�e z pocz�tku nic nie wiedzia�a ani nie
mia�a wyj�tkowych zdolno�ci.
  Saga by�a w podobnej sytuacji. Ca�e jej dotychczasowe
�ycie zmierza�o ku tej chwili, cho� nie bardzo nawet
zdawa�a sobie z tego spraw�. Podobnie jak Shira b��dzi�a
po omacku i tak jak tamta prawie nieoczekiwanie stan�a
wobec najwa�niejszego zadania swego �ycia. Jeszcze
bardziej nie przygotowana ni� Shira.
  Nikt jej przecie� nie upomina�, �e powinna �y� w czys-
to�ci. �y�a jak inni ludzie. Co prawda przynios�a ze sob�
na �wiat pewn� rezerw� wobec otoczenia, ale to by�o
wszystko. Pozwala�a sobie na wybuchy z�o�ci skierowane
przeciwko bli�nim, w ko�cowej fazie ma��e�stwa niena-
widzi�a swego m�a. Kr�tko m�wi�c, podlega�a normal-
nym ludzkim s�abo�ciom. Ale te� nie b�dzie musia�a
odnale�� �r�de� �ycia, jak to by�o obowi�zkiem Shiry.
  Mia�a tylko uwolni� Grastensholm od niepo��danych
go�ci.
  Coraz cz�ciej ogarnia�o j� jednak przykre podejrzenie,
�e sprawa nie ogranicza si� do tego "tylko".
  Makabryczne zgromadzenie przed ni� najwyra�niej nie
zamierza�o si� podda� bez waiki.
  Viljar opowiada� o budz�cych trwog� widowiskach,
jakie si� tu rozgrywa�y. O zako�czonych �mier�i� polowa-
niach na ludzi, kt�rzy odwa�yli si� wtarg�� na teryto-
rium szarego ludku.
  Na razie nic takiego si� nie dzia�o. Na razie czekali.
  Niewidzialny mur nadal zagradza� przej�cie, ale nie by�
ju� taki zwarty, a nawet wyra�nie si� chwia�. Zjawy by�y
podporz�dkowane wisielcowi. Sam nie by�by w stanie
zamkn�� jej drogi jedynie si�� woli, reszta musia�a mu
pomaga�. Ale w kilku miejscach ich op�r si� za�amywa�.
  Bali si� jej, nie rozumieli, do czego zmierza. Praw-
dopodobnie szary ludek mia� jak�� s�abo�� i teraz si�
l�kali, �e Saga j� odkryje. To jednak nie wszystko. Bali si�
czego� wi�cej. Tylko czego?
  B�yskawicznie ogarn�a spojrzeniem ca�� gromad�.
  Jedno z nich by�o silniejsze od pozosta�ych, szed� od
niego lodowaty ch��d. Wisielec, rzecz jasna. I elfy! Owe
cudownie pi�kne elfy by�y niebezpieczniejsze od �mierci.
  Ale oto, tam...!
  Dwie ma�e dziewczynki. Saga s�ysza�a o nich. Teraz
sta�y niedaleko niej na poro�ni�tym traw� dziedzi�cu.
Saga zwr�ci�a si� do nich:
  - Nie chcecie spocz�� w po�wi�conej ziemi, dzieci?
Nie chcia�yby�cie le�e� obok mamy i taty?
  W grupie na schodach rozleg�y si� szmery. Gdy tylko
na moment os�abi�a uwag�, kt�ry� z upior�w rzuci� si� na
ni�, poczu�a z�by na ramieniu. Nawet si� nie odwracaj�c
do napastnik�w, skierowa�a w ich stron� alraun�. Upiory
cofn�y si�.
  Wisielec zszed� ze schod�w. Podszed� do Sagi tak
blisko, �e czu�a bij�cy od niego od�r zgnilizny, i powie-
dzia� szyderczo:
  - Ty g�upia, one nie chc� wracae ani do taty, ani do
mamy! To przez rodzic�w zosta�y zamordowane!
  Saga unios�a alraun� i nakaza�a mu, �eby si� wynosi�
i zostawi� dzieci w spokoju.
  Dziewczynki znikn�y w t�umie. Alrauna zdenerwowa-
�a wszystkich. Zapomnieli, �e maj� tworzy� mur, za-
gradzaj�cy Sadze drog�, w�ciek�e rzuci�y si� ku niej, czu�a
ich obecno�� przy sobie, jakby j� otacza�a g�sta, drgaj�ca
paj�czyna. Raz po raz czu�a na twarzy lodowaty powiew.
Oczy wisielca p�on�y gniewem.
  Saga pami�ta�a, jak Vinga zdo�a�a powstrzyma� nap�r
tego samego t�umu tamtej ksi�ycowej nocy na wzg�rzu,
kiedy Heike wywo�a� szary ludek z za�wiat�w.
  - Wynosi� si� st�d, piekielna ho�oto! - wrzasn�la.
  Upiory wycofaly si� niech�mie. W wyniku zamieszania
zapomnia�y stworzy� mur i droga na schody sta�a przed
Sag� otworem. Wbieg�a na nie kilkoma skokami i opar�a
si� plecami o drzwi.
  Wci�� wyci�gaj�c przed siebie alraun� odszuka�a po
omacku klamk� i otworzy�a. Wsun�a si� do �rodka
i pospiesznie przekr�ci�a klucz w zamku, a potem zacz�a
si� rozgl�da�.
  Hall znajdowa� si� w tragicznym stanie. Gdy zatrzas-
kiwa�a drzwi, �ciany odpowiedzia�y jej g�uchym echem.
Po�rodku znowu zobaczy�a obie dziewczynki. Onie�mie-
lone patrzy�y na ni� b�agalnie, ich sinoblade twarzyczki
biela�y w p�mroku, a na g�owach zia�y czerwone rany
zadane siekier�.
  Saga ukucn�a przy dzieciach.
  - Musicie mi powiedzie�, gdzie spoczywaj� wasze
szcz�tki. Postaram si�, �eby to miejsce zosta�o po�wi�co-
ne.
  - My mieszka�y�my w Steinbreta - szepn�a jedna
z dziewczynek dziwnie g�uchym g�osem, - Zosta�y�my
pochowane pod kup� gnoju.
  - Dzi�kuj�. Pomo�emy wam w imi� Boga.
  Siostry u�miecha�y si� �agodnie.
  - W takim razie nie zrobimy ci nic z�ego - powiedzia�a
druga i na oczach Sagi obie rozp�yn�y si� w powietrzu.
  - O dwie mniej - mrukn�a Saga. - W takim razie
pozosta�o dziewi�tna�cie. Nie licz�c drobiazgu.
  Ledwie wypowiedzia�a te s�owa, a rozlegly si� jakie�
szelesty i przez szpar� w drwiach zacz�� wpe�za� do hallu
nieprzerwany strumie� ma�ych szarych istot, rozmaitych
wij�cych si� potwork�w, gnom�w, trolli i wszelkiego
rodzaju ohydy z ludowych wierze�.
  Wi�kszo�� wygl�da�a niegro�nie, lecz inne, trudne do
okre�lenia paskudztwa, w�azi�y na jej buty, pr�bowa�y
wbija� jej w nogi ostre z�by, mimo to sprawia�y wra�enie,
�e gdyby tupn�a, uciekn�.
  - Macie odwag� mnie zaczepia�? - krzykn�a g�o�no.
- Czy nie wiecie, kim jestem? Mam tak� w�adz�, �e mog�
was unicestwi�, je�li dobrowolnie nie opu�cicie domu!
S�yszycie, co m�wi�?
  Naprawd� mam tak� si��? Niewa�ne, chodzi o to, �eby
zastraszy� przeciwnik�w. Saga wpatrywa�a si� surowo
w ma�ego obrzydliwego potworka o d�ugich, stercz�cych
na wszystkie strony w�osach, porastaj�cych bardziej zwie-
rz�ce ni� cz�owiecze cia�o.
  - Ty te� wracaj do swojego �wiata! Natychmiast!
Opu�� Grastensholm i nigdy wi�cej tu nie wracaj!
Zmykaj, ale ju�!
  Heike lub inni dotkni�ci dziedzictwem z�a cz�onkowie
Ludzi Lodu prawdopodobnie przeganialiby potworki za
pomoc� magicznych zakl�� i dramatycznych gest�w. Ona
niczego takiego nie zna�a. M�wi�a po prostu, co jej
przychodzi�o do g�owy, nawet je�li brzmia�o to niezbyt
gro�nie.
  A jednak, ku wielkiemu zdziwieniu Sagi, dwa potwor-
ki parskn�y ze z�o�ci�, po czym odwr�ci�y si�, podpe�z�y
do okna i znikn�y na zewn�trz.
  - No! - skwitowa�a ich zachowanie Saga. - Na tym
polega tajemnica! W gromadzie s� trudne do pokonania.
Ale jedno po drugim...
  Skoro uda�o si� pokona� te dwa z�o�liwe diabe�ki,
wszystko inne powinno by� �atwiejsze. Przez ca�y czas
szare stwory �ywi�y dla niej pewien respekt, a to po-
wstrzymywa�o je przed otarartym atakiem. Nie mia�a
w�tpliwo�ci, �e ka�da z tych istot, zar�wno z tych
mniejszych, jak i wi�kszych, czekaj�cych na dworze,
mog�aby zabi� cz�owieka. Ale ona sama by�a chroniona.
  Nale�a�a do wybranych.
  Nie ba�a si� pe�zaj�cego paskudztwa i to by�o bardzo
wa�ne dla jej bezpiecze�stwa. Krzycz�c i wymy�laj�c,
�apa�a je to za kark, to za ogon, i przegania�a jedno po
drugim. �mieszne by�y te wrzaski, ale co im mia�a
powiedzie�? Przecie� nie mia�a okazji nauczy� si� zakl��
Ludzi Lodu. Stwory by�y orzydliwe w dotyku, �liskie
albo w�ochate, niekt�re jak galareta, niematerialne, co
akurat by�o szczer� prawd�, wi�y si� i wyrywa�y, trudno
bg�o je utrzyma�. Nie chcialy si� podda�! Odnios�a si�
bardzo surowo do dw�ch ma�ych gnom�w, bo przecie�
zosta�y stworzone po to, by �y� z lud�mi w przyja�ni,
pomaga� im w stajniach i oborach. A tymczasem one co
robi�? Przy��czaj� si� do tej diabelskiej ho�oty, kt�ra
doprowadzi�a do ruiny taki pi�kny dw�r!
  Jej wym�wki zrobi�y wra�enie na wszystkich. Szuraj�-
cym strumieniem sun�y ku oknu i t�oczy�y si� potem na
dole w ogrodzie, pe�z�y dalej na pola i do lasu. D�ugi,
szary, wij�cy si� w�� istot z piekielnych otch�ani. Saga
sta�a w oknie i u�miecha�a si� cierpko, patrz�c w �lad za
nimi.
  Gdy znikn�y, wr�ci�a do czekaj�cych j� zaj��.
  Je�li mia�a nadziej�, �e zamki i klucze mog� tu by� jak��
pomoc�, to si� g��boko myli�a. Gromada szarych stwor�w
kl�bi�a si� na pod�odze i schodach wiod�cych na pi�tro.
Ale nie wszystkie. Sporo zosta�o jeszcze za drzwiami.
Przypomnia�a sobie, co czyta�a w ksi�gach Ludzi Lodu, �e
Heike musia� wielu z nich pomaga�, bowiem nie posiada�y
zdolno�ci przenikania przez zamkni�te drzwi.
  W takim razie musz� jeszcze pokona� co najmniej dwie
odmiany, my�la�a.
  Wisielec najwyra�niej traci� cierpliwo��. Przesun�� si�
nad pod�og�, jakby p�yn�� w powietrzu, wprost do Sagi.
Wlepia� w ni� te swoje bezczelne oczy opryszka.
  - Jak widz�, masz odwag� pozbawia� mnie moich
podw�adnych! Zabra�a� mi ju� wielu, zbyt wielu, ale niech
ci si� nie wydaje, �e pozwol� na wi�cej! Jeste� silna, to
prawda, ale mojej w�adzy byle co nie z�amie. Koniec tej
zabawy!
  Zanim zd��y�a otworzy� usta, �eby "potraktowa� go
osobno", jak to w my�lach okre�la�a, ca�a gromada
znikn�a jej z oczu.
  Zaleg�a z�owroga cisza.
  Saga jednak nie zamierza�a marnowa� czasu. Energicz-
nie podesz�a do schod�w i wrzasn�a na ca�y g�os:
  - Diabelska ho�ota! S�yszycie mnie? Do was m�wi�!
Zabierajcie si� st�d i wracajcie do swoich nor! Rozkazuj�
wam opu�ci� Grastensholm!
  W odpowiedzi us�ysza�a gromki szyderczy �miech.
  Nie, tak nie mo�na. Nigdy si� przecie� nie zajmowa�a
wywo�ywaniem duch�w ani niczym podobnym. Nale�a�o
dzia�a� powoli, wyrzuca� jedno po drugim. Tylko �e na
razie nie widzia�a �adnego...
  Wesz�a na schody, kt�re natychmiat zacz�y si� pod ni�
gwa�townie trz���. Saga straci�a r�wnowag� i upad�a,
pr�bowa�a si� chwyci� por�czy, ale ta rozlecia�a jej si�
w r�kach. Rozpaczliwie szuka�a jakiego� innego oparcia.
W ca�ym domu s�ycha� by�o okropriy �oskot i huk, �ciany
si� trz�s�y, schody pod Sag� za�ama�y si� z trzaskiem
i kawa�ki drewna spada�y na pod�og� hallu.
  - Wy dobrze wiecie, �e za mn� stoj� pot�ne si�y!
- krzykn�a ze z�o�ci�.
  Wtedy wszystko usta�o. Ponownie zaleg�a cisza. Wy-
czuwa�o si� w niej wahanie.
  Schody na g�r� by�y zrujnowane.
  Saga musia�a wykorzysta� ten moment niepewno�ci
swoich przeciwnik�w. Balansuj�c na rumowisku, powoli
wczo�giwa�a si� na g�r� i zdo�a�a wej�� na pi�tro, zanim
tamci zd��yli si� ponownie zgromadzi�.
  Tylko �e teraz by�o ich znacznie wi�cej.
  Ruszy�y na ni� z nienawi�ci�, powodowane strachem
i czym� w rodzaju instynktu samozachowawczego.
  Obok niej sun�� jaki� upi�r. Dwuwymiarowy, p�aski,
le�a� w powietrzu, wygina� si� i �mia� jej si� bezczelnie
w twarz.
  Saga wyci�gn�a alraun� tak, �e amulet dotkn�� ducha,
i ostro nakaza�a mu opu�ci� Grastensholm na zawsze.
  Rozleg� si� przenikliwy pisk i sinoblada, pow��czysta
zjawa wylecia�a przez okno.
  Jeszcze osiemna�cioto, liczy�a Saga.
  Teraz jednak upiory rozz�o�ci�y si� nie na �arty.
Z w�ciek�ym wyciem rzuci�y si� na Sag�, warcza�y,
pr�bowa�y j� gry�� i szarpa�. Ona wyci�gn�a w ty� lew�
r�k� i chwyci�a jakie� obrzydliwe, kosmate rami�, kt�re
stara�o si� jej wyrwa�. W momencie kiedy dotkn�a
upiora, sta� si� on wrdzialny i Saga spojrza�a w oczy
mordercy. Po �mierci z�by mu uros�y i wygl�da�y teraz jak
d�ugie, ostre szpile, tam gdzie kiedy� by� nos, zia�a pustk�
czarna dziura.
  - Wracaj natychmiast do grobu, ty upiorze! - wrzas-
n�a Saga.
  Ze w�ciek�ym krzykiem upi�r wylecia� przez okno.
Siedemna�cie, stwierdzi�a Saga. Trzeba wyeliminowa�
jeszcze siedemna�cie sztuk.
