Hubbard L Ron Saga roku000 t 2 Pole bitewne Ziemia


Ron Hubbard

Saga roku 3000

Pole bitewne Ziemia
tom 2

Rozdział 12 Hol rekreacyjny głównej bazy jarzył się światłami i rozbrzmiewał gwarem. Był zatłoczony w większości już pijanymi Psychlosami. W wieczór poprzedzający copółroczne odpalenie odbywało się wielkie przyjęcie. A było co świętować: koniec delegacji Chara i dwóch innych wyższych funkcjonariuszy na tej przeklętej planecie. Kelnerzy zwijali się, roznosząc rondle z kerbango trzymane w

łapach po sześć lub osiem naraz. Urzędniczki Psychlo, zwolnione z obowiązującego je normalnie sztywnego ceremoniału, żartowały i aż puszczały bąki ze śmiechu. Tu i ówdzie wybuchały kłótnie i bójki, szybko się jednak kończyły, zanim ktokolwiek zorientował się, o co w ogóle poszło. W tym ogólnym zamieszaniu odbywały się popisy zręcznościowe i zawody strzeleckie. Wyjeżdżającym funkcjonariuszom do domu dawano grubiańskie rady: - Wytrąb za mnie rondel "Pod Pazurem" w Imperial City! - Nie kupuj więcej żon, niż będziesz mógł załatwić w jedną noc!

Opowiedz tam w ministerstwie to i owo o tych parszywych durniach tutaj! Nastrój był tak swojski, że nawet Ker poddał się jego urokowi. Karzeł rozsiadł się i z pompatyczną wyniosłością próbował sędziować w konkursie, w którym szło o to, ile w ciągu minuty można wypić kerbanga z rondla, nie trzymając go w łapach. Pięciu funkcjonariuszy ryczało szkolną śpiewkę, która brzmiała: "Psychlo, Psychlo, zabij go, zabij go". Powtarzali ją raz za razem, bez żadnej melodii, ale za to głośno. Tymczasem z parowu za platformą startową transfrachtu wyłoniła się

karawana jucznych koni, które miały kopyta osłonięte futrzanymi ochraniaczami. Karawana posuwała się w absolutnej ciszy przez ciemność ku nie oświetlonej kostnicy. Zielonkawa poświata bijąca od bazy nie zdradzała obecności intruzów. Raz tylko zakłócił ciszę delikatny brzęk metalu, kiedy Angus Mac Tavish otworzył drzwi kostnicy uniwersalnym kluczem. Char był bardzo pijany. Zataczał się. Podszedł chwiejnym krokiem do Terla, który wprawdzie też wyglądał na pijanego, ale w rzeczywistości był trzeźwy, czujny i opanowany.

To jest nawet dobry pomysł - odezwał się Char. Zawsze był nałogowym pijakiem, a im więcej pił, tym bardziej stawał się obrzydliwy. - Co takiego? - zapytał Terl, przekrzykując hałas. - Rzec to i owo tym tam w Głównym Biurze Towarzystwa - powiedział Char, pokonując czkawkę. Terl znieruchomiał. Char nie widział, że oczy Terla zwęziły się i zagrały w nich ognie. Po chwili powiedział pijackim bełkotem. - Mam dla ciebie mały upominek,

Char. Wyjdź na zewnątrz ze mną na chwi... chwilę! Char uniósł w górę kostne powieki. - Toć nie mam maski. - Maski są przy wyjściu - bełkotał Terl. Nikt nie zauważył Terla prowadzącego Chara przez hol. Plącząc zapinki, nałożyli maski. Terl przeszedł przez śluzę atmosferyczną, wlokąc za sobą Chara. Zaprowadził go w pobliże klatek ze zwierzakami. Nie paliło się w nich żadne ognisko. Było zbyt późno. Wiosenny chłód panujący na zewnątrz otrzeźwił nieco Chara. Znów stał się obrzydliwy.

Zwierzaki - powiedział - jesteś miłośnikiem zwierzaków. Nigdy cię nie lubiłem, Terl. Terl go nie słuchał. Coś chyba się działo przy kostnicy! Wytężył wzrok. Były tam zwierzaki! - Ty jesteś strasznie cwany, Terl. Ale nie na tyle cwany, by ze mnie zrobić idiotę! Terl postąpił kilka kroków w stronę kostnicy, próbując przebić wzrokiem ciemność. Wyciągnął z kieszeni latarkę i skierował strumień światła na budynek. Brązowe skóry zwierzęce? Trudno było w tej ciemności cokolwiek zobaczyć. Nagle dojrzał je lepiej. Stado bawołów. W ostatnich dniach bawoły wraz z niewielką liczbą koni stale wędrowały na północ. Wyłączył latarkę. Słychać było delikatne uderzenia kopyt wędrujących zwierząt i głośniejsze nieco poparskiwania i odgłosy żucia świeżej wiosennej trawy wyrywanej przez pasący się stado. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa. Zwykły bezsens tej przeklętej planety. Zwrócił swą uwagę ponownie ku Charowi. Otoczył łapą ramiona Chara i poprowadził go do punktu, w którym stykające się ze sobą koliste kopuły bazy tworzyły mroczne zagłębienie. Miejsce było bardzo ciemne i ukryte przed niepowołanymi oczami.

Cóż to takiego nie zrobiło z ciebie idioty, przyjacielu Char? - zapytał. Znów odezwało się pohukiwanie sowy. Terl rozejrzał się wokół. Nikt nie mógł ich tutaj zobaczyć. Twarz Chara skrzywiła się w szyderczym uśmiechu. Przybliżył swoją maskę tuż do maski Terla i powiedział: - Dym spłonki. Zatoczył się. Terl musiał go podtrzymać. - No i co z tego? - spytał. - A to, że to nie był żaden strzał z miotacza w biurze starego Numpha. To była zdetonowana spłonka. Sądzisz, że

taki stary spec kopalniany jak ja nie potrafi odróżnić zapachu dymu po strzale od zapachu po detonacji spłonki? Terl wsunął łapę pod marynarkę i sięgnął za plecy. Tyle czasu zastanawiał się, jak sfabrykować uzasadnienie dla odpalenia pojutrze bezzałogowego samolotu z gazem. I oto nagle bez wysiłku miał je przed sobą. - Mianować Kera, tę nędzną kreaturę, zaledwie na parę godzin wcześniej. Ech! - wykrzyknął Char, nie ukrywając już wrogości. - Dla niektórych to może i jesteś cwany, ale dla mnie nie. Przejrzałem cię, Terl, przejrzałem cię. - Co masz na myśli? - zapytał Terl.

Na myśli! Nic nie muszę mieć na myśli! Ale kiedy będę w domu, mogę im tam powiedzieć to i owo. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się zdaje, Terl. Myślisz, że nie potrafię odróżnić jednego zapachu od drugiego? I wszyscy się ze mną zgodzą, kiedy wrócę już do domu! Terl nie czekał. Wbił w serce Chara dziesięciocalowy nóż z nierdzewnej stali. Był to ten sam nóż, który Jonnie dał Chrissie. Złożył słaniające się ciało na ziemi i nakrył leżącym obok kawałkiem nieprzemakalnego płótna. Terl zawrócił ku klatkom i

Stado bawołów wciąż wędrowało koło kostnicy. Terl wrócił do holu. Miał jeszcze wiele do zrobienia tej nocy, ale teraz ważniejsze było, aby towarzystwo nie spostrzegło jego krótkiej nieobecności. Dosiadł się do śpiewających Psychlosów. Byli bardzo pijani. W dole przy kostnicy ludzie poruszali się ostrożnie, by nie spłoszyć bawołów, które przygnali z równiny. Konie po rozładunku odeszły. Nikt nie był świadkiem morderstwa. Ci, którzy kontynuowali pracę w kostnicy, nie mieli pojęcia, że oto w ich planach pojawił się nowy czynnik.

Czynnik, o którym nic nie wiedzieli i którego nie przewidywali. Baza nadal huczała wrzawą pożegnalnego przyjęcia, nieświadoma, że gdzieś zniknął jego honorowy gość. Jonnie leżał w trumnie u wejścia do kostnicy. Pokrywa była lekko uchylona dla zapewnienia mu dopływu powietrza. To, co działo się na zewnątrz, pokazywała umieszczona na wieku trumny miniaturowa kamera. Obraz z

niej docierał do podręcznego monitora spoczywającego w ciemności u boku Jonnie'ego. Ubrany był w błękitny strój Chinkosów, ale na nogach miał mokasyny, ponieważ przynosiły mu szczęście, którego dziś bardzo potrzebował. Dziś bowiem, dokładnie w ciągu dwóch minut, musiał zrealizować pewien starannie przećwiczony plan. Musiał to zrobić dokładnie w ustalonym czasie, bo inaczej cały plan mógł runąć, a on sam zginąć. Chrissie i Pattie zginęłyby również. A z nimi Szkoci i wszyscy ci, którzy jeszcze pozostali na Ziemi. Usłyszał syrenę wieży kontrolnej rejonu transfrachtu ostrzegającą o nadchodzącej fazie. - Wyłączyć silniki! Opróżnić platformę! Rozległo się głuche dudnienie. Ziemia drżała. Trumna dygotała. Dudnienie stawało się coraz silniejsze. I oto nagle na platformie pojawiło się dwustu nowo przybyłych Psychlosów z bagażami. Dudnienie ustało. Pozostała ledwie dostrzegalna wibracja. - Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem. Cały rejon się ożywił. Do chwili powrotnego odpalenia na Psychlo

pozostała godzina i trzynaście minut. Funkcjonariusze departamentu personalnego odprowadzili nowo przybyłych na bok i ustawili w szeregu. Terl pilnie przyglądał się przybyszom. Kiedy ostatnim razem przybyła dostawa, przeżył wstrząs. Teraz więc nie chciał zostawiać sprawy przypadkowi. Istniało pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że w tej grupie znajduje się nowy Namiestnik Planety, który ma zastąpić Kera. Musiał myśleć i działać szybko. Przeszedł wzdłuż szeregu, nie interesując się ani bagażem, ani tym, czy nie zawiera on jakiejś kontrabandy. Patrzył tylko na twarze widoczne w wizjerach kopulastych hełmów transportowych i sprawdzał nazwiska. Dwustu. Jeszcze jeden z bzdurnych pomysłów starego Numpha, by ściągać, ilu tylko można, na oszukańczą listę płac. Terl przeszedł wzdłuż całego szeregu. Odetchnął z ulgą. Kogoś, kto mógłby zastąpić Kera, nie było tu. Ot, po prostu zwykłe rynsztokowe śmieci ze slumsów Psychlo plus ekscentryczny młody urzędnik i paru absolwentów szkoły górniczej. Normalka. Nikogo, kto mógłby nadawać się na Namiestnika Planety. Wszyscy jakby w letargu. I żadnego agenta z I.B.I.!

Terl skinął łapą na kadrowców, aby podzielili przybyłych na tych, którzy samolotami transportowymi mieli być przewiezieni do innych kopalni, i na tych, którzy mieli zostać na miejscu. Załadowali ich wraz z bagażami na ciężarówki i odjechali. Terl skierował się ku kostnicy. Pasł się za nią ów przeklęty koń należący do zwierzaków, który wciąż kręcił się koło bazy. - Wynoś się stąd! - krzyknął Terl na konia i wykonał łapą odpędzający gest. Ale koń popatrzył obojętnie na Terla i gdy ten poszedł otworzyć drzwi, przybliżył się jeszcze bardziej.

Terl odryglował drzwi kostnicy i otworzył je szeroko. Dziesięć trumien leżało gotowych do zabrania przez dźwigi. Sprawdził, czy na wszystkich pokrywach znajdują się małe znaki "x". Nigdy za dużo przezorności. Poklepał pieszczotliwie jedną z trumien. Odetchnął głęboko. Za osiem, a może dziesięć miesięcy, pewnej ciemnej nocy, na odludnym posępnym cmentarzu na Psychlo będzie te trumny wykopywać. Wykopie bogactwo, władzę! Owoce misternego planu zebrane z takim trudem. Ale nie będzie trudności z ich spożytkowaniem!

Nadjechał pierwszy dźwig, wsunął widłowe uchwyty pod trumnę. Terl wyszedł na zewnątrz. Sprawdzał nazwisko na swym spisie. Druga trumna, trzecia, czwarta... Terl spojrzał na czwartą trumnę lekko skonsternowany. Jak doszło do tego, że źle napisał fałszywe nazwisko Jayeda? Nie "Snit", lecz "Stni". Sprawdził, czy na pokrywie jest znak "x". Był w porządku. No cóż, niech więc tak pozostanie. Wniósł poprawkę na spis. Jedno fałszywe nazwisko warte drugiego. Eks-agent był martwy. Tylko to się liczyło. Dźwigi zwalały trumny na platformę bez żadnego ładu i składu. Terl z pewną

obawą obserwował to dość bezceremonialne obchodzenie się z nimi. Ale żadna z nich nie wylądowała na platformie w pozycji do góry dnem. Leżało tam już dziesięć trumien. Nadzorca dźwigowy zatrzymał maszynę obok Terla, by ten mógł sprawdzić numer dziesiąty, ostatni z przewożonych. - Coś strasznie ciężkie są te trumny - skomentował nadzorca. Terl uniósł wzrok, maskując zaniepokojenie. Według niego nadwaga wynosiła tylko około stu funtów, więc nie aż tyle, by zwróciło to czyjąkolwiek uwagę, a już z pewnością nie tyle, by sprawiło to kłopot dźwigowi. Trumny, nawet ze swymi nietypowymi

pokrywami, powinny ważyć około tysiąca siedmiuset funtów każda. - Prawdopodobnie masz wyczerpane ładunki energetyczne - powiedział Terl. - Być może - odparł nadzorca. Według niego trumny sprawiały wrażenie, jakby ważyły po trzy tysiące funtów. Odjechał jednak maszyną i zrzucił dziesiątą trumnę na platformę. Zajechała ciężarówka departamentu personalnego z personelem przewidzianym do powrotu. Jej kierowca miał nieco strapiony wygląd. Na samochodzie znajdowało się pięciu Psychlosów z bagażem. Byli to dwaj kończący delegację funkcjonariusze i

trzej zwykli górnicy udający się do domu. Kierowca podał Terlowi listę. - Będziesz musiał zmienić tę listę - powiedział. - Jest na niej Char. Na dziś planowany był jego powrót do domu, ale choć wszyscy z departamentu personalnego szukali go, gdzie się tylko dało, nie mogliśmy go znaleźć. Jego bagaż jest tutaj, ale nie możemy znaleźć samego Chara. - Który bagaż jest jego? - zapytał Terl. Kierowca wskazał na leżącą osobno stertę pakunków. Jednym ruchem ramienia Terl zrzucił je z samochodu. - Szukaliśmy wszędzie - rzekł kierowca. - Czy nie powinniśmy wstrzymać odpalenia? - Wiesz, że nie można tego zrobić - szybko powiedział Terl. - A czy wglądaliście do łóżek administracyjnego personelu żeńskiego? Kierowca ryknął śmiechem. - Rzeczywiście, powinniśmy to zrobić. Przecież ostatniej nocy był niezły ubaw. - Odeślemy go za sześć miesięcy - powiedział Terl. Na dokumencie, przy nazwisku Chara, umieścił uwagę "Odpalenie w terminie późniejszym" i złożył podpis. Ciężarówka departamentu personalnego odjechała, by wyładować

pasażerów na platformie. Stanęli w grupie, sprawdzając szczelność hełmów podróżnych. Znajdowali się o kilka stóp od trumien. Terl spojrzał na zegarek. Pierwsza jedenaście. Do odpalenia jeszcze dwie minuty. - Współrzędne utrzymywane na drugim stopniu! - zabrzmiało z megafonu nad kopułą operacyjną. Lampa błyskała przerywanym białym światłem. Terl przeszedł w pobliże kostnicy. Ten przeklęty koń znów się pętał koło drzwi. Terl wykonał łapami odpędzające gesty. Koń cofnął się o kilka kroków i

znów zaczął skubać trawę. Jakąż ulgą był widok trumien na platformie. Terl spoglądał na nie z czułością. Jeszcze tylko jedna minuta. Nagle włosy stanęły mu dęba. Z wnętrza kostnicy, z wnętrza pustej i opuszczonej kostnicy, dobiegł jakiś głos. 3 Gdy ostatnia trumna zniknęła za otwartymi drzwiami, Jonnie cicho wyślizgnął się ze swojej trumny. Za czwartą, najcięższą, trzymał w ręku. Szybkim ruchem umieścił odtwarzacz rejestratora dźwięków na środku podłogi i ukrył się za drzwiami. Na podłogę padał z zewnątrz cień Terla. Rejestrator zaczął działać. Odtwarzał zapis głosu Terla. - Słuchaj, Jayed, ty durne ścierwo, zgniły i wszawy agencie LB.I. - Słowa brzmiały na tyle głośno, że można je było słyszeć na zewnątrz. Cień Terla skurczył się, gdy ten zaczął się odwracać. Rejestrator kontynuował: - To był chwyt poniżej pasa przybyć tu i straszyć lepszych od siebie...

Terl wpadł jak burza przez drzwi, zatrzaskując je za sobą wściekłym ruchem łapy. Uniósł obutą nogę, by zmiażdżyć rejestrator. Jonnie rzucił się do przodu. Wielokrotnie wyćwiczonym na manekinie ruchem trzasnął maczugą w czaszkę Terla. W chwili, gdy Terl padał do przodu, Jonnie wolną ręką rozerwał klapę kieszeni i wydobył z niej urządzenie do zdalnego kierowania klatką. Na zewnątrz znów odezwał się megafon: - Współrzędne utrzymywane na pierwszym stopniu. Wyłączyć wszystkie silniki! Jonnie wymierzył Terlowi następny cios. Jego ciało sflaczało. Jonnie zerwał z twarzy Terla maskę do oddychania i odrzucił ją w odległy kąt kostnicy. Wylądowała tam z brzękiem. Pochylił się nad Terlem. Z boku głowy potwora ściekała zielona krew. Stopy podrygiwały. Wreszcie Terl znieruchomiał. Nie oddychał. Oczy miał jak ze szkła. Jonnie najchętniej by go zastrzelił. Sięgnął nawet do pasa po miotacz. Ale nie odważył się strzelić. Wiedział, że dopóki przewody wokół platformy nie zaczęły jeszcze brzęczeć, Psychlosi mogli wstrzymać odpalanie. Ale wiedział też, że z chwilą rozpoczęcia brzęczenia proces będzie mieć już charakter nieodwracalny. Megafon wrzasnął. - Usunąć się z rejonu transfrachtu! Przewody zaczęły brzęczeć. Dla Jonnie'ego rozpoczęły się dwie minuty, które mogły być ostatnimi w jego życiu. Włączył stoper na ręku. Wybiegł przed drzwi, zamykając je za sobą na klucz. W ciągu tych dwóch minut nikt nie będzie strzelać z miotacza, bo mogłoby to uszkodzić przewody lub wprowadzić chaos w układzie współrzędnych. Ogarnął wzrokiem teren. Wiatrołom znajdował się tylko o trzy kroki od miejsca, gdzie miał być. Jonnie wskoczył na niego. Jedno uderzenie pięty wystarczyło, by ruszyli galopem. Pognali jak strzała ku platformie. Brzęczenie narastało. Wszystko, co znajdowało się na platformie, miało powędrować na Psychlo, gdzie nawet atmosfera nie nadawała się do oddychania. Ale gdyby plan się udał, tym razem przybycie do celu byłoby zupełnie inne niż normalnie. Kopyta Wiatrołoma uderzyły o metal platformy. Zatrzymał się. Jonnie rzucił się ku pierwszej trumnie. Palcami wyczuł mały pierścień wystający niedostrzegalnie z górnej krawędzi wieka. Pociągnął go, w dłoni poczuł oderwany pasek. Raz! Druga trumna. Pierścień znaleziony i podcięty. Pasek w dłoni. Dwa! Trzecia trumna. Pierścień. Pasek. Trzy! Z megafonu rozległ się histeryczny głos: - Opuścić platformę! Opuścić platformę! Dziwne rzeczy dziejące się na platformie wzbudziły zainteresowanie grupki Psychlosów obok trumien. Ze zdumieniem przyglądali się Jonnie'emu. Czwarty, piąty i szósty pierścień!

W trumnach znajdowały się bomby nuklearne, zwane "burzycielami planet", ponieważ mogły rozerwać skorupę planety i rozrzucić odpady radioaktywne po całym świecie. Umieszczone one były wewnątrz starych bomb atomowych, zwanych "najbrudniejszymi bombami". Oba rodzaje bomb od dawna były wycofane jako broń w najwyższym stopniu zanieczyszczająca środowisko. Siódmy pierścień był zgięty. Jonnie nie mógł się z nim uporać. - Łapać go! - ryknął funkcjonariusz na platformie. Pięciu Psychlosów ruszyło do ataku. Jonnie rzucił maczugą w stronę funkcjonariusza. Funkcjonariusz padł. Następnie wyrwał zza pasa dwie następne maczugi i rzucił je z całą siłą w stronę atakujących. Dwóch dalszych Psychlosów legło. Zabrał się znów za numer siódmy. Wyprostował pierścień i wyrwał go. Chwycił za numer ósmy i wyciągnął go. W krzakach czekała grupa Szkotów samobójców na wypadek, gdyby w ostatniej chwili Jonnie'emu się nie powiodło. Zabronił im tego, lecz nalegali. Czas akcji miał dokładnie obliczony. Nie chciał, by Szkoci niepotrzebnie zginęli. Jonnie był przeciwny, aby zapalniki nastawić po prostu na czas. Gdyby odpalenie zostało wstrzymane, doprowadziłoby to do całkowitej zagłady Ziemi. Przed wyciągnięciem zabezpieczających pasków z zapalników musieli być pewni, że proces odpalania znajduje się już w fazie nieodwracalnej. W ręku dziewięć pasków! Dwaj ostatni Psychlosi zaczęli się zbliżać do Jonnie'ego. - Wal! - krzyknął Jonnie do Wiatrołoma. Koń stanął dęba i grzmotnął kopytami jednego. Ostatnie monstrum na platformie wyciągnęło łapy, by pochwycić Jonnie'ego. Dziesięć! Jonnie huknął maczugą w hełm Psychlosa, rozbijając go w drzazgi. Szpony wyciągniętych łap rozdarły mu rękaw. Uderzył jeszcze raz. Skoczył na grzbiet Wiatrołoma. - Naprzód! Na galerii wieży kontrolnej pojawił się Psychlos z miotaczem, ale nie odważył się strzelić. Brzęczenie przewodów nasilało się coraz bardziej, zbliżał się punkt kulminacyjny. Jonnie był już poza platformą i mknął pod górę ku klatce. Stoper wskazywał, że

ma jeszcze do dyspozycji czterdzieści dwie sekundy. Nigdy nie sądził, że czas może płynąć tak powoli! Lub tak szybko! Nie został przeniesiony na Psychlo. Ale miotacze tylko czekały, by się z nim rozprawić. Włączył już odebrane Terlowi urządzenie do zdalnego sterowania, by odciąć dopływ prądu do krat. Przygotował nożyce do przecięcia obroży na szyjach dziewcząt. Wiatrołom zarył kopytami przed drzwiami klatki. Jonnie zeskoczył z konia. Na chwilę znieruchomiał.

Drzwi klatki były otwarte! Drewniana bariera odrzucona na bok! Gdzie były dziewczęta? Wszystkie ich rzeczy były na miejscu. Może jeszcze nie wstały? Na posłaniu ktoś leżał przykryty futrem. Aha, muszą jeszcze spać. Wywołując imiona dziewczyn, podbiegł do posłania z nożycami do przecięcia obroży. Posłanie się nie poruszyło. Odrzucił na bok futra. Oczom jego ukazało się ciało Chara. Leżało na plecach, a w piersiach tkwił nóż z nierdzewnej stali, który kiedyś dał Chrissie. Nie miał czasu na zastanawianie się,

co się tu wydarzyło. Wybiegł z klatki, rozejrzał się dokoła. Nie było Starego Wieprza i Tancerki. Czy to możliwe, by dziewczęta zamordowały Chara i zbiegły? Nieprawdopodobne. Nie, to niemożliwe. przecież skrzynkę do zdalnego kierowania miał jeszcze przed chwilą Terl. Sekundy uciekały. Miotacze czekały. Skoczył na grzbiet Wiatrołoma i pognał ku krawędzi urwiska. W połowie stoku zeskoczył z konia. Upewnił się, że są dobrze ukryci. Brzęczenie osiągnęło punkt kulminacyjny. Przez powietrze

przebiegało dziwne drżenie. Wiedział, co teraz nastąpi. Fracht zamigotał i zniknął z platformy. 4 Teraz, jak po każdym odpaleniu, powinna pojawić się normalna, niezbyt silna fala odrzutu. Jonnie liczył sekundy. Zmęczony biegiem ciężko dyszał. Stojący obok niego Wiatrołom sapał i drżał. Nagle ziemia zadygotała. Powietrze rozdarł przeraźliwy huk. Błysk rozpalił niebo. Odrzut? Ten dźwięk przypominał raczej eksplozję! Jonnie wdrapał się na szczyt urwiska i wyjrzał poza krawędź. Zbyt silny ten odrzut! Ładunki nuklearne nie powinny wybuchnąć wcześniej niż za dziesięć sekund, a więc już na Psychlo. Kopuła centrum kontroli wciąż wisiała w powietrzu, lecz strzelały z niej płomienie. Sieć przewodów wokół platformy się topiła. Maszyny otaczające platformę toczyły się na wszystkie strony. Na ziemi walali się sponiewierani operatorzy. Dzika, jonizująca błyskawica rozkwitła nad miejscem transfrachtu. Kopuły bazy otrzymały potężne uderzenie, ale wyglądało na to, że nie zostały uszkodzone. Fala wstrząsów przetaczała się przez równinę. Za wcześnie było, by bomby wybuchły na Psychlo. Co się stało? Czyżby śmiercionośny ładunek nie trafił do celu i wylądował w bliższych rejonach przestrzeni kosmicznej? Czy nie oznaczało to możliwości pojawienia się na niebie broni Psychlosów z macierzystej planety? Broni przysłanej, by ich zmiażdżyć?

Lecz w tej chwili pytanie brzmiało: czy to, co się stało, zakłóci ich własne plany ataku? Spojrzał z niepokojem w stronę rzędu samolotów bojowych. Miały wejść do akcji w chwilę po odrzucie. Spojrzał w stronę pobliskich parowów. Uzbrojeni Szkoci, ubrani w stroje antyradiacyjne w kolorach ochronnych, byli tam w gotowości do wyskoku z ukrycia i zajęcia pozycji bojowych. Ten potężny odrzut mógł być również radioaktywny, a on nie miał na sobie bojowego stroju antyradiacyjnego. Już! Samoloty bojowe ruszyły!

Szesnaście z nich obsadzono załogami złożonymi z pilota i kopilota. Ukrywali się w samolotach przez całą noc. Na siedzeniach pilotów umieszczone były klucze do szyfrowych urządzeń rozruchowych. Samoloty bojowe pożeglowały w górę! Rozległ się grzmiący, rezonujący ryk ciężkich silników. Trzydziestu dwóch Szkotów, pilotów i kopilotów. Piętnaście samolotów rozpierzchło się i z hiperdźwiękową prędkością rozpoczęło lot ku wyznaczonym celom. Jeden samolot do każdej odległej kopalni planety. Zadaniem ich było rozbicie i zniszczenie tam Psychlosów, by zapobiec

możliwości kontrataku. Jeden samolot miał działać jako powietrzna osłona miejscowej centralnej bazy kopalnianej. Hasłem była cisza radiowa. Żadnego ostrzeżenia! Jonnie zwrócił wzrok ku samolotom pozostałym na ziemi. Chciał zobaczyć, czy nie odniosły jakichś uszkodzeń. Zauważył, że zmieniły nieco pozycję. Ale wyglądało na to, że są w porządku... Zaraz! Coś było nie tak. Powinny pozostać cztery samoloty. Mieli przecież jedynie trzydziestu dwóch pilotów i kopilotów. Tymczasem na ziemi były tylko trzy samoloty, nie cztery! Dźwignął się ponownie na krawędź klifu i ogarnął wzrokiem całą okolicę. No i zauważył, co się stało. Cała boczna ściana kostnicy była rozwalona, a trumna, narzędzie akcji, leżała wśród rumowiska. Terl pewnie oprzytomniał i zdołał jakimś sposobem wyrąbać sobie drogę z zamkniętej kostnicy. Jonnie spojrzał w górę. Tam gdzie na niebie powinien znajdować się jeden samolot ochrony centralnej bazy, były teraz dwa! Jonnie przywołał Wiatrołoma. Coś tu nie było w porządku. W czasie zsuwania się w dół urwiska koń okulał. Do samolotów było trzysta jardów. Ze wzrokiem wlepionym w niebo Jonnie pobiegł w dół stoku, nie oszczędzając sił. Z bazy zionął ku niemu ogień miotacza. Przebiegł przez wznieconą chmurę błota. Gdzie były zespoły szturmowe? Czy nie poraził ich odrzut? Jonnie skierował się do najbliższego samolotu bojowego. Powietrze obok niego przecinały strzały. Z bazy strzelało coraz więcej miotaczy. Chwycił za drzwi samolotu i uchylił je do połowy, ale celny strzał miotacza zatrzasnął je. Dał nurka pod kadłub i wszedł do środka przez drugie drzwi. Kluczyk! Kluczyk! Gdzie Angus położył kluczyk? Sprawdził na fotelach.

Nie było. Pewnie wstrząs odrzutu musiał go gdzieś zrzucić. O przednią szybę pacnął strzał miotacza. Wreszcie kluczyk się znalazł! Na podłodze! W chwili gdy naciskał przycisk rozruszników, usłyszał głuchy odgłos strzału z bazooki. W chwilę później rozległ się równomierny klekot karabinów szturmowych. Silniki warknęły. Natychmiast przeniósł ręce na konsolę. Samolot wystrzelił pionowo w górę na dwa tysiące stóp. Spostrzegł grupy szturmowe idące do ataku. Dwa zespoły z bazookami. Cztery grupy z karabinami szturmowymi. Ochroniło ich to, że kulili

się całą noc w parowach pod osłonami antytermicznymi. Jonnie włączył ekrany zobrazowania. Gdzie był Terl? 5 O kilka mil na północ toczył się bój między Terlem i samolotem ochrony bazy. Jonnie skierował swój samolot ku obu maszynom. Niespodziewanie jednak oddaliły się one jeszcze bardziej na północ. Jeden samolot wyraźnie uciekał

kursem północnym. Drugi rzucił się za nim w pościg. Uciekający Szkoci? Niemożliwe! Jonnie nagle zrozumiał, co się dzieje. Był to podstęp. Terl udawał ucieczkę, by wciągnąć Szkotów w pułapkę. Cisza radiowa. Przeklęta cisza radiowa! Szkoci wpadli w pułapkę. Nim Jonnie zdołał znaleźć się na miejscu, Terl wykonał pętlę do tyłu i już śmiertelne języki płomieni objęły maszynę Szkotów. Zapaliła się! Hucząc spadała w dół. Z lewej i prawej strony płonącego samolotu wykatapultowało się dwoje ludzi. Ich reaktochrony pozostawiały za sobą smugę dymu, gdy stabilizowali i hamowali opadanie. Spływali do ziemi w pewnym oddaleniu od siebie. Gdyby Jonnie mógł znaleźć się za Terlem, gdy ten miał uwagę skoncentrowaną na samolocie... tak, to możliwe! Terl, niezdolny do powstrzymania sadystycznych skłonności, zanurkował, by ostrzelać jednego z pilotów. Pilot został trafiony i spadał korkociągiem plecami zwróconymi do góry. Jonnie znalazł się dokładnie za Terlem. Nacisnął spusty działek, ich ogniste smugi wbiły się w samolot przeciwnika.

Lecz oto nagle samolot Terla znikł! Szybki rzut oka na ekrany. Terl był powyżej. Ale Terl nie oddał strzału. Dla Jonnie'ego stało się natychmiast oczywiste, że Terl postanowił go zignorować i podjąć próbę powrotu do bazy, by tam zaatakować oddziały naziemne. Przewodnią ideą bojowej taktyki Psychlosów było przechytrzenie operacji wykonywanych przez komputer samolotu. Samoloty mogły manewrować tak szybko i z tak zmiennymi prędkościami, że należało odgadywać zamiary przeciwnika i wykonywać odpowiednie czynności wcześniej niż on.

Jonnie pokierował swój samolot tak, by znalazł się naprzeciw maszyny Terla. Przez moment mógł widzieć za pancerną szybą Psychlosa w masce. To był Terl. Wściekle sprawny Terl. Terl, który przy całym swym obłędzie był w przeszłości mistrzem pilotażu i znakomitym strzelcem: Jonnie zastanawiał się, czy zdoła sprostać temu maniakowi. Terl zakręcił w prawo. Jonnie zrobił to samo. Terl skierował się jeszcze bardziej w prawo. Ale tym razem Jonnie przechytrzył go i gdy Terl skończył manewr, był znów na wprost niego z działkami gotowymi do strzału. Terl skierował się gwałtownie w górę.

Tego ręce Jonnie'ego na klawiaturze konsoli sterowania nie przewidziały. Niewiele brakowało, a Terl zdołałby przejść obok i powrócić do bazy, by tam rozprawić się z zespołami szturmowymi. Lecz Jonnie błyskawicznie naprawił błąd i omal nie staranował Terla od dołu. Dlaczego tam w kostnicy nie obciął potworowi głowy? No cóż, wtedy nie było na to czasu. Terl obniżył lot i zakręcił w prawo, potem w lewo i znów w prawo. Rytmicznie. W sposób łatwy do przewidzenia. Za każdym razem Jonnie był naprzeciw Terla. Zbyt późno jednak zdał sobie sprawę z tego, że jest to pułapka. Za czwartym razem działka Terla otworzyły ogień w to miejsce, w którym Jonnie miał się właśnie znaleźć. Od zestrzelenia uratowało go tylko to, że Terlowi poślizgnął się palec na klawiszu konsoli. Lecz oto nagle Terl jakby zaniechał próby przedarcia się do bazy. Skierował się prosto na północ. W dole z płonącego samolotu wznosiły się słupy czarnego dymu. Czyżby był to kolejny podstęp Terla? Znów go w coś wciągał? Z uszami pełnymi ryku torturowanych silników Jonnie przebiegł wzrokiem ekrany zobrazowania. Dokąd zmierzał Terl i

dlaczego? Szybkim ruchem włączył ekran detektora ciepła. Chrissie i Pattie pędziły na koniach na północ! Brzuchy galopujących koni niemal ocierały się o ziemię. Hak! Jonnie nagle zdał sobie sprawę, że Terl próbuje odzyskać swój hak na niego! Gdyby zakładniczki znalazły się w jego rękach, mógłby znów wywierać naciski na Jonnie'ego. Jonnie włączył odbiornik lokalnej radiostacji dowódczej. Usłyszał głos Terla! - Jeśli, zwierzaku, nie zejdziesz natychmiast w dół i nie wylądujesz, zabiję je obie. Terl był dokładnie przed nim. Zniżał się do wysokości około czterech tysięcy stóp. Ręka Jonnie'ego spadła na klawiaturę. Ustalił dokładnie, gdzie za moment znajdzie się Terl. Samolot Jonnie'ego grzmotnął w grzbiet samolotu Terla. Jonnie zamknął obwód uchwytów magnetycznych. Płozy jego samolotu przywarły do maszyny przeciwnika. Łomot zderzenia na wpół ogłuszył Jonnie'ego, ale mimo to zdołał ustawić sterownicę prędkości na wartość hiperdźwiękową. Z silników wydobył się ostry gwizd. Rzucił okiem w bok, by upewnić się, czy dziewczyny na koniach są poza zaprogramowanym punktem. Były poza punktem. Silniki obu samolotów, ustawione na przeciwstawne działanie, walczyły ze sobą wyjąc i rycząc. Zawieszone w przestrzeni maszyny dygotały niczym zapaśnicy w zwarciu. Silniki zaczęły się przegrzewać. Za moment mogły się zapalić i eksplodować. Jonnie sięgnął do tyłu, gdzie leżały reaktochrony. Pasy były już skrócone. Wsunął w nie ramiona. Sprawdził, czy ma przy sobie przenośny miotacz Terla. Ostatni raz spojrzał na konsolę sterowniczą. Wszystko zaprogramowane jak trzeba: kierunek - dokładnie pionowo w dół, zniżenie o cztery tysiące stóp, prędkość hiperdźwiękowa. Jonnie dał nurka w otwarte drzwi samolotu. Spadał w dół hamowany przez powietrze. Ożyły odrzutowe silniki reaktochronu i opadanie zmalało. Manewrując nogami, wzniósł się na większą wysokość. Spojrzał na zwarte i walczące ze sobą samoloty. Spodziewał się, że Terl też wyskoczy. To, co miało się stać, było nie do uniknięcia. Samoloty musiały eksplodować. Liczył na to, że Terl nie ma przenośnego miotacza, i zamierzał upolować go albo jeszcze lecąc na reaktochronie, albo już na ziemi. Ale Terl nie wyskakiwał. Jonnie wciąż widział go pochylonego nad konsolą sterowniczą. Wiszącego w przestrzeni na reaktochronie Jonnie'ego ogarnęło nagle obrzydliwe uczucie, że popełnił błąd. W końcu Terl lepiej niż on znał całą taktykę Psychlosów. Tymczasem Terl wciąż jeszcze znajdował się wewnątrz wstrząsanych drganiami, walczących ze sobą maszyn, których silniki napierały na siebie, i szukał sposobu na przechytrzenie programu samolotu przywartego do jego grzbietu. Gdyby mu się to udało,

wówczas silniki obu samolotów przez chwilę pracowałyby zgodnie, a wtedy prawdopodobnie szybka beczka i błyskawiczne odwrócenie programu spowodowałyby, że odpadłby ten przywarty do jego grzbietu samolot. Dym z silników zaczął już ogarniać samolot, z którego wyskoczył Jonnie. I nagle Terl odkrył kombinację! Silniki obu samolotów zaczęły pracować gładko i zgodnie. Lecz zaprogramowana przez Jonnie'ego kombinacja zawierała nakaz lotu prosto w dół z prędkością hiperdźwiękową. Z narosłą nagle prędkością do dwóch tysięcy mil na godzinę oba samoloty zaczęły spadać w dół. W ułamku sekundy Terl zdał sobie sprawę, że taki układ współrzędnych na konsoli oznacza nagłą śmierć. Jonnie widział, jak Terl miota się w kabinie. Gdy do ziemi było już tylko pięćset stóp, Terl rozpaczliwie zaprogramował odwrócenie kombinacji. Z silników jego samolotu wydobył się ryk przypominający zawołanie do boju. Bezwładność mas była jednak tak wielka, że opadanie zostało wyhamowane dopiero dwadzieścia stóp nad ziemią. Lecz siła działająca na rozpalone silniki

była zbyt wielka, aby ją wytrzymały. Oba samoloty ogarnęła pomarańczowa kula ognia! Ciało Terla wypadło przez drzwi samolotu. Samoloty uderzyły o ziemię. Jonnie z palcem na sterownicy reaktochronu podszedł do lądowania około stu stóp od ogarniętych gwałtownym pożarem wraków. 6 Jonnie zrzucił swój reaktochron. Miał wyczerpane baterie, a więc i tak nie nadawał się już do użytku. Nie spuszczając z oka Terla, wyciągnął przenośny miotacz i odbezpieczył go. Na moment Terla ogarnęły płomienie. Stłumił je, koziołkując po mokrej wiosennej trawie. Znieruchomiał w odległości pięćdziesięciu stóp od Jonnie'ego. Na twarzy miał maskę do oddychania. Jonnie zbliżył się ostrożnie. Z Terla była wyjątkowo zdradliwa bestia. Podszedł na odległość najpierw czterdziestu stóp, a potem trzydziestu. Terl wciąż leżał nieruchomo. Przez głowę Jonnie'ego przemknęły słowa ostrzeżenia, które kiedyś powiedział mu Robert Lis: "Dobrze, że masz plan, ale w czasie bitwy pamiętaj, że mogą zdarzyć się rzeczy niespodziewane. Bądź przygotowany na uporanie się z nimi". Ucieczka Terla pomieszała im plany. Tam w dole baza była bez osłony powietrznej. Tylko Bóg wiedział, co się w niej działo. Z dala dochodził grzechot ognia karabinowego i łomot wybuchów. Z bliskiej odległości słychać było tylko pomruk płomieni palących się samolotów. Jonnie nie patrzył na nie. Wzrok miał czujnie wlepiony w Terla. Zatrzymał się. Dwadzieścia pięć stóp było odległością wystarczającą. Przez osłonę twarzy widać było niewiele. Terl był poparzony. Na ubiorze jego widniało kilka plam zasuszonej zielonej krwi. Ale oto nagle ręka Terla wykonała szybki ruch. W jakiś magiczny sposób pojawił się w niej mały miotacz. Natychmiast po zauważeniu ruchu Jonnie rzucił się na ziemię i strzelił. Przy pierwszym strzale szczęście mu dopisało i trafił w miotacz. Wśród jaskrawego błysku miotacz Terla eksplodował w jego łapie. W tej samej chwili Terl zerwał się na równe nogi i zaczął biec. Teraz Jonnie wziął na cel prawą nogę Terla. "To za konie" -

pomyślał. Strzelił. Noga wygięła się i Terl padł. Zgięta stopa sterczała nienaturalnie wykręcona. Jonnie podszedł do miejsca, gdzie leżał zniszczony eksplozją miotacz. Była to maleńka broń. Czyżby był to tak zwany miotacz likwidacyjny? Terl leżał nieruchomy. - Dość udawania, Terl - powiedział Jonnie. Terl nagle się zaśmiał i usiadł. - Jak to się stało, że nie zdechłeś w kostnicy? - Zwierzaku - rzekł Terl, przywracając stopę do właściwego położenia. - Mogę wstrzymać oddech aż na cztery minuty!

