Kir Bułyczow
Pole bitwy z lotu ptaka
Teatr Cieni Tom I
Przełożyła Ewa Skórska
Jak piłeczka, goniona przez okrutny los,
Pędzisz ciągle do przodu, wprost pod topór, na cios;
Biegu gry już nie zmienisz, próżno modlisz się w głos,
A reguły zna ten, kto cię rzucił na stos.
Omar Chajjam
W pokoju było duszno, miałem ochotę zrobić przeciąg, ale Manana przez cały czas zamykała okno – cierpiała na chroniczny bronchit.
– Napiłbym się piwa – odezwał się Krogius. Było tak gorąco, że spotniały mu okulary.
Nie podjąłem tematu.
– Katrin czeka na mój telefon – odparłem.
Tylko zaprzysięgły masochista mógł pójść na spotkanie o szóstej wieczorem w upał, jakiego nie pamiętają nawet najstarsi synoptycy.
– Przy byłym pomniku Swierdłowa postawili stoliki – oznajmił Krogius.
Wykręciłem numer.
Dobrze by było, gdyby Katrin nie zgodziła się ze mną spotkać – bo na przykład ma niezaplanowane zebranie. Jej laboratorium zamierza ogłosić głodówkę, żądając wypłacenia pensji za luty.
Odebrała od razu, jakby siedziała przy telefonie i czekała, aż zadzwonię. Nie jestem wart takiego oddania.
Przede wszystkim powiedziała, że mogłem zadzwonić wcześniej. W taki upał nawet najczulsze dziewczęta stają się kłótliwe. Krogius stał nade mną, spoglądając żałośnie. Obok telefonu położył siatkę z cukrem – pewnie Swieta czeka na niego, żeby pojechać na daczę, gdzie trwały przygotowania do smażenia wiśniowych konfitur.
Katrin mówiła tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć.
– Mów do słuchawki! – zażądałem.
– I tak już krzyczę – odparła Katrin.
– Garik! – jęknął błagalnie Krogius. – Zapomniałem na śmierć! Swietka zaraz wyjdzie z pracy!
– Przez pół godziny telefon był wolny. Musiałeś czekać, aż wezmę słuchawkę?
– Ale znasz Swietkę!
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytała w słuchawce Katrin.
– Bardzo uważnie.
– W takim razie powtórz, co przed chwilą powiedziałam.
– Spotykamy się za dwadzieścia pięć minut. Tam gdzie zawsze.
– A mnie się wydawało, że nie słuchasz.
– Proszę – powiedziałem do Krogiusa, nacisnąłem widełki i podałem mu słuchawkę.
Przed wejściem do laboratorium wpadłem na Sonię z biblioteki. Nie wiedzieć czemu zapragnęła porozmawiać ze mną tuż przed końcem dnia pracy. Oznajmiła, że mam wstrzymany abonament, bo nie oddałem sześciu książek. Zupełnie zapomniałem o tych książkach. Przynajmniej dwie z nich wziął Hamlet. A Hamlet wyjechał do domu, do Armenii, która akurat wtedy stała się państwem niepodległym.
Gdy już Sonieczka skończyła mówić nieprzyjemne rzeczy, spędziła z twarzy surowość i czule zapytała:
– Będzie pan występował na posiedzeniu?
A może wcale nie miała na imię Sonieczka? Może Rozoczka? Albo Rozalinda?
– Niestety, wyjeżdżam w podróż służbową – odparłem i uśmiechnąłem się uśmiechem znanego francuskiego aktora.
Sonieczka poznała we mnie Jeana-Paula Belmondo i powiedziała, że mam dar przeistaczania się. Że marnuje się we mnie wielki artysta. Sam wiedziałem, że mam dar przeistaczania się. Ale czy marnuje się we mnie wielki artysta?
– Jaka szkoda, że się pan nie uczy!
– Ja i tak wszystko umiem.
– Z pana to żartowniś!
– Wcale nie żartowałem.
– Ciekawy z pana człowiek. Dobry.
– Myli się pani – zaprotestowałem. – Tylko udaję dobrego. A w rzeczywistości...
Ugryzłem się w język: omal nie pokazałem dziecku głodnego krokodyla. I śmiertelnie bym ją przestraszył.
Na zewnątrz było jeszcze gorzej niż w naszej suterenie. Żeby zabić czas, poszedłem pieszo. Przed przejściem podziemnym sprzedawano przywiędłe róże. Pomyślałem, że jeśli je kupię i pójdziemy gdzieś z Katrin, będę wyglądał jak nieudany narzeczony.
Z podziemia wyszedłem przy pomniku Puszkina. Pod monumentem leżał bukiecik wyblakłych bławatków. Owładnęło mną dziwne uczucie, jak gdyby to wszystko już kiedyś się zdarzyło. Ten duszny dzień. I bławatki. I fotograf przy przenośnym stendzie.
Podszedłem do półokrągłej marmurowej ławki w cieniu niedawno rozkwitłych lip. Katrin się spóźniała. Usiadłem. Na ławkach pocili się turyści z zakupami, tu i ówdzie siedzieli tacy kawalerowie jak ja i staruszkowie ze zwiniętymi plakatami, oczekujący na rozpoczęcie demonstracji albo mityngu.
Katrin nie przyszła sama. Za nią, trochę z boku, szedł wysoki barczysty mężczyzna z kilkudniową bródką nieumiejętnie przyklejoną do podbródka i policzków. Nadawało mu to wygląd oszusta. Miał na głowie biały kaszkiet. Gdyby było chłodniej, włożyłby luźną marynarkę.
Przyglądałem mu się, bo na Katrin nie musiałem patrzeć. Nie zmieniła się od wczoraj. Przypomina małego doga – ręce i nogi ma za duże i jest ich za dużo, ale na tym właśnie polega jej urok.
Zobaczyła mnie z daleka, podeszła do ławki i usiadła. Mężczyzna siadł również, odsuwając rozeźlonego weterana z komsomolskim znaczkiem w klapie czarnej marynarki. Katrin udała, że mnie nie zna, ja też nie patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział raźnym tonem:
– Co za skwar! Można dostać porażenia słonecznego. Katrin, skamieniała, patrzyła prosto przed siebie, a on podziwiał jej profil. Chciał dotknąć jej ręki, ale nie miał śmiałości i jego palce mimo woli zawisły nad jej dłonią.
Miał mokrą twarz, na czubku nosa zawisła kropla potu.
Katrin odwróciła się od niego, zabrała swoją rękę z kolana i patrząc na mnie, wyszeptała:
– Zamień się w pająka! Przestrasz go na śmierć. Tylko tak, żebym tego nie widziała.
– Pani coś mówiła? – zapytał mężczyzna i jednak musnął jej łokieć. Jego palce zamarły od dotyku chłodnej skóry.
Pochyliłem się do przodu i on drgnął, zaskoczony.
Musiałem spotkać jego wzrok.
A potem przeistoczyłem się w ogromnego pająka.
Miałem okrągłe ciało półmetrowej średnicy i metrowe kosmate odnóża. Wymyśliłem sobie szczękoczułki podobne do krzywych pił, wymazane żółtym śmiertelnym jadem.
Mężczyzna nie od razu pojął, co się stało.
Zmrużył oczy, ale nie zabrał ręki z łokcia Katrin.
Wtedy byłem zmuszony przeistoczyć Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, żeby poczuł pod palcami chłód chitynowego pancerza.
Mężczyzna przycisnął rozcapierzone palce do piersi, drugą ręką zasłonił oczy.
– Do diabła! – wykrztusił. Wydawało mu się, że zasłabł, lecz najwidoczniej, jak wielu takich dużych mężczyzn, był nieufny. Jednak wierząc w zdrowy rozsądek, zmusił się, żeby jeszcze raz spojrzeć w moją stronę.
Wtedy wyciągnąłem do niego przednie odnóża z pazurami.
Uciekł.
Wstyd mu było uciekać, ale nie mógł opanować strachu. Turyści rzucili się do toreb z zakupami. Staruszkowie zaczęli wstawać, sądząc, że nadeszła pora gniewu narodowego.
Katrin roześmiała się zaraźliwie, odsunęła z twarzy ciężki kasztanowy lok.
– Dziękuję. Dobrze ci to wychodzi. Gdybym nie wiedziała, na pewno bym się przestraszyła. Ale nie zrozumiałam, co wymyśliłeś tym razem.
– Zamieniłem cię w pajęczycę odpowiedniego rozmiaru.
– Jak ci nie wstyd!
– Dokąd pójdziemy? – spytałem.
– Dokąd zechcesz, mój władco.
– Chcę pić piwo w parku i leżeć na trawie.
– Słyszałam, że Moskwie powstała policja obyczajowa – zauważyła Katrin.
– Postaram się skromnie leżeć na trawie i z godnością pić piwo.
– Mnie się to nie uda. Zresztą tam na pewno jest mnóstwo ludzi.
– Wszyscy, którzy mają odpowiednie środki lub działkę, gniotą się teraz w podmiejskich pociągach. W mieście zostali tylko kloszardzi.
– No to chodźmy do metra.
– Może złapiemy taksówkę? – zapytałem.
– Lubisz zadawać szyku, mój adoratorze, ale rób to beze mnie. Metrem będę trzy razy szybciej.
Chciałem podjąć wyzwanie, lecz wtedy byłbym pozbawiony towarzystwa Katrin. A tego nie chciałem.
W wagonie była ciasnota, co drugi pasażer wiózł jakieś ostro zakończone działkowe narzędzia, a inni mieli walizki i torby na kółkach. Ale na stacji „Komsomolska” wszystkich tych strasznych spoconych ludzi wycisnęło z wagonów jak pastę z tubki. Zrobiło się luźniej i nawet można było siąść.
– Szkoda – odezwałem się. – Szkoda, że zrobiło się tak luźno.
– Masochista! – wykrzyknęła szeptem Katrin.
– Nie, lubieżnik – zaprotestowałem. – Tłum tak słodko przyciskał mnie do twoich piersi.
Katrin się lekko stropiła. Rozgniewać się na mnie, czy znaleźć godną odpowiedź? Wybrała drugi wariant.
– I jak znajdujesz moje piersi? – wyszeptała.
– Są boskie. Możesz śmiało wejść w trzecie tysiąclecie z jego wolnością seksualną i absolutną emancypacją.
– Odrobinę przesadziłeś w swojej męskiej zarozumiałości – westchnęła Katrin. – I ja sobie to zapamiętam.
Żartując, była poważna. Zgodziłem się z nią. Jeśli przesadziłeś, umiej się do tego przyznać.
Pod wielkimi drzewami przy wejściu do parku „Sokolniki” było chłodno, ale wyprzedzili nas inni miłośnicy piwa. Siedzieli na ławeczkach i sączyli piwo z butelek. Nikt nie pił z puszki. Wyglądało na to, że zebrali się tu ludzie poważni, koneserzy i patrioci.
Kupiłem w budce cztery puszki budweisera.
Przed nami, za okrągłym basenem, wznosiła się srebrzysta plastikowa kopuła kolejnej wystawy. Przydałaby się nam taka kopuła w czasie ekspedycji – byłoby luźno i nie tak gorąco. Pod jedną taką kopułą można by było urządzić laboratorium polowe, magazyn, stołówkę i salę taneczną. Chociaż nie, nie da rady, przyjdą wygłodzeni, ale dumni Kozacy, potną kopułę na kawałki i wykorzystają w gospodarstwie domowym. Jeśli chcesz, by ekspedycja archeologiczna przetrwała na Kubaniu, musisz być skromny i niezauważalny, płacić robotnikom dobrze, ale niezbyt dużo.
– O czym myślisz? – spytała Katrin.
Była mojego wzrostu – metr osiemdziesiąt. Nasze oczy podczas rozmowy znalazły się bardzo blisko.
– Masz na myśli proces myślenia? – sprecyzowałem.
– Otóż to. Mam wrażenie, że cię straciłam.
– Wkrótce wyruszamy na ekspedycję.
– Dlaczego nagle o tym pomyślałeś?
– Zobaczyłem srebrzysty namiot. – Wskazałem ręką kopułę.
– Chodźmy bardziej w lewo – powiedziała Katrin, jakby nie chciała, żebym myślał o ekspedycji.
Poszliśmy.
...No proszę, niby dlaczego mamy być uzależnieni od jakiegoś Nieczyporienki, który nawet nie widział na oczy prawdziwego komputera? Krogius przysięga, że obliczyłby koraliki na kalkulatorze szybciej niż Nieczyporienko ze swoimi leniuchami. A tak chcieliśmy otrzymać dane przed latem, żeby zdążyć postawić tezy przed sezonem polowym, wtedy na wrześniowej konferencji moglibyśmy zrobić nasz mały przewrót w ojczystej archeologii. Pewnie, że nam nie uwierzą i nawet nie będą się na nas powoływać, takich przewrotów dokonywano nie po raz pierwszy! A Wiatycze*[* Wiatycze – plemię wschodniosłowiańskie, w końcu I tysiąclecia n.e. zajmowało ziemie nad Oką; grodek Wiatyczów stanowił zalążek Moskwy (wszystkie przypisy tłumaczki).] nadal tam są!
Gdy się otrząsnąłem od tych myśli, spostrzegłem, że Katrin idzie kilka kroków z tyłu i patrzy spode łba.
– Myślałem o czym innym – zacząłem się usprawiedliwiać. – Myślałem o komputerach i koralikach.
W lesie, poprzecinanym ścieżkami i prawie nie zaśmieconym, Katrin rozłożyła na trawie gazetę. Postawiłem na gazecie puszki piwa i dwie otworzyłem. Były ciepłe i pluły pianą. Słońce świeciło na nas przez młode, ostro pachnące brzozowe listki. Zapragnąłem napić się brzozowego soku, ale spóźniliśmy się – skoro rozwinęły się liście, sok nie popłynie.
– W domu dziecka pisałem wiersze – powiedziałem. – Mówili na mnie Lermontow.
– Dlaczego nie Puszkin?
– Ponieważ byłem na tyle bezczelny, że powiedziałem, że bardziej lubię Lermontowa.
– A teraz?
– Teraz też.
– Powiedz wiersz.
– Jaki?
– Ten, który sobie przypomniałeś.
– Jakaś ty przenikliwa, Katrin.
– Mężczyzna powinien myśleć, że jest wolny w swoich decyzjach... i kaprysach.
– To nie powiem.
– I tak masz ochotę.
– Zapomniałem.
– Jak sobie chcesz...
– Tylko ostatnią zwrotkę:
Kropla za kroplą, sok brzozowy, Wiosenny ranek, kruchy świt, I coraz bardziej kryształowy, Pluszczący w kubku brzozy łyk.
– To nie Lermontow. To ty.
Katrin otworzyła jeszcze jedną puszkę i zdmuchnęła pianę. Wyciągnąłem się na trawie i mrużąc oczy, patrzyłem na chmury.
– Ziemia nie jest zimna? – zapytała Katrin.
– Jestem zahartowany, jak każdy wychowanek domu dziecka.
– Dla mnie to anachronizm. Domy dziecka były sto lat temu. Zawiadywał nimi pisarz Makarenko.
– I Żelazny Feliks.
– Jeśli się przeziębisz, zrywam znajomość – oznajmiła Katrin. Miałem ochotę ją pocałować, ale się odwróciła.
– Chciałabyś latać? – zapytałem.
– Samolotem?
– Sama.
– Bez skrzydeł?
– Bez skrzydeł.
– To się nazywa lewitacja – odparła rozsądnie Katrin. – A lewitacja nie istnieje. To mistyka.
– Dla pierwotnych Ziemian – owszem. Ale nie dla istoty wyższego rzędu...
Katrin nachyliła się nade mną i popatrzyła mi prosto w oczy.
– Zgadnij moje myśli! – zażądała.
– Nie umiem.
– W takim razie poczuj!
– Nie męcz mnie. I tak się nie przyznam, nie chcę oberwać po gębie.
– Twoje milczenie jest równie obraźliwe.
Zrobiła zamach dłonią i dotknęła mojego policzka. Dłoń była sucha i gorąca.
– Okropnie gorąco. A wszystko przez to, że nie pozwalasz mi spinać włosów.
– Nie pomyliłaś mnie z kimś?
– Z nikim cię nie pomyliłam. Tydzień temu powiedziałeś, że lubisz, gdy mam rozpuszczone włosy.
– Podobasz mi się zawsze.
– Ale z rozpuszczonymi włosami bardziej.
– Z rozpuszczonymi bardziej. Przyjąłem jej ofiarę.
Siedziała wsparta dłonią o trawę. Miała szczupłą i silną rękę.
– Wyjdź za mnie – powiedziałem. – Kocham cię.
– Nie kochasz – odparła Katrin.
Przekręciłem się na bok, przysunąłem usta do jej ręki i pocałowałem po kolei wszystkie długie opalone palce.
– Jeśli za mnie wyjdziesz, zawsze będę dla ciebie piękny. Jak amant filmowy.
– Zmęczysz się – uznała Katrin. – I ja się zmęczę. – Spróbujmy.
– Zwariowałeś. Jesteś obcym. Niebezpieczną istotą.
– Jak agent CIA?
– Gorzej, przybysz z kosmosu.
– Nikt oprócz ciebie tak nie myśli – stwierdziłem. – Od dzieciństwa umiem hipnotyzować głupców, więc ciebie mi się nie uda.
– A skąd ja mam wiedzieć? Może siedzę tu z tobą, bo zostałam zahipnotyzowana?
Mówiła to jakby żartem, a jednak poważnie. Wyprostowała się i odebrała mi swoje palce.
– Nie – powiedziałam. – Pozwoliłem sobie zrobić to tylko jeden raz.
– Wiem. Gdy na placu Czerwonym rozbolał mnie ząb, prawda?
– I nawet mi wtedy nie podziękowałaś.
Z lasu wyszła klępa. Miała smutny wielbłądzi pysk. Może dlatego że czuła się niedowartościowana bez rogów. Nas jakby nie widziała. Powąchała puszki po piwie, głęboko westchnęła i poszła w las, powoli przestawiając nogi, jakby uczyła się chodzić.
– Więcej nic mi nie wmawiałeś? – zapytała Katrin.
Była tak pogrążona w swoich myślach, że nie zauważyła wizyty samicy łosia.
Nie odpowiedziałem, ponieważ klępa odwróciła się od gęstych krzewów, w których chciała się skryć, i popatrzyła mi w oczy.
– Nie wierzę ci – rzekła Katrin.
Dopiliśmy piwo, zawinęliśmy puste puszki w gazetę i włożyliśmy do mojej dyplomatki. Byliśmy bojownikami o czystość przyrody. Po raz pierwszy zobaczyłem Katrin na mityngu Green Peace na placu Puszkina. Była tam aktywistką, a ja przechodziłem obok i zapatrzyłem się na nią.
Wyszliśmy z parku, gdy zabrzęczały pierwsze komary, otrząsając ze skrzydełek upał, a przed wejściem zapłonęły latarnie, żółte w granatowym powietrzu.
Odprowadziłem Katrin pod jej dom. Nie chciała mnie pocałować na pożegnanie. Czymś ją uraziłem, ale czym – nie wiedziałem.
Poszedłem do domu pieszo. Było mi tak smutno, że wymyśliłem perpetuum mobile, a potem udowodniłem, że i tak nie będzie działać. Dowód oraz kontrdowód okazał się bardzo trudny i niemalże zapomniałem o Katrin.
I nagle zrozumiałem, że gdy przyjdę do domu, zadzwoni telefon i zdenerwowany Krogius, który pokłócił się ze Swietką i nie pojechał na daczę, powie, że nic z naszego odkrycia nie wyjdzie. Może z powodu nieudolnego Nieczyporienki, a może dlatego że i ja, i Krogius jesteśmy głupcami.
Nie chciało mi się obchodzić długiego gazonu obsadzonego jakimiś kłującymi, kiepsko kwitnącymi i brzydko pachnącymi kwiatkami, i postanowiłem nad nim przelecieć. Latanie było trudne, co chwilę traciłem równowagę, odbijałem się od ziemi ręką, żeby znowu wzlecieć i wszystko się powtarzało.
Rozczarowany, wszedłem na trzecie piętro po schodach. Niech sobie winda odpoczywa.
Gdy wchodziłem do mieszkania, uzmysłowiłem sobie, że w ciemnym pokoju siedzi ktoś obcy.
Zamknąłem za sobą drzwi. Potem zapaliłem światło w przedpokoju. Starałem się zachowywać tak, jakbym się niczego nie domyślał.
Człowiek, który siedział w ciemności, wiedział, że go wyczuwam, ale się nie poruszył.
– Dlaczego siedzi pan po ciemku? – zapytałem.
– Zdrzemnąłem się – odparł gość. – Długo pana nie było. Wszedłem do pokoju, pstryknąłem włącznikiem.
– Może zrobić kawy?
– Nie, chyba że dla siebie. Ja dziękuję.
Wstał z kanapy. Wyglądał zwyczajnie i sprawiał wrażenie poważnego człowieka. Żeby się nie czuł wyobcowany, przybrałem wygląd urzędnika do zadań specjalnych. Uśmiechnął się i powiedział:
– Proszę się nie wysilać, lepiej niech pan zrobi kawę.
Poszedł za mną do kuchni i zapalił gaz. Ja w tym czasie nalewałem wody do czajnika.
– Naprawdę pije pan rozpuszczalną? – zapytał tonem prokuratora. Poczułem się jak przestępca przyłapany na gorącym uczynku.
– Naprawdę – wzruszyłem ramionami.
– Nigdy bym pana o to nie podejrzewał.
Patrzył, jak sypię kawę, leję wrzątek, mieszam. Gdy już się przekonał, że mam swoją kawę, wrócił do pokoju. Posłusznie ruszyłem za nim.
– Nie czuje się pan samotny? – spytał, siadając na kanapie. Poruszał się niezbyt pewnie, jakby był pod wpływem alkoholu lub marynarka cisnęła go pod pachami.
– Nie mam czasu czuć się samotny – odparłem i zdumiałem się, że tak spokojnie odnoszę się do przybysza, który wtargnął samowolnie do mojego mieszkania, w dodatku późnym wieczorem.
– Nawet dzisiaj?
– A powinienem?
– Dlaczego się pan do tej pory nie ożenił? – Trzymał się w cieniu i nie widziałem, jakiego koloru są jego oczy.
– Dziewczęta mnie nie kochają.
– A może się pan przyzwyczaił do samotności i woli żyć sam?
– Bardzo sobie cenię samotność, ale nie sądzę, by zrozumiał pan powód.
– Niech pan spróbuje wyjaśnić.
– Spędziłem wiele lat w domu dziecka, gdzie pojęcie samotności nie istnieje. Pierwsze, co zrobiłem, gdy dostałem to mieszkanie, to rozebrałem się do naga i przez kilka godzin tak chodziłem.
– Ma pan rację, to uczucie jest mi obce.
Teraz przyszła kolej na mnie, mogłem zadać kilka pytań. Skwapliwie skorzystałem z okazji.
– Jak pan tu wszedł? Wzruszył ramionami.
– Przyleciałem – odparł zgodnie z moim przypuszczeniem. – Okno było otwarte.
Patrzył na mnie, przechylając na bok głowę, jakby czekał, aż wyrażę zdumienie. Ale ja się nie zdumiałem – przecież omal nie zrobiłem tego samego, tylko nie umiałem utrzymać równowagi. To trudniejsze niż samo oderwanie się od ziemi.
Gość pokręcił głową. Wtedy zauważyłem, że ma okulary – stare, w grubej plastikowej oprawie. Czy miał je wcześniej?
– Miałem – domyślił się gość. – Człowiek w okularach wygląda niegroźnie. Zapewne dlatego że okulary można rozbić jednym ciosem.
Z niezadowoleniem patrzył, jak piję kawę. Było duszno, a ja piłem kawę.
Odwrócił się ode mnie i przeszedł wzdłuż regałów z książkami, czytając tytuły.
– Wiele niepotrzebnych rzeczy – zawyrokował. – Wszystkiego nie sposób przeczytać. A jeśli nawet by pan przeczytał, i tak pan nic z nich nie wyniesie. Czytanie jest nieproduktywne. Wkrótce sam pan to zrozumie.
Nie miałem ochoty nic rozumieć. Byłem zmęczony i senny. Chyba mogę być senny po dniu pracy?
– A więc – powiedział gość, parodiując lekarza – zapewne nieraz zadawał pan sobie pytanie: Dlaczego nie jestem taki jak inni? Już od wczesnego dzieciństwa przywykł pan oszukiwać, kręcić i ukrywać się, ponieważ pokazanie, że jest się innym, mądrzejszym, bardziej śmiałym w dziecięcym stadzie równałoby się samobójstwu. Niesiesz przyjaciołom swój talent, a przyjaciele odwracają się ze wstrętem albo rzucają w ciebie kamieniami.
– Jestem taki sam jak inni! – odpowiedziałem. Wywołało to uśmiech współczucia na jego nijakiej twarzy.
– Jak sądzę, już w młodszych klasach uczyłeś się lepiej od rówieśników. Przychodziło ci to bez trudu... – niezauważalnie dla mnie przeszedł na ty. Bóg z nim, i tak jest wyraźnie starszy. – Gdy cię szukałem, Garik – ciągnął – zapoznałem się nie tylko z twoimi charakterystykami i anonimowymi listami. Upewniłem się, że wraz z upływem lat umiałeś coraz lepiej udawać.
– Głupota!
– A kto popsuł model samolotu, który mógł latać szybciej niż prawdziwy samolot?
– Piętka Łukin niechcący na niego nadepnął!
– Ale ty Piętkę popchnąłeś. Jest o tym przekonany do tej pory.
– Rozmawiał pan z nim?
– Nie tylko z nim.
– Wie pan o mnie...
– Więcej niż ty sam. I wiem, jak ciężko jest młodemu człowiekowi, chłopcu, zmusić się do ukrywania, unikać sławy, wiedząc, że za błyskiem sławy nastąpi ciemność pogardy, zawiści, nienawiści...
– A druga nagroda w rejonowej olimpiadzie matematycznej? – zapytałem, jakbym nie zgadzał się z gościem.
– Druga! A dlaczego nie pierwsza w miejskiej olimpiadzie? A specjalnego stypendium na wydziale fizyki nie mógłbyś przypadkiem zdobyć?
Wzruszyłem ramionami. Do czego prowadziła ta presja?
– Że też cię podkusiło, żeby pójść na historię! Zrozumiałem, że on mówi, nie otwierając ust. A ja go słyszę.
Czyżby był telepatą?
– Nie zbaczaj z tematu! – zażądał gość. – Odpowiedz mi uczciwie. Dlaczego, do licha, poszedłeś na historię, tę ślepą uliczkę pseudonauki?
– Ponieważ kocham historię. Ponieważ urodziłem się archeologiem. Ponieważ przywrócić do życia przeszłość, to znaczy dać nowe życie ludziom, którzy licząc na nieśmiertelność, zostali zapomniani. To moje osobiste porachunki z wiecznością.
– Przestań! Jednostka świadoma nie może się interesować przeszłością! Liczy się tylko przyszłość. Dlatego rozum powinien ku niej dążyć.
– Najwyraźniej inaczej patrzymy na wszechświat.
– Nie możemy inaczej patrzyć na wszechświat – powiedział gość – gdyż cała wasza historia to wybuchy młodej energii, biegnące donikąd gałęzie rosnącej świadomości.
– I ja będę taki jak pan?
– Otóż to – ucieszył się gość. – Jesteśmy jednej krwi.
– Nie rozumiem.
– Zaraz zrozumiesz. Zastanówmy się nad twoimi zdolnościami, których pozbawieni są twoi przyjaciele i znajomi. Na przykład siła przekonywania. Możesz wmówić normalnemu człowiekowi diabli wiedzą co! – W tym momencie przeistoczył się w niewielkiego kamiennego sfinksa. – Mam nadzieję, że nie jesteś zaskoczony?
– A skądże – odparłem, zmieniając się wielbłąda. Sfinks pewnie czułby się samotnie bez normalnego wielbłąda obok. Gdyby zobaczyła nas Katrin, wsiadłaby na wielbłąda i zaczęła jeździć wokół sfinksa.
– Wspaniale! – pochwalił mnie gość. – Ale to tylko szczyt góry lodowej. Wiele umiejętności nadal w tobie drzemie. Odkrycie ich masz dopiero przed sobą.
– A co jeszcze umiem robić?
– Wkrótce nauczysz się latać. Na niedużych wysokościach i będzie cię to kosztowało sporo wysiłku duchowego, ale na pewno się nauczysz. Już chciałbyś wznieść się w powietrze.
– I nie sądzi pan, że to podważa prawa fizyki?
– Zależy które – warknął gość. – Przecież nie znasz współczesnej fizyki.
– I czego jeszcze nie znam? Współczesnej chemii? Współczesnej biologii?
– Ale to nie jest sprawa beznadziejna. Wróćmy do twoich zdolności. Szybko czytasz?
– Jako tako.
– Wystarczy, że spojrzysz na kartkę, a zapamiętasz jej treść. W klasie starannie ukrywałeś ten talent, by nie wywołać zawiści przyjaciół. Dodajesz, mnożysz, wyciągasz pierwiastki z taką łatwością i szybkością, że mógłbyś z powodzeniem występować na estradzie. Możesz nie spać przez kilka dni, nie jeść również.
– Nigdy nie zdarzyło mi się nie jeść przez kilka dni.
– Spróbuj. Ciebie, jako istotę o szczególnych zdolnościach, podobne zdolności u innych nie dziwią. Przecież nie zdumiało cię moje pojawienie się w zamkniętym mieszkaniu i oświadczenie, że wleciałem na trzecie piętro.
– Zdumiało, zdumiało!
Nie słuchał. Jego głos wibrował emfazą.
– Według tutejszych norm jesteś potencjalnym geniuszem! Ale wielu zdolności nie umiesz wykorzystać, a istnienia większości nawet nie podejrzewasz.
– To znaczy, że chwalić Boga, nie jestem geniuszem! – przerwałem mu. – Nie ma czegoś takiego jak „po prostu geniusz”. Geniusz to szczególne rozwinięcie talentu. Konkretnego talentu.
– Nie sprzeczajmy się o drobiazgi!
– Ładne mi drobiazgi! Przychodzi do mnie nieznajomy, oznajmia, że jestem geniuszem, i zaraz oświadcza, że nic nie mogę i nie umiem. A pan umie?
Gość bez słowa rozpłynął się w powietrzu i pojawił się za moimi plecami, w drzwiach. Bez pośpiechu wrócił do regału i pokazał inną sztuczkę – wyjął książkę i rzucił przed siebie. Zastygła w powietrzu. Współczułem tej biednej książce, zapragnąłem, żeby spadła i przestała się tak męczyć. Po chwili gość, z pewnym wysiłkiem, krzywiąc usta, wzrokiem postawił ją na półce.
– I to wszystko mnie czeka? – zapytałem bez specjalnego entuzjazmu.
– To jeszcze nie wszystko! – Gość mówił pompatycznym tonem, jakby sprzedawał mi Britannikę, a ja, głupiec, nie potrafiłem docenić wspaniałości tomów encyklopedii.
– Dla mnie wystarczy.
– Nie próbuj udawać głupszego, niż jesteś. W odróżnieniu od twoich przyjaciół z domu dziecka, widzę cię na wylot.
Kornie pochyliłem głowę.
Nie mogę powiedzieć, żebym nie był zaintrygowany. Mało tego, wcale nie myślałem, że mój gość to sztukmistrz czy oszust. Miał w sobie porażającą szczerość, graniczącą z nudą. Tacy ludzie nie mają poczucia humoru.
– Jednak muszę uprzedzić – oznajmił – że wykorzystać w pełni swoje zdolności zdołasz jedynie wtedy, gdy znajdziesz się w otoczeniu istot takich jak ty.
– Chce pan przez to powiedzieć, że jestem mutantem? – westchnąłem. – Potworem genetycznym? Ale nie jestem osamotniony w swoim nieszczęściu?
– Nie – zaprzeczył poważnie gość. – Po prostu jesteś tu obcy.
– Gdzie – tu?
– Na Ziemi.
– Nie! – broniłem się jak lew. – Urodziłem się w osadzie Dworcy, okręgu Wołogodzkiego. Moi rodzice zginęli podczas pożaru lasu. Najprawdopodobniej byli turystami. Nic po nich nie zostało. Znaleźli mnie strażacy i przynieśli do osiedla.
– Pamiętasz to?
– Tak jest w dokumentach. Gdy zabrali mnie do domu dziecka, wszystko to spisano.
– Sam nie jesteś pewien tego, co mówisz.
– Przecież byłem mały! Taki malutki!
– W takim razie posłuchaj, jaka była prawda. I nie zaprzeczaj, mimo że wyda ci się nieprawdopodobna. Zgubili cię. Zgubili i myśleli, że zginąłeś razem z rodzicami.
– Otóż to – powiedziałem.
– Nie przerywaj. Twoi rodzice znajdowali się na statku kosmicznym. Zwiadowczym statku kosmicznym. Statek zginął. Zdążyli cię wyrzucić w kapsule ratunkowej. Płonął las. Strażacy bardzo się zdziwili, że nie ucierpiałeś. A ciebie otaczało pole siłowe, dopóki twojemu życiu zagrażało niebezpieczeństwo.
Słuchałem go i wewnętrznie się zgadzałem. Był poważny i rzeczowy jak listonosz, który przyniósł wezwanie do sądu. Jego sprawa – dostarczyć. Nasza – stawić się. Ale męczyło mnie coś zupełnie innego.
– Załóżmy, że ma pan rację – powiedziałem. – W takim razie jak powinienem wyglądać... Jak ja naprawdę wyglądam?
– Mniej więcej tak, jak widzisz się w lustrze.
– To znaczy, że jestem człowiekiem?
– Nieścisłe określenie. Ale jeśli słyszałeś o panspermii...
– Tak. Według tej teorii wszyscy ludzie w Galaktyce pochodzą od jednego ziarna. Wszyscy są ludźmi.
– Właśnie! Rozumiesz chyba, że nie jesteśmy wszechmocni. Jak moglibyśmy zaprogramować cię wiele lat temu?
– Chwała Bogu! – oznajmiłem z ulgą. – Już się bałem, że jestem rozumnym pająkiem w ludzkim ciele.
– Co za bzdury!
– Genetycznie też jestem człowiekiem?
– To zrozumiałe. Mógłbyś się tu ożenić, mieć dzieci... Ale do tego nie dojdzie.
– Tak? A dlaczego?
– Sądzisz, że straciliśmy tyle lat i niewiarygodnych wysiłków, żeby wysłuchać twojej nierozsądnej odmowy?
– Niewykluczone.
– Nie uwierzyłeś mi?
– Uwierzyłem. Nie umie pan kłamać!
– Otóż to! – Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiało uczucie. Był dumny ze swojej szczerości.
– A ja się nauczyłem.
– Oduczysz się. Nie będziesz musiał więcej kłamać i udawać.
– Czy mam rozumieć, że zaprasza mnie pan w gości?
– Proponuję ci powrót do domu.
– W takim razie muszę zadzwonić do Krogiusa. Razem pracujemy. Nie mogę go zawieść.
– Nie ma potrzeby. Krogius pocieszy się za tydzień. To, co razem zrobiliście, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie zrozumieją was. Akademicy by was wyśmiali. I tak jestem zdziwiony, że w ogóle udało ci się sprawić, żeby Krogius uwierzył w tę fantazję.
– A jeszcze przed chwilą tak dobrze pan mówił o moich zdolnościach.
Podniosłem słuchawkę.
– Prosiłem, żebyś nie dzwonił do Krogiusa.
– Dobrze – odpowiedziałem. I wykręciłem numer Katrin. Gość nacisnął palcem na widełki.
– To już skończone – powiedział. – Twoja samotność pośród osobników nie dorównujących ci pod tyloma względami. Przyszła pora, by człowiek odszedł ze stada goryli. Zrozum, zginąłbyś tu, gdybym cię nie znalazł. Nie zdołałbyś się zrealizować. Wraz z upływem lat coraz bardziej rezygnowałbyś ze swojego „ja”. I stałbyś się naczelnym, niczym te pawiany, które cię otaczają.
Pomyślałem, że w pewnych kwestiach muszę się z nim zgodzić. Wśród moich znajomych zdarzały się pawiany. I inne zwierzęta. Ale czasem można spotkać bardzo miłego australopiteka.
– Musimy się spieszyć – ciągnął mój gość. – Statek na nas czeka. Nasze statki rzadko tu bywają... Zamknij mieszkanie, nie od razu się zorientują, że cię nie ma.
Wahałem się.
Nadrabiałem miną. Uczucie, przypominające jednocześnie zachwyt i rozpacz, trzymało mnie swoich szponach. Nie potrafiłem rozsądnie myśleć. Z kilku powodów. Przede wszystkim byłem oszołomiony faktem, że pośród nas, ludzi, zdarzają się kosmici. A ja jestem jednym z nich. Może istota wyjątkowa, a może zwyczajna jak psi grzyb. Dla mnie to nie miało znaczenia. Sam dla siebie, jednostki niepowtarzalnej, byłem wyjątkowy.
Niezwykła sytuacja – pojawia się nieproszony gość, który wleciał do mnie na trzecie piętro i zna szczegóły mojej przeszłości. Łatwiej i spokojniej byłoby zaszeregować tę historię do snów lub halucynacji. Ale właśnie tego gość nie pozwalał mi zrobić. Żądał ode mnie działania, decyzji, którą, jak się okazało, już za mnie podjął.
Dlatego próbowałem żartować – tylko w ten sposób mózg mógł poradzić sobie z szaleństwem.
– Musimy się spieszyć – powtórzył gość. Zdjął okulary, które znikły w jego ręku. – Każda sekunda przebywania statku na niskiej orbicie kosztuje miliony jednostek energii potrzebnej do innych celów. Ale nigdy nie porzucamy w biedzie naszych rodaków, nawet jeśli oni tego nie podejrzewają.
– Powinienem zadzwonić, wyjaśnić...
– Nic nikomu nie jesteś winien – powiedział gość. – Jutro o tobie zapomną.
No, to już przesada! – chciałem się oburzyć, ale milczałem. Co tego mądralę obchodzą moje osobiste problemy i związki z innymi ludźmi?
– Czemu zwlekasz?
– Trudno to wyjaśnić.
Gość wziął mnie za łokieć i powlókł do otwartych drzwi balkonowych.
– Może wyjdziemy przez drzwi? – zaproponowałem.
– Po co? Żeby nas zobaczono, żeby powstały niepotrzebne plotki?
– A co nas to obchodzi? – przedrzeźniałem gościa, ale jemu obce były uczucia i zignorował moje słowa. Żeby chociaż przysłali kogoś odrobinę weselszego! A może tam u nich... u nas wszyscy są tacy?
– Przynajmniej pomyśl o nowych doznaniach, nowych odkryciach, nowych dokonaniach! – namawiał gość, wchodząc na balkon i ciągnąc mnie za sobą. – Naprawdę całkiem ugrzęzłeś w tym bagnie?
Ponieważ nie ugrzęzłem w tym bagnie, to nadal będąc w stanie szoku, wyszedłem na balkon i zatrzymałem się przy balustradzie.
Na dole, na podwórku, na ławce po topolami, Wala spod szóstki grał na gitarze. Nieudolnie, lecz bardzo się starając, udawał Elvisa Presleya. Jak zwykle otaczały go zachwycone dziewczyny.
– Tylko się nie bój – rzekł gość. – Trzymaj mnie za rękę, nie upadniesz. To nawet przyjemne. – Dłoń miał ciepłą i pewną.
Wtedy zadzwonił telefon. Szarpnąłem się z powrotem. Gość trzymał mnie mocno.
– To Krogius?
– Krogius – potwierdził gość. – Jest zdenerwowany, rozczarowany, niepewny i ma zamiar płakać ci w kamizelkę przez najbliższą godzinę. Jutro o wszystkim zapomni.
– Tak, ma pan rację – zgodziłem się. – To Krogius.
Lot naprawdę był przyjemny. Wcale się nie bałem. Może dlatego że była ciepła noc. Szybko dolecieliśmy do statku.
Wisiał nad Setunią, nad ogrodami i zaroślami pokrzyw. Był niemal niewidoczny, domyśliłem się jego obecności tylko dlatego, że na rozgwieżdżonym niebie zobaczyłem czarną dziurę.
Odwróciłem się w stronę oświetlonych okien nad zboczem.
– Postaraj się przezwyciężyć smutek – poradził mi gość. – Rodzi się wewnątrz, wynika ze strachu przed przyszłością. Przeszłość cię już nie interesuje. Jutro tylko się uśmiechniesz na myśl o małych radościach i małych troskach, które otaczały cię tutaj.
W czarnej przepaści statku otworzył się luk, krąg świetlikowego światła. Gość mnie pchnął i wpadłem głową w coś miękkiego, sprężystego. Przerwałem tę zasłonkę i znalazłem się we wnętrzu statku, który bynajmniej nie przypominał statków kosmicznych znanych nam z filmów SF. Było to puste pomieszczenie, jego gładkie ściany i okrągły sufit świadczyły o poważnych zamiarach i przyzwyczajeniach przebywających w nim osób. Nawet guzików, w takiej obfitości występujących w filmach fantastycznych, na tym statku nie było. Na mój widok z podłogi wyłoniło się niskie miękkie siedzisko. A może katowski pieniek. Nie wspominałem o tym skojarzeniu mojemu gościowi, mógłby nie zrozumieć.
– No cóż – powiedział. – Żegnaj swe dzieciństwo. Pora dorosnąć.
Poczułem, jak statek zaczął się powoli wznosić. Przez półprzeźroczystą podłogę przeświecały światła latarni, okien, jadących samochodów...
– Żebyś nie miał już żadnych wątpliwości – rzekł gość – pozwolę ci posłuchać prawdziwej muzyki. Muzyki twojego świata.
Muzyka przyszła z zewnątrz, wpłynęła do statku, miękko pochwyciła moje uczucia i popłynęła do gwiazd. Była doskonała, tak jak doskonałe jest rozgwieżdżone niebo. To był ten ideał, do którego ciągnęło mnie w puste noce, w chwilach zmęczenia i rozdrażnienia.
Przez muzykę dobiegł mnie dźwięk telefonu. Telefon dzwonił w moim mieszkaniu, co do tego nie miałem wątpliwości. W opuszczonym, nie posprzątanym mieszkaniu. Słuchawka była owinięta taśmą izolacyjną – jeden z moich przyjaciół kiedyś zrzucił aparat ze stołu, żeby zrobić miejsce dla szachownicy. Zachciało mu się grać w szachy po trzech piwach!
– Wracam – zdecydowałem.
– Dokąd? – zdumiał się. Przecież mógł zajrzeć mi w duszę i zobaczyć, jaki w niej bajzel. Był chyba po prostu zbyt pewny siebie, a to cecha, która zgubiła wielu słynnych przywódców.
– Wracam do mojego starego domu. Do tego, który grozi mi samotnością i degradacją.
– Za późno na powrót! Powrót do przeszłości jest niemożliwy. W tej dalekiej mrocznej przeszłości nie masz nic do roboty.
– Do widzenia, dziękuję za lekcję.
– Jaką lekcję! Wszystko to robiliśmy dla ciebie! Ratujemy cię!
– Proszę powiedzieć tam u siebie, że nie mógł mnie pan odnaleźć.
– Nie umiem kłamać!
– A ja umiem.
Przeszedłem przez luk – wiedziałem już, jak się to robi – i poleciałem w stronę Ziemi. Było bardzo zimno, brakowało tlenu. Musiałem wyłączyć oddychanie. Aleśmy zalecieli! Tutaj nie dofrunąłby nawet orzeł!
– Skazujesz się na życie pełne poniżeń i oszustw – bulgotał mi w uszach głos gościa. – Już nigdy nie będziemy mogli po ciebie przylecieć! Przez całe życie będziesz pragnął do nas wrócić, ale będzie już za późno.
Przyspieszyłem i omal nie rąbnąłem o ziemię. Jeśli coś jeszcze mówił, nie słyszałem. Zbyt byłem zajęty kwestią hamowania.
Drzwi na balkon były otwarte na oścież. Telefon już nie dzwonił. Wymacałem go, nie zapalając światła. Zadzwoniłem do Katrin i zapytałem:
– Dzwoniłaś do mnie, Katiusza?
– Przez cały czas było zajęte. Pewnie dzwonił twój stuknięty Krogius! Po całym mieście cię szuka, żeby oznajmić, jakeście się rąbnęli ze swoimi Wiatyczami. Szkoda ci tego przynajmniej?
Podszedłem do włącznika, cały czas trzymając w ręku aparat, i włączyłem górne światło.
– A ty nie dzwoniłaś?
– Obawiam się, że obudzisz wszystkich sąsiadów. Pierwsza godzina.
– Więc dzwoniłaś?
– Po co miałabym do ciebie dzwonić?
– Żeby powiedzieć, jak za mną szalejesz.
– Garik, czasem podejrzewam, że nie jesteś jednym z nas. Że jesteś kosmitą, a w dodatku potworem moralnym, który może mi wmówić, co zechce. Nie mogę się z tobą przyjaźnić, bo nie wiem, kiedy całuję ciebie, a kiedy Jeana-Paula Belmondo.
– Powieszę się!
– Kosmici się nie wieszają.
– Mamy gilotyny – przypomniałem sobie. – Miękkie gilotyny. Puchowe pniaki.
– Kładź się spać – powiedziała Katrin – bo cię znienawidzę.
– O której jutro kończysz pracę?
– Garik, coś się stało? Powiedz! Jakieś nieprzyjemności? Może do ciebie przyjechać?
– Porządna ziemska dziewczyna nie jeździ po nocy do kosmity.
– Nie jestem porządna. I odpowiadam za ciebie.
– Może też jesteś przybyszem z kosmosu?
– Nie. Jestem w tobie zakochana, i to jest katastrofa.
– Nie powiedziałaś mi, o której jutro kończysz pracę.
– Nie interesuj się. Jestem umówiona.
– Jesteś umówiona ze mną – powiedziałem groźnie.
– No dobrze, niech będzie z tobą – zgodziła się szybko Katrin. – Ale najpierw zadzwoń do Krogiusa.
Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go.
Położyłem się spać, starając się nie myśleć o gościu i tajemnicy mojego urodzenia. Nie jestem miłośnikiem fantastyki. Potem przypomniałem sobie, że skończyła mi się kawa i rano trzeba będzie skoczyć do sklepu za rogiem.
– Miałem straszny sen – powiedziałem do Katrin. Siedzieliśmy na tarasie kawiarni w Sokolnikach i piliśmy niemal prawdziwe cappuccino. Trzy metry od nas chlustał niespodziewany deszcz, przed którym w ostatniej chwili zdążyliśmy się skryć na tym tarasie. Zrobiło się chłodniej, niemal zimno, ale za to byliśmy tu sami.
– Nareszcie przechodzimy w fazę snów i wizji – stwierdziła Katrin. Była zamyślona, roztargniona i słuchała mojej spowiedzi bez zdumienia.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mi się nie zdawało... Chociaż byłoby to dziwne. Zbyt dokładnie wszystko pamiętam, całą naszą rozmowę. Gdy się z nim rozstałem, spojrzałem na zegarek. Minęła godzina. Co o tym myślisz?
– Wygląda mi to na fantastyczną prawdę. Prawdę zrodzoną przez zdrowy rozsądek. Brak sprzeczności. Rzeczywiście znaleziono cię w płonącym lesie?
– Nie opowiadałem ci?
– Jak widzisz, nie. A ja nie pytałam.
– Przynieść ci jeszcze kawy?
– Przynieś. Przyniosłem dwie filiżanki.
– I co mam teraz robić? – spytałem.
– Pewnie nic. A może poczekać, czy nie wróci?
– To on może wrócić?
– Kiedyś śnił mi się ciągle jeden i ten sam sen, co prawda w różnych wariantach. Tak mi obrzydł, że bałam się iść spać.
– O czym był?
Katrin się zamyśliła. Widziałem, że walczy ze sobą – czy powiedzieć mi prawdę, czy sprzedać jakiś wymysł.
– Sen o naszym rozstaniu – zdecydowała się w końcu. – Z mojej winy.
– Już mnie zaintrygowałaś.
– W odróżnieniu od twojego snu, mój to sama prawda.
– Mój też był szczerą prawdą.
– Nie rozumiesz, że twoja podświadomość walczy z niemożnością wyjaśnienia za pomocą teorii Darwina i Timiriaziewa pewnych właściwości twojego organizmu?
– Są takie właściwości?
– Oczywiście.
– To już krok naprzód. A może założymy, że jestem kosmicznym podrzutkiem?
– Możliwa jest taka wersja – odpowiedziała spokojnie. Gotów byłem ją rozszarpać. Jeszcze tego brakowało, żeby i ona okazała się kosmitą gotowym porwać mnie z Ziemi.
– Nie myśl, że jestem kosmicznym podróżnikiem – rzekła Katrin. – Opowiem ci mój sen. Tylko boję się, że się odwrócisz i wyjdziesz. A tego bym nie chciała.
– To nie odpowiadaj.
– Muszę. To mój obowiązek.
– Katiusza, jeśli nie chcesz...
– Sen jest taki: pracuję w Instytucie Ekspertyzy...
– A to niespodzianka!
– A ty nigdy nie spytałeś, czym się zajmujemy.
– Bo wiem. Teorią kryminalistyki.
– Może byś jednak spytał, zamiast zgadywać.
– To tajemnicza firma.
– Na tyle, żeby nie wpuszczać do środka idiotów, bo zepsuliby cenne zegary.
– A więc polecono ci zawrzeć znajomość z kosmicznym potworem? – domyśliłem się. Zrobiło mi się smutno. Szkoda, że nie odleciałem.
– Polecono.
No i dlaczego nie skłamała!
– Możesz już nic nie mówić.
Patrzyła w milczeniu na deszcz, a ja obserwowałem jej delikatny profil. Widziałem, że jej oczy lśnią, jakby miała zamiar się rozpłakać.
– Z moją skłonnością do analizy... – zacząłem.
– Z twoją cholerną skłonnością do preparowania wszystkiego, jakbyś miał przed sobą nie ludzi, tylko motyle!
– Tym razem w roli motyla występuję ja. I przyznaję, że jest mi smutno. Gdyby na twoim miejscu siedział obywatel Kokoszkin, odwróciłbym się, wyszedł i zapomniał o Kokoszkinie. Skrzywdziłaś mnie.
– Słowo honoru, Garik, nie wiedziałam, że tak wyjdzie. Jeśli mi pozwolisz, opowiem ci, co wiem. Przynajmniej będziesz wiedział, jaka w tym jest moja rola.
– Mój Boże – westchnąłem. – Cappuccino podają bez cukru!
– Pomieszaj.
– Nie znoszę cappuccino.
– To zamów wódkę.
– Już lepiej opowiadaj. Jeśli to oczywiście sen.
– Oczywiście, że sen! – Katrin uśmiechnęła się z ulgą. Najbardziej bała się, gdy traciłem poczucie humoru. Zdarzało się to rzadko, ale równało katastrofie.
– Nie męcz mnie, nie dręcz, tak pragnę się dowiedzieć, co o mnie wiecie. To co mój gość? Czy mniej?
– Nic o tobie nie wiemy! – przyznała się Katrin. – Jak myślisz, przestaje padać?
Kąciki jej pełnych różowych warg zadrżały.
– Tylko bez łez – powiedziałem. – Nie boli mnie to, że jestem obserwowany. Puszkina też obserwował Trzeci Wydział. Jest mi przykro, że obserwator udaje przy tym uczucie i całuje się ze mną w bramie, co uważam za bardziej znaczący przejaw miłości niż krótkie spotkanie w mieszkaniu przyjaciółki Nelli.
– Nie mam przyjaciółki Nelli – sprzeciwiła się Katrin.
– W takim razie opowiedz mi o przyjaciółce, która kazała ci udawać uczucie do tak wstrętnej istoty!
– Słowo honoru, najświętsze słowo honoru, że mam do ciebie taki stosunek... taki stosunek, że jesteś głupim idiotą, który nie chce niczego zrozumieć! Gdybyś powiedział, żebym pojechała z tobą do przyjaciółki Nelli...
– Tylko nie przeginaj. Wszystko można splugawić. A skleić się nie da. Więc popłaczmy sobie nad skorupami i opowiemy ofierze o pułapce, w którą dała się złapać.
– O jakiej pułapce?
– O twoich pięknych niebieskich oczach, szczupłych łydkach, wysokiej piersi i pięknych uszach...
– Garik, nie mogę opowiedzieć. Złamałabym zasady.
– To nie opowiadaj.
– Tak, nie opowiem, a ty sobie odlecisz na swoją planetę.
– Więc to jednak nie sen?
– Może i nie.
– Czym zajmuje się twój instytut?
– Wszystkim na świecie – powiedziała Katrin.
– Wspaniałe wyjaśnienie! I co możecie powiedzieć o spadku populacji lemingów w północnej Norwegii?
– Jeśli spadek populacji związany jest z niewytłumaczalnymi zjawiskami, nasz instytut wyśle tam ekspedycję. Albo przynajmniej jednego specjalistę.
– Dokładniej!
– A dokładniej – nasz instytut zajmuje się zjawiskami, ludźmi i problemami nie mającymi logicznego wytłumaczenia. Wtedy szuka się takiego wytłumaczenia.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Po co zadawać pytanie, na które znasz odpowiedź? – Katrin spojrzała na mnie głębokimi smutnymi oczami.
– Jaką odpowiedź?
– Nasz instytut otrzymał sygnał, że w aspiranturze przy Państwowym Muzeum Historycznym, w dziale archeologii, pracuje pewien młody człowiek, który przejawia dziwne zdolności. Na tyle dziwne, że zostały zauważone przez jego przyjaciół. Przyjaciele opowiedzieli o nich swoim znajomym, znajomi żonom, żony przyjaciółkom, a mąż jednej z tych przyjaciółek pracuje w naszym instytucie... Do tej pory znacząca część informacji trafia do nas w ten oto pierwotny sposób.
– Wysłano cię, żebyś mnie poznała?
– Nie musiałam – powiedziała Katrin. – Rzuciłeś się na mnie biedną niczym pterodaktyl na pitekantropa.
– Nigdy nie widziałem pterodaktyla rzucającego się na zdobycz, ale przypominam sobie, że zobaczyłem cię na urodzinach Krogiusa... To on doniósł na mnie, gdzie trzeba?
– O ile wiem, tam jeszcze na ciebie nikt nie donosił. Wszystko przebiegało na niższym, amatorskim poziomie.
– Zaufaliście informacjom otrzymanym tą drogą?
– Nie żałujemy sił na sprawdzanie. Czasem można się dowiedzieć bardzo interesujących rzeczy.
– A teraz już wiesz, że badanie dobiegło końca i wszystko okazało się banalnym snem o kosmicie. I żegnasz się z królikiem doświadczalnym Jurijem Gagarinem, nazwanym tak w domu dziecka, dlatego że miał szczęście urodzić się w rocznicę dziesięciolecia heroicznego lotu pierwszego kosmonauty. Gdyby moi chrzestni wiedzieli, jak ironicznie odwróci się ich przeczucie...
– Chciałabym umieć żartować jak ty – westchnęła Katrin. – Ale nie umiem.
– Tak źle, mój oficerze śledczy?
– Tak źle, bo cię straciłam, mój Gariku. Nie przebaczysz mi tego, że specjalnie nawiązałam z tobą znajomość. Że cię obserwowałam.
– Obserwowałaś mnie?
– Przez te wszystkie tygodnie. Od marca.
– No i co?
– Garik, zrozum, jest mi bardzo ciężko!
– Nie płacz w cappuccino. Kto będzie potem pił tę słoną breję?
Katrin nachyliła się w moją stronę, ale przeszkodził jej stolik stał dokładnie pomiędzy nami. Nie musiałem się odsuwać.
– Naprawdę jestem bardzo zdenerwowana. – Katrin próbowała znaleźć przekonujące słowa, żebym uwierzył, że ona tylko na początku obserwowała mnie jak nieznane zwierzątko, a potem kontaktowała się ze mną jak z normalnym człowiekiem. Rozumiałem ją i wiedziałem, co chce mi powiedzieć. Ale wcale nie byłem na nią mniej obrażony. Właśnie na nią, a nie na ten idiotyczny Instytut Ekspertyzy, wymyślony przez jakiegoś obłąkańca. Instytut nie umie całować, a Katrin całowała bajecznie, jak najbardziej namiętna z uczennic dziesiątej klasy.
– Więc na początku mnie badałaś, a zainteresowałaś się potem?
– Możesz sobie ze mnie kpić, ile chcesz...
– Trzeba było jeszcze trochę poczekać, może w końcu wszystkim by się to znudziło i mogłabyś prosić o zwolnienie z instytutu... na własne życzenie.
– Nie mogłam... – Katrin wyjęła chusteczkę i wysmarkała się. To nie było estetyczne, ale mnie nie drażniło. Poczerwieniał jej koniuszek nosa, co też było mało estetyczne, ale wzruszające. – Nie mogłam, bo jutro mam cię przyprowadzić do instytutu i poznać z kierowniczką naszego laboratorium. Z Kalerią Pietrowną.
– Po co? Nie umiem stać na głowie.
– Zaproponuje ci, żebyś do nas przeszedł. Na gwałt potrzebujemy pracowników terenowych.
– To też twoja inicjatywa?
– Jestem tylko trybikiem w machinie pod nazwą Instytut Ekspertyzy. Ale naszemu instytutowi potrzebni są ludzie z niezwykłymi zdolnościami. Mamy czasami trudne ekspedycje... i nasi też czasem... giną...
– To znaczy, że obserwacja będzie trwała nadal, zmieni się tylko obserwator?
– To znaczy, że zostaniesz jednym z nas.
– To wszystko jest głupie, Katka – powiedziałem. – Deszcz przestał padać. Chodźmy się przejść. Dopij swój słony napój i zmywamy się, nie płacąc.
– Jak? – zainteresowała się Katrin.
Moje zasady moralne runęły w gruzy. Co innego być pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, młodym uczonym, z którym wita się na korytarzu sam dyrektor instytutu Aleksander Iwanowicz Skórko, a co innego czuć się istotą niewiadomego pochodzenia pod nadzorem. Skąd taka istota może mieć zasady i moralność?
Przywołałem kelnera, który mignął mi w drzwiach, i ukazałem mu się w postaci generała Lebiedia, znanego ze swej surowości w stosunku do cywilów. W galowym mundurze, z orderami na piersi, włączając kozacki krzyż za wojnę w Naddniestrzu, gdzie generał nie walczył, ale gwarantował pokój po wojnie.
– Słuchaj, chłopcze – powiedział Lebied. – W jakich wojskach służyłeś?
– W piechocie, towarzyszu generale – odparł kelner ucieszony, że zwrócił na niego uwagę sam dowódca Czternastej Armii. – W siedemnastej brygadzie strzelców zmotoryzowanych.
– To zbędne – powiedział generał. – Zdradzanie informacji wojskowego charakteru osobom postronnym jest wzbronione.
– Przecież pan nie jest osobą postronną! – zdumiał się kelner.
– Dobrze, dobrze, nie gniewam się.
– Co, obywatelu generale, zapomniał pan portfela? – spytał domyślnie kelner.
Przenikliwość kelnera osadziła mnie jako generała. Nie wiem, jak zachowałby się generał w takiej sytuacji, ale ja ryknąłem groźnie:
– To chyba dowcip, żołnierzu!
Szybko zapłaciłem za dwie osoby i jeszcze zażądałem reszty. Porządek w wojskach strzelców zmotoryzowanych musi być!
Katrin wyśmiała się w wąskiej alejce. Gałęzie drzew prostowały się, zrzucając na nas deszcz kropli.
– Nie gniewasz się już? – spytała z nadzieją.
– Nie gniewałem się – odparłem. Tę odpowiedź można było potraktować dwojako. Najprędzej analogicznie do staroświeckiego: „Bóg ci wybaczy”, co oznaczało: „Póki nie ma odpowiedniego ukazu z góry, póty nie ma dla ciebie przebaczenia”.
– Przecież cię nie znałam – tłumaczyła Katrin, patrząc pod nogi i omijając kałuże, żeby nie zamoczyć butów. – Powiedziano mi: zapoznaj się z danymi, jest jeden niezwykły facet, może „czajnik”, a może rzeczywiście z naszej dziedziny.
– Z waszej dziedziny?
– Jakbyś nie rozumiał! To znaczy, że masz pewne cechy, które wyraźnie odróżniają cię od innych ludzi. Miałam się dowiedzieć, czy to prawda, czy plotka. A jeśli masz takie cechy, to skąd?
– I skąd?
Katrin przystanęła. Jej oczy były tuż przy mojej twarzy. Zawsze mi się wydawało, że odbija się w nich niebo. Nawet gdy patrzyła na czerwoną ścianę.
– Dzisiaj położyłeś ostatnią cegiełkę, opowiadając mi swój sen.
– Uwierzyłaś?
– Generalnie jestem niewierząca – odparła Katrin. – Wiara i nauka rzadko idą w parze. Sprawdzam, a potem i tak wątpię.
– Cudowne prawo, mister Darwin – zgodziłem się. – Żebyś wiedziała, jakie to przykre, czuć się jedynie obiektem doświadczeń!
– Garik!
– Czy nie mam racji?
– Gdy cię poznałam, gdy dowiedziałam się, jaki jesteś... zaczęłam się męczyć. Pocieszało mnie tylko to, że wszystkie twoje dziwactwa miały łatwe wyjaśnienie, nie było w nich nic szczególnego. Szczerze mówiąc, do ostatniego dnia byłam pewna, że jakoś to będzie i nie będę musiała o tobie meldować. Powiem po prostu, że nie jesteś interesujący dla nikogo prócz mnie...
Nie patrzyła już pod nogi i wpadła w kałużę, wzbijając słup wody. Nie zdążyłem jej złapać, chociaż zwykle w takich sytuacjach moja reakcja jest błyskawiczna, szybsza niż reakcja przeciętnego kawalera, i dotąd zawsze zdążałem wyciągnąć ją z kałuż, dołów i spod samochodów.
– Gdy wczoraj się ze mną pożegnałeś, stałam na klatce przy oknie i patrzyłam za tobą. Nie wiedziałeś, że cię obserwuję. Nie myślałeś o tym, jak idziesz... I po kilku krokach wzleciałeś w powietrze i zacząłeś iść! Leciałeś, myśląc, że idziesz! To był szok!
– Szedłem!
– Myślałeś o czymś...
– O tobie!
– Byłeś głęboko zamyślony.
– To jasne.
– A dzisiaj opowiedziałeś mi swój sen, chociaż sam nie wierzysz, że to sen.
– A ty?
Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu. Byłem zaniepokojony jak człowiek, któremu – czy to żartem, czy na poważnie – przepowiedziano, że umrze na raka. Chciałem wrócić do momentu, gdy jedynym moim problemem był artykuł, który wysmażyliśmy z Krogiusem, albo kaprysy Katrin. A teraz się okazało, że nie było kaprysów, tylko zimne wyrachowanie badacza, który elektrodą dotyka brzucha rozciągniętej żaby. Żaba drga spazmatycznie, sądząc, że to właśnie jest miłosna ekstaza.
– Szkoda – powiedziałem. – Szkoda, że między nami już nie będzie jak dawniej.
– Ja też żałuję. Może nawet bardziej, bo czuję, że to moja wina.
– Daj spokój... w końcu to twoja praca.
– Prawie cię kocham. I to nie ma nic wspólnego z pracą.
– Nie lubię tego „prawie”.
– Zazwyczaj mężczyźni pierwsi wyznają miłość, ale ja pewnie bym się nie doczekała.
Milczałem.
– Chciałabym, żebyś przyjechał do naszego instytutu. Spodoba ci się.
– Po co? Na wiwisekcję?
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.
– Nie lubisz mówić poważnie. Ale czasem trzeba wyjść ze swojej skorupy. Nie wiem, czy twoi „rodacy” będą znowu próbować cię zabrać. My tego nie wiemy. Ale jestem przekonana, że powinieneś skontaktować się z naszą firmą. Wiemy o tobie więcej niż ktokolwiek inny i chcemy twojego dobra... Proszę tylko o jedno, spotkaj się z Kalerią, porozmawiaj z nią. Ona jest kocicą.
– To specjalność czy stanowisko?
– Powołanie.
– Ile ma lat?
– Czterdzieści, ale się w niej, niestety, zakochasz.
– Dlaczego? Taka piękna?
– Nie w tym rzecz. Dobrze by było, gdybyś nadal... dobrze się do mnie odnosił.
Zachciało mi się śmiać.
– Myślałby kto, że już podjąłem decyzję. Mam do wyboru albo zostać kosmicznym włóczęgą, albo przenieść się do instytutu, w którym pracuje moja znajoma. Jutro wejdę tam w charakterze młodszego królika naukowego i zakocham się na zabój w kierowniczce sektora. Czy w kierowniczce laboratorium?
– Nie masz wyjścia – powiedziała Katrin. – Jesteś odciętym kawałkiem. Boisz się odejść w swój sen, jeśli oczywiście nie jest snem.
– Boję się?
– Oczywiście! Przywykłeś być pierwszym pawianem w stadzie, a tam byłbyś osobnikiem najbardziej niepozornym. I dostałaby ci się kulawa pawianica.
– Katrin, twoje żarty stają się niesmaczne!
– Prawie nie żartuję. Pójdziesz do naszego instytutu?
– Nie, nie i jeszcze raz nie!
– A więc, już się na mnie nie gniewasz?
– Totalny brak logiki.
– Jesteś niezadowolony?
– Przecież wiesz, że jestem zły, urażony i w dodatku, słowo honoru, zdezorientowany. Okazuje się, że są tacy na Ziemi i w kosmosie, którzy wiedzą o mnie więcej niż ja sam. Nie przyszło ci do głowy, że mogę się okazać obcym? Potworem?
– Naoglądałeś się filmów wideo – zauważyła Katia. – To nie idziesz?
– W żadnym wypadku!
Dwa tygodnie później Nieczyporienko opublikował nasze dane, wybuchł skandal, Krogius został, a ja złożyłem podanie o zwolnienie.
Instytut Ekspertyzy wyglądał całkiem okazale – niegdyś był to dom Giriejewych, potomków chana wywiezionego ze Złotej Ordy bądź uciekiniera na skutek waśni rodowych. Po Giriejewych został jedynie herb na frontonie centralnego dwupiętrowego budynku, a raczej tarcza po herbie. Sam herb był widocznie niegodny socjalizmu. To, co niegodne, zostało usunięte w okresie walki z rzeczami niegodnymi i pośrodku tarczy pojawił się sierp i młot. Fasada głównego budynku wychodziła na zaułek Spasopreczistienski, jeszcze wczoraj Robotniczy, a piętrowe oficyny zakrzywiały się pod kątem prostym do tyłu, jak ręce wioślarza wzniesione do zamachu wiosłem. W powstałym pomiędzy nimi podwórzu rosło kilka drzew, był okrągły klomb z dawno wyschniętą fontanną pośrodku, parking i niewielkie wysypisko sprzętów, które rozczarowały badaczy, ale nikt nie zdecydował się ich stąd wywieźć.
Jak sami rozumiecie, o tych wszystkich szczegółach oraz wielu innych dowiedziałem się nieco później, gdy snułem się po instytucie, oswajając się i przywykając. Ale chronologiczna kolejność nie sprzyja opowieści, niszczy element zaskoczenia. Tak więc pozwolę sobie wybiegać nieco do przodu i oglądać się ze zniecierpliwieniem na czytelnika. Gdzieżeś się podział, kochany czytelniku?
W niewielkim holu, po prawej stronie szatni, przy zwykłej uczniowskiej ławce siedział posępny stróż Matwieicz. Matwieicz wpuszczał do instytutu ludzi na podstawie znajomości i intuicji, którą nazywał doświadczeniem życiowym. Gdy intuicja milczała, opuszczał swój posterunek i szedł na piwo. Kupował zachodnie piwo w puszkach, przelewał do krajowych butelek i dopiero wtedy pił. W ten sposób poniżał Zachód.
Po prawej stronie Matwieicza biegły schody na pierwsze piętro, bardzo wąskie, przewidziane na jednego tęgiego człowieka – najwidoczniej chanowie Giriejewowie nie lubili, żeby zwykli śmiertelnicy szli obok nich. Gdy na schodach spotykały się dwie osoby, jedna musiała rozpłaszczyć się na ścianie i wciągnąć brzuch. Każdy nowy dyrektor (a trzeba wam wiedzieć, że w tym domu w latach władzy radzieckiej było już kilka instytutów) przede wszystkim obiecywał poszerzyć schody i otworzyć bufet. Ale schody pozostały wąskie, a najbliższy bufet wciąż znajdował się ulicę dalej, w Zarządzie Węgla Brunatnego.
Na suficie widniały stiuki mające imitować wschodnie ornamenty, a w gabinecie dyrektora, niegdyś pokoju gościnnym, zachował się, mimo społecznych kataklizmów, żyrandol, jakiego próżno by szukać w pałacu Bakczysaraju.
Inne pomieszczenia prezentowały się skromniej. Pięć sal, komnaty dla nałożnic w prawym skrzydle i pokoje służby w lewym przerobiono na pięćdziesiąt ponumerowanych i zaksięgowanych klitek, dziesięć metrów kwadratowych każda. Nikt nie śmiał rozwalić tych żałosnych ścianek działowych, bo to oznaczałoby nieuniknioną redukcję etatów, a tak, jak się ma pięćdziesiąt pomieszczeń, to trzeba je zapełnić pracownikami naukowymi.
Dziesięć metrów miał także pokój wszechwładnego akademika Benhura, tymczasowo pełniącego obowiązki dyrektora Instytutu Ekspertyzy. Prawdziwy dyrektor, doktor Poloniusz Lepid zniknął trzy lata temu, co podobno wchodziło w długofalowy program instytutu. Na osobiste polecenie Aleksandra Fiodorowicza Andriejewa nadal płacono mu pensję z uwzględnieniem inflacji i dodatkowych wynagrodzeń. Wręczono mu nawet Medal Łomonosowa, który za dyrektora odebrał akademik Benhur.
Gdy po raz pierwszy stanąłem razem z Katrin przed domem Giriejewych na Polance, zobaczyłem tabliczkę, informującą, że stoimy u wrót Instytutu Ekspertyzy Naukowo-Technicznej RAN, co nie wzbudzało w przechodniach żadnego zainteresowania. Innego dnia ja też minąłbym tę tabliczkę bez drżenia. Instytut to instytut.
W holu było chłodno. Matwieicz przetarł oczy i spytał:
– Kogo tu przyprowadziłaś, Olsen?
– Do Kalerii Pietrowny.
– Zapiszemy – rzekł Matwieicz, ale oczywiście nic nie zapisał. Nie miał ani czym, ani na czym. – Kaleria jest u Mironycza – dorzucił.
– Poczekamy.
Katrin szła za mną i leciutko mnie popychała, żebym nie zgubił drogi. Co mogłoby się zdarzyć, ponieważ metrowej szerokości korytarz wił się wzdłuż budynku, a mnóstwo pracowników naukowych, o tej porannej godzinie jeszcze w pełni sił, biegało po korytarzu, co rusz tamując przejście i nie zawsze uśmiechając się przy wpadaniu na siebie.
Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami z czarną tabliczką ze złotym napisem: „Laboratorium nr 16. T.S.”.
W laboratorium T.S. były dwa pokoje. W jednym siedziała Tamara i stukała palcami w klawisze – po ekranie komputera biegali Indianie z tomahawkami. Tamara od razu się we mnie zakochała; znała się na mężczyznach.
Drugi człowiek nie ucieszył się na mój widok. Był to laborant Sasza Poczciwiec, młody dżentelmen o urodzie fryzjerczyka, z czarnymi bokobrodami. Sasza miał właśnie zamiar udać się w miejscową podróż służbową, do sklepu Świat Dziecka po rower dla siebie. W obecności Katrin nie śmiał wyjść.
– Garik będzie u nas pracował – oznajmiła Katrin.
– Jak dobrze! – wykrzyknęła zakochana Tamara.
– Zdaje się, że nie mamy wolnych etatów – odciął się Poczciwiec. Pozostali nie mieli ochoty na roztrząsanie tej kwestii.
– Napijmy się herbaty – powiedziała Tamara. – Najwyższa pora.
– Ja się napiję kawy – rzekł Sasza. – Bez cukru.
– Jest na diecie – wyjaśniła Tamara.
Sasza był szczupły jak marzenie, ale jak się dowiedziałem, odchudzał się na zapas, podobno miał złe uwarunkowania genetyczne.
Wszyscy na mnie patrzyli, jakby wiedzieli, że zaraz będzie po mnie, i uśmiechali się ze zrozumieniem – w końcu nie byłem pierwszą ofiarą Kalerii Pietrowny.
Podobno bywają zwykłe dni, gdy Kaleria Pietrowna wygląda po prostu jak czarująca kobieta i nie stanowi fatalnego zagrożenia dla mężczyzn. Budzi w nich jedynie pragnienie opieki i udzielenia kredytu laboratorium – najdroższego w całej Akademii Nauk.
Ale zdarza się również Jeden z Tych Dni.
Zazwyczaj raz w tygodniu, pod koniec.
Katrin, wiedząc o tym, przyprowadziła mnie właśnie w taki dzień. Nakryły z Tamarą stolik zajmujący jedną czwartą pokoiku kierownika laboratorium. Poczciwiec zabawiał mnie informacjami o piłce nożnej, ale rozmowa się nie kleiła. Moi nowi znajomi spoglądali to na drzwi, to na mnie, jakby chcieli powiedzieć coś ważnego, ostrzec – uciekaj! – ale powstrzymywali się w ostatniej chwili.
Zresztą mogłem się mylić i opacznie odczytywać ich westchnienia i jęki. Byłem trochę wzburzony.
– Właściwie nie ma w niej nic szczególnego – rzekł Poczciwiec. – Kierowniczka jak kierowniczka.
Pozostali kiwali głowami.
Drzwi otworzyły się i w nich, niczym w drogocennej ramie, stanęła kobieta w średnim wieku, niewysoka, szarooka, o kasztanowych włosach, krótko mówiąc, całkiem zwyczajna.
Ale to był Jeden z Tych Dni.
Przepadłem.
Zapragnąłem bić przed nią czołem i wygłosić: „O pani, najpiękniejsza z kobiet wszechświata! Błagam, weź moje serce, władaj mą duszą, uczynkami i pragnieniami, celem mego życia bowiem jest zostać twym posłusznym niewolnikiem, spełniać wszystkie twoje kaprysy”.
– Więc to pan jest Garik Gagarin – odezwała się Kaleria Pier. Głos miała niski, pełen głębokich wibracji. – Katrin dużo mi o panu opowiadała. No i cóż, chce pan u nas pracować?
– Oczywiście, Kalerio Pietrowna. W kierowanej przez panią... w pani laboratorium. Ale nie trzeba mi zapłaty...
– I tak nie będę mogła panu dużo płacić. – Kaleria Pietrowna roześmiała się. Pozostali również. Srebro, dźwięczące w głosie Kalerii, należało do angielskiego serwisu książęcego. Kaleria Pietrowna uświadomiła sobie swoje zdolności w ósmej klasie szkoły średniej, gdy ku wielkiemu niezadowoleniu takich szkolnych gwiazd, jak Alicja Szarapowa i Tamara Pietkowa, uwaga wszystkich chłopców była skupiona na niej. Trzeba jednak oddać Kalerii sprawiedliwość, że budziła w nich uczucia wyższe, dobroć i czułość, i nawet jej rodzice niczego się nie domyślili, dopóki Ludmiła N. z równoległej klasy nie truła się z zazdrości.
Trzeba też przyznać, że Kaleria bardzo się starała nie przyciągać uwagi chłopców i mężczyzn, i wcześnie wyszła za mąż, za młodzieńca wyróżniającego się tym, że niemal nie zwracał na Lerę uwagi.
Z wiekiem tajemnicza cecha – zdolność oczarowania dowolnego mężczyzny znacznie szybciej niż szemachańska caryca – tylko się nasiliła. W końcu zainteresowali się Lerą psycholodzy, a następnie zaproszono ją do Instytutu Ekspertyzy, gdzie badania przeprowadził, bez efektu, sam doktor Poloniusz Lepid. Potem zaproponował jej pracę w tymże instytucie. Kaleria, jako że była kobietą zdecydowaną i niegłupią, w ciągu kilku lat z młodszego pracownika naukowego stała się doktorem biologii i kierownikiem laboratorium.
Jej laboratorium zajmowało się Sytuacjami Bez Wyjścia, co znaczyło, że dostawały mu się problemy, z których zrezygnowały wszystkie inne działy i laboratoria instytutu. Procent niepowodzeń w pracach Kalerii i jej współpracowników był wysoki, za to sukcesy, jeśli już się zdarzyły, wszystkich rzucały na kolana.
Czyli nie byłem pierwszym dziwolągiem, którego wciągnięto do instytutu, by mieć go pod ręką.
Sprytne.
Nie wiedziałem jeszcze, że prócz mnie w instytucie pracuje cały kolektyw ludzi i nieludzi, nie przystających do norm wymyślonych dla homo sapiens.
W tamtej chwili marzyłem tylko o jednym – zostać przyjętym do laboratorium Kalerii Pietrowny.
– Skończony – powiedział o mnie Poczciwiec.
– Może go zabiję – odparła półgłosem Katrin.
– Nigdy go nie zabijesz – rzekła Kaleria i podała mi wąską twardą dłoń. – Kaleria Pietrowna, kierownik laboratorium. Mogę być dla pana...
– Starszą siostrą – podpowiedziała Tamara. – Garik ma dwadzieścia siedem lat, a pani trzydzieści sześć.
– Na razie jeszcze trzydzieści pięć – poprawiła ją Kaleria, która też miała swoje malutkie słabości.
– Chciałbym pracować w pani laboratorium – rzekł moimi ustami Garik. – Wychowałem się w domu dziecka, nie mam rodziny. Może pani na mnie liczyć...
– Chce, żebyśmy mu zastąpili rodzinę – rzucił Poczciwiec, uśmiechając się sarkastycznie.
– Zaprowadzę Garika do działu kadr – powiedziała Tamara – żeby Katrin po drodze nie wydrapała mu oczu.
Śmiali się, wydawałem się im zabawny.
Od tamtego dnia ja, uczciwy radziecki kosmita i szeregowy archeolog dezerter, zostałem terenowym pracownikiem laboratorium Sytuacji Bez Wyjścia, Instytutu Ekspertyzy Rosyjskiej Akademii Nauk.
Wiele interesującego mógłbym opowiedzieć o pierwszych miesiącach pracy w instytucie. Jeśli odnajdę w sobie talent nowelisty. Dziewięćdziesiąt procent spraw, które badaliśmy, po sprawdzeniu okazywało się głupstwami, dziewięć procent zasługiwało na krótką wzmiankę, a i to jedynie ze względu na stosunki międzyludzkie wyjaśniające się podczas sprawdzania; i zaledwie jeden procent – raz na rok – był godny powieści.
Z powieścią, której fabuły omal nie przypłaciłem życiem i która kosztowała życie wielu ludzi, zetknąłem się po siedmiu miesiącach pracy w naszym laboratorium. Przedtem brałem udział w trzech badaniach, z których tylko jedno godne jest noweli, a pozostałe dwa nie zasługują na wzmiankę.
Nowela, którą mógłbym napisać, dotyczyła listu ze wsi Karuj z okręgu wołogodzkiego, w którym powiadamiano, że wylądował u nich nieziemskiego pochodzenia statek kosmiczny bez pilota. List uznano za głupi dowcip, zadzwoniono do tamtejszych organów, które odpowiadały mętnie, ale ku zaskoczeniu instytutu, samego faktu nie negowały. Za to próbowały udowodnić, że sprawa nie jest warta zachodu. W końcu mieszkańcy Karuja przyznali się, że statek rzeczywiście u nich wylądował, został otoczony kordonem milicji, a następnie przewieziony do okręgu – ze względu na niewielkie gabaryty zmieścił się na kamazie. Wraz z Iwanem Dmitrijewem z działu kosmicznego pojechaliśmy do Karuja i odnaleźliśmy świadków tego cudu, przekonanych, że obcy posłaniec obcego rozumu został dawno rozebrany na śrubki w Akademii Nauk, bo jak wiadomo, zawsze to, co najlepsze, Moskwa bierze dla siebie.
Karuj i jego mieszkańcy – poważni, nie spieszący się, wierzący, że niebo jest nieskończone, a na Marsie też żyją ludzie – bardzo mi się spodobał. Moskwy Karujcy nie lubili od XV wieku, gdy zaczęła podbijać karujskie ziemie i nakładać podatki.
Pokazano nam lej w miejscu lądowania statku, przedstawiono naocznych świadków – zbieraczy rydzów. Dowiedzieliśmy się, że słano listy z żądaniami zabrania statku mogącego przynieść wielki pożytek narodowej nauce. Odpowiedź nie nadeszła.
Jeden z listów jakimś cudem dotarł do Japonii i Japończycy przysłali delegację z masą jenów i dźwigów, żeby wywieźć bezpański statek. Utrzymywali nawet, jakoby to oni sami go wysłali. Niestety, nie wpadli na to, żeby przed wyjazdem z kraju wymienić jeny na dolary, a nieznaną walutą nie udało się nikogo przekupić. Tymczasem, w obawie przed wtargnięciem kolejnych cudzoziemców, statek odwieziono ciężarówką do Pijanego Boru, a stamtąd pociągiem do Wołogdy.
Pojechaliśmy do Wołogdy. Miasto zostało odrestaurowane dla obcokrajowców, na Suchonie stały dekoracyjne parowce, nabrzeże po tamtej stronie świeciło restauracyjnymi barwami. Żadnych śladów statku kosmicznego.
Nie chcę zabierać wam cennego czasu. Powiem tylko, że niejasne pogłoski zawiodły nas do Kotłasu, Archangielska i Inty. Statek zaczął przypominać potrzebnego ci człowieka, który jeszcze przed chwilą był, właśnie wyszedł, ale niestety nie wiadomo dokąd.
Cała wyprawa zajęła nam trzy tygodnie. Opaliliśmy się, zniszczyliśmy sobie żołądki stołówkowym jedzeniem, ale statku nie znaleźliśmy. Mieliśmy jego szkice wykonane z pamięci przez miejscowych młodych rysowników oraz kilka amatorskich fotografii, na których statek zazwyczaj zasłaniał tłum gapiów.
Generalnie materiałów wystarczyło, żeby chłopaki z biura konstruktorskiego naszego instytutu zrobili model i na jego podstawie udowodnili, że statek, wykonany daleko poza granicami Układu Słonecznego, mógł rozwinąć niesamowitą prędkość.
Trzej generałowie służby kosmicznej z sześcioma kapitanami długo wzdychali i obiecywali instytutowi bajeczne dotacje za znalezienie obiektu – to reguła w takich wypadkach. Gdy dochodzi do zapłaty, dotacje ulatniają się jak sen złoty.
Jakiś czas potem wyszliśmy na podwórko na papierosa. Staliśmy obok zwalonego na stertę żelastwa, nieudanych genialnych przyrządów i innych perpetuum mobile. Wśród nich była znana nam niezbyt wygodna ławka z błękitnego metalu z wysokim prostym oparciem.
Iwan z Sanią i Borysem Koganem z komputerowego opowiadali kawały, a ja stałem z boku i zastanawiałem się, co mi ta ławka przypomina. W końcu dotarło do mnie, że jeśli spojrzy się na nią pod innym kątem, jeśli przechylić głowę i ławka będzie wtedy w poziomie, to zobaczy się zaginiony statek kosmiczny. Powiedziałem o tym chłopakom. Pośmiali się, ale postawili ławkę na sztorc.
To rzeczywiście był ten statek.
Wieczorem wiedział już o tym nie tylko nasz instytut, ale cały naukowy światek Moskwy. Niestety, w ciągu tych trzech miesięcy, gdy statek docierał do nas nieznanymi drogami, by skończyć w palarni, został wypatroszony do ostatniej śrubki.
Jednak dla generałów i kapitanów, którzy niezwłocznie zjawili się po niego, był bardzo interesujący – ze względu na stop, proporcje i Bóg wie co jeszcze. Statek zabrano, choć Borys Kogan z komputerowego do dziś przysięga, że ta ławka stała u nas ze trzy lata, a statek w Karuju znaleziono dopiero tej wiosny.
Opowiedziałem o tym, żeby pokazać, ile jest jeszcze w przyrodzie nierozwiązanych zagadek, tajemnic i tym podobnych głupstw...
A teraz najwyższa pora opisać pierwszą wizytę pułkownika Miszy, z którym jeszcze nieraz przyjdzie mi się zetknąć.
Garik Gagarin
Do dziś nie jestem pewien, czy pułkownik Misza naprawdę ma na imię Misza i czy rzeczywiście jest skromnym milicyjnym pułkownikiem, nie wiem nawet, czy jest zewnętrznie podobny do tego Miszy, który wraca po pracy do domu i siada do kolacji. Z nim niczego nie można być pewnym. Prócz jednego – pułkownikowi Miszy totalnie brak poczucia humoru. A raczej jest ono tak głęboko ukryte, jak woda w studni na pustyni Kara-Kum.
Piliśmy z Katrin kawę i spokojnie rozmawialiśmy o mało istotnych sprawach. Za otwartym oknem dźwig z wysiłkiem ładował na ciężarówkę przypadkiem odkryty statek kosmiczny.
Miesiące mojej pracy w instytucie nie zbliżyły nas do siebie. Nie, nie rozstaliśmy się, chodziliśmy razem do teatru Zacharowa, na wystawę Szemiakina, na koncert Michaela Jacksona, do chińskiej restauracji... Katrin sądzi, że nie mogę jej wybaczyć, bo nie spotykała się ze mną bezinteresownie, tylko wykonywała zadanie. To nie do końca tak. Po prostu – zostaliśmy współpracownikami i nasz romans musiałby się stać romansem służbowym, a to, przyznacie sami, byłoby zbyt banalne. Ale Katrin nadal mi się podoba... czasem do szaleństwa.
Otworzyły się drzwi i do laboratorium zajrzał wysoki chudy człowiek o nijakiej twarzy. Włosy miał starannie zaczesane do tyłu, nos zbyt duży, lekko – w normie – zwisający nad górną wargą. Oczy szare, pod kolor garnituru. Mógł mieć lat czterdzieści, no, może trochę więcej. Pół godziny później na ulicy na pewno bym go nie poznał.
– Dzień dobry – powiedział. – Kalerii Pietrowny nie ma?
– Jest u szefa, Michaile Stiepanowiczu – odparła Katrin, uśmiechając się jak do dobrego znajomego. – Napije się pan kawy?
Skinął głową i utkwił we mnie wzrok. Nieprzyjemne spojrzenie – tak patrzy kobra, która zdecydowała się zaatakować. Wąskie wargi poruszyły się i spłynęły z nich słowa. Wyglądało tak, jakby ten człowiek był niedokładnie dublowany.
– Macie nowego pracownika? Poproszę kawę, jedną kostkę cukru. Wyciągnął do mnie szeroką, ciepłą dłoń i przedstawił się.
– Michaił.
– Jurij – odpowiedziałem. – Ale jakoś mi niezręcznie...
– Garik, proszę mi nie mówić o różnicy wieku – odpowiedział i usiadł przy stole. – Nie lubię imion odojcowskich. Nie żebym hołdował zachodnim obyczajom w ten wstrętny sposób, po prostu oficjalne zwroty są zbyt nieekonomiczne i wymagają zapamiętywania całej masy niepotrzebnych słów.
Wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślałem, że może jednak ma poczucie humoru – głęboko ukryte. Nie na darmo dał mi do zrozumienia, że zapoznał się z moją biografią przed wizytą w instytucie. Wiedział, że mówią na mnie Garik.
Gdy Katrin wrzuciła do filiżanki cztery kostki cukru, Misza nie zaprotestował.
– Katrin zna mój gust lepiej niż ja sam – rzekł, widząc moje zdumienie. – Czasem zapominam o własnych przyzwyczajeniach.
Dziwne. Jestem tu już trzy miesiące, a nigdy przedtem go nie widziałem. – Problemy? – spytała Katrin.
– Jak zawsze.
Pił kawę małymi łyczkami.
– Co przyniosły badania? – zwrócił się do mnie.
– Jakie badania?
– Pańskiego organizmu, Garik.
– To chyba jasne, że nic – odpowiedziałem nieuprzejmie. Czemu jakiś czekista śmie przy Katrin roztrząsać właściwości mojego organizmu? Nawet gdyby „coś” przyniosły, co to obchodzi tego Misze?
– Nie gniewaj się, Garik – powiedział Misza. – Jestem wywiadowcą. Interesuje mnie wszystko, co się dzieje w tym instytucie. – W instytucie, ale nie w pracownikach – uściśliłem. Wejście Kalerii przerwało naszą rozmowę.
– Misza, stało się coś poważnego? – spytała od progu.
– Dlaczego tak myślisz? Po prostu przejeżdżałem i wstąpiłem...
– Już przez telefon wyczułam w twoim głosie coś dziwnego. I nie opowiadaj mi, jak to się za mną stęskniłeś.
– Musimy porozmawiać – przyznał Misza. – Pójdziemy do ciebie?
– Nie ma sensu. Ściany są cienkie, Katrin i Garik i tak wszystko usłyszą. Poznałeś Garika?
Misza i ja skinęliśmy głowami, ale Kaleria uznała za konieczne przedstawić nas sobie:
– Pułkownik Michaił Porecki. Wywiadowca. Dobrze nazwałam twoją rzadką specjalność?
– Dobrze.
– Garik Gagarin, nasz stosunkowo nowy pracownik. Już zdążył się zasłużyć. Uczestniczył w poszukiwaniach statku kosmicznego. Znalazł go na podwórzu naszego instytutu. Poza tym wiesz, że nie mam sekretów przed moimi ludźmi. Poza instytutem będą milczeć.
– Z wyjątkiem Tamary.
– Nie doceniasz jej. – Kaleria siadła przy stole. – Poproszę bez cukru.
Z powodu gościa w laboratorium zrobiło się ciasno.
– Zaczynaj, Misza – powiedziała Kaleria Pietrowna. – Pewnie masz mało czasu.
– O tym, że tu przyszedłem, nikt z mojej firmy nie wie – oznajmił nieoczekiwanie Misza. – Zwątpiliby w moje zdrowie psychiczne.
– Ciekawie się zaczyna – skomentowała Kaleria. – Chyba trafiłeś pod właściwy adres.
– Nigdy nie drwimy z cudzych chorób – powiedziała Katrin. Zrozumiałem, że musi od dawna i dobrze znać pułkownika Misze. To mi się nie spodobało.
– Ale jeśli zgodzicie się współpracować – ciągnął Misza, uśmiechając się do Katrin – powiadomię o wszystkim moich zwierzchników.
Jego ręce leżały nieruchomo na stole. Leżą sobie, leżą, podniosą do ust filiżankę, potem postawiają na spodeczku i znowu się na stole kładą.
– Jak wiecie – zaczął – w ciągu ostatnich lat przepada bez wieści wielu ludzi.
Nikt się nie zdziwił. Misza westchnął, jakby spodziewał się innej reakcji.
– Giną dziesiątki tysięcy ludzi. Można ich podzielić na kilka kategorii. Pierwsza to starcy cierpiący na sklerozę. Zamarzają, toną, umierają w lesie... Tak zawsze było i będzie. Tym powinny się zająć dzieci lub wnuki, lepiej pilnując staruszków, i państwo, budując więcej porządnych domów spokojnej starości. Zgadzacie się?
Wszyscy się zgodzili.
– Druga kategoria to ofiary grabieży lub gwałtu. Trzecia to ci, którzy nie wchodzą w skład dwóch pierwszych. Będę mówił o tej ostatniej.
Co za klasyczny nudziarz! – pomyślałem. Czy nikt tego wcześniej nie zauważył?
– Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego, ze wzrostem liczby uciekinierów i wybuchem lokalnych konfliktów, znikanie ludzi w kwiecie wieku stało się zjawiskiem masowym. Przyczyn jest dużo, od bandytyzmu po najemnictwo, zmianę nazwiska albo ucieczkę za granicę. Na razie wszystko jasne?
Usatysfakcjonowany naszym milczeniem, kontynuował:
– Ale wszystko ma swoją statystykę. Mniej więcej wiemy i możemy przewidzieć, kiedy i skąd znikną ludzie, jaki procent miejscowej populacji będą stanowić, włączając emerytów. Wiemy, że taka statystyka ma własną dynamikę. To znaczy, że ten czy inny procent pięć lat temu był niższy niż dzisiaj.
– Misza, mój drogi – przerwała mu Kaleria Pietrowna – zakończmy wreszcie wstęp i przejdźmy do rzeczy. Chcesz nam robić wykład, czy prosić o pomoc?
– Chcę się skonsultować – poprawił ją Misza.
– W tak razie przechodź do rzeczy.
Misza westchnął urażony. Nie lubił, gdy mówiono mu, co ma robić.
– Znikanie ludzi określonej kategorii zakłóca prawa statystyki – oznajmił i podniósł filiżankę do ust.
– Którą kategorię masz na myśli? – spytała Kaleria.
– Maniak seksualny! – wykrzyknęła Tamara, która niezauważona weszła do pokoju i stała oparta o drzwi. – Zabija nas w kwiecie wieku. – Tamara – zareagowała natychmiast Kaleria – albo będziesz cicho, albo idziesz na lekcję angielskiego, która zaczęła się trzy minuty temu. Pokój numer szesnaście.
Kaleria ma nieprzyjemną cechę – jest doskonale zorientowana we wszystkich naszych grzeszkach i przewinieniach.
– Już nic nie mówię – powiedziała Tamara. – Dzień dobry, wujku Miszo.
Pułkownik uśmiechnął się samymi wargami, nie żeby go śmieszyło, raczej uznał sytuację za zabawną. Oceniać zabawność sytuacji można nawet bez poczucia humoru.
– Bez wieści przepadają zazwyczaj młodzi mężczyźni, zwykle kawalerowie lub samotni. Obowiązkowy warunek – brali udział w jakiejś wojnie, afgańskiej, czeczeńskiej, naddniestrowskiej, wszystko jedno.
– Jadą na jakąś wojnę – powiedziała Katrin.
– Czy to znaczy – spytała Kaleria – że niepokoi was potajemny wyciek weteranów, ponieważ obawiacie się nowego i jeszcze nie wiadomo gdzie dojrzewającego konfliktu zbrojnego?
– Nie – zaprzeczył Misza. – To sprawdziliśmy.
– Wyjaśnij bardziej szczegółowo – poprosiła Kaleria.
– Załóżmy – powiedział Misza – że w... no właśnie, gdzie?
– W Abchazji – podpowiedziała Tamara.
– W Górnym Karabachu – stwierdził Misza. – Szykuje się tam nowa wojna i do Rosji przyjeżdżają werbownicy, żeby nająć ludzi.
– Mogą się obejść bez werbowników – stwierdziła Katrin. – Mogą wykorzystać pośredników. Kozaków, różne organizacje kombatanckie...
– Otóż to! – ucieszył się Misza. – My też zrobiliśmy takie założenie. Ale nic z tego nie wyszło.
Milczeliśmy. Misza przykuł naszą uwagę i rozumiejąc to, przedłużał pauzę.
– Schemat znikania ludzi, nazwijmy ich umownie weteranami, nie wpisuje się w standardy. Najpierw otrzymaliśmy sygnał o zniknięciu prawie wszystkich nieżonatych i samotnych weteranów w pewnym rejonie. Sześćdziesiąt osób. Wyobrażacie sobie? Pewnego pięknego dnia z miasta znika sześćdziesiąt osób, głównie młodych, i nie zostaje po nich żaden świadek, list, ślad, nic!
– A jednak nie można wykluczyć przypadku – zauważyła Kaleria. Pułkownik Misza przyjął cios.
– Zareagowaliśmy dopiero po czwartym sygnale! Gdy w czwartym niewielkim mieście doszło do podobnego wydarzenia, wysłaliśmy tam ekipę. Wróciła z niczym. A potem wszystko zdarzyło się jeszcze raz. Jakby się pod ziemię zapadali!
– Żaden z dziennikarzy niczego się nie dokopał? – spytała Kaleria.
– Jedna kobieta z NTV coś wywęszyła i zawarliśmy z nią umowę – ona nam nie przeszkadza, a my jej gwarantujemy pierwszą realną informację. Ale nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie milczeć. Przecież jest dziennikarką, to specyficzni ludzie.
Było jasne, że słowo „specyficzny” w słowniku pułkownika należy do obelżywych.
– Kiedy się to zaczęło? – spytała Kaleria.
– Cztery miesiące temu. Nie ruszaj magnetofonu, jeszcze go potem jakiś ślusarz włączy i sobie posłucha. U mnie możecie przejrzeć wszystkie materiały.
– Do nas nie przychodzą obcy ślusarze – powiedziała z żalem Tamara. – Mamy ochronę.
– Ja przez tę ochronę wyniosę czołg – sparował Misza.
– Nie mamy czołgów! – Tamara doceniła dowcip i zaśmiała się sympatycznie.
– Jaki jest mechanizm znikania? – spytała Kaleria.
– Nie rozumiem.
– Giną w ciągu tygodnia czy jednocześnie? Ze swoich domów, czy może idą do kina i więcej z niego nie wychodzą, a może wszyscy razem wsiadają do podmiejskiego pociągu?
– To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. We wszystkich czterech przypadkach weterani... kandydaci do zniknięcia zbierali się razem. Na zebranie, na spacer...
– Ubierali się jakoś specjalnie? Brali plecaki, walizki?
– Nic podobnego! To właśnie jest dziwne. Jako rozsądni mieszkańcy naszego wariackiego kraju załóżmy, Lero, najbardziej prawdopodobne rozwiązanie zagadki: Naszych weteranów, samotnych, bez rodzin, którzy nie znaleźli sobie miejsca w spokojnym życiu, ktoś kusi podróżą do Burundi albo Peru. Znając ludzką naturę, przyjmijmy, że kandydaci będą wyjeżdżać z punktu zbiorczego pojedynczo, Wezmą ze sobą jakiś bagaż, pewnie któryś przepije zaliczkę i wygada się znajomej dziewczynie albo kumplowi w knajpie. Innego przypadkiem zatrzymamy na cle, trzeci po prostu się rozmyśli... Niemożliwe, żeby znacząca część ludności czterech miast znikła bez śladu, nie wziąwszy ze sobą maszynek do golenia, zapasowych koszul czy butów.
– Zabili ich – powiedziała Tamara. – Dorwał ich Dostojewski z siekierą.
Swoje wykształcenie Tamara czerpała nie z programu szkolnego, lecz z telewizyjnego, coś jej się plątało w ślicznej główce i czasem dawało komiczne efekty.
– Dostojewski? Osobiście? – spytał poważnie Misza.
– Mówię w przenośni! – spostrzegła się Tamara. – Pewnie przeszkadzali Czubajsowi.
– A co on ma do rzeczy?
– Rozgrabił kraj, zamiast sprywatyzować – wygłosiła Tamara opinię, podsłuchaną widocznie w komunikacji miejskiej. – I teraz boi się sprawiedliwej kary.
– Dobrze – żachnął się Misza. – Koniec przerwy na dowcipy. Mówmy poważnie.
– Co jeszcze wiecie? – spytała Kaleria. – Czy ci, którzy zniknęli, jakoś się do tej akcji przygotowywali? Może któryś sprzedał dom, a inny zachowywał się tajemniczo wobec sąsiadki?
– Sprawdziliśmy. Niczego takiego nie stwierdzono.
– Tylko się nie śmiejcie – wtrąciła znowu Tamara. – Jako członek kolektywu mam prawo popełniać błędy. Ale może czytali baśń o tym, jak jeden bremeński muzyk wyprowadził z miasta wszystkie szczury i dzieci?
– Które wychodziły z miasta parami – nie wytrzymała Katrin. – Szczurek i bachorek.
– Nie śmiej się! Teraz są takie specjalne przyrządy, zadziałają ci na mózg i po tobie! Mam przyjaciółkę, Rimmę, nie znacie jej. Za nią chodził taki jeden Farhad. Ona – zero uwagi. Wtedy on zaczął oddziaływać na jej świadomość, na odległość, ze swojego hotelu. Wiecie, jak to się skończyło?
– Wiemy – powiedziałem. – Kupiła bilet i poleciała do jego historycznej ojczyzny, gdzie stworzyli szczęśliwą rodzinę.
– Kiepski dowcip, Garik – oznajmiła triumfalnie Tamara. – Zabili ją na rynku Koptiowskim.
Wszyscy w milczeniu przetrawiali skomplikowaną informację.
– Sprawdzaliście wersję ze szczurołapem? – zapytała Kaleria.
– Niby jak? – Misza rozłożył ręce. W naszej ciasnocie uderzył dłońmi o kanty szaf. – Przepraszam – powiedział do szaf.
Szafy nie zareagowały.
– Problem w tym – ciągnął Misza – że do ostatniego incydentu moje kierownictwo uważało, że zwariowałem.
– I co się stało?