  Wtedy zorientowa�a si�, �e zosta�a zamkni�ta, znalaz�a
si� w ciasnym kr�gu lodowato zimnych istot. Nie widzia�a
ich, ale czu�a ich obecno�� wszystkimi zmys�ami.
  "Odejd� st�d" zdawa�y si� m�wi�. "Daj za wygran�,
zanim umrzesz! Wygra� i tak nie mo�esz, wiesz o tym.
Wi�c odejd�, a damy ci wszelkie bogactwa i przyjemno�ci
tego �wiata."
  Mign�o jej przed oczyma mn�stwo wspania�o�ci,
uroda i bogactwo, jakie na ni� czeka�y, i zakr�ci�o jej
w g�owie.
  Elfy. Pami�ta�a, �e by�y cztery. Dwie niezwykle pi�kne
kobiety i dwaj r�wnie urodziwi m�czy�ni.
  Wszyscy uwodzicielscy, podst�pni.
  U�wiadomi�a sobie, gdzie one stoj�. Nie wiedzia�a, jak
wygl�daj�, by�y dla niej niewidoczne, ale domy�la�a si� ich
obecno�ci. Podsuwa�a im alraun� przed oczy, jednemu za
drugim, tak szybko, �e nie mog�y odskoczy�, a ona
krzycza�a, �e maj� wraca� do swoich las�w i na ��ki, gdzie
jest ich miejsce.
  Parska�y rozczarowane, lecz otaczaj�cy Sag� kr�g si�
rozsypa�.
  Co ja bym zrobi�a bez alrauny? my�la�a. Zdawa�a sobie
jednak spraw� z tego, �e nie tylko amulet jej pomaga,
Ona sama tak�e mia�a w�adz�. Czu�a, �e przepe�nia j�
ogromna si�a. Owa si�a wybranych, kt�rej Tarjei nie
zd��y� wykorzysta�. Ta, kt�ra na kr�tko nape�ni�a �ycie
Villemo i Dominika na czas, jakiego potrzebowali, by
przeprowadzi� walk� z m�odym i dzikim Ulvhedinem.
Kiedy go ju� ob�askawili, nadprzyrodzona si�a opu�ci�a
ich.
  Nigdy si� jednak nie spodziewa�a, �e ona sama otrzyma
si�� tak wielk�, i� b�d� przed ni� ucieka�y ciemne moce.
Oczekiwa�a jeszcze zacieklejszej walki. Viljar zreszt�
tak�e. To on j� ostrzega�, �e niebezpiecze�stwo mo�e by�
�miertelne, ale dotychczas nic takiego jej nie zagra�a�o.
wszystko sz�o zdumiewaj�co prosto i g�adko.
  Tylko �e walka si� jeszcze nie sko�czy�a.
  Jeszcze trzyna�cie stwor�w...
  Saga zbli�y�a si� do schod�w wiod�cgch na strych.
  Z dawnej urody i �wietno�ci Grastensholm nie zosta�o
nic. Wszystko by�o odrapane i brzydkie, po�amane i zruj-
nowane. Ogromne dziury w pod�odze, deski takie prze-
gnite, �e co chwila zarywa�y si� pod ci�arem Sagi.
  Nagle co� spad�o jej na plecy.
  Tak, naprawd�. Co� j� przyciska�o do pod�ogi, d�awi�o.
I to co� by�o obrzydliwe. Jaka� g�bczasta substancja
dotyka�a jej sk�ry. Czy to nie pazury skrobi� o pod�og�?
Mara, pomy�la�a Saga. Ta wstr�tna nocna zjawa, kt�ra
niczym je�dziec dosiada�a �pi�cych i panoszy�a si� w ich
snach. Olbrzymia posta� kobieca, ohydna i lepka.
  Odbiera�a Sadze si�y. Saga dysza�a ci�ko, ale kleista
masa zatyka�a jej usta i p�ta�a r�ce.
  Zmaga�a si� z mar� sama, twarz� w twarz, je�li tak
mo�e powiedzie� kto�, kto le�y rozp�aszczony na pod-
�odze pod ci�arem przeciwnika. S�owa nie mog�y prze-
drze� si� na zewn�trz, mimo to jednak wykrzykiwa�a je;
efekt by� taki, jakby krzycza�a w grub� poduszk�, niewy-
ra�nie, niezrozumiale, bo dusi�a si� z braku powietrza:
  - Zgi�, przepadnij, maro nieczysta! Ty t�usty, wstr�t-
ny truposzu! Wracaj do swojego zapaskudzonego �wiata
i do swoich koszmarnych sn�w!
  Rozleg� si� syk, jakby kto� przebil wielki balon,
a potem jeszcze kilka konwulsyjnych pr�b zmia�d�enia
Sagi i ucisk zel�a�, a szpetne przekle�stwo wisielca
pozwoli�o le��cej zrozumie�, �e mary tak�e zdo�a�a si�
pozby�.
  Jeszcze dwana�cioro.
  Kto mo�e znajdowa� si� na zewn�trz? Na dziedzi�cu?
  Istoty z ludowych wierze�. Te za� by�y zwi�zane
z miejscem i nie mog�y si� porusza� jedynie dzi�ki sile
woli. One potrzebowa�y pomocy.
  Ile zosta�o jeszcze w domu? Nie zd��y�a policzy�
stoj�cych u st�p schod�w na strych.
  Nie powinno ich by� wiele. Z pewno�ci� nie...
  Ale upiory sta�y si� ostro�niejsze. Nie zbli�a�y si� za
bardzo do Sagi, wyczekiwa�y na okazj�, �eby si� na ni�,
rzuci� wsp�lnie i rozstrzygn�� pojedynek.
  Tymczasem sta�o si� co� zupe�nie nieoczekiwanego.
Jaki� p�ochliwy kobiecy g�os szepta� pospiesznie u jej
boku, a lodowate d�onie czepia�y si� r�k Sagi.
  - Ratuj mnie! - szepta� g�os. - Uwolnij mnie od tego
strasznego istnienia pomi�dzy �yciem a �mierci�!
  Saga natychmiast zrozumia�a, co to dla niej znaczy.
  - W imi� Jezusa Chrystusa pragn� ci pom�c. Gdzie
zosta�a� pochowana?
  - Po drugiej stronie cmentarnego parkanu. Na prze-
kl�tym placu, pod wielkim krzakiem ja�owca.
  Wisielec dopad� do nich z g�o�nym krzykiem, lecz Saga
zd��y�a szepn�� do kobiety:
  - Wracaj tam natychmiast! Odnajdziemy tw�j gr�b.
  Poczu�a u�cisk lodowato zimnych d�oni, zapewne
w podzi�ce. Kobieca zjawa znikn�a.
  Jeszcze jedena�cie, liczy�a Saga, nie s�uchaj�c prze-
kle�stw wisielca.
  Zacz�a wchodzi� na schody prowadz�ce na strych.
  Znowu kto� zagrodzi� jej drog�. Kto� ow�adni�ty
��dz� mordu. Nagle dwoje pot�nych szcz�k zacisn�o si�
jej na r�ce. Na tej r�ce, w ktorej trzyma�a alraun�.
  Najdro�szy talizman Ludzi Lody potoczy� si� w d�
i zosta� kopniakiem odrzucony daleko od Sagi. Ona
wymierzy�a b�yskawicznie cios, chc�c unieszkodliwi�
monstrum. Musia�a dzia�a� naprawd� szybko, �eby nikt
nie zd��y� ukry� amuletu.
  Modli�a si� w duchu: "Pozw�i mi odzyska� zdolno��
widzenia niewidzialnego!"
  I modlitwa zosta�a wys�uchana. Saga wyczu�a obecno��
w pobli�u czego� nieokre�lonego, zdo�a�a z�apa� co�
Iepkiego, co �mierdzia�o jakby zgni�� wod�, i zawo�a�a:
  - Wyno� si�! Wyno� si� z powrotem do tej kupy
gnoju, z kt�rej przyszed�e�! I nie pokazuj si� tu nigdy
wi�cej!
  Po czym pu�ci�a stwor�. Ta parska�a i plu�a ze z�o�ci,
resztk� si� zepchn�a Sag� ze schod�w i znikn�a.
  Dziesi�cioro...
  Nie ma tego z�ego, co by na dobre nie wysz�o - Saga
upad�a obok alrauny! Z�apa�a j� w tej samej chwili, gdy
jaka� stopa w ci�kim bucie pr�bowa�a kopn�� amulet tak,
by odrzuci� go daleko w k�t.
  - Ach, tak! - spokojnie powiedzia�a Saga nieoczeki-
wanie pewna, jak si� sprawy naprawd� maj�. - Ach, tak!
Zosta�e� ju� tylko ty.
  - Je�li my�lisz, �e �ywa opu�cisz dw�r, to...
  - Wiem, �e wielu twoich czeka na zewn�trz. �ci�le
m�wi�c, dziewi�cioro, prawda? Ale martwmy si� tym, co
mamy tutaj. Prosz� bardzo, twoja kolej.
  Tamten roze�mia� si� tylko ponuro.
  Nie mog�a wywo�a� z mroku jego postaci, nie wiedzia-
�a, gdzie si� znajduje, by� po prostu silniejszy od tamtych.
Odczuwa�a natomiast, �e zionie bezgraniczn� nienawi�ci�.
Przerzedzi�a szeregi jego armii, zosta�y tylko n�dzne
resztki. Tego nie m�g� jej wybaczy�. Nigdy!
  Ale s�owa, kt�re teraz pad�y, zaskoczy�y j�.
  Sta� tu� obok niej.
  - Wejd� na strych, ty wariatko! Id� tam i we� sobie ten
wasz klejnot! A p�niej pogadamy.
  Saga czeka�a z niedowierzaniem. On zapewne chce
�eby odnalaz�a to, co zosta�o schowane na strychu
i potem jej to odbierze.
  Upi�r stawa� si� niecierpliwy.
  - Id� ju�, do diab�a! Widzisz przecie�, �e pozwalam ci
i��! Ale nie my�l sobie, �e si� podda�em!
  Nie by�a w stanie stwierdzi�, czy m�wi szczerze, ale
skin�a g�ow� i zacz�a wchodzi� po schodach. Obejrza�a
si� kilka razy, lecz nikt nie szed� w �lad za ni�, czu�a to.
  Strych przedstawia� sob� okropny widok. Ogromny
i zrujnowany, dach pozapadany, na pod�odze resztki
zawalonej wie�yczki, cz�� stropu zarwa�a si� i spad�a na
d�. Pod�oga trzeszcza�a z�owieszczo pod nogami Sagi.
  Gruba warstwa kurzu pokrywa�a wszystko, pod�og�
i zgromadzone tu niepotrzebne sprz�ty. Jaka� pi�kna szafa
spr�chnia�a do tego stopnia, �e w ka�dej chwili mog�a si�
rozsypa�.
  Ale w jednym miejscu kurzu nie by�o, zosta� zgarni�ty
z pod�ogi jakby podczas gwa�townej walki.
  Saga rozgl�da�a si� uwa�nie w md�ym �wietle przedo-
staj�cym si� tu przez otwory w dachu. Poczu�a ssanie
w �o��dku. To, co widzia�a, to musia�y by� ludzkie
szcz�tki, nic innego.
  "Kto� z w�adz gminnych wszed� kiedy� do dworu.
Nigdy stamt�d nie wyszed�..."
  Odwr�ci�a si� ze wstr�tem. Musia�a oddycha� g��boko,
�eby nie straci� przytomno�ci.
  Skarb Ludzi Lodu. Trzeba szuka�...
  Sta�a bez ruchu z zamkni�tymi oczyma.
  Jaki� dziwny szum wype�nia� jej g�ow�. Ca�e cia�o.
Jak... wibracje? Heike wiele m�wi� o wibracjach. Wielu
z Ludzi Lodu odezuwa�o ten fenomen tutaj na strychu.
Wibracje dochodz�ce z kt�rego� k�ta?
  Powoli odwraca�a g�ow�, nas�uchuj�c.
  O! Tam! W tamtym rogu...
  Przenikn�� j� lodowaty dreszcz. U�wiadami�a sobie co�
jeszeze: dotar�a do niej twarda, nieub�agana prawda, �e nie
jest na tym strychu sama.
  To dlatego wisielec �mia� si� cynicznie!
  Istnia�a jeszcze jedna istota. Wielka, bezkszta�tna,
wyczekuj�ca. Tutaj, na g�rze, czeka�a na Sag�, ca�kowicie
oddzielon� teraz od zewn�trznego �wiata.





        ROZDZIA� XII


  Sporo czasu ming�o, nim Saga odwa�yla si� zrobi�
nast�pny krok. Kiedy jednak sz�a w stron� k�ta, w kt�rym
znajdowa� si� �w nieznany skarb, zmursza�a pod�oga
trzasn�a pod jej stop�, koniec z�amanej deski odskoczy�
i uderzy� w resztki zrujnowanej wie�yczki. Rumowisko
zacz�o si� porusza�, a potem z wielkim hukiem spad�o
w d�, na ni�sze pietro domu, do sypiaini, kt�ra si� tam
w�a�nie kiedy� znajdowa�a. Ca�y strych, ba, ca�y dom
zacz�� si� trz���, w ko�cu jedna ze �cian poddasza za�ama�a
si�, wzniecaj�c tumany py�u.
  Saga sta�a, dop�ki si� wszystko znowu nie uspokoi�o.
  Dom nie powinien umiera� w ten spos�b, my�la�a ze
smutkiem. To niegodne! Zw�aszcza niegodne takiego
domostwa jak Grastensholm z ca�� jego wspania�� histo-
ri�.
  Tym razem musia�a okr��y� rumowisko, �eby dosta�
si� do tamtego k�ta.
  Przez ca�y czas mia�a �wiadomo��, �e co� czy kto� si� tu
na ni� czai.
  Dotar�a do celu. Rozejrza�a si� uwa�nie, ale niczego
specjalnego nie zauwa�y�a.
  I wtedy znowu pojawi�y si� sygna�y. Dla tych, kt�rzy
przychodzili tu przedtem, brzmia�y one ostrzegawczo.
Sadze wyda�y si� przyzywaj�ce.
  Ona musia�a odnale�� to, co zasta�o tu ukryte.
  Wibracje by�y najsilniejsze ko�o du�ej komody. Pod
komod�? Czy naprawd� Saga b�dzie musia�a czo�ga� si�
po tej brudnej pod�odze? No c�! Zdarzaj� si� rzeczy
znacznie gorsze od kurzu. Mia�a ju� okazj� si� o tym
przekona�.
  Teraz by�a po prostu troch� zm�czona.
  Przez ca�y czas we wszystkim, co robi�a, towarzyszy�a
jej nieustannie my�l o jedynym m�czy�nie, kt�rego
kiedykolwiek kocha�a. O Marcelu. Niekredy my�la�a
o nim jako o Lucyferze. Wtedy jednak ogarnia�o j�
uczucie tak gwa�townego szcz�cia, �e zaczyna�o jej si�
kr�ei� w g�owie. Bezpieczniej wi�c by�o wspomina�
Marcela.
  Mia�a wra�enie, �e on tu z ni� jest. �e patrzy, jak Saga
kl�ka i szuka po omacku pod komod�. Ale ani Marcela,
ani Lucyfera, rzecz jasna, w Grastensholm nie by�o. To
tylko ona sobie wyobra�a�a, �e jest, i czerpa�a st�d
pociech�. My�l o nim dawa�a jej poczucie bezpiecze�stwa.
  Wyczu�a d�oni� jak�� szkatu�k�.
  To obiecuj�ce. Nie bez trudno�ci wyci�gn�a szkatu�k�
spod komody. Wygl�da�a na bardzo star�. Okucia i zamek
zardzewia�y tak, �e metal kruszy� si� w palcach.