W obliczu skierowanego w siebie z odległości dwudziestu stóp miotacza Terl siedział potulnie, ale był nazbyt radosny. Noga jego krwawiła, brudząc nogawki spodni. Był cały popalony. A mimo to był aż nazbyt radosny. Jonnie wiedział, że coś się za tym kryje. Cofnął się. Rozejrzał się po równinie, bacząc jednak, aby kątem oka wciąż widzieć Terla. Baza znajdowała się około dwudziestu mil za nimi. Z kierunku tego dochodziło słabe echo strzałów karabinowych. Czuł, że powinien coś zrobić, by pomóc walczącym. Gdzie były dziewczęta? Prawdopodobnie odjechały. Nie! Były

tutaj! Tego się Jonnie nie spodziewał. Wracały. Jechały ostrożnie, wolnym kłusem. Były oddalone o jakąś milę. Nagle ustąpił szok, jakiego doznał, gdy nie znalazł dziewcząt w klatce, i strach, że wciąż zagraża im niebezpieczeństwo. Poczuł ulgę. Były całe i zdrowe. Jonnie pomachał ręką, dając dziewczętom znak, aby się zbliżyły. Wciąż mając na oku Terla, zlustrował uważnie dalszą okolicę. Jeden z uratowanych pilotów ze zniszczonego samolotu powinien iść w tym kierunku. Wytężył wzrok. Tak! Ktoś poruszał się w odległości około czterech mil. Trudno było poznać, kto to jest, bo postać ubrana

była w strój maskujący. Terl znów się zaśmiał. - Nigdy ci się nie uda, zwierzaku. Zobaczysz, że wkrótce zjawi się tu cała chmara Psychlosów! Jonnie nie odpowiedział. Raz jeszcze pokiwał na dziewczęta. Konie spłoszyły się, gdy mijały płonące wraki. Chrissie jechała na Starym Wieprzu, Pattie na Tancerce. Oddech koni był spokojny, a więc poprzednia jazda nie musiała być zbyt szybka. Dziewczętom trudno było uwierzyć, że spotkały Jonnie'ego. Chrissie zatrzymała się w pewnej odległości, nie zsiadając z konia. Była blada jak papier.

Czerwone obtarcie na szyi wskazywało na ślad zdjętej obroży. - Jonnie! Czy to ty, Jonnie? W niebieskim stroju wyglądał trochę inaczej. Pattie nie miała żadnych wątpliwości. Zeskoczyła z grzbietu Tancerki, podbiegła do Jonnie'ego i objęła go w pasie. Włosy jej rozsypały się po ubraniu Jonnie'ego. - Widzisz? Widzisz? - wołała do Chrissie. - Mówiłam ci, że Jonnie się zjawi! Mówiłam ci, mówiłam! Chrissie wciąż siedziała na koniu. Płakała. - Złapałeś bestię! - powiedziała pełna podniecenia Pattie, wskazując na Terla.

Nie stawaj między nim a mną - rzekł Jonnie, pieszcząc jej włosy, ale równocześnie trzymając miotacz skierowany na Terla. Czuł, że powinien być w bazie, a nie tracić czasu tutaj. Jonnie nie chciał, aby dziewczęta były blisko niego, gdyby Terl się znów poruszył. Nagle przyszła mu myśl do głowy. - Chrissie! Popatrz na południe, mniej więcej cztery mile stąd. Chrissie wzięła się w garść i otarła oczy. Jonnie chciał, aby coś zrobiła. Rozejrzała się. Próbowała coś powiedzieć, ale czuła ucisk w gardle. Przełknęła ślinę, spróbowała znów.

O tak, Jonnie! - Wyglądała już lepiej. - Coś się tam porusza. - To przyjaciel - powiedział Jonnie. - Pognaj ku niemu na Starym Wieprzu tak szybko, jak tylko potrafisz, i przywieź go tu! Chrissie wyprostowała się. Ostrożnie okrążyła Terla i z rozwianymi włosami pognała na Starym Wieprzu na południe. Ogień karabinowy na południu wzmagał się. Trzymając delikatnie Pattie przy sobie i wciąż mając miotacz wymierzony w Terla, Jonnie przesunął się w miejsce, skąd mógł widzieć bazę. Znajdowali się nieco wyżej od niej. Tego popołudnia powietrze było czyste, toteż widział bazę jak na dłoni, niczym model. Z bazy tryskał w powietrze, na wysokość dwustu lub trzystu stóp, biały strumień wody. Wyglądał jak odwrócony wodospad. Zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Zadziałał automatyczny system przeciwpożarowy. Szkoci walczyli tam w potokach wody! Najbardziej obawiał się, by Psychlosi nie wprowadzili do walki czołgu lub jakichś dodatkowych samolotów bojowych. Rozejrzał się po niebie. Samolotów na nim nie było. Gdy tak patrzył, ujrzał błysk ognia. W chwilę później dało się słyszeć głuche "bum", dźwięk wydawany przez bazooki. Czy jednak bazooki potrafiłyby dać radę czołgowi Psychlosów? Tego nie był pewien. Na pewno potrzebne im było wsparcie z powietrza! A on był oddalony o dwadzieścia mil! W zespołach szturmowych nie było ani jednego pilota. Wprowadzili do akcji wszystkich, jakich mieli. Zaczął tracić cierpliwość, miotacz mu ciążył. Terl siedział i śmiał się znów. Jonnie miał wielką ochotę zastrzelić go. Czuł jednak, że Terl coś wie i na coś czeka. - Jak dziewczęta wydostały się na wolność? - zapytał Terla. - O, zwierzaku, jak możesz wątpić w szczerość moich intencji? Przecież przyrzekłem ci, że zwolnię je natychmiast, gdy tylko dostarczysz złoto. Po prostu tego ranka dotrzymałem słowa. Nie podejrzewałem cię, że tak fałszywie mnie ocenisz... - Nie gadaj bzdur, Terl! Dlaczego je puściłeś? - Terl zaśmiał się ponownie, tym razem głośniej. Pattie pobiegła, by schwytać Tancerkę, która się gdzieś oddaliła. Teraz wracała z koniem. - Zupełnie nie wiem, dlaczego ten stary, wstrętny, okropny potwór to zrobił. Ale tuż przed świtem przeciął nasze obroże i powiedział, byśmy wzięły konie i odjechały. Po przejechaniu około dziesięciu mil ukryłyśmy się, mając nadzieję, że może się pokażesz. Nie miałyśmy dokąd się udać. A potem, po południu, wydawało się, że wszystko wylatuje w powietrze - bang, bang więc ruszyłyśmy w stronę gór. W tym momencie Jonnie zrozumiał wszystko. Zwrócił się do Terla. - Aha, więc to było tak. Zamordowałeś, draniu, Chara i zostawiłeś go w klatce z wbitym nożem należącym do ludzi, aby oni właśnie mogli być obciążeni tą zbrodnią. Zachodzi tylko pytanie, jak zamierzałeś za to ukarać ludzi? Zabić wszystkich? Terl spoglądał na swój zegarek. Sięgnął do kieszeni. Jonnie gwałtownie mu w tym przeszkodził. - Tylko dwa szpony - rzekł Terl unosząc je do góry. Jonnie dał zezwalający znak, ale pozostał bardzo czujny. Terl wyciągnął z kieszeni coś, co miało kształt kwadratu o powierzchni około jednej stopy kwadratowej. Będąc cały czas na celowniku miotacza, dokonał tego delikatnymi ruchami szponów i niezwykle ostrożnie. Był to pulpit zdalnego kierowania komputerem,

bardzo cienki: Pulpity takie stosowane bywały przy obsłudze maszyn, ale ten był większy i mniej estetyczny niż normalne. Śmiejąc się, Terl rzucił pulpit w stronę Jonnie'ego, który cofnął się w obawie eksplozji. - Zabrałeś ode mnie niewłaściwe urządzenie do zdalnego kierowania, tu szczurzy móżdżku. Jonnie przyjrzał się ze zdziwieniem urządzeniu. Pulpit zawierał tylko przyciski, daty, godziny i sygnał odpalania. Nie miał klawisza stopującego ani korekcyjnego. - Urządzenie jednorazowego użytku - powiedział Terl. Raz zaprogramowane i zaktywizowane staje się bezużyteczne. Zrobiłem z niego użytek dziś rano, tuż przed odpalaniem. Terl ponownie popatrzył na zegarek. - Za niecałe dziesięć minut wszyscy otrzymacie należną zapłatę, niezależnie od tego, czy załatwicie Psychlosów, czy też nie! Zaniósł się śmiechem. - Upolowałeś niewłaściwe urządzenie do zdalnego kierowania! - Od śmiechu aż zapluł sobie wizjer maski. - No i cóż powiedział w końcu - jesteś o dwadzieścia mil od miejsca, gdzie powinieneś być, i nic nie możesz zrobić.

Zresztą i tak nic byś nie mógł zrobić. Wstrząsał nim taki śmiech, że aż tłukł łapami o brudną ziemię. 7 Dokładnie w tym samym momencie w podziemnym hangarze Zzt niemal odchodził od zmysłów. Od chwili gdy na zakończenie odpalenia wystąpił ten wściekły odrzut, nastąpił ogólny chaos. Krążyła pogłoska, że na zewnątrz były istoty ludzkie! Zzt wiedział jednak, że te

głupie ślimaki nie były zdolne do czegokolwiek. To byli niewątpliwie Tolnepowie, którzy zapewne wylądowali na Ziemi. Choć proces myślowy Zzta co kilka sekund był przerywany przeklinaniem Terla, to jednak dokładnie to wydedukował. Tolnepowie musieli zablokować pasma częstotliwości teleportacyjnych, aby sparaliżować ewentualny kontratak, a przybyli tu ze swego systemu planetarnego po wciąż jeszcze bynajmniej niemałe zasoby mineralne tej planety. Z Tolnepami były kłopoty już wcześniej, a ostatnia wojna z nimi nie przyniosła rozstrzygnięcia. Byli mali, o wzroście około połowy wzrostu

Psychlosów, a oddychać mogli prawie wszystkim. Co gorsza, byli odporni na gazowe zapory Psychlosów. Dlatego też Zzt szykował do lotu szturmowy samolot Typ 32, przeznaczony specjalnie do niskich lotów szturmowych, najsilniej uzbrojoną maszynę spośród setek innych, jakie znajdowały się w hangarach. Niech cholera trzaśnie tego przeklętego Terla! To przecież on miał być odpowiedzialny za obronę! Tymczasem, gdzie znajdowały się bojowe samoloty sił pogotowia i odwodów? Na zewnątrz, wystawione na zmiany atmosferyczne. A gdzie były czołgi? Schowane i rdzewiejące w podziemnym parku czołgowym! A gdzie były rezerwy z innych kopalni? Ściągnięte tutaj! Przeklęty Terl! W bazie nie było ani ładunków paliwowych, ani zapasów amunicji. Zzt był niesprawiedliwy, obciążając Terla odpowiedzialnością za to wszystko, ponieważ przechowywanie paliwa i amunicji w bazie było sprzeczne z przepisami Towarzystwa. Znajdowały się one w odległości około pół mili od bazy. Dwie grupy Psychlosów, które usiłowały przedostać się do składu, zostały wybite do nogi. I jeszcze jedna rzecz stanowiła dowód, że byli to Tolnepowie. Trafieni Psychlosi po prostu eksplodowali wśród

bladozielonego błysku. Tylko Tolnepowie mogli wynaleźć taką broń! Tak więc musiał przeszukiwać stare samoloty i pojazdy naziemne i wyciągać z nich na wpół zużyte ładunki paliwowe i amunicję. Doszło nawet do starcia z dwoma braćmi Chamco, niech ich piorun spali! Przygotowywali oni ciężko opancerzony czołg. Dwa czołgi, które wyjechały tego strasznego popołudnia, zostały spalone na popiół. Dlatego też bracia Chamco szykowali jeden ze starych pojazdów pancernych klasy "Rębajło": "Rębajłem do chwały". Nic nie było w stanie przebić pancerza czołgu, a jego ciężkie działa roznosiły wszystko w pył w promieniu kilku mil. Bracia Chamco również szukali ładunków paliwowych i amunicji do swego czołgu, a poza tym twierdzili z tupetem, że napastnikami są Hocknerowie z Duraleb, z systemu, który Psychlosi totalnie już zniszczyli. Bitwa o ładunki skończyła się, gdy tylko zjawił się ten nadęty karzeł Ker i zdecydował, że każdy ma dostać połowę. Jeszcze jedno świństwo Terla! Ładunki paliwowe nie pasowały do silnika Typ 32. Zzt stracił dużo cennego czasu na wykonanie tulei redukcyjnych, które umożliwiły umieszczenie ładunków w rurach. Przeklęty Terl!

Przed dwiema godzinami powiedział swym ludziom, by przesunęli ten parszywy bombowiec bezzałogowy. Przeklęty Terl! Teraz był gotów. Znalazł drugiego pilota. Był nim jeden z funkcjonariuszy przybyłych z ostatnim transportem. Nazywał się Nup i miał uprawnienia do walki na Typie 32. Tuman - ale cóż innego było można znaleźć na tej peryferyjnej planecie który był przekonany, że ma tu miejsce typowy atak Bolbodów. Twierdząc tak, opierał się na plotce, którą usłyszał ostatnio w pijalniach kerbanga w Imperial City, że planowany jest podbój Bolbodów.

Zzt zgromadził wyposażenie: bojową maskę do oddychania, plecakowy pojemnik zapasowych butelek z gazem do oddychania i broń boczną. Do kieszeni włożył rezerwowe racje żywnościowe, a za cholewę buta zatknął swój ulubiony płaski klucz. W pewnych rodzajach walki i nietypowych sytuacjach klucz ten nieraz okazał się bezcenny. Silniki Typ 32 dały się uruchomić bez trudu. Teraz mruczały spokojnie. Jeszcze trochę i znajdzie się na zewnątrz, a wtedy nastąpi najbardziej pomyślne zakończenie tego ataku! Przeklęty Terl! Zzt puścił dźwignie zwalniające płozy i rozpoczął kołowanie samolotu (z

dumnym napisem "Zabijaka") w stronę drzwi startowych. Mechanicy rozstąpili się, by zrobić mu drogę. Ale wokół było pełno Psychlosów nadaremnie próbujących znaleźć sprawne samoloty. No i stał na drodze ów przeklęty bombowiec bezzałogowy. W normalnych warunkach było możliwe odpalanie przez drzwi startowe trzech samolotów naraz. Wysokość drzwi pozwalała nawet na odpalenie i czwartego. Lecz ten archaiczny relikt, bezzałogowy bombowiec do wykonywania ataków gazowych, był tak szeroki i wysoki, że blokował całe drzwi. Zzt zwracał na to uwagę Terla. Przeklęty

Terl! Nie było żadnego sposobu, aby przecisnąć się Typem 32 obok tego grzmota. Zzt wychylił się z kabiny i huknął na brygadzistę zmianowego. Podbiegł pospiesznie. Zzt miał ochotę go zdzielić. - Usuńcie tego parszywca! Przecież już dwie godziny temu... - Nie daje się ruszyć - odpowiedział zadyszany brygadzista, gestykulując łapami. - Cztery ciągniki usiłowały przepchnąć tę maszynę. Ani drgnęła! Zzt zarzucił na ramię worek z wyposażeniem i wyskoczył z kabiny. - Ty kretynie! Jedyną sterownicą, jaką ten grat ma w środku, jest dźwignia uchwytów magnetycznych. Dlaczego jej nie zwolniłeś? Przecież te wielkie płozy są magnetycznie przywarte do platformy! Dlaczego tego nie sprawdziłeś... - To bardzo stary bombowiec bezzałogowy - niepewnie wysapał brygadzista, który pod dzikim spojrzeniem Zzta przestał już wierzyć własnym zmysłom. Zzt pognał ku drzwiom bombowca. Były to wielkie drzwi. Tak wielkie, że można było przez nie równocześnie ładować tuzin lub więcej zbiorników z gazem. Ktoś przystawił drabinę i Zzt wspiął się po niej, brzęcząc uwieszonym na ramieniu wyposażeniem. Naparł na pancerne drzwi. Były zamknięte! - Gdzie klucz?! - wrzasnął. - Terl go ma! - odkrzyknął brygadzista. - Szukaliśmy go wszędzie. Ale nie możemy znaleźć! Przeklęty Terl! - A przeszukaliście jego pokoje?! - ryknął Zzt z góry. - Tak, tak, tak! - odpowiedział brygadzista. - My... W tej chwili w hangarze dał się słyszeć piskliwy okrzyk "Juhuu"! Była to Chirk. Zzt przeszył ją nienawistnym wzrokiem. Tej tylko brakowało!

Chirk trzymała w łapach wielki klucz. - Znalazłam go w biurku Terla - zaświergotała. - A inne klucze do tego grata?! - wykrzyknął Zzt. - Klucze do pulpitu programowania? - W biurku był tylko ten jeden. - Zzt przez chwilę się zastanawiał. Nie chciał bynajmniej, aby ten przeklęty stary gruchot odpalił samoczynnie z hangaru. Ale musiał grata przesunąć. Klucz, który mu podali, był kluczem do drzwi. Przyjrzał mu się. Miał trzy zapadki i cały był pokryty wżerami. Trzon prawie rozpołowiony. Pomyślał, że Terl mógł się zdobyć na zrobienie nowego klucza! Ale gdzie tam, było to poza możliwościami jego łap. Wsunął ważący dwadzieścia funtów klucz w otwór zamka. Przekręcił go, zmełł w ustach przekleństwo. Parszywy Terl! Zardzewiałe magnetyczne zamki puściły. Klucz rozsypał się na kawałki. Zzt rzucił szczątki klucza na platformę w dole, omal nie trafiając w Chirk. Ale drzwi były w końcu otwarte. Naparł na nie. Również zawiasy były skorodowane i sztywne. Wreszcie drzwi się uchyliły, odsłaniając ogromne wnętrze. Zzt sięgnął po latarkę. W pudle nie było żadnego oświetlenia. Nigdy nie było ono przewidziane do obsługi przez pilota. Samolot składał się właściwie tylko z wielu ton zasobników gazu, silników i pancerza. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że mógł przecież stąd wziąć paliwo. Teraz było za późno. Przeszedł do przodu, do pomieszczenia sterowniczego. Musiał rozprogramować komputer. A niech to piorun spali! Był pozamykany na pancerne zamki. Nie można się było do niego dobrać bez klucza. Ten metal nie ustąpiłby przed niczym. To był pancerz! Przeklęty Terl!

Poświecił wokół. Zobaczył dźwignię zwalniania uchwytów magnetycznych. Była to jedyna sterownica w całym wnętrzu; za jej pomocą personel hangarowy i startowy włączał i wyłączał uchwyty, gdy samolot ciągnikami przetaczano w inne miejsce. Zzt sięgnął do hamulca dźwigni. Zanim zdołał jej dotknąć, samolot ruszył z miejsca! Osłupiały patrzył w przerażeniu na to, co się dzieje. No tak, w skrzynce programowania było słychać tykanie. Rzucił się do drzwi. Przyśpieszenie od gwałtownie narastającego ciągu silników ścięło go z nóg. Zaczął się czołgać ku wyjściu.

Za późno! Drzwi hangaru przemknęły obok. Do ziemi było już kilka jardów. Nie odważył się na skok. Bezzałogowy bombowiec wystartował. Jego skorodowane drzwi powiewały jak żagiel na wietrze. Zzt jęknął z rozpaczą. Przeklęty Terl! No, ale z drugiej strony teraz samoloty bojowe miały wolną drogę i mogły ruszyć do ataku na Tolnepów. I wszystko za połowę płacy i bez żadnych premii. Prawdopodobnie i to też było sprawką Terla.

8 Jonnie widział start bezzałogowego bombowca z odległości dwudziestu mil. Czyżby to był bezzałogowy samolot do prowadzenia ataków gazowych? Poczuł na grzbiecie lodowate zimno. Z boku samolotu rozkwitł błysk eksplozji. Wiedział - to waliły bazooki. Specjalny zespół miał zapobiec startom samolotów. Drugi błysk w pobliżu korpusu bezzałogowego samolotu pojawił się w tej samej chwili, gdy dotarł do nich grzmot pierwszego strzału. Ale żaden ze strzałów nie zrobił na lecącej maszynie najmniejszego wrażenia. Gdy majestatycznie wzniosła się do wysokości dwóch tysięcy stóp, zaczęła zakręcać. Stale nabierając wysokości, skierowała się na północny zachód. Przeleciała obok, nieco na wschód od nich, majacząc groźnie na niebie, ogromna nawet z odległości dwóch mil. Zaniedbana, poplamiona i pogięta maszyna miała na swej odartej z farby powierzchni ślady poprzednich walk. Jonnie, obserwujący z napięciem lot, ocenił prędkość samolotu na trzysta mil na godzinę. Zaraz za bezzałogowym potworem odpalony został samolot bojowy. Trafiły go dwa pociski z bazooki, eksplodujące w kolejnych rozbłyskach światła. Samolot jednak kontynuował spokojnie swój lot za bezzałogowym bombowcem. Gdy przelatywał nad Jonnie'em, ten zauważył, że jest to różniący się od innych samolot bojowy. Na obu bokach miał wymalowane numery "32", a za nimi znaki bojowe Psychlosów. Czyżby eskorta? W ziemię uderzył ciężki huk pracujących silników. Gdy samoloty przeleciały, odezwał się Terl: - No i co, zwierzaku? Dlaczego nie uznać przegranej? Widzisz przecież, że gdy Psychlosi dokonają kontrataku ze swojej planety, ciebie już nie będzie. Czy nie lepiej więc odrzucić ten miotacz i dojść do porozumienia? Jonnie puścił te słowa mimo uszu. Z uwagą śledził na kompasie kurs, jaki bezzałogowy bombowiec przyjął względem popołudniowego słońca. Obserwował go, dopóki nie zginął za północno-zachodnim horyzontem. Więcej już nie zakręcił. "Bądź spokojny!, Nie wpadaj w panikę!" - uspokajał się w myślach. - Dokąd leci najpierw? - zapytał Terla. Samolot bojowy mógł rozwinąć prędkość dwóch tysięcy mil na godzinę. Wciąż jeszcze można było więc przechwycić bombowiec. Tylko trzeba zachować spokój. - Odrzuć miotacz, to ci wszystko powiem - odparł Terl. - Nie wierz mu! - zawołała błagalnie Pattie. - Obiecał nam żywność, a nie dostarczył żadnej. I mówił nam dwa albo trzy razy, że już nie żyjesz! - Albo mi powiesz wszystko, albo zacznę odstrzeliwać ci stopy - rzekł Jonnie i uniósł miotacz. - Zrób to! - wykrzyknęła Pattie. - To stary, obrzydliwy brutal! Diabeł! Jonnie spojrzał w stronę, w którą udała się Chrissie. Nieobecność jej przedłużała się. A nie mógł przecież pozostawić tu dziewcząt samych, zwłaszcza z żywym Terlem. Jeszcze raz próbował się uspokoić w myślach. "Bądź spokojny! Wciąż jeszcze moce dogonić ten bombowiec". - No dobrze - powiedział Terl jakby zrezygnowany. Podam ci wszystkie miejsca, dokąd ten samolot leci. - Tylko we właściwej kolejności - powiedział Jonnie, akcentując słowa uniesieniem miotacza. - Zrobienie ze mnie rzeszota sprawiłoby ci przyjemność, prawda? - zapytał Terl. - Zadawanie ran nie daje mi żadnej przyjemności, niezależnie o kogo chodzi.

- No pewnie, bo masz szczurzy móżdżek - zaśmiał się Terl. Cała ta rozmowa Jonnie'ego z Terlem, prowadzona w języku psychlo, bardzo zdenerwowała Pattie. - Nie słuchaj go, Jonnie, po prostu zastrzel go! - domagała się, chwytając za kolbę miotacza Jonnie'ego. - No dobrze - rzekł Terl. - Pierwszym celem samolotu jest południe Afryki. Następnym Chiny. Następnym Rosja. Potem, zgodnie z wprowadzonym programem, ma on polecieć nad Italię, a stamtąd wrócić tutaj. "W porządku, pomyślał Jonnie. Terl nie powiedział ani słowa o Szkocji. A

więc Szkocja. Ona jest pierwszym celem. Było to logiczne. Psychlosi nigdy nie mogli się z nią uporać lub też byli przekonani, że nie mogą. Dziękuję ci, Terl". - Świetnie - powiedział na głos. - Za te informacje, które otrzymałem od ciebie, pożyjesz jeszcze trochę. Aby dolecieć do Szkocji, trzeba było siedemnastu godzin. "Wyglądaj na spokojnego, Jonnie. Wciąż jeszcze można przechwycić ten bombowiec". Pokazała się Chrissie. Dotychczas zasłaniało ją zagłębienie terenu. Koń szedł stępa. Gdy odległość zmalała, Jonnie zrozumiał dlaczego. Przyczyną

był Thor. Dziewczyna wiozła go na koniu, trzymając przed sobą. Antyradiacyjny ubiór Thora był na lewym ramieniu poplamiony krwią. Chrissie rozdarła ubiór w tym miejscu, by zatamować krew. Opatrzyła ranę bandażami z koźlej skóry oraz trawą. Lewa ręka Thora była złamana, znajdowała się w łupkach z patyków. To właśnie on został ostrzelany, gdy opadał na reaktochronie. Z pomocą Chrissie Thor ześlizgnął się z konia. Był ziemisty na twarzy od upływu krwi i stał niepewnie na nogach. Spoglądał na Jonnie'ego ze skruchą. - Przepraszam, Jonnie.

- To moja wina, nie twoja - rzekł Jonnie. - Chrissie, ułóż go na tej skale. Thor spojrzał na Terla. Z bliska widział potwora zaledwie parę razy. Miał przy sobie rewolwer Smith and Wesson kalibru 0,457, pochodzący z arsenału starej bazy i naładowany pociskami radiacyjnymi. Gdy zdał sobie sprawę, że widzi Terla, sięgnął po broń, by go zastrzelić. - Nie, nie! - powiedział Jonnie. - Trzymaj rewolwer wymierzony w niego, ale strzelaj tylko wtedy, gdy zauważysz, że chce wykonać jakiś ruch. Uważaj zwłaszcza na jego ręce. Czy czujesz się na tyle dobrze, byś mógł tu posiedzieć?

Thor znajdował się w odległości około pięćdziesięciu stóp od Terla. Odsunął się nieco dalej i wycelował broń. - Uważaj, Terl! - rzekł Jonnie. - Rewolwer, który trzyma ten człowiek, może zrobić w tobie taką dziurę, że przeskoczy przez nią koń. Nabity jest specjalnymi eksplozyjnymi pociskami. Jasne? "Zachowaj spokój. Ciągle masz szansę na przechwycenie tego bombowca!" Zwrócił się do Pattie. Podał jej wielki miotacz podręczny. Pokazał, gdzie znajduje się spust. Dziewczyna z determinacją cofnęła się za skałę, na której oparła ciężki miotacz.

Czy tak celować? - Tak jest. Trzymaj go na muszce bez przerwy! "Masz jeszcze czas. Ta robota też musi być dobrze wykonana". - Dlaczego nie zabić go od razu? - zapytał Thor. - Bo jest źródłem informacji - odparł Jonnie. Terl nie mógł zrozumieć, o czym mówili, ale domyślił się sensu rozmowy. Jonnie wyciągnął nóż i uważając, by nie wejść na linię strzału, obrócił Terla. Wsunął nóż za kołnierz jego ubioru i rozciął go wzdłuż pleców. Następnie przeszedł na przód i kontrolując, czy w oczach Terla nie pojawia się ostrzegawczy błysk sygnalizujący zamiar jakiegoś działania, ściągnął rękawy z ramion potwora. Rozpruł ubranie wzdłuż szwów obu nogawek. Widząc, że Terl chce wstać, przyłożył mu pięścią. Terl uspokoił się. Następnie Jonnie ściągnął mu buty i kalesony. Zabrał zegarek. Zabrał czapkę. Jedyną rzeczą, jaką Terlowi pozostawił, była maska do oddychania, ale bez zapasowych fiolek gazu. Wzrok Terla wyrażał wściekłość. I tak siedział goły, z futrem zmatowiałym od potu, z pazurami drgającymi żądzą odwetu. Jonnie chwycił pas i skrępował nim z tyłu łapy Terla, zaciskając mocno pęta. Wziął następnie wodze Starego Wieprza, połączył je z pasem krępującym łapy Terla i przeciągnął linkę pod przewodem maski. Całość naprężył. Gdyby teraz Terl usiłował uwolnić łapy, musiałby się udusić. "Rób wszystko porządnie! - powiedział Jonnie do siebie. Nie wpadaj w panikę! Samolotem bojowym wciąż jeszcze możesz dogonić ten bezzałogowy bombowiec". Pracował z pośpiechem. Teraz odstąpił od Terla i szybko skontrolował jego ubiór. Tak jak się tego można było spodziewać, Terl miał w nim ukryte dwie dodatkowe sztuki broni. Nóż i drugi miotacz likwidacyjny. Jonnie oddał z niego próbny strzał. Był bezgłośny. Krzewy, w które wycelował, zaczęły płonąć. Przekazał Pattie lekki miotacz i odebrał od niej ciężki. - Pozwól mi go teraz zastrzelić - prosiła Pattie. Thor odezwał się do Terla w psychlo: - Ta mała dziewczyna błaga, by mogła cię zastrzelić. - Już będę spokojny - powiedział Terl. - Nie zbliżajcie się do niego. Chrissie, rozpal tu obok ognisko, aby Thorowi było ciepło i abyście mogli widzieć teren. Zwrócił się do Thora: - Kto był z tobą? - Glencannon - odparł Thor. - Musi tu być gdzieś wśród wzgórz. Myślę, że stara się dotrzeć w pobliże bary. Próbowałem dwukrotnie wywołać go przez swoje przenośne radio, ale nie odpowiada, choć też ma radio. No, ale te aparaty mają zasięg tylko pięciu mil. - Thor nie ukrywał zaciekawienia. - Dokąd się udajesz? W tej samej chwili nad bazą pojawił się znowu błysk eksplozji. Strzałem z bazooki trafiony został samolot bojowy, który wystartował z hangaru. Spadał otoczony kulą ognia. Uderzył o ziemię w momencie, gdy dotarły do nich kolejno dźwięk strzału bazooki i huk eksplozji maszyny. Ten sam los spotkał i drugi samolot, który opuścił hangar. - Przyślę po was samochód kopalniany - powiedział Jonnie. "Zachowaj spokój. Lecąc z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę możesz dogonić ten bombowiec". Słowa Jonnie'ego sparaliżowały dziewczęta. Ale cóż mógł zrobić? Chciał przecież odesłać je do bazy Akademii, ale Thor był w stanie wykluczającym jakąkolwiek wędrówkę. A może skończyć Z Terlem? Nie, to nie rozwiąże niczego. "Przemawiaj do nich spokojnie". Prędkość bezzałogowego bombowca wynosiła trzysta dwie mile na godzinę, pamiętał to dobrze z kablogramów wyjętych z ręki nieżyjącego od tysiąca lat prezydenta. Samolot bojowy mógł rozwinąć prędkość hiperdźwiękową, dwa tysiące mil na godzinę. Jeśli więc nawet bombowiec byłby już w połowie drogi do Szkocji, mógł go spokojnie przechwycić na kilka godzin przed dotarciem do celu. Wskoczył na Tancerkę. Do centralnej bazy było około dwudziestu mil. Pokona tę odległość mniej więcej po godzinie ostrej jazdy

Wciąż jeszcze możemy dobić targu, zwierzaku - powiedział Terl. - Jeśli wysłałeś na Psychlo uran, to wierz mi, popełniłeś błąd. Próbowano tego już wcześniej. Tam na miejscu, wokół platformy odbiorczej transfrachtu, znajduje się pole siłowe, które utwardza się, zamykając całą platformę, gdy do Psychlo zbliża się uran. W punkcie startowym występuje wówczas taki odrzut jak ten, który widziałeś dzisiaj. Psychlo zaatakuje to miejsce, zwierzaku. Będziesz potrzebował mnie do mediacji. Jonnie popatrzył na niego bez słowa. Uniesieniem ręki pożegnał dziewczęta i Thora. Uderzył piętą w bok Tancerki.

Ruszyła jak strzała przez promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Przed nim wrzała bitwa o bazę. Stracił dużo czasu. Nie mógł zrobić niczego więcej. Raz jeszcze powiedział sobie: "Bądź spokojny! Nie wpadaj w panikę! Ten bombowiec bezzałogowy może być spokojnie przechwycony przez samolot bojowy". Gdy tak pędził przez równinę, nagle uświadomił sobie, że całe siły zbrojne Stanów Zjednoczonych w czasach swej świetności nie potrafiły przeciwstawić się temu bezzałogowemu siewcy gazowej śmierci, mimo że dysponowały samolotami, rakietami i bombami atomowymi. Nie dały nic nawet samobójcze ataki taranem. "Masz czas. Uporasz się z tym. Nie wpadaj w panikę!"

Rozdział 13 1 "Jedna rzecz naraz - mówił Jonnie do siebie. - Rób każdą rzecz dokładnie. Każdą, którą się właśnie zajmujesz, i w kolejności!" Wyczytał to w jednej ze znalezionych w bibliotece książek. Kiedyś szukał w książkach informacji o lekarstwie przeciwko promieniowaniu, które wreszcie znalazł. Ale przy okazji natrafił na książkę, w której opisano sposoby przezwyciężania chaosu i utraty panowania nad sytuacją. Zdarzało się to zazwyczaj wtedy, gdy zbyt wiele rzeczy działo się naraz. A na pewno miało to miejsce właśnie teraz! Bezzałogowy bombowiec, możliwość kontrataku Psychlosów, ciągle jeszcze wątpliwy wynik bitwy o centralną bazę. Żadnych raportów na temat ataków na inne kopalnie. Można było bardzo łatwo stracić orientację, popełnić błąd, a nawet wpaść w panikę. Trzeba było więc zachować spokój. I tylko zajmować się jedną rzeczą naraz. Tancerka gnała pełnym galopem na południe. Nie było to zbyt dobre, gdyż mogła się ochwacić. Jonnie zaczął więc stosować trucht na przemian z galopem. Tancerka od razu złapała równiejszy oddech. Zaczynał zapadać zmrok. Wszystko mogło zostać zaprzepaszczone przez coś tak niedorzecznego jak okulały nagle koń. Trucht, galop, trucht, galop. Dwadzieścia mil. Musi się udać! W kieszeni miał malutki - jak na standardy Psychlo radiotelefon górniczy. Po dziesięciu milach zaczął wywoływać Glencannona, pilota Thora. Na mniej więcej jedenastej mili usłyszał wreszcie głos Glencannona: - To ty, MacTyler? - Jego głos brzmiał słabo. - Czy z miejsca, w którym się znajdujesz, możesz dostrzec galopującego konia? - zapytał Jonnie. Zapanowała dłuższa cisza. A potem: - Tak, jesteś o jakieś trzy mile ode mnie na północny wschód. Dostałeś Terla? - Owszem, chwilowo jest cały w pętach. Znów zapanowała cisza, którą w końcu przerwał krótki, warkliwy śmiech. Część napięcia z głosu Glencannona zniknęła, gdy odezwał się następnie: - Czego on tam szukał? Zbyt długo trzeba by opowiadać. Nie było teraz na to czasu. Zachowując spokój, Jonnie powiedział do mikrofonu:

Dziewczęta są bezpieczne. Thor jest ranny, ale niezbyt groźnie. Z głośnika dobiegło westchnienie ulgi. - Czy jesteś w stanie pilotować samolot? - zapytał Jonnie. Pauza. - Mam żebra trochę poturbowane i zwichniętą kostkę. To dlatego tak długo wlokę się z powrotem do bazy. Ale owszem, MacTyler, oczywiście, że jestem w stanie pilotować samolot. - Posuwaj się dalej w kierunku bazy głównej! Miej w pogotowiu jakąś latarkę do migania światłem. Poślę po ciebie górniczy pojazd. Będą tam potrzebować osłony i wsparcia z powietrza.

Mam latarkę. Przykro mi z powodu tej osłony powietrznej. - To była moja wina - rzekł Jonnie. - Powodzenia! Tancerka na zmianę to galopowała, to biegła truchtem. Jonnie starał się zachować spokój. W tej walce wciąż jeszcze mieli duże szanse. Zdecydowali się, by nie niszczyć zupełnie głównej bazy Psychlosów. Historyk chciał dorwać się do miejscowej biblioteki. Angus chciał zawładnąć wszystkimi maszynami w warsztatach. Dlatego nie używali przeciwko kopułom kul radioaktywnych. Poza bombowcem bezzałogowym i samolotem eskortowym żaden inny pojazd powietrzny nie opuścił hangaru. Mieli je więc widocznie pod kontrolą. Z odległości pięciu i pół mili od bazy zaczął wywoływać Roberta Lisa. Miał nadzieję, że ktoś będzie na stałym nasłuchu pasma górniczego radiotelefonu. Odezwał się kierownik szkoły, co zdumiało Jonnie'ego, gdyż wraz z pastorem, historykiem i starymi kobietami byli oni wpisani na listę osób zwolnionych z czynnego udziału zbrojnego. Wkrótce potem Jonnie usłyszał pełen ulgi głos Roberta Lisa. - Dziewczęta są bezpieczne - powiedział mu Jonnie. Zapanowała chwila ciszy, gdyż Robert Lis najwidoczniej przekazywał dalej tę wiadomość. Wkrótce potem z głośnika dobiegły przytłumione głosy radości. Wiadomość była najwidoczniej dobrze przyjęta. - Trzymamy się tutaj - rzekł Robert Lis. - Muszę z tobą poufnie porozmawiać, jak tylko tu dotrzesz, bo nie mogę poruszać tego tematu przez radiotelefon. Tancerka przemknęła skrajem kępy drzew. Zaczęło się robić ciemno. - Te małpy nie rozumieją po angielsku - powiedział Jonnie. - To nieważne. I tak nie mogę mówić o tym otwarcie. Kiedy tu dobijesz?

Za jakieś piętnaście minut - odparł Jonnie. - Dojedź tu przez północny parów! W pobliżu bazy trwa dość ostra wymiana ognia. - Dobrze - odparł Jonnie. - Czy samoloty są w porządku? - Przesunęliśmy je tu, do parowu, żeby były lepiej osłonięte. Ale nie mamy pilotów. - Wiem o tym. A teraz słuchaj! Niech ktoś zaopatrzy jeden z samolotów w następujące rzeczy: ciepłe ubranie, kaftan i rękawice na mój rozmiar, trochę jedzenia, parę zwykłych nie radioaktywnych min samoprzylepnych karabin szturmowy, aparat tlenowy z maską do oddychania i dużym zapasem butli - będę leciał na wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy stóp. W głośniku zapanowała cisza, więc Jonnie ponaglił: - Zrozumiałeś? - Owszem - odparł Robert Lis. - Wszystko będzie wykonane. W jego głosie na pewno jednak nie było słychać entuzjazmu. - Wyślij też parę pojazdów górniczych - dodał Jonnie, podając lokalizację. - Lepiej byłoby, gdybyś wysłał też ze dwóch ludzi, którzy pomogliby sprowadzić tu Terla.

Terla? - zainteresował się Robert Lis. - Tak, Terla - odparł Jonnie. - Trzymaj ten samolot w gotowości! Zaraz po przybyciu chcę na nim wystartować. Milczenie. A potem głos Roberta: - Wszystko będzie wykonane. Jonnie wyłączył radiotelefon. Pięć minut później minął go pojazd górniczy podążający w kierunku północnym. W zapadającym zmroku zauważył na pojeździe pastora, jedną ze starych kobiet i Szkota z umieszczonym na temblaku ramieniem. Pastor uniósł rękę w geście błogosławieństwa - nie, to był salut! Wyruszyli po Thora, dziewczęta i Terla. Za pojazdem górniczym fruwał W powietrzu kawał łańcucha z dźwigu. Jonnie obejrzał się. Stara kobieta była uzbrojona w karabin szturmowy. Odgłosy wymiany ognia stawały się coraz głośniejsze. Gejzer wody z systemu przeciwpożarowego strzelał w górę na wysokość dwustu stóp. Pod nim migotały niebieskozielonkawe płomienie miotaczy energii. Pomarańczowe błyski broni szturmowej były bardziej widoczne w potokach świateł zalewających całą bazę. Jonnie skierował Tancerkę do ujścia parowu i zatrzymał ją przy dwóch pozostałych samolotach. Nad ich głowami śmigały po niebie smugi strzałów z ciężkich miotaczy ręcznych. Koń dyszał ciężko. Był cały pokryty pianą, ale nie wykazywał śladów ochwacenia. "Jedna rzecz naraz - powtarzał sobie Jonnie. Możesz spokojnie przechwycić ten bombowiec". 2 Robert Lis miał narzuconą starą pelerynę na bojowy ubiór antyradiacyjny. Jego siwe włosy były przypalone z jednej strony. Twarz miał spokojną, ale przez spokój przebijała nuta zatroskania. Złapał dłoń Jonnie'ego i potrząsnął nią mocno w serdecznym powitaniu. Jonnie popatrzył na osmalone włosy i zapytał: - Jakie macie straty? - Niewielkie - odparł Robert Lis. - Zadziwiająco małe. Nie chcą się nam wystawiać. Przypomina to walkę w czasie sztormu. Słuchaj, ty przecież nie masz na sobie ubioru antyradiacyjnego... - Woda spłukuje wszelkie materiały promieniotwórcze równie szybko, jak wy je wystrzeliwujecie - przerwał mu Jonnie. - Ale ja mam coś innego do zrobienia. W tym bezzałogowym bombowcu nie ma gazu do oddychania.