– Wysłaliśmy do Wiaźmy naszego pracownika. Z afgańczyków. Miał sprawdzić, kiedy i jak się to dzieje.
– No i co? – spytała Tamara.
Kaleria uniosła brew. Inteligentna kobieta. Już była gotowa zadać moje pytanie, ale zwlekała.
– Dlaczego wysłali go właśnie do Wiaźmy? – nie wytrzymałem. Kaleria skinęła głową. Nie była zła, że pcham się przed orkiestrę.
– Proszę zrozumieć, Kalerio. – Misza zwrócił się od niej, widocznie tak wypadało zgodnie z rangą. – To czysta arytmetyka. Na pierwszy przypadek nikt nie zwrócił uwagi. Na drugi prawie nikt nie zwrócił uwagi, ale mam pewnego upartego porucznika, który akurat pojechał do brata w Kimrach i usłyszał, jaki szum panuje w mieście... i cichnie za jego granicami. Przygnał do mnie na spienionym koniu i zawołał: „Michaile Stiepanowiczu! Pół miasta przepadło bez wieści”. Odpowiedziałem, że takie rzeczy po prostu się nie zdarzają – to najlepsze, co może powiedzieć zwierzchnik, gdy nie rozumie, co się dzieje. Mój uparty porucznik po pracy zaczął szukać w komputerze informacji o masowych zniknięciach ludzi będących mniej więcej w tym samym wieku i tej samej płci. Odszukał analogiczny przypadek w Taldomie i położył mi na stole. Oczywiście machnąłem ręką. Czy nie mogło się zdarzyć, że w dwóch rosyjskich miastach pojawiają się werbownicy i wyciągają tych zuchów? Albo nagle ktoś rozgłasza plotkę, że w Chinach można dobrze zarobić... mało to dziwnych rzeczy się zdarza w naszym państwie?
– Zapal sobie, u nas można – powiedziała Kaleria.
– Dziękuję. – Misza przypalił papierosa starym ronsonem. Zatrzasnął wieczko zapalniczki. – Mój porucznik, Kola Polański, zaczął szukać dalszego ciągu. O jego teorii zorganizowanej akcji przestępczej wiedziałem tylko ja. I wtedy przyszła wiadomość z Kalazina. Wiecie, gdzie to jest?
– Górna Wołga – powiedziałem – trochę poniżej Kimrow. Taldom też jest w tym rejonie.
– Mój Kola poprowadził krzywą łączącą te trzy punkty i poprosił o możliwość wyjazdu służbowego. Na szczęście niedaleko i niedrogo. W Kalazinie też nie znalazł żadnych śladów zaginionych. A tam zapadło się pod ziemię sześćdziesięciu dwu ludzi.
– A w Taldomie, w Kimrach? – spytała Kaleria. – W Taldomie trzydziestu jeden – pułkownik był przygotowany na to pytanie – a w Kimrach najwięcej. Około dziewięćdziesięciu.
– Jednego dnia?
– Jednego dnia.
– I w Moskwie nie wzbudziło to podejrzeń?
– Postaw się na miejscu władzy w Kalazinie. Nie mają nic innego do roboty, tylko liczyć młodych chłopaków? W dodatku po bliższym sprawdzeniu okazało się, że niemal wszyscy, którzy zaginęli, byli samotni.
– Dlaczego nie zajęliście się Moskwą? – spytała Tamara. – Dowiedzielibyście się, że u nas ludzie giną tysiącami.
Pułkownik zignorował tę uwagę.
– Mój Polański był przekonany, że w tym jest system. W dodatku przestępczy.
– A potem Polański zrobił przepowiednię – zasugerowała Kaleria.
– Dlaczego tak sądzisz?
– To proste. Macie trzy punkty, macie daty i macie zdarzenie. Wujek Misza zgasił papierosa.
– W zasadzie masz rację.
– I następnym punktem był Uglicz? Myszkin? Kaszyn?
– Kaszyn, Kaszyn! – Pułkownik był niezadowolony, że jego zagadki są tak proste dla publiczności.
– A data?
– Data? – Zaczął wodzić palcem po stole, udając zapominalskiego staruszka.
Tamara nie wytrzymała napięcia.
– I nie wysłaliście tam oddziału?
– Datę znaliśmy tylko w przybliżeniu. A kto da nam ludzi do sprawdzania dzikich hipotez?
– Dobrze, i jak się to skończyło? Co zobaczył i czego dowiedział się porucznik Polański?
– Niestety, to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Polański zginął.
– Zginął? Niemożliwe! – wykrzyknęła Tamara. – Przecież to milicjant.
– Tej nocy, gdy ludzie zniknęli z Kaszyna... Polański utonął w Wołdze.
– Przepraszam – wtrąciłem. – Na studiach pływaliśmy kajakami Po górnej Wołdze. Nieźle znam okolice. Kaszyn nie leży nad Wołgą, tylko nad Niedźwiedzicą. Zgadza się? A Niedźwiedzica wpada do Wołgi. I tam kilka kilometrów...
– Nie Niedźwiedzica, tylko Kaszynka – poprawił mnie pułkownik. – Do Wołgi z Kaszyna jest daleko, nie mamy żadnego powodu, by łączyć śmierć Polańskiego z wydarzeniami w Kaszynie.
– Zabili go – sprzeciwiła się Tamara. – A potem wrzucili do Wołgi. Normalne metody mafii.
– Żadnych śladów przemocy – powiedział pułkownik. – Jedynie podwyższona zawartość alkoholu we krwi.
– Pił?
– Nie więcej niż ja i pani, Tamaro – odpowiedział wujek Misza.
– Czyli rzadko. – Tamara pokiwała głową. Pułkownik zapalił w milczeniu papierosa.
– To wszystko – rzekł.
– Kłamiesz, Misza – powiedziała Kaleria. – Zanim przyszedłeś do nas, byłeś w Kaszynie, przewróciłeś wszystko do góry nogami, zawiozłeś tam ekspertów...
– Nic podobnego. Masz rację, z punktu widzenia elementarnego zachowania gliniarza tak właśnie powinienem był postąpić. I w ten sposób wszystkich bym spłoszył. Dlatego śledztwo prowadzili ludzie z Kaszyna. Byłem tam, oczywiście, ale incognito.
– Jeśli oczywiście tamci nie mieli wtyczek w milicji – zauważyła Katrin. – W przeciwnym razie incognito ci nie pomogło.
– Tam zdaje się jest kurort? – spytała Kaleria.
– Stary kurort środkowej Rosji. Miłe miasteczko. Ale teraz się kończy, chociaż sanatorium nadal istnieje. Właśnie w tym sanatorium wypoczywał mój porucznik, legitymując się dokumentami inżyniera technologa, który nie może sobie pozwolić na Wyspy Kanaryjskie.
– Poznawał okolice, jak Turgieniew – zauważyła Tamara.
– To na co czekasz? – spytała Kaleria.
– Na nowy fakt – odparł pułkownik. – Albo w Bieżecku, albo w Miechowsku. Mniej więcej za dwa tygodnie. Dokładne dane mam u siebie w biurze. Chcę zrozumieć, komu i po co potrzebni są ci ludzie. Dokąd ich ściągają? Chcę odszukać tych, którzy zabili Kolę Polańskiego.
– Jasne. Poślesz swoich ludzi?
– To właśnie mój problem – rzekł pułkownik. – Moi ludzie są wywiadowcami i myślą jak wywiadowcy. To zupełnie inny typ myślenia.
– Więc dwa miasteczka – powiedziała Kaleria.
– Niezupełnie. Zdaniem naszego komputera na dziewięćdziesiąt dwa procent do kolejnego incydentu dojdzie w Miechowsku, na sześć w Bieżecku, na dwa nie dojdzie w ogóle.
– Wspaniale – podsumowała Kaleria. – To wszystko bardzo interesujące. Ciekawi mnie już tylko jedno. Co przywiodło cię do nas?
– Braki kadrowe – westchnął Misza.
– To znaczy?
– Daj mi na dwa tygodnie Garika Gagarina.
– Wiedziałam – włączyła się do rozmowy Tamara. – Jak tylko mi się mężczyzna spodobał, zaraz go wysyłają na pewną śmierć do Afganistanu.
– To niepoważne – powiedziała Kaleria. – Garik pracuje u nas od niedawna. Poza tym sam jest badany.
Nie mogłem powstrzymać westchnienia. Co za diagnoza!
– Potrzebuję pewnych jego cech – powiedział Misza.
– Skąd o nich wiesz?
– Przecież zdajesz sobie sprawę, że uważnie obserwujemy wasz instytut. I w miarę możliwości wam pomagamy. Tak?
– Ale Garika nie dam.
– Potrzebuję agenta terenowego – tłumaczył Misza – który zdoła oddziaływać na psychikę wroga i jak słyszałem, może nawet lewitować.
– Nie zawsze mi wychodzi – wtrąciłem.
– Potrzebuję zaufanego człowieka, pewnego towarzysza, uczciwego pracownika...
– I to wszystko o nim! – zawołała Tamara. – Już lepiej zostawię go dla siebie.
– Do pracy u was ludzi przygotowuje się latami – odezwała się Kaleria. – A i tak do niczego nie doszliście. Mało tego, twój pracownik zginął.
– Ja nie zginę! – wyrwało mi się.
– Nie będzie sam.
– Uprzedzam – powiedziała Tamara. – Jeśli macie jakieś zatargi z FSB* [* FSB (ros. fiederalnaja służba biezopastnosti) – Federalna Stużba Bezpieczeństwa.], nasz Garik zginie. Utonie.
Nie chciała, żebym utonął. Miło z jej strony.
– Nie – zdecydowała twardo Kaleria. – Garik nie uświadamia sobie ryzyka, na które go pan naraża.
– Jesteśmy z Kalerią na ty od dziesięciu lat – oznajmił nam pułkownik Misza. – Musi być na mnie wściekła. Niepotrzebnie.
– Idź do dyrektora. Zobaczymy, co on ci powie.
– Już byłem u waszego dyrektora – odparł Misza. Po raz pierwszy zobaczyłem, jaki może być, gdy zechce. – Dyrektor zgodził się z moimi dowodami, ale prawo do podjęcia ostatecznej decyzji pozostawił tobie i młodszemu pracownikowi naukowemu bez stopnia Gagarinowi. Dyrektor instytutu doskonale rozumie, że sytuacja wychodzi poza granice zwykłego milicyjnego śledztwa. W ciągu dwóch miesięcy w Rosji Środkowej przepadło bez wieści około dwustu ludzi. Żaden nie wrócił, nie znaleziono ani jednego ciała, nikt nie dostał od zaginionych listu. Mamy wszystkie podstawy, by twierdzić, że to, co się stało, należy do gatunku zjawisk niewyjaśnionych. Dlatego zwróciłem się do was.
– Czemu nie zajmą się tym czekiści? – spytała Kaleria. – To chyba ich działka.
– Są zorientowani w sytuacji. Ale ponieważ od początku zajmowaliśmy się tym my, nie wtrącają się. Do czasu.
Zrozumiałem, że Miszą kieruje także urażona ambicja. Przyszedł do nas, ponieważ poczuł, że za chwilę sprawę odbierze im FSB. A pułkownik ma porachunki z werbownikami (bądź porywaczami) – musi się z nimi policzyć za porucznika Polańskiego.
– Załóżmy, Kalerio – ciągnął pułkownik – że to zjawisko na skalę międzynarodową. Organizacja, która jest w stanie doprowadzić do zniknięcia tych ludzi, ma wystarczające środki, by zagrozić wszystkim. I całemu naszemu krajowi.
– Chyba przesadzasz.
– Uruchom wyobraźnię, Lera. Pomyśl, co może stać się jutro.
– A może się nie stać. – Kaleria uparła się. Takiej jeszcze jej nie widziałem. Czyżby rzeczywiście się o mnie bała? – Jeśli się nie stanie, to twój pracownik wróci za dwa, trzy tygodnie i przystąpi do pełnienia swoich obowiązków. Zdrów i cały, wypoczęty na świeżym powietrzu.
– Kalerio Pietrowna – powiedziałem – bardzo chciałbym spędzić dwa lub trzy tygodnie na świeżym powietrzu i pomóc milicji.
– To lekkomyślność, Garik – ucięła Kaleria. Znowu odwróciła się do pułkownika. – Jaką rolę dla niego wymyśliliście?
– Omówię to z nim w cztery oczy. U mnie.
– Dlaczego nie tutaj?
– Nasza rozmowa będzie absolutnie poufna.
– Nie ufasz nawet nam? – zdumiała się Kaleria.
– To niedobity beriowiec – skonstatowała Tamara. – Tyle lat się ukrywał.
– Tamara, cicho!
– Wierzę wam wszystkim. I tobie, i Katii, i Tamarze z jej za długim językiem – odpowiedział Misza. – Ale nie chcę drugi raz popełnić tego samego błędu. Ktoś dowiedział się o wyjeździe Polańskiego. Gdzie? W Moskwie? W moim dowództwie? W Kaszynie? Ręczę ci, Lera, że o tym, z kim współpracuje Garik, będzie prócz mnie wiedział tylko mój naczelnik. I nawet on nie będzie znał jego prawdziwego imienia.
Spotkaliśmy się z pułkownikiem Miszą w jego tajnym mieszkaniu. Tak jak w powieści o KGB albo M5. Podał mi adres i czas. Zwykły ośmiopiętrowy dom na Krasnoj Presnie. Na dole śmierdziało z zapchanego zsypu, niebieskie ściany klatki schodowej pokrywały graffiti – korespondencja miejscowej młodzieży, typowe wynurzenia, kto kogo kocha, a kto kogo chce, oraz nazwy nieznanych mi grup. Ponad tymi skromnymi informacjami gruby czarny napis wykonany sprayem wzywał: „Lebied na prezydenta!”. Żarówka w windzie była stłuczona, przycisk szóstego piętra musiałem znaleźć po omacku.
Pułkownik Misza był w dresie i kapciach.
– Naprawdę tu pan mieszka? – spytałem.
– Na szczęście nie. – Wprowadził mnie do jednopokojowego standardowego mieszkania. – Posiedzimy w kuchni, przygotowałem kawę.
Ku mojemu zdumieniu kawę robił dobrą. Pułkownicy zazwyczaj nie mają pojęcia o takich sprawach.
– Odniosłem wrażenie – powiedział – że nie ma pan nic przeciwko wyjazdowi?
– Nie – przyznałem.
– Liczyłem na to. Ale... – uniósł palec wskazujący – trzeba, żeby Pan... pozwoli pan, że przejdę na ty?
– Oczywiście, nawet mi głupio...
– Doskonale. Przydasz mi się tylko pod jednym warunkiem – jeśli uda ci się zrobić coś więcej niż wcześniej moim pracownikom i jeśli zostaniesz przy życiu.
– Nasze interesy się pokrywają – rzuciłem lekko.
Spochmurniał. Chyba jednak nie miał poczucia humoru. A może tolerował tylko humor „odgórny”? A „oddolny” uważał za frondę? Rozłożył na kuchennym stole niewielki plan Miechowska.
– O historii i tak dalej nie będę mówił, poczytasz sobie w bibliotece. Masz jutro cały dzień na załatwienie wszystkiego. Teraz spróbujemy zapoznać się z miejscowością. Już tam byłeś, prawda?
– Nie – powiedziałem tępo. – Nie byłem.
– Byłeś, jako chłopiec. Tam mieszka twój cioteczny brat. Mieszkał też wujek. O, tutaj... no gdzie ta cholerna ulica? Jest! Ulica Żelabowa. Wiesz, kim był Żelabow?
– Pewnie rewolucjonistą.
– Wstyd mi za młode pokolenie. Żelabow był narodnikiem, zabójcą carów.
– Dlaczego muszę znać jakichś przedpotopowych terrorystów?
– Garik, imionami terrorystów nie nazywa się ulic. A u nas w każdym większym mieście jest ulica Pierowskiej albo Kalajewa. Dobrze, przyjrzyjmy się. Stara część miasta leży na lewym wysokim brzegu Mołogi. Za strumieniem... jak on się nazywa? Nie ma nazwy. A przecież miejscowi muszą go jakoś nazywać. Za tym strumieniem piętnaście lat temu zbudowano szereg trzypiętrowych slumsów, mieszkania dla robotników fabryki tekstylnej. W tej fabryce pracował twój wujek. Wszystkie dokumenty i zdjęcia są w tej teczce, będziesz miał czas, żeby się z nimi zapoznać. Twój wujek nazywał się Borys Benedyktowicz. Tu jest dom, mieszkanie – teraz mieszka w nim kuzyn Arkadij. Tylko słowa „kuzyn” w Miechowsku się nie używa. To twój brat cioteczny.
– Żonaty?
– Ma przyjaciółkę. Nie zna cię. Zaginąłeś dawno temu. Jak cię wysłali do Afganistanu, w osiemdziesiątym siódmym, byłeś jeszcze chłopcem. Potem gdzieś pracowałeś.
– Jak to: gdzieś?
– W Moskwie byłeś niedługo, potem zawarłeś kontrakt, dobrowolnie pojechałeś do Naddniestrza.
– Tam wszędzie było mnóstwo świadków – powiedziałem. – Sprawdźcie, czy nie było kogoś z Miechowska w Abchazji. Wolałbym zaginąć tam.
– Dobrze! Zuch chłopak! Abchazja to znacznie bardziej egzotyczny rejon. Wróćmy do twojej biografii. Mamy bardzo mało czasu. W każdej chwili do Miechowska może przyjechać werbownik.
– Albo łowca głów – zażartowałem.
– W Kimrach i Kaszynie przeczesaliśmy okolice. Myślisz, że łatwo zakopać pół setki trupów?
– A rzeka?
– Wołga tam jak gościniec, co krok motorówka. Nie przekonał mnie.
– Dobrze – powiedział. – Zastępca ministra uprzedził mnie już, że widzi w tym ślad czeczeński. Możesz o tym nie myśleć.
– Powinienem mieć przy sobie fotografie, dokumenty, listy. Ktoś może poważnie zainteresować się moją skromną osobą.
– Zdjęć nie nosisz z zasady, żeby nie wpaść. Miałeś problemy z organami porządku. Jakie – nieważne, jesteś na wolności i nie ma o czym mówić. Dokumenty będziesz miał. Imię ci zostawimy, a nazwisko zmienimy na wszelki wypadek. Sam nam podpowiedziałeś. Znajdziemy chłopaka, który nie wrócił z Abchazji. Jurija albo Grigorija.
Robił notatki w niewielkim notesie leżącym przy jego prawej ręce.
– Po co wróciłem? Odwiedzić kuzyna, czy zamieszkać?
– Sam jeszcze nie wiesz.
– A Arkadij? Przecież ma inne nazwisko?
– Borys Benedyktowicz był bratem twojej nieboszczki matki.
– Arkadij dla was pracuje?
– Skądże! – zaprotestował nie wiedzieć czemu gwałtownie Misza. – Ale ma wobec nas dług. To pewny człowiek. Pracował w fabryce tekstylnej.
– Weteran?
– Nie, jest kulawy. Od dzieciństwa. Pracuje jako magazynier.
– Nie będzie mógł mi pomóc. – Poczułem się jak w filmie szpiegowskim, w którym agenta zrzucają na tyły wroga. – Nie zna weteranów.
– Wszystkich zna. Tam się urodził, uczył i mieszka.
– Ma pan rację.
– Teraz najważniejsze. W Miechowsku jest organizacja „Związek Weteranów – XX wiek”.
– Afgańczycy?
– Nie, to dość nowa i interesująca organizacja. Ma zjednoczyć weteranów wszystkich małych i wielkich wojen.
– To oficjalny związek?
– Tak, całkowicie legalny, skłaniający się ku silnej władzy, ale w miarę opozycyjny, nie z powodów ideologicznych, tylko dlatego że nie załapał się na podział licencji i przywilejów.
– Wódką nie handlują?
– Możesz założyć fundację imienia dziadka Kryłowa i zdobyć dla niej takie ulgi celne, że kraj się zachwieje w posadach. Ale weterani nie są zbyt rzutcy, chociaż dla swoich członków o coś niecoś się wystarali.
– Dlaczego ten związek tak was interesuje?
– Dlatego że jest owocem nowej idei. Jego założyciel Rustem Markow pomyślał o tym, ilu weteranów jest bez przydziału. Nawet o weteranów bitwy na Kulikowym Polu nikt by się nie zatroszczył. Otrzymał poparcie niespokojnych dziadków, którzy umieją i lubią przenikać do wysokich gabinetów, podzwaniając ikonostasami medali i orderów.
– Nie lubi pan Rustema Markowa?
– I całego jego otoczenia. I czcigodnego przewodniczącego generała Czułkowa, i Porejki z Miechowska.
– Miechowsk jest ośrodkiem?
– Miechowsk nie ma tu nic do rzeczy. Związek ma swoich ludzi nawet w parlamencie. Tego nie musisz wiedzieć. Tym bardziej że i my na razie nie dobraliśmy się do korzeni. Ktoś ten związek karmi i hołubi, nie afiszując się ze swoją troską. Moi analitycy mogą się mylić, ale wychodzi na to, że większość ludzi, którzy zaginęli, należała do tego związku.
Misza włączył wideo i zaczęliśmy oglądać kasetę o Miechowsku nagraną przez jego ludzi. Parterowy kamienny dworzec, wybudowany za czasów Aleksandra III, bo chyba wtedy kwitła ta ceglana architektura. Dalej zakurzona ulica – wysokie płoty, mocne bramy, pomiędzy nimi drewniane domki mające trzy albo cztery okna. Bliżej centrum domy stały się kamienno-drewniane, piętrowe. Główna ulica: Radziecka – a więc miejscowym demokratom w swoim czasie nie udało się przywrócić jej starej nazwy Nikołajewska czy Jekaterińska. W samym centrum domy były piętrowe, kamienne; spadek po kupcach. Ulica Radziecka przecinała plac, pośrodku którego mieściła się hala targowa, niewielka, ale otoczona galerią z kolumnami doryckimi. Na częściowo wybrukowanym, częściowo zalanym asfaltem placu znajdował się niedawno odmalowany sobór z pozłacanymi krzyżami, dwupiętrowy – wielka płyta i szkło – budynek państwowy i jeszcze jeden gmach, również dwupiętrowy, ale z czerwonej cegły, dawne gimnazjum. Teraz, jak oświecił mnie Misza, było to technikum rolnicze. W zeszłym roku przemianowano je na akademię rolniczą, lecz okręg nie zatwierdził nowego statutu, może dlatego że w okręgu nie było ani jednej akademii.
Za ubogim rynkiem – film najwidoczniej kręcono na początku lata, ze dwa miesiące temu – gdzie w cieniu kramików siedziało kilkunastu sprzedawców, ciemniał miejski skwer. Jak te wszystkie miasteczka Rosji Środkowej są do siebie podobne! A dalej, za strumieniem, Czeriomuszki, trzypiętrowe smętne domy i fabryka tekstylna, też z czerwonej cegły. Obok niej takie same czerwone budynki – przedrewolucyjne koszary dla tkaczy. Z boku, wysokim brzegiem Mołogi ciągnie się ulica Gogola i pływająca przystań, którą już dawno pora by pomalować.
Z miastem się już zapoznałem. Wiedziałem, że restauracja na parterze hotelu Mołoga, od razu za halami targowymi, też nazywa się Mołoga, że tam jest kawiarnia Błękitny Wiatr i sklep. Obejrzeliśmy kasetę jeszcze dwukrotnie, chociaż zapamiętałem wszystko od razu. Ale nie chciałem martwić wujka Miszy, przekonanego, że agentom wszystko trzeba pokazywać trzy razy – musiał mieć wcześniej pecha do agentów.
Nie protestowałem również dlatego, że za każdym razem rejestrowałem szczegóły niewidoczne nawet dla mojego nowego szefa. Zapamiętywałem ludzi – operator kręcił w dzień, pewnie udawał turystę i nikt nie zwracał na niego uwagi.
Zapamiętałem twarze właścicieli kramów i kiosków na bazarze, miejscowego naczelnika, który jechał na obiad szarą wołgą, twarz jego kierowcy oraz dwóch milicjantów.
Miałem pewność, że nie zabłądzę w Miechowsku i znam tam prawie każdy dom – na szczęście operator był bardzo dokładny i cierpliwy.
– Teraz obejrzyj sobie swoich krewnych. Mam tu ich fotografie, ale nie mam filmu, sam rozumiesz, nie wyślę człowieka, by kręcił w robotniczej dzielnicy. Posłuchaj jeszcze raz, co wiesz o swoim ukochanym wujku Borii, nieboszczyku, żyjącej cioci Ninie, jego żonie, o bracie Arkadiju i jego przyjaciółce Margaricie, która jest pielęgniarką w szpitalu.
Wujek nie zrobił na mnie wrażenia, ciocia Nina wydała mi się dobra, a brat Arkadij... Miał delikatną twarz garbusa i dwa stalowe zęby z przodu – nie dbał o siebie.
– Krąg twoich znajomych nie ogranicza się do tego. Początkowo nie chciałem pokazywać ci ludzi, których nie znałeś i znać nie mogłeś.
– Weteranów.
– Nie jesteś zawodowcem. Jeśli znasz wcześniej twarz człowieka, możesz się zdradzić.
– I zmienił pan zdanie?
– Tak.
– Dlaczego?
– Wydaje mi się, że umiesz nad sobą panować. Jest szansa, że któregoś z nich przypadkiem zobaczysz. Przynajmniej będziesz ostrożny.
Widziałem, że wujkowi Miszy ten związek weteranów nie podobał się do tego stopnia, że zapomniał o presumpcji niewinności.
Wszystkie zdjęcia zrobiono polaroidem. Jak udało się fotografowi zrobić nie tylko zbliżenia, ale więzienne pozy – profil i en face – nie mam pojęcia.
Pierwszy był człowiek w średnim wieku, o oliwkowej cerze, czarnych rzadkich włosach, które na czubku przecinały łysinę w poprzek kilkoma rzędami błyszczących wstążeczek. Oczy miał brązowe, pod oczami worki wskazujące na kłopoty z nerkami. Wąskie ramiona, widoczne nawet pod marynarką.
– To Porejko – wyjaśnił wujek Misza. Imienia nie wymienił, widocznie uznał, że dowiem się, gdy poznam go osobiście.
Potem położył przede mną dwie fotografie kudłatego bruneta z czarną opaską przez lewe oko.
– Jednooki Joe – rzekł. – Prawa ręka i ochroniarz Porejki. Walczył w Naddniestrzu, a w każdym razie tam był.
W końcu pokazał mi zdjęcia samego generała Matwieja Siemionowicza Czułkowa – jego drugi podbródek spoczywał na sztywnym kołnierzu, na który spadały również policzki, a oczy tak się kryły w tłuszczu, że trudno je było dojrzeć. Niestety generał miał furażerkę i włosów nie widziałem.
Czwartą osobą, której miałem się przyjrzeć, był sam Rustem Markow, sądząc po imieniu i nazwisku – mieszanego pochodzenia. Wygląd zewnętrzny otrzymał w spadku po kaukaskich przodkach: orli nos, czarne oczy, kędzierzawe włosy. Jedynym zgrzytem był cofnięty podbródek. Habsburgowie też mieli takie podbródki i nic, panowali.
– Odpocznij sobie, obejrzyj jeszcze raz kasetę, tu masz album ze zdjęciami rodzinnymi, poznaj swoją mamę, babcię i tak dalej, wszędzie są podpisy. Zadzwonię do mojego człowieka, który zajmuje się Abchazją. Musisz mieć pewną legendę.
Misza wyszedł do pokoju, chociaż telefon był też w kuchni. W końcu mógł mieć jakieś tajemnice ze swoimi majorami. Otworzyłem album.
Śmieszne, ale zacząłem sobie wyobrażać, że to moi prawdziwi rodzice. Typowy kompleks wychowanka domu dziecka. Ten młody mężczyzna na narciarskiej wyprawie, w staromodnym ubraniu, potem nieco starszy – w mundurze sierżanta – był moim ojcem. A tu ślubne zdjęcie, tata i mama. Moja mama była prawdziwą pięknością. Co prawda tylko na ślubnej fotografii, widocznie trafiła się zdolna fryzjerka.
– Gdzie wtedy mieszkaliśmy? – spytałem pułkownika, gdy wrócił do kuchni.
– W Wołogdzie. Wszyscy jesteście z północy, masz jeszcze jednego wujka, w Archangielsku.
– Mama żyje?
– Umarła dość młodo. Wpadła pod samochód. Ojciec odszedł od was dawno temu, ożenił się z inną kobietą, nie utrzymujesz z nim kontaktów.
– Pogubiłem się. Gdzie prawda, a gdzie moja legenda?
– Nie wymyślalibyśmy ci rodziny. Arkadij opowiadał agentkom, poza tym twój wujek i ciotka żyją. To wszystko prawda. Tylko prawdziwy Jurij przepadł bez wieści w Abchazji.
– Dlaczego wróciłem? – spytałem raz jeszcze.
– Znudziła ci się włóczęga. Chcesz gdzieś osiąść, znaleźć pracę, rodzina ci pomoże. Przecież oprócz Arkadija i ciotki Niny nikogo nie masz.
– Dlaczego mieliby mnie uznać i przyjąć?
– Dzisiaj wieczorem przywiozą nam materialne ślady twojej biografii, potem zaczniesz się szykować do egzaminu.
– Jakiego egzaminu?
– Walczyłeś gdzieś?
– Po szkole odbyłem służbę w wojsku.
– Otóż to. A Jurij Staricki przeszedł trzy wojny. Współczesną broń masz znać jak własne dziesięć palców; słownictwo, pieśni, stosunki oficjalne i nieoficjalne – nie daj Boże, żebyś się zblamował i wpadł na jakimś głupstwie. Masz trzy dni.
– Mało.
– Nie zaryzykowałbym przeprowadzenia takiej operacji ze zwykłym człowiekiem. Dlatego właśnie poprosiłem Kalerię o ciebie. Od twojego zachowania, twojej wiedzy i umiejętności zależy bardzo wiele.
– To znaczy, że macie już jakieś podejrzenia?
– Nie mamy żadnych podejrzeń!
Pułkownik odpowiedział tak zdecydowanie, prawie gniewnie, że już wiedziałem – podejrzenia istnieją i bardzo się nie podobają mojemu nowemu naczelnikowi.
– Cóż – westchnąłem. – Możemy zaczynać naukę.
Egzamin jako tako zdałem, ale dopiero piątego dnia. Zanim wyjechałem w tę podróż służbową, musiałem jeszcze przejść przez cały biurokratyczny łańcuch. Wypisać dokumenty, odebrać pieniądze, a także poddać się specyficznym badaniom przyjętym w naszym systemie.
Nie ma w tym nic śmiesznego.
Walizkę i plecak oddałem do działu specjalnego i tam „śliczna Nina, ta, co jest w dziale specjalnym” przejechała po moich rzeczach, a potem po mnie elektronicznym i intuicyjnym grzebieniem, żeby się upewnić, że na mnie ani we mnie nie ma nic, co mogłoby wskazywać na związek z naszym instytutem. Jeszcze raz sprawdzono mnie następnego dnia w biurze pułkownika Miszy.
Potem zaciągnęli mnie do Wróbelka.
Wróbelka, istotę malutką, mizerną i nieśmiałą, zwano Jakowem Sawieliewiczem. Nikt się go nie boi, a niesłusznie – geniuszy medycyny należy się bać, żeby nie wynaleźli czegoś niepotrzebnego.
Jakow Sawieliewicz, który przezwisko Wróbelek otrzymał w instytucie, był szalenie uprzejmy, grzeczny, ale natrętny jak głodny komar. Miał w swoim komputerze cały mój organizm do ostatniej komórki. Znalazł we mnie tysiące odchyleń od normy, ale mimo wszystko był zmuszony przyznać, że należę do gatunku homo sapiens, czyli tego samego co on. Różniliśmy się jedynie narodowością – on był Izraelitą, ja miałem w dowodzie „Rosjanin”, co było pomyłką na kilka parseków.
– Garik, Leroczka prosiła, żeby zablokować twoje ośrodki urazowe. Przysięgam na zdrowie mojej mamy, że nie będzie bolało!
Jego mama miała dziewięćdziesiąt lat i wysłał ją do Jerozolimy, gdzie był cieplejszy klimat.
Wróbelek zamachał skrzydełkami i gdy ja próbowałem zrozumieć, co oni z Kalerią wymyślili, polecił swoim pomocnicom, żeby przygotowały mnie do implantacji.
Stawiałem opór, Wróbelek wezwał Kalerię. Kaleria przysięgła, że ani mojemu zdrowiu, ani przyszłej możliwości posiadania dzieci to nie zagraża.
– Aniele, nikt z nas nie wie, gdzie trafisz. Ty też nie. Wiemy tylko, że dla jakichś niezrozumiałych nam celów ktoś kradnie młodych mężczyzn... Współczesne środki obróbki psychiki otwierają...
– Szalenie niebezpieczne możliwości! – podchwycił Wróbelek.
Patrzyłem na szklane drzwi sali operacyjnej, którą tutaj nazywano gabinetem zabiegowym. Tam kołysały się szerokie plecy anestezjologa Griszy, który rano wyłudził ode mnie papierosa. Proszę, i tak mi się odwdzięcza – uczestnictwem w torturach!
– Garik, uspokój się – powiedziała Kaleria. – Chcę tylko mieć pewność, że nie zrobią nic z twoim mózgiem... Jeśli pozbawią cię pamięci albo zdolności logicznego myślenia, cała nasza akcja spali na panewce. A ja będę zmuszona wysłać cię na emeryturę w wieku dwudziestu pięciu lat.
– Mało prawdopodobne – oceniłem. – Po co mieliby pozbawiać mnie pamięci?
– Skoro nie wiemy, tym bardziej musimy się ubezpieczyć! – wykrzyknął Wróbelek. – Jestem nieskończenie wdzięczny Lerze, że pomyślała o tej blokadzie.
– A Jakow Sawieliewicz – odpowiedziała komplementem Kaleria – sprawi, że wpływ na twój mózg zostanie zredukowany do minimum. Jeśli spróbują tobą manipulować, wywołując w tobie radosne popiskiwanie jak u szczurka doświadczalnego, strach albo ból psychiczny, wszystko będziesz odczuwał sto razy słabiej, lecz zdołasz imitować odpowiednią reakcję.
– To znaczy, odbierasz sygnał „chłopczyk już odmroził paluszek” – powiedział Wróbelek – a ty wyjesz, że cała ręka jest biała i zaraz odpadnie.
– Dwie kwestie. – Starałem się zasugerować moim dręczycielom, że jestem nieszczęsnym dzieckiem porzuconym przez rodziców. – Pierwsza: czy nie wrzucicie mi do mózgu czegoś niepotrzebnego, nie mówiąc nic o tym? I druga: czy nie zapomnicie wyciągnąć ze mnie wszystkich trybików i czujników, gdy wrócę w jednym kawałku? Jeśli wrócę.
– Po pierwsze, przestań nas hipnotyzować – rzekła Kaleria. – Zachowaj swoje zdolności dla outsiderów. A po drugie, skoro u nas pracujesz, musisz się zgodzić na pewne poświęcenia. Bierz pod uwagę, że instytut potrzebuje normalnych, zdrowych i w miarę możliwości inteligentnych ludzi. Do tej pory cię do nich zaliczałam.
Pomyślałem, że Kaleria już nie wydaje mi się tak piękna jak dawniej.
– Umowa stoi – powiedziałem. Mieli rację. Najprawdopodobniej będę zmuszony pracować w trudnych warunkach. A oni chcą się tylko zabezpieczyć. Dla mojego dobra.
Kaleria odwróciła się do doktora.
– Jakowie Sawieliewiczu, gwarantuje pan, że nie będzie zewnętrznych śladów pańskiej operacji?
– Przecież mówiłem, tłumaczyłem, obiecywałem! – Zatrzepotał gdzieś pod sufitem mój dręczyciel. – Żaden pies nic nie wywęszy!
Pokornie poszedłem do sąsiedniego gabinetu – zabiegowego.
Przyjechałem do Miechowska sześć dni później – trzy dni to był termin nierealny nawet dla energicznego pułkownika Miszy i jego brygady. Ale i po tych sześciu dniach wkuwania w mojej legendzie były poważne luki. Gdyby ktoś zadał sobie trud sprawdzenia, szybko by mnie zdemaskował. Wszyscy mieli nadzieję, że nikomu nie przyjdzie to do głowy.
Miałem plecak i turecką walizkę – niewielką i niezbyt wypchaną. W końcu nie wiozłem prezentów.
Pociąg zatrzymał się na jakieś dwie minuty. Zszedłem na ubity niedawnym deszczem pył pomiędzy torami. Nie wiem, dlaczego na niezbyt zatłoczonej trasie pociąg zatrzymuje się na trzecim torze. Chyba złośliwie, żeby handlarzom było trudniej dźwigać pasiaste jak materace ogromne torby. Cała Rosja ciągnie teraz za sobą takie torby wielkości babcinego kufra. W zależności od siły niosącego i zawartości torby niesie się ją w ręku albo mocuje na wózku. Co takiego wożą z miasta do miasta, z kraju do kraju moi rodacy, nie mam pojęcia. Pewnie wszystko, może z wyjątkiem nart. Z mojego pociągu w Miechowsku o świtaniu wysypało się pół tuzina handlarzy i nie było w tym nic dziwnego. Dziwne było to, że na torach już czekali inni, którzy wlekli swoje „materace” z Miechowska do innych miast. Wszystkim sprzedano bilety w jednym wagonie, widocznie kasjerka była wyjątkowo wredna. Zamarłem na chwilę zszokowany szybkością i energią, z jaką miechowscy biznesmeni w ciągu dwóch minut wepchnęli do wagonu dwie dziesiątki potężnych toreb i załadowali się sami, wtórując sobie przy tym przekleństwami wstrząsającymi stary ceglany budynek dworca, z takim ładunkiem nienawiści, że starczyłoby na szturm Pałacu Zimowego.
Nikt mnie nie witał, ale wszystkie ulice, nawet domy wydały mi się znajome. Przyjemnie było rozpoznawać je w naturze, w prawdziwej skali.
Szedłem niespiesznie, okrężną drogą, żeby obejrzeć centrum miasta. Wypaliłem papierosa na miejskim skwerze, popatrzyłem, jak na przystanku autobusowym tłoczą się grzybiarze – widocznie las był blisko i nie musieli wyruszać wieczorem.
Ptaki śpiewały ogłuszająco, jakby do tych czystych stron zleciały się wszystkie z Czerwnowców 12, Magnitogorska 18, Czelabińska 46, z tych wszystkich strasznych miejsc, gdzie pod pretekstem przyszłego zniszczenia imperialistów truje się przyrodę i ludzi. I ptaki zleciały się Miechowska.
Słychać było delikatne poskrzypywanie wózków zjeżdżających się na rynek. Miasteczko było tak spokojne, tak rosyjsko idylliczne, że perspektywa jakiegoś nieszczęścia czy przestępstwa wydawała się nierealna.
Po prowadzącej przez skwer dróżce szybkim krokiem szły dwie zakonnice z torbami – spieszyły na rynek. No proszę, nawet nie wiedziałem, że tu jest zakon. Pewnie otworzono go niedawno i agenci jeszcze nie zdążyli wujka Miszy poinformować. Nie sądziłem zresztą, żeby akurat ta informacja miała mi się przydać.
Wchłaniając zapachy pyłu, przekwitającego bzu, nagrzanej słońcem trawy i ciepłego chleba, poszedłem w stronę strumienia i ceglanych domów. Budynków było najwyżej tuzin – wszystkie trzypiętrowe, nijakie, jednakowe i zapuszczone. Swoim istnieniem na obrzeżach miasta zagrażały jego przyszłości.
Fabryka zaś była stara, z czerwonej cegły, ale z boku wznosił się niedawno wybudowany dwupiętrowy budynek administracyjny, jak to mówią – szkło i beton, a raczej brudne szyby i osypujące się na łączach płyty.
Słońce przeświecało przez jeszcze świeże liście, ale na ulicach było pustawo. Ludzie dosypiali ostatnie sny. Dochodziło wpół do siódmej.
Miałem pewne opory przed przerywaniem słodkiego snu mojego kuzyna Arkadija, ale wałęsanie się wokół domu, gdzie byłbym na widelcu, nie miało sensu. Im będę mniej zauważalny, tym lepiej dla wszystkich.
Służba nie drużba, rzadko kiedy można się wyspać.
Wszedłem na drugie piętro. Drzwi były obite ceratą i podzielone na romby pinezkami. Zadzwoniłem. Krótko, żeby nikogo nie straszyć. Arkadij powinien być sam, ciocia Nina pojechała na wieś. Zawsze latem jeździ na naszą wieś, do domu, który został po dziadkach, i tam przez całe lato zajmuje się gospodarstwem. To dla niej przyjemność. Bierze też na wakacje wnuka – Arkadij miał żonę, Klaudię. Odeszła od niego sześć lat temu, mieszka w Kursku.
Nie przyszło mi do głowy, że Arkadij może nie być sam.
Otworzył szybko, tak jak stał – w podkoszulku i slipach. Pociągła twarz, przystojny, wyglądał na chorego. Miękkie włosy zjeżyły się od poduszki.
– Wpuścisz mnie? – spytałem. – Pozdrowienia od wujka Miszy.
– Co? – Jego oczy były senne i mętne. – Jakiego wujka Miszy?
– Kto tam? – rozległ się ochrypły głos. Nie wiadomo, męski czy kobiecy. Pewnie Margarita.
Co miałem robić?
– Arkasza! – zawołałem. – Aż tak się zmieniłem? Jestem twoim bratem ciotecznym, synem ciotki Ziny! Przetrzyj oczy! Przysłałem ci przecież list i telegram.
W oczach mojego kuzyna pojawiły się iskierki rozumu.
– Która godzina? – spytał.
– Siódma. Przyjechałem pociągiem. Trochę się przeszedłem, a potem pomyślałem, że dośpię już u ciebie.
W drzwiach pokoju pojawiła się młoda kobieta, wysoka, o szerokich ramionach. Jej miodowe włosy – nie rude i nie blond – rozpuszczone, przykryły ramiona szlafroka. Była boso.
– To... – zaczął niepewnie kuzyn. – Garik.
– Co za Garik? Jakie Gariki przychodzą o siódmej rano? Nawet w półmroku przedpokoju widać było, że kobieta ma bardzo jasną, porcelanową skórę, jaka zdarza się u rudowłosych.
– Garik! – zawołał z większym przekonaniem mój kuzyn. – Co stoisz, wchodź do kuchni! W pokoju bałagan.
– Dziękuję.
Wszedłem. Kuchnia była malutka, połowę powierzchni zajmował stół z resztkami wczorajszego przyjęcia.
– Chłopaki byli – tłumaczył się Arkadij. – Przyjaciele, znaczy. Nie było kiedy posprzątać.
– Jesteś Garik czy Alik? – spytała kobieta. Była jeszcze pijana, jakby nie spała całą noc. Arkadij spał, był senny i ponury, ale trzeźwy.
– Cicho, Ritka – powiedział. – Obejdzie się bez twoich krzyków.
– Źle ci ze mną? Niezadowolony? To ja tu z tobą czas marnuję, w tej dziurze nikogo lepszego nie znajdziesz.
Arkadij tylko machnął ręką.
– Posiedź w kuchni – rzekł do mnie. – Ubiorę się.
– Przedstawisz mnie? – spytała Rita, która wyszła za nim do pokoju. Wszystko stamtąd słyszałem.
– To mój brat – powiedział Arkadij. – Cioteczny.
– Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?
– A co, miałem się spowiadać?
– Daleko był?
– Słuchaj, Rita, zamknij się i włóż chociaż dżinsy! Daleko był, daleko, rozumiesz?
– Mów tak od razu.
Stałem w kuchni. Butelka na stole była niedopita i nie zakręcona. Musieli iść spać bardzo pijani. Rosjanin nigdy nie zostawia otwartej butelki, bo wódka wietrzeje.
Głosy z pokoju stały się niezrozumiałe, mówili cicho, nie chcieli, żebym słyszał. Podszedłem do okna. Przestrzeń pomiędzy domami była wydeptana, drzewa rachityczne. Dziwne, przecież to kraina lasów. Przebiegły jakieś bezpańskie psy. W domu naprzeciwko ktoś otworzył okno – w kuchni krzątała się gospodyni. W łazience zaszumiała woda.
– Poznajmy się – usłyszałem Ritę za moimi plecami. Odwróciłem się. Była w swetrze i dżinsach. Włosy spięła z tyłu, ale wysuwały się i spadały lokami na policzki. Twarz miała wesołą, normalną, przyjemną, obsypaną piegami.
– Jestem bratem marnotrawnym. Nazywam się Jurij, mówią na mnie Garik.
– Będę na pana mówić Gosza.
– Jak pani chce. Ale mi się nie podoba.
– Czemu?
– Przywodzi to na myśl grubego chłopca w okularach mówiącego płaczliwym głosem.
– Szkoda. Dawno temu miałam chłopaka, grał w koszykówkę. Gosza Arzumanian.
– Nie mam nic przeciwko.
– Idę – powiedziała Rita. – Czas do pracy. Sami się sobą zajmijcie.
– Wcześnie pani zaczyna pracę.
– Co robić.
Zdjęła z wieszaka kurtkę ze skaju i wyszła.
Stałem w oknie. Gdy wyszła z klatki schodowej, odwróciła się, zobaczyła mnie i podniosła rękę na pożegnanie.
Z łazienki wyszedł Arkadij. Był uczesany i ogolony, w czystej koszuli. Ze wstrętem popatrzył na stół. Rozmawiając ze mną, jednocześnie sprzątał, naczynia wkładał do zlewu, a flaszki, puszki, plastikowe butle po pepsi wrzucał do wiadra.
– Czego oni chcą? – spytał. – Powiedzieli mi, że przyjedzie braciszek. Ale nic więcej. Konspiratorzy.
– Chcę u pana trochę pomieszkać.
– Gdzie niby? Co oni, zapomnieli, że mamy jeden pokój?
– Jestem pańskim bratem ciotecznym.
– Wiem, mówili mi. Gdy matka jest w domu, śpię na połówce.
– W takim razie zastanówmy się, co możemy zrobić. Jeśli pójdę do hotelu, wszyscy się o tym dowiedzą. Będzie to dziwnie wyglądać – przyjechał do brata, a mieszka w hotelu.
– Tak, nienaturalnie.
– Nie chcę, żeby wszystko przepadło przez jakiś drobiazg. I może zaczniemy mówić do siebie po imieniu, bo będzie jeszcze bardziej głupio.
– Zgoda. Jesteś Garik?
– Tak, Garik, syn cioci Ziny.
– Dobrze, że moi są na wsi.
– W przeciwnym razie wujek Misza wymyśliłby inną wersję – zasugerowałem.
– I na długo?
– Z wyliczeń wujka Miszy wynika, że na dwa tygodnie.
– Pogadam z Ritką – powiedział Arkadij. – Może pomieszkam u niej.
– Jak chcesz. Chodzi mi tylko o to, żeby mój przyjazd i nasze spotkanie nie wzbudziły niczyich podejrzeń.
– A kogo się boisz?
– Nie wiem, czyli wszystkich.
– Co ja o tobie wiem?
Stół był już czysty, Arkadij wytarł plastikową serwetę mokrą ścierką, postawił na stole imbryk i umyte filiżanki, zdjął z półki zawiniętą w folię bułkę, pokroił i położył na talerzu.
– Jesteś głodny? – spytał, zanim odpowiedziałem na poprzednie pytanie.
– Dziękuję, nie.
– Może mi jeszcze powiesz, że w pociągu śniadanie dawali.
– Wziąłem z domu – skłamałem.
Arkadij odkrył maselniczkę, pokroił kiełbasę.
– Opowiadaj, co mam o tobie wiedzieć. Czuję się jak w szpiegowskiej powieści, ty wiesz o mnie wszystko, ja o tobie nic.
– Im mniej wiesz, tym mniej wygadasz – zauważyłem nietaktownie.
– Tak się nie da – powiedział Arkadij. Czekał, aż zacznę się zachowywać jak człowiek.
Twarz miał nierosyjską: duży, chrząstkowy nos, ostre kości policzkowe, pod czarnymi brwiami głęboko osadzone oczy. Taką twarz można spotkać w Hiszpanii. Nikczemna, ale piękna.
– Może opowiem w skrócie? – zaproponowałem.
– Tylko w skrócie. I tak się przez ciebie nie wyspałem. Opowiedziałem wersję przygotowaną przez wujka Misze. Tutaj zapominało się o słowie „pułkownik”, został tylko „wujek”.
– Muszę poznać chłopaków, którzy służyli w Czeczenii. Afgańczycy też pasują, ale dla mnie za starzy. Macie tu podobno „Związek Weteranów – XX wiek”?
– Ja tam nie należę. Nie służyłem.
– Może słyszałeś, że ktoś z twoich znajomych był w Abchazji?
– Na urlopie?
– Na wojnie.
– Co by tam mieli robić?
– Byli tacy, co tam walczyli. Najemnicy.
– Głupków nigdzie nie brakuje.
– To nie wiesz?
– U nas w fabryce jeden chłopak walczył w Naddniestrzu. Tylko nie wiem po czyjej stronie. Mówi na siebie Kozak.
– Takich właśnie potrzebuję. Poznasz mnie z nim?
– Nie da rady. Nie znosi mnie. Kiedyś mu powiedziałem, co myślę o takich jak on.
– I co?
– Chcieli mnie ukarać. Ale na szczęście szli za mną chłopaki z mojej zmiany. I twoi Kozacy uciekli.
– Nie moi.
– To co z nimi w Abchazji robiłeś? – Nalał mi herbaty i podsunął kanapkę.
– Ustalmy sobie coś – powiedziałem ugodowo. – Jaki jest twój stosunek do wujka Miszy? Ufasz mu?
– Mam wobec niego dług. – Nie patrzył na mnie.
– Pytałem, czy mu ufasz.
– Muszę. Mam dług.
– Załóżmy, że jednak mu ufasz. W takim razie mnie też postaraj się zaufać. Gdzie byłem, gdzie nie byłem, to nie twoja sprawa. Jeśli byłem, to wykonywałem zadanie. Tutaj robię to samo. Jesteśmy po tej samej stronie barykady, jeśli coś ci to mówi.
– Więc musisz wkręcić się do weteranów?
– Więc.
– Ale jak się ten Kozak z Naddniestrza dowie, że jesteś moim ciotecznym bratem, to cię nie polubi.
– To mój problem. Tylko mi go pokaż. I pomyśl, może jest jeszcze ktoś, nie nastawiony do ciebie wrogo. Zwykły weteran. Muszą tu być tacy, którzy służyli w punktach zapalnych.
– Idź do wojskowej komendy uzupełnień.
Nie udawało mi się wzbudzić w nim uczuć rodzinnych. Nalał sobie wrzątku do filiżanki i powiedział w zadumie:
– Rozpracowywaliście mnie tam w Moskwie jak jakiegoś szpiega.
– Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Po prostu wujek Misza nie chciał narażać ciebie, mnie i całej akcji.
– Ja nie biorę udziału w waszej akcji.
– W żadnym razie. Tylko mi pomagasz. Zaczął sprzątać ze stołu.
– W końcu nie zdecydowaliśmy – zagaiłem – gdzie będę mieszkać.
– Dobra, pomieszkasz u mnie. Bo gdzie się podziejesz? Do domu kołchoźnika pójdziesz?
– Jest?
– Nie ma. Jest dyskoteka. Śmieszne?
– Na czym mam spać?
– Pożyczę połówkę od sąsiadów.
– A Rita?
– Sam do niej pójdę. – Mógłby się uśmiechnąć, ale nie, został absolutnie poważny.
Dochodziła ósma, zaczął zbierać się do pracy.
– Możesz oczywiście posiedzieć w domu, ale jak będziesz wychodził, zostaw klucz pod wycieraczką.
– Nie boisz się?
– Nie ma tu nic do ukradzenia.
Gdy wyszedł, bez pośpiechu obejrzałem mieszkanie. Nie przeszukiwałem go, w końcu to nie moje zadanie, chociaż wujek Misza ostrożnie powiedział: „Przy okazji rozejrzyj się, dawno nie ruszaliśmy tego Arkadija, mogło się coś zmienić, zobacz, jakie dostaje listy, jakie ma pamiątki i tak dalej”.
Powiedziałem otwarcie, że nic takiego nie będę robił. Niech wysyłają specjalistę.
– Nie ma kiedy – odparł poważnie wujek Misza. – Chociaż by należało. Dobra. Czy wobec tego byłbyś uprzejmy zerknąć jedynie, jakie kupuje gazety i jakie czyta książki?
– Byłbym. Jeśli zobaczę portret prezydenta, to znaczy, że swój człowiek, a jeśli znaczek z Anpiłowem, to co, wracać do Moskwy?
– Zorientujesz się. Arkadij jest dla nas jak sukienka dla lalki. Nie widać pod nią, jakie masz piękne skrzydła.
Cały wujek Misza z jego poczuciem humoru.
Byłem pułkownikowi posłuszny.
Poszedłem do pokoju – stał tam szeroki tapczan zaścielony w pośpiechu, stół nakryty kolorową serwetą, szafa, dwie półki z książkami. Arkadij żył skromnie, żeby nie powiedzieć ubogo.
Gazet nie dostawał. Znalazłem tylko jeden numer lokalnej, miejskiej gazety, ale czy ma ona jakieś przekonania polityczne, zapomnieli mi w Moskwie powiedzieć.
Znaczków nie było, a zamiast portretu prezydenta na ścianie wisiał dywanik – pewnie przywozi się je z Turcji. Dwa jelenie na tle lasu. Jeden patrzył na mnie, drugi przed siebie w przeczuciu niebezpieczeństwa.
Wybrałem się do miasta. Gdy kładłem klucz pod wycieraczką, otworzyły się sąsiednie drzwi. Wyjrzała chuda kobieta, na oko pięćdziesięcioletnia, i spojrzała na mnie pytająco. Musiałem się jakoś wytłumaczyć.
– Dzień dobry – powiedziałem, uaktywniając cały swój urok. – Nazywam się Jurij. Jestem ciotecznym bratem Arkadija, przyjechałem w gości. Niech się pani nie obawia.
Na nienawykłej do uśmiechu twarzy pojawił się imitujący go grymas.
– Bardzo mi miło, jestem Dasza. Gdyby potrzebował pan soli albo masła, proszę się nie krępować i przyjść. Mieszkam z mamą. Wiemy, że Arkadijowi się nie przelewa.
– Tak, zauważyłem. A co on, pije?
Starałem się sprawiać wrażenie uroczego, wzbudzającego zaufa – nie i jednocześnie ufnego człowieka.
– Od pół roku im pensji nie płacą – powiedziała Dasza. – A on nie jest zbyt przedsiębiorczy. Inni już dawno odeszli z fabryki, jedni w biznesy, drudzy wyjechali. A Arkadij jest taki, wie pan, apatyczny. Pije, oczywiście, kto nie pije? Ale nie za dużo. Po prostu nie ma pieniędzy.
– A Rita? – zaryzykowałem pytanie, czując, że ja i Dasza jesteśmy już dobrymi znajomymi i ona niczego przede mną nie ukryje.
– Rita? Ścierka! Ja o ludziach źle nie mówię, ale lepiej by było, gdyby Arkasza o niej zapomniał. Przecież ona ma męża.
– A on...
Dałem jej możliwość dokończenia rozpoczętego zdania.
– Pijus skończony, ale i tak to się źle skończy. Mówią, że żyła z milicjantem i z Porejką.
Znajome nazwisko – wiedziałem, że jest przywódcą związku weteranów – wzbudziło moją czujność.
– Porejko nie ma nic przeciwko?
– Śmieszny jesteś, Jurik. On się jej boi! Tylko na mityngach umie występować, a jak ona go strzeli... przecież zasad moralnych nie ma żadnych! Wszyscy handlarze to jej znajomi. Bandyta na bandycie, bandytą pogania.
– Przepraszam – uśmiechnąłem się najbardziej wzruszającym z arsenału moich uśmiechów. – Jaki Rita ma związek z handlem?
– Handluje – powiedziała ze wstrętem Dasza, prawdziwy radziecki człowiek. – Do Turcji jeździ, skóry wozi.
To było gorsze od rozpusty.
Mogłem pójść prosto do Porejki albo nawet do pokoju, który związek weteranów wynajmował w Miejskim Komitecie Wykonawczym, ale nie chciałem się spieszyć – wolałem, żeby miejscowi weterani przyprowadzili mnie tam jako swojego człowieka.
Wyszedłem na ulicę. Późny ranek. Mogłem podjechać autobusem, który zatrzymywał się akurat pod naszym domem, lecz wolałem nie ryzykować. Ludzie wsiadali do niego z taką determinacją, jakby to był ostatni dyliżans do Klondike.
Miasteczko wydawało się ożywione i bezsensowne, ulice biegły po zboczach poprzecinanych strumieniami, czasem ulica miała tylko jedną stronę, druga spadała ostro w wodę.
Na placu zobaczyłem kiosk z gazetami i czasopismami. Kupiłem miejscową, rejonową „Naprzód!”, założoną w 1926 roku, i nawet ozdobioną medalem „Odznaka honorowa”. Na jej szpaltach zgodnie współistniały obok siebie dane o żniwach w pobliskich kołchozach i ogłoszenia o bardziej uniwersalnym charakterze, włączając reklamy podpasek higienicznych.
– Dostajecie prasę centralną? – spytałem grubą kobietę o wyglądzie Ormianki, która wypełniała sobą całe wnętrze kiosku.
– Dostajemy, ale z pięciodniowym opóźnieniem – odpowiedziała z krtaniowym kaukaskim akcentem.
Poszedłem w stronę kramów z artykułami spożywczymi. Stały w rzędzie, jednakowe, wszystkie pomalowane na identyczny niebieski kolor – widocznie podjęto tu określone ustalenia względem estetyki.
Rity nie spotkałem, chociaż zaglądałem do malutkich okienek. W ostatnim nie wytrzymałem.
– Rity nie było?
Malutki człowiek w binoklach – czyżby nowa moda? – wysunął się na zewnątrz.
– Jakiej znowu Rity?
Od razu zrozumiał, że jestem nietutejszy. – Rudej.
– A po co ona panu?
– Mam sprawę.
– Nie znam żadnej Rity.
I schował się jak wiewiórka w dziupli.
Trzeba pójść do piwiarni. Czas pokazać się miastu.
Nie było kogo spytać o piwiarnię – przecież jeszcze nie wiadomo, gdzie i kto się tu zbiera. Ale w tym momencie zobaczyłem kawiarnię Błękitny Wiatr zajmującą parter kamiennego piętrowego domu nieopodal rynku. Pamiętam, zwróciłem uwagę, że pracuje tu ładna kelnerka. Operator zrobił jej zbliżenie.
Kawiarnia okazała się stołówką przerobioną na zakład wyższej klasy. Na ścianach wisiały obrazy miejscowego pejzażysty, stoliki były pokryte czarnym plastikiem, krzesła wyglądały na zamówione i dostarczone z daleka. Stał nawet półokrągły bar. Totalną egzotyką zalatywały butelki zagranicznych trunków za plecami barmana czytającego kobiecy romans – „Niekończąca się namiętność”.
Przy jednym ze stolików siedział jakiś miejscowy urzędnik, porządnie ubrany.
– U was jest samoobsługa? – spytałem.
– Kelnerka zaraz podejdzie – odpowiedział barman, nie podnosząc głowy, i krzyknął: – Aleksandra, klient!
– Idę! – odkrzyknęła Aleksandra i wyłoniła się zza zasłonki oddzielającej bar od kuchni. Podeszła do mnie, wyciągając z kieszonki fartuszka notesik.
Nasz operator jej nie pochlebił – Audrey Hepburn ziemi miechowskiej zastygła przede mną z gracją górskiej sarny (w życiu nie widziałem górskiej sarny!).
– Co zamawiamy? – spytała dobrodusznie, z lekkim uśmiechem dziewczynki z dobrego domu. Od razu pomyślałem, że to córka angielskiego posła na letnich praktykach w rosyjskiej kawiarni, zbierająca materiały do pracy dyplomowej na temat psychologii rosyjskiego mieszczaństwa.
– A co mamy, Aleksandro? Tylko szczerze!
Jej spojrzenie, do tej pory błądzące ponad moim karkiem, spłynęło na moją twarz. W jeziorach oczu odbiła się ciekawość rusałki.
– Nie znam pana – powiedziała twardo.
Barman odłożył książkę i też zaczął mi się przyglądać, jakbym złamał zasady dobrego zachowania i należy mnie wyrzucić z uczciwego zakładu.
– Ja też widzę panią po raz pierwszy – rzekłem. – Słowo honoru. Ale bardzo mi miło.
– Skąd pan zna moje imię?
– Barman panią zawołał. Przed chwilą. Nie pozostało mi nic innego, jak podsłuchać.
Rozwiązanie zagadki okazało się banalne, jej oczy zobojętniały.
Ha, czyli jako mężczyzna nie byłem dla niej wystarczająco interesujący. Uraziło mnie to do żywego. Kto mógłby się podobać tej dziewczynie? Alain Delon? Depardieu?
– Aleksandro – powiedziałem do kelnerki, przemieniając się dla niej i tylko dla niej w Delona w średnim wieku i próbując zasiać niepokój w jej duszy. – Czy mogę zamówić jajecznicę z sześciu jaj na szynce?
Pudło. Alain Delon nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia.
– Nie ma szynki. I nie robi się jajecznicy z sześciu jaj. Depardieu, pomyślałem. On mnie uratuje! Podbródek Alaina zaczął się powiększać i twarz przybrała charakterystyczny dla Geralda Depardieu toporny wygląd.
– W takim razie z bekonem – powiedziałem, lekko grając głosem.
– Jeszcze nie przywieźli. – Aleksandra patrzyła ponad piękną głową nieszczęsnego aktora.
No to kto, do licha, jest jej idolem? Że też tak słabo znam Amerykanów! Może Nicholson? Ale to demoniczny łajdak, jego specjalnością są wilkołaki i diabły...
Rozmyślając tak, mimo woli przemieniłem się w Nicholsona i spostrzegłem, że Aleksandra wreszcie popatrzyła na mnie z ciekawością. Miałem nadzieję, że już zapomniała o moich poprzednich wcieleniach. Moje ofiary zazwyczaj zapominały o nich błyskawicznie. Patrzyła na mnie tak, jak chciałem, żeby patrzyła na mnie. To znaczy na Garika Gagarina, a nie na przeklętego Nicholsona!
– Może z kiełbaskami? – spytała ciepło. – Kiełbaski mamy dobre, miejscowe.
– Wspaniale – powiedziałem. – A pani już po śniadaniu?
– Nie jem śniadań. Dbam o figurę. Łatwo ją stracić, a potem szukaj wiatru w polu!
– Bardzo rozsądnie – zgodziłem się, chociaż mógłbym przysiąc, że zachowa figurę górskiej sarny na całe życie. – Więc tak, dwie jajecznice, kiełbaski... dodatki są?
– Oczywiście... Gdzie się pan nauczył mówić po rosyjsku?
– Ma pani na myśli Nicholsona? – spytałem. Skinęła głową, gotowa na gorzkie rozczarowanie.
– Błagam panią – wyszeptałem – nikt nie może się dowiedzieć, że jestem stąd. Matka wywiozła mnie w czterdziestym pierwszym na Ukrainę. Trafiłem w ręce gestapo. Wychowałem się w przytułku i gdy byłem małym chłopcem, wykradli mnie agenci CIA...
Mówiłem szybko, cicho i natrętnie. Nie zapamięta niczego oprócz wrażenia, że od dzieciństwa jestem nieszczęśliwy, że trzeba mi pomagać.
– Jajecznicę, kiełbaski, dwa soki pomarańczowe i dwie kawy, szybko! – poleciłem, kończąc monolog.
Barman znowu wziął książkę, udając, że czyta. Chciał usłyszeć, o czym z takim żarem rozmawiamy, ale mu się nie udało.
Miałem nadzieję, że nie naruszyłem jakichś miejscowych tabu. W końcu w Moskwie raczej nie zaprasza się kelnerki do stołu. Ale potrzebowałem, żeby była obok, żeby mnie zapamiętała (a nie Nicholsona) i opowiedziała o mnie przyjaciołom. Kelnerka z prowincjonalnej kawiarni ma całe miasto znajomych.
Wszystko potoczyło się inaczej, nie tak, jak chciałem, grając przed tą księżniczką kelnerek. Gdy Aleksandra wyszła z ciężką tacą z kuchni i zaczęła ustawiać na stole talerze i filiżanki, w kawiarni zrobiło się ciemniej. Spojrzałem w prawo. Cień padał od okna. Do szyby przyklejał nos jakiś krótko ostrzyżony mięśniak, paker, bydlun – diabli wiedzą, jak się ich jeszcze nazywa. Jego bary z trudem mieściły się we framudze.
Aleksandra również zauważyła obserwatora i natychmiast wyszła z transu. W ten sposób hipnotyzer może w jednej chwili stracić klienta, jeśli w sali rozlegnie się nieoczekiwany gwizd.
Bach! Taca uderzyła o stół, na czarny plastik chlusnął pomarańczowy sok z wysokich szklanek, w ostatniej chwili zdążyłem chwycić dzbanek z kawą, który już szykował się do skoku na podłogę.
– Przepraszam – powiedziała Aleksandra, patrząc w okno.
– Co się stało?
– Nic. Zupełnie nic.
Mięśniak całym ciałem oderwał się od okna, jakby był deską postawioną na kancie. Zniknął z pola widzenia.
– Jajecznica zaraz będzie – powiedziała Aleksandra.
– A pani?
Mięśniak już był w kawiarni, podchodził do mojego stolika. Barman pogrążył się w lekturze.
To nie był Porejko. Porejkę znałem z filmu i fotografii. Jakiś kompletnie nieznany mi obiekt.
– Sańka – rzucił i wydało mi się, że jest pijany – co się tak do niego umizgujesz? Myślisz, że nie widzę?
– Kirył, dałbyś mi wreszcie spokój. – Aleksandra odruchowo zasłoniła się tacą, przyciskając ją do fartuszka jak tarczę.
Kirył pałał żądzą walki, Kirył był niezadowolony i uznał, że jestem wspaniałą ofiarą.
Napierał na Aleksandrę i znalazł się obok mnie. Póki ograniczał się do pretensji, nie mieszałem się, stałem z opuszczonymi rękami.
Błąd – w obcej jaskini to niedopuszczalne.
Mięśniak zamachnął się i uderzył mnie w ramię – celował w szczękę, ale się przeliczył, zapomniał, że jestem wyższy, chociaż sam był ode mnie szerszy w barach. Gdyby trafił, już bym leżał na deskach.
Muszę się przyznać, że w odróżnieniu od bohaterów książek sensacyjnych nigdy nie uczyłem się żadnej sztuki walki, karateków widziałem jedynie w telewizji, a sekcji bokserskiej w domu dziecka nie było. Ale lubię być pierwszy. To znaczy lubiłem, póki nie zmądrzałem. A w domu dziecka trzeba umieć się bić jeszcze lepiej niż na ulicy. Tam życie ma niższą cenę niż w rodzinie. Gdy w wieku szesnastu lat, na rok przed terminem, opuszczałem dom dziecka, byłem niezależny. Nie chodziło o dążenie do uzyskania szczególnej pozycji, po prostu lubię samotność i nie znoszę, gdy ktoś się mnie czepia.
– Kirył! – krzyknęła Aleksandra i zamachnęła się na niego tacą. Jej krzyk przeszedł przeze mnie jak przez kisiel, w momencie gdy robiłem jakiś dziwny obrót. Cudem utrzymałem się na nogach, przewracając przy tym sąsiedni stolik i rozbijając wazonik z polnymi kwiatkami.
Nie byłem zły. W końcu jestem obcy na obcym terytorium. Ale gdybym dał się pobić, musiałbym jeszcze dziś wynieść się z Miechowska.
Dlatego pozwoliłem sobie (mówię o tym z żalem) rzucić się na głupiego osiłka i zadać mu kilka nieoczekiwanych, szybkich, bolesnych ciosów w uśmiechniętą gębę. Kirył był dość powolny i nawet gdyby okazał się trzy razy silniejszy, pokonałbym go bez większego wysiłku.
Dźwignął się z podłogi, klnąc jak szewc i oczywiście, sięgnął po nóż.
Barman się ocknął.
– Uciekaj, ślepa jesteś?! – krzyknął na Aleksandrę.
Nie wiadomo było, co takiego mogła zobaczyć. Przecież z przekleństwami, pomimo swej delikatnej urody, na pewno było obeznana.
Kirył dość udatnie udawał goryla, lecz jego nóż nie był groźny. Żeby zaniepokoić prawdziwego przeciwnika, musiałby mieć kałasznikowa. Ale kałasza na szczęście mu nie dali. W Miechowsku widocznie wzbudzał lęk samą muskulaturą.
Odebrałem mu nóż i żeby uzyskać chwilę przerwy, musiałem boleśnie wykręcić Kiryłowi ręce, wyprowadzić go z kawiarni i kopnąć w tyłek. Zgięty wpół przebiegł kilka metrów, próbując zachować równowagę, nie udało mu się i zakończył występ z nosem w asfalcie.
Wróciłem do kawiarni.
Barmana nie było.
Aleksandra zachowywała się bez zarzutu. Przeniosła moje śniadanie na sąsiedni czysty stolik. Była smutna.
– To pani przyjaciel? – spytałem, starając się zachowywać solidnie i naturalnie, chociaż serce mi waliło i traciłem oddech. Dawno się nie biłem.
– Wróg – odparła. – Ale bardzo niebezpieczny.
– Dlaczego? Przecież wyszedł.
– To gangster.
– Prawdziwy?
– Trzęsą wszystkimi kramami i tutaj, i na bazarze.
Mówiąc to, popatrywała w okno. Siedziałem bokiem do okna i z całych sił walczyłem z pokusą zerknięcia, co się dzieje na placu.
– Waszą kawiarnię też... ochrania?
– Nie, tylko wymyślił sobie, że się ze mną ożeni. Śmieszne, prawda?
– Bardzo – przyznałem.
– Skąd pan jest? – Cały czas patrzyła w okno.
– Przyjechałem do ciotki, tylko teraz jej nie ma.
– A po co?
– Chcę odpocząć, może zatrudnię się w fabryce. Jestem kierowcą i mechanikiem. W wojsku byłem kierowcą.
– Sam pan mieszka?
– Nie. Mam tu ciotecznego brata. Na razie zatrzymałem się u niego.
– Brat?
– Arkadij – uśmiechnąłem się ufnie. – Może go pani zna? Arkadij Połuchin.
– Nie kpi pan sobie ze mnie? – spytała z nieoczekiwaną podejrzliwością.
– Po co miałbym to robić? Nie zdążyła odpowiedzieć.
– Niech pan ucieka! – krzyknęła.
Było ich czterech. Wyglądali niczym kowboje, którzy idą zaprowadzić porządek w saloonie. Jeśli nie zdąży nadjechać szeryf na karym koniu, czeka mnie stryczek.
Aleksandra pociągnęła mnie w stronę drzwi do kuchni.
Byłem posłuszny. Przyjechałem tu poznać ludzi i zaprzyjaźniać się, w miarę możliwości, z miejscową ludnością. Ale nie pozbyć się rąk i nóg...
Wybiegliśmy przez tylne wyjście.
Ludowi mściciele weszli – a raczej wtargnęli, wdarli się, włamali – do kawiarni. Jak na złość, w półmroku tylnego wyjścia przewróciłem jakąś beczkę. Bandyci usłyszeli hałas i pobiegli za nami.
Znaleźliśmy się na podwórzu. Po lewej stronie była otwarta szopa, po prawej otwarta na oścież brama w wysokim płocie, obok nich sąg drzewa, na brzegach i w kątach podwórza rosła trawa.
– Schowaj się do szopy! – poleciła Aleksandra.
– A pani?
– Schowaj się, mówię, mnie nie ruszą. Zawołam Dimę.
– Nie chcę się chować jak w norze.
Zresztą moje rozważania były spóźnione. Prześladowcy wypadli na podwórze. Aleksandra, która dobiegła do bramy, zatrzymała się.
Widziała, że nie zdążę ukryć się w szopie. Chociaż, jeśli szybko biegam... Ale nie chciałem biec. Żeby zdobyć choć kawałeczek serca Aleksandry, byłem gotów nawet na kilka siniaków.
Na widok prześladowców, przepełnionych sprawiedliwym gniewem i żądnych krwi jak stado wilków chcące rozprawić się z bezczelnym królikiem, nerwy mi puściły i pobiegłem za Aleksandrą.
Dogonili mnie przy samej bramie. Jeden pchnął mnie w plecy. Poleciałem do przodu, przeturlałem się po trawie, starając się zachować władzę nad własnym ciałem i nawet upadając, uchylać się przed ciosami.
Udało mi się i prawie zdążyłem się podnieść plecami do płotu, ale ten z brzegu jednak na mnie wpadł. Wbiłem się w deski płotu, silne uderzenie wypchnęło mi powietrze z płuc. Chyba się przeliczyłem z siłami...
Broniłem się wystarczająco szybko i jak mi się zdawało, efektownie, ale i tak oberwałem w kość policzkową. Omal mi nie oderwało głowy. Gdzieś blisko słyszałem kobiecy krzyk. Dopiero po chwili zrozumiałem, że krzyczy Aleksandra. Bębniła piąstkami po plecach bandytów, nawet kopała, lecz oni byli zbyt zajęci sprowadzaniem mnie do parteru. A ja broniłem się resztką sił – gdybym upadł, połamaliby mi wszystkie żebra.
Kątem oka zobaczyłem, jak jeden z bandytów rozzłoszczony zamachnął się i strzelił Aleksandrę w twarz, tak że upadła na ziemię.
Dokładnie w tym momencie na podwórze w ślad za barmanem, który, jak się okazało, nie na próżno opuścił swój posterunek, wpadł Dima Porejko, w kamuflażu i z pistoletem gazowym w ręku. Szkoda, że nie miał prawdziwego pistoletu – postrzeliłby któregoś, byłoby jednego bandytę mniej, reszta by się odczepiła. Porejce jednak wystarczyło fantazji tylko na to, żeby wystrzelić w naszą stronę cały magazynek. Poszkodowani byliśmy wszyscy – i napastnicy, i ofiara. I leżąca na ziemi Aleksandra.
Z drugiej jednak strony zdemoralizowani wrogowie szybko się wycofali, kaszląc i zalewając się łzami, a Jednooki Joe, wierny adiutant Porejki, w znoszonym mundurze z pagonami bez gwiazdek, pogonił ich nahajką i dzikim wyciem, niczym ataman miechowskiego wojska kozackiego. Barman mu pomagał, a Porejko był rozdarty pomiędzy pragnieniem ratowania ukochanej z jednej i zemstą na łajdakach z drugiej strony.
Poznałem go od razu. Prawie przestałem się przejmować, że mnie pokaleczyli i przetrzepali. Bez pomocy Arkadija od razu poznam potrzebnego mi człowieka.
Opierając się ręką o płot, podszedłem do wielkiej beczki z wodą stojącej przed tylnym wejściem do kawiarni. Niepewnymi rękami zacząłem ochlapywać sobie twarz zimną deszczówką. Na skroni skórę miałem zdartą, sączyła się krew. Skroń – głupstwo, ale oko musiało nieźle wyglądać na czarnym tle siniaka. Tu mnie porządnie grzmotnęli.
Ochłodziłem twarz i pokuśtykałem do kawiarni. Nie chciałem, żeby o mnie zapomniano.
Aleksandra siedziała na taborecie przy kuchni, przyciskając do policzka mokrą chusteczkę.
– Witaj – powiedziała. – Jeszcze żyjesz?
– Trochę – odparłem i odwróciłem się do Porejki, który wyjął grzebień i zaczął układać rzadkie czarne włosy w poprzek wczesnej łysiny. Patrzył jakoś tak przeze mnie. – Dziękuję – powiedziałem – dziękuję, kolego, zdążył pan w samą porę.
– Nie do ciebie się spieszyłem – oznajmił Porejko.
Był średniego wzrostu, ale figurę miał nieciekawą – wąski w ramionach, rozszerzający się ku dołowi, jakby go ubrali w osiemnastowieczną suknię. Nawet kamuflaż, który bynajmniej nie przydawał mu wojskowego szyku, nie był w stanie zamaskować kobiecej figury.
– Podziękuj mu – powiedziała Aleksandra i skrzywiła się. Mówienie sprawiało jej ból. Piękne oczy angielskiej gwiazdy filmowej były wilgotne. – Kirył kompletnie zwariował. Zaczął się do mnie przystawiać w kawiarni.
Zrozumiałem, że Aleksandra, zmieniając nieco przebieg wypadków, chce wszystko zwalić na Kiryła, a o naszej wątpliwej znajomości nie ma zamiaru Porejce nic mówić.
– Garik, to znaczy Georgij, chciał go powstrzymać. Prawda, Gosza?
Goszą okazał się barman, który ochoczo potwierdził słowa Aleksandry.
– Garik? – spytał Porejko. – Co to za poufałości?
Na oko dałbym mu jakieś czterdzieści lat. Blada, niezdrowa cera wygryziona dziurami po trądziku.
– Garik to brat cioteczny Arkadija Połuchina. Wyjechał stąd dziesięć lat temu.
– Dwadzieścia – poprawiłem. Jakbyśmy odgrywali jakieś przedstawienie.
– Jasne. – Porejko przyjął wyjaśnienia, popatrzył na Aleksandrę i spytał: – Może zaprowadzić cię do przychodni?
– Jeszcze czego! – zawołała Aleksandra. – Mam tu gdzieś plaster. Zaczęła szukać w szufladzie.
– Niech pani idzie do przychodni – powiedziałem. – Może się wdać zakażenie i spuchnie.
– Joe – polecił Porejko – zawieziesz Aleksandrę do dyżurnej pielęgniarki.
– Wiem – powiedział Joe.
Spod furażerki sterczał mu czub dziwnego pomarańczowego koloru. Sprawiało to wrażenie, że Joe zakłada go razem z czapką, jak na kinderbal. Czarna opaska na oku i smoliste włosy nad uszami podkreślały operetkowość tego typa.
– Idziemy – rzekł Joe i spytał Porejki: – Dasz mi pistolet?
– Wystrzelałem cały magazynek. Jakby co, wołaj chłopaków. Ale nie odważą się. Załatwilibyśmy ich na amen.
Gdy Aleksandra w towarzystwie Jednookiego Joe opuściła kawiarnię, Porejko zwrócił się do Goszy:
– Szybko nakrywaj. Butelkę, kanapki z rybką i moje ulubione. Jego ulubionymi okazały się kraby. Każdy ma swoje skłonności. Butelka pojawiła się na stole błyskawicznie. Porejko napełnił kieliszki.
– Dziękuję – powiedział. – Za znajomość. Przyglądał się, jak piję. Piłem bez pośpiechu i łakomstwa. Zadowolony skinął głową i jednym haustem wychylił swój kieliszek.
– Czym im się naraziłeś? – zapytał.
– Mogę się tylko domyślać. Jeden z nich, Kirył, zobaczył, jak rozmawiam z Aleksandrą i postanowił mnie ukarać.
– A jak rozmawiałeś?
– Normalnie. Jest piękna, przyjemnie na nią popatrzeć.
– No, no!
– Patrzeć nikomu pan nie zabroni.
Porejko wyjął grzebień i znowu zaczął pieczołowicie układać rzadkie włosy w poprzek łysiny. Widocznie było to jego ulubione zajęcie.
– I co powiedziałeś Kiriuszy?
– Nie zaczepiałem go. Ale nie lubię, gdy startuje z łapami.
– Aleksandra powiedziała ci, że on ma czarny pas w karate?
– Nie zdążyła. Wyrzuciłem go z kawiarni.
– Trudno uwierzyć.
– Proszę spytać barmana.
– Spytam. I Aleksandrę też.
Ciekawe, pomyślałem. Niektóre kobiety do późnej starości są nazywane Saszkami, a na Aleksandrę wszyscy mówią Aleksandra. Coś w niej musi być...
– Wiesz przynajmniej, kim jest Kirył? – spytał Porejko, chowając grzebień do kieszeni.
– Teraz wiem. Miejscowym bandytą.
– Tak. Ale to reketierzy. Coś ci to mówi?
– Mówi. Nie szanują „starszych”.
– I trzeba ich karać – westchnął Porejko niczym kat, zmęczony już wisielcami. – Jeszcze po jednym?
– Jak pan sobie życzy.
Nie bardzo wiedziałem jak się do niego zwracać, dlatego na jego „tykanie” to odpowiadałem tym samym, to przypominając sobie, że jest ode mnie piętnaście lat starszy, robiłem się uprzejmy.
– W ogóle pijesz?
– Jak trzeba, piję.
– A teraz trzeba?
– Zamierzam tu zostać na jakiś czas. Może się gdzieś zatrudnię. Nie chciałbym panu wchodzić w drogę.
– Dlaczego?
– Jest pan tu autorytetem.
– Arkaszka ci powiedział?
– Z Arkadijem o panu nie rozmawialiśmy. W ogóle rozmawialiśmy krótko. Przyjechałem porannym pociągiem, Arkadij zaraz poszedł do pracy.
– To znaczy, byłeś u niego o wpół do siódmej?
– Mniej więcej.
Porejko, zadowolony, roześmiał się, mrużąc oczy i kręcąc głową. Starannie ułożone kosmyki rozsypały się, spadły mu na nos.
– To ci Ritka dała! – oznajmił.
Nic nie odpowiedziałem. Małe miasteczko, wszystkie sypialnie pod rentgenem...
– I gdzie się wybierasz pracować? – spytał Porejko. Znowu wyjął grzebień, żeby doprowadzić włosy do porządku.
– W wojsku byłem mechanikiem i kierowcą.
– Generałów woziłeś? – Uśmiech Porejki był nieładny, antypatyczny.
– Różnych woziłem – powiedziałem. – Różnymi samochodami.
– Może i BMP?
– Może.
– I czołgiem?
– Może. – Liczyłem, że czołgu tu nie mają i nie sprawdzą. Kierowcą jestem niezłym, na silnikach się znam, ale czołgiem w życiu nie jeździłem. Chociaż w sumie traktor czy czołg, co za różnica.
– A dokładniej? – spytał Porejko.
– Jak będzie trzeba, opowiem dokładniej.
– No to właśnie trzeba.
– Nie rozumiem! – Starałem się, żeby mój głos zabrzmiał agresywnie, ale nie za bardzo.
– Dobra – powiedział Porejko. – Chodźmy do mnie.
– Dokąd?
– Słuchaj, koleś, jesteśmy ludźmi solidnymi. Chcemy ci pomóc. Nie pójdziesz, to cię przyprowadzą.
– Nie trzeba mnie straszyć.
Wstał. Butelka wódki na stoliku była prawie pełna. Porejko popatrzył na nią z chciwością. Przez chwilę myślałem, że wsadzi ją do kieszeni. Ale nawet jeśli chciał tak zrobić, zorientował się, że przy mnie nie wypada. Powiedział głośno do barmana:
– Zbierz szkło, żeby się nie zmarnowało.
Barman, który nalewał piwo dwóm kobietom z czerwonymi twarzami alkoholiczek, skinął głową.
– Idziemy. – Porejko poszedł do wyjścia.
Wahałem się tylko przez moment. Na razie wszystko szło zgodnie z moim planem, ale Porejko musiał odnieść wrażenie, że działam pod przymusem.
Wyszliśmy na ulicę, ja dwa kroki za nim. Było pusto, tylko wokół kramów kręciły się kobiety. Z naprzeciwka szedł Jednooki Joe.
– No i co? – spytał Porejko.
– Będzie żyć – odparł Joe i zachichotał. Lubił się śmiać. Widziałem jego akta u pułkownika Miszy. Mieściły się na kartce formatu A4, ale wcale nie były z tego powodu prostsze. Dwa razy sądzony za chuligaństwo, raz o włos od wyroku za gwałt zbiorowy. Nieprzyjemny typ.
– Uważaj, Joe – powiedział łagodnie Porejko, ale zabrzmiało to jak rozkaz.
– Posmarowali i przyłożyli plaster. Ale powiedziała, że głowa ją boli i wysłali ją do domu. Ma poleżeć, jest niebezpieczeństwo wstrząsu mózgu.
– Czego rechoczesz? Co cię tak śmieszy, idioto?
– Mózg! – chichotał Joe. – Ona ma mózg!
– Ma, i to lepszy niż ty – rzekł Porejko. – Jasne?
– Tak jest. Idzie pan do siebie?
– Prowadzę młodzika do biura. Pogadamy.
– Młodzika! – Joe szedł za nami wstrząsany atakami śmiechu. Droga nie była daleka. Weszliśmy po skrzypiących schodach na drugie piętro. Zza otwartych drzwi najbliższego pokoju dobiegał stukot maszyny do pisania.
– Wejdź – nakazał Porejko.
Jednooki Joe pchnął mnie w plecy, ale nic nie powiedziałem. Musiałem być chytry jak wąż i ostrożny jak płochliwa łania.
Pokój był duży, z dwoma oknami. Stała w nim szafa i dwa biurka. Na ścianie obok czerwonego sztandaru wisiał portret imperatora Mikołaja II, odwróconego od sztandaru, jakby oburzonego takim sąsiedztwem. Do ścian przypięte były jakieś ulotki, plakaciki, notatki, karykatura Gajdara i wielki plakat ze schematem kałasznikowa i objaśnieniami, jak go rozłożyć i smarować.
Przy jednym ze stołów siedział młody człowiek z wąsikami, w czarnej skórzanej kurtce.
– No i jak? – spytał go Porejko. – Kończysz?
– Zaraz skończę, Dymitrze Trofimowiczu.
Porejko obszedł drugie biurko, stojące pomiędzy portretem a sztandarem, i usiadł przy nim. Obejrzałem się w poszukiwaniu krzesła. Nie było.
– Siadaj, siadaj – powiedział Porejko. Doskonale widział, że w pokoju krzesła nie ma.
W milczeniu podszedłem do drugiego biurka, do młodego człowieka z wąsikami:
– Wstań.
– Po co?
– Wstań!
Zerwał się. Chwyciłem krzesło za oparcie i przestawiłem. Jednooki Joe już rwał się do mnie, ale Porejko powstrzymał go, unosząc dłoń.
– Dymitrze Trofimowiczu! – poskarżył się wąsacz. – W ten sposób nie zdążę.
– Pisz na stojąco – poradził mu Porejko.
Proszę, jaki opanowany i błyskotliwy! Widocznie przywykł do takich bezczelnych zagrywek jak moja.
– Przynieś sobie z tamtego pokoju – podpowiedział Jednooki Joe i uśmiechnął się szeroko. Gdy chłopak wyszedł, zwrócił się do mnie: – Aleś pograł!
– Cicho bądź – polecił mu Porejko. – Idź na piwo i Żorę ze sobą zabierz.
– Robi się – powiedział Joe. Zostaliśmy sami.
– A teraz opowiadaj – rzekł równym, pozbawionym emocji głosem Porejko. – Kto i po co cię do nas przysłał? Czego od nas chcesz?
– To zamiast powitania?
– Mów, mów...
– Proszę posłuchać, ta rozmowa mi się nie podoba. Nie pchałem się tutaj, sam mnie pan zawołał, a teraz wychodzi na odwrót?
Musiałem być facetem prostym, ale znowu nie do końca.
– To nieduże miasto, każdy człowiek jest jak na widelcu. Po co miałbyś do nas przyjeżdżać?
– Powtarzam jeszcze raz, może pan sprawdzić u Arkadija, tym bardziej że go pan zna. Proszę wysłać telegram do ciotki Niny. Co panu jeszcze pokazać?
– Dowód osobisty. – Porejko wyciągnął dłoń.
– Po co miałbym pokazywać dokumenty?
– Dawaj! Pokręciłem głową.
– Naprawdę masz zamiar tu zamieszkać? – spytał Porejko. – To weź pod uwagę, że już pierwszego dnia zdobyłeś niebezpiecznych wrogów. Dorwą cię, jak tylko wyjdziesz na ulicę. Po co ci tacy wrogowie? To wyrok.
Zastanawiałem się jakieś pięć sekund, po czym z wewnętrznej kieszeni wyjąłem portfel, a z niego dowód.
Dowód był prawdziwy, z moją fotografią, tylko niektóre dane zmieniono. Ale umiarkowanie, żeby przy sprawdzaniu nie wzbudzić podejrzeń. Moja matka, Zinaida, wyszła za mąż za pewnego kolejarza, gdy miałem pięć lat, i wyjechała z naszej wsi. Moje urodzenie i więzy pokrewieństwa z rodziną Połuchinych się potwierdzały.
Można było dokopać się do prawdy, gdyby ktoś bardzo chciał. Miałem nadzieję, że nikt nie poczuje takiego pragnienia. Jeśli będę się zachowywać naturalnie.
Porejko przejrzał dowód.
– Zameldowany w Kraunasie. A to dlaczego?
– Tam się ożeniłem – odparłem. Zrobili mi ten ślub, licząc, że sprawdzenie mojej przeszłości na Litwie będzie trudniejsze niż w Kałudze.
– Z Litwinką? – zrozumiałem, że Porejko uważał Litwinów za coś gorszego od Murzynów.
– Z naszą – uspokoiłem go. – Ale rozstaliśmy się.
– Aha. Obywatelka Kuzniecowa... Dlaczego się rozstaliście?
– Nie mogę usiedzieć w jednym miejscu.
– Dowód zostanie na razie u mnie. – Porejko poklepał dokument dłonią.
– Co jest, trafiłem na mendy?
– Nie, na poważnych ludzi. Opowiadaj dalej swoją biografię.
– Nie. Mam tego dość. Nie dam się zastraszyć. Obejdę się bez pańskiej protekcji.
– Nie obejdziesz się. Opowiadaj.
– Niech mi pan chociaż powie, kim pan jest. Porejko zlitował się.
– Żadna tajemnica – powiedział. – Jestem przewodniczącym miechowskiej sekcji „Związku Weteranów – XX wiek”. Słyszałeś coś o nim?
– Związek Weteranów Afganistanu?
– Nie do końca. „Związek Weteranów – XX wiek” jednoczy wszystkie zdrowe siły kombatanckiego ruchu pod hasłami jedności i stabilności naszej ojczyzny. Jasne?
Zabrzmiało to tak, że miałem ochotę rozejrzeć się po ścianach – na jakim plakacie wyczytał takie szumne słowa?
– Cóż – rzuciłem niby mimochodem – wychodzi na to, że muszę się u was zarejestrować.
– A co, jesteś weteranem? – Porejko był zdumiony. – Przecież powiedziałeś, że byłeś tylko w czynnej.
– I jeszcze trzy lata.
– Gdzie służyłeś?
– A gdzie nie służyłem!
– Mów, mów, nigdzie się nie spieszymy.
Zacząłem opowiadać swoją wymyśloną biografię bojową – drogę rosyjskiego konkwistadora końca XX wieku. Moja legenda była dość skromna, żeby maksymalnie zredukować ryzyko spotkania byłego „kolegi z pułku”. Wujek Misza nie zdążył dokładnie sprawdzić akt wszystkich miechowskich weteranów, ale był niemal pewien, że nikt z nich nie walczył w Abchazji ani w Afryce. Afrykę wymyśliłem sam – najemnik w Somalii! Ledwie się uratowałem, gdy władza się zmieniła. Ale wszędzie byłem mechanikiem i kierowcą – nie snajperem i nie, broń Boże, terrorystą. Zwyczajnie chciałem zobaczyć świat i trochę zarobić. Kawałek świata obejrzałem – głównie przez szczelinę w BMP, ale zarobić się nie udało, pieniądze się mnie nie trzymały.
Porejko słuchał, nie przerywając i robiąc notatki w czarnym notesie. Gdy uciekłem z Somalii do Kinszasy, pokręcił sceptycznie głową.
– Klub podróżnika! Może jeszcze woziłeś amunicję dla czarnych! – jątrzył się.
– A co, liczył pan? Kto tę amunicję woził i kto sobie wille pobudował? Tam i bez amunicji było co wozić.
Zakończyłem opowieść zjawieniem się w Miechowsku. Pragnąłem się rozejrzeć, może nawet osiąść tutaj. Ale lubię wielkie miasta i może pojadę dalej. Zobaczymy. Najważniejsze było to, że jestem człowiekiem nastawionym pokojowo, mam przyjacielskie zamiary i nie zamierzam prowadzić wojny.
– Diabli cię tam wiedzą – podsumował Porejko moją odyseję. – Diabli was wszystkich wiedzą.
– Mogę iść? – spytałem.
– Nie.
Wstał i zdecydowanym ruchem wrzucił mój dowód do szuflady swojego biurka. Tak mu się przynajmniej wydawało – w rzeczywistości dowód był już w mojej kieszeni. Mało to rzeczy się ludziom wydaje...
– Pójdziemy razem – zdecydował.
Wstał, rozczesał swoje kędziory, rozłożył je na łysinie równoległymi pasmami. Zawołał Jednookiego Joe i polecił wąsaczowi dokończyć jakiś dokument.
– Odwiedzimy Dmuchawca – poinformował swojego adiutanta.
– Jest teraz w warsztacie – podpowiedział z szacunkiem Joe. Porejko wyleciał z pokoju niczym Piotr I Wielki na płótnie Lanceraya i pomknął jak wiatr. Za nim biegł Jednooki Joe, ja z tyłu.
Był środek dnia, słońce świeciło mocno, pod nim leżały niebieskie poduszki chmur. Ludzie na nasz widok odwracali się i poznając Porejkę, próbowali mówić mu dzień dobry. Ale Porejko nikogo nie widział.
Pomknęliśmy wzdłuż kramów rynku i zatrzymaliśmy się na końcu. Przy płocie był warsztat ślusarski, typowa chata wuja Toma z okienkiem jak w kasie fabryki.
Nie zamawialiśmy klucza, Porejko ominął warsztat z boku, pchnął drzwi, a ja i Joe zostaliśmy na progu – w środku wystarczało miejsca tylko na długi warsztat z maszynami, połówkę stołu, na którym leżały narzędzia, oraz krzesła, na którym siedział gospodarz warsztatu, Dmuchawiec.
Od razu zrozumiałem, skąd wziął się przydomek. Człowiek ten miał ciemną cerę – albo był opalony, albo od dzieciństwa taki smagły – a jego cienkie wijące się wokół łysiny jasne włosy wyglądały jak biały puch dmuchawca. Z twarzy gładkiej i dobrej spoglądały wielkie baranie oczy.
– O wszystkim wiem – powiedział, nie odwracając się i nie przestając obrabiać kawałka metalu. – Wszystko słyszałem. Jestem bardzo niezadowolony. Wszystkich ukarzę. Ty, Trofimycz, swoich też ukarz.
– Byłem tam osobiście – rzekł Porejko. – I wiem, kogo karać.
– Nie denerwuj się tak, jeszcze dostaniesz hipertonii.
– Dawidowicz – zaczął Porejko – uprzedź Kiryła, żeby nie robił głupstw. A ja chcę ci przedstawić – (tak właśnie powiedział!) – mojego nowego człowieka, przybył do nas ze stolicy, jest moim osobistym kierowcą. Poznaj, Jurik, to jedyny w naszych stronach autorytet.
– Przesada. – Mistrz Dmuchawiec odwrócił się do mnie. Odłożył kawałek metalu i wytarł szmatą ręce. – Autorytetów w Miechowsku nie ma, ale ludzie z autorytetem występują.
Podał mi dłoń. Uścisnąłem twarde palce człowieka zajmującego się ręczną obróbką metalu lub kamienia.
– Nie potrafię wytrzymać bez pracy – powiedział Dmuchawiec.
– Muszę czymś zająć ręce. Emeryturę mam porządną, mieszkanie też, ale ciągle chciałbym być pożyteczny.
– To jak, umowa stoi? – spytał Porejko.
– Twój Jurik jest zły. To niedobrze. Ludzi trzeba kochać, a nie kaleczyć.
– Aleksandra jest w szpitalu – odparł tak samo krótko Porejko.
– Kocham Aleksandrę, chcę się z nią ożenić.
– Skrzywdzili Aleksandrę? Miałem rację, że się rozgniewałem na tych próżniaków. Ale za Aleksandrę dostaną podwójnie. Idź sobie, Trofimycz, spokojnie na spacer, wychowuj swoich młodych weteranów. Nie mam do ciebie żalu.
Wyszliśmy na zewnątrz. Chmury podeszły do samego słońca. Powietrze było ciężkie, parne.
– Kłamie – powiedział Porejko.
Jednooki Joe już szedł wzdłuż kramów. Zatrzymał się przy ogórkach.
– Myślisz pewnie, że ten Dmuchawiec to cudak? – zapytał Porejko.
– Nie myślę.
– Siedzi na rynku jak pająk. Pilnuje. Gdy pańskie oko jest w pobliżu, zawsze można się poskarżyć albo poprosić o radę.
– Nie lubi pana?
– Oczywiście, ale nie będzie ze mną zadzierał. A szczególnie jest zły, że zaczepili Aleksandrę. To już zupełnie do niczego niepodobne. Ale nic nie może im zrobić. To reketierzy, trzeba z nimi ostrożnie. Jak myślisz?
Wyszliśmy z rynku i zatrzymaliśmy się. Porejko zapalił papierosa.
– Nie znam pańskich możliwości – stwierdziłem.
– Słusznie, ja też nie będę się spieszył. We właściwym czasie odeślę ich, gdzie trzeba.
– A gdzie trzeba?
– Więc o to ci chodzi! Specjalnie cię, draniu, podpuściłem!
– To nie ja spytałem, tylko Joe – powiedziałem.
– Zgadza się – przyznał Joe. – Dokąd ich wyślesz, Trofimycz?
– Poszedł won! – krzyknął Porejko, po czym nagle zatrzymał się i pogroził komuś palcem.
Popatrzyłem w tamtą stronę. Za bramą stał Kirył, patrząc na mnie z nieskrywaną nienawiścią.
– Ja bym mu nie ufał – zauważył Porejko.
– Nawet po naszej rozmowie z Dmuchawcem?
– Jakiś efekt jest. Przynajmniej Kirył nie rzuca się na przechodniów. Zauważyłeś?
– Zauważyłem. Na pańskim miejscu też bym uważał.
– Dlaczego? – Porejko patrzył na mnie, lekko przechylając głowę. Wiatr, zwiastun zbliżającej się burzy, wichrzył jego misterną konstrukcję na głowie.
– Miłość to wielki katalizator – powiedziałem. – A on czuje coś do Aleksandry.
– To się widzi! – wtrącił Joe.
– Milczeć! – krzyknął Porejko. – Idziemy, obejrzysz mój car, potrzebny mi kierowca.
Długo biegliśmy, przez dwa osiedla, w końcu bez tchu wpadliśmy przez uchyloną furtkę na zielone podwórze. Trawa była równiutko przycięta, jakby zatrudniano tu angielskiego specjalistę od koszenia trawników.
Pierwsze krople deszczu zabębniły po ziemi i trawie.
Na podwórzu znajdował się czerwony ceglany garaż z metalową bramą. Porejko wyciągnął pęk kluczy, największym otworzył bramę. Rozpaczliwy podmuch wiatru chciał nas przewrócić, schowaliśmy się do środka. Lunął deszcz.
W garażu stał mercedes 600, niebieski metalik z przyciemnionymi szybami.
– Widziałeś taki? – spytał Porejko.
– Widziałem.
– Prowadziłeś?
– Nie ten model, ale mercedesa tak.
– Tutaj jest automatyczna skrzynia biegów.
Porejko traktował samochód jak chłopiec zabawkę, gładził go, gotów był lizać.
– Sam go prowadziłem – powiedział. – Prosta sprawa. Ale autorytet mi nie pozwala. Od dawna szukam prawdziwego szofera. Jak ci wyjdzie, możesz uznać, że zostałeś zatrudniony.
Obejrzał mnie od stóp do głowy.
– Jeśli masz brudne dżinsy, bliżej nie podchodź.
– Wcale się nie pcham.
– A ja się wcale nie pytam.
Obiegi samochód, usiadł na fotelu obok kierowcy, odchylił się do tyłu, żeby otworzyć drzwi Joemu, i z lewej strony, żeby wpuścić mnie.
Usiadłem za kierownicą. Nigdy nie prowadziłem mercedesa, lecz znam audi i jeździłem dżipami. Ale co tam. Najważniejsze – nie okazywać niepewności, Porejko musi zobaczyć, że merc to dla mnie jak zaporożec.
Samochód zapalił od razu, zamruczał, benzyna spłynęła mu do gardła. Drgnął, jakby zachęcając, żeby dać mu ostrogę.
Wyjechałem tyłem z garażu.
Chłopiec, który pojawił się nie wiadomo skąd, otworzył bramę. Porejko wsunął mu pomiętego dolara. Zachciało mi się śmiać – mercedes 600, napiwek w dolarach i podwórko w Miechowsku!
– Dokąd jedziemy, szefie? – spytałem.