  Usiad�a na pod�odze wstrzymuj�c dech i obiema
r�kami �ciska�a szkatu�k�. Nagle co� j� uderzy�o w ucho
tak mocno, �e omal nie straci�a przytomno�ci. Wsta�a
zamroczona, ale zanim zd��y�a si� wyprostowa�, zauwa-
�y�a, �e co� si� za ni� skrada.
  By�o to cu� ogromnego, o ile mog�a si� zorientowa�,
miota�o si� wok� niej, wirowa�o, potwornie wielkie!
  Przypomnia�a sobie kilka s��w z kronik Ludzi Lodu:
"Niekt�rzy z nich s� wysocy jak sosny."
  Kog� to brakowa�o ze sporz�dzonej przez Heikego
listy szarego ludku? Wysocy jak sosny?
  Przyciska�a szkatu�k� pod pach�, a w drugiej, unie-
sionej w g�r� r�ce trzyma�a alraun�.
  - Kimkolwiek jeste�, wynijd� st�d - rzek�a, �wiado-
mie u�ywaj�c staro�wieckich s��w. Ci, z kt�rymi teraz
mia�a do czynienia, nale�eli do dawno minionego �wiata.
- Powr�� do tej ziemi, w kt�rej z�o�ono twoje cz�onki!
  Teraz jedno po drugim nast�pi�y trzy wydarzenia.
Najpierw, gdzie� na prawo od Sagi, da� si� s�ysze� kobiecy
�miech, z lewej za� odezwa� si� g�os bardzo starego
m�czyzny, kt�ry pos�ugiwa� si� r�wnie starym j�zykiem:
"Na co ty si� wa�ysz, niewiasto z Ludzi Lodu? Powiadam
ci, �e zostali�my stworzeni z tej samej gliny!" Jednocze�-
nie to co� wielkiego i obrzydliwego, co, jak si� jej
zdawa�o, mia�a przed sob�, zwali�o jej si� na plecy takim
ci�arem, �e opad�a na kolana.
  Teraz ju� wiedzia�a, kto mo�e by� taki wysoki jak dom.
Wyrodze�cy. Nowo narodzone dzieci, kt�re wyniesiono
do lasu, by tam umar�y. Znajdowa�y sobie kryj�wki na
przyk�ad pod pod�og� obory albo w lasach i mog�y
upatrzonego cz�owieka zadr�czy� na �mier�.
  Tu, na g�rze, Saga mia�a przeciwko sobie trzy r�nego
rodzaju upiory. A �aden z nich najwyra�niej nie zamierza�
pozwoli�, by opu�ci�a strych...
  Poczu�a czyje� rami� na swojej szyi, a kiedy chcia�a
sprawdzi�, co to, odnalaz�a dzieci�c� d�o�, tyle �e ogrom-
n�, wi�ksz� ni� jej w�asna g�owa. Zd�awionym g�osem
wyszepta�a, podobnie jak to kiedy� uczyni�a Silje, kiedy
znalaz�a w lesie porzuconego noworodka:
  - Ja ciebie chrzcz� w imi� Ojca i Syna i Ducha
�wi�tego, i nadaj� ci imi� Per. I ciebie chrzcz� w imi� Ojca
i Syna i Ducha �wi�tego imieniem Kari. Amen!
  Przez ca�y czas nie puszcza�a tej potwornie wielkiej
dzieci�cej r�ki.
  U�cisk zel�a�. Jakby i ta ogromna istota, i ona sama
jednocze�nie dozna�y ulgi. Z cichym dziecinnym kwile-
niem, kt�re z wolna przechodzi�o w gaworzenie, potw�r
zsun�� si� z plec�w Sagi.
  - Aha, aha - powtarza� starczy g�os, a dochodzi� jakby
z oddali, zar�wno je�li chodzi o miejsce, jak i o czas. - Nie
jeste� w ciemi� bita, jak widz�. Tak, tak, przecie przyby�a�
tu do nas, a na to trzeba mie� w g�owie nie tylko
Ojczenasz, nie, nie.
  Saga, odk�d znalaz�a si� w Grastensholm, nie od-
czuwa�a najmniejszego l�ku, nic ani na moment jej nie
przestraszy�o. Wiedzia�a, dlaczego tak jest. Oczywi�cie,
jako jedna z wybranych, by�a chroniona przed zakusami
takich jak ci tutaj, ale by�o co� jeszcze. Dane jej by�o
prze�y� najwi�ksz� mi�o��, jaka mo�e po��czy� kobiet�
i m�czyzn�, wi�c teraz, kiedy nic jej ju� nie pozosta�o,
kiedy ukochany opu�ci� j� na zawsze, czego mia�a si�
l�ka�? Kto�, kto nie ma przed sob� przysz�o�ci, nie ma
powodu l�ka� si� tego, co nast�pi.
  Spokojnym g�osem zapyta�a:
  - Kim jeste�? I kim jest ta kobieta?
  - Nie wiesz? - zagulgota�. - Jeste�my przecie� spowi-
nowaceni.
  - Nale�ycie do Ludzi Lodu? - zapyta�a z niedowierza-
niem.
  - O, nie, nie! Do tak szlachetnie urodzonych nie
nale�ymy!
  - Teraz sobie przypominam - rzek�a pospiesznie.
- Wed�ug Heikego by�a tu jeszcze jedna wied�ma.
I czarownik. Zgadza si�?
  - Tak to jest! I je�li nie przyjdzie ci do g�owy, �eby nas
zepchn�� w jaki� ponury k�t albo gdzie indziej, to
mo�emy wyj�� do ciebie i porozmawia�.
  Saga skin�a g�ow�.
  - Macie moje s�owo honoru.
  - To zacnie z twojej strony!
  Z mroku zalegaj�cego strych wy�oni�y si� dwie po-
stacie. Kobieta, kt�r� ka�dy by natychmiast, na pierwszy
rzut oka, okre�li� jako wied�m�, i starszy m�czyzna
w prostym i tak staro�wieckim ubraniu, �e musia� chyba
pochodzi� z epoki �elaza.
  Przygl�dali si� Sadze i u�miechali z podziwem.
  - Zaiste, jeste� cudnym stworzeniem, Sago z Ludzi
Lodu - powiedzia�a kobieta. - Wiele bym da�a, �eby sta�
si� tobie podobn�!
  - Nie jestem a� tak godna zazdro�ci, jak mo�e mog�o-
by si� wydawa� - odpar�a Saga.
  - Tak s�dzisz? A przecie pop�dzi�a� kota temu pys-
kaczowi, kt�ry tu nami dyryguje. I odebra�a� mu wi�k-
szo�� jego poplecznik�w.
  - O, ale ma jeszcze was, prawda?
  - Nie b�dzie mia�, je�li zechcesz nam pom�c.
  - Ch�tnie. Ale musicie mi obieca�, �e opu�cicie Gras-
tensholm.
  - Uczynimy to z rado�ci�. Dojad�o nam ju� to �ycie.
  "�ycie", c� za dziwne wyra�enie w tych okoliczno�-
ciach! Saga st�umi�a u�miech.
  - Czego sobie ode mnie �yczycie? - zapyta�a.
  - By� pokona�a tego szale�ca, w kt�rego w�adzy si�
znajdujemy. Kiedy tw�j krewniak, Heike, odda� ducha,
my tak�e pragn�li�my opu�ci� Grastensholm. Ale ten
podlec by� naszym zwierzchnikiem i narzuci� nam swoj�
wol�.
  - Jakim sposobem? Nie zauwa�y�am, by mia� jakie�
szczeg�lne w�a�ciwo�ci.
  - Dzi�ki! - stary czarownik u�miechn�� si� szeroko.
- Dzi�ki ci za te s�owa, po prostu rozkosz tego s�ucha�.
Ale trzeba ci wiedzie�, �e istnieje specjalna skala ocen,
u nas, wyrzutk�w, tak�e. Tak, tak, zwiemy si� wyrzut-
kami, my, kt�rzy�my nie zaznali spokoju, nie dano nam
miejsca spoczynku.
  - To znaczy, �e wed�ug tej skali on plasuje si�
najwy�ej? Dlaczego?
  Kobieta w czarnym n�dznym ubraniu skrzywi�a si�.
  - On pope�ni� wielkie przest�pstwo, najwi�ksze
w opinii pot�pionych. Zamordowa� dziecko, a uczyni� to
w ko�ciele. Kiedy za� nadszed� ksi�dz, jego r�wnie�
pozbawi� �ycia. Przed o�tarzem.
  Saga zadr�a�a ze zgrozy.
  - Ale to si� musia�o wydarzy� w tutejszej parafii,
skoro Heike m�g� go wywo�a� ze �wia_ta cieni. Nikt mi
nigdy o niczym takim nie wspomnia�, a przecie� gdyby
chodzi�o o ko�ci� w Grastensholm, wszyscy by o tym
wiedzieli!
  - Nie, to nie w tym ko�ciele. Z pewno�ci� jednak
wiesz, �e w dawnych czasach du�e dwory mia�y w�asne
ko�cio�y lub kaplice. A dw�r w Grastensholm jest bardzo
stary. I by�a tu inna pa�ska siedziba, zanim wzniesiono
dzisiejsze domostwo. Na d�ugo przed czasami Meiden�w.
Grzech dokona� si� w�a�nie w dworskiej kaplicy. Zamor-
dowanych z�o�ono w po�wi�conej ziemi, ale nie jego.
  - Ale... - zacz�a Saga niepewnie. - Czy to nie on jest
upiorem z Bagien Wisielca w parafii Moberg?
  - Owszem, tam by�o miejsce ka�ni, ale cia�o przywie�li
tutaj.
  - Gdzie znajduje si� jego gr�b?
  - �ywy masz umys� i nie brak ci rozumu - pochwali�
stary czarownik.
  - Tak�e i moim pragnieniem jest go pokona�, a wszys-
tko wskazuje na to, �e nie�atwo b�dzie go dosta�.
  - Zosta� pochowany na Wzg�rzu Wisielc�w.
  Saga nigdy nie s�ysza�a o �adnym Wzg�rzu Wisielc�w.
  - Mo�e moi krewni b�d� wiedzieli, gdzie to jest.
  - W�tpi�! - przerwa�a jej wied�ma. - Nikt z �ywych
tego nie wie. Wzg�rze Wisielc�w to by�o to niedu�e
wzniesienie ko�o bramy do Grastensholm, gdzie p�niej
wystawiano mleko.
  Tam gdzie usiad� Viljar, nie maj�c poj�cia o grobie
powieszonego opryszka!
  - Dzi�kuj� - powiedzia�a Saga. - W takim razie jest
m�j! Ale wy? Czego oczekujecie ode mnie? Mam wam
urz�dzi� pogrzeb?
  G�os kobiety dochodzi� teraz z oddali niczym echo
z grobowej niszy.
  - Nie, nie! Nam jest tak dobrze razem, �e polatamy
sobie jeszcze po �wiecie par�set lat. Ale nie l�kaj si�, nie
b�dziemy ju� wi�eej k�opota� Ludzi Lodu. Nigdy nie
chcieli�my tego robi�. �ywimy wielki respekt dla twojego
rodu. Zostali�my tu wezwani wbrew w�asnej woli. Jedy-
ne, czego pragn�li�my, to by� unicestwi�a tego �otrzyka.
  - Kim jeste�cie?
  - Ja zosta�am w tutejszej parafii spalona na stosie. Rok
by� wtedy tysi�c pi��set siedemdziesi�ty i �smy. M�j
przyjaciel za� by� pot�nym czarownikiem w poga�skich
czasach. On tak�e przyp�aci� �yciem swoj� sztuk�, ale nie
b�dziemy ci� zadr�cza� opisywaniem, w jaki spos�b go
u�miercono. W tamtych czasach ludziom brakowa�o
delikatno�ci.
  - O, wsp�czesnym te� wiele brakuje, je�li o to chodzi
- mrukn�a Saga. - A zatem opu�cicie teraz Grastens-
holm?
  - Oczywi�cie! Najzupe�niej dobrowolnie.
  Wied�ma podesz�a do Sagi.
  - Pozw�l mi uca�owa� kraj twojej szaty, b�ogos�awio-
ne dziecko!
  M�czyzna za� pochyli� si� przed ni� w g��bokim
uk�onie.
  Saga u�miechn�a si� blado.
  - Nie jestem godna takich podzi�kowa�. Zosta�am
wybrana w�a�nie do tego i do niczego wi�cej. Wydaje mi
si� zreszt�, �e by�o to nies�ychanie �atwe zadanie. Zbyt
�atwe.
  - No, no - zagulgota� znowu stary. - Oka�e si�
z pewno�ci� kt�rego� dnia, kim jeste� i dlaczego tak �atwo
wykona�a� swoje zadanie! Wtedy zrozumiesz.
  Spojrza�a na niego pytaj�co, ale on u�miecha� si� tylko
i potrz�sa� g�ow�.
  Saga opanowa�a si�.
  - Wydale mt si� jednak, ze na dziedztncu czeka na
mnie jeszcze par� zjaw z ludowych wierze�. Co ja mam
z nimi zrobi�?
  Stara wied�ma machn�a lekcewa��co r�k�.
  - Je�li tylko dasz sobie rad� z tym gagatkiem na dole,
nie musisz si� ju� martwi�. Wszyskie duchy b�d� ucieka�
z dworu, gdy tylko ust�pi odr�twienie, w jakie popadaj�
na widok upiora tak wysokiej rangi. Skupiaj si� wy��cznie
na starciu z nim!
  - On mi dobrowolnie nie pozwoli odej��.
  - Nie, nie, tego mo�esz by� pewna. Ale on �ywi dla
ciebie respekt. Wielki, wielki respekt. Wykorzystaj to!
  Szczerze m�wi�c Saga nie zauwa�y�a niczego szczeg�l-
nego w zachowaniu si� wisielca wobec niej. Zastanawia�a
si�, jak post�pawa�. On na pewno zrobi wszystko, �eby jej
st�d �ywej nie wypu�ci�...
  Pod�oga pad jej stopami trzeszcza�a z�owieszczo.
Strych nie by�ju� bezpieezny.
  Gdyby podesz�a do tamtego otworu... Mog�aby wtedy
zobaczy� bram�, gdzie siedzi Viljar i czeka na ni�
dok�adnie na wprost starego wzg�rza wisielc�w. Nie
wiedzia�a, czy Viljar nosi na szyi krzy�yk, nie zna�a jego
religijnych przekona�. Gdyby jednak mia� krzy�yk i gdy-
by ona zawo�a�a, �eby pobieg� i pob�ogos�awi� wzg�rek...?
  Nie! Viljar nie zrozumie, o co jej chodzi, nie z tej
odleg�o�ci. Natomiast wisielec us�yszy i zrozumie... Po-
biegnie tam czym pr�dzej i jeszcze zrobi krzywd� bez-
bronnemu Viljarowi. Nie, to z�y pomys�.
  Trzeba podej�� upiora. Tylko jak?
  Stara kobieta zdawa�a si� czyta� w jej my�lach. Powie-
dzia�a cichym g�osem:
  - On jest pr�ny. I ��dny w�adzy. Wykorzystaj to.
Kiedy rzeczy id� po jego woli, staje si� arogancki i zaczyna
si� puszy�. Jest wtedy mniej uwa�ny.
  Wisielec najwyra�niej ma sporo cech psychopatycz-
nych, pomy�la�a Saga. Serdecznie podzi�kowa�a za infor-
macje i oznajmi�a, �e ma ju� konkretny plan. Powiedzieli
sobie do widzenia i po chwili zrujnowany strych by�
pusty. Starzy znikn�li.
  Saga mocniej obj�a szkatu�k� i ruszy�a ostro�nie ku
schodom. Ca�a ta cz�� strychu zacz�a si� ko�ysa�.
Po�rodku, tam gdzie zwali�y si� resztki wie�yczki, pod-
�oga trzeszcza�a nieprzyjemnie. Saga podbieg�a przestra-
szona do wyj�cia i zacz�a schodzi� w d�. Schody tak�e
ko�ysa�y si� niepokoj�co. Tak jak sobie zaplanowa�a,
udawa�a zm�czon�, sz�a z trudem, zatacza�a si�.