Nie potrzebuję więc okrycia antyradiacyjnego. - Jonnie, czy ten bombowiec nie może poczekać, dopóki wszystkie kopalnie nie zostaną zrównane z ziemią? Przecież potrzebuje on aż osiemnaście godzin, żeby dolecieć do miejsca przeznaczenia za oceanem. Cały czas go śledziliśmy na ekranach radarowych tego samolotu. To znaczy, śledziliśmy samolot eskortujący. Sam bombowiec ma zamontowane kasatory fal. Jonnie otworzył drzwi samolotu. Wszystko było przygotowane. Na fotelu leżał chleb i wędzone mięso. Jedna ze starych kobiet wręczyła mu kubek dymiącej herbaty ziołowej, która miała podejrzany zapach whisky. Gdy spojrzał na nią pytająco, powiedziała: - Nie mogą przecież jeść samych kul - i wybuchnęła gdakającym śmiechem. - Ciągle jeszcze z powodzeniem zachowujemy ciszę radiową - odezwał się Robert Lis. Uzgodnili jeszcze przed rozpoczęciem akcji, że przez dwanaście godzin obowiązywać będzie cisza radiowa, aby ułatwić pilotom atak na odległe kopalnie Psychlosów. - To więcej niż potrzebują. Możemy skrócić ten czas i wtedy wszyscy mogliby skupić swój wysiłek na tym bombowcu...

Leci w kierunku Szkocji - powiedział Jonnie. - To jest jego pierwszy cel. - Wiem o tym. Jonnie dopił kubek gorącego napoju i zaczął wdrapywać się do samolotu. - Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć. - Robert przytrzymał go za rękę. - Prawdopodobnie nie udało się nam uderzyć w Psychlo. - Wiem o tym - odparł Jonnie. - Znaczy to, że możemy potrzebować wszystkich samolotów i całego sprzętu, jaki tylko uda się nam tu zdobyć. Wszystko to znajduje się w hangarach pod nami. Nie mamy jednak wystarczającej liczby ludzi, by wziąć bazę szturmem, a jednocześnie nie wolno jej zniszczyć. - Możesz wypracować to z Glencannonem. Za jakieś pół godziny będziesz miał pilota. Możesz uderzyć na nią z powietrza - rzekł Jonnie i skierował się do wejścia do samolotu. I znów dłoń Roberta zacisnęła się na jego rękawie. - Tuż przed zachodem słońca zdarzyła się dziwna rzecz - rzekł Robert. - Poddał się czołg. Jonnie zszedł z powrotem na ziemię. Równie dobrze mógł tutaj ubierać się w ciepły ubiór niezbędny do lotu na dużych wysokościach i jednocześnie słuchać Roberta. - Mów dalej! Robert wziął głęboki oddech, ale nim rozpoczął dalsze sprawozdanie, przybiegł goniec z meldunkiem, że historyk z Akademii dostarczył nowy ładunek amunicji. Robert polecił mu dopilnowanie, by amunicja dotarła do grup szturmowych. Smugi ognia miotaczy nad ich głowami nadal chłostały całkiem już ciemne niebo. - Otóż ten czołg nosi nazwę "Rębajłem do chwały". Znajduje się z drugiej strony parowu. Och, nie ma powodu do alarmu! Mamy go w swoich rękach. Wyjechał z drzwi garażu i skierował się wprost na nas. Rąbnęliśmy do niego z bazooki, ale go nawet nie drasnęła. Nie odpowiedział jednak ogniem. Dojechał wprost do ujścia parowu i przez śluzę atmosferyczną wyrzucił urządzenie rozmównicze, żądając rozmowy z przywódcą "Hocknerów". Zażądał gwarancji bezpieczeństwa w zamian za współpracę. - Johnie nakładał ciepłe buty. - No dobrze, mów dalej! - Była to niesamowita scena - kontynuował Robert. - Gdy otrzymali już gwarancje bezpieczeństwa, wyszli

Chamco. Zaczęliśmy ich przesłuchiwać. Powiedzieli, że wiedzą, iż Terl ich sprzedał. Wydaje się, że był tam jakiś menedżer górniczy o imieniu Char, który zaginął tuż przed odpaleniem. Otóż ten Char powiedział braciom Chamco, że dokonano morderstwa. Że Terl zamordował namiestnika planety, aby na jego miejsce mianować niejakiego Kera. I że tego popołudnia Ker odmówił im przydziału amunicji dla ich czołgu. Bracia Chamco twierdzili, że Terl i Ker sprzedali wszystkich pewnej rasie zwanej Hocknerowie z Duralebu i że nawet odpalili bezzałogowy bombowiec, aby zmieść z powierzchni ziemi inne zagłębia kopalniane. - Przypuszczam, że większość z tego ma sens - rzekł Johnie. - Z wyjątkiem fragmentów dotyczących Hocknerów i bombowca. Psychlosi mają mnóstwo wrogów, ale według ich historyków zwyciężyli Hocknerów już przed wieloma laty. Sir Robercie, z całym należnym szacunkiem, ale muszę już ruszać... - Co więcej - mówił Robert Lis - nie mają tam paliwa ani do czołgów, ani do samolotów. Zlikwidowaliśmy cztery ich wypady po paliwo do składu. Ale mają mnóstwo amunicji do ręcznych miotaczy energii, a my mamy za mało ludzi do przeprowadzenia szturmu... - Co jeszcze? - zapytał Johnie. - To wszystko brzmi raczej jako dobre, a nie złe nowiny. - No cóż, nie wszystkie nowiny są równie dobre. Wydaje się, że baza pod nami ma jeszcze szesnaście poziomów w głąb, A każdy poziom rozciąga się na całe akry. Pomieszczenia mieszkalne, warsztaty, garaże, hangary, biura, pracownie, biblioteki, magazyny... - Nie miałem pojęcia, że tego aż tyle, ale to również nie są złe wiadomości. - Poczekaj! Gdyby ta cała baza została trafiona pociskiem radiacyjnym, wówczas

wszystkie siły szturmowe zostałyby rozerwane na strzępy. Walczymy na odbezpieczonej bombie. Musimy zachować te samoloty i cały sprzęt, jeśli mamy bronić Ziemi. I będzie nam potrzebny również później, jeśli rzeczywiście zniszczymy Psychlo. - Wkrótce będziesz miał wsparcie z powietrza - rzekł Johnie. - Wtedy możesz wycofać... - Otóż bracia Chamco twierdzą, iż wiedzą, co się stanie tam wewnątrz, gdy całą bazę wypełnimy powietrzem! Mówią, że wiedzą też, w jaki sposób "my Hocknerowie" odbiliśmy z powrotem cały system Duraleb. Twierdzą, że w bazie nie ma dostatecznej liczby masek i butli z gazem do oddychania. Bracia Chamco są inżynierami. Obiecali nam pomoc w zamian za odpowiednią zapłatę. Mówią, że wszyscy Psychlosi pracowali za połowę wynagrodzenia i bez żadnych premii. A poza tym oni nie chcą zginąć w tym - jak go określili - "zalewie powietrza". Johnie miał już na sobie ciepłe ubranie i właśnie kończył jeść sandwicza z owsianego chleba i suszonej dziczyzny. - Sir Robercie, skoro tylko będziesz miał do dyspozycji wsparcie z powietrza, będziesz mógł zaplanować coś... - Bracia Chamco powiedzieli, że system recyrkulacji gazu do oddychania wychodzi z zewnątrz bazy i jest chłodzony powietrzem. Dzięki sprytnie zadawanym pytaniom przyznali, że wystarczy odstrzelić rury wlotowe od systemu chłodzącego, a wtedy pompy samoczynnie wypełniają powietrzem całe wnętrze bazy. - A więc masz już ten problem całkowicie rozwiązany rzekł Johnie. - Owszem, ale trzeba odstrzelić te wloty z powietrza i to z dużej odległości. - To nie zabierze zbyt wiele czasu. Gdy tylko Glencannon dotrze tutaj... - Otóż myślę, że to ty powinieneś to zrobić - powiedział Robert. - Nie jest to

zbyt niebezpieczne i jeśli dasz ognia z odległości jakiejś pół mili... - Mogę to zrobić po starcie. - Ale musisz wylądować tu z powrotem, aby sprawdzić... Johnie nagle uświadomił sobie, o co właściwie Robertowi chodziło. Robert Lis chciał zaczekać, aż wszystkie samoloty dotrą do bombowca. Lecz byłoby to wyzywaniem losu. Samoloty wysłane do pozostałych kopalni też mogły być właśnie w kłopotach. - Sir Robercie, czy starasz się powstrzymać mnie przed atakiem na ten bombowiec? Stary weteran rozłożył ręce.

Johnie, tak niewiele zostało nam do zwycięstwa, żebyś się teraz dał zabić - powiedział z błagalnym wyrazem oczu. Johnie zaczął wspinać się do kabiny samolotu. - No to ja lecę z tobą - wykrzyknął Robert Lis. - Zostaniesz tu i będziesz dowodził tym szturmem! Pojazd górniczy zarykoszetował u wejścia parowu i zatrzymał się. Kierowca złapał karabin szturmowy i pobiegł z powrotem na linię walki. Glencannon wygramolił się z pojazdu i podszedł do nich kulejąc.

Niech to szlag trafi! - zaklął Robert Lis. - O co chodzi? - zapytał Glencannon trochę skonfundowany takim pozdrowieniem. - Wszystko w porządku. Jeśli tylko ktoś mógłby obandażować mi żebra i tę kostkę, to mogę latać. Robert Lis otoczył ramieniem Glencannona. - Chodziło o coś zupełnie innego. Cieszę się, że wróciłeś żywy. Mamy dla ciebie robotę. Właściwie wiele roboty. Ci snajperzy w kwaterach starych Chinkosów... - Do widzenia, Sir Robercie powiedział Johnie i zamknął drzwi samolotu. - Powodzenia! - odparł smutno Robert. Wiedział dobrze, że jeśli wszystko inne zawiedzie, to Johnie przeprowadzi na bombowiec samobójczy atak. Wówczas nie ujrzałby już nigdy Jonnie'ego. Odwrócił się szybko i zaczął wydawać rozkazy dwóm oczekującym gońcom. W oczach miał łzy. Johnie jak błyskawica wyprysnął z parowu, zanim ktokolwiek mógł go zauważyć i trafić z miotacza. Wkrótce potem podążał do swego celu. Miał wykonać sam to, czego nie udało się dokonać połączonym siłom zbrojnym całej Ziemi. Czekanie, aż bombowiec zbliży się do Szkocji, mogło się okazać zbyt ryzykowne. Gdyby atak na samolot zakończył się sukcesem, kanistry z gazem mogłyby ulec zniszczeniu, a wówczas kapryśne wiatry mogłyby zatruć nim nie tylko Szkocję, ale i Szwecję. Należało zaatakować go całą dostępną artylerią pokładową. Ale nawet i to nie gwarantowało sukcesu. I nikt jeszcze nigdy nie próbował zderzenia czołowego bombowca z lecącym z maksymalną prędkością samolotem bojowym, którego wszystkie miotacze pokładowe zionęłyby ogniem aż do momentu kolizji. Byłby to ostateczny środek, gdyby wszystkie inne zawiodły, który prawdopodobnie zniszczyłby prawie wszystko. Nie mówił o tym Robertowi i miał nadzieję, że staruszek niczego się nie domyślał. 3 Dunneldeen był bardzo szczęśliwy. Zagłębie Kornwalii na Wyspach Brytyjskich leżało dokładnie na jego kursie, oświetlone tak, jak kiedyś musiano oświetlać starodawne miasta.

O Kornwalię ciągnęli słomki. Było to owo zagłębie górnicze, z którego wyruszały ekipy myśliwskie polujące na Szkotów. Tamtejsi Psychlosi przez całe wieki podczas swych wolnych od pracy dni polowali na ludzi dla sportu, zabijając ich bez liku. Opowiadano nawet historie o pewnym zespole rajdowym, który został pochwycony przez Psychlosów, przywiązany do okolicznych drzew i rozstrzeliwany, człowiek po człowieku, przez osiemnaście dręczących dni. Było wiele podobnych historii. Ku zazdrości wszystkich pozostałych, najdłuższą słomkę wyciągnął Dunneldeen i jego kopilot Dwight. Pilnie przyswajali sobie wszystkie szczegóły nawigacyjne. Przez ponad tysiąc lat żaden Szkot nie dotarł nigdy bliżej niż na sto mil do tego zagłębia, więc niezbyt wiele na jego temat wiedziano. Z tym większym zapałem przyswajali sobie wszystko, cokolwiek na ten temat było wiadomo. Przez całą poprzednią noc leżeli sobie wygodnie w parowie, ubrani ciepło, odpowiednio do lotu w stratosferze, i całkiem odprężeni. Usłyszeli syreny ostrzegawcze przed rozpoczęciem copółrocznego odpalenia. Błyskawicznie dostali się do samolotów i zasiedli w fotelach, trzymając ręce w pogotowiu nad konsolami sterowniczymi. Pełni napięcia ze zdumieniem obserwowali nieprawdopodobny sprint Jonnie'ego. Coś nie było w porządku, gdy dobiegł do klatki. Szybko ukrył się za krawędzią urwiska, zanim odezwały się miotacze. Był już bezpieczny jak malutkie dziecię w swym składanym łóżeczku. Odrzut był nieco niepokojący, ponieważ towarzyszący mu wstrząs poobracał samoloty w stosunku do pierwotnie zajmowanych pozycji. Ale poza tym wszystko przebiegło dobrze. Wystrzelili w niebo szerokim łukiem w zaplanowanym czasie. Widzieli, jak wieże centrum radiowego zapadały się pod nimi w plątaninie kabli, co było spowodowane zarówno wstrząsem od odrzutu, jak i ogniem bazooki. Dwunastogodzinny okres ciszy radiowej rozpoczął się pełnym sukcesem. Był to wystarczający czas, by dotrzeć bez ostrzeżenia do najdalszego zagłębia górniczego. Lecąc na wysokości stu tysięcy stóp i z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę, przesunęli zegarki na miejscowy czas i zeszli w dół na normalną wysokość zbliżania do jasno oświetlonego zagłębia. Oto leżało przed nimi.

Na fosforyzujących ekranach pokładowych systemów odwzorowania nie zauważyli żadnej wrogiej aktywności, żadnych samolotów patrolowych w powietrzu. Z niektórych położonych na wzgórzach szybów kopalnianych, których głębokość musiała sięgać pięciu mil, wydobywały się kłęby osiadającej pary. Z kominów odlewni wydobywały się nierówne kłęby kręconego, zielonego dymu. Wyraźnie rysował się szereg magazynów. A wśród nich mieściły się rozjarzone światłem kopuły bazy. Cel numer jeden! Dunneldeen szybko skorzystał z tych nagle nadarzających się szans, które nie były uwzględnione we wstępnym planowaniu. Te głupie małpy tam w dole oświetliły dla niego cały rejon lądowania. Wszystko jarzyło się jak scena teatralna. Zapewne myśleli, że był to po prostu jakiś pozaplanowy lot Psychlosów. Chwała ciszy radiowe! Dunneldeen zobaczył jeszcze coś. Naciągnięta na masywne maszty biegła z północy główna linia zaopatrzenia w energię elektryczną. A tuż przed nimi, w pełnym blasku świateł rejonu lądowania, widać było bez wątpienia główny maszt energetyczny. Biegnąca z północy linia kończyła się tutaj. Te potwory najwyraźniej nie dbały wcale o przepisy nawigacji powietrznej, umieszczając główny maszt w rejonie lądowania. Wybiegały z niego wszystkie lokalne kable biegnące do poszczególnych budynków i do kopuł bazy. W środku tej pajęczej sieci różnych przewodów zrobiony był dość duży otwór dla startujących i lądujących samolotów. Tuż obok platformy lądowania widać było olbrzymi kołowrót. Dunneldeen rozpoznał go. Był to główny kołowrót odłączania centralnej szyby wyłącznika od obwodu energii elektrycznej. Według Dunneldeena była to zbyt dobra okazja, żeby z niej nie skorzystać. Po co zostawiać im tyle światła, gdy będą spieszyć się do stanowisk uzbrojenia lub próbować dostać się do samolotów bojowych? A dlaczego nie spowodować w bazie kompletnego chaosu? I dopiero wtedy wznieść się z powrotem w powietrze, aby za pomocą celowników na podczerwień rozwalić bazę na kawałki. Samolot wyposażony był w neutralizator fal skopiowany ze skradzionego urządzenia podobnego typu. Włączą go zatem i te małpy nie będą nawet wiedziały, do czego strzelać. Mało tego, gdy ich samolot wystartuje, będzie to wyglądało, jak gdyby wystartował któryś

z samolotów obrony bazy. Dunneldeen szybko zreferował swój zamiar zdziwionemu, ale zgadzającemu się na wszystko Dwightowi. Spokojnie, jak gdyby był to samolot wizytujący, wylądowali tuż obok wielkiego kołowrotu. Dunneldeen przewiesił przez plecy karabin szturmowy, wysiadł z samolotu, podszedł do kołowrotu i zaczął nim obracać. Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ale nagle z odległej tylko o dziesięć stóp od kołowrotu małej budki, której nie spostrzegli przedtem, wyszedł wartownik i zaskoczony wytrzeszczył oczy na Dunneldeena.

Tolnepowie! - wrzasnął. Zanim Dunneldeen zdołał ściągnąć karabin szturmowy z pleców, wartownik zamknął drzwi i uruchomił syrenę. Rozległ się ryk megafonów o takim natężeniu, że mogły popękać bębenki w uszach: "Atak Tolnepów! Uwaga wszystkie stanowiska! Tolnepowie! Alarm dla stanowisk miotaczy!" Bez względu na to, kim byli, czy mogliby być owi Tolnepowie, Dunneldeen kręcił kołowrotem tak szybko, aż skrzypiało. Teraz uświadomił sobie, dlaczego kołowrót znajdował się tak blisko płyty lądowania. W momencie ataku Psychlosi mogli zaciemnić

natychmiast cały rejon. I mieli do tego celu specjalnego wartownika. Dunneldeen pognał z powrotem do samolotu. Wskoczył do środka. Karabin szturmowy Dwighta szczęknął ogniem, gdy wartownik ukazał się na podeście budki. Rozmył się wśród zielonkawych błysków światła. Samolot bojowy wzbił się w powietrze. Dunneldeen włączył neutralizator fal i ekrany noktowizyjne. Wrócili z powrotem do realizacji pierwotnego planu. Nastawili miotacze pokładowe na "Maksymalny udar, bez płomienia" i zaczęli kołować nad bazą. Kopuły pękały jak przekłute balony. Przemknęli nad magazynami i jak wicher znieśli z nich dachy. Na wszelki wypadek zrobili jeszcze jeden przelot, zrzucając tym razem nie radiacyjne bomby odłamkowe. Jakiś miotacz otworzył do nich ogień. Wstrząsnęło samolotem. Pomknęli w dół i zniszczyli go jednym celnym strzałem. Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze na Psychlo najwidoczniej żałowało pieniędzy na sprzęt bezpieczeństwa w poszczególnych departamentach. I czy Jonnie nie mówił coś na temat zabrania przez Terla ze wszystkich baz sprzętu obronnego i uzbrojenia?

Z tego, na ile mogli się z powietrza zorientować, wynikało, że te kreatury tam w bazie nie zdążyły nawet ponakładać masek do oddychania, zanim poszczególne kopuły nie zostały zmiecione, gdyż na pewno nie było widać nikogo wychodzącego na zewnątrz. Wisieli jeszcze przez pewien czas nad bazą, niszcząc jakieś pojedyncze pojazdy lub zabłąkanego wartownika. Po tym wszystkim w dole zapanował absolutny spokój. A potem dojrzeli na ekranie radaru zbliżający się do bazy jakiś samolot transportowy. Nagle przypomnieli sobie o samolotach pasażerskich, które zabierały do różnych kopalni nowo przybyły personel. Były to dość wolne samoloty, więc prześcignęli je na trasie. Doskonale. Dunneldeen znów wylądował obok kołowrotu i włączył prąd. Siedzieli i czekali. Wszystkie światła lądowania jarzyły się teraz pełnym blaskiem. Jeśli któryś z funkcjonariuszy Psychlo został nawet przy życiu, to na pewno nie miał zamiaru wyjść na zewnątrz. Samolot pasażerski wylądował. Zaczęli z niego wychodzić obładowani bagażami Psychlosi. Potem wyszedł pilot. Psychlosi w grupie maszerowali w kierunku zabudowań bazy. Raptem zorientowali się, że coś nie jest w porządku i zatrzymali się. Pilot sięgnął do pasa po miotacz. Dunneldeen i Dwight skosili ich ogniem karabinów szturmowych. Następnie przelecieli do składu paliwa. Wiedzieli, jakie ładunki paliwowe nadają się dla samolotu pasażerskiego, ponieważ był to duplikat samolotu, którym Jonnie przyleciał do Szkocji. Dwight wybrał odpowiednie ładunki i Dunneldeen zaniósł je do samolotu pasażerskiego. Dwight wymienił w nim stare ładunki paliwowe na nowe. Tymczasem Dunneldeen strzelił ładunkiem radiacyjnym w pojazd wartowniczy, który jakoś zachował się jeszcze w całości, i zaczął szybko zbliżać się w ich kierunku. Dunneldeen wzniósł się w powietrze. Za nim wystartował kierowany przez Dwighta samolot pasażerski. Dunneldeen rozniósł na strzępy główny maszt energetyczny, czemu towarzyszyły fontanny iskier. Widząc, że Dwight oddalił się już na bezpieczną odległość od bazy, Dunneldeen poleciał nad skład gazu do oddychania i zawisł na wysokości dziesięciu stóp nad nim. Zrzucił na niego zamkniętą w ołowianym zasobniku minę radioaktywną o małej mocy wyposażoną

w zapalnik czasowy. Błyskawicznie wyprysnął w górę i w chwilę później nad składem gazu pojawiła się zielononiebieska błyskawica eksplozji. Jeszcze raz sprawdził, czy Dwight był w bezpiecznej odległości. Wzniósł się na wysokość dziesięciu tysięcy stóp, pochylił nos samolotu, wycelował i odpalił pełen ładunek miotaczy pokładowych w magazyn materiałów wybuchowych. Nastąpiło coś w rodzaju wybuchu miniaturowego wulkanu. Absolutnie piękny widok! Ponownie zszedł niżej i sprawdził, czy zgodnie z planem nie zniszczyli zaparkowanych w hangarach samolotów.

Wszystko było nienaruszone. Pozbawione gazu do oddychania i paliwa do samolotów oraz prawdopodobnie w dziewięćdziesięciu procentach personelu zagłębie w Kornwalii mogło być spisane na straty. Była to zapłata za wszystkie zbrodnie Psychlosów. Dunneldeen podstroił się do szyku z samolotem pasażerskim. - Co to jest Tolnep? - zapytał Dwighta. Dwight nie wiedział. Dunneldeen podejrzewał, że musiał dziwnie wyglądać w masce powietrznej Chinka i ubiorze stratosferycznym Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Zgodzili się już na realizację nowego wspaniałego planu, który wymyślił Dunneldeen. Mieli jeszcze około sześciu godzin ciszy radiowej, a dotychczasowe rozkazy już wykonali. Mogli więc teraz rozporządzać wolnym czasem. Wzięli kurs na Szkocję. Dunneldeen był spokrewniony z Szefem Klanu Fearghusów, a poza tym była tam dziewczyna, której nie widział już prawie rok. Mieli nadzieję, że pozostałym czternastu samolotom atakującym pozostałe zagłębia powiodło się równie dobrze jak im.

4 Zzt wpadł w głęboką apatię. Wyładowany gazem bezzałogowy bombowiec leciał z ogłuszającym hukiem. Było w nim zimno i ciemno. Początkowo Zzt sądził, że to silniki starego grata pracują nierówno, ale po jakimś czasie jego wprawne ucho wychwyciło dźwięk wyróżniający się z otaczającego go hałasu. Zaczął nadsłuchiwać w różnych miejscach kadłuba tego ponurego bombowca, a potem wyjrzał przez klapiące drzwi. Tak, to był samolot Typ 32! Typ 32, klasa "Zabijaka", opancerzony samolot szturmowy. Czyżby to Nup leciał za nim jako eskorta bombowca? - dziwił się. Początkowo był pełen nadziei. Myślał, że Nup wyleciał za nim z hangaru, by spuścić drabinę do otwartych drzwi bombowca i wyciągnąć z niego Zzta. Ale - jak się wydawało - Nup był w najwyższym stopniu nieświadomy faktu, że drzwi w bombowcu były otwarte, i leciał po jego przeciwnej stronie. Co prawda, Zzt nie udzielił mu żadnego instruktażu. Ta bulwiasta niedołęga głównie pytlowała na temat Bolbodów i pogłosek głoszonych na Psychlo, że mają być oni celem następnego ataku. Co za nonsensy! Zzt przypomniał sobie, że w pośpiechu, w jakim przygotowywał samolot szturmowy do ataku przeciwko Tolnepom, biegał dokoła, pytając, czy ktoś ma uprawnienia do lotu na Typie 32, a złapawszy Nupa - wtaszczył go po prostu na fotel pilota, po czym odszedł, by zająć się bombowcem. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że jego ostatnie słowa do Nupa brzmiały: "Chodź ze mną!" I że był bardzo zdziwiony, kiedy Nup nie podążył za nim do bombowca.

Zamiast więc walczyć z Tolnepami, Nup leciał w samolocie szturmowym jako eskorta Zzta. Być może miał on rzeczywiście uprawnienia do lotu na tym typie samolotu, ale na pewno nie miał zielonego pojęcia, do czego ten typ był przeznaczony. No cóż, za pomocą tego samolotu można było obrócić w perzynę całe miasto. I nic nie było w stanie przebić jego pancerza. Był to samolot bliskiego wsparcia dla wojsk naziemnych. Żadne naziemne środki ogniowe nie mogły go uszkodzić. Żaden samolot przechwytujący nie był w stanie nawet zadrasnąć jego pancerza. A w jaki sposób Nup go wykorzystywał? Leciał jako eskorta bombowca, który nie potrzebował żadnej eskorty. Zztowi zrobiło się gorzko na duszy. Przeklęty Terl i przeklęty Nup! Potem zaś, gdy olbrzymi bombowiec z ogłuszającym rykiem silników mknął ku swemu, diabli wiedzą jakiemu, przeznaczeniu, Zzt zaczął uświadamiać sobie, że Nup w ogóle nie ma pojęcia, że on, Zzt, znajduje się na pokładzie bombowca. A trochę później, spojrzawszy na zegarek, ze zgrozą stwierdził, że Typowi 32 kończyło się paliwo. Typ 32 można już było spisać na straty! Nup nie zaopatrzył go w wystarczającą ilość paliwa na tak długą podróż, ponieważ nie miał do niego ładunków, a poza tym Typ 32 przeznaczony był głównie do krótkich, lokalnych lotów. No cóż, Zzt miał mnóstwo gazu do oddychania. Miał podręczny miotacz i miał swój klucz maszynowy. Przez jakiś czas manipulował przy skrzynce wstępnego programowania, mając nadzieję, że uda mu się ją otworzyć i zmienić program. Ale bez kluczy lub narzędzi nawet strzał z armaty nie mógłby jej otworzyć. Jeśli ktoś używał pojęcia "opancerzony", to na pewno miał na myśli te cholerne stare bombowce bezzałogowe. Wyczerpany Zzt osunął się w końcu na zimne płyty podłogi w przodzie bombowca i postanowił czekać. Za dwa lub trzy dni ten cholerny grat przecież gdzieś wyląduje. Nie było w nim nic, co mogłoby zamortyzować twarde lądowanie, jakie tego typu samoloty zazwyczaj wykonywały, ale Zzt miał nadzieję, że jakoś to przeżyje. Po prostu siedzieć i czekać. To było wszystko, co mógł zrobić. Niech szlag trafi Terla! Niech szlag trafi Nupa! Niech szlag trafi Towarzystwo! A wszystko to za marne wynagrodzenie i bez żadnych premii.

5 Jonnie szukał bezzałogowego bombowca. Wszystkie ekrany świeciły fosforyzującym blaskiem. Daleko pod nim rozpościerała się zimna Arktyka, niewidzialna gołym okiem, lecz odwzorowana na ekranach. Przypominał ją sobie z ostatniej podróży Zakazane rejony. Gdy tylko w nie wpadłeś, mogłeś się uważać za martwego: jeśli nie wskutek zamarznięcia w lodowatym powietrzu, to wskutek utopienia się w jej wodach.

Jeżeli mógł się opierać na wyliczeniach nawigacyjnych, to bombowiec powinien znajdować się o pięć minut lotu przed nim. Wkrótce powinien pojawić się na jego ekranie radarowym. Niepokoił się trochę o dziewczęta i Thora. Nie widział ich na ekranach odwzorowania podczas startu. Migocący punkt, który zauważył, mógł być odwzorowaniem ich ogniska, ale mogły to być wciąż jeszcze płonące samoloty. Nie mógł sprawdzić tego dokładniej, gdyż i tak stracił zbyt dużo czasu, a pomoc przecież była już do nich wysłana. Przypomniał sobie ich przerażone twarze, gdy uświadomiły sobie, że je tam pozostawił. Ale teraz wszystko jest już pewnie w porządku. Prawdopodobnie były już w Akademii albo w bazie. Pastor mógł prowadzić pojazd bardzo szybko. Te pojazdy rozwijały prędkość ponad sześćdziesiąt mil na godzinę i to po bezdrożach. Miał nadzieję, że pozostałe samoloty dotarły do wyznaczonych zagłębi i wykonały zaplanowane zadania. Pozostało jeszcze pięć godzin ciszy radiowej. A tak bardzo chciałoby się włączyć radio i zawołać do nich: "Hej, każdy, kto załatwił swoje zagłębie, niech pruje tutaj, do takiej to a takiej pozycji, i niech pomoże rozwalić ten piekielny bombowiec!" Ale nie śmiał tego uczynić. Przedwczesne zaalarmowanie celów mogłoby być przyczyną śmierci wielu Szkotów. Wprawdzie wszyscy mieli znaczne zapasy paliwa i amunicji, ale jeśli którykolwiek z nich musiałby na przykład opóźnić akcję lub czekać na odpowiedni moment, by skuteczniej uderzyć na zagłębie, a on naruszyłby ciszę radiową, mogłoby to narazić ich życie. Nie miał zamiaru narażać na niebezpieczeństwo choćby jednego Szkota, byle tylko zachować własną skórę. Gdy cisza radiowa się skończy,

Robert nie będzie miał od niego żadnej wieści, wówczas na pewno wyśle wszystkie samoloty, żeby zajęły się bombowcem. Może być już trochę na to za późno, ale zawsze była jeszcze jakaś szansa. Miał nadzieję, że nie dojdzie do tego. Obawiał się, że bombowiec może mieć zamontowany kasator fal. Jego nadzieją był więc samolot eskortujący. Znacznik powinien już być widoczny na ekranie. Ach, nareszcie! Co to za malutka migocąca zielonym kolorem iskierka na ekranie? Jeszcze jedna góra lodowa? Nie. Wskaźnik wysokości pokazywał liczbę

czterech tysięcy dwustu dwudziestu trzech stóp. Prędkość? Jaka prędkość? Trzysta dwie mile na godzinę. Na ekranie miał odwzorowanie samolotu eskortującego. Ręce Jonnie'ego zatańczyły na konsoli. Gwałtownie wyhamował prędkość z hipersonicznej do niskiej poddźwiękowej, jak rakieta zwalił się w dół na wysokość pięciu tysięcy stóp. Zamortyzował przy końcu potężne przyspieszenie, ale przez moment czuł jego skutki. "Spokojnie, tylko spokojnie! Uchwyć ten samolot eskortowy!" Widział go jasno i wyraźnie na ekranie noktowizora. Obok niego widać było bombowiec. Jedna rzecz naraz. Samolot eskortowy był celem numer jeden. Co to był za samolot? Jonnie nigdy przedtem nic podobnego nie widział. Nisko zawieszony, płaski, niewielkie płozy... wyglądał, jak gdyby głównie składał się z pancerza! Nagle uzmysłowił sobie, że miotacze pokładowe mogą go nawet nie drasnąć. Widział przecież, jak przeciwczołgowa bazooka rozbłysła na jego pancerzu, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Ogarnęło go przygnębiające uczucie, że bezzałogowy bombowiec jest niezniszczalny, a do tego jeszcze ten opancerzony samolot eskortujący... Robert Lis często powtarzał: "Jeśli masz tylko dwa cale miecza, to zastosuj dziesięć stóp przebiegłości i podstępu! Co ten eskortowiec wiedział na jego temat? Włączył lokalny radionadajnik pokładowy. Jego zasięg wynosił około dwudziestu mil. Usłyszał potok gniewnych słów Psychlosa: - Najwyższy czas, żeby ktoś się wreszcie pokazał. Już przed wielu godzinami powinien mnie ktoś wymienić. Co cię zatrzymywało? Głos był gniewny. Bardzo gniewny. Jonnie wcisnął przełącznik nadajnika.

Obniżył, na ile tylko mógł, ton swego głosu: - Jak się mają sprawy? - Bombowiec jest w porządku, a dlaczego nie miałby być? Przecież go eskortuję, nieprawdaż? To chyba najbardziej bałaganiarska planeta, jaką widziałem. To nie to, co na Psychlo! Jestem tego pewien! Dlaczego się spóźniłeś? Jak się nazywasz? Jonnie pospiesznie wyłuskał z pamięci imię, które nosiło jakieś dwadzieścia procent Psychlosów. - Snit. Czy mogę wiedzieć, z kim mówię?

Administracji Nup. Zwracaj się do mnie przez Wasza Administracyjna Mość! Zasrana planeta! - Czyżby pan dopiero niedawno przybył tutaj, Wasza Administracyjna Mość? - zapytał Jonnie. - Właśnie dzisiaj, Snit. I jak mnie powitano? Byle jakim atakiem Bolbodów... Poczekaj - w głosie Nupa zabrzmiało podejrzenie - masz jakiś dziwny akcent. Jakby... jakby... tak, jakby z dysku instruktażowego Chinko! Tak, to jest to. Chyba nie jesteś Bolbodem? W słuchawkach Jonnie'ego rozległ się szczęk odbezpieczanych przycisków miotaczy.

Urodziłem się tutaj - rzekł Jonnie zgodnie z prawdą. - Och, kolonista! - Nup wybuchnął ostrym, plugawym śmiechem. Przez moment panowała cisza. - Czy cię poinstruowano na temat tej misji? - Tylko trochę, Wasza Administracyjna Mość. Ale rozkazy zostały zmienione. Dlatego też wysłano mnie, żebym je panu przekazał. - To ty mnie nie zmieniasz? - warknął Nup. - Zostało zmienione miejsce przeznaczenia. A ponieważ obowiązuje cisza radiowa, więc mnie wysłano z poleceniem. - Cisza radiowa? - O zasięgu planetarnym, Wasza Administracyjna Mość. - Ach, więc to jest na pewno atak Bolbodów! Oni wszystkim kierują za pomocą radia. Wiedziałem o tym! - Obawiam się, że ma pan rację, Wasza Administracyjna Mość. - No cóż, jeśli nie masz zamiaru mnie wymienić, to co ja mam robić? Lecę na resztkach paliwa! Gdzie tu jest jakieś najbliższe zagłębie górnicze? Jonnie myślał szybko: "Dobry Boże, dokąd go posłać? Ten samolot Typ 32 był jedynym przedmiotem, który można było śledzić za pomocą radaru". - Wasza Administracyjna Mość, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, gdyby miał pan niewielką rezerwę paliwa, to... to miałem przekazać panu polecenie wylądowania na grzbiecie bombowca i przyczepienie się do niego uchwytami magnetycznymi... dokładnie do przedniej części kadłuba. - Co? - zabrzmiał niedowierzający głos. - A potem odczepienie się od niego, gdy już znajdziemy się w pobliżu jakiegoś zagłębia. Czy ma pan mapę? - Nie, nie mam żadnej mapy. Bardzo źle zarządzacie tą planetą. To nie to, co na Psychlo. Trzeba będzie o tym zameldować. - Ile ma pan jeszcze paliwa, Wasza Administracyjna Mość? - Pauza. A potem: - O, gówno! Mam paliwa tylko na dziesięć minut lotu. Gdybyś się jeszcze bardziej spóźnił, byłoby ze mną krucho. - Trudno, niech pan po prostu ląduje na czubku kadłuba bombowca... - Dlaczego na czubku? Powinienem lądować na środku kadłuba. Jeśli wyląduję na czubku, to naruszę wyważenie bombowca. - On jest właśnie tak wyważony na tę misję. Nie ma ładunku w przedniej części kadłuba. Powiedziano mi wyraźnie, że ma pan lądować na czubku kadłuba. - To jest przecież dość ciężki samolot! - Ale nie dla bezzałogowego bombowca. Niech pan lepiej zacznie wykonywać manewr, Wasza Administracyjna Mość. Woda tam w dole jest bardzo zimna. I jest tam również sporo lodu. A do najbliższego zagłębia jest tylko kilka godzin lotu. Jonnie obserwował ekrany. Samolot eskortowy widział gołym okiem. Z lekkim niepokojem powiększył pole widzenia, włączając w nie potworną sylwetkę bombowca. Poczuł ulgę, gdy Typ 32 zanurkował w dół, osadził się na najbardziej do przodu wysuniętej górnej części bombowca i przyczepił się do niego uchwytami magnetycznymi. Trzymały! Czujnik ciepła na ekranach pokazał, że Typ 32 wyłączył silniki. Obawiał się, że przód bombowca przechyli się i nie wytrzymując ciężaru pójdzie w dół, rozbijając się o ziemię. Początkowo rzeczywiście zaczął się zniżać. Potem jednak silniki wzmocniły, ciąg, kompensując zmianę wyważenia i bombowiec znów zaczął z hukiem kontynuować swój śmiercionośny pochód. Nup wylądował nieco z boku podłużnej osi bombowca, co zaindukowało stałe wahania samolotu w prawo i w lewo. Kiedy przechylał się w prawo, silniki kompensacyjne odwracały go w lewo, lecz przekraczając linię równowagi, powodowały z kolei zadziałanie przeciwległych silników kompensacyjnych, które odwracały samolot w prawo. Około dziesięciu stopni w każdą stronę. Ale nie zmieniło to generalnego kursu, którym bombowiec zmierzał do swego celu.

6 Usunąwszy z drogi Nupa, przynajmniej chwilowo, Jonnie zaczął zastanawiać się, co można by zrobić, żeby zatrzymać lot bombowca. Odleciał trochę w bok od bombowca, by widzieć go lepiej na ekranach. Wyglądał rzeczywiście jak wrak! Widać było wyraźny ślad w jednym miejscu, w które musiała uderzyć głowica atomowa. W innym miejscu była szczerba pokryta zwęglonymi plamami oleju i paliwa, powstała prawdopodobnie wskutek próby staranowania bombowca przez

samolot bojowy. Był też cały rząd malutkich szczerbek w miejscach, w które uderzały pociski klasy ziemia-powietrze i powietrze-powietrze. Ale wszystkie te ślady były tylko powierzchowne i nie spowodowały poważniejszych uszkodzeń bombowca. Podszedł do bombowca od dołu. Popatrzył na wielkie płozy używane do parkowania samolotu. Nie było powodu do radości. Znowu ustawił się z boku bombowca. Czuł się jak koliber trzepoczący się wokół jastrzębia. Prawdopodobnie kiedy bombowiec zakończył swoją ostatnią misję i rozbił się w mieście zwanym niegdyś Colorado Springs, niszcząc je całkowicie, Towarzystwo po prostu zostawiło go tam. Później wykorzystywano go jako powietrzną cysternę wodną do zmywania pyłów radioaktywnych z całej okolicy, by wreszcie zaparkować go w hangarze. Jonnie'ego aż przeszedł dreszcz na myśl, dlaczego Psychlosi tak postąpili z bombowcem. Nie byli przecież sentymentalni i nie chodziło im o obiekt muzealny. Nie trzymaliby więc bombowca w charakterze zabytku, gdyby mogli go na tej planecie zdemontować. Tylko na Psychlo były odpowiednio wielkie warsztaty, w których można było tego dokonać. Ale Psychlosi na pewno nie chcieli ściągnąć go z powrotem na Psychlo. Wykonał już swoje zadanie. Nie chcieli też porzucić go gdzieś, gdzie mógłby mieć do niego dostęp jakiś wrogi agent. Musieli więc trzymać go w jednej z baz, gdyż Towarzystwo nie mogło zniszczyć go na tej planecie. Tylko diabeł wiedział, z jakiego materiału ten bombowiec był zbudowany! No cóż, usiłował się jakoś pocieszyć. Płozy samolotu Nupa przylgnęły przecież do powłoki bombowca. Owe magnetyczne "płozy" działały na zasadzie reorientacji pola magnetycznego powierzchni. Molekuły powierzchni jednej substancji pod wpływem działania pola magnetycznego łączyły się z molekułami powierzchni innej substancji, tworząc coś w rodzaju czasowego spawu. A więc bombowiec był na pewno zbudowany z metalu molekularnego, choć prawdopodobnie był to metal nieznany na tej planecie i być może był to stop z jeszcze jakimś dziwnym metalem. Mogło się nawet zdarzyć, że kombinacja takich metali, choć miała strukturę molekularną, była jednak nieodwracalna, więc nie można jej było ani ponownie stopić, ani rozbić na części składowe. Być może Psychlosi doszli do takiej technologii, że jeśli pewne elementy zostały ze sobą zmieszane, to potem już nie można ich było rozdzielić ani za pomocą płomienia, ani łuku elektrycznego, ani promieniowania, ani niczego. Być może też bombowiec składał się z laminowanych warstw takich metali, w których każda górna warstwa stanowiła ochronę warstwy dolnej. Była to myśl przyprawiająca o prawdziwe dreszcze. Jonnie zdawał sobie sprawę, że jego wiedza w zakresie metalurgii nie sięgała nawet poziomu przedszkolnego, przypomniał sobie o zakazach wydawanych przez Psychlosów o nauczaniu obcych ras tego przedmiotu.