– Dawaj na prawo. Tylko się nie spiesz. Odwiedzimy Aleksandrę. Jechałem powoli. Prowadzenie było czystą przyjemnością. Jakie ciemne sprawki kryły się za tym samochodem? Drobny lokalny władca organizacji weteranskiej w rejonowym miasteczku, który nie kryje takiej bryki przed ciekawskimi spojrzeniami sąsiadów. Mało tego, kierowcę sobie sprawił...
– Trzeba cię będzie ubrać – przerwał Porejko moje myśli. – Z takim szoferem jakoś niesolidnie.
– Proszę bardzo.
Jednooki Joe dawał mi wskazówki, gdzie skręcać. Porejko się do tego nie zniżał. Myślał. W końcu wymyślił.
– Jednak ci nie wierzę – powiedział znienacka, gdy skręciliśmy w długą, biegnącą ku rzece ulicę parterowych domków za wysokimi ogrodzeniami. – Zatrzymaj się tutaj – dodał bez związku z poprzednią rewelacją.
Wyciągnął rękę i nacisnął na klakson.
Samochód wydał szlachetny dźwięk, jak baryton sprawdzający struny głosowe przed koncertem.
Dom był zwyczajny, ogrodzenie też.
– Wejdziesz? – spytał Porejko.
– Aleksandra tu mieszka?
– Jakbyś nie wiedział.
– Jeśli można, wejdę.
– I tak cię nie powstrzymam, będziesz biegał potajemnie. A po co to komu?
Joe został pilnować samochodu, Porejko zastukał do drzwi i weszliśmy od razu. Malutka, przypominająca gnoma kobieta powitała nas w sieni.
– Nie śpi? – spytał Porejko.
– Wejdźcie. I tak usłyszała.
Aleksandra stała przy oknie w prześwitującym szlafroczku. Stanęliśmy jak wryci, lubując się jej zgrabną figurą.
Odwróciła się szybko, jakby poczuła na sobie nasze spojrzenia.
– No i jak? – spytał Porejko. – Masz wstrząs mózgu? Takie właśnie miał żarty.
– Na szczęście nie – odparła Aleksandra. – Przyszliście mnie odwiedzić?
– Oczywiście. Dusia da nam herbaty?
– Jesteś w towarzystwie?
– Tak, to nowy kierowca. Teraz mój mercedes jest w pewnych rękach. Mam rację, Jurik?
Skinąłem głową.
– Szybko się decydujesz. – To było do Porejki.
– Ludzie mnie lubią – odparł Porejko, siadając przy stole przykrytym aksamitną serwetą. – Chcą mi pomagać. Dusia, zrobisz nam herbaty?
– Już! – odkrzyknęła gospodyni z kuchni. – Wstawiłam wodę.
Gdy wróciłem wieczorem, Arkadij już był. Fabryka działała na pół gwizdka, pracowali przeważnie do obiadu cztery dni w tygodniu. Powitanie nie należało do serdecznych.
– Nic nie nawyrabiałeś?
– Wszystko w porządku.
– A co masz na twarzy?
– Wpadłem na drzwi.
– Jasne. W takim razie opowiadaj.
Położyłem na stole rzeczy, które kupiłem po drodze.
– Niepotrzebnie – skomentował Arkadij, ale nie protestował dalej, wstawił wodę na pierożki.
– Piwo pijesz? – spytałem. Sześć puszek heinekena ozdobiło stół.
– Długo masz zamiar u mnie mieszkać?
– Mówiłem ci. Według naszych wyliczeń dziesięć dni, może dwa tygodnie. Ale jeśli będziesz miał problemy z Ritą, mogę odejść.
– Dzięki, dobroczyńco – burknął Arkadij. – Kogo widziałeś, kogo poznałeś?
– Jeszcze ci nie zameldowali?
– Nie mogą. Cały dzień jestem w fabryce. Kulawy, sam rozumiesz, rachmistrz.
– Najpierw poznałem Aleksandrę – powiedziałem. – W kawiarni Błękitny Wiatr.
– Po co?! – wykrzyknął kuzyn. Znał ją!
– Bo żyje z Porejką – odparłem.
– Łgarstwo!
– Nie, i doskonale o tym wiesz. Chciałem spotkać Porejkę, ale przypadkiem. Mogłem pójść do niego do związku, że niby chcę się do nich zapisać. Ale zacząłby coś podejrzewać.
– Teraz nie podejrzewa?
– Nie.
– Kłamiesz! Dlaczego?
– Mam dwa wyjaśnienia – powiedziałem. – Albo mi ufa po walce z przyjaciółmi Dmuchawca...
– Poznałeś go? Nie tracisz czasu, poruczniku!
Nigdy nie osiągnąłem stopnia porucznika i nie dążyłem do tego.
– Drugie wyjaśnienie: nie do końca mi wierzy i trzyma mnie przy sobie, żeby mieć na oku.
– Dlaczego miałby ci nie uwierzyć?
– Przyjeżdża do miasta człowiek nie wiadomo skąd, nie wiadomo kto, zapewnia, że jest twoim bratem. Dobrze się znacie?
– Nic do siebie nie mamy. Jak go spotkałeś? Opowiedziałem o wydarzeniach w kawiarni i o posadzie kierowcy.
– Więc sam dostałeś się do Porejki – stwierdził Arkadij. – A ja nagrywam ci znajomość z Mielnikiem.
– I bardzo dobrze – powiedziałem. Mielnik był przewodniczącym Związku Weteranów Afganistanu. Ale interesował mnie znacznie mniej niż Porejko, bo znikali przede wszystkim członkowie ZW XX. Poza tym teraz znajomość z Mielnikiem mogła mi zaszkodzić. Jeśli Porejko dowie się, jakie mam nowe kontakty, stracę jego zaufanie.
– Mielnik to normalny facet – powiedział Arkadij. – Woli władzę niż pieniądze. Jakby się bawił w partyzantkę.
– A Porejko?
– Porejko to gnój.
– Mówiłeś, że nic do siebie nie macie.
– Miasteczko nieduże. Jak kradniesz, to wszyscy wiedzą. Porejko ma firmę transportową. Ciężarówki. Jego weterani to kierowcy i ochrona. Uważa się, że cały zysk powinien pójść na weteranów. Ale Mielnik jeszcze jakoś się dzieli, a Porejko i jego kumple wszystko biorą do własnej kieszeni.
– Kim w takim razie jest Dmuchawiec?
– Zwykłym bandytą. Jego chłopcy, nazywają ich podgrodzkimi, bo są przeważnie z tamtego brzegu Mołogi, ściągają haracz ze wszystkich kramów i kiosków, mają pod sobą rynek i część sklepów. Po milicji to największa banda.
– Mają konflikt majątkowy z Porejką?
– Zdarzały się starcia, ale teraz w zasadzie panuje spokój. Tak dla nich lepiej – jedni wożą dobra, drudzy ściągają haracz.
– Dlaczego w takim razie Kirył dzisiaj na mnie napadł?
– Kirył? Jaki znowu Kirył?
– Bandyta z kompanii Dmuchawca. Mięśniak, ostrzyżony na łyso... no, typowy. Potem przyprowadził takich samych jak on...
– Wiem, o kim mówisz, ale nie miałem przyjemności. A po co ich przyprowadził?
– Żeby się zemścić.
– Chcesz powiedzieć, że coś mu zrobiłeś?
– Pobiłem go, ale nie o to chodzi. Nie rozumiem, czemu w ogóle mnie zaatakował.
– Przez Aleksandrę?
– Musiałem dostać się do Porejki, ale przypadkiem, nie wciągając ciebie.
– Powiedziałeś jej, że jesteś moim bratem?
– Tak.
– Rozumiesz, że mnie wystawiłeś?
– Nie gniewaj się, Arkadij. Nie chciałem robić tajemnicy z naszego pokrewieństwa. Lepiej, żeby to było wiadomo od początku.
– Nie wiem, nie wiem. Porejko mnie nie znosi, a ciebie bierze na kierowcę pierwszego dnia i bez sprawdzenia.
– Wziął ode mnie dowód osobisty.
– Dałeś?
– Dałem, a potem zabrałem.
– Chwała Bogu, wysłaliby go swoimi kanałami i wszystko sprawdzili. Widział, że zabierałeś?
– Nie.
– To jutro spodziewaj się skandalu. Chcesz jeszcze pierożków?
– Daj.
– Czasy się zmieniają – westchnął Arkadij. – Nie myśl sobie, że jestem ostatnim człowiekiem w Miechowsku. Siedem lat temu chcieli mnie wybrać na mera. Słowo honoru.
– Nie wiedziałem.
– O takich rzeczach szybko się zapomina. Przyjeżdżał wódz demokratów, Stankiewicz, rękę mi ściskał, a na dwa tygodnie przed wyborami potrącił mnie samochód. Podejrzewam, kto i po co to zrobił. Chcieli mnie zabić, ale przeżyłem. Zanim wyzdrowiałem, do władzy doszły gnidy.
– I nadal są u władzy?
– Tak.
Arkadij zebrał talerze, włożył je do zlewu. Postawił na stole filiżanki, zdjął z półki prawie pełny słoik z konfiturami.
– Interesuje mnie Aleksandra – powiedziałem.
– Nie tylko ciebie.
– Ciebie też?
– Nie interesują mnie rzeczy i kobiety niedostępne.
– To znaczy, że ci się podoba?
– Dziwny jesteś, Jurik. Ja i tak dziękuję losowi, że Margarita jeszcze mnie nie zostawiła.
– Nie przekonałeś mnie.
– Gdy Aleksandra do nas przyjechała, najpierw pracowała w przychodni jako pielęgniarka. Zaprzyjaźniła się z Margarita. Przychodziła do mnie, na tym krześle siedziała.
– A potem?
– Potem zjawił się Porejko. I przeniósł ją do kawiarni, na kelnerkę. Oboje z Ritą byliśmy zdziwieni.
– Może się jej spodobał?
– Nie – odpowiedział Arkadij twardo i zdecydowanie.
– Zaproponował duże pieniądze?
– Zaproponował. I to jest dziwne. Chociaż kto zrozumie kobiety? Zdjął czajnik z gazu, nalał wrzątku do imbryka.
– Aleksandra zerwała z nami kontakty.
– Może Margarita ją czymś uraziła, może powiedziała, że jej się to nie podoba?
– Z takich powodów przyjaźń się nie kończy.
– Margarita i Porejko znali się wcześniej?
– Nie uwierzysz, ale moja Ritka była wcześniej pielęgniarką w Naddniestrzu. Żartowałem sobie kiedyś, że należała do „białych pończoszek”. Wiesz, co to takiego?
– Snajperzy, dziewczyny snajperki. Legenda lokalnych wojen.
– Wykształcony.
Nalał herbaty do filiżanek. Siadł naprzeciwko mnie i zaczął mieszać herbatę.
– Dawno Aleksandra tu przyjechała? – zapytałem.
– Dwa miesiące temu.
– Dwa miesiące! – Myślałem, że mowa o latach.
– Twoje zadanie to myśleć i podejrzewać – powiedział Arkadij. – Ja się już w to nie bawię.
Nie miałem pojęcia, o co można by podejrzewać Aleksandrę. Ale coś tu nie grało.
– Wujek Misza wie, że kochanka Porejki pojawiła się tu dopiero dwa miesiące temu?
– Coś taki pochopny w ocenach? Nie od razu go zrozumiałem.
– Mieszka sama – wyjaśnił – w jednopokojowym mieszkaniu. Wynajął je Porejko, ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
– Wybacz. – Miał rację. Najłatwiej przykleić łatkę młodej samotnej kobiecie, zwłaszcza jeśli nie ma jej obok. – Skąd przyjechała?
– Trzeba by spytać Rity. Albo z Jarosławia, albo z Samary.
Piliśmy herbatę w milczeniu, jakby mówienie nas zmęczyło. Poczułem senność. Arkadij przygotował mi połówkę, sam położył się na szerokim tapczanie.
– Możesz dać znać do Moskwy, że poznałem Porejkę i na razie wszystko u mnie w porządku?
– Mogę – powiedział Arkadij.
Wolałem nie ryzykować – a nuż na poczcie siedzą ludzie Porejki albo Dmuchawca i zainteresują się, że nowy kierowca lubi pogadać z Moskwą.
– Tylko bądź ostrożny. Mogą teraz obserwować nas obu.
– Nie domyślą się niczego – uspokoił mnie Arkadij.
Tego wieczoru Rita oczywiście nie przyszła. Zasnąłem nie od razu. Rozmyślałem.
Takie ciche miasteczko, a okazuje się, że tu jest nie tylko jeden, ale kilka centrów zagrożenia. Wujek Misza myślał o Porejce i związku kombatantów, a tu nagle pojawił się Dmuchawiec. I jeszcze muszę się ostrożnie przyjrzeć temu Mielnikowi...
Rano zgodnie z umową przyszedłem do garażu. Przy płocie siedział Żora z biura Porejki. Był uprzejmy, nawet przypochlebny, nie spodobał mi się.
– Pół godziny na pana czekam – oznajmił żałośnie.
– A co, jest rozkaz wyruszenia o świcie?
Żora pokazał w uśmiechu ładne zęby.
– Nie, Trofimycz jeszcze śpi. Ale kazał mi być wpół do siódmej i przyszedłem. Boję się go.
Weszliśmy do garażu.
– Jest tutaj sklep z częściami? – zapytałem.
– Za rynkiem, na ulicy Sofii Pierowskiej – oznajmił Żora. Miał małe, blisko osadzone oczy i czarne, krótko ostrzyżone włosy.
– Chcę kupić parę rzeczy do samochodu – powiedziałem. – To szopa, a nie garaż, a taki wózek nie lubi, gdy się go traktuje jak kozę.
Wyjął z tylnej kieszeni dżinsów portfel i zajrzał, jakby się spodziewał, że wyskoczy z niego konik polny.
– Kupuj – zdecydował. – Zapłacę.
– Ze swoich będziesz płacił?
– Co się przejmujesz.
Coś w jego postaci, w sposobie zachowania mówiło, że to jeszcze smarkacz. A pomięta cera i worki pod oczami należały do niemłodego już człowieka.
– Ile masz lat? – spytałem.
– Zbędne pytanie – odparł Żora.
– Jasne.
Wyjechałem na ulicę i otworzyłem mu przednie drzwi.
– Kim jesteś w naszym biurze?
– Agentem do spraw kontaktów z prasą i ludnością – odpowiedział z całkowitą powagą.
– Ważna funkcja.
– A tak w ogóle jestem ochroniarzem – dodał nie bez dumy.
– Co umiesz robić jako ochroniarz?
– Nie mogę ci pokazać, bo siedzisz za kierownicą.
– Dobrze – uśmiechnąłem się. – Jak dojedziemy na miejsce, pokażesz?
– Czemu miałbym nie pokazać porządnemu człowiekowi? Cały czas był strasznie poważny. Ja się uśmiechałem, a on nie. Krótka przejażdżka po mieście zakończyła się przed stojącym na drodze stelażem, na którym stały zagraniczne puszki i spraye. Obok stelaża, na rozkładanym krzesełku, jakie noszą ze sobą malarze, siedział Kirył. Ale spotkanie! Myślałem, że Kirył to wolny strzelec, awanturnik, a tu się okazuje, że w Miechowsku coraz powszechniejsze jest dążenie do łączenia rzadkich zawodów.
Kirył nie przywitał się ze mną. Nos miał spuchnięty, fioletowy. Ale pod moim okiem też widniał siniec, więc chyba byliśmy kwita.
– Czego chcesz? – spytał Kirył Żorę. Nie nauczono go jeszcze mówić dzień dobry.
– Jura ci powie – odpowiedział Żora, wyjmując portfel. Wybierałem potrzebne mi rzeczy, znalazłem tu zamszowe szmatki do przetarcia merca.
Kirył na mnie nie patrzył.
– A właśnie – rzucił Żora, płacąc – mam nadzieję, że wczoraj Dmuchawiec wyjaśnił ci niesłuszność twojego postępowania? Teraz będziesz już grzeczny?
Kirył cicho, ale wyraźnie zaklął.
– To w porządku – powiedział Żora. – Tylko zapamiętaj, że nie znoszę brzydkich słów.
Nie mam pojęcia, jak on to zrobił, ale w tym samym momencie Kirył znalazł się pod swoim stelażem.
– Zapłacisz za wszystko sam – rzekł pouczająco Żora – i ani słowa Dmuchawcowi. I nie próbuj więcej przeklinać!
Oho, groźny z niego pisklak. Dobrze, że nie jest pamiętliwy i zapomniał, jak wczoraj wyciągnąłem spod niego krzesło. Odwrócił się do mnie.
– Ty też jesteś mi coś winien. Wczoraj mnie w biurze obraziłeś. Ponieważ właśnie sobie o tym przypomniałem, byłem przygotowany na jego ruch. Zrobiłem unik i Żora uderzył nosem w samochód.
– Nie warto się tak zachowywać – powiedziałem. – Można porysować karoserię.
Żora wyprostował się i popatrzył na mnie zdumiony wąsko osadzonymi oczami kobry.
– Jak zdążyłeś?
– Przypadek – odparłem szczerze.
– To miałeś fart. – Nie powtarzał już swoich tricków. Wyciągnął z portfela zieloną dziesiątkę i podał mi. – Twoja dola za zakupy.
Kirył drgnął i zaczął ruszać rękami po ziemi.
– Jedziemy? – spytał Żora. – Może z tego wyjść wielka afera, a Trofimyczowi to niepotrzebne.
Pojechaliśmy na stację benzynową. Płacił Żora. Gdy ruszyliśmy, powiedział:
– Nie myśl sobie, że masz do czynienia z byle kim. Jestem jak jadowita żmija, nawet się nie obrażam, gdy ludzie myślą o mnie jak o gadzie. Wszyscy uważają, że ochroniarz musi być mięśniakiem, by na sam jego widok padali jak muchy. Bzdura. Mnie nie trzeba się bać, nie trzeba zauważać. Ale gdy człowiek nadstawia nieosłonięty bok, kąsam. Na śmierć. Kumasz?
– Kumam. Dzięki za lekcję. Ja też wziąłem cię za niedorozwiniętego buchaltera i wystawiłem nieosłonięty bok. A z ciebie w dodatku filozof...
– Wyciągnąłeś spode mnie krzesło. Twoje szczęście, że szef dał mi znak – mamy własny system znaków – bym cię nie ruszał.
– Do kogo należy stacja benzynowa? – spytałem. – Wszystko chyba tu macie podzielone.
– Stacja nie jest nasza, należy do mera miasta, oni mają układ z milicją. Ale nas nie ruszają i my ich też nie.
Porejko mieszkał w piętrowym domu. W odróżnieniu od innych, których drzwi wychodziły wprost na ulicę, ten miał szeroki podjazd.
– Zatrąb – powiedział Żora.
Porejko z Aleksandrą wyszli od razu, jakby czekali za drzwiami.
Aleksandra była w krótkiej, skromnej niebieskiej sukience, która miała pokazać, jaka z niej nieśmiała, cicha i posłuszna dziewczyna. Efekt był wprost przeciwny – od razu było widać, że to niebezpieczna kotka.
– Jurik! – powiedziała z uśmiechem. – Jak ci na nowym miejscu, nie wieje?
I po co ona pracuje w tym Błękitnym Wietrze, skoro Porejko ma mercedesa z kierowcą kosmitą? No, o tym ostatnim nie wiedzą. Na chwilę przemieniłem się w Nicholsona, wzbudzając w niej zakłopotanie. A potem wszystko wróciło do normy.
Ochroniarz Żora wyskoczył z samochodu, przytrzymał drzwi jak w kronice o przybyciu izraelskiego premiera na rozmowy z Palestyńczykami. Porejko usiadł z tyłu, trzymając grzebień jak pistolet.
Zawieźliśmy Aleksandrę do pracy. Po drodze Porejko spytał:
– Jak tam Arkadij, nie choruje? Podobno im pensje wstrzymują?
– Też tak słyszałem.
– To co, pracuje społecznie?
– Tego to już nie wiem.
Wychodząc z samochodu, Aleksandra zajrzała do mnie przez okno i powiedziała:
– Dziękuję. Dobrze prowadzisz.
Nie przemieniałem się już w nikogo. Muszę przyznać, że mi się podobała, a jednocześnie było w niej coś budzącego czujność. Gdy zostaliśmy w samochodzie sami, Porejko spytał:
– Gdzie twój dowód?
– U mnie – odparłem.
– Kiedy zdążyłeś go gwizdnąć?
– Może pan uznać, że go pan oddał.
– Dawaj.
– Zostawiłem w domu.
– Dlaczego?
– Dziwne tu macie zwyczaje, od razu żądają dokumentów, jak w Moskwie.
– Przynieś później – polecił Porejko. Zamyślił się. Widocznie próbował sobie przypomnieć, jak było z tym dowodem – dlaczego niby miał oddać? I nie zostawiał mnie samego w pokoju.
Obserwowałem go, ukradkiem zerkając w lusterko. W końcu pokręcił głową i zaczął się czesać. Nie mógł sobie przypomnieć.
– Jak tam u ciebie z ciężarówkami? – spytał.
– W jakim sensie?
– Prowadziłeś?
– Zbędne pytanie. Czego nie prowadziłem!
– Dziś w nocy będzie robota. Zostaniesz u mnie w biurze z chłopakami, żeby się potem po mieście nie kręcić.
– Muszę powiedzieć Arkadijowi.
– Nic się twojemu Arkadijowi nie stanie.
– Będzie się denerwował.
– Z jakiej racji?
– Pomyśli, że mnie zabili.
– Nie zabijemy, nie bój się.
– Ja się nie boję.
– Czy Arkasza jest twoim przełożonym? – spytał lekko. Zatrzymałem samochód przed biurem. Porejko wyskoczy pierwszy. Miał wąskie zgarbione plecy i szeroki zad. Zostałem za kierownicą.
– Poczekaj, zaraz pojedziemy! – krzyknął do mnie, odwracając się od drzwi.
Mercedes w Miechowsku był nie lada atrakcją. Chłopcy idący do szkoły zamarli przy nim, oglądając niczym lwa w zoo. Trzeba by wyjść, przetrzeć wóz, żeby błyszczał, a zresztą Bóg z nim, i tak obleci.
Pięć minut później Porejko wybiegł z podjazdu, a za nim Żora.
Pojawił się również Jednooki Joe, usiadł obok mnie i przywitał się. Wyglądał tak, jakby czub zanurzył w minii, a na resztę włosów już nie wystarczyło.
– Teraz prosto – powiedział Joe, który wiedział, gdzie jechać. Następnie skręciliśmy w prawo. Na szerokiej ulicy, którą widziałem po raz pierwszy, stała pomalowana na zielono niewielka trybuna. Do kompletu brakowało tylko władz miasta.
Za trybuną na postumencie wznosiło się pociemniałe od deszczu brązowe popiersie Lenina. Tłem był długi gmach z kolumnami.
– Co tu wcześniej było? – spytałem Joego.
– Rada miasta.
– A przedtem?
– Zawsze była rada miasta – mruknął Joe. Pewnie pomyślał, że mam nierówno pod sufitem.
– Gimnazjum realne – wyjaśnił Porejko.
– To chyba jeszcze przed rewolucją – przyznał Joe. – Myślałem, że pytasz, co było wcześniej.
Tym razem został ze mną Żora, Joe towarzyszył szefowi. Przed żółtym budynkiem stało dwóch milicjantów z automatami, w kamizelkach kuloodpornych – po co tu milicjanci w kamizelkach, Bóg jeden wie. Zapewne miejscowym władzom zależało, żeby Miechowsk był choćby odrobinę podobny do eleganckiego centrum okręgu.
Z boku, pomiędzy trybuną i monumentem Iljicza, stała pikieta – sześć osób z wypisanymi jednym charakterem pisma plakatami: „Żyjcie sami za naszą emeryturę!”, „Hańba tym, którzy zgubili Związek Radziecki!”, „Pod sąd przestępców z Puszczy Białowieskiej!”.
Nic nowego, jeśli chodzi o hasła opozycjonistów.
– Szef ci nie ufa – odezwał się Żora.
– Dzięki za szczerość. Dlaczego?
– Przyjechałeś nie wiadomo skąd, mieszkasz u Arkaszy, merca prowadzisz jak własną brykę.
– Co ma do tego Arkadij?
– Szef go nienawidzi. Może się za Aleksandrą oglądał? Albo Aleksandra za nim? Nie ma tu dla niego życia.
– Dzięki za podpowiedz.
– Ja też ci nie ufam – oznajmił Żora.
– Szkoda.
– Szef będzie ciebie sprawdzał!
– I słusznie – zgodziłem się. – Na jego miejscu też bym sprawdził. Pomyśl tylko: przyjechał nie wiadomo skąd, mieszka u Arkaszy, merca prowadzi jak własną brykę...
Niestety, Żora nie wyczuł sarkazmu.
– Gdzie jesteśmy?
– Nie wiesz? – zdumiał się, jakbym stojąc przed moskiewskim Kremlem spytał, co to takiego.
– Nie.
– Z Mielnikiem rozmawia.
– Co to za Mielnik?
– Przewodniczący związku weteranów Afgana. Nie słyszałeś?
– Jestem tu drugi dzień.
Zamilkliśmy. Żora przetrawiał zdumiewającą informację – ma przed sobą człowieka, który nie zna Mielnika!
– Wcześniej Porejko nie miał kierowcy?
– Dlaczego? Miał.
– I co?
– I się zmył.
– Nie ściemniaj – rozzłościłem się. – W końcu razem pracujemy. Co ja jestem, białopolak?
– Jaki białopolak? – zdumiał się Żora.
– Władza radziecka miała takich wrogów. Żora zamilkł, wstrząśnięty moją erudycją.
– Mielnik to kto? Mer? – zapytałem.
– Nie gadaj głupot. Mielnik to Mielnik. Niech ci szef sam o wszystkim opowiada. Ja nie jestem od tego.
– Dobra, dobra, żartowałem. Wiem, kim jest Mielnik. Brat mi mówił. Macie wspólne interesy?
– Jak szef wróci, to ci opowie.
Szef właśnie w tym momencie wrócił. Był posępny i zamyślony.
– Co on się mnie czepia? – natychmiast doniósł na mnie Żora. – Pytał, kto to jest Mielnik i jakie mamy interesy!
– Czepia się? Zaraz go odczepimy – powiedział Porejko.
– Dokąd mam jechać? – spytałem wypranym z emocji tonem angielskiego lokaja.
– Na dworzec – przykazał Porejko.
Na dworcu stanęliśmy za składami. Zostawili mnie samego na dwadzieścia minut. Nie zaryzykowałem wyjścia z samochodu, chociaż było gorąco. Wrócili w towarzystwie milicjanta, z którym chwilę pogadali za rogiem magazynu.
Przez cały czas byłem czujny. Porejko grał ze mną. To jasne, że nie powinien był dopuszczać do siebie człowieka, który wziął się nie wiadomo skąd. I jeszcze powierzył mi samochód. A jednocześnie to właśnie podejrzliwość nie pozwoliła mu puszczać mnie od siebie na krok. Dobra, zobaczymy jeszcze, kto kogo przechytrzy.
Zjedliśmy coś w Błękitnym Wietrze, skromnie, z piwem, żadnych mocniejszych trunków. Ja nie piłem nawet piwa – taki już jestem, za kierownicą ani kropli. Nikt mnie nie zmuszał.
Obsługiwała nas Aleksandra. Rzuciła mi baczne spojrzenie, ale się odwróciłem – czułem całym sobą, że Porejko nie spuszcza ze mnie wzroku.
Po obiedzie, w sztabie „Związku Weteranów – XX wiek” zebrali się członkowie – piętnaście osób. Okna zamknięte i całkowity zakaz palenia.
– Zebrałem was, chłopcy – zaczął Porejko (pomyślałem, że zaraz wyciągnie grzebień i zacznie układać włoski na łysinie, i tak też się stało) – bo muszę uprzedzić, że w ciągu najbliższych dwóch dni nie opuszczamy miasta. Czekamy na ładunek. Ważny ładunek. Potrzebna będzie wasza siła fizyczna i dyscyplina. Macie coś przeciwko?
Obecni odpowiedzieli kolektywnym myczeniem, do którego się przyłączyłem.
– Jeśli ktoś jest chory albo czyjaś babcia potrzebuje opieki, mówcie od razu. Każdy człowiek się liczy, nie ścierpię leserów.
Nikt nie migał się od pracy.
Miałem okazję przyjrzeć się nowym towarzyszom. Twardzi goście, nawet jeśli wśród nich byli zwykli, pokojowo nastawieni weterani, stanowili zdecydowaną mniejszość. W większości były to błędne dusze, zrodzone przez nasze przeklęte dni. Ludzie, którzy nauczyli się zabijać i oduczyli budować. Teraz na jakiś czas osiedli tutaj. To, że ciągnęło ich do Porejki, było zrozumiałe, związek weteranów zastępował im koszary, bandę, oddział. Tacy ludzie nie lubią żyć i działać w pojedynkę. Przywykli być załogą, grupą.
– Powiększyła się nam rodzina – rzucił dobrodusznie Porejko. Nie podobał mi się jego ton. – To Jurik Staricki, przyjechał do nas z mateczki Moskwy, do swojego brata Arkaszy Kulawego. Znacie Arkaszę, pracuje w fabryce, znany demokrata, agent MWD*. [* MWD (ros. ministierstwo wnutrienmch diet) – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.]
Niektórzy pokiwali głowami, inni zahuczeli, ale bez radości – rozumiałem, że ci, którzy znają Arkadija, nie darzą go sympatią.
– Jurik to też weteran. Był w punktach zapalnych jako ochotnik. Dobrze mówię, Jurik?
– Dobrze – zgodziłem się.
– Opowiedz towarzyszom, gdzie byłeś i kiedy. Może znajdziesz jakiegoś kumpla, z którym razem służyłeś?
Przyglądali mi się jak nowej pannie na tańcach. Rozumiałem Porejkę. Podejrzewał mnie, trzymał przy sobie, by w ten sposób łatwiej mnie kontrolować. I teraz wezwał brygadę, żeby mieć szansę zdemaskowania mnie. Prócz Żory i Jednookiego Joe nikogo spośród nich nie znałem.
Zacząłem niespiesznie opowiadać, gdzie służyłem, kiedy – wszystko można było sprawdzić, ale wymagało to sporego wysiłku. Najpierw przygraniczna strażnica na Dalekim Wschodzie. Potem próba pracy jako marynarz na trawlerze. Żaden z weteranów nic podobnego nie robił. Potem podróż do Karabachu. Takich też tu nie było. Na to właśnie liczyliśmy. I w końcu Abchazja, ale nie po prostu Abchazja, tylko górskie wąwozy, skąd wykurzaliśmy gruzińskie oddziały. Jeden chłopak, przysadzisty, z przedwczesnym brzuszkiem, był w Abchazji, tyle że później. Wreszcie opowiedziałem o dwóch ostatnich latach w Afryce, gdzie próbowałem zdobyć trochę kasy. Nikt w Afryce nie był. Moje opowiadanie, krótkie i rzeczowe, wzbudziło szacunek. Uwierzyli. A ja z całych sił wmawiałem im, że nie kłamię.
Porejki nie przekonałem. Ale przynajmniej nie dałem mu sposobności, by rzucić mnie na pożarcie.
– Szkoda – powiedział, gdy moje zeznania dobiegły końca. – Taką miałem nadzieję, że znajdziesz kumpla, z którym grzałeś się przy ognisku albo siedziałeś w okopach.
– Znowu nie mam szczęścia – przyznałem.
– W takim razie wszyscy są wolni – rzekł Porejko. – Zupełnie wolni. Jurik, zdaje się, że nie lubisz czyścić mojego wózka, a od jego stanu zależy mój autorytet. Dzisiaj wieczorem witamy ważnych gości. Samochód ma lśnić jak wodospad Niagara.
Ten to umie mówić metaforami.
Zszedłem na dół, gdzie czekało dwóch weteranów, ot tak, żeby pogadać, co tam w Moskwie, co mówią o rentach. Pogadaliśmy o tym i o owym, jak mam zamiar żyć, gdzie mieszkać – w końcu nie mogę bez końca siedzieć Arkaszy na głowie, niedługo jego matka wróci ze wsi. Co za grajdoł, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą!
Zaproponowali, żebyśmy się napili, ale byłem na służbie, więc się rozeszli. Próbowałem zapamiętać ich imiona, lecz były tak samo starte i nic nieznaczące jak twarze. Mięso armatnie, na razie jeszcze żywe.
Jak będzie wojna, zostaną rozchodowani i unicestwieni. Teraz mają przerwę.
Przetarłem samochód dwa razy, chciałem być dobrym kierowcą, wolałem, żeby Porejko szukał na mnie haka gdzie indziej.
Gdy po czterech godzinach wreszcie wyszedł – wyglądał jak minister, pewnie zdarzało mu się w życiu zajmować... no, może niezbyt wysokie, ale odpowiedzialne stanowiska – spiekłem się już na słońcu i chciało mi się pić.
– Trzeba było powiedzieć, że będzie pan tu tyle sterczeć – burknąłem. – Skoczyłbym popływać.
– Nie przyjeżdżałem tu pływać – uciął.
Jego urzędnicza, szara cera świadczyła, że pewnie nigdy nie pływał, a nawet nie rozbierał na świeżym powietrzu.
– Jedziemy po Aleksandrę – rzucił – a potem na dworzec.
Zawadiacko zahamowałem przed Błękitnym Wiatrem. Porejko zatrąbił i zapalił papierosa.
Aleksandra wyszła po pięciu minutach. Miała na sobie długą wrzosową suknię, włosy ułożone w węzeł na karku. Szlachetna do szaleństwa. Zapragnąłem całować pył pod jej stopami. Niebezpieczna kobieta, ale Porejko chyba się tego nie domyślał.
Tym razem w samochodzie był tylko ochroniarz Żora. Wyskoczył i otworzył jej drzwi – na pewno nie robił tego po raz pierwszy.
W odpowiedzi na moje powitanie Aleksandra lekko skinęła głową.
– Na dworzec? – spytałem.
– Nie powtarzam poleceń dwa razy – burknął Porejko.
Pozwalał dumie zapanować nad sobą, a to błąd. W końcu był tylko chorążym w intendenturze, a czuł się jak Napoleon.
Pojechaliśmy na malutką stacyjkę, pewnie ją Porejko nazywał dworcem. Zresztą byłem uprzedzony – wszyscy tu nazywali stację dworcem. Miasteczko przypominało pod tym względem Twer.
Na peron poszliśmy wszyscy, takie było polecenie Porejki. Widocznie czekał na jakiegoś przyjaciela czy naczelnika i chciał wystąpić ze świtą.
Ludzi na peronie prawie nie było. Kilka handlarek z wczesnymi ogórkami, kwaśnym mlekiem i twarogiem, milicjant i pasażerowie z pasiastymi torbami.
– Będą w trzecim wagonie – powiedział Porejko do Aleksandry. – Trzeba było przynieść kwiaty. Kupimy?
– Gdzie? – zdziwił się Jednooki Joe. – Mogę skoczyć do domu, u nas jeszcze piwonie nie przekwitły.
– Piwonie! – rzucił Porejko z miażdżącą pogardą. Ten plebejski kwiatek byłby obrazą dla czcigodnego gościa. Wtedy właśnie zrozumiałem, że goście, których mamy witać, muszą być wysoko postawieni.
Aleksandra parsknęła. Nie znała się na subtelnościach dworcowej etykiety.
Czując cichy sprzeciw w drużynie, Porejko postanowił oświecić nas pod względem hrabiowskiego savoir vivre’u.
– Jeśli się kogoś wita albo idzie na ślub – oznajmił – to przynosi się róże, a przynajmniej goździki. To kwiaty hodowane specjalnie na uroczyste okazje.
– A w razie pogrzebu? – spytał zupełnie poważnie Jednooki Joe, który chciał poszerzyć swoje horyzonty.
– Idioto, jakiego pogrzebu? Witamy Matwieja Siemionowicza!
– Ja nie w tym sensie – wycofał się Joe. – Nie chciałem.
W tym momencie wyszedł na peron zawiadowca stacji, złożył ręce przy ustach i wykrzyknął, że za pięć minut na pierwszy (i jedyny) peron przybędzie pociąg pospieszny z Tweru do Archangielska. Numery wagonów liczą się od lokomotywy.
– Będą w trzecim wagonie. Wzięli oddzielny przedział, nie było SW. Miałem telefon – wyjaśnił wódz. Był bardzo zdenerwowany i kręcił błyszczące guziki swojego frencza.
Pociąg oznajmił się najpierw hukiem, potem nadpełzł i z łoskotem zamarł przed stacją. Był stary, rdza przeświecała przez zieloną farbę.
Pasażerowie wysypali się z wagonów. Pociąg miał stać tylko pięć minut, a trzeba przecież kupić coś do jedzenia, zajrzeć do bufetu, nabyć miejscową gazetę w kiosku otwartym specjalnie na tę okazję.
Z wagonu numer trzy najpierw wyszli jacyś jednakowi mężczyźni w dresach i nieświeżych podkoszulkach, a potem prawdziwy generał (chyba nawet widziałem go w telewizji), Matwiej Siemionowicz Czułkow we własnej osobie.
Szacowny przewodniczący związku weteranów był mężczyzną leciwym, ale należał do tego typu niezmordowanych grubasów, którzy noszą gorset i farbują włosy. Generał pomachał nam ręką i zaczął ostrożnie, powoli, ale żwawo schodzić po stopniach.
Porejko rzucił się do wagonu i podsunął generałowi rękę.
– Sam zejdę, sam! – wychrypiał generał. Nie było mu łatwo, lecz odznaczał się silnym duchem.
W końcu pomogła mu Aleksandra. Odsunęła Porejkę i wyciągnęła do generała dłoń, niby do pocałunku – na takiej ręce nawet Herkules nie wstydziłby się oprzeć.
W ślad za generałem wyszedł mężczyzna o kaukaskiej urodzie – sam Rustem Markow. Ale mamy szczęście!
Można go było opisać jednym słowem – wściekły. Żadna inna charakterystyka nie wytrzymywała porównania. Pomimo ciepłego wieczoru Markow był w kapeluszu i szerokim, ogromnym płaszczu, jakie noszą nowobogaccy, żeby odróżnić się od takich jak ja.
Gdy wszyscy już znaleźli się na ziemi, Porejko chwycił twarz generała w swoje chciwe dłonie i wpił się w nią ustami (może nawet zębami – widok był okropny). Generał się wcale nie przestraszył. To musiał być dzielny człowiek. Objął pulchnymi rączkami ramiona Porejki i przyciągnął do siebie, żeby wygodniej było odpowiedzieć pocałunkiem na pocałunek. Następnie, sądząc, że tak należy witać wszystkich, rzucił się na mnie. Nie spodziewając się ataku, nie zdążyłem uciec. Obściskiwał mnie niczym gwałciciel w bramie, mrucząc i śliniąc się. Śmierdziało od niego wódką i czosnkiem.
– Dosyć! – zawołała Aleksandra. – Dosyć, chłopcy!
Wtedy zobaczyłem trzeciego gościa. Wyglądał niczym oficer Markowa albo Korniłowa – nie pamiętam czyje białogwardyjskie pułki nosiły czarne mundury z trupią czaszką na lewym przedramieniu. Furażerkę też miał czarną. Była w nim surowość i piękno gestapowskich plakatów. Skrzypiał mnóstwem rzemieni i pasków. Obraz hauptsturmfuhrera zakłócała jedynie generalska waliza w jego ręku.
– Cieszę się – powiedział generał po zakończeniu pocałunkowej części powitania. – Bardzo mi miło. Wiele słyszałem o waszych sukcesach, szlag by to.
Zakończenie zdania było nieco niespodziewane, ale potem zrozumiałem – generał przestraszył się, że zostanie uznany za zbyt inteligentnego i zawczasu rozwiał podobne wątpliwości.
– Dokąd idziemy? – spytał niemal gniewnie.
– Tutaj, towarzyszu Czułkow. – Porejko wskazał generałowi drogę, a na mnie machnął, żebym leciał do samochodu.
Posłuchałem. Jak w brytyjskich filmach otworzyłem wszystkie możliwe drzwi mercedesa.
– Nawet tutaj dotarła cywilizacja! – radośnie wykrzyknął generał.
– Zapewnimy wam wszystko, czego będziecie potrzebowali – uprzedził go Porejko.
– Dokąd jedziemy? – spytałem tonem szofera.
– Do Mołogi. Mołoga to nasz hotel.
– Przygotowaliśmy dla was pokoje półluks – oznajmił Porejko generałowi, który wciągał brzuch na tylne siedzenie. – Według tutejszych standardów najwyższa klasa.
Korniłowiec trzasnął bagażnikiem. Porejko popatrzył na niego z nienawiścią.
Jednooki Joe i Żora stali nieopodal ze smutnymi minami – z braku miejsc musieli ciągnąć się do hotelu autobusem. Upokarzające.
– Obiecano nam pensjonat za miastem – warknął Rustem Markow.
– Pensjonat niestety spłonął – powiedział Porejko.
– Podpalenie? – spytał generał. Zdjął furażerkę i niebieską chustką wytarł spoconą łysinę.
– Nie wiadomo – odparł Porejko. – Nazywał się Leśne Polany.
Po raz pierwszy słyszałem o nieszczęściu Leśnych Polan. Porejko obawiał się, że goście zaczną go ganić za nieopatrzne podpalenie pensjonatu.
– Mołoga to hotel trzygwiazdkowy. Pełna mobilizacja, również w kwestii zaopatrzenia.
– Wygląda mi to na dywersję – rzekł generał. – Tuż przed naszym przyjazdem likwiduje się naszą leśną bazę. Co pan o tym myśli, Rustemie Borysowiczu?
– Sądzę, że ma pan rację – mruknął Markow srogo. – Trzeba to będzie zbadać.
– Nie warto – wtrąciła się Aleksandra. Akurat miękko ruszyłem z miejsca. – Leśne Polany spłonęły w zeszłym miesiącu. Wtedy nawet wy nie wiedzieliście, że do nas przyjedziecie, prawda?
– To co nam tu w głowie mącisz? – Generał rozgniewał się na Porejkę.
– Wszyscy goście, jeśli bywali u nas goście z centrum, zawsze mieszkali w Leśnych Polanach – odparł Porejko. Dla niego nieważne było, kiedy spłonął nieszczęsny pensjonat, istotne było to, że teraz generał będzie musiał mieszkać w hotelu jak zwykły inżynier w podróży służbowej.
Bywają takie dni, gdy wszystko idzie jak po grudzie.
W hotelu, jednopiętrowym, żółtym, pachnącym naftową politurą, zmuszono nas do półgodzinnego czekania pod gigantycznym fikusem (takich okazów nie spotyka się pewnie nawet w ojczyźnie fikusów). Okazało się, że pokój przedtem zajmował śpiewak, który występował wczoraj w Domu Kultury, i teraz doprowadzano pokój do porządku po jego rozróbach.
Rustem Markow się obraził. Siedział z dłońmi pomiędzy kolanami i patrzył prosto przed siebie.
Generał nie był taki kapryśny. Spodobała mu się Aleksandra.
– Co pani robi w organizacji? – pytał.
– Należę do niej – odpowiadała uprzejmie Aleksandra.
– Pani też jest, proszę o wybaczenie, weteranem? – Chciał dodać coś jeszcze, ale się pohamował. Obok siedział Porejko, a na progu stanęli właśnie nasi zmachani ochroniarze i zatrzymali się w pełnej szacunku odległości.
– W pewnym sensie – padła uprzejma, acz dwuznaczna odpowiedź Aleksandry. Grubas nie śmiał drążyć tematu.
Porejko wysłał Żorę na górę, żeby się dowiedział, jak tam idzie sprzątanie – kto wie, może sprzątaczki sobie herbatę piją! Okazało się, że faktycznie piją. Żora zrobił awanturę. Wylał herbatę, rozbił filiżankę, użył siły, chociaż to raczej było niepotrzebne. W końcu hotel to też organizacja i jako taka ma swojego opiekuna – milicję. Nie zdążono zakończyć sprzątania, gdy na motocyklu przyjechał zły sierżant, żeby spisać protokół. Porejko musiał szeptać z nim za fikusem i wykładać jakieś pieniądze, co było tym bardziej poniżające, że działo się na oczach generała i Markowa.
W końcu zapanował ład i porządek, pokoje były gotowe.
Porejko odprowadził gości na górę, ja nie mogłem – nikt mnie nie zapraszał. A bardzo chciałem usłyszeć, kiedy się umówią na spotkanie, żeby spokojnie pogadać. Liczyłem tylko na to, że Porejko będzie chciał na to spotkanie pojechać samochodem.
Zgadłem.
Porejko zszedł na dół, polecił zawieźć się do domu, a potem podjechać o ósmej wieczorem.
– Gdzieś cię podwieźć? – spytałem Aleksandrę. Byłem niewinny. Ona sama obdarowywała mnie jednoznacznymi spojrzeniami.
– Nie – rzekł za nią Porejko. – Będziemy zajęci do wieczora.
– Następnym razem – powiedziała Aleksandra, a jej spojrzenie było bardzo wymowne. Wróciłem do domu. Jak łatwo przyzwyczajam się do nowych miejsc. Już mieszkanie Arkaszy nazywam swoim domem.
Arkasza był, ale nie sam. Nie od razu się tego domyśliłem i zachowałem się nietaktownie. Wszedłem do kuchni, gdzie mój kuzyn przed malutkim telewizorem oglądał mecz. Położyłem na stole kiełbasę, ser i postawiłem słoik z kawą rozpuszczalną.
– Jak tam w pracy? – spytał kuzyn.
– Witałem naczelników.
– Pewnie szykują jakąś operację.
– Jaką?
– Kontrabandę. Albo jakaś rozprawa. O mnie nie pytał?
– Porejko uważa, że masz powiązania z milicją.
– Dlaczego?
– Nie informował mnie. Żora powiedział, że mogłeś się spodobać Aleksandrze.
– Nic nie było – zaczął Arkadij, ale potem zamilkł, przypominając sobie coś nieprzyjemnego. I odwrócił się w stronę drzwi do pokoju.
– Idiota – rzuciła Rita, wyłaniając się w szlafroku z pokoju. – Przecież ona leciała na Arkaszę. Za to ją pogoniłam.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Nie przerywaj! – krzyknęła Rita. – Nie masz pojęcia, jaka to łajdaczka! Dziwka! Niby taka delikatna, subtelna! Delikatna jak stalowy pręt! Faceci to dla niej szczeble drabiny. Ciesz się, że jeszcze żyjesz.
– To był przypadek – sprzeciwił się Arkadij.
– Przypadek? Nie gadaj mi takich rzeczy! Dość mam waszych kłamstw!
Rozmawiali, jakby mnie nie było w pokoju. Przerwałem im.
– Porejko groził dziś Arkadijowi. Nie podobał mi się jego ton. Mam wrażenie, że on, a raczej jego ludzie nie znoszą Arkadija.
– Ciebie też? – spytała Rita. Wzięła ze stołu gumkę i związała na karku ciężkie miodowe włosy.
– Mnie też – przyznałem.
– Dlatego cię wziął na kierowcę?
– Po części. A co, nie miał kierowcy?
– Dobrego nie – wyjaśnił Arkadij. – Był jeden chłopak, ale go pocięli na jakiejś rozprawie, do tej pory leży w okręgowym szpitalu.
– Pojechałbyś gdzieś, Arkadij – powiedziała Rita. – Pojadę z tobą, chcesz?
– Na wycieczkę morską za pięć tysięcy dolców? – spytał Arkadij.
– Do Kurska – podsunąłem. – Do rodziny. Odpoczniesz. Chyba nie jesteś specjalnie potrzebny w fabryce?
– Akurat teraz jestem. Teraz u nas zapadają decyzje.
– Czort z nim, niech go zastrzelą – rzuciła Rita. – Sam się prosi.
– Nic mi te kanalie nie zrobią. Tylko mi tego samochodu pod oknem nie stawiaj, bo cię razem z nim wyrzucę.
Zszedłem na dół, przestawiłem samochód. Gdy wróciłem, Rity już nie było. Dziwne, nie zauważyłem, żeby wychodziła z klatki.
Położyłem się na kanapie i spytałem Arkadija:
– Mam nadzieję, że pracujesz dla wujka Miszy nie tylko dlatego, że nie znosisz Porejki?
– To wszystko nie jest takie proste – odparł Arkadij z niewesołym uśmiechem.
– W takim razie słuchaj uważnie – powiedziałem. – Dzisiaj z Porejką witaliśmy bossów.
– Mówiłeś.
– Przyjechał szanowny przewodniczący generał Czułkow. A z nim prawdziwy szef organizacji, Rustem Markow. Zapamiętałeś?
– Nic trudnego.
– Trzeci, który był z nimi, jest od wszystkiego. Co charakterystyczne, należy albo do Pamięci, albo to barkaszowiec. Nie rozróżniam ich. Czarny mundur, dużo rzemieni, skrzypiące buty. U nich jest służącym, nosi walizki. Zatrzymali się w hotelu, wybuchł mały skandal, przyszedł miejscowy milicjant i Porejko coś mu wsunął.
– Nic dziwnego – rzekł Arkadij. – Hotel jest pod opieką milicji. Pilnują porządku.
– Dzisiaj wieczorem jest narada. Postaram się podsłuchać. Gdy będziemy w hotelu, przekaż do Moskwy wiadomość o przyjeździe generała Czułkowa.
– Nie ględź tyle. Przekażę.
– Jak tylko przekażesz, wyjedź. Proszę cię. Nie mogę wydać rozkazu, ale bardzo cię proszę. Rita też niech wyjedzie. Ufasz jej?
– Nieuczciwy chwyt – uśmiechnął się Arkadij. – Rita nie ma tu nic do rzeczy.
– Jak wrócę w nocy, ma cię już nie być. Zostaniesz w Kursku, dopóki ci nie powiedzą, że możesz wrócić. Klucz zostaw pod wycieraczką.
– Dobra, dobra – mruknął Arkadij.
Otworzył szafę i zaczął coś wyjmować, pewnie bieliznę. Poczułem się głupio. Do cholery, jakim prawem zmuszam człowieka, żeby zostawiał dom, uciekał jak przestępca?
Za dziesięć ósma pożegnałem się z Arkadijem.
– Nie zapomnisz przekazać do Moskwy? – spytałem.
– Nie zapomnę.
Prawie mnie objął, dotknął dłońmi moich ramion i odsunął się. Zszedłem do samochodu i pomknąłem pod dom Porejki. Nie chciałem się spóźnić, kierowca powinien być bez zarzutu.
Przybyłem w samą porę. Moi panowie już stali przed drzwiami.
– Czemu się spóźniłeś? – burknął Porejko. Spojrzałem wymownie na zegarek.
– Nie tutaj o ósmej, tylko tam – warknął.
– Nie masz racji, Dymitr – sprzeciwiła się Aleksandra. – Kazałeś mu być o ósmej pod domem.
– Ty się lepiej nie odzywaj.
Aleksandra uśmiechnęła się lekko, niczym mądra matka słuchająca wrzasków swojego dziecka.
Wieczór był aksamitny, zapadał zmierzch, brzęczały komary.
Przed hotelem czekał na nas Jednooki Joe. Żory nie było.
Porejko wbiegł do hotelu, jakby się bał spóźnić choć o minutę, Aleksandra została na chwilę przy samochodzie.
– Aleksandro – powiedziałem – boję się, że planują coś przeciwko Arkadijowi. Mogłabyś im przeszkodzić?
– Martw się lepiej o siebie. Podejrzewają cię bardziej niż Arkaszę. Szybko poszła do hotelu za Porejką.
Robiło się ciemno. Wieczór zapowiadał się długi i pochmurny, taki niekończący się zmierzch.
Musiałem podsłuchać ich rozmowę. Może wtedy wszystko się zadecyduje.
Nie wiedziałem, który z pokoi to półluks. A przecież właśnie tam będą prowadzić rozmowy.
Wysiadłem, zamknąłem samochód, żeby nie kusić drobnych przestępców błyskotkami, przeszedłem na drugą stronę ulicy, próbując się zorientować, gdzie tu może być półluks. Hotel był masywny, obszerny, piętrowy – ale połowę parteru zajmowała restauracja, a drugą połowę pomieszczenia gospodarcze. Pokoje były na pierwszym piętrze.
Za hotelem zobaczyłem uchyloną bramę. Prowadziła na przestronne podwórze. W garażach stały różne, nie tylko hotelowe samochody, przed jednym z magazynów pod żółtą w półmroku lampą z ciężarówki wyładowywano warzywa.
Hotel został zbudowany w kształcie odwróconej litery L, przy czym dłuższa część biegła równolegle do ulicy, wychodząc na podwórze, a z drugiej strony...
Znowu wyszedłem na ulicę i przyjrzałem się od drugiej strony.
Tam biegł wysoki płot, po czym zaczynał się budynek sklepu ze sprzętem AGD. To znaczy wcześniej tam był sprzęt AGD, a teraz nazywał się Kutiur – diabli wiedzą, co chcieli przez to powiedzieć. Ale dawny szyld zamalowali byle jak i mogłem się domyślić, co tu przedtem sprzedawano.
Zza wysokiego ogrodzenia pomiędzy hotelem i sklepem wyłaniały się korony jabłoni z niewielkimi na razie owocami. Sad. Czyj? Możliwe, że ciągnął się wzdłuż ulicy.
Byłem w kropce. Jeśli zacznę biegać dookoła budynku i szukać, jak tu zajrzeć w okno, w tym czasie ktoś na pewno wyjdzie i stwierdzi, że przy samochodzie mnie nie ma. A jeżeli spróbuję lewitować na głównej ulicy miasta, zaciągną mnie albo na milicję, albo do wariatkowa.
Głęboko zamyślony, niczym reżyser albo jakiś bohater powieści przygodowych, zawróciłem, zrównałem się z samochodem i wyraźnie usłyszałem znajomy głos Porejki:
– Pozwólcie, że ten toast wzniosę za obecnego wśród nas wyzwoliciela Europy od faszystowskiej hegemonii!
Proszę, ja tu się szykuję, żeby lewitować i chodzić po dachach, a te pasożyty świętują spotkanie w restauracji na parterze, przy otwartym oknie, nie zwracając uwagi na kierowców i lokajów!
W tym momencie zagrzmiała orkiestra i wszystkie moje tęczowe nadzieje prysły jak bańka mydlana. Żeby usłyszeć cokolwiek w tym hałasie, musiałbym siąść na stole.
Pozostawało liczyć na to, że po uroczystej kolacji zechcą jednak poważnie porozmawiać gdzieś w spokoju. W końcu musiałem na coś liczyć.
Miałem mnóstwo czasu i mało pomysłów. Właściwie tylko jeden – przechadzka po pustym holu. Ostrożnie podszedłem do wejścia do restauracji, zasłoniętego fioletowymi portierami, pewnie pozostałością po czasach kupieckich. Wszystkie stoły długiej, nijakiej sali, ze ścianami, na których namalowano owoce południowe, były zajęte. Grubas tańczył z Aleksandrą, Rustem trącał się kieliszkiem z Porejką. Żora i Jednooki Joe siedzieli przy sąsiednim stoliku, pili wódkę z mizerną zakąską i wszystkich ochraniali. Wydawało mi się, że Aleksandra zauważyła mnie i mrugnęła. Ale może były to tylko moje gorące życzenia.
Zadymioną salę oświetlało kilka kolorowych reflektorów, które migały, próbując stworzyć atmosferę niewymuszonej zabawy.
Wycofałem się i podszedłem do dyżurnej, pokazując się jej w postaci montera, hydraulika czy może elektryka. Spytałem, jak dojść do półluksu.
Oczywiście nigdzie nie szedłem, tylko wróciłem do samochodu. Tak jak przypuszczałem, okna wychodziły na sad. Dwa – trzecie i czwarte od końca. No dobrze, wiem już coś, tylko pożytku z tej wiedzy mało.
Rolety w restauracji były nie do końca opuszczone, więc mogłem zarejestrować moment, w którym towarzystwo zapłaciło i opuściło restaurację.
Była za dziesięć dziesiąta. Ściemniło się, ale nocą tej srebrzystej zorzy nie można było nazwać. W taką pogodę w Petersburgu o drugiej w nocy ludzie wychodzą na ulice, popatrzeć, jak podnoszą mosty. Wszystko stało się półprzeźroczyste, straciło swój kolor, było liliowe i rozmazane.
Na podwórzu już dawno zakończono działalność. Stróż zamknął bramę i wybył. Możliwe, że czeka na małoletnich obwiesiów na podwórzu.
Przez drzwi widziałem, jak całe towarzystwo wchodzi na górę. Pierwszy kroczył generał, za nim w szyku niemieckich rycerzy, psów, znanym z naszego kina jako „świnia”, Rustem z Aleksandrą, a następnie towarzysze pancerni – Porejko, Joe z Żora i ochroniarz w czerni, skrzypiący rzemieniami na całą dzielnicę.
Aha, więc postanowili nikogo po mnie nie przysyłać, w ogóle wykluczyli mnie z imprezy. Przykre, ale wygodne.
Miechowsk chodził spać lub zasiadał przed telewizorami – żeby lepiej orientować się w światowej sztuce i polityce – dość wcześnie. Jeśli nie liczyć złotej młodzieży bawiącej się nadal w restauracji, stopniowo przechodzącej od rocka do prysiudów, i przypadkowych przechodniów, było pusto i cicho. Teraz mogłem zaryzykować.
Podszedłem do sklepu i wskoczyłem na dach. Nie przyzwyczajony do podobnych ewolucji, nadwerężyłem nogę i przez kilka minut wiłem się z bólu za kominem. Wszyscy lewitujący bohaterowie powieści fantastycznych umarliby ze śmiechu, widząc, do czego doszła lewitacja w naszych czasach.
Nie podnosząc zbyt wysoko głowy, przeszedłem na drugi spad dachu i obejrzałem sad. Rzeczywiście przylegał do jakiegoś dużego gmachu, szpitala albo szkoły, raczej szpitala. W kilku oknach paliło się światło.
Okna długiego skrzydła hotelu wychodziły na tenże sad. Widziałem światło w obu oknach generalskiego półluksu.
Na szczęście prócz jabłoni w sadzie rosły również bardziej krzepkie drzewa – na jednym z nich, chyba lipie, usiadłem, gotowy w każdej chwili wzlecieć.
Latałem wyłącznie z obowiązku, kiedy nie miałem innego wyjścia, doskonale rozumiejąc Ikara, który wolał runąć w morze, niż snuć się pomiędzy chmurami.
Początek każdego lotu wymaga tak dużej koncentracji całej psychicznej i fizycznej energii, że zaczyna boleć żołądek i kark. Obawiam się, że gdyby w takim momencie zmierzono mi ciśnienie, uznano by, że muszę natychmiast zgłosić się do szpitala.
Nie jestem ptakiem, nie zostałem stworzony do lotu, pomyślałem, sadowiąc się wygodniej na gałęzi, zaglądają w otwarte okno półluksu.
W tym właśnie momencie, gdy jeszcze szeleściłem i trzeszczałem gałęziami, do okna podszedł Porejko i zaczął wpatrywać się w mrok.
– Żeby tylko ktoś nie podsłuchał.
– Przecież pan wie, że to sad szpitala. Kto by tu chodził po nocy? – odparł Jednooki Joe.
– Ten, kogo nie potrzeba – odciął się Porejko.
Zaczął zasłaniać okno, ale z wnętrza pokoju dobiegł głos generała.
– Możemy zostawić nieco świeżego powietrza? Jak to mówią, głowa w chłodzie, nogi w cieple. Suworow.
Nie zaciągnęli zasłony.
Generał pił kefir z prostokątnego pojemniczka. Lubił kefir.
– To nie to, co alkohol – oznajmił.
– Mam nadzieję, że nikt nas tu nie usłyszy – rzekł Porejko. – Ale nadal myślę, że lepiej byłoby zamknąć okno.
– Nie ma mowy – sprzeciwił się generał.
Porejko patrzył w dół na sad, jakby się spodziewał terrorysty z bombą. Palił papierosa i gdy się zaciągał, żar oświetlał jego twarz na pomarańczowo.
– Liczyłem na większą ilość żywej siły – rzekł generał, moszcząc się wygodnie na krześle. – Moje statystyki mówiły o innych liczbach.
Zapewne był generałem w intendenturze. Chociaż do polityki przechodzili generałowie z organów politycznych.
Wieczorna cisza i zapach liści. Gdzieś daleko zawył pies. W ten bezwietrzny, parny wieczór każde słowo wypowiedziane w pokoju było doskonale słyszalne na mojej gałęzi.
– Zasadniczo – odparł Porejko, odwracając się wreszcie od okna i przechodząc w głąb pokoju – osiągniemy wymaganą liczbę. Dorzucimy kogoś.
– Wykluczone! – zaprotestował Rustem. Przed nim na stole stały rzędem puszki heinekena, otwierał je po kolei, spijał pianę i wysysał puszkę do dna. – Żadnej własnej inicjatywy. Zmobilizujemy naszych ludzi, specjalny kontyngent. Znudziły mi się tłumaczenia. Poza tym mamy informacje, że naszą działalnością interesuje się departament Miasojedowa.
– Z MWD? – spytał Porejko. Teraz do okna podeszła Aleksandra.
– Ty dokąd? – zainteresował się Porejko.
– Duszno tu, nadymione – powiedziała.
Dzieliła nas dziesięciometrowa przepaść. Gdyby Aleksandra spojrzała prosto przed siebie, na pewno dojrzałaby mnie w liściach. Zamarłem, udając gałąź. Gałąź nie była zbyt przekonująca, lecz Aleksandra mnie nie odkryła.
– Z MWD – przyznał Markow i podrapał się w cofnięty podbródek. – Na razie nie mamy do nich dojścia.
– Jak to? Nie macie dojścia? Z waszymi pieniędzmi i z waszymi wpływami?
– Też się dziwię – rzekł generał. Popijał kefir, chwiejąc się na krześle, najwidoczniej był przyzwyczajony opierać plecy o prostą twardą deskę. – To tylko kwestia czasu. Departament jest nieduży. Ich zdaniem im mniej ludzi, tym mniej przecieków. Ale i tak ich kupimy. Obowiązkowo.
Chyba mówili o departamencie pułkownika Miszy. Zapragnąłem, żeby istniał gdzieś taki departament, gdzie jeszcze nikt się nie wpakował, nie kupił, nie zdemoralizował i nie zniszczył.
– To niebezpieczne – mówił generał. – Cieszę się poważaniem i jeśli coś przedostanie się do sprzedajnej prasy, mój autorytet poniesie nieodwracalną szkodę.
– Nie ma nieodwracalnych szkód. – Rustem otworzył kolejną puszkę piwa. – Wszystko w końcu idzie w niepamięć. Na tę okoliczność jest nawet przysłowie, ale nie pamiętam jakie. – Zaśmiał się szyderczo, jakby zapomniał przysłowie specjalnie, żeby zakpić z rozmówców.
– I cóż? – spytał Porejko. – Co oni wiedzą?
– Wiedzą o naszych poprzednich mobilizacjach – powiedział Rustem. – Próbują ustalić, co się stało, i podobno prosili o przykrywkę, żeby wysłać agenturę do punktów, w których może dojść do podobnych kazusów.
– Do nas też? – Aleksandra odwróciła się od okna i rzuciła pytanie w gęsty półmrok pokoju. Mogliby zapalić światło. Jakby słysząc moje myśli, odezwał się generał:
– Nic nie widać, nie znoszę tego. Nawet w schronie zawsze miałem światło. Pamiętam, jak w Groźnym pod dworcem siedzieliśmy i powiedziałem chłopcom: „Zróbcie no mi światło!”. I zrobili, diabły rogate!
Oczywiste kłamstwo. Generał nie mógł być w Groźnym ani w zeszłym, ani w poprzednim roku, bo miał osiemdziesiąt lat. Taki generał nadaje się jedynie na mityngi.
– To znaczy, że przysłano do nas agenta? – spytała Aleksandra.
– O to właśnie chciałem zapytać – włączył się Porejko.
Aleksandra zapaliła stojącą lampę. Przytulne światło połączyło tych ludzi jak na płótnie Rembrandta, świat wokół nich przestał istnieć, rozpływał się w miękkiej ciemności.
– Niewykluczone – odparł grubas. – Miasojedow wyróżnia się metodycznością. – A jeśli my już mamy pewne podejrzenia? Nawet bez waszych ostrzeżeń? Co mamy robić? – zastanawiał się Porejko.
– Proszę w dwóch słowach zdać relację ze sprawy – polecił generał.
– Niedawno w naszym mieście pojawił się człowiek, wiek około dwudziestu pięciu lat, zgodnie z biografią i dokumentami – weteran. Ale, co zaniepokoiło mnie od samego początku, zatrzymał się u niejakiego Arkadija Połuchina, osobnika podejrzanego i według naszych informacji, tajnego współpracownika organów.
– Na jakiej podstawie go oskarżacie? – spytał Markow. – Nasi towarzysze w innych miejscach często są przesadnie podejrzliwi. Zbytnia podejrzliwość jest równie niebezpieczna jak przesadna ufność. Możemy odepchnąć, a nawet zgubić dobrego, oddanego idei człowieka. I co gorsza, zwrócić na siebie uwagę organów. Weźcie pod uwagę, że jeszcze nie wszystkich kupiliśmy. Co prawda, dążymy do tego, zarówno w centrum, jak i gdzie indziej, ale nie jest łatwo.
Markow z żalem popatrzył na zmniejszającą się liczbę puszek z piwem. Zostały już tylko cztery.
Aleksandra pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się.
– Możemy wysłać naszego człowieka. Otworzy kiosk.
– Kiosku lepiej nie! – sprzeciwił się Porejko. – Kioski są kontrolowane przez wrogą nam grupę.
– Dopuszczacie do tego? – zdumiał się generał i postukał denkiem kefiru o stolik. Stuk zabrzmiał autorytatywnie i srogo.
– Każdy ma swoje problemy – odparła Aleksandra. – Wy nie możecie zaprowadzić porządku w Moskwie, a my w malutkim Miechowsku. Czujecie podobieństwo sytuacji?
– Macie tu młodych, silnych, śmiałych ludzi! – rozzłościł się generał. – Poderwijcie ich, nakierujcie, wytyczcie cel, dajcie hasła! Niech wszystko zrobią sami.
– Dowódco – włączył się Rustem – wymagasz od chłopców rzeczy niemożliwych. Sam mówiłeś, że dają nam zbyt mało ludzi, a teraz chcesz, żeby przejęli całe miasto. W Miechowsku działa równoległa organizacja?
– I to jeszcze jak działa! – pospieszył z odpowiedzią Porejko. – Związek Weteranów Afganistanu z niejakim Mielnikiem na czele. Nie współdziałamy z nimi.
– I słusznie – zgodził się Markow. – To nie nasi ludzie. Ale jeśli uda wam się przeciągnąć do siebie pojedynczych chłopców, róbcie to. Jeśli uda wam się wziąć jakiegoś jutro na zadanie, tylko wam podziękujemy.
– Rozumiem, oczywiście – rzekł Porejko. – Ale to nie takie proste, jak wam się wydaje.
– Nic nam się nie wydaje! – zagrzmiał Markow. – Wasze zadanie polega na posłuszeństwie, nasze na podejmowaniu decyzji.
– Dobrze wam mówić... – Spróbował sprzeciwić się Porejko.
– Lepiej opowiedzcie o szpiegu – przerwał mu generał. – Wiele operacji kończyło się fiaskiem z powodu obcego zwiadowcy w naszych szeregach. Mówcie po kolei, a my podejmiemy decyzję.
– Nazywa się Jurij – zaczął Porejko. – Jurij Iwanowicz Staricki.
– Dobre nazwisko – oznajmił generał. – Rodowa szlachta.
– Zabrałem mu dowód, a mi go wykradł – ciągnął Porejko.
– W jaki sposób? – zainteresował się Markow.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. I tym bardziej mi się to nie podoba. Wziąłem od niego dowód, żeby sprawdzić i zarejestrować, włożyłem do biurka, wieczorem chcę obejrzeć, a dowodu nie ma!
– Mógł go pan włożyć gdzie indziej!
– Sam się przyznał, że ukradł.
– To nie argument – powiedział generał. – Dajcie inne.
– Nie podoba mi się, że od razu poszedł szukać Aleksandry.
– Kogo?
– Mnie – wyjaśniła Aleksandra.
– Jak to poszedł szukać?
– Jestem kelnerką w kawiarni. A on przyszedł do kawiarni zjeść śniadanie.
– Dużo macie kawiarni w mieście? – spytał Czułkow. – Jest jakiś wybór?
– Jest bufet na stacji i restauracja, w której siedzieliśmy.
– Jasne. – Rustem pokiwał głową. – Czyli jeśli człowiek chce coś zjeść, najlepiej pójść do kawiarni, w której pani pracuje. Co jeszcze podejrzanego zrobił?
– Mnie też się nie spodobał – powiedziała Aleksandra. – Proszę sobie wyobrazić, że zaproponował, żebym zjadła z nim śniadanie.
– Słuszna propozycja – uśmiechnął się Rustem. – Szlachetna. Zrobiłbym to samo. Najpierw na kolację, potem na śniadanie.
– Tak się nie robi – zawyrokował generał. – Personel nie może przysiadać się do klientów. To naruszenie dyscypliny.
– Nie odzywaj się, dowódco – powiedział Rustem. – Doskonale rozumiem tego chłopaka.
Aleksandra odwróciła się od niego niemal demonstracyjnie. Po co Porejko ją tu ciągnął? Obecność pięknej kobiety na oficjalnym przyjęciu czy obiedzie jest ze wszech miar wskazana, ale to było poufne spotkanie!
– Czym jeszcze zawinił ten... Staricki? – indagował dalej Rustem.
– Nie podoba mi się – rzekł Porejko. – Pojawił się w dziwnym czasie. Mógł pójść do Mielnika, do jego weteranów.
– Był w Afganie?
– Nie, za młody.
– Wobec tego nie miał się gdzie podziać, mógł tylko przyjść do ciebie, mój ty ostrożny.
– I w bójkę się wdał.
– W jaką bójkę? – spytał gniewnie generał. – Nie zezwalam na rękoczyny w moim rejonie. Meldujcie natychmiast!
– To nie była jego wina – zaprotestowała Aleksandra. – Pewien mój wielbiciel, bandyta, zobaczył przez okno, że rozmawiamy. I wdarł się do kawiarni. Jurij go pobił, a Kirył przyprowadził ze sobą kumpli – Wtedy wmieszał się nasz szef.
– I co, rozeszło się po kościach? – spytał Rustem. – Jeszcze mi tylko brakowało starcia z milicją w przeddzień akcji!
To były pierwsze potrzebne mi słowa. Jakaś akcja, o której nie powinna wiedzieć milicja, odbędzie się jutro. Albo na dniach. Serce we mnie zamarło. To przypominało loterię – jeden numer się zgadzał, drugi też, teraz trzeci...
– Jeszcze jakieś zarzuty wobec tego chłopca?
– Nie. Zrobiłem z niego swojego kierowcę. Mówił, że walczył w Abchazji, nawet w Afryce. Był mechanikiem i kierowcą. A ja akurat potrzebowałem kierowcy. Pomyślałem, że w ten sposób będę go miał na oku.
– Z jednej strony mądra decyzja, godna prawdziwego stratega – zauważył generał. – Z drugiej zbyt ryzykowna.
– Też sądzę, że ryzykowna – powiedział Markow.
– Chyba nie wszystko rozumiecie – wtrąciła się Aleksandra. – Mieszkamy w małym miasteczku podzielonym na strefy wpływów. Bandyci, z którymi bił się Jura, nam nie podlegają. Gdybyśmy zostawili go bez opieki, zabiliby go tej samej nocy.
– Tak ostro? – spytał Rustem i zaśmiał się do własnych myśli. Potero dodał: – Czasem, gdy las jest zbyt gęsty, drzewa przeszkadzają sobie nawzajem, duszą się, wbrew prawom towarzysza Łysenki. Wtedy się je przerzedza, żeby mogły rosnąć swobodnie. Rozumiecie?
Ciekawe, że pamiętał Łysenkę. Wyglądał na pięćdziesiątkę, mógł zastać w szkole echa tej „biologicznej walki”. Zresztą co ja o nim wiem?
– Uważacie, że powinienem go wygnać? – zapytał Porejko niepewnie – Należał do wodzów mocnych w gębie, którzy trzęsą portkami, gdy trzeba działać.
– Nie – uśmiechnął się Rustem. – Po co? Nam tacy ludzie są potrzebni – Skory do bójek, śmiały, doświadczony. Niech jeszcze trochę pożyje – Razem z innymi bojownikami.
Tego zdania nie zrozumiałem.
– Chce mi się spać. Przepraszam, ale muszę ściśle przestrzegać rozkładu dnia – odezwał się generał. – A musimy jeszcze omówić wszystkie ważne szczegóły.
Popatrzył na Aleksandrę.
Do diabła! Gotów byłem zakląć na głos.
– Muszę wracać do domu. – Aleksandra zrozumiała aluzję. – Zagadałam się tu z wami, jeszcze się gospodyni zacznie niepokoić.
– Doskonale. – Rustem podał jej rękę, nie wstając. – Było mi bardzo miło. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Będzie pani tam?
– Jeśli Dymitr Trofimowicz mnie weźmie...
– Jura cię podwiezie – powiedział Porejko.
– Sama dojdę. – Aleksandra się uśmiechnęła. – Kto mnie ruszy?
– Nie byłbym taki pewien – sprzeciwił się Porejko. – My tu jeszcze z pół godzinki pogadamy. Zdąży cię odwieźć. A chłopcy niech tu zostaną.
Aleksandra leciutko skłoniła się generałowi.
– Z Bogiem, dziewczyno, z Bogiem – rzekł.
Poszła do drzwi. Nie zdążyła wyjść, gdy odezwał się Rustem. Ja w tym czasie próbowałem się wyplątać z gałęzi.
– Zaczął pan mówić o Arkadiju Połuchinie... to były kandydat. Kuleje?
– Heine-Medina – powiedział Porejko. – Napsuł nam sporo krwi.
– I jeszcze napsuje – dodał Rustem.
Nie mogłem zostać. Aleksandra podniesie krzyk...
Wzleciałem nad drzewem, przeskoczyłem dach, lądując obok wejścia do sklepu. Na schodkach przed wejściem miejscowy żul tulił niedopitą butelkę.
– Witaj, aniele Boży – wybełkotał. – Czy pragniesz mnie oświecić?
– Bynajmniej – odpowiedziałem, może nieco zbyt obcesowo jak na skrzydlatego wysłannika, i pobiegłem do samochodu.
Gdy stanąłem przy mercedesie, z hotelu wyszła Aleksandra. Na wszelki wypadek szedł za nią Jednooki Joe. Na mój widok uspokoił się i tonem zwierzchnika polecił:
– Odwieziesz Aleksandrę i od razu z powrotem. Nie zatrzymuj się, szef może cię potrzebować w każdej chwili.
– To prawda? – zwróciłem się do Aleksandry, dając do zrozumienia, że stawiam ją stopień wyżej niż Joego. Aleksandra zrozumiała, zaszemrała gardłowym śmiechem.
– Nie odważyłby się skłamać.
Joe nabzdyczył się, ale przełknął urazę. Aleksandry oni wszyscy się trochę bali, faworyta jest zawsze bardziej niebezpieczna niż sam szef.
– Nudziłeś się? – spytała, siadając obok mnie.
– Nie, czas przemknął niczym jedna chwila – odpowiedziałem cytatem z kobiecego romansu.
Mieszkała daleko od centrum. Płot przed jej domem nie był wysoki. W oknach paliło się światło. Gdy samochód wyhamował, zasłonka w otwartym oknie odchyliła się i wysunęła się kobieca głowa, wypatrując w gęstniejącym mroku barwy kompotu z czarnych porzeczek.
Aleksandra klepnęła mnie po leżącej na kierownicy ręce.
– Dziękuję, Jurik. Odprowadź mnie do furtki. Ktoś może się tu czaić.
Byłem pewien, że nikt się nie czai, ale nie chciałem się z nią spierać. Wysiedliśmy.
– Wiem, że zostawili w samochodzie „pluskwę” – mówiła cicho, patrząc na płot. – Trofimowicz zawsze wciąga tych, którzy z nim jadą, w różne rozmowy, a potem sobie słucha. Kolekcjonuje podłości, rozumiesz?
Skinąłem głową.
– Nie wierzą ci, Jurik. – Teraz szeptała. – Myślą, że jesteś lewy, więc pilnuj się na każdym kroku.
– To po co mnie wziął na kierowcę? – spytałem naiwnie.
– Głupi! Żebyś był zawsze pod ręką, żeby cię mieć na oku. I na Arkaszę uważaj. Jest taka sprawa... – widać było, że się boi, ale jednak powiedziała: – Ty jesteś zdrowy, potrzebują cię, ale Arkasza jest kulawy, po co im taki?
– Do czego im jestem potrzebny?
– Nie mogę ci tego powiedzieć! Idź, idź, bo Trofimowicz policzy, ile cię nie było, i pomyśli, że mnie przeleciałeś pod płotem. Chciałbyś?
– I beze mnie masz bogatą kolekcję.
– To nie jest odpowiedź mężczyzny.
– Przyjdzie czas, będzie odpowiedź.
– Aleksandra! – zawołał kobiecy głos od drzwi. – Długo mam na ciebie czekać?
– Gospodyni – wyjaśniła Aleksandra. – Dobra ciotka. Traktuje mnie jak córkę. Nie jesteś wart litości – powiedziała i lekko, ale boleśnie klepnęła mnie po policzku. – Rozumiesz? Powiem ci szczerze. Nie potrzebuję żadnego z was.
Trzaśniecie furtką.
Pobiegła do domu. Gospodyni, burcząc, zamknęła za nią drzwi.
Ciężko jej tu, pomyślałem, siadając za kierownicą. Nieważne, czy jest rozpustna, lekkomyślna, chciwa, przestraszona, ciężko jej. To nie miasto, to gniazdo skorpionów.
Pięć minut później byłem przed hotelem. Na progu stał Żora.
– Ciebie to tylko po śmierć posłać – warknął i pobiegł do środka. Po trzech minutach zjawił się niezadowolony Porejko w towarzystwie Jednookiego Joe.
– Co się stało? Nie był cię pół godziny.
– Rozmawialiśmy z Aleksandrą. O sensie życia.
– Bez żartów! Mów, jak pytam.
– Nie żartuję. Proszę ją zapytać.
– Nie macie ze sobą o czym rozmawiać – skarcił mnie Porejko. Wsiadł do samochodu sam.
Odwróciłem się do stojących przed wejściem do hotelu chłopaków.
– A osobista ochrona? – spytałem.
– Poradzą sobie – rzekł Porejko. – Mają blisko.
W połowie drogi do domu zmienił zdanie i kazał mi jechać do garażu. Oświadczył, że sytuacja w mieście jest niespokojna, omawiali ją właśnie z gośćmi, kierownikami centralnej organizacji i woli, żeby samochód stał pod dachem.
– W garażu bezpieczniej? – zdziwiłem się. – To przecież zwykła szopa.
– Ale zamknięta i za bramą.
Nie spierałem się – jego wola, z garażu mam nawet bliżej do domu niż od niego.
Dojechaliśmy, otworzyliśmy bramę i wjechaliśmy do szopy. Porejko był milczący, powiedział tylko, że towarzysz Rustem jest ważnym człowiekiem w Moskwie, a co najważniejsze, uważa, że pora w naszym kraju zaprowadzić porządek. W tym celu trzeba już teraz szykować się do tego, żeby podnieść władzę, która w naszym kraju jest niczym przejrzała gruszka – jeszcze chwila i upadnie na ziemię.
Gdy zamknąłem szopę, zabrał mi klucz i powiedział, lśniąc w ciemności złotymi kłami:
– Wybacz, Jurik, ale jeszcze ci nie ufam. Zostawiłbym ci klucz, a ty weźmiesz nocą samochód i sobie gdzieś pojedziesz z dziewczynami. Weź pod uwagę, że Aleksandrze nie można ufać. Mężczyzna, który tej suce zaufał, już jest trupem w dosłownym i przenośnym sensie. Klucz dam ci jutro.
– I co, mam po niego przyjść do pana do domu?
– No nie! Przed ósmą będzie tu na ciebie czekał Żora. Razem po mnie przyjedziecie. Pasuje?
Wyszliśmy na ulicę.
– W takim razie do jutra – powiedziałem.
– Mam do ciebie prośbę – zatrzymał mnie jeszcze. – Odprowadź mnie do domu. W tym mieście jest wielu nieżyczliwych mi ludzi. Nie uwierzyłbyś, jak wielu.
– To czemu nie wziął pan ochroniarzy?
– A po co, skoro ty sam jesteś wart dziesięciu?
– Śpiący jestem, zmęczony...
– Co to dla ciebie zmęczenie! – Wziął mnie za ramię i pociągnął za sobą. – Nie odmawiaj mi. Jesteśmy weteranami, a weteran swojego dowódcy na wrogim terytorium nigdy nie opuści.
– Ładne mi wrogie terytorium...
– Tu każdy krzak może wystrzelić – rzekł z przekonaniem Porejko.
Pachniało od niego alkoholem i cebulą. Ciągle próbował mnie wziąć pod rękę, ale nie ufałem jego przyjaźni.
– Opowiedz mi swoją biografię – powiedział. – Jako weterani powinniśmy o sobie dużo wiedzieć, a ja o tobie wiem niewiele. Czy to dobrze? To bardzo niedobrze.
– Przecież zna pan moją biografię.
– Nie bądź takim formalistą. Powiedz no mi, na przykład, masz jakieś rodzeństwo?
– Siostrę w Syzrani.
– Zamężna?
– I dwoje dzieci. Mąż Georgij, brunet, pracuje w inspekcji rybnej, mają dwupokojowe mieszkanie...
– Starczy. Nazwisko Georgija?
– Arutiunian.
Nie będzie miał czasu. Nie sprawdzi. Szykuje mi inny los.
– A gdy wróciłeś z Afryki, gdzie mieszkałeś?
– U kochanki w Moskwie. Luba, kończy kurs języków obcych, szatynka, oczy szare, znaków szczególnych brak...
– Dobra, dzięki. – Porejko udawał, że prowadzimy normalną rozmowę. – Ją też sprawdzimy. Nie zapomniałeś nazwiska?
– Nie. Kuzniecowa, Lubow Wiktorowna.
– A teraz mi powiedz...
Na szczęście doszliśmy w tym momencie do jego domu i nie zdążyłem Porejki udusić. Możliwe, że mój rozpaczliwy czyn pogrążyłby naszą operację, ale generalnie ludzkość tylko by na tym skorzystała. Przypomniałem sobie rozważania Markowa o przerzedzaniu lasu. Najważniejszy chwast szedł obok mnie i udawał, że wierzy w moje brednie. Wtedy jeszcze nie podejrzewałem, jak bardzo jest niebezpieczny.
Zadzwoniłem do drzwi. Arkadij nie otwierał. Pewnie poszedł odprowadzić Ritę, pomyślałem. Pchnąłem drzwi. Otwarte. To mnie też nie zdumiało – nie znałem zwyczajów Arkadija, ale wiedziałem już, że u niego w domu nie ma co kraść. Mógł zostawić mieszkanie otwarte na oścież.
Wszedłem do kuchni. Na stole stały dwie filiżanki z niedopitą herbatą.
Wtedy mimo otwartych okien poczułem zapach krwi. Mam zdumiewający, zwierzęcy węch. Nikomu się do tego nie przyznaję, żeby uniknąć żartów.
Gdy wszedłem do pokoju, wiedziałem już, że zabili Arkadija.
Powinienem był się już dawno domyślić, że go zabiją, a nie szwendać się z Porejką, tworząc mu alibi niczym serdecznemu przyjacielowi.
Arkadij leżał w kącie pomiędzy tapczanem i ścianą, oparty plecami o stolik. Widocznie się cofał, ale coś nie pozwalało mu wzywać pomocy. Cofał się, a gdy już nie miał gdzie, zarżnęli go. Bronił się, chwytał rękami za ostrze, palce miał pocięte i zakrwawione.
Podcięli mu gardło kuchennym nożem. Nóż leżał obok.
Przykucnąłem i zacząłem wymacywać puls, potem uniosłem powiekę. Niepotrzebnie. Arkadij nie żył przynajmniej od kilku minut, może nawet od pół godziny. Nie mam pojęcia, jak długo stygnie ciało, zwłaszcza w tak ciepły wieczór. Ciało było jeszcze ciepłe.
Wiedziałem, że sąsiad z naprzeciwka miał telefon.
Wyszedłem na klatkę i zastukałem do jego drzwi. Zadzwoniłem nie głośno i alarmująco, lecz krótko i nieśmiało, jakbym przyszedł pożyczyć soli.
W drzwiach był wizjer, przez który zostałem dokładnie obejrzany. Potem męski głos spytał:
– Czego?
– Mieszkam naprzeciwko, jestem bratem Arkadija.
– Aha. Widziałem cię.
– Niech mi pan powie, skąd mogę zadzwonić?
– A po co?
Boże, w jakim kraju ja żyję!
– Z Arkadijem jest źle, muszę wezwać karetkę.
– Pobiliście się?
Żeby się słyszeć, musieliśmy prawie krzyczeć, ale mojemu rozmówcy wcale to nie przeszkadzało.
– Powie mi pan, gdzie jest telefon?
– Nie ma telefonu – powiedział głos. – Idź do szpitala.
– A gdzie jest szpital?
– Jak wyjdziesz z klatki, skręć w prawo, potem po ścieżce, po ścieżce, cały czas prosto, potem jeszcze dwa domy i tam się spytasz.
Zrozumiałem, że nie będę miał z niego żadnego pożytku, i pobiegłem do szpitala.
Ścieżka prowadziła przez zarośla krzewów, w których ktoś się miotał i namiętnie jęczał.
– Hej, gdzie jest szpital?! – krzyknąłem.
W krzakach zapadła cisza, wstrzymano oddech.
– Ciebie pytam! – krzyknąłem i ruszyłem w krzaki.
– Dobrze pan idzie – odezwał się dziewczęcy głos – zaraz będzie asfaltowa dróżka.
W szpitalu było sennie, pusto, dyżurny lekarz poszedł spać do domu. Tak wyjaśniła mi siostra, jedyna osoba w białym fartuchu. Ale ze szpitala udało mi się przynajmniej dodzwonić na milicję. Nawet nocne seriale nie były w stanie powstrzymać Miechowska od kładzenia się spać z kurami, lecz moja działalność powoli przywracała miasto do życia. Pielęgniarka pobiegła do sąsiedniego domu budzić kierowcę karetki, ja dodzwoniłem się do lekarza. Lekarz próbował wykręcić się od wyjazdu, skoro mój brat i tak już nie żył, ale zmusiłem go, mówiąc, że nie jestem pewien jego śmierci, a jeśli umrze w ciągu tej godziny, dodzwonię się do ministra.
Kierowca karetki był w podkoszulku i dresach, ale przynajmniej nie tracił czasu i nie udawał niewinnej ofiary mojego spisku. Zamiast lekarza, którego mimo wszystko się nie doczekaliśmy, pojechała dyżurna pielęgniarka. Gdy zjawiliśmy się na miejscu, pod klatkę podjechał milicyjny gazik. Obok stał niewielki tłum. Jacyś ludzie, pewnie sąsiedzi, chodzili po mieszkaniu. Milicjant zaczął ich wyganiać.
– Tak myślałem, wszystko zadeptali – powiedział z przekonaniem.
Ciekawe, pomyślałem, co za różnica, skoro w samochodzie było tylko dwóch z patrolu, a ekspertów spodziewano się dopiero rano.
Pielęgniarka i milicjant obejrzeli Arkadija i oczywiście potwierdzili zgon.
Milicjant natychmiast rzucił się na mnie jak na głównego podejrzanego. Jako podejrzany miałem jedną zaletę – byłem pod ręką. Zabrał mi dowód, pytał, kiedy wróciłem do domu, dlaczego nie wcześniej. Usprawiedliwiałem się, prosiłem, żeby pielęgniarka (w końcu powinna to wiedzieć!) albo oni sami (w końcu czegoś ich uczyli!) określili, o której dokładnie zabito Arkadija.
– Niedawno – odparła pielęgniarka. – Całkiem niedawno, godzinę temu, półtorej.
– Więc przed moim przyjściem.
– Albo tuż po pańskim przyjściu – uściślił milicjant i kazał iść za nim na komendę.
W tym momencie, na moje szczęście, wpadła Rita. Miodowa piękność już wiedziała o śmierci Arkadija. W małym miasteczku wieści szybko się rozchodzą.
Rita była czerwona, potargana, spocona. Zachowywała się krzykliwie i po chamsku. Myślała, że ciało Arkadija jest jeszcze w mieszkaniu. Gdy jej powiedziano, że zawieziono go do kostnicy, chciała tam od razu lecieć, ale zobaczyła, że prowadzą mnie do gazika.
– Po co go? – spytała przez szloch i niezrozumiałe obelgi pod adresem zabójcy.
– Był tutaj.
– Widziałeś? – zdziwiła się i spytała mnie: – Kiedy przyjechałeś?
– Dwadzieścia po jedenastej.
– Arkaszka już nie żył?
– Tak. Potem pobiegłem do szpitala.
– Idziemy, idziemy – milicjant ciągnął mnie za rękaw.
– Zostaw go! – krzyknęła Rita. – Albo weź mnie. Ja wyszłam stąd o jedenastej. Rozumiesz, o jedenastej, no może za piętnaście jedenasta od niego wyszłam i jeszcze się z nim porządnie pokłóciłam.
– I co z tego? – spytał milicjant. – Ty się pokłóciłaś, a on przyszedł i zabił.
– Ale po co? – wtrąciłem. – Sam pomyśl, przychodzę i zabijam własnego brata?
– Wszystko wyjaśnimy na komendzie. A ty, Margarita, idź do domu, dzieci płaczą. Wystarczy.
– Nie kpij sobie, Pietrow – powiedziała groźnie Margarita. – Bo mogę ci przylać. Powiedziałam, puść Jurę. On tego nie zrobił. Wiem, kto zabił Arkaszkę.
– Kto?
– Sama się do nich dobiorę.
– Idziemy, idziemy – powtórzył milicjant. Ludzie skupili się wokół nas, bojąc się uronić choćby słowo.
– Tylko spróbuj! – zagroziła Rita. – Jutro by cię tu już nie było. Puść Jurika!
W tłumie się zaśmiali.
– A ja muszę do szpitala, sam rozumiesz, chcę Arkaszę zobaczyć – powiedziała.
– Dobra. – Milicjant chyba sam nie wiedział, jak się stąd wycofać. – Po drodze cię zawieziemy.
Drugi milicjant siedział za kierownicą, wolał nie wychodzić.
– Po pijanemu? – spytał patrząc na mnie.
– A potem do szpitala poleciał. Nerwy im siadają. – Milicjant nie miał zamiaru rezygnować ze swojej wersji.
Posadził mnie z tyłu, sam usiadł obok kierowcy.
– Jurka, czemuś tak późno przyszedł? – zapytała mnie Rita, jak swojaka, jakby nieszczęście nas zbliżyło. – Arkaszka czekał na ciebie. Sam rozumiesz, że bardzo na ciebie czekał.
– Szef mnie nie puszczał. Ludzie do niego z Moskwy przyjechali, stałem przed restauracją, czekałem na nich.
– O tym wiem. – Rita odetchnęła i przełknęła łzy – Ale dlaczego później nie poszedłeś prosto do domu? Nic by nie było.
– To mi się właśnie nie podoba.
– Czujesz coś, czujesz, mów!
– Szef sam ze mną został, kazał samochód wstawić do garażu, a potem prosił, bym go odprowadził do domu.
– Byliście tylko we dwóch?
– Tylko.
– Ile oni mogli mieć czasu?
– Co najmniej pół godziny.
– Oni! – krzyknęła Rita. – Oni, sukinsyny! No, teraz zobaczą! Stój! Gazik zatrzymał się przed szpitalem.
Wyskoczyła i odwróciła się do milicjanta.
– Jura pójdzie ze mną. Potrzebny mi przewodnik.
– A kogo do komendy przywiozę? – zdumiał się milicjant.
– Słuchaj, Pietrow, jeszcze się nie domyśliłeś, kogo swoim gazikiem wozisz i podejrzewasz?
– Kogo, kogo, już ja wiem kogo!
– Nie wiesz. Wozisz osobistego kierowcę osobistego mercedesa towarzysza Porejki. Coś ci to mówi?
– Kłamiesz!
– A ja tak się zastanawiam, skąd tę gębę znam! – zawołał drugi milicjant. – To rzeczywiście ten szoferak. Tak?
– Tak – potwierdziłem.
– To zjeżdżaj, pókiś cały – polecił milicjant, zapominając, że bardzo chciał mnie zawieźć na gliniarnię.
Wyskoczyłem na ulicę. Samochód dodał gazu i odjechał, piszcząc hamulcami na zakrętach.
– Wiesz, gdzie jest kostnica? – spytała Rita. Uniosła ręce i związała z tyłu gęste, nawet w świetle księżyca złote włosy.
– Nie.
– Boję się, Jurik, tak się boję!
– Pójdziemy do głównego budynku, tam się dowiemy.
– Chodźmy tą ścieżką, tam się powinno palić światło.
Kostnicę znaleźliśmy po dziesięciu metrach. To był parterowy, malutki budynek z cegły. W oknach kraty. Światło się nie paliło. Rita szarpnęła za drzwi. Zamknięte.
– No nie – powiedziała. – Nie mogę iść do szpitala. Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy. Wśród nich miałem wytrych.
W końcu nie zawsze byłem prawomyślnym pracownikiem naukowym. Nawet teraz, gdy ktoś ze znajomych gubi klucze, zawsze przychodzę z pomocą. Bez trudu otworzyłem zamek – prosty, chociaż duży.
– Popatrz, popatrz... – skomentowała Rita. Nie wiedziałem, czy pochwala moją pomoc, czy wręcz przeciwnie.
Weszliśmy. Wymacałem ręką włącznik. Za malutkim przedpokojem było prosektorium, w którym stały dwa ocynkowane stoły, jeden pusty, na drugim Arkasza. Nawet go do końca nie rozebrali, zostawili w slipkach i podkoszulku. Spieszyli się do domu. To nic, jutro rozbiorą.
Twarz Arkaszy była zapadniętą twarzą nieboszczyka. Obca twarz. Włosy zmierzwione, uklepane na bok. Rita najpierw krzyknęła, potem głęboko odetchnęła i powiedziała:
– Masz grzebień?
Zaczęła go czesać, jakby miało to jakieś znaczenie.
– Wiedziałam, że go zabiją – powiedziała cicho. Z góry lało się światło gołej dwusetki, włosy Arkaszy świeciły się, twarz była straszna, jak z horroru. – I ty jesteś temu winien – ciągnęła. – Oczywiście, to tylko twoja praca. Mógł odmówić, ale w Moskwie mu ufali, a tutaj na miejscu wszyscy milicjanci kupieni. Mówiłam mu, że wcześniej czy później zaczną go podejrzewać, a wtedy nie będą się z nim niańczyć. Dziwne, że tak długo żył. Aleksandra też o tym wiedziała.
– Coś niecoś o nim wiedziała. – Skinąłem głową.
– Więc Porejko też wiedział.
– Możliwe.
– Ona jest jak żmija, jak skorpion...
– Jeśli chciała, żeby on umarł...
– Nie rozumiesz, Jurik. – Rita oddała mi grzebień. – Porejko czekał, aż do Arkadija przyślą łącznika albo zdradzi się inaczej. Zjawiłeś się i już wiedzieli. Może ty się wygadałeś, może coś zrobiłeś.
– Może.
– Wiedziałeś? – W jej głosie słychać było łzy złości.
– Dzisiaj wieczorem poczułem – odparłem – ale nie sądziłem, że tak zagrają.
– Jak?
– Zmuszą, żebym został pół godziny z Porejką i w tym czasie przyślą swoich zabójców. I za jednym zamachem rozprawią się i ze mną, i z nim.
– Przecież z tobą się nie rozprawili – powiedziała Rita. – Ale dlaczego? Nie rozumiem!
– Ja też nie rozumiem. Mają względem mnie jakieś plany.
– Nie kłamiesz?
– Przecież wiesz, że cię nie okłamuję. Inaczej byś tu ze mną nie przyszła.
– Ciebie też powinni byli sprzątnąć. Przecież nikogo się nie boją.
Mimowolnie gładziła Arkaszę po ramieniu. Nagle gwałtownie cofnęła rękę.
– Zimny – powiedziała. – Martwy.
Po jej policzkach popłynęły łzy jak krople deszczu po szybie.
– Mówiłam mu, wyjedźmy, Arkasza... A on swoje. „Mnie nie ruszą. Potrzebują mnie. Dlaczego mieliby się mnie bać?”.
– Teraz właśnie się przestraszyli – powiedziałem. – Mogli założyć, że jest moim łącznikiem. W takim razie jutro będą mnie obserwować, co zrobię, jakich dróg będę szukał. Może nie jestem tu sam?
– Skomplikowana sprawa.
– Wcale nie. To tak jakby postawili tamę na rzece i patrzyli, co zrobi woda, gdzie skręci, czy jest jakieś nowe koryto.
– A gdzie ty skręcisz?
– Nie powiem.
– Nie ufasz mi?
– Boję się o ciebie – odparłem. – Gdy nie wiesz, co chcę zrobić, jesteś stosunkowo bezpieczna. Gdyby cię przesłuchiwali, nic im nie powiesz.
– Głupota – powiedziała Rita. – Teraz najważniejsze to ich ukarać.
– Nic im nie udowodnisz.
– Ale wiemy, że to Porejko.
– Podejrzewamy go tylko. Może Arkadij jeszcze komuś przeszkadzał?
– Komu? Dmuchawcowi? Nie kontaktował się z nimi. Milicji?
– Nie wiem, Rita, słowo honoru, nie wiem.
– Ale ja wiem. Już ja ich załatwię!
– Bądź ostrożna. Wybacz, jeśli zabrzmi to sztucznie, ale gniew nigdy nie jest dobrym doradcą.
– Idź do diabła!
Skoczyła w kąt, gdzie na krześle leżało pomięte prześcieradło. Rozwinęła je, zobaczyłem na materiale brunatne plamy. Ale Rita o tym nie myślała. Przykryła Arkadija razem z twarzą. Znikł, jakby odszedł świadek. Zostaliśmy sami.
– Rita, nie wiesz, gdzie on miał faks? – spytałem. – Potrzebny mi faks. Muszę zameldować o tym, co się stało.
– Nie wiem. On też uważał, że gniew to zły doradca.
– Często tu chodzą pociągi?
– Po co ci?
– Żeby dojechać do Rybińska albo Ryżewa i rano wrócić.
– Rzadko chodzą. Nocą tylko jeden, nie zdążysz wrócić.
– Dobrze. W takim razie muszę iść.
– Coś ty wymyślił?
– Nie wiem. Odprowadzić cię?
– Zostanę tutaj.
Nachyliła się nad stołem, odciągnęła prześcieradło, jakby zasłonięty białą tkaniną Arkadij drażnił ją, potem przysunęła taboret, usiadła obok i zaczęła na niego patrzeć.
– Do widzenia, Rita.
– Zbieraj się stąd, pókiś cały – powiedziała. – Bardzo cię proszę. W imieniu Arkadija też.
– Do widzenia – powtórzyłem i wyszedłem na ulicę.
Niedawno biegłem tą ulicą do szpitala. Szpitalny budynek stał w pewnym oddaleniu od drogi. W oknach było ciemno, tylko w jednym na parterze paliło się światło. Ktoś się tam źle czuł.
Poszedłem na stację. Myślałem, że jeśli nie będzie pociągu, to obok jest dworzec autobusowy i może złapię późny autobus. Na placu przed dworcem czasem stoją lewaki, czekają na spóźnionych pasażerów.
Pieniędzy miałem niewiele, około dwustu tysięcy, ale w bucie schowałem awaryjne trzysta dolarów.
Rita była zbyt spokojna, jakby już podjęła decyzję. Ale sama nie da rady, a pomóc jej, znaczyłoby zdradzić się i położyć akcję. Czułem, że jestem na dobrej drodze, że coś się stanie w ciągu najbliższych dni, właśnie tutaj, i że powinienem uprzedzić o tym pułkownika Misze.
Jutro może być za późno.
Szybko szedłem ulicą, która powinna doprowadzić mnie na dworzec. Mogłem się unieść, polecieć, ale mózg podpowiadał mi, że do szybkich przelotów nie jestem gotowy. Nie wiem, czy w ogóle nauczę się szybko latać. Więc lepiej było biec. Ale nie chciałem biec, żeby nie ściągać na siebie uwagi.
Z tyłu doganiał mnie samochód. Jechał dość wolno. Pomyślałem, że może kierowca się zlituje i podwiezie mnie na dworzec, w końcu to dwa kilometry. Wiedziałem, że idąc, tracę cenne minuty. Może właśnie teraz odjeżdża autobus do Kaszyna?