  W ko�cu stan�a znowu na pod�odze pierwszego
pi�tra. Wisielca nie widzia�a, bo schowa� si� przed ni�, ale
wiedzia�a, �e tu jest, gdzie� bardzo blisko niej.
  Nagle us�ysza�a jego g�os tu� przy swoim uchu.
  - No, jak widz�, wr�ci�a�?
  - Tak, zesz�am na d� - j�kn�a. - Ci, kt�rych wys�a�e�
przeciwko mnie, byli trudnymi przeciwnikami. Ale,
oczywi�cie, w ko�cu rozprawi�am si� z nimi.
  - Trudno nie zauwa�y�, �e kosztowa�o ci� to sporo
- powiedzia� z�o�liwie, wyra�nie zadowolony.
  Saga zwr�ci�a si� w stron�, z kt�rej dochodzi� g�os.
  - Jeste� a� takim tch�rzem, �e nie masz odwagi mi si�
pokaza�?
  - Mam swoje zasady post�powania, przynajmniej
w stosunku do ciebie. Pozbawi�a� mnie zbyt wielu moich
podw�adnych. Spodziewam si� teraz, �e w ka�dej chwili
mo�esz wbi� szpony w moj� sk�r�.
  Spojrza�a z nienawi�ci� w jego stron�.
  - Nigdy ci nie wybacz� zdrady, jakiej si� dopu�ci�e�
wobec Heikego z Ludzi Lodu. Nie zamierzam wi�c
ust�pi�, dopadn� ci� kt�rego� dnia, nie uwa�am te�, �e
winna ci jestem jakie� obietnice. Ale ch�tnie zawar�abym
z tob� pewien kompromis. Akurat w tej chwili nie mam
si�y walczy�. Dobrze wiesz, �e je�li si� skoncentruj�
i postaram, zdo�am ci� pokona�. Najpierw jednak chcia�a-
bym odnie�� t� szkatu�k� do Lipowej Alei. Dasz mi woln�
drog�?
  Wisielec zwleka� z odpowiedzi�.
  - Ale wr�cisz?
  - Oczywi�cie, i dobiar� si� do ciebie, mo�esz by�
pewien. Licz� �i� z tym, �e b�dziesz pr�bowa� od-
budowywa� swoje imperium pod moj� nieobecno��, ale
zaryzykuj�.
  Znowu si� namy�la�.
  - M�g�bym unieszkodliwi� ci� natychmiast...
  - Naprawd�?
  - Oczywu�cie - odpar� pospiesznie, ale nie podj��
�adnej pr�by. By�o tak, jak jej m�wili starzy na strychu.
Czu� dla niej respekt, zachawywa� si� bardzo niepewnie.
  Dlaczego?
  - To znaczy, �e pozwalasz mi tu zosta�? - zapyta�
z niedowierzaniem.
  - Na razie tak. Ale uprzedzam ci�, mog� zaatakowa�
w ka�dej chwili.
  U�wiadomi�a sobie, �e wisielec si� u�miecha. Ju�
planowa�, jak zgromadzi swoich zwolennik�w, i gdy Saga
wr�ci, b�dzie du�o lepiej przygotawany.
  - W takim razie idziemy - zdecydowa�a Saga. - I po-
wiedz twoim pomocnikom na dziedzi�cu, �eby mnie
przepu�cili.
  - Prosz� bardzo - zgodzi� si� oboj�tnie. - I zapraszam
z powrotem - doda� z bezczelnym u�mieszkiem, balan-
suj�c na zrujnowanych schodach.
  Saga zesz�a na d�, a potem wysz�a na dw�r bez
�adnych problem�w. Nikogo nie by�o wida�, nikt jej nie
zaczepia�. Nie wiedzia�a, czy wisielec jej towarzyszy, czy
nie. W ko�cu znalaz�a si� poza niebczpiecznym teryto-
rium. Viljar wsta� ze swojego miejsca i szed� jej na
spotkanie. Wygl�da� na zmartwionego.
  - Saga, Bogu niech b�d� dzi�ki, �e wr�ci�a�! Chyba
nigdy jeszcze si� tak z �adnego spotkania nie cieszy�em!
Ale zabawi�a� tam naprawd� bardzo d�ugo.
  Dopiero teraz spostrzeg�a, �e zaczyna si� zmierzcha�.
Naprawd� tak d�ugo by�a we dworze?
  - Ta szkatu�ka... Czy to znaczy, �e ci si� uda�o?
- szepn�� Viljar przej�ty. - I Grastensholm jest wolne od,
no, wiesz od kogo?
  - Jeszcze nie ca�kiem - odpar�a zdyszana. - Viljar, czy
ty masz srebrny krzy�yk? To znaczy, chodzi mi o to, czy
nosisz krzy�yk na szyi?
  Spogl�da� na ni� zdumiony, a potem podni�s� r�k� do
szyi.
  - Mam, naturalnie, �e mam. Dosta�em od Belindy, ona
jest bardzo religijna. Nosz� go ze wzgl�du na ni�...
  Saga przerwa�a mu.
  - Daj mi go teraz, szybko!
  - Co? Ty te� jeste� wierz�ca? - zdziwi� si�.
  - Na sw�j spos�b jestem. Religijne wychowanie
mojego katolickiego ojca zrobi�o swoje. Dzi�kuj� - doda-
�a, bior�c krzy�yk. - To nam pomo�e. A teraz we�
szkatu�k� i jak najszybciej wracaj do Lipowej Alei. Ja
przyjd� troch� p�niej. Spiesz si�! Nie mamy czasu!
  - Nigdzie nie p�jd�! Zostan� z tob�. Widz�, �e jeste�
bardzo zdenerwowana, przyda ci si� moja pomoc.
  - To przynajmniej odejd� na bok. Nie wiem, jak si�
wszystko potoczy. Nie mo�esz zosta� zraniony, wiesz,
zosta� mi jeszcze co najmniej jeden. Ten najgorszy.
  Viljar chwyci� szkatu�k� i pobieg� drog� w stron�
Lipowej Alei, ale niezbyt daleko. Saga dzia�a�a jak
w gor�czce. �ciskaj�c w d�oni krzy�yk, sz�a w stron�
wzg�rka. Po kilku krokach us�ysza�a krzyk. Wo�anie
z dworu, pe�ne przera�enia i w�ciek�o�ci. Wisielec zorien-
towa� si�, co jego przeciwniczka zamierza zrobi�. Saga
zacz�a biec.
  - Saga! Uwa�aj, on ci� goni! - krzykn�� Viljar.
  Spojrza�a za siebie. Wisielec by� tak zdenerwowany, �e
zapomnia� sta� si� niewidzialny. Gna� jak burza, wyci�ga�
swoje i tak niesamowicie d�ugie nogi i wrzeszcza� nie-
ustannie.
  Najwyra�niej nie brak i takich, kt�rym nie spieszno do
spokojnej mogi�y! Powieszony nigdy przedtem nie mia�
tak wysokiej pozycji jak w Grastensholm, kiedy panowa�
nad sporym oddzia�kiem upior�w. Dobrze si� z tym czu�
i nie cheia� zmian.
  By�o ju� bardzo niedaleko wzniesienia, ale jednak
jeszcze kawa�ek, a powieszony p�dzi� z potworn� szybko-
�ci�. Saga bieg�a przez le��ce od�ogiem pole i krzycza�a do
Viljara, by si� wystrzega� upiora. W krytycznej sytuacji
mo�e z�apa� Viljara jako zak�adnika, �eby szanta�owa�
Sag�. Musia�aby wtedy ust�pi�.
  Nie mia�a czasu patcze�, co si� dzieje z kuzynem, jej
jedynym celem by�o wzniesienie, owo dawne szubieniczne
wzg�rze, o kt�rym teraz ju� nikt nie pami�ta�. Jeszcze
kilka krok�w... Ale powieszony zbli�a� si� nieustannie,
s�ysza�a tupot, czu�a jego straszliw� z�o��. Gdyby przysz�o
co do czego, nie b�dzie mia� lito�ci. �arty si� sko�czy�y,
teraz gra toczy si� o jego "�ycie", je�li mo�na si� tak
wyrazi�.
  Stopy Sagi ledwo dotyka�y trawy porastaj�cej wznie-
sienie, dos�ownie p�yn�y ponad ziemi�. Upi�r dysza� iej
w kark i nagle potwornie d�ugie rarni� dotkn�o jej barku.
Saga bez tchu rzuci�a si� naprz�d. Na szyi mia�a alraun�,
ale ta nie mog�a jej w niczym pom�c, tutaj potrzebny by�
krzy�.
  Trzyma�a go mocno w wyci�gni�tej r�ce, posta�
Ukrzy�owancgo kierowa�a ku ziemi. Wisielec potkn�� si�
i zatoczy�, ale nie upad�. Jakby resztk� si� rzuci� si� na
Sag�, poczu�a obrzydliwy smr�d od ramienia, kt�re
zaciska�o si� jej na szyi, i nagle wydarzenia potoczy�y
z zawrotn� szybko�ci�. Zdawa�o jej si�, �e s�yszy jak
dalekie nawo�ywania, kt�re wiatr niesie od strony Gras-
tensholm. Ci z szarego ludku, kt�rzy tam jeszcze zostali,
wo�ali do swojego przyw�dcy: "Nie ruszaj jej, nie ruszaj
jej, ona jest �miertelnie niebezpieczna!" R�wnocze�nie
wisielec otrzyma� pot�ny cios i a� zawy� z b�lu. Upad� na
ziemi�, rycza� i wi� si� jak sieczony biczem w��.
  Saga stara�a si� go przekrzycze�:
  - W imi� Boga Ojca i Syna i Ducha, po�wi�cam
ziemi� i wszystko, co ona kryje. Moja osoba jest zbyt
marna, by dokonywa� po�wi�cenia, ale musz� to uczyni�,
zatem b�agam Ci�, Panie Bo�e, pom� mi!
  Przez ca�y czas trzyma�a krzy�yk skierowany ku ziemi.
  Krzyk powieszonego stawa� si� coraz cie�szy, coraz
bardziej piskliwy. Ca�a posta� blak�a, jakby wysycha�a,
robi�a si� mniejsza i mniejsza, zawodzi�a �a�o�nie, a�
w ko�cu z westchnieniem rezygnacji, a potem ulgi wsi�k�a
w ziemi�.
  Saga podnios�a si� z kl�czek. Nogi si� pod ni� ugina�y,
niepewnie schodzi�a ze wzniesienia ku polom.
  Co to si� sta�o? Co� czy kto� wymierzy� wisielcowi ten
straszny cios, zanim ona zd��y�a wypowiedzie� b�ogo-
s�awie�stwo nad jego grobem i zmusi� go do poddania
si�. Czy to krzy� sprawi�? A mo�e alrauna? A mo�e fakt, �e
ona sama nale�y do wybranych...?
  �adne z tych przypuszcze� nie wydawa�o jej si�
prawdopodobne.
  Viljar znowu szed� jej na spotkanie.
  - O m�j Bo�e, Sago - szepn�� poblad�ymi wargami.
Wi�cej nie by� w stanie wykrztusi�.
  Obok przemkn�y z cichym szumem jakie� bia�e cienie
i znikn�y w lesie.
  - To maruderzy opuszczaj� dw�r - wyja�ni�a dr��cym
g�osem, bo ostatnie prze�ycia bardzo j� wyczerpa�y.
- Teraz Grastensholm jest naprawd� wolne. Jutro p�jd�
do ko�cio�a podzi�kowa� za pomoc.
  Zatrzymali si� przestraszeni. Od strony starej szlacheckiej
siedziby s�ycha� by�o g�uchy �oskot. Wstrz�sn�� domem tak,
�e �ciany si� zachwia�y, ale nie upad�y. Wiedzieli jednak, �e to
ju� d�ugo nie potrwa. Dach zako�ysa� si� i run�� do �rodka.
  - Jakby dom na ciebie czeka� - szepn�� Viljar.
  Saga nie by�a tego taka pewna.
  - Ja sama zarwa�am w jednym miejscu pod�og� na
strychu - wyja�ni�a. - To m�g� by� �miertelny cios dla
ca�ego budynku.
  - Naprawd� by�a� na strychu? No tak, przynios�a�
przecie� szkatu�k�.
  Wracali do Lipowej Alei. Saga wzi�a od Viljara
skrzyneczk� i ogl�da�a j� uwa�nie.
  - Mo�emy to otworzy�? - zapyta� Viljar.
  - Nie, dopiero w domu. My�l�, �e Belinda i Henning
powinni przy tym by�.
  - Dzi�kuj�, �e o nich pomy�la�a�. Chcesz mi opowie-
dzie�, co si� tam dzia�o?
  - Jeszcze nie teraz. Opisz� wszystko w ksi�gach Ludzi
Lodu i b�dziecie mogli przeczyta�. Nie chcia�abym o tym
rozmawia�. To wszystko by�o... okropne!
  - Rozumiem ci�.
  Wr�cili do male�kiej rodziny Viljara. Henning i Belin-
da witali ich wzruszeni, obejmowali Sag� i wszyscy
cieszyli si�, �e koszmar dobieg� ko�ca. Grastensholm by�o
wolne, oni sami uratowani od n�dzy.
  W ko�cu wszyscy zgromadzili si� wok� szkatu�ki.
  - Jeste� pewna, �e naprawd� kryje si� tam jaka�
tajemnica? - zapyta� Viljar.
  - Oczywi�cie - odpar�a Saga. - Nie mam co do tego
najmniejszych w�tpliwo�ci.
  - I szary ludek zgodzi� si� ci to odda�?
  - Ich to nie interesowa�o.
  Z nabo�nym skupieniem Viljar podni�s� wieko.
  Trzeba by�o sporo czasu, zanim poj�li, �e te bardzo
zniszczone kartki to dziennik Silje z Doliny Ludzi Lodu
Jeszcze d�u�ej musieli si� m�czy�, nim zdo�ali odczyta�
niewyra�ne pismo. Najwi�cej czasu jednak potrzebowali
na to, by zrozumie� istot� sprawy: �e mianowicie na jednej
z tych kartek znajduje si� szczeg�owy opis miejsca,
w kt�rym zosta�o zakopane naczynie Tengela Z�ego,
zawieraj�ce wod� z�a. Silje nie domy�la�a si�, co takiego
zobaczy�a Sol. Opisa�a jednak miejsce z najdrobniejszymi
szczeg�ami. I Kolgrim to zrozumia�. A tak�e Tarjei.
Dlatego obaj musieli umrze�...
  P�niej potomkowie Ludzi Lodu szukali tylko po
omacku.
  A teraz oni...
  - Kim b�dzie ten, kto wyprawi si� w g�ry? - za-
stanawia� si� Henning.
  - W ka�dym razie to nie ja - powiedzia�a Saga. - Ja nie
otrzyma�am wyj�tkowej si�y. Ju� w�a�ciwie w og�le nie
mam si�, �adnych. Jestem jedn� z wybranych, ale mia�am
tylko oczy�ci� Grastensholm i odnale�� ten dziennik.
  - My�l�, �e masz racj� - rzek� Viljar. - Z powodu
szarego ludku nasi przodkowie musieli wcze�niej ni�
zamierzali znale�� kogo� wybranego, �eby dziennik nie
przepad� w zrujnowanym domu. I nie s�dz� te�, �eby
kt�re� z nas trojga mog�o wchodzi� w rachub�, je�li idzie
o Dolin� Ludzi Lodu. Bogu niech b�d� za to dzi�ki!
  - Musimy czeka� - westchn�a Saga. - Teraz napisz�
do Christera i Malin do Szwecji. M�j Bo�e, Viljar, jak
niewiele nas zosta�o! Zaledwie pi�cioro, to straszne!
Musisz schowa� t� ksi��eczk� w absolutnie pewnym
miejscu.