A oto tutaj on sam chciał rozwiązać ten problem, lecąc w ciemnościach nocy, nie mając żadnych książek o metalurgii ani kalkulatora, ani nawet żadnych wzorów matematycznych, gdyby musiał jakiś zastosować. Co mogłoby zniszczyć ten bombowiec? I to zanim osiągnie on wybrzeże Szkocji. Gdy pierwszy raz zobaczył Psychlosa, sądził, że widzi potwora. Ale dopiero teraz rzeczywiście zobaczył potwora. Szczyt niezniszczalności! Kątem oka dojrzał coś ruszającego się na ekranie odwzorowania. Przyjrzał się temu bliżej. O, znowu! Coś rytmicznie pulsowało pod brzuchem bombowca. Obliczył częstotliwość pulsowania. Raz na dwadzieścia sekund, regularnie jak w zegarku. Nagle uświadomił sobie, że przez cały czas obserwował tylko jedną stronę bombowca. Trzeba to szybko naprawić. Jego palce zaczęły szybko biegać po przyciskach konsoli, aż znalazł się po drugiej stronie bombowca. Była to ta strona, której nie widział z równin, gdy bombowiec został odpalony w powietrze. Również Nup eskortował go po przeciwnej stronie. Wyostrzył ekrany odwzorowania. Olbrzymie drzwi załadowcze nie były na stałe zamknięte. Przy każdym wahnięciu samolotu otwierały się i zamykały. Drżącymi palcami powiększył obraz na ekranie. W zamku drzwi tkwił kawałek ułamanego klucza. Otwierały się, gdy bombowiec przechylał się w jedną stronę, potem zaś zamykały, gdy bombowiec przechylał się w odwrotną stronę. I tak co dwadzieścia sekund. Nagle pożałował, że odrzucił propozycję dodania mu towarzysza na tę podróż. Choć byłoby to niebezpieczne, ale można by się opuścić na drabince sznurowej i dostać przez te drzwi do wnętrza bombowca. Nie, trzeba tu było mieć pilota do prowadzenia samolotu i kogoś, kto po dostaniu się do bombowca miałby wystarczający zasób wiedzy, by go zatrzymać, jeżeli jest to w ogóle możliwe. Ale nie mieli więcej pilotów, a Glencannon potrzebny był w bazie. Otwarte, zamknięte, otwarte, zamknięte. Jakie mają wymiary? Przyjrzał się drzwiom. Porównał rozpiętość i wysokość własnego samolotu. Mógł on przelecieć przez te drzwi. Z góry i z dołu prześwit byłby bardzo mały, ale po bokach zostawało jeszcze mnóstwo miejsca. No cóż! Leć z boku bombowca z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę! A potem wleć do środka.

Standardowa taktyka walki przy użyciu tych silników teleportacyjnych polegała na lotach bocznych. Nie potrzeba było do tego żadnych powierzchni nośnych, na przykład skrzydeł. Gdy wyłączało się silniki, samolot nie opadał lotem ślizgowym, lecz po prostu spadał w dół jak kamień. Nie miał usterzenia, które utrzymywałoby go w równowadze, lecz małe teleportacyjne silniki balansujące. A więc w teorii można było latać w bok. Trzeba było tylko zgrać prędkość obu samolotów, a potem śmignąć w bok i wlecieć do wnętrza bombowca. Ale jak zgrać to wszystko w czasie?

Uch! Przechyły bombowca zmieniały położenie otworu drzwiowego o dobre trzydzieści stóp w górę i w dół. Będzie musiał spróbować. Najpierw trzeba w jakiś sposób usunąć te klapiące drzwi. Blokowały one bowiem otwór drzwiowy. Jonnie postanowił, że najpierw spróbuje odstrzelić zawiasy drzwi. Pozostał nieco w tyle i nastawił miotacze pokładowe na "Strumień igłowy", "Płomień" i "Strzał pojedynczy". Wyrównał samolot i nastawił celownik. Ręce trzymał na konsoli, a jedną z nóg wyciągnął w kierunku umieszczonego na podłodze przycisku otwarcia ognia - co zawsze było trudne w samolocie budowanym dla Psychlosów o wzroście dziewięciu lub dziesięciu stóp. Nawet Ker miał problemy z obsługą przycisków podłogowych. Poczekaj, aż drzwi się zaczną otwierać, uchwyć w celownik zawias! Naciśnij nogą przycisk! Wąska struga gorącego ognia walnęła w zawias. Ale go nie odcięła. Drzwi zaczęły się zamykać. Głośnik lokalnej sieci radiowej nagle ożył. - Co, do cholery, znów tam wyrabiasz?! - zawołał zdenerwowany Nup. - Nie mam kopilota, Wasza Administracyjna Mość. Muszę odstrzelić te drzwi, żeby się dostać do wnętrza i zmienić programowanie miejsca przeznaczenia. - Uważaj na własność Towarzystwa, Snit! Umyślne uszkodzenie sprzętu jest karane waporyzacją. - Tak jest, Wasza Administracyjna Mość - odparł Jonnie, naciskając znów na spust. Zawias rozżarzył się na moment. I znów zakryły go zamykające się drzwi. Ale drzwi nie odpadły. Być może zawiasy były powiązane z kadłubem. Jonnie spojrzał na ekran odwzorowania w podczerwieni. Tak, były tu dwa zawiasy:

jeden u góry i jeden u dołu. Wycelował w dolny zawias. Drzwi się otworzyły, zawias w środku celownika. Nacisk nogi. Błysk! Drzwi ciągle jeszcze nie wypadały z zawiasów. Może trzeba strzelać przemiennie: górny zawias, dolny zawias, jeden po drugim. Oddalił się trochę od bombowca. Na ekranach odzworowania widział pod sobą lód i bezkresny ocean. Na niebie nie było nic widać. Po chwili wrócił na swoją pozycję. Górny zawias. Tupnięcie! Błysk! Dolny zawias. Tupnięcie! Błysk! I tak w kółko. Każdy strzał możliwy był co czterdzieści sekund. Zabierało to masę czasu. No cóż, miał go jeszcze dużo!

Tupnięcie! Błysk! Czekaj! Tupnięcie! Błysk! Czekaj! Te cholerne zawiasy rozżarzały się do czerwoności, ale nie puszczały. Jonnie znów oddalił się od bombowca. I wtedy, tchnięty nagłą myślą, ustawił się nad bombowcem, z przeciwnej strony, tak że teraz mógł strzelać do wewnętrznej strony drzwi, gdy otwierały się przy przechyle. Zmienił ustawienie miotaczy pokładowych na "Strumień szeroki", "Bez płomienia" i "Ogień ciągły". Przymierzył się dokładnie. Gdy drzwi otworzyły się podczas kolejnego przechyłu, nacisnął nogą spust i posłał szeroki strumień błysków w wewnętrzną stronę drzwi. Pod wpływem uderzenia potężnym strumieniem energii drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jonnie stopniowo pochylał swój samolot, nie przerywając ognia. Pomimo rozpoczęcia przez bombowiec odwrotnego przechyłu drzwi były nadal otwarte, a potem mimo ciśnienia dynamicznego trzystu dwóch mil na godzinę nagle wyłamały się do tyłu pod uderzeniami potężnego strumienia energii i przylgnęły do kadłuba. Drzwi były otwarte na całą szerokość. Jonnie szczegółowo obejrzał zawiasy przez teleekran. Były nieco zwichrowane, prawdopodobnie wskutek strzałów z miotaczy. Czy mogłyby się zamknąć z powrotem? Być może. Teraz drgały pod wpływem naporu powietrza. Bacznie obserwując bombowiec, Jonnie odsunął się nieco na bok. Próbował na konsoli odszukać kombinację odpowiadającą lotowi w bok. Wreszcie znalazł właściwą kombinację. Przesunął samolot o parę cali w przeciwną stronę od ziejących otworem drzwi. Otwór drzwiowy bombowca to przesuwał się w górę, to w dół. Cholera, trzeba by było zgrać w czasie. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli się temu wszystkiemu przez jakiś czas przyjrzy.

Włączył reflektory pokładowe, by mieć bezpośredni widok na bombowiec. Nie można opierać się wyłącznie na przyrządach. Ciemna plama otworu drzwiowego rozświetliła się. Mógł wejrzeć do środka. Tak, była tam płaska platforma zaraz za drzwiami. Prawdopodobnie potrzebowano jej do ładowania kanistrów. Och! Kanistry były poustawiane tuż za platformą. Czy wybuchną, jeśli rąbnie w nie podczas przelotu? Przekalkulował odległość i wprowadził ją do kombinacji na konsoli. Potem zaś, pod wpływem nagłego natchnienia, oparł nogę o dźwignię uruchamiania uchwytów magnetycznych. Szarpnięcie przy jakimkolwiek uderzeniu natychmiast spowoduje ruch nogi i włączenie uchwytów magnetycznych w płozach samolotu. Wziął głęboki oddech. Rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że nie ma jakichś luźnych przedmiotów. Przesunął kaburę rewolweru na bok pasa, by przy ewentualnym szarpnięciu do przodu nie wbiła mu się w żołądek. Rzemień rewolweru miał okręcony wokół karku. Przesunął go również nieco na bok, by nie zaczepił się o konsolę i nie zadusił go. Na górnej części konsoli położył miękki mapnik. Zrobił to na wypadek, gdyby głową uderzył w konsolę przy nagłym zatrzymaniu się samolotu. Jeszcze raz głęboko odetchnął. Poprawił maskę powietrzną na twarzy. Pilnie obserwował drzwi. Liczyć, liczyć, liczyć! Na ile drzwi zmienią swą pozycję od momentu, gdy on rozpocznie swój manewr? Rozcapierzył cztery palce prawej ręki nad czterema wielkimi przyciskami konsoli, które zapoczątkują manewr. Rozcapierzył cztery palce lewej ręki nad przyciskami, które zatrzymają samolot. Prawa ręka w pogotowiu nad konsolą. Uderzenie w przyciski! Samolot bojowy

wbił się w otwór drzwiowy. Coś zachrzęściło. Palce lewej ręki w dół. Stop! Łomot! Zaczepił grzbietem samolotu o górną framugę drzwi, odrywając kawał metalu. Noga poleciała do przodu, uruchamiając uchwyty magnetyczne. Głowa Jonnie'ego trzasnęła o mapnik. Rozbłysło w niej tysiące świateł. A potem nastała ciemność. 7 Przez ten cały czas Zzt oscylował pomiędzy nadzieją i podejrzliwością. Intrygowały go wyprawiane przez bombowiec błazeństwa. Wiedział, że nie ma przyjaciół. Któż więc chciałby przyjść mu z pomocą? Nie mógł wskazać na nikogo. Char był jego kumplem, ale Char zniknął i był na pewno martwy, gdyż kto by nie skorzystał z szansy, by pojechać do domu. A Char nie pokazał się do momentu rozpoczęcia odpalania. Terl! To Terl prawdopodobnie zabił go. A więc nie mógł liczyć na Chara. To nie był Char. Na kogo mógł jeszcze liczyć? Na nikogo! Któż więc byłby zainteresowany w uratowaniu go? Ten półgłówek, Nup, oczywiście spaść pomiędzy znajdujące się pod nimi lody - a były to prawdziwe lodowce. Lód wyczuwało się nawet w atmosferze. Straszna planeta. Nie można więc było mieć tego za złe Nupowi. Lądowanie jednego samolotu na drugim w przypadku braku paliwa i dostanie się w ten sposób do bezpiecznego rejonu było powszechnie stosowaną taktyką. Ale ten idiota Nup wylądował mimośrodowo, co spowodowało kołysanie bombowca z dość dużą amplitudą przechyłów, które doprowadzały Zzta do nudności: Nagle Zzt uświadomił sobie, że ktoś zainteresował się drzwiami bombowca, zaczął więc grzebać w swej torbie z narzędziami w poszukiwaniu przecinarki metalu molekularnego, ale - ku swemu rozczarowaniu - nie znalazł jej. Nie był pewien, czy narzędzie to byłoby skuteczne w odniesieniu do laminatowych płyt molekularnych. Ale przynajmniej mógłby spróbować. Potem zaś ktoś - ktokolwiek to był - zaczął strzelać do drzwi. Ktoś chciał go zabić! Miał rację, twierdząc, że nie ma żadnych przyjaciół. Wewnątrz kadłuba znajdowały się olbrzymie wręgi. Zzt pospiesznie rozpłaszczył się za jedną z nich, aby skorzystać z jej dość szerokiej osłony. Wyjrzał zza niej ostrożnie. I nieco się odprężył. Celem ataku były zawiasy. Ktoś próbował odstrzelić drzwi z zawiasów. Zzt wiedział, że zawiasy nie puszczą, zaciekawiło go więc, że ktoś próbował je oderwać od kadłuba. Po co? Ktoś chciał usunąć drzwi? Przecież to nie miało żadnego sensu. Każdy samolot górniczy, bez względu na jego rzeczywiste wykorzystanie, był wyposażony w sprzęt zgodnie z górniczymi tradycjami. Każdy pracownik Towarzystwa był z zawodu górnikiem. Górnicze technologie, procedura i sprzęt był dla Towarzystwa Górniczego tym samym, a nawet czymś więcej, czym kerbango dla krwiobiegu. Wyciągi, podnośniki, drabiny sznurowe, liny bezpieczeństwa, haki, sieci... nawet wszystkie dokumenty były przesyłane z miejsca na miejsce w pojemnikach przypominających szufle górnicze. Było więc wprost nie do pomyślenia, by ten samolot nie miał w wyposażeniu drabiny sznurowej i lin bezpieczeństwa. Dlaczego więc ten ktoś nie opuścił po prostu drabiny sznurowej i liny bezpieczeństwa i nie próbował się dostać do jego samolotu między kolejnymi wahnięciami drzwi? Przecież mógł także opuścić mu na linie reaktochron plecowy, a potem go wciągnąć z powrotem. Było to dla Zzta tak oczywiste, że pomysł odstrzelenia zawiasów w celu otwarcia drzwi wydawał mu się co najmniej dziwny. A może ktoś chciał ukraść kanister? Ale było to przecież niemożliwe. Wszystkie kanistry były unieruchomione za pomocą uchwytów. Wszystko w tym cholernym gracie było opancerzone, z zewnątrz i wewnątrz. Można było cholery dostać, reperując takie samoloty. Zzt był oburzony na Terla za tyle straconego przy nim czasu. Niczego właściwie nie można w nim było zrobić. Był to po prostu sprzęt jednorazowego zastosowania i tak był skonstruowany. A więc nikt nie mógł z niego nic ukraść. O cóż więc chodziło? Bombardujący ogień zaporowy miotaczy, który otworzył drzwi na oścież, spowodował, że opuszczenie w dół drabiny sznurowej stało się jeszcze łatwiejsze. W porządku! Ale gdzie była ta drabina i lina bezpieczeństwa? Zzt właśnie wysunął się do przodu, aby zerknąć na zewnątrz, gdy nagle rozbłysło oślepiające światło, zamieniając wnętrze kadłuba w ogniste piekło, w którym latały źdźbła brudu i unosił się rdzawy pył. Usłyszał, że silniki samolotu przyśpieszyły.

Nie miał nawet na tyle czasu, by schronić się za osłaniającą wręgę. Na jego na wpół oślepionych oczach samolot śmignął przez drzwi do wnętrza bombowca. Płyty podłogi zadygotały! Metal zazgrzytał. Samolot łomotnął w platformę załadowczą tuż poza drzwiami. Zzt cofnął się gwałtownie w obawie, że samolot lada moment wybuchnie. Lecz silniki nagle zostały wyłączone, a przez zamierający łoskot przebił się charakterystyczny dźwięk molekularnej kohezji. Uchwyty magnetyczne płóz podwozia zostały uruchomione z taką precyzją, jakiej Zzt nigdy jeszcze nie widział. Odrzucony nagłym wstrząsem i czując mdłości z powodu ciągłego przechylania się bombowca, Zzt zaczął słaniać się na nogach. W samolocie wciąż paliły się światła. Zerknął do kabiny, by zobaczyć pilota. Nie udało mu się. Wychylił się do przodu, trzymając łapę na rękojeści podręcznego miotacza. Nadal jednak nie mógł dojrzeć pilota. Wytężył wzrok przez pancerne szkło drzwi samolotu... Pilot powoli powracał do pozycji siedzącej. Jakaś mała istota! Maska! Dziwny kołnierz futrzanego okrycia! Z gardła Zzta wydarł się prawie histeryczny wrzask: - Tolnep! Wyciągnął z kabury podręczny miotacz i strzelił. Naciskał spust raz za razem. Strzały wymierzone były w opancerzone okno. Strzelając w opancerzone okno, jednocześnie próbował wycofać się na tył samolotu. Bombowiec znów przechylił się na bok. Zzt zderzył się z kanistrem z gazem, zawadził nogą o mocujący go uchwyt, zachwiał się i wyciągnął przed siebie łapy, usiłując złapać się za cokolwiek. Miotacz wypadł mu z łapy, potoczył się po podłodze i wypadł przez otwarte drzwi w pustkę. Ślizgając się na podłodze, spazmatycznie łapiąc oddech, Zzt dobiegł wreszcie do odległej wręgi, która dawała mu jakąś osłonę. Uważał się już za martwego Psychlosa. 8 Po dłuższej chwili Jonnie doszedł do siebie. Szok wywołany nagłym runięciem samolotu na platformę załadowczą bombowca spowodował chwilowe oszołomienie. Przypuszczał, że było to także wynikiem olbrzymiego napięcia nerwowego. Tego rodzaju wstrząs bowiem nie powinien go aż tak mocno oszołomić. Potem stwierdził, że ma potłuczone lewe kolano o konsolę, że krwawią mu paznokcie lewej ręki od gwałtownego uderzenia w przyciski i że boli go czoło. Doszedł więc do przekonania, że lądowanie samolotu było bardziej twarde, niż przypuszczał. Uchwyty hamulców magnetycznych były włączone. Spróbował się wychylić i zerknąć na nie. Krew zalewała mu oczy. Zdjął więc maskę powietrzną i stwierdził, że ramka wizjera przecięła mu czoło. Kawałkiem brezentu zatamował krew i przetarł wizjer maski. Lądowanie się udało. Przypomniał mu się stary dowcip, który znalazł kiedyś na jednym z plakatów w bazie: "Udane lądowanie to takie, z którego udaje się wyjść o własnych siłach". No cóż, miał nadzieję, że będzie w stanie wyjść o własnych siłach. Samolot był unieruchomiony. Ciśnienie dynamiczne powietrza nie działało już na dziób samolotu, gdyż był on w środku kadłuba, lecz wciąż jeszcze parło na jego ogon. Ogon wystawał z drzwi na znaczną odległość, ponieważ zawadził o framugę. Czy samolot był uszkodzony? Rozejrzał się po wnętrzu. Obudowa głównego silnika napędowego oraz obydwie obudowy prawego i lewego silnika kompensacyjnego były w porządku. Sięgnął do klamki drzwi i wtedy przypomniał sobie... Co to było? Eksplozja? Aha, coś musiało w bombowcu eksplodować. Jak przez mgłę przypomniał sobie serię wybuchów. Sięgnął ręką do szyby pilota. Dotknął jej, zamierzając zetrzeć z niej warstwę pary. Była gorąca! Tak, coś w tym bombowcu musiało eksplodować. Oznaczałoby to, że w bombowcu jednak można było coś uszkodzić. Spojrzał na kanistry z gazem ostro rysujące się w reflektorach samolotu. Wyglądały na nieuszkodzone. Widział, że zarówno kanistry, jak i łączące je kable były opancerzone. Rozejrzał się dookoła przez okna samolotu. Wszystko tu było opancerzone od wewnątrz i od zewnątrz! Co za nieprzyjemny widok, był nim głęboko rozczarowany. Wewnętrzne wręgi kadłuba o bardzo dużej grubości, płyty podłogowe służące do załadunku bombowca, ziejące otworami po obu stronach centralnego odcinka, krzyżowe elementy usztywniające konstrukcję. W tyle, przy ogonie widać było szereg otworów jak w plastrze miodu, były to dodatkowe komory na kanistry z gazem. Bombowiec był zapełniony tylko w jednej trzeciej swej całkowitej ładowności. Ale i tak wystarczyło, by zniszczył życie w każdym miejscu, do którego się udawał. Ile miał jeszcze czasu? Spojrzał na zegarek. Niestety, był pogruchotany, a w tego typu samolotach bojowych nie było zegarków. To znaczy były, ale wbudowane w elementy konsoli i nie miały żadnych wskaźników wyprowadzonych na zewnątrz. Tylko stoper na tablicy przyrządów.

Uprzytomnił sobie, że nie będzie nawet wiedział, kiedy skończy się cisza radiowa. Próbował obliczyć czas od wschodu słońca, ale i tak nie wiedział, gdzie się znajdował poza tym, że był oddalony o parę godzin lotu od Szkocji. Nałożył maskę powietrzną i upewnił się, czy jest szczelna na wypadek, gdyby któryś z kanistrów z gazem pękł podczas lądowania, chociaż było to raczej niemożliwe. Sprawdził, czy podręczny miotacz Terla jest jeszcze w samolocie. Owszem, leżał na podłodze. Mógł go potrzebować do próby przecięcia kabli. Podniósł go, włożył za pas i wysiadł z samolotu.

Grzmot silników bombowca był wręcz ogłuszający. Arktyczny wicher kłębił się w drzwiach. Noc rozpościerała się pod nimi jak czarna studnia. Dokładnie obejrzał kanistry z gazem. Nie, jego samolot nawet ich nie trącił. Sądząc jednak z wyglądu, nic nie mogło ich uszkodzić. Pokryte były szorstką patyną wielu wieków. Znalazł na wpół zamazaną datę z kalendarza Psychlosów. Te kanistry pochodziły z czasów oryginalnego ataku! Zapasowe kanistry? Nie używane w czasie ataku? Nie, to była inna data. Zostały ponownie napełnione gazem w dwadzieścia pięć lat później. Stracił więc nadzieję, że są puste. Gdzie były urządzenia sterownicze tego sprzętu? Aha, dalej w przodzie. Trzeba się im dobrze przyjrzeć. Może jest jakaś szansa, żeby zmienić wstępny program albo - ostatecznie - powyrywać przewody. Przeszedł do przodu po płytach centralnego chodnika. Światła reflektorów jego samolotu jasno oświetlały nawet przednią część bombowca. Była tam skrzynka wstępnego programowania z konsolą, do której wkładało się zaprogramowane płyty numeryczne. Była to cholernie dobra konsola. Podobna do prasy tłoczącej. Jonnie przyjrzał się skrzynce wstępnego programowania. Zaprogramowane płyty numeryczne wkładało się zazwyczaj do boku skrzynki i zamykało ją na zatrzask. Tutaj także. Było jednak małe ale. Skrzynka była również opancerzona. Była w niej dziurka na klucz. Ale mimo poszukiwań Jonnie nie znalazł klucza. Kable? Wszystkie były opancerzone. Miały nawet opancerzone połączenia ze skrzynką wstępnego programowania. Szorstki nalot pokrywał wszystko. Boże, jaki to był stary sprzęt! Tylko wokół skrzynki wstępnego programowania było czysto. Prawdopodobnie musieli ją oczyścić przed rozpoczęciem programowania.

Trapiło go niemiłe uczucie. Zupełnie niezależnie od tego, że cała jego uwaga pochłonięta była zatrzymaniem bombowca, było coś dziwnego w tym wnętrzu. W tyle bombowca głębokie wnęki między wręgami pogrążone były w kompletnej ciemności. W oddalonej od niego o niecałe sześć stóp wnęce przykucnął niewidoczny w ciemnościach, zdesperowany Zzt. Przez głowę galopowało mu sto myśli. Co wiedział na temat Tolnepów? Wkrótce po skończeniu na Psychlo fakultetu Mechaniki został oddelegowany do pracy na Archiniabes, gdzie Towarzystwo miało swoje kopalnie. To było właśnie w tamtej galaktyce. Jądrem systemu była podwójna gwiazda, którą czasem można było zobaczyć w zimie na tej planecie. Mniejsza z gwiazd miała tak wielki ciężar właściwy, że pół cala sześciennego jej gruntu ważyłoby tu jedną tonę. Zagłębie rudy na planecie zostało zupełnie zniszczone w czasie najazdu Tolnepów. Przybyli oni z kierunku roju gwiezdnego, który często można było zobaczyć nawet gołym okiem. Opanowali kontrolę czasu i potrafili go zatrzymywać, a ich statki kosmiczne dokonywały długich pirackich rajdów. Towarzystwo przeprowadziło analityczne sekcje kilku martwych Tolnepów. Co z

tego wszystkiego zapamiętał? Jakie mieli słabostki? Zzt mógł wyłącznie myśleć o ich sile. Ich ślina zawierała śmiercionośną truciznę. Ich masa właściwa zbliżona była do żelaza. Byli odporni na działanie gazu Psychlo. Nie można ich było zabić zwykłym miotaczem energii. Słabostki, słabostki. Jakie słabostki? Jeśli ich sobie nie przypomni, to nigdy nie wyjdzie z tego żywy. Nigdy! A ten tu Tolnep właśnie przechodził obok. Szedł w stronę ogona bombowca. Zzt skurczył się, przywarł do podłogi. Tolnep nie zauważył go w ciemnościach. I wtedy Zzt sobie przypomniał... Ich wzrok! To dlatego zawsze nosili maski.

Widzieli bowiem tylko w podczerwieni i musieli mieć wizjer filtrujący. Zupełnie tracili zdolność widzenia, gdy byli poddani działaniu krótszych fal; a zabić ich było można tylko za pomocą broni na ultrafiolet. Byli skrajnie uczuleni na zimno, a temperatura ich ciała wynosiła około dwustu... a może trzystu stopni. Nieważne, wiedział już, co może go uratować. Bez wizjera filtrującego ten stwór będzie zupełnie ślepy. Zzt zaczął planować szczegółową akcję. Gdy tylko nadarzy się okazja, rozbije wizjer, skoczy do przodu i wbije mu pazury w oczy, starając się jakoś uniknąć jego zatrutych jadem zębów.

Łapa Zzta ześlizgnęła się do boku buta, gdzie znajdował się wielki klucz maszynowy. Potrafił rzucać nim jak pociskiem. Trzeba było tylko trafić nie w ciało, lecz w bok maski. Następnie Zzt wyjął z kieszeni na piersi małe okrągłe lusterko osadzone na długiej rękojeści, którego używał do przeglądu tylnej strony połączeń lub dolnej strony łożysk. Ostrożnie wysunął lusterko poza krawędź wręgi, modląc się do wszystkich zasmarkanych mgławic, by obcy stwór tego nie zauważył. Zaczął go obserwować. Jonnie stwierdził, że bardzo trudno jest poruszać się po bombowcu. Płyty chodnika nie były przeznaczone do spacerów, a do tego jeszcze miały po obu stronach wyrwy. Przedostał się do tylnej części bombowca, co było już nie lada wyczynem. Popatrzył na dziwny plaster pełen otworów. Były to butlowe wieszaki na dodatkowy ładunek. Wczołgał się do środka przez jeden z otworów. Może będą tam jakieś zapomniane kable lub coś w tym rodzaju. Z trudem zmieścił się w otworze. Dziwne, jak Psychlosi mogli się tam dostawać? Ach, prawda, przecież przeznaczone one były tylko do umieszczania kanistrów na wieszakach. W środku - oprócz niekształtnych, źle zaprojektowanych wieszaków - nie było nic więcej. Każde pomieszczenie oddzielała ślepa przegroda. Wrócił na dziób bombowca. Zatrzymał się tuż obok swego samolotu. Przez chwilę intensywnie myślał. Nie widział tu nic, co można by oderwać od czegokolwiek lub wysadzić w powietrze. Mógłby nawet wysadzić w powietrze swój samolot, a i tak nic by się nie stało. Żadnych urządzeń sterowniczych. Bombowiec nie był przeznaczony do pilotowania, lecz tylko do wstępnego zaprogramowania i odpalenia. Nawet urządzenie do zdalnego programowania i odpalania, które Terl mu pokazał, nic by tu nie wskórało.

Zataczając się jak olbrzymi, niezdarny pijaczyna, bombowiec kontynuował swój pochód ze śmiercionośnym ładunkiem. Bezduszny, niewrażliwy na żadne ciosy. Jonnie znowu zaczął źle widzieć. Gdy próbował wcisnąć się w otwór, uderzył o coś maską i czoło znów zaczęło mu krwawić. Krew zalewała mu oczy. Podniósł ręce do maski, odwracając się od drzwi, przez które napierał strumień powietrza. W chwili gdy sięgał po róg kaftana, by zetrzeć nim krew, coś uderzyło w maskę z impetem pocisku. Wyleciała mu z rąk. O mało nie złamał sobie lewego kciuka. O trzydzieści stóp od niego coś się ruszało.

Myśliwski instynkt i górski trening pomogły Jonnie'emu w podjęciu błyskawicznej akcji. Cała akcja: przyklęk na jedno kolano, wyciągnięcie miotacza i strzał, nie zajęła mu więcej niż jedną trzecią sekundy. Strzelił do masy, która zaczęła się zbliżać w jego kierunku. Stwór, czy cokolwiek to było, wycofał się za osłonę wręg w pobliżu urządzenia do wstępnego programowania. Strzelił jeszcze kilka razy. Coś lub ktoś znajdował się tu razem z nim. Przeszedł obok tego już dwa razy, gdy udawał się do skrzynki wstępnego programowania...

9 Jonnie pluł sobie w brodę, że jego instynkt myśliwego nie ostrzegł go wcześniej o niebezpieczeństwie. Przecież czuł czyjąś obecność. Jednakże maska na twarzy, noszona z konieczności, pozbawiała go zmysłu powonienia. Teraz bowiem wyraźnie wyczuwał zapach. Pomimo lodowatego chłodu i drobin rdzy czuł ostry zapach Psychlosa. Ostrożnie się podniósł, trzymając w pogotowiu miotacz, i cofnął się w stronę swego samolotu, by zwiększyć nieco odległość. Psychlos to nie tylko ostry zapach, ale także wielkie niebezpieczeństwo przy ewentualnej walce wręcz. Psychlosi mogli cię zgnieść z łatwością. Co to był za Psychlos? Czy go znał? Zzt próbował powstrzymać wymioty. Czuł pogardę i obrzydzenie. Wstrzymywała go tylko świadomość, że mógłby zatkać sobie maskę do oddychania. Męczące go nudności nie były spowodowane strzałami z miotacza. Owszem, parę strzałów posiniaczyło go porządnie i odrzuciło do tyłu. Gdyby były oddane z bliższej o parę stóp odległości, wówczas mogłyby go nawet obezwładnić. Nie, mdliło go dlatego, że nagle oto odkrył, kto do niego strzelał i kogo się tak przez cały czas panicznie bał! Zwierzak Terla! To był tylko zwierzak! Przypływ nienawiści i wściekłości zastąpił falę nudności. Prawie wyszedł z osłaniającej go wnęki. Ale rypnął w niego ładunek z miotacza. I ten idiota nie przestawił go nawet na "przebicie", tylko miał go na "podmuch". Typowe! Nie mógł się pogodzić z tym, że zwykły zwierzak tak go przestraszył. Zzt przypomniał sobie, że kiedyś o mało go zabił na traktorze, którym zdalnie kierował. Naprawdę, powinien był zwierzaka wtedy zabić. Powinien był wziąć ze sobą miotacz owego dnia. Któż by to wówczas zauważył w zamieszaniu. Ten słabowity, sflaczały kurdupel, blady jak ślimak, głupi zwierzak tak go przestraszył. Aż zatrząsł się z wściekłości. Nudności ustąpiły. Ciekawość jednak wzięła górę w tym momencie nad jego morderczym instynktem. Być może był to kolejny spisek Terla. Przeklęty Terl! Zzt opanował się na tyle, by móc mówić. - Czy to Terl cię wysłał?

Jonnie usiłował zlokalizować źródło głosu. Było to trudne, ponieważ głos wydobywał się spod maski. Maski wprawdzie miały po bokach amplifikatory dźwięku, ale ze względu na niski ton głosu Psychlósów był on bardzo przytłumiony. - Kim jesteś? - zapytał Jonnie. - Nie pamiętasz już tej historii z traktorem? Nie pamiętasz, kim jestem! Półgłówek! Odpowiedz mi! Czy to Terl cię przysłał? Zzt! Ileż to razy Terl grzmiał na temat Zzta! Jonnie miał z nim własne porachunki.

Nie mógł się powstrzymać i powiedział: - Przybyłem tu, by rozwalić tę maszynerię. Inny Psychlos zapewne by się roześmiał, ale nie Zzt. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zwierzaku! Odpowiedz mi, bo... - Bo co? - zapytał Jonnie. - Wyjdziesz z ukrycia i... I zostaniesz zabity. Ten miotacz jest już nastawiony na "przebicie". Jonnie powoli cofał się w stronę swego samolotu. Wspiął się po schodkach, otworzył drzwi i wyjął z niego karabin szturmowy z amunicją radiacyjną. Odbezpieczył go i w pozycji gotowej do strzału zatknął miotacz z powrotem za pas. Zaczął znów iść wzdłuż chodnika. Zzt zachowywał się cicho. Jonnie starał się trzymać boku chodnika, by mieć odpowiedni kąt do strzału w kierunku niszy, gdy tylko Zzt zacznie znów mówić. A potem nagle się zatrzymał. Zzt był przecież głównym mechanikiem bary, faktycznym szefem transportu. Powinien więc wiedzieć więcej na temat tego bombowca niż ktokolwiek inny. - W jaki sposób znalazłeś się na pokładzie tego bombowca? - zapytał Jonnie. - Terl! - Był to wrzask nienawiści, nie rzeczowa odpowiedź. - Ten... Tu nastąpiła długa seria przekleństw w języku psychlo. Jonnie cierpliwie czekał. Gdy przekleństwa wreszcie przycichły i zamieniły się w głuche burczenie, powiedział: - A więc chcesz wydostać się z niego. Powiedz mi więc po prostu, jak zmusić go do lądowania, i będziesz mógł wysiąść. Tu nastąpiła nowa seria sprośnych przekleństw. Wreszcie Zzt powiedział:

Nie ma żadnego sposobu, żeby zmienić kierunek lotu lub zmusić go do lądowania... - Chwila przerwy, a potem pytanie z nadzieją w głosie. - Czy Terl nie dał ci kluczy do skrzynki wstępnego programowania? - Nie. Ale czy nie można jej wysadzić w powietrze ładunkiem wybuchowym? - Nie - dobiegła go apatyczna odpowiedź. - A nie możesz powyrywać kabli? - To by po prostu spowodowało katastrofę tego bombowca, ale i tego nawet nie możesz zrobić. Są one opancerzone laminowanym metalem molekularnym. A więc nie dał ci kluczy. - Był to jęk, po którym nastąpił dziki wrzask. - Ty półgłówku! Dlaczego nie wziąłeś od niego kluczy? - Bo był nieco skrępowany - odparł Jonnie. - Lepiej powiedz mi, czego nie robić, żeby przypadkiem nie zastosować jego silników! - Nie ma tu żadnych "nie" - powiedział Zzt, znów czując nudności spowodowane kołysaniem się bombowca. Jonnie przesunął się w bok, na ile tylko mógł. Zastanawiał się, czy nie mógłby puścić do wnęki rykoszetu od wręgi. Nie mógł jednak sięgnąć tak daleko. Wręgi miały ostro zakończone krawędzie wzmacniające, które przebiegały pod kątem do ich płaszczyzny. A więc Zzt w niczym mu nie pomógł. Jonnie wycofał się do samolotu. Musiał wziąć z niego maskę powietrzną kopilota. Arktyczny mróz szczypał go w twarz. Popatrzył na szczątki maski wybitej mu z ręki. Kciuk wciąż go bolał. Zzt rzucił w maskę kluczem. Nadal w niej tkwił. Gdyby trafił w głowę... Klucz? Zaraz, zaraz! Co można byłoby zrobić za, pomocą klucza? Jonnie podniósł go z podłogi. Był to typowy klucz maszynowy Psychlosów, ciężki jak ołów. Jego szczęki rozsuwały się do dwustu cali. Było to więc narzędzie do "małych" śrub w maszynach Psychlosów. Ale nieźle nadawał się na broń. W tym momencie Zzt przypuścił nowy atak. Jonnie chwycił karabin i bez celowania zaczął strzelać wzdłuż chodnika. Zzt dał nurka z powrotem do niszy. Nie został trafiony, gdyż inaczej na jego ciele wykwitłaby bladozielona eksplozja radiacyjnego pocisku. Jonnie znalazł w samolocie maskę powietrzną, sprawdził jej zawory i nałożył na twarz. Działała bez zarzutu. Zzt gramolił się po podłodze niszy, próbując odnaleźć lusterko. Ugrzęzło ono w szczelinie obluzowanej płyty.

Obluzowana płyta? Za pomocą lusterka Zzt sprawdził, gdzie znajduje się zwierzak. A potem zabrał się do roboty. Pazurami i małą metalową linijką, którą stale przy sobie nosił, zaczął podważać ważącą pięćdziesiąt funtów płytę. Szło mu to nadzwyczaj opornie, ale za to co za wspaniały pocisk będzie z tej płyty! Śmiercionośny bombowiec z hukiem zdążał w kierunku Szkocji. 10

Jonnie trzymał w ręku klucz maszynowy. Ważył go w dłoni w zamyśleniu. Przygotowując bombowiec do odpalenia, mechanicy musieli na pewno dostawać się do różnych urządzeń w samolocie. I musieli też je obsługiwać, jeśli samolot miał być ponownie odpalony. Zamknięta na klucz, opancerzona skrzynka wstępnego programowania? Owszem, ale była to tylko skrzynka sterownicza. Nie widział nic innego, co byłoby zamykane na klucz. Stwierdził, że coraz ciężej myśli. Chyba z powodu zimna! Te starodawne kombinezony sił powietrznych miały wprawdzie elektryczne ogrzewanie, ale żadne współczesne baterie do nich nie pasowały, a oryginalne baterie nie miały przecież tysiącletniej żywotności. Krew z rozciętego czoła dodatkowo brudziła mu wizjer maski, który wciąż pokrywał się warstewką pary. Ciekawe, jaka była temperatura powietrza na zewnątrz? Na pewno bliska zamrożenia wszystkiego dookoła. Ten klucz... Zauważył jakiś ruch w przodzie bombowca i strzelił ostrzegawczo. Miał dwa problemy. Nie, trzy. Zzt, Nup i Typ 32 na kadłubie oraz jak unieszkodliwić bombowiec!

Stary Staffor zwykł był mawiać, że Jonnie jest: "za sprytny". Wielu mieszkańców miasteczka wierzyło w to. Ale teraz wcale się ta ocena nie sprawdzała. Wiedział, ze musi się pozbyć Zzta. Ale strzelanie w tym opancerzonym wnętrzu było niebezpieczne nie tylko dla Zzta. Było niebezpieczne również dla niego. Każdy strzał rykoszetował pomiędzy wręgami we wściekły sposób i już dwukrotnie własne kule gwizdały mu koło uszu, a potem jedna z nich trafiła w jego samolot. Załóżmy, że Zzt jest pumą. W jaki sposób Jonnie powinien postępować, by zabić pumę? Otóż nikt nigdy nie zbliżał się do pumy, lecz czekał, aż puma skoczy. Nie, lepiej wyobrazić sobie, że Zzt jest niedźwiedziem w jaskini. To był przykład bardziej pasujący do obecnej sytuacji. Czy wszedłbyś do jaskini, w której znajduje się niedźwiedź? Byłoby to oczywiste samobójstwo. Zastanowił się, czy może rzucić minę z zapalnikiem czasowym, a samemu schronić się w samolocie bojowym, polegając na osłonie jego pancerza. Jednakże magnetyczne uchwyty miały ograniczoną wytrzymałość i mogło się zdarzyć, że wybuch miny mógłby tak uszkodzić samolot, że zupełnie nie nadawałby się do użytku. Żałował, że nie ma granatów, ale wszystkie znalezione granaty były przeznaczone do ćwiczeń i dotąd jeszcze nie potrafili przerobić ich na granaty bojowe. A może wziąć któryś z ładunków paliwowych lub ładunków amunicji, których miał mnóstwo w samolocie, i rzucić go w kierunku Zzta, a następnie strzelić w niego. Na pewno by eksplodował. Jeden ładunek chybaby nie zabił Zzta. Psychlosi byli bardzo twardzi, naprawdę bardzo twardzi. Jonnie słyszał, że pewnego razu Zzt tak pobił Terla, że omal go nie zabił. Nie, nie zamierzał podejmować żadnej kaskaderskiej próby w rodzaju pójścia w kierunku Zzta i strzelania z karabinu szturmowego. Nie miał przecież nawet pojęcia, w której wnęce Zzt się ukrył ani jak głębokie były te wnęki, a Zzt mógł być przecież dobrze uzbrojony. Nupa wykluczył chwilowo ze swoich rozważań. "O Boże, co za mróz!" Zajmuj się jedną rzeczą naraz! Jego zadaniem nie było zajmowanie się Zztem lub Nupem. Było nim zatrzymanie tego bombowca. Musiał więc być cholernie sprytny. I szybki! Przez zamglony i poplamiony krwią wizjer maski nie zauważył obserwującego go małego mechanicznego lusterka. Był zbyt zajęty swoimi myślami.