Jak mogłem być tak nieostrożny?!
Tylko ostatni idiota w takiej sytuacji podnosi rękę i próbuje zatrzymać samochód.
Samochód posłusznie stanął. Podszedłem.
Dlaczego przynajmniej nie udałem, że jestem kimś innym?!
Nachyliłem się nad otwartym oknem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to ten sam milicyjny gazik i ten sam milicjant mówi z uśmieszkiem:
– Siadaj z tyłu. Dokąd?
Wahałem się. Uciekać czy posłuchać? Jak na złość po prawej stronie ciągnął się wysoki płot. Gdy będę przechodził, zastrzelą mnie.
– Dziękuję – powiedziałem.
Tylne drzwi otworzyły się zapraszająco. W środku siedział Jednooki Joe. Poznałem go dopiero po drwiącym jak zwykle głosie.
– Gdzie się wybierasz? Na stację czy na dworzec autobusowy? Milicjant, nie odwracając się, rzucił:
– Nic nie kombinuj. Dobrze strzelam.
Postanowiłem mówić jak najbliżej prawdy. Przecież im nie powiem, że poszedłem pooddychać świeżym powietrzem!
– Chciałem wyjechać. Natychmiast. Gdziekolwiek, jak najdalej od was wszystkich. Jeszcze mi tylko brakuje kryminału. Na pewno mnie oskarżycie.
– Coś ty taki mądry? – spytał Jednooki Joe.
– W końcu jestem najbardziej podchodzącym klientem. Pewnie ci, którzy zabili Arkadija, właśnie tak sobie założyli. Przyjechał jakiś gość, nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Idealny kandydat na zabójcę.
– Po co miałbyś zabijać Arkaszę? – spytał milicjant. – Nawet cię na początku nie podejrzewaliśmy. Przecież puściliśmy.
– A ty z Ritką do kostnicy pobiegłeś. Po co? – dorzucił Joe.
– Chciała zobaczyć Arkaszę! – wykrzyknąłem. – Tak trudno to zrozumieć?
– Podrzucilibyśmy cię na dworzec autobusowy – powiedział drugi milicjant. – Ale ostatni autobus właśnie odjechał. Przysięgam! To gdzie by cię teraz zawieźć? Na komendę?
– Nie róbcie mu tego – powiedział Jednooki Joe. – Czemu go podejrzewacie? On jest kierowcą towarzysza Porejki! Może pan o tym słyszał, sierżancie?
– Obiło mi się o uszy – mruknął milicjant. – Ale on nam się wydaje podejrzany.
– A ty czemu się rozbijasz po nocy milicyjnymi gazikami? – spytałem Jednookiego.
– Patrzcie, jaki ciekawy. Nie pomyślałeś, że się o ciebie martwimy? Że cię szukamy? Nie wiesz nawet, co się może stać z chłopcem w obcym mieście. U nas takich czasem gwałcą! – Zaczął się śmiać. Jeśli milicjanci się śmiali, to bezgłośnie. – Można by cię zawieźć na milicję – ciągnął – ale jakoś tej naszej robotniczo-chłopskiej milicji nie dowierzam. Niby wszyscy powiązani, a mogą mieć swoje interesy. Może któryś zechce robić karierę albo pracuje dla Mielnika? Mam rację, Pietrow?
– Wszystko możliwe – rzekł obojętnie milicjant.
– Więc podrzućcie go do nas, szef chce z nim porozmawiać. Gazik zatrzymał się przed domem Porejki. Przed wejściem czekał na nas Żora.
Kiepsko to wszystko wyglądało. W dodatku jak na złość byłem bardzo zmęczony i moja próba przekonania konwojentów, że wcale nie jestem Jurą, tylko ich własnym szefem, spaliła na panewce.
– Coś mi się oczach mieni – skomentował moje wysiłki Żora do Jednookiego Joe, który na skutek prostej konstrukcji psychicznej był odporny na hipnozę i inne umysłowe oddziaływania.
Zaprowadzili mnie nie do mieszkania, na co w cichości liczyłem (z dowolnego okna na dowolnym piętrze wydostałbym się bez problemów), lecz do piwnicy. Najwidoczniej w kotłowni mieli salę tortur.
Piwnica piętrowego kamiennego domu była przerobiona na kotłownię. Ale zostało tam również trochę miejsca na celę rodem z filmów grozy – za ciemnymi metalowymi drzwiami, które otworzyły się z okrutnym skrzypieniem, był długi pokój, po tylnej ścianie ciągnęły się kable i rury, pośrodku stała szkolna ławka, a przy niej krzesło.
Naprzeciwko stołu, bliżej drzwi, stał taboret, taki jak w kostnicy, ale niebieski. Mój węch od razu wyróżnił kilka starych oraz świeżych zapachów – palenia, strachu, krwi, tępego okrucieństwa...
– Siadaj – powiedział Jednooki Joe, wskazując taboret.
– Po co?
Żora wyciągnął pistolet. Prawdziwy pistolet. Żarty się skończyły.
Wszedł Porejko. Wyglądało na to, że nie kładł się spać, ale i tak był gotów do walki. Na mój widok ucieszył się. Nie zaczął się czesać, tylko wszedł za ławkę i przysiadł na krześle niczym członek prezydium, który spóźnił się na uroczyste posiedzenie. W ręku miał dyktafon, który położył na stole.
– Dzielnie się spisaliście.
– Sam się prosił – rzekł ze śmiechem Joe. – Biegł na stację, a my jechaliśmy za nim.
– Wiem. – Porejko kiwnął głową. – Uciekał...
– A my za nim. Myślimy, trochę się poganiamy, a tu on staje i macha ręką, żebyśmy się zatrzymali. No to go podwieźliśmy.
– Pieniędzy miał dużo?
– Znaleźliśmy dwieście tysięcy.
– Mieszkanie Arkaszy przeszukaliście?
– Pusto.
– Idioci, albo źle szukaliście, albo zdążył sprzątnąć. Powinien mieć pieniądze i broń.
– Nie miał! Dobrze patrzyliśmy, Trofimycz.
– Źle. Zresztą nieważne. Spojrzał na mnie.
W piwnicy paliła się tylko jedna goła żarówka, za plecami Porejki. Dzięki temu on widział mnie dobrze, a ja go z trudem.
– A więc zabiłeś swojego brata – zagaił. – A potem uciekłeś. O co wam poszło?
– Niech pan da spokój – powiedziałem. – Dobrze pan wie, że nie ja go zabiłem. Po co miałbym to robić?
– Tego właśnie chcemy się dowiedzieć.
– Przecież pan wie, że w tym czasie byłem z panem. Powiem to każdej milicji.
– Już mówiłeś. I kto ci uwierzy? Jesteś tu obcy. Obserwator. Ale pewnie chcesz żyć. Chcesz?
– Chcę.
– W takim razie będziesz musiał się przyznać. Napiszesz wyjaśnienie, że zabiłeś w bójce, po pijanemu, z powodu Margarity Sawieliewej, kobiety swojego przypadkowego znajomego.
– Ciotecznego brata – poprawił Jednooki Joe, sądząc, że szef się pomylił.
– Nie wtrącaj się – machnął ręką Porejko. I ciągnął: – Po pijanemu. Obaj jesteście kryminalistami i narkomanami. Nie obawiaj się, trawkę wam do mieszkania podłożymy. Znajdą jutro w czasie rewizji.
– Dobrze – powiedziałem ugodowo. – Czego pan ode mnie chce?
– Chcę się dowiedzieć, kto cię do nas przysłał, za czym tu z Arkadijem węszyliście, kto jest z wami w kontakcie. Powiesz, puścimy. Będziesz się zapierał, zrobimy z ciebie siekaniec, oddamy na milicję, a tam cię zastrzelą przy próbie ucieczki. Rozumiesz, ja w tym mieście nawet zabijać nie muszę. Wszystko robią za mnie.
– Kto zabił Arkaszę? – spytałem.
Porejko udał, że nie słyszy.
– Zacznijmy od początku – rzekł. – Twoje prawdziwe imię, nazwisko i inne dane. Nigdzie się nie spieszymy, wszystko z ciebie wytrząśniemy. Mamy na to medyczne sposoby, słyszałeś pewnie, jeden zastrzyk i będziesz marzył, żeby nam o wszystkim opowiedzieć.
– Słowo honoru, to jakieś brednie – odparłem. – Jak się dowiem, kto zabił Arkaszę, zabiję.
Porejko westchnął.
– Od Ritki się nasłuchałeś w kostnicy? Dużo niepotrzebnych rzeczy wtedy mówiliście.
Idiota! Jestem skończonym idiotą. Przecież to oczywiste, że podsłuchiwali!
– To jak, będziesz mówił?
Nie zrozumiałem, dlaczego przymknął oczy i zerknął na stojącego za moimi plecami Joego. I dlatego nie byłem przygotowany na cios. Taki cios, który zwalił mnie z taboretu na podłogę.
Nokaut totalny – to znaczy teraz tak sobie o tym myślę. A wtedy myślałem tylko, że dostaję kopniaki w plecy i nerki. Próbowałem się odtoczyć, schować w kąt, wstać, ale oni mi nie pozwalali, od razu zwalali na podłogę. Chciałem tylko osłonić się przed gradem ciosów. Bezskutecznie.
Ocknąłem się, gdy przestali mnie bić – na rozkaz Porejki.
Nie słyszałem, co powiedział, zrozumiałem tylko, że nastąpiła przerwa. Niechby nawet malutka, ale to była jedyna okazja, żeby zebrać wszystkie siły, nie pozwolić im nade mną zatriumfować.
Leżałem nieruchomo. Dopóki tak leżałem, oni nie wiedzą, czy się przypadkiem za bardzo nie postarali.
– Ej! – dobiegł mnie z oddali głos Porejki. – Wstawaj, coś się tak rozłożył?
Teraz będę musiał pocierpieć, ale już świadomie. Zawsze szybko dochodzę do siebie. To efekt częstych, rozpaczliwych bijatyk w domu dziecka. Najważniejsze, żeby przeciwnik mnie nie docenił, był pewien, że jestem słabszy. Niech sobie myśli, że nic mu z mojej strony nie grozi. Ja w tym czasie w myślach sprawdzałem uszkodzone i obolałe zakątki mojego ciała. To tak jakby zbiegali się do mnie gońcy z raportami – rozbity policzek, rozcięty łuk brwiowy, siniaki na plecach, boląca nerka... Moi ziemscy bracia nie mają takich zdolności. I nie umieją, tak jak ja, odesłać gońców z powrotem, by ciało, wykorzystując rezerwy, zaczęło naprawiać wszystkie wewnętrzne uszkodzenia... Policzek i łuk brwiowy poczekają...
– Popatrz no, co on tam udaje – usłyszałem głos Porejki.
Wiedziałem, że teraz spadnie cios. Jak to bywa w chwili szczególnego zagrożenia, pojawiło się we mnie przeczucie i wiedziałem, co ze mną zrobią.
Uderzy mnie w plecy, po żebrach.
Żebra, rozluźnijcie się! Mięśnie, rozsuńcie! Wchłońcie cios!
Zabolało, ale nawet nie drgnąłem.
– Co robisz! Przestań! – Porejko widocznie przestraszył się mojej nieruchomości. – Żorka! Gdzie jest woda?
– Na górze.
– Na jakiej górze, do cholery, za drzwiami w kotłowni jest kran!
– A w co nabiorę?
– Za minutę masz tu być z wodą!
Porejko pochylił się, przewrócił mnie na plecy, uchylił powiekę. Przewróciłem oczami. Zaczął szukać pulsu.
Nie jestem joginem i nie umiem zatrzymać pulsu, ale mogłem go przyspieszyć lub spowolnić... spowolnić i sprawić, żeby stał się ledwie słyszalny.
– Jeśli go zabiliście – powiedział cicho Porejko – jeśli go, łajzy, zatłukliście, to już po was! Idioci!
– Ręką go biłem! Przecież nie kamieniem! Co mu się mogło stać? – rozległ się płaczliwy głos przerażonego Joe.
– Nie trzęś się tak! Jak Arkaszę zabijałeś, to się nie trzęsłeś. – Arkaszkę to nie ja! Przysięgam! To Żorka! Ja tylko zadzwoniłem do drzwi. Przecież pan wie, że ja nie umiem nożem.
– Gdzie ten cholerny Żorka! Zabójca się znalazł, szlag by go! Zamiast Żory pojawił się inny świadek.
– Słyszę hałas i zastanawiam się, dlaczego go słyszę. – Poznałem głos Rustema. – Wykupiliście cały dom? Nie ma tu obcych?
– Nie ma – odparł Porejko. – Przepraszam, Rustemie Borysowiczu, nie chcieliśmy pana obudzić. Prowadzimy tutaj małe śledztwo...
– Tak, tak, tak. Słyszałem wasze śledztwo z daleka. Co za wspaniałe metody! – Głos Rustema przeszedł w wysoki krzyk. – Domorośli enkawudziści! Beria się znalazł!
– Przepraszam – zaprotestował niepewnie Porejko. – Prowadziliśmy śledztwo...
– To nie śledztwo, tylko tortury.
– Jestem prawie pewien, że to agent organów.
– A on co na to?
– Milczy, bydlak. – I dobrze robi.
Pochylił się nade mną. Poczułem zapach drogiej wody kolońskiej, śmierdzącego potu, koniaku i szaszłyków. Mój Boże, co za kombinacja! Poklepał mnie po policzku, mocno chwycił palcami za szczękę, żeby otworzyć mi usta, i powiedział:
– Żyje i będzie żył. Ale proszę was, kochani, byście mu już żadnej krzywdy fizycznej nie robili. Ten chłopak nam się przyda.
– Nie można mu ufać!
– Nie mam zamiaru mu ufać, tylko z nim pracować. Słyszysz? – zwrócił się do mnie.
Już chciałem potwierdzić, ale się powstrzymałem.
– Słyszysz – odpowiedział sam sobie Rustem. – Mądry chłopak. Leż, odpoczywaj. A pan, Porejko, będzie z nim rozmawiać tylko wtedy, gdy on sam zechce. Niech pan przyśle waszą konkubinę, żeby przemyła mu rany i przyłożyła plastry.
– Nie mogę go odesłać ze wszystkimi. Ludzie się będą dziwić.
– Nie pytam o radę – odparł Rustem. – Są rzeczy, których nie musi pan wiedzieć... Jestem zmęczony, próbuję spać, a pan tu urządza katownię. Wstyd!
Usłyszałem, że Rustem wychodzi, i przestraszyłem się. Miałem ochotę krzyknąć, żeby mnie nie zostawiał, bo mnie zabiją. Ale leżałem. Strach też można wytrzymać.
– I co robimy? – spytał Jednooki Joe.
– Nic, zamknij go tutaj, niech sobie poleży.
– Nie będzie pan budził Aleksandry?
– Zwariowałeś? Myślisz, że Rustem mówił poważnie? A ten niech tu gnije.
Joe się nie odezwał.
– Ledwie znalazłem – odezwał się od drzwi Żora. – Na pierwszym piętrze była karafka! Wyjąłem z niej kwiaty.
– Zabiję! – ryknął Porejko. – Gdzieś ty się, gadzie, wałęsał? Żora coś tłumaczył, ale Porejko mu przerwał:
– Dawaj mi tu zaraz!
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła – Porejko grzmotnął karafką o cementową podłogę. Zaraz potem zastukały kroki. Porejko wybiegł.
– Co on? – spytał szeptem Żora.
– Poszedł won! – krzyknął Jednooki Joe.
– Jasne – powiedział pokornie Żora.
– Idziemy. – Joe był zły.
– A ten?
– Z nim się jutro naczalstwo policzy.
– Ale przecież obiecaliśmy Pietrowowi, że go zawieziemy na milicję. Jak już obrobimy. Potrzebują klienta, który załatwił Arkadija.
– Obejdą się.
– Będą źli.
– Nie na ciebie.
Joe wyszedł.
– Światło gasić? – zawołał za nim Żora.
– Gaś, gaś!
Zapadły ciemności. Potwornie zaskrzypiały drzwi. Żora wyszedł. Usłyszałem przekręcanie klucza w zamku i burczenie zza drzwi: „No i o co mu chodzi? Przecież przyniosłem wodę, jak kazał...”.
Gdy wszystko ucichło, wstałem i zapaliłem światło. Potworny ból – chyba jednak odbili mi nerki. Potem sprawdziłem, czy drzwi są dobrze zamknięte. Były.
Znalazłem w kącie jakąś brudną kurtkę. Złożyłem ją, zgasiłem światło, położyłem się na podłodze, kładąc kurtkę pod głowę. Msiałem pospać przynajmniej kilka godzin, żeby zregenerować organizm.
Zmusiłem się, żeby nie myśleć. Zmusiłem się do zaśnięcia.
Obudził mnie ból, który czułem również we śnie – śniły mi się upadki, walka, tortury. Mimo wszystko udało mi się nieco podreperować. Nawet siniaki i zadrapania się podgoiły.
Musiałem się ruszyć, wiedziałem, że tylko w ruchu moje mięśnie zdołają pokonać jednostajny ból. Dowlokłem się do włącznika. Światło było ostre, martwe. Zapachy powodowały mdłości.
Obejrzałem tę część piwnicy. Nie da rady się stąd wydostać. Niestety, nie byłem supermanem, nie potrafiłem rozwalać ścian.
Wobec tego zacząłem się gimnastykować. Musiałem być gotowy do następnego spotkania z wrogami. Przeciągałem się, masowałem mięśnie... Czułem takie pragnienie, że niemal zapominałem o głodzie. Próbowałem rozerwać się pustymi rozważaniami. Dlaczego zabili tylko Arkadija, a nade mną się zlitowali? Przecież nas obu podejrzewali o kontakty z milicją. Miejsca w piwnicy wystarczyłoby dla dwóch. A już na pewno kulawy Arkadij stanowił mniejsze zagrożenie niż ja.
Nie domyślałem się wtedy najważniejszego, lecz wiedziałem, że nic się tu nie dzieje bez powodu i pojawienie się wszechwładnego Rustema, który tak nieoczekiwanie mnie obronił, ma jakieś proste wyjaśnienie.
Ale nie byłem nawet na krok bliżej od rozwiązania zagadki niż wtedy, gdy przyjechałem do Miechowska.
Czy się bałem? Czy liczyłem na wybawienie? Oto wpada do Miechowska wujek Misza na czołgu i robi porządek...
Po pierwsze, wątpliwe; po drugie, mogłoby tylko zaszkodzić. Wtedy przestępcy wycofaliby się, zatarli ślady i przyczaili. I byłoby po operacji. Jeśli czekające nas wydarzenia są poważne, wujek Misza, który już poświęcił Arkadija, nie zawaha się zrobić tego samego ze mną. W końcu jestem weteranem. Zginąłem już w Abchazji. A może w Naddniestrzu. Kto będzie szukał chłopaka z domu dziecka?
Nie bałem się, ale zrobiło mi się smutno.
Próbowałem sobie wyobrazić, że w laboratorium Katrin z Tamarą siedzą i piją kawę. Jak tam nasz Garik? – zastanawiają się. Nie tęskni za nami w podróży służbowej? Tęsknię, tęsknię... ale nie mogłem zobaczyć tego miłego obrazka. Ciągle stawała mi przed oczami straszna scena w kostnicy. Rita płacząca nad martwym Arkadijem. Żeby jej tylko nie ruszyli... i żeby ona nie narobiła sobie kłopotów...
Czas się wlókł. Położyłem się na zimnej podłodze, wstałem, żeby pomacać rury – gorące były suche, jedna – zimna i wilgotna. Z żadnej nie kapało.
Zapragnąłem podejść do drzwi, narobić rabanu i uświadomić tym łajdakom, że nie ogłaszałem strajku głodowego.
Która godzina? Ósma rano. Pora wstawać.
Musiałem załatwić potrzebę fizjologiczną w kącie piwnicy. Było mi wstyd, pomyślałem, że jak tu wejdą, będą się śmiać.
Potem postanowiłem się jeszcze przespać, ale nic z tego nie wyszło, za bardzo chciało mi się pić. Zacząłem liczyć. Doliczyłem do czterech tysięcy ośmiuset – pomyliłem się może ze dwa razy. Potem się obudziłem. A jednak można się uśpić!
Było prawie południe.
O wpół do drugiej, gdy już rozważałem, czy odgryźć sobie palec, żeby napić się krwi, usłyszałem kroki. Drzwi zaskrzypiały i stanął w nich Żora z pistoletem. Wolał nie ryzykować.
Siedziałem na podłodze, oparty plecami o ścianę, z daleka od wejścia.
– Żyjesz? – spytał Żora.
Rzucił mi plastikową butelkę z pepsi.
– Podziękuj Rustemowi Borysowiczowi – powiedział. – To on cię kazał napoić, bał się, że nie dożyjesz do święta.
Stał, jakby czekał. Nie próbowałem sięgnąć po butelkę, bo na pewno wymyślił jakiś podły podstęp. Znudziło mu się czekanie i rozkazał:
– Pij, bo zabiorę!
Patrzyłem na niego i milczałem. Zwierzęta jego pokroju nie wytrzymują uporczywego spojrzenia.
– To siedź w swoim gównie! – krzyknął ze złością, wyskoczył za drzwi, oparł się o nie całym ciałem, zamykając. Pewnie się bał, że zdążę chwycić za klamkę.
Nie miałem na to siły.
No i nie dowiedziałem się, jaki podstęp szykował.
Gdy drzwi się zamknęły i Żora odszedł, sięgnąłem po butelkę. Plastikowa, przyjemnie chłodna, leżała na wyciągnięcie ręki. Powoli przytoczyłem ją do siebie. Odsuwałem moment rozkoszy, może nie do końca w niego wierzyłem, bałem się, że w środku będzie nie pepsi, tylko na przykład mocz. To by było do nich podobne.
Ale butelka miała fabryczną zakrętkę, którą z trudem odkręciłem. Pepsi zaszumiała i wylała się przez brzeg. Spijałem pianę, wsysałem ją. Poczekaj, nie pij, nie rzucaj się, zdążysz. A więc mnie nie zabiją, nie poiliby przyszłego trupa. Miły i dobry człowiek z tego Rustema, taki łaskawy! No nie, tacy jak oni nie znają współczucia, musiał mieć jakiś cel – może w pepsi jest serum prawdy, które wywoła u mnie nadmierną, niekontrolowaną gadatliwość. Ciekawe, czy mógłbym się powstrzymać? Po kilku łykach pocieszyłem się myślą, że nawet jeśli znajdą sposób, żeby mnie złamać, nie mam im nic ciekawego do powiedzenia. Że w Moskwie coś podejrzewają z powodu znikania w niektórych miastach weteranów ostatnich wojen? Zarówno generał, jak i Rustem są o tym doskonale poinformowani. Że Miechowsk został wybrany jako jeden z możliwych przyszłych punktów znikania ludzi? Na to są pewnie przygotowani. Najważniejsze, że nie wiemy, po co i dlaczego się to dzieje.
Wyznaczyłem sobie granicę – najwyżej ćwierć butelki. Była półtoralitrowa, więc długość dłoni licząc od góry. Gdy zmuszałem się, żeby zakręcić, zastanowiłem się, czy dobrze robię. W końcu jestem odwodniony i jako chory potrzebuję dużo płynu. Chyba nie będą mnie tu trzymać tydzień? Wypiję połowę. Zostanie mi prawie litr.
Potem znowu położyłem się na podłodze, tym razem pogodzony ze sobą. Zrobiłem próbę lewitacji. Uderzyłem w niski – dwa metry od podłogi – sufit.
Sunąc rękami po suficie, przewędrowałem z jednego końca piwnicy na drugi jak mucha, po czym zsunąłem się po ścianie. No, nieźle, trzeba rozwijać swoje talenty, może niedługo przyda mi się umiejętność chodzenia po suficie.
W tym samym momencie przestraszyłem się, że mogą mnie podglądać. W piwnicy jedynym otworem była wprawdzie kratka wentylacyjna, ale w końcu współczesna technika czyni cuda. Zdekoncentrowałem się i spadłem na podłogę. Bolało gorzej niż po przesłuchaniu.
Gdy już się wyleżałem i nawsadzałem sobie, ile wlezie, w charakterze pocieszenia łyknąłem pepsi.
Dzień chylił się ku końcowi. A oni nawet o mnie nie pomyśleli.
Znowu się przespałem, próbowałem nawet stworzyć wiersz dla Katrin, ale brakowało mi natchnienia.
Wieczór minął jak w ciężkiej mgle, pamiętam jedynie szczere współczucie dla hrabiego Monte Christo, który siedział w takiej celi jakieś dziesięć tysięcy razy dłużej niż ja.
Tak minął dzień, który w prawdziwej powieści się pomija, pisząc: „Nazajutrz...”.
Nastała noc, w butelce został mi ostatni łyk.
Byłem niemal pewien, że wszystko rozstrzygnie się jeszcze tej nocy.
Dlatego, gdy w końcu po mnie przyszli, byłem gotowy. Nie udawałem bohatera, siedziałem spokojnie pod ścianą, wdychając miazmaty, które nagromadziły się w piwnicy w ciągu ostatniej doby.
Żora, który po mnie przyszedł, nie wchodził. Zaklął i kazał mi wyłazić.
Za drzwiami czekał Jednooki Joe. Bali się, że będę się bił i ucieknę. Nic z tego – nie miałem zamiaru zawalić odpowiedzialnego zadania powierzonego mi przez wujka Misze.
Joe zręcznie założył mi kajdanki. Wpadłem. Nie spodziewałem się czegoś podobnego i nie byłem na to przygotowany. Nie umiałbym się ani z nich uwolnić, ani w nich latać.
– Idź – powiedział Joe.
Szedł za mną z pogardą, choć nie sądzę, żebym był aż tak brudny i ohydny. Co się zaś tyczy dwudniowego zarostu, to zauważyłem, że jest bardzo modny u telewizyjnych spikerów.
Na ulicy było ciemno. Druga w nocy. Miasto spało, nawet większość latarni wyłączano tu po dwunastej – porządni ludzie nie szwendają się po północy.
Myślałem, że wsadzą mnie do mojego ulubionego mercedesa, ale nie. Przed domem stała zwykła ciężarówka, którą w towarzystwie Joego dojechałem do stacji.
Prowadzili mnie po pustych torach. Czasem przechodziliśmy pod światłem reflektorów. Nieoczekiwanie przemówił megafon i senny kobiecy głos polecił podstawić skład na tor trzeci.
Doszliśmy do wagonu chłodni. Stał na końcu jednego z bocznych torów, wparty w drewniany ogranicznik.
Drzwi były odsunięte.
– Właź! – rozkazał Joe.
– Zdejmiesz mi kajdanki?
– Jak będzie trzeba, to ci zdejmą.
– Gdzieś będziemy jechać?
Joe uderzył mnie w szyję. Nie zdołałem odpowiedzieć. Więcej nie mówił nic, ale mnie podsadził – człowiekowi w kajdankach trudno samemu wejść do wagonu.
W chłodni było pusto i pachniało środkami dezynfekcyjnymi.
Usłyszałem pisk hamulców. Ktoś przyjechał.
W drzwiach wagonu pojawił się tors. Z tyłu oświetlały go światła stacji. Rozpoznałem Porejkę po charakterystycznym geście – zaczesywał swoje trzy włoski.
– Jeśli chcesz przeżyć – powiedział – nie odzywaj się. Zaraz przyjdą tu moi chłopcy. Na twoje szczęście nie wiedzą, że zdradziłeś naszą organizację. Z wami w wagonie pojedzie Joe i jeśli się odezwiesz, opowie chłopakom, że zabiłeś Arkaszę i pracujesz dla glin. Jasne?
Wszystko było jasne, a rozmawiać z nim nie miałem ochoty.
Poczułem dreszcz emocji – zaraz się wszystko wyjaśni! Nie zabili mnie i mamy gdzieś jechać.
Dokąd? Jeśli mnie nie zabili, to znaczy, że doczekam się odpowiedzi. I tak chciałem powiedzieć Porejce: „Oczywiście, że będę grzeczny, zrobię wszystko, żeby mnie nie bili i nie krzywdzili, ponieważ bardzo chcę się dowiedzieć, co za podłość wymyśliłeś”.
Drzwi do wagonu zasunęły się i zamknęły. Najpierw nie zrozumiałem dlaczego, ale potem usłyszałem na zewnątrz nowe głosy. Widocznie ktoś znowu przyjechał.
Przemawiał generał. Jego piskliwy głos szarpał słowa, wyciągał je ze zdań jak nitki z nadprutego swetra.
– Ojczyzna na was liczy! Jej przyszłość jest w waszych rękach! Teraz, w dni poniżenia i hańby, do których doprowadzili ci, którzy zniszczyli Związek Radziecki...
Przestałem słuchać. Kolejny wstępniak z gazety „Patriot”.
– „Oto ostatnia parada!” – zaintonował nagle generał.
Ktoś podchwycił pieśń. Dołączył się jeszcze jeden głos, ale nie brzmiało to zbyt podniośle.
Odezwał się Rustem Markow:
– Po wykonaniu zadania każdy otrzyma kompensatę w wysokości dziesięciu minimalnych płac, z czego czterdzieści procent w walucie wymienialnej. Nie wątpię w wasze ideały, za które oddał życie Pawlik Morozow i Pawka Korczagin, ale rozumiem, że każdemu potrzebna jest materialna zachęta.
– Mam nadzieję, że nasza wyprawa została utrzymana w tajemnicy – rzekł Porejko. – Czy któryś łajdak się komuś wygadał? Matce, kochance, kotu? Nie bójcie się, nic im nie zrobimy. Ale musicie rozumieć, że los naszej szlachetnej misji zależy od jednego nieostrożnie wypowiedzianego słowa. Jeśli któryś wspomniał, że wyjeżdża, niech się przyzna, wraca do domu, kładzie się spać i zapomni.
Milczenie.
– Więc nikt?
– Nikt – odezwał się ktoś.
– W takim razie do wagonów, przyjaciele! To był głos samego Rustema.
– Wspaniali chłopcy! – wykrzyknął cienko generał.
Drzwi chłodni odsunęły się i do wagonu zaczęli wchodzić mężczyźni, głównie młodzi. Słabo ich widziałem.
– Siadajcie na podłodze – polecił Jednooki Joe, który wszedł jako jeden z pierwszych. – Zaraz ten wagon przyczepią do składu.
Zaczął nas liczyć.
– Dwudziestu dwóch – powiedział, wychylając się na zewnątrz.
Siedziałem w kucki w kącie wagonu, a ci, którzy mnie zauważali, przyglądali mi się ze zdumieniem. Ręce schowałem pomiędzy kolanami, żeby nie było widać kajdanek.
Niektórzy witali się ze mną. Odpowiadałem albo kiwałem głową. Joe zerkał na mnie bez słowa.
– Jeszcze ktoś? – spytał.
– Zaraz, jedną chwilę – powiedział Porejko.
Jakiś samochód – sądząc po odgłosie silnika gazik – gwałtownie zahamował. Rozległ się głos znajomego milicjanta Piętrowa:
– Bierzcie ładunek!
Słychać było, jak krzątają się przy samochodzie. Trzasnęły drzwi.
– Zjeżdżać mi stąd! – rozkazał Porejko.
Gazik odjechał, a Żora i Porejko podsadzili i wepchnęli do wagonu kobietę. Miała skute ręce. Była nieprzytomna i zwaliła się przy drzwiach.
Spodziewałem się, że będzie tu Rita, ale do końca miałem nadzieję, że nie biorą kobiet. Jednak wzięli.
W wagonie był półmrok, ktoś się nachylił.
– Kto to? – zaciekawił się chłopak z rogu.
– Czy to nie Ritka Sawieliewa? – spytał ktoś inny.
– Przerwać rozmowy! – rozkazał Joe. – Zaraz zrobi się ciemno. Kilka minut musicie wytrzymać.
– Co, nie ma tu żarówki? – zdziwił się ktoś.
– Nie wiedzieli, że będziesz jechał. Jak nas przyczepią do składu, będzie energetyka – wyjaśnił któryś.
– Zgadza się – potwierdził Joe.
Szczęknęła zasuwa. Zamknięto wagon od wewnątrz.
– Wszyscy siadają na podłodze. I cisza – polecił Joe.
Moją uwagę przykuł cichy, delikatny szum. Podniosłem głowę i pod sufitem zobaczyłem niewielki zasłonięty siatką otwór. Stamtąd płynął gaz.
– Hej, chłopaki – powiedziałem. – Słuchajcie, idzie gaz! Ktoś się nerwowo zaśmiał.
– Nie puszczaj gazów, to nie będzie szedł – zażartował któryś i wszyscy zarechotali.
Poczułem niemal nieuchwytny zapach gazu i lęk przed nim, ale nic nie zdążyłem powiedzieć, gaz działał piorunująco.
Podniosła mnie lekka, czuła dłoń, wznosiłem się, kołysząc, nad ziemią, coraz szybciej i szybciej, aż przestałem istnieć.
Kania
W trzecim plutonie był przygłup, na którego wołali Papuga. Mówił: „Deszczyk by się przydał. Jak deszczyk spadnie, trawa się podniesie”. Kania myślał, że Papuga jest z baptystów. Nie wiedział dokładnie, kim są baptyści, ale wiedział, że tacy tu długo nie żyją. Tak też się stało. Gdy odparli atak, Papuga poszedł za potrzebą i wtedy go nakryli. A potem jego głowę wrzucili za wał i jeszcze, łajdaki, wybrali dzień, kiedy się nie walczyło. Ludzie tak nie robią. Ale czy to są ludzie?
Początkowo trzeci pluton chciał Papugę pomścić. Nie żeby go lubili, w końcu komu ten Papuga był potrzebny! Ale dowódca roty powiedział: „Zapomnijcie, chłopcy, o tym ptaszku. Nie chcę ryzykować waszego życia przez jednego trupa bez głowy”.
Głowę Papugi zakopali za klombem sanatorium. Oczywiście nie był to ani prawdziwy klomb, ani prawdziwe sanatorium, ale podobno kiedyś przyjeżdżali tu baronowie i nawet zdarzały się pojedynki.
Kani się nudziło i dusza go bolała. Zdarza się przecież, że dusza boli. Czuł się tak, jakby za sekundę miał poznać sens własnego życia, a zamiast tego pokazali mu nudny film o cudzej śmierci.
Pluton urządził Papudze stypę. Wszystkim wydano wódkę. Kania pił ze swojej wspaniałej czary. Robi się je z czaszek, ale handlowanie ludzkimi czaszkami to grzech – trzeba je albo zdobyć na wrogu, albo dostać w spadku po towarzyszu. Kania miał czaszkę ichniego wojewody albo jakiegoś innego dowódcy. Gdy zarąbał go w walce wręcz, przychodzili tamci, proponowali wymianę. Kania się oczywiście nie zgodził. Oczyścił czaszkę z mózgu, wysypał piaskiem, potem opiłował jak należy i wysłał przez ordynansa do sztabu. Tam Gołąb ozdobił czaszkę cieniutkim paseczkiem złota. Cenna rzecz.
Giermek dowódcy korpusu przychodził do Kani, prosił w imieniu swojego pana. Też mu się nie udało. Czaszka była rzeczą nie tyle cenną, ile zaszczytną. Żołnierze mają niewiele cennych rzeczy, a gdy zginą, cały ich dobytek przechodzi na tych, którzy zginą później. Bo giną wszyscy, nawet muchy – jedni ze starości, inni od strzały albo topora. Kania nigdy jeszcze nie widział człowieka, który zmarłby ze starości, zresztą od chorób ludzie też umierają rzadko – na pewno nie na pierwszej linii. Może zdarzało się to daleko na tyłach, w mieście.
Wódka nie upijała. Smakowała normalnie, jak wódka, ale nie działała. Niektórzy opowiadali, jak się dawniej piło, jak hulali z kobietami... Czego to nie opowiadali! Kania był za młody, żeby tak pamiętać. Zawsze był tutaj, na pierwszej linii. Nie żeby od urodzenia, ale jak daleko sięga pamięcią, zawsze był żołnierzem. Obrońcą ojczyzny. Na tym polegał sens jego życia, jego honor. Gdyby porzucił stanowisko, opuścił swój posterunek... Niechby go rozszarpały niewinne dusze tych, których wydał na pastwę wroga!
Zaraz po stypie przyszedł dowódca roty Szundaraj, skośnooki, gęba jak księżyc (skąd się tacy biorą?), ale przebiegły, swój, jak trzeba coś zdobyć dla roty albo chronić ludzi – bezcenny. Kani było wszystko jedno, czy to Szundaraj, czy Hannibal, byle swój człowiek i prawdziwy patriota. Skąd mu przyszło do głowy słowo „Hannibal”? Często pojawiały się w jego umyśle niezrozumiałe słowa, nawet obrazy. To się zdarza każdemu. Można nie zwracać na nie uwagi. Niektórzy chodzą do pułkowego kapłana, on wyjaśnia albo robi zastrzyk. Najczęściej wystarczało pogadać – Wawiła tłumaczył kiedyś Kani, że wizje i słowa pochodzą z minionego życia. Jak uczy religia, każdy człowiek rodził się tysiące razy i tysiące razy umierał. Bronił swoich bliskich albo był chmurą na niebie. To skomplikowana nauka, nie każdy może zrozumieć. I z tego minionego życia dochodzą czasem niezrozumiałe wspomnienia. Człowiek przecież był kiedyś owadem. Co nie zwalnia go od odpowiedzialności przed narodem i rodziną.
Szundaraj zebrał młodszych dowódców w swoim sztabowym dole.
Dół był porządny, głęboki na wzrost człowieka. Podłoga wysypana piaskiem, na brzegach rozłożone materace z pianki, miejsca do spania dla Szundaraja i jego sztabu. W sztabowym dole, zwanym bunkrem, stały dwie ławki i stół przyniesione kiedyś z miasta.
Szundaraj zawsze chodził w kamizelce ochronnej, co prawda starej, poprzecieranej, metal wystawał, ale rzemienie były porządne, mocne. I miał jeszcze kask, a raczej hełm, ale hełmy miało wielu.
Szundaraj rozłożył na stole sztabówkę, poprzecieraną na zgięciach i podklejoną papierem, upstrzoną strzałkami, liniami i punktami. Zorientować się w takiej mogą tylko starzy wojacy, ale młodsi dowódcy są zazwyczaj starymi wojakami.
Było czterech dowódców plutonów, trzech sierżantów i jeden adiutant roty Mordwin, tchórz. Dziwne, że człowiek może być taki tchórzliwy, gdy trwa ostatnia sprawiedliwa wojna o uratowanie narodu. „Ja tak myślę – powiedział kiedyś Szundaraj – że my tu jesteśmy ochotnikami, a ty trafiłeś z mobilizacji”. Mordwin tylko się krzywo uśmiechnął i wyszedł. Wszyscy myślą, że Mordwin jest nikim, ale Kania ma wątpliwości. Kiedyś podzielił się nimi z Szundarajem, a dowódca zasłonił mu usta swoją szeroką dłonią i wyszeptał: „Chcesz żyć, umiej milczeć”.
Wołali jeszcze doktora, ale doktor nie przyszedł, powiedział, że ma robotę w lazarecie.
To zrozumiałe. Ma wagon i jeszcze wózek rannych.
– Wracam ze sztabu pułku – powiedział Szundaraj. – Nasze sprawy idą tak sobie. Musieliśmy zostawić wzgórze Łysa.
Już o tym wiedzieli. Na Łysej zginęli chłopaki z sąsiedniej roty, Kania się tam nie bił, przesiedział cały bój w zasadzce, ale to nie jego wina, taki był rozkaz, cały pluton siedział. Przeżyli, ale było im wstyd.
– A co robić? – spytał dowódca drugiego plutonu, Zołotucha. – Sam tego ich smoka widziałem.
– Bzdury, nie mają żadnego smoka – przerwał mu Szundaraj. – W sztabie twardo mi zapowiedzieli, żeby takie plotki tłumić w zarodku. To bajki.
– Ogień mu z paszczy leci – powiedział Zołotucha.
– I nie sposób go zobaczyć – dorzucił Kania. – Cały jest w dymie, nie wyłazi.
Szundaraj tylko westchnął. Gdyby przed nim siedzieli szeregowcy, już on by im dał za ten upór, ale co zrobić z tymi weteranami, którzy przeszli takie walki, jakie żadnemu szpakowi się nie śniły?
– Dosyć – uciął. – Nie rozmawiać mi tu o smokach, gadajcie sobie, ale nie przy mnie. Nie mam zamiaru wyjść w oczach dowództwa na ofermę.
Popatrzył w górę i wzniósł otwartą dłoń w stronę wiecznie szarych monotonnych chmur. Wszyscy wstali i złączyli pięty, zamierając na sekundę.
Wielki wódz nigdy nie śpi, patrzy z góry, z podniebnej wysokości, przenikając ziemię ostrym spojrzeniem aż do samego środka.
Dowódcy plutonów wiedzieli swoje. Widzieli smoki, słyszeli o podziemnych czerwiach z ludźmi w środku. Gdyby słudzy ciemności, agresorzy nie mieli takich diabelskich wynalazków, czy wtedy nasi by się cofali, walcząc o każde wzgórze?
– Kiedy zacznie się czas boju? – spytał Zołotucha.
Wszyscy wiedzieli, ale odwrócili się w stronę Szundaraja, żeby usłyszeć potwierdzenie.
– Będzie znak.
Młodsi dowódcy już czuli, że znak nadchodzi, i zamarli w oczekiwaniu na ten moment.
Wtedy nad brzegiem sztabowego dołu pojawiła się lśniąca postać feldjegra.
– Żyjecie, trzecia roto? – zapytał.
Feldjeger miał na twarzy metalową maskę. Usta wycięte w kształcie uśmiechniętego półksiężyca, na policzkach namalowane róże.
– Żyjemy, żyjemy. Schodź – zaprosił go Szundaraj. Feldjeger powoli zszedł po stopniach wyrąbanych w suchej, twardej ziemi, podszedł do stołu i postawił na nim sakwojaż, który otworzył z głośnym szczęknięciem.
Wewnątrz, w specjalnych gniazdach, stały wskaźniki bojowe. Należałoby je raczej nazywać klepsydrami, ale ta nazwa się nie przyjęła.
Wskaźniki były duże, dwudziestocentymetrowe. Jedna czwarta piasku już się w nich przesypała.
Feldjeger wyjął jeden na stół. Szundaraj ledwie zdążył zdjąć mapę.
Zegar brzęknął.
Młodsi dowódcy popatrzyli na niego.
– Nie zdążymy się wyspać – zauważył Zołotucha.
– Za to broń wyczyścimy – powiedział Szundaraj.
– Ja też tak myślę – rzekł feldjeger. – Jest czas na przygotowanie do walki. Muszę wam powiedzieć, że dowództwo nie jest zadowolone z działań waszej roty. Oddaliście Łysą i cała linia obrony jest zagrożona. Generał prosił, by wam powtórzyć, że nie zniesie tchórzostwa i bałaganu w naszych szeregach. Los miasta zależy od waszej gotowości do poświęcenia swojego życia, bronienia niewinnych obywateli przed potworami i zabójcami. Hura!
– Hura – odparli krótko młodsi dowódcy.
Feldjeger nie był tu lubiany. Zawsze przynosił złe nowiny, z dobrymi przybywał pułkowy adiutant. Poza tym czas boju został wyznaczony zbyt szybko – niedawno skończyła się walka, ludzie nie zdążą odpocząć. Ale wyrażanie swojego niezadowolenia z dowództwa przy feldjegrze należało do złego tonu. Dowództwo zawsze ma rację, przynajmniej dopóki nie rozstrzela go jeszcze wyższe dowództwo. Taki jest porządek rzeczy. Wielu chciałoby być w sztabie, Kania też, ale cóż, przegrody pomiędzy frontem i sztabem mógł pokonać jedynie feldjeger i jemu podobni. To niesprawiedliwe, w końcu wszyscy byli ochotnikami, świadomie szli na śmierć w imię życia na Ziemi. Wiedzieli, o co walczą, nie byli najemnikami. Wielu straciło w walkach swoich bliskich.
Młodsi dowódcy czekali, aż feldjeger wyjdzie, ale on się nie spieszył. Rozsiadł się i przysunął do siebie mapę.
– Patrzycie na świat z nory. Wysuwacie mordy i chowacie się. Nie jesteście w stanie wznieść się wyżej, by zobaczyć skalę konfrontacji wojennej.
W jego głosie nie było współczucia, chełpił się, ale bez specjalnego zapału. Było mu wszystko jedno, czy słuchacze mu uwierzą, czy przysną. Po prostu lubił przypomnieć błotu pod swoimi butami, że jest błotem.
Wszyscy wiedzieli, że feldjeger to oko sztabu i trzeba na niego uważać. Na górze bardzo mu ufano. Zdarzało się już, że chłopaki, którzy wyrażali swoje niezadowolenie nie w porę lub zaufali niewłaściwym osobom, ginęli.
– Nie wygląda to dobrze. Trzeszczy cała linia frontu. Agresor silny jak nigdy dotąd. Ma coraz to nowe rodzaje broi. A my ciągle walczymy mieczami. Boję się, że nasza wojna źle się skończy...
Obrzucił słuchaczy uważnym spojrzeniem z okrągłych otworów w metalowej masce.
Odpowiedzieć powinien Szundaraj. Ale Szundaraj, stary żołnierz, nie dał się zajść z flanki.
– Jak sięgam pamięcią – zaczął – zawsze byłem na froncie. Ile wojen przeszedłem? Nie wiem, nie liczyłem.
Wszyscy pochylili głowy.
– Ale takiej wojny jeszcze nie było – mówił dalej Szundaraj. – Dzisiaj nie jestem najemnikiem i nie walczę na obcej ziemi, dziś stoję murem, bo za plecami mam ostatnią granicę. Dzieci, które płaczą, to moje dzieci, chociaż chyba nigdy dzieci nie miałem.
– Jesteście najemnikami i wszystko wam jedno – warknął feldjeger. – Zawsze możecie przejść na stronę potworów.
W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko oddechy siedzących w dole ludzi.
– Cofniesz to, co powiedziałeś – odezwał się Szundaraj.
– Ryzykujesz, poruczniku. – Feldjeger nie ruszył się z miejsca.
– Już się w życiu naryzykowałem. Teraz twoja kolej.
Kania chciał chwycić dowódcę roty za rękaw, odciągnąć od jadowitego feldjegra. Szundaraj szedł na śmierć, ale nie na tę zaszczytną, pod świst strzał i brzęk mieczy, lecz haniebną: rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny. Sam wiedział o tym najlepiej – trzy albo cztery walki temu dowodził egzekucją schwytanego zdrajcy. Odrąbał mu prawą rękę, a Kania lewą nogę. Kania długo rąbał, nie nawykł do czegoś takiego. Teraz okropne uczucie prześladuje go w koszmarnych snach. Najpierw zdrajca krzyczał, potem zaczął wyć, bezmyślnie, jakby już i ból stał się przyzwyczajeniem.
– Powtarzam – feldjeger wstał z miejsca – ty jako dowódca roty powinieneś znać swoje miejsce. Mamy dziesiątki takich jak ty, jesteście mięsem armatnim. Rozumiesz, mięso? No. I patrzcie na zegar. Pamiętajcie, gdy przesypie się ostatnie ziarenko piasku, zacznie się czas boju. Wtedy będziesz dyskutował. Żegnam.
Feldjeger ruszył w stronę schodków, żeby wyjść z dołu, i Kania z ulgą pomyślał, że Szundaraj jednak się opanował i puści feldjegra wolno.
Niestety.
Gdy feldjeger stanął na stopniach i jego głowa znalazła się nad poziomem ziemi, Szundaraj krzyknął coś w swoim niezrozumiałym języku, w którym czasem krzyczał przez sen, i rzucił się za feldjegrem. Schwycił go za but, szarpnął.
– Zabiję!
Wtedy dopiero feldjeger się przestraszył – wyskoczył z dołu niczym korek od szampana (dziwna myśl – dziwna pamięć!) i rzucił się do ucieczki. Szundaraj wybiegł za nim. Już był w amoku, taki straszny, że nikt nie ośmieliłby się go powstrzymywać i uspokoić. Za nimi wyszli pozostali, przepychając się, ale w milczeniu. Kania odepchnął kogoś i znalazł się na górze jako jeden z pierwszych.
Zobaczył, jak feldjeger biegnie, utykając na bosą nogę, a za nim, wymachując butem, pędzi Szundaraj.
Feldjeger dotarł do wału oddzielającego pozycje roty od pasa ziemi niczyjej i ugrzązł na chwilę pomiędzy zaostrzonymi palami, którymi najeżone było zbocze. Właściwie nie wiadomo, dokąd chciał uciekać. Za ziemią niczyją były już tylko okopy potworów, którzy jeńców nie biorą.
Szundaraj złamał pale swoim kamiennym ciałem, dogonił feldjegra i uderzył go w głowę obcasem buta niczym pałką.
Feldjeger potknął się, stracił równowagę, przebiegł jeszcze dziesięć metrów i upadł.
– Stój, Szundaraj! – krzyknął Kania.
– Stój! – krzyczeli młodsi dowódcy.
Z jam i dołów wysuwały się twarze żołnierzy, a za ziemią niczyją ukazały się główki potworów w hełmach nasuniętych na uszy – chyba nigdy hełmów nie zdejmowali, w każdym razie nigdy nie można było zobaczyć ich twarzy. I chwała Bogu, major od ideologii tłumaczył im, że gdyby udało się zobaczyć twarz żywego potwora, człowiek oszalałby ze wstrętu. Po śmierci ich twarze stawały się twarzami ludzi – taką mieli pośmiertną mimikrę.
Już lepiej by było, gdyby feldjeger zdołał dobiec do potworów i oni by go zabili, wtedy można by całą winę zrzucić na nich, ale jak na złość wpadł nogą w jakiś dołek i poleciał do przodu. Leżał i wierzgał nogami – jedną bosą, drugą w bucie, w błyszczącym oficerskim bucie.
Szundaraj skoczył na niego, odrzucając but na bok. Gdy młócił go pięściami, z dołów powyskakiwali nasi i potwory – dobrze, że była przerwa w walkach – i zbliżyli się do nich dwoma półksiężycami. Kania i Zołotucha próbowali odciągnąć Szundaraja. Mieli nadzieję, że feldjeger jeszcze żyje. Wtedy dowódca pułku ochroniłby Szundaraja, niechby go zdegradowali, niechby ukarali, żeby tylko nie tracili naszego dowódcy roty.
Ale co można było zrobić – na otwartym polu, pomiędzy dwoma liniami bojowymi, na oczach setek bojowników i potworów, na śmierć i życie walczył nasz dowódca roty i (też nasz) sztabowy, nietykalny feldjeger.
Kania szarpnął Szundaraja za łokieć prawej ręki i, jak się potem domyślił, popełnił straszny błąd – pomógł dowódcy roty skręcić tamtemu kark. Feldjeger sapnął, uderzył piętami w ziemię i wyprostował się. Szundaraj wstał, otrzepał dłonie
– I po wszystkim – powiedział.
– Idziemy – rzekł Zołotucha, podnosząc osłabłego nagle Szundaraja, ciągnąc do naszych jam. Inni młodsi dowódcy zaganiali szeregowców do okopów. O feldjegrze zapomnieli na jakieś dwie minuty, i to było najgorsze przestępstwo. Gdyby stało się inaczej, może zlitowaliby się nad Szundarajem, w końcu był najstarszym i najdzielniejszym dowódcą w pułku, jeśli nie w całej armii. Ale gdy jedni młodsi dowódcy zaganiali szeregowych do okopów, a inni odciągali nieprzytomnego Szundaraja, jakiś sprytny potwór domyślił się, co trzeba zrobić, skoczyli do trupa feldjegra i zabrali do siebie.
Dziesięć minut później z tyłu przybyło dwóch oficerów wysokiej szarży – tak wysokiej, że dowódca pułku, który przed chwilą wymachiwał kindżałem, próbując zarżnąć Szundaraja, oklapł i tylko poruszał bezgłośnie wargami. Oficerowie wiedzieli już, że napadnięto przedstawiciela władzy. Gdy się dowiedzieli, że ciało zostało faktycznie podarowane wrogom, którzy je zbezczeszczą, ich gniew sięgnął zenitu.
– Poza tym – mówił oficer w wyszywanym złotem mundurze i jedwabnej masce domino na twarzy (żeby nie rozpoznali go agenci przeciwnika) – feldjeger niósł ze sobą tajne dokumenty dotyczące naszego najbliższego ataku, którego nie możemy odwołać, i naszych słabych punktów, których nie mamy czym osłonić. W ten sposób postępek, a raczej przestępstwo waszego dowódcy roty Szundaraja staje się przestępstwem państwowym zasługującym na karę pierwszego stopnia z ćwiartowaniem.
– Nie! – wyrwało się Zołotusze.
Oficer usłyszał i zwrócił maskę w stronę Zołotuchy, który stał przed szeregiem mocno przerzedzonego w ostatnich dniach plutonu.
– A ty, dowódco plutonu – rzekł oficer ze zmęczeniem – za otwarte nieposłuszeństwo zostajesz zdegradowany do stopnia szeregowca drugiej kategorii z pozbawieniem wszystkich nagród.
– To niesłuszne – powiedział Kania. – Zołotucha jest niewinny.
– Jest tak samo winny jak i ty, sierżancie – odezwał się natychmiast oficer. – Nie pozwolimy, by nieposłuszeństwo i bunt przeniknęły do naszych szeregów w momencie, gdy ważą się losy milionów bezbronnych wdów i sierot. Sierżancie Kania, zostałeś zdegradowany do stopnia szeregowca drugiej kategorii, z pozbawieniem wszystkich nagród i naszywek, i przeniesiony do batalionu karnego.
Wtedy zahuczeli już wszyscy żołnierze.
Odezwał się dowódca pierwszego plutonu, Pan:
– Mnie również proszę zdegradować. Wstyd spojrzeć chłopcom w oczy. Dworca razem broniliśmy, na Łysej ginęliśmy, Szundaraj nas prowadził. Proszę mnie pozbawić...
– Zostałeś pozbawiony – rzekł oficer.
Drugi, wąsaty, widocznie jeszcze wyższy rangą – trudno się zorientować, jaki stopień mają sztabowcy, a ten był we frenczu bez dystynkcji – powstrzymał swojego towarzysza, mówiąc cicho:
– Zamilcz.
I zwrócił się do żołnierzy roty, zmęczonych, zawszonych, poranionych, ale dzielnych chłopców, gotowych na śmierć w imię sprawiedliwości. Oni szli w bój, by bronić miasta i mścić swoich przyjaciół, zabijać parszywe duchy i potwory.
– Posłuchajcie mnie, towarzysze i przyjaciele! Każdy z nas ma nerwy i serce. To dobrze, że bronicie swoich dowódców. Ale mój towarzysz, komisarz drugiej klasy baron Brandy, też przyszedł do was z gorącym sercem. W ostatniej walce, w zasadzce, padł jego stary przyjaciel, a ciało dostało się tym kanaliom!
Nad gołą, wydeptaną podeszwami atakujących i cofających się ziemią podniósł się huk głosów. Pozostawienie ciała towarzysza broni wrogowi było niewyobrażalnym przestępstwem.
– Szczerze mówiąc, żałuję, że Szundaraja już odwieziono, on sam by się ukarał za to, co zrobił. I nie mam tu na myśli kofliktu i bójki. On ukarałby się za oddanie ciała towarzysza wrogowi. Milczcie! Wiem, że w głębi duszy się ze mną zgadzacie.
Nad polem zapanowała cisza.
Komisarz drugiej klasy Brandy stał z boku z pochyloną głową.
– Chciałbym, żebyście zrozumieli jeszcze jedną rzecz. Wydaje się wam, że mój towarzysz, komisarz drugiej klasy Brandy był okrutny, zdejmując ze stanowisk waszych młodszych dowódców, którzy ujęli się za Szundarajem. Ale pamiętajcie, wszyscy jesteśmy ochotnikami. Walczymy. W armii musi być żelazna dyscyplina. W przeciwnym razie przegramy. Nasza sytuacja jest trudna, nasze siły są na wyczerpaniu, otaczają nas szpiedzy. W tej sytuacji nieposłuszeństwo, próby zanegowania rozkazu doprowadziłyby do przemienienia armii w stado, a wtedy wszyscy stalibyśmy się ofiarami potworów. Jeśli ktoś się z mną nie zgadza, niech wystąpi i powie to otwarcie. Nikogo nie ukarzę.
Kania zrozumiał, że musi się odezwać. Że Zołotucha i żołnierze tego od niego oczekują. A on nie może sklecić dwóch słów. Jaki z niego w takim razie autorytet?
Westchnął i powiedział:
– Rozumiemy z tą dyscypliną – powiedział, robiąc krok naprzód i stając na baczność. – Wiemy, że jesteśmy winni, bo oddaliśmy ciało feldjegra potworom. Ukarzcie nas. My to zrozumiemy. Ale i wy nas zrozumcie. Jesteśmy na pierwszej linii, każdego dnia giną nasi towarzysze. Papugę zabili wczoraj, nie w czasie boju. Ale my stoimy do końca. A feldjeger obraził Szundaraja. Nie można obrażać dowódców. Ani żołnierzy. Zgadzamy się iść na śmierć, ale się nie zgadzamy, żeby wycierać o nas nogi.
Komisarz Brandy aż podskoczył.
– Feldjeger Zioło był uczciwym człowiekiem! Mogę się za niego bić.
– A ja za Szundaraja – powiedział Zołotucha, zanim Kania zdążył się odezwać.
– Spokój! – zawołał wąsacz. – Pojedynki są odwołane do zakończenia walk o naszą wspaniałą stolicę. Teraz liczy się każdy człowiek, każdy żołnierz. Po naszym zwycięstwie sam zostanę sekundantem, Kania. Zapamiętaj moje imię: komisarz drugiej klasy, hrabia Szejn. Nie ukrywam się.
Zdjął maskę domino. Pod nią była zmęczona twarz o jasnych oczach otoczonych ciemnymi kręgami.
– Jestem dowódcą frontowego zwiadu. Nie musisz mi się przedstawiać, sierżancie. Wiem o tobie, Kania, wszystko, znam twoje stanowisko i twoją przeszłość, która nie istnieje. Jeśli chcesz, możesz przyjść na egzekucję swojego dowódcy roty. Jego śmierć będzie lekka, chociaż przestępstwo było ciężkie. Jeśli zechcesz przyspieszyć jego śmierć, zgłoś się.
– Kiedy pójdzie na śmierć? – spytał Zołotucha.
– Za dwa tysiące spokojnych uderzeń serca – odparł hrabia Szejn i szarpnął za prawy wąs.
Oficerowie poszli do siebie. Nad polem bitwy było cicho.
– Pójdziesz? – spytał felczer roty Arkaszka.
– Pójdę – odrzekł Kania. – Trzeba się pożegnać.
– I ja pójdę – powiedział Zołotucha.
Pozostali nie poszli, nie dlatego że nie chcieli, ale ustalili, że trzeba zostać w rocie – wprawdzie była przerwa w walkach, lecz zdarzało się już, że przeciwnik atakował nie w czasie boju. Puścili tylko Kanię i Zołotuchę.
Nie trzeba było daleko iść, ale i tak się spieszyli – na froncie egzekucje przeprowadza się szybko, żeby nie zdążyli się o niej dowiedzieć wrogowie, a tym bardziej przyjaciele przestępcy. Bywało, że odbijano skazańca i wtedy oddziały specjalne musiały bić się ze swoimi, używać gazu usypiającego lub miotaczy płomieni. Niegdyś krążyła opowieść o buncie całego pułku, który chciał uwolnić swojego dowódcę i walczył trzy dni w okrążeniu. Podobno dowództwo frontu, nie mogąc poradzić sobie z buntownikami, ogłosiło tymczasowe zawieszenie broni, poprosiło o wsparcie wspólnego wroga i dopiero przy jego pomocy wybito powstańców. Od tamtej pory egzekucje urządzało się zaraz po dokonaniu przestępstwa, bez sądu, nieopodal linii frontu.
Ponieważ Kania i Zołotucha zostali dopuszczeni na egzekucję specjalnie, z rozkazu wysokich oficerów ze sztabu generalnego, wydano im rowery – pod kwit i zastaw. Kania oddał w zastaw swoją czarę, a Zołotucha, który wierzył w Boga, krzyżyk na złotym łańcuszku.
Jechali ścieżką prowadzącą na tyły. Ścieżka od razu schodziła do rowu i biegła jego dnem, wzdłuż błotnistego strumienia, do którego wpadały pomyje i ścieki z latryn i pralni. Pięćset metrów dalej przemieniła się w szeroką strategiczną drogę, po której mogły jeździć wozy. Obok drogi stał drewniany słup, do niego przybito potężny arkusz blachy z namalowanym strasznym obrazem.” potwór w masce trzyma w ręku niemowlę i pożera je, wbijając kły w brzuszek. Niemowlę wrzeszczy przerażone.
ZABIJ LUDOJADA! – wzywał napis nad rysunkiem.
Kania już nieraz przejeżdżał pod tym plakatem, pamiętał go, jak był nowy i wyraźny, teraz zauważył, że farba zblakła i zaczęła odpadać.
– To zwierzęta – powiedział Zołotucha. – Ile razy patrzę, tyle razy przeżywam szok. Co za sukinsyny!
– Kim byłeś w cywilu? – spytał Kania.
– A cholera wie – odparł Zołotucha. – Jakie to ma znaczenie? I tak ich dostanę i wyduszę.
Kania zamilkł. Myślał o Szundaraju, że tyle razem przeszli, że dowódca życie mu ratował... A teraz on będzie patrzył na jego śmierć. I to nie w boju, tylko w kotlinie kata, w której odbywają się wszystkie frontowe egzekucje, dolinie dyszącej ohydnym smrodem zgnilizny.
Jakby odgadując myśli Kani, Zołotucha powiedział z tyłu:
– Dla mnie Szundaraj był jak brat, rozumiesz? Ale skoro oddaliśmy feldjegra potworom, nie ma dla nas przebaczenia.
Przynajmniej stawiał się w jednym szeregu z Szundarajem – dziś on nie miał szczęścia, jutro ja.
– A kim ja byłem w cywilu? – zastanowił się na głos Kania.
– Nie było cywila! Obaj urodziliśmy się w mundurze! – zaśmiał się Zołotucha.
Wjechali na niewysoki pagórek i zatrzymali się, chociaż było to kategorycznie zabronione – potwory mogły wystrzelić z katapulty i pocisk oderwałby człowiekowi głowę.
Mimo to stanęli, żeby popatrzeć na rodzinne miasto, którego bronili przed wrogiem. Tam żyli ich krewni, ich bliscy, narzeczone, niektórzy mieli nawet żony i dzieci. Mieszkańcy miasta żyją i wierzą, że potwory się do nich nie wedrą, nie zgwałcą kobiet, naszych czystych, białych kobiet, nie rozstrzelają dzieci i starców. Lepiej umrzeć, niż oddać bezbronne miasto. Zołotucha znowu odgadł myśli Kani i powiedział na głos to, o czym Kania nawet nie chciał myśleć:
– Szundaraj zasłużył na śmierć. W końcu zabił swojego.
– Szundaraj wart jest dziesięciu takich jak... tamten.
– Dla ciebie, dla mnie też, a dla prawa nie. Wobec prawa wszyscy są równi. I tym się różnimy od potworów.
Miasto wyglądało jak narysowane na tle wiszących nad horyzontem chmur. O tam, po prawej stronie było centrum – wysokie nowe domy, a w nich urzędy państwowe. Ale w którym domu, na którym piętrze – na czterdziestym, na pięćdziesiątym – siedzą młode dziewczęta i liczą, ile tam na froncie potrzeba drutu kolczastego, ile grotów do kopii albo metalowych tarcz? Na którym piętrze siedzą sympatyczne robotnice i robią na drutach skarpety, żeby nie marzły nogi, kują hełmy albo przydzielają, która fabryka jakie ma kuć hełmy dla frontu, dla zwycięstwa?! Ale nie te wieżowce są tak drogie sercu Kani, chociaż wszystko jest dla niego drogie. Kania kocha te mniejsze, czteropiętrowe domy na osiedlach, kocha baraki, w których mieszkają prości ludzie, robotnicy, gdzieś tam są jego bliscy. Na pewno ma rodziców i siostrę. Tak przynajmniej jest na fotografii. Gdy wydawali mu osobisty numer, dowód bojownika, w środku była wklejona fotografia rodziców i młodszej siostrzyczki. Dostał też oddzielne zdjęcie swojej dziewczyny, list z pozdrowieniami i obietnicą dochowania wierności. Na imię jej Róża. Teraz ją ewakuowali, front blisko, nie ma elektryczności ani wody – ciężkie czasy nastały dla ojczyzny!
– Jedziemy? – spytał Zołotucha.
Wsiedli na rowery i zjechali do doliny śmierci.
Może niepotrzebnie się zgłosili, ale nie mogli zostawić Szundaraja samego.
Chmury płynęły nisko nad kotliną, jak zawsze szare i ponure. Ale Kania wiedział, że gdy wojna zakończy się zwycięstwem sił sprawiedliwości, ich zwycięstwem, zza chmur wyjdzie słońce i oświetli oswobodzoną ziemię, na której zaszumią zielone niwy.
Ominęli wielki dół i leżące w nim, przysypane chlorem ciała oraz poćwiartowane szczątki ukaranych zdrajców i innych przestępców. Po prawej stronie stała szubienica, a przed nią grupka ludzi przyglądających się, jak kat, sierżant wojsk ochrony, stoi na drabince i zakłada pętlę na szyję jakiegoś grubasa. Grubas pochwycił spojrzenie Kani, krzyknął przenikliwie:
– Przekażcie mojej córce na Avenue the Wolf osiemnaście, że byłem niewinny, że ginę przez oszczerstwo intendenta Joffrois!
– Przechodź, przechodź! – krzyknął kat do Kani. – Nie przeszkadzaj pracować.
Ale Kania czuł, że musi tu stać, póki ten człowiek nie umrze. Pomyślał, że grubasowi musi być zimno w samych kalesonach.
– Powie pan, przekaże?... – zapytał skazaniec i wtedy kat wykopał stołek spod jego nóg.
Grubas nie zdążył dokończyć. Wił się na stryczku i resztką sił wyciągał do Kani grubą rękę, ale Zofotucha już wyminął Kanię i pojechał przodem.
Przed nimi widniał spory tłumek. W końcu nie co dzień odbywają się egzekucje dowódców rot.
Szundaraj zobaczył ich daleka.
– Dziękuję, chłopaki – powiedział. – Już się batem, że mnie zabiją po cichu.
Zdarli z niego kurtkę. Pod szarym, brudnym podkoszulkiem widać było, jakie ma muskularne, węźlaste ciało, wydawało się, że nawet kopią nie sposób go przebić. Ale niejeden próbował – na wzgórkach mięśni wyraźnie się odznaczały jasne blizny, szramy i dziury po strzałach i kulach...
Kania spostrzegł, że znowu użył słowa, którego nie powinien znać. Podobnie jak sny, słowo „kula” przybyło z przeszłości. Pojawił się nawet obraz – coś metalowego, pędzącego z potworną prędkością, zdolnego przebić ciało, nawet kamizelkę... kula... dziwne, nieprzyjemne słowo.
– To nic – powiedział Zołotucha. – Niedługo się spotkamy.
– Spotkamy albo i nie – odparł ze smutkiem Szundaraj.
Kania zrozumiał. Człowiek, który padł w boju, rodzi się na nowo jako dowódca, bohater, a skazaniec, nieważne, czy egzekucja była sprawiedliwa, czy nie, dla bogów to bez znaczenia, musi przejść przez całą serię poniżających istnień – robaka, niewolnika, kozła, może nawet kobiety. Długą, trwającą tysiące lat drogę ma do przejścia człowiek, który zginął niesławną śmiercią.
Nieopodal stał tamten oficer ze sztabu, kat z pomocnikiem i dowódca feldjegrów w srebrnej masce – on był mścicielem i miał zadać pierwszy cios.
Nasz świat to świat wojny i opiera się za zemście, myślał Kania, patrząc, jak poważni są uczestnicy kaźni. Odbywał się tu pogrzeb z udziałem samych grabarzy. Był tu również zastępca dowódcy pułku do spraw kadr. Gdy tylko lekarz stwierdzi śmierć, on wykreśli Szundaraja z listy pułku. Obok stał lekarz.
Kania miał nadzieję, że zobaczy łuczników, że Szundaraja rozstrzelają, rozstrzelanie nie byłoby taką hańbą... Ale żołnierzy nie było, jeśli nie liczyć dwóch ochroniarzy z plutonu komendanckiego – na wypadek gdyby skazany chciał uciec albo przyszli go uwolnić towarzysze. W takich sytuacjach wyroki zapadały natychmiast i były bardzo surowe, na śmierć skazywano wszystkich uczestników buntu. I słusznie. Odbijając oskarżonego, łamiesz dyscyplinę. Kania z radością rzuciłby się na tę bandę, ale i on, i Zołotucha mieli tylko kindżały. Wiedzieli o sprawiedliwości i karze. Gdy zabija armia, na zemstę nie ma miejsca.
Sztabowy adiutant wyszedł z wyrokiem w ręku – ale się pospieszyli, już zdążyli go spisać i uwierzytelnić wielką pieczęcią.
Kania patrzył na Szundaraja, próbując odgadnąć – w jego oczach, w ruchu rąk, trzymaniu głowy – co stanie się z nim za kilka minut. Przestanie istnieć. I już nigdy nie będzie Szundarajem. Jeszcze żyje, można go pomacać... Nigdy nie zostanę generałem, pomyślał Kania, nie ma w moim plecaku buławy marszałkowskiej. Za dużo się zastanawiam.
– ...atakując bez istotnego powodu oficera korpusu feldjegrów, pełniącego swoje obowiązki, dogonił go zdradziecko i zabił w okrutny sposób, mimo że ofiara się nie broniła.
– Broniła – odezwał się nieoczekiwanie Zołotucha.
– Nie wtrącać się! – krzyknął na niego pułkowy adiutant.
– Dowódca roty Szundaraj Munkujew zabił w okrutny sposób młodszego oficera na oczach całego pułku oraz w obecności żołnierzy przeciwnika, z przyjemnością obserwujących konflikt w środowisku naszych znamienitych sił zbrojnych, a następnie porzucił jego ciało w pasie neutralnym, co pozwoliło ohydnej bandzie mudżahedinów zabrać je, by potem zbezcześcić. I żaden żołnierz z roty Szundaraja nie zrobił nic, by temu zapobiec. To niesłychane przestępstwo zgodnie z prawem wojennym zasługuje na karę śmierci pierwszego stopnia, jednak z uwagi na to, że oskarżony przez długi czas wzorowo pełnił obowiązki i był dzielnym wojownikiem...
Czytający zrobił przerwę i Kania pomyślał z nadzieją – a może trzeci stopień? Czwartego nie dadzą. Czwarty to rozstrzelanie, śmierć bez hańby. Ale trzeci to ścięcie, błyskawiczna śmierć.
– I tak nie chcieli dawać pierwszego, widzisz, że nie ma nafty? – szepnął Zołotucha.
Miał rację. Śmierć pierwszego stopnia – spalenie żywcem – wymaga co najmniej kanistra nafty albo benzyny. Jak inaczej mógłby się zapalić człowiek?
– Biorąc to wszystko pod uwagę, trybunał wojenny postanowił zamienić śmierć pierwszego na śmierć drugiego stopnia. Wyrok jest ostateczny i nie podlega apelacji.
Stojący nieopodal oficerowie zaklaskali, jakby to nie oni przed chwilą napisali wyrok.
Ochroniarze nie klaskali, ponieważ trzymali broń, a Kania i Zołotucha – bo nie zgadzali się z wyrokiem.
– Ostatnie słowo skazanego – powiedział adiutant pułku.
– Proszę o łaskę – powiedział Szundaraj. – Nie chcę umrzeć w hańbie.
I zamilkł. Wszyscy milczeli. Dopiero po chwili odezwał się jeden ze sztabowców.
– Jakie jest twoje ostatnie życzenie, Szundaraj Munkujew?
– Moje rzeczy oddajcie im – głową wskazał towarzyszy. Ręce miał na wszelki wypadek związane za plecami.
– Tak się stanie – powiedział oficer.
Pomost z szubienicą był obok. Takich pomostów w dolinie jest kilka. Kat przystawił do sznura drabinę. Jeden z ochroniarzy na jego polecenie przyniósł stołek.
– Proszę o głos, panowie oficerowie – rzekł Kania.
– To wbrew zwyczajom – odpowiedział szybko dowódca feldjegrów.
– Niech mówi – zezwolił oficer sztabowy.
Mimo że był w masce, Kania poznał po głosie hrabiego Szejna, dowódcę zwiadu. Porządny facet, niewielu takich w sztabie.
– Przysięgam – mówił Kania – jako dowódca plutonu w rocie Szundaraja, że on nie chciał atakować feldjegra, ale feldjeger specjalnie wyprowadził go z równowagi, drwił z niego i z nas wszystkich. Porucznik Szundaraj ratował honor roty. Każdy żołnierz i dowódca w naszej rocie to potwierdzi.
– Jak można obwiniać człowieka, którego zamordowano w tak podły sposób! – wykrzyknął dowódca feldjegrów. – Szundaraj go zabił i oddał ciało wrogom, a tu zjawiają się jacyś obrońcy, którym bardzo chciałbym się przyjrzeć...
– Proszę bardzo, pułkowniku – powiedział Kania. – To niczego nie zmieni. Wszyscy jesteśmy winni, że potwory zabrały ciało naszego człowieka...
– Naszego towarzysza – wmieszał się adiutant, który nie chciał zatargów z wszechmocnymi feldjegrami.
– To nasze niedopatrzenie. Ale Szundaraj był wściekły, ponieważ urażono jego honor. Moim świadkiem jest sierżant Zołotucha – ciągnął uparcie Kania.
– Tak – powiedział twardo Zołotucha. – Jestem świadkiem. Szundaraj nie mógł zostawić słów feldjegra bez odpowiedzi.
– Odpowiedzi?! – krzyknął dowódca feldjegrów. – Odpowiedzią ma być śmierć i oddanie ciała na pastwę wrogów? A jeśli wtedy nasz towarzysz jeszcze żył? Wiecie, co oni z nim zrobili? Wasz Szundaraj jest gorszy od potwora, gorszy od mudzahedina, jest zdrajcą i żądam dla niego śmierci pierwszego stopnia!
A niech to, czyżbym pogorszył sprawę? – przestraszył się Kania.
– Feldjeger powiedział Szundarajowi, że my wszyscy, jego ludzie, chcemy przejść na stronę potworów – rzekł.
– Tak powiedział – potwierdził Zołotucha.
– I słyszeli to wszyscy, którzy byli w sztabowym dole – dodał Kania.
Feldjeger już chciał się oburzyć, gdy sztabowiec poprosił wszystkich oficerów na stronę. Odeszli i zaczęli dyskutować przyciszonymi głosami.
– Dziękuję, chłopcy – powiedział Szundaraj.
– Milczeć – warknął kat. Ale bez złości, tak tylko, dla porządku. Wiedział, co się dzieje. Gdyby to od niego zależało, puściłby Szundaraja.
Wrócili oficerowie i hrabia Szejn powiedział:
– Po naradzie trybunał wojenny zadecydował, że Szundaraj popełnił ciężkie, niewybaczalne przestępstwo i za to zostanie ukarany śmiercią. Ale pragniemy wierzyć młodszym dowódcom, którzy przyszli go bronić. Nie chcąc mieć na sumieniu błąkającej się w rozpaczy duszy Szundaraja Munkujewa, postanowiliśmy dać jej szansę powrotu do świata ludzi. Dlatego trybunał skazuje Szundaraja Munkujewa na śmierć trzeciego stopnia.
Kania omal nie krzyczał z radości.
Gdy do Szundaraja dotarło, co się dzieje, powiedział do kata urywanym głosem:
– Wytrzyj mi łzy.
– Aleś się rozkleił. – Kat otarł mu twarz ścierką.
– No przecież sam rozumiesz!
– Egzekucja – dokończył hrabia Szejn – odbędzie się natychmiast.
Zadowolony Zołotucha szturchnął Kanię pod żebro.
Feldjegerski oficer patrzył posępnie. Widać to było po przechyleniu głowy i po tym, że jego oczy były niemal zupełnie ukryte w głębi maski – czarne dziury, bez blasku.
– Ostatnie słowo! – wykrzyknął Szundaraj, gdy kat sprowadzał go z pomostu szubienicy, by zaprowadzić do pniaka, gdzie odrąbywano głowy i ćwiartowano skazańca. – Ostatnie słowo!
– Słuchamy cię – powiedział hrabia Szejn.
– Niech zrobi to mój dowódca plutonu Kania. W wyroku nie zostało powiedziane, kto ma mnie stracić, prawda?
– Ale spryciarz! – wyrwało się adiutantowi pułku.
– W żadnym wypadku! – wykrzyknął jednocześnie feldjeger. Wszyscy patrzyli na hrabiego Szejna, przewodniczącego trybunału.
– Skoro w wyroku nie wspomniano, kto ma wykonać wyrok, nie wyrażamy sprzeciwu, żeby zrobiła to dowolna osoba z tu obecnych.
Kania poczuł lęk. Wszystko zrozumiał, domyślił się i docenił ostatnią przebiegłość Szundaraja – śmierć z ręki wojownika nie jest hańbą. Pewnie, to nie to samo co w boju, gdy dusza wzlatuje na wyżyny, ale ręka kata i dłoń wojownika to zupełnie co innego. Za dwa albo trzy istnienia dusza Szundaraja będzie mogła wejść w ciało wojownika albo innego godnego człowieka.
– Może ty? – spytał Kania Zołotuchę.
– Nie – rzekł twardo Szundaraj. – Prosiłem ciebie, Kania, masz pewniejszą rękę. Nie drgniesz. Zołotucha za bardzo przeżywa, popatrz na niego, może chybić. Proszę ciebie. Widziałem, jak umiesz rąbać.
Kania nie spierał się dłużej. Podszedł do wkopanego w ziemię pnia, niegdyś części wiekowego drzewa, teraz wielokrotnie używanego i tak porąbanego, że przypominał jeża. Przesiąknięte ludzką krwią drewno pociemniało.
– Tylko ostrożnie – poprosił Szundaraj. – Nie pokalecz mnie.
– Postaram się – rzekł Kania – a ty mnie później nie prześladuj, bo zabijam cię na twoją własną prośbę.
– Dobrze. W razie czego nie miej pretensji. Obiecuje żywy, a przyjść może martwy. Już dawno nie byłem martwy.
Uśmiechnął się krzywo i ukląkł. Było mu niewygodnie, przeszkadzały związane z tyłu ręce.
– Rozwiążcie mnie – poprosił kata. Kat popatrzył na oficerów.
Oficerowie zawahali się. A jeśli ten sławny wojownik zdoła w ostatnim momencie wyrwać Kani topór?
– Schowam ręce pod siebie – powiedział Szundaraj.
– Rozwiązać go – zarządził hrabia Szejn.
– Wasza wola. – Kat był niezadowolony, ale się nie spierał. Rozwiązał Szundarajowi ręce. Dowódca roty z wysiłkiem przełożył je do przodu i zaczął rozprostowywać palce.
– Nie przeciągajmy tego dłużej! – polecił hrabia Szejn. – I tak straciliśmy na ciebie więcej czasu niż na dziesięciu innych.
– W końcu jestem Szundaraj.
Kat trzymał topór w gotowości. Topór miał wąski trzonek i szerokie jak wachlarz ostrze.
Szundaraj rozejrzał się wokół.
– Śmierdzi tu – powiedział.
Kania pomyślał, że on wcale nie wygląda jak człowiek gotowy na śmierć.
– Kładź głowę – polecił kat.
– Położę, chcę się tylko upewnić, że zrobi to Kania.
– Obiecali ci przecież! – ryknął rozdrażniony feldjeger. Szundaraj klęczał, ale nie schylał głowy, patrzył, jak kat podaje topór Kani.
Gdy Kania niezręcznie wziął długą rękojeść, ciepłą i lekko spoconą, i postarał się lepiej chwycić, żeby dobrze uderzyć i nie męczyć towarzysza, Szundaraj wstał z kolan i zaczął biec. Pochylony lawirował pomiędzy dołami, kierując się w stronę starej opuszczonej twierdzy.
Wszyscy patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Minęło jakieś dwadzieścia sekund, zanim hrabia Szejn krzyknął do ochroniarzy:
– Strzelać, do diabła! Strzelajcie wreszcie!
Kat nie wiadomo po co zaczął wyrywać Kani topór, ale Kania przestraszył się, że z braku skazańca kat utnie głowę jemu i nie oddawał.
Ochroniarze schowali miecze do pochew. Kto mógł przypuszczać, że przyjdzie im użyć łuków? Zanim zdjęli łuki z pleców i wyjęli strzały z kołczanów, Szundaraj wyskoczył z kotliny i skrył się gdzieś. Ochroniarze pobiegli za nim, kat z pomocnikiem również. Feldjeger krzyczał na Kanię:
– Już ty mi... już ty mi... Ty to wszystko urządziłeś!
– Niczego nie urządzałem – sprzeciwił się Kania.
– Złap go teraz i przyprowadź!
– To nie ma sensu – powiedział hrabia Szejn. – Zanim go dogonią... Trzeba to zrobić inaczej. My jesteśmy winni i my się tym zajmiemy. A chłopców puścić do ich oddziału. Słyszy mnie pan, adiutancie? Proszę odprowadzić sierżantów do pułku!
Adiutant usłyszał. Już ochłonął.
– Idziemy! – krzyknął. – Idziemy, co się gapicie! We trzech opuścili miejsce kaźni.
– Dobrze, że uciekł – powiedział Zołotucha. – Jeszcze by cię potem po nocach nachodził. A w końcu udusił. Sam wiesz, jak bywa.
Kania wiedział, że Zołotucha ma rację. I pomyślał, że najważniejsze jest nie to, że dowódca roty uciekł, tylko to, że nie będzie go prześladował.
Z doliny śmierci do pierwszej linii nie jest daleko. Najpierw zastanawiali się, dokąd ucieknie Szundaraj. Do wrogów nie przejdzie, to do niego nie podobne. A w ruinach długo nie posiedzi – już tam pewnie wysłali ochroniarzy. Czyli spróbuje ukryć się w mieście.
– Ma tam rodzinę? – spytał pułkowy adiutant.
– Nie – odpowiedział Kania.
Przecież Szundaraj nie był łajdakiem. Gdyby zjawił się u krewnych, sam wpadłby w zasadzkę i całą rodzinę zaprowadził na szubienicę. Adiutant przyznał Kani rację. Więcej o tym nie rozmawiali, na froncie nigdy nie mówiło się dużo ani o śmierci, ani o walce – wkrótce będzie nowa walka i nowa śmierć.
Zołotucha z braku innych tematów zaczął podburzać towarzyszy:
– Chodźmy do miasta, jeszcze jest czas, feldjeger mówił, że zdążymy się wyspać przed walką. Chodźmy, dziewczynki znajdziemy, tak dawno dziewczynek nie widziałem, już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio.
– Twoi towarzysze na pierwszej linii szykują się do odparcia ataku wroga! – naskoczył na niego adiutant. – A ciebie i tak zgarnąłby pierwszy patrol! Jeśli nie szkoda ci własnej skóry, pomyśl chociaż o dowódcy pułku – o mało go dzisiaj nie zdjęli przez tego Szundaraja. Jeśli ty, stary weteran, opuścisz stanowisko, jak to będzie świadczyć o dyscyplinie w naszym pułku, skoro wszyscy dowódcy to dezerterzy i zabójcy!
– No nie – zaprotestował Zołotucha – nie rób ze mnie dezertera. Chciałem tylko skoczyć na chwilę do miasta. Na piechotę.
Kania nie włączał się do tego leniwego sporu. I tak było wiadomo, że do żadnego miasta Zołotucha nie ucieknie. Adiutant też o tym wiedział, opieprzał go tylko dla porządku. Kania zastanawiał się nad czym innym – już czwarta walka toczy się blisko miasta. Nawet taki dureń jak Zołotucha rozumie, że można tam dojść na piechotę. A przecież to niemożliwe, żeby potwory były od nas silniejsze! To musi być wina sztabu. Zawsze nam wbijali do głowy, że nasza armia jest niepokonana i nikt nam niestraszny. Dlaczego w plutonach jest mniej niż połowa ludzi? Nawet strzał, zwykłych strzał nie dowożą – mamy je sami za drutami kolczastymi zbierać? Najłatwiej urządzać egzekucje...
– Kiedy będzie uzupełnienie? – spytał Kania adiutanta. – Już prawie nie ma kto walczyć. Niedługo ty będziesz musiał wziąć topór i stanąć w pierwszym szeregu.
– Każdy ma swoje zadanie na miarę swoich umiejętności – odpowiedział powściągliwie adiutant. Słowa sierżanta mu się nie spodobały. Gdy z oddali zobaczył ścieżkę prowadzącą do sztabu pułku, zaczął biec, wołając na pożegnanie: – Zamelduję o wszystkim dowódcy, a wy idźcie do swoich żołnierzy. I żeby już był spokój!
– Kto przyjdzie na miejsce Szundaraja?! – krzyknął za nim Zołotucha.
Adiutant nie odpowiedział. Skąd miałby wiedzieć?
– Pewnie przyślą kogoś ze sztabu – powiedział Zołotucha.
– Nie sądzę. Kto chciałby przyjść na pierwszą linię? Tu ludzie długo miejsca nie zagrzewają.
– A my?
– My jesteśmy prawdziwymi weteranami. Mamy za sobą trzy wojny.
– Liczyłeś? Powiedz, liczyłeś?
– Przypomnij sobie.
– Wiele rzeczy pamiętam – powiedział Zołotucha – ale nie będę gadał po próżnicy. To tajemnica wojskowa.
– Tylko sobie przypomnij.
– Pamiętam, pamiętam – rzucił na odczepnego Zołotucha. Nic nie pamiętał. I nie próbował sobie przypomnieć. Zeskoczyli do sztabowego dołu. Wszyscy młodsi dowódcy i kaprale czekali na nich od dawna, niektórzy nawet drzemali w kątach.
– I co? – spytał Bermuda, człowiek stary, z wąsami na piersi i siwym warkoczem za plecami. – Jak tam, nie bolało?
Bermuda nie mógł zapytać otwarcie, ale Kania i tak go zrozumiał.
– Źle się stało – zaczął ostrożnie. Wśród swoich mógł być sztabowy donosiciel, a on miał już tyle na sumieniu, że gdyby nie hrabia Szejn, mogliby go postawić na miejscu Szundaraja. – Uciekł nasz dowódca roty.
– Ooch! – jęknęli wszyscy w jamie. Nie wiadomo, czy była to ulga, czy strach.
Zamilkli. Nikt o nic nie pytał. I tak było wiadomo, że Kania opowie.
Kania opowiedział, jak było. Zołotucha próbował poprawiać, gdy uważał, że to potrzebne, ale Zołotuchy nie słuchali, bo Kania cieszył się większym szacunkiem. I Zołotucha, choć niezadowolony, zamknął się.
Wszyscy współczuli Szundarajowi, chcieli, żeby udało mu się ukryć, ale zdawali sobie sprawę, jakie to trudne. Ochroniarze nieraz udowodnili, jak dobrze umieją pracować. W końcu zdarzało się, że żołnierze uciekali – mieli dość albo zaczynali się bać, ale ochrona zawsze znajdowała dezerterów. Przynamniej żył. Jeśli taki wojownik jak Szundaraj staje się widmem, to źle się dzieje. Widma tych, których stracono, zazwyczaj straszyły ludzi, czasem im szkodziły. Taki jak Szundaraj mógłby nawet zabić. Widma nie litowały się nad ludźmi, nawet nad tymi, których kochały za życia.
Wtedy przybiegł ordynans od dowódcy pułku – wzywali Kanię. Ordynans powiedział, że był już u dowódcy batalionu Dyby.
Żołnierze domyślali się, że Kania zajmie miejsce Szundaraja. Jedni się cieszyli, inni woleliby sami znaleźć się na jego miejscu – w końcu dowódca roty ma największe szansę na przeżycie. Zresztą co za różnica. Jeśli utrzymają miasto, wojna potrwa jeszcze długo, trzeba będzie przejść do ataku, odepchnąć wroga, zmiażdżyć potworów, a to nie takie proste. Nie na próżno się mówi, że potworów wspierają ciemne siły, że stoją za nimi wrogowie całej ludzkości. Opowiadają o smokach i o robalu. Wiele z tych pogłosek może być prawdą. My, uczciwi bojownicy, nie mamy nic, a w sztabie siedzą sprzedawczyki i szczury. Cała pierwsza linia o tym huczy, ale nikt nie może nic zrobić. Skąd feldjegrzy i sztabowi adiutanci mają te epolety, maski i inne manele? A na pierwszej linii nawet hełmów brakuje. Czeka się, aż towarzysz zginie, żeby dostać hełm po nim.
Kania pospieszył do punktu dowodzenia pułku. Był tu tylko dwa razy – za pierwszym przyniósł ważne doniesienia ze zwiadu, za drugim przyszedł z Szundarajem. Sztabowców Szundaraj miał za nic i powiedział, że więcej tam chodzić nie będą. A jednak Kania musiał przyjść. Sam, bez Szundaraja.
Od sztabu batalionu, teraz pustego – trzy przestronne doły połączone przejściami – do sztabu pułku wiodła niemal bezpieczna transzeja. Absolutnego bezpieczeństwa na froncie nie ma, nawet do transzei mogli wrzucić granat i już po tobie.
Na schodku, oparty o przedpiersie, stał Goliat – tak nazwali w sztabie pułku Grigora. Na wiatrówce miał sześć „słońc”, coś niebywałego, nawet Szundaraj miał tylko dwa. I nie nosił ich, tylko trzymał w pudełku pod łóżkiem. Trzeba będzie je zdać. Ale Kania nie chciał na razie grzebać w skrzynce dowódcy roty. Przecież Szundraj jeszcze żyje i skrzynka ma właściciela.
Goliat poznał Kanię i uścisnął mu dłoń. Ordynansa jakby nie zauważył.
– Szykują się – powiedział. – Wygląda na to, że przygotowują wielkie natarcie.
– Zameldowałeś o tym do sztabu? – spytał Kania. I on, i Goliat byli dowódcami plutonu, mogli rozmawiać jak równy z równym. Tylko Goliat miał sześć słońc – sześć zwycięstw w pojedynkach. To pewnie mistrzostwo frontu.
– A po co? Nie mają zwiadu powietrznego?
Szundaraj mówił, że zwiadu powietrznego nie ma od dwóch tygodni. Balon zwiadowców zestrzelili i spłonął, a drugiego jeszcze nie skleili. Armia została bez oczu.
– Nie mają – powiedział Kania.
– Wszystko jedno. Ja im mówię, a oni i tak robią swoje, jakby nie słyszeli. Traktują nas jak pionki na szachownicy. Grasz w szachy?
– Nie lubię.
– Przyjdź po walce, zagramy. Ordynans stał obok, pokasłując.
Nowicjuszowi sztab mógłby się wydać pałacem, to był cały labirynt dołów. Główną jamę, należącą do pułkownika, wyłożono białymi kafelkami, łóżko stało za zasłoną. Podobno na tym łóżku zawsze leży stała sympatia pułkownika. Tak mówią. Nie da rady sprawdzić, dowódca nie wpuszcza nikogo do swojej sypialni.
Pułkownik był zażywny, lubił częstować podwładnych żartami i maksymami. Podobno naśladował jakiegoś starożytnego marszałka.
– Zuch, zuch! – krzyknął na widok Kani. – Straciłeś zucha, sameś dziad, psia jucha! Jak tam, kochanieńki? Głowę ci odrąbać?
– Wedle rozkazu – powiedział Kania.
– Nie bój się mnie, nie bój, tak sobie gadam, a w walce jestem straszny tylko dla wroga. Dla mnie wszyscy moi ludzie to zuchy, Szundaraj też.
Pułkownik przebiegł się po swoim gabinecie, popatrzył na chmury nad głową, jakby się bał, że ktoś może go stamtąd podsłuchać. Zaśmiał się piskliwie.
– Myślą, że ja nic nie widzę i nie słyszę. Ale to nieprawda. Nawet komar nie przeleci obok mnie niezauważony. Widziałeś kiedyś komara? Nie ma mniejszego stworzenia! Niedługo atak. Potwory będą atakować. Tysiące mudżahedinów zabiłem w swoim życiu. Ale kogo to obchodzi? No, znaczy, wytrwamy do końca. Mianuję cię dowódcą drugiej roty. Gdzie ten Dyba, do stu czartów?
Wszedł dowódca batalionu Dyba – przygarbiony, niemłody, zapuszczony. Ciągle powtarzał, że chciałby już pójść na emeryturę, że nie wierzy ani w ideały, ani w zwycięstwo, zmobilizowali go, to walczy.
– Słyszę, pułkowniku – powiedział. – Już podpisałem rozkaz, ale nie jestem pewien, czy ma pan rację. On jest zbyt nieopanowany, zbyt bezczelny.
– Masz inną propozycję?
– Skąd! – Dyba westchnął. – Przecież pan wie, że w pierwszej kolejności zabijają młodszych dowódców. Jeśli została mi połowa żołnierzy, to młodszych dowódców nawet nie jedna trzecia.
– Kania jest na froncie od dawna, znają go.
– Tam się coś wyprawiało podczas egzekucji. – Dyba podrapał się pod pachą, pewnie wszy go zaatakowały. Ale nawet gdyby, nie powinien się drapać przy pułkowniku. Kania pomyślał, że w ostatnich dniach dyscyplina i szacunek do dowództwa gwałtownie spadł, to pierwszy symptom rozkładu armii.
– Wiem, co się tam stało, ale nie było pretensji do Kani – powiedział pułkownik. – Sami powinni lepiej ochraniać skazańca.
– Szundaraja złapali? – spytał Dyba.
– Złapią. Na pewno złapią. Gdzie miałby się podziać?
– Ukryje się w mieście.
– Ma tam krewnych?
– Wszyscy mamy krewnych w mieście.
– Mylisz się, dowódco batalionu. Zastanów się. Skąd mieliby się wziąć w mieście krewni nas wszystkich? To duży kraj, nie ogranicza się do jednego miasta.
– Może i nie mam tam krewnych – zgodził się Dyba.
– No, załóżmy, że Szundaraj ma. Ale nie tu, w innym mieście.
– W innym mieście? – W głosie Dyby zadźwięczało niedowierzanie. Jakby było tylko jedno jedyne miasto.
Kani to nie zdziwiło. Też kiedyś myślał, że jest tylko jedno miasto i właśnie o nie toczy się wojna. Potem zrozumiał, że nie wszyscy pochodzą z miasta, a raczej mało kto z niego pochodzi. Na przykład Kania nigdy tam nie był i widział je tylko z daleka. Na horyzoncie – wieżowce i stare pałace. Ale przez mgłę trudno było cokolwiek dojrzeć. Z doliny śmierci miasto było lepiej widoczne, lecz i tak niewyraźnie.
– Nasze zadanie, Dyba, polega na tym – rzekł pułkownik – żeby twoi żołnierze nie kontaktowali się z krewnymi w mieście, bo do tego może dojść tylko wtedy, gdy wycofamy się aż do jego bram. A ja wolę, żebyśmy gryźli ziemię, niż oddali miasto. Wstyd i hańba! Przysięgałem! Hańba, hańba!
Pułkownik zaczął się żołądkować, biegał po gabinecie, wymachiwał rękami, jakby zaraz miał poprowadzić pułk do ataku. Kania i Dyba spokojnie czekali, aż się wybiega.
Stanął nagle jak wryty.
– Adiutant! – zawołał. – Naszywki dla Kani.
Adiutant już czekał. Przyniósł z dołu z tyłu kartonowe pudełko z naszywkami. Przedtem Kania miał dwie naszywki, teraz cztery – z sierżanta przeskoczył na porucznika. Zdarza się, gdy brakuje dowódców.
Naszywki były przyklejane. Adiutant oderwał cienki papierek od spodu, który chronił naszywki, żeby się do wszystkiego nie kleiły, i nakleił je na rękaw Kani.
– Gratuluję – rzekł pułkownik. – Teraz jesteś już średnim dowódcą, a to oznacza większą odpowiedzialność i większe prawa. Zajmiesz dół dowódcy roty i wybierzesz z jego rzeczy to, co ci pasuje.
– Jak to tak, dowódco? – sprzeciwił się Kania. – Przecież Szundaraj żyje.
– Kłamiesz! Szundaraj jest martwy! Jest martwy dla wszystkich, jako dezerter i zdrajca. Jego łóżkiem jest teraz mogiła!
– To nie całkiem tak...
– Przegońcie go! Bo zdegraduję!
– Niech się pan wstrzyma chwilę z tym przeganianiem – wtrącił adiutant. – Musimy jeszcze przeprowadzić zebranie dowódców pododdziałów.
– Słusznie – przyznał pułkownik. – Znowu musielibyśmy cię wzywać. Do walki zostało niewiele czasu i trzeba przygotować pozycje. No, uszy do góry! Siadajcie. Adiutancie, proszę dać mapę.
Mapa była taka sama jak u Szundaraja, tylko nowa i nie tak zamazana. Pułkownik odwrócił się do Kani i powiedział:
– Potem naniesiesz to wszystko na mapę Szundaraja.
– Tamta jest bardzo stara – zauważył Kania. – Nie sposób pracować.
– Przecież wiesz, że z mapami jest ciężko. Walczymy od dawna, nie ma skąd ich brać.
– Trzeba wydrukować nowe.
– Nie ty będziesz wydawał rozporządzenia! – rozgniewał się pułkownik, ale mimo wszystko dodał: – Dobra, daj mu nową mapę. Ale żebyś mi starą spalił. Wróg czuwa. Jasne?
Adiutant otworzył szafę, w której leżała cała sterta map – widocznie planowali długo powojować – i wyciągnął jedną. Z niezadowoleniem.
– Ja też bym potrzebował – zauważył Dyba.
– Obejdziesz się. Zaraz wszyscy będą chcieli. Dzisiaj mapę, jutro buty...
– Przecież obiecali dać nowe mundury.
– Na polu bitwy zdobywaj. Trofea.
– Na razie nie zdobywamy, tylko oddajemy.
– No, no, uważaj!
Dyba uśmiechnął się złośliwie. Podobnie jak Kania, on też nie bał się pułkownika. Suworowa udaje... Kania zdumiony uświadomił sobie, że zna nazwisko starożytnego marszałka, którego pułkownik naśladuje.
– Suworow – powiedział na głos.
– Wiesz? – zląkł się nagle pułkownik. – Skąd wiesz?
– A diabli wiedzą skąd – uśmiechnął się Kania. Był dużo wyższy od dowódcy. Dlatego pułkownik do niego nie podchodził, podobnie zresztą jak do innych wysokich ludzi, żeby nie zadzierać głowy.
– Siadajcie – rzekł. Wygładził mapę rękami i westchnął z żalem.
– Szkoda, że nie ma balonu! Popatrzeć by na to z góry, jak orły!
– Ciągle tylko obiecują – warknął Dyba.
– Coś się dzieje za pierwszą linią przeciwnika – zaczął dowódca.
– A nie można wysłać zwiadowców.
– Nie można – zgodził się Dyba. – Sztab armii nie zezwala. Czego oni się boją?
– Tego, że jeszcze żaden zwiadowca nie wrócił żywy. Tylko ich nosy i uszy wrzucają nam do dołów. Ludzi trzeba oszczędzać. – Pułkownik spojrzał na mapę. – Tutaj, gdzie jest drugi batalion, możemy być spokojni. Nie przejdą. Jeśli nie przyprowadzą smoka.
– Z tym smokiem to prawda? – spytał Kania.
– Wymysły tchórzy!
– Szundaraj mówił, że go widział.
– Mówił, mówił i sobie wmówił. Nie rozpraszaj mnie, Kania. Niepokoi mnie prawa flanka. Widzicie, jak blisko podchodzi do niej parów? Można nim wyjść na samą flankę. Kogo by tam posłać?
– Nie mam zbędnych ludzi – powiedział Dyba.
– Moim zdaniem właśnie tam uderzą główne siły.
– Pojedynek będzie? – spytał Kania.
– Oczywiście. Ze sztabu armii przekazano, że wkrótce przybędzie witeź. Wszystko jest gotowe, i tym razem będzie to prawdziwy heros.
– Dobrze by było, bo nasi chłopcy tracą ducha – rzekł Dyba. – Nie może być tak, żeby trzy razy z rzędu wygrywał ich bohater. Już się i czarownicy pojawili.
– Czarowników pod ścianę! – krzyknął pułkownik. – Jeszcze raz usłyszę o czarownikach i przeniesiesz się na tamten świat.
– Dobrze panu mówić, jest pan wykształcony – burknął Dyba.
– Nie grymaś. Bo znajdziemy innego dowódcę batalionu i zostaniesz strzelcem. Właśnie, potrzebuję od ciebie pół tuzina strzelców do tego parowu. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem. Kania wyśle.