  - Schowam j� w tej ukrytej szafie, gdzie przechowuje-
my butelk� z wod� Shiry i znaleziska z Eldafjordu
- poinformowa� kr�tko.
  - Znakomicie. Niech tam dziennik czeka, dop�ki nie
narodzi si� w�a�ciwa osoba. I �eby si� to sta�o jak
najszybciej!
  - Amen - doda�a Belinda.

  W nocy Saga obudzi�a si�, bo co� jej si� �ni�o. Usiad�a
na ��ku i rozgl�da�a si� po swoim przytulnym pokoju.
By�a sama, ani �ladu nikogo obcego.
  Co to jej si� �ni�o?
  I czy to rzeczywi�cie by� sen?
  Jaka� przyjazna dusza sta�a przy jej ��ku i szepta�a:
  "Dzi�kuj� ci, Sago! Dzi�kujemy ci wszyscy. Ale chyba
rozumiesz, Sago z Ludzi Lodu, �e wszystko posz�o zbyt
�atwo?"
  "Tak" odpar�a. "Ja te� tak uwa�am. Zbyt �atwo.
  "Masz racj�. Spodziewali�my �i�, �e b�dziesz musia�a
stoczy� o wiele ci�sz� walk� z szarymi. Martwimy si�
o ciebie. Bardzo si� martwimy. Ale nic nie mo�emy
zrobi�, wiesz przecie�."
  I w�a�nie wtedy si� obudzi�a. Ale w pokoju nie by�o
nikogo.

  - Steinbrota? - dziwi� si� proboszcz. - Nie znam
miejsca o takiej nazwie.
  - To mo�e by� jaka� stara nazwa - t�umaczy�a Saga,
siedz�c w pokoju na plebanii w towarzystwie rodziny
Viljara.
  Pastor przegl�da� parafialne ksi�gi.
  - To mog�aby by� jaka� komornicza zagroda - powie-
dzia� zamy�lony.
  Przygl�da� si� go�ciom przez grube okulary. Uwa�a�
zapewne, �e przyszli tu w do�� niezwyk�ej sprawie, ale te�
Grastensholm nie by�o zwyczajnym dworem. On sam te�
raz tam by�, przeszed� przez bram�, ale natychmiast
gwa�towny podmuch wiatru wyrzuci� go z powrotem
i pogna� daleko na pola.
  A oto teraz ta m�oda kobieta ze Szwecji przep�dzi�a
upiory i przychodzi tu z pro�b� o po�wi�cenie paru miejsc
w parafii. Wszyscy czworo siedz�cy przed proboszczem s�
tacy pewni, tacy przekonani, �e nie mo�na im nie wierzy�.
  - O, tutaj co� mam! - wykrzykn�� proboszcz. - Stenb-
raten to znaczy to samo, co Steinbreta. Niech no
zobacz�... Te stare zapisy nie tak �atwo odczyta�...
"Stenbraten, komornicza zagroda, nale�y do Grastens-
holm. Zburzona w roku 1499, po rodzinnej tragedii.
Nigdy p�niej nie zamieszkana, ludzie gadali, �e w okolicy
straszy..."
  - No, to by si� zgadza�o - powiedzia� Viljar. - Ale
gdzie to jest?
  - To w�a�nie jest pytanie - westchn�� proboszcz. - Ale
poezekajcie, mamy przecie� map� parafii...
  Znowu przez chwil� szuka� w papierach, a potem
wszyscy pochylili si� nad sto�em, na kt�rym le�a�a mapa.
  - Wi�kszo�� zagr�d komorniczych znajdowa�a si�
w lasach i na wzg�rzach - wyja�ni� Viljar. - Tak jak
Svanskogen czy zagroda Klausa i Rosy. Moja babcia
Vinga powiedzia�aby nam o tym sporo, ona zna�a wzg�rza
z czas�w, kiedy sama mieszka�a w lesie przez kilka lat. Ale
i ja w�drowa�em tam nie raz. I znam mn�stwo miejsc,
gdzie s� �lady dawnych zagr�d.
  Wodzi� palcem po mapie.
  - Tu, na przyk�ad, s� �lady po murach... Co tu jest
napisane? "Odetj..." Nie, to nie to. Ale jest wiele innych
na skraju las�w i wy�ej.
  - Tam! - wykrzykn�� proboszcz wskazuj�c palcem na
g�r� mapy. - Tam, niedaleko od Svartskogen!
  Saga czyta�a z wysi�kiem. Mapa by�a zniszczona,
a wszystkie nazwy podawano w skr�cie. "St. br." Tak! To
tam!
  Pojechali w g�ry wszyscy jeszcze tego samego dnia,
proboszcz zabra� �wi�con� wod�, liturgiczne szaty
i wszystko, co potrzebne do ceremonii. Liczyli si�
z tym, �e nie odnajd� ma�ych dzieci�cych zw�ok, mo�e
nawet nie ma ju� �ladu obory, nie m�wi�c o gnojowis-
ku. Towarzyszy� im ko�cielny, cho� on odnosi� si� do
ca�ego przedsi�wzi�cia z najwy�sz� podejrzliwo�ci�. Nie
rozumia�, o co w tym wszystkim chodzi, i nie chcia�
rozumie�.
  Odszukanie resztek zabudowa� zaj�o im bardzo wiele
czasu. Na miejscu zagrody wyros�y wielkie drzewa.
W ko�cu jednak ustalili, gdzie sta� dom, proboszcz w�o�y�
ornat i w g��bi g�stego lasu rozpocz�o si� nabo�e�stwo.
Saga u�wiadomi�a sobie, �e nigdy przedtem nie prze�y�a
czego� r�wnie smutnego a jednocze�nie przepe�nionego
takim spokojem jak ta uroczysto��, gdy stali wszysey
w milczeniu, a w mrocznym lesie s�ycha� by�o tylko �piew
kap�ana.
  Nast�pna ceremonia mia�a si� odby� na cmentarzu, ale
wtedy nieoczekiwanie ko�cielny wyst�pi� z protestami.
O�wiadczy�, �e nie pozwoli szuka� szcz�tk�w nieszcz�snej
kobiety, powinni zrozumie�, �e to niemo�liwe. I czy
proboszcz zamierza po�wi�ci� miejsca spoczynku wszyst-
kich pot�pie�c�w? Kobieta by�a jawnogrzesznic�, musi
ponic�� kar�. Czy kto� mo�e bra� na swoje sumienie
takie...?
  - A czy pan, panie Olsen, we�mie na w�asne sumie-
nie to, �e odm�wiono pomocy �a�uj�cej grzesznicy?
- zapyta� proboszez �agodnie. - Pan Jezus tak nie
post�powa� i naucza� te� inaczej. Ale mo�e pan Olsen
wie lepiej?
  - Nie, oczywi�cie, �e nie! Ale wszyscy pozostali...?
  - Od lat si� zastanawia�em, gdzie w dawnych czasach
grzebano przest�pc�w - powiedzia� proboszcz. - No
i teraz wiemy. Nie mo�emy co prawda przenie�� ich
doczesnych szcz�tk�w na cmentarz, to by�oby za trudne,
ale mo�emy poszerzy� cmentarz. Przy��czymy te zaro�la,
wytnie si� stare, uschni�te ja�owce...
  I tak si� sta�o. Proboszcz by� dobrym i wyrozumia�ym
cz�owiekiem.


  Postanowiono, �e Grastensholm zostanie przej�te
przez gmin�. Za odpowiedni� zap�at�, rzecz jasna. Zreszt�
parafia si� ju� nie nazywa�a Grastensholm. Terytorium
wesz�o w obr�b du�ego okr�gu o nazwie Asker.
  Za pieni�dze uzyskane ze sprzeda�y du�ego dworu
rodzina Viljara b�dzie mog�a stan�� na nogi. Doprowadz�
do porz�dku Lipow� Alej� i b�d� mogli skoncentrowa�
si� na tym gospodarstwie, kt�rego nie chcieli st� pozby�,
mimo �e osadnictwo o miejskim charakterze zbli�a�o si�
do nich coraz bardziej.
  Ziemie nale��ce do Grastensholm mia�y zosta� po-
dzielone i przy��czone do innych okolicznych dwor�w.
Pewn� cz�� zachowa� mia�a, rzecz jasna, r�wnie� Lipowa
Aleja, kt�ra zreszt� graniczy�a zawsze z Grastensholm. Na
miejscu zniszczonego przez szary ludek dworu postano-
wiono za�o�y� park, bo, mimo zapewnie� Ludzi Lodu,
nikt nie cheia� si� tam osiedli�. ��ki i nieu�ytki w�adze
gminy przeznaczy�y pod zabudow�.
  Dawne szlacheckie gniazdo Grastensholm zosta�o zr�w-
nane z ziemi�. Nie zosta�o nic, co mog�oby je przypomi-
na�. Nawet ko�ci� otrzyma� inn� nazw�.
  Lipowa Aleja by�a teraz niczym wyspa po�r�d nowych
eleganekich willi.
  Saga we wszystkim pomaga�a swoim krewnym, rada,
�e mo�e si� przyda�. Sama jednak nie odczuwa�a �adnej
rado�ci �ycia. Zadanie zosta�o wype�nione. Czy mia�a do
ko�ca swoich dni �y� z pustk� w duszy i t�sknot� w sercu?
Widzia�a przed sob� niesko�czenie wiele niesko�czenie
d�ugich lat wype�nionych t�sknot�. Straszna wizja!
  Trwa�o to kilka tygodni, a� kt�rego� dnia pod koniec
lata wszystko odmieni�o si� gruntownie. Wtedy Saga
zrozumia�a, co si� z ni� naprawd� sta�o. Dlaczego tak
�atwo jej posz�o w Grastensholm. Dlaczego szary ludek si�
jej przestraszy�. Dlaczego wisielec nie m�g� jej bezkarnie
dotkn��. I dlaczego wied�ma jej zazdro�ci�a.
  Teraz i ona wiedzia�a.
  Saga spodziewa�a si� dziecka. To nie jej, wybranej
c�rki Ludzi Lodu, ba�y si� i nie tylko j� czci�y istoty
z tamtego �wiata. Nie krzy� je do tego sk�ania� i nie
alrauna.
  To dziecko, kt�re w sobie nosi�a. Bo ojcem dziecka by�
Lucyfer. Sam Anio� Ciemno�ci.
  Tego wieczora, kiedy u�wiadomi�a sobie prawd�,
d�ugo siedzia�a na ��ku. Najpierw trwa�a w bezruchu,
pozwala�a, by ta nowina, ta pewno�� wype�ni�a j�,
umocni�a si�. Potem wsta�a z radosnym, niecierpliwym,
g�o�nym �miechem. Wyci�ga�a w g�r� ramiona, �mia�a si�
i p�aka�a na przemian ze szcz�cia.
  Nareszcie chcia�a �y�!






        ROZDZIA� XIII


  Saga zwierzy�a si� Belindzie, z kt�r� bardza si�
zaprzyja�ni�y.
  �ona Viljara wpatrywa�a si� w ni� swoimi wielkimi
dziecinnymi oczyma.
  - Chce... Chcesz powiedzie�, �e to �w m�czyzna,
kt�rego spotka�a�... w podr�y?
  - Tak, Belindo! - zawo�a�a Saga rozpromieniana.
- I zapewniam ci�, �e nie ma w tym nic nieprzyzwoitego,
bo kochali�my si� nawzajem tak, �e nie przvpuszeza�am, i�
to jest w og�le mo�liwe. Poza tym on wiedzia�, �e mamy
bardzo ma�o czasu, by� ju�... �miertelnie chory.
  Belinda wcale nie uwa�a�a, �e pope�nili grzech, nie to
dr�czy�o jej prostolinijn� natur�.
  - By�a� przecie� m�atk� - rzek�a zamy�lona. - To
znaczy, �e mog�aby� wszystkim m�wi�, �e to tw�j m�� jest
ojcem dziecka. Wiesz, jacy ludzie bywaj� okrutni.
  Saga skrzywi�a si�. My�l o Lennarcie jako ojcu jej ju�
tak bardzo kochanego dziecka sprawi�a jej przykro��. Ale
Belinda mia�a, oczywi�cie, racj�.
  - Na razie nie b�dziemy m�wi� nic - o�wiadezy�a.
- Dap�ki ludzie sami nie zaczn� pyta�. A potem powiemy,
�e to m�j m��, nikt nie musi wiedzie�, jak by�o naprawd�.
  Obie m�ode kobiety m�wi�y teraz tylko o dziecku,
kt�re mia�o si� narodzi�. Belinda sta�a si�, je�li to mo�liwe,
jeszeze bardziej sympatyczna i troskliwa, a Saga inte-
resowa�a si� wszystkim jak nigdy przedtem. M�ezy�ni
zostali, rzecz jasna, poinformowani, ale oni nie pytali
o szczeg�y, cieszyli si� po prostu szcz�ciem Sagi.
Nikomu w rodzinie nawet do g�owy nie przysz�o, �eby
robi� jej jakie� wym�wki.
  Saga rozpocz�a nowe �ycie.
  Viljar ju� wcze�niej zacz�� budowa� nowy dom
mieszkalny w Lipowej Alei i w listopadzie rodzina
mag�a si� przeprowadza�. Wielu s�siad�w przysz�o im
pamaga�. Zc srarego dumu przeniesiono wszystkie
rodzinne klejnoty, jak na przyk�ad witra�, kt�ry Bene-
dykt Malarz zrobi� kiedy� dla Silje, cztery portrety
dzieci: Liv, Daga, Sol i Arego, namalowane przez Silje,
skarb Ludzi Lodu, a tak�e meble, kt�re zabrano
z Grastensholm, zanim szary ludek rozpanaszy� si� we
dworze, oraz wszystkie w�asne meble i sprz�ty domo-
we.
  Nowy dom by� wi�kszy i znacznie cieplejszy.
  Viljar m�g� si� nareszcie cieszy� �yciem. Najtrudniej-
sze lata mieli za sob�.
  Przed Bo�ym Narodzeniem on i Belinda przyszli do
Sagi z wielk� pro�b�. Chadzi�o u to, �e przyrodni brat
Viljara, Jolin, wr�ci� na Zachudnie Wybrze�e. Nie do
Eldafjordu, co to, to nie, osiedli� si� z rodzin� w Jaeren,
daleko na po�udnie od Eldafjordu. Ot� Viljar i Belinda
od dawna chcieli ich tam odwiedzi�, nigdy jednak nie
mieli ani za co, ani z kim zostawi� domu. Czy nie mogliby
pojecha� teraz, na Nowy Rok? Wyjechaliby zaraz po
�wi�tach. Henning zostanie z Sag�. Ch�opiec znakomicie
sobie radzi z prac� w obej�ciu, sam umie wszystko zrobi�,
w ka�dym razie przez kr�tki okres ich nicobecno�ci b�dzie
pracowa�, przedtem nie chcieli go zostawia�, ale teraz,
kiedy jest Saga...
  Oczywi�cie, i Saga, i Henning zgodzili si� na ich
wyjazd. Ch�opiec nie m�g� im towarzyszy�, bo kto� musia�
si� zajmowa� zwierz�tami. Oboje z Sag� dadz� sobie rad�
i b�dzie im razem dobrze, zapewniali. Viljar i Belinda
liczyli, �e wr�� w pocz�tkach lutego, a przecie� Saga
oczekiwa�a dziecka nie weze�niej ni� w kwietniu. Mieli
podr�owa� statkiem wzd�u� wybrze�a. Saga martwi�a
si� co prawda, �e o tej porze roku morska podr� mo�e
by� niezbyt przyjemna, lecz uspokajali j�, �e "Emma"
jest solidnym statkiem i wiele razy pokonywa�a ju� t�
tras�.
  Najpierw jednak by�y �wi�ta.