Tam gdzie Psychlosi nie mogli zastosować rozdzielających i łączących narzędzi molekularnych, zwykle stosowali śruby i nakrętki. A Jonnie był pewien, że ten pancerz nie poddawał się "nożom do metalu", jak nazywali te narzędzia mechanicy z Psychlo. Dowiedział się od Zzta, że był to molekularny laminat, czyli warstwa na warstwie różnych, ale wiążących się ze sobą metali. Dobrze. Musieli zatem gdzieś tu zastosować śruby. Znów zauważył jakiś ruch i wystrzelił z karabinu. Kula zrykoszetowała trzykrotnie i z jękiem wypadła przez drzwi bombowca.

A może któraś z tych płyt podłogowych... Zaśmiał się nagle. W cieniu rzucanym przez płoty samolotu znajdowała się płyta przytwierdzona do podłogi śrubami. Zredukowawszy rozstęp miedzy szczękami klucza, Jonnie wszedł pod samolot pomiędzy płozy. Jeszcze jedna mała korekta i rozstaw szczęk był właściwy. W płycie było osiem nakrętek. Z łatwością dały się odkręcać - musiały być niedawno odkręcane. Kładł nakrętki na górę jednej z płóz, w której były wyżłobione rowki. Były na tyle ciężkie, że trzymały się tam pomimo przechyłów samolotu. Jedna z płóz samolotu przygniatała kawałeczek płyty. Łomotnął w nią parę razy piętką klucza i płyta się obluzowała. Podważył ją rękojeścią klucza. Zamierzał tylko odsunąć ją na bok, lecz w tym momencie bombowiec przechylił się, płyta wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych rąk, poleciała w stronę otwartych drzwi i wypadła na zewnątrz w ryczącą wichrem pustkę. Wyjął latarkę i oświetlił ciemne wnętrze. Zobaczył wierzch obudowy głównego silnika napędowego. Obudowa była tak wielka jak jednopiętrowy budynek. A więc cały dół bombowca zajmowały silniki i luki na dodatkowe kanistry z gazem. Ileż to ton śmiercionośnego gazu mógł pomieścić ten bombowiec! Kanistry jak potworne jakieś ryby - jarzyły się w ciemnościach. Jonnie znał budowę małych silników tego rodzaju. Składały się one z przedziałów translacji przestrzeni, które były puste, ale miały olbrzymią liczbę wchodzących do nich wypustek. Każda taka wypustka przekazywała swoje własne koordynaty. Wypustki trzeba było czyścić. A zatem musi się gdzieś na tej obudowie znajdować płyta inspekcji i obsługi! Rzuciwszy czujne spojrzenie wzdłuż chodnika, Jonnie ześlizgnął się w dół i zaparł nogami o podtrzymujące obudowę człony konstrukcji. Poświecił dookoła latarką. Obserwowanie wnętrza samolotu z tej pozycji było dość trudne, więc musiał na zmianę rzucać okiem to na obudowę silników, to obserwować korytarz. Być może rzeczywiście trzeba było najpierw wymyślić coś, by pozbyć się Zzta, zanim zabrał się do odkręcania tej płyty. Musiał przykucnąć, jeśli chciał obejrzeć obudowę. Ale mając Zzta na karku, mogło się to zakończyć jego śmiercią. Jonnie pamiętał, iż wiele istnień ludzkich (a właściwie wszystkie istoty ludzkie na tym świecie) zależało od niego. Brawurę trzeba było odłożyć na bok, gdyż nie mógł ryzykować skręcenia karku. Tak jak w przypadku

niedźwiedzia w jaskini. Postanowił jednak, że może sobie pozwolić na ryzyko, i pochylił się nad obudową. Była tam! Olbrzymia płyta inspekcji. Przymocowana do obudowy czterema dwunastocalowymi nakrętkami. Ale co za nieporęczne miejsce. Było ono może i poręczne dla mechanika z Psychlo, który mógł sięgnąć do dołu swymi długimi ramionami, natomiast dla niego było zupełnie nieporęczne. Podniósł się i znów omiótł wzrokiem chodnik. Pochylił się i dopasował szczęki klucza. Uchwycił pierwszą nakrętkę. Cholera, jak mocno była dokręcona! Nie da rady odkręcić jej jedną ręką. Psychlosi nie doceniali własnej siły, gdy dokręcali te nakrętki. Jeszcze raz sprawdził wzrokiem korytarz. Chcąc odkręcić nakrętkę oburącz, musiał odłożyć na bok karabin szturmowy. Upewnił się, czy karabin nie ześlizgnie się w stronę otwartych drzwi bombowca. Miotacz nadal trzymał w zaczepionej u pasa kaburze. Pochylił się nad kluczem, uchwycił go oburącz, zaparł się nogami i z całej siły zaczął naciskać na rękojeść. Nakrętka obróciła się. Jonnie na tyle znał się na mechanice, by nie odkręcać do końca pojedynczych nakrętek.

Ostatnia z nich bowiem zaklinowałaby się zupełnie. Wiedział też, że każdą z czterech nakrętek trzeba poluzować o jakieś pół obrotu... Poluzował nakrętkę numer dwa. Mocował się z numerem trzecim. - Co tam wyrabiasz? - wrzasnął Zzt. Jonnie wyprostował się, Zzt był wciąż we wnęce. - Ty tępy, głupi ślimaku! - wrzeszczał Zzt - jeśli zaczniesz majstrować przy silnikach, to bombowiec się po prostu rozwali! "Dzięki ci za informację, Zzt" - rzekł Jonnie do siebie. - Jeśli nie będziesz niczego dotykał, to za dwa lub trzy dni bombowiec sam wyląduje! - ryknął Zzt. Zzta zaczęła ogarniać panika. Za każdym razem, kiedy zwierzak strzelał do niego, zawór spustowy jego maski do oddychania nieco się iskrzył. Już od paru minut zaobserwował, że wokół niego unosiły się małe iskierki. Początkowo myślał, iż były to drobiny pyłu, potem zaś wydawało mu się, że coś nie jest w porządku z jego oczami, gdyż miał wrażenie, jakby w głowie błyskały mu malutkie molekularne iskierki. Ale to zawór spustowy się iskrzył. Czyżby tu było jakieś promieniowanie? Czyżby ten zwierzak rozrzucał dookoła pył radioaktywny? A może te pociski lub sam karabin operowały radiacyjnie? Postanowił, że musi natychmiast zaatakować zwierzaka, bez względu na konsekwencje. Tak, znowu pojawił się drobny błysk, gdy zużyty gaz wylatywał przez zawór spustowy maski! - Masz przecież maskę! - wrzasnął. - Ten śmiercionośny gaz nie przedostanie się do wnętrza bombowca. Czekaj więc tylko, aż bombowiec sam wyląduje! Głupi, brudny zwierzak! Przeklęty Terl! - A co się stanie wówczas z ludźmi tam w dole? - zapytał Jonnie. Zzta na moment zatkało ze zdumienia. Nie mógł pojąć, jakie to może mieć znaczenie w tej sytuacji. Teraz chodziło o ich życie. Co go obchodzą inni! - Zostaw te silniki w spokoju! - wrzasnął Zzt. Psychlos wyraźnie wpadał w histerię. W każdej chwili mógł rzucić się do ataku. Jonnie czekał z karabinem w ręku. Nie, Zzt nie miał zamiaru atakować. Lepiej więc zabrać się z powrotem do odkręcania nakrętek. Odłożył karabin szturmowy i pochylił się w dół. Obrócił nakrętkę numer trzy o pełen obrót. Wychylił się znów, by upewnić się, czy Zzt nie ruszył się z miejsca. I w tym momencie lecąca przez korytarz jak kula armatnia, wirująca jak piła tarczowa, ważąca pięćdziesiąt funtów płyta podłogowa walnęła w goleń płozy, odbiła się i trzasnęła Jonnie'ego w tył głowy. Klucz maszynowy wypadł mu z zaciśniętych rąk i poleciał w ciemność. Półprzytomny spróbował sięgnąć do pasa po miotacz, lecz przed oczami miał tylko ciemność.

Rozdział 14 1 Zdobyli bazę! Ostatni atak poobijanego samolotu Glencannona zniszczył system chłodzenia powietrznego, wbijając go w stację pomp gazu do oddychania i zalewając powietrzem całe podziemne wnętrze bazy. Glencannonowi udało się bezpiecznie wylądować. Ukryta bateria ciężkich miotaczy rozwaliła mu w drzazgi tablicę przyrządów i radio, ale on sam uniknął poparzenia, a ponieważ urządzenia sterownicze wciąż jeszcze działały, więc wylądował szczęśliwie w parowie. Ryczący z radości Szkoci wyciągnęli go z samolotu i klepali po plecach, aż pastor musiał ich surowo upomnieć, że pilot ma przecież połamane żebra. Parę dalszych strzałów z karabinów szturmowych wyeliminowało ostatnich kilku snajperów. Szef kobziarzy dał znak swoim ludziom. Odłożyli na bok karabiny i wzięli w ręce instrumenty. Po chwili nad bazą odezwało się ostre zawodzenie i basowe beczenie kobz wraz z towarzyszącym łomotem bębna. Ostatni z pozostałych przy życiu Psychlosów wychodzili z podziemi, potykając się, z podniesionymi w górę łapami. Było to dość zastanawiające, że wszyscy oni należeli do tej samej czołówki najlepszych absolwentów różnych szkół Towarzystwa i każdy z nich był w towarzystwie żeńskiej asystentki. W bazie nie było wystarczającej liczby masek do oddychania, gdyż przydzielono je przede wszystkim zespołom bojowym, które miały prowadzić walkę na zewnątrz bazy. Ale Robert Lis zauważył, że ci wyżsi funkcjonariusze administracyjni mieli własne, osobiste maski do oddychania. Około trzydziestu z nich zostało przy życiu. Setki Psychlosów zginęły w ogniu walki, a dalsze setki w powodzi powietrza. Ostatecznie obliczenia wykazały, że w bazie było łącznie dziewięciuset siedemdziesięciu sześciu Psychlosów. Ker próbował uciekać przez kanał wentylacyjny, lecz został złapany. Szkoci odnaleźli zawory wodnego systemu przeciwpożarowego i zakręcili je. Specjalny zespół sprawdzał wszystkie pomieszczenia na obecność promieniowania, używając do tego odkręconych butelek z gazem do oddychania. Okazało się jednak, że wszelkie ślady radioaktywności zostały przez wodę spłukane do podziemnego systemu kanalizacji. Cały teren bazy był bezpieczny. Chrissie dzielnie pomagała pastorowi w przenoszeniu rannych na platformę uruchomionego pojazdu górniczego. Była zaskoczona entuzjazmem, z jakim ją wszędzie pozdrawiano. Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju sławy. Nie uświadamiała sobie jednak, że była dla Szkotów uosobieniem bohaterki romantycznej z ich legend. Gdziekolwiek się ruszyła, Szkoci natychmiast przerywali na chwilę swoją pracę i z zachwytem patrzyli na nią, po czym równie pośpiesznie wracali do przerwanej pracy. Mimo że wojna jeszcze trwała, mogli się już cieszyć, że ich kobzy mogą wreszcie wydawać piskliwe dźwięki i że uratowali piękną dziewczynę. Ale Chrissie, choć bardzo zajęta przy rannych, była smutna. Czuła ogarniający ją paniczny strach, który starała się maskować. Nie było tu Jonnie'ego i intuicyjnie wyczuwała, że działo się z nim coś złego. Kierowani przez Angusa Szkoci próbowali uruchomić poprzewracane dźwigi i podnośniki. Drzwi hangaru były całkowicie zablokowane uszkodzonymi samolotami, nie mogli więc wydobyć na zewnątrz żadnego sprawnego samolotu. Oświadczyli zmartwionemu Robertowi Lisowi, że potrzeba wielu godzin na ponowne uruchomienie podnośników i usunięcie stosu wraków. Terl spróbował ostatniej szansy ratunku. Zażądał widzenia z Robertem Lisem, twierdząc, iż ma mu coś pilnego do zakomunikowania. Przyprowadzono go skutego łańcuchami z dźwigów. Trzymało go czterech krzepkich Szkotów. Dwaj inni Szkoci trzymali wycelowane w niego karabiny szturmowe. Terl oświadczył Robertowi Lisowi, że ma klucze do urządzenia wstępnego programowania bezzałogowego bombowca i że wymieni je w zamian za obietnicę szybkiej teleportacji na Psychlo. Robert Lis zgodził się, ale pod warunkiem, że Terl pokaże mu te klucze. W związku z tym Terl zażądał swoich butów. Pod łóżkiem, w starej kwaterze Terla znaleziono żeńską istotę z Psychlo, która oświadczyła, że nazywa się Chirk i była sekretarką Terla. Wówczas Robert powiedział, że ma dla niej zlecenie od Terla, by wydała klucze do urządzenia wstępnego programowania bezzałogowego bombowca. Chirk miała wiele czasu do myślenia od chwili, gdy Zzt nie wiadomo dlaczego odleciał bombowcem i w końcu przypomniała sobie o kluczach. Była bardzo zła na Terla i kazała mu powiedzieć, że przecież on dobrze wie, co się stało z kluczami. Niech nie myśli, że ona jest taka głupia! Dał jej pęk kluczy i kazał wrzucić go do pojemnika na śmieci przeznaczone do utylizacji i że to było przed całymi wiekami, i że kluczy dawno już nie było, i że jeśli Terl chce zaszargać jej opinię w Towarzystwie, twierdząc, iż nie wykonuje poleceń, to ona też ma coś na Terla. Było to coś na temat olbrzymiego domu na Psychlo. Chirk była bardzo zdenerwowana. W związku z tym Robert Lis polecił przynieść buty Terla i dokładnie je sprawdził. W jednym znalazł fałszywą podeszwę. Wyjął z niej mały płaski miotacz. I teraz Terl był skuty czterema oddzielnymi łańcuchami w dobrze oświetlonym miejscu, a jeden z karabinów szturmowych był stale w niego wymierzony. Przez cały czas burczał coś pod nosem na temat głupich bab. Baza sprawiała wrażenie zaśmieconego domu wariatów pełnego światła i wrzawy. Setki ciał Psychlosów walały się dokoła, blokując wszystkie przejścia. Wszystko było mokre. Bracia Chamco z ochotą zaangażowali się za sumę 15 000 kredytów rocznie, z pięćset kredytową premią, do pracy. Obawiali się trochę kontrataku z Psychlo, ale co zarobek to zarobek. Trudzili się razem z grupą Szkotów nad ponownym uruchomieniem aparatury radiowej, ale nie wydawało się, aby te swoje 500 kredytów tak zaraz zarobili. Woda pozalewała sprzęt, a cały rejon transfrachtu można było spisać na straty. Nikt nie był w stanie wyprowadzić żadnego samolotu na otwartą przestrzeń, gdzie można by wykorzystać jego radionadajniki, gdyż z radia na pokładzie samolotu Glencannona została tylko kupa stopionego metalu. Robert Lis był w ciągłym ruchu i tylko peleryna mu fruwała. Odpowiadał na zadawane pytania, a gdy trzeba było, wydawał niezbędne rozkazy. Widać jednak było, że myślami jest gdzie indziej. Dwunastogodzinna cisza radiowa już się skończyła, a on był pozbawiony łączności o zasięgu planetarnym. Nie mógł wydać rozkazu, by samoloty, które atakowały zagłębia, rozpoczęły polowanie na bezzałogowy bombowiec. Nie mógł też wysłać żadnych samolotów z bazy. Poszedł do rejonu, w którym leżała dwudziestka rannych Szkotów. Pastor, kierownik szkoły i cztery stare kobiety opatrywali ich. A także Chrissie. Wzrok Roberta napotkał oczy Chrissie. Poczuł się bardzo nieswojo. Jonnie miał rację. Czekanie na powrót samolotów wysłanych w celu zniszczenia zagłębia nic by nie dało. Wyleciały one z bazy na długo przed odpaleniem bombowca i piloci nie wiedzieli o tym. A on nie mógł ich nawet zawiadomić. Czuł przez skórę, że Jonnie ma kłopoty. Robert Lis nieznacznie potrząsnął głową. Chrissie popatrzyła na niego z napięciem, z trudem przełknęła ślinę i z powrotem zabrała się do roboty. 2 Zzt triumfował. Zwierzak został ranny, i to ciężko ranny. Mógł bardziej celnie wykonać ten rzut. Ale przechyły bombowca spowodowały drobny błąd w trajektorii rzutu i zamiast obciąć głowę zwierzaka - jak zamierzał - płyta najpierw uderzyła w płozę, a dopiero potem walnęła w zwierzaka.

Ale wyniki były zadowalające. Na płytach podłogi wszędzie widać było czerwoną krew. Zwierzak zdążył jeszcze strzelić z jakiejś małej broni. Ale Zzt widział w lusterku, że stracił przytomność, odzyskał ją na chwilę i znów stracił. Zzt czekał, aż zwierzak całkiem straci przytomność, by mógł go wreszcie wykończyć. Jednakże wypadki nie potoczyły się tak, jak to sobie planował Zzt. Zwierzak czołgał się na tył bombowca, strzelając co jakiś czas. Wczołgał się do wnętrza otworu na kanister w tylnej części kadłuba. Ledwo udało mu się przecisnąć przez ciasny otwór. I znikł z pola widzenia. Zzt poczekał jeszcze przez chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Wyczołgał się więc w końcu ze swojej wnęki i kryjąc się coraz to w innej wnęce oraz posługując się lusterkiem do obserwacji, dotarł aż do tylnej przegrody kadłuba. Próbował zajrzeć do otworów za pomocą lusterka. Panowała tam ciemność. Oświetlał wnętrza latarką. Nic. Zwierzak musiał się gdzieś odczołgać. Zzt spróbował więc oświetlić lusterko i skierować promień światła w prawą stronę. Na moment zamajaczyła mu sylwetka zwierzaka i wtedy kula z rewolweru trafiła w latarkę i w lusterko, które wyleciały z łap Zzta. Miał szczęście, że nie wsadził tam głowy. Próbował nadsłuchiwać wzdłuż przegrody załadowczej. Ale huk silników bombowca był zbyt potężny, by można było wyłuskać z niego odgłos oddechu. Przez jakiś czas spodziewał się, że zwierzak wychyli się i strzeli. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Doszedł więc w końcu do wniosku, że zwierzak wczołgał się głębiej do środka i zmarł. Stracił wystarczająco dużo krwi. Prawdopodobnie wykrwawił się na śmierć. Zzt rozpromienił się z radości. No cóż, dosyć tego! Zzt postanowił zabrać się do roboty. Otworzył drzwi samolotu bojowego, włączył kanał komunikacji lokalnej i próbował obudzić Nupa. Przecież ten półgłówek na pewno tam był. Być może spał. Zzt niecierpliwie przełączał nadajnik z kanału na kanał. Powinno to wyrwać tego matołka z letargu. Kanał planetarny miał taką moc, że na odległość kilkuset stóp dosłownie huczało w uszach. Nup, ty gówniany móżdżku! Obudź się! - Kto? Kto to jest? - rozległ się głos Nupa. - Słuchaj no, Nup - rzekł Zzt z kontrolowaną cierpliwością. - Wiem, że jesteś niewyspany. Wiem, że w szkole górniczej nie dali ci na to wszystko gotowych rozwiązań. Ale wydaje mi się, że w zaistniałych okolicznościach możesz starać się ze mną współpracować! - Czy to Zzt? Co za półgłówek, co za obrzydliwy móżdżek, który stracił resztki orientacji! - Oczywiście, że to Zzt! - To ty jesteś tam w tym bombowcu? Ach, tak też sobie myślałem. Ale dlaczego Snit cię nie zabrał stamtąd? Gdybyś był... - Zamknij się! - wrzasnął Zzt. - Oto co chcę, byś dokładnie zrobił. Wystartuj, a potem posadź swój samolot dokładnie nad tymi drzwiami! Wyląduj tuż przy krawędzi nad drzwiami, by przytłumić porywy wiatru. - Nup jednak nie rozumiał, o co chodzi, i Zzt powiedział mu coś nieprzyjemnego. Mając paliwa tylko na dziesięć minut lotu, Nup zaczął pośpiesznie wykonywać polecenia Zzta. Początkowo Zzt zamierzał obrabować z paliwa uszkodzony samolot bojowy. Przerażała go sama myśl, ile zręczności trzeba, żeby wylecieć nim na zewnątrz przez te drzwi. A potem wpadł mu do głowy szczęśliwy pomysł: być może ten samolot miał jakieś zapasowe ładunki paliwowe? Podniósł się na siedzeniu i zaczął grzebać w tylnym przedziale. Cały pakunek ładunków! Kilka tuzinów! Nagle zobaczył, że zawór spustowy jego maski do oddychania zaczął się iskrzyć. Wszystko było pokryte pyłem radioaktywnym. Oczywiście, było to normalne zjawisko, ponieważ pakunki znajdowały się w rejonie, w którym toczyła się bitwa na pociski radioaktywne. Promieniowanie było niewielkie, ale Zzt się wystraszył. Wyrzucił pakunki z ładunkami na zewnątrz samolotu i wyskoczył za nimi, by zatrzymać je, zanim potoczą się w którąś z bocznych dziur. Trzymając pakunek w wyciągniętej łapie, potrząsnął nim. Nie zaiskrzyło się. Dobrze. Otworzył oboje drzwi samolotu. Starał się nie zbliżać zanadto do tylnego przedziału. Wszystko robił teraz na odległość wyciągniętej łapy. Oświetlił latarką obudowę głównego zespołu napędowego i silników balansujących. Jego doświadczone oko wykryło w obudowie prawego silnika balansującego mikroskopijne pęknięcie. Mogło ono powstać podczas twardego lądowania. Sięgnął pod spód silnika, wziął w łapę pęk przewodów, wyrwał je, poszarpał i z powrotem schował pod spód. Ten samolot bojowy już nie poleci lotem prostoliniowym! Wszedł pod samolot i obejrzał obudowę głównego silnika bombowca. Ach, był tam jego klucz. I zwierzak nie zdążył zdjąć płyty pancernej. Dobrze. Włożył klucz z powrotem do buta, gdzie było jego miejsce. Kołysanie bombowca zmieniło się teraz radykalnie. Zaniknęły wahania wokół osi pionowej, ale za to przechyły były znacznie gorsze. Miało to jednak i swoje dobre strony, gdyż bombowiec leciał skosem, co chroniło drzwi od naporu powietrza. Sięgając ostrożnie po mikrofon, Zzt starał się trzymać jak najdalej od samolotu. - Czy jesteś już na pozycji? - zapytał. - Musiałem próbować kilka razy, ale... - W porządku. Czy potrafisz rozpoznać drabinę sznurową? Nup próbował wyjaśnić, że funkcjonariusz górniczy i w pełni wykwalifikowany pilot to, oczywiście, rozpozna, ale... - Umocuj jeden koniec drabiny do znajdujących się naprzeciw fotela zacisków! - przerwał mu Zzt. - Jej koniec zrzuć tu na dół! Potem opuść na linie kosz górniczy na rudę! A potem linę bezpieczeństwa! Wszystko do tych drzwi! Skapowałeś? Nup odparł, że na pewno wszystko zrozumiał, ale zapytał, czy w bombowcu jest jakaś ruda? Nie bardzo bowiem wiedział... - Ładunki paliwowe! Zamierzam dostarczyć ci na górę ładunki paliwowe. - Coś podobnego! Co za ulga! Czy będą pasować? Zzt nawet mu nie odpowiedział. Oczywiście, że będą. Wszystkie ładunki paliwowe do samolotów były takie same. Tylko czołgi miały inne ładunki. Co za zielony móżdżek! Obciążony koniec drabiny zaczął opuszczać się do dołu. Spadł na niewłaściwą stronę wystającego z drzwi ogona samolotu bojowego, który był w tych drzwiach zaklinowany. W przypływie odwagi Zzt sięgnął do wnętrza samolotu, poczekał na właściwy przechył bombowca, odpuścił hamulec magnetyczny potężnym naparciem na kadłub - tylko Psychlos był w stanie tego dokonać - przesunął trochę samolot i z powrotem zablokował hamulec. Dobrze. Teraz mógł ściągnąć koniec drabiny we właściwe miejsce. Pomiędzy framugą drzwi i samolotem był bowiem dostateczny luz. Przymocował koniec drabiny do belki podłogowej. Opuszczenie w dół liny bezpieczeństwa nastręczyło znacznie więcej trudności, gdyż koniec jej trzepotał się na wietrze. Zzt polecił Nupowi przez radio, by ściągnął ją z powrotem. Do diabła z liną, obejdzie się bez niej! Z samolotu bojowego wyciągnął szpulę liny bezpieczeństwa. Jeden koniec zaczepił za właściwy uchwyt samolotu bojowego, ale myśl, że będzie przymocowany do niego na stałe, niezbyt mu się podobała. Co będzie, jeśli na przykład samolot się ruszy? Rzucił linę bezpieczeństwa na podłogę bombowca. Do diabła z nią! - Sieć na rudę! - polecił Nupowi. Powoli się opuszczała w dół. Była na tyle ciężka, by nie trzepotać się w gnającym z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę wietrze. Wkładając pakunek z ładunkami do sieci, Zzt uświadomił sobie, że nie sprawdził, czy były to tylko ładunki paliwowe. Mogły być wśród nich również ładunki energetyczne do miotaczy. Trudno! Kto wie, może będą ich także potrzebowali. Gdy tylko wystartują na Typie 32, miał zamiar ostrzelać z miotaczy wnętrze bombowca oraz rozwalić na strzępy ten samolot bojowy i to na sto procent. Przeklęty zwierzak! Przeklęty Terl! Nowa myśl wpadła mu do głowy. Do ziemi było bardzo daleko. Lepiej więc włożyć reaktochron. Bardzo ostrożnie sięgnął ramieniem do przedziału i wydostał go. Okazało się, że w przedziale jest jeszcze jeden reaktochron. Zdecydowanym ruchem wyrzucił go z samolotu. W ten sposób odciął zwierzakowi ostatnią drogę ucieczki. Ale przecież zwierzak był już martwy. Chwała wszystkim galaktykom! I niech diabli porwą Terla! - Jesteś gotów? - zapytał przez radio. Nup odparł twierdząco, ale interesował się, gdzie jest paliwo. Zzt kazał mu wciągnąć do góry sieć z ładunkami.- Masz ją? - zapytał. - Tak, próbuję sprawdzić... pozwól mi tylko usunąć puste ładunki i upewnić się co do wymiarów... - Niech cię szlag trafi, ty obrzydliwy półgłówku! Pilnuj, żeby ta drabina się nie ruszała. Mdli mnie już od tego zasranego błaznującego bombowca! Sam zajmę się wymianą ładunków, gdy już będę na górze. Nie włóż przypadkiem ładunku amunicyjnego do tulei paliwowej! Już do ciebie idę! Ale nie było to tak "zaraz". Najpierw Zzt wyjął z buta klucz i roztrzaskał ninn na kawałki radio. Oczywiście za parę minut miał zamiar rozwalić miotaczami cały ten samolot, ale ostrożność nigdy nie zawadzi... Później chwycił w łapy szczeble drabiny i zaczął wspinać się do góry. Nie była to krótka wspinaczka. Typ 32 przytłumił trochę porywy wiatru, ale nadal jeszcze czuło się jego siłę. Zzt zatrzymał się na chwilę, sprawdził, czy wiatr nie zerwie mu maski z twarzy, po czym wspinał się dalej. 3 Jonnie leżał na kratownicy tylnego przedziału ładunkowego na kanistry z gazem bezzałogowego bombowca pogrążony w koszmarnych majakach. Znowu był w klatce, miał wokół szyi obrożę, a demon walił go w tył czaszki. Chciał powiedzieć demonowi, że go zastrzeli, jeśli ten nie przestanie, ale nie mógł wymówić ani słowa. Usiłował wyzwolić się z tych majaków. Huk ogromnych silników bombowca rozsadzał mu głowę. Po chwili uprzytomnił sobie, gdzie jest. To nie była obroża, lecz linka od rewolweru, który dyndał na niej pomiędzy prętami kratownicy. Z trudem udało mu się wciągnąć go do góry. Wysunął na bok bębenek i sprawdził jego zawartość. Był w nim tylko jeden nabój. Sięgnął do kabury, by sprawdzić, czy ma zapasowe naboje. Niestety, nie miał. Zgubił też gdzieś podręczny miotacz. Zanim utracił świadomość, otworzył pakunek pierwszej pomocy i nałożył opatrunek na tył głowy i pod rzemienie maski twarzowej. I to było wszystko, co pamiętał po odstrzeleniu latarki z łap Zzta. Jeszcze teraz jarzyła się oparta o poprzeczny pręt kratownicy. Nie, to nie była latarka. Było to oddalone o jakieś cztery stopy, choć wydawało się, że o czterdzieści, lusterko mechanika! A więc to w ten sposób Zzt go obserwował. Co go obudziło? Jak długo był nieprzytomny? Sekundy? Minuty? Miał uczucie, jakby cały tył głowy był wgnieciony do środka. Był miękki w dotyku. Złamanie czaszki? Czy też po prostu opuchlizna i pozlepiane krwią włosy? Usłyszał jakiś hałas w kadłubie bombowca. Pewnie to on właśnie go obudził. Z wysiłkiem dźwignął się i podniósł lusterko, po czym delikatnie prześlizgnął się pomiędzy prętami kratownicy i wystawił lusterko w otwór. To był Zzt. W pierwszym impulsie Jonnie chciał wychylić się na zewnątrz i poświęcić mu ostatnią kulę. Lecz wtedy zobaczył dolny koniec drabiny. I wciągany do góry kosz na rudę. Uzupełniali w paliwo Typ 32! Myśl, co tym Typem 32 mogliby narobić tam w bazie, zmroziła go. Wiedział jednak, że na razie nic innego nie może zrobić, tylko czekać. Na razie był jeszcze za słaby, by działać. Chwilami tracił przytomność, przychodził do siebie na chwilę, a potem znów ogarniała go fala ciemności i pulsującego bólu w czaszce. Zzt coś majstrował przy radiu. Nie, rozwalał radio kluczem maszynowym. Jonnie zebrał się w sobie, napinając mięśnie do skoku. Obserwował wnętrze kabiny za pomocą lusterka. Zzt podszedł do drabiny. Zaczął się wspinać. Zatrzymał się na chwilę, Jonnie widział jego nogi. Mimo pulsującego bólu Jonnie wydostał się z pomieszczenia na kanistry. Na płytach podłogi leżała lina bezpieczeństwa. Chwycił ją i zaczął się podciągać do góry. Była ona zaczepiona o jego samolot. Jonnie obawiał się, że może stracić przytomność i wypaść przez drzwi bombowca. Szybko okręcił się więc liną bezpieczeństwa wokół bioder i zawiązał ją na pośpiesznie zrobiony węzeł. Nogi Zzta zniknęły z pola widzenia. Jonnie sprawdził bębenek rewolweru, by upewnić się, że w komorze znajduje się jeszcze jeden, ostatni nabój. Zawisł na drabinie. Była ona wybrzuszona na zewnątrz bombowca. Jej dolny koniec był umocowany za belkę podłogi, ale Jonnie teraz miał pod sobą pustkę. Ogon jego samolotu chronił go przed naporem powietrza. Wspiął się do góry o kilka stopni. Miał teraz dobry widok na Typ 32. W kabinie paliły się światła, Nup nogą podtrzymywał otwarte drzwi. Przez moment Jonnie myślał, że jest już za późno i że Nup zdążył usunąć ładunki paliwowe i amunicyjne. Ale nie. Nup zdjął wieko z gniazd ładunków i coś sprawdzał. Może sprawdzał numery?

Na kolanach trzymał kosz górniczy! Zzt wrzeszczał do Nupa coś na temat szerszego otwarcia drzwi i przytrzymania liny. Wspinał się coraz wyżej. Drabina była osłonięta przez Typ 32, ale mimo to targał nią porywisty, lodowaty wiatr. Zzt znów coś ryknął na temat otwarcia drzwi, ale jego słowa zginęły w łoskocie bombowca i wyciu wichru. Jonnie napiął iglicę rewolweru. Maska powietrzna chroniła mu oczy. Mógł zastrzelić albo Zzta, albo Nupa. Ale nie zrobił tego. Wziął poprawkę na wiatr i kąt wzniosu. I tak stosunkowo duża prędkość wylotowa pocisku z lufy rewolweru typu Smith and Wenson 457 Magnum była jeszcze dodatkowo zwiększona przez zastosowanie wybuchowych spłonek do nabojów. Musi być więc bardzo dokładny. Miał tylko jeden strzał. Nup otworzył szerzej drzwi, dzięki czemu koszyk na jego kolanach był doskonale widoczny. I wtedy Nup zobaczył Jonnie'ego. Zaczął drzeć się i wymachiwać łapą w jego kierunku, więc Zzt spojrzał w dół. Jonnie wystrzelił! W chwilę po strzale chciał uskoczyć z powrotem do wnętrza bombowca. Nie był jednak aż tak szybki. Paliwo i amunicja wystarczające na uzupełnienie dwudziestu samolotów bojowych wybuchło w górę i strzeliło płomieniem w otwarte gniazda ładunków paliwowych i amunicyjnych! Huk i prawie natychmiastowy wstrząs uderzyły w Jonnie'ego jak kowalski młot. Poleciał w ciemną przepaść. Lina bezpieczeństwa zatrzymała go i szarpnęła do wnętrza drzwi bombowca. W tym pełnym zamieszania momencie Jonnie zobaczył - jak na zwolnionym filmie - ogarniętego płomieniami Zzta, który właśnie zaczął lecieć gdzieś w przestrzeń. Zobaczył też, jak cały Typ 32 skoczył w górę ogarnięty płomienistą kulą eksplozji. Jonnie wpadł do otworu w płytach podłogi bombowca, więc nie było niebezpieczeństwa, że się ześlizgnie na zewnątrz. Wstrząs był jednak za silny jak na jego głowę, stracił więc znów przytomność. Zanim jednak ogarnęła go absolutna ciemność, po głowie zaczęła mu się tłuc idiotyczna myśl: "Stary Staffor nie miał racji. Wcale nie jestem sprytny. Właśnie pozbyłem się jedynego obiektu, dzięki któremu mógłbym zostać wykryty przez środki radiolokacji!" Pozbawiony destabilizującego ciężaru bezzałogowy bombowiec już się nie przechylał. Ciało leżące na lodowatej podłodze, tuż obok drzwi bombowca, nie poruszało się, a śmiercionośny ładunek szybował w kierunku Szkocji i reszty świata. Jego zadaniem było całkowite unicestwienie resztek rasy ludzkiej na Ziemi, tych resztek, których nie zdołano usunąć przed tysiącem z górą lat. 4 Chłopiec gnał co sił w nogach przez podziemne przejścia w lochach zamku. Ubranie miał przemoczone od deszczu, przekrzywiony beret. Aż mu się oczy świeciły z przejęcia, że polecono mu dostarczyć tak pilną wiadomość, z którą gnał przez dwie mile w półmroku poranka. Odnalazł właściwy pokój i wpadł do środka, wołając: - Książę Dunneldeen! Książę Dunneldeen! Obudź się! Obudź się! Dunneldeen dopiero co rozgościł się w swoim pokoju, okrył kocem i zamierzał uciąć sobie przyjemną drzemkę, pierwszą drzemkę od dłuższego czasu. Chłopak mocował się z krzemieniową zapalarką, usiłując drżącymi rękami zapalić świecę. A więc był teraz "księciem" Dunneldeenem. Nazywano go tak tylko podczas świąt lub gdy ktoś chciał się mu przypodobać. Jego wuj, Szef Klanu Fearghusów, pochodził z rodu Stewartów i jako ostatni z rodu miał prawo do tytułu królewskiego, ale nigdy nie przywiązywał do tego wagi. Rozbłysło światło. Oświetliło oszczędnie umeblowany pokój o kamiennych ścianach oraz postać przemoczonego przez deszcz, podekscytowanego chłopca o czarnych oczach, Bittie'ego MacLeoda. - Twój giermek Dwight, twój giermek Dwight przysyła wiadomość, która - jak mówi - jest bardzo pilna!