– Dlaczego ja? Ja nie mam ludzi.
– Dlatego że jesteś nowy. Jeśli poproszę innych dowódców rot, spytają mnie: a gdzie Kania?
– Dyba ma rację – odezwał się pułkowy adiutant. – Dzisiaj, Kania, ty działasz.
– Ja bym na twoim miejscu przerzucił tam połowę roty – powiedział Dyba, gdy wracali transzeją do stanowisk pierwszego batalionu. – Mogą tam skierować główne uderzenie i jak się przedrą, ty będziesz wszystkiemu winien, a ja nie będę mógł cię bronić. Porządny z ciebie facet, ale własna skóra jest mi droższa. Zrobią z ciebie kozła ofiarnego i rozstrzelają. Wiesz, co to takiego kozioł ofiarny?
– Nie wiem.
– I ja zapomniałem.
Kania otworzył kuferek Szundaraja. Nie dlatego że chciał się pożywić. Miał pewną sprawę, o której nie mógł nikomu powiedzieć.
Zerknął na klepsydrę na stole. Połowa piasku była już w dolnej części. Wszystkiego nie zdąży zrobić. Ale zdąży dojść do batalionu sanitarnego.
Obudził Mordwina. Mordwin (nikt nie wiedział, imię to czy narodowość) miał tylko jedną nogę, ale się nie skarżył. Nie mógł odejść daleko od jamy, lecz wszystkich zastępował, wcześniej Szundaraja, teraz Kanię. Gdyby przyszedł ktoś ze sztabu albo coś się stało, w dole zawsze był właściwy człowiek.
Opatulony starymi kocami Mordwin otworzył zaspane oczy.
– Patrz na zegar – powiedział Kania. – Jeśli nie wrócę, a na zegarze zostanie o, tyle, na palec, ogłosisz alarm. Jasne?
– Co ma nie być jasne – odrzekł Mordwin. – Mówią, że ty teraz jesteś za Szundaraja.
– Tak, nie miałem ci kiedy powiedzieć. Wszystko się tak szybko stało.
– Szundaraja powiesili, czy rozstrzelali?
Niedobrze. Powinien był mu powiedzieć! Już choćby jako podwładnemu. A może zebrać rotę? Nie, chyba wszyscy prócz Mordwina wiedzą.
– Ty dokąd? – zdziwił się Mordwin. Nie był obrażony. Skoro mu nie powiedzieli, znaczy, nie potrzeba. Z Szundarajem miał dobre układy. Chcieli go wysłać na tyły, do miasta, ale Szundaraj nie pozwolił. Co by tam Mordwin robił, skoro znał tylko wojenne rzemiosło? Krążyły plotki, że w mieście nie zamierzali karmić niepotrzebnych ludzi i traktowano ich jak bezpańskie psy. Pewnie łgarstwo...
– Mam sprawę – powiedział Kania.
– Do batalionu sanitarnego idziesz?
– Zajdę.
Niby głupi, a rozumie.
Kania szedł transzeją, dalej pozostałościami asfaltowej szosy, aż do błotnistego strumienia. Potem w górę, między ruinami. Kiedyś było tu sporo domów, teraz zostały tylko sterty cegieł. Za nimi ciągnął się wielki długi dół – tam urządzono szpital, który wszyscy nazywali batalionem sanitarnym.
Tutaj trafiali ranni i chorzy, którym można było pomóc. Jeśli rana była ciężka lub śmiertelna, a istniało niebezpieczeństwo, że trafisz do niewoli, swoi mieli obowiązek cię dobić.
Ochroniarze (ochrona szpitala to zajęcie spokojne i wygodne, w sam raz dla próżniaków i tchórzy, pomyślał Kania) grali w kości z sanitariuszami.
– Kim jesteś? – spytał nieznajomy ochroniarz Kanię i sięgnął do pasa.
Ale starszy ochroniarz był znajomy.
– Patrzcie no – powiedział – Kani przybyło naszywek. Teraz będziesz za Szundaraja?
Kania był niezadowolony, że ochroniarz tak od razu się domyślił. Nie pozostało mu nic innego, jak się przyznać.
– To i cały spadek dla ciebie? – spytał ten sam ochroniarz i zachichotał.
Kania był nastawiony pokojowo. Nie żeby się bał albo szczególnie lubił ochroniarza. Nikogo się tu nie bał, lecz sytuacja była skomplikowana, niepotrzebne mu zatargi z ochroniarzami.
– Przecież wiesz – powiedział poważnie – jak się to skończyło. – Co?
– W dolinie egzekucji.
– Jedni mówią, że twój Szundaraj uciekł. A inni, że sam mu głowę odrąbałeś.
– Jak kto woli – powiedział Kania. – Potem ci opowiem, bez świadków.
– Idź, poruczniku, ja już zrozumiałem.
Inni ochroniarze zaczęli się dopytywać, ale starszy krzyknął na nich, żeby lepiej grali. Przed nim na płaskim kamieniu leżały monety – widoczne dobrze mu szło.
Kania ruszył przez szpital w dole. Po obu stronach przejścia stały łóżka. Na niektórych leżeli ranni i chorzy, inne były puste. W odległym końcu na sznurku wisiała długa, sięgająca do ziemi zasłona. Zza zasłony dobiegały jęki. Kania szedł dalej. Z jednego z łóżek ktoś go zawołał. Leżał tam chłopak z jego plutonu, ranny w rękę, zahaczyło kość, ale rana chyba nie była ciężka.
– Co z Szundarajem?
– Jeszcze nie wiem – powiedział Kania. – Naprawdę nie wiem. Jak ręka?
– Boli.
– Może rwie?
– Może i rwie. Kiepsko u nas z lekarstwami.
– Trzymaj się i wracaj, czekamy na ciebie.
– Jeśli Szundaraj wróci, powiedz, że w razie czego ja pamiętam.
– Powiem.
– Szukasz Nadin?
– Gdzie jest? W operacyjnej?
– Nie, w pralni.
Kania poszedł w prawo, gdzie był otwór w ścianie, też oddzielony zasłonką, i niewielki magazyn – półki z lekarstwami, bandażami i innymi rzeczami. W pralni, do której prowadziła wąska szczelina, stał kocioł z wrzątkiem. Dwóch chłopców z kompanii karnej wrzucało do niego brudne ubrania, mieszając wiosłami. Potem bielizna trafiała na pochyłe deski. Sanitariuszki tłukły ją kijankami, prały i płukały w zimnej wodzie, wyżymały i rozwieszały. Gorąca para skraplała się w zimnym powietrzu.
Kania poznał Nadin po czerwonej chustce, z którą się nie rozstawała. Miała na sobie szarą sukienkę za kolana, na niej sprany biały fartuch z czerwonym krzyżem na piersi i na nogach żołnierskie buty, tylko krótsze.
Nadin wyczuła, że wszedł. Wrzuciła do balii koszulę, którą prała, i podbiegła do niego.
– Kania, jak to dobrze, że przyszedłeś! I co tam? Co się stało? Ja przecież nic nie wiem!
– Możesz odejść na chwilę?
Starsza siostra, która stała obok z notesem w ręku i sprawdzała, jak pracują, powiedziała:
– Idźcie do magazynu, tylko długo nie gadajcie.
– Długo i tak nie mogę – rzekł Kania.
Starsza siostra, dobra kobieta o surowym wyglądzie, była inna niż wszystkie pielęgniarki i sanitariuszki – cyniczne, gruboskórne, nieprzyjemne. Rzadko trafiały się takie jak Nadin. Nadin wyglądała jak motyl wśród much gnojowych, myślał Kania. Kobiety na froncie nie mają lekko, dlatego jest ich tu niewiele. Większość została na tyłach, wychowują dzieci, przygotowują jedzenie i uzbrojenie dla frontu, troszczą się o starców. Te tutaj to ochotniczki, pochodzą przeważnie z domów publicznych – tak mówią ludzie, a one nie zaprzeczają. Dowódcy mają do tych kobiet prawo (co w tym złego?), przeważnie jedna obsługuje kilku. Różnie bywa. Nie liczą na żadne gratyfikacje, zresztą na co można liczyć przy cofającej się armii? Co innego potwory, ci podobno mają i restauracje, i domy publiczne. Jeśli znajdą nasze dziewczyny w zajętym mieście albo wsi, albo jeśli sanitariuszki wezmą do niewoli, znęcają się nad nimi, a potem oddają swoim żołnierzom do domów publicznych. Nie uznają kobiety za człowieka. Dlatego mimo wszystko w naszej armii dziewczynom jest lepiej. Jeśli dziewczyna nie chce, zawsze może powiedzieć pielęgniarce albo adiutantowi pułku i ją ochronią. Zdarzają się oczywiście przypadki, że trzeba, ale to dlatego że każdy z nas powinien mieć poczucie obowiązku. Sanitariuszki też.
Nadin od samego początku była kobietą Szundaraja. Były dowódca roty został kiedyś ranny – mudżachedin sięgnął go szablą – i trafił do szpitala. Ale się wylizał. Wtedy akurat przysłano nowy personel i do batalionu sanitarnego przyjechała Nadin, zupełnie inna niż wszystkie. Różni się do niej pchali, ale ona się opierała. Kania się nie mieszał, nawet nie wiedział, jak to tam wszystko wyszło. Ale Szundaraj zatrzymał ją dla siebie. Któregoś dnia przysłał Kanię (wtedy jeszcze szeregowca) do szpitala z wiadomością, że nie przyjdzie, bo walczą w okrążeniu. Kania przedarł się i zobaczył Nadin.
I ogarnął go taki smutek... Oczywiście miał kiedyś kobiety, ale zapomniał o nich – kobiety dla żołnierza to nie obiekt uczuć. A wtedy zobaczył Nadin i zrozumiał, że dla niej gotów byłby na wszystko.
Miała bardzo delikatne włosy okalające jej twarz niczym złoty obłok i błękitne oczy. Była krucha i bezbronna. Kania pomyślał, że nie ma chyba na świecie człowieka, który mógłby ją skrzywdzić.
Ale tak się tylko Kani wydawało. Był idealistą, tak przynajmniej twierdził stary doktor ze szpitala. Potem doktora zabili – został z ostatnimi rannymi podczas odwrotu. Wszystkich odesłał i został, a potwory wdarły się do szpitala, zanim nasi zdążyli wrócić z noszami. I oczywiście go zabili – czego innego można się było spodziewać po potworach! Idealista. „Jaki tam ze mnie idealista – odpowiadał Kania. – Widzicie, mam wykłuty numer, to znaczy, że w obozie siedziałem”. „W jakim obozie i za co siedziałeś, tego nie wiem – mówił doktor. – Jesteśmy tu jak w teatrze, w okrutnym teatrze. Spróbuj nie wierzyć dekoracjom i wspaniałym perukom. Pod mundurami są marynarki i waciaki. Wszyscy są aktorami”. Kania pokochał Nadin. Ona o tym wiedziała i bardzo ją to peszyło. Była kobietą Szundaraja i zawsze mówiła, jaki on dobry i że uratował ją od strasznej śmierci. Szundaraj nigdy o tym nie opowiadał, ale Kani było przykro, że za uratowanie od śmierci można kogoś kochać i spać z nim. Szundaraj nigdy nie robił z tych spraw tajemnicy, nawet opowiadał Kani, jaka ona jest w łóżku. Kania pragnął, żeby Szundaraja zabili, wtedy mógłby uratować Nadin. O czym ja myślę, mówił sobie. Naszym wielkim celem jest wyzwolenie ojczyzny i musimy być gotowi na każde ofiary, nawet na śmierć. Dopiero gdy wojna skończy się naszym nieuniknionym zwycięstwem, odetchniemy swobodnie... Wyobraźnia malowała mu piękne obrazy życia po wojnie. Wtedy wszystko wróci na swoje miejsce i kawał umięśnionego cielska z wąskimi oczami o imieniu Szundaraj zajmie swoje niskie miejsce w społeczeństwie. Wtedy Nadin zrozumie, kim jest Kania. Marzenia... A przecież on nawet nie miał pojęcia, co będzie robił po wojnie i czy rzeczywiście będzie ważniejszy, bogatszy i bardziej szanowany niż Szundaraj.
Szundaraj zdawał sobie sprawę, że Kania czuje coś do Nadin, i to mu się podobało. Doskonale wiedział, że Nadin ma wielu adoratorów (zwłaszcza wśród rannych, którzy uważali ją za anioła i pragnęli zwrócić na siebie jej uwagę), zakładał nawet, że sypia nie tylko z nim – w końcu to nie sekret, że praczki i sanitariuszki mają obowiązek być przyjaciółkami wszystkich cierpiących wojowników wielkiej armii. Ale o innych mógł nie myśleć, a Kania był tutaj, obok. Kanię aż skręcało, gdy Szundaraj wybierał się na spotkanie z Nadin, a Szundaraj nic nie mógł poradzić – nie mógł pójść, dopóki nie szepnął Kani na ucho, że idzie ją pieprzyć, a ona już na niego czeka i co to ona mu takiego zrobi. I uważasz, najpierw tak... Kania powinien odejść, wrzasnąć, że nie chce tego słuchać, ale słuchał, dręczył się i nie mógł inaczej, jakby przez to część tej bydlęcej, niegodnej i nie pasującej do Nadin miłości dostawała się i jemu.
Poza tym Kania był w niezłych stosunkach z Szundarajem. Szybko dosłużył się stopnia dowódcy plutonu, w sztabie zorientowali się, że to nie nowicjusz, tylko prawdziwy weteran. Szundaraj był profesjonalistą, przeszedł nie wiadomo ile wojen, może od kołyski był żołnierzem, i jako zawodowiec cenił specjalistów. Zbliżył do siebie Kanię, co na pierwszej linii wcale nie oznacza jakichś szczególnych ulg. Przeciwnie, skoro polegał na nim jak na zawodowcu, to plutonowi Kani dostawały się najtrudniejsze, najbardziej niebezpieczne zadania.
Gdy na miejscu egzekucji zobaczył Kanię, wcale nie było mu wstyd, że towarzysz zobaczy jego hańbiącą śmierć, tylko ucieszył się, że ten zapamięta i opowie, jak Szundaraj się zachował w ostatniej chwili. Pomyślał nawet, że nie musi się bać o Nadin – Kania nikomu jej nie odda.
Nie liczył na ucieczkę aż do ostatniej chwili. Ale prawdziwy żołnierz zawsze ma na uwadze swoją korzyść i jeśli nadarza się okazja, nie można z niej nie skorzystać...
Kania i Nadin poszli za magazyn. Usiedli obok siebie na pustej ławce. Nadin miała czerwone i podrapane ręce, silne, ale szczupłe palce. Gdyby nie harowała, jej wąskie, delikatne dłonie byłyby piękne.
Oczy Nadin były spuchnięte od płaczu, twarz rozgrzana praniem.
– Co z nim? – spytała.
– Uciekł – wyszeptał Kania. Ucieczka Szundaraja nie była wprawdzie tajemnicą wojskową, ale nowy dowódca roty nie powinien szwendać się przed walką po szpitalu i rozmawiać o takich sprawach z sanitariuszką.
Nadin krzyknęła, zasłoniła usta dłonią.
– I gdzie on ucieknie?
– Świat jest wielki.
– Świat jest mały. Wszędzie trwa wojna. Przecież nie ucieknie do potworów?
– Tam nie – zgodził się Kania. – Znają go, za dużo im krwi napsuł. Rozerwaliby go na strzępy.
– Do naszych też nie może – ciągnęła rozważania Nadin. – Wtedy skazaliby go na śmierć pierwszego stopnia. Nawet za tysiąc lat nie zostałby człowiekiem. Może lepiej, że...
– Chciał, żebym ja mu głowę odrąbał, pewien generał pozwolił.
– Co za szczęście! – wyszeptała Nadin i zapłakała. – Dlaczego więc uciekł? Przecież to nie hańba! To prawie jak śmierć w boju.
– A jednak nie do końca.
– Pewnie się denerwujesz, że mu nie odrąbałeś głowy.
– Już lepiej, że uciekł. Nie lubię zabijać.
– To co z ciebie za żołnierz!
– Taki już jestem.
– A ja myślałem, że cieszysz się z jego śmierci. – Nie.
– Myślałam, że chcesz mnie dostać... żebym była twoją kobietą.
– Nie za taką cenę – speszył się Kania.
– Jeszcze jesteś młody – powiedziała Nadin. – Czy jest coś takiego jak zbyt wysoka cena za kobietę, której się pragnie?
– Nie mówiłem, że to za wysoka cena – poprawił ją Kania. – Tylko że nie taka.
– Dla mnie to za skomplikowane... – Nadin zastanowiła się i wytarła łzy brzegiem fartucha z czerwonym krzyżem. – On pewnie i tak wkrótce umrze. Przyjdziesz wtedy do mnie?
– A chcesz?
– Nie chcę być sama.
Kania spieszył się, niedługo miała się zacząć walka. Dowódca powinien być ze swoimi żołnierzami. Tym bardziej że sytuacja na froncie jest ciężka, a poprzedniego dowódcę skazano na śmierć.
Gdzie on teraz jest, do licha? Chyba mówił, że nie ma krewnych w mieście, że pochodzi z daleka, ze wschodu.
Dobrze by było, gdyby znalazł sobie jakąś dobrą kryjówkę, bo jeśli Wielkie Duchy z nieba już go zobaczyły i uważają, że złamał Prawo, na pewno go znajdą i ukarzą, surowiej niż za pierwszym razem. Może lepiej by było, gdyby wtedy zginął. Co ja bym zrobił na jego miejscu? Żeby uciec, też trzeba odwagi. Czasem najłatwiej się poddać, nawet gdy chodzi o śmierć. Przynajmniej decyzję podejmuje za ciebie ktoś inny.
Ostatnio Kania coraz częściej był w kiepskim nastroju. I to nie tak jak w młodości – lunęło niczym wiosenna ulewa i znowu słońce. Czuł się tak, jakby zabrnął w ślepą uliczkę, jakby przyparto go do muru, jakby znalazł się na schodach, które prowadzą w dół do piwnicy. Kompletna, ciągnąca się w nieskończoność beznadzieja.
Żyję tu w błocie, w łaźni byłem diabli wiedzą kiedy, bronię miasta na horyzoncie i nawet nie wiem, czy są tam moi krewni, których mam uratować. Czyja w ogóle byłem w tym mieście? Kania próbował sobie czasem przypomnieć dom. „Jeśli drogi ci jest twój dom!”. Jaki? W snach widział wtedy wąski korytarz z zawieszonym pod sufitem rowerem. Po drugiej stronie stała szafa, która przeszkadzała, gdy szło się do toalety. Ale czy to było jego mieszkanie, czy tylko przebłysk fałszywej pamięci? Doktor mówił kiedyś, że to nie całkiem fałszywa pamięć, tylko pamięć któregoś poprzedniego życia. Ciekawe, że wszyscy, jeśli coś sobie przypominali, twierdzili, że w poprzednim życiu byli ludźmi. Jakby nie było nagrody za dobre uczynki i kary za grzechy.
Trzeba się spieszyć, zaraz zawyje syrena, początek walki, a on nie sprawdził pozycji, nie był na punkcie obserwacyjnym. Co z niego za dowódca roty! Trzeba było odmówić – Zołotucha z radością zająłby jego miejsce. Ale wtedy zaczęliby go podejrzewać o dezercję. Gdy armia przeżywa niepowodzenia, nietrudno o dezerterów – ludzie nie chcą ginąć na próżno. Kania tego nie rozumiał. Przecież człowiek rodzi się po to, żeby wypełnić swój obowiązek. Wybrałeś stronę i chcesz czy nie chcesz, musisz się jej trzymać, nawet gdy dzieje się źle.
Obok sztabowego dołu stał zaniepokojony Mordwin.
– Przysyłali ze sztabu łącznika! – krzyknął z ulgą na widok Kani. – Zaraz będzie sygnał. Nasi nastawiają się na osobisty pojedynek. Mówią, że dostarczyli z miasta mistrza, jakiegoś pogromcę. Straszny chłop podobno, wyższy od ciebie o głowę.
– Zobaczymy – powiedział Kania. – Wołaj Zołotuchę. Rozejrzał się po jamie, w której był dziesiątki razy. Niedawno należała do Szundaraja. Nie mógł przywyknąć do myśli, że teraz ma tu mieszkać. I nawet łóżko jest za krótkie.
– Mordwin, skocz do mojej jamy i przynieś skrzynkę – polecił krótko. – Może będziemy się musieli wycofać. Nie chcę, żeby mi wszystko rozszabrowali.
– Nie mów tak – powiedział z pretensją Mordwin. – Rzucasz cień na towarzyszy.
Mordwin był kustoszem tradycji bojowych, bronił honoru żołnierzy i we wszystkich bójkach, jakie się zdarzały między swoimi, pilnował przestrzegania zasad. Słuchali go, był dla nich autorytetem, jakby zapracował swoją ofiarą na nieomylność.
– I powiesz... – ciągnął w zadumie Kania, który doskonale wiedział, jakie dla Mrodwina jest ważne kolejny raz podkreślić swoje prawo do osądzania, ale nie chciał się kłócić. Mordwin równie dobrze jak Kania rozumiał, że na pierwszej linii żołnierze zawsze kradną i kradzież nie jest ciężkim przestępstwem: przecież i ja zdechnę, tak jak on zdechł... Ale takie myśli nie mieściły się w głowie Mordwina, na zawsze rozciętej i jako tako zrośniętej nad uchem grubą różową szramą. – I jeszcze powiesz – powtórzył Kania – żeby mój pluton przejął Enukidze. Znajdziesz go?
– A rozkaz?
– Rozkaz po walce.
– A jeśli dowódca batalionu będzie się sprzeciwiał? – Mordwin potrząsnął głową, żeby siwe włosy przykryły różową szramę. Nie udało się, szrama rozsunęła włosy.
– Noś hełm – rzekł Kania. – Powinieneś nosić hełm, gdy pełnisz obowiązki łącznika.
– Tak jest, towarzyszu poruczniku!
W kącie, wśród sterty szmat Mordwin znalazł hełmy, pogięte, obite, nawet dziurawe. Z czego oni je robią? Co, żelaza brakuje? Wybrał odpowiedni, wsunął na szramę i pokuśtykał po transzei.
Kania otworzył kuferek Szundaraja. To było i słuszne, i niesłuszne jednocześnie. W końcu Kania zajmuje teraz jego stanowisko, przed dowódcą w rocie nie powinno być tajemnic. A z drugiej strony Szundaraj nadal żył i gdyby wrócił po kuferek, mógłby się rozgniewać.
Ale Kania grzebał w kuferku dlatego, że miał pewną nadzieję.
W kuferku leżały nowe skarpety, cywilna koszula – czyżby Szundarąj wierzył, że dożyje do pokoju?... A może od dawna planował opuścić szeregi obrońców ojczyzny? Kawałek mydła toaletowego, takie dają tylko sztabowcom... Jak się chce, wszystko można dostać. Była tu również kamizelka ochronna, taką noszą potwory, lekka i wygodna. Opina pierś niczym bandaż i nie ima się jej żadna stal. Proszę, miał i nic nie mówił... To nic, wykorzystamy. Kuferek był wyściełany grubym papierem. Kania uniósł papier i zobaczył brązową pomiętą kopertę, a w niej trzy fotografie Nadin i jakieś papiery. Wziął sobie jedno zdjęcie i wtedy nad jego głową – ohydnie, posępnie – zawyła syrena.
Schował kopertę ze zdjęciami i papierami, zatrzasnął kuferek i wsunął pod łóżko Szundaraja. Ściągnął z siebie kurtkę i włożył pod nią stalowy zdobyczny „bandaż”. Poczuł się pewniej. Cenna rzecz, niewielu miało coś takiego. Podobno wydawano takie wyższym oficerom. Nie wiadomo po co, skoro nie były im do niczego potrzebne. To nie to samo co ciężka kamizelka ochronna, nie wytrzymująca silniejszego ciosu.
Pod „bandaż”, na szczęście elastyczny, Kania wsunął zdjęcie Nadin.
Syrena wyła, zmieniając natężenie i ton, jakby ktoś chciał się upewnić, że wśród wojowników nie ma głuchych.
Gdy Kania wychodził z dołu, żołnierze już stali obok przedpiersia. Zgodnie ze zwyczajem, przed walką odbywał się pojedynek – podobno tak było od czasów średniowiecza. Od losów pojedynku wiele zależało. Kania spytał nawet o to kiedyś Szundaraja. Co właściwie zależy? W końcu tylko jeden bohater zabija drugiego.
Szundaraj wzruszył ramionami. A felczer roty powiedział:
– Na polu bitwy najważniejszy jest czynnik psychologiczny. Niczego im to nie wyjaśniło.
Nasz rycerz pojawił się z tyłu. Kroczył po głównej drodze, za chorążym ze sztandarem, trębaczem i doboszem. Za nim szli pomocnicy, masażyści, lekarz, trener i kilku lamów ze sztabu dywizji. Widowisko robiło wrażenie.
Kania wiedział, że jeszcze będzie czas, żeby popatrzeć na to przedstawienie. Pojedynki pojedynkami, a wojna wojną. Teraz musiał przede wszystkim zrobić coś z tym parowem, który tak niefortunnie podchodził do pozycji batalionu.
W transzei natknął się na Zołotuchę i Mordwina. Mordwin niósł kuferek Kani, w którym z cennych rzeczy były wspaniałe skórzane buty i oczywiście czara ze złotą obwódką.
– Witaj, Zołotucha – powiedział Kania.
– Witaj. Nowe belki ci dali?
– Tak. Nie było czasu, żeby do ciebie zajść. Sam rozumiesz.
– I co im się w tobie spodobało?
– Latam wysoko – odpowiedział Kania.
– Po co mnie zawołałeś?
– Pójdziemy popatrzeć na pojedynek i wszystko ci po drodze opowiem.
– A ja? – spytał Mordwin.
– A dla ciebie, Mordwin, mam trudniejsze zadanie – rzekł Kania. Wiedział, że swoim rozkazem zada swojemu zastępcy dotkliwy ból. – Przeniesiesz pół roty na zapasowe pozycje.
– Jakie zapasowe pozycje?
– Przecież wiesz. Szundaraj ci mówił. Trzysta metrów do tyłu.
– Przed szpitalem?
– Bliżej batalionu sanitarnego. To dogodniejsza pozycja, na wzniesieniu. Stąd nas odepchną.
– Nie waż się tak mówić – obraził się Mordwin. – Już lepiej sam tu zostanę.
– Nie pleć, Mordwin – wtrącił się Zołotucha. – Kania ma rację. Niech nasza jama będzie tam. Tu już jesteśmy na samym brzegu. A jeśli w ich ręce wpadną dokumenty?
– Poruczniku Kania – powiedział wysokim głosem Mordwin. – Jestem zmuszony zameldować dowództwu o pańskim tchórzostwie.
– Zasuwaj – nie przejął się Zołotucha.
– Idę popatrzeć na walkę – rzekł Kania do Mordwina. – Ty wyślij oddział do wyjścia z parowu, a potem rozkaż komuś przenieść do mnie kuferek. To wszystko.
Pojedynek powinni przede wszystkim oglądać ci z pierwszej linii. Nawet szpital przychodził.
Z opuszczonych dołów, z osypujących się transzei, pozostałości po jakichś zapomnianych walkach, z gołego lasu kryjącego się we mgle pełzną, kuśtykają, wleką się dziwni półludzie, cienie tych, którzy żyli nie wiadomo po co, na niczyjej i nikomu niepotrzebnej ziemi.
Widzów zawsze zbiera się dużo.
Wokół wydeptanego pola – tym razem trzeba było oczyszczać nowe, stare zajęły potwory – stał tłum widzów. Po obu stronach, naszej i nieprzyjacielskiej, wzniesiono niewielkie trybuny dla dowództwa, udrapowane flagami narodowymi. Nasza flaga jest w kolorze krwi, z czarnym orłem w białym kręgu na środku. To starożytny sztandar państwa. Potwory powiesiły na trybunie jasnozielony jedwab z rysunkiem czarnych wilków. Ohydna flaga.
Zabrzmiał gong.
Uczestnicy pojedynku stali w tłumie kibiców i prowadzących walkę, a dowództwo nieprzyjacielskich wojsk zajęło miejsca na trybunach.
Chociaż odległość od wrogiego tłumu była dość duża – jak do przeciwległej trybuny na stadionie, Kania wyraźnie widział ich maski. Szeregowcy mieli żółte, oficerowie pozłacane, z wydętymi wargami i skośnymi szczelinami oczu. Hełmy, w odróżnieniu od naszych, ludzkich, przypominały pomalowane na zielono połówki jajek. Widok potworów zawsze budził w człowieku wstręt i żądzę mordu. Pragnąłeś poczuć, jak żółta szyja chrupnie pod twoimi twardymi palcami. Po co przyszli na naszą ziemię? Dlaczego nie siedzą w swoich miastach? Dlaczego ziemia nosi tych pozbawionych ludzkich uczuć gadów, chciwych i okrutnych?
Kania obejrzał swoją rotę. Ludzie wdrapywali się na przedpiersia, stali na pagórkach mogił – ludzi chowano tam, gdzie padli, nikt ich nie będzie woził na miejski cmentarz. Zabity żołnierz staje się częścią matki ziemi, której tak gorąco bronił i za którą oddał życie.
Wszyscy byli w maskach – nie wolno pokazywać wrogowi swojej twarzy. Ale nasze maski są srebrne, proste, i w tej prostocie jest surowość. A nasze hełmy są bardziej płaskie, z pięknym, biegnącym wzdłuż hełmu grzebieniem, który broni przed ciosem szabli.
Kania zerknął w bok, gdzie zebrał się szpital. Poznawał medyków po fartuchach – sanitariuszki nosiły białe, chirurdzy niebieskie, poplamione krwią. Niektórzy mieli na piersi czerwony krzyż. Kania szukał wzrokiem Nadin. Oto i ona! Odwróciła się, próbując wypatrzyć go wśród jednakowych wojowników. Zresztą mógł się pomylić.
Z góry dobiegł głos boga wojny – przyniosły go obłoki.
Zwracał się do wszystkich, i do naszych, i do potworów.
To było niesprawiedliwe i jednocześnie była w tym wyższa sprawiedliwość. Co bogów obchodzą ludzkie swary? Dostają ofiary od wszystkich, a Mars, bóg wojny, pożera dusze zmarłych wojowników, decydując, kto odrodzi się jako wódz, a kto będzie opróżniać latryny albo zostanie nikczemnym włóczęgą. Straszne jest oblicze boga wojny, oblicze, którego nikt nigdy nie widział. Jak go ubłagać, żeby pomógł w starciu, żeby bronił twojego życia i honoru twojej roty? Jak sprawić, żeby odwrócił się od potworów, którzy przyparli nas do ojczystej stolicy?
Niezrozumiały ryk boga sprawia, że krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach, pragniesz chwycić za miecz i rzucić się na wroga.
Ale muzyka orkiestr wojskowych zagłusza ten ryk i ludziom wraca opanowanie. Nie można zmieniać wojny w bezmyślną rzeź, to wielkie dzieło, które dokonuje się według surowych reguł.
Orkiestry grały ogłuszająco, długie proste trąby grzmiały, a Kania padł na kolana, przywierając maską do szarej, martwej od wieloletnich walk ziemi. Wokół niego słychać było szum – setki ludzi padały na kolana, modląc się do bezlitosnego i sprawiedliwego w swej niesprawiedliwości boga wojny.
Po tamtej stronie pola bitwy na znak mułły również padały na ziemię potwory – one inaczej oddają cześć bogu wojny, inaczej go nazywają, ale imienia tego nie można powiedzieć, kala bowiem usta wojownika.
– Uuuuuuuuuuuu! – popłynęło nad polem, splotły się głosy modlitwy będącej powtórzeniem Jego imienia, rywalizacją, kto powie lepiej, wyraźniej, czyje wołanie, za którym kryła się prośba o zwycięstwo lub choćby pomoc w walce, dotrze do uszu boga. I wtedy wszystko obróci się na naszą korzyść!
Dźwięk modlitwy jakby odbijał się od ciężkich chmur i powracał na ziemię. Bogowi było obojętne, kto zwycięży, on, jak każdy bóg wojny, pragnął tylko ofiar z ludzkiego ciała i krwi.
Wysoki, przenikliwy krzyk trąb przerwał modły. Zapadła cisza, w której echa pojedynczych głosów brzmiały jak rzadkie krople deszczu.
Po prawej stronie tłum się rozstąpił – nasz rycerz, nadzieja uczciwych ludzi, powoli kroczył w stronę wydeptanego placu.
Bitwą rządziła tradycja.
Rycerz miał na głowie lekki, zwykły hełm bojowy. Srebrna maska umocowana była za uszami. Pierś osłaniały metalowe kwadraty naszyte na skórzaną kurtkę. Dodatkowym zabezpieczeniem były metalowe, umocowane na kurtce naramienniki i nałokietniki. Miedziane bransolety opinały nadgarstki. Spodnie sięgające do kolan również były ze skóry, pod nimi widać było nakolanniki oraz czubek pochwy miecza sięgającej do butów. W prawej dłoni rycerz trzymał długi, połyskujący matowo miecz, w lewej – krótki, lekko zagięty na końcu złowieszczy kindżał.
Rycerz zatrzymał się na naszej stronie pola. Kania powiódł za nim wzrokiem. Oglądał rycerza mudżhedinów. Dziwne słowo – mudżahedini. Skąd się wzięło? Nikt się do niego nie przyznaje. Tak przynajmniej twierdził pewien kapral, który wpadł potworom w łapy i cudem zdołał zbiec z niewoli. Zanim przyszli po niego osobnicy ubrani w czarne mundury i zaciągnęli do sztabu, skąd już nie wrócił – pewnie do tej pory przesłuchują go w kontrwywiadzie armii – zdążył opowiedzieć, że nazwał swojego konwojenta mudżahedinem, a tamten zdziwiony pytał, co to znaczy. I nie przyznał się, że słyszał to słowo wcześniej. Potwory są piekielnie przebiegłe.
Na pole wyszli uczestnicy widowiska.
Najpierw muzykant – mały chłopek z miedzianymi talerzami, który wypróbowywał instrument, lekko uderzając krawędziami jak człowiek, który krzesze iskry krzemieniami. Dźwięk był donośny niczym łoskot gromu, słychać go było w największym rozgardiaszu.
Następnie przyszło dwóch lekarzy, przedstawiciele obu stron – tamten w złotej masce, nasz w srebrnej. Pokłonili się sobie. Niektórzy mówią, że lekarze są jakby poza walką, ale to bujda. Przecież gdy do niewoli dostaje się szpital albo jednostka sanitarna, potwory męczą rannych, a personel albo zabijają, albo ściągają do siebie.
Dotyczy to również sanitariuszek i sióstr. Niektóre gwałcą i męczą aż do śmierci, a inne ciągną do siebie. Dziewczyny nie wracają nigdy.
Na końcu zjawił się sędzia.
Był w długim, sięgającym do ziemi chałacie, spod którego widać było zbroję. Nawet sędziowie nie lubią się narażać na przypadkowy cios. W ręku miał niedługą stalową kopię z ostrym grotem. Za jej pomocą nakłania rycerzy do walki zgodnej z regułami. Sędziowie znani są z tego, że władają kopiami po mistrzowsku.
Przygotowania zostały zakończone.
Kania znowu zerknął w stronę zbitego w gromadkę personelu medycznego i kilku lżej rannych, którym pozwolono przyjść na pojedynek. Gdzie jest Nadin? Nadin!
Jedna z masek patrzyła w jego stronę, na fartuchu naszyty był czerwony krzyż. Ale Kania nie miał pewności.
Doktorzy i asystenci, lamowie i mufty, muzykanci i woziwody – rycerze w przerwach pomiędzy rundami mogą się napić – wszyscy cofnęli się, robiąc miejsce.
Rycerze czekali na uderzenie gongu.
Generał na naszej trybunie uniósł dłoń. Generał na trybunie nieprzyjaciela też podniósł łapę.
Muzykant z całych sił uderzył w talerze.
Przez tłum przebiegł dreszcz. Wszyscy zaczęli krzyczeć – to było tak zaraźliwe jak w dzieciństwie. Kania też krzyczał, zagrzewając do walki naszego rycerza.
Podcięci tym krzykiem jak ostrogą, rycerze rzucili się na siebie, miecze brzęknęły, zwarły się i odskoczyły.
Znowu cios i znowu odejście.
Teraz walczący zaczęli krążyć wokół siebie na lekko ugiętych nogach – łatwiej w razie czego odskoczyć. Pokazali, że są sobie równi i teraz zdwoili ostrożność.
Czasem któryś z nich wyrzucał do przodu miecz i odskakiwał, miecze stykały się koniuszkami, w ciszy panującej na polu słychać było szczęk metalu. Nagle nieprzyjaciel zrobił nieoczekiwany wypad do przodu i dosięgnął klingą naszego rycerza.
Tłum krzyknął. Ale miecz zjechał po metalu na piersi, nie wyrządzając rycerzowi szkody.
Rozległo się westchnienie ulgi po naszej stronie pola.
Nasz rycerz zrozumiał, że pora działać. Ujął miecz obiema rękami i zaatakował z góry. Kindżał, który odrzucił, brzęknął o twardą ziemię. Kania nie zrozumiał, jak to się stało, że potwór zdążył odskoczyć, ale miecz zaświstał w powietrzu i rycerz zachwiał się, podstawiając przeciwnikowi ramię.
Kania widział i rozumiał, że wtedy właśnie trzeba było zadać cios. Nieraz przychodziło mu walczyć mieczem, to ciężka sztuka, ale prosta.
Możliwe, że potwór też dostrzegł tę możliwość, ale uchylając się, na chwilę stracił koordynację ruchów i spóźnił się z ciosem.
Przeciwnicy zaczęli rąbać mieczami, jak się rąbie drwa – trzymali broń oburącz, robili zamach i walili jak w polano. Wyglądało to efektownie, ale Kania wiedział, że największy mocarz w takiej walce szybko się męczy. Trzeba było nie tylko zadawać ciosy, wkładając w uderzenie całą siłę, ale i odskakiwać, wybierając jednocześnie pozycję do zadania następnego ciosu.
Kolejne uderzenie, jeszcze jedno... Widzowie na stadionie huczeli niczym fale wpadające na brzeg. To podnosili krzyk, gdy stykały się miecze, to cichli. Kania miał ochotę posłuchać, jak oddychają rycerze, ale oczywiście nie usłyszał.
Nasz rycerz zaczął się powoli cofać, jego ciosy stawały się coraz słabsze, z coraz większym trudem unosił miecz.
Z pomocą przyszedł mu sędzia, który podniósł klepsydrę – piasek właśnie się przesypał. Runda była skończona. Można odpocząć.
Muzykant uderzył w talerze.
Rycerze odsunęli się od siebie na dwadzieścia metrów. Przyniesiono im stołki, asystent wyciskał na twarz rycerza wodę z mokrej szmatki, tak żeby spływała pod maskę.
Pomocnik sędziego, zanim przekręcił klepsydrę, stukał w miedziany trójkąt gwoździem, często, jak puls, wybijając rytm przerwy.
Zamiast mieczy przeciwnikom podano szable.
Przerwa dobiegła końca. Kania przeciskał się w stronę medyków, na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. W końcu mu się udało i wtedy poznał Nadin. Była w masce, ale poznał ją po figurze i rękach. Ona też zrobiła ruch w jego stronę. Kania poznał jej oczy w wycięciach metalowej maski i brzeżek czerwonej chusteczki pod metalem.
– Co z tobą? – zagadnął cicho.
– Nic nowego? – spytała Nadin i Kania się zmieszał. Zapomniał o Szundaraju, a ona nie przestawała o nim myśleć.
– Nawet jeśli go złapią – rzekł – to nam nie powiedzą. Dożyjemy do końca naszej karmy i nigdy się nie dowiemy.
– Zobacz, co on ma w kuferku – poprosiła Nadin. – Czy nie ma tam czegoś o mnie. Nie chcę, żeby trafiło w ręce obcych ludzi.
– Co tam może być? – spytał Kania, nie przyznając się do przeszukania kuferka.
– Moje zdjęcia i listy. W kopercie. Przyniesiesz?
– Przyniosę.
– Obiecujesz?
– Jedną fotografię zostawię sobie.
– Głupi, to nikomu niepotrzebne.
– Tobie też niepotrzebne?
– Mnie też – powiedziała twardo. – Tylko listu nie czytaj.
– W takim razie wezmę to zdjęcie.
– Weź, jeśli chcesz.
Nagle widzowie zaczęli głośno krzyczeć. Kania spojrzał na pole.
Naszemu rycerzowi udało się zahaczyć lewą rękę potwora, może nawet obciął mu palce – potwór odskoczył z krzykiem, krew lała się na ziemię.
Nasz poszedł za ciosem, chciał dobić przeciwnika. Wiedział, że powinien zakończyć walkę przed uderzeniem gongu. Potem w czasie przerwy opatrzą tamtemu rękę, zatamują krew, a ostatnia runda jest na pałki i nie wiadomo, czym się skończy.
Wróg odpierał atak, przyciskając zakrwawioną dłoń do piersi. Widać było, że nie zdoła się obronić, zbyt silnie krwawił. Kania miał nawet wrażenie, że potwór się chwieje, walka mogła się skończyć wcześniej niż zwykle. Bogowie obserwujący pojedynek ludzi nie będą zadowoleni.
I tak by się pewnie stało, gdyby nie przeklęty dołek w wyschniętej ziemi. Nasz rycerz wpadł w niego noskiem buta, gdy ruszył do przodu, żeby uderzyć potwora w szyję. Stracił na sekundę równowagę i podstawił wrogowi bok.
Nieprzyjaciel uderzył szablą, przecinając skórzaną kurtkę – z boku nie było metalowych kwadratów. W to miejsce rzadko udaje się dosięgnąć przeciwnika.
Kania zobaczył, jak szabla wchodzi w bok rycerza niczym nóż w bochenek chleba.
Nasz rycerz tracił równowagę i cofnął się, nie tyle z bólu, ile po prostu chcąc uniknąć nowego ciosu.
Wróg znowu uniósł szablę.
Nasz rycerz ciągle się cofał. Nie mógł zacisnąć rany – była z prawej strony, a rękę zajętą miał szablą. Uświadomił to sobie, przerzucił szablę do drugiej ręki i spróbował przejść do ataku.
– Nie – odezwał się Kania, czując, jak Nadin wbija mu paznokcie w dłoń. – To mu się nie uda. W co dostał?
– W wątrobę – odparła Nadin.
Kania usłyszał rozmowę lekarzy – omawiali charakter rany i też doszli do wniosku, że rycerz z tego nie wyjdzie. Słuchał ich nieuważnie. Paznokcie wbite w dłoń sprawiały mu ból, ale nie cofał ręki. Słodki to ból.
Obaj rycerze zalani byli krwią.
Naszemu udało się jednak dosięgnąć końcem szabli do szyi przeciwnika. Ale ciął tylko koniuszkiem – bryznęła krew, lecz rana nie była głęboka. Za to potwór wrzasnął tak, że pewnie słychać go było w niebie, i zaatakował.
To był mistrzowski cios. Nasz rycerz najpierw przechylił głowę na bok, jakby chciał się lepiej przyjrzeć wrogowi, a potem upadł. Najpierw na kolana, dłoń z szablą jeszcze wyciągała się do nieprzyjaciela, ale następny cios ostrej klingi ją odrąbał. Mimo to nasz bohater nadal pełzł w stronę wroga, wyciągając rozczapierzone palce lewej ręki.
Wróg odskoczył, nie zadając ostatniego ciosu.
Może miał rację.
Nasz rycerz przepełzł trzy albo cztery metry na kolanach, wstał, zrobił jeszcze dwa kroki i runął na ziemię.
Nadin wtuliła twarz w rękaw Kani.
Wrogowie skakali z radości – to zwycięstwo miało pomóc im w dzisiejszym boju. Istniała reguła: czyj bohater wygra pojedynek, ta armia prawie na pewno zwycięży.
Pomocnicy kata wybiegli na pole, chwycili zabitego specjalnymi hakami i wciągnęli na nosze. Nieprzyjacielskiego rycerza ujęli pod ręce medycy, jeden ściągał z niego kurtkę z blachami, drugi owijał zranioną dłoń. Pole szybko pustoszało – zaraz zacznie się prawdziwa walka. Sędziowie i asystenci też się rozeszli.
– Wybacz – powiedział Kania do Nadin. – Czas na mnie. Posłusznie puściła jego rękę. Podniósł dłoń. Były na niej czerwone półksiężyce.
– Ojej, to ja?
Kania polizałby rękę, ale jak to zrobić w masce? A zdejmowanie maski było przestępstwem wojennym.
– To nic – powiedział. – Zagoi się. Głupstwo. Leć do szpitala. Tam jest bezpieczniej.
– Uważaj na siebie.
– Postaram się – odparł Kania.
Gdy włóczędzy i ludzie z tyłów opuszczali pole walki, w transzejach i sztabowych dołach już wrzała robota – zaraz zacznie się walka.
Kania zostawił na łączności Mordwina i pobiegł do rowu, w którym siedział tuzin wiarusów. Spodziewali się ataku właśnie z tej strony. Żołnierze ryli sobie kryjówki – właściwie należało to zrobić wcześniej, ale najpierw ta smutna historia z Szundarajem, potem narada w punkcie dowodzenia pułku zatrzymały Kanię. A powinien był wcześniej sprawdzić, jak jego żołnierze przygotowali się do obrony parowu.
Po prawej stronie, nad brzegiem brudnego strumienia, który niegdyś był rzeczką, zaczynały się zabudowania sanatorium. Budynki z biegiem czasu przemieniły się w sterty pokruszonych cegieł i gnijących bierwion. Kania miał nadzieję, że z tej strony wróg nie zaatakuje. Krążyły plotki (i potwory o nich wiedziały), że ruiny sanatorium to niedobre miejsce i kto tam był, zapadał na nieuleczalną chorobę. Doktor mówił, że tam jest promieniowanie, lecz nikt nie wiedział, co to takiego. Kania pamiętał... jeszcze chwila i przypomni sobie zupełnie... Ale nie przypomniał. Tutaj, na brzegu terenu sanatorium pochowali Papugę – inaczej musieliby go ciągnąć do wspólnego śmierdzącego dołu, zaraz za miejscem straceń. Tan żyły straszne gady pożerające trupy, mogły pożreć również grabarza. A tutaj, w ziemi Papudze jest lepiej, nie tak strasznie. Co prawda, niełatwo było wykopać dół, a potem zasypać go i przywalić brewionami i gałęziami tak, żeby nikt się niczego nie domyślił – chowanie zmarłych w sanatorium stanowiło ciężkie przestępstwo. Ale nikt się nie wygadał. Nawet Dyba niczego się nie domyślił. Nikt Dyby nie lubi. Dyba ma ludzi gdzieś. A ludzie wiedzą, że jak nie będą się trzymać razem, to zginą. Nawet potwory stoją za sobą murem, spróbuj tylko zabić jednego, od razu cały ród podniesie się przeciwko tobie. Tak było w czasie pokoju. Teraz wszyscy są wrogami wszystkich.
Kania spoglądał na ruiny sanatorium z pewną obawą. Nie powinny zaatakować od tej strony, ale... Może wyślą nowicjuszy, którzy nic nie wiedzą o tym promieniowaniu?
Wyznaczył dwóch szeregowców, braci Gor (dobre chłopaki, ale za bardzo chcą wrócić z wojny żywi), rozkazał im pilnie obserwować sanatorium i w razie czego od razu meldować.
– A ty gdzie będziesz, dowódco? – spytał starszy Gor.
– Na początku walki z wami – odparł Kania. – A jak będzie trzeba, przejdę na punkt dowodzenia.
Poczuł, że ludzie odetchnęli z ulgą. Niby to tylko jeden człowiek, dowódca roty od kilku godzin, a jednak nie będą sami. Z żołnierzami jak z dziećmi w przedszkolu, pomyślał Kania. Straszą się nawzajem potwornymi opowiadaniami i płaczą ze strachu, ale jak jest z nimi przedszkolanka, to już żadnej czarnej ręki się nie boją. Będą się z niej szczerze śmiać. Dziwne myśli przychodzą czasem człowiekowi do głowy i nie wiesz, czy należą do ciebie, czy do człowieka, który był twoim poprzednim wcieleniem. Przecież wystarczyło pokopać trochę w pamięci, żeby się okazało, że on nawet nie wie, co to właściwie jest to przedszkole.
– Kania, wiesz co, myślę, że podejdziemy na tamten koniec rowu – powiedział starszy Gor. – Pewnie spróbują przedrzeć się stamtąd.
– Poczekaj – rzekł Kania – zorientuję się.
Przeczołgał się do końca rowu. Nieprzyjemne uczucie go nie opuszczało. Zdjął kask i uniósł nad starym przedpiersiem.
Rozległ się brzęk – w kask uderzyła strzała. Łucznik przyczaił się gdzieś obok.
– Pięćdziesiąt kroków – ocenił Zołotucha, który zostawił swój pluton, przywiodło go tu niedobre przeczucie. Ważna cecha na wojnie, pomaga przeżyć. Ze Zołotucha przybiegło czterech procarzy.
– Zuch – pochwalił Kania, schodząc do rowu. – Każ swoim ludziom podbiec do samych ruin. Stamtąd lepiej im będzie strzelać. Ale tylko na mój rozkaz.
Następnie zwrócił się do swoich żołnierzy:
– Nie będzie łatwo. Nie wiemy nawet, ilu ich jest, bo jak zwykle ten cholerny zwiad nic nie powiedział.
– Przecież zestrzelili balon – przypomniał Zołotucha.
– Na stanowiska! – zakomenderował Kania.
Żołnierze rozsypali się wzdłuż rowu, kryjąc się w dziurach, z których będzie można strzelać z kusz.
Kania kazał Zołotusze zostać w rowie, a sam pobiegł do ruin sanatorium, gdzie siedzieli przyczajeni za bierwionami procarze. Z prawej strony dobiegały krzyki – tam zaczęła się walka wręcz. Jakoś wcześnie, kto tam był? Trzeci batalion? No nic, dadzą sobie radę, nie mają takich dużych strat jak my. Jeden z żołnierzy nagle krzyknął i zwalił się do rowu. Strzała sterczała z maski, z wycięcia na oko. Potwory miały dobrych łuczników. Nasi też zaczęli strzelać. Kania, siedząc w rowie, widział, jak żołnierze naciągają cięciwy i celują. Strzały wyskakiwały ze świstem.
Odesłał Zołotuchę do jego plutonu i pochylony pobiegł parowem w prawo do ruin sanatorium, do procarzy.
Leżeli ukryci wśród bierwion. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby weszli potworom we flankę, ale bali się wnikać głębiej na teren sanatorium.
Stąd przez sterty suchych gałęzi widać było szeroki rów, którym potwory podchodziły do naszych pozycji. Pułkownik miał rację, rzeczywiście postanowili zaatakować z tej strony, przecinając pozycje dywizji. Kania rozkazał lekko rannemu strzelcowi biec do sztabu z meldunkiem. Potrzebowali wsparcia, długo się tu nie utrzymają z paroma kusznikami i procarzami Zołotuchy. Jeśli przeciwnik przerwie linię obrony, dojdzie aż do samego szpitala.
Potwory przebiegały, czaiły się za kamieniami, strzelały w stronę pozycji Kani. Przez jakiś czas powstrzymywali ich kusznicy, ale gdy wrogowie zbliżyli się do rowu, Kania użył ostatniej rezerwy – procarzy. Nastroili swoje proce i jak na komendę wszyscy czterej cisnęli okrągłe kamienie. Każdy kamień znalazł swoją ofiarę. Procarze byli szczególnym bractwem – wszystko, od specjalnie obtoczonych kamieni do żył, z których wyrabiali proce, wymagało talentu, specjalnych zdolności i utrzymywane było w tajemnicy.
Z rowu dobiegły krzyki – kamienie przebiły hełmy i kamizelki ochronne.
– Wycofać się! – krzyknął Kania.
Procarze wstali niechętnie i pobiegli za nim. Kania wiedział, co się teraz stanie, bo zdawał sobie sprawę, że oddział nieprzyjaciela jest znacznie liczniejszy i lepiej uzbrojony. Czy w pułku nie wiedzą, co się dzieje na flance? A może działają zgodnie z jakimiś planami niedostępnymi zwykłemu porucznikowi?
Na miejsce, gdzie przed chwilą kryli się procarze, posypał się grad strzał i kamieni.
– Teraz wracajcie i dajcie jeszcze jedną salwę. Musimy pokazać, że jest nas dużo. Jeśli uda się wystrzelić dwa razy, występuję o nagrodę dla was. A potem z powrotem do kryjówki. Jasne?
Procarze bez słowa przyłożyli do proc okrągłe i śmiertelnie obojętne kamienie.
Kania zsunął się do parowu, do swojego byłego plutonu. Wprawdzie Zołotucha dał mu kilkunastu ludzi z innych transzei, ale i tak gorzej już chyba być nie mogło. Na dnie rowu leżało kilku rannych. Jeśli strzała trafiała w rękę czy w nogę, to jeszcze nie tak źle, ale rannych w brzuch albo w oko czekała śmierć. Groty były pozębione; wyciągając strzałę, wyciągniesz wnętrzności.
Kiedy indziej Kania rozkazałby zapasowym żołnierzom odciągnąć rannych do lazaretu, lecz teraz brakowało ludzi. Niedobrze. Gdy strzelec widzi, że nie będzie miał kto odnieść go do szpitala, zaczyna się bać, traci śmiałość i gotów porzucić pozycję.
Kania zaryzykował. Jak umiał opatrzył rany i powiedział:
– Niedługo odciągniemy do lazaretu najciężej rannych. Kto będzie mógł, pójdzie sam. Ale bez mojego rozkazu nie zostawiać pozycji. Musimy wytrwać. Zaraz pobiegnę do prawej flanki, zobaczę, co nam grozi.
Żołnierz wysłany do sztabu nie wracał, nie było też wiadomości od Zołotuchy.
Kania, odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami rannych, pobiegł w stronę ruin sanatorium.
Zostało już tylko dwóch procarzy. Jeden nie żył, drugiego ranili w rękę i nie mógł strzelać.
– Wycofujemy się – zapowiedzieli. – To rzeź.
– Czekajcie – poprosił Kania. Nie mógł im rozkazywać i wiedział, że nikt nie chce umierać. – Popatrzę, co się tam dzieje.
Nie miał pewnego punktu obserwacyjnego w centrum pozycji, ale z flanki mógł przynajmniej zobaczyć, co się dzieje w rowie.
Ciągle liczył, że zabobonny strach potworów nie pozwoli im przejść przez teren sanatorium. Punkt, z którego patrzył na rów, był praktycznie na samym brzegu linii walk.
Ostrożnie wysunął głowę przez suche gałązki. To, co zobaczył, przeraziło go – czegoś takiego się nie spodziewał.
Parów wypełniali żołnierze wroga, co najmniej batalion. Pierwsze szeregi niosły przed sobą owalne tarcze, pewna obrona przed strzałami. Wiele razy Kania domagał się, najpierw od Szundaraja, a potem od Dyby, żeby przyspieszyli z miasta dostawę tarcz dla ich roty. Ciągle kończyło się na obietnicach. Wobec tarcz procarze byli bezsilni.
Przed szeregi wysunął się dowódca kolumny.
– Daj, szybko! – Kania wyciągnął rękę. Procarz zrozumiał, ale spytał:
– A ja?
– Bierzcie waszego rannego i biegnijcie do rowu. Nic tu po was.
– A proca?
– Jeśli z ciebie taki mistrz, strzelaj sam – zezłościł się Kania.
– I strzelę! – Procarz podczołgał się do Kani. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim tak, że tylko wyszeptał: – Bierz procę, dowódco, potem oddasz.
Sturlał się na dół, gdzie leżał ich ranny. We trzech poszli w stronę parowu. Kania podejrzewał, że na parowie się nie skończy i procarze wycofają się jeszcze dalej na tyły.
Obserwując dowódcę potworów wykrzykującego niezrozumiałe komendy, pomyślał, że może pułkownik postanowił przepuścić kolumnę potworów, rzucając jego ludzi na pożarcie, a potem odciąć ją uderzeniem z dwóch stron. Ale jednocześnie wcale nie był tego taki pewny, żołnierze mogli nie wejść do ruin sanatorium.
Nie mam prawa tak myśleć, przekonywał się Kania. Oddamy życie, broniąc miasta, to nasz obowiązek. I ja też tu polegnę...
Powtarzając tę modlitwę żołnierza, naciągnął procę. Umiał się nią posługiwać nie gorzej od procarzy. Nie liczył na sukces – miał tylko nadzieję, że wywoła chwilowe zamieszanie w szeregach wroga i zyska trochę czasu.
Ruch wewnątrz kolumny przeciwnika ustał. Żołnierze z tarczami znaleźli się z przodu i po bokach, jak w rzymskiej falandze. Oficer podniósł rękę, rozkazując kolumnie ruszyć, a sam odwrócił się, żeby wejść w środek. Żołnierze w pierwszym rzędzie się rozsunęli.
W tym momencie Kania wystrzelił kamień, wkładając w ten cios całą siłę. Musiał trafić! Z przodu oficer miał wprawdzie zbroję, ale z tyłu jedynie skórzaną kurtkę.
Ciężki okrągły kamień uderzył potwora w kark. Oficer zachrypiał i padł na wznak w wyłom pomiędzy tarczami, w który miał zamiar wejść.
Kania sturlał się w dół i pobiegł do parowu, ale tam byli tylko trzej martwi żołnierze i jeden ranny w brzuch.
– Dobij mnie! – krzyknął ranny do Kani. – Dobij! Ci dranie mnie zostawili.
– Gdzie są?
– Dobij mnie!
Kania zrobił krok w stronę rannego, który słabnącymi rękami próbował rozerwać kołnierz skórzanego kaftana, żeby dowódca zabił go od razu.
– Ręce zabierz, durniu! – wrzasnął Kania. – Ręce zabierz, bo ci palce odrąbię!
Żołnierz przestraszył się, opuścił ręce.
Kania zadał cios w szyję i głowa odskoczyła. Martwy żołnierz miał uchylone usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć.
Kania miał wrażenie, że zabijając oficera potworów, powstrzyma marsz falangi na kilka minut, ale dobijając rannego, stracił cały wygrany czas. Wierzchołki nieprzyjacielskich tarcz wyłoniły się znad przedpiersia.
Wiedział, co to oznacza. Rzucił się biegiem, lecz nie w stronę przeciwną do falangi, gdzie poleciał deszcz strzał, tylko w bok, do ruin sanatorium, gdzie był przed chwilą. Jeśli nawet zobaczyli go żołnierze z pierwszego rzędu, to nic nie mogli zrobić. Uzbrojeni byli jedynie w krótkie kopie z szerokimi grotami – zębami smoków. Nikt też nie gonił samotnego wojownika biegnącego do przeklętych ruin.
W miejscu, w którym przed chwilą kryli się procarze, było pusto i cicho. Dochodzące z oddali odgłosy bitwy nie dotyczyły Kani. Znacznie bliżej rozlegały się kroki kolumny wrogów, która przekroczyła przedpiersie, przecięła rów i wdarła się na pozycje pułku.
Kania próbował sobie wyobrazić, co myśli sobie dowódca pułku, co sobie myślą w sztabie – przecież przełamanie linii obrony w tym miejscu jest zagrożeniem nawet dla miasta. Nie raczyli podciągnąć choćby batalionu z dziesiątką katapult! Czy oni nie rozumieją, że w niebezpieczeństwie znalazło się właśnie to, o co toczy się ta święta wojna?
A może jednak defensywa jest częścią zaplanowanej operacji? Szeregowy dowódca roty, w dodatku mianowany nieoczekiwanie i przypadkowo, nie musi znać strategicznych planów armii. Susłowi, który wysuwa pyszczek z nory, falanga mudżahedinów wydaje się gigantyczną i niepokonaną armią. A przecież to zaledwie batalion, i to bez ciężkiego uzbrojenia. Wciągnęliśmy ich w pułapkę i zgnieciemy. Falanga wymarła wraz z pojawieniem się broni palnej.
Te dziwne rozważania nieco uspokoiły Kanię. Zagłębił się w ruiny. Było tu aż zbyt cicho. Martwo.
Kania zatrzymał się i zamyślił. Czy naprawdę to dawne istnienie, jak uczą pułkowi lamowie, zachowuje w jego pamięci dziwne, niepotrzebne obrazy i pojęcia? Kto i gdzie uczył go o wyższości okrążenia nad falangą? Tutaj nikt o czymś takim nie mówił.
Przysiadł na gnijącym bierwionie. Przed nim wznosiła się pokryta tynkiem ściana z otworami okien, w których sterczały lśniące zęby potłuczonych szyb.
Gdzie iść? Do sztabu? A gdzie jest sztab? Szkoda czaszki ze złotą obwódką – drugiej takiej nie było w całej armii. Kuferek pewnie zagarnęły potwory. W każdym razie przerwały pierwszą linię obrony.
I co dalej? Może dojdą do batalionu sanitarnego? Tam są przecież ranni, lekarze. Tam jest Nadin!
Zrozumiał, że musi odnaleźć i uratować Nadin.
Chciał przejść do szpitala brzegiem ruin, ale gdy tylko doszedł do odsłoniętej przestrzeni, usłyszał, jak potwory się nawołują. Wiedział dlaczego – zawsze po walce przeszukiwały trupy, ściągając z nich wszystkie cenne rzeczy, a rannych dobijały. Parszywy zwyczaj.
No, musiał przyznać, że nasi wcale nie są lepsi. Największa radość dla żołnierza po zwycięstwie to przeszukać cudzą jamę, zdjąć z wroga napierśnik albo nagolenice, znaleźć wśród ciał stary miecz w pięknej skórzanej pochwie albo kindżał, ostry niczym poryw lodowatego wiatru. Zresztą nasi od dawna nie odnosili zwycięstw i trudno było nawet zrozumieć – czy taki wypad wymyśliłeś, czy rzeczywiście kiedyś się wydarzył. Ale w ten właśnie sposób Zołotucha zdobył swój kindżał, a Grigor, który potem zginął od przypadkowej strzały, buty ze sprzączkami.
Kania wycofał się, starając się znaleźć wystarczająco bezpieczną drogę. Przez cały czas trzymał miecz w pogotowiu, palce ściskające rękojeść zdrętwiały mu od długotrwałego napięcia. Ziemia wokół sanatorium usypana była deskami, bierwionami, kawałkami tynku, nawet resztkami połamanych mebli. Nagle przed nim otworzyła się okrągła polanka, na której leżały materace sprężynowe, pordzewiałe, ale nadal sprężyste. Potem biegł dróżką usypaną potłuczonymi naczyniami, pogniecionymi kotłami i rondlami. Dobiegł nią do sali, nad którą dach już dawno się zapadł, a w podłodze z desek ziały długie czarne wyrwy.
Zatrzymał się. Chciał obejść tę budowlę, ale po obu stronach wznosiły się takie zwały gnijącego drewna, że postanowił wejść do środka i przejść przez salę – będzie szybciej.
W sali panował półmrok.
Uważnie patrząc pod nogi, Kania szedł raźnym krokiem, przeskakując dziury w podłodze, biegnąc po belkach, na których leżały deski.
Nagle usłyszał krótki śmieszek.
Zatrzymał się, wznosząc miecz.
Niedobrze, nieznany przeciwnik zobaczył go pierwszy. To dawało mu znaczną przewagę.
Kania nie od razu wypatrzył źródło śmiechu – w kącie przegniłej sali stał stół przykryty podartą serwetą. Przy stole siedziało widmo.
Słyszał o zjawach – wielu o nich mówiło, ale mało kto przeżył takie spotkanie.
To był bardzo stary człowiek. Wprawdzie włosy spadające brudnymi kołtunami na ramiona były czarne, podobnie jak zmierzwiona, sięgająca do pasa broda, ale skóra twarzy była przetarta do kości, oczy osadzone głęboko w zapadlinach oczodołów. Skóra na palcach rąk prześwitywała, widać było cieniutkie białe kosteczki. Leżące spokojnie na wiekowej, postrzępionej serwecie dłonie dzieliło kilka centymetrów od pustego czerwonego kielicha na wysokiej nóżce. Zjawa miała na sobie coś, co mogło być niegdyś czarnym lub szarym chałatem albo luźną marynarką, a teraz zwisało strzępami na ramionach kościstego trupa. Za to szyję ozdabiał starannie zawiązany, stosunkowo nowy krawat w paski.
Kania się przestraszył. Każdy człowiek boi się duchów, a tym bardziej żołnierz, którego życie zależy od tylu przypadków. Ale po chwili zrozumiał, że widmo nie jest w stanie się podnieść. Szkielety nie biegają, żeby się nie rozsypać.
– Dzień dobry. – Szkielet zaskrzypiał jak drzwi. Trudno mu było mówić, mimo to Kania zrozumiał.
– Dzień dobry – odparł.
– Wody! – Szkielet zamarł, jakby to jedno słowo ostatecznie go wyczerpało.
Kania pomyślał nagle, że właśnie tak powinien wyglądać bajkowy Kościej. Tylko tamten był bardziej żwawy i nawet machał mieczem.
Ostrożnie, jakby jednak brał pod uwagę, że zjawa się na niego rzuci, Kania odpiął od pasa manierkę, podszedł do stołu i zaczął nalewać do wysokiego kielicha wodę.
Z dna kielicha uniósł się obłoczek pyłu.
Szkielet patrzył na strumyczek wody i próbował sięgnąć po kielich, ale nie starczyło mu sił. Z trudem uniósł głowę i popatrzył na Kanię.
– No! – powiedział w końcu.
Kania już śmielej podszedł do stołu, wziął ciężki, rżnięty czerwony kielich i podniósł do ust widma. Człowiek – to jednak nie była zjawa, zjawom nie trzeszczą stawy przy otwieraniu ust – zastygł z uchylonymi ustami i Kania zastanowił się, po jaką cholerę przelewał wodę z manierki do kielicha. Z manierki byłoby wygodniej. Ostrożnie wlał do ust widma trochę wody i odstawił kielich na miejsce.
– Chce pan jeszcze?
W zjawie bulgotało – woda przelewała się po wnętrznościach.
– Nie trzeba.
– Zostawić wodę?
– Tak.
Kania nalał wody do kielicha. Powinien się spieszyć, ale obudziła się w nim ciekawość.
– Naprawdę jest pan zjawą?
Po dłuższej przerwie szkielet ograniczył się do jednego słowa – widocznie trudno mu było zdecydować się na długą przemowę:
– Śmieszne.
To było zdumiewające.
I od razu zburzyło straszną atmosferę ruin. Może ten szkielet był widmem, ale jeśli samo widmo uważa taką sugestię za zabawną, to nie należy do strasznego świata duchów i wampirów, o których żołnierze opowiadają w transzejach.
– Kim pan jest?
– My... – I znowu długa przerwa.
Kania zupełnie już ośmielony napoił szkielet z manierki. Potem musiał poczekać, aż woda spłynie w dół, do jelit. Miał wrażenie, że wyschnięte komórki kościstego ciała nasiąkają wodą. Wreszcie szkielet znów się odezwał:
– My... ja... jestem sędzią, byłem sędzią.
– Jakim sędzią?! To przecież sanatorium!
– Nie znam tego słowa – odparł szkielet i zakrył oczy suchymi, łuskowatymi powiekami, przemieniając się w nieboszczyka.
Może przyszedł tutaj dawno temu, gdy jeszcze nie było sanatorium? Kto mi powiedział o sanatorium? Kania nie wiedział, od zawsze tak nazywano to miejsce.
– Do widzenia – rzekł. Szkielet nie odpowiedział.
Kania przeszedł przez salę i znalazł się w zgniłym zawale. Przedzierając się, musiał odciągnąć bierwiona i omal nie zginął, gdy z góry spadła belka, ale upadła przed nim, rozsypała się w proch.
Odetchnął i wtedy usłyszał z tyłu wysoki, cichy śmiech.
Pomyślał, że to znowu sędzia, ale gdy się obejrzał, zobaczył inną postać z tej samej strasznej bajki, chyba Babę-Jagę – szkielet w długiej, porwanej na strzępy spódnicy, który przemieszczał się bardzo szybko, niczym rude karaluchy.
– Ach, ach, ach! – wykrzyknęła przenikliwie Baba-Jaga i znikła w ruinach.
Tym razem Kania nie przestraszył się tak bardzo, chociaż rozumiał, że w ślad za tymi postaciami może wyłonić się smok albo zgoła krokodyl.
Na szczęście ruiny się skończyły. Pokonał zarośla ostrych pałek i znalazł się na brzegu rzeki. Gdzieś w pobliżu powinien być sztab pułku.
Nie wiedział, co go tam właściwie ciągnie, ale z drugiej strony, żeby ominąć labirynt sztabowych rowów i transzei, musiałby nadłożyć kawał drogi. I nie wiadomo, kogo jeszcze by spotkał. Tutaj, na tyłach, można wpaść na patrol, który niechybnie uznałby go za dezertera – skoro tu był, musiał być dezerterem.
Przykucnął za pagórkiem, próbując zorientować się w sytuacji w sztabie, ale przez dłuższą chwilę nikt się nie pojawiał. Już miał iść dalej, gdy zobaczył dwa potwory – poznał je po skórzanych kurtkach, okrągłych hełmach i miedzianych maskach. Potwory szły spokojnie przejściem pomiędzy transzejami, pewne, że nikt ich tu nie zaatakuje.
Na szczęście Kania siedział cierpliwie i czekał.
Potwory nachylały się co chwila, jakby czegoś szukając. Nagle zeskoczyły do rowu. Potem jeden znowu wyszedł na górę, trzymając w ręku miecz w pochwie. Miecz w pochwie, czyli zdobyczny, czyli nasz!
Grabiły trupy. Kania poczuł sprawiedliwy gniew żołnierza, zapragnął natychmiast rozprawić się z maruderami, ale się opanował. Nie jest na polu bitwy, nie chce umierać – gdyby się tylko ruszył, w mgnieniu oka pojawiłby się pluton potworów i byłoby po nim.
Nie, musi dostać się do lazaretu.
Zszedł w stronę rzeczki i pobiegł brzegiem. Rzeczka była brudna, śmierdząca i mętna, jakby wpadała do niej rura kanalizacyjna. Po trzystu metrach Kania zrozumiał, że minął pozycje sztabu. O ile wiedział, za sztabem ciągnęły się stare rowy. Kiedyś było tam miejskie wysypisko śmieci, które teraz przemieniły się w dziwną mieszaninę ziemi, próchna i rdzy.
Kania wyszedł na brzeg, przekonał się, że wokół jest pusto, i znowu zeskoczył do rowu. Szedł nim, mimo że prowadził nie tam, gdzie trzeba, omijając głębokie doły przypominające leje po pociskach – jakich pociskach? – i w jednym z nich zobaczył trupa. Najwidoczniej żołnierz uciekał przed wrogami i umarł.
Potem Kania natknął się na jeszcze jednego nieboszczyka. Był nagi, lewą rękę i pierś miał zabandażowaną, widocznie uciekł z lazaretu.
Jakieś pięćset metrów dalej leżało dwóch rannych. Jeden z nich konał.
– Jesteś z lazaretu? – spytał Kania, widząc, że ranny się poruszył. – Pić!
Kania odkręcił manierkę. Zostały dwa łyki wody.
– Przyszli – wyszeptał ranny – przyszli do nas i wszystkich w lazarecie wybili... Wszystkich.
Nic dziwnego – taka była reguła. Gdyby nasi zajęli lazaret potworów, też by się nie cackali. Co można robić z rannymi?
Ten tutaj też niedługo umrze. Ma otwartą ranę nad sercem i leży w kałuży krwi.
– A sanitariuszki i lekarze? – spytał Kania.
– Pić! – powtórzył ranny.
– Nie mam więcej wody. I tak niedługo umrzesz.
– Łżesz.
– Co z lekarzami?
– Idź i sam popatrz. – Ranny zamknął oczy. Był zły na Kanię. Kania poszedł, nie odwracając się, chociaż ranny z tyłu znowu zajęczał: „Pić, pić!”.
Szpital leżał nieopodal miejsca, w którym Kania widział rannych. Było pusto. Ani kroków, ani dźwięków, ani krzyków. Kania zrozumiał, że nikogo tu nie ma.
Zeskoczył do wielkiego dołu – do sali. Niektóre łóżka były puste, na innych leżeli zabici. Za zasłoną, w sali operacyjnej, zobaczył martwego człowieka na stole – widocznie zamordowali operowanego pacjenta. Przygniatało go ciało martwego lekarza. Nieznajoma pielęgniarka leżała martwa w kącie, z sukienką na twarzy. Najpierw ją zgwałcili, potem zabili.
Kania biegał po transzejach lazaretu – do magazynu, do pokoju lekarzy... Ani jednego żywego człowieka.
W pokoju lekarzy stała wielka butelka z wodą. Potwory niszczyły wszystko, ale tego nie ruszyły. Kania spróbował wody i napełnił manierkę.
Pobiegł do rannego. Może jeszcze żył.
Żył.
– Pij – polecił Kania – i mów, co zrobili z sanitariuszkami i siostrami.
Ranny pił długo malutkimi łyczkami.
– Dziękuję – powiedział. – Zabrali je ze sobą.
– Dokąd?
– Dokąd? Są wszędzie. Łatwo znajdziesz.
Kania wszedł na szczyt wzgórza, żeby się rozejrzeć. Nie bał się, było mu wszystko jedno. Poczuł, że nogi uginają się pod nim ze zmęczenia, i usiadł. Siedział tak na wzgórzu i patrzył. Jeśli patrzy się długo i mądrymi oczami, wiele można zrozumieć.
Rejon działań bojowych ciągnął się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony, a jego granice ginęły we mgle, wiszącej jak zawsze nad wzgórzami za rzeczką i kryjącej domy w mieście. Widać było tylko wierzchołki soborów i dzwonnic. Z drugiej strony rozpościerała się równina, zajęta przez przeciwnika w ostatnich walkach, przekopana transzejami i rowami – wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk. Kania widział z góry stary cmentarz. Gdy tu trafił i naszej armii lepiej się wiodło, cmentarz utrzymywano w większym porządku i mogiły, choć zbiorowe, leżały rzędami według numerów jednostek, zawsze mogłeś znaleźć grób, w którym leżał twój towarzysz. Teraz cmentarz znajdował się na tyłach potworów, mogiły były rozkopane – potwory i towarzyszący ich armii włóczędzy grabili pogrzebanych. Zgodnie z obyczajem, do mogiły wkładano ulubioną rzecz zmarłego. Mógł to być medalion z portretem matki, kominiarka albo nowe buty. Różne rzeczy ludzie lubią za życia.
Na widok zniszczonego cmentarza Kanię ogarnął beznadziejny smutek. Coraz częściej nawiedzało go to wstrętne uczucie. Stracił wiarę w zwycięstwo, a nawet w jego sens. Niekiedy mu się wydawało – zwłaszcza w wolnym czasie, gdy się leży i nie śpi – że jest uczestnikiem jakiegoś kawału, że cała ta wojna nie jest prawdziwa, chociaż prawdziwe są i śmierć, i ranni, i cierpienie, i prawdziwy jest ból obtartych nóg albo gorąca fala od wybuchającej w rowie ognistej bomby.
Wiedział, bo mówiono mu to nieraz, że walczy za słuszną sprawę, a gdy skończy się wojna, wróci do domu i zacznie szczęśliwe życie. Cóż z tego, skoro nie mógł sobie przypomnieć nawet matki. Lama mówił mu, że to naturalny skutek długiego przebywania na pierwszej linii, że gdy znajdzie się w mieście, wszystko sobie przypomni. Szundaraj uważał, że on i Kania niczego nie pamiętają, bo tak naprawdę nigdy nie byli w tym mieście, a urodzili się gdzieś indziej, są sierotami z przytułku. Tak też się zdarzało, ale lamie niewygodnie było się do tego przyznać, ponieważ instrukcja głosiła: należy przywiązywać żołnierza do ojczyzny, nawet gdy ojczyzny nie ma. Każdy żołnierz chce w coś wierzyć, dlatego czepia się kurczowo marzeń o mieście i rodzinnym domu. Nie na próżno służba ideologiczna zaciekle zwalcza wszelkie fałszywe wierzenia i religie. Boją się, że zwolennicy sekt, obcych bojowej ideologii, mogą stracić zapał do wojaczki. Jak wiadomo, tacy w przyszłym życiu będą pluskwami. Aby to przyspieszyć, po drugim ostrzeżeniu podejrzani o herezję zostają straceni.
Dolinę śmierci też pewnie zajęli wrogowie. No jasne, po zboczu spacerują potwory w złoconych maskach.
Kania znowu pomyślał o Szundaraju. Czy jeszcze żyje? Pewnie nie. Kania jak każdy normalny człowiek wierzył, że świat, niewielki i skończony, przykryty jest matowym kloszem nieba, po którym suną obłoki. Nikt nie widział krawędzi ziemi, ale gdyby wędrować przez wiele dni, w końcu doszłoby się do brzegów Ostatniego Oceanu opływającego zamieszkany ląd. W oceanie żyje morski lud, który nie może wyjść na brzeg i nie wpuszcza ludzi do swojej krainy, monstra zdolne jednym kłapnięciem zębów zatopić cały statek. Podobno niedawno wielki sześćdziesięciowiosłowy okręt wypłynął z rzeki na morze, z wody wysunęła się ogromna morda i przegryzła go na pół...
O czym ja myślę? Kania potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć wody z ucha. Z niziny dobiegał fetor trupów i spalenizny. Ktoś podpalił sanatorium, przegniłe deski leniwie dymiły.
Spojrzał w stronę miasta. Potwory chyba do niego nie doszły, domy na horyzoncie wyglądały tak samo niewzruszenie jak zawsze. Podobno kilka nieprzyjacielskich balonów doleciało niedawno do granic miasta i nawet zrzuciło kilka ognistych bomb, ale strażacy szybko ugasili pożar i prawie nikt nie ucierpiał. Większość balonów nie wróciła, zestrzelili je kusznicy. Kania nie widział tych balonów, ale dlaczego nie miałby wierzyć?
Kilometr dalej biegł głęboki rów, za którym były magazyny wojskowe. Właśnie tam panował największy ruch. Tutaj okopywały się potwory, od czasu do czasu posyłając przez rów strzały omotane płonącymi pakułami. Z tamtej strony z rzadka odpowiadano tym samym. Teraz przynajmniej Kania wiedział, jak daleko wróg się posunął.
Mogło być gorzej.
Do swoich zawsze zdąży wrócić, wystarczy trzymać się bliżej rzeki, starym wysypiskiem śmieci można dojść do ujścia parowu, aż do naszych pozycji.
Ciągle miał nadzieję, że znajdzie szpital, a przynajmniej znajdzie Nadin.
Ranny mówił, że ich zabrali.
Jeśli nie zostali zabici od razu, to już nieźle. Lekarzy i sanitariuszki często zabierają do siebie – lekarze wszędzie są potrzebni. Zwłaszcza że sanitariuszki można oddać do domu publicznego. Przecież wiadomo, jak potwory traktują kobiety. Sami walczą bez kobiet, to dzicy, nie traktują kobiet jak istoty rozumne. Oczywiście i nasi żołnierze nie są aniołami, ale żeby urządzić dom publiczny dla żołnierzy! – do takiego cynizmu jeszcze się nasi nie posunęli. Szundaraj opowiadał wprawdzie, co się działo z kobietami potworów, gdy zajmowaliśmy ich wsie. Ale trzeba zrozumieć naszych żołnierzy. Ryzykują życie, giną bez kobiecych pieszczot... Kania przerwał sobie, zrozumiał, że powtarza słowa majora ideologii. Co innego Szundaraj – sam jest człowiekiem wschodu. Ale jeśli mówi to major...
Kania chciał wierzyć, że zabrali Nadin do siebie. Może potwory mają dużo rannych i brakuje im personelu medycznego. Wtedy miałaby szansę przeżycia.
Najpierw jednak Kania musiał odnaleźć swoją rotę, dowiedzieć się, jaka jest sytuacja na froncie. Przecież nie poleci na tyły wroga, by szukać sanitariuszki, nawet jeśli ta sanitariuszka mu się podoba!
Nie zauważony przez nikogo, zszedł ze wzgórza, doszedł starymi parowami do rzeki i napił się wody z manierki. Picia wody z rzeki nie ryzykował, zawsze cuchnie jak zapuszczone laboratorium chemiczne... Po raz kolejny przyłapał się na tym, że wspomnienia nic mu nie mówią, nigdy nie był w laboratorium chemicznym i nawet sobie nie wyobraża, jak tam może pachnieć.
Nad rzeką szedł patrol potworów. Kania musiał się ukryć. A w ukryciu lepiej się myśli. Co właściwie on, dowódca roty Kania, pamięta? Poprzednią walkę, po której wycofali się na teraz już utracone pozycje. Pamięta, jak Szundaraj wyznaczył go na dowódcę plutonu... I jeszcze wcześniej, gdy dopiero trafił do plutonu i Szundaraj powiedział: „No, nareszcie prawdziwy żołnierz”. I jak mu to pochlebiło...
Kania pamięta i wie dużo rzeczy, wszystko, co powinien wiedzieć żołnierz. I jeśli w duszy budzą się dziwne wspomnienia, lepiej o nich nikomu nie mówić. Pamięta, jak rozstrzelali (a przynajmniej zabrali, żeby rozstrzelać) dwóch chłopaków z ich roty, uparcie próbujących przekonać kolegów, że wcześniej było jakieś zupełnie inne życie...
Patrol przeszedł.
Kania trzymał się brzegu rzeki, schodził do rowów, mijał strumienie, okrążał wzniesienia. Szedł powoli. Gdyby zaczął biec, zastrzeliliby go albo swoi, albo wróg.
Czasem słyszał głosy, a nawet krzyki, jakby kogoś bili lub torturowali... różne rzeczy się dzieją po walce. Gdy głosy za bardzo się zbliżały, chował się i przeczekiwał.
Po strefie starych rowów zaczęło się wysypisko. A właściwie nie wysypisko, tylko sprasowany kompost. Za sto lat będzie tu można sadzić bawełnę!
Czuł zmęczenie po tym długim i ciężkim dniu. Nagle w pobliżu naszych okopów zobaczył wojownika w hełmie z grzebieniem – chyba swój. Żołnierz szedł ostrożnie w tym samym kierunku co Kania.
– Stój! – krzyknął Kania niegłośno i żołnierz padł plackiem na ziemię. – Nie ruszać się! – Kania podszedł bliżej. Po rozerwanej na łokciu bluzie, po podeszwach i odwróceniu głowy poznał. Zołotucha!
Co za radość!
– Wstawaj. Jednak postanowiłeś zdezerterować? Zołotucha podniósł się ostrożnie. W wycięciach maski zalśniły czujnie czarne oczy.
– Nie, szedłem do naszych – wyjaśnił. Nie od razu się domyślił, że ma przed sobą Kanię.
– Widzę, że do naszych. Żartowałem.
– O rany, to ty, Kania! – Zołotucha się ucieszył. Poznał go wreszcie po głosie. – Teraz nie zginiemy.
– Czemu jesteś bez broni?
Nie musiał pytać, to było oczywiste – podobno jeśli nie ma się przy sobie żadnej broni, można się poddać. Jeśli znalazłeś się na terytorium wroga, wpadłeś w pułapkę albo zostałeś otoczony, wstań i krzycz: „Jestem czysty!”. Wrogowie podejdą, sprawdzą. I może zostawią cię przy życiu.
Ale Kania sądził, że to kolejna żołnierska legenda, jak ta o ziejącym ogniem smoku. Major ideolog też tak mówił. Po co mieliby karmić jeńca? Potwory nas nienawidzą, zawsze zabijają. Ale widocznie Zołotucha chciał spróbować szczęścia.
Kania rzucił mu swój kindżał.
– Dzięki – usłyszał w odpowiedzi.
Gdyby Zołotucha wrócił do swoich bez broni, mogliby go ukarać. Nawet rozstrzelać.
– Cały mój pluton poległ – rzekł Zołotucha.
– Ktoś musiał zostać. Zawsze ktoś zostaje – odparł Kania.
– Jak się od naszych odłączyłeś?
– Tak wyszło. Widziałeś szpital?
– A co?
– Potwory go zajęły. Rannych i niektórych lekarzy zabili, resztę wzięli do niewoli.
– Dranie! Bydlaki! Gołymi rękami wyduszę!
– Właśnie widzę, że miałeś taki zamiar.
Zołotucha obraził się, nadął. Był brudny jak cap, twarz miał ubłoconą i podrapaną. Kania nie pytał go o nic, przypadki chodzą po ludziach.
Przeszli sto metrów i wpadli na ochronę. Dyba umiał zaprowadzić porządek w swoim batalionie, a raczej w tym, co z niego zostało. Kania i Zolotucha nie byli ani pierwszymi, ani ostatnimi, którzy przeszli teren zajęty przez potwory i wrócili do swoich. Większość ludzi zginęła albo zaginęła. Dyba ucieszył się na ich widok, nawet nie ochrzanią? za klęskę – bez nich zostałby jedynym oficerem w całym batalionie, jeśli nie liczyć rannego w szczękę adiutanta, który siedział w jamie i wył, trzymając się za brudną szmatę, którą obwiązano mu głowę. Szpital nie istniał i nie było gdzie rannego ewakuować. Teraz, gdy pojawił się Kania i Zołotucha, Dyba mógł wreszcie pójść do sztabu pułku, skąd już po niego przysyłano posłańców.
Zostawili Zołotuchę w batalionie, adiutanta żołnierz zaprowadził na tyły, a Dyba i Kania poszli do sztabu pułku, który teraz mieścił się w niedokończonym rowie z obsypanymi ścianami. Po drodze Kania spytał Dybę:
– Co będziemy mówić?
– Najpierw się dowiemy, cośmy zawinili i za co będziemy odpowiadać.
– Za wszystko.
– To wiem. Ale i tak trzeba będzie posłuchać.
Nie omylili się. Sytuacja pułku była opłakana, żałosne resztki batalionu Dyby stanowiły jedynie ratunek przed kompletną hańbą. Potwory przerwały obronę nie tylko na odcinku roty Kani. Pułkownik – który wyglądał w hełmie i masce znacznie mniej bojowo, bo znikł jego suworowski czub – przyznał się, że wrogowie zajęli nasze pozycje w kilku miejscach i tylko sygnał zakończenia czasu boju uratował jednostkę przed totalnym pogromem.
– Gdzie nasze rezerwy strategiczne? – spytał Dybę.
Dyba wzruszył ramionami i milczał. Nie podejrzewał, że istnieją jakieś strategiczne rezerwy, tak ważne problemy go nie dotyczyły.
– Ja też nie wiem! – wykrzykiwał pułkownik. – A prosiłem, dajcie ludzi. Nie mam kim trzymać frontu! A oni nic. No to się doigrali – Nawet szpital straciliśmy.
Wszyscy dowódcy byli już bez masek. Komu one potrzebne po „Walce?
– Nikogo nie uratowali? – spytał Kania.
– Skąd mam wiedzieć? O niczym mi nie meldują! – Pułkownik obrzucił wszystkich srogim, ale zgaszonym spojrzeniem. – Musimy zebrać wszystkich, których jeszcze uda się zebrać. W przeciwnym razie nie wytrzymamy kolejnej walki.
W tym momencie rozległy się kroki, głosy i do rowu weszło kilku ludzi. Same wysokie szarże. Ze sztabu armii. W maskach domino, z ochroną. Centrum tej kompanii stanowił hrabia Szejn, we frenczu bez dystynkcji, w żołnierskim hełmie i zielonej masce zasłaniającej jedynie czoło i oczy. Wszyscy mogli podziwiać wspaniałe pszeniczne wąsy. W masce czy bez, każdy rozpozna go od razu.
Kania też poznał swojego dobroczyńcę – dowódcę zwiadu armii. Ale ponieważ tamten udał, że go nie poznaje, nie narzucał się.
– Mapę! – rozkazał człowiek we frenczu. Pułkowemu adiutantowi drżały ręce, gdy rozkładał mapę.
– Tak – rzekł człowiek we frenczu. – Pozycja pułku jeszcze nie naniesiona.
– Nie znam pozycji mojego pułku! – Pułkownik nabrał nagle odwagi. – Cudem udało mi się zebrać pluton sztabowców i trzymamy się tutaj. Niedawno nawiązałem łączność z pierwszym batalionem. Też mają ogromne straty.
– Prawie nikt nie został – dodał Dyba.
– Droga na miasto stoi otworem – ciągnął pułkownik.
– Proszę o mapę – rzucił człowiek we frenczu, zdzierając ze skrzynki mapę pułkownika i rzucając ją w błoto pod nogami. – Niech pan patrzy, panikarzu! Jesteśmy tutaj.
Dźgnął palcem w mapę. Kania zaglądał mu przez ramię.
– Wasz punkt dowodzenia znajduje się daleko w tyle. A wasi sąsiedzi – widzi pan, gdzie są wasi sąsiedzi?
Kania zobaczył, jak daleko cofnął się jego pułk – znacznie dalej niż inne. Potem zrozumiał, że człowiek we frenczu kłamie. I ma fałszywą mapę. Przecież Kania szedł wzdłuż rzeki i widział tam potwory, które grabiły trupy, a z mapy Szejna wynikało, że te pozycje utrzymuje sąsiedni pułk.
– Jest pan tchórzem! Zdegraduję pana! – krzyknął Szejn. Kania zrobił ruch do przodu, chcąc zaprotestować, ale Dyba przytrzymał go za rękaw.
– Tylko pańskie dawne zasługi powstrzymują mnie od rozstrzelania pana i rzucenia szczurom na pożarcie – ciągnął hrabia Szejn.
– Nie mieliśmy ludzi – rzekł uparcie pułkownik.
– Nikt nie ma ludzi. A jednak inni się trzymają. Dowódcą pułku tymczasowo mianuję generała brygady Wajdę – kontynuował Szejn, robiąc krok do przodu i zdejmując maskę, żeby wszyscy mogli zobaczyć jego twarz. Zwyczajną, zmęczoną twarz z wielkimi, opadającymi w dół wąsami.
– Od tego ludzi nie przybędzie – zauważył uparcie pułkownik.
– Zostanie pan zastępcą Wajdy. Więcej ani kroku w tył! Hrabia Szejn obrzucił Wajdę takim spojrzeniem, jakby między nimi wszystko było już ustalone, i położył dłoń na mapie.
– Proszę mi jak najszybciej podać liczby strat.
– Jeszcze ich nie znamy... – zaczął pułkownik.
– Nie mamy czasu na dyskusje. Wszyscy dowódcy rozchodzą się do swoich pododdziałów, żeby ustalić, ilu ludzi zostało i gdzie się chowają. Ze swej strony chcę wam powiedzieć, że niedługo przybędzie uzupełnienie. Dobrzy chłopcy, zawodowcy. Żołnierze z iskrą bożą. Jeśli teraz weźmiemy się za wszystko razem, zwyciężymy. Są pytania?
– Zajęli lazaret – odezwał się Kania. – Niektórych zabili, innych wzięli do niewoli. Myślę, że warto zrobić wypad i spróbować odbić przynajmniej personel medyczny.
– Masz tam babę? – spytał hrabia Szejn.
– Nie w tym rzecz.
– Zazwyczaj w tym. Omówimy to później. Dzisiaj, niestety, nie uda się już tego zrobić. Nie wiemy nawet, kiedy zostanie ogłoszony następny czas boju. A wypady poza czasem boju są zabronione.
– Ale mamy rannych – dodał Dyba.
– Już wydałem rozkazy – powiedział Szejn. – Podciągną lazaret z tyłów. Będzie tu lada moment.
Podszedł do pułkownika, który stał zasępiony z boku, objął go za ramiona.
– Trzymaj się, stary. Jeszcze powojujemy. Weźmiesz się w garść... dostaniesz dywizję.
Hrabia Szejn wyskoczył z rowu. Szedł szybko, pochylony do przodu, niczym Piotr Pierwszy na obrazie Lanceraya. Kanię przeraziło to absolutnie niezrozumiałe porównanie.
– Czego stoicie! – krzyknął na dowódców nowy pułkownik. – biegnijcie do siebie, zaprowadźcie porządek. Wojna trwa dalej ze zmiennym szczęściem.
Garik Gagarin
Metalowe drzwi odsunęły się ze skrzypem, do wagonu wlało się słabe światło pochmurnego dnia i wszedł krzepki mężczyzna w dziwnym ubraniu – skórzana kurtka, skórzane spodnie wpuszczone w buty, na ramionach zamiast pagonów szerokie okrągłe metalowe filiżanki.
– Jak podróż, chłopaki? – spytał wesoło. Biła od niego łuna radości, jakby miał zaraz zaprosić nas na boisko.
W wagonie zaczął się ruch, ludzie budzili się oszołomieni, jak po ciężkim pijaństwie, siadali, próbowali wstać, ktoś jęknął.
– No, no! – Człowiek w skórze chodził pomiędzy leżącymi i lekko, niezbyt boleśnie stukał ich po głowach i ramionach końcem laski. – Wychodzimy, ustawiamy się i do łaźni. Nie ma czasu na wylegiwanie się.
Byłem głęboko przekonany, że mnie to wszystko nie dotyczy, jakby to był bardzo realistyczny, ale jednak sen i mowa była o innych ludziach. Nie ruszyłem się nawet, gdy mężczyzna w skórze podszedł do mnie i kopnął mnie noskiem buta.
– Dosyć tego! – krzyknął nagle. – Wstawać i do szeregu. Do wieczora mam z wami dyskutować?
Tonem zmuszał do posłuszeństwa. Groził, a my mogliśmy się tylko odgryzać. Poza tym wiedział, że mamy wysiąść z wagonu, ustawić się, coś robić. Ja nie miałem nawet bladego pojęcia, gdzie jestem.
Do wagonu zajrzała jeszcze jedna fizjonomia.
– Co tam u ciebie, Grill? Wyłażą?
– Wyjdą, wyjdą, nie bój się – odparł Grill.
Nieoczekiwanie jego laska znowu ożyła – przestała nas trącać, zaczęła tłuc i wbijać się pod żebra, walić. Chłopaki zasłaniali głowy, uchylali się i warczeli, a Grill zagrzewał się do działania krzykiem:
– Dawaj! Dawaj!
Patrzyłem na twarze moich towarzyszy niedoli. Oni nie tylko nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, ale nawet nie próbowali rozumieć – to były twarze narkomanów na zejściu.
Ciekawe, czy ja też tak wyglądałem. Powinienem wyglądać tak samo jak oni. Wprawdzie nie mogłem sobie na razie przypomnieć dlaczego, ale nie denerwowałem się, w końcu sobie przypomnę. Nie jestem tu przecież przypadkiem. Opanował mnie olimpijski spokój – skoro coś się dzieje, to znaczy, że tak powinno być.
Pierwsi chłopcy już zeskakiwali na ziemię, a mężczyzna, który czekał na dole, gdzieś ich gonił. Mnie też wyrzucili z wagonu i popędzili, ale nie bili mocno i się na nich nie obrażałem.
Odwróciłem się i zaskoczony zobaczyłem, że żadnego wagonu za mną nie ma, tylko wielka szopa, z drzwiami na poziomie piersi. Właśnie z tych drzwi wyskakiwali moi towarzysze podróży. Jakiej podróży? Dokąd zajechaliśmy? Czy powinienem o to zapytać? Nie, muszę zachowywać się jak wszyscy. Nie miałem pojęcia, jak się nazywam, kim jestem, dlaczego się tu znalazłem, lecz byłem pewien, że wyróżnianie się jest bardzo niebezpieczne.
– Ale towarzystwo – powiedział drugi typ. Też był w skórze, wysokich butach, a w pochwie u pasa miał miecz zbyt duży na zabawkę.
– Obłęd – powiedziałem do człowieka obok mnie. – Skąd miecz?
– Czego? – spytał mój sąsiad o pustej twarzy.
– Jak się nazywasz?
– Mam imię – powiedział.
– Jakie?
– Imię... – zamyślił się i umilkł.
Szliśmy obok siebie, a on starał się sobie przypomnieć swoje imię.
Zacząłem się rozglądać. Zrozumiałem, że różnię się od towarzyszy. Wszystko mnie interesowało i wcale się nie przejmowałem, że nie pamiętam niczego, nawet swojego nazwiska – byłem pewien, że wkrótce sobie przypomnę. I nikt się tego nie domyśli. Tak uczył nas Michaił Stiepanowicz. No proszę, coś sobie przypomniałem. Tylko kim jest Michaił Stiepanowicz?
Krajobraz był posępny i monotonny. Minęliśmy kilka szop i magazynów, przeważnie bez okien, z dawno nie malowanymi, a gdzieniegdzie nawet z dziurawymi dachami. Budynki były przeważnie drewniane, ale zdarzały się kamienne. Nad jednym z nich wznosił się wysoki komin, niczym nad krematorium. Oho, przypomniałem sobie kolejne słowo. Podobało mi się to i usiłowałem sobie jak najwięcej przypomnieć. Zobaczysz jakąś rzecz i za nią, jak nitka za igłą, ciągnie się jej nazwa i przeznaczenie. Spojrzałem na niebo. Płynęły po nim szare chmury. Chmury.
Poganiacze zagnali nas do kamiennego budynku. Wewnątrz pachniało parą, było ciepło i wilgotno.
– Co macie przy sobie, zostawcie tutaj – powiedział Grill. – Nic nie brać, wszystko wam oddadzą.
Aha, pomyślałem, będą przeszukiwać kieszenie, czy nie mamy w nich nic podejrzanego. Więc są moimi wrogami? Pożyteczne wspomnienie.
Stanęliśmy wzdłuż dwóch długich, wilgotnych drewnianych ław i zaczęliśmy się rozbierać.
Wielu starannie układało swoje rzeczy, jak żołnierze przyuczeni do koszarowej dyscypliny. Inni, mniejszość, rzucali swoje rzeczy byle jak na ławkę. Do tych podchodził Grill i pouczał:
– Postaraj się, kochaniutki. Złóż jak należy, nikt tu nie będzie po tobie sprzątał.
Wszyscy go słuchali. Tylko jeden śniady, muskularny, kędzierzawy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, pochylony jak garbus, odmówił.
– Nigdy nie składam – powiedział.
– Ha! – rzekł twardo Grill. – I jak się nazywasz, uparty żołnierzu?
– Ja?
Osiłek zmarszczył brwi, nie mógł sobie przypomnieć. To uspokoiło Grilla.
– Bóg z tobą – powiedział. – Ale nie myśl, że my tu coś zapominamy – i niespodziewanie uderzył człowieka, którego w myślach nazwałem Cygan, laską w szczękę. Cygan chwycił się ręką za twarz, jego oczy rozbłysły. Oho, nie trzeba go było bić. Ten cios chyba coś mu przypomniał. Cygan powoli odsunął zakrwawioną dłoń od policzka. Grill uderzył mocno.
Stał teraz ze wzniesioną laską, gotowy uderzyć znowu – widocznie miał doświadczenie pracy w obozie koncentracyjnym. Proszę, kolejne słowo – obóz koncentracyjny.
Ale Cygan go uprzedził. Wyrzucił przed siebie prawą pięść i Grill, nie spodziewając się ataku, odleciał do tyłu, upuszczając laskę.
Inni stali na wpół rozebrani i przyglądali się tępo tej scenie. Ja coś rozumiałem, ale w mojej głowie był taki ciężar, że nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca. Może dlatego że głos, który powtarzał: „Niczym się nie zdradź”, nadal dźwięczał w mojej głowie.
Cygan stał, nie próbując ani obić wroga, ani odejść.
– Z tyłu! – krzyknąłem. Żaden wewnętrzny głos nie mógł mnie powstrzymać przed ostrzeżeniem Cygana, że za nim z kłębów pary wyłania się drugi strażnik i robi zamach obnażonym mieczem.
Cygan zareagował błyskawicznie – odchylił się, miecz zaświstał obok jego ramienia i strażnik, który się czegoś takiego nie spodziewał, stracił równowagę. Cygan uderzył go pięścią w kark i strażnik padł obok Grilla.
Niektórzy moi towarzysze się zaśmiali – podobało im się, jak Cygan rozprawił się z miejscowymi.
Ale Cygan był zmieszany. Nie widział, co dalej. Nikt z nas nie wiedział.
Wtedy do łaźni wszedł wąsaty niewysoki człowiek w starym frenczu – takie nosili u nas przed wojną, może nawet przed rewolucją. Wymyślił je podczas pierwszej wojny światowej angielski feldmarszałek French. Wąsacz jedną rękę trzymał za plecami. Podszedł do Cygana i powiedział:
– Trzeba zrobić zastrzyk, prawda?
– Trzeba – zgodził się Cygan.
Wiedziałem, że nie powinni nam robić żadnych zastrzyków, ale mój wewnętrzny głos znowu się ocknął: „Milcz!”.
Cygan obnażył i wyciągnął rękę.