  Saga czu�a si� znakomicie. Cieszy�a si� bardzo na
gwiazdk� sp�dzon� na wsi. Zaczyna�a te� robi� plany, jak
urz�dzi sobie �ycie, gdy dziecko b�dzie ju� na �wiecie,
gdzie zamieszka, bo przecie� nie mog�a na zawsze pozo-
sta� w Lipowej Alei, cho� gospodarze serdecznie j�
zapraszali.
  I w�a�nie w same �wi�ta, podczas uroczystego obiadu,
u�wiadomi�a sobie co�, co powinna by�a wiedz�e� od
dawna.
  Siedzia�a przy stole i przygI�da�a si� Henningowi,
rozmawiaj�cemu z ojcem. Jaki ten ch�opiec jest prosto-
linijny i naturalny, doprawdy wspania�e dziecko. Wkr�tce
ona sama b�dzie mie� pewnie takiego samego malca.
Zacz�a wspomina� Malin, swoj� serdeczn� przyjaci�k�
z pokolenia Henninga. Ona te� jest niezwykle sympatycz-
n�, zr�wnowa�on� osob�.
  I nagle dozna�a szoku.
  Zawsze traktowa�a prawie r�wn� jej wiekiem Malin
jako osob� ze swojego pokolenia. Ale to przecie� niepraw-
da! Malin nale�a�a do generacji Henninga! Dwoje uda-
nych, normalnych m�odyeh ludzi.
  W takim razie urodzi si� jeszcze tylko jedno dziecko
w tym pokoleniu, jej dziecko! Sagi!
  G��boko wci�gn�a powietrze. Dziecko porusza�o si�
w niej, w og�le trzeba powiedzie�, �e by�a to bardzo
ruchliwa istota. Ale Saga czu�a si� znakomicie, nic w og�le
jej nie dolega�o i pewnie dlatego tyle czasu min�o, nim
sobie u�wuadomi�a, �e jest brzemienna. I tak d�ugo trwa�o,
zanim...
  Teraz wszystko wydawa�o si� inne. Gro�ne, a przy-
sz�o�� budzi�a trwog�.
  - Co si� sta�o, Sago? - zapyta� Viljar. - �le si� czujesz?
  - Nie, nic mi nie jest. U�wiadami�am sobie tylko
bardzo naturaln� spraw�. Chodzi o moje dziecko.
  Zaleg�a cisza.
  W ko�cu Viljar powiedzia�:
  - Ju� si� nawet zastanawiali�my z Belind�, jak mo�esz
by� taka spakojna. Ale musisz pami�ta�, �e twoja matka,
Anna Maria, by�a dok�adnie w takiej samej sytuacji. Ona
tak�e wiedzia�a, �e musi urodzi� dziecko dotkni�te, bo
by�a w swoim pokoleniu ostatnia. Ale pragn�a dziecka,
bardzo chcia�a je mie�.
  - Och, ja tak�e bardzo chc�! Tylko po prostu tak mi
go strasznie �al. �e b�dzie skazane na taki los!
  - Ale przecie� ty by�a� dla swoich rodzic�w sam�
rado�ci�, czy� nie?
  Bo ja nale�� do wybranych!
  - Dlaczego nie mia�oby tak samo by� z twoim
dzieckiem? Musisz jednak zrozurnie�, �e do rozwi�zania
powinna� mieszka� u nas, a i potem pewnie jeszcze przez
co najmniej kilka lat.
  - Tak, rozumiem. I dzi�kuj� wam! Teraz to ja po-
trzebuj� waszej pomocy.
  - Je�li tylko mo�emy odp�aci� ci si� za wszystko,
zrobimy to z najwi�ksz� rado�. I zapewnimy ci naj-
lepsz� opiek� lekarsk�. Wiesz, ostatnio tak wiele si�
zmieni�o w sposobach leczenia, cesarskie ci�cia i inne
mo�liwo�ci.
  Saga u�miechn�a si�.
  - O swoje �ycie si� nie l�kam. Tylko tak strasznie bym
chcia�a sama wychowywa� moje dziecko. Patrze�, jak
ro�nie.
  - Nie ma powodu, �eby by�o inaczej.
  Mimo to niepok�j przy�mi� jej rado��. Marcel
nie zas�u�y� sobie na to, by mu urodzi�a dziecko
obci��one dziedzictwem. Wybra� nieodpowiednm� ko-
biet�.
  Nie, tak nie wolno my�le�! Nikt nie umia�by kocha�
czarnego anio�a tak gor�co jak ona.

  Viljar i Belinda wyjechali i Saga zosta�a sama z Hennin-
giem.
  Bardzo si� oboje ze sob� zaprzyja�nili, my�leli o wielu
sprawach podobnie, wci�� mieli sobie tyle do powiedze-
nia. Saga bardzo si� przywi�za�a do synka Viljara i Belin-
dy.
  Ju� dawno napisa�a do Malin, c�rki Christera, i przeka-
za�a radosn� nowin�, nie wspomnia�a jednak, kim napraw-
d� jest ojciec dziecka. Malin odpisa�a, serdecznie gratulo-
wa�a Sadze i pyta�a, czy nie powinna przyjecha� do
Norwegii, �eby jej pom�c. Prawdopodobnie ona tak�e
my�la�a o ryzyku, �e dziecko mo�e by� obci��one dziedzi-
ctwem.
  Ale Saga nie uwa�a�a, �e przyjazd Malin jest niezb�dny.
Mog�a przecie� liczy� na Belind�. Malin sko�czy�a szko��
piel�gniarsk� w Ersta i nie wiedzia�a jeszcze, gdzie b�dzie
mog�a wykorzysta� zdobyt� wiedz�. Saga napisa�a, �e
z najwi�ksz� rado�ci� zobaczy�aby znowu kuzynk� i ser-
deczn� przyjaci�k�, wi�c mo�e jednak Malin nied�ugo
odwiedzi Norwegi�?
  Oboje z Henningiem wsp�dzia�ali ze sob� w najwi�k-
szej zgodzie. On, prawie jak doros�y m�czyzna, ci�ko
pracowa� w stajni i w oborze, ona wzi�a na siebie
obowi�zki domowe. Czu�a si� dobrze, by�a zdrowa i silna,
doktor by� z niej zadowolony.
  Pewnego dnia jednak podczas badania doktor dziwnie
si� zamy�li�. To, co na koniec powiedzia�, wprawi�o Sag�
w pop�och:
  - Wydaje mi si�, �e to b�d� bli�ni�ta, Sago. Pewien,
oczywi�cie, nie jestem, ale tak to wygl�da.
  C�, nawet je�li pocz�tkowo by� to dla niej szok, to
z czasem pojawi�a si� te� rado��. Dwoje male�kich dzieci,
nie�le jak na Ludzi Lodu! R�d bardzo potrzebuje licznego
potomstwa, je�li nie ma wygasn��.
  Henning tak�e uzna�, �e to wspania�a nowina, chocia�
sprawia� wra�enie troch� tym wszystkim oszo�omionego.
Mia� jedena�cie lat i �wiat kobiet by� dla niego czym�
ca�kowicie nieznanym.
  W ko�cu stycznia dostali list od Belindy. Chorowita
ma��onka Julina bardzo ostatnio zapad�a na zdrowiu, ale
jest nadzieja na popraw�. Czy mogliby zusta� z ni� jeszeze
miesi�c?
  Saga i Henning odpowiedzieli wielkodusznie, �e,
oezywi�tie, w domu wszystko w porz�dku, radz�
sobie znakomicie, uprz�dli nawet we�n�, a Henning
naci�� w lesie drzewa, rodzice nie musz� si� o nic
martwi�.
  �adnemu z nich nie przysz�o do g�owy, Viljarowi
i Belindzie tak�e nie, �e bli�ni�ta cz�sto rodz� si� przed
terminem.
  Zima mija�a bez problem�w. Saga nigdy przedtem nie
by�a taka radosna, tak pe�na oczekiwa�, a jej wspania�y
humor udziela� si� te� Henningowi. Za dnia pracowali
ci�ko, a wieczorami siadywali zwykle nad jak�� gr� albo
po prostu rozmawiali. Saga przygotowywa�a si� na
przyj�cie dzieci, szy�a, robi�a na drutach, a Henning zrobi�
dziecinne ��eczko, mo�e troch� niezdarne, ale szerokie na
wypadek, gdyby to naprawd� mia�y by� dwojaczki.
  Nadszed� marzec z ciep�ymi wiatrami, kt�re stopi�y
zimowe �niegi. Podw�rze zosta�o czysto wysprz�tane ze
wszystkiego, o czym si� zapomina jesieni�, a co w wiosen-
nym s�o�cu ukazuje si� jak wyrzut sumienia.
  - Jutro statek ma zawin�� do Horten - powiedzia�a
kt�rego� ranka Saga.
  - Mogliby�my wyjecha� im na spotkanie? - zapyta�
Henning.
  Saga waha�a si� chwil�.
  - Mo�e nie warto...
  - Oczywi�cie, �e nie. Nie powinna� si� oddala� od
domu w twoim stanie. Kiedy oni mog� by� w domu?
  - W... czwartek. Albo w pi�tek.
  Z now� energi� zabrali si� do sprz�tania i upi�kszania
domu na powitanie rodzic�w.
  Henning w ka�dej wolnej chwili tkwi� przy oknie,
zar�wno we czwartek, jak i w pi�tek, ci�gle biega� do
bramy, �eby popatrze� na drog�. Ale nikt nie nadje�d�a�.
Stare, usch�e lipy w alei nie by�y w stanie ukry� faktu, �e
droga jest kompletnie pusta.
  W niedziel� wieczorem Saga powiedzia�a z pozoru
lekkim tonem, �eby rozproszy� przygn�bienie:
  - Jutro rano pojedziemy. Nie mo�emy si� z nimi
rozmin�� po drodze, wi�c pr�dzej czy p�niej si� spotkamy.
  Henning podskoczy� z rado�ci.
  - Jed�my! Line z Eikeby dojrzy inwentarza, ju� do
niej lec�!
  - Id�!
  �adne nie okazywa�o otwarcie niepokoju, ale chcieli
co� robi�, musieli dzia�a�, nie mogli po prostu tak siedzie�
i czeka�.
  W poniedzia�ek rano wyruszyli dwuk�k� zaprz�on�
w jednego konia. Wicher, kt�ry wia� przez ca�y tydzie�,
ucich�, powietrze by�o jak na t� por� roku ciep�e. Wyra�ny
powiew wiosny.
  Pn drodze trudno im by�o skupi� si� na rozmowie.
Oboje wypatrywali, czy w oddali nie uka�e si� po-
cztowy dyli�ans, kt�rym rodzice Henninga mieli wra-
ca�.
  Droga jednak wci�� by�a rozpaczliwie pusta. Oczywi�-
cie spotykali od czasu do czasu jakie� wozy, ale nie ich
oczekiwali.
  Nareszcie!
  - Tam! - krzykn�� Henning. - Tam jedzie dyli�ans!
  - Dzi�ki ci, dobry Bo�e - mrukn�a Saga.
  Ale w dyli�ansie nie by�o pasa�er�w z Lipowej Alei.
Twarz Henninga zrobi�a si� szara. Saga poczu�a si� tak,
jakby ci�ki kamie� przygni�t� jej piersi.
  - Oni mieli wsiada� w Horten. W �rod� mieli tam
przyp�yn�� na parowcu "Emma". Czy statek nie przy-
szed�?
  Nie, nikt z pasa�er�w nic na ten temat nie wiedzia�.
  Ale wo�nica mia� informacje. "Emma" jeszcze nie
przysz�a, o�wiadczy� kr�tko, jest oczekiwana dos�ownie
w ka�dej chwili. Mo�liwe, �e schroni�a si� przed sztormem
w innym porcie.
  Podzi�kowali i dyli�ans pojecha� dalej.
  Po d�ugim, d�ugim milezeniu Saga zdecydowa�a:
  - Skoro jeste�my tak blisko Horten...
  - O, tak! - zawo�a� Henning pospiesznie, ale g�os mia�
jak martwy. Saga obj�a dziecinne ramiona, a on przytuli�
si� do niej szukaj�c opieki. Bezskutecznie stara�a si�
znale�� jakie� s�owa pociechy. Co mog�a mu powiedzie�?
Co wi�cej ponad to, co ju� zosta�o powiedziane?
  Na nabrze�u w Horten otrzymali mia�d��cy cios:
"Emma" zagin�a. Na odcinku pomi�dzy Arendal i Tve-
destrand z�apa� j� sztorm i przepad�a. Nikt nie wie nic
pewnego, ale jak sobie u�wiadomi�, �e przekl�te Malen
jest w�a�nie tam, to...
  - Co to jest Malen? - zapyta� Henning �a�o�nie
cieniutkim g�osikiem.
  No, ot� Malen to miejsce przy brzegu, gdzie na
dnie zalegaj� rumowiska wyg�adzonych przez wod� ka-
mieni, wyja�ni� kapitan portu. To wyj�tkowo niebez-
pieczna okolica, poniewa� kamienie nie le�� bez ruchu.
Przesuwaj� si� nieustannie i ta niezwyk�a lawica wci��
zmienia pozycj�. Kamienie le�� p�asko na dnie, tak �e
na powierzchni niczego nie wida�. Malen to zdecydo-
wanie najwi�ksze w Norwegii cmentarzysko okr�t�w;
ca�kiem niedawno rozbi� si� w pobli�u statek niewol-
niczy.
  Wyja�nienia raczej nie doda�y im otuchy.
  - Jedziemy tam! - zawo�a� Henning.
  - Nie powinni�cie tego robi� - przestrzeg� kapitan.
- Teraz wiele statk�w i �odzi prowadzi tam poszukiwania,
a z l�du nie mo�na nikomu pom�c. Kiedy "Emma" mija�a
Malen, wia� wiatr od l�du.
  Henning d�ugo prze�yka� �lin�.
  - Czy mo�emy tutaj czeka�?
  - Powinni�my chyba wraca� do domu - powiedzia-
�a Saga pospiesznie. By�a blada jak �ciana. - Line nie
mo�e zajmowa� si� naszymi zwierz�tami d�u�ej, ni�
obieca�a.
  Nie powiedzia�a, co niepokoi j� najbardziej. �e miano-
wicie nie czuje si� najlepiej po prze�ytym szoku. A poza
tym wytrz�s�o j� porz�dnie po drodze, najwyra�niej jej to
nie pos�u�y�o.
  - Natychmiast wracamy, Henning. Tutaj jest nasz
adres, panie kapitanie. Prosz� da� nam zna�, jak tylko
b�dzie pan co� wiedzia�! To chodzi o rodzic�w tego
ch�opca.
  Kapitan skin�� g�ow�.
  - Na pewno pa�stwa zawiadomi�. Mamy tu wielu
oczekuj�cych, kt�rzy mieszkaj� w hotelu. Ale my�l�, �e
powinni�cie wraca� - zako�czy� spogl�daj�c na Sag�.
- Wygl�da pani na bardzo zm�czon�, w pani stanie...
  - Tak - przyzna�a Saga. - Powinni�my jecha� do
domu.
  Najszybciej jak to mo�liwe, pomy�la�a. Co prawda
zosta�y mi jeszeze trzy tygodnie, wi�c chyba nie ma
niebezpiecze�stwa, ale chcia�abym by� w domu. Pod
opiek� mojego lekarza. Tutaj nikt nic nie wie o przekle�-
stwie ci���cym na Ludziach Lodu.
  Kiedy wychodzili z biura kapitana, Henning tak
mocno �ciska� jej r�k�, �e traci�a czucie w palcach. Ale
odpowiada�a mu tak�e u�ciskiem, bo wiedzia�a, co ch�o-
piec teraz prze�ywa.
  Taki jeszeze ma�y! Ona sama czu�a niezno�ne ssanie
w piersiach i w �o��dku. Belinda! To najlepsze pod
s�o�cem drobne stworzenie, od urodzenia �le traktowane
przez najbli�szych, kt�re nareszcie znalaz�o bezpicezn�
przysta� u Viljara, gdzie znaczy�a tak wiele, i dla niego,
i dla ich ukochanego synka. I Viljar, kt�ry w�a�nie
zaprowadzi� �ad w swoim �yciu!