Ach, to było zupełnie coś innego. Dunneldeen podniósł się i sięgnął po ubranie. "Giermek" Dwight! Prawdopodobnie Dwight nazwał się tak dlatego, że słowo kopilot nie byłoby dla tego dziecka zrozumiałe. - Twoi słudzy są już na nogach i siodłają konia. Twój giermek powiedział, że to bardzo pilne! Dunneldeen spojrzał na zegarek. Wszystko to chyba oznaczało, że zakończyła się dwunastogodzinna cisza radiowa. Być może nadeszły jakieś wiadomości. Dunneldeenowi nawet przez myśl nie przeszło, że coś mogłoby się nie udać w innych zagłębiach lub że nie zdobyto bazy głównej. Zaczął nakładać kombinezon lotniczy. Nie śpieszył się. Miał czas. Cóż to była za pracowita noc! Zgodnie z jego i Dwighta planami chcieli zabrać Szefów Klanów za ocean, by uczcić zwycięstwo. Posadzili oba samoloty na płaskim terenie w odległości dwóch mil, aby nie przestraszyć ludzi, a Dunneldeen pożyczył konia od znajomego farmera i pojechał do osady. Swego wuja, Szefa Klanu Fearghusów, wyciągnął z łóżka, a giermkowie zaczęli biegać i rozniecać ogniska. Przygotowywano się do zwołania całego klanu i przekazania radosnej wiadomości: "Zagłębie górnicze w Kornwalii przestało istnieć. Będą mogli swobodnie wędrować po całej Anglii!" Szef Klanu był bardzo zadowolony z Dunneldeena, który był jego faktycznym dziedzicem. Podobał mu się styl Dunneldeena. Prawdziwy Szkot! Z zachwytem przysłuchiwał się zwięzłym, lecz porywającym opowieściom o ich wyczynach. I nawet gdy wynikało z tego, że Dunneldeen był czasem zbyt śmiały, Szef nie przerywał mu, lecz pozostawił swój osąd na później, by wyrazić go w mądry sposób na tle ogólniejszych zdarzeni i nie przytłumić wrodzonego sprytu Dunneldeena. Polecił więc zapalić wszystkie światła. Później Dunneldeen poszedł do swojej dziewczyny i zapytał, czy zechce zostać jego żoną. - Och, tak! Och, tak! - odparła. Potem zaś poszedł do domu, by się porządnie zdrzemnąć. Bittie miał wygląd, jakby starał się coś jeszcze sobie przypomnieć. Przestępował z nogi na nogę, przymrużał oczy, pocierał nos. Dunneldeen był już prawie ubrany. Oczy chłopca spoczęły na wiszącym na ścianie mieczu. Był to szkocki miecz obosieczny używany zarówno do boju, jak i do ceremonii. Prawdziwy, długi na

pięć stóp miecz bojowy, a nie jakaś tam szabla z rękojeścią osłoniętą gardą. Bittie pokazywał gestami, że książę powinien go przypasać do boku. Dunneldeen potrząsnął jednak przecząco głową na znak, że tym razem nie ma zamiaru go wziąć. Gdy jednak zobaczył, że zapał w oczach Bittie'ego zaczyna zanikać, zmiękł trochę. Zdjął miecz ze ściany i wręczając go chłopcu, powiedział: - No dobrze, ty go będziesz nosił! Miecz był o stopę wyższy od chłopca. Uwielbienie, strach i radość odmalowały się na twarzy chłopca. Dunneldeen sprawdził, czy zabrał wszystko, co mu będzie potrzebne, i wyszedł z pokoju. Korytarze i sale zamku pełne były giermków. Wszyscy mieli zawieszone przy pasach szkockie siekiery i uwijali się dokoła przy stu różnych zajęciach związanych z przygotowaniem ogólnego zebrania klanu. Dunneldeen rzeczywiście dolał oliwy do ognia. Nie wiedziano, co się właściwie stało. Po czym Dunneldeen wrócił do domu. Wydano polecenia. Ktoś tam powiedział, że baza Psychlosów przestała istnieć. Było strasznie dużo roboty. Starodawnych ruin zamku, będącego kiedyś ponoć rezydencją królów szkockich, nie odbudowano na powierzchni, aby nie przyciągał on uwagi bezpilotowych samolotów zwiadowczych, które od wieków tędy przelatywały. Natomiast lochy zamku zostały rozbudowane i teraz stanowił on prawdziwą fortecę. Dwóch giermków osiodłało konia Dunneldeena. Przebierał on niecierpliwie nogami. Na widok Dunneldeena ich twarze rozpromieniły się w szerokim uśmiechu powitania. Wsiadł na konia, a na dany sygnał posadzono za nim chłopca wraz z mieczem. Padał deszcz. Najwidoczniej nadciągnęła burza. Gdy lądowali, niebo było czyste, ale teraz o świcie pokrywała je gruba warstwa chmur. I właśnie w tym momencie Bittie MacLeod przypomniał sobie resztę wiadomości, które miał do przekazania Dunneldeenowi. - Twój giermek powiedział też, że to "larum"! Chłopiec nie wyrażał się jak wykształcony Szkot. - Że co? - zapytał Dunneldeen. - Nie zapamiętałem dobrze, bo nie wiedziałem, co to jest. Ale brzmiało to jak "larum" - tłumaczył się chłopiec. - A może "alarm"? - zapytał Dunneldeen. - O, właśnie, to było to, to było to! Oznaczało to konieczność natychmiastowego startu. Dunneldeen spiął konia i nigdy jeszcze żaden rumak nie pokonał tak szybko dwumilowej trasy. Przemknęli po stoku i zatrzymali się na płaskim szczycie pagórka. Dunneldeen błędnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Był tam tylko samolot pasażerski. Zeskoczył z konia i rzucił chłopcu lejce. Otworzył drzwi i wskoczył do wnętrza samolotu, sięgając do radionadajnika. I właśnie wtedy Dwight wylądował w pobliżu, strasząc konia tak, że stanął prawie pionowo dęba, unosząc wysoko w górę chłopca wraz z mieczem. Dunneldeen podbiegł do Dwighta. Z bazy nie nadeszły żadne wieści. Dwight, jak było to uzgodnione, pozostał na nasłuchu. Czekał na jakąkolwiek przerwę w ciszy radiowej lub na jej zakończenie. Okres ciszy już się właściwie zakończył, ale nie otrzymując żadnych poleceń z bazy od Roberta Lisa, piloci sami nie śmieli rozpocząć normalnych rozmów radiowych. Ale zdarzyło się jeszcze coś bardzo dziwnego. Dwight złapał w paśmie planetarnym bardzo głośną i wyraźną konwersację w języku psychlo. Była na tyle głośna, że jej źródło musiało się znajdować w odległości około tysiąca mil. Może trochę więcej, ale było to trudno ocenić.- O czym mówili? - zainteresował się Dunneldeen. - Nagrałem ją na dysk - odparł Dwight i włączył urządzenie odtwarzające. - "Nup, ty gówniany móżdżku, obudź się!" zabrzmiało z dysku. Dwight powiedział, że zaraz posłał chłopca po Dunneldeena, a sam natychmiast wystartował. Owszem, na dysku było słychać huk silników Dwighta. Dysk odtwarzał dalszy zapis. - Bezzałogowy bombowiec? - zauważył Dunneldeen. - Zzt? Szef transportu nazywał się Zzt. - Otóż ten Zzt był w tym bombowcu - powiedział Dwight. Potem wysłuchałem jeszcze instrukcji na temat ponownego posadzenia samolotu na grzbiecie bombowca tuż ponad drzwiami, tak aby Zzt mógł się z niego wydostać. - Nie ma tak dużych bezzałogowych bombowców - powiedział Dunneldeen. - Przynajmniej ja nic nie wiem na ten temat. - Powłączałem wszelkie możliwe przyrządy systemu przeszukiwania - opowiadał Dwight. - Transmisja dobiegała z kierunku północno-zachodniego. Pognałem więc w tym kierunku. Zauważyłem odwzorowanie obiektu na ekranach. Obiekt leciał z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę. Dawał bardzo wyraźny sygnał odbicia. Była tam bardzo dobra pogoda, gdyż warstwa chmur i deszcz były jeszcze daleko przed obiektem. Dunneldeen słuchał dalszego ciągu nagrania. Ktoś zwany "Snitem" nadal znajdował się w bombowcu, ale nie wiadomo było dlaczego. Było to dziwne, gdyż samoloty bezzałogowe nie potrzebowały pilotów. Poza tym w jaki sposób można kogoś wydobyć z bezzałogowego bombowca i odlecieć z nim? A potem ktoś brał z bombowca paliwo w koszu na rudę, a ten drugi Psychlos powiedział, że opuszcza bombowiec. - Dlaczego więc jesteś tutaj? - zapytał Dunneldeen. - Dlaczego nie zaatakowałeś go? - Bo wyleciał w powietrze - odparł Dwight. - Widziałem to na własne oczy. Wyglądało to jak trzydzieści błyskawic! Zakrzywiło lot i poleciało w dół. Prawdopodobnie spadło do morza. Przeszukałem radarem cały obszar. Najpierw było bardzo słabe echo, prawdopodobnie z rozbitych szczątków. A potem nic. Ekran był absolutnie pusty. Wróciłem więc tutaj. Dunneldeen przegrał dysk jeszcze raz. Potem wyjął nagrania przyrządów. Wszystkie wskazywały to samo. Źródło wielkiego ciepła, które potem zniknęło. Dunneldeen popatrzył w niebo. - Lepiej będzie, jeśli wystartujesz i polecisz znów na patrol w tym kierunku. - Nie będzie żadnego echa. Zbyt gruba jest warstwa tych chmur. Obiekt leciał na wysokości około pięciu tysięcy stóp, więc nie dojrzysz go gołym okiem. Górny pułap chmur sięga co najmniej dziesięciu tysięcy stóp. I nie ma żadnego echa - zakończył Dwight. Dunneldeen odwrócił się i spojrzał na ruiny zamku, które w deszczu i porannej mgle wyglądały bardzo nędznie. Były oddalone tylko o dwie mile, lecz kontury ich to znikały we mgle, to ukazywały się ponownie. Co to wszystko miało znaczyć? Czyżby bitwa o główną bazę została przegrana? Co to za bezzałogowy bombowiec? I dlaczego eksplodował? Szefowie klanu już się zbierają, a on miał dzisiaj jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. 5 Jonnie powoli wynurzał się z piekielnych i pełnych bólu ciemności.

Próbował się zorientować, gdzie się znajduje. Uszy rozsadzał mu huk silników bombowca. Ramiona zwisały mu w dół otworu między płytami podłogi. Całe były pokryte ściekającą wzdłuż rękawów krwią. Z nagłym przerażeniem pomyślał o Zzt i sięgnął po rewolwer. Nie było go, gdyż rzemień urwał się w czasie wybuchu. Wybuch! Nie było już ani Zzta, ani Typu 32. I dlatego nie było już niczego, dzięki czemu można by zlokalizować na ekranie tego starożytnego potwora. Dźwignął się do góry z wysiłkiem. Wciąż jeszcze był przewiązany liną bezpieczeństwa. Trudno mu jeszcze było myśleć logicznie, więc przez chwilę zastanawiał się, dlaczego był obwiązany liną. Bolały go plecy. Uświadomił sobie, że to właśnie lina bezpieczeństwa wciągnęła go z powrotem do wnętrza. Myślenie sprawiało mu trudność. Stwierdził, że jego stan się pogarsza, a nie polepsza. Zbierało mu się na wymioty. Głód. Musiało mu się zbierać na wymioty z głodu. Uklęknął na kolanach. Bombowiec już się nie przechylał. Była to więc jakaś ulga. Odwrócił się i rozejrzał dookoła. Przez drzwi wdzierały się do środka jasne pasma skłębionej mgły i oparów. Czy to była burza? Ale przecież na zewnątrz jest całkiem, jasno. Jasność dnia. Jasność późnego ranka. Jak długo był nieprzytomny? Czyżby kilka godzin? Czy minęli już Szkocję? Czyżby już bombowiec wykonał część swego zadania? Doczłapał się do drzwi i próbował ustalić położenie słońca. Warstwa chmur była jednak zbyt gruba. Miał kłopoty z myśleniem. Uświadomił sobie, że stał się zaprzeczeniem człowieka gór. Przecież w jego samolocie były busole. Otworzył drzwi samolotu i zobaczył, jakiego spustoszenia dokonał Zzt. Zniszczył także radio. To go oszołomiło. Dopiero potem uprzytomnił sobie, że po to otworzył drzwi, by popatrzeć na busolę. Gdy pochylił się nad konsolą, poczuł się tak, jak gdyby ktoś walił go w głowę kowalskim młotem. Dotknął palcami głowy, by przekonać się, czy ma opatrunek. Wciąż tam jeszcze był. Nie, przecież chodziło o busolę. Miał popatrzeć na busolę. Bombowiec leciał na południowy wschód. Kurs na Szkocję przebiegał tak samo. Nie miał jednak absolutnej pewności. Wrócił do drzwi i spróbował wyjrzeć na zewnątrz, w dół. O mało nie upadł. Zaczął padać deszcz, nie było żadnej widoczności. Tylko deszcz. Przypomniał sobie wtedy, że bombowiec ma na dole dodatkowe komory na kanistry z gazem. Z trudem doczołgał się do otworu po usuniętej przez niego płycie podłogowej i popatrzył wzdłuż obudowy silnika. Nie widział żadnego światła, a więc luki komór były nadal zamknięte. Wydawało mu się, że maska powietrzna go dusi. Przypomniał sobie, że była przekrzywiona, gdy odzyskał przytomność. A więc bombowiec nie zaczął jeszcze rozpraszać śmiercionośnego gazu! Oczywiście! Byłby bowiem już martwy. Chwała Bogu, nie był martwy. Niewiele brakowało, co prawda, ale nie był martwy. A zatem bombowiec nie był jeszcze niebezpieczny. Złe samopoczucie było częściowo spowodowane tym, że w butli brakowało już powietrza. Wydobył z samolotu nowe butle i włożył je do aparatu. Poczuł się znacznie lepiej. Wziął się w garść, gdyż do tej pory to właściwie tylko tracił czas. Czym się zajmował, gdy został uderzony w głowę? Być może zostało mu już niewiele czasu! Jego zapał nieco osłabł, gdy zorientował się, że nie ma klucza maszynowego. Zmusił się, żeby nie myśleć o bólu. Opuścił się w dół i sprawdził nakrętki na płycie kontrolnej. Były poluzowane, ale odkręcenie ich trwałoby całe wieki: miały zbyt wiele zwojów. Wrócił do samolotu. Znalazł w nim pakunek z materiałami wybuchowymi. Miał sześć min samoprzyczepnych, dużą szpulę sznura wybuchowego i kilka pudełek wybuchowych spłonek. Szukał zapalników czasowych. Nie było żadnych. Sprawdził miny samoprzyczepne. Też nie miały zapalników czasowych, lecz tylko kontaktowe, które powodowały wybuch miny dopiero przy dużym wstrząsie. Nie było też przewodu elektrycznego. Myślenie, a zwłaszcza skoncentrowanie się na jednej tylko rzeczy, wymagało strasznego wysiłku. Co mógł zrobić z całym tym bałaganem? Bezpośrednie połączenie! Samobójcza bzdura! Odnalazł swoją torbę, którą nosił u pasa. Było w niej trochę krzemieni, parę kawałków szkła... ach, zwój długich rzemieni z jeleniej skóry. Przynajmniej będzie mógł zdjąć nakrętki. Zachęcony tym znowu dostał się do płyty kontrolnej. Uwiązał rzemień mocno wokół nakrętki, a potem okręcił go wielokrotnie dokoła niej. Na końcu rzemienia zrobił pętlę na dłoń. Zaparł się mocno i z całej siły szarpnął za rzemień. Nakrętka się odkręciła, zeskoczyła ze śruby i zniknęła w ciemnej ładowni. Pomimo iż szarpnięcie wywołało straszliwy ból głowy, powtórzył tę operację na trzech pozostałych nakrętkach. Poszły! Usiłował podnieść ciężką płytę. Zamierzał przesunąć ją na bok, lecz wyślizgnęła mu się z rąk i poleciała w ciemność ładowni bombowca. Niech sobie leci! Patrzył teraz w ciemne wnętrze obudowy. Jarzyły się w nim małe elektryczne iskierki. Jonnie dobrze wiedział, że w czasie pracy silnika przestrzennego nie wolno było do niego nawet zaglądać. A już na pewno nie wolno było wkładać do niego ręki. Mówiono, że dawało to dziwne uczucie, jak gdyby ręki tam nie było, potem była, potem zaś znów nie było. Ker mówił, że można było w ten sposób stracić łapę. Z trudem dostał się znów do wnętrza kadłuba, odszukał zapasową latarkę, wlazł z powrotem do otworu i oświetlił wnętrze obudowy. Z jej wewnętrznej powłoki wystawały tysiące punktów koordynat przestrzennych. Jarzyły się łagodnie, nadając przestrzeni ruch postępowy. Nie była to właściwie elektryczność. Była to energia doprowadzana do punktowego łuku elektrycznego, który dokonywał jej konwersji na koordynaty przestrzenne w terminach czystej przestrzeni. Elektryczność po prostu napędzała małe silniczki znajdujące się za punktami koordynat przestrzennych. Silnik przestrzenny musiał mieć tysiące takich subsilniczków za tymi punktami. I można je było uszkodzić, gdyż nie były opancerzone. Oświetlające wnętrze światło wyglądało bardzo dziwnie. Tak jakby mrugało, to się pokazując, to znikając. A więc dobrze, wybuch może uszkodzić subsilniczki translacyjne oraz punktowe łuki elektryczne. I to bez względu na to, czy będą migotać, czy też nie. Konwertory przestrzeni przestaną nadawać jej ruch postępowy, więc bombowiec straci po prostu napęd i rozbije się. Jonnie nie przypuszczał, by same silniki kompensacyjne były w stanie utrzymać w powietrzu mamuci bombowiec. Tak, na pewno rozbije się. Każde pochylenie do przodu powodowało, że ciemniało mu w oczach. Teraz nie może ponownie stracić przytomności. To był już końcowy akord. Jonnie zaciskał zęby. Musiał wykonać urządzenie eksplodujące z min i sznura wybuchowego. Miny jednak miały tylko

zapalniki kontaktowe. Co mógł wykorzystać do zdetonowania ich? Miotacze samolotu? Będzie go musiał tak ustawić, by wystrzelić z miotaczy w silnik i żeby odrzut wypchnął samolot do tyłu przez drzwi na zewnątrz bombowca. Przegląd konsoli ogniowej samolotu nie wykazał żadnych uszkodzeń. Konsola sterownicza także nie była uszkodzona. Obejrzał obudowy głównego silnika i silników balansujących. Czy to kawałek drutu leży na podłodze? Kiedy pochylił się do przodu, by lepiej zobaczyć, zaczęło mu ciemnieć w oczach, więc znów się wyprostował. Ile ma czasu? Musi się śpieszyć! Być może już było za późno i bombowiec może rozbić się na wzgórzach i wypuścić śmiercionośny gaz. Nudności były spowodowane głodem, to wszystko. Wyjął trochę suszonej sarniny i podniósł do góry maskę. Ale żucie mięsa wymagało wiele wysiłku. Pogarszało jego samopoczucie. Co właściwie robił? Musi się skoncentrować! Nie tylko umysł, ale nawet jego czyny były chaotyczne. Wydobył zapasową linę bezpieczeństwa i zaczął związywać miny w długi rząd. Były one wyposażone w magnetyczne uchwyty, które mocowały je do kadłubów. Zabrał je z bazy, myśląc, że będzie mógł zrzucić je koliście na grzbiet bombowca i wyrąbać sobie wejście do środka. Nie wykorzystał ich do tego celu, ale za to wykorzysta je teraz. Wieniec. Gdy Chrissie była małą dziewczynką, miała zwyczaj robienia wieńców z kwiatów i zakładania ich na szyję źrebaka. Ona... znów myśli zaczęły mu gdzieś uciekać. Zacisnął zęby i kontynuował robotę. Instrukcja obsługi stwierdzała: "Nie pakuj nigdy min z zapalnikami kontaktowymi w taki sposób, by zapalniki mogły zadziałać na skutek ciężaru innej miny..."Przed oczami stanął mu obraz klamry pasa Psychlosów, którą tyle razy widział na brzuchu Terla. Jakże on tego nienawidził! Wieniec... Miał już wszystkie miny związane w rząd, wyjął więc długi kawał sznura wybuchowego i zaczął przewlekać go przez otwory w uchwytach, które mocowały je do metalu. Jardy sznura wybuchowego przewleczone przez otwory uchwytów kontaktowych każdej miny równolegle do liny bezpieczeństwa. Wszystko to było takie ciężkie. Tak bardzo ciężkie. Znowu zaczynał tracić przytomność. Wziął się w garść. Udało mu się nawet przełożyć koniec liny bezpieczeństwa przez górny pręt kratownicy. Wykorzystując hamującą siłę tarcia, zaczął ostrożnie opuszczać miny do wnętrza obudowy. Coraz niżej i niżej. Dobrze, że bombowiec już się nie przechylał, bo inaczej miny mogłyby się wahnąć na bok i przyczepić magnetycznie do wewnętrznej powłoki obudowy. Ostrożnie, ostrożnie, niżej i niżej! Liną nagle szarpnęło. To dolna mina dosięgła dna obudowy. Dobrze. Nie, nie tak znów dobrze. Czy to silniki bombowca zmieniły swój ton? Czy to złudzenie? Może huczy mu w zranionej głowie? A może jednak miny zmieniały wewnętrzny kontur przestrzeni i oddziaływały na pracę silnika? Nie było czasu do stracenia. Uwiązał linę bezpieczeństwa do pręta kratownicy. Luźny koniec sznura wybuchowego przerzucił przez górne pręty konstrukcji kadłuba. Och, jakżeż bolała go głowa! Czy koniec sznura znalazł się przed wylotami miotaczy? Dość blisko. Wydobył spłonki wybuchowe z pudełka, na którym widniał napis w języku psychlo: "Wstrząsowe". Początkowo zaczął przywiązywać do sznura wybuchowego po jednej spłonce dokładnie na wprost wylotu luf miotaczy. Potem zaś w nagłym porywie przywiązał do sznura całe pudełko. Sprawdził wszystko, choć myślenie nadal sprawiało mu trudność. Jeśli wystrzeli z miotaczy, to spowoduje zadziałanie spłonek. Spłonki spowodują wybuch sznura, który spowoduje wybuch min. Wtedy uświadomił sobie, że mądrzej byłoby, gdyby położył z powrotem płytę kontrolną. Popatrzył w dół, przyświecając sobie latarką. Czy była jakaś możliwość, by wydobyć stamtąd płytę i nakrętki? Ale zaraz o tym zapomniał.. Promień światła padł wprost na pokrywy wlotu ładunków paliwa. Były tam dwie pokrywy. Nie, pięć rur! Jonnie wiedział, że w rury wlotu paliwa na pewno wrzucono setki ładunków. Przecież taki bombowiec potrzebował mnóstwa ładunków paliwowych. Znów poczuł nudności. Zaczynało mu ciemnieć w oczach. "Nie wolno mi schylać głowy i patrzeć w dół" - pomyślał. Zastanawiał się, czy te wielkie pokrywy na rurach wlotowych będzie mógł przynajmniej poruszyć. Zazwyczaj były one tylko lekko dokręcane. Z trudnością udało mu się do nich dostać. Spróbował oburącz obrócić jedną z nich. Dała się łatwo odkręcić. W ciągu minuty wszystkie rury wlotu paliwa stały otworem, a ich pokrywy pobrzękiwały gdzieś w dole. Na razie nie będzie to miało żadnego wpływu na lot bombowca, ale jeśli fala eksplozji dostanie się do wnętrza otwartych rur...! Jeszcze raz wszystko sprawdził. Bombowiec nadal unosił się w powietrzu. "Ale już niedługo będziesz leciał" - z zaciętością pomyślał Jonnie. 6 Aż do tego momentu Jonnie nie zastanawiał się, co z nim się stanie. Miał uczucie, jakby wcale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Wiedział, że ma wgniecioną czaszkę. Stracił dużo krwi. Ale powinien zrobić jakiś gest, jakiś elementarny wysiłek, żeby powiedzieć, że coś zrobił. Komu powiedzieć? Nie miał żadnej łączności radiowej. Bombowiec był wyposażony w neutralizator wszelkich fal. Nie było najmniejszej szansy, by można go było w takiej burzy zobaczyć z ziemi. Pod nim było albo morze, albo jeszcze mniej przyjazne zbocza górskie, gdyby wybuch uszkodził jego samolot. Samoloty bojowe były dość dobrze opancerzone, ale strzały z miotaczy w zamkniętej przestrzeni plus miny, plus całe paliwo bombowca spowoduje prawdopodobnie całkiem niezłe "bum". Gdzieś się podziały jego reaktochrony. Grzebał w tylnym przedziale samolotu. Musiał pamiętać, by nie pochylać się do przodu, gdyż natychmiast ciemniało mu w oczach. Krótka chwila nadziei. Tratwa ratunkowa! Wyjął ją. Ładunki automatycznego napełniania od dawna już były puste, ale z boku była mała pompa ręczna. Zaczął pompować tratwę. Miała ona pomarańczowy kolor i była pokryta odblaskową farbą. Wtedy nagle uświadomił sobie, że jest głupi. Jeśli napompuje tratwę, to nie włoży jej z powrotem do samolotu. Wiedział, że samolot zatonie. Nie będzie mógł jej wydostać na zewnątrz. Na wpół napompowaną tratwą szarpał wiatr. Znowu opanowała go fala ciemności i uchwyt tratwy wymknął się z jego rąk. Tratwa pofrunęła w burzliwą przestrzeń. Zniknęła. To wszystko było tylko stratą czasu. Wsiadł do samolotu. Miał tam parę koców. W poprzedniej katastrofie mocno się poranił, gdyż sam mapnik okazał się niewystarczającym zabezpieczeniem. Dlatego teraz okręcił kolana i wyścielił wszystkie owiewki kocami. Musiał jeszcze sprawdzić, czy w samolocie nie ma jakichś luźnych przedmiotów. Mogły być śmiertelnie niebezpieczne. Poodwijał koce i zajrzał do tyłu samolotu. Mnóstwo rupieci! Wsteczne szarpnięcie samolotu mogło zamienić je w groźne pociski. Podniósł się ze znużeniem i zaczął wyrzucać przez drzwi różne rzeczy. Magazynki amunicji do karabinów szturmowych, szuflę, która nie wiadomo, co tam robiła, oskard do pobierania próbek, różne rupiecie. Poukładał na dole drabinę sznurową i sieć na rudę. Pakunek z żywnością i swoją torbę włożył pod siedzenie. Mając jeszcze większe niż przedtem nudności, wrócił na fotel i na nowo pookręcał się kocami. Okręcił wokół siebie dwukrotnie także pasy bezpieczeństwa, żeby powstrzymały mu głowę przy gwałtownym ruchu do przodu. Wszystko przygotowane. Sięgnął do przycisków kierowania ogniem miotaczy i ustawił je na "Pełny ogień zaporowy", "Płomień" i "Gotów". Lufy miotaczy były wycelowane w pudełko ze spłonkami wybuchowymi. Czy to bombowiec znowu się pochylał, czy też to on miał po prostu zawroty głowy? Spojrzał na wariometr samolotu. To bombowiec się pochylał i znajdujące się za nim drzwi samolotu były teraz niżej. Coś zakłóciło koordynaty. Pole magnetyczne min samoprzyczepnych? Ale cokolwiek to było, spowodowało ten przechył! Oznaczało to, że gdyby wystartował do tyłu i wystrzelił z miotaczy, to odrzut poniósłby go w kierunku morza lub gór. Lepiej więc nie zwlekać. Kopnął nogą dźwignię zwalniającą uchwyty magnetyczne. Samolot zaczął się ślizgać do tyłu, prosto w drzwi bombowca. Pośpiesznie nacisnął przycisk startera. Samolot ślizgał się do tyłu coraz szybciej. Trzasnął pięścią w przycisk otwarcia ognia. Samolot bojowy wypalił ze wszystkich luf. Efekt tego był znacznie silniejszy niż tylko normalny odrzut miotaczy. Całe wnętrze bombowca nagle rozbłysło gwałtownym pomarańczowozielonym płomieniem. Samolot bojowy został jak pocisk wykatapultowany w przestrzeń powietrzną! Szok nagłego przyśpieszenia o mało nie rozerwał mu głowy na strzępy. Oślepiony Jonnie mógł widzieć i rejestrować zdarzenia. Bombowiec wyglądał tak, jak musiały wyglądać stare pociski rakietowe. Szybował do góry, jak gdyby jego drzwi były dyszą silnika odrzutowego! Dłonie Jonnie'ego grzebały po konsoli sterowniczej samolotu bojowego. Wprowadzał koordynaty, by zatrzymać jego opadanie tyłem. Z nagłym wstrząsem samolot zwolnił swoje nurkowanie do dołu jak rakieta. Ale zdarzyło się coś jeszcze innego. Prawy silnik balansujący nie reagował na przyciski konsoli sterowania. Samolot zaczął po niebie kręcić wolne beczki. Ruch obrotowy stawał się coraz szybszy. Lewy silnik balansujący nie był w stanie sam utrzymać poprzecznej równowagi samolotu. Jonnie jak oszalały walił po przyciskach konsoli. Samolot kręcił teraz młynki, lecąc w strugach deszczu! 7 Mocno osłabiony wstrząsem Jonnie usiłował zapanować nad samolotem. Myślenie sprawiało mu trudność. Gdyby wyłączył lewy silnik balansujący, to może wówczas oszalały samolot przestałby się obracać. Wyłączył go. I wtedy uświadomił sobie, że miotacze wciąż jeszcze muszą zionąć ogniem. Zdjął plik koców z przedniej szyby, które zasłaniały mu pole widzenia, i sięgnął do przycisku ogniowego, by go wyłączyć. I nagle zobaczył bezzałogowy bombowiec! Walił się z niebios w dół prawie wprost na niego. Z drzwi kadłuba wydobywały się resztki płomieni, a za ogonem ciągnął się wielki pióropusz dymu. Jeśli nie wykona jakiegoś manewru, to zderzy się z bombowcem. Ręce Jonnie'ego runęły na konsolę. Bombowiec przeleciał tak blisko, że zawirowane powietrze aż odrzuciło samolot w bok. I nagle wykwitł w górę olbrzymi gejzer wody mający dwieście stóp wysokości. Samolot bojowy zatoczył się od tego nowego ciosu. Woda? Woda! Jonnie odetchnął z ulgą. A więc nie byli jeszcze nad Szkocją, byli jeszcze nad morzem. Woda! Zaraz w nią wpadnie. Zdawał sobie sprawę, że ciśnienie zewnętrzne uniemożliwi mu otwarcie drzwi. A ten samolot bojowy nie utrzyma się na powierzchni ani przez chwilę. Walnął pięściami w zamki do otwierania obu bocznych okien. Popatrzył na konsolę. Co by tu nacisnąć, by zatrzymać opadanie samolotu? Samolot bojowy rąbnął o powierzchnię morza. Wstrząs uderzenia znów pozbawił go przytomności. Ale za chwilę otrzeźwiła go fala najzimniejszej wody, jaką kiedykolwiek czuł na swej skórze. Szczypiąco zimna woda, zimniejsza w dotyku od lodu. I waliła się na niego huczącymi strumieniami z obu stron. Zaczął mocować się z olbrzymim, ważącym dziesięć funtów zwalniaczem pasa bezpieczeństwa Psychlosów. Wydawało mu się, że wszystko rusza się jak na zwolnionym filmie. Odwinął się z pasa. Woda stawała się coraz ciemniejsza. Samolot bojowy musiał bardzo prędko tonąć. Czy on znowu zemdlał? Woda przestała wdzierać się do środka. "Przynajmniej samolot już nie wiruje" - pomyślał apatycznie Jonnie. Ogarnął go nagły przypływ energii. Klęknął na fotelu i odepchnął na bok pływający koc. Ten gest uświadomił mu, że przecież nie było nikogo, kto by go uratował. Nie można było żyć zbyt długo w takiej zimnej wodzie. Bardziej odruchowo niż intencjonalnie przelazł przez okno i zaczął wypływać do góry. Butle powietrzne ciągnęły go na powierzchnię. Woda przedostała się do maski powietrznej, zmywając zakrzepłą krew z wewnętrznej części wizjera. Woda stawała się coraz bardziej jasnozielona. Potem zaś o jego głowę zaczęły rozbijać się bryzgi deszczu. Deszcz! Gdy tak pływał z twarzą do góry, miał wrażenie, że morze wokół niego było panoramą miotających się, miażdżących fal nakrapianych deszczem. Dzika sceneria. Zimno zaczęło go przenikać aż do szpiku kości. Zdawał sobie sprawę, że znów ogarniały go halucynacje. Gdy fale zalewały i odsłaniały mu uszy, miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy. Zawsze mówiono, że umierający ludzie często słyszeli wołające ich głosy anielskie. Wiedział, że był bardzo bliski śmierci. Jeszcze większe złudzenia. Pełne nadziei myślenie zawsze prowadziło do fałszywych przywidzeń. Było to coś, co bardzo by chciał naprawdę zobaczyć, lecz co w rzeczywistości nie miało miejsca. Ale zamglony przez wodę widok nie znikał. Coś uderzyło go w maskę twarzową. Lina? Oprzytomniał nieco. Zdawało mu się, że Dunneldeen stoi na drabinie sznurowej o niecałe cztery stopy od niego. Zalewany i odsłaniany przez fale Dunneldeen!

Jonnie czuł, jak jego ramiona oplątuje lina bezpieczeństwa. Lina się naprężyła. Woda przestała mu zalewać uszy. To był naprawdę Dunneldeen! Dunneldeen, który się uśmiechał, pomimo że wciąż oblewały go fale morskiej wody toczące się wokół drabiny. - No chodźże, chłoptasiu! - mówił Dunneldeen. - Trzymaj się tylko liny, a już oni wciągną cię do samolotu. Ta woda jest ciut za zimna, żeby w niej pływać.

Rozdział 15 1 Przelotne wspomnienia wyłaniające się z ciemności. Niejasne poczucie obecności na pokładzie samolotu i lądowania. I kogoś, kto łyżką karmił go rosołem. Potem nosze podczas deszczu padającego na koce. Pokój o ścianach z kamienia. Różne twarze. Prowadzone szeptem rozmowy. Wspomnienia jak przez mgłę innych noszy, innego samolotu. I bólu w ramieniu. Zapadł się z powrotem w ciemność. Wydawało mu się, że znów był w bezzałogowym bombowcu. Otworzył oczy. Zobaczył twarz Dunneldeena. Wciąż jeszcze musiał być w morzu. Ale nie, było mu już ciepło. - Wraca do przytomności! - powiedział ktoś cicho. - Wkrótce będziemy mogli go operować. Otworzył oczy i zobaczył buty i spódniczki. Mnóstwo butów i spódniczek stojących wokół tego, na czym leżał. Silniki samolotu? Znajdował się w samolocie. Obrócił nieco głowę i poczuł ból. Znów zobaczył twarz Dunneldeena. Jonnie zorientował się, że leżał na czymś w rodzaju stołu. Znajdował się w samolocie, w pasażerskim samolocie. Po lewej stronie stał wysoki siwy mężczyzna w białym fartuchu. Mnóstwo starszych Szkotów stało po prawej stronie. Czterech młodych Szkotów siedziało na ławie. Za doktorem znajdował się inny stół, na którym leżały jakieś błyszczące przedmioty. Dunneldeen siedział obok niego, a pomiędzy ramieniem Jonnie'ego i Dunneldeena rozciągała się rurka z czymś w rodzaju pompki. - Co to? - wyszeptał Jonnie, pokazując - a raczej starając się pokazać - rurkę. - Transfuzja krwi - odparł Dunneldeen. Zdawał sobie sprawę, że musi być bardzo ostrożny w swych wypowiedziach. Uśmiechał się, choć był zmartwiony. Ale trzeba było robić dobrą minę. - Chłoptasiu, jesteś szczęściarzem. Właśnie otrzymujesz królewską krew Stewartów, co stawia cię wśród bezpośrednich spadkobierców - zaraz po mnie, oczywiście - praw do tronu Szkocji. Doktor dawał znaki Dunneldeenowi, by się nie wysilał. Wszyscy wiedzieli, że Jonnie może umrzeć, że szanse jego wyzdrowienia były nikłe przy dwóch złamaniach czaszki, innych uszkodzeniach ciała i ogólnym szoku. Oddech Jonnie'ego był zbyt płytki. W podziemnym szpitalu, w którym od wieków przeprowadzano różne operacje, i w kraju, w którym urazy czaszki były na porządku dziennym, doktor widział wielu umierających z powodu znacznie mniejszych obrażeń niż w przypadku Jonnie'ego. Spoglądał więc w dół na tego wielkiego przystojnego chłopca z pewnym żalem. - To jest doktor MacKendrick. Zajmie się tobą i wszystko będzie w porządku - odezwał się Dunneldeen. - Zawsze musisz się wyróżniać, Jonnie. Większość zadowoliłoby się jednym złamaniem czaszki. Ale nie ty, chłoptasiu, ty musiałeś mieć dwa! - mówił z uśmiechem. - Zanim się obejrzysz, będziesz się czuł jak skowronek. Dunneldeen sam chciał w to uwierzyć. Twarz Jonnie'ego nosiła znamiona śmierci. - Może powinienem był czekać na ciebie w bombowcu, jeśli byłeś już tak blisko - wyszeptał Jonnie. Starsi Szkoci aż sapnęli z niedowierzaniem. Szef Klanu Ferghusów wystąpił do przodu. - No, no, MacTyler. Ten oszalały obiekt rozbił się zaledwie o milę od Cape Wrath. Był już prawie nad nami. - Jak mnie znaleźliście? - szepnął Jonnie. - Chłoptasiu - odparł Dunneldeen - ten bombowiec jak płomienista rakieta śmignął w górę na dziesięć tysięcy stóp i oświetlił płomieniem chyba całą Szkocję. I tak to ciebie wykryliśmy. Szef Klanu Argyllów zamruczał: - To nie zgadza się z tym, coś nam opowiadał, Dunneldeen. Powiedziałeś, że ktoś z was wykrył mały obiekt na wodzie, a dopiero potem zobaczył samolot i wydobywający się z niego płomień. Dunneldeen był bardzo opanowany. - W tym wydaniu ta historia znacznie lepiej brzmi i tak historyk ją opisze. Zapalił ogień ostrzegawczy na niebie! Inni szefowie klanów kiwnęli zdecydowanie głowami. W taki właśnie sposób trzeba to opisać. - Jaki dziś dzień? - wyszeptał Jonnie. - Dzień dziewięćdziesiąty piąty. Jonnie był trochę zdziwiony. Czyżby stracił gdzieś dwa dni? Gdzie wtedy był? Gdzie przebywał? Dlaczego? Doktor dojrzał jego zdziwienie. Widział to już wielokrotnie przedtem przy obrażeniach głowy. Ten młody człowiek stracił rachubę czasu. - Musiano na mnie czekać - powiedział. - Nie było mnie w tym momencie w Aberdeen. A potem musieliśmy określić twoją grupę krwi i znaleźć kogoś z taką samą grupą. Przykro mi, że zajęło to tyle czasu. Ale musieliśmy również wyprowadzić cię z szoku, ogrzać. Potrząsnął smutno głową i dodał: - Trzeba się szybko tobą zająć. Innymi będę się zajmował, kiedy już dolecimy do szpitala. Zdenerwowało to trochę Jonnie'ego. - Czy wielu Szkotów zostało rannych? Nie powinniście byli odkładać tego z mego powodu, jeśli już mieliście doktora. - Ależ nie - rzekł Szef Cameronów - doktor Allen, który jest ekspertem od oparzeń, został tam wysłany już przed dwoma dniami. - Dwudziestu jeden rannych, z tobą włącznie - dodał Dunneldeen. - Tylko dwóch zmarło. Bardzo małe straty w ludziach. Wszyscy pozostali wrócą do zdrowia. - Kto to jest? - zapytał Jonnie szeptem, robiąc słaby ruch dłonią w kierunku czterech siedzących na ławie młodych mężczyzn.- Ach, ci - odparł Dunneldeen - to są członkowie Światowej Federacji Zjednoczenia Rasy Ludzkiej. Pierwszy z nich to MacDonald, który zna rosyjski. Drugi z nich to Argyll mówiący po niemiecku... Ale byli oni tam z zupełnie innego powodu. Mieli bowiem tę samą co Jonnie grupę krwi i czekali na wszelki wypadek, gdyby zaszła potrzeba dalszych transfuzji. - A dlaczego jestem na pokładzie samolotu? - wyszeptał Jonnie. Nie bardzo chcieli odpowiedzieć na to pytanie. Doktor nakazał, żeby tego młodego człowieka niczym nie denerwować. Wieźli go samolotem, który zmierzał w kierunku olbrzymiej podziemnej bazy obronnej w górach. Ciągle istniało prawdopodobieństwo kontrataku Psychlosów. Wcale bowiem nie wiedzieli, czy wysłanie bomb na Psychlo zakończyło się sukcesem czy fiaskiem. Bracia Chamco powiedzieli im, że wokół rejonu transfrachtu na Psychlo rozpięty jest ekran siłowy i że wcześniejszy odrzut był dowodem, iż ekran ten zdołał się zamknąć. Powiedzieli im także, że zwykła sól kuchenna całkowicie neutralizuje śmiercionośny gaz Psychlosów. Angus dostarczył do starej bazy wentylatory

kopalniane i ze znalezionej soli zaczęto dorabiać do nich filtry powietrzne. W tym samym czasie grupa podekscytowanych i przestraszonych Rosjan doprowadzała do porządku starą bazę, a pastor pogrzebał zabitych. Nie chcieli więc zostawić gdzie indziej Jonnie'ego i wieźli go do bezpiecznej bazy. Dunneldeen mu odpowiedział: - Co? A dlaczego nie miałbyś być na pokładzie samolotu? Czyżbyś nie chciał wziąć udziału w celebracji zwycięstwa? Nie możemy na to pozwolić! Pomagający Dwightowi w kabinie Szkot podszedł do Dunneldeena i szepnął mu coś do ucha. Ciągnął za sobą mikrofon z długim przewodem, który był podłączony pod planetarny zakres radionadajnika. Dunneldeen zwrócił się do Jonnie'ego. - Chcą usłyszeć twój głos, by upewnić się, że żyjesz. - Kto? - zapytał Jonnie. - Baza, ludzie. Po prostu powiedz cokolwiek na temat swego samopoczucia - powiedział Dunneldeen, przysuwając mikrofon bardzo blisko do ust Jonnie'ego. - Czuję się dobrze - wyszeptał Jonnie. Stwierdził jednak, że powinien bardziej się wysilić.- Po prostu czuję się dobrze. - Spróbował mocniejszym głosem. Dunneldeen oddał mikrofon Szkotowi, który zawahał się przez moment, czy słowa Jonnie'ego poszły w eter. Ale Dunneldeen odprawił go machnięciem ręki. - Słyszę inne samoloty - szepnął Jonnie. Dunneldeen spojrzał na doktora pytającym wzrokiem, a gdy ten kiwnął potakująco, pomógł Jonnie'emu odwrócić głowę. Jonnie zobaczył po obu stronach po pięć eskortujących ich samolotów uformowanych w eszelon.- To twoja eskorta - powiedział Dunneldeen. - Moja eskorta? - szepnął Jonnie. - Ale dlaczego? W tym momencie doktor dał znak, aby już nie męczyć rannego. Już i tak zbyt długo trwała ta rozmowa. Samolot nie miał żadnych drgań, lot był bardzo gładki. Pacjent wyszedł z szoku. Bardzo chciałby być w swej grocie operacyjnej, ale inni nie chcieli zostawić tam tego młodego człowieka. A i on sam, choć usłyszał tylko małą cząstkę tego, co dokonał Jonnie, podzielał obawy Szkotów. - Jeżeli tylko to wypijesz - powiedział doktor - to wszystko stanie się łatwiejsze. Zbliżył kubek do ust Jonnie'ego. Była w nim whisky zmieszana z silnie odurzającymi ziołami. Wkrótce potem ból zmniejszył się i Jonnie miał uczucie, jakby pływał. Doktor poprosił, by wszyscy zamilkli. W ręku trzymał trepan. Mózg Jonnie'ego był uciskany w trzech, a nie w dwóch miejscach i trzeba było usunąć przyczyny ucisku. Dunneldeen udał się do kabiny, by pomóc Dwightowi. Rzucił okiem na eskortę. Większość samolotów miała tylko jednego pilota. Każdy z nich zmiótł z powierzchni ziemi przydzielone mu zagłębie, a następnie przylecieli tu, gdy ich wezwał przez radio do wykonania zmasowanego lotu patrolowego na północ od Szkocji. Wszyscy powinni już odlecieć do domu, ale żaden z nich nie chciał nawet o tym słyszeć. Razem ze szkocką grupą bojową wybrali się na południe i w zagłębiu Kornwalii zdobyli więcej samolotów po zlikwidowaniu kilku Psychlosów, którzy tam jeszcze się wałęsali. Ci wszyscy, których nie odwołano pilnie do innych obowiązków, siedzieli i czekali na wieści o Jonnie'em. A teraz eskortowali go do domu. - Lepiej powiedz im, że z chłopcem wszystko w porządku - rzekł Dwight. -Co dwie lub trzy minuty dopytują się o niego. To samo robi Robert Lis. Potrzeba jednego człowieka, żeby tylko obsługiwał radio! - Wcale nie jest z nim dobrze - odparł Dunneldeen. Dwight spojrzał na Dunneldeena. Czyżby młody książę płakał? Jemu samemu też się zbierało na płacz. 2 Przez trzy dni Jonnie był nieprzytomny. Przetransportowano go do starodawnej podziemnej bazy wojskowej w Górach Skalistych, która miała przygotowane filtry solne na wypadek, gdyby nastąpił nagły kontratak z planety Psychlo. Kompleks szpitalny był bardzo rozległy. Cały wyłożony białymi kafelkami. Rosjanie doprowadzili go do porządku, a pastor pochował rozpadające się zwłoki. W szpitalu było piętnastu rannych Szkotów, wliczając w to Thora i Glencannona. Oddzieleni byli od Jonnie'ego o kilka sal, ale od czasu do czasu można ich było usłyszeć, szczególnie gdy szef kobziarz urządzał dla nich popołudniowy koncert. Doktor Allen i doktor MacKendrick zwolnili już pięciu z nich, czujących się względnie dobrze, a z pewnością zbyt niespokojnych i niecierpliwych, by pozostać w bezczynności, gdy tyle różnych rzeczy działo się gdzie indziej. Chrissie w ogóle nie odchodziła od łóżka Jonnie'ego. Przez cały czas go pielęgnowała. Podniosła się, gdy doktor i Angus MacTavish weszli do sali. Zdawało się, że są źli na siebie, więc Chrissie miała nadzieję, że zaraz sobie pójdą. MacKendrick położył dłoń na czole Jonnie'ego i stał tak przez moment, patrząc na jego popielatą twarz. Potem zaś obrócił się do Angusa, robiąc ręką wymowny ruch, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz?" Oddech Jonnie'ego był bardzo płytki. Przed trzema dniami Jonnie się obudził i szepnął jej, by wezwała do sali pilnującego go Szkota. Pełnił on przed drzwiami wartę z karabinem szturmowym i blokował drogę chętnym do odwiedzenia Jonnie'ego, który powinien mieć teraz absolutny spokój. Chrissie wprowadziła go do środka i patrzyła zaniepokojona, jak Jonnie szeptał długą wiadomość dla Roberta Lisa, a wartownik przysuwał mu blisko do ust mikrofon rejestratora obrazów. Wiadomość dotyczyła tego, że gdyby na niebie pojawił się inny bombowiec bezzałogowy z gazem, to można go będzie prawdopodobnie zastopować przez posadzenie na jego grzbiecie trzydziestu bezpilotowych samolotów zwiadowczych, zablokowaniu ich uchwytów magnetycznych i nastawieniu silników na odwrotne koordynatory, co spowoduje spalenie silników bombowca. Chrissie nic z tego nie zrozumiała, natomiast wyraźnie widziała, że z każdą chwilą Jonnie coraz bardziej słabnie. Wreszcie stracił przytomność. Gdy wartownik wrócił po jakimś czasie