Człowiek we frenczu wyjął zza pleców strzykawkę. Czekałem, aż przetrze miejsce ukłucia watką umoczoną w spirytusie, ale nie zrobił tego.
– Posiedź tutaj, zaraz zadziała – rzekł delikatnie po zrobieniu zastrzyku i popatrzył na nas. – Któryś z was krzyknął, ostrzegł go. Który?
Nikt nie odpowiedział – inni pewnie nie usłyszeli mojego krzyku, a nie byłem na tyle głupi, żeby się przyznać.
Frencz odczekał dłuższą chwilę i westchnął:
– Bardzo smutne.
Cygan siadł na ławie, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Nie śmiałem pytać, czy żyje.
Frencz zajął się Grillem. Klepał go mocno po policzkach, potem szarpnął za rękę. Grill usiadł i otworzył oczy.
– Nieźle – powiedział frencz.
Grill się przestraszył. Widziałem panikę w jego oczach. Zaczął wstawać. Musiał oprzeć się o człowieka we frenczu, który z obrzydzeniem cofnął ramię i Grill znowu się przechylił. Wtedy podchwyciłem goja.
– O co chodzi? – zdumiał się frencz, jakby podtrzymywanie upadających ludzi nie było tu przyjęte.
– Upadał – popatrzyłem na niego oczami debila.
– Zgadza się – uspokoił się frencz. – Upadał. Wszyscy upadają. Wyjął z kieszeni zwykły milicyjny gwizdek i zagwizdał dwa razy.
– Rozbierajcie się – przypomniał nam. – Szybko, łaźnia czeka.
Do łaźni zajrzał jeszcze jeden miejscowy. Też w skórze i, co ciekawe, w kamizelce ochronnej oraz w wojskowym hełmie, jakie rosyjska armia miała na stanie w czasie pierwszej wojny światowej. Nazywały się adrianowskie. Mój Boże, jakie mi rzeczy do głowy przychodzą! To feldmarszałek, to Adrian. Wkrótce sobie przypomnę własne nazwisko... Złościło mnie, że ciągle nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywam i po co tu jestem.
Człowiek w hełmie znikł na chwilę i wrócił z trzema towarzyszami. Odciągnęli poszkodowanych, Cygana nie tknęli. Zamiast Grilla został z nami chudy mężczyzna w hełmie i kamizelce. Miał stare bryczesy i wojskowe buty z onucami.
– No, jak tam, wszyscy się rozebrali? – spytał. – W takim razie do łaźni. Z mydłem jest krucho, przekazujcie sobie kostkę.
W środku było pełno pary, ale sama łaźnia wyglądała nieprawdziwie. Zacząłem się nawet zastanawiać, do jakiego stopnia.
Nie wystarczyło dla wszystkich szaflików i żołnierz w hełmie popędzał nas. Wykorzystując nasze otępienie, po trzech minutach mokrych, ale oczywiście nie umytych, zagonił – jak na taśmociągu – do następnego pomieszczenia, lecz nie do tego, w którym się rozbieraliśmy. Tam też były dwie długie ławy. Na nich leżały złożone w kostkę ubrania.
– Po prawej duże rozmiary, po lewej małe! – oznajmił żołnierz. Nikt się nie ruszył. Zrobiłem krok i też zamarłem.
– Czemu stoicie?
– Nie wiem – powiedział w końcu mój sąsiad. – Ja jestem duży rozmiar?
– A ty wiesz? – spytał mnie żołnierz podejrzliwie. – Nie.
O mały włos bym się zdradził! Nic nie powinienem wiedzieć, a już na pewno znać żadnych adrianowskich hełmów.
– Na moją komendę! – Podszedł do nas, stłoczonych w zimnym przedsionku łaźni, gołych i stropionych. – Ty – pokazywał – na prawo, ty na lewo. Ty też na lewo.
Po minucie wszyscy byliśmy przy odpowiednich ubraniach, z wyjątkiem dwóch czy trzech, którzy zapomnieli, co to takiego prawo i lewo.
Ubranie – grube bawełniane spodnie i brezentowa kurtka – nie pachniało zbyt przyjemnie. Zrozumiałem, że nosił je ktoś przede mną. Buty leżały na stercie w rogu, pozwolono je nam samodzielnie wybrać. Logiczne – jeśli masz za ciasną kurtkę, jakoś się przemęczysz, ale w ciasnych butach żaden z ciebie żołnierz. A zacząłem podejrzewać, że chcą z nas zrobić żołnierzy. Albo przynajmniej tych, których niegdyś nazywano żołnierzami frontu robót.
Niektórzy, jeszcze w głębokim transie, nie mogli się zorientować, gdzie jest lewy but, a gdzie prawy. Mój sąsiad zapomniał o skarpetach i podszedł do butów boso. Ja przezornie wziąłem sobie ze sterty dwie pary, na szczęście były mocne i grube; buty wybrałem rozchodzone i przyduże, ale lepsze niż za ciasne.
Żołnierz w hełmie i drugi, który przyprowadził Cygana, już dochodzącego do siebie, musiał pomagać otępiałym dobierać buty i wciągać spodnie.
– Za każdym razem – powiedział – jak przysyłają uzupełnienie, to się dziwię, co to za publika!
– Myślisz, że ty inny byłeś?
– Ja poszedłem świadomie.
– Ci, jak się trochę otrząsną, też odzyskają świadomość – rzekł z przekonaniem drugi żołnierz.
Ubrałem się. Wcale się nie spieszyłem, ale i tak byłem jednym pierwszych.
Błąd. Żołnierz powiedział do kolegi:
– Miej na oku tego rudego.
Nie jestem rudy. Niewykluczone, że można mnie nazwać rdzawym blondynem, ale zawsze, zwłaszcza w dzieciństwie, gdy obok nie było prawdziwych rudzielców, mówili na mnie „rudy”. Ileż razy miałem nadzieję, że na wycieczce, w klasie, w towarzystwie Bóg ześle prawdziwego rudego! Mimo upływu lat, świadomości, że w rudych włosach nie ma nic obraźliwego, oraz dziewczyn, które przekonywały mnie, że podoba im się mój kolor włosów, ciągle tkwiło we mnie uprzedzenie do wszystkich rudzielców i siebie samego.
Coś im się we mnie nie spodobało. Coś wyczuli. Będę musiał udawać wyjątkowego tępaka.
A oni nawet nie wiedzą, że tak naprawdę ciągle nie wiem, jak się nazywam!
Pół godziny później, wreszcie gotowi, mogliśmy wyjść z łaźni. Na dworze było pochmurno i chłodno.
Szopę bez dachu, dziwne pomieszczenie, w którym nas umieścili, nazywano centrum szkoleniowym. Szkółką.
W ostatniej chwili ugryzłem się w język, żeby nie zapytać, gdzie się podział dach. Na szczęście znalazł się jakiś inny świadomy.
– A jak będzie deszcz? – spytał z głupim uśmiechem.
– Deszczu nie będzie – rzekł żołnierz, który nas tu przyprowadził.
W brezentowych bluzach i koszulach wszyscy staliśmy się więźniami, straciliśmy indywidualność. Prawdopodobnie tak właśnie miało być.
Na jakiś czas zostawili nas w spokoju.
Najpierw nas nakarmili – w długiej sali, też bez dachu, postawili przed każdym miskę kaszy i kawałek chleba. Pomyślałem, że mógłbym zjeść całego barana, ale na widok skąpej racji straciłem apetyt. Jadłem tak samo, jak moi towarzysze – mechanicznie poruszając łyżką, bez grymaszenia łykałem ciepłą, pozbawioną smaku kaszę.
Następnie zaprowadzono nas do sąsiedniego pokoju, w którym stało trzydzieści łóżek.
– Zajmujcie, które chcecie. Potem was wezwą – powiedział żołnierz i wyszedł.
Zostaliśmy sami.
Położyłem się na łóżku. Patrzyłem, jak płyną nade mną szarawo-niebieskie chmury, i zapragnąłem, żeby błękitne niebo wyjrzało choćby na moment. Miałem wrażenie, że zaraz zacznie mżyć, i chciałem się czymś przykryć, ale nie było czym. Na łóżku leżała tylko poduszka i materac.
Zamknąłem oczy, tak mi się lepiej myślało. Moi towarzysze na szczęście nie byli zbyt hałaśliwi i rozmowni. Może też próbowali myśleć?
Kim jestem? Dlaczego tu trafiłem? Jak tylko się dowiem, kim są ci tutaj, wszystko wróci na swoje miejsce.
Nic mi nie przychodziło do głowy. Tam gdzie powinienem mieć mózg, czułem pustkę. A przecież nie jestem tu przypadkiem...
Otworzyłem oczy. Nade mną przesuwały się chmury.
Dlaczego nie ma dachu? Jak spadnie deszcz albo śnieg, to nam łóżeczka zatopi. Dlaczego oni nie boją się deszczu? W tym chyba tkwi sedno zagadki.
Na sąsiednich łóżkach leżeli moi towarzysze niedoli. Jedni spali, inni, jak ja, tępo wpatrywali się w niebo.
Myśl o deszczu zamieszkała we mnie jakby specjalnie. Co mnie deszcz obchodzi?
Zacznijmy od początku, postanowiłem. Muszę się dowiedzieć, jak się nazywam i po co tu przyjechałem.
No to jak się nazywam?
Głowa mi pękała. Nie była przygotowana do myślenia.
Może spróbować zasnąć?
Gdy tylko podjąłem tę decyzję, do naszej sypialni wpadł typ w hełmie z niewysokim grzebieniem i metalowymi płytkami na piersi, w nie wypastowanych butach. Na ramionach błyszczały mu filiżanki, na rękawach miał naszywki galonowe.
Od razu przypomniał mi sierżanta w naszej rocie. Aha, więc gdzieś kiedyś była jakaś rota i jej sierżant.
– Wstawać! – krzyknął. – Wychodzić i w szeregu zbiórka!
Te słowa były zrozumiałe dla wszystkich. Zerwaliśmy się z łóżek, posłaliśmy je i wyszliśmy na zewnątrz.
Sierżant za ostatnim wyszedł na wydeptany plac.
– W szeregu według wzrostu zbiórka! – rozkazał, a my ustawiliśmy się posłusznie, czując ulgę, że zajmujemy się czymś zrozumiałym, mało tego, pożytecznym.
Sierżant przeszedł się wzdłuż szeregu, każąc jednemu wyrównać skarpety, drugiemu wciągnąć brzuch, trzeciemu zapiąć guzik. Wszystko jasne – jesteśmy w wojsku. Tylko co ja tu robię?
– Hełmy i broń wydadzą wam w pododdziałach – oznajmił sierżant. – Przede wszystkim dowiemy się, kto do czego się nadaje. Szkolenie będzie krótkie. Czasu mamy bardzo mało, wróg atakuje stolicę naszej ojczyzny i każdy dzień zwłoki grozi niewyobrażalnym nieszczęściem. Każdy z nas ma w mieście lub we wsiach rodzinę, siostry, narzeczone. Czy chcecie, żeby te potwory je zgwałciły?
– Nie! – zgodnie wykrzyknęliśmy oburzonym chórem. Wydawało mi się, że ja jednak nie jestem stąd... W takim razie skąd? I dlaczego przez cały czas przypominam sobie jakiegoś Michaiła Stiepanowicza?
– Najpierw... – zaczął sierżant, lecz w tym momencie z prawej strony podszedł wąsacz we frenczu, którego już znaliśmy.
– Wszyscy gotowi? – spytał.
Sierżant wyprężył się, ale nie odpowiedział. Człowiek we frenczu przeszedł się wzdłuż szeregu, zaglądając każdemu w oczy i starając się przez nie, jak przez dziurkę od klucza, zajrzeć nam w dusze.
Wolałem, żeby nie zaglądał mi zbyt głęboko. Patrzyłem na niego, ale nie w oczy, tylko na brwi.
– Ciekawe – powiedział człowiek we frenczu i poszedł dalej, jakby ze mną wszystko było jasne.
Nie spodobał mi się. Nie ze względu na jakieś fizyczne anomalie, lecz czuło się od niego niebezpieczeństwo. Wiedział coś, o czym nie mieli pojęcia pozostali miejscowi. Należało przy nim zachować czujność.
– Gdzie jest major? – spytał sierżanta.
Sierżant bez słowa, jakby odjęło mu dar mowy, pobiegł za róg naszych koszar.
Frencz odszedł na kilka kroków i powiedział cicho, jakby sam do siebie:
– Cóż, zaczyna się wasze życie bojowe. Niektórym przyniesie ono sławę, inni złożą głowy na polach sprawiedliwej wojny. Za chwilę major poprowadzi z wami szkolenie ideologiczne. Major jest człowiekiem prostym, mądrym i przystępnym. Nauczy was rozumu, w najlepszym sensie.
Wrócił sierżant, za nim kroczył mężczyzna podobny do chudego indyka – miał miękki obwisły nos i czerwone policzki. Po drodze zapinał niebieski, przypominający dawny milicyjny mundur.
– Proszę, majorze – powiedział delikatnie frencz – przekazuję ich panu. Posiedzę w kącie, poobserwuję. Tym razem przybyli do nas niemal sami wspaniali chłopcy.
Spojrzał na Cygana, który patrzył tępo w ziemię i lekko się kołysał.
– Na tego – wskazał go ideologowi – niech pan zwróci szczególną uwagę. Na razie wyłączony, ale gdy przyjdzie do siebie, może być agresywny. Proszę mieć na oku również tego... – Ku mojemu przerażeniu palec drobnej eleganckiej dłoni tknął w moją pierś. – Jego oczęta podejrzanie błyszczą. Za bardzo błyszczą.
W życiu bym nie przypuścił, że moje oczęta błyszczą.
– Nie błyszczą – zaprotestowałem szczerze.
– Sam pan widzi – pokiwał głową frencz, jakby stwierdzał chorobę zakaźną.
– Sierżancie, zaprowadźcie chłopców do pokoju zajęć politycznych – rozkazał major.
– W prawooo zwrot!
Nogi same wykonały prawidłowe ruchy.
– Naprzód marsz!
Ruszyliśmy za sierżantem i po pięćdziesięciu krokach zatrzymaliśmy się przed domem bez dachu. Zacząłem się zastanawiać, co on mi przypomina, i prawie mi się udało – u nas na wsi był letni teatr. Stały takie same długie ławki i scena, nawet ekran w głębi sceny był identyczny.
– Siadajcie – rozkazał ideolog.
Sierżant stanął pod ścianą. Nie spuszczał z nas wzroku.
Major wszedł na scenę i usiadł na krześle. Pomyślałem, że zaraz przyniosą mu bajan i zacznie grać walca „Fale Amuru”. Siedziałem i czułem, jak wlewa się we mnie moja stara pamięć, jak reaguje na każdy zewnętrzny bodziec, wywołując łańcuchową reakcję skojarzeń. Krzesło – bajan – „Fale Amuru”. I samo wyrażenie „bodziec zewnętrzny” również nie pojawiło się przypadkiem w mojej głowie.
Ucieszyłem się, że nie jest ze mną tak źle i wkrótce sobie wszystko przypomnę.
Wiedziałem jednocześnie, że wtedy pojawi się nowe niebezpieczeństwo. Będę musiał zachowywać się tak, żeby niczym się nie wyróżniać. Sądząc po tępym wyrazie twarzy i nieruchomym spojrzeniu moich towarzyszy, oni nic sobie nie przypomnieli.
– A więc – rzekł ideolog, kołysząc indyczym nosem – zebraliśmy się tutaj, żeby pomówić o rzeczy najcenniejszej i najświętszej. O naszej ojczyźnie. Nasza ojczyzna jest, jak wiecie, w niebezpieczeństwie. Jeśli ktoś w to wątpi, niech się przyzna od razu, przeprowadzę z nim oddzielną dyskusję. Nie ma nic smutniejszego niż człowiek bez korzeni. Jest jak kawałek drewna, którym miotają fale. Jasne?
Nikt nie zrozumiał ani słowa z tego przemówienia, ale dwadzieścia jeden głów kiwnęło, że rozumie. Tylko Cygan siedział nieruchomo.
– Teraz jestem zmuszony poinformować was o czymś bardzo przykrym.
Zrobił efektowną pauzę, spojrzał w zakratowane okno dające smutny widok na rzędy szop i magazynów. W górze przez cały czas kłębiły się deszczowe chmury, co chyba tylko mnie niepokoiło.
Major rozpiął kurtkę – metalowe płytki stuknęły, zaczepiając o siebie krawędziami – wsadził rękę do środka i zaczął się drapać po piersi, przymykając z rozkoszy łuskowate powieki.
– Zebraliśmy was tu – przemówił w końcu – ponieważ wszyscy jesteście chorzy. Wasza choroba nosi nazwę amnezja albo utrata pamięci. Doszło do niej w momencie, gdy nasi wrogowie, parszywe i okrutne potwory, rozpylili trujący gaz, a następnie wzięli was do niewoli, torturowali i męczyli. W takich przypadkach organizm człowieka wyłącza pamięć w celach obronnych. Rozumiem... – Powoli sunął po nas wzrokiem indyka, sprawdzając, czy przypadkiem ktoś nie wykazuje zbytniego zrozumienia. Przekonał się, że nie, i zadowolony kontynuował: – Rozumiem, że na razie moje słowa do was nie docierają. Nie szkodzi, to nasze pierwsze zajęcia. Moim celem jest przywrócenie was świadomemu życiu, zrobienie z was aktywnych i oddanych członków naszego społeczeństwa. Jest wojna i czasu mamy mało. Będziecie musieli starać się wszystko zapamiętywać od razu. Ci, którzy nie będą umieli się uczyć, zostaną ukarani.
Usatysfakcjonowany własnym monologiem podrapał się znowu po piersi.
Z jakiegoś powodu nie mogli po prostu dać nam broni i wysłać na bój, musieli poddać nas obróbce.
A kim jest Jakow Sawieliewicz? Aha, to nasz lekarz! Z instytutu... Zasłona przeklętej niepamięci już zaczynała się unosić, gdy nagle znowu odezwał się major i wszystko zepsuł:
– Wszyscy jesteśmy obywatelami pokojowo nastawionego państwa, które przyjęto nazywać utopią. Ale dla nas to po prostu kraj, nasz dom, nasza kolebka.
Wstał i przesunął się na bok. Zauważyłem, że po prawej stronie stołu stoi skrzynka. Ideolog nacisnął przycisk na górze skrzynki i na jej przedniej płycie zapłonęła czerwona lampka. Nacisnął drugi i popłynęła cicha, łagodna, znajoma muzyka, przypominająca kołysankę.
– Przy tej muzyce – ciągnął major, hipnotyzując nas (czułem to, rozumiałem i dzięki temu mogłem stawiać opór) – matki usypiały nas w kołyskach. Gdzie są teraz nasze kołyski? Gdzie nasze matki? Zamordowane, zgwałcone, zamęczone przez wrogów!
Byłem świadom, że właśnie trwa seans hipnozy, mało tego, mogłem w tej chwili zahipnotyzować dowolnego człowieka, a jednak obudziła się we mnie ciężka, głucha nienawiść do naszych strasznych wrogów bez twarzy, którzy przyszli tutaj i plugawili wszystko, co człowiek ma w życiu najdroższego.
Major poruszał cienkimi wargami pod dziobatym nosem, jego czoło zalśniło od potu.
Opowiedz, co się tu właściwie dzieje, poprosiłem go w myśli.
– Pewnego dnia o wschodzie słońca – zaczął major, jakby w odpowiedzi na moją niemą prośbę – bez wypowiedzenia wojny ordy ciężko uzbrojonych potworów, oszalałych, żądnych mordu grabieżców, którzy przedtem żyli na zboczach gór i niepokoili napadami nasze sioła na równinach, przekroczyły granicę i wdarły się na nasze żyzne pola.
Ciężko westchnął.
– Nie spodziewaliśmy się tego ataku, dlatego w pierwszych walkach zginęli nasi najlepsi bojownicy. Jednak udało się nam zebrać wszystkie siły i powstrzymać wroga. Już drugi rok utrzymujemy nieprzyjaciela na przedpolach naszej stolicy, odpieramy jego ataki za cenę ogromnych ofiar. Wrogowie zdołali zająć i odciąć od nas Armię Południową, która trzeci miesiąc walczy w okrążeniu, nie otrzymując od nas pomocy. Zdarzają się tam wypadki śmierci głodowej.
Major pociągnął nosem, może nawet chlipnął.
Było niezbyt chłodno, ale trudno powiedzieć, że jesteśmy gdzieś na południu. Zamarznąć nie zamarzniesz, lecz opalać się nie będziesz. Na pływanie również nie miałem ochoty.
– Na razie prowadzimy koncentrację sił, żeby przyjść z pomocą okrążonym bojownikom. W tym celu musimy odeprzeć główne siły, odepchnąć potwory w stronę jeziora Głębokiego. Czy wśród was jest ktoś, kto mieszkał na brzegach tego jeziora?
Nikt się nie odezwał. Nawet się obejrzałem, myśląc, że zobaczę w górze jakąś podniesioną rękę. Byłem ciekaw, gdzie jest to jezioro.
– Nie kręcić się! – krzyknął na mnie major. – Patrzeć mi w oczy i słuchać!
– Tak jest – odpowiedziałem.
– Jak przyjdzie czas, wszystko ci sam wyjaśnię, kursancie – zwrócił się bezpośrednio do mnie. – A teraz słuchaj.
– Słucham.
– Wczoraj, akurat przed waszym przyjazdem – podjął wątek major – doszło do rozpaczliwego, nie boję się tego słowa, starcia pomiędzy naszymi dzielnymi wojskami i ordami potworów. Byliśmy zmuszeni oddać pierwszą linię obrony i wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Muszę wam powiedzieć, że oszalałym potworom udało się wedrzeć do naszego lazaretu, gdzie leżeli nasi dzielni bojownicy. Wszyscy zginęli w męczarniach. Jeszcze gorszy los spotkał lekarzy i sanitariuszki. Zostały zgwałcone i dosłownie rozszarpane... i to wasze siostry i narzeczone!
Ostatnie słowa wykrzyknął i przez tłum kursantów przetoczyła się fala gniewu. Odczułem ją, porwała mnie. Jeszcze nie wiedziałem, kim są te potwory, jeszcze mi nie powiedziano, czym różnią się od nas, dobrych i szlachetnych ludzi, ale już wiedziałem, że muszę je zniszczyć, by zapanował pokój, a nasze niwy i sady znowu rozkwitły.
– Ponieważ, przyjaciele, znaleźliście się w strefie rażenia trującego gazu, który wrogowie rozpylali z balonów, przejdziemy do kolejnej lekcji kursu przywracania wam pamięci. Będziemy oglądać film o naszym mieście, o życiu przed wojną. To pomoże wam odzyskać pamięć i wasze dusze odnajdą znowu to, co żywe, rodzone, co nie umarło i nie mogło w was zaginąć mimo dywersji potworów.
Wskazał szerokim gestem ekran, jakby miała z niego wyskoczyć asystentka w srebrnym trykocie.
Za naszymi plecami zaszemrał kinowy projektor starego typu i na ekranie pojawiły się jakieś znaczki i cyfry, a potem czarno-biały film. Film był dla mnie interesujący z tego względu, że właśnie wtedy rozpoczęła się moja praca. Włączyłem się, przypomniałem sobie, kim jest Michaił Stiepanowicz, że nazywam się Jurij Gagarin – imiennik pierwszego kosmonauty i jestem niepełnowartościowym kosmitą, młodszym pracownikiem naukowym bez stopnia Instytutu Ekspertyzy, a dokładniej szesnastego laboratorium. Przypomniałem sobie wszystko, co już wiecie, i nawet pieprzyk na ramieniu Katrin.
Ale przede wszystkim zrozumiałem, że od tej pory powinienem być chytry jak lis. Nie mogą mnie o nic podejrzewać, tym bardziej że już podejrzewają. Przynajmniej człowiek we frenczu, który nas witał, potraktował mnie chłodno. Ale to nic, będę się starał. Będę się starał być tępy, gdy wokół mnie są tępaki, i mądry, gdy wszyscy wokół mnie zmądrzeją.
Oglądałem film, który wciągał mnie coraz bardziej, powoli zbierałem i porządkowałem myśli.
Miasto na ekranie było dość duże, bez wątpienia rosyjskie i jednocześnie obce. Sądząc po pogodzie, raczej na południu niż północy kraju.
Kamera bez pośpiechu przesuwała się po ulicach, pokazując dwudziestopiętrowy wieżowiec hotelu, kilka niewysokich domów, prawdopodobnie biurowców. Jeden budynek był starszy, z kolumnami, widocznie mieściła się tam rada miejska. Przejechał trolejbus – nasz, zwykły niebieski, ale bez reklamy. Przechodnie byli ubrani współcześnie, ale inaczej niż dzisiaj. Zobaczyłem napis „Pieczywo” oraz „Spożywczy”, szyldy wyglądały normalnie, nie wieszano ich specjalnie dla filmu.
Kamera niespiesznie sunęła niezbyt szeroką ulicą w stronę przedmieścia. Domy stały się niższe, jedno – lub dwupiętrowe, kamienne. Chciałem zobaczyć nazwę ulicy, ale nie zdążyłem.
– Poznajecie? – spytał major ze sceny. Musieliśmy zareagować.
– Poznajemy – powiedział ktoś niepewnie.
– Oczywiście, że poznajemy – potwierdził ktoś drugi, ale też bez przekonania.
– Teraz będziecie musieli obejrzeć, czego nie pamiętacie, ponieważ atak gazowy nastąpił przed zrzuceniem na nasze miasto bomb.
Zobaczyłem, że kilka następnych domów na tej ulicy stało w płomieniach. Obok gromadzili się ludzie, wozy strażackie podciągały drabiny, strażacy rozwijali węże.
– Tak wygląda zwykły dom mieszkalny – dał się słyszeć głos majora – gdy spadnie na niego bomba zapalająca. Patrzcie dalej, nie odwracajcie się.
Zbliżenie. Obok domu leżeli zabici: dwie młode kobiety i dziewczynka – widocznie chciały uciec, gdy zaczął się pożar, ale zginęły od wybuchu albo odłamków cegieł.
– Jeśli poznaliście wśród nich wasze siostry lub narzeczone, nie wstydźcie się okazać uczucia – powiedział major rzeczowym, monotonnym głosem dyżurnej prowadzącej w krematorium nabożeństwo żałobne. Po prostu odwalał lekcję. Niemniej jego praca już zaczęła dawać efekty.
– Ninka! – krzyknął nagle jeden z chłopaków. – Ninka, to ty? Jakżeś tu trafiła?
Ale kadr już się zmienił. Znowu ciała, tym razem ułożone w rzędzie wzdłuż ulicy.
I znowu kamera popłynęła nad zakrwawionymi twarzami.
Teraz huczała już cała sala. Ludzie zrywali się z miejsc, gotowi zobaczyć swoich bliskich, ale kamera poruszała się z taką prędkością i w takiej odległości, by zrodzić w tobie zwątpienie – nawet jeśli nie miałeś matki albo żony, zaczynałeś wierzyć, że zobaczyłeś ich ciała.
– Nie! – Major powstrzymywał oszalałych ludzi, biegając po scenie i jakby odpychając ich rękami, nie pozwalając przedrzeć się do ekranu. – Popatrzmy teraz na uciekinierów. Może i wśród nich rozpoznacie swoich bliskich...
Kolejne kadry pokazywały ludzi siedzących na walizkach, kobiety i starców bezmyślnie snujących się po ruinach.
Chłopaki na sali krzyczeli, tupali – skoncentrowane szaleństwo grupy młodych ludzi pozbawionych rozumu, którzy wpadli w ręce doświadczonego hipnotyzera. Na tle przechodzącej w pisk muzyki rozlegał się monotonny recytatyw majora:
– Patrz, twoja matka! Patrz, twój ojciec! Patrz, twój dom!... Byłem przekonany, że nikt prócz mnie nie słyszy tych krzyków.
W sali było wystarczająco jasno, by major mógł obserwować swoich uczniów. Jeśli nie będę zachowywał się jak reszta kursantów, to się zdemaskuję. Dlatego zrywałem się, podskakiwałem, rozpoznając rodzinę i swój dom zburzony przez wroga, krzyczałem w takt coraz szybszej muzyki. Jak to się nazywa? Ekstaza! To chyba chłystowie albo jacyś inni sekciarze zbierają się w grupy, zakładają białe giezła i pląsają w takt chóralnych śpiewów, dopóki nie osiągną ekstazy i nie urządzą orgii.
Nie przestając powtarzać swoich kwestii, major nagle popatrzył nad naszymi głowami na drzwi i skinął głową. Nie odwróciłem się oczywiście – to by mnie wydało. Major nachylił się nad skrzynką, pokręcił potencjometrem – muzyka zabrzmiała głośniej – i powiedział:
– Odwracamy się w prawo i jeden za drugim wychodzimy przez boczne drzwi. Idziemy i pamiętamy, wszystko pamiętamy, wszystkie przestępstwa naszych wrogów niesiemy w sobie jak czarę krwi, popiół z naszych bliskich tętni w naszym sercu, raz-dwa, raz-dwa...
Proszę, cytuje klasyków. Od wielkości do śmieszności jeden krok.
Wtedy dostrzegłem, że w futrynie bocznych drzwi, które otworzyły się niezauważalnie dla mnie i w których stał człowiek we frenczu, zainstalowano metalowy pas, lekko połyskujący w półmroku. Wyglądało to jak wykrywacz metalu na lotnisku.
Ciekawe, do czego służy ten przyrząd tutaj.
Za drzwiami stało coś w rodzaju pulpitu. Gdy pierwszy z rekrutów przeszedł pod futryną, zaiskrzyły nad nią zielone ogniki, a sam rekrut zatrzymał się na sekundę i chwycił za głowę. Obserwowałem uważnie jego reakcję – jeśli to samo powtórzy się z innymi kursantami, będę musiał ich naśladować.
Pierwszy rekrut odzyskał zdolność ruchu i poszedł dalej. Frencz pomógł ruszyć się następnemu, który nagle stracił rezon – i znowu zielone ogniki, i już drugi znika za futryną. Nie przepychałem się ani nie ociągałem. Ciekaw byłem, co ta próba wykaże u Cygana. Cygan zachwiał się, przechodząc przez drzwi, a wśród zielonych ogników pojawiły się czerwone. Wbrew moim przypuszczeniom frencz tylko pchnął go w plecy. Cygan jak automat poszedł dalej i znikł za drzwiami.
Bałem się. Diabli wiedzą, co taka futryna robi z psychiką, w końcu nie na darmo ją tu postawili. A jeśli na przykład dokładnie czyści pamięć? Wcale mnie taka ewentualność nie bawiła. Chociaż i tak nigdy nie słyszy się świstu kuli, która ma zabić. Jeśli usłyszałeś świst, to znaczy, że kula już przeleciała – przecież dźwięk rozchodzi się w powietrzu z haniebną powolnością.
Rozmyślając tak, zrobiłem krok do przodu. Była moja kolej.
I od razu się uspokoiłem. Gdyby chcieli pozbawić nas pamięci, nie urządzaliby pogadanki z hipnozą i oprawą muzyczną w kinie letnim o bestialstwach jakichś wrogów. Już można było założyć, że nas poddają psychicznej obróbce, chcą z nas zrobić żołnierzy szczerze oddanych sprawie, której bronią – interesujące nowe pojęcie z zakresu psychologii! Ale w takim razie nie ma potrzeby pozbawiać rekrutów pamięci!
Wszedłem pod futrynę.
W pierwszej chwili nic się nie stało.
W następnej poczułem zawrót głowy i omal nie straciłem przytomności. Ale człowiek przy pulpicie podtrzymał mnie po przyjacielsku i powiedział:
– Nie przejmuj się, wszystko zrobimy jak trzeba. Przeszedłem pod futryną i znalazłem się we mgle. Przede mną było światło. Zrobiłem kilka kroków i wyszedłem na otwarte pole, na którym stało tuzin moich towarzyszy.
Wszyscy ulegliśmy dziwnej i przyjemnej przemianie, jakby zbudzono nas z ciężkiego snu. Żołnierze nie byli wprawdzie weseli – kto byłby po takim wykładzie? – niektórzy klęli, inni próbowali nawiązać rozmowę, ale tępota minęła jak ręką odjął. Nawet Cygan, choć wyglądał trochę dziwnie, też stał się normalnym człowiekiem.
Mój ostatni domysł okazał się słuszny. Futryna nie miała pozbawić nas pamięci, lecz przywrócić nam ludzkie oblicze. Z jedną różnicą – nasze poprzednie wspomnienia zastąpiono wspomnieniami na zamówienie. Staliśmy się najemnikami nowego, ulepszonego typu, najemnikami broniącymi swego rodzinnego domu. W takim wypadku każdy zawodowiec wart jest dwóch przeciwników, którzy nie mają takiej pewności.
Musiałem sprawdzić moją hipotezę.
– Palisz? – spytałem Cygana. Ciekawe, czy pamięta, że przyjechaliśmy tu z Miechowska i nigdy nie byliśmy w tym ich mieście.
– Nie palę – mruknął Cygan, nie patrząc na mnie. Ale nie dlatego że byłem mu wstrętny albo chciał ukryć przede mną podejrzliwy wzrok. – Nie palę – powtórzył. – Pomyśl tylko, jakie świnie, co? Jakie świnie!
– Mówisz o nich?
– No jasne, o tych potworach. Niech mi tylko wpadną w ręce, rozerwę na strzępy... – pokazał, jak będzie rwać.
Ktoś zaklął soczyście, dając do zrozumienia, że zgadza się z Cyganem.
No cóż, teraz mogłem szczerze podziękować Jakowowi Sawieliewiczowi, że ustawił w moim mózgu blokadę chroniącą przed zewnętrzną ingerencją. Lera jakby czuła, że grozi mi właśnie coś takiego.
Rozejrzałem się, kogoś mi brakowało. Myśl, Garik, myśl! Kogo nie ma? Rity! Margarity Sawieliewej, przyjaciółki mojego kuzyna Arkadija. W wagonie była, tutaj nie ma. I nawet nie można o nią zapytać.
Czułem się jak człowiek wśród małp. Zdawałem sobie sprawę, że ich interesy są proste, widziałem, że można się nimi posługiwać jak czajnikami elektrycznymi, wiedziałem też, jak się nie wyróżniać. Z tym nie będzie problemu – w końcu byli to normalni ludzie, niezbyt rozgarnięci, okrutni, obojętni żołnierze, przeważnie najemnicy albo tacy, którzy trafili na jedną z niedawnych wojen na rozkaz, na wezwanie, którzy już nigdy nie znajdą sobie miejsca w społeczeństwie. Będą zabijać dopóty, dopóki nie zostaną zabici.
A ja jestem jednym z nich.
Co należało udowodnić.
Połowę zadania wykonałem.
Wiem już, jak organizuje się dostawę ludzi na pole bitwy. Jeszcze tylko drobiazg – zorientować się, dlaczego robią to z taką ostrożnością i w tak skomplikowany sposób. I z kim mamy walczyć, moi najdrożsi koledzy? Miałem nadzieję, że to nie szkoła dla terrorystów mających zlikwidować nasz własny rząd. Współcześni najemnicy najczęściej walczą z innymi najemnikami. A ktoś zbiera polityczne owoce. Czyżby tu też tak było? Czy dobrze trafiłem, chłopaki?
Nasza grupa powiększała się stopniowo. Wszyscy po kolei przechodzili pod futryną, stając się prostymi żołnierzykami. Mieliśmy być tępi i posłuszni, gdy przewozili nas w wagonie chłodni i ładowali do głowy fałszywe informacje. Teraz, gdy to wszystko mamy już za sobą, z nowymi informacjami rozpoczynamy wojskową karierę. Wspaniale!
Nie chcę tracić czasu na opisywanie naszej adaptacji w tym świecie. Pisałem już wiele raportów o moim życiu tutaj. Wydaje mi się, że opowieść o pierwszym wykładzie majora-indora wystarczy, żeby zrozumieć, jak przebiegała dalsza obróbka.
Trzeba przyznać, że była bardzo efektywna. Najpierw z mojej głowy wyciągnęli wszystko, co w niej było, a potem kawałeczkami, łyżeczkami, odmierzanymi porcjami wlewali to, co z punktu widzenia nowych najemców powinno się w niej znajdować.
Na przykład wiedza o broni.
Każdy z naszej dwudziestki na pewno doskonale znał automat Kałasznikowa, różnorakie pistolety i karabiny, w końcu byliśmy weteranami dzisiejszych wojen. Najdziwniejszy w tutejszej wojnie był całkowity brak współczesnej broni. Wydali nam szable i oznajmili, że prawdziwe miecze będziemy zdobywać na polu bitwy. Niektórym, po sprawdzianie umiejętności na strzelnicy, wydano luki, mocne łuki bojowe i strzały.
Teraz sobie wyobraźcie, że idziemy na strzelnicę – wydłużoną dolinę pod ściętym zboczem, wzdłuż którego umieszczono na słupkach pięć lub sześć okrągłych białych tarcz.
Wzywają nas na linię ognia, dają po trzy strzały. Do tarcz jest trzydzieści metrów.
Strzelam i czuję się, jakbym znów był dzieckiem. Jest w tym element zabawy. Już dawno nikt nie dawał mi łuku do postrzelania. Trafiam dwa razy, trzecia strzała znika w mlecznej mgle.
Patrzę na towarzyszy. Bardzo się starają, celują tak, jakby przyprowadzono nas na prawdziwą strzelnicę i dano karabiny. Nikt nie żartuje, nikt się nie uśmiecha, mimo że strzelanie z łuku powinno wywołać wesołość.
Ale nie, wszyscy w skupieniu i napięciu celują, wszyscy rwą się na front, by bronić rodzinnego miasta, pomścić zhańbione siostry i narzeczone, wziąć odwet za krew dzieci. Chociaż jak podejrzewam, połowa z nich nie ma narzeczonych, sióstr ani dzieci.
Z dwudziestu dwóch nowicjuszy wybrano dziewięciu strzelców (w tym mnie), którym wydano łuki i strzały. Cygan nie dostał. Jest oburzony. Instruktor, smagły porucznik z przyklejonym uśmiechem, radośnie oznajmia:
– Ja cię, durniu, odrzuciłem, bo nie umiesz trafić do tarczy. Nawet w smoka byś nie trafił.
– W jakiego smoka?
– Aleś ty tępy, bracie. Potwory mają dwa albo trzy smoki, wykorzystują je teraz na innych odcinkach frontu.
– Żywe smoki?
– A jakie?
Major od ideologii przez cały czas czuwaj nad nami. Włączył się do rozmowy.
– Są różne opinie – wyjaśnił. – Niewykluczone, że to pewnego rodzaju machiny wykorzystywane w warunkach bojowych.
– Takie jak samochód opancerzony? – palnąłem bezmyślnie. Ale mnie podkusiło!
– Co powiedziałeś? – spytał ideolog. – Jak powiedziałeś? Musiałem wykorzystać moje zdolności.
Zapomnij! – poleciłem w myśli majorowi. Nie samochód opancerzony. Spytałem: „Jak jaszczurka?”. Rozumiesz? Spytałem: „Jak jaszczurka?”.
Oczy indora zmętniały. W jego świadomości toczyła się zażarta walka, w końcu on też był niezłym hipnotyzerem. Stracie pomiędzy kosą i kamieniem zakończyło się moim zwycięstwem. Kosa się poddała.
– Powiedziałem: „jak jaszczurka” – powtórzyłem na głos.
Moi koledzy w tym czasie omawiali zalety łuków, których istnienia dwa dni temu nawet nie podejrzewali.
– Jaka jaszczurka! – wykrzyknął major. W końcu do niego dotarło. – Smok jest sto razy większy, pluje dymem i ogniem.
– Mnie możecie skierować do sztabu – poinstruował zwierzchników błękitnooki chłopak. – W cywilu zajmowałem kierownicze stanowisko.
– Zobaczymy – rzekł major. – Na razie, sierżancie, dajcie mi tych strzelców, przeprowadzę z nimi zajęcia pokazowe.
Poszli wszyscy, nie tylko strzelcy.
Zaczęliśmy już się przyzwyczajać do tego „amfiteatru”. Każdy starał się zająć to samo miejsce, na którym siedział podczas pierwszego wykładu. Tak bywa wszędzie – i w domu wczasowym, i na statku. Wystarczyło, że raz siadłeś przy oknie, i już zawsze będziesz tam siedział, mimo że w sali jest pełno wolnych miejsc.
– Nadeszła pora – zaczął major – byście zapoznali się z naszymi wrogami bliżej. Z powodu zatrucia gazami i tortur nie pamiętacie, jak wyglądają.
Usiadł na swoim krześle z boku ekranu i dał sygnał operatorowi, żeby zaczął projekcję.
Najpierw zobaczyliśmy pagórkowaty nagi teren. Kamera musiała być umieszczona bardzo nisko, może operator wyglądał z transzei albo dołu.
Daleko na horyzoncie pojawił się łańcuszek ludzi uzbrojonych w krótkie kopie i miecze. Biegli prosto na nas, zapadając się i przeskakując rowy – pas ataku był przekopany wzdłuż i wszerz.
Choć ekran znajdował się w muszli estrady, w półmroku, widoczność była słaba i dopiero gdy atakujący zbliżyli się na jakieś dwadzieścia metrów, odkryłem, że to nie są ludzie!
Muszę przyznać, że był to dla mnie szok.
Byłem przygotowany na widok Chińczyków, Murzynów, aborygenów z Australii – kogokolwiek, ale nie kosmitów, czy może robotów z metalowymi złotymi głowami, w których wycięte były skośne szczeliny oczu, a usta rozciągały się w złowieszczym uśmiechu.
Po sali przetoczył się szum, ktoś zaklął.
Kamera zatrzymała się na mordzie jednego z kosmitów, morda rosła coraz bardziej, strasząc swoją błyszczącą nieruchomością. Odblask miecza, który kosmita trzymał w łapie, padał na policzki.
Dopiero gdy potwór – major przez cały czas powtarzał jak zdarta płyta: „potwór, potwór...” – zbliżył się na tyle, że jego twarz zajęła połowę ekranu, zrozumiałem prostą sztuczkę. To była maska. Pozłacana metalowa maska, wykonana bez zbytniej dbałości o szczegóły, sprawiła, że uwierzyłem w kosmitę, potwora i robota.
Moi towarzysze chyba tego nie zrozumieli.
Byli przestraszeni i stopniowo milkli. Major włączył muzykę – tło dla potwora, nachalne i przenikliwe, niczym niemiecki marsz siódmej symfonii Szostakowicza. Główną nutę wygrywał bęben, a flet popiskiwał niczym zajączek na widok wilka.
Kamera przesuwała się po atakujących wrogach. Maski były identyczne. Sądząc po rękach, ruchach i sylwetkach, odzianych w krótkie płaszcze i szerokie spodnie przypominające kostium narciarski mojego dziadka, wrogowie należeli jednak do rodzaju ludzkiego.
Po widowni przebiegło westchnienie ulgi. Więc jednak nie są tacy straszni.
– Czemu oni tak? – spytał ktoś.
– Twarze mają tak ohydne – wyjaśnił szybko major – że kryją je przed nami.
– Nie – sprzeciwił się twardo jeden z żołnierzy. Dotąd go nie zauważyłem. Niewysoki chłopak z czerwoną twarzą alkoholika, która niegdyś mogła być mądra, nawet delikatna. Kędzierzawe włosy miał przyprószone przedwczesną siwizną i wydawały się szare. – Jeśli jestem straszny, nie zakładam maski. Bójcie się mnie, bo taki jestem. A maska, jak się przyjrzeć, wcale nie jest straszna.
– Nie będziemy teraz omawiać tego problemu – rozgniewał się major. – Ich wygląd jest sprawą gustu. Fakt pozostaje faktem, nie lubią być rozpoznawani.
– A nasze maski? – spytał ten sam chłopak. – Uważają je za ładne czy nie?
– Twoje nazwisko?
– Bystry. A na imię mam Kim, Komunistyczny Internacjonalizm Młodzieży. Co to znaczy, spytajcie mojego ojca.
– Zanotowałem twoją uwagę, szeregowy Bystry – powiedział major, pisząc coś maleńkim złotym długopisem w swoim czarnym notesie, który zawsze wyjmował z rękawa szybkim, niezauważalnym ruchem iluzjonisty.
– Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie – zauważył Kim. Podobał mi się coraz bardziej.
– Odpowiem podczas indywidualnej rozmowy – rzekł major. – A teraz proszę, żebyście uważnie przyjrzeli się mundurom, broni i ogólnemu wyglądowi przeciwnika. Jego obraz powinien utrwalić się w waszej świadomości na zawsze.
Kolejne zajęcia prowadził człowiek ze sztabu. To był ten sam wąsacz we frenczu, który powitał nas na początku. Przedstawił się jako dowódca zwiadu. Wydał mi się normalnym człowiekiem, miał wąską zmęczoną twarz, do której pasowałyby binokle. Wrażenie zakłócały zwisające po bokach jasne wąsy.
Siedzieliśmy w stołówce. Frencz rozłożył na stole wielką mapę i próbował się dowiedzieć, kto z nas umie się nią posługiwać. Wszyscy, prócz najbardziej tępych, mieli ogólną orientację, w końcu byliśmy weteranami, a nie rekrutami. Każdy miał za sobą zadania znacznie cięższe niż te, które mogłyby się przyśnić majorowi.
Starałem się zorientować, na ile mapa odpowiada naturze. Podczas szkoleń często używa się – wszędzie, nawet w prawdziwych sztabach – umownych map. I wykorzystuje się je w trakcie gier sztabowych. W rzeczywistości wieś Pereplujewka i rzeczka Remiejka nie istnieją, a wzgórze Krzywe można zdobyć jedynie w wyobraźni.
Na tej widniały nawet transzeje i pojedyncze umocnienia, trzy albo cztery wsie, rzeka z dopływami. Wysokości wzgórz i nachylenia rzecznej doliny standardowo oznakowano. Widać było drogi, przeważnie wiejskie. Jedna biegła przez całą mapę – to była szosa przemieniająca się w ulicę przedmieść stolicy. Miasto na mapie się niestety nie zmieściło.
Jak było do przewidzenia, niemal wszyscy umieli się posługiwać mapą, prócz jednego, który albo nigdy przedtem mapy nie widział, albo sprytnie udawał, oraz Cygana. Ale on chyba jeszcze nie oprzytomniał.
Kim był opanowany, jakby nie chciał odkrywać się bardziej, niż było to konieczne. Na szczęście pytania dotyczyły głównie umownych oznaczeń, skali i innych głupstw.
Następnie sztabowiec zaczął powtarzać pytania, ale teraz każde z nich zawierało mały haczyk. Zacząłem się zastanawiać: okazać, że rozumiem jego grę, czy udać szeregowego nieuka? Frencz zadał pytanie niepozornemu chłopkowi, który od razu wpadł w pułapkę. Spojrzałem na Kima. Obserwował palec chłopaka błądzący bezmyślnie po linii umocnień i zrozumiałem, że niepokoi go ten sam problem co mnie – zdradzić się, czy przyczaić.
Przecież nie po to przeprowadzają takie próby, żeby nas zlikwidować. Ci, którzy umieli strzelać, dostali łuki i zostali strzelcami, tym samym trafiając do elity tego wojska.
Celem sztabowca ze smutną twarzą nie było chyba wykrycie oficerów i natychmiastowe ich rozstrzelanie. Może po prostu potrzebowali młodszych oficerów, którzy zachowali w pamięci reguły gry wojennej.
Przyszła kolej Kima.
Wysłuchał pytania i z uprzejmym uśmiechem odmówił przyjęcia szosy za tory kolejowe. Ośmielił się poprawić zwiadowcę, który omylił się o rząd wielkości w określeniu odległości pomiędzy pozycjami.
Cóż, pomyślałem. Wezmę z niego przykład.
Tak zrobiłem. A przy tym, korzystając ze starodawnej nauki, niegdyś nazywaną fizognomistyką, starałem się wyglądać w oczach sztabowca na jego syna, jeśli takowego posiadał, i na marzenie o jego synu, jeśli był bezdzietny.
Jeżeli moje manipulacje wywołały w nim jakieś uczucia, niczym się nie zdradził. Prócz mnie i Kima próbę znajomości sztabowych podstaw wytrzymał jeszcze komsomolec o różowych policzkach. To znaczy, nie mam pojęcia, czy był komsomolcem, ale jego twarz aż się prosiła o umieszczenie na plakacie.
Minęła doba.
Nie wiem tego dokładnie, ponieważ zegarki nam odebrano przed wejściem do tego ustronia. Kiedy ktoś próbował przypomnieć o zegarkach, obiecywali zwrócić, gdy tylko będzie to możliwe. Zrozumiałem, że mają tu własne pojęcie czasu.
Mimo to miałem wrażenie, że minęła doba, może ze względu na straszliwe zmęczenie mózgu – ciągła nauka, prowokacje, sprawdziany, kontrole. Raz nas nakarmiono – w tej samej sali, w której mieliśmy nocować – kaszą i słabą herbatą. I kasza, i herbata były bez smaku, ale nie wywołało to niczyjego oburzenia, nikt z nas nie miał zbytniego apetytu. Zjedliśmy i Bóg z tym, zapomnieliśmy.
Potem pamiętam, jak w przerwie pomiędzy zajęciami siedzieliśmy na ławach pod ścianą naszych koszar. Ktoś palił. Ja nie miałem ochoty. Palę zazwyczaj wtedy, gdy się denerwuję. A teraz nie chciałem.
Kim siedział obok mnie.
– Dziwne – powiedział, patrząc przed siebie. – Wiem, że moja matka została w mieście. Wiem to dokładnie. A jednak nie pamiętam, jak wygląda. Zacząłem szukać portfela i przypomniałem sobie, że mi zabrali, jak wyjeżdżaliśmy na to zadanie. Tobie też?
– Też.
– Szkoda. Nie sądziłem, że będziemy tak blisko naszego miasta.
– Pamiętasz, jak wcześniej walczyłeś?
Kim ściągnął brwi. Podrapał się po szarych włosach, popatrzył na mnie – jego oczy były przezroczyście zielone, oślepiające. W pijackiej twarzy takie czyste oczy!
Dziwiłem się, że jeszcze nie zapytał, gdzie zdobyć jakiś alkohol. Może nałóg poprzedniego życia tutaj wygasł.
– Wcześniej walczyłem? – powtórzył moje pytanie. – Pewnie walczyłem. Dużo pamiętam, jakieś rzeczy bez związku, ale pamiętam.
– Mogę ci coś poradzić?
– Wal.
– Może nie warto opowiadać o tym, co sobie przypominasz.
– To wyjątkowa sytuacja. Nie pracujemy dla kogoś, tylko bronimy własnego domu.
– Zgadza się – powiedziałem. – Bronimy własnego domu. Wierzył.
Wbito nam do głów (dziękuję Jakowowi Sawieliczowi, że założył w moim mózgu blokadę) przekonanie, że jesteśmy ostatnią rubieżą, że za nami są ojcowskie chaty. Niezły pomysł. Warto było odbyć tę podróż, żeby go poznać. Wreszcie ktoś mądry wymyślił wariant idealnego najemnika! Żołnierz, który walczy nie za pieniądze, nie za zaszczyty, lecz za świętą sprawę! Cudowne!
– A ja pamiętam – odezwał się nagle Cygan po całym dniu milczenia. – Siostrzyczkę pamiętam. Zabili ją. Było bombardowanie i zabili. Przyleciały myśliwce.
Hej, Cygan, lepiej siedź cicho! – chciałem zawołać. Jak się już zorientowałem, nie było tu żadnej techniki. Łuki, strzały, miecze, jakiś smok, jakieś balony, bomba zapalająca... dziwne połączenie technologii naszych dni, polowych map, projektora kinowego – jak on właściwie działał? Próbowałem sobie przypomnieć. Obraz poruszał się nierówno, szarpnięciami, a z tyłu stał jakiś facet i kręcił korbą. Ale skąd wziął się obraz na ekranie? W projektorze musiała być lampa. Dziwny świat, monstrualny. Jakby świat przyszłości, po wojnie atomowej, rozwalony, rozbity, który stoczył się w dzikość, a jednocześnie zachowuje w pewnych momentach pamięć o swojej przeszłości i czepia się kurczowo tych realiów.
Przyjąłem ten pomysł w charakterze hipotezy roboczej. Zobaczymy, czy pasuje ona do tego, co się tu dzieje.
Rozwiązanie zagadki nie było trudne. Należało tylko zobaczyć wszystko, co zostało z przeszłości, a przede wszystkim miasto, którego bronimy. Już nam wbili do głów, że to nasze ukochane miasto.
Rozejrzałem się. Z miejscowych naczelników nikogo nie było i nikt nie słyszał słów Cygana. Ze wszystkich wykładów i dyskusji wyniosłem przeświadczenie, że pewnych, wydawałoby się oczywistych osiągnięć cywilizacji tu nie tylko nie ma, lecz nawet wiedza o nich jest niewskazana. Cygan powinien milczeć.
Kim też to sobie uświadomił.
– Cygan, lepiej się nie odzywaj – rzekł.
– Dlaczego?
– Bo samolotów nie ma.
– Czego nie ma? – spytał chłop z ugorskimi kościami policzkowymi.
– Widzisz – włączyłem się do rozmowy – wiedzący ludzie mają wątpliwości.
Zapadło milczenie. Potem na boku rozwinęła się dyskusja o kobietach, widocznie tkwiło to w podświadomości i wymazywanie nie było konieczne.
Kim Bystry spytał mnie cicho:
– Pamiętasz samoloty?
Wzruszyłem ramionami.
– Diabli wiedzą, co się dzieje – mówił dalej. – Coś jakby pamiętam, jakieś wrażenia... Jeszcze chwila i sobie przypomnę.
– Nie trzeba – powiedziałem.
– Jesteś pewien?
– Komuś trzeba wierzyć. Jeśli chcesz, możesz wierzyć majorowi od ideologii. Albo Szejnowi. Albo mnie.
– Kapuję.
– I jak najrzadziej wyrażaj swoje wątpliwości. Najpierw musimy się dowiedzieć, gdzie trafiliśmy i czego od nas chcą.
– No, gdzie trafiliśmy, to jasna sprawa! – zawołał z przekonaniem.
Zacząłem się obawiać, że praca z nim będzie trudniejsza, niż mi się wydawało.
– Dużo pijesz?
– Dużo.
– A czemu tu nie?
– Co mam pić?
– Pijak zawsze znajdzie.
– Nie mów na mnie pijak, nie lubię – zaprotestował Kim Bystry. – Pijak pije, bo musi, a ja dla moralnej satysfakcji.
– Dawno to wymyśliłeś?
– Dawno – przyznał Kim.
Przyszedł Szejn, a z nim jeszcze jeden wojskowy, chyba ten, który kręcił korbą projektora.
– Aż do teraz byliście bezimiennymi żołnierzami – oznajmił wywiadowca, gdy już ustawiliśmy się w szeregu. – I gdyby któryś z was zginął, musielibyśmy napisać na mogile: „Nieznany żołnierz”. Teraz nastąpił moment, w którym przywrócone wam zostaną imiona. Każdy z was może trafić do niewoli potworów. Wczoraj oglądaliście film, wiecie, co oni robią z ludźmi, których biorą do niewoli...
Pauza.
– Teraz każdy otrzyma pseudonim. I nawet gdy będą was torturować, nie zdradzicie swojego prawdziwego imienia. W tym celu... – Szejn pstryknął długimi brudnymi palcami i operator korby podał mu paczkę plastikowych karteczek na sznurkach. – To wasze znaki rozpoznawcze. Powiesicie je na szyi i zapamiętacie wasze imiona. Obserwowałem was uważnie i wiem, że nie pamiętacie swoich prawdziwych imion, dlatego otrzymacie umowne, pseudonimy. Niektóre z nich wynikają z waszych cech zewnętrznych, inne powstały na tle emocjonalnym... Słuchajcie i patrzcie...
Wszyscy milczeli, nie rozumiejąc sensu zgadywanki.
– Cygan – powiedział Szejn.
Wszyscy odwrócili się do Cygana, bo tak go już wszyscy nazywali.
Cygan poczuł skierowaną na sobie uwagę i zrobił krok do przodu. Szejn powiesił mu identyfikator na szyi.
– Twoje oficjalne imię brzmi Cygan. Jasne?
– Tak jest!
Kimowi dali pseudonim Kudłaty. Chciałem powiedzieć, że się nie przyjmie, nie pasuje, ale później okazało się, że prócz mnie wszyscy go tak nazywają.
Mnie nazwali Siwy. I na tabliczce już było wytłoczone – „Siwy”. Nie miałem nic przeciwko. Imię nie gorsze od innych.
Po zakończeniu ceremonii rozdania imion Szejn powiedział:
– Wszyscy dostaliście przydział do pierwszego pułku. Poniósł szczególnie ciężkie straty, a zajmuje bardzo odpowiedzialną pozycję.
Zza rogu koszar wyszło trzech ludzi. Dwóch w naszym wieku, w hełmach, z naszywkami i galonami, trzeci – przygarbiony i niemłody, wyglądał na permanentnego ponuraka – ogolony na łyso. Nie mieli masek, byliśmy na tyłach, w szkoleniówce. Szejn zwrócił się do łysego:
– Kapitanie Dyba, proszę przyjąć uzupełnienie do swojego batalionu. Dobrzy żołnierze, gotowi oddać życie za ojczyznę i swoich bliskich. Dwóch rekomenduję na stanowisko młodszych dowódców plutonu. Wszystkiego nauczysz ich sam, ale co nieco już umieją, sprawdziłem. Przy tym dobrzy z nich strzelcy.
– Nie lubię tego – odparł kapitan Dyba. – Albo dobrzy strzelcy, albo młodsi dowódcy. Ani jednych, ani drugich już nie mam.
– Będziesz miał i tych, i tych – żachnął się Szejn. Potem odwrócił się do naszego szeregu i rozkazał: – Kudłaty, wystąp!
Kim wyszedł przed szereg. Dyba podszedł bliżej i zaczął go oglądać jak konia. Potem do Kima podszedł jeden z młodszych oficerów – spodobał mi się od razu. Ostra, ptasia, ale mocna twarz. Nos z garbkiem, pełne usta, twardy, rozdwojony podbródek i brązowe ptasie oczy. Trochę zbyt wąskie czoło i wczesne zakola. Dobra, otwarta twarz.
– Siwy, wystąp.
Zawahałem się, dopiero po chwili przypominając sobie swoje nowe imię.
– Ci dwaj będą służyć w twoim batalionie – oznajmił Szejn.
– Wezmę Siwego – rzekł młody oficer z garbatym nosem.
– Bierz, Kania – zgodził się Dyba. – A Kudłatego wyślę do drugiej roty, niech na razie zastąpi dowódcę plutonu. Tam jest beznadziejnie.
– Dam ci jeszcze dwóch strzelców – powiedział Szejn – i sześciu szeregowców.
Rozdzielili nas po plutonach i rotach. Miałem być dowódcą niemal nieistniejącego plutonu, w rocie dowodzonej przez człowieka o ptasiej twarzy, zwanego Kania.
Gdy nasza grupka, byle jak ubrana i prawie nieuzbrojona, podążała za muskularnym Kanią na pozycje jego roty, oglądałem okolicę, próbując wyciągnąć jakieś wnioski, mimo że było to bardzo trudne.
Szliśmy głębokimi rowami, osypującymi się transzejami, przez niezbyt głębokie kwadratowe albo podłużne doły, wchodziliśmy na osypane przedpiersia, na wzgórza i pagórki, z których odsłaniał się widok na podobne transzeje. Po lewej stronie zaczynało się łagodne zbocze wysokiego wzgórza, którego szczyt tonął we mgle, a po prawej widać było ruiny, sterty bierwion, desek i drewna, za którymi połyskiwała rzeka.
Weszliśmy na górujące nad okolicą wzniesienie, z którego roztaczał się niezły widok. Kania się zatrzymał.
– Teraz, chłopaki, zapoznamy się z dyspozycją. Przed nami przeciwnik.
– Daleko? – spytał chłop z ugorskimi kośćmi policzkowymi.
– Nie, siedzą już w tamtej transzei.
Do transzei było najwyżej dwieście metrów.
– Przecież oni nas widzą! – zdenerwował się komsomolec, który dostał ksywę Wania. – Zaczną strzelać!
– Nie zaczną – uspokoił go Kania. – Teraz nie jest czas boju.
– A kiedy będzie? – spytał Kim.
– Powiedzą nam. Przyjdą ze sztabu pułku i powiedzą.
Nie, Kania nie chciał przed nami niczego ukrywać – w końcu byliśmy jego towarzyszami broni. Ale nie brał pod uwagę, że to, co dla niego było oczywiste, dla nas stanowiło zagadkę.
– Po prawej stronie – ciągnął – są ruiny sanatorium i rzeka. Tam lepiej nie chodzić. Złe miejsce. Kiedyś tam trafiłem i mało ze strachu nie umarłem.
– A co tam jest? – spytałem.
– Kiedyś wam opowiem... Zjawy. I różne takie. Zdumiał mnie Cygan, który nagle zapytał:
– A kiedy będzie noc?
– Noc? – pytanie okazało się kłopotliwe. – Jak będziemy spać, to będzie noc.
– Na jakiej jesteśmy szerokości? – spytałem. Pomyślałem, że może nasza wojna toczy się za kołem podbiegunowym i teraz jest polarne lato. Próbowałem znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie. Inna ewentualność była zbyt przerażająca.
– Szerokość? Normalna – odparł Kania i zrozumiałem, że on też jest zaprogramowany, tak jak my.
– Więc wojna toczy się według planu dobowego? – odezwał się Kim z jadowitym uśmieszkiem.
– Inaczej nie da rady – rzekł Kania. – Inaczej nie można.
– Dlaczego? – nie ustępował Kim.
– Dlatego że trzeba się myć, odpoczywać, jeść. Trzeba żyć.
– Na wojnie tak się nie dzieje – zaprotestował Kim.
– A skąd tyle wiesz? – Dowódca roty nie był zadowolony. Zmrużył oczy, usta zacisnął w wąską kreskę.
– Bo walczyłem – rzekł Kim. – Nasz cel to wypędzić potwory i utrzymać miasto. Tak czy nie?
– Tak, ale z dowódcą inaczej się rozmawia – odparł Kania. – Nie doniosę na ciebie do sztabu, tyle że jeśli dalej będziesz takie sztuczki wyprawiał, wrócisz do szkoleniówki. Jasne?
– Ty mnie uczyć nie musisz. Ja też uczony. Przyjechałem tu walczyć, a nie uczyć się planu dobowego. Na froncie nie ma żadnych okresów bojowych, czy jak to tam nazywacie.
– Czas boju – poprawił Kania.
– Jeśli nie atakują, trzeba to wykorzystać – rzekł Kim.
– Jak wykorzystać?
– Te wasze potwory też przestrzegają czasu boju?
– Oczywiście.
– To póki siedzą i jedzą, trzeba zaatakować.
– Nie wolno – tłumaczył Kania. – Nie wolno atakować poza czasem boju.
– W ten sposób nigdy nie zwyciężycie. I stracicie miasto.
– Nie gadaj głupot, dowódco plutonu – uciął Kania. – Myślisz, że jak cię mianowali młodszym dowódcą, to już możesz robić rewolucję? W takich warunkach jak tutaj jeszcze nie walczyłeś, poza tym jesteś zatruty gazem i niewiele pamiętasz. Zastanów się, jeśli nie będziemy przestrzegać czasu boju, oni też tego nie zrobią i wtedy w czasie boju nie będziemy mieli sił do walki. Co to będzie wtedy za wojna, do diabła?
– Wojna jest wtedy, jak się zabija – powiedział Kim. – To nie gra, nie mecz piłki nożnej, żeby przestrzegać reguł i czekać na gwizdek sędziego. Pograli i piętnaście minut przerwy. Kibice mogą zjeść lody.
– Nie porównuj. My tu giniemy. Ale wojna ma swoje prawa. Sam to zrozumiesz.
Przysłuchiwałem się uważnie ich sporowi, pozostali nowicjusze rozglądali się, czując się nieswojo w tak odsłoniętym miejscu. Woleli, żeby rację miał Kania, dowódca roty.
– Tam, przed nami – ciągnął tymczasem Kania – po prawej stronie, o, tam, zaraz za linią frontu, możecie zobaczyć wielką nizinę.
– Tam gdzie stoją słupy? – spytał komsomolec Wania.
– I pnie. Przyjrzyjcie się uważnie. Widzicie jamy? Tam leżą trupy.
– To pole bitwy? – spytałem.
– Nie. Do niedawna ta nizina była u nas na tyłach. Oficjalnie nazywa się Doliną Sprawiedliwości, ale wszyscy nazywają ją doliną śmierci. Tam odbywają się egzekucje dezerterów i innych przestępców. Nawet mojego dowódcę roty, Szundaraja tam... tracili. Więc sobie nie myślcie, że my tu w piłkę gramy z przerwami. Jeśli popełnicie przestępstwo, skończycie w dolinie śmierci – ćwiartowani, powieszeni, rozstrzelani. Od rodzaju śmierci zależy, jako kto urodzisz się jutro.
– Ja się już urodziłem. – Na Cyganie nizina nie zrobiła większego wrażenia.
– Mam na myśli ponowne narodziny – powiedział Kania. – Jeszcze wam tego nie tłumaczyli?
Pokręciłem głową.
– Ci w sztabie chyba ogłupieli – westchnął Kania. – Myślą, że jak was wyciągnęli z gazu, to pamiętacie o ponownych narodzinach.
No nic, dzisiaj i tak będzie pater lama, przyjdzie poświęcić nowe okopy.
To oświadczenie nikogo nie zdumiało.
– Co jest dalej? – spytał Kim. – Po prawej stronie doliny śmierci?
– Tam był lazaret pułku.
– I co?
– Gdy potwory atakowały, wybiły wszystkich rannych i lekarzy, a sanitariuszki wzięły ze sobą.
– Po co? – Cygan nie zrozumiał.
– A po co nasze kobiety zabierają? Żeby się nad nimi znęcać.
– Dlaczego oddaliście lazaret? – zaatakował Kim. – Dlaczego nie przesunęliście personelu na bezpieczną pozycję?
– Ja wtedy byłem za daleko. Gdybym wiedział... Nie mogę wszystkiego wiedzieć!
Ostatnie słowa Kania wykrzyczał. Zrozumiałem, że utrata lazaretu to dla niego osobiste nieszczęście. Może tam dobili jego przyjaciela, może wśród sanitariuszek była jego dziewczyna... Dowiem się, będzie czas.
– Cofaliśmy się – mówił Kania – było za mało ludzi. I nie ma balonów, żeby zrobić zwiad. Potwory przerwały nasz front, ale teraz zbierzemy siły i odzyskamy pozycje.
– Ludzi to nie wskrzesi – wtrąciłem.
– Zdarza się na wojnie, że ludzie giną – odparł Kania.
– Będzie nowy lazaret?
– Urządzają go w bezpiecznym miejscu. Zresztą nie mamy się już gdzie cofać. – Kania odwrócił się, a moją uwagę przykuła kunsztowna rękojeść jego miecza i metalowa pochwa pokryta kutym wzorem, przypominającym styl scytyjski. – Nie wiem dokładnie, gdzie będzie lazaret. Pewnie tam, za wzniesieniem. Gdyby było inaczej, zobaczylibyśmy go.
– Można tam pójść? – spytałem.
– Zależy, ile czasu zostało do walki. Diabli wiedzą. Zazwyczaj przerwy są standardowe, ale bywa, że dwa dni nie ma walk, a czasem są trzy walki dziennie. Nie sposób zgadnąć.
– Nie ma żadnego systemu?
– Jest, z Szundarajem go rozgryźliśmy. Ale go łamią. Może specjalnie.
– Kto o tym decyduje?
– Diabli wiedzą! Sztab frontu! Albo Pan Bóg!
Kania nie ciągnął tego tematu, oglądał tyły. Stąd, z góry, mogłem dojrzeć skupisko szop i magazynów, w których była nasza szkółka i przecinające się szyny, przypominające z oddali rozsypane na ziemi pręty. Wyglądały, jakby od dawna z nich nie korzystano, na torach było pusto. W dali wypatrzyłem coś na kształt peronów, ale zasłaniała je snująca się po ziemi bezkresna, jasna – ale nie biała, tylko szara – mgła. Kania powiedział nam, że za mgłą, za torami, leży stolica, lecz dopóki się nie wypogodzi, nie zobaczymy jej i nie będę mógł się dowiedzieć, jakiego miasta bronimy z taką zawziętością, uważając je za swoją ojczyznę.
– Była z nami dziewczyna – powiedziałem. – Jak przyjechaliśmy, oddzielili ją od nas. Gdzie mogła trafić?
– Myślę, że w pośpiechu organizują nowy lazaret – rzekł Kania. – Niedługo zacznie się czas boju, a bez lazaretu nawet lekko ranni umrą od zakażenia.
– Gdzie będzie lazaret?
– W pobliżu.
– Ale można się będzie czegoś dowiedzieć?
– Można będzie się wszystkiego dowiedzieć. Pójdziemy potem do Dyby, posiedzimy, trzeba się przecież poznać, pogadać. Dyba będzie wiedział.
– To dowódca batalionu? – spytał Wania.
– Tak.
Jeszcze raz spojrzałem do tyłu, gdzie mgła skrywała szyny, lazaret z Margaritą i samo miasto. Chcąc nie chcąc, musiałem się tam dostać. Pomyślałem, że miałem szczęście, dostałem stopień oficerski i to może da mi pewną swobodę ruchu. Na razie najważniejsze – być posłusznym i poza wszelkimi podejrzeniami. Zagrożeniem dla mnie był przede wszystkim Szejn i major ideolog.
Nie znałem jeszcze wtedy pater lamy.
Gdy zeszliśmy do szerokiej transzei, służącej najwidoczniej kolejnemu pokoleniu żołnierzy, utwierdziłem się w przekonaniu, że trafiliśmy do miejsca łudząco przypominającego Verdun – pole bitwy pierwszej wojny światowej, wiele razy przechodzące z rąk do rak, na którym nie zostało ani jedno żywe drzewo, a każdy metr ziemi był przeorany dołami pocisków i szpadlami saperów.
Od jak dawna trwa ta wojna?
Przypomniałem sobie niegdyś przeczytaną powieść fantastyczną o niekończącej się trzeciej wojnie światowej. Nie pamiętałem szczegółów, w każdym razie przeciwnicy początkowo walczyli, wykorzystując czołgi i samoloty, ale potem skończyło się paliwo i amunicja, zniszczono wszystkie fabryki, zabrakło ludzi znających się na technice. Pod koniec książki wrogowie walczyli pałkami i gołymi rękami... lecz wojna trwała nadal.
Wymyślony przez pisarza obraz był naturalnie hiperbolą, ale czy nie to samo działo się tutaj? Czy dwa ostatnie perony na pustych zardzewiałych torach, składy i pozbawione dachów budynki stacji nie należą do tej strasznej bajki?
Musiałem zrozumieć, co się tu dzieje, a przede wszystkim odszukać i uwolnić Margaritę, która straciła przeze mnie ukochanego.
– Idziemy – przerwał moje rozmyślania Kania. – Pokażę wam rozmieszczenie plutonów. Pora się przyzwyczajać.
Okazało się, że mam własny schron, kwadratowy dół głęboki na dwa metry, przeznaczony dla mnie i mojego pomocnika, którym był sierżant roty Mordwin.
Przed długą transzeją, w której można było chodzić nie pochylając się, powitał nas potężny drab na drewnianej nodze. Wypisz wymaluj pirat z powieści Stevensona, brak mu tylko papugi na ramieniu.
To właśnie był Mordwin. Zaprowadził mnie do mojego plutonu. Kania zajął się Kimem.
Mój sztab, a raczej moja nora była zamieciona, pod ścianą stała leżanka zaścielona kołdrą. Pod drugą ścianą była leżanka bez kołdry, na niej miał spać Mordwin.
W mojej jamie stał jeszcze kulawy stół, ale się nie kiwał – jego nogi były wkopane w twardą ziemię podłogi na różną głębokość. Obok leżanki stał stary kuferek.
Mordwin spędził do jamy cały mój pluton – czterech ludzi, zmęczonych i niewiarygodnie brudnych, ale za to uzbrojonych po zęby, ocalałych po ostatnim boju.
Dostałem jeszcze sześciu ludzi z miechowskiego uzupełnienia, ale tego nie mogłem nikomu powiedzieć – moi podwładni byli przekonani, że ich ojczyzna jest na tyłach. A ja wiedziałem, że Miechowska na pewno tam nie ma.
Żołnierze usiedli na podłodze, ja na leżance i w tym momencie przybył pater lama. On również działał, podobnie jak major ideolog, w dziedzinie propagandy, ale na bardziej abstrakcyjnym poziomie.
Okazał się drobnym staruszkiem z bródką jak u Ho Szi Mina i wypolerowaną łysiną. Łysinę ukrywał pod pomarańczową czapeczką, ale mycka zsuwała się z wyślizganej powierzchni, prezentując gołą czaszkę w pełnym blasku.
Zapewne był łysy od dzieciństwa albo wczesnej młodości i nigdy nic mu nie wychodziło z kobietami – na jego widok wybuchały śmiechem i nie pozwalały się dotknąć.
Nie miałem nic przeciwko kontaktom z przedstawicielami miejscowej religii. Ba, nawet było mi to na rękę. Co prawda pozostali zaczęli się krzywić, niektórzy się uśmiechali, lecz pater lama rozpalał się niczym czajnik, nozdrza mu drgały, krótkimi cienkimi stożkami palców nerwowo przebiegał po guzikach czerwonego, sięgającego do podłogi chałatu – uniformu.
Odsunął się od nas i surowo, pospiesznie, jakby klepał obrzydłą lekcję, mówił:
– Wszystko zapomnieliście. Przez to musiałem porzucić moje chwalebne zajęcia i przerwać medytację. Uważam, że to nieszlachetne z waszej strony. Właśnie tak.
Poprawił zjeżdżającą myckę i nieoczekiwanie zapytał:
– Kto z was pamięta, co to jest medytacja?
Nikt z nas nie pamiętał. Ja czytałem o tym, ale się nie przyznałem.
– Jeśli nie udajecie, jeśli nie udajecie... – powtarzał to zdanie, biegając wokół nas i zaglądając nam w oczy. Muszę przyznać, że mnie zaniepokoił. Miał ostre i złe spojrzenie. – Wszystko, co zrobiliście! – krzyknął. – Wszystko, co mogliście uczynić dobrego lub złego, wszystko jest sumowane!
Stulił dłonie, jakby trzymał w nich pisklę, i nawet zajrzał do środka – jak się miewa ptaszyna?
– Całe wasze życie, szlachetne czy nikczemne, a wasze jest zazwyczaj nikczemne, mieści się w tej sumie. Uratowałeś ojczyznę, więc dodaje ci się dobry uczynek. Zdradziłeś ją – lama nie wiedzieć czemu rozłożył ręce i wskazał paluszkiem moją fizjonomię – i tobie, tam... – pokazał na niebo – zapisuje się minus! I tak na wszystkich poziomach bytu. Nie zadepcz mrówki, bo dostaniesz minus!
– Malutki – powiedział Cygan z powagą.
– Kto to powiedział?
– Ja.
– Nie wierzysz w to, co ci mówię?
– Jak pan skończy, zobaczymy.
Cygan nie doceniał lamy, a ja poczułem wewnętrzny sygnał ostrzegawczy. Trzeba być ostrożnym.
– Może należysz do jakiejś innej religii? – drążył lama. – Może jesteś muzułmaninem?
– A to źle?
– Uprzedzam – rzekł lama – że będę zmuszony powiadomić o tym dowództwo. Nie możemy dopuszczać wątpliwości. Wątpliwości prowadzą do zdrady. Nie ma nic straszniejszego niż islam. Zapamiętajcie, dzieci nieba i ziemi, ziarenka piasku w wirze bytu, że człowiek niosący w sercu ziarna islamu skazany jest na wieczne odradzanie się w postaci robaka pełznącego przez wąwozy podziemi. Jasne?
Nie otrzymał odpowiedzi. Nic nie było dla nas jasne.
Kania, słysząc, że prorok już niemal krzyczy, pojawił się za jego plecami, siadł na przedpiersiu w kucki – tak siedzą na Wschodzie wszyscy, a u nas tylko więźniowie. Słuchał, po ptasiemu przekrzywiając głowę na bok. Poczułem ulgę. On będzie wiedział, jak się dogadać z nowym ideologiem. Panował tu nadmiar agitatorów i ideologów, a wiedziałem od dzieciństwa, że taki nadmiar nie prowadzi do niczego dobrego. Doświadczenie z domu dziecka surowo podpowiadało: bój się zbędnych ideologów.
– No to będziemy robakami – zgodził się Cygan. Niepotrzebnie denerwował łysego dziadka.
– Nie tylko robakami!
Lama był wściekły. Wtedy Kania odezwał się głośno z góry:
– Pater lamo, nie denerwuj się. Oni wszystko zapomnieli. Pod gaz wpadli. My to wiemy, nam powiedzieli, a z nimi trzeba wszystko zaczynać od początku.
– Aha, i ty tutaj! – Lama wcale nie ucieszył się na widok Kani. – Jeszcze żyjesz?
– Nie tylko żyję, ale awansowałem. W tym istnieniu na razie mi się wiedzie.
– Niektórzy z nich udają – powiedział lama cicho. – Nie stracili pamięci, rozumiesz? To islamscy szpiedzy!
– No, przesada...
– Ja to wiem. Ja to czuję! Nawet się z tym nie kryją. Powiedz no mi, wierzysz w reinkarnację? – zwrócił się do Cygana. – W dobrą butelkę wierzę i w nic więcej – powiedział Cygan.
– To nie przestępstwo, lamo – wtrącił Kania. – Ja też czasem przyłapuję się na takiej myśli. Ale tutaj, chłopaki, i wypić nie ma co, i ochoty brak.
Dla moich towarzyszy było to gorzkie odkrycie i dali temu wyraz.
– Milczeć, milczeć! – wrzeszczał lama. – Bo wezwę służbę specjalną!
– Wystarczy – powiedział Kania i zeskoczył na dół. Gdy stanął obok lamy, okazało się, że jest od niego wyższy o dwie głowy. Lamie się to nie spodobało i szybko się odsunął.
– A dlaczego islam jest zły? – spytałem.
– Potwory są muzułmanami – odpowiedział Kania. – To sprawdzona informacja. Jeśli jesteś muzułmaninem, to znaczy, że przedarłeś się tu na przeszpiegi.
– Nie mogę wierzyć, w co chcę?
– Możesz wierzyć w swoją mamę – odparł Kania. – Ale ze zdrajcami nikt się tu nie cacka. My jesteśmy buddystami idealistami.
– Czy ty nie widzisz, Kania?! – krzyknął lama. – Właśnie tego...
– Mówią na mnie Siwy...
– Tego Siwego nam podesłali!
– To się jeszcze zobaczy.
– Trzeba go przesłuchać – zażądał lama. – Trzeba go poddać torturom.
– Posłuchaj, szanowny pater lamo – powiedział ze zmęczeniem Kania. – Przed nami walka. Jak ktoś zginie, sprawdzisz sobie, kim się stał. A na razie ludzie są mi bardziej potrzebni tutaj niż na sali tortur.
– Niech ci będzie – zgodził się absolutnie nie przekonany lama. – Ale moim obowiązkiem jest o tym zameldować.
Po czym odetchnął głęboko i zaczął monotonnym głosem wykładać religię naszego dzieciństwa. A przynajmniej mieliśmy w to uwierzyć. To rzeczywiście była prymitywna forma buddyzmu. Nie rozumiałem, kto i dlaczego wybrał dla najemników buddyzm, ale pokornie słuchałem pogadanki o tym, że na świecie nic nie umiera i nie znika. Wraz ze śmiercią rodzimy się na nowo, w postaci istoty, której charakter i pozycja wynika z naszych uczynków w poprzednim życiu. Jeśli przeważyły złe uczynki – zostaniesz parszywym psem, jeśli dobre – pułkownikiem, nawet królem. A najlepiej – samym pater lamą.
Przyszło mi do głowy – ale nie było kogo zapytać – że buddyzm wymyślili dlatego, by nie tracić czasu na pogrzeby i budowanie kościołów. Zginąłeś i po krzyku, los się sam rozezna. Do tego jeszcze wymyślili smoka, którego nikt nie widział, i oto cała mitologia. Reszta to kwestia twojej fantazji.
Skoro nasi wrogowie, jak twierdził Kania i pater lama, to muzułmanie, to powinniśmy bić się gdzieś na północnym Kaukazie. A może dalej. Ale raczej nie za granicą – język rosyjski jest tu przecież naturalny i powszechny.
W takim razie moja teoria, że znalazłem się w przyszłości, znajdowałaby potwierdzenie. Właśnie w jakiejś jutrzejszej wojnie mógłby powstać lokalny konflikt na peryferiach dawnego imperium. I teraz walczą latami, przeganiając się z transzei w transzeję. A ponieważ wojna jest nielegalna, ściągają ludzi z organizacji kombatanckich.
To by wyjaśniało sposób mobilizacji: zamiast tłumaczyć każdemu kandydatowi, że ma uczestniczyć w czymś niezgodnym z prawem, po prostu pozbawiają go pamięci.
Do tego najlepiej nadają się związki weteranów na prowincji, gdzie trafiają ludzie młodzi, śmiertelnie chorzy na wojnę. A ponieważ nie mają z kim walczyć, ciągnie ich do siebie.
Pozostaje nawiązać kontakt z kierownictwem. Niewykluczone, że zamieszane są wysoko postawione persony, mamy tu do czynienia z handlem niewolników albo rodzajem handlu bronią. Jej ożywioną częścią, która wkrótce przestaje być ożywiona.
Stop! Logika podpowiada najbardziej oczywiste rozwiązania, a w naszym świecie to niebezpieczne. Jeśli coś wygląda kusząco, kolorowo i leży na ziemi, nie podnoś, zatrzymaj się nieopodal i poczekaj, aż zabawką zainteresuje się twój najgorszy wróg. Tak uczył mnie Sieńka Pluskwa, nieszczęście naszego domu dziecka. Jakimś cudem trafił do Karabachu w tamtych czasach i widział takie zabaweczki-pułapeczki, może nawet sam się w nie bawił. Zresztą to też mogło być legendą w rodzaju „białych pończoszek”. „Białe pończoszki” – piękne dziewczyny, mistrzynie strzelania, nie wiedzieć czemu pochodzące z Litwy. Sporo o nich słyszałem w swoim czasie. Żadnej nigdy nie złapano, ale bojownicy często z perwersyjną przyjemnością łgali, jak to przed rozstrzelaniem każdą przepuszczali przez pluton.
Pater lama zaczął się zbierać. Był z nas niezadowolony. Pomyślałem, że jeśli są tu jacyś czekiści, to zaraz im doniesie.
– Bądźcie z nim ostrożniejsi, chłopaki – ostrzegł nas Kania. – To podła natura.
– Takich się w końcu na minę sadza – powiedział Cygan.
– My się tu takimi sztuczkami nie zajmujemy – odparł Kania. – Wrogów i bez tego nam wystarczy. Wiesz, co potwory zrobią z naszymi, jak oddamy miasto?
– Wyobrażam sobie – mruknął Cygan, ale widać było po nim, że sobie nie wyobraża. – Papierosy wydają? – spytał.
– Możesz wziąć, leżą w tamtej skrzynce. Ale tu się nie chce palić.
– Dlaczego?
– Pewnie przez napięcie. Albo przez klimat. Cholera wie. Wyszedłem na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak urządzili się moi ludzie. Przed wyjściem zadałem Kani jeszcze jedno pytanie:
– Dlaczego tu nie ma dachów?
– Bo nie ma deszczu – odpowiedział Kania niepewnie. Widocznie zadawał już sobie (albo komuś) to pytanie i nie znalazł odpowiedzi.
– Nie chodzi mi o deszcz – powiedziałem. – A co będzie, jeśli zaczną nas bombardować?
– Raczej nie zaczną.
– Zróbmy dach sami, desek tu dużo, z wierzchu się ziemią przysypie.
– Bo deszcz może spaść w każdej chwili – dodał Cygan, wsuwając palce w rozczochrane włosy.
– Dosyć tego mielenia ozorem! – krzyknął na nas Kania, jakbyśmy go urazili. Pewnie sam nie znał odpowiedzi na niektóre pytania i złościła go własna niewiedza.
Rzadko udaje mi się nad czymś głębiej zastanowić. Gdybym miał czas na przemyślenie swoich czynów, nie mówiąc już o kwestiach ogólnoświatowych, zostałbym wielkim człowiekiem. A tak nic z tego.
Wróciłem do swojego dołu. Mordwin spytał, czy mi zrobić herbatę. Nie miałem ochoty. Zamknąłem oczy i zacząłem rozmyślać.
Nie śmiejcie się. W akademiku przyszło mi kiedyś mieszkać przez dwa lata z aktywistą komsomołu. Wieczorem spokojnie się upijał, nikomu nie przeszkadzał, a potem strasznie chrapał. My, współlokatorzy, rzucaliśmy w niego różnymi przedmiotami. Rano aktywista nie szedł na wykłady, a gdy wracałem, leżał w tej samej pozycji, z zamkniętymi oczami. Ale nie spal.
– Co robiłeś? – pytałem go zazwyczaj.
– Myślałem – odpowiadał.
Od tej pory zawsze zazdroszczę ludziom, którzy wydzielają myślenie w oddzielny proces. Ja leżę i myślę, siedzę w kinie i myślę, spaceruję z Katrin i myślę. Z tego powodu moje myślenie jest niedostatecznie efektywne.
Teraz zamknąłem oczy, żeby pomyśleć. Wymyślić program działania na podstawie tego, czego dowiedziałem się i co zobaczyłem w tym kraju, nazwijmy go umownie Południową Osetią.
W tym momencie rozległ się hałas i stuk drewnianej nogi – wszedł Mordwin.
– Był posłaniec ze sztabu – powiedział. – Przyniósł zegar. Przyjdź do nas, popatrzysz.
– Zaraz, nie uciekaj – poprosiłem. – Wyjaśnij nowemu człowiekowi, o co chodzi.
– Chodź, to ci pokażę. Inaczej nie da rady.
Cóż, gromadzenie informacji bywa ważniejsze niż jej analizowanie. Idziemy popatrzeć na jakiś zegar!
W dole dowódcy roty był już Kim i dowódca trzeciego plutonu. Pośrodku dołu, na stole stała wielka, mniej więcej trzydziestocentymetrowa klepsydra.
Piasku w dolnej części było jeszcze bardzo mało. Przesypywał się cieniutką strużką.
Kania leżał na swoim łóżku, z butami na prześcieradle.
– Przyszliście popatrzeć? – spytał.
– Nie – powiedziałem. – Zrozumieć.
– Nie ma tu nic do rozumienia. Wszystko jak zwykle, tylko za każdym razem trudniej. W mojej rocie jest połowa składu. Jak ja mam walczyć?
Kim popatrzył na niebo. Czułem, że dojrzewa w nim pragnienie walki niezgodnej z regułami. To był zawodowiec, z rodzaju tych, których dowódcy nie znoszą. W końcu tacy giną, zazwyczaj z rąk swoich.
– Jak długo będzie trwał czas boju? – spytałem, starając się wyglądać na jednostkę rozumną i pojętną.
– To wyznacza syrena – powiedział Mordwin.
– A zazwyczaj?
– Zazwyczaj wyznacza to syrena.
– Ale mamy jeszcze czas, żeby postrzelać, odpocząć i pospacerować? – zapytał Kim.
– Tylko pamiętajcie, że do wroga są dwa kroki. A to potwory. Jak na nich wpadniecie, żaden niebojowy czas wam nie pomoże – powiedział Kania.
– To na cholerę nam ten czas! – wykrzyknął triumfalnie Kim. Trafił w sedno.
– Masz swojego przełożonego – rzekł Kania. – Mnie. – Wyciągnął zza pasa kindżał z rzeźbioną rękojeścią i oglądał ją z niejakim zdumieniem, jak archeolog znalezisko. – Ja też mam przełożonego, dowódcę pułku. A on dowódcę armii.
– A kto zegary ustawia? – spytał Kim.
Z każdą minutą podobał mi się coraz bardziej. Miał cudowną zdolność zadawania niewygodnych i nieprzyjemnych pytań. W dodatku robił to za mnie, pozwalając mi uchodzić za grzecznego chłopca.
– Przynoszą ze sztabu armii – odpowiedział poważnie Mordwin.
– Do każdej roty?
– Do każdej.
Zrozumiałem, że więcej niczego się nie dowiem, i zmieniłem temat.
– Powiedz – zwróciłem się do Kani – kim jest ten dziwny człowiek, która nas sprawdzał, przesłuchiwał i tutaj przyprowadził. We frenczu, bez dystynkcji.
– Nazywa się Szejn. Hrabia Szejn, główny wywiadowca – odparł Kania. – Zajmuje się w sztabie uzupełnieniami. Wielka szycha. Gdy kogoś podejrzewa, ma prawo do osobistej likwidacji.
– Likwidacji za co? – nie zrozumiał Kim.
– Nigdy nie ma pewności, czy w uzupełnieniu nie przedarł się szpieg – wyjaśnił Mordwin. – To przecież elementarne sprawy.
– I po czym się poznaje szpiegów? Po nazwiskach?
– Przestań się wygłupiać! – nie wytrzymał Kania. – Gdybyś był prowokatorem albo zdrajcą, nosiłbyś podejrzane imię?
– Idziemy. – Pociągnąłem Kima za rękaw. – Tylko nam jeszcze powiedz, kiedy mamy być gotowi do wojny. Dzisiaj? Pojutrze?
Wiedziałem, że nie pojutrze. W dolnej części klepsydry była już górka piasku.
– Sprawdźcie broń – polecił Kania. – Sprawdźcie swoich ludzi. Odpowiadacie za każdego człowieka! Potem możecie odpocząć. Trzy, cztery godziny.
Gdy po osypującej się transzei wracaliśmy do siebie, Kim rzekł posępnie:
– Wszyscy mnie tu uczyć będą. Najpierw myślałem, że Kania to normalny facet, a teraz: sprawdzić broń! Też mi broń!
– Broń ci się nie podoba?
– Inną widziałem – powiedział Kim i zamilkł. Nieufny. Pewnie nieraz oberwał.
Mnie to było na rękę. Tacy jak on są nieufni i mają sceptyczne podejście do życia, i gdy ktoś próbuje im wcisnąć kit, szybko się orientują, że to nie filozofia, tylko materiał uszczelniający.
Potrzebowałem sprzymierzeńców, bez nich nic nie zdołam zrobić. Żeby sprzymierzeniec mógł naprawdę pomóc, musi mieć wolną wolę. Ten aforyzm usłyszałem do Kalerii Pietrownej, która na żadnym froncie nie była, a powstał on w trakcie dyskusji w laboratorium na temat sposobów, jakimi politycy – od starożytności do czasów Stalina i Andropowa – zmuszali współbojowników do wierności. Sania Poczciwiec zaczął dowodzić (pewnie podsłuchał Stalina), że przyjaciół można mieć tylko wtedy, gdy trzyma się ich w nieświadomości własnego podłego charakteru oraz swoich tajnych spraw. Albowiem, i tu włączają się jezuici, do osiągnięcia wielkiego celu potrzebna nam jest wierność. A skoro tak – milcz i udawaj anioła.
– Zapalimy? – spytałem.
Wyjąłem papierosy. Palę dużo, ale zrywami, w zależności od nastroju. Zdarza się, że nie sięgam po papierosy przez dwa miesiące, a jak mnie naleci, wypalam dwie paczki dziennie.
Kim kiwnął głową.
– Trzeba będzie wziąć od nich papierosy, obiecali – powiedział. Zaciągnęliśmy się. Nie chciało mi się palić.
Kim siadł w kucki pod ścianą transzei; stare żołnierskie przyzwyczajenie przeniesione ze Wschodu.
– Co wiesz o broni? – spytałem.
Kim jeszcze raz się zaciągnął, popatrzył ze zdumieniem na żarzący się papieros, potem powąchał dym i spytał:
– Skąd wziąłeś takie dziadostwo?
Też już wiedziałem, że z papierosami jest tu coś nie tak.
– Zwykłe fajki – wzruszyłem ramionami. – Kupiłem je jeszcze u siebie, w Miechowsku.
Ciekaw byłem jego reakcji, ale reakcja nie nastąpiła.
– Gówniane fajki – powiedział.
– To co mówiłeś o broni?
– Widziałem inną.
– Jaką?
– Prawdziwą. – Kim zmarszczył brwi, łowił umykającą myśl. Potrząsnął głową i poczerwieniał bardziej niż zwykle, jego twarz miała teraz odcień wiśniowy. Ale sobie nie przypomniał. Było mu głupio i czuł, że dzieje się coś niedobrego. – A ty wiesz? – spytał po męczącej przerwie.
– Coś niecoś... – powiedziałem. – Kałasznikowa znam... Granatnice. BTR. Miny...
– No właśnie – odparł, ale widziałem, że sobie nie przypomniał. Są takie żuczki czy może stonogi, które żyją pod ziemią, a ich skóra staje się półprzeźroczysta i bezbarwna. Taki właśnie owad, tylko wielkości człowieka, spieszył po transzei i nagle zamarł, wtapiając się w ścianę. Ale promyk słońca padł na łysinę i zdradził w nim pater lamę, który już bez czerwonego chałatu i czapeczki podążał niezauważony do swojej nory. Skoro przystanął i udawał, że go nie ma, musiał usłyszeć moje ostatnie słowa.
Jedyne, co mogłem zrobić, to użyć hipnozy, licząc na to, że zagłębiony w rozmyślaniach Kim na mnie nie patrzy. Stanąłem twarzą do pater lamy i w jego oczach upodobniłem się do faceta we frenczu, zwanego hrabią Szejnem.
– Podsłuchuje pan? – spytałem cicho głosem wywiadowcy.
– Oj! – Pater lama przestraszył się i pobiegł dalej. Zdezorientowany zapomniał chyba o tym, że podejrzane słowa wygłosił młodszy oficer Siwy.
– Z kim gadasz? – spytał Kim. Nie zobaczył lamy.
– Broni sobie nie przypomniałeś?
– A do diabła! – Wstał, cisnął niedopałek na ziemię, roztarł obcasem. – Może rzucić palenie, co?
– Też tak myślę.
Nie chciałem kończyć rozmowy, nadal liczyłem, że uda mi się przeciągnąć Kima na moją stronę. Musiałem zrobić co się da jeszcze przed walką.
– Dziwne to wszystko – zagaiłem. – Dokąd nas przywieźli?
– I ja nie rozumiem.
– Tak się czuję, jakbym tu nigdy nie był. Wyrzuciłem papierosa. Śmierdział gumą.
– Trzeba się zorientować – powiedział Kim. – Idziesz do plutonu?
– Nie – zaryzykowałem. – Poradzą sobie beze mnie. Mam prywatną sprawę.
– Ja też mam pewną sprawę. Ale nam nie po drodze.
– Jak uważasz.
Poszedłem w ślad za lamą, transzeją prowadzącą na tyły. Kim szedł z tyłu. Najpierw chciał poczekać, aż straci mnie z oczu, ale potem splunął i dogonił mnie. Obejrzałem się.
– Może jednak nam po drodze? – spytałem.
Kim przyspieszył kroku.
Zrównał się ze mną, transzeja była szeroka, mógłby nią jechać wóz.
– Do miasta idę. Muszę się dostać do miasta – wygłosił i zamilkł, pozwalając teraz mi na szczere wyznanie.
– Ja bliżej – powiedziałem. – Do szpitala.
– Po co?
– Tam wysłali Margaritę. Ritę Sawieliewną.
– Co ci do tego?
– Mieszkała z Arkaszą, moim kuzynem.
– Z jakim Arkaszą?
– Masz luki w pamięci.
– Ja idę do miasta. Jak będzie walka, to mogę zginąć. Mogę?
– Możesz.
– A chciałem się z matką zobaczyć. I z siostrą, w przyszłym roku do szkoły pójdzie.
– Skąd wiesz?
– Coś ty taki dziwny? Nie jesteś z miasta?
– Może i z miasta. Najpierw chcę zobaczyć Ritę.
– Wiesz, gdzie jest szpital?
– Nie wiem, ale się dowiem.
Akurat z naprzeciwka szedł miejscowy wiarus – to było widać po hełmie z grzebieniem na głowie, rozprutym i byle jak zaszytym rękawie kurtki i wystającej zza pasa rękojeści kindżału.
Nie wiedziałem, czy powinienem oddać mu honory, ale na wszelki wypadek oddałem. Wiarus uśmiechnął się szeroko.
– Z uzupełnienia? – spytał.
– Dzisiaj nas przywieźli – rzekł Kim.
– Dawno pora, bo już nas mordami po asfalcie ciągną. Dużo was?
– Tajemnica wojskowa – odparł Kim.
– A niech cię! Tajemnica! Ale jak się w błocie czołgać to nie tajemnica...
– Nie złość się – powiedziałem. – Było nas dwudziestu, część trafiła do roty Kani. Prawie już nie miał ludzi.
– A kto miał? – wiarus wzruszył ramionami.
– Gdzie jest szpital?
– Że co?
– Szpital, lazaret, batalion sanitarny czy jak się to u was nazywa.
– Normalnie się nazywa – odpowiedział wiarus. – Pójdziesz drugą transzeją, bardzo starą, w prawo, do wielkiego rowu, tam będą rozkładać lazaret. Tylko skąd ludzi wezmą? Oj, przyjdzie nam tu zdychać. Mówisz, że ilu was przysłali?
– Dwudziestu dwu ludzi.
– Kropla w morzu gówna! – wyraził się wyszukanie wiarus i poszedł.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Kiepsko to wygląda, myślałem, a Kim odezwał się niczym echo moich myśli:
– Kiepsko to wygląda.
– Wiesz co – zaproponowałem – chodź, skoczymy razem do lazaretu, zobaczymy, co się tam dzieje, a potem odprowadzę cię do miasta.
– Dobra – zgodził się od razu. Widocznie też nie miał ochoty wędrować w pojedynkę.
Szybko doszliśmy do tej starej transzei, która teraz wyglądała jak zwykły parów, tylko nie porośnięty trawą.
Milczeliśmy. Nie mieliśmy wspólnej przeszłości, o której moglibyśmy rozmawiać, ani teraźniejszości, która by nas łączyła. Od tej, którą odmalowali nam lama i major, zalatywało kłamstwem.
Parów rozszerzył się i zeszliśmy w szeroki dół. Było prawie pusto, tylko w jednym miejscu leżała sterta noszy, a w drugim kilku żołnierzy zbijało prycze – ramy na bierwionach, na nich deski.
Ritę znaleźliśmy bez trudu, siedziała na pustej skrzynce i cięła wielkimi nożycami na długie pasy białe i poszarzałe szmaty leżące na stosie obok niej. Druga młoda kobieta, najwidoczniej ze starszego pokolenia miejscowych, ubrana w szary fartuch, miała nieuczesane proste włosy, niezdrową, obwisłą twarz i rozlaną figurę. Zwijała te pasy materiału – zrozumiałem, że robią bandaże.
Rita jak zwykle wyglądała świeżo. Była w swoim ubraniu (widocznie nie wydali jej jeszcze ubrania dla personelu medycznego): w tanich dżinsach i skórzanej kurtce. Pod kurtką zobaczyłem niebieski podkoszulek. Tę niedbałość stroju zdążyłem zauważyć jeszcze w Miechowsku. Zresztą to do Rity pasowało, byłaby z niej niezła Cyganka. Ucieszyłem się, że jest cała i zdrowa.
– Rita, jak się tu urządziłaś? – zapytałem.
Nie poznała mnie. Zerwała się, przestraszona, przyciskając do piersi białą szmatę.
– To Kim – powiedziałem. – Też z Miechowska, pamiętasz go?
– Idź sobie, dobrze? – poprosiła Rita. – Bo zawołam sierżanta.
– Ja też jestem sierżantem – próbowałem uspokoić ją uśmiechem.
Rita bała się i nie lubiła mnie. Prawdopodobnie wynikało to z podświadomości – wierzyła, że zabiłem jej Arkaszę, chociaż żadnego Arkaszy nie pamiętała. Gdybym tylko znał jej przyjaciół czy znajomych, spróbowałbym przybrać postać kogoś jej sympatycznego. Ale nie znałem. A przemienić się w Arkaszę nie mogłem – to byłoby zbyt okrutne i mogło wywołać ostrą reakcję.
– Ale ty chyba pamiętasz Ritę Sawieliewną? – spytałem Kima.
– Chodźmy – powiedział Kim. – Nic tu po nas.
– Dobra – zgodziłem się i odezwałem do Rity: – Jak się już urządzisz, przyjdę znowu, opatrzysz mi rany.
– Wracajcie do swoich spraw – odezwała się druga kobieta. – Nie czepiajcie się. Nie jesteśmy dla was dziewkami. Jasne?