  Nie, Bo�e kochany, je�li jest na �wiecie sprawied-
liwo��, to spraw, �eby im si� nic z�ego nie sta�o! Nale�� do
tych niewielu w�r�d Ludzi Lodu, kt�rzy w Ciebie wierz�.
Ale zaprawd�, nie u�atwiasz mi zadania! Czy to s� pr�by,
to czym nas do�wiadczasz? Naprawd� poddajesz pr�bie
nasz� wiar� w Ciebie? W takim razie Marcel mia� racj�,
kiedy m�wi�, �e to postawa m�ciwego, ma�ostkowego
bo�ka, zapatrzonego tylko we w�asn� wielko��.
  Ale ja nie wierz�, �e jeste� taki. Nie wierz�, �e zechcesz
zada� taki b�l temu dziecku!
  Gdyby... Gdyby jednak sta�o si� najgorsze... to obiecu-
j�, �e go nie opuszcz�. B�d� dla niego jak matka, b�d� go
kocha� tak samo jak w�asne dzieci. To wcale nie jest
wymuszona obietnica, bo trudno by�oby znale�� dziecko
bardziej ni� on godne kochania.
  Ach, Henning, �e te� to si� musia�o sta�! Czy ju� nie
dosy� mia�e� zmartwie� i strachu o ojca, kt�ry sobie nie
dawa� rady z losem, z potwornym cieniem, jaki na wasze
�ycie rzuca�o Grastensholm, i z powodu niech�ci s�sia-
d�w? Czy nie zas�u�y�e� sobie na nagrod� za twoj�
niez�omn� lojalno�� wobec ojca? A tymczasem spada na
ciebie kolejne nieszcz�cie. Za co ta kara?
  Obj�a go mocno i zapewnia�a, �e wszystko sko�czy si�
dobrze. S� przecie� razem i Saga nie opu�ci go, dop�ki
rodzice nie wr�c�.
  Spokojne s�owa pomog�y mu, us�ysza�a, �e odetchn��
l�ej.
  Gdy tylko ko� odpocz�� troch� i pojad� siana, mogli
rusza�. Wiedzieli, �e przyjad� do domu p�no, w �rodku
nocy, ale trudno. Teraz oboje t�sknili do bezpiecznych
czterech �cian.
  Przez co najmniej dziesi�� pierwszych kilometr�w
jechali w milczeniu. �adne nie by�o w stanie nic m�wi�.
Saga rozpaczliwie stara�a si� my�le� o czym innym,
pr�bowa�a koncentrowa� si� na dziecku, a raezej na
dzieciach, kt�re mia�y si� urodzi�.
  Jaka szkoda, �e nie b�dziesz m�g� ich zobaczy�,
Lucyferze, powtarza�a w duchu. Tak mi przykro z tego
powodu! Ale poza tym to my�l o nich przepe�nia mnie
trudnym do opisania szcz�ciem. Dzi�kuj� ci za nie,
najdro�szy. Dzi�kuj�! To mi da�o now� si��. Zrobi� dla
nich wszystko, wszystko!
  W ko�cu powiedzia�a do odr�twia�ego Henninga:
  - Statek nie zo�ta� odnaleziony, pami�taj o tym! Nie
znaleziono najmniejszego �ladu. Musimy to u�na� za
dobry znak. Mo�e ster maj� uszkodzony, albo co innego,
i statek zacz�� dryfowa�? Jest teraz gdzie� na morzu.
A sztorm przecie� usta� i mn�stwo kutr�w i �odzi
wyruszy�o na poszukiwania.
  Skin�� g�ow� bez s�owa. Siedzia� sztywny i patrzy�
przed siebie. Po chwili us�ysza�a, jak szepn�� cicho:
  - M�g� nam nie opowiada� o tym jakim� Malen.
  Saga m�wi�a dalej spokojnym g�osem:
  - A mo�e twoi rodzice wcale jeszcze nie wyjechali od
Jolina? Zobaczysz, nied�ugo dostaniemy list, �e musieli
jeszcze troch� zosta�. To bardzo mo�liwe.
  - Tak - potwierdzi� Henning. - Ja nie chc� my�le�
o niczym strasznym, bo jestem pewien, �e mama i tata
�yj�. Oni nie mog� umrze�, wiesz. Nie mog�, jeszcze nie.
Ale mimo to okropnie przykro jest tak czeka� i ba� si�,
prawda?
  - I nie wiedzie�, jak jest naprawd�? Tak, to straszne.
Niepewno�� jest najgorsza ze wszystkiego.
  W tym momencie ostry b�l przeszy� j� w okolicy
krzy�a. A� musia�a zacisn�� z�by.
  To nic, nic takiego, my�la�a, zacinaj�c konia.
  Jechali przez bezludn� okolic� i Saga wiedzia�a,
�e b�dzie tak jeszcze d�ugo. Ale przecie� nie ma
�adnego niebezp�ecze�stwa, nic jej nie grozi, to jeszcze
trzy tygodnie, uspokaja�a sama siebie. To tylko na-
pomnienie, �e nie powinnam by�a wybiera� si� w t�
podr�.
  Ale co mia�a zrobi�? Spok�j Henninga te� by� wa�-
ny
  Ch�opiec by� zm�czony.
  - Usi�d� wygodnie i spr�buj si� zdrzernn�� - powie-
dzia�a serdecznie.
  On jednak wyprostowa� si� natychmiast.
  - Nie, nie, musz� czuwa�. Tata i mama...
  Saga rozumia�a go dobrze.
  W dziesi�� minut po pierwszym b�lu przyszed� nast�p-
ny. Tak silny, �e zgi�a si� wp�.
  Henning by� przera�ony.
  - Masz bole�ci, Saga?
  - Ufam, �e to nic gro�nego - powiedzia�a, oddychaj�c
g��boko. - Przecie� nie mog� sobie tu na nic pozwoli�! Co
by� ty powiedzia�, a poza tym umar�abym ze wstydu
- pr�bowa�a �artowa�.
  Ch�opiec u�miecha� si� niepewnie.
  Ale po trzech kwadransach oboje wiedzieli, na co si�
zanosi. Saga kurczowo �ciska�a r�k� Henninga.
  - Nie b�j si�, Sago - uspokaja� j� dzielnie. Teraz on
powozi�. - Ja ci� nie zawiod�. Zawsze by�a� dla nas taka
dobra, a ja kiedy� odbiera�em prosi�ta i...
  - Dzi�kuj� ci - szepta�a zdesperowana. - Och, �eby
ju� dojecha� do jakiego� domu! To ju� trudno, niech obcy
zobacz� dotkni�te dziecko, rozpaczliwie potrzebujemy
pomocy!
  - Jeszeze bardzo d�ugo nie b�dzie tu �adnych zabudo-
wa� - szepn�� zmartwiony Henning. - Saga! Saga?
  - My�l�, �e musimy si� zatrzyma� - j�cza�a. - Hen-
ning, co my zrobimy?
  Henning rozgl�da� si� sp�oszony. Zapada� ju� mrok,
ale jeszeze nie na tyle, by nie m�g� widzie� otoczenia.
Kompletne bezludzie w g��bi las�w, nigdzie �ladu �ywej
duszy. Tylko niebo jarzy�o si� jeszcze p�omienist� zorz�
zachodu.
  Ziemia pod drzewami by�a nier�wna, pe�na kamieni.
  - Zostaniesz tutaj, po�� si� na siedzeniu!
  Jedena�cie lat...
  Saga nie chcia�a okazywa�, jak bardzo kr�puje j� ta
sytuacja.
  - Och, Henning - skar�y�a si�. - Dzi�ki Bogu, �e mam
ciebie! Je�li uwa�asz, �e to nieprzyjemne...
  Henning poczul si� nagle bardzo doros�y.
  - Damy sobie rad�, zobaczysz!
  - Ale ja tu nie mam �adnych ubranek dla dzieci.
  - Chyba b�dziesz musia� po�wi�ci� swoj� chust�.
A po�a tym mamy przecic� derki.
  - To prawda. Henning, ty sobie zdajesz spraw�, �e to
mo�e by� dwoje?
  - Tak, s�ysza�em o tym.
  - Tylko pami�taj, �eby� kt�rego� nic zgubi� - u�mie-
cha�a si� �a�o�nie.
  - Och, nie b�j si�! Mo�esz na mnie polega�.
  - Oczywi�cie, Henning, wem o tym - szepn�a
serdecznie. - My�l�, �e powinni�my jednak jecha� dalej.
Im bli�ej Lipowej Alei, tym lepiej. B�dziemy si� za-
trzymywa�, kiedy b�le si� nasil�, dobrze?
  - Jasne. Powiedz tylko, a zaraz staniemy.
  U�cisn�a jego r�k� z wdzi�czno�ci�. Nie po�o�y�a si�.
Wolala siedzie�.
  Ch�opiec by� ca�kiem sztywny z przera�enia i niepew-
no�ci. By� z tego przynajmniej taki po�ytek, �e nie mia�
czasu my�le� o rodzicach. Ale jednego obojc byli �wiado-
mi: To najtrudniejszy dzie� w �yciu Henninga Linda
z Ludzi Lodu!






        ROZDZIA� XIV


  Mieli ju� za sob� wiele przystank�w.
  - Henning, je�li uwa�asz, �e to dla ciebie zbyt trudne, to
mo�e id� si� troch� przej��. Spr�buj� sama da� sobie rad�.
  - Nie, no co� ty! Jak to sama? - zaprotestowa�
przestraszony. - Wiesz, ja by�em wiele razy... i od-
biera�em... no, r�ne zwierz�ta, chodzi o to, �e wiem, jak
to trzeba... Z p�powin� i w og�le.
  Saga u�miecha�a si� i stara�a si� wyt�umaczy�, co
i jak ma robi�. Wszystko by�o takie okropnie prowizo-
ryczne!
  By�a mu, oczywi�cie, bardzo wdzi�czna, �e chce jej
pomaga�. W przeciwnym razie czu�aby si� strasznie
opuszczona. Dzieci nie maj� ojca, ona nie ma ani rodzi-
c�w, ani rodze�stwa. A tak to przynajmniej jest ich dwoje.
Je�li z Viljarem i Belind� sta�o si� najgorsze, a chyba
trzeba b�dzie spojrze� prawdzie w oczy, to ona i Henning
mie� b�d� tylko siebie.
  Musz� trzyma� si� razem.
  B�le stawa�y si� coraz trudniejsze do zniesienia. Tak
straszne, �e budz�ca groz� my�l ju� prawie Sagi nie
opuszcza�a. Je�li urodzi jedno z najbardziej obci��onych
przekle�stwem... Jedno z tych strasznych, o szerokich,
spiczastych barkach...
  Matka Tengela Dobrego zmar�a przy jego urodzeniu.
Podobnie Sunniva, kiedy wyda�a Kolgrima na �wiat.
Matka Ulvhedina, Mara... i Heikego.
  Nie, nie wolno teraz o tym my�le�. Ona musi prze�y�!
Dla dzieci Lucyfera. I dla ma�ego Henninga.
  Przecie� wiele innych kobiet z Ludzi Lodu urodzi�o
dzieci dotkni�te i nawet tego nie zauwa�y�y. Jak Gunilla,
kiedy urodzi�a Tul�, albo Gabriella. Ona wyda�a na �wiat
zniekszta�can� c�reczk�, kt�rej �wiadomie pozwolono
umrze�, zanim zd��y�a z�apa� pierwszy haust powietrza.
Czy te� matka Solvego... Inne kobiety rodzi�y dzieci
wybrane. Dlaczego wi�c Saga nie mia�aby wyj�� z tego
obronn� r�k�?
  Oczywi�cie, �e wszystko p�jdzie dobrze! Musi i��
dobrze!
  Zanosi�o si� na szybki por�d, �wiadczy�y o tym coraz
kr�tsze przerwy pomi�dzy kolejnymi atakami b�l�w.
Skurcze nast�powaly jeden po drugim.
  Szybki por�d zawsze oznacza wi�ksze krwawienie.
  Och, nie, trzeba zachowa� optymizm! Mie� nadziej�.
Zaraz b�d� w domu.
  Saga nie traci�a wiary, przekonana, �e wszystko si�
u�o�y.
  Zdaje si�, �e mijali jakie� domostwo, ale pewno�ci nie
mieli, nie widzieli �wiate� w oknach, ludzie poszli ju� spa�.
Ale marcowe wieczory s� d�ugie, wci�� jeszcze do-
strzega�o si� nalbli�sze otoczenie. �adnych podr�nych
nie spotykali, o tej porze doby wszyscy wr�cili ju� do
dom�w. Mo�e to nawet lepiej. Nie ka�dy chcia�by
pomaga� przy porodzie.
  - Henning - szepn�a Saga w chwili przerwy mi�dzy
b�lami. - Nikt ci nigdy nie powiedzia�, kto jest ojcem
dziecka.
  - Nie - przyzna� skr�powany.
  - My�l�, �e powiniene� wiedzie�. Rozmawiali�my ju�
o tym, �e wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa b�-
dzie to dziecko dotkni�te, prawda?
  - Tak. O tym wiem.
  - Henning, ty mi na pewno nie uwierzysz, ale wiesz,
dlaczego nigdy nie wspomina�am o tym, kim jest ojciec
dziecka? Dlatego, �e to jest anio�.
  Patrzy� na ni� zdumiony.
  - �artujesz ze mnie?
  - Nie, Bo�e bro�. To jest Lucyfer. Upad�y anio�
�wiat�o�ci. Spotka�am go na pustkowiach i stali�my si�
sobie... bardzo, bardzo bliscy. By�o nam tak cudownie
razem, sp�dzili�my kilka dni, ale on musia� opu�ci� Ziemi�
i wrcici� dn swojej otch�ani. Dlatego chcia�abym ci�
prosi�, �eby� nigdy nikomu nie wspomina�, kim jest ojciec
tego dziecka. Ale nie m�w te�, �e by� nim Lennart, m�j
by�y m��, bo nic chc�, �eby on by� ��czony z dzieckiem
Lucyfera. M�w po prostu, �e nie wiesz, nie masz poj�cia
o niczym!
  Henning patrzy� na ni� bardzo zmartwiony. Czy Saga
ma gor�czk� i zaczyna bredzi�? To niedobrze. Ale obieca�
�c nikomu nic nie powie.
  Znowu musieli si� zatrzyma�. Oboje zdawali sobie
spraw�, �e czas si� zbli�a.
  Kiedy ucich� kolejny skurcz, Saga przez chwil� od-
dycha�a ci�ko, a potem wyj�a ze swojej torebki papier
i o��wek. Poprosi�a Henninga, �eby na razie nie jecha�
dalej.
  - Wiesz, Henning, ja naprawd� wierz�, �e dam so-
bie z tym rad�... �e prze�yj�. Ale gdyby sprawy mia�y
si� potoczy� �le... Na wszelki wypadek spisz� testa-
ment. Chcia�abym, �eby wszystko, co mam, zosta�o
podzielone pomi�dzy cicbie i moje dziecko czy moje
dzieci. Wiesz, musimy spojrze� prawdzie w oczy, po-
my�le�, �e gdyby� zosta� sam... Wiem, �e to straszne
tak m�wi�, ale takie jest �ycie. Ty dostaniesz trzeci�
cz�� maj�tku, niezale�nie od tego, czy urodz� dwoje
dzieci, czy jedno. Gdyby� musia� zosta� sam, Henning,
to napisz do Malin! Masz adres Christera i Malin
prawda?
  - Mam - odpar� Henning dr��cymi wargami.
- Ale...
  - Ja naprawd� nie zamierzam umiera� - zapewni�a
Saga i da�a mu lekkiego kuksa�ca w bok. - Ale musimy
by� przygotowani na wszelkie ewentualno�ci, prawda?