oświadczając, że Sir Robert przesyła podziękowania Jonnie'emu, Chrissie była wręcz zła na niego. Ten sam wartownik był na straży, gdy do pokoju wszedł doktor MacKendrick wraz z Angusem. Chrissie przyrzekła sobie. że musi go przekonać na przyszłość, kogo ma wpuszczać. Doktora MacKendricka - tak, Angusa - zdecydowanie nie! MacKendrick i Angus wyszli. Wartownik zamknął za nimi drzwi. - Zobacz! - powiedział MacKendrick, wprowadzając Angusa do dużego pomieszczenia obok. - Maszyny, maszyny, maszyny! To był kiedyś znakomicie zarządzany i wyposażony szpital. Te wielkie maszyny, tam, naprzeciw - widziałem je w starodawnych książkach - były nazywane "aparatami na promienie X". Była taka nauka, która nazywała się radiologią. - Radiacja?! - zawołał Angus. - Nie, człowieku! Radiacja służy do zabijania Psychlosów. Jesteś chyba stuknięty! - Te maszyny pozwalają ci na wejrzenie do wnętrza ciała i wykrycie, co jest nie w porządku. Są one bezcenne. - Te maszyny - odparł ze złością Angus - były napędzane elektrycznością! A jak ci się zdaje, dlaczego oświetlamy tę bazę lampami górniczymi?- Musisz je uruchomić! - zawołał MacKendrick. - Nawet gdyby mi się to udało, to widzę, że mają one rurki wypełnione gazem, który ma ponad tysiąc lat. A my nie mamy takiego gazu, a choćbyśmy nawet mieli, to i tak nie moglibyśmy napełnić nim tych rur! Człowieku, jesteś stuknięty! MacKendrick rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie. - Coś Jonnie'emu uciska mózg! A ja nie mogę przecież w nim grzebać skalpelem. Nie mogę zgadywać! Nie w przypadku Jonnie'ego MacTylera! Ludzie by mnie zaszlachtowali!- Chcesz więc zajrzeć do jego głowy? - powiedział Angus. - To dlaczego od razu tego nie powiedziałeś? I Angus poszedł sobie, mrucząc coś na temat elektryczności. Dyżurnemu pilotowi w heliporcie powiedział, że musi jak najszybciej dostać się do centralnej bary. Pilotów było niewielu i po prostu zamęczano ich. Latali do wszystkich części świata i stworzyli coś w rodzaju międzynarodowej linii lotniczej, która zaczynała odwiedzać każdą pozostałą przy życiu grupę ludzi na całej planecie przynajmniej raz w tygodniu. Przewozili Koordynatorów Światowej Federacji oraz szefów i przywódców plemiennych. Szkolono nowych pilotów, ale na razie było ich tylko trzydziestu plus dwóch w szpitalu. Taka zdawkowa prośba, nawet od Szkota, nawet od członka grupy bojowej, nie odniosłaby wielkiego skutku. Wszystkie podróże z podziemnej bazy na teren byłej kopalni odbywały się zazwyczaj pojazdami naziemnymi. Ale kiedy Angus powiedział, że chodzi o Jonnie'ego, dyżurny pilot oświadczył, że to zupełnie co innego i że załatwi mu samolot. Z niezłomnym postanowieniem Angus udał się do tej części kopalni, w której trzymano pojmanych Psychlosów. Starą bursę uszczelniono i wypełniono gazem do oddychania. Znajdowali się w niej - pod czujną strażą - ci Psychlosi, którzy nie zgodzili się na lojalną współpracę z ludźmi. Było ich prawie sześćdziesięciu z różnych odległych zagłębi, gdzie oddali się do niewoli. Terla trzymano osobno. Angus nałożył maskę i szkocki wartownik wpuścił go do środka. Panował tam półmrok, a ogromni Psychlosi siedzieli dookoła w pozach pełnych rozpaczy. Żaden z nich nie mógł nigdzie się ruszyć bez wartownika. Jeńcy wciąż czekali na kontratak z Psychlo i nie chcieli współpracować z ludźmi. Szkocki inżynier odnalazł Kera i zapytał go, czy zna jakiś przyrząd górniczy, za pomocą którego można by wejrzeć w głąb ciała stałego. Ker wzruszył ramionami. Angus powiedział mu, dla kogo potrzebny jest przyrząd. Ker siedział przez chwilę w zamyśleniu w swych bursztynowych oczach, obracając w łapach złotą obrączkę. Potem nagle jeszcze raz zapytał, dla kogo to ma być, po czym poderwał się z podłogi i zażądał, żeby Angus dał mu eskortę oraz maskę do oddychania. Ker zszedł w dół do warsztatów i wygrzebał w magazynie dziwny przyrząd. Wyjaśnił, że używano go do analizy strukturalnej próbek minerałów oraz do wyszukiwania pęknięć krystalicznych w metalach. Pokazał Angusowi, jak się go obsługuje. Rurę emanującą umieszcza się pod badanym obiektem i odczytuje wyniki na górnym ekranie. Był tam też czytnik śladowego aparatu samopiszącego, który wykazywał obecność metali w stopach lub skałach. Przyrząd ten pracował na zasadzie tak zwanej emanacji pola subprotonowego, które było wzmacniane w dolnej rurze, indukowało się przechodząc przez próbkę i dawało odczyt na górnym ekranie. Przyrząd pochodził z Psychlo, był duży i ciężki, więc Ker musiał zanieść go do samolotu. Wartownik odprowadził Kera z powrotem do aresztu, a Angus wrócił do bazy wojskowej. Wypróbował przyrząd na paru kotach, które trzymano do tępienia szczurów, i koty po tym zabiegu były całkiem żwawe. Kontury ich czaszek rysowały się na ekranie bardzo wyraźnie. Wypróbował go na jednym ze Szkotów, który zgłosił się na ochotnika, i wykrył w jego ramieniu kawałek kamienia pozostały tam po wypadku górniczym. Szkot - jak się zdawało - również czuł się świetnie po tym zabiegu. Około czwartej po południu zaczęli prześwietlać Jonnie'ego. O czwartej trzydzieści mieli trójwymiarowe zdjęcie czaszki i papier śladowy z aparatu samopiszącego. Znacznie uspokojony doktor MacKendrick pokazał je Angusowi. - Kawałek metalu! Widzisz go? Drzazga metalowa tuż pod jednym z otworów trepanacyjnych. Chwała Bogu! Zaraz przygotujemy go do operacji i wkrótce wyciągnę tę drzazgę skalpelem! - Metal? - wykrzyknął Angus. - Skalpel? Nie, w żadnym wypadku! Nie śmiej go nawet dotknąć! Zaraz tu wrócę! W piętnaście minut później, z fruwającą za nim taśmą papieru śladowego z aparatu samopiszącego, Angus wpadł do pomieszczenia w jednej z uszczelnionych i wypełnionych gazem do oddychania kopuł, w której bracia Chamco pilnie próbowali pomagać Robertowi Lisowi w przywracaniu porządku. Angus podsunął zapisaną taśmę pod ich kościste nosy. - Co to za metal? Bracia Chamco przypatrzyli się zawijasom zapisu śladowego. - Daminit żelazawy - stwierdzili. - Bardzo mocny stop na podpory. - Czy ma właściwości magnetyczne? - zapytał Angus. Bracia Chamco odparli twierdząco. Tuż przed szóstą godziną wieczorem Angus był z powrotem w szpitalu. Pod pachą niósł dopiero co przez siebie wykonaną cewkę elektromagnetyczną. Miała ona specjalne uchwyty na dłonie. Angus pokazał MacKendrickowi, jak się nią posługiwać, a doktor określił najlepszą trasę wyciągnięcia drzazgi, tak by jak najmniej uszkodzić tkankę mózgową. W parę minut później mieli w dłoniach wyciągniętą przez magnes szeroką drzazgę. Później, po bardziej szczegółowej analizie, bracia Chamco zidentyfikowali ją jako kawałek wspornika płozy samolotu bojowego, który "musiał być bardzo lekki i bardzo mocny". Jonnie wciąż jeszcze nie odzyskał sił na tyle, by opowiedzieć komukolwiek, czego dokonał w bezzałogowym bombowcu, więc Chrissie wyprosiła z sali historyka, który koniecznie chciał się tego dowiedzieć. A zatem, nadal było tajemnicą, w jaki sposób kawałek drzazgi ze wspornika mógł wbić się w głowę Jonnie'ego. Chrissie była już zupełnie odprężona. Gorączka choremu zaczęła wyraźnie spadać, oddech się poprawił i Jonnie zaczął nabierać kolorów. Następnego ranka Jonnie odzyskał pełną przytomność, uśmiechnął się do Chrissie

Chrissie i MacKendricka, a potem zapadł w spokojny sen. Radio planetarne natychmiast zaczęło rozpowszechniać tę wiadomość. Życiu Jonnie'ego już nie zagrażało niebezpieczeństwo. Szef kobziarzy zebrał cały zespół kobz i bębnów i zaczął paradować wokół bazy tuż za posłańcami, którzy krzykiem przekazywali nowinę grupom roboczym. W górę strzeliły płomienie ognisk świątecznych rozpalanych nie tylko w bazie, ale i w innych rejonach świata, a Koordynator z Andów przysłał wiadomość, że przywódcy pewnych narodów, które tam odnaleziono, ogłosili ten dzień dorocznym świętem i zapytywali, czy mogą teraz przybyć do Jonnie'ego, by mu podziękować. Dyżurny pilot samolotu stacjonującego w Górach Księżycowych w Afryce musiał prosić o pomoc obu Koordynatorów i przywódców tej małej kolonii, gdyż nie mógł w ogóle wystartować z powodu tłumu świętujących i wiwatujących ludzi. Po ogłoszeniu tej wiadomości trzeba było zdublować liczbę operatorów radiowych bazy, by mogli nadążyć z odbieraniem lawiny depesz gratulacyjnych. A Robert Lis po prostu chodził sobie dookoła i uśmiechał się do każdego.

3 Gdy dni zaczęły przeradzać się w tygodnie, dla członków Rady stało się oczywiste, że Jonnie'ego dręczy jakaś myśl. Rada, do której początkowo wchodził pastor, kierownik szkoły, historyk i Robert Lis, powiększyła się teraz o kilku Szefów Klanów, którzy w Szkocji pozostawili swoich zastępców. Jonnie uśmiechał się do nich z łóżka i odpowiadał na pytania, ale oczy miał posępne i markotne. Chrissie próbowała nie dopuszczać ich zbyt często do Jonnie'ego, a gdy przeciągali wizytę, denerwowała się. Część Rosjan i część Szwedów odbudowywała niektóre budynki Akademii, gdyż rozpaczliwie potrzebowano pilotów. Do czasu odbudowy starodawnego budynku kapitolu w Denver Rada urzędowała w jednym z pokojów Akademii. Było stąd blisko zarówno do centralnej bazy górniczej, jak i do podziemnej bazy i wojskowej, więc tu urządzono też ich kwatery. Na jednym ze spotkań Rady Robert Lis chodził tam i z powrotem po pokoju, aż mu się spódnica zadzierała przy każdym nawrocie. Miecz miał zatknięty ciasno za starym pasem oficerskim, przy którym również umocowany był rewolwer typ Smith and Wesson. Chodził i stukał pięścią w krzesła. - Coś go gnębi. To nie jest ten sam Jonnie. - A może myśli, że to my robimy coś nie tak? - rzekł Szef Klanu Fearghusów. - Nie, nie, to nie to - odparł Robert Lis. - W jego wyrazie twarzy nie ma ani krzty krytycyzmu dla nikogo. Wydaje się, że po prostu... coś go gnębi. Pastor chrząknął. - Może boli go ramię? Nie bardzo przecież może jeszcze ruszać prawą ręką i nie może jeszcze chodzić. Poza tym przeżył straszne chwile, był zdany tylko na własne siły, został ranny. Nie mam pojęcia, jak zdołał to wszystko wytrzymać. I ten pobyt w klatce, wcześniej... Zbyt dużo od niego wymagacie, panowie, i zbyt prędko. To silny charakter i dlatego głęboko wierzę... - Może martwi się możliwością kontrataku Psychlosów? - wszedł mu w słowo Szef Klanu Argyllów. - Musimy jakoś podnieść go na duchu - powiedział Szef Klanu Fearghusów. - Bóg jeden tylko wie, jak bardzo jesteśmy zaabsorbowani sprawami planety. Była to prawda. Światowa Federacja do Spraw Zjednoczenia Rasy Ludzkiej została sformowana z tych wszystkich, których Jonnie nie zakwalifikował do zabieranej do Ameryki grupy. Około dwustu młodych i pięćdziesięciu starszych Szkotów dobrze rozpoczęło swoją pracę. W dwóch niebezpiecznych, lecz zakończonych sukcesem rajdach do miejscowości Oksford i Cambridge, w których niegdyś mieściły się starodawne uniwersytety, uzyskali książki do nauki języków oraz kupę materiałów na temat innych krajów. Wydedukowali, gdzie jeszcze mogły zachować się wyizolowane grupy ludzi, i sformowali po jednej grupie własnej na każdy język, który wciąż jeszcze mógł być w użyciu. Praktyka potwierdziła słuszność ich wyboru, a posiniaczone linijką dłonie świadczyły o pilności studiów. Nazywali siebie "Koordynatorami" i wnosili istotny wkład w konsolidację odszukiwanych na całym świecie grup ludzi. Bieżące szacunki stwierdzały, że na Ziemi zachowało się blisko trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Była to zadziwiająca liczba i - jak stwierdziła Rada - zbyt wielka, by mogła Zaludnić jedno tylko miasto. W skład grup wchodzili potomkowie tych, którzy kiedyś schronili się w górach, w naturalnych fortecach, gdzie ich przodkowie kopali rudę jak w przypadku Gór Skalistych. Niektórzy z nich znaleźli się na dalekiej północy, którą Psychlosi w ogóle się nie interesowali, a niektórzy byli po prostu przeoczeni przez Psychlosów. Podstawowym obowiązkiem Rady było teraz zachowanie plemiennych i lokalnych rządów i zwyczajów oraz tworzenie systemu klanowego, przez mianowanie lokalnych przywódców na Szefów Klanów. Koordynatorzy rozgłaszali nowiny i wszędzie byli chętnie widziani, a ich praca przynosiła widoczne efekty. Ciężko pracujący piloci przywozili ze wszystkich stron Szefów oraz gości. Gdy liczba chętnych do podróży była zbyt duża, wówczas zwyczajnie oświadczali im, by poczekali do następnego tygodnia i wszystko było w porządku. Ale wciąż jeszcze nie było postępu w konsolidacji rasy ludzkiej. Kontrola lokalnych plemion często była za słaba. Część z nich zachowała umiejętność czytania i pisania, część zaś nie. Większość z nich była biedna, na wpół zagłodzona, obszarpana. Ten jeden niewiarygodny fakt, że po ponad tysiącletniej niewoli uwolniono się - choć prawdopodobnie tylko czasowo - od Psychlosów, jednoczył ich we wspólnej nadziei. Kiedyś patrzyli ze swych gór na ruiny miast, których nie mogli odwiedzać, spoglądali na żyzne równiny i wielkie stada, z których nie mogli mieć żadnej korzyści. Przygnębieni nie widzieli żadnej przyszłości dla swojej ginącej rasy. I wtedy nagle zjawili się ludzie z nieba mówiący ich językiem i opowiadający o nadzwyczajnych czynach bohaterskich innych ludzi, którzy walczyli także o ich wolność. Przynieśli im nadzieję i ponownie zaszczepili dumę z własnej rasy. Zaakceptowali oni istnienie Rady. Dołączyli się do niej i komunikowali z nią za pomocą radioodbiorników umieszczonych często w chatach lub wręcz na skałach. Wszyscy zadawali zawsze to samo pytanie. Czy Jonnie MacTyler, o którym mówili Koordynatorzy, także był w Radzie? Tak, był. Dobrze, żadnych dalszych pytań. Ale Rada dobrze wiedziała, że Jonnie nie brał teraz aktywnego udziału w jej pracy. Niezależnie od politycznej ważności tego faktu każdy z członków Rady osobiście niepokoił się o Jonnie'ego. A na świecie działy się najróżniejsze rzeczy, o większości których Rada nie była nawet informowana. Ludzie odbywali dalekie podróże. Grupa ludzi z Ameryki Południowej w workowatych spodniach i skórzanych płaskich kapeluszach, kręcąc nad sobą lassa i jeżdżąc konno prawie tak dobrze, jak swego czasu Jonnie, wymaszerowała nagle z jednego z samolotów wraz ze swymi kobietami. Ludzie ci przy pomocy swojego szkockiego, mówiącego po hiszpańsku Koordynatora oświadczyli, że są gauczami, że znają się na bydle - choć dopiero zobaczą, co się da zrobić z bawołami - i że zajmą się hodowlą wielkich stad bydła, żeby ludzie z bazy głównej i bazy wojskowej byli należycie odżywiani. Pojawiło się dwóch Włochów z Alp i przejęło w swe ręce gospodarkę

żywnościową, zawarłszy przedtem przymierze ze starymi kobietami. Przybyło pięciu Niemców ze Szwajcarii i otworzyło w Denver duży warsztat regeneracji i konserwacji najróżniejszego sprzętu domowego. Trzeba było dodatkowo utworzyć powietrzną linię transportu towarów, co jeszcze bardziej obciążyło i tak już przeciążonych pracą pilotów. Pojawiło się trzech Basków, którzy po prostu zaczęli wyrabiać obuwie. Wystąpiła tu jednak nieprzewidziana trudność, gdyż język Basków został przez Koordynatorów przeoczony i szewcy ci musieli jednocześnie uczyć się angielskiego

i psychlo i wyrabiać obuwie ze skór, które południowi Amerykanie dostarczyli im na uroczyste otwarcie warsztatu. Przybywało też wielu innych ludzi. Każdy chciał w czymś pomóc i po prostu pomagał. - Nie mamy nad tym żadnej kontroli - powiedział Robert Lis pewnego dnia do Jonnie'ego w jego szpitalnym pokoju. - A dlaczego mielibyśmy ich kontrolować? - spytał Jonnie, uśmiechając się blado. Historyk poza sprawozdaniem Jonnie'ego na temat bezzałogowego bombowca, które było zbyt zwięzłe, by można je było nazwać historią, ugrzązł na dobre w zbieraniu historii plemiennych z tysiąca ostatnich lat. Koordynatorzy przysyłali mu wszelkie materiały na ten temat i biedny historyk nie był w stanie nawet utrzymać ich w porządku. Pomagało mu kilku Chińczyków o poważnych oczach, którzy przybyli ze swych górskich kryjówek, lecz mimo że z zacięciem uczyli się angielskiego, nie było z nich jeszcze zbyt wielkiego pożytku. Początkowo zdawało się, że główną przeszkodą będzie język. Ale wkrótce stało się oczywiste, że w przyszłości wykształcony człowiek będzie musiał mówić trzema językami: psychlo - dla celów technicznych, angielskim dla celów urzędowych, sztuki i nauk humanistycznych oraz własnym językiem plemiennym. Wszyscy piloci paplali między sobą w psychlo, ponieważ cały ich sprzęt, jak też wszelkie podręczniki, instrukcje, systemy nawigacyjne i inne związane z tym przedmioty fachowe były opisane w psychlo. Posługiwanie się językiem znienawidzonych Psychlosów początkowo nie wszystkim się podobało, dopóki historyk nie wyczytał gdzieś, że psychlo jako język był właściwie zlepkiem słów i fraz technicznych skradzionych od innych ludzi we wszechświecie i że nigdy nie istniał język podstawowy, zwany psychlo. Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni i potem zaczęli uczyć się go znacznie chętniej, ale woleli nazywać go "techno". Pastor miał swoje problemy. Miał na głowie prawie czterdzieści różnych religii. Wszystkie one miały jednak jeden motyw wspólny: mity na tematy podboju Ziemi przed ponad tysiącem lat. Pod innym względem nie miały ze sobą nic wspólnego. Jego kwaterę nachodzili znachorzy i lekarze, i duchowni. Pastor zdawał sobie sprawę, że wojny rozwijają różne kierunki wiary i nie miał najmniejszego zamiaru, by głosić wśród nich ewangelię. Ludzie chcieli pokoju. Wyjaśniał wszystkim, że człowiek - na skutek podziałów między ludźmi i ciągle toczonych wojen - rozwijał się zbyt wolno pod względem kulturowym i dlatego stale był narażony na inwazję z obcych planet. Wszyscy przyznawali mu rację, że człowiek nie powinien walczyć z człowiekiem. Jeśli chodzi o mity - no cóż, teraz znali już prawdę. Byli szczęśliwi, że mogą uwolnić się od mitów. Ale na pytanie, którzy bogowie i jacy diabli byli teraz ważni... no cóż...Na razie pastorowi nieźle udawało się rozwiązywać wszelkie tego rodzaju problemy. W ogóle nie wtrącał się do żadnych wierzeń. Ale każde z plemion zapytywało, jaką wiarę wyznawał Jonnie MacTyler? "No cóż - odpowiadał im pastor - właściwie nie wyznawał on żadnej konkretnej wiary". A Jonnie nadal leżał wymizerowany, próbując każdego dnia za namową Chrissie i MacKendricka - chodzić i ruszać ręką. Kiedy pastor powiedział mu, że został umieszczony w panteonie świętych czterdziestu różnych religii, w ogóle się nie odezwał. Po prostu leżał i nie wykazywał żadnego zainteresowania. Nie był to też zbyt szczęśliwy okres dla Rady. 4 Leżał w łóżku na wpół rozbudzony, nie chcąc właściwie nawet spróbować wyjść z tego stanu. Jonnie miał uczucie, że zawiódł. Że bomby nie wylądowały na Psychlo. Że może był to dla ludzkości tylko krótki okres pokoju. Być może rasa ludzka jeszcze raz zostanie pozbawioną pięknych równin tej planety. A gdyby nawet bomby wylądowały i Psychlo nie stanowiłoby już zagrożenia, to Jonnie słyszał o innych rasach we wszechświecie, o rasach równie bezlitosnych jak Psychlosi. Jak więc ta planeta mogła się obronić przed nimi? Myśli takie nawiedzały go po każdym przebudzeniu, były koszmarem w jego snach. Ludzie teraz wyglądali na takich szczęśliwych i pracowitych, na nowo odżyli. Cóż to byłoby za okrucieństwo, gdyby okazało się, że to wszystko jest tylko krótkim interludium. Jakże zdruzgotani byliby ludzie! Dziś będzie jeszcze jeden dzień jak co dzień. Wstanie z łóżka, rosyjski posługacz przyniesie mu śniadanie i pomoże Chrissie doprowadzić do porządku pokój. Potem przyjdzie MacKendrick i będzie gimnastykował mu rękę. A później Jonnie spróbuje trochę pochodzić. Potem przyjdzie Sir Robert z pastorem i posiedzą z nim trochę, czując się nieswojo, aż Chrissie ich wreszcie wyprosi. Kilka dalszych nudnych czynności rutynowych i jeszcze jeden dzień przeminie. Jonnie zdawał sobie sprawę, jakim okrutnym zawodem dla wszystkich stanie się ewentualny kontratak Psychlosów. Czuł się nieswojo, widząc wokół zadowolone twarze. Jakże prędko może się to zamienić w smutek. Historykowi, doktorowi MacDermottoaei, podał bezbarwny opis zniszczenia bezzałogowego bombowca, tzn. wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić. Doktor MacDermott słusznie przypuszczał, że Jonnie miał znacznie więcej do dodania, ale Chrissie poprosiła go, aby nie męczył już Jonnie'ego. Chrissie właśnie umyła twarz i siedziała przy stoliku na kółkach, gdy Jonnie zauważył dziwne zachowanie rosyjskiego posługacza. Jonnie nie widział go przez dwa tygodnie, gdyż w tym czasie inni mieli dyżur. Był to ten sam Rosjanin, który kiedyś przyszedł z podbitym okiem i triumfującym uśmiechem na twarzy. Na zapytanie Chrissie, co się stało, odparł, że czasami Rosjanie biją się między sobą o prawo do usługiwania Jonnie'emu. No cóż, ten facet miał wygląd, jakby bez trudu potrafił wygrać każdą walkę. Dorównujący Jonnie'emu wzrostem, krępy, o nieco skośnych oczach, z czarnymi wąsiskami, ubrany w workowate spodnie i białą rubaszkę sprawiał imponujące wrażenie. Oczywiście miał na imię Iwan. Po postawieniu na stole śniadania cofnął się dwa kroki i stanął na baczność wyprostowany jak struna. Do pokoju wślizgnął się Koordynator odprowadzony gniewnym spojrzeniem wartownika, który po zamknięciu drzwi poprzysiągł sobie, że natychmiast pośle gońca po Sir Roberta. Szkoccy wartownicy bowiem mieli strzec spokoju chorego i niechętnie dopuszczali doń nieproszonych gości. Jonnie spojrzał ze zdziwieniem na Rosjanina. Ten zaś pochylił się nisko do przodu, potem wyprostował i patrząc prosto przed siebie, powiedział z twardym akcentem: - Jak się masz, Jonnie Tyler? - Jak się masz - odparł obojętnie Jonnie, jedząc owsiankę ze śmietaną. Rosjanin nadal stał bez ruchu. Spoglądał prosząco na szkockiego Koordynatora. - Tylko tyle umie po angielsku, Jonnie. Ma dla ciebie jakieś wieści oraz prezent. Trzymająca w dłoniach miotłę Chrissie aż się zjeżyła na takie ominięcie przyjętych zarządzeń dotyczących niezakłócania spokoju Jonnie'ego. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała ich obu pogonić miotłą. Skinieniem ręki Jonnie uspokoił ją. Był ciekaw, co też ma do powiedzenia ten olbrzym. Warkliwym głosem Iwan powiedział po rosyjsku tasiemcowe zdanie, po czym Koordynator przełożył je na angielski.- Powiedział, że jest pułkownikiem, nazywa się Iwan Smoleński, pochodzi z Hindukuszu. To jest w Himalajach. Żyją tam potomkowie oddziału Armii Czerwonej, który został odcięty od własnych wojsk i osiedlił się w górach, zawierając związki małżeńskie z miejscowymi kobietami. W Himalajach jest dziesięć takich grup. Część z nich mówi po rosyjsku, część zaś używa dialektu afgańskiego. Nie są w rzeczywistości żadnymi oddziałami wojskowymi. "Pułkownik" jest synonimem "ojca". W rzeczywistości są Kozakami. Rosjanin pomyślał widocznie, że tłumaczenie zabrało zbyt dużo czasu, trwało bowiem dłużej niż jego przemowa. Wytrajkotał więc szybko następne tasiemcowe zdanie. Koordynator wyjaśnił z nim parę fraz i zwrócił się do Jonnie'ego. - On chciał mniej więcej powiedzieć, że gdy dowiedzieli się, że można się już swobodnie poruszać, a stepy tam są przeogromne, przeogromne, wówczas ich oddział - tak nazywają tam jedną rodzinę - pojechał konno aż do Uralu. Mieli z nim łączność radiową - wydaje się, że teraz każdy potrafi posługiwać się radiem - i przekazali mu pewne wiadomości. Nasz tamtejszy Koordynator poinformował ich o istnieniu jakiejś bazy i z pewnych powodów byli przekonani, że to może być baza rosyjska. Poinformowali więc o tym Iwana, który natychmiast do nich poleciał - teraz każdy może sobie lecieć samolotem, ponieważ raz w tygodniu odbywa się lot w najdalsze zakątki globu. Razem pognali jak wicher na swych rączych koniach i on tam wszystko osobiście sprawdził, i właśnie chce ciebie o tym poinformować. - Powinien poinformować Radę - powiedziała Chrissie. - Stan Jonnie'ego nie pozwala jeszcze na to, by udzielał tak zwanych audiencji! Rosjanin wypowiedział jeszcze jedną tasiemcową kwestię. Koordynator tłumaczył z onieśmieleniem (nie chciał złościć Chrissie - wszak była ona tak piękną kobietą i taką znakomitością). - Ta baza naprawdę istnieje. Jest równie wielka, jak ta tutaj, i pełno w niej bomb atomowych, różnego sprzętu oraz martwych ludzi. Obudziło to pewne zainteresowanie Jonnie'ego. W przypadku kontrataku mogła służyć jako schron. - A więc powiedz mu, że to bardzo dobrze i że warto uprzątnąć ją i wykorzystać. Nastąpiła krótka wymiana zdań między Koordynatorem a Rosjaninem, a potem popłynął potok słów! Rosyjskie słowa odbijały się głośnym dudnieniem od wszystkich ścian. Do pokoju wpadł zdyszany po pośpiesznym marszu Robert Lis, mając zamiar j udzielić surowej reprymendy temu, kto zakłóca spokój Jonnie'ego i omija obowiązujące przepisy. Ale nie zrobił tego. Jonnie był nieco ożywiony i wykazywał lekkie zainteresowanie. Po raz pierwszy od wielu dni. Stary weteran oparł się o ścianę i dał znak Koordynatorowi, by kontynuował. Koordynator czuł się niepewnie. Zdołał już się przyzwyczaić do obcowania z ważnymi osobistościami i szefami plemion, ale teraz znalazł się w towarzystwie trzech najznamienitszych osób na tej planecie, a zwłaszcza w towarzystwie Sir Jonnie'ego. Ale pułkownik Iwan prawie kopał go w kostkę, by tłumaczył dalej. - Mówi, że to właśnie zrujnowało całą rasę ludzką. Mówi, że waleczna Armia Czerwona, usiłując zwalczać imperialistycznych podżegaczy wojennych, miała całą uwagę zwróconą na nich, a nie na agresora, który wylądował na planecie. Mówi też, że wojny między ludźmi są sprzeczne z ogólnym dobrem ludzkości. Mówi, że opowiada się za pokojem na Ziemi i że czasy, w których ludzie między sobą walczyli, nie mogą się już nigdy powtórzyć. Jest pod tym względem niezwykle stanowczy tak jak różne inne rosyjskie plemiona. Koordynator wyciągnął jakieś papiery. - Oni zdołali zachować umiejętność pisania i czytania, Sir, więc on i inni przywódcy zredagowali pewne dokumenty i proszą cię o ich akceptację. Jonnie spojrzał zmęczonym wzrokiem na Roberta Lisa. - To jest sprawa Rady. A himalajscy szefowie zasiadają w niej także. Wydawało się, że Rosjanin zrozumiał, co Jonnie mówił, i znów zatrajkotał po rosyjsku. - Powiedział, że nie - przełożył Koordynator. - Rada jest tutaj, a baza jest na innym kontynencie. Mówi, że są tam silosy z pociskami nuklearnymi wycelowanymi na nasz kontynent już od ponad tysiąca lat. A on nie chce, żeby tobie się cokolwiek stało, Jonnie. Dlatego chce, aby grupa ludzi z Ameryki Południowej i Alaski - wie, że w Ameryce Północnej nie zostało prawie wcale ludzi - przejęła odpowiedzialność za bazę z twego polecenia. Mówi, że gdyby Rosjanie odpowiadali tutaj za naszą bazę, to nigdy nie

odpaliliby żadnego pocisku na Rosję. Więc jeśli ludzie z tego kontynentu przejmą odpowiedzialność za tamtą rosyjską bazę, to nigdy nie zostanie wykorzystana ona przeciwko nam. Oni wszystko to odpowiednio opracowali, Sir. Wszystko jest w tym dokumencie. Opracowali go jeszcze w Rosji. Jeśli więc zgodzisz się i podpiszesz go tutaj... Robert Lis obserwował Jonnie'ego. Widział wyraźnie, że była to pierwsza rzecz, która choć trochę zainteresowała tego chłopca. Robert zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie dokument zostanie również zaakceptowany przez Radę. Spostrzegł skierowany na siebie wzrok Jonnie'ego. Skinął głową. Jonnie wziął pióro i postawił na dokumencie swoje inicjały. Rosjanin odetchnął z ulgą. Potem zaś znów zatrajkotał do Koordynatora, który przetłumaczył: - A teraz ma dla ciebie prezent. Iwan położył tacę i sięgnął do kieszeni rubaszki. Wyciągnął z niej złoty krążek. Na środku krążka widniała wielka czerwona gwiazda. Z drugiej kieszeni wyjął dwa sztywne naramienniki ze starodawnego munduru. Podał je Jonnie'emu. Koordynator powiedział: - To jest odznaka z czapki Marszałka Czerwonej Armii, który dowodził tamtą

bazą, a to są jego naramienniki. Chce je tobie ofiarować. Teraz ty jesteś odpowiedzialny za rosyjską bazę. Jonnie uśmiechnął się blado, a Rosjanin szybko ucałował go w oba policzki i wyszedł z pokoju. - Gdyby to się zdarzyło ponad tysiąc lat temu - zauważył Robert Lis - to być może losy świata potoczyłyby się inaczej. Chrissie dawała mu znaki, by już poszedł sobie. Jonnie wyglądał na bardzo zmęczonego. - Rada zajmie się tym. W tej bazie mogą się znajdować istotne dla nas materiały. - Moglibyście doprowadzić ją do porządku i zaopatrzyć w filtry - powiedział Jonnie. - Przyda się im na wypadek, gdyby znów pojawiły się bezzałogowe bombowce z gazem. Wszedł doktor MacKendrick. Zbadał chorego i stwierdził, że stan Jonnie'ego uległ poprawie.

Rozdział 16 1 Terl siedział w ciemnej norze. Trapiły go posępne myśli. Nie trzymano go z innymi Psychlosami, ponieważ rozszarpaliby go chyba na strzępy. Był zamknięty w komórce, która kiedyś służyła do magazynowania środków czyszczących pomieszczeń mieszkalnych. Zainstalowano w niej obieg gazu do oddychania i wstawiono wąskie łóżko długości dwunastu stóp. Komórka miała małe drzwi, przez które można było wsuwać pożywienie. Przez obrotowe szyby w drzwiach widać było zewnętrzny korytarz. Pod drzwiami biegły przewody urządzenia rozmówniczego. Pomieszczenie było zabezpieczone w wystarczający sposób. Terl próbował już wszelkich sposobów, by się z niego wyłamać i uciec. Wszystko na próżno! Nie był skuty łańcuchami, ale pod drzwiami komórki dzień i noc stał wartownik z karabinem szturmowym. Faktycznie to wszystkiemu były winne baby. Zarówno samice zwierzaków, jak i Chirk. Terl był święcie przekonany, że to one były wszystkiemu winne. Gdy porównywał swój obecny los z pięknymi marzeniami o bogactwie i władzy na Psychlo, przed którą nawet monarchowie schylaliby głowy, a innych przyprawiałyby o dreszcz trwogi, to aż nim rzucało od powstrzymywanej wściekłości. Te zwierzaki pozbawiały go tego, co mu się należało! Dziesięć pięknych złotych pokryw trumiennych leżało niszczejąc na cmentarzu Towarzystwa na Psychlo - tego był absolutnie pewien. Rozkoszna myśl o wślizgnięciu się tam pewnej ciemnej nocy i wydobyciu ich była zawsze tuż za myślami o bogactwie i władzy, które z tego wynikały. Obdarzył swą przyjaźnią te zwierzaki. A jak go potraktowano? Komórka na szmaty! Ale można było Terla posądzić o wszystko, tylko nie o brak sprytu. Ożywił się więc i zaczął intensywnie myśleć. Nadszedł czas, by znów stał się spokojnym, chłodnym i mistrzowskim Terlem. Musi się dostać na Psychlo. Musi ostatecznie i na zawsze zniszczyć tę planetę wraz ze zwierzakami. Musi wykopać trumny. Musi doprowadzić do tego, by się przed nim kłaniano i drżano na jego widok. Nic nie może stanąć mu na drodze! Zaczął się zastanawiać, jaką ma przewagę nad tymi głupimi zwierzakami. Oczywiście, przede wszystkim góruje nad nimi sprytem. Sam się z tym zgadzał. Po drugie był przekonany, że ten pierwszy złapany zwierzak najprawdopodobniej zapomniał, że w klatce nadal był zakopany silny ładunek wybuchowy. Po trzecie istniały trzy urządzenia zdalnego kierowania. Jedno z nich wciąż jeszcze znajdowało się w jego biurze, drugie zabrano mu, ale trzecie urządzenie było ukryte po wewnętrznej stronie drzwi