– Nie miałem nic złego na myśli – zaprotestowałem. – Po prostu znaliśmy się wcześniej...
Jednocześnie próbowałem wmówić Ricie: znasz mnie, jestem twoim przyjacielem... Ale miała zbyt silną barierę w pamięci, nie mogła i nie chciała sobie przypomnieć.
Kim mnie odciągnął.
– Ale szpital! – powiedziałem, gdy odeszliśmy kawałek i obejrzałem się, żeby popatrzeć, jak one tną bandaże.
Rita spojrzała na nas, pomachałem jej ręką.
Niepewnie uniosła dłoń i zaraz opuściła.
– Pójdziesz teraz ze mną? – zapytał Kim.
– Zgodnie z umową.
Wyszliśmy z parowu i znowu szliśmy transzeją prowadzącą na tyły.
– Ty też Rity nie pamiętasz?
– Mówisz o tamtej? – Machnął głową w stronę szpitala.
– Tak. Jak byliśmy w chłodni, poznałeś ją. Czyli naszą pamięcią zajęli się tutaj.
– Nie mów do mnie zagadkami.
Nikogo po drodze nie spotkaliśmy, pewnie wszyscy odpoczywali przed walką w swoich dołach.
– Chciałbym się dowiedzieć – powiedziałem – co zostało w twojej pamięci.
– Pamiętam ulicę, na której się urodziłem.
– I co to była za ulica?
– Zwyczajna ulica... – Kim z wysiłkiem próbował przypomnieć sobie jej nazwę. W końcu powiedział: – Puszkina. To pamiętam na pewno. Ulica Puszkina. – Ucieszył się, że sobie przypomniał. – Teraz będzie łatwo znaleźć.
– Miasto też zapomniałeś?
– Dlaczego? Pamiętam... Zaraz wejdziemy na górę, popatrzymy, zorientujemy się.
Rzeczywiście, wkrótce transzeją się skończyła i droga zaczęła biec pod górę. Znaleźliśmy się na wzgórzu, długim niczym braterska mogiła. Bardziej w lewo, bliżej rzeki, zbijali pomost. Obok był dół i leżał słup z poprzeczką.
– Wygląda mi to na szubienicę – zauważyłem.
– Przestań! – rozzłościł się Kim. – Komu tu potrzebna szubienica?
– Szubienice, mój przyjacielu Horacy – powiedziałem – to najbardziej rozpowszechniona ozdoba tyłów wojska dońskiego.
– Cytujesz?
– O, umiesz czytać i pisać?
– Dlaczego miałbym nie umieć?
– To może i do szkoły chodziłeś? – I do technikum!
– Jakiego?
Pytanie natrafiło na ścianę w jego mózgu. Do tej pory odpowiadał automatycznie, jak w opowiadaniu Czapka: Twarz? – Nos! Nos? – Garbaty... Trup? – Dół. – Płot?... I tak dalej. Ale gdy zapytałem o technikum, musiałaby się włączyć część mózgu odpowiedzialna za świadomą działalność, a ona została zablokowana.
Przed nami ścieliła się lekka mgła. Gdy się trochę rozwiała, zobaczyłem zarysy miasta. No proszę, rzeczywiście istniało! A już myślałem, że to bajki, żeby jak najdłużej zatrzymać nas w tej Bośni.
– Doszliśmy – powiedziałem, wskazując miasto.
– Długo się do niego idzie? – zastanowił się Kim.
– Może tramwaje chodzą?
– Nie, tu od dawna nic nie jeździ. Pamiętasz, co nam major ideolog mówił?
Nie przypominałem sobie, żeby major mówił coś podobnego, ale może on miał taką siłę przekonywania, że różne obiekty jego obróbki słyszały różne teksty?
– A co ci jeszcze mówił?
Staliśmy na wzniesieniu i spróbowaliśmy rozpoznać budynki przez snującą się mgłę.
Tutaj, na peryferiach, domy były niewysokie i stare, ale po prawej stronie majaczyło jakieś nowe osiedle nijakich betonowych bloków. Centrum miasta skrywała mgła, zresztą z tej odległości nawet w słoneczny dzień nie dałoby się wiele zobaczyć.
W odróżnieniu od Kima, przekonanego, że patrzy na rodzinne miasto, ja wiedziałem, że ta plątanina ulic, bryły domów, szyldy sklepów, kwiaty w oknach, uliczne światła i znaki drogowe są mi kompletnie obojętne.
– Co tak patrzysz? Nie widziałeś przedtem? – spytał Kim.
– Stąd nie.
– Ja chyba też stąd nie – zgodził się nieoczekiwanie Kim.
– A co jest w centrum?
– Różne biura... No przecież wiesz!
– Nie wiem. Nigdy w życiu nie byłem w tym mieście.
– Dobra, Siwy, przestań zalewać – obraził się Kim. – Jesteś cudzoziemcem czy co?
– A co, mało jest miast? – spytałem. – Kraj jest wielki, jestem z innego miasta.
– Z innego miasta? – Jak trudno było mu przyswoić sobie tę szokującą myśl! Organizatorzy tego przedsięwzięcia wprowadzili w niego pojęcie „miasto” równoznaczne z „ojczyzna” i nie wzięli pod uwagę liczby mnogiej miast, nie przewidzieli, że wśród rekrutów znajdzie się prowokator – wasz pokorny sługa.
– Idziemy? – zaproponowałem.
– Idziemy. Jak nas nakryją, to już swoich nie zobaczę. A wiesz, jak chce się przed walką zobaczyć rodzinne penaty!
– To znaczy?
– No, penaty... Ulica, dom, swoje miejsca – to penaty.
– A ja myślałem, że penaty to bożki z mitologii starożytnego Rzymu. Coś w rodzaju naszych skrzatów.
– Może i tak – nie sprzeczał się Kim i zaczął schodzić ze wzniesienia.
W samą porę.
W naszą stronę szedł patrol. Ciekawa sprawa – nikt mi przecież nie podpowiadał, że to patrol, a jednak byłem tego pewny. Poczułem niebezpieczeństwo płynące od tych młodych ludzi, ubranych inaczej niż my – w kolczugi do kolan i hełmy. Z hełmów zwisały metalowe maski przypominające przyłbice...
Patrolujący szli powoli, leniwie, każdy miał w ręku niewielką kuszę przypominającą automat. Nieśli broń niedbale, w każdej chwili mogli przystawić do ramienia i wystrzelić – widziałem z daleka, że kusze są gotowe do strzału.
Miasto było współczesne, hełmy patrolujących też, nawet nasze buty były mniej więcej współczesne, więc z jakiej racji kusze? Czy panuje tu zakaz używania współczesnej broni? Więc to jednak przyszłość?
Głowa pękała!
Szarpnąłem Kima i stoczyliśmy się z powrotem do parowu.
– Patrol – szepnąłem, gdy leżeliśmy na dnie.
– Przecież nic nie robimy – odpowiedział z powątpiewaniem Kim.
– Towarzysz lew nie został uprzedzony, kogo ma jeść, a kogo nie – wyszeptałem. – Idą w naszym kierunku. Chodź, odejdziemy na bok. Nie chcę się z nimi spotkać.
Kim posłusznie pobiegł za mną w stronę doliny, gdzie stawiali szubienicę.
– Przejdziemy tędy – powiedziałem, prostując się.
Zajętych pracą żołnierzy pilnował człowiek w czerwonym chałacie i mycce, jeszcze jeden pater lama. Drugi człowiek z podwiniętymi rękawami – pewnie kat – siedział na pniaku i strugał szczapki. Na rozpałkę stosu?
Droga do miasta biegła obok nich. Powiedziałem cicho do Kima:
– Nie zwracaj na nich uwagi. Idziemy, gdzie potrzeba. Ich to nie dotyczy.
Kim skinął głową. Nie podobali mu się ci ludzie i ich zajęcia.
– Co oni robią?
– Jeśli dobrze rozumiem, będą utrzymywać dyscyplinę w naszej formacji bojowej.
– To jakaś bzdura – powiedział Kim. – Średniowiecze. Jeśli nie żartujesz.
– Zaraz sprawdzimy – postanowiłem zaryzykować i podszedłem do żołnierzy, którzy wkopywali w dół słup z poprzeczką na górze.
Jeden z żołnierzy spojrzał na nas bez słowa, drugi nie zwrócił uwagi. Pospieszył do nas pater lama, tak samo chudziutki i łysy jak nasz, ale o głowę wyższy.
– Powiedz, żołnierzu – poprosiłem – dla swoich to stawiacie czy dla naszych śmiertelnych wrogów?
– Jakbyś nie wiedział – burknął żołnierz.
Pater lama popatrzył na nasze naszywki i srogo, ale bez złości krzyknął:
– Przechodźcie, sierżanci, przechodźcie! Przebywanie osób postronnych na miejscu straceń jest wzbronione.
– Przepraszam, pater lamo – powiedziałem żałosnym tonem – ale jesteśmy tu od niedawna i spieramy się z kolegą: czy to prawda, że palicie tu wiedźmy?
– Co za brednie! – oburzył się pater lama. – Co za dzikie przesądy! Żeby dowódcy mówili takie rzeczy! Zagrożeniem dla nas nie są wiedźmy, płód wyobraźni niektórych przestraszonych żołnierzy, lecz zdrajcy, tchórze i dezerterzy. Dla nich nie będzie litości!
– Dla nich i patelnia się znajdzie – odezwał się kat, który strugał szczapki.
Podziękowałem i poszliśmy dalej. Gdy dotarliśmy do wyjścia z doliny, lama krzyknął za nami:
– Dalej nie powinniście chodzić!
– Wiemy, wiemy – uspokoiłem go – ale musimy ustanowić rezerwowy punkt łączności. Nie uprzedzono was?
– Dlaczego mieliby mnie uprzedzać? – odkrzyknął pater lama. – Moja specjalność to ponowne narodziny grzesznych dusz.
Na tyłach było mniej transzei i nie były już tak głębokie, ale nadal uparcie trzymaliśmy się zagłębień, parowów i strumieni z mętną wodą.
Raz trafiliśmy na rowerzystę. Jechał po wydeptanej dróżce przecinającej naszą trasę. Był w hełmie i w kolczudze, jak patrolujący.
– Nie sądzisz, że oni są jacyś dziwni? – spytałem Kima, gdy przeczekiwaliśmy za stertą drewna.
– Bo co?
– Wszędzie jakieś starodawne rzeczy, a tu rower. Rycerz na rowerze.
– Aha – zgodził się nagle Kim. – Czytałem o tym.
– Gdzie?
– „Jankes na dworze króla Artura”, nie znasz tego? Mark Twain napisał!
Tak się zdenerwował na mnie za brak oczytania, że wolałem się poddać:
– Oczywiście, że czytałem.
– Oni tam zrobili telefon, parowóz i tak dalej. Ale wszystko runęło. Tak jak tutaj.
– Interesująca hipoteza.
– To nie hipoteza – sprzeciwił się Kim. – To powieść fantastyczna. A tu jest zwyczajne życie.
– Jeśli to uważasz za zwykłe życie, czym w takim razie jest bajka? Kim wyszedł pierwszy. Rowerzysty już nie było. Poszliśmy wzdłuż rzeki, gdzie ciągnęły się bezlistne zarośla krzewów dające nam niejaką osłonę.
– Zaraz będzie miasto – powiedział Kim.
– Nie sądzę.
Przed nami, przez przerwę w krzakach widać było niknące we mgle wieżowce. Jeszcze kawał drogi...
– Wracajmy – zaproponowałem, licząc na upór mojego towarzysza – bo nas wezmą za dezerterów.
– Nie wezmą – sprzeciwił się Kim. – A ja muszę zobaczyć swoich! Nie odmawiam walki, zgadzam się zginąć za słuszną sprawę, ale mam prawo zobaczyć przedtem rodzinę!
– Dobra, tylko nie krzycz. I chodźmy szybciej, bo zostaniemy pierwszymi klientami szubienicy.
Nie wiem dokładnie, jak długo szliśmy, może dwadzieścia minut, gdy trafiliśmy na przewrócone ogrodzenie i zaraz za nim na ruiny małego domku.
Byliśmy w mieście.
Od razu podbiegłem do tego domu, licząc na nazwę ulicy. Byłem zwiadowcą. Ale Kim nie był.
– Nie zatrzymuj się! – krzyknął na mnie.
Zajrzałem przez okno. Szyba wybita, dachu nie było. Na podłodze leżał rozkładający się trup w kretonowej sukience, cuchnęło. Nad trupem brzęczały muchy, szczur na mój widok rzucił się w kąt.
– Idziemy dalej?
– Przecież tu nie było wrogów – zdumiał się Kim.
– Więc byli swoi.
– No tak... – Oderwał się z ulgą od okna i pospieszył w dół ulicy. Ani śladu żywego człowieka.
– Pamiętasz, gdzie mieszkasz? – spytałem Kima.
– Oczywiście – odparł z przekonaniem. – To jasne jak słońce... Zwolnił kroku i dogoniłem go.
– To jak się nazywa twoja ulica?
– Nieważne. Co to, własnego domu nie znajdę?
– Długo będziemy szli?
– No... Zwykle jeździłem autobusem. Ale teraz, sam rozumiesz...
– Rozumiem – powiedziałem. – Wojna, paliwo potrzebne dla frontu, dla zwycięstwa, do ataku idziemy na piechotę... Widziałeś tu kiedyś autobus?
– Przynajmniej nie zaprzeczysz, że był tu jeden na rowerze.
Szliśmy dziwną ulicą, po której od dawna nikt nie jeździł, nie miała nawet asfaltu. Gdybym był dzieckiem i daliby mi zabawkowe domki, i zrobiłbym z nich miasto, miasto nie byłoby prawdziwe. Na pewno bym zapomniał położyć chodniki, nie posadziłbym krzewów na skwerach, po ulicach nie jeździłyby samochody, a zamiast ludności wysłałbym dwóch rozmawiających i chodzących żołnierzyków, to znaczy mnie i Kima.
Chciałem się tą myślą podzielić z Kimem. Im bardziej zwątpi on w otaczający świat, tym cenniejszy będzie z niego pomocnik. Jako towarzysz, a może nawet przyjaciel, posiadał jedną bardzo ważną w mojej sytuacji cechę – nie był donosicielem.
Z tym miastem jest jakiś przekręt. Miasto – jako realny wyraz abstrakcyjnej ojczyzny najemników – powinno być realne. W przeciwnym razie jestem głupcem. Aż dziwne, że się tego wcześniej nie domyśliłem. Całe to miasto przesiąknięte było oszustwem, ale niestety nie wiedziałem jeszcze, na czym to oszustwo polega. I dlatego musiałem być bardzo ostrożny.
Nie zaglądaliśmy więcej do stojących po obu stronach pustej ulicy domów. Ja nigdy tu nie mieszkałem i nie spodziewałem się nikogo spotkać, a Kim twierdził, że pamięta swoją ulicę i dom, i obiecywał mnie do niego zaprowadzić.
– Gdzie się podziali ludzie? – zapytał nagle. Bardzo cicho.
Zza domów centrum miasta nie było widoczne i dlatego, gdy przed nami pojawiły się wieżowce, stało się to nagle.
– Myślałem, że centrum jest dalej – stwierdziłem zaskoczony.
– Żeby tak podjechał autobus, czwórka – powiedział tępo Kim.
– Poczekajmy – zaproponowałem. – Gdzie jest przystanek?
– Właśnie, gdzie?
– Ty powinieneś wiedzieć, to twoje miasto.
– Tak, racja... – zachowywał się jak pies, który stracił trop. Szedł szybko ulicą za dwupiętrowym domem z wybitymi szybami, zajrzał za róg, odskoczył, jakby zobaczył coś nieprzyjemnego, wrócił do mnie i wyszeptał: – Tam chyba ktoś jest.
– Chodź, wejdziemy na klatkę – powiedziałem.
W środku domu było bardzo cicho, pachniało kurzem i zmumifikowanym barachłem. W półmroku widać było schody kończące się na półpiętrze. Jakby planowano zasiedlić pierwsze piętro, a potem się rozmyślono.
Obserwowaliśmy ulicę przez uchylone drzwi.
Zza rogu wyjechało na rowerach dwóch patrolujących w kolczugach, maskach i wojskowych hełmach. Zatrzymali się, nie schodząc z rowerów, oparli o ziemię lewe nogi w jednakowych czerwonych butach z ostrogami. Po co rowerzyście ostrogi? Chyba żeby nie doszło do wypadku.
Rozmawiali. Rowery mieli dziwne, starodawne, przednie koło trochę większe od tylnego.
Jeden z nich nachylił się i zaczął oglądać ziemię. Zrozumiałem, że nawet na suchej, ubitej ziemi mogły się odcisnąć nasze ślady.
– Chodź – wyszeptałem do Kima – na wszelki wypadek zmywajmy się stąd.
– Dlaczego?
– To zawodowcy. Przyzwyczajeni do łowienia takich jak my.
– A co myśmy zrobili?
– Zdezerterowaliśmy.
– Zwariowałeś!
– Chcesz to udowadniać pod szubienicą? Nie będą się z nami pieścić.
Nie czekałem na niego – jeden z rowerzystów patrzył na nasz dom, drugi pochylił głowę jak myśliwski pies i skręcił w stronę drzwi.
Wbiegłem po schodach – na szczęście nie zawaliły się pod moim ciężarem. Zaraz się skończyły i zeskoczyłem na dół, na ziemię. Dom okazał się dekoracją.
Podniosłem głowę. Nade mną było niebo, po bokach – ściany domu z oknami bez szyb. Pobiegłem przed siebie w stronę ogrodzenia oddzielającego nas od sąsiedniej ulicy.
Z tyłu usłyszałem Kima. Już wiedział, że nie jest dobrze.
A jeszcze dalej słychać było głosy – rowerzyści domyślili się, gdzie są dezerterzy.
Chciałem wzlecieć i w ten sposób uwolnić się od nich, ale istniało niebezpieczeństwo, że w tym świecie moje zdolności nie zadziałają.
Poza tym zależało mi na Kimie. Nawet gdyby udało się nam uciec rowerzystom i znaleźć jego rodzinę, na zawsze straci do mnie zaufanie. Pewnie jeszcze nie widział latających sierżantów.
Biegliśmy wśród ogrodzeń, uliczek, domów i ich ruin, starając się nie zakłócać pustki i martwej ciszy oddechem ani tupotem nóg. Zapewne zdołaliśmy uciec tylko dlatego, że nasi prześladowcy nie kryli się, hałasowali i własnymi krzykami zagłuszyli odgłosy naszej ucieczki.
Przyczailiśmy się za rogiem wyjątkowo wysokiego, trzypiętrowego domu. Zajrzałem przez okno na parterze. Wewnątrz dom był pusty jak pudełko bez pokrywki. Staliśmy dość długo, przywarci do ściany. Nasłuchiwaliśmy.
Głosy rowerzystów rozlegały się niedaleko, ale się już nie zbliżały.
Potem wszystko ucichło.
– Ani jednego człowieka. Tylko ochrona. Kogo my bronimy? Gdzie twoje penaty, gdzie twoje ognisko domowe?
Kim nie mógł złapać oddechu, twarz miał purpurową. To się zdarza nałogowym alkoholikom.
– Musimy iść – powiedziałem. – Przynajmniej dojdziemy do centrum. Może nam się tramwaj trafi.
– Przestań kpić! – Kim był zdenerwowany i przygnębiony. Mnie było lżej, ja nie wierzyłem w to miasto od chwili, gdy weszliśmy w jego martwą ciszę.
– Pamiętasz jeszcze, którędy mamy iść? – spytałem.
– Pójdziemy, to pokażę – powiedział z uporem.
Wyszliśmy na niewielki plac i tuż przed nami wyrosły wieżowce – serce naszej stolicy. Wzbijały się w niebo i wydawało się, że lekko się nachylają, zwisając nad naszymi głowami. Pomiędzy nimi stały niższe domy, porządne, solidne, zbudowane na początku wieku, przeznaczone na hotele i banki.
Nawet z tej odległości widzieliśmy, że to dekoracja.
Wieżowce, banki i hotele były narysowane, niczym scenografia do przedstawienia pod tytułem „Nasza wspaniała stolica”. Nie mieliśmy już dokąd iść.
Kimowi trudniej było przeżyć to oszustwo niż mnie.
Zaczął iść do środkowego z trzech wieżowców... z każdym krokiem coraz wolniej, coraz wolniej... W efekcie ja, idąc bez pośpiechu, wyminąłem go i pierwszy podszedłem do ściany.
Rysunek był toporny, ale wszystkie drzwi i okna rozmieszczono bardzo starannie i w półmroku, nawet z odległości stu metrów, budynki mogły udawać prawdziwe domy.
Uderzyłem w ścianę pięścią. Sprężynowała.
Spróbowałem ją podrapać. Materiał był giętki, nieprzenikliwy, ale farba okazała się mniej odporna i kawałek białego „tynku” odłupałem.
Kim też podszedł i naśladując mnie, uderzył w ścianę pięścią.
Próbowałem wyskrobać w farbie dziurę, jak w pokrytym szronem oknie autobusu, żeby wyjrzeć poza krawędź Ziemi. Przypomniałem sobie obrazek z podręcznika astronomii – „Średniowieczne wyobrażenie o budowie wszechświata”, na którym mnich wysuwa głowę za krawędź Ziemi i ogląda gwiazdy, komety i inne cuda.
– No i co? – spytał Kim.
– Nic. Okłamali nas. Nałgali, aż się kurzy.
– Ale ja tu mieszkałem!
– Wmówili ci.
– Po co?
– Tego właśnie musimy się dowiedzieć. A jak to wyjaśnimy, będziemy mogli wrócić do domu.
– Do jakiego domu?
– Do tego, który zostawiłeś w Miechowsku.
– W Miechowsku?
Pierwszy krok do złamania blokady w jego pamięci został zrobiony.
Rozejrzałem się. Ścianę, lekko zaokrągloną po obu stronach, od zabawkowych domów oddzielał pas ziemi niczyjej, niczym na radzieckiej granicy. Popatrzyłem pod nogi. Nigdy nie padają tu deszcze i ślady długo się zachowują. Nasze były teraz doskonale widoczne. Wcześniej czy później rowerzyści pojawią się znowu.
Zauważyłem, że wzdłuż ściany ciągnęło się mnóstwo cienkich żłobkowanych linii – ślady rowerów przejeżdżających od czasu do czasu po granicy wszechświata.
– Kim, odłóżmy poszukiwania twojego domowego ogniska do następnego razu. Lepiej nie spotykać rowerzystów.
– Przecież nie jesteśmy dezerterami!
– Ale jesteśmy podejrzani o dezercję. Poza tym popełniliśmy znacznie poważniejsze przestępstwo. Szubienica to dla nas za mało.
– Siwy, nie wygłupiaj się!
– Wcale się nie wygłupiam. Nigdzie nie lubi się chłopców, którzy podglądają rodziców w sypialni i mogą się domyślić, skąd się biorą dzieci. Doszliśmy do końca tego świata i jeśli zechcemy, możemy się domyślić, że ten świat nie istnieje.
Kim nie zastanawiał się długo. I chwała Bogu, nie miałem ochoty wpaść w ręce organów bezpieczeństwa. Pułkownik wujek Misza by mi tego nie wybaczył.
– Dobra – powiedział. – Wracajmy. Ja też muszę pomyśleć.
W drodze powrotnej milczeliśmy, pochłonięci własnymi myślami. Gdy wróciliśmy do naszej roty, czekała nas jeszcze jedna nieprzyjemna niespodzianka.
Kania ze swoim wiernym Mordwinem siedzieli na mojej pryczy i czekali na nas.
– Wrócili – odetchnął Kania z ulgą.
– A co, bałeś się, że nie wrócimy? – spytał Kim. Był posępny, agresywny i przestraszony.
– Bałem się, że was złapią – powiedział Kania. – A zaraz zacznie się czas boju. Nie mam już więcej dowódców plutonów. Wprawdzie jesteście żółtodzioby, ale z doświadczeniem.
– Nie chodziliśmy daleko – powiedział Kim. – Tylko do miasta.
– Po co? – zdziwił się Kania.
Miałem wrażenie, że przez tę godzinę, gdy nas nie było, jakoś się postarzał, wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Kim chciał się ze swoimi zobaczyć – przyznałem uczciwie.
– Życie ci niemiłe?! – Kania odwrócił się wściekły do Kima. Wcisnąłem się pomiędzy nich. Byłem przygotowany na spokojne odparcie ataku.
– Nie robiliśmy nic złego – wyjaśniłem. – Poszliśmy do miasta, popatrzyliśmy, jakiej ojczyzny bronimy. Odwiedziliśmy rodzinę Kima, posiedzieliśmy, napiliśmy się herbaty – i wróciliśmy.
– Kłamiesz! – krzyknął Kania, odepchnął mnie i zwrócił się do Kima. – A co ty wymyślisz?
– Czemu uważasz, że Siwy kłamie? – spytał ze zdumieniem Kim. Proszę, jaki bystrzacha! Tego się nie spodziewałem!
– Dlatego... dlatego że kategorycznie zabrania się opuszczać pozycję na pierwszej linii podczas działań bojowych i tym samym osłabiać linię frontu. Sytuacja jest krytyczna, liczy się każdy człowiek!
– Chwileczkę! – powstrzymałem dowódcę roty. – Nie rób afery, nie udawaj, chcemy pogadać szczerze. Przecież doskonale wiemy, że piasek w klepsydrze jeszcze się nie przesypał i czas boju się nie zaczął. Jesteśmy młodszymi dowódcami i mamy pełne prawo przeprowadzić rozpoznanie. Na froncie jesteśmy pierwszy dzień, musimy zrozumieć co i jak. Gdzie są tyły, a gdzie wróg.
– I nikt nie bronił mi odwiedzić mamy – dodał Kim.
Kania oklapł i machnął ręką.
– Jakbyście wpadli w łapy służbie bezpieczeństwa, skończylibyście na szubienicy. Kto by się tam zastanawiał...
– A dlaczego trzeba łapać?... Nie dał mi dokończyć.
– Tu jest dezerter na dezerterze! Wszyscy uciekają.
– Jacy dezerterzy? Dokąd uciekają? – włączył się Kim. – Wiesz, co jest tam, z tyłu?
– Oczywiście, że wiem! Nasze ukochane miasto – odparł Kania. Pomyślałem, że nie udaje. Gdyby nie ja, Kim też by się nie dowiedział, wpadłby w ręce rowerzystów i byłoby po nim. Tutejsze dowództwo nie mogło dopuścić wątpliwości. Jeśli bronimy ojczyzny, walczymy jak lwy. Gdyby żołnierze się dowiedzieli, że chodzi o jakieś dekoracje, mogliby zwrócić się przeciwko swoim panom. Nikt nie lubi umierać za jakieś głupoty.
– Naprawdę tak myślisz? – spytał zasępiony Kim.
– Nie przesłuchuj go – powiedziałem. – Niech każdy sobie myśli, co chce. Przyszedłeś tu, bo się o nas martwiłeś? – zwróciłem się do Kani.
– Nie. Przyszedłem, bo mam sprawę. Waszą podróż omówimy później. Dowiedziałem się, że przeciwnik może zacząć wypad przed rozpoczęciem czasu boju.
– Przecież sam mówiłeś, że to niemożliwe!
– Dla nas, ludzi cywilizowanych, niemożliwe. U potworów wszystko jest możliwe. Jak mi oznajmiono ze sztabu pułku, to nie będzie atak, tylko kilka wypadów w celu zdobycia jeńców.
– Po co im jeńcy? – spytałem.
– Jak to po co? – zdumiał się Mordwin. – To przecież oczywiste. Pieką ich nad ogniskiem i jedzą.
– Dobra, przestań – powiedział Kim. – Znalazł się Juliusz Verne.
– Poczekaj, jak cię złapią, sam się przekonasz.
– W środku rondelka – dorzucił Kania.
– To co mamy zrobić? – spytał Kim.
– Wystaw obserwatorów, żeby potwory nie podeszły do nas niezauważone. Uprzedź żołnierzy.
– A jeśli zauważymy zwiadowców?
– Odpieracie wrogów i na ich karkach wdzieracie się na pozycje wroga.
– A to daleko?
– Pamiętasz mapę?
– Pamiętam.
– Musimy znaleźć się tam, gdzie znajdowały się nasze pozycje w poprzednim czasie boju.
– Nie mówisz nam wszystkiego, Kania – zauważyłem.
Kania patrzył w ziemię. Myślał, czy przyznać mi rację. W końcu przyznał:
– W poprzednim czasie boju potwory zagarnęły lazaret. Chodzi o sanitariuszki i siostry, mogą jeszcze żyć. Potwory wyprawiają z nimi straszne rzeczy. Aż się nie chce mówić. Może kogoś zobaczycie.
– Tam jest twoja znajoma?
– Dowódca roty nie musi ci odpowiadać! – ryknął wierny Mordwin.
– Chciałem pomóc. – Mnie nie można pomóc – rzekł Kania. – Mordwin zostanie z tobą. Żebyś znowu nie pobiegł do miasta.
Odcinek, którego miałem bronić, zajmował transzeję długości stu metrów, z zagłębieniami, w których żołnierze mogli odpocząć. Leżały tam worki. Żołnierze podnosili się na mój widok.
– Jak was nakarmili? – spytałem. Troskliwy dowódca nie prowadzi do boju głodnych żołnierzy.
– Kto chciał, ten jadł – odezwał się Iwan.
– Jak tu jedzenie rozwożą?
– W schronie leży – odparł Mordwin. – W schronie plutonu. Nie widział pan, dowódco?
Nie chciałem się przyznawać, że przez wędrówki do sztucznego miasta zapomniałem o sprawach swoich ludzi.
– Spocznij, odpoczywajcie – powiedziałem tylko do Iwana i kazałem Mordwinowi zaprowadzić się do schronu.
Schron okazał się takim samym dołem, jak mój punkt dowodzenia, może trochę większym. Był długi stół, a na nim kilka kartonowych pudełek z sucharami oraz trzy litrowe butle.
Podszedłem do stołu niczym gospodarz. Czułem się jak kapitan pancernika „Potiomkin”, który ma zamiar wziąć próbkę żołnierskiego obiadu.
Odkręciłem korek butelki i śmiało się napiłem. Przygotowałem się na spirytus i zrobiłem wydech, ale w butelkach była zwykła woda.
Spojrzałem zdumiony na Mordwina.
– To wszystko?
– A co by pan chciał? Ludzie są zadowoleni.
Pod ścianą, wyciągając nogi, siedziało trzech żołnierzy. Nie ruszyli się na mój widok i w półmroku schronu początkowo ich nie zauważyłem.
Chciałem zapytać, czy są zadowoleni z jedzenia, czy nie będą się buntować, ale oni znowu zamknęli oczy. Niech sobie żołnierze pośpią...
Wyszedłem ze schronu i ruszyłem transzeją. Z wyjątkiem tamtych trzech w schronie, nikt nie spał. Wszyscy byli gotowi do odparcia wroga.
Wszedłem na stopień, żeby wyjrzeć za przedpiersie.
Przede mną, aż do samego horyzontu zasnutego jak zwykle mgłą, ciągnęła się dolina przekopana transzejami i dołami. Z ziemi sterczały pałki i bierwiona, widać było jakieś żelastwo, zardzewiałe, pogięte, o niewiadomym już teraz przeznaczeniu.
– Przeciwnika nie widać? – spytałem Mordwina.
– Nie wychyla się.
– A potem od razu wyjdzie?
– Nie. Najpierw będzie pojedynek – odparł Mordwin – albo i dwa.
– Po co nam pojedynki?
– Trzeba się rozgrzać przed bojem.
– Kania powiedział, że potwory – z trudem wypowiedziałem to słowo, ale bardzo chciałem uchodzić za takiego samego weterana jak wojownicy starego składu plutonu – szykują jakiś wypad przed czasem boju.
– Sztabowcy zawsze przesadzają – rzekł Mordwin. – Kania niepotrzebnie im wierzy. Potwory to gady, ale nie wyrwą się tak od razu naprzód.
Mówił coś jeszcze, lecz zamyślony już go nie słuchałem. Nie ma tu sufitów... Nikt nie boi się deszczu ani bombardowania...
Pomyślałem o Borobudurze.
Na środku wyspy Jawa w Indonezji leży wielka i słynna świątynia Borobudur. Z daleka przypomina gigantyczny krowi placek na niskim wzgórzu. Nie wygląda to zbyt ciekawie. Dopiero gdy spogląda się z góry, z samolotu lub balonu, zaczyna się rozumieć, że ta budowla to skończona elegancja, symetria i doskonałość. Na świątynię nie należy patrzeć z powierzchni ziemi. Powstała, by patrzył na nią Bóg.
Czy dlatego wszystko tu jest odsłonięte, żeby nasze życie i naszą wojnę bez przerwy mogli oglądać bogowie?
Teoria wydała mi się owocna, pod warunkiem że zdołam w nią uwierzyć.
Mimo woli podniosłem oczy. Nade mną ciągle płynęły chmury – szare, siwe i białe. Czy to rzeczywiście chmury? Może para?
Stałem oparty o przedpiersie i patrzyłem na świat totalnej wojny, trwającej od wieków, ale, co najdziwniejsze, nie pozostawiającej po sobie niczego poza przekopaną i przemieszaną ziemią. Gdzie są trupy, które zostają po walce? Chyba jednak je zakopują.
Obejrzałem się. Mordwin czyścił grot kopii suchą gliną.
– Od dawna tu jesteś? – spytałem.
– Od bardzo dawna. Dłużej niż Kania. Pewnie niedługo puszczą mnie na urlop.
– Do domu?
– Kto wie, czy tam na mnie czekają – westchnął całkiem szczerze. – Pójdę, to zobaczę. Może poproszę, żeby mnie wzięli z powrotem. Tu jest porządek, tam – niewiadoma.
– A co się dzieje z martwymi?
– Dziwne pytania zadajesz. Jesteś człowiekiem inteligentnym, młodszym dowódcą, powinieneś wiedzieć, że każdego chowają zgodnie z naszym obrządkiem – palą, żeby dusza leciała, gdzie zechce, dopóki nie znajdzie nowego ciała.
– Tego pater lama nie mówił.
– A ludzie tak myślą. Wszystkie te rozmowy o robakach i psach – to ich wymysł. My, wiarusi, wiemy, że człowiek zawsze będzie człowiekiem. Kogo dusza znajdzie na zamianę, w tego się wtuli.
Głęboka filozofia Mordwina była mi niedostępna, ale zrozumiałem, że nawet tutaj, w tym sztucznym, umownym świecie, w tym teatrze cieni istniały herezje i spory teologiczne.
– Za to nie każą? – zapytałem.
Mordwin nie odpowiedział.
Wróciłem do przerwanych rozmyślań. Jeśli ktoś nas obserwuje, to pewnie jesteśmy pod kloszem. I właśnie jego krawędź widzieliśmy z Kimem w mieście. Czyli bez względu na to, w którą stronę pójdę, natrafię na ścianę. A więc sprawdzenie tego będzie moim następnym zadaniem. I jeszcze jedna sprawa. Jakoś się tu dostaliśmy, prawda? Czyli w kloszu musi być otwór. Drzwi, brama... Trzeba poczekać, aż zrobi się ciemno. Jak długo tu jestem? Przynajmniej cały dzień. Ale jeść mi się nie chce, spać też nie... czyli śpię.
Śpię?
Bez sensu. Myślę, że gdy wszyscy wreszcie pójdą spać, będę mógł wzlecieć pod górę i dotknąć dachu.
– Kiedy będzie noc? – spytałem Mordwina.
– Co? – zdziwił się.
– Noc. Nocy nie znasz? Jesteś Czukczą? – Noc? Jakim Czukczą?
– Czukcze to taki naród. Latem nie ma u nich nocy.
Nie rozumiał mnie. Z jego głowy usunięto pojęcie pór dnia. Po co?
– A spać kiedy będziesz?
– Nie będę – powiedział Mordwin. – Odpoczynek się skończył. Zaraz zacznie się czas boju.
– To co będzie?
– To co zawsze. – Obejrzał wyczyszczony grot kopii. – Najpierw pojedynek. Dzisiaj jest bardzo ważny pojedynek – do miasta już bardzo blisko.
– A ich miasto gdzie jest?
– Stąd nie widać. Przecież cały czas atakują! Prawie całą naszą ziemię zajęli. Nie rozumiesz?
– Rozumiem. Więc nie pamiętasz czasu, kiedy nasi atakowali i podchodzili do ich miasta?
– To musiało być przede mną. Ale na pewno kiedyś atakowaliśmy. Usłyszeliśmy krzyki. Pospieszyłem w tamtą stronę, Mordwin za mną.
Okazało się, że to fałszywy alarm. Moi nowicjusze zobaczyli jakąś czarną kulkę i zaczęli do niej strzelać. Kulka odleciała.
– Do kulek nie strzelać – powiedział Mordwin.
Przybiegł Kania. Dowiedział się o kulce i potwierdził słowa Mordwina.
– Co to za kulki?
– Poczekaj, niedługo sam zobaczysz, w czas boju jest ich dużo. Coś w rodzaju żuków.
– Nigdy nie widziałem takich żuków.
– A jednak są. Strzelanie do nich to głupota. Zaraz potwory zaczną.
Rzeczywiście, nie zdążył dokończyć, gdy w ścianę transzei za moimi palcami wbiła się strzała. Mordwin wyciągnął ją z gliny i podał mi.
– Mają cięższe groty – powiedziałem.
– Za to nasze dalej lecą – zauważył Kania.
Szybko poszedł z powrotem. Mordwinowi kazałem zostać w transzei i pod pretekstem sprawdzenia flanki pobiegłem pochylony pod zwalone drewno.
Kiepsko być niedoinformowanym. Nie sztuka było szpiegować w drugiej wojnie światowej: idziesz do kwatery Hitlera i zawczasu znasz nie tylko jej adres, ale i nazwiska wszystkich naczelników departamentów. Masz radiotelegrafistę, który posłusznie przekaże do centrali wszystkie twoje wymysły, i nawet naczelnika, który odpowie ci ojcowskim ochrzanem.
A ja? Jestem szpiegiem w obozie wroga, którego nie widziałem, nie wiem, gdzie się kryje, po co ściągnął tu tylu ludzi i w dodatku włożył w ich mózgi fałszywą pamięć. Czy wie, że słabymi siłami bronimy pustego miasta? I w ogóle w jakim punkcie Galaktyki jesteśmy?
Zacząłem wątpić, że kiedykolwiek wrócę do mojej Katrin i kierowniczki Kalerii. Stąd mogło nie być wyjścia.
Według moich obliczeń, do rozpoczęcia tak zwanego czasu boju zostało najwyżej pół godziny.
Po jakie licho zabrali nam zegarki?
No dajcie mi odpowiedź choćby na jedno pytanie! Nie będę się już więcej narzucał.
Rozmyślając w ten sposób, biegłem parowem w stronę zawalonych ścian i jakichś bierwion. Za tym wszystkim powinna płynąć rzeczka. Czy naprawdę płynie? To właśnie chciałem sprawdzić. Wszyscy myślą, że tak. Ja mam wątpliwości.
A wiecie dlaczego?
Dlatego że w tym rejonie kończyła się linia prostopadłych rowów.
Tam się już w wojnę nie bawili.
Gdyby było inaczej, każdy inteligentny dowódca rozciągnąłby pozycje swoich żołnierzy przynajmniej do rzeki, żeby osłonić flanki przed nieoczekiwanym manewrem. Ale oni nie myślą o nieoczekiwanych manewrach. Takie się tu nie zdarzają.
Niewielka, półprzeźroczysta, jakby wypełniona dymem kulka przesunęła się przede mną i skręciła gwałtownie w bok. Wbrew temu, co mówił Kania, kulki nie były żywymi istotami. To mogły być sondy obserwacyjne. Hm, pomysł rodem z powieści fantastycznej, ale większość rzeczy w moim niedługim życiu miała taką samą genezę. Więc jedna sonda w tę czy w tę nie robiła większej różnicy.
Na wszelki wypadek zacząłem iść szybciej, co nie było łatwe w tym rumowisku. Idealne miejsce na manewr otaczający! Wprawdzie byłem jeszcze blisko pozycji naszej armii, ale zaraz zacznie się zejście do rzeki.
Minąłem na wpół zrujnowany drewniany, otynkowany budynek. Od razu za nim zaczynał się brzeg rzeki.
Patrzyłem na nią. Rzeka jak rzeka. Woda stosunkowo czysta, widać nawet, jak omywa kamienie przy brzegu.
Zbiegłem na dół i chciałem zanurzyć ręce w wodzie. Nic z tego.
Tutaj ściana klosza była przezroczysta, za nią płynęła rzeka i był doskonały widok na drugi brzeg – tak samo pusty, zawalony bierwionami i chrustem, poprzecinany transzejami i parowami. Jakby wojna kiedyś toczyła się również poza kloszem, ale ktoś postanowił ją ograniczyć.
Szedłem wzdłuż ściany, wodząc po nią dłonią. Postukałem. Sprężynowała jak guma, nie słychać było żadnego odgłosu. Nachyliłem się, sprawdzając, czy sięga do samej ziemi. To było dla mnie bardzo ważne – przecież gdzieś w ścianie muszą być drzwi, przez które zaganiają tu nowe partie żołnierzy.
Ściana sięgała do ziemi.
Zacząłem kopać i z pewnym zdumieniem odkryłem, że po wykopaniu dołka mogę wsunąć rękę pod ścianę.
– Niech się pan nie wysila – rozległ się głos z tyłu. Zerwałem się i odwróciłem.
– I tak pana złapią – dorzucił ten sam głos.
Pater lama stał dziesięć metrów ode mnie, ale w ciszy tego świata, w którym nie słychać nawet szmeru wody, słyszałem jego szept tuż nad swoim uchem.
W jego głosie nie było groźby.
– Dlaczego? – spytałem. – Nie robię nic karalnego.
– Ojojoj! – Pogroził mi cienkim palcem. – Porzucenie pozycji przed samą walką, zaryzykowanie pomyślności własnej karmy tylko po to, żeby dowiedzieć się, gdzie kończy się pole bitwy?
– Czy to nie słuszne?
– Słuszne? I mówi to człowiek, który zapomniał, że za jego plecami są ruiny rodzinnych domów, gdzie czekają na niego bliscy...
Słowa były beznamiętne, lama nie liczył, że mu uwierzę, chciał tylko poddać mnie próbie.
– Dobrze – powiedziałem, próbując przyjąć w jego oczach postać hrabiego Szejna. Widok zwiadowcy powinien odstraszyć tego dobrowolnego szpiega.
Pater lama wstrząśnięty zaczął się cofać, potknął się o sterczący z ziemi sęk i omal nie upadł.
– Spójrzcie na mnie, sierżancie! – usłyszałem twardy rozkaz. Odwróciłem się. Mój sobowtór – czyli ten, którego udawałem przed pater lamą – stał obok i niesympatycznie się uśmiechał.
Lama ochłonął natychmiast. Pokręcił łysą głową, zamrugał – pewnie pomyślał, że miał halucynacje. Potem rozmawiał już tylko z wywiadowcą, zapominając o moim istnieniu.
– Pragnę zameldować – oznajmił – że zachowanie sierżanta Siwego wydało mi się podejrzane już w czasie nauczania podstaw naszej religii.
– Dlaczego? – spytał hrabia Szejn, szarpiąc prawy wąs.
Oczy miał szare, jasne, a czarna oprawa rzęs nadawała im wyraz determinacji i dzikości.
– Zachowywał się nieadekwatnie – wyjaśniał lama. – Postanowiłem go obserwować. Wraz z sierżantem Kimem odłączyli się i poszli na tyły. Niestety, nie zdążyłem pójść za nimi. Ale podejrzewałem ich coraz bardziej.
– Naturalnie – przyznał wywiadowca.
– A teraz, tuż przed czasem boju, sierżant porzucił pozycje powierzonego mu pododdziału i przybiegł tutaj. Szedłem za nim i zastałem go przy krawędzi odcinka bojowego. Czy pan wie, pułkowniku, co on robił?
– Cóż takiego?
– Podkopywał się pod ścianę odcinka bojowego.
Znajoma mętna kulka zleciała z góry i zawisła nad nami, jakby podsłuchując.
Szejn wyciągnął zza pazuchy przedmiot przypominający rękawicę bramkarza hokeisty, założył – lama patrzył na to jak zahipnotyzowany – podniósł rękę i kulka przypłynęło do niej jak przyciągnięta magnesem. Pułkownik zacisnął palce i kulka znalazła się w rękawiczce. Szejn podniósł ją do ust i powiedział:
– Dwanaście, trzy, kto na obserwacyjnym?
– Stopień – odpowiedział kobiecy głos. – Stopień dwa.
– Odpoczywaj – rzeki pułkownik, wkładając kulkę do kieszeni frencza. Rękawicę wsunął za pazuchę.
Obaj z lamą obserwowaliśmy pilnie jego ruchy, jakby od nich zależało nasze życie.
Szejn odwrócił się do lamy.
– Miałeś rację, pater lamo. Podejmę wobec sierżanta odpowiednie kroki. Byłeś bardzo czujny.
– Ku chwale ojczyzny, pułkowniku!
– A teraz idź do siebie, obserwuj pojedynek, czaruj, żeby nasz żołnierz wygrał, i zapamiętaj...
Wywiadowca popatrzył przenikliwe na lamę i wydało mi się, że pomiędzy jego oczami a oczami lamy biegną dwie święcące się nici. Błyskawice, strzały.
– Zapamiętaj... – powtórzył powoli – że nas tu nie było. Nie widziałeś sierżanta Siwego. Byłeś w swoim dole i przygotowywałeś amulety aż do czasu boju. Nie widziałeś sierżanta Siwego.
– Ja... – pater lama jąkał się, język nie chciał go słuchać – nie widziałem sierżanta Siwego. Byłem w swoim dole.
– Odejdź!
– Odchodzę...
Lama odwrócił się i poszedł szybko pomiędzy bierwionami i armaturą. Starał się przy tym nie stracić równowagi i nie zwalniać kroku.
Odprowadziliśmy go wzrokiem.
– Pora wracać do plutonu – powiedział Szejn.
– Pan... nie aresztuje mnie pan? – spytałem głupio.
– Po co? – zdumiał się pułkownik. Szedł w stronę ruin.
Przez moment wahałem się, które z jego życzeń spełnić – czy to, które wypowiedział na głos, o powrocie do transzei, czy to, którego w ogóle nie wypowiedział: żeby iść za nim w ruiny.
Wybrałem to drugie.
Szejn nie odwracając się wszedł w wąskie pomieszczenie, niegdyś przedsionek niewielkiego domu.
I znikł.
Ostrożnie wszedłem za nim i zobaczyłem schody z kamiennych płyt. Dziesięć stopni biegnących w głąb zawalonej piwnicy.
Szejn przysiadł na kamiennym schodku i znalazł się pod daszkiem belek, będących podłogą domu. Wyciągnął papierosy i zapalił.
– Ty nie chcesz – stwierdził. Stałem na schodach.
– Proszę zejść niżej. To jedno z niewielu miejsc w tym świecie, którego nie można obserwować z góry, z nieba.
Zrozumiałem Szejna. Miał rację. Też o tym przecież myślałem.
Zszedłem i usiadłem w kucki obok niego. Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. Gdy wywiadowca się zaciągał, żar oświetlał jego twarz, która wyglądała diaboliczne.
– Nie przekonały cię przemowy majora i samego pater lamy? – zapytał.
– Nie.
– Miałeś szczęście. Zazwyczaj takich jak ty, z immunitetem przeciwko amnezji, bezlitośnie likwidują jako heretyków i zdrajców. Mogłeś skończyć życie na stosie lub stryczku. Zresztą ryzykujesz nadal.
– Nie moja wina, że co nieco pamiętam.
– Co?
– To jest nie moje rodzinne miasto – powiedziałem. – Tylko dekoracja. Ciekaw jestem, komu to potrzebne.
– Czy nie chcesz walczyć? – spytał Szejn. – Nie przyszedłeś tu dobrowolnie, dlatego że umiesz jedynie zabijać lub dać się zabić?
– A pan?
Intymność schronienia nas zrównywała. Byliśmy niczym pionierzy na obozie, którzy weszli do pieczary pod przewróconym przez burzę drzewem i w tajemnicy palą papierosy albo opowiadają sobie straszne historie.
– Dożywam swoich dni – powiedział Szejn. – Jestem mastodontem. Wraz z upływem czasu hipnoza amnezji wyczerpuje się, stopniowo powraca dawna pamięć. To nieuniknione. Dlatego ludzie długo się tu nie utrzymują. Średnia długość życia – pięć, sześć okresów boju. Jeśli nie zginąłeś, zostajesz dowódcą roty albo nawet pułku. Dowództwo to przeważnie weterani. A ja jestem mastodontem. Dowodzący frontem albo dowódca pułku żyją w świecie półsnu i półwspomnienia, ja, jako najstarszy z żołnierzy, żyję przez nieporozumienie. Jestem chytry i przechytrzyłem śmierć. Wiem o tym wszystkim więcej niż którykolwiek z nich. Dowódców bezpieczeństwa boją się i starają zabić. Nie chcę, żeby mnie zabito. Dlatego potrzebuję ciebie – wyjątkowego rekruta, który pamięta wszystko od samego początku. Sam nie zdołam ich oszukać i uciec przed nieuchronną śmiercią. Ty w pojedynkę też nie uciekniesz. Nie tylko pater lama zaczął coś podejrzewać, ja też wyłowiłem cię z tego uzupełnienia. I nadzieja rozkwitła w moim sercu. Wybacz, że mówię górnolotnie, to ze wzruszenia.
– Jak długo pan tu jest?
– Dziewiąty albo dziesiąty okres boju.
– Okres boju?
– Wojna.
– Jaka wojna? Kto z kim walczy?
– My z okrutnymi potworami, które nie znają litości i gotowe są rozszarpać nasze żony i ojców czekających na swój los w mieście.
– Proszę tak ze mną nie rozmawiać!
– Oho, jaka buta! Wszystko ci opowiem... Ale nie teraz. Uważaj na siebie, aniele. Idź, nie odwracaj się, sam cię znajdę. Spiesz się.
Zmieniając ton i wysokość dźwięku, przeraźliwie zawyła syrena.
– Walka – powiedział Szejn, jak mi się wydało, z ulgą. Nachyliłem się, żeby nie rozbić głowy o belkę, i wyszedłem.
– Idź i nie oglądaj się – powtórzył wywiadowca. – Od tego momentu będą cię obserwować z góry. Jak zaczną coś podejrzewać, przyślą kulkę. To ich oko. Jeśli się rozgniewają, mogą zabić cię błyskawicą wylatującą z kuli.
Nacisk w głosie Szejna i rozpaczliwe wycie syreny przekonały mnie, że nie pora teraz na pytania. Najważniejsze, że znalazłem sprzymierzeńca, Wergiliusza, który oprowadzi mnie po kręgach tego piekła.
Wyszedłem z ukrycia i po dwóch minutach byłem już w transzei prowadzącej na pozycje mojego plutonu.
Na otwartej przestrzeni odwróciłem się. Szejna nie było widać.
Pochylony dotarłem do swojego plutonu.
Nieznany mi oficer w towarzystwie dwóch żołnierzy z workami Świętego Mikołaja niósł wyposażenie bojowe – każdemu wydano kask i srebrną metalową maskę z wycięciami na oczy, którą oficer nazywał przyłbicą. Pilnował, żeby każdy wyekwipował się jak należy.
Dowódcom wydano bardzo znoszone kamizelki ochronne.
Oficer upewnił się, że wszyscy jesteśmy wyposażeni jak trzeba i nasze twarze ukryte są przed niepożądanymi oczami, i oznajmił:
– Do rozpoczęcia pojedynku zostało trochę czasu. Proszę wszystkich o zebranie się w dole dowódcy roty, odbędzie się demonstracja niedawno zdobytego przez nasz wywiad filmu dokumentalnego. – Po czym naciągnął na twarz maskę.
Transzeją szybko szedł wywiadowca. Jego długie ręce sięgały niemal do ziemi. Był jedynym, który nie włożył maski.
Z tyłu dreptał pater lama, dźwigając rulon białego płótna i sześcian z obiektywem.
Podążyliśmy za nimi do sztabu roty, do Kani. Tam lama rozwinął białe płótno i przymocował je na ścianie dołu.
Patrzyłem na Szejna, chcąc pochwycić jego spojrzenie, ale pułkownik mnie nie poznawał. Dobry znak. To by znaczyło, że chce zachować naszą rozmowę w tajemnicy. Ale jak zdążył dorwać pater lamę i przyjść tu z tyłów?
Usiadł na pryczy Kani, pozostali – gdzie się dało, na podłodze i innych pryczach. Sześcienny aparacik postawiono na stole.
– Nasz wywiad zdobył film nakręcony godzinę temu, na terytorium tymczasowo zajętym przez wroga – powiedział pułkownik monotonnym głosem.
Pater lama włączył aparat, stożek światła padł na ekran. Najpierw przebiegły po nim jakieś pasy, przemieniając się wreszcie w obraz wielkiego, nieznanego mi dołu.
– To nasz lazaret – wyjaśnił pułkownik. – Wielu z was w nim było, ale o tym zapomnieliście. Do wiadomości rekrutów – szpital został zajęty przez potwory, ponieważ wasi starsi towarzysze broni uciekli, porzucając pozycje.
– To nie tak – wtrącił Kania, ale Szejn go nie usłyszał.
Dół był długi, prycze, wyglądające jak długie niskie ławy, stały w dwóch rzędach. Na pryczach leżeli głowami do ścian jacyś dziwni ranni. Dziwni...
Nie, to nie do końca tak... gdy nie jesteś przygotowany na jakąś scenę, oczy zaczynają cię oszukiwać. To były kadry z filmu grozy, tylko zamiast ketchupu użyto ludzkiej krwi.
Trzech ludzi w okrągłych hełmach i złotych pyzatych maskach szło powoli wzdłuż łóżek. Zobaczyliśmy ich w momencie, gdy byli w połowie drogi i właśnie stali przed pryczą pośrodku sali.
Jeden z nich miał w ręku miecz o szerokiej klindze, dwóch niosło wielki kosz.
W sposób bardzo naturalny, nawet nie przerywając rozmowy z kolegami (widać było, jak porusza ustami), najwyższy zamachnął się mieczem i odrąbał rannemu głowę. A raczej chciał to zrobić, ale miecz ześliznął się, chlusnęła krew i ranny drgnął spazmatycznie. Poderwał ręce do szyi i kat musiał uderzyć jeszcze raz. Głowa i zasłaniające szyję palce upadły na podłogę.
Uważając, by nie chlapnęła na niego struga krwi, kat ze wstrętem zahaczył głowę końcem miecza i wrzucił do kosza, w którym leżało już kilka innych.
Dlatego ranni wydali mi się dziwni. Nie mieli głów.
Pozostali widzowie, którzy podobnie jak ja dopiero teraz zrozumieli, co się dzieje, zaczęli krzyczeć i wyć.
Kamera rejestrowała to wszystko z góry, musiała być umieszczona w odległości kilku metrów od potworów, na wysokości pierwszego piętra. Dostatecznie blisko, by nie umknął nam żaden szczegół.
Jakby domyślając się, że jest obserwowany, jeden z morderców podniósł głowę. Wydawało mi się, że w szczelinach maski błysnęły oczy. Metalowe usta były rozciągnięte w uśmiechu.
Następny ranny próbował wczołgać się pod pryczę, co bardzo rozweseliło zabójców. Zaczęli na niego polować, dźgać ostrzami mieczy, żeby nie zabić, tylko znęcać się.
W polu widzenia kamery pojawiło się dwóch nowych ludzi. Lekarze. Stali w odległym kącie sali. Nie mogli ani pomóc rannemu, ani uciec.
Kamera filmująca te okropieństwa przesunęła się do przodu (w tym świecie wszystko było z góry odsłonięte) i do sąsiedniego pomieszczenia. Myślałem, że może w nim schowali się lekarze, ale tam już byli ludzie w złotych maskach.
Obok stołu operacyjnego leżał nieruchomo doktor, a na stole naga rozkrzyżowana dziewczyna przywiązana rzemieniami za kostki i nadgarstki (widocznie w ten sposób przywiązywano rannych podczas operacji). Właśnie złaził z niej jeden w złotej masce, robiąc miejsce drugiemu gwałcicielowi...
Wtedy Kania wrzasnął:
– Wyłącz to, wyłącz, draniu! Nie patrzeć!...
Na poprzednie sceny patrzył niechętnie, lecz bez sprzeciwu, ale widok gwałtu odebrał mu rozum. Rzucił się do lamy, przewrócił projektor i zaczął go deptać, jakby tańczył pierwotny taniec.
Ekran zgasł.
Rekruci przyglądali się tańczącemu dowódcy roty, usiłując nie patrzeć na siebie nawzajem, jakby zobaczyli coś, do czego woleliby się nie przyznawać.
Kania zamarł, powracał z podróży w głąb szaleństwa. Jego furia przeszła w nową fazę, rozumny świat zemsty. Chwycił swój miecz, krótki i pozębiony, i rzucił się do wyjścia z jamy.
– Stój! – krzyknął za nim hrabia Szejn.
Kania nawet się nie obejrzał.
Wywiadowca był jednak przygotowany na taką reakcję. Podniósł do ust trzymaną w ręku niewielką rurkę i dmuchnął. Wyleciała z niej malutka strzałka, która dogoniła Kanię, gdy biegł transzeją, szukając miejsca, gdzie można wyjść na powierzchnię.
Kania przebiegł jeszcze kilka kroków i z rozmachem padł na wznak.
– Zabił go pan! – krzyknąłem.
– Obudzi się – odpowiedział Szejn spokojnie.
Któryś z rekrutów chciał podbiec do dowódcy roty, ale w tym momencie odezwał się Szejn:
– Uwaga! Patrzeć na mnie i słuchać uważnie. Obejrzeliście przed chwilą krótki film nakręcony przez naszych wywiadowców po tym, jak potwory zajęły nasz szpital. Widzieliście, co robią z naszymi jeńcami, z bezbronnymi rannymi. Widzieliście?
Odpowiedzią był zgodny pomruk.
– Widzieliście, co robią z pielęgniarkami, które wpadły w ich ręce, bo za słabo walczymy, za słabo się bijemy! Hańba nam!
– Hańba, hańba! – powtórzyli żołnierze.
Miałem ochotę zapytać Szejna, po co jakiś zwiadowca obserwował to zdarzenie i dlaczego nikt nie interweniował. Byłem pewien, że gdyby tylko chcieli, mogli zapobiec tej masakrze.
– Jeśli cofniecie się choćby na krok, podobne nieszczęścia spadną na głowy naszych bliskich, na nasze rodzinne miasto... rodzinne miasto! – Szejn na kilka sekund zaniemówił, spazm ścisnął mu gardło. Milczeliśmy przygnębieni.
– I naszego ojczystego miasta już nie będzie – zakończył nieoczekiwanie przemowę Szejna pater lama.
Zawyła syrena.
– Początek czasu boju! – krzyknął lama.
Maska, którą miałem na sobie po raz pierwszy, była ciężka i obcierała podbródek. Długo nie da się jej nosić.
Pater lama i Mordwin zaczęli wyganiać żołnierzy z parowu. Najwidoczniej mieliśmy być świadkami jakiegoś wydarzenia.
Chłopaki zbierali się w milczeniu, nakładali maski, sprawdzali łuki i buty. To byli zawodowcy. Wiedzieli, że w walce człowiekowi musi być wygodnie.
Przygnębieni filmem, nie patrzyli na siebie. Szczerze mówiąc, wątpiłem w prawdziwość tego dokumentu. Moim zdaniem była to kolejna fałszywka, jak miasto i rzeka. Muszę przy okazji spytać Kanię, co go tak rozwścieczyło.
Podszedłem do dowódcy roty.
– Ocknie się, proszę wierzyć mojemu doświadczeniu – odezwał się wywiadowca.
– To było naprawdę?
– Myślisz, że to mistyfikacja? Że głowy obcinali kurom, a gwałcili gumową lalkę?
Jego ton był odpowiedzią na moje pytanie.
– Po co to robią?
– Nienawidzą nas.
– A my?
– My też musimy ich nienawidzić. Bez tego zwycięstwo jest niemożliwe. Moja praca polega na podtrzymywaniu nienawiści. „Zabij Niemca!”. Wie pan, kto tak napisał? Pewien znany humanista. Zabij każdego Niemca!
– My też zabijamy jeńców?
– Obowiązkowo – odparł pułkownik.
Wyciągnął z kieszeni cienką srebrzystą maskę, prawdopodobnie jedwabną. Założył ją na twarz i upodobnił się do szeregowca. Tylko że my mieliśmy na twarzach żelazo, a on lekki materiał.
– Równość nie istnieje – uśmiechnął się, łowiąc moje spojrzenie. Zbadał Kani puls. – Zaraz się ocknie i zobaczymy nowego mściciela.
– Trudno uwierzyć, że to nie inscenizacja.
– Wolna wola. Pora na nas. Z góry zagrały trąby.
– Czy nie chciał pan ze mną pogadać?
– Po zakończeniu czasu boju. Porozmawiamy wtedy bez pośpiechu. Lekko odbił się od ściany transzei i wyskoczył na górę – jakby wyfrunął. Był sprężysty niczym z gumy.
Setki potworów stały w półokręgu dwieście metrów od nas, w jednakowych złotych maskach. Po naszej stronie też stały setki bojowników, ale w maskach srebrnych. Różniły nas również okrycia: my mieliśmy skórzane brązowe kurtki i pod spodem kamizelki ochronne, oni – czarne płaszcze, a pod nimi kolczugi.
Szejn wyskoczył z pierwszego szeregu, odwrócił się plecami do wrogów i krzyknął:
– Sami wiecie, że to nie są ludzie! To zwierzęta!
– Zwierzęta! – przetoczyło się po szeregach.
– Złoczyńcy, dręczyciele, nieludzie!
– Nie mamy się dokąd cofać, za nami jest miasto! Szeregi ryczały. Ludzie rwali się do walki.
– Pojedynek! – krzyknął generał.
– Pojedynek!
Pojawił się nasz rycerz. Był w masce i hełmie z grzebieniem, ale obnażony do pasa. W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej pochodnię.
Za nim i po jego obu stronach szła cała świta, sekundanci, lekarz i oficerowie.
Zrozumiałem, że jestem świadkiem średniowiecznego rytuału – przed bojem dwóch bohaterów wykaże się swoją siłą.
Potwory rozstąpiły się, ukazując ich bohatera.
Lśnił. Był w pozłacanej kolczudze, pozłacanym hełmie i złotej masce. W prawej ręce trzymał krótką kopię o szerokim grocie, w lewej szablę.
Moim zdaniem bardziej przypominało to walkę gladiatorów niż rycerski pojedynek. Nasz bohater był gorzej uzbrojony niż potwór. Czy rycerze, szykując się do starcia, nie wiedzieli, czym walczyć będzie przeciwnik?
Kibice obu stron krzyczeli i wymachiwali rękami. Nienawidzili się.
Cała ta wojna była nieźle zorganizowana. Wierzyłem już, że film nie był mistyfikacją. Nienawiść była prawdziwa, tak samo jak wojna, w której nie brano jeńców.
Nasz rycerz, wprawdzie gorzej uzbrojony, okazał się znacznie zwinniejszy od potwora, nie miał grama tłuszczu, same mięśnie i ścięgna. Jego ruchy były zaskakujące, szybkie, niebezpieczne.
Kątem oka dojrzałem Kanię. Stał po prawej stronie, dłoń trzymał na rękojeści miecza. Patrzył na rycerza z taką samą uwagą i zainteresowaniem jak na tamtą nieszczęsną dziewczynę. Mógłbym przysiąc, że go znał. Albo próbował rozpoznać.
Po polu przetoczyło się wściekłe wycie – wojownicy rzucili się na siebie.
Nad rycerzami zawisły mętne kulki niczym natrętne gzy. Ktoś ich obserwował. Pewnie ludzie Szejna. Czego ten chytrus chciał ode mnie? Gdyby był uczciwym oficerem, powinien mnie zabić. A może wcale nie jest moim sprzymierzeńcem i zadziała jak kot, który po zabawie z myszką przydusi ją łapą i zaniesie swojemu panu?
Samo starcie nie robiło na mnie specjalnego wrażenia. Po tamtym krwawym filmie niewiele rzeczy mogło mnie równie silnie poruszyć. Znowu pomyślałem, jak to wszystko jest starannie przemyślane. Najpierw szok wywołany filmem, a zaraz potem otwarte pole, prawdziwa walka, ramię towarzysza obok, wrogowie po drugiej stronie pola.
Żołnierze, chłopaki z Miechowska, śmiertelnie zatruci wojną, wrócili na łono swojej matki rzezi. To ich świat, ich narkotyk, sens ich krótkiego życia. Żądza zemsty była jednym z nielicznych dostępnych im uczuć, gwarancją przed zapomnieniem. Mszcząc się, masz świadomość, że ciebie też pomszczą. Sztafeta dziwnej nadziei skazańców.
Nasz rycerz zachowywał się jak wściekły pies. Rzucał się na złotego wroga, dźgając w jego maskę pochodnią, co miałoby sens, gdyby tamten odsłonił twarz. A przecież ktoś go uzbroił i udzielał mu wskazówek! O, nawet teraz kupa trenerów i asystentów krzyczy, podpowiada coś, ale on pewnie nic nie słyszy w wyciu tłumu.
– Szundaraj! – krzyknął nagle Kania. – Rzuć pochodnię! Rąb go! Szundaraj!
Zdumiało mnie to słowo, najwyraźniej miejscowe. Czyżby się znali?
Nasz rycerz posłuchał, odrzucił pochodnię, która dopalała się teraz na ziemi, dym ścielił się nisko.
Szundrajowi został tylko miecz, było mu łatwiej, ale nadal się cofał, bo potwór (mój Boże, ja też używam już tego określenia jak nazwy narodowości!) spokojnie szedł na niego jak krokodyl na pieska. Jego przewaga polegała na tym, że kopia jest znacznie lepszym przedłużeniem ręki niż miecz; potwór robił dwa kroki, Szundaraj dziesięć. Próbował co prawda dosięgnąć wroga z zaskoczenia i wbić miecz w nieosłoniętą szyję, ale bez efektu.
– Szundaraj przegra – powiedział po cichu Szejn, który niezauważalnie do mnie podszedł. – To oszustwo.
– Dlaczego?
– Czyli tak jest im bardziej na rękę... Rezultat pierwszej walki powinien być nieprzewidywalny. Ale może... – spojrzał mi ostro w twarz. – Może obiecali mu życie? A teraz je odbiorą.
Nie zrozumiałem, o czym mówił, ale miałem nadzieję, że się dowiem. Skoro Szejn sam zaczynał ze mną rozmawiać, możliwe, że będzie kontynuował te dyskusje.
Popatrzyłem na Kanię. Mój dowódca roty do połowy obnażył miecz. Z trudem się powstrzymywał, żeby nie skoczyć Szundarajowi z pomocą, czego chyba nie wolno było robić.
Nieoczekiwanie potwór cisnął kopię z taką siłą, że weszła w pierś Szundaraja poniżej prawego ramienia. Nasz rycerz zachwiał się, niemal odwrócił.
Potwór przyskoczył do niego, ale ciągle poruszał się zbyt wolno i to uratowało naszego rycerza. Kopia spadła pod własnym ciężarem, z rany popłynęła strużka krwi. Szundaraj wypuścił miecz, ale jakimś cudem zdołał go pochwycić lewą ręką.
Nie pozostawało mu nic innego, jak zagrać va banque. Zapewne wkrótce opadnie z sił. Jego rana wyglądała na głęboką i bolesną.
Dookoła działo się coś niesamowitego. Widząc, że Szundaraj znalazł jeszcze siły, by rzucić się do przodu, nasi wojownicy, którzy przed chwilą ucichli, zamierając z przerażenia, ryknęli, zagrzewając go do walki.
– Kim jest Szundaraj? – spytałem wywiadowcę, starając się przekrzyczeć tłum.
– Skazańcem.
– Dawaj! – wrzeszczał Kim, który znalazł się obok mnie. Wcześniej go nie widziałem, był ze swoim plutonem. W zapale zapomniał już, że miasto jest tylko dekoracją, a on sam zabawką w czyichś rękach.
Szundaraj ostatkiem sił skoczył do przodu. Rycerz potworów tego się nie spodziewał. Szundaraj dosięgnął kolan przeciwnika i szarpnął go na siebie.
Potwór powinien był uderzyć z góry szablą, którą ciągle miał w ręce, ale stracił rezon, nie uderzył i upadł na kolana. Szundaraj spróbował go przygnieść, lecz prawa ręka odmówiła mu posłuszeństwa, palce ślizgały się po kolczudze.
– Dlaczego skazaniec? – próbowałem przekrzyczeć tłum.
– Skazano go na śmierć, ale uciekł. Nie wiedział, że tu nie ma dokąd uciec. Ty już wiesz?
Skinąłem głową.
Szundaraj i potwór kotłowali się w pyle, trudno było dojrzeć, co się tam dzieje.
– Gdy go złapali, obiecali, że jeśli zwycięży w pojedynku, darują mu życie.
– Naprawdę to zrobią?
– Nie gadaj głupstw.
– To co będzie?
– Źle to wszystko wygląda. Nasi przyjaciele są u granic rodzinnego miasta. Ale dzisiaj muszą koniecznie odeprzeć wroga.
– Potrzebujemy zwycięstwa Szundaraja?
Walka na ziemi się zakończyła. Purpurowa krew powoli spływała po złotej kolczudze. Zwycięzca potwór wstał.
Szundaraj leżał nieruchomo.
Złoty rycerz ciężko podniósł ręce – co za burza radości w jego wojsku!
I wtedy kątem oka zauważyłem ruch obok siebie.
Nic nie zdążyłem zrobić.
Nikt nie zdążył nic zrobić.
Kania z obnażonym mieczem biegł przez pole w stronę zwycięzcy. Potknął się, omal nie upadł, taki mały w porównaniu z potworem, nawet z Szundarajem. A jednocześnie był niczym oszalały, żądny zemsty wiking, któremu niestraszna śmierć i dlatego walczy bez zbroi. Zanim odejdzie na pola wiecznych łowów, zabierze z sobą dusze wielu wrogów.
Rycerz potworów uświadomił sobie, być może ostrzeżony rozpaczliwymi krzykami ze swojego obozu, że nadciąga nieprzewidziane niebezpieczeństwo. Sięgnął po kopię, która leżała na ziemi – diabli wiedzą, dlaczego to zrobił, może naprawdę sądził, że zdąży.
Ale nie zdążył.
W dodatku podstawił nieosłoniętą szyję i Kania, doświadczony żołnierz, wbił w nią miecz.
Złoty rycerz jeszcze nie zdążył upaść, gdy w stronę Kani runął tłum. Potwory potykały się i przewracały. Nie wiadomo było, czy spieszą ratować swojego rycerza, czy chcą go pomścić.
Nad polem zagrzmiał wzmocniony megafonem krzyk naszego dowódcy pułku – widocznie szybciej zorientował się w sytuacji niż jego przeciwnik:
– Łucznicy, szykować strzały!
Wszyscy, którzy mieli strzały (ja też) – kiedy zdążyli nam to wbić do głów? – posłusznie sięgnęli do kołczanów. Druga ręka już wyciągała łuk z futerału.
Zdaje się, że nikt oprócz nas nie usłyszał tego rozkazu.
– W przeciwnika, za krew naszych dzieci i matek, pal!
Tłum potworów już wchłonął nieszczęsnego Kanię i teraz nie bardzo wiedział, co robić dalej.
Strzały wbijały się w ciała potworów, ale niewielu z nich zginęło, większość miała przecież na sobie kolczugi, maski i hełmy. Kilku jednak upadło, potęgując zamęt i bałagan w szeregach przeciwnika.
– Naprzód! – ryknął nasz dowódca pułku. Wybiegł do przodu na otwartą przestrzeń oddzielającą nas od potworów i uniósł miecz.
Rzuciliśmy się za nim. Trudno byłoby nas teraz powstrzymać – nie tylko ratowaliśmy miasto, ale i naszego dzielnego towarzysza, biegliśmy, by go pomścić!
Biegłem ze wszystkimi. Wiedziałem, że to nierozsądne, ale nie mogłem się zatrzymać. Nie, nie wierzyłem w miasto, chciałem tylko pomóc Kani, no i nie mogłem porzucić swoich żołnierzy, byłem w końcu dowódcą plutonu! Co miałem robić – siedzieć w transzei? Przecież wywiadowca obok mnie też machał mieczem – a już kto jak kto, ale on nie musiał tego robić.
Siekłem szablą. Musiałem zwyciężyć, przebić się przez tłum, odnaleźć Kanię.
Nie wiem dokładnie, kiedy nasz przeciwnik nie wytrzymał naporu i rzucił się do ucieczki – bo to nie było nawet cofanie się, potwory zwyczajnie brały nogi za pas, zabierając swoich rannych i zabitych.
Kania i Szundaraj leżeli na środku pola. Nasi żołnierze biegli za potworami.
Pochyliłem się nad Kanią. Był pobity, zakrwawiony, ubranie miał w strzępach, ale oddychał. Potwory tak się spieszyły, żeby mściciela zabić, że przeszkadzały sobie nawzajem.
Już chciałem odciągnąć go na tyły, ale w tym momencie obok mnie pojawił się nagle Szejn – jak on umie to robić! – krzycząc:
– Zabiorą go sanitariusze! Idą za nami! Teraz najważniejsze to zająć nasze stare okopy. Rozumiesz?
Nie rozumiałem. Po co nam te stare okopy? Dla zasady?
Obaj z pułkownikiem pobiegliśmy za żołnierzami, którzy wdarli się już w transzeje. Wtedy – nie od razu uświadomiłem sobie, jak się to stało – przyleciał balon potworów i zrzucił na swoich kilka bomb. Prawdopodobnie ci w balonie sądzili, że już zajęliśmy nasze stare pozycje. Jak się zorientowałem, zrzucano garnki z gliny wypełnione prochem. Wybuchały z hukiem, rozsiewając śmiercionośne gliniane odłamki.
– Nie biegnij – poprosił wywiadowca. – W tym powietrzu tracę oddech. Tutaj człowiek szybko się męczy.
Zeszliśmy do niegłębokiego długiego rowu, który wydał mi się znajomy. Tak jest, stały tu dwa rzędy prycz. A więc lazaret. Nie zobaczyłem żadnych ciał i znowu pomyślałem, że film był inscenizacją. Gdy jednak podszedłem bliżej, zauważyłem, że prycze są zalane krwią.
Jakby odgadując moje myśli, Szejn powiedział:
– Tam ich zakopali, przysypali chlorem i zakopali, żeby nie wybuchła zaraza.
Wskazał niewysoki płaski wzgórek na końcu jamy. Moje wątpliwości ostatecznie znikły – potwory zasypały trupy byle jak i z ziemi wystawały zakrzywione palce, jakby zamordowani prosili, by ich wypuścić.
Szejn poszedł dalej. Pospieszyłem za nim. Przerażała mnie myśl o zostaniu w tym potwornym miejscu.
Weszliśmy do niewielkiej sali operacyjnej i zatrzymaliśmy się przed stołem. Na jego plastikowej powierzchni były ślady ścieranej krwi. To od operacji, uspokajałem się.
Przyszło mi do głowy, że teraz wreszcie mogę porozmawiać z Szejnem i zadać mu kilka pytań.
– Dużo pan mówił – zagaiłem. – Ale ja i tak nie rozumiem.
– Dziwne. Wydawało mi się, że wyrażam się niezwykle jasno.
– Wspominał pan, jak krótko tutaj żyją ludzie. Pana to też dotyczy?
– Jestem zdumiony, że żyję tak długo. Przeżyłem wszystkich. Nawet Szundaraja.
– Kto może pana zabić?
– Ci, którzy nami kierują. Władcy marionetek.
– I teraz doszliśmy do rzeczy najważniejszej. Jak zbudowany jest ten świat? Kto nim włada? Dlaczego walczymy? Kto chce nas zabić?
– Pytania możesz zadawać w nieskończoność. Ale lepiej raz zobaczyć, niż sto razy opowiadać.
– W taki razie chodźmy.
To rozweseliło wywiadowcę.
– Czy nie jesteś zbyt ufny, mój młody przyjacielu?
– Niech mnie pan nie zmusza do ronienia łez nad sentymentalną powieścią z życia lordów – odciąłem się.
Z tyłu rozległy się głosy. Do operacyjnej zajrzał mężczyzna w zielonym fartuchu.
– Przenosimy tu lazaret – powiedział.
– Dobrze. Tylko najpierw niech przeniosą stąd trupy na cmentarz.
– Nie ma zagrożenia dla rannych?
Domyśliłem się, że personelowi medycznemu nie pokazano sadystycznego filmu – lekarze nie muszą rzucać się na wroga i przegryzać im gardeł. Doktor nie wie, co się tu wydarzyło.
– A gdzie brygada pogrzebowa?
– Do następnego czasu boju nie ma niebezpieczeństwa. Dołączył do nas drugi lekarz.
– Wiesz, co jest w rogu? – spytał. – Ludzi tam zakopali. A to bydlaki!
– Wołaj brygadę pogrzebową – rozkazał starszy lekarz. – Niech przeniosą ciała.
– Chcesz tu teraz pracować? Obok trupów?
– Nie szkodzi. Nie pierwszyzna.
– A gdzie Margarita? – spytałem. – Siostra Rita Sawieliewna?
– Widziałem ją na początku starcia – rzekł niepewnie młodszy lekarz.
– Może poszła popatrzeć na walkę – zasugerował starszy.
– Nie, już wcześniej jej nie było.
Nad operacyjną pojawiła się grupa żołnierzy – dwóch niosło rannego, który obejmował ich za szyje. Jeden zeskoczył na dół i wyciągnął ręce po rannego, któremu pomógł zejść drugi.
– Gdzie go kłaść?
– Tutaj – rzekł starszy lekarz, wskazując stół operacyjny. Potem odwrócił się do młodszego i dorzucił: – Poczekaj z tą brygadą. Pomożesz mi.
Oddaliliśmy się od lazaretu i zatrzymaliśmy w transzei. Z boku płynął potok ludzi, żołnierze przenosili swoje rzeczy, urządzając się na nowym miejscu, które dla wielu było starym, odzyskanym miejscem.
– Wyjaśnijmy chociaż jedną sprawę, ważną dla nas obu – powiedział wywiadowca. – Jaki jest twój cel?
– Wydostać się stąd – powiedziałem szczerze.
Nie tłumaczyłem, że najpierw muszę dowiedzieć się jak najwięcej o tym świecie, a dopiero potem będę mógł odejść. Ale wydostanie się było sprawą zasadniczą – bez tego nasza operacja nie miała sensu.
– Więc nasze cele się pokrywają – powiedział Szejn.
– Wie pan, jak się stąd wynieść?
– Mniej więcej. Co nie znaczy, że mogę to zrobić.
– Dlaczego?
– Wszystko jest stosunkowo proste. Ale wyjść stąd nie można.
– Przywieziono mnie tu i wsadzono do jamy. A tam, gdzie jest wejście, musi być wyjście.
– Zuch! Ale wyjście zamknięte jest z zewnątrz.
– No i co?
– Ci, którzy rządzą tym światem i tą wojną, żyją tam – wskazał niebo nad nami.
– I obserwują nas?
– Obserwują.
– Za pomocą kulek?
– Nie tylko, mają wiele sposobów. Gdy tam byłem, zrozumiałem, że mogą kontrolować mnóstwo rzeczy.
– Nas teraz też?
– Raczej nie. Po zakończeniu czasu boju zazwyczaj idą odpocząć.
– Kto – oni?
– Ludzie. A pan myślał, że kto?
– A bo ja wiem. Może trafiłem na inną planetę? I gdzie oni są?
– Już mówiłem. Tam – wskazał niebo.
– Był pan tam?
– Oczywiście. Kilka razy. W sprawach służbowych.
– Czyli wyjście otwiera się, gdy pana wzywają.
– Ostatnio już mnie nie wzywają. Pewnie wkrótce zabiją. Mają błyskotliwych reżyserów, moją śmierć urządzą z pompą i dramatyzmem.
Pomyślałem, że Szejn nie jest jednak normalny. Zresztą czy byli tu jacyś normalni ludzie? Patrzył na mnie jasnymi szarymi oczami, rozgniatając w silnych palcach grudkę ziemi.
– Wszystko przemyślałem i zrozumiałem, że sam jestem bezsilny. Gdy ciebie zobaczyłem, nie wierzyłem własnym oczom. Najpierw sądziłem, że cię nasłano. Ale kto? Kto miałby nasyłać na mnie prowokatora, skoro zabójstwo przypadkową błyskawicą albo strzałą jest znacznie prostsze? Wtedy zauważyłem, że nie poddajesz się hipnozie. Że coś podejrzewasz... chcesz czy nie, musisz być moim sprzymierzeńcem.
Nieoczekiwanie klepnął mnie w łokieć – byłem o głowę wyższy od niego.
– Działając razem, podwoimy nasze szansę. Będziemy zespołem. – W jego głosie nie było zwykłej pewności siebie.
– I co nasz zespół może zrobić?
– Najpierw pomyśleć.
Dwóch żołnierzy przyniosło Kanię. Może się pomyliłem? Nie, to był Kania.
– Kania? – zorientował się Szejn. – Szkoda, że nie przeżyje. – Podszedł do Kani, odchylił mu powiekę, pomacał puls. – Szkoda. Przed naszym spotkaniem bardzo liczyłem na jego pomoc.
– Zajmę jego miejsce?
– Nie sądzę. Ale nie mam innego wyjścia. Chodźmy, póki jest przerwa. Pokażę ci wejście. Otwiera się z zewnątrz.
– To mi wystarczy. Nie będą nas obserwować przez klosz?
– Ależ nie ma tu żadnego klosza! To płot. Przezroczyste sprężyste ogrodzenie, którego istnienia domyślają się jedynie ci, którzy zostaną wkrótce zlikwidowani. Na górze jest coś w rodzaju przestronnego balkonu obserwacyjnego. Wejść na niego można tylko z zewnątrz. A stąd możemy co najwyżej śpiewać serenady.
– Czyli mamy szansę.
– Co? Śpiewać serenady?
– Nie, wejść na balkon.
Wydawało mi się, że za transzeją na górze ktoś jest. Zrobiłem krok w stronę osypującej się ściany, odszukałem stopień, gwałtownie podskoczyłem i przeleciałem przez przedpiersie.
Siedział tam sierżant Kim. Gdy znalazłem się obok niego, drgnął, zerwał się, ale nie chwycił za miecz.
– Co tu robisz? – spytałem.
Wywiadowca odchylił głowę – zobaczył Kima, gdy ten wstał.
– Odpoczywam.
– Przecież słyszałeś, że masz iść do plutonu.
– Byłem, nie jestem tam potrzebny. – Kim miał czerwoną twarz, pod oczami worki, włosy rozczochrane. Uśmiechał się krzywo.
– W końcu uwierzyłeś? – spytałem.
– W nic nie wierzę – odparł i poszedł sobie. Szedł powoli, przeskakując transzeje, na przemian znikając i wyłaniając się z parowów.
– Dziwny chłopak – powiedziałem.
– Trzeba na niego uważać – stwierdził wywiadowca.
– Pokaże mi pan, gdzie są te drzwi?
– Stosunkowo niedaleko, jak wszystko tutaj. Tylko musimy się spieszyć, póki gospodarze odpoczywają.
Proszę, nowe słowo – gospodarze. Gospodarze, genialni organizatorzy gry wojennej z prawdziwymi zabitymi.
– W takim razie chodźmy – powiedziałem.
Szejn zatrzymał się na chwilę przy Kani. Dowódca roty był cały w bandażach. Trudziło się nad nim dwóch lekarzy i pielęgniarka w podeszłym wieku.
– Co z nim? – spytałem.
– Źle – odparł starszy lekarz. – Ręka i żebra złamane, odbite nerki, krwiaki. Długo nie pociągnie.
– Guzik prawda – odezwał się Kania z trudem. Twarz też miał zabandażowaną: czoło, policzek, jedno oko. Wokół drugiego był czarny siniec. – Wstanę. Nie idź beze mnie...
– Zmieniłeś przebieg bitwy – powiedział Szejn. – Gdyby nie ty, przegralibyśmy wojnę.
Autorytatywnym tonem zwrócił się do lekarzy:
– Żebyście go zaraz postawili na nogi! Do następnej walki nasz bohater musi być gotowy. Załóżcie szyny, opatrzcie rany... niedługo sprawdzę!
Gdy oddaliliśmy się od szpitala, powiedział:
– Najprawdopodobniej już jest martwy. Nie zdziwię się, gdy umrze w ciągu najbliższych godzin.
– Dlaczego?
– Po pierwsze, złamał reguły walki. Rycerze walczą jeden na jednego. A on wtrącił się do pojedynku.
– Ale dopiero po tym, jak Szundaraj zginął.
– Nieważne. Zmienił przebieg bitwy.
– Zwycięstwo potwora mogło oznaczać koniec wojny?
– Tak – zgodził się Szejn. I nagle stanął. – Do licha, masz rację! Wojny nie można skończyć! Wojna jest wieczna!
– Dlaczego?
– Wszystkiego się dowiesz. Dowiesz się na pewno.
Po drodze spotkaliśmy naraz trzech nieznanych mi lamów. Nieśli rulony materiału, najwidoczniej przenosili swoją świątynię na nowe pozycje.
Szejn kroczył w milczeniu, nie chciał dzielić się ze mną myślami. Ominęliśmy głęboki dół, w którym kilku żołnierzy grało w karty. Gra tak ich pochłonęła, że nawet nas nie zauważyli.
Ludzie siedzieli w transzejach grupkami, nawet drzemali, ale zdarzały się odcinki, nawet stumetrowe, gdzie nie było nikogo. Gdyby wrogowie chcieli teraz zaatakować, nie napotkaliby żadnego oporu.
Ale nie chcieli. Lizali rany.
– Kim są potwory? – spytałem.
– Nie bierzemy jeńców – odrzekł Szejn.
– Ale zabity jeniec i tak leży u waszych stóp, tylko martwy – zauważyłem.
– Nie zdejmujemy masek.
– Hrabio, nie wciskaj mi kitu – powiedziałem. – Czy naprawdę nie zdarzyło się wam nigdy zdjąć wrogowi maski?
– Zdejmowaliśmy.
– I...?
– Potwory to potwory. Westchnąłem.
– Hrabio, okłamuje mnie pan – nalegałem. – Coś zmusza pana do ukrywania prawdy. Ale skoro mi pan nie wierzy...
– Potwory są takimi samymi ludźmi jak ja i ty.
– Tak właśnie podejrzewałem.
Wchodziliśmy po łagodnym zboczu wzgórza poprzecinanego starymi transzejami, przeważnie na wpół zasypanymi.
– Dawno tu nie walczono – stwierdziłem.
– Tak, teraz wojna toczy się bliżej rzeki. Tam mają lepszy widok.
Im wyżej wchodziliśmy, tym więcej było wokół śmieci: suche gałęzie, bierwiona, kamienie, stare szmaty, zardzewiałe żelazne przedmioty – od rondli po dziecięcą emaliowaną niegdyś wanienkę. Leżało koło od ciężarówki bez opony, metalowa obręcz ze szprychami od jakiegoś wysokiego wozu – jakby kiedyś wchodziła w skład roweru dla słonia.
Znienacka wpadłem na ścianę. Zupełnie zapomniałem, że pora przygotować się na spotkanie z nią. Gwałtownie odskoczyłem.
– Spokojnie, przyjacielu – powiedział Szejn. – Musimy jeszcze znaleźć właściwe miejsce.
Szedł wzdłuż ściany, lekko przeskakując gałęzie i omijając wielkie kamienie. Wydało mi się, że ktoś nas obserwuje. Podniosłem głowę, ale kulek nie było widać. Szejn wodził w powietrzu rozczapierzonymi palcami.
– Patrz, Siwy – powiedział. – Tu są drzwi.
Podszedłem, dotknąłem ściany we wskazanym miejscu i wyczułem podłużny pasek.
– Otwierają się z tamtej strony. Tutaj jest punkt orientacyjny. Widzisz to rozdwojone suche drzewo?
Za naszymi plecami wznosiła się sucha sosna.
– Widać ją z zewnątrz. Kiedyś podchodziłem do tych drzwi.
– Jak się je otwiera?
– Nie są zamknięte. Teraz stanowią całość ze ścianą. Pchnąłem ścianę za paskiem szczeliny. Nic się nie stało.
– Co pan proponuje? – spytałem.
– Myślałem, że masz jakieś sugestie, skoro chciałeś tu przyjść. Zacząłem podejrzewać, że Szejn zna mój sekret. Ale nie, w Miechowsku nie został ani jeden człowiek, który wiedziałby o moich moskiewskich zajęciach.
– Mogę spróbować.
– Przejdziesz przez ścianę?
– Jak wysoko jest balkon?
– Przedtem obie walczące strony miały pozwolenie na posiadanie balonów, pod warunkiem że będą się wznosić maksymalnie na wysokość stu łokci. Ale ktoś kiedyś wzniósł się wyżej. Takie balony zestrzeliwano. Muszę powiedzieć, że to bardzo zajmujące widowisko. Z balonów zrzucają wtedy garnki z greckim ogniem. Garnki roztrzaskują się, a ludzie płoną.
– Czyli minimalna wysokość, na której żyją bogowie, to pięćdziesiąt metrów?
– Myślę, że trochę więcej. Ale balonu dla ciebie nie zdobędę.
– Załóżmy, że wydostanę się na zewnątrz. Zdołam otworzyć drzwi?
– Z zewnątrz tak.
– A jak je znajdę?
– Nie dostaniesz się na balkon.
– To mój problem, hrabio. Załóżmy, że już tam jestem...
– Na zewnątrz... wyda ci się, że trafiłeś na wielki stary stadion. Balkon to loża rządowa nad boiskiem. Z tyłu są korytarze, schody, toalety, pomieszczenia służbowe...
– Dalej!
– Drzwi, które prowadzą tutaj, znajdują się w szafie pokoju numer czterdzieści sześć, pod północną trybuną.
– Ma pan doskonałą pamięć, hrabio.
– Nie narzekam. Ale jak masz zamiar się tam dostać?
– Zobaczy pan. Nie będę przed panem niczego ukrywał. Tylko proszę, niech się pan nie dziwi i nie przestraszy.
– Niełatwo mnie przestraszyć.
– Każdy ma swoje pojęcie o podróżach. Zdołam się dostać na balkon.
Szejn włożył rękę za pazuchę i wyciągnął złożoną wyszywaną galonami czapkę z daszkiem przypominającą bejsbolówkę, z dziwnym herbem z przodu.
– Może ci się przydać na zewnątrz – powiedział. – Takie noszą tamtejsi pracownicy.
– Dziękuję. – Włożyłem czapkę, była na mnie trochę za mała.
– I przede wszystkim, jak wpadniesz, nic nie mów o moim uczestnictwie w tej awanturze. Chcę jeszcze trochę pożyć.
– Zazwyczaj torturują, czy rozstrzeliwują od razu?
– To zależy – powiedział Szejn tonem skazańca, z góry przekonanego, że go wydam. Jego ręka, ręka wywiadowcy, który nie lubi zostawiać zbędnych świadków, mimowolnie sięgnęła do rękojeści wetkniętego za pas kindżału.
– Proszę się nie niepokoić, hrabio. Postaram się pana nie zawieść. Ale uprzedzam, że zadźganie mnie nic panu nie da. Zostanie pan bez pomocnika i, jak pan sam powiedział, wkrótce pana sprzątną.
– Mylisz się. Nie miałem zamiaru robić ci krzywdy.
– W takim razie do miłego zobaczenia. Proszę na mnie czekać pod drzwiami za pół godziny!
Odszedłem na kilka kroków, świadom, że ściany nachylają się do środka. Będę musiał lecieć pod kątem, jak ostro wzbijający się reaktywny myśliwiec.
A jeśli mi się nie uda? Nigdy tu nie latałem. W ogóle zbyt rzadko używałem swoich zdolności. Kaleria obiecywała, że zajmie się mną główny psycholog Mirski, ale Mirski ciągle był zajęty na sympozjach, ja w terenie i nigdy nie mogliśmy się spotkać.
Wyobraziłem sobie, jak wznoszę się nad tą martwą doliną.
– Co ty wyrabiasz?! – wykrzyknął Szejn. Był autentycznie wstrząśnięty widokiem człowieka, który powoli, ale pewnie wzlatuje ku chmurom.
Udało się!
– Proszę na mnie czekać – powtórzyłem z góry. Zabawne; gdy człowiek przemawia z nieba, całkiem banalne zdania nabierają nowego wyrazu. – Za pół godziny przy suchym drzewie.
Zacząłem się wznosić coraz szybciej. Chciałem dolecieć do chmur i w nich się skryć.
Z każdą sekundą pole bitwy rozszerzało się, mogłem już ogarnąć wzrokiem wszystko, od naszej stolicy, narysowanej na horyzoncie, do miasta potworów, którego co prawda nie widziałem wyraźnie, było do niego trzy razy dalej niż do naszej stolicy. Ale nie miałem wątpliwości, że też jest dekoracją.
Widziałem łysinę Szejna. Hrabia jak hrabia – galony i lęk przed emeryturą, którą tutaj otrzymuje się wraz z biletem do krematorium.
Szejn stał z zadartą głową, mogłem zobaczyć bezbrzeżne zdumienie w jego oczach. Szarpał za prawy wąs.
Teraz musiałem uważać, żeby nie stuknąć głową o krawędź balkonu. Albo trybuny rządowej.
Wokół mnie pojawiło się mleko, gęstniało. Wszedłem w chmurę, na szczęście nie była szczelna i gruba. Nad nią powinna wisieć trybuna dla VIP-ów.
Przebiłem chmury i znalazłem się pod innym nieboskłonem. Spodziewałem się błękitnego albo przynajmniej nocnego, rozgwieżdżonego nieba, a zobaczyłem taką samą szarość i płynące szybko siwe chmury.
Przede mną we mgle widniały zaokrąglone trybuny gigantycznego stadionu, nieopodal wisiała trybuna rządowa – wysunięta weranda, zdolna pomieścić setkę widzów, osłonięta z góry płóciennym daszkiem.
Wziąłem kurs na róg werandy. Jeśli ktoś stał pośrodku, przy lądowaniu w rogu miałem niejakie szansę, że mnie nie zauważy.
Przez chwilę wisiałem zaczepiony na rękach, zaglądając przez balustradę do wnętrza trybuny. Było pusto, jeśli nie liczyć człowieka w uniformie drzemiące na krześle przed wejściem.
Ostrożnie pokonałem balustradę, postawiłem nogi wewnątrz i niespiesznie, lecz ze świadomością celu, skierowałem się do drzwi, które wypatrzyłem na początku.
W drzwiach się obejrzałem.
Człowiek nadal siedział na krześle. Nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności.
Na werandzie stało w rzędzie kilka foteli, około tuzina, przed każdym był ekran, pulpit, plik papierów na stolikach. Wyobraziłem sobie, jak zbierają się tu astronomowie albo programiści, wesoło wymieniają się powitaniami i zaczynają szukać komety zarejestrowanej wczoraj przez obserwatorium w Los Alamos.
Niestety, to były miejsca gospodarzy.
Zwróciłem uwagę, że przed ekranami w głębokich misach leżą znajome kulki – najwidoczniej lokatory, malutcy kontrolerzy.
Kusiło mnie, żeby usiąść przy jednym z komputerów i popatrzeć stąd na przekopaną ziemię maleńkiej wojny. Ale to byłoby niewybaczalne ryzyko – jako miejscowy pracownik nie powinienem dotykać przyrządów.
Dobra, nie zachowujmy się jak słoń w składzie porcelany. Pora wpuścić hrabiego Szejna, potrzebny mi przewodnik po kręgach piekielnych.
Schodząc po schodach, zwróciłem uwagę, że ścian dawno nie odnawiano, gdzieniegdzie łuszczyła się farba, stopnie były brudne, wszędzie walały się papierki i niedopałki. Chyba nie mieli tu sprzątaczek.
Postukałem w ścianę kostkami palców, pod farbą był beton. Widocznie do działań wojennych wykorzystywano prawdziwy stadion. Pachniało kurzem. Z każdym zakrętem robiło się coraz ciemniej.
Spotkałem takiego samego człowieka jak ja, w czapce z daszkiem, skromnej czarnej kurtce i w spodniach. Niósł skrzynkę z butelkami (chyba piwo) i nawet na mnie nie spojrzał. Może dlatego że skrzynka była ciężka.
Cisza i spokój. Jak w restauracji na długo przed otwarciem. Żadnych walk, huku, łoskotu, szczęku żelaza i jęków.
Gdzie kryją się gospodarze tej wojny w przerwie pomiędzy bitwami? Czy są podobni do ludzi, a jeśli tak, w jakim mówią języku?
Chciałem rozejrzeć się w tym świecie, pospacerować ulicami, zostawiając swoje ślady w pyle odległej planety.
Powoli zszedłem szerokimi schodami ku szerokiej bramie.
Wyliczyłem, że mam mniej więcej dziesięć minut, nim Szejn zacznie się niepokoić – w końcu mogło mnie coś zatrzymać.
Wymarłe miasto – takie było pierwsze wrażenie.
Każde miasto, nawet śpiące, wydaje jakieś odgłosy. To milczało.
Na niebie nie było ptaków, owadów, balonów, samolotów, smoków, jednym słowem nic, co bywa na prawdziwym lub bajkowym firmamencie.
Ten świat z pewnością nie był bajkowy. Emanował realnym złem jak pełznąca powoli żmija.
Przez bramę stadionu wyszedłem na pusty, pokryty spękanym asfaltem plac. Na drewnianych słupach wisiała przekrzywiona tablica rozgrywek Pucharu ZSRR w piłce nożnej, gdzie pierwsze miejsce zajmowała figurka piłkarza z dykty, w czerwonej koszulce i niebieskich spodenkach. Pod nią widniał napis „CDKA Moskwa”. Drugi stopień na schodkach ludzików z dykty zajmował gracz z drużyny „Dynamo Leningrad”.
A więc byłem na Ziemi. Czy może to świat równoległy, w którym czas znacznie się opóźniał?
W oddali widać było inne budynki, ale nie chciałem iść przez tak ogromną odsłoniętą przestrzeń. Wróciłem pod dach stadionu i wszedłem w jeden z korytarzy. Za jakimiś drzwiami dało się słyszeć głosy.
Szybko je zlokalizowałem. Brzmiały niewyraźnie, nic nie mogłem zrozumieć, jak w męczącym śnie. Przysunąłem się do drzwi, próbując wsłuchać się w sens słów. Ale w żaden sposób nie mogłem wejść w melodię zdań...
Wtedy z tyłu – jak mogłem tak się dać podejść? – rozległ się spokojny głos:
– Co ty tu robisz, Garik?
Musiałem podskoczyć albo jakoś inaczej wyrazić strach, bo Aleksandra się roześmiała. Szczerze i bez złości.
Miała na sobie skórzaną turecką kurtkę i wytarte dżinsy. Była krucha i chłopięca. Takie kobiety lubią opowiadać, że w szkole nigdy nie miały przyjaciółki i zawsze biły się z chłopakami. Ale to tylko część prawdy. Zazwyczaj wynika to z faktu, że one wcześnie dojrzewają, szalenie ciągnie je do chłopców i dlatego udają ich kumpli. W rzeczywistości im to niepotrzebne, ale z czasem może wejść w nawyk i do sześćdziesiątki noszą dżinsy i krótkie włosy.
– Przecież powinieneś być tam! – Wskazała pole bitwy na dole.
– Chciałem popatrzeć, jak wam się tu żyje – powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał naturalnie.
– Kłamiesz. Stamtąd jeszcze nikt żywy nie wyszedł. Trzeba będzie Rustemowi powiedzieć.
– Nie trzeba.
– Dlaczego? Skoro pojawiła się jakaś droga z dołu, to za tobą może się przywlec diabli wiedzą kto.
Trzymała ręce w kieszeniach kurtki, ale nie miała w nich ani noża, ani pistoletu – najwidoczniej życie na górze było znacznie spokojniejsze niż na dole.
– Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam. Najwidoczniej taka już twoja rola – ratować mnie.
– Nie mam zamiaru cię ratować. Już wołam ludzi.
– Zdążysz. – Próbowałem ją zahipnotyzować, ale nic z tego. Wiedziała, że przed nią stoi Garik Gagarin, nikt inny. Kiepski ze mnie hipnotyzer. Udaje mi się tylko z tymi, którzy nie są przygotowani na spotkanie ze mną.
– Nie boję się – powiedziała Aleksandra.
– Chwała Bogu!
– Od razu się domyśliłam, że cię nasłali.
– A ja i tak nie wiem, co to wszystko znaczy. Opowiedz mi.
– Zwariowałeś? Jak ci opowiem, nie pożyję nawet trzech minut. Głosy zbliżyły się do drzwi.