Malin chcia�a przyjecha�, �eby mi pom�c. Popro� j� teraz,
gdyby� mia�... k�opoty. W takim razie jednak powiniene�
swoj� cz�� maj�tku podzieli� mi�dzy siebie i Malin.
B�dziesz wtedy musia� wzi�� na swoje barki naprawd�
wielk� odpowiedzialno��. Je�li b�dzie niedobrze, ze mn�
i z twoimi rodzicami, moje dzieci b�d� musia�y zosta�
z tob�.
  Ch�opiec prze�yka� �lin�. Po raz pierwszy widzia�a
w jego oczach �zy.
  - Ja nie chc�, �eby� umar�a, Sago!
  - Wiesz przeeic�, �e nie umr�!
  Skin�� g�ow�.
  - Obiecuj� ci, �e zaopiekuj� si�... I napisz� do
Malin.
  - Dobrze! Ona przyjedzie niezw�ocznie, jestem pew-
na. I nie m�wmy ju� o tym wi�cej. Testament jest
w torebce, a teraz jed�my dalej!
  Ledwo jednak ruszyli, a ju� musieli si� zatrzyma�.
I teraz sprawa wygl�da�a powa�nie. Oboje zdawali sobie
spraw� z tego, �e dwuk�ka jest zbyt ma�a. Henning
roz�o�y� na ziemi obszerny p�aszez Sagi i pom�g� jej zej��.
W tej okolicy le�ne poszycie by�o r�wniejsze, poro�ni�te
traw�, zmarzni�t� i such�, rzecz jasna, ale mog�o by�
gorzej. Las by� tu rzadki, pomi�dzy wysokimi sosnami
ros�y wrzosy.
  Saga traci�a poczucie czasu i miejsca, cierpia�a strasznie,
nigdy by nie przypuszeza�a, �e mo�na cierpie� a� tak.
�wiat wirowa� jej w oczach.
  - Zaraz si� zacznie - j�kn�� Henning �a�o�nie.
  - Przygotowa�e� chust�? I moje no�yczki do pazno-
kci? - wykrztusi�a Saga.
  - Wszystko gotowe. Oj, jakie czarne w�oski!
  Saga u�miechn�a si� blado, udr�czona b�lami. Dziec-
ko rodzi�o si� bardzo szybko.
  Henning nie widzia�, czy Saga bardzo krwawi. Chwyci�
male�stwo i uni�s� je wysoko, tak jak si� tego nauczy�
przy zwierz�tach, i da� mu lekkiego klapsa.
  W spokojnym lesie rozleg�o si� s�abe, ale wyra�ne
kwilenie. Ko� zar�a� cicho.
  - To ch�opczyk - oznajmi� Henning. - A jaki �liczny!
Nigdy bym nie pomy�la�, �e noworodek mo�e by� taki
�liczny!
  Saga powstrzyma�a si�, �eby nie zapyta�, czy dziec-
ko ma skrzyd�a. Wcale tego nie oczekiwa�a, ale musia�a
si� u�miechn�� do siebie, �e taka my�l przysz�a jej do
g�owy.
  - Otuli�em go chust� - donosi� Henning. - Wszystko
posz�o znakomicie.
  - Czy on ma ciemn� sk�r�? - zapyta�a z wysi�kiem,
jakby nie mia�a ju� si�.
  - No, mo�e troch� bardziej ni� zwyk�e dzieci. Ale nie-
specjalnie...
  Saga bada�a sw�j brzuch.
  - Henning, jest jeszcze jedno.
  - Tak, wiem. Chcesz go zobaczy�? Tego pierwszego?
  - Och, tak!
  Sama by�a zdumiona, jak niezwykle pi�kny jest ten
synek. I bardzo podobny do ojca. Do niej zreszt� te�,
bo przecie� Marcel i ona nie r�nili si� od siebie za
bardzo.
  - Chcia�abym, �eby on mia� na imi� Marco - wyj�ka�a
z trudem. - Marco, pisane przez "c", bo jego oiciec
nazywa� si� Marcel, wiesz, w czasie swojej ziemskiej
w�dr�wki. To troch� obco brzmi dla nordyckich uszu.
Marco b�dzie lepiej.
  Cia�o Sagi znowu wygi�a si� w strasznym b�lu. No,
teraz zaczyna si� najgorsze, pomy�la�a. Nie mog�a po-
wstrzyma� przejmuj�cego krzyku, kt�ry ni�s� si� daleko,
daleko po lesie.
  - Henning! Henning! Ja tego nie znios�, o m�j Bo�e,
Hennang, ze mn� jest �le!
  Nie mog�o ju� ulega� w�tpliwo�ci, co si� z ni�
dzieje. Mia�o si� urodzi� dziecko dotkni�te dziedzict-
wem z�a.
  B�le zel�aly na moment.
  - Henning... Skarb Ludzi Lodu... on...
  Nie mog�a powiedzie� nic wi�cej. Mia�a wra�enie, �e
jaka� straszna si�a rozrywa jej cia�o na kawa�ki. Henning
krzycza� rozpaczliwie, ale jej nie opu�ci�, pomaga�, jak
m�g�, i w ko�cu wyci�gn�� drugie dziecko.
  - Ty krwawisz, Sago! Och, ratunku! Jaki straszny
krwotok, co robi�, �eby go zatamowa�?
  - Nie, nie bierz derki - wyszepta�a blada jak �ciana.
- Musisz j� mie� dla dzieci.
  Moje dzieci! Ja nie chc�, nie chc� ich opuszcza�, nie
mog�!
  - Och, jaki on okropny - j�cza� Henning. - Jak on
potwornie wygl�da!
  Dw�ch syn�w. Jeden urodziwy jak ojciec, drugi
obci��ony.
  Jak mog�aby opu�ci� dwoje takich male�stw?
  Saga musia�a zebra� wszystkie si�y, by wydoby� z siebie
g�os. �wiat wok� niej si� kr�ci�, widzia�a niewyra�nie.
  - Skarb Ludzi Lodu... Powinien go dosta� ten ob-
ci��ony. Je�li nie b�dzie bardzo z�y, rzecz jasna. Ale
my�l�, �e nie b�dzie. I traktuj go dobrze, Henning.
On i tak b�dzie mia� trudne �ycie. Powinien mie�
na imi�..
  Si�y j� opuszcza�y.
  - M�j ojcicc, Kol, w rzeczywisto�ci mia� na imi�
Guillaume. Ale dziecka nie mo�na tak nazwa�... tutaj,
w Norwegii. William tak�e nie, cho� to to samo imi�. Te�
dla Ludzi Lodu brzmi zbyt obco, chucia� przypomina�oby
to Viljara, twojego ojca, nie, nie. Daj mu na imi� Ulvar, na
pami�tk� Ulvhedina! I, Henning, nie rozdzielaj ich! To
bracia!
  Henning szlocha� g�o�no i stara� si� opatuli� w derk�
drugiego ch�opca. Nie mia� ju� odwagi spogl�da� na Sag�,
pr�bowa� swoim szalikiem powstrzyma� strumie� krwi,
ale bez powodzenia.
  Natomiast alraun�, Henning, we� ty. Ona b�dzie ci�
ochrania�. O Boie, dopom� mi! My�l�, �e b�dziesz jej
potrzebowa�!
  Te ostatnie s�owa by�y ju� ledwo dos�yszalne. Sadze
pociemnia�o w oczach. Kto� przestraszony pochyla� si�
nad ni�. Duchy... One wiedz�, �e ja umieram.
  Dziceko le�a�o utulone w we�nian� derk�.
  - Mog� jego te� zobaczy�? - wyszepta�a.
  Henning uni�s� male�stwo. Serce Sagi skurczy�o si�
z b�lu. Raz w �yciu widzia�a Heikego. Ale ten malec by�
du�o ci�ej dotkni�ty.
  - Syneczku m�j - szepta�a, ledwie mog�c porusza�
wargami. - M�j biedny, ma�y syneczku! Henning, musisz
rozwodni� mleko... Podgrza� je troch�...
  - Saga! Saga! Nie umieraj!
  Ju� nie mog�a mu odpowiedzie�.
  Pogr��ony w bezgranicznej rozpa�zy Henning my�la�
pocz�tkowo, �e widzi i s�yszy rzeczy, kt�re nie mog� hy�
prawdziwe. �e szumi mu w g�owie od tego strasznego
napi�cia i przera�enia.
  Ale d�wi�k si� nasila�... I czy� las nie rozja�ni� si�
jakim� niezwyk�ym �wiat�em? Migotliw�, b��kitn� po-
�wiat�, kt�rej przedtem nie by�o? I ten d�wi�k. Przypomi-
naj�cy ci�kie uderzenia skrzyde� jakich� ptak�w, kt�re
nie mog� istnie�, bo musia�yby by� ogromne.
  Ch�opiec drgn��. Kto� chodzi� po lesie. Teraz za-
trzyma� si� niedaleko nich, w�t�d sosen. Dwie ciemne
sylwetki otoczone tym wspania�ym b��kitnym blaskiem.
  Szum skrzyde� usta�.
  Ch�opiec sta� i patrzy�. Nie wydoby� z siebie ani s�owa,
i nie by� w stanie si� poruszy�.
  Nieznajomi podeszli bli�ej. Anio�y? Czarne anio�y!
  - Czy ona umar�a? - zapyta� cicho.
  Bo czasami anio�owie zabieraj� do nieba dobrych ludzi
po �mierci, tak jest napisane w Biblii. A czy by� na �wiecie
kto� lepszy ni� Saga?
  Ale czy anio�y nie powinny by� bia�e?
  - Nie, nie umar�a - odpowiedzia� z u�miechem jeden
z przyby�ych. - Ale umar�aby, gdyby�my jej nie zabrali ze
sob�. Nasz pan wys�a� nas tutaj, by�my przynie�li mu t�,
kt�r� wybra�. A zatem ona musi ci� teraz opu�ci�,
Henningu z Ludzi Lodu. Ale b�dzie bardzo szez�liwa,
pami�taj o tym!
  Saga otworzy�a oczy.
  - Wi�c on nie jest sam w otch�ani - szepn�a. - A kim
wy jeste�cie? D�innami?
  - Mo�esz nas tak nazywa� - u�miechali si�. - Trzeba
ci wiedzie�, �e liczny orszak towarzyszy� naszemu w�ad-
cy, Lucyferowi, kiedy opuszcza� niebo. On ciebie ocze-
kuje.
  �miertelnie zm�czona Saga znowu zamkn�a oczy.
  - Ale dzieci... - szepn�a g�osem tak cichym, �e
przypomina� tchnienie wiatru. - Nie mog� ich opu�ci�.
Ani Henninga.
  - Je�li tu zostaniesz, to umrzesz - t�umaczy� jeden
z anio��w. - A wtedy nie pomo�esz nikomu.
  Obaj podeszli do dzieci, poowijanych w koce, le��cych
na ziemi, i dotykali ich n�dznych becik�w. Henning,
kt�ry trzyma� jedn� r�k� na kocu, poczu�, �e tkanina
wype�ni�a si� mi�ym ciep�em, i tak ju� zosta�o.
  Jeden z d�inn�w, a mo�e czarnych anio��w, czy jak je
okre�li�, dotkn�� twarzy Sagi i natychmiast nast�pi�a
zmiana. Krwotok usta�, ca�a krew znikn�a. Drugi anio�
po�o�y� r�k� na g�owie Henninga. Nie powiedzia� nic, ale
Henning czu�, jakby s�owa przep�ywa�y przez jego cia�o.
�e oto sp�ywa na niego si�a wybranych, a tak�e inne
dziwne my�li, kt�rych znaczenia nie rozumia�. Nagle
jednak poczu� si� bardzo, niewiarygodnie silny, jakby by�
doros�ym.
  D�inn cofn�� r�k� i Henning by� znowu strasznie
samotnym i bezradnym jedenastolatkiem.
  - To znaczy, �e dzieci nie zabierzecie? - odwa�y� si�
zapyta�.
  - Nie, nie, oni s� potrzebni na Ziemi. Obaj. Po-
prowadz� walk� Ludzi Lodu ze z�em. Oni s� darem
naszego w�adcy dla waszego dzielnego rodu. Nad-
chodzi decyduj�ce starcie. Potomek jednego z tych
malc�w uratuje Ludzi Lodu i ca�� ludzko��. Drugi
z nich ma inne zadanie. A kiedy ich czas si� dope�ni,
przyjdziemy i zabierzemy ich tam, gdzie jest ich
miejsce.
  Podnie�li Sag� z ziemi i z szumem skrzyde� ulecieli.
Henning d�ugo patrzy� w �lad za nimi, gdy p�yn�li
w powietrzu niczym czame ptaki na tlc rozja�nionego
�un� nieba. Las wok� niego stawa� si� na powr�t ciemny.

  Saga nie wiedzia�a, czy �ni, czy prze�ywa to wszystko
naprawd�. Mia�a wra�enie, �e lec� ponad wysokimi
szczytami g�r i ponad wodami. Trwa�o to d�ugo, bardzo
d�ugo. By�a zbyt zm�czona, by rozmawia�, pozwala�a si�
nie��, jakby p�yn�a w strumieniu powietrza, nie by�a
nawet w stanie my�le�, nie czu�a niczego, nie zastanawia�a
si� nad tym, co si� z ni� stanie.
  Ponownie znale�li si� nad l�dem. Jaka� bardzo dziwna
okolica, prawie bez ro�linno�ci, z g�rami, kt�re wy-
gl�da�y, jakby je ukszta�towa�y pot�ne wiruj�ce pr�dy.
To tu, to tam z ziemi wydobywa�y si� k��by bia�ej pary.
  Obni�yli lot i wyl�dowali po�r�d groteskowych ol-
brzym�w i potwor�w nad po�yskuj�c� w g��bokiej jamie
wod�.
  Dimmuborgir, przemkn�o jej przez my�l. To tutaj.
  Zosta�a zniesiona w d� przez jedn� z tych mrocznych
jaski�, tylko �e bez wody. W�ska studnia by�a tak
g��boka, �e kr�ci�o si� jej w g�owie.
  I oto znalaz�a si� we wspania�ym pa�acu o po�ysk-
liwych, czarnych �cianach. Na jej spotkanie szed� on!
Wy�szy od wszystttich innych istot w tej sali. Jeszcze
pi�kniejszy ni� w jej wspomnieniu. Szed� i u�miecha�
si�, a ona bez s�owa pad�a mu w ramiona. D�ugo tak
stali. Niesko�czenie d�ugo, rozkoszuj�c si� swoj� blis-
ko�ci�.
  A potem zacz�li rozmawia� o dzieciach.

  Ma�y Henning natomiast zosta� sam w ciemnym lesie.
Malcy le�eli cicho, spali. S�ycha� by�o tylko rozpaczliwe,
przejmuj�ce szlochanie Henninga.
  Wzi�� alraun� i zawiesi� j� sobie na szyi. Dziwne, jak
�adnie u�o�y�a si� na jego piersiach, jakby tam by�o jej
miejsce, najwyra�niej czu�a si� u niego dobrze. Ostro�nie
zapakowa� wszystkie rzeczy na dwuk�k�. Niemuwl�ta
u�o�y� na pod�odze w�zka, �eby nie pospada�y, po czym
wdrapa� si� na siedzenie i zaci�� konia.
  - Nie b�jcie si� niczego, ch�cypcy - powiedzia� swoim
dziecinnym ufnym g�oscm, teraz zd�awionym od p�aczu.
- Henning b�dzie si� wami opiekowa�. A kiedy mama
i tata wr�c�, to ju� wszystko b�dzie dobrze. Oni naprawd�
nied�ugo wr�c�, poczekajcie tylko troch�.
  I pojechali do dumu, do Lipowej Alei, gdzie nikt na
nich nie czeka�.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom& Dom W Eldafiord
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom$ Martwe Wrzosy
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom@ Więźniowie Czasu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Polowanie Na Czarownice
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Ogród Śmierci