– Uciekaj! – wyszeptała Aleksandra. – Uciekaj, do cholery! Runąłem korytarzem i zanurkowałem w pierwsze napotkane uchylone drzwi. W tym momencie z pokoju wyszli ludzie i usłyszałem, jak ktoś spytał:
– Nie idziesz? Już rozkładają.
– Znudziło mi się to siedzenie – odparła Aleksandra.
– Wkrótce pojedziemy do domu.
– Oby jak najszybciej.
– Coś nie ma w tobie żyłki hazardzisty. Zazwyczaj baby są większymi hazardzistkami niż mężczyźni.
– Pierwsze słyszę.
– A gdzie jeńcy?
– Do Ritki ci się zachciało? Przysunąłem się do drzwi.
– Nie twoja sprawa.
– Słuchaj, nie kłam. Masz mercedesa? Masz domek?
Nie powiedziała o mnie ani słowa. Nie łudziłem się, że to zasługa mojego uroku. Widocznie Aleksandra miała w tym jakiś swój interes. A może jej rozmówca nie wchodzi w krąg zaufanych ludzi?
Lepiej spełnię prośbę Szejna i przeprowadzę go. Bez sprzymierzeńca jakoś nudno.
Rozmowa w korytarzu umilkła. Albo Aleksandra odciągnęła rozmówcę, albo weszli do jednego z pokojów.
Uchyliłem drzwi.
W korytarzu było pusto.
Poszedłem szybko w stronę pokoju numer czterdzieści sześć, starając się nie biec – pracownicy mogą się spieszyć, ale chyba nie ganiają po korytarzach.
Pokój numer czterdzieści sześć miał przedsionek. Prawe drzwi były zamknięte, lewe dały się otworzyć. Klamka była wyłamana, jakby ktoś zapomniał klucza i nawet nie pomyślał o wezwaniu ślusarza.
Pokój wyglądał zwyczajnie, nieciekawie. Mogła mieścić się tu księgowość albo dział kadr. W końcu na każdym stadionie pracują ludzie.
W pokoju stały dwa biurka, jedno ciężkie, z ciemnego drzewa, na którym stał kałamarz uwieńczony niedźwiedziem z brązu; na drugim, zwyczajnym, uczniowskim, leżało grube szkło przyciskające kalendarz na rok 1981 i polaroidowe zdjęcie nieładnej kobiety z niemowlęciem na kolanach.
Okno wychodziło na pustkę przed areną. Przesuwałem tępo wzrok z biurka na okno i zastanawiałem się, gdzie może być przejście do tamtego świata. Kancelaryjna szafa, mimo że była jedynym miejscem, w którym dałoby się cokolwiek schować, jakoś umknęła mojej uwagi. Dopiero gdy otworzyłem jej drzwiczki, przypomniałem sobie, że przecież hrabia mówił mi o tej szafie.
Wewnątrz było ciemno, tylną ściankę zasłaniała sięgająca do samej podłogi zasłona, a raczej wielka brudna szmata, tło ze spektaklu „Katedra Notre Damę”; scena pierwsza – dzielnica nędzarzy.
Odsunąłem zasłonkę i zrobiło się jaśniej. Tam były drzwi do świata wojny.
Hrabia nie wspominał, jak je otworzyć, ale domyślałem się, że nie będę potrzebował żadnych specjalnych przyrządów. Nacisnąłem pośrodku i drzwi prysły niczym bańka mydlana – przezroczysta błona przestała istnieć, otwierając przede mną świat pola bitwy. Poczułem falę zapachów życia i śmierci. Tutaj, na stadionie, nie było żadnych zapachów.
Postanowiłem rozejrzeć się, nie przechodząc przez drzwi.
Na mój widok hrabia Szejn, ukryty za stertą kamieni, wstał, uśmiechając się przy tym głupkowato, jak człowiek ułaskawiony carskim dekretem w momencie, gdy już zarzucono mu pętlę na szyję.
Nie był sam.
Obok niego leżał skurczony z bólu człowiek owinięty w przesiąknięte krwią bandaże. Wydał mi się znajomy, ale nie byłem pewien, miał na sobie posrebrzaną maskę.
– Ciebie tylko po śmierć posłać – warknął Szejn.
Jego twarz, ocieniona krótkimi ciemnymi włosami, wydawała się biała jak płótno.
– Jestem tu pierwszy raz – powiedziałem. – Przepraszam za zwłokę.
– Pomóż mi przeciągnąć ciało – polecił gniewnie.
– Kto to?
– Pomóż mi, do licha! Nie rozumiesz, że w każdej chwili mogą nas nakryć?! Może już nakryli. Zawsze obserwują drzwi.
Chwyciłem rannego pod ręce, wywiadowca wziął go za nogi. Człowiek jęknął. Przeciągnęliśmy go przez szafę do pokoju. Szejn upewnił się, że błona znowu zarosła drzwi – ze strefy walk już się tu nikt nie dostanie.
Zdjął z rannego maskę. To był Kania.
– Czemu pan go tu przyciągnął?
– Załóżmy, że nie chciałem, by ostatni weteran zmarł w niesławie. Jawne kłamstwo, nigdy przedtem nie zauważyłem w nim ani krzty altruizmu.
Szejn zmęczony siadł obok nieprzytomnego Kani na podłodze.
– Proszę siąść na krześle.
– Odzwyczaiłem się. Tak mi dobrze. Zaraz odpocznę... A już myślałem, że zabłądziłeś albo cię złapali. I powiesz im, kim są twoi pomocnicy.
– Nie mam pomocników.
– Łatwo to mówić w wesołej kompanii, ale my umiemy wyciskać z ludzi zeznania.
– Ma pan tu przyjaciół?
Szejn odpowiedział pytaniem:
– Spotkałeś kogoś? – Musiał wyczuć moje wahanie, bo dodał: – Mnie nie musisz się bać, chyba udowodniłem, że nie zdradzę.
– Może nie miał pan dotąd okazji?
– Okazja zawsze się znajdzie – uśmiechnął się.
– Kania potrzebuje prawdziwej lekarskiej pomocy – zauważyłem.
– Na pewno. Ale nie bój się, jest żywotny. Wszyscy weterani tacy są. Wypracowaliśmy tę żywotność miesiącami walk. Zazwyczaj giną nowicjusze. Jeśli przeżyłeś na froncie dwa miesiące, masz coraz większe szansę, że pożyjesz długo. Aż do śmierci. To kogo tu widziałeś?
– Rozmawiałem z Aleksandrą – przyznałem się. – Ale, o ile zrozumiałem, nie doniesie na mnie.
Szejna to imię nie zdumiało.
– Po co miałaby na ciebie donosić? Komu?
– A z kim tu jest?
– Z wodzami ruchu kombatantów – odparł prawie poważnie. – Przybyli tu, bo chcą być obecni na widowisku. Nachapać się na nim.
– Aleksandra?! Jest tu z Porejką?
– Załóżmy, że tak. Czułem, że znowu skłamał. – I co teraz?
– Teraz chciałbym cię o coś prosić. – Wstał z trudem, przytrzymując się ręką ściany. – Ciężkie tu powietrze – wyjaśnił. – Wykańcza ludzie w pół roku... Co to ja...? Aha, proszę, posiedź chwilę z Kanią. Nie chcę, żeby ktoś go tu zabił.
– A pan?
– Ja się zorientuję, gdzie są ludzie, z którymi muszę się zobaczyć w naszym wspólnym interesie.
Nie podobał mi się taki obrót sprawy. To wyglądało na pułapkę. Każdy, kto tu wejdzie, może mnie wziąć gołymi rękami. Ale przecież nie mogłem krzyknąć: „Niech mnie pan weźmie ze sobą, niech mnie pan nie zostawia!”.
Stałem pośrodku pokoju, Kania leżał na ziemi obok mnie, zasłonięty biurkiem przed niepożądanymi oczami od strony drzwi.
Usłyszałem, jak kroki Szejna oddalają się korytarzem.
Głupia sytuacja. Zamiast robić zwiad, węszyć i zdobywać informacje, stałem się zabawką w rękach człowieka, którego celów nie znałem.
Żeby nie tracić czasu, zająłem się Kanią, który ranny i wycieńczony jeszcze bardziej przypominał drapieżnego ptaka. Jego twarz pociemniała i zapadła się, nos, lekko zagięty w dół, wyglądał jak dziób.
Wyjąłem z szafy kapelusz i położyłem mu pod głowę. Nic innego, co mogłoby zastąpić poduszkę, nie znalazłem.
Kania był rozebrany do pasa, zamiast bandaży lekarze użyli niezbyt czystych szmat, ale z braku czystszych niewiele mogłem zrobić. Niektóre opatrunki poprawiłem, jeden zawiązałem na nowo.
Ranny pewnie poczuł ból, bo otworzył oczy. Poznał mnie.
– Griszka mnie tu przyciągnął? – spytał cicho.
– Nie wiem. Wywiadowca, hrabia Szejn.
– Griszka – powiedział Kania. – Kiedyś go znałem, dawno temu. Ale ciągle nie mogę sobie przypomnieć. Skąd w mojej pamięci taki bałagan? Dwie pamięci, dwa życia...
– Dlaczego Griszka?
– Gdzieś kiedyś był Griszka. Nie rozumiesz?
– Rozumiem.
– Szkoda, że mnie nie zabili. Widziałeś, co potwory zrobiły z Nadin?
– Jesteś pewien, że to było naprawdę?
– A ty nie? – Jego spojrzenie stało się ostre i przytomne.
– Nie.
– Dlaczego?
– Kto i po co przyszedł do szpitala z kamerą? Czy to nie dziwne, że potwory ani razu się nie odwróciły i nie zauważyły, że ktoś je filmuje?
Kania zastanawiał się, ale nic nie powiedział. Podszedłem do drzwi, uchyliłem je i wyjrzałem na korytarz. Pusto.
– Strasznie chce mi się pić – sapnął Kania. – Dobrze tego gada ciachnąłem?
– Wspaniale. Ale czy to zgodne z regułami? Można się wtrącać do walki, jeżeli nasz rycerz już zginął?
– Dlaczego nie?
– Bo przeciwnik jest zmęczony.
– Kto by o tym myślał! – prychnął Kania. – Przenieś mi wody.
– Szejn prosił, żeby cię pilnować.
– Nic mi nie będzie. Jak przyjdą, i tak mnie zabiją, czy z tobą, czy bez ciebie. A Szejn mnie nie wyda. Jestem mu potrzebny.
Uwierzyłem. To było podobne do Szejna – niósł rannego, ryzykował, bo miał w tym interes.
– Dobrze. Pójdę zobaczyć, gdzie tu może być woda. Wyszedłem na korytarz. Kania miał rację. Stanie nad nim tylko zwiększało ryzyko. Jeśli ktoś przypadkiem zajrzy do pokoju, nie zauważy leżącego na ziemi człowieka.
Szedłem spokojnie, czapka pracownika i pewność siebie powinny wystarczyć, bym się nie rzucał w oczy.
Skąd wziąć wodę? Może z toalety?
Doszedłem do głównych schodów, szerokich, ze ściosanymi betonowymi stopniami.
Korytarz nadal był pusty, ale była to inna pustka niż pół godziny temu. Panowało w niej jakieś ożywienie. Niewidoczni, choć wyczuwalni ludzie przebiegali sąsiednimi korytarzami, przekrzykiwali się i brzęczeli naczyniami.
Może to był czas obudzonych cieni?
Ale oto realne głosy, niezbyt głośne, lecz wyraźne.
Zatrzymałem się w miejscu, w którym korytarz przecinał główne schody. Nieco wyżej był już placyk przed balkonem.
Z dołu powoli szła grupa ludzi ubranych różnorodnie, ale z jednakową pogardą dla zdrowego rozsądku.
Początkowo widziało się ludzi. Ubranych ludzi. Gdy się im bliżej przyjrzałem, uświadomiłem sobie, że kostiumy pochodziły z garderoby prowincjonalnego teatru cierpiącego na poważne braki w zaopatrzeniu.
Na przedzie szedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w długi senatorski płaszcz z purpurową lamówką i czarny cylinder pamiętający znacznie lepsze czasy. Na gołych chudych nogach, zasłoniętych do kostek płaszczem, miał sandały, ale nie rzymskie, lecz takie, jakie nosili letnicy pięćdziesiąt lat temu – widziałem na jakimś starym filmie.
Człowiek ten zbliżał się i powoli kręcąc małą główką, obrzucił uważnym wzrokiem otoczenie. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest bardzo stary. Tylko udaje mężczyznę w średnim wieku. Dawno temu stracił swój wiek, pozostał w czasie, który minął bezpowrotnie.
Metr za nim kroczyło trzech innych mężczyzn, których nazwałem umownie senatorami. Jeden miał na sobie kamizelę szambelana, zapewne z „Anny Kareniny”, i szkocki kilt, dwóch pozostałych ubrało się w znoszone czarne fraki i wiekowe kalesony.
Za nimi podążało kilku pracowników w takich samych czapkach jak moja, z kindżałami za pasem. Wyglądali wojowniczo, na szczęście tylko na pierwszy rzut oka. Oni również należeli do grupy przebierańców.
Cała ta procesja zmierzała w stronę balkonu.
Na opustoszałych schodach pojawił się Jednooki Joe. Po raz ostatni widziałem go w wagonie chłodni, gdzie zapewne grał rolę barana, którego wpuszcza się do rzeźni na czele stada owiec. Idzie, odwraca się i mówi owcom: „Widzicie, jestem tutaj i żyję, nic złego się wam nie stanie”.
Senatorzy podeszli do głównego wejścia na balkon. Pracownicy otworzyli drzwi i przebierańcy szli bardzo powoli, z trudem. Wchodzenie po schodach musiało ich wykończyć, zapewne winda nie działała. Nie byli bardzo starzy, przynajmniej nie wszyscy, ale wydawali się matuzalemami. Nie rozmawiali ze sobą, jakby wszystko zostało powiedziane bardzo dawno temu.
Jednooki Joe nie miał zamiaru iść za nimi. Zatrzymał się w połowie schodów, gdzie rozchodziły się korytarze, i zapalił papierosa.
Skąd wziąć wodę?
Jakiś pracownik szedł po schodach, niosąc tacę z butelkami. Napoje dla senatorów. Poszedłem za nim. Joe zerknął na mnie, ale sprawiłem, że mnie nie poznał. Ponieważ nie spodziewał się mnie tu zobaczyć, poddał się hipnozie. Uwierzyłem teraz, że Aleksandra mnie nie wydała. Tylko jeszcze nie wiedziałem dlaczego.
Wszedłem na balkon. Ciekawa sprawa, nic prócz czapki nie wskazywało na to, że jestem tutejszym pracownikiem. A mimo to wszyscy, których spotykałem, nawet bez mojej ingerencji widzieli we mnie jedynie pracownika.
Mój „kolega” rozstawiał na stole butelki. To była woda Essentuki. Zazwyczaj staram się jej nie kupować, bo zdarzają się partie z wodą słoną, a nawet siarkową. Ale rannemu smak będzie obojętny.
Wyciągnąłem rękę po butelkę i wtedy pracownik, nie odwracając głowy, powiedział:
– Za wcześnie na roznoszenie, zostaw.
Postawił ostatnią butelkę na stole i wyszedł, machając tacą.
Senatorzy rozsiedli się w fotelach. Przed nimi była bariera balkonu i wiedziałem, że gdyby przez nią przeskoczyć, można spaść prosto w nasze okopy.
Ale oni nie odczuwali potrzeby skakania czy choćby spoglądania w dół. Przed nimi znajdował się wielki, trzy na cztery metry ekran: ogólny widok frontu, z obu stron.
Oprócz tego przed każdym senatorem był monitor komputera. Po niektórych biegł tekst, na innych widniały powiększone fragmenty pola bitwy.
Zobaczyłem obserwatorów tej wojny.
Miałem ochotę podejść bliżej i popatrzeć, jak tam mój pluton, czy Kim jeszcze żyje. Wydało mi się nawet, że widzę moją jamę i Mordwina.
Nagle jeden z senatorów się obejrzał. Poczuł moją obecność. Przeszył mnie ostrym czarnym spojrzeniem zatopionych w czaszce pod brwiami oczu i czy widząc we mnie niebezpieczeństwo, czy też chcąc się pozbyć natrętnej muchy, machnął na mnie cienką ręką – rękaw chałata zsunął się do ramienia, ukazując żyły.
Wziąłem dwie butelki i wyszedłem.
Na korytarzu nikogo nie spotkałem, słyszałem tylko głosy w jednym z pomieszczeń.
Otworzyłem nasze drzwi i cicho powiedziałem:
– To ja. Nie bój się, Kania.
– Nie boję się.
Przysiadłem obok niego. Ciężko dyszał, czoło pokrywał mu pot, bandaż na piersi napuchł od krwi.
– Wodę przyniosłeś?
Otworzyłem kapsel o ucho niedźwiedzia na biurku. Kania pił z butelki.
Nie pozwoliłem mu za dużo pić. Powiedziałem, że postaram się jeszcze raz go zabandażować, żeby się nie wykrwawił.
– Dobra, Siwy. Muszę wstać i zrobić to, co do mnie należy. Nic więcej nie wyjaśniał.
Zrzuciłem kurtkę i ściągnąłem podkoszulek (co prawda, nie pierwszej świeżości, ale innych materiałów na bandaże nie miałem) i podarłem go.
– Co tu jest? – spytał Kania.
– Nie byłeś tu wcześniej?
– Nawet nie wiedziałem, że miasto jest z tej strony. Przecież powinno być z tyłu.
– To inne miasto.
Trudno mu było mówić, zamknął oczy. Zacząłem rozwijać jego byle jak zawiązane bandaże.
– To konowały, nie lekarze – rzekł Kania.
– Myślisz, że tu potrzebni są lekarze?
– Jeśli nie można postawić człowieka szybko na nogi, jeśli nie będzie mógł walczyć, pomagają mu szybko zejść. Wiem to.
– A więc uznali, że ty...
– Ze mną wszystko w porządku, wygrzebię się. Daj mi jeszcze wody. To essentuki?
– Pamiętasz?
– Essentuki pamiętam.
– Szejn mówi, że z czasem ludzie przypominają sobie coraz więcej, dlatego się ich usuwa.
– Griszka ma rację. Jeśli zacząłeś sobie coś przypominać, jesteś skazany. Szundaraj też sobie przypominał.
– Wierzysz w miasto, którego bronisz?
– Już w nic nie wierzę. Została mi tylko złość... Co robisz?
Musiałem go podnieść, żeby rozwiązać bandaże, które nie powstrzymywały upływu krwi i nie zasłaniały rany, tylko wrzynały się w nią, skręcone jak kabel.
– Wytrzymaj – poprosiłem. – Chcę jak najlepiej.
– Wszyscy chcą jak najlepiej. Nawet jak ze mnie robią szaszłyk, też chcą, żeby był jak najlepszy.
– Spróbuj powstrzymać się od aforyzmów. Chyba nie masz zamiaru zostać politykiem?
– Mam sprawę do załatwienia, dlatego wytrzymam. Potem będę mógł odejść w siną dal.
Bandaż własnej produkcji słabo nadawał się na opatrunek i efekt był tylko trochę lepszy od stanu poprzedniego.
– Nie wiedziałeś, co cię tu czeka? – spytałem.
– Nadal nie wiem – odparł Kania.
– Widziałem ich.
– Kogo?
– Tych, którzy nas obserwują.
– Niech sobie obserwują – mruknął Kania. – Ale jeśli Griszka ma rację, to ja im jeszcze pokażę, zanim się poddam. Dużo ich jest?
– Gospodarzy jest kilku, prócz tego obsługa i ochrona.
– Poradzimy sobie.
– Powiesz mi, jaki masz problem?
Próbowałem zdobyć jego zaufanie, wmawiając, że jestem jego jedynym przyjacielem. No, w każdym razie nie byłem jego wrogiem.
– Niech ci opowie Griszka – odparł Kania po długiej przerwie. – Obiecałem mu, że będę milczał.
– Dobra, nie chcesz, to nie – nie ukrywałem, że jestem urażony jego odmową.
– To jest związane z Nadin. Griszka mówi, że ona żyje. Że tamto było zainscenizowane.
Może Szejn miał rację. Ale w takim razie po co ciągnął rannego, niemal unieruchomionego człowieka do dyspozytorni wojny? Żeby się przekonał, że Nadin jest cała i zdrowa?
Któryś z nich kłamał.
– A jak macie zamiar... jak chcesz to sprawdzić?
– Oni coś wymyślili. – Kania lekko się uśmiechnął. Osłabł tak, że leżał bez ruchu, plackiem na ziemi.
Wrócił wywiadowca.
– Jak tam? – spytał, zamykając szczelnie drzwi.
– Tak sobie – odpowiedziałem. – Krwawi, przyniosłem mu wodę.
– To już nie mógł wytrzymać? Skąd wziąłeś mineralną?
– Z balkonu.
– Przecież prosiłem, żebyś nie wychodził! – Szejn był zdenerwowany.
– Miałem czapkę, poza tym nikt nie zwraca uwagi na pracowników.
– I co, przyjdzie? – nie wytrzymał Kania.
– Nie. Zamknęli ich. Nie jest sama. Trzeba poczekać.
– Nie mogę długo czekać. Wykrwawię się. Wywiadowca tupnął nogą jak rozzłoszczone dziecko.
– Po jaką cholerę cię tu ciągnąłem? Po co mi jesteś potrzebny?
– To mnie właśnie zastanawia.
Kania mówił powoli, starając się nie tracić sił na słowa. Nawet głową nie ruszał.
– To wytrzymaj – powiedział Szejn i niespodziewanie, bez słowa, jakby się bał, że będziemy go zatrzymywać, wyskoczył z pokoju. Był niemal w histerii.
– Poczekamy – rzekł Kania. Powoli odwrócił głowę w moją stronę i nagle mrugnął. – Daję ci zadanie. Jako dowódca roty swojemu sierżantowi. Idź i sam się zorientuj. Nie ufam Griszce.
– Skąd go w ogóle znasz?
– Coś nas łączyło... ale zapomniałem co. Wiele zapomniałem. Ale najważniejsze pamiętam.
W jego głosie zadźwięczała groźba. Miał nadzieję, że wyzdrowieje i zaprowadzi porządek w tym życiu.
Jego życzenie pokrywało się z moimi planami. Im dłużej się kryję, tym gorzej dla operacji i dla mnie. Jestem całkowicie zależny od Szejna, a on mi się nie podoba. Kani też.
Z korytarza dobiegł brzęk, który przeszedł w ryk syreny.
Nozdrza Kani zadrgały jak u konia kawalerzysty.
– Czas boju! Żeby tak popatrzeć...
– Jakaś krótka była ta przerwa – zauważyłem.
– To idzie seriami. Cztery czasy boju, potem dłuższa przerwa. Inaczej ludzi by nie wystarczyło. Wszystko mają wyliczone.
Budził się w nim światopogląd w ramach narzuconych dogmatów. W świadomości Kani przemieszało się wyzwolenie od wszczepionej pamięci i jej nacisk.
– Znajdź Nadin – poprosił. – Pytaj, kogo się da. Powinni tu być nasi, weterani. Są wszędzie, Rosja to wielki kraj, zawsze gdzieś walczy. – Oddychał płytko i szybko.
– Idę.
– Prędko wracaj – powiedział Kania. – Chciałbym obejrzeć do końca.
Wróciłem na balkon.
W drzwiach nikt mnie nie zatrzymywał. Ekran był włączony. Co za widok! Plan gólny, potem zbliżenie pola bitwy.
Żeby nie wyróżniać się spośród pracowników, cofnąłem się do stołów z napojami i zakąskami, na które nie było chętnych. Senatorzy skupili się na bitwie.
Nie od razu zauważyłem, że moi ziomkowie też się tu zebrali, w odległym końcu balkonu. Pomiędzy nimi i senatorami był pas neutralny.
Oni też mieli ekran. Jeden dla wszystkich. Na szerokim parapecie balkonu leżały kartki papieru, na których coś notowali.
Wtedy zrozumiałem, co to oznaczało – to były wyścigi, hipodrom!
Siedzi Porejko, gruby generał, Rustem, Jednooki Joe, Dmuchawiec i Aleksandra... Mojego wywiadowcy nie ma.
Aleksandra mnie zauważyła. Dziwne, że tylko ona zwracała na mnie uwagę, dla pozostałych nie istniałem. Wstała i ruszyła w moją stronę. Mijając mnie, rzuciła:
– Idź za mną.
Zatrzymaliśmy się na korytarzu, w pewnej odległości od wejścia. Nikogo tu nie było, wszyscy z największą uwagą obserwowali tamten zamknięty świat, zaczynał się czas boju.
– Po co się tu kręcisz?! – naskoczyła na mnie Aleksandra. – Postoisz jeszcze z pięć minut i ktoś cię w końcu pozna. Czego ty od nich chcesz?
Aleksandra
Ten milicjant (byłam pewna, że to nie wywiad, nie FSB, ale właśnie milicja) już mi się znudził. W końcu wpadnie.
A szkoda, chłopak jest w porządku, tylko całkiem nie ma pojęcia, przeciwko jakiemu systemowi się zwrócił.
Dawno mogłam sypnąć go Porejce, który tylko cudem jeszcze go nie zauważył, ale nie sypnęłam – instynktownie zbierałam sobie sprzymierzeńców.
Obiecałam Szejnowi, że wezmę go ze sobą.
A teraz przestawałam wierzyć, że ich wypuszczą. No, tych z centrali senatorowie nie ruszą, są przecież dostawcami mięsa armatniego. Ale mnie, Porejkę, a tym bardziej Jednookiego Joe mogą spokojnie zrzucić na dół. Miechowsk już obrobili, teraz pójdą na Kostromę albo Biełoziersk.
Chociaż nie, nie zatrzymają nas tutaj – muszą utrzymywać dobre stosunki z dostawcami. Gdyby dzisiaj złapali Porejkę, jutro wiedzieliby o tym wszyscy dostawcy, a bez „Związku Weteranów – XX wiek” ludzi nie zdobędą, mowy nie ma. Czyli zaproszenie tutaj należy traktować jak wycieczkę. Nagrodę.
Porejko dostał siedem tysięcy dolców. Nie wytrzymał, żeby się nie pochwalić.
Ile w takim razie dostali generał i Rustem?
Zresztą nieważne. Najważniejsze to wyciągnąć Witię. Może już nie żyje? Griszki ciągle nie ma... A jak wykorzystać tego... Garika? Ile można mu powiedzieć? Ile zrozumie? Poddali go obróbce razem z pozostałymi, ale wygląda na to, że niczemu nie wierzy. Takich powinni zabijać na miejscu, Griszkę zresztą też.
– Po co się tu pętasz? – spytałam ze złością, gdy wyciągnęłam tego wścibskiego milicjanta na zewnątrz. – Postoisz tak z siedem, osiem minut i w końcu ktoś cię wypatrzy. Czego tu szukasz?
Jaki on prostoduszny, oczy mu błyszczą, miły facet, można powiedzieć – z humorem.
– Chcę wrócić – powiedział. – Wiesz, że nie trafiłem tu z własnej woli.
Niewiele o nim wiedziałam. Może rzeczywiście ściągnęli go tu siłą?
Nasi mają z tymi tu umowę. „Związek weteranów – XX wiek” dostarcza im mięso armatnie, czyli nikomu niepotrzebnych weteranów i za każdego dostaje tysiąc baksów. Dostawę na miejsce i likwidację tamci biorą na siebie. A miejscowe wydziały za organizację i współpracę otrzymują jednorazowo. To mi mój łysolek wyjaśnił. Słabi faceci strasznie chcą, żeby ich w łóżku szanować. Pojęcia nie mam, po co im to potrzebne. I zawsze chcą, żeby ich szanować za to, czego akurat nie mają. Jak który ma krótkiego, chce, żeby go traktowali jak rozpłodowego buhaja; głupek – żeby widzieli w nim Karola Marksa. Mój opiekun chciał jednego: żeby go szanowała i poważała każda dziwka w państwie. A ja już się mogę uważać za jedną z nich. I pomyśleć, że chciałam zostać botanikiem albo paleontologiem, książki czytałam!
Skoro Porejko albo generał mają umowę i płacą od głowy (albo grupy), to trzeba zbierać bierwiona – tak się ich nazywa w oficjalnej dokumentacji: „Przesyłam pociągiem osiemnaście bierwion najwyższej jakości”.
Zawsze mają bierwiona najwyższej jakości. Zresztą ci tutaj nie zgłaszają pretensji. Kilku bohaterów zawsze się znajdzie. Najpierw poddaje się ich obróbce, potem i tak wszystkich wybiją. Póki jest łączność, będą ludzie.
Wcale bym się nie zdziwiła, że do chłodni wsadzają nawet tych, którzy nie mają na to ochoty – dla równego rachunku. Pod narkozą. A jak inaczej by się tu Ritka znalazła?
– Nie wierzę ci – powiedziałam Garikowi. – Ale to twoja sprawa. Żyj.
– A jak wrócę? – spytał. – Do środka, w wojnę?
– Jak wrócisz? Przecież tam jest ochrona! Pilnują wyjścia. Bez przepustki... na widoku? Nie, to nie przejdzie.
Wcale się nie zdenerwował.
– Czyli wiesz, jak i kiedy wracamy do domu? – spytał z prostodusznością idioty.
O czym mu oznajmiłam, z równą prostodusznością.
Garik się nie obraził. Wolał nie ryzykować.
Teraz miałam już kilku chłopaków, zależnych ode mnie z różnych przyczyn. Pół roku temu nawet o tym nie marzyłam.
...Pół roku temu przyjechałam do Witii do Rybińska.
Nie chciałam do niego jechać. Jak się ludzie rozstają, to szlus. Co to, czy ja nie mogę bez niego żyć?
Moja sprawa.
Już wyjaśniam. Byłam studentką. Pierwszy rok, instytut pedagogiczny. Pochodzenie proletariackie. O zamążpójściu nie myślałam, strzegłam cnoty. I wtedy pojawił się Witeczka. A on – już taki babski pech – to jeden z tych, których ciągle nosi, którzy nie umieją być pożyteczni dla społeczeństwa.
Los zetknął nas na Krymie, w domu wypoczynkowym Czerwony Wodospad. Wtedy wszystko było czerwone, wodospady nie stanowiły wyjątku. Widzicie to – wodospad plujący krwią! Witeczka nie był przystojniakiem, ale miał w sobie to coś. Wzięło mnie. No, miałam wtedy dziewiętnaście lat, żadnego doświadczenia życiowego. On też nie był obojętny. Nie, poważnie, kochał mnie. Przecież w życiu najgorszego łajdaka bywają jasne strony, prawda? On nawet nie był łajdakiem – zwyczajnie, lekkomyślny gówniarz. A mnie padło na mózg. I któregoś dnia on się wygadał, że wybiera się na Naddniestrze, bo tam dobrze płacą za krew. Nic wtedy o polityce nie wiedziałam, płacą to płacą. I mój Wiktor, rycerz w złocistej zbroi, zmywa się na to Naddniestrze, którego nawet na mapie nie znajdę, a mnie ze sobą nie bierze.
Co robi w takiej sytuacji narzeczona dekabrysty? Czytaliście? I ja czytałam. Zapominam o początku semestru, pędzę do Tyraspolu, żeby znaleźć pracę jak najbliżej ukochanego.
A tam wojna i strzelają.
Jak najbliżej Wiktora – więc szpital polowy. Powinna być przecież jakaś Marusia sanitariuszka? Pewnie po mojej cnocie zostałoby tylko wspomnienie, ale chroniła mnie wielka miłość. Wiktor był obok.
Śmieszna sprawa – podczas wojny zawsze mnożą się legendy i przesądy. U nas wszyscy łapali „białe pończoszki”, piękne dziewczyny, snajperki, Litwinki, widocznie Litwa okazała niewierność naszemu Związkowi. Było lato, kupiłam białe pończochy – no co, sprzedawali, i to niedrogo. Złapali mnie ochotnicy ze Stawropola. Opowiedzieli, co ze mną zrobią. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, jak źle być kobietą na wojnie. O takich rzeczach nie chce się gadać i nie ma po co. Ale ja to opowiadam sobie.
Przed rozstrzelaniem za rzekome zabójstwo ich dowódcy i innych świetnych chłopaków, Kozaczkowie postanowili przepuścić mnie przez cały pluton.
Często ogląda się na filmach, że ratunek przybywa, gdy bohater położył już głowę na pniu, ale nie zdążył się jeszcze przestraszyć.
Ja zdążyłam się przestraszyć na całe życie.
Wiktor przygalopował, gdy kilku bohaterów zdążyło już zaspokoić swoje szlachetne porywy. A najgorsze było to, że i tak mnie nie uratował, bo Kozaczkowie, odważni na tyłach, posłali Wiktora do diabła, oświadczyli, że już oni lepiej wiedzą, kto jest „białymi pończoszkami”, a kto bohaterkami frontu medycznego. Widocznie spodobało im się moje młode ciało, byli spragnieni moich „pieszczot”.
Nie uratował mnie Witia, lecz nasz chirurg Gurgen, który od dawna do mnie startował. Ale po tym wydarzeniu odczepił się raz na zawsze. Chyba miał poważne zamiary, może nawet chciał się żenić, a tu mu dziewczynę Kozacy spaskudzili.
Wiktor zachował się w porządku. Zwłaszcza gdy zaszywali mu gębę rozprutą w walce o moją cześć. Powiedział, że się ze mną ożeni, ja powiedziałam, żeby najpierw zdezerterował. Ale on był bohaterem, nie mógł porzucić kumpli ratujących towarzysza Smirnowa przed mołdawskimi ciemięzcami. Pojechałam do mamy, do Saratowa. Przeklinać swój los.
Wiktor przycwałował za mną. Pobraliśmy się. I żyliśmy razem pół roku, zanim mięso armatnie nie zaczęło być potrzebne na Księżycu. O Księżycu to taka przenośnia. Powiedziałam wprost: Żebyś ty jeszcze bronił ojczyzny przed faszystami. A kogo ty bronisz?
Rozgniewał się. Okazało się, że broni ogólnej sprawiedliwości. I tak dalej.
Ale miał przerwę. Wojny w Czeczenii nie pochwalał i nie pchał się tam. Chwała Bogu.
W końcu pojechał do kumpli, do Rybińska. Starczy, mówi, tego klepania biedy. Z uczciwej pracy nie wyżyjesz.
Powiedział, że jest tam praca na jedną taką strukturę.
On mieszkał w Rybińsku, a ja, wierna żona, w Saratowie i z każdym dniem było mi coraz ciężej.
Coś mi się nie podobało, ale co – nie wiedziałam.
Nie pisał. No, ale nigdy nie pisał. I nie dzwonił. Co prawda, nigdy nie dzwonił. Mówił, że pieniądze oszczędza. Ale gdy się o mnie starał, zapominał o oszczędzaniu. Kto go wynosił z pola boju? Kto mu krwawiące rany opatrywał?
No dobrze, żarty na bok. Męczę się, zaczynam podejrzewać, że znalazł sobie inną, nietkniętą, świeżą i pachnącą.
Spakowałam się, pożegnałam z rodziną i przyjaciółmi, i pojechałam do Rybińska.
Wiedziałam, że w Rybińsku mieszkał u jakiegoś Walera, miałam adres. Ale u Walera nikt nie otwierał. Że tu mieszkali, nie miałam wątpliwości, puste butelki stały pod drzwiami. Sąsiadki potwierdziły, owszem, mieszkał tu u Walera jakiś Wiktor. Razem gdzieś wyrwali.
Widzieliście na filmach, do czego zdolna jest zakochana kobieta? Może dosłownie przesuwać góry. Spędziłam dwa dni na rozmowach z sąsiadkami i ich kumplami od butelki. Coś niecoś już wiedziałam. Okazało się, że Wiktor razem z przyjacielem Walerym odwiedzali miejscowy „Związek weteranów – XX wiek”. Tam ich odkarmili i obiecali wysłać dalej. Wiktor jednej miejscowej dziwce – piłam z nią martini – wyznał w łóżku, że wkrótce wyjadą zaprowadzać kolejny porządek w kolejnej niepokornej republice. A jak już uzbiera pieniądze, wróci do Aleksandry. Czyli do mnie. To mnie ucieszyło. Dobrze mieć swojego chłopa, ale jeszcze lepiej wiedzieć, gdzie on jest.
Wyruszyłam do miejscowego organu związku weteranów – w końcu też jestem weteranką. Ale postanowiłam nie krzyczeć od progu: „Oddajcie mi męża!”. Najpierw się zorientuję, z kim mój Witia miał do czynienia przed zniknięciem.
W klubie weteranów panowała kompletna cisza i pustka. Siedział tylko jakiś facet, który nic nie wiedział, nic nie widział i nic nikomu nie powie. W końcu jednak wyciągnęłam z niego interesującą informację, jakoby wszyscy, i weterani, i przywódcy, z pół setki luda, wyjechali w niewiadomym kierunku. Gadał, gadał, a ja wiedziałam swoje – kłamie.
Im więcej mówił, tym mi było gorzej. I do dziś nie wiem, czy on znał prawdę, czy nie.
Jeszcze nie wiecie, jaka potrafię być natrętna i uparta. Szkoda, że nie jestem śledczym. Albo dziennikarzem w niezależnej gazecie. Co prawda zastrzeliliby mnie już po kilku tygodniach.
Tego samego dnia wieczorem dostałam się do pokoju związku weteranów – wynajmowali na pierwszym piętrze Domu Kultury Pracowników Żeglugi Rzecznej imienia towarzysza Szczerbakowa. Otworzyłam szafy. Przysięgam, znalazłam tam zdechłą mysz, mnóstwo puszek po piwie i butelek po wódce, a na dolnej półce jakieś papierki. Wśród nich była lista członków tej wspaniałej organizacji, z adresami.
Poszłam po tych adresach – naprawdę zależało mi na znalezieniu Wiktora. A tamtemu stróżowi nie uwierzyłam.
Okazało się, że pod zapisanymi adresami nikt nie mieszka.
Dowiedziałam się też, że niemal wszyscy weterani mieszkający w tym mieście to ludzie samotni i bezrobotni. Czyli nikt ich nie szukał i szukać nie miał zamiaru. Mieli sąsiadów, kumpli od butelki, nawet przyjaciół, ale żadnych krewnych.
Na szczęście wystarczyli mi znajomi – ciekawa rzecz swoją drogą, ile wiadomości można wyciągnąć z ludzi, którzy mają ochotę pogadać z ładną dziewczyną. Nie, nie chwalę się, tak o mnie mówili ludzie niezainteresowani.
Na trzeci dzień dowiedziałam się, że wszyscy zaginęli jednocześnie. Wyszli ze swoich barłogów i zaginęli. Jeden wybierał się na rynek po kartofle, drugi na ryby, trzeci postanowił odwiedzić ciocię na wsi, wszyscy tego samego dnia, o tej samej godzinie.
Zaginionych łączyła przynależność do związku weteranów, w którym podobno otrzymywali – albo i nie otrzymywali – jakieś ulgi i pomoc.
Pomyślałam wtedy, że trzeba iść do miejskiej gazety i opowiedzieć o tym, że pachnie mi to sensacją. Dawniej można było pójść do komitetu rejonowego, a teraz – trzecia siła! Trzecia władza! Tylko diabli wiedzą, jakie są te dwie pierwsze.
Powstrzymała mnie kobieca intuicja. Kobiety są bliżej natury, nie oderwałyśmy się od niej. Mamy zwierzęcy instynkt, miewamy przeczucia, jakie się mężczyznom nie śniły.
No dobrze, mogli wszyscy wyjechać na jakiś letni obóz albo pojawiła się okazja zarobić przy wyładunku wagonów. Przecież nie było w pobliżu żadnej wojny! A jednak czułam, że coś tu nie gra. Że tu „białe pończoszki” siedzą na strychach.
Niestety, Rybińsk nie jest małym miastem. Gdyby był, nie nazywano by go imionami wodzów. Pewien krajoznawca powiedział mi, że Rybińsk zdążył być Szczerbakowem, potem nawet Andropowem, a na koniec znowu stał się Rybińskiem.
Za mały, żeby się w nim zgubić, i za duży, żeby każdy był na widoku.
Prowadząc swoje poszukiwania, starałam się znaleźć ślady „Związku Weteranów – XX wiek” wyżej, w okręgu, w Moskwie. Tydzień później pojechałam do Jarosławia.
Nie ukrywałam, że szukam męża, poza tym byłam weteranką, z dokumentami, nawet z Krzyżem za Obronę Naddniestrza. Jakiś kozacki ataman je rozdawał.
W Jarosławiu znalazłam okręgowy oddział „Związku Weteranów – XX wiek” i spokojnie, prosto z ulicy poszłam się tam zarejestrować.
To było prawdziwe biuro, z sekretarką, która mnie wysłuchała i odparła, że mogę wracać do domu, nie zapisują wszystkich, jak leci. Jej mina świadczyła wyraźnie, że podjęła strategiczną decyzję – nie dopuścić, by mnie przyjęto. Krzyż mogłam sobie schować. Nie przyjmują i już.
Wtedy otworzyły się drzwi. Okrzyki, powitania, objęcia – z podróży służbowej wróciło kierownictwo: generał, świta i zaufany człowiek, towarzysz Porejko. Sekretarka zaczyna piszczeć: „Jak podróż, jak wrażenia?”. Generał krzyczy: „Natychmiast prysznic!”. Porejko: „Natychmiast łaźnia!”.
Oto moja chwila, pomyślałam. Robię krok w stronę generała i pytam:
– Dlaczegóż to weteranów wojen wewnętrznych nie wpuszcza się nawet na próg? Jakim prawem mnie stąd przeganiacie?
Zabrzmiało to bardzo przekonująco.
Tak została przywrócona sprawiedliwość i „Związek Weteranów – XX wiek” zdobył nowego członka, z wykształceniem niepełnym wyższym.
Tego samego wieczoru już siedziałam z kierownictwem przy kolacji. Jak się dowiedziałam, był wśród nich przywódca oddziału w Rybińsku. Teraz już wiem, że to właśnie on wysłał mojego Wiktora na wojnę, z której nie ma powrotu.
Od samego początku zagiął na mnie parol towarzysz Porejko. Ja lgnęłam do działacza z Rybińska, który był homoseksualistą i nie zwracał na mnie uwagi, a Porejko już kombinował, jak by mnie tu ściągnąć do Miechowska w celach wiadomych.
Zapewne był to najbardziej wyczerpujący wieczór w moim życiu. Ale nie dałam plamy.
Po nocy spędzonej na piciu napojów alkoholowych w dawkach nieograniczonych i seksualnych gierkach ze wstrętnymi typami, wiedziałam, że jest jakieś miejsce, gdzie trwa prawdziwa wojna o wyzwolenie klasy chłopo-robotniczej spod dyktatury syjonistów-demokratów. Na tę wojnę wysyła się – oczywiście w tajemnicy – naszych dzielnych chłopców. Tam właśnie walczą weterani, którzy znikli z Rybińska. Na tę wojnę bierze się tylko wybranych ludzi, zazwyczaj nie posiadających krewnych. Tam byli teraz Witia i Waler. Wszyscy oczywiście wrócą. Ale nieprędko.
Niejednokrotnie wyrażałam żywe pragnienie pójścia w ślady chłopaków i znalezienia się na tej wojnie (nie byłam na tyle pijana, żeby przyznać się do znajomości z nimi), ale zaczęto mi klarować, że takie ślicznotki jak ja potrzebne są w szeregach kierowniczych, aby pomagać w trudnej pracy organizacyjnej.
Gdy tylko próbowałam skierować rozmowę na interesujący mnie temat – gdzie toczy się wojna i jak na nią trafić – wszyscy, niezależnie od ilości wypitego alkoholu i stopnia skretynienia, milkli. Czegoś się bardzo bali. Za to narąbani, chwalili się przede mną zdobyczami wojennymi, złotem, drogimi kamieniami i tak dalej. Jakby ograbili sklep jubilera. Okazało się, że najemnikom płacili w błyskotkach. A ja myślałam, że w baksach.
Dowiedziałam się jeszcze jednej ważnej rzeczy: skąd będą brane następne partie ludzi. Otóż między innymi z Miechowska, już za trzy miesiące. A miechowską gminą zarządza Porejko. Zaufana osoba Jego Wysokości Imperatora, jak mówiło się w pewnej bajce. Gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym jakiś bliżej położony punkt, ale ani w Kaszynie, ani w Kimrach nie miałam znajomości.
Dalej to już była kwestia techniki.
Następnego dnia rano, nieco mniej pijana, siedziałam już w gaziku i jechałam w towarzystwie Porejki do wspaniałego miasta Miechowsk.
Następną noc spędziłam w łóżku towarzysza Porejki, który pod względem seksu okazał się beznadziejny. Ale ja nie potrzebowałam „nadziejnego”, wręcz przeciwnie, w końcu wpuściłam go do łóżka tylko dla mojego Wiktora.
Nazajutrz dostałam posadę kelnerki w kawiarni Błękitny Wiatr. To był mój pomysł, potrzebowałam jakiejś przykrywki, niezależności. Porejce przypomniałam, że on ma rodzinę w Jarosławiu, tu jest człowiekiem na stanowisku, więc sam rozumie. Zrozumiał i docenił mój dziewczęcy takt. Dostałam pokój ze wszystkimi wygodami.
Trzy dni później dodałam dwa do dwóch i załapałam, że ta wojna toczy się w jakimś fantastycznym miejscu, o których mówią w telewizji. Latające spodki i tak dalej. Tam wysyłają weteranów, którzy i tak nadają się tylko do walki na śmierć i życie. Weterani zabijają się nawzajem, a tamtejsze, „spodkowe” czy jakieś inne dowództwo szczodrze płaci związkowi weteranów za każdą odrąbaną głowę.
Szczegóły poznałam, jak już oswoiłam sobie Porejkę. Grałam rolę potulnej, ufnej idiotki, która myśli wyłącznie o wyrafinowanym smaku swojego pana i władcy. Czego tylko ten łysy wódz nie wymyślał w łóżku! Nikomu nie opowiem, bo jakby się Wiktor dowiedział, chybaby mnie udusił jak Otello. Mimo że była to ofiara złożona na ołtarzu naszej miłości.
Porejko wszystkich się bał, najbardziej swoich współbojowników. Na przykład kupił używanego mercedesa, nie pierwszej młodości, ale zamiast wozić mnie po okolicy, schował go w szopie i oświadczył, że dzień jeszcze nie nadszedł. Pytałam go, kiedyż nadejdzie ten dzień, ale Dima tylko się opędzał i szorował grzebieniem łysinę.
Po kilku tygodniach ufał mi nawet bardziej niż mężczyznom. Teraz byłam już mamusią czułego synka. Całe piersi mi pogryzł, łajdak!
Za to przynosił mi błyskotki. Okazało się, że jako członek kierownictwa zawsze dostawał swoją dolę. Na przykład sprzedali, łajzy, drużynę z Kaszyna, a on dostawał za to dziesięć albo pięć procent. Chwalił się, że go nawet dwa razy brali „tam”. Co to znaczy, nie mówił. Oblizywał się tylko i wytrzeszczał oczy niczym sum na piasku.
W miarę przybliżania się daty operacji w Miechowsku coraz częściej marzył na głos. Leżał obok mnie i gładząc mnie zimnymi jak lód stopami (nienawidzę tego u facetów!), mówił, że zawiezie mnie do Szwajcarii i będę jego królową.
Dziękowałam mu, oczywiście, chociaż, jak sami rozumiecie, wszystkie te Szwajcarie wisiały mi równo. Chodziło mi tylko o uwolnienie Wiktora.
Łajdak Porejko szykował się, żeby zdradzić swoich chłopaków. Oni do niego przychodzili jak do ojca, mówili „Dymitrze Trofimowiczu”, chociaż nie był miejscowy, gazetkę ścienną robili, wypisz wymaluj pionierzy na obozie! Chłopcy, którzy zatrzymali się w rozwoju.
Porejko mówił, że jak zdradzi tych z Miechowska, to dostanie połowę zapłaty i jeszcze poleci „tam”, na „spodek”, gdzie też można wygrać, tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam jak.
Wcale nie żałował tych chłopaków, przeciwnie, chciał, żeby jak najszybciej nadszedł upragniony dzień.
– Co zrobisz po powrocie? Przecież ktoś może zapytać, gdzie oni się podziali – indagowałam.
Wtedy zaczynał bredzić o Szwajcarii. Mówił, że poprzedni przywódcy lokalnych organizacji, którzy sprzedali swoich weteranów, już są na Zachodzie.
W tym miesiącu generał przyjeżdżał kilka razy, szykowali przerzut. Już wiedziałam, że użyją wagonu chłodni, specjalnie przygotowanego, ale w szczegóły techniczne nie wnikałam, nie jestem Einsteinem!
Zaczęłam kultywować w Porejce zazdrość, żeby na samą myśl o tym, że ucieknę, cierpła mu skóra. A ucieknę na pewno, jak mnie tu zostawi samą.
Czasu było niewiele. Przyjechał generał. Obiecałam mu swoje skromne uroki, ale nie tu – już znałam cały mechanizm uruchomiony przez tych handlarzy niewolnikami. Najważniejsze dla nich prawo brzmiało: żaden ze sprzedanych weteranów nie może wrócić na Ziemię. Te świnie chciały, żebym została wdową, zanim posmakuję macierzyństwa! Nic z tego, panowie! Warn potrzebne są silne doznania, a mnie tylko mój Wiktor.
– Ci szczęściarze o wszystkim zapominają – spowiadał mi się Porejko. – Nie pamiętają ani swoich imion, ani przeszłości. Myślą, że bronią ojczyzny, że za plecami mają ojczyste miasto.
– A naprawdę?
– Naprawdę to coś w rodzaju stadionu, na którym walczą gladiatorzy. Widzowie robią zakłady...
– To nieludzkie!
– Idiotka! Dajemy im sens życia! Weterani są puści, wypaleni. Jak mieli osiemnaście lat, wysłano ich na okrutne i niesprawiedliwe wojny, nauczono zabijać i bać się zemsty tych, których osierocili i skrzywdzili. Zrobiono z nich tchórzliwych i obojętnych zabójców. Żyją od emerytury do emerytury, czasem nawet nie mają emerytury, bo ściga ich milicja. Zapomnieli umrzeć, my im pomagamy, darujemy ich śmierci.
– Jakim cudem oni się nie domyślają, że walczą sami ze sobą?
– Są pewni, że walczą z wrogami. Ich wrogów bierze się z innej struktury, z południa. Nawet gdyby zdjęli im maski, zobaczą obcych. W ostatnich latach przychodziło nam walczyć z Kaukazami i Azjatami. Wojna trwa nadal. Czeczeniec, Mołdawianin, Azjata-jedna cholera. Ci Azjaci – tam nazywa się ich potworami – mają te same legendy, tak samo pragną bronić swojego domu, jak i nasi chłopcy. U nich nasze interwencje w celu zaprowadzeniu porządku również stworzyły kategorię nikomu niepotrzebnych żołnierzy. Tam mogą umrzeć z poczuciem spełnionego obowiązku i miłością do ojczyzny. A nasz kapitał rośnie. – Wtedy Porejko zaczynał rechotać.
Chciałam popatrzeć na tych, którzy kupują żołnierzyki. Porejkę i generała od czasu do czasu dopuszczano do „kosmitów”. Gdy już byłam pewna, że obaj zrobią dla mnie wszystko, uspokoiłam się. Zabiorą mnie na tę wojnę, odnajdę Wiktora, przywrócę mu pamięć i miłość. A potem się jakoś przedrzemy...
Słyszałam, jak Porejko żartował kiedyś z generałem, i zrozumiałam, że „tam” żołnierze nie mają broni palnej, walczą mieczami i strzelają z łuków, jak w rycerskiej powieści – widocznie „gospodarze” są romantykami. Jednooki Joe jeździł razem z kierownictwem jako ochrona i brał wtedy ze sobą TT. Wiedziałam, gdzie trzymał broń.
Najważniejsze – dostać się tam! Porejko obiecał, że zobaczę widowisko, jakiego jeszcze w życiu nie oglądałam. Dobra, pasuje.
Już niedługo mieliśmy wyruszyć, razem z transportem dwudziestu sztuk mięsa armatniego. Wtedy pojawiłeś się ty, Garik. Nie wiedziałam, czy można ci wierzyć, ale miałam pewność, że nie jesteś z nimi, czułam, że jesteś ich wrogiem. Postanowiłam cię chronić, w przeciwnym razie od razu by cię zlikwidowali. Miechowsk był przesiąknięty złem i rozkładem moralnym. Ja w tym złu pływałam jak w ciepłym basenie, ponieważ dawno przekroczyłam granice moralności.
Próbowałam się ostrożnie wywiedzieć, pod jakim imieniem istnieje tam mój Wiktor, ale nic z tego nie wyszło, a nie mogłam przecież pokazać Porejce paszportowego zdjęcia ukochanego – na odwrocie widniała zbyt serdeczna dedykacja. Całowałam to zdjęcie tysiące razy.
W przededniu transportu przyjechał generał z szefem, Rustemem, który też chciał wziąć udział w wycieczce. Nienawidziłam ich do obłędu, a oni jeszcze zabili Arkaszę. Mało go znałam, ale postanowiłam, że zapłacą za jego śmierć. Wiktor powinien mnie zrozumieć.
Nie wiedziałam, co właściwie zrobię, jak się już dostanę na tę inną planetę. Porejko i inni bywalcy twierdzili, że to wcale nie inna planeta, tylko nasza Ziemia, ale nic więcej nie potrafili wyjaśnić, pewnie sami nie wiedzieli, a bali się węszyć.
Było mi żal, że Ritę też wysyłają – wiedziałam z ich opowieści, jaki los czeka tam pielęgniarki i sanitariuszki, ale nie mogłam się wtrącać. Najważniejszy był dla mnie Wiktor, los innych niewiele mnie obchodził.
W końcu nadszedł ten wiekopomny dzień. Załadowali was do wagonu i przerzucili, gdzie potrzeba.
Przejechaliśmy tym samym wagonem, ale po was i nam nie robili prania mózgu. Byliśmy niczym wodzowie afrykańskiego plemienia – pamiętam, jak w szkole nam mówili, że oni sami sprzedawali handlarzom niewolników swoich ludzi, a potem wieziono ich na plantacje do Ameryki.
Nie wiedziałam, jak przeniknąć na pole bitwy. Nie wiedziałam nawet, jak ono wygląda. Ale byłam pewna, że wszystkiego dowiem się w swoim czasie. Że los da mi znak – podeśle kogoś albo pokaże dziurkę.
W ten sposób i ja znalazłam się na tym stadionie. Ale po drugiej strony barykady.
To, co najważniejsze, zrozumiałam sama, mój mózg nastrojony był na odpowiednią falę.
Było tam kilku senatorów, gospodarzy, pasożytów; zmęczonych ludzi w różnym wieku. Ich świat jest pusty. I oczywiście, to nie żadna inna planeta, tylko Ziemia, ale raczej jakiś odległy zakątek. Widocznie nie było mnie na tej lekcji geografii.
Senatorowie posiadają władzę absolutną, ale się nudzą. Rozumiecie?
I co robi człowiek, który się beznadziejnie, śmiertelnie nudzi? Zaczyna w coś grać, na przykład w domino. Nasi senatorowie wymyślili grę w wojnę.
Siedzą na balkonie, a pod nimi rozciąga się pole bitwy, na którym toczy się najprawdziwsza wojna, walczą i giną najprawdziwsi ludzie. Podobno tak jest od stu lat, od stu lat ktoś dostarcza staruszkom mięso armatnie.
Chłopaków zaganiają pod klosz, pozbawiają imion, przeszłości i w ogóle pamięci, i wbijają do głowy nową, fałszywą pamięć, że niby zawsze żyli na dole i bronili swojego miasta, narysowanego na ścianie za ich plecami.
Żeby żołnierze nie uciekali i nie wspominali, czego nie trzeba, znajdują się pod stałą obserwacją agitatorów, ideologów i lamów. Z czasem farba, którą zasmarowano rekrutom mózg, blaknie, staje się przezroczysta i znika. Po mniej więcej dwóch miesiącach takiego żołnierza trzeba koniecznie zlikwidować. Ginie w walce albo w rycerskim pojedynku, który odbywa się przed każdym bojem. To najradośniejsza część zabawy staruszków.
Senatorowie robią zakłady pomiędzy sobą, stawiają na zwycięzcę albo na czas. Te żywe żołnierzyki to główne zajęcie ich życia.
Zabawa żywymi żołnierzykami.
Nie chcą stracić dostawców, więc zezwalają, żeby wodzowie ruchu weteranów przyjeżdżali tu i też grali, obstawiając rycerzy. Płacą im honoraria, znoszą ich obecność.
Gdy przyjechałam, byłeś już na dole, poddawali cię obróbce. Dowiedziałam się, że Wiktor i Waler są tu od dawna, jeszcze żyją, ale sprzątną ich niedługo.
Pomyślałam, że muszę działać szybko, i wtedy los się do mnie uśmiechnął.
Żeby bawić się w wojnę żywymi żołnierzykami, senatorowie potrzebują pomocników. Mają pracowników, którzy roznoszą wodę i ustawiają krzesła, ale najważniejsi jesteśmy my, pośrednicy. Można nami pogardzać, ale trzeba nas tolerować. Rozzłościsz dostawcę, to nie dostaniesz uzupełnienia, gra zakończy się z powodu braku mięsa armatniego. I będziecie musieli, panowie, przejść na układanie pasjansów. Pasjansów! Ci krwiopijcy! To dlatego dostawcom dworu jego królewskiej mości płaci się złotem i organizuje im rozrywki. Dlatego możemy posiedzieć na balkonie i postawić na tego czy innego „konia”.
No dobrze – przyjeżdżamy, przywozimy towar, odjeżdżamy. Z wyjątkiem naszego generała i Rustema chyba nikt nie bywa tu regularnie. Ale po drugiej stronie barykady, wewnątrz, istnieje kasta uprzywilejowanych.
Zaraz wyjaśnię, kim oni są.
Interesował się mną kiedyś pewien aspirant. Pożyczył mi książkę o warszawskim getcie. Getto to takie miejsce, gdzie faszyści zaganiali Żydów, żeby nie kręcili się pod nogami prawdziwym Aryjczykom.
W tej książce były zdjęcia. Na jednym zobaczyłam policjantów getta, odważnych, pewnych siebie, mordziastych, w czapkach z żółtym otokiem. Ich spojrzenie mówiło: „Jeśli wyróżnimy się, służąc wrogowi, on nas oszczędzi”.
Ale policjantów w końcu też wsadzono do komór gazowych i zlikwidowano. I nie pomogła im ani pewność siebie, ani czapka.
Jarzycie? W strefie wojny, na dole, też byli kaci: ideolodzy, wywiadowcy, lamowie i inni dranie, którzy pomagali zabijać naszych chłopców. Potem ich też zabijano. Po roku albo trochę wcześniej przypominali sobie swoje życie sprzed wojny i zaczynali być niebezpieczni.
Jeśli nawet nie wszystko sobie przypominali, to zaczynali mieć wątpliwości. Słyszałam, jak senatorowie omawiali ten problem, byli z tej sytuacji bardzo niezadowoleni. Ledwo przygotują specjalistę ideologa, już go trzeba likwidować. A nie można pozbawić człowieka pamięci po raz drugi – umrze.
Najwyżsi rangą zdrajcy własnego narodu mieli prawo, a nawet obowiązek od czasu do czasu zjawiać się na górze, by złożyć raport albo otrzymać naganę – jak w prawdziwej organizacji. Nasze drogi nigdy się nie krzyżowały. My byliśmy żywi, oni byli kandydatami na nieboszczyków.
Jeśli przeżyłeś tu kilka miesięcy, widziałeś balkon i starców, możesz zacząć się czegoś domyślać.
Griszka się domyślił.
Griszka Kun to najsprytniejszy szpieg na świecie. Ma tutaj tytuł głównego wywiadowcy, nazywają go hrabią Szejnem. To on odpowiada za ideologiczne przygotowanie rekrutów. Trafiają do niego jako „bierwiona”, a on ma z nich zrobić żołnierzy rwących się do walki. Griszka posiada całą kompanię ideologów, organizatorów i lamów, każdy żołnierz przechodzi przez ich ręce.
Stałam kiedyś na korytarzu, patrzyłam na Griszkę i myślałam: Ten to ma szczęście, może sobie chodzić, gdzie chce.
Jak się później dowiedziałam, Szejn patrzył na mnie i myślał”. Taka gówniara, a może się wyrwać z tej klatki i lecieć, gdzie zechce. Gotów był mnie zabić z zawiści.
Podszedł wtedy do mnie, mówi: „Dzień dobry, wasza wysokość”. Poczułam się jak w scenie balowej w historycznym filmie. Wybuchnęłam śmiechem. On na to, że mam piękne zęby. Chciałam go oświecić, że to metaloceramika za dwa tysiące dolców. Nie był przystojny – proste włosy, blada cera i wielkie, sterczące na boki wąsy.
Spytałam, czy to prawda, że jest tu najważniejszym dowódcą. Odpowiedział, że owszem, dowódcą skazańców.
Wielu rzeczy się już wtedy domyślałam. Zaczęliśmy rozmawiać i przyznał, że jest skazany na rychłą śmierć.
Spytałam, dlaczego nie ucieka.
Wyjaśnił, że nie zdoła. Drzwi z pola bitwy otwierają się tylko z zewnątrz, a drzwi do normalnego świata nikt nie otworzy – przy nich stoi ochrona.
Zaryzykowałam i pokazałam mu zdjęcie Wiktora – druga taka okazja może się już nie zdarzyć.
– Nie widział pan przypadkiem na dole tego człowieka?
– Oczywiście, że widziałem – odparł. – Często go widuję. Jest dowódcą roty, oficerem, ma stopień porucznika.
– Jak się nazywa?
– Jego imię nic pani nie powie. Na dole zmienia się im imiona, starych nie pamiętają.
Poczułam, że nie mówi wszystkiego.
– Jak go tu nazywają?
– Kania.
– Co to za imię? Został Indianinem?
– Po obróbce ludzie są jak biała karta, na której można pisać, co się zechce. Imię nie jest im potrzebne na długo. Może być Kania, może być Ślimak.
– Nie – sprzeciwiłam się. – Ślimak nie pasuje. Na froncie imiona powinny być bojowe.
Szejn wzruszył ramionami.
– A pan skąd pochodzi?
– Trafiłem tu wcześniej niż Kania, ale dokładnie nie pamiętam. Moją pamięć ścierali bardzo energicznie. To było duże miasto nad wielką rzeką. A raczej na zlewisku dwóch rzek. Najpierw nazywało się inaczej, potem nazwę zmieniono.
– Jak tutaj – uśmiechnęłam się. – Raz Witia, raz Kania. Wyobraziłam sobie mapę Rosji. Zagadka nie była trudna.
– Prawdopodobnie to Niżny Nowogród.
– Tak jest! – ucieszył się wywiadowca. – Pamiętam też moje prawdziwe imię. Grigorij.
– Bardzo mi miło, Aleksandra. Może pan przyprowadzić tu Kanię?
– Wątpię. Po pierwsze, złapią mnie i zabiją wcześniej, niż się tego spodziewam. Po drugie, on nie zechce przyjść.
– Proszę mu powiedzieć, że ja tu czekam.
– Sądzi pani, że panią pamięta?
– Powinien! Przecież to mój mąż.
– To raczej żaden argument.
– A co jest argumentem?
– Jeszcze nie wiem. Ale nie wyświadczę tej przysługi bezpłatnie.
– Proszę określić cenę.
– Ja nie w tym sensie.
– Zgadzam się również w innym. Skrzywił się, jakbym mu dolała octu do wina.
– Nie biorę opłaty od kobiet... takiej opłaty. Przysługa za przysługę.
– Niech pan mówi. – Udałam, że jego odpowiedź mnie nie uraziła, choć nawet ostatniej dziwce jest przykro, gdy ktoś ją odtrąca. Z drugiej strony, rzecz jasna, poczułam ulgę.
– Muszę się stąd wydostać. Razem z tobą.
– Jak chcesz to zrobić?
– To już twój problem – odrzekł Grigorij. – Ja dostarczę Kanię, ty zabierasz go ze sobą, nie zapominając przy tym o mnie.
– Dobrze – odparłam bez zastanowienia.
– Jeśli mnie oszukasz, przy wyjściu podnoszę alarm. Mnie zabiją, ale ani ty, ani mąż stąd nie wyjdziecie.
– Nie musisz mnie straszyć – obraziłam się. – Nie tacy jak ty mnie straszyli.
– Dzika kotka. – Uśmiechnął się szeroko.
– To już lepiej.
– Myśl, jak nas stąd wyciągnąć. Zaczęłam myśleć.
Najważniejszą przeszkodą nie byli miejscowi – co im za różnica, kto wychodzi i jak wychodzi? Byłam tu już drugi raz i wiedziałam, że nikt nas w drodze powrotnej nie sprawdza. Chodziło o naszych, oni na pewno będą zadawać pytania. Naszych trzeba zneutralizować.
Myślałam przez godzinę, zaczął się już czas boju, a ja jeszcze nic nie wymyśliłam. Można było stuknąć Porejkę i zamiast niego wziąć Wiktora. Ale za bardzo się różnili, poza tym reszta towarzystwa narobiłaby rabanu i przy wyjściu to mnie stukną. Czyli muszę jakoś przekonać moich towarzyszy. Tylko jak?
Wtedy spotkałam Garika.
Okazało się, że Grisza Kun postanowił się zabezpieczyć. Jako zbawczyni wydałam mu się wątpliwa i wziął Garika jako wariant awaryjny. Ale o mnie też nie zapomniał.
Zrozumiałam, że zesłał mi go los. On też musiał się stąd wyrwać, więc było nas już czworo przeciwko tamtym. Nieźle!
Garik powiedział mi, że Szejn już przyprowadził tamtego człowieka. Ale poranionego. Leży w pokoju. Może to właśnie Wiktor? Garik jeszcze nie zdążył dokończyć, a ja już biegłam korytarzem. W którym pokoju on leży?
Po drodze nikogo nie spotkaliśmy, wszyscy siedzieli na balkonie.
...Senatorzy grają, stawiają na rycerzy, na plutony, kto zginie, a kto zabije wroga. Hazardziści. Generalnie pieniądze nie mają dla nich znaczenia, chodzi o samo obstawianie, o emocje. Podobno jeden kiedyś umarł podczas gry – serce nie wytrzymało. A przecież są nieśmiertelni. Pewnie dlatego tak się nudzą. Zresztą każdy z nas, gdyby stał się nieśmiertelny, toby się powiesił – wszystko jedno, czy za pół roku, czy po stu latach.
Wokół senatorów kręcili się pracownicy i różne miejscowe typki, którzy zazwyczaj też robią zakłady na żywych żołnierzyków, naśladując kierownictwo.
Obok senatorów siedzieli nasi – Porejko, generał, Rustem. Również grali, ale dla nich najważniejsza była wygrana, pomnożenie honorarium.
Garik pierwszy wszedł do pokoju, w którym leżał ranny.
– Swoi, nie bój się. Jak tam?
Zamarłam w drzwiach. Czy naprawdę usłyszę zaraz jego głos? Pewnie nigdy nie zrozumie, ile musiałam przejść, by go odnaleźć i stąd wyciągnąć. Żeby tylko rana nie była poważna...
A on odpowiedział. Ochryple, niemal nie poznałam jego głosu, ale odpowiedział:
– Wchodź. Jeszcze żyję.
Odepchnęłam Garika i pierwsza podbiegłam do Wiktora.
Leżał na podłodze, pod głową miał nie wiedzieć czemu filcowy kapelusz. Był wyprostowany, jakby czekał na obchód, a tych rannych, którzy nie będą leżeć na baczność, usuną ze szpitala.
Przyklęknęłam przy nim i zaczęłam szeptać:
– Wiktor, znalazłam cię, chwała Bogu, znalazłam cię, najdroższy! Wyciągnę cię stąd, wszystko będzie dobrze, wyciągnę cię...
Całowałam go, ostrożnie oczywiście, przytrzymując mu głowę i szeptałam, pieszcząc go słowami.
Otworzył oczy – poznał mnie, poznał po głosie. Uśmiechnął i... natychmiast sposępniał. Jak człowiek, który zobaczył żmiję zamiast motyla.
– Kto to jest? – zapytał.
– Co z tobą, Wiktor! – przestraszyłam się. – To przecież ja, Sasza. Nie poznajesz mnie?
– Jak się nazywasz?
– Aleksandra, Sasza. Jesteś ranny, tak?
– Szukam Nadin – powiedział. Nie poznawał mnie. – Nadin. Zgwałcili ją, rozumiesz? Potwory ją zgwałciły.
– Co to za Nadin? – spytałam. Garik, nie patrząc na mnie, wyjaśnił:
– Pielęgniarka. Tam na dole ją zgwałcili. A potem pokazywali nam film propagandowy i Kania wszystko zobaczył.
– Jaki film? Czy ty im wierzysz?
– Ja nie. Ale większość wierzy.
– Sam widziałem – upierał się Wiktor. Dla siebie ciągle był Kanią. Coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że nie ma z nim kontaktu.
Nie poznawał mnie, był kimś innym – dopięli swego.
– Jak się nazywasz? – spytałam.
– Dziwne pytanie. Wczoraj mówili na mnie Kania. Próbował się uśmiechnąć, ale niepewnie. Chwała Bogu.
– Nazywasz się Wiktor – powiedziałam z mocą.
– Bardzo mi miło. Ale muszę iść. Grigorij powiedział, że ją tu znajdę. To prawda?
– Do diabła z twoją Nadin! – wykrzyknęłam. Nie dlatego że jestem psychiczna. Ale czułam się tak, jakbym biegła, biegła, biegła do sklepu, w końcu dobiegła i usłyszała – kiełbasy już nie ma! Tak pewnie kiedyś całe życie upływało.
– Nie trzeba tak – powiedział Wiktor. Nie chciał mnie urazić. Cały Wiktor. Witia, który siedział w skórze tego Kani, nigdy nie lubił sprawiać przykrości kobietom. Dlatego miał ich czasem jednocześnie pół tuzina, wszystkie się ze sobą kłóciły, odbijało się to na nim, ale odmówić nie umiał.
– Nic się nie zmieniłeś – powiedziałam. – Taki sam amant.
– Amant? – Nie zrozumiał.
– Pies na baby! Maniak seksualny.
– Dziękuję – rzekł Wiktor. – Jest pani wolna.
Głos jego, wyrażenia jego. Tylko mnie nie ma. Mnie nie widzi i nie pamięta.
– I po coś się tu pchał? – spytałam ze złością.
Byłam strasznie rozczarowana. Nadstawiam mu usta – pocałuj w diafragmę, jak mówili w mojej wczesnej młodości – a zamiast pocałunku dostaję w twarz.
– Szukam Nadin – wyjaśnił Wiktor. – Zgwałcili ją, nie rozumiesz?
– W końcu zgwałcili czy nie? – Co to za przyjaciółka?! Fora od mojego męża!
– Nie wiem – odparł ufnie Wiktor. Był tak poraniony i źle zabandażowany, że aż mi się ręce rwały, by go opatrzyć jak należy, ale się powstrzymywałam. Uraza była silniejsza od humanitaryzmu.
– Powiedział mi pułkownik... Grigorij, tak, Grigorij?
– Grigorij.
– Obiecał, że znajdzie Nadin. Że Nadin tu jest! Targał mnie tu na plecach, a ty mówisz, że się na nas obraził.
– Skąd znasz tego Grigorija?
– Ludzie powinni sobie pomagać – wygłosił pouczająco, jak towarzysz partyjny na kazaniu. – To sprawia, że odradzamy się lepsi. Byliśmy z Griszą w Tyraspolu. W Naddniestrzu.
– Dzięki za wyjaśnienie – powiedziałam. – Jakoś go tam nie zauważyłam.
Garik nie mógł powstrzymać uśmiechu. Nasz dialog go bawił.
– A tobie – odezwałam się do niego – tobie nogi powyrywam.
– Dzięki za uwagę – odparł Garik – ale to nam raczej nie pomoże.
– Mnie już nic nie pomoże.
Hrabia Szejn wszedł akurat w tym momencie, gdy pytałam Wiktora:
– A gdzie Waler? Walera też zgubiłeś tak jak mnie?
– Waler? – spytał tępo.
– Aleksandro! – zawołał Grisza od progu. – Mogę cię prosić na moment?
– A, jesteś?! – rzuciłam się na niego rozzłoszczona. – Gdzieś się podziewał?
– Przepraszam, ale przeszukiwałem cały stadion. Nie wiedziałem, gdzie się schowałaś.
– Byłam na widoku. Kto chciał – wskazałam Garika – ten mnie znalazł bez trudu. – Ładnie mu powiedziałam. Jak w wyższych sferach.
– I ja bym cię znalazł – rzekł ugodowo Grigorij – gdybym nie musiał przesiedzieć pół godziny w szczurzej norze. Wpadłem na zbyt czujnego ochroniarza.
– Trzeba go było załatwić i po sprawie – podpowiedział Wiktor. – To same potwory.
– Skończ te żołdackie brednie – powiedziałam ze złością. – Nie ma tu żadnych potworów.
– To nie brednie – sprzeciwił się Wiktor. – Nie przeżyję, jeśli ich nie zabiję.
Myślałam, że mnie jasny szlag trafi, wybuchnę, żeby ich też rozerwało na strzępy. Ale Grisza się nie poddawał:
– Wyjdźmy na chwilę na korytarz! Wyszłam.
– Nie poznaje mnie! – lamentowałam.
– Czy ja ci coś obiecywałem? – Wyszczerzył brzydkie zęby, pora pójść do protetyka. – Nie mogę przywrócić mu pamięci. Takiego wyciągnąłem, takiego bierz. Nie pamięta cię i twoje imię nic mu nie mówi. Ale wyleczy się, dojdzie do siebie.
– A ta Nadin?
– Nie złość się na niego. Jeśli cię nie pamięta, to komu miał dochować wierności? Znasz go, szybko się przywiązuje. Spodobała mu się jedna pielęgniarka w lazarecie, a potwory wzięły ją do niewoli. Wiesz, czym się to kończy?
– Domyślam się.
– Potem nakręcono film, jak wrogowie dobijają rannych, a ją gwałcą. Nasi propagandziści pokazywali to przed walką, żeby żołnierze walczyli z większym zapałem.
– Jak go nakręcili?
– Żadna sztuka, nakręcić można zawsze. I wszystko. Z balkonu, z latającego balonu... trzeba tylko chcieć.
– Dobra, opowiadaj dalej – poddałam się.
– Zrozumiałem, że mam jedną jedyną szansę zaciągnąć go tutaj – obiecać mu Nadin.
– To znaczy, okłamałeś go?
– Od razu okłamałeś. Zagranie taktyczne. Normalna sprawa na takiej wojnie... Liczy się efekt końcowy.
– Dlaczego on jest cały poraniony?
– Rzucił się do walki, gdy zabili Szundaraja w rycerskim pojedynku. Szundaraj był jego przyjacielem.
– Dziwne imię.
– Bywają dziwniejsze.
– Trzeba go jeszcze raz zabandażować. Grigorij odetchnął z ulgą.
– Zrób to. A potem pójdziemy poszukać Nadin.
– Po co nam ona?
– Póki on nie uzyska pewności, nie uspokoi się. Narażamy jego życie. Chce iść sam.
– Nie przejdzie nawet dziesięciu kroków. Wykończy się.
– Wyjaśniam – powiedział Grigorij. – Dopóki nie znamy losu Nadin, dopóty twój ukochany nie przełamie kryzysu.
– To już pańska wina! – zauważył Garik, wychodząc na korytarz. – Pan go tu zaciągnął.
– Nie zaciągałem – zaprotestował Grigorij – tylko umożliwiłem połączenie Aleksandry z Wiktorem. Do tego dojdzie nie od razu, ale dojdzie na pewno, jeśli tylko uda nam się ściągnąć Wiktora do domu. Teraz pani kolej, Aleksandro. – Grigorij zrobił zapraszający gest.
Miał rację. W normalnej sytuacji posłałabym ich do diabła, ale teraz Wiktor mógł umrzeć i wolałam, żeby nie stało się to z powodu miłości do innej kobiety. Weszłam do pokoju.
– Ufasz mi? – spytałam Wiktora. Tak jakbyśmy się już zapoznali.
– A co? – spytał nieuprzejmie mój ukochany.
– Pójdziemy teraz z Griszą i znajdziemy Nadin. Żywą albo martwą. Pod jednym warunkiem – poczekasz tu na nas.
Wiktor rozejrzał się zdezorientowany i popatrzył na Garika.
– To rozsądna propozycja – powiedział Garik.
– Tylko niedługo – poprosił Wiktor.
Najgorszemu wrogowi nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Stoję obok ukochanego, dla którego przeszłam przez wszystkie kręgi piekielne, poniżałam się i poświęcałam, a on patrzy na mnie jak na krzesło.
– Ale najpierw – powiedziałam – Grisza przyniesie bandaże i spirytus. Może być jodyna.
– Spróbuję.
Trzy minuty później przyniósł autentyczną wojskową apteczkę. Ziemską. Nie pytałam skąd. Garik otworzył mi butelkę wody.
Zaczęłam przemywać i bandażować rany Wiktora. Chciało mi się wyć – do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że z nim tak źle. Jakim cudem jest przytomny? Dlaczego nie krzyczy, tylko się krzywi z bólu? Czy to wszystko dla tamtej?
Szybko szliśmy korytarzem. Grigorij powiedział, że tu jest studio filmowe zarządu propagandy. Jeśli można się czegoś dowiedzieć o losie Nadin, najlepiej zacząć stąd. Ten pomysł wcale mi się nie podobał, ale nie miałam innego wyjścia. Garik lazł za nami, gliniarz jeden!
Przechodziliśmy obok balkonu. Wszyscy byli zajęci – zaczęła się następna walka. Senatorowie ożywili się, obstawiając. W przeciwległym kącie balkonu krzątał się Rustem i generał. Porejki nie widziałam. Nie było też Jednookiego Joe. Musiało stać się coś ważnego, skoro poszukiwacze złota porzucili Klondike.
Pracownicy snuli się po balkonie, niektórzy zamierali przed wielkim ekranem – planem bitwy, po którym przesuwali się malutcy, a przecież prawdziwi ludzie.
– Mają tu własny szpital? – spytałam.
– O ile wiem, nie – rzekł wywiadowca. – Nie potrzebują go.
– Są nieśmiertelni?
– Nie całkiem. Nie wiem do końca, jak to jest, ale tutaj czas inaczej płynie. Nie ma potrzeby umierania. Zwróciliście uwagę, że działają tu tylko klepsydry? Na mechanizmach nie można polegać.
Szliśmy dość długo. Minęliśmy boisko i pusty basen ukryty w wielkiej piwnicy, a potem zeszliśmy piętro niżej.
Usłyszałam niezrozumiałą rozmowę.
– Ktoś tam jest – rzekł wywiadowca.
Przed nami odsłonił się widok na galerię sal zdjęciowych.
Sale ciągnęły się amfiladą. Kiedyś były to pomieszczenia treningowe, dawną specjalizację sal można było odgadnąć po zwalonych w kącie przedmiotach.
W pierwszej niegdyś trenowali ciężarowcy, pod ścianami widać było sztangi, a wielkie metalowe kręgi leżały w stertach jak naleśniki na talerzu.
Środek sali zamiast ćwiczących sztangistów zajmowało średniowieczne łóżko, wokół którego, imitując baldachim albo pałacowy przepych, zwisały atłasowe i satynowe zasłony. Poduszki i prześcieradła na łóżku były pomięte, niektóre rozdarte, jakby szamotał się tu pułk sambistów. Na tę nieprzystojną pustkę gapiły się pochylone na statywach staromodne kamery. Najwyraźniej w tej sali kręcono ostre porno dla starych władców marionetek.
Drugą salę, bokserską, w której po dawnej świetności zostały ringi i gigantyczne krople worków treningowych, wykorzystywano zapewne do przygotowywania rycerzy do pojedynków. Na podłodze walały się połamane miecze, pogięte zbroje, rozcięty na pół hełm... tutaj walczono na serio, na linach odgradzających ringi były brunatne plamy – ślady krwi.
Głosy dobiegały z trzeciej, ostatniej sali gimnastycznej.
Że to sala gimnastyczna domyśliłam się dopiero, gdy trochę ochłonęłam.
Najpierw zobaczyłam plecy tego łajdaka, Jednookiego Joe, który kręcił swojego szefa.
Porejko stał, obejmując nieznaną mi martwą dziewczynę.
Spróbuję wyjaśnić, co właściwie zobaczyłam. W sali gimnastycznej zostało kilka przyrządów, między innymi poprzeczki.
Z jednej z nich zrobiono szubienicę. Na niej wisiała dziewczyna, naga, w strzępach zakrwawionej koszuli. Z tyłu, za szubienicą, widać było tło: szare płótno z namalowanym siwym pochmurnym niebem, krzakami i sylwetką miasta na horyzoncie.
Widz, który zobaczy ten film, będzie przekonany, że dziewczynę powieszono wśród okopów, na tle stolicy.
Jednooki Joe, popiskując z zadowolenia, filmował powieszoną dziewczynę. Obok z nieobecnym wyrazem twarzy stało dwóch miejscowych operatorów, w mundurach podobnych do tego, który nosił Grisza Kun.
Pod szubienicą, obejmując martwą dziewczynę i przyciągając ją do siebie, podrygiwał z rozkoszy i żądzy Porejko.
Widok był tym straszniejszy, że dziewczyna wisiała bardzo nisko, jej stopy sięgały podłogi i wyglądało to tak, jakby Porejko ją obejmował. Był niewysoki i równy z nią.
Chwycił dziewczynę za jasny lok, odwrócił do siebie jej głowę i ciało zaczęło się posłusznie odwracać.
Potrafię być zła, źle wychowana i agresywna, umiem szybko reagować, ale przysięgam, to było coś niewyobrażalnie zwyrodniałego. Człowiekowi opadają ręce.
Zamiast rzucić się na Porejkę, staliśmy w milczeniu. Trwało to jakieś dziesięć sekund. W tym czasie Jednooki Joe nie wytrzymał i krzyknął do jednego z operatorów:
– Kręć, draniu, ja też chcę! – Rzucił kamerę i skoczył do Porejki, żeby też się załapać w kadr.
Ich rozkosz była poza granicami rozsądku. Widziałam kiedyś na zdjęciach faszystów obok szubienic, a na ich twarzach radość. Wydawało mi się, że to złudzenie, sztuczki fotografa.
Joe biegł do szubienicy, bo chciał wziąć udział w seksualnym tańcu śmierci.
Zdążył dobiec do szubienicy z drugiej strony, odwrócił się, chcąc przyjąć dzielną postawę, i wtedy zobaczył biegnącego Garika, który ochłonął pierwszy.
Wbił się w niego jakimś dziwnym skokiem, zrozumiałam, że on nie może dotknąć martwej dziewczyny. Rozrzucił Porejkę i Joego w różne strony. Porejko, tracąc równowagę, wczepił się w ciało dziewczyny i pociągnął je za sobą.
Joe wyrwał się, upadł i na czworakach pobiegł do wyjścia. Operator powoli odwrócił za nim kamerę, nadal kręcąc.
Wtedy jeszcze nie widzieliśmy Witii. Stał za naszymi plecami.
Z pewnym opóźnieniem poczułam, że Wiktor jest gdzieś tutaj. Gdy się odwracałam, on już runął do przodu.
Oglądałam kiedyś amerykański horror o Frankensteinie. Jego główną zaletą było to, że stanowił pierwowzór wszystkich podobnych horrorów, no wiecie – straszni bohaterowie biegają w świetle księżyca od zamku do zamku, owinięci bandażami, których zakrwawione końce wloką się po ziemi.
To był okropny widok. Ale wszystko to widziałam na filmach i się nie bałam.
Witia miał w ręku miecz. Pewnie przyniósł go stamtąd. Nie wiem.
Jak na złość to była ostatnia sala w amfiladzie. Porejko i Joe miotali się pod ścianą jak myszy zagnane w ślepą uliczkę labiryntu. Nie mieli dokąd uciekać. Wiktor działał błyskawicznie.
Dosięgał ich końcem miecza i w miejscu gdzie dotykało ostrze, pojawiała się kropla lub strużka krwi. Szybki, gwałtowny ruch, nie zdążyłam nawet zauważyć, co Witia zrobił, ale głowa jednookiego adiutanta odchyliła się do tyłu, nogi ugięły się i Joe osunął się pod ścianą.
Wiktor odwrócił się do Porejki.
– Towarzyszu! – krzyknął Porejko. – To pomyłka! Jestem niewinny! Nawet jej palcem nie tknąłem! Przysięgam...
Cofał się pod ścianę, a ja, niczym kibic na stadionie, przestraszyłam się, że Porejko ucieknie albo Wiktor się nad nim zlituje.
Jeden zamach mieczem i Porejko już nie żył.
Wiktor patrzył to na Porejkę, to na Joego... Uśmiechał się z zadowoleniem. Nie ruszaliśmy się z miejsca.
Podszedł do dziewczyny, uniósł miecz, ciął sznur. Potem odrzucił broń i zdążył prawą ręką, bo lewą miał złamaną, pochwycić upadające ciało dziewczyny.
Położył ją na matach.
– Nadin – wyszeptał – żyjesz, prawda? Co oni ci zrobili? Więc to była Nadin. Ciągle widzi tylko ją. Poprawił jej splątane włosy. Twarz dziewczyny była biała jak kreda. Jakże musiała się męczyć przed śmiercią! Ale dlaczego, dlaczego! Dlaczego nie zawołał, żebym była przy nim?...
Garik, jakby czytając w moich myślach, wyszeptał:
– On w Nadin widzi panią, proszę mi wierzyć. Minie mu, dojdzie do siebie. Niech pani pomyśli, jak mu teraz ciężko...
W drzwiach stanął senator w towarzystwie ochroniarzy.
Rzadko chodzą po korytarzach, zwłaszcza w czasie walki. Widocznie jakiś monitor pokazał tę rzeź i senator zmuszony był zainterweniować.
– Jakież to przykre – rozległ się skrzypiący głos tego zwyrodnialca. – Co za smutna historia. Brać go!
Ochroniarzy było czterech, inaczej nie daliby rady.
Dwóch złapało Wiktora. Jeden umiejętnie wykręcił mu za plecy lewą, złamaną w nadgarstku rękę. Wiktor zawył z bólu, posłusznie zgiął się wpół i poszedł do wyjścia. Drugi podążał za nimi.
Kolejnych dwóch, w ciemnych płaszczach i hełmach, stanęło w drzwiach ze wzniesionymi mieczami, zagradzając nam drogę. Chciałam rzucić się do drzwi, ale Garik mnie trzymał.
Klęłam go w żywy kamień.
Senator kroczył za ochroniarzami prowadzącymi Wiktora.
– Puszczaj! – krzyknęłam.
– Dopóki się nie uspokoimy, nie wypuszczą nas – powiedział Garik. Ochroniarze byli bardzo pewni siebie. Stali, patrząc na nas jak na robactwo.
– To kiedy będzie można stąd wyjść? – spytał mnie Grisza.
– Za kwadrans – odparłam. – Jak skończy się czas boju.
– Musimy zdążyć.
– Bez niego nie idę.
– Nie kłóćmy się teraz – rzekł wywiadowca. Zaczął iść w stronę ochroniarzy, bez groźby, jakby był pewien, że go puszczą.
Ochroniarze patrzyli na niego ze zdumieniem i jeden zawołał:
– Stać!
W tym momencie Grisza podskoczył i kopnął ochroniarza w rękę trzymającą miecz.
Garik rzucił się na drugiego, ale on był na to przygotowany i już uniósł klingę. Wrzasnęłam, Grisza zareagował właściwie – wyrwał ochroniarzowi miecz i ciął. Ten drugi ochroniarz cofnął się i upadł na plecy.
Przeskoczyłam przez niego i zaczęłam biec korytarzem.
– Uważaj! – krzyknął Grisza, który już gnał za mną.
Szerokie drzwi na balkon były otwarte. Zdążyliśmy tylko zobaczyć, jak ochroniarze przerzucają ciało Wiktora przez balustradę. Ciało martwego Kani.
Senatorzy stali w kręgu, niektórzy jeszcze trzymali w rękach karteczki.
Zapadła głęboka cisza. Wszyscy czekali, my też. Z dołu dobiegł słaby, ale wyraźny odgłos. Ciało uderzyło o ziemię daleko w dole.
– Niech go Bóg osądzi – wygłosił jeden z senatorów.
Tak skończył się mój romans z Wiktorem, który zginął za inną kobietę.
Otrząsnęłam się, trzeba działać. Wbiegłam po schodach na górę. Tam była wnęka, w której Jednooki Joe trzymał kałasznikowa. Był ochroniarzem i podchodził do pracy poważnie.
Przeskakiwałam po trzy stopnie – nie spodziewali się po mnie takiej żwawości.
Strzała świsnęła obok, złamała się, uderzając o betonową ścianę. Biegłam dalej korytarzem, zgubili mnie.
Na chwilę zapadła cisza.
Trzeba robić to, czego przeciwnik się nie spodziewa. Na przykład wrócić drugimi schodami.
Szłam bez pośpiechu, kosztowało mnie to sporo wysiłku. Griszę i Garika mogli załatwić w każdej chwili – chociażby tak samo zrzucić z balkonu. Do ziemi pięćdziesiąt metrów. Efektownie i efektywnie.
Podeszłam do drzwi prowadzących na balkon.
Nikt się nie odwrócił.
Podeszłam bliżej, przyjrzałam się dekoracjom i aktorom na scenie.
Grisza i Garik stali tyłem do balustrady. Dziesięć metrów przed nimi – czterech ochroniarzy. Celowali z kusz. Z tej odległości nie mogli nie trafić.
Odpowiedni moment. Ratunek zawsze przybywa tuż przed śmiercią. Wolałam nie czekać do ostatniej chwili.
– Przepraszam – powiedziałam surowo do stłoczonych przy drzwiach pracowników. – Przepraszam!
Zrozumieli natychmiast, o co chodzi. Pierzchli na boki.
– Strzelać! – krzyknął stary senator ze swojego fotela na kółkach.
Tylko ja wykonałam rozkaz, i przybyłam za późno, żeby uratować Wiktora. Ale mogłam naprawić inne rzeczy. Nie przeżył nikt, ani ochroniarze, ani senatorowie.
Zostały mi nawet naboje. Oszczędna ze mnie kobieta, zwłaszcza gdy mam zapasowy magazynek.
Nie chciałam dłużej na to patrzeć.
– Chodźmy – powiedziałam do chłopaków.
Garik i Grisza, ogłuszeni, posłusznie ruszyli za mną do bramy. Nikt nas nie zatrzymywał, nie licząc dwóch puszczonych z daleka strzał.
Przed drzwiami do naszego świata Garik zapytał nagle:
– A tamci na dole?
Nikt mu nie odpowiedział. Prowadzenie za sobą całej armii było ponad moje siły. Przepraszam.
Ich sytuacja była jasna – umiecie i chcecie walczyć, wiecie, że na wojnie może boleć. Więc walczcie, aż zginiecie wszyscy. Przynajmniej nie umrzecie w łóżku.
Garik Gagarin
Ciągle myślałem o tych, którzy zostali. Aleksandra uważała, że taki ich los. Twierdziła, że z czasem wszystko wróci do normy, pojawi się nowe pokolenie senatorów – przecież nie wiadomo, ilu ich tam jeszcze mogło być.
Dzieliła nas przepaść. Aleksandra, piękna, długonoga i zwinna kobieta, też była zatruta wojną. Nawet tego, co zrobiła na balkonie, nie uważała za nic nadzwyczajnego. Po prostu zaprowadziła porządek i przywróciła sprawiedliwość. To była jej osobista wojna. Fakt, że na balkonie leżało teraz dziesięć trupów, jej nie martwił.
Gdy przeszliśmy przez jakąś skrzypiącą furtkę i znaleźliśmy się na zarośniętych burzanem i łopianem zapasowych torach stacji w Miechowsku, spytała wyzywająco:
– Dlaczego miałabym ich żałować? Czy oni żałowali Wiktora? Zabili w nim pamięć o mnie, zabili jego. Czego ja nie robiłam, żeby go znaleźć i uratować! I nie udało mi się – właśnie przez nich! Łajdak Porejko na pewno wiedział, gdzie jest Wiktor i jak się nazywa, i nic nie powiedział. Nie ma ich co żałować! Oni też nikogo nie żałowali. Za dziesięć baksów gotowi byli zaprowadzić na szubienicę rodzoną matkę. Naszych chłopców nie uważali za ludzi, tylko za mięso armatnie. Takich trzeba tępić jak karaluchy. Rozumiesz?
Skinąłem głową. Miała swoją rację.
Przed nami był peron i stary, przedrewolucyjny budynek stacji, czerwony z białymi okiennicami.
– Pójdę już – powiedział Grigorij.
– Może wstąpisz do mnie? – zaproponowała Aleksandra. – Dam ci jakieś ubranie. Po Porejce zostało.
– Mam przeczucie, że trzeba się stąd szybko zmywać.
– Nie zamierzacie spotkać się z ludźmi, którzy chcieliby was wysłuchać? – spytałem.
– Garik, nie podpuszczaj nas, dobra? – powiedziała Aleksandra. – Bo ciebie też nie pożałuję.
Na peronie stała grupa cywilów, wśród nich mój pułkownik Misza. Czekali.
– Żegnajcie! – krzyknął do nas Grisza i skoczył w krzaki za magazynami.
Cywile, z wujkiem Miszą na czele, skierowali się w naszą stronę rozkołysanym krokiem. Tak chodzą wojskowi, gdy nie są na służbie.
– Ale z ciebie sukinsyn, Garik – powiedziała ze złością Aleksandra.
– Nie wszyscy umieją wyrównywać rachunki serią z automatu. Istnieją bardziej pokojowe sposoby.
– Nakablujesz na mnie?
– Jakim cudem? Wszystkiemu zaprzeczysz i powiesz, że mi się to przyśniło.
– Tak jest. Wszystko ci się przyśniło.
– Zrozum mnie. Istnieje jakaś dziura w przestrzeni wciągająca ludzi. I oni giną. To może być zagrożenie dla wielu innych!
– Czy to nie wszystko jedno? Wiktora już nic nie wskrzesi.
Wujek Misza stał przed nami.
– Przedstawisz mnie, Garik? – spytał.
Aleksandra podała pułkownikowi wąską, delikatną dłoń.
– Aleksandra. Bardzo mi przyjemnie. Aresztuje mnie pan?
– Nikogo nie aresztujemy, nawet waszego przyjaciela, Grigorija Kuna, który miał nadzieję uciec pod wagonami.
Odwróciłem się. Grisza wracał do nas, prowadzony niezbyt delikatnie przez dwóch ludzi.
– No, Garik, jeszcze się spotkamy. I wtedy pożałujesz – obiecała Aleksandra.
Wujek Misza niczego sensownego z nich nie wyciągnął. Zresztą na co liczył? W informacje, które usłyszał ode mnie, też trudno było uwierzyć, a jak się uwierzyło, jeszcze trudniej wykorzystać.
O tym, gdzie i kiedy pojawi się wyjście z tamtego świata, Aleksandra wiedziała od Porejki, który sam planował skorzystać z tej drogi. Ale o następnej drodze czy kanale połączenia wiedzieli tylko senatorowie, a oni już nie żyli. Wszystkich zabiła walkiria Aleksandra.
Dwie doby spędziłem w hotelu w Miechowsku. Pierwszego dnia wszedłem do pokoju, w którym niedawno mieścił się „Związek Weteranów – XX wiek”. Pusto, wszystko pokryte kurzem. Szuflady z biurka Porejki leżały na stole, sejf był otwarty.
Weszła Aleksandra.
– Puścili cię? – rzekłem uradowany.
Spóźniona osa krążyła nad biurkiem, pewnie była tam zaschnięta słodka plama herbaty.
– Powiedziałam, że pojadę do swoich, ale nie chcą mnie puścić.
– Wiesz, że cię puszczą.
– Najchętniej trzymaliby mnie wiecznie i wywracali na nice, ale ja nie mam nic więcej do powiedzenia. Nie wyobrażasz sobie, jak ten twój pułkownik Misza na mnie patrzy. Gdyby to od niego zależało... Nie wierzysz?
– Nie wierzę.
– Bez łaski. Zostawisz mi swój adres?
– Już napisałem.
Wyjąłem kartkę z kieszeni. Który już rok zbieram się, żeby zamówić wizytówki! W końcu jestem naukowym pracownikiem ważnego instytutu...
– Ja też nie mam wizytówki – odsunęła puste szuflady i zaczęła pisać swój adres.
Potem pożegnała się i wyszła. Przynajmniej już się nie gniewała.
Wkładając kartkę do kieszeni, zauważyłem, że na odwrocie jest mój adres. Więc nie napisze do mnie.
Następnego ranka wysłano mnie helikopterem do Moskwy, gdzie mieli mi zrobić encefalogram – rodzaj zeznań w głębokim śnie. Wujek Misza liczył, że dowie się czegoś, czego nie jestem świadom. Chciał zrozumieć, gdzie byliśmy...
Siedziałem w laboratorium przy kawie, a raczej popłuczynach autorstwa Tamary.
Katrin zauważyła, że chcę coś powiedzieć, wzięła filiżankę i demonstracyjnie wylała kawę do zlewu.
– Podsumujmy to, co wiemy – zaproponowała Kaleria.
– Na podstawie przemyśleń oraz przesłuchań prowadzonych przez wujka Misze, wychodzi, że byłem na Ziemi, najprawdopodobniej w czasie niezbyt odległym od naszego. Co to było za miejsce, nie wiadomo. Ludzie wierzący w istnienie światów równoległych mogą spokojnie uznać tamten stadion za taki świat. Tylko że o ile się znam na światach równoległych, ten jest nietypowy. Za mało ludzi, w dodatku nierealnych. Jakby pozostałości cywilizacji po kolejnej wojnie światowej...
– Fantazje rodzą się zazwyczaj w głowach paranoików – rzekła Tamara, która umie wygłaszać truizmy tonem proroka.
Głębia tej myśli nas poraziła.
– Może kiedyś sami dadzą o sobie znać – powiedziała Katrin, stawiając przede mną filiżankę prawdziwej kawy.
– Możemy przegapić ten moment – westchnęła ze smutkiem Kaleria, która tego dnia była dziwnie melancholijna. Chyba w domu coś nie w porządku.
Szybko wzięła się w garść.
– Dopijajcie kawę i bierzemy się do pracy. Garik pisze sprawozdanie z podróży służbowej, ale nie dla wujka Miszy, tylko dla Akademii Nauk, więc proszę bez błędów gramatycznych. Tamara, kiedy w końcu zaprowadzisz porządek w dzienniku eksperymentów? Sasza, dowiedziałam się dzisiaj, że zatrzymano cię przy próbie...
– Oszczerstwo! – zawołał Sasza Poczciwiec, nie dając Kalerii dokończyć. – Nie wynosiłem, tylko wnosiłem. I nie krokodyla, tylko zwykłego kota.
– Nie pozwolę zabić myszy – oświadczyła Tamara. – Mają malutkie dzieci.
Oczywiście, takie porównania nie są zbyt właściwe, ale czułem się jak człowiek, który wrócił z wakacji na Wyspach Kanaryjskich. Pierwszego dnia jesteś wypełniony tamtymi pejzażami, wydarzeniami, dźwiękami bajecznych miejsc. Ale gdy ty pływałeś w oceanie, ci, którzy tu zostali, zajmowali się wychowywaniem dzieci, zbiórką składek w związku zawodowym albo remontem domku letniskowego. Zaczynasz im mówić o przypływie oceanu w nocy, a oni ci na to o chorobie mieczyków albo o ostatnich debatach w Dumie Państwowej.
Wszyscy w laboratorium czekali na mój powrót, nawet się o mnie niepokoili (w różnym stopniu), cóż z tego, skoro nigdy nie zdołają usłyszeć chrzęstu zbroi pod uderzeniem miecza, wycia syreny czy błagania Porejki o życie. I jak tu wyjaśnić komukolwiek, nawet wrażliwej Kalerii, że boję się myśleć, co mogli zrobić Ricie na tej iluzorycznej wojnie.
Dla nich istnienie tego groteskowego i okrutnego świata to tylko powód do rozmyślań, dla mnie źródło koszmarów.
Władcy marionetek mogą wrócić i zażądać daniny. I znowu znajdą się ludzie gotowi tę daninę zbierać. W końcu, jak wiemy, Mongołowie rzadko pojawiali się na Rusi osobiście – rosyjscy kniaziowie ochoczo zbierali dla nich daninę, i to z nawiązką.
Czułem, że nie było to moje ostatnie spotkanie z gospodarzami...
– Kawa ci ostygnie – powiedziała Katrin, jakby niechcący przysuwając się do mnie biodrem.
Odsunąłem się delikatnie. Nie gniewaj się, Katrin, ale nie wiesz, jaką miałem wizję.