klatki na wypadek, gdyby został w niej uwięziony. To trzecie urządzenie miało mu umożliwić wysadzenie kobiet w powietrze lub też odcięcie dopływu prądu do prętów klatki i Terl był pewien, że nikt go nie odkrył. Siedząc tak w półmroku, Terl myślał i myślał. A po kilku dniach miał już gotowy plan. Każdy punkt w jego zawiłym planie rozwoju wypadków był znakomity, znakomicie uszeregowany i gotów do wprowadzenia w życie. Pierwszym stopniem realizacji planu było doprowadzenie do tego, by zamknięto go w tej klatce. Dobrze! I stało się tak. Pewnego ranka łagodny i przystojny Terl zauważył, że wartownicy nie noszą już spódniczek. Wyglądając przez obrotowe szyby szczeliny, którą podawano mu posiłki, starannie ukrył podniecenie. Ocenił wygląd stworzenia. Miało ono na sobie długie spodnie, sznurowane buty oraz odznakę w postaci połówki skrzydeł na lewej piersi. Terl był prymusem we wszystkich szkołach Towarzystwa, lecz nie był lingwistą, jak każdy szanujący się Psychlos. Musiał więc spróbować porozumieć się w swoim języku. - Co oznacza - spytał Terl w języku psychlo przez zainstalowane w drzwiach urządzenie rozmównicze - ta połówka skrzydeł? - Wartownik wyglądał na nieco zaskoczonego. "Dobrze" pomyślał Terl. - Myślałem, że to powinno mieć dwa skrzydła - dodał. - Dwa skrzydła ma odznaka w pełni wyszkolonego pilota - odparł wartownik. - A ja jestem dopiero uczniem pilotażu. Ale pewnego dnia i ja będę miał pełne skrzydła! "Bardzo dobrze - pomyślał Terl. Stworzenie to mówiło w psychlo. Z akcentem Chinko, jak można było się spodziewać, ale w psychlo". - Jestem pewien, że zdobędziesz te skrzydła - powiedział. - Muszę przyznać, że twój psychlo jest znakomity. Jednakże powinieneś poprawić jeszcze wymowę. Rozmowa z Psychlosem bardzo ci w tym pomoże. Wartownik rozpromienił się. Uświadomił sobie nagle, że była to prawda. I był tu prawdziwy Psychlos. Nigdy przedtem nie rozmawiał z żadnym z nich. Było to dla niego nowe doświadczenie. Opowiedział więc Terlowi o sobie, gdyż to było łatwe. Powiedział, że nazywa się Lars Thorenson i należy do szwedzkiej grupy, która przybyła tu przed kilkoma miesiącami na szkolenie lotnicze. Nie podzielał on wrogości niektórych Szkotów w stosunku do Psychlosów, gdyż jego lud w dalekiej Arktyce nigdy przedtem nie miał żadnych kontaktów z nimi. Myślał sobie czasem, że być może Szkoci przesadzali trochę z tym wszystkim. I przy okazji: czy Terl był lotnikiem? Terl odparł mu twierdząco i była to prawda. Był on bowiem byłym mistrzem w lotach na wszelkich typach samolotów, w taktyce walk powietrznych i w takich wyczynach kaskaderskich jak pionowe nurkowanie w szyb górniczy o pięciomilowej długości i wydobycie z niego zagrożonej maszyny. Wartownik przysunął się bliżej drzwi. Bardzo mu zależało na lataniu, a tutaj miał mistrza. Oświadczył, że najlepszym ich lotnikiem jest Jonnie, i zapytał, czy Terl go zna? Och, naturalnie. Terl nie tylko go znał, ale dawno temu doszło między nimi nawet do nieporozumienia, a on sam nauczył go kilku trików; to dlatego jest tak dobrym lotnikiem. Faktycznie, wspaniałe z niego stworzenie, a Terl zawsze był jego najwierniejszym przyjacielem. Podniecenie opanowało Terla. To byli wartownicy z grona kadetów lotniczych pełniących dodatkowo służbę wartowniczą, by ulżyć przeciążonemu personelowi sił regularnych. Każdego ranka w ciągu kilku następnych dni Lars Thorenson doskonalił swój psychlo i uczył się tajników walki powietrznej od byłego mistrza i dawnego przyjaciela Jonnie'ego. Był jednak całkiem nieświadomy, że gdyby zastosował którykolwiek z tych "trików" w powietrzu, to przegrałby nawet najbardziej elementarną walkę, a inni musieliby potem wybijać mu z głowy te nonsensy. Terl doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka związanego ze stosowaniem tych trików. Terl sumiennie doskonalił znajomość psychlo u wartownika. A potem, pewnego ranka oświadczył mu, że on sam musi wyjaśnić dokładne znaczenie pewnych słów i dlatego powinien mieć słownik. Słowników było mnóstwo, więc następnego ranka wartownik przyniósł mu jeden z nich. Gdy wartownik skończył służbę na posterunku, Terl zabrał się do studiowania słownika. W złożonej mowie zwanej "psychlo" było wiele słów nigdy przez Psychlosów nie używanych. Przeniknęły one do tego języka z Chinko i innych języków. Psychlosi nigdy ich nie używali, gdyż faktycznie nie mogli zrozumieć ich znaczenia. Dlatego Terl zapoznawał się z takimi słowami i frazami jak: "pokutować za złe czyny", "wina", "zadośćuczynienie", "błąd własny", "litość", "okrucieństwo", "sprawiedliwy" i "naprawianie błędów". Wiedział, że istniały takie słowa i że obce rasy ich używały. Była to bardzo, bardzo ciężka praca i później miał ją wspominać jako najbardziej uciążliwą część całego projektu. Wszystko to było takie obce, tak bardzo odmienne! Wkrótce potem Terl z zadowoleniem stwierdził, że jest gotów do rozpoczęcia realizacji następnego etapu swojego planu. - Wiesz - powiedział wartownikowi pewnego ranka - czuję się bardzo winny, że wsadziłem waszego Jonnie'ego do klatki. Odczuwam teraz pragnienie odpokutowania za wyrządzone zło. Żałuję, że Jonnie musiał znosić takie okrucieństwo, i dlatego z całego serca pragnę naprawić błąd. Przygniata mnie poczucie winy i żałuję tego, co zrobiłem. Sądzę, że sprawiedliwie by było, gdybym odpokutował za winy, cierpiąc w tej samej klatce, tak jak on cierpiał. Terl aż się spocił, ale dzięki temu miał jeszcze bardziej skruszony wygląd. Wartownik wprowadził w zwyczaj nagrywanie ich rozmów na płytę, gdyż przesłuchiwał ją później i poprawiał swoją wymowę, a ponieważ nigdy przedtem nie słyszał tylu nowych słów w psychlo, więc był zadowolony, że może je mieć na płycie. Terl również był zadowolony. Był to bardzo trudny punkt planu. Mając wolny wieczór, wartownik przyswoił sobie całą treść nagranej rozmowy. Postanowił jednak zameldować o niej oficerowi dowodzącemu bazą. Dowódcą bazy był nowy oficer z Klanu Argyllów, świetnie notowany za waleczność w poprzednim okresie i bardzo doświadczony - ale nie w Ameryce. Łatwość, z jaką pocisk radiacyjny wysadzał w powietrze Psychlosów, wzbudziła w nim uczucie pewnej pogardy dla nich. A poza tym miał on własne kłopoty. Dosłownie tłumy ludzi z całego świata wywalały się z samolotów i zwiedzały bazę. Koordynatorzy oprowadzali ich wszędzie i pokazywali, gdzie co się wydarzyło. Byli to ludzie o różnych kolorach skóry i mówiący różnymi językami, którzy sprawiali trochę kłopotów. I prawie każdy z nich chciał, żeby pokazać mu Psychlosa. Większość z nich nigdy Psychlosów nie widziała, mimo że przez wieki byli przez nich uciskani. Niektórzy co bardziej ważni szefowie i dygnitarze mieli wystarczające wpływy w Radzie, by otrzymać specjalne zezwolenia. To zaś oznaczało wyznaczenie dodatkowych wartowników, których po prostu dowódca nie miał. Oznaczało też wprowadzanie ludzi na dolne poziomy pomieszczeń bazy, gdzie nie powinni się znajdować, i było trochę niebezpieczne, gdyż niektórzy znajdujący się tam Psychlosi byli nadal wrogo nastawieni. Dlatego też dowódca zaczął zastanawiać się nad tym pomysłem. Poszedł do klatki i dokładnie ją obejrzał. Oczywiście można ją było podłączyć do sieci elektrycznej - właściwie to już była podłączona - i doprowadzić wysokie napięcie do prętów klatki. Jeśli zbudować przed nią bariery uniemożliwiające ludziom kontakt z prętami, a więc i ewentualne porażenie prądem, to wtedy skończą się te nonsensowne wycieczki do pomieszczeń hotelowych bazy. Co więcej, przemawiał do niego pomysł posiadania "małpy w klatce", która będzie dodatkową atrakcją. Rozumiał Terla, że chce odbyć pokutę i naprawić popełnione błędy. Dlatego wspomniał o tym pokrótce na zebraniu Rady. Rada była jednak bardzo zajęta i miała umysły zaprzątnięte czym innym, a on nie wspomniał nikomu, że chodzi o Terla. Technicy sprawdzili system kabli doprowadzających elektryczność do klatki oraz włączanie i wyłączanie prądu z umieszczonego na zewnętrznym słupie wyłącznika. Zbudowano też odpowiednie bariery zabezpieczające ludzi przed porażeniem prądem. Bardzo podnieconego - ale starannie udającego przygnębienie -Terla poprowadzono pod silną eskortą do starej klatki Jonnie'ego i dziewcząt. - Ach, znowu widok nieba! - wykrzyknął Terl. (Nienawidził błękitnego nieba Ziemi jak trującego gazu). - Ale nie wolno mi mieć przyjemności w oglądaniu go. Słusznie mi się należy, że będę tu zamknięty, wystawiony na widok publiczny, ośmieszony (tu zastosował nowe słowo ze słownika) i wyszydzany. Zasłużyłem na to! I tak to Terl zaczął uczciwie wypełniać swoje obowiązki. Schodziły się tłumy ludzi, a on wyglądał dziko, skakał dokoła i patrzył się na nich wściekłym wzrokiem przez wizjer maski do oddychania, aż małe dzieci zaczynały krzyczeć i cofać się za barykadę. Słyszał kiedyś, że goryle - żyjące w Afryce bestie waliły się łapami po piersiach, więc i on zaczął robić to samo. Stał się prawdziwą sensacją. Tłumy schodziły się i oglądały prawdziwego Psychlosa, a nawet rzucały w niego różnymi rzeczami. Wszyscy słyszeli, że Terl nałożył obrożę na szyję Jonnie'ego, więc pewnego dnia odwiedził go Lars i powiedział mu przez pręty klatki, że tłum dopytuje się, gdzie jest jego obroża? Terl uznał to za dobry pomysł. W parę dni później do klatki weszło pięciu wartowników, nałożyło mu na szyję ciężką obrożę i przykuło ją łańcuchem do starego pala. Dowódca bazy był zadowolony, ale zapowiedział wartownikom, że gdyby Terl wykazywał jakiekolwiek oznaki próby ucieczki, to mieli podziurawić go jak rzeszoto. Na wargach Terla błąkał się tajemniczy uśmiech, gdy tak brykał i przybierał różne pozy, gdy tupał i pohukiwał. Realizacja jego planu przebiegała znakomicie. 2 Jonnie odrzucił od siebie książkę i odsunął na bok nietknięty lunch. Wartownik przed drzwiami zaniepokojony zajrzał przez szybę. Pułkownik Iwan natychmiast przyjął bojową pozycję: przez moment dźwięk ten przypomniał odgłos rzuconego granatu. - To nie ma sensu - rzekł Jonnie do siebie. - To po prostu nie ma żadnego sensu! Pozostali, widząc, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, odprężyli się. Wartownik powrócił do normalnej pozycji, a pułkownik do wycierania białych kafelków. Tylko Chrissie była wyraźnie zaniepokojona. To niesłychane, żeby Jonnie kiedykolwiek się zirytował, ale już od wielu dni, od czasu gdy zaczął wyłącznie czytać książki (zdaje się, że były to książki Psychlosów), jego stan wciąż się pogarszał. Martwił ją nietknięty lunch - duszona sarnina z dzikimi ziołami specjalnie przygotowana dla niego przez ciotkę Ellen. Już przed kilkoma tygodniami przybyła ona do starej bazy, aby powitać Jonnie'ego z ulgą i zadowoleniem i powiedzieć mu, że cieszy się, a jej obawy co do niego się nie sprawdziły i że został przy życiu! Stała tak sobie z twarzą pełną radości, dopóki nie spostrzegła, czym go karmią. Stare miasteczko było oddalone zaledwie o parę mil od przełęczy, więc od tej pory albo osobiście, albo przez małego chłopca przysyłała mu ulubione dania, które w szpitalnej kuchni podgrzewano. Chłopiec lub ciotka Ellen zazwyczaj czekali, aż Jonnie zje, by zabrać naczynia, więc jeśli ciotka Ellen zobaczy nietknięte jedzenie, to na pewno się zdenerwuje. Chrissie przyrzekła sobie, że namówi wartownika, żeby zjadł choć część lunchu, a może i sama skubnie parę kęsów. Byłoby dużym nietaktem odesłanie nietkniętej duszonej sarniny. Gdyby chodzenie sprawiało mu mniej kłopotu, to Jonnie podszedłby do książki i kopnął ją. Na ogół miał duże poszanowanie dla książek, ale nie dla tej! Ta i parę podobnych książek dotyczyły matematyki teleportacji. Nie można jej było zrozumieć. Już sama arytmetyka Psychlosów była wystarczająco trudna. Jonnie przypuszczał, że ponieważ Psychlosi mieli sześć pazurów na prawej łapie i pięć na lewej, więc musieli za bazę systemu przyjąć liczbę jedenaście. Cała ich matematyka oparta była na systemie jedenastkowym. Mówiono mu, że ludzie stosowali system dziesiętny, przyjmując za podstawę liczbę dziesięć. Nie miał o tym pojęcia. Znał tylko matematykę Psychlosów. Ale ta matematyka teleportacji znacznie wybiegała poza normalną arytmetykę Psychlosów. Książka, którą właśnie rzucił na podłogę, zaczynała przyprawiać go o ból głowy, a ostatnio już bóle głowy prawie zanikły. Tytuł książki brzmiał: "Elementarne zasady całkowych równań teleportacji". Jeśli to było elementarne, to jak musiały wyglądać równania bardziej skomplikowane! Odepchnął się od metalowego stolika na kółkach i podniósł na drżących nogach, podpierając się lewą ręką o łóżko. - Mam zamiar - powiedział zdecydowanym głosem - wyjść stąd! Czekanie tutaj, aż niebo po prostu zawali się na nas, nie ma najmniejszego sensu! Gdzie jest moja koszula? Było to coś nowego. Pułkownik zbliżył się, by pomóc Jonnie'emu utrzymać się na nogach, lecz Jonnie odprawił go ruchem ręki. Sam mógł stać. Chrissie kręciła się dokoła w podnieceniu i otworzyła trzy lub cztery niewłaściwe szuflady w komodzie. Pułkownik wziął z kąta pęk odpowiednio dobranych lasek i kijów, lecz połowę z nich odstawił z powrotem. Wartownik, który miał polecenie meldowania Robertowi Lisowi wszelkich niezwyczajnych zjawisk, natychmiast uruchomił swój radiotelefon. Jonnie wybrał sobie laskę w kształcie maczugi. MacKendrick zmuszał go do posługiwania się całym wachlarzem różnych lasek. Było to trudne, gdyż zarówno jego prawe ramię, jak i prawa noga były jeszcze niesprawne, a trzymanie laski w lewej ręce i skakanie na lewej nodze nie bardzo mu wychodziło. Owa laska w kształcie maczugi stanowiła prezent nadesłany przez jednego z szefów z Afryki, który nie wiedział, że Jonnie miał niesprawną prawą połowę ciała. Wykonana z czarnego drzewa była pięknie rzeźbiona. Używano jej tam zarówno jako laski, jak i broni rzutnej. Miała również bardzo wygodną rękojeść. Jonnie pokuśtykał do komody i oparł się o nią, zdejmując z siebie szatę szpitalną. Chrissie znalazła trzy koszule z jeleniej skóry. Jonnie wybrał najstarszą z nich i najbardziej poplamioną tłuszczem. Nałożył ją, a Chrissie zawiązała mu rzemienie na piersi. Nałożył skórzane spodnie i Chrissie pomogła mu włożyć mokasyny. Pomocował się trochę z szufladą i wreszcie ją otworzył. Jeden z szewców zrobił mu leworęczną kaburę i poprawił zamocowanie starej złotej klamry do szerokiego pasa. Zapiął pas z kaburą. W kaburze był rewolwer Smith and Wesson kaliber 457 Magnum naładowany nabojami radiacyjnymi. Jonnie wyjął go i schował do szuflady, z której wyciągnął mały miotacz. Sprawdził, czy jest naładowany i włożył go do kabury. Widząc dziwny wyraz twarzy pułkownika, rzekł: - Nie mam zamiaru zabijać dzisiaj żadnych Psychlosów. - Właśnie był zajęty wkładaniem prawej dłoni za pas, aby mu nie przeszkadzała - prawe ramię miało tendencję do zwisania - gdy w korytarzu rozległ się jakiś harmider. Jonnie zamierzał wyjść z pokoju, więc nie zwracał na to uwagi. Był to prawdopodobnie Robert Lis lub pastor śpieszący, by zawracać mu głowę sprawami Rady. Ale nie był to żaden z nich. Drzwi otwarły się z trzaskiem i do środka wpadł jak bomba oficer dyżurny bazy. Był to kapitan MacDuff, Szkot w średnim wieku, ubrany w spódniczkę, z przypasanym do boku szkockim mieczem. - Sir - powiedział. Jonnie miał wrażenie, że wszyscy starają się przeszkodzić mu w opuszczeniu pokoju i już miał powiedzieć coś niegrzecznego, gdy kapitan wybełkotał dalszy ciąg meldunku:- Sir, czy posyłałeś po Psychlosa? Jonnie szukał futrzanej czapki. Przed operacją ogolono mu głowę i czuł się teraz jak puma z osmalonym łbem. I wtedy dotarła do niego treść zapytania. Wziął w rękę laskę, nierównym krokiem doszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Stał tam Ker! W świetle palących się lamp górniczych miał bardzo zaszargany wygląd. Futro Kera było aż zmatowiałe od przylgniętego doń brudu, widoczne przez wizjer kły były żółte i całe w plamach, jego tunika była z jednej strony zupełnie poszarpana, na nogach miał tylko jeden but i nie nosił czapki. Skuto go czterema łańcuchami, a koniec każdego z nich trzymali czterej żołnierze. W stosunku do karłowatego Psychlosa wyglądało to na zbytek ostrożności. - Biedny Ker - rzekł Jonnie. - Czy posyłałeś po niego, Sir? - ponowił pytanie kapitan MacDuff. - Wprowadźcie go do środka! - polecił Jonnie, opierając się o komodę. Czuł rozbawienie pomieszane z litością. - Uważasz to za rozważny krok? - zapytał MacDuff, ale dał ręką znak, by ruszyli do przodu. Jonnie polecił żołnierzom, żeby puścili końce łańcuchów i wyszli z pokoju. Czterech dalszych żołnierzy z karabinami szturmowymi wymierzonymi w Kera, których wcześniej nie zauważył, cofnęło się także. Kazał wyjść wszystkim. Pułkownik był oszołomiony. Chrissie skrzywiła nos. Co za smród! Będzie musiała wyczyścić i wywietrzyć całe pomieszczenie! Nikt nie chciał opuścić pokoju. Jonnie spostrzegł przez wizjer maski błagalny wzrok Kera. Machnięciem ręki polecił im opuszczenie pokoju, lecz widać było, że wychodzą z najwyższą niechęcią, zamykając za sobą drzwi. - Musiałem skłamać - powiedział Ker. - Po prostu musiałem zobaczyć się z tobą, Jonnie. - Widać, że ostatnio w ogóle nie używałeś grzebienia - rzekł Jonnie. - Wsadzili mnie do diabelskiego kotła - odparł Ker. - Jestem prawie na wpół oszalały. Z pozycji Jej Planetarnej Mości zleciałem w lepiący się brud, Jonnie. Mam tylko jednego brata szybowego i to ty nim jesteś, Jonnie. - Nie wiem, jak i dlaczego dostałeś się tutaj, ale... - To z powodu tego! - Ker wsadził łapę za porwaną koszulę, niepomny tego, że gdyby Jonnie był bardziej nerwowy, to mógłby go zastrzelić. Choć nieco wolniej niż normalnie, lecz Jonnie mógł wyciągnąć miotacz lewą ręką. Ale Jonnie znał Kera. Przed oczami Jonnie'ego znalazł się banknot pieniężny. Wziął go z niejakim zaciekawieniem. Dotychczas widział je tylko z daleka w łapach Psychlosów spłacających nimi zakłady. Wiedział, że były podstawowym i bardzo cennym symbolem waluty. Banknot miał szerokość około sześciu cali, a długość równą jednej stopie. Papier był nieco szorstki w dotyku. Jedna strona była zadrukowana na niebiesko, a druga na pomarańczowo. Umieszczony był na nim model mgławicy z naniesionym na nią wybuchem gwiezdnym. Ale rzeczą najbardziej godną uwagi były napisy w trzydziestu językach: trzydzieści systemów numerycznych, trzydzieści różnych krojów pisma - ach, jeden z nich był w języku psychlo i Jonnie mógł go odczytać. Napisy brzmiały: "Bank Galaktyczny", "Sto Kredytów Galaktycznych", "Gwarantowany Środek Płatniczy dla Wszelkich Transakcji", "Fałszowanie będzie karane waporyzacją" oraz "Potwierdzona wymienialność w Banku Galaktycznym po okazaniu!" Na niebieskiej stronie banknotu znajdowała się fotografia kogoś lub czegoś. Wyglądało to jak humanoid lub może Tolnep, którego ktoś pomylił z Dunneldeenem, lub może... któż to wie? Twarz była bardzo dostojna, prawdziwy portret uczciwości. Po odwrotnej stronie banknot miał podobnego wymiaru zdjęcie imponującego budynku o niezliczonych sklepieniach łukowych. Wszystko to wprawdzie było bardzo interesujące, ale Jonnie miał zamiar zajmować się dzisiaj czymś innym. Oddał więc banknot Kerowi i znów zaczął szukać czapki. Czuł się trochę nieswojo z ogoloną głową. Ker był zawiedziony. - To jest sto kredytów! -wykrzyknął. - Nie jest to waluta wydana przez bank Psychlo. Nie jest sfałszowana. Znam się na tym. Widzisz te drobne delikatne linie wokół podpisu... - Próbujesz mnie przekupić czy co? - zapytał Jonnie, odrzucając na bok znalezioną czapkę i szukając zamiast niej kolorowej chusty. - Ależ nie! - zaprzeczył Ker. - Widzisz, te pieniądze nie mają dla mnie teraz żadnej wartości, Jonnie. Popatrz! Jonnie oparł się wygodnie o krawędź komody i spojrzał na Kera. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na drzwi, Ker dramatycznym ruchem rozłożył na boki klapy kaftana i rozchylił poszarpaną tunikę. Na piersi miał wypalone piętno. - Trzy pręgi odmowy - powiedział Ker. - Piętno kryminalisty. Myślę, że nie jest dla ciebie żadną nowością, że byłem kryminalistą. To jeden z haków, jakie Terl miał na mnie. I dlatego wiedział, że może powierzyć mi nauczanie ciebie. Gdyby wykryto, że mam fałszywe papiery i zatrudnienie, i gdyby odesłano mnie na Psychlo, to zostałbym zwaporyzowany. Jeśli Psychlosi odbiją tę planetę, to będą przekonani, że my wszyscy pozostali przy życiu jesteśmy renegatami i zaczną nas sprawdzać. Wówczas odkryją to. Moje papiery są sfałszowane. Nie będę obciążał twej pamięci moim prawdziwym nazwiskiem: nie znając go, nie możesz być ścigany jako współsprawca. Skapowałeś? Jonnie nie musiał nic kapować, ponieważ Psychlosi zabiliby go natychmiast, gdyby go tylko spostrzegli, i wcale nie zawracaliby sobie głowy żadnym problemem "współsprawcy". Kiwnął potakująco głową. Wszystko to do niczego nie prowadziło. Gdzie Chrissie wsadziła te znalezione przez nich chusty? - I jeśli w dodatku znajdą u mnie dwa miliardy kredytów, to zarządzą przeprowadzenie powolnej waporyzacji - dodał Ker. - Dwa miliardy? No cóż, wyglądało na to, że stary Numph oszukiwał Towarzysstwo przez cały trzydziestoletni okres pobytu na Ziemi. Miał na sumieniu sprawki, do których nawet Terl nie był w stanie się dokopać: branie procentu od żeńskiego personelu administracyjnego, który prowadził rozliczenia kosztów, stosowanie podwójnych cen na kerbango, być może nawet pokątna sprzedaż rudy obcym rasom, które ładowały ją na swoje statki kosmiczne... któż to wiedział? Numph spał na czterech materacach i Ker pomyślał, że to dziwne, więc rozerwał koniec jednego z nich - i oto one! - Gdzie? - zainteresował się Jonnie. - Na korytarzu. Karłowaty Psychlos zapiął kaftan, a Jonnie kiwnął dłonią w kierunku wartownika zaglądającego przez małą szybę w drzwiach. Ker śmignął przez drzwi, wlokąc za sobą luźne końce łańcuchów i niepokojąc wszystkich stojących na zewnątrz, po czym wrócił z wielką skrzynią, którą rzucił z łomotem na podłogę. Potem znów śmignął na korytarz i przyniósł drugą skrzynię. Pomimo iż był niskiego wzrostu - trochę tylko wyższy od Jonnie'ego - jednak był bardzo silny. Zanim ktokolwiek go zatrzymał, Ker zapchał cały pokój starymi skrzyniami po kerbango, a każda z nich aż po sam czubek była wypełniona banknotami. - Jest ich jeszcze więcej na numerycznych kontach na Psychlo - powiedział Ker - ale nie możemy się do nich dobrać. Stał z szerokim uśmiechem na twarzy i dyszał. - Możesz teraz płacić gotówką renegatom w rodzaju braci Chamco - dodał. Kapitan MacDuff próbował powiedzieć Jonnie'emu, że sprawdzili przedtem wszystkie skrzynie na obecność materiałów wybuchowych. Chciał się też dowiedzieć, co to za papiery oraz czy dobrze zrobili, przyprowadzając tu Kera? Prawie zupełnie stracił głowę. Zdumiony patrzył na biegającego Psychlosa. - I chcesz za to...? - zapytał ze śmiechem Jonnie. - Chcę się wydostać z tego więzienia - zajęczał Ker. - Oni mnie tam nienawidzą, bo byłem ważniejszy od nich. Tak czy owak zawsze mnie nienawidzili, Jonnie. Znam się na maszynach. Czyż nie uczyłem cię, jak obsługiwać wszystkie znajdujące się tu maszyny? Słyszałem, że jest tu szkoła mechaniczna, którą nazywacie Akademią. Pozwól mi uczyć twoich ludzi, tak jak uczyłem ciebie! Stał w postawie tak błagalnej i tak mocno będąc przekonany, iż uczynił właściwą rzecz, że Jonnie wybuchnął długotrwałym śmiechem. Odprężony Ker również zaczął się uśmiechać. - Myślę, że to wspaniały pomysł, Ker - powiedział Jonnie. - W tym samym momencie zobaczył w drzwiach zesztywniałego z wrażenia Roberta Lisa. Jonnie przeszedł na angielski: - Myślę, Sir Robercie, że kierownik szkoły otrzyma nowego nauczyciela. Jest on naprawdę doskonałym operatorem maszyn i wie wszystko na ich temat. Uśmiechnął się do Kera i rzekł w języku psychlo: - Warunki zatrudnienia są następujące: kwarta kerbango dziennie, pełna pensja wraz z premiami, standardowy kontrakt Towarzystwa omijający tylko pogrzeb na Psychlo. W porządku? Bardzo dobrze wiedział, że Ker prawdopodobnie ukrył gdzieś dla siebie paręset tysięcy kredytów. Ker zaczął z emfazą kiwać głową. Wyciągnął łapę, by walnąć nią w dłoń Jonnie'ego. Uczyniwszy to, właśnie zabierał się do wyjścia, gdy nagle odwrócił się i podszedł blisko do Jonnie'ego. - Mam jeszcze coś dla ciebie, Jonnie - powiedział przyciszonym głosem. - Terla umieszczono w klatce. Uważaj na Terla, Jonnie. On zamierza coś złego! Gdy karłowaty Psychlos wyszedł, Robert Lis popatrzył na stos pieniędzy. - Łapówka za pracę - rzekł śmiejąc się Jonnie. - Jest ostatnio bardzo wysoka! Przekaż je Radzie. - To są pieniądze galaktyczne, nieprawdaż? - zapytał Robert Lis. - Mam zamiar nawiązać kontakt ze Szkotem o nazwisku MacAdam z uniwersytetu w Szkockich Górach. On zna się na pieniądzach. Robert był zadowolony, że nareszcie Jonnie się śmieje; choć uważał, że postąpił nieroztropnie, dopuszczając Psychlosa tak blisko do siebie: jedno chapnięcie rzędem pazurów mogło pozbawić go połowy twarzy. Po chwili zaś ze zdumieniem uświadomił sobie, że Jonnie jest ubrany i chyba zamierza wyjść z pokoju. - Być może nie potrafię utrzymać w górze nieba - oświadczył Jonnie - ale również nie mam zamiaru czekać tu bez końca, aż się samo zawali. Wybieram się do bazy. Musiał odbyć rozmowę z braćmi Chamco. Słyszał, że nie osiągnęli żadnego postępu w naprawie platformy transfrachtu, a bez tego nie dowiedzą się niczego na temat Psychlo. 3 Heliport był dość daleko, a odległość ta wydawała się znacznie większa, gdy miało się tylko jedną nogę sprawną i laskę po niewłaściwej stronie. Windy były nieczynne i prawdopodobnie nigdy nie uda się ich uruchomić. Kuśtykając na jednej nodze, Jonnie dopiero teraz zaczynał doceniać, ile pracy musiało kosztować doprowadzenie tego miejsca do porządku. Nagle usłyszał za sobą odgłos biegnących stóp i warkliwy głos wydający rozkazy po rosyjsku. Po obu jego bokach pojawili się jacyś mężczyźni, którzy z rąk utworzyli coś w rodzaju krzesła, posadzili go na nie i zaczęli biec z nim w kierunku heliportu. Ktoś musiał uprzedzić dyżurnego pilota, ponieważ stał już obok górniczego samolotu pasażerskiego, który miał otwarte drzwi do kabiny pasażerskiej. - Nie! - wykrzyknął Jonnie i zdrową ręką wskazał na fotel pilota. "Co oni sobie myślą, że jest do niczego nie nadającym się inwalidą?" Pułkownik Iwan podskoczył do drzwi kabiny pilotów i otworzył je. Dwaj niosący Jonnie'ego Rosjanie dosłownie wrzucili go na fotel pilota. Nieco zmieszany pilot dyżurny właśnie zaczął zamykać drzwi do kabiny pasażerskiej, gdy nagle został odepchnięty na bok przez trzech innych Rosjan, którzy wskoczyli do samolotu z grzechotem swych karabinów szturmowych. Pułkownik Iwan po drugiej stronie samolotu pomógł wejść do środka Robertowi Lisowi i jeszcze dwóm ubranym w spódniczki Szkotom. Drugim pilotem był Szwed. Sadowił się w fotelu kopilota i mówił coś w języku, którego Jonnie nie rozumiał. I wtedy uzmysłowił sobie, że ten pilot, a właściwie to jeszcze kadet, miał uprawnienia tylko do lotów lokalnych. Jonnie okręcił się pasami bezpieczeństwa, wkładając za nie swoją chorą prawą rękę i przyjrzał się pasażerom. Rosjanie byli w czerwonych bufiastych spodniach i szarych rubaszkach i właśnie kończyli nakładać na siebie ekwipunek. Pułkownik Iwan zdjął z głowy kolorową chustę i włożył - przyklepując ręką - okrągłą, płaską czapkę futrzaną. Jonnie zobaczył naprzodzie czapki czerwoną gwiazdę na złotym dysku. - Idziemy do ataku! - powiedział pułkownik Iwan. Widać było, że uporczywie pracował nad angielszczyzną. Jonnie uśmiechnął się. To był naprawdę międzynarodowy kontyngent! Szerokie drzwi samolotu pozostawiono otwarte i do wnętrza wpadły promienie słońca. Pilotował samolot wśród pięknego letniego dnia. Ach, te góry, te białe góry, rysujące się majestatycznie w swym bezruchu na tle ciemnoniebieskiego nieba! Przepaście pełne ciemnych cieni, drzewa pełne łagodnej ciemnej zieleni. Widać było biegnącego wzdłuż stoku niedźwiedzia, który bez wątpienia odbywał jakąś ważną wędrówkę. I całe stado wielkorogich baranów patrzących do góry na samolot, który musiał już stać się dla nich zwyczajnym widokiem. Jonnie obniżył lot samolotu zaraz za ostatnimi wzniesieniami wschodniego zbocza, kierując się w stronę równin. Było lato. Niedawno musiał padać deszcz, gdyż rozkwitły kwiaty. Widzieli przed sobą pofałdowany krajobraz rozciągający się aż po bezkresny horyzont i popstrzony stadami pasącego się bydła. Były to nieprzebrane przestrzenie, w których mógł żyć człowiek. Piękna planeta! Co za urocza planeta!

W pełni zasługująca na ocalenie. Dyżurny pilot obserwował Jonnie'ego ze zdumieniem. Za pomocą tylko lewej ręki i lewej nogi Jonnie lepiej pilotował samolot, niż on sam mógłby kiedykolwiek pilotować, nawet gdyby miał pięć rąk. Jeździec? Jonnie śmignął w dół, aby zobaczyć, kto to lub co to było. Płaski kapelusz z czarnej skóry? Zwinięta lina w rękach? Zaganiający do kupy małe stado. - Gauczo - powiedział Robert Lis. - Z Ameryki Południowej. Hodują teraz bydło. Szybkim ruchem Jonnie opuścił w dół boczną szybę i pomachał ręką, a gauczo odpowiedział podobnym gestem. Co za piękny dzień na pierwsze wyjście na zewnątrz! Wkrótce ujrzeli przed sobą bazę. Mrowie ludzi. Ze trzydziestu lub czterdziestu patrzyło w kierunku samolotu. Jonnie posadził samolot tak precyzyjnie, że nie rozgniótłby nawet skorupy jajka. Chwała niebiosom, że nikt z olbrzymiego tłumu nie wtargnął na pas lądowania, zanim posadził tam samolot. Stali tam: brązowoskórzy, czarnoskórzy, w jedwabnych kaftanach, w wystrzępionych samodziałach, kobiety, mężczyźni... co za straszne mrowie ludzi! Jonnie otworzył drzwi kabiny, włożył do ust pierwszy i czwarty palec lewej ręki i przeraźliwie gwizdnął. Przez gwar tłumu jego wyćwiczone ucho usłyszało to, co chciało usłyszeć: dźwięk kopyt. I oto pojawił się Wiatrołom. Jonnie odpiął się z pasów bezpieczeństwa i zanim ktokolwiek zdążył mu przeszkodzić, ześlizgnął się na dół - niezły wyczyn, biorąc pod uwagę fakt, że kabina pilotów na samolotach Psychlosów znajdowała się wysoko. Prawe ramię mu zawadzało, więc wsunął dłoń za pas. Wiatrołom rżał i podskakiwał z radości, że znów go widzi, i omal nie zwalił go z nóg, trącając nosem. - Obejrzyjmy nogę - rzekł Jonnie klękając i próbując wziąć w rękę przednią pęcinę, którą - jak się zdawało - Wiatrołom zranił, zjeżdżając w dół klifu. Ale Wiatrołom myślał, że chodzi o sztuczkę, której nauczył go Jonnie - o podanie kopyta - więc podniósł prawe kopyto, chcąc je podać Jonnie'emu, co spowodowało, że Jonnie się przewrócił. - Wszystko w porządku z tobą - rzekł ze śmiechem Jonnie i potrząsnął kopytem. Intensywnie myślał, jak ma wsiąść na grzbiet konia. Jeśli skoczy brzuchem na grzbiet i szybko przerzuci się przez lewą nogę, to powinno się udać. Zrobił tak. Sukces! Nie potrzebował żadnej pomocy. Teraz tylko przejechać się dookoła i odszukać tych wstrętnych braci Chamco. I dowiedzieć się, co spowodowało opóźnienie w naprawie urządzeń transfrachtu. Ale wokół konia cisnęli się ludzie. Czarne twarze, brązowe twarze, opalone twarze, białe twarze. Ręce dotykające jego mokasynów, race usiłujące dawać mu różne rzeczy. I wszyscy mówili naraz. Śmiejące się twarze, witające go radośnie twarze. Gdyby ci ludzie wiedzieli, że wszystko, czego dokonał, mogło zakończyć się totalnym fiaskiem! I że to urocze niebo nad nimi mogło wkrótce zostać zasnute widmem śmierci. Zacisnął wargi. Lepiej będzie, jeśli zabierze się do swojej roboty. Jakiekolwiek schlebianie mu było nieco żenujące, szczególnie że wcale nie zasługiwał na nie. Rozległ się dźwięk końskich kopyt. A potem głos pułkownika Iwana wydającego komuś rozkazy po rosyjsku. Pojawił się jakiś Rosjanin, prowadząc ze sobą sześć koni. Warkliwa komenda i już pułkownik Iwan wraz z czterema Rosjanami wsiadali na konie, a za ich przykładem poszedł Robert Lis. Zarówno Rosjanie, jak i konie musiały czekać na nich w bazie. Dwóch ubranych w spódniczki Szkotów stanęło po obu stronach Wiatrołoma. Łagodnie zaczęli rozsuwać ciżbę ludzką na boki, tak by Jonnie mógł posuwać się do przodu. Teraz musiało być już chyba około pięćdziesięciu osób! Jakiś mały chłopiec w szkockiej spódniczce rozepchnął łokciami tłum i nałożył na łeb Wiatrołoma linę do prowadzenia konia. Ponad gwar przebił się jego piskliwy głos: - Jestem Bittie MacLeod. Dunneldeen powiedział, że mam być twoim paziem, więc oto jestem, Sir Jonnie! Chłopiec zaczął prowadzić Wiatrołoma w kierunku bazy. I choć Wiatrołom dawał się prowadzić tylko naciskiem pięt lub za pomocą innych sygnałów, Jonnie nie miał serca, by chłopcu odmówić. Za nim jechało pięciu Rosjan z długimi tyczkami - lancami? - opartymi o strzemiona, na których powiewały proporce, oraz z karabinami szturmowymi. Jeden z gauczo śmignął na swym koniu i dołączył do nich. Drużyna szwedzkich żołnierzy wypadła z bazy i prezentowała broń. Z terenu bazy zaczęli wychodzić robotnicy. Wielki samolot pasażerski wylądował na pasie i wysypało się z niego trzydziestu Tybetańczyków odbywających pielgrzymkę do bazy, którzy przyłączyli się do tłumu. Dwie platformy transportowe zahuczały na peryferiach bazy i wygramoliło się z nich około czterdziestu mieszkańców miasta leżącego na północ od bazy. Jeszcze inna platforma przygnała w kierunku Akademii. Jadąc wolniutko, na prowadzonym przez Bittie MacLeoda koniu, Jonnie ogarnął wzrokiem radosny tłum. Krzyczeli coś do niego, machali rękami i wiwatowali na jego cześć. Od czasu zgromadzenia w Szkocji nigdy nie widział tylu ludzi naraz. Musiało ich tu być ze trzy setki! Białe ręce, czarne ręce z różowymi dłońmi, żółte ręce, niebieskie kaftany, pomarańczowe suknie, szare marynarki, proste włosy blond, brązowe włosy, poskręcane czarne włosy, języki, języki, języki: wszystkie mówiące "Halo, Jonnie!" Jonnie z obawą spojrzał na bezchmurne błękitne niebo. Przez moment zaskoczył go widok bezzałogowego samolotu... nie, to był tylko bezpilotowy samolot zwiadowczy, których wiele patrolowało teraz stale planetę w obawie przed inwazją. Wszystkie głosy zlewały się w głośny gwar. Jedna z kobiet coś mu wcisnęła w rękę - bukiet polnych kwiatów - i krzyknęła: "Dla Chrissie!" Skinął głową w podzięce, ale nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić, więc włożył je za pas. Mieszkańcy Ziemi, w których rozbudziły się nadzieje, mogli wyprostować się i znów zacząć żyć normalnie. Był zmieszany tym przyjęciem. Przecież oni nie wiedzieli, że mogło mu się nie udać. Niezależnie od tego, że w ogóle nie lubił schlebiania, miał uczucie, że na pewno na nie nie zasługiwał. Robert Lis zrównał swego konia z koniem Jonnie'ego. Widział, że chłopaka coś dręczy. Nie chciał jednak popsuć mu tego dnia. - Pomachaj im trochę, chłopcze! Po prostu podnieś lewą rękę i pokiwaj nią! Jonnie pomachał ręką i wtedy tłum oszalał. Posuwali się z trudem pod górę w kierunku starych kwater Chinkosów. Była tam kostnica. Była tam także kopuła, za którą mieściła się kwatera Terla, gdzie tak często wystawał po nocach... Jonnie ze zdumienia wytrzeszczył oczy. Zobaczył w klatce Terla z obrożą na szyi. Terl brykał i skakał dokoła. Niejasne uczucie niepokoju ogarnęło Jonnie'ego, więc polecił szkockiemu chłopcu, by go zaprowadził do klatki.

4 Było jeszcze mnóstwo czasu. To, co miał do załatwienia z braćmi Chamco, było ważne, ale parę minut zwłoki nie zrobi różnicy. Byłoby na pewno lepiej, gdyby mógł dowiedzieć się, co Terl knuje. Ciżba ludzi wciąż narastała. Większość osób szkolonych w Akademii, jak tylko usłyszała, że Jonnie zjawił się w bazie, natychmiast zażądała, aby zwolniono ich na parę godzin. I oto zjawili się tu wszyscy. Napływało coraz więcej ludzi z New Denver. Zaprzestano wszelkiej pracy i wszystkie maszyny w podziemnych warsztatach bazy stanęły. Na obrzeżu tłumu pojawiło się paru członków Rady. Wśród nich był Brown Kulas Staffor, obecny szef tego kontynentu. Tłum liczył już ponad sześćset osób. Hałas był ogłuszający. Terl spostrzegł zbliżającego się do klatki zwierzaka i zaczął brykać jeszcze gwałtowniej. Jonnie widział, że cały ten teren nie został uszkodzony w czasie bitwy. Tryskająca na kształt gejzeru woda wyżłobiła kilka głębokich bruzd na płaskowyżu, spływając z niego. Jeden czy dwa pręty klatki nosiły szczerby po kulach, a woda tylko dobrze wypłukała klatkę, wcale jej nie uszkadzając. Popatrzył na skrzynkę rozdzielczą na słupie i stwierdził, że nic się w niej nie zmieniło: pręty nadal znajdowały się pod napięciem, które było doprowadzane przez te same kable. Ktoś zbudował zaporę, żeby ludzie nie mogli dosięgnąć prętów. Tak, to była wciąż ta sama klatka, tylko teraz na jej obrzeżach rosły kępy trawy. Przez ileż to miesięcy siedział w tej klatce, wyglądając na zewnątrz, i przez ileż to nocy stał na zewnątrz, zaglądając do środka. Ile koszmarów sennych było z tym związanych. Chciał wypytać Terla. Wzdragał się przed mówieniem znowu przez te pręty. Normalny poziom głosu nie dosięgną łby klatki w tym zgiełku, a on nie miał zamiaru się wydzierać. Napotkał wzrok wartownika i kiwnął na niego. Ale zamiast wartownika przepchał się do niego dowódca bary. Po spódniczce Jonnie rozpoznał, że był to Argyll. Pochylił się w jego stronę i rzekł półgłosem: - Zechciej łaskawie wyłączyć elektryczność na słupie i każ wartownikowi otworzyć drzwi do klatki!- Co?! - wykrzyknął zdumiony dowódca bazy. Jonnie pomyślał, że ten go chyba nie usłyszał i ponowił prośbę. I wtedy spostrzegł, że ten człowiek nie miał zamiaru go usłuchać. Pomiędzy Klanami Argyllów i Fearghusów zawsze były pewne tarcia, co często przeradzało się w wojnę, i Jonnie przypomniał sobie, że dopiero jego wizyta w Szkocji przerwała ostatnią z takich wojen. Nie miał zamiaru kłócić się z tym człowiekiem. Ale nie miał również zamiaru krzyczeć do Terla przez pręty klatki. Robert Lis popatrzył na Terla, na klatkę, na Argylla, na tłum i na skrzynkę wyłączników na słupie. Wyciągnął rękę, by powstrzymać Jonnie'ego. Ale Jonnie już się ześlizgnął z konia. Pułkownik Iwan rozepchnął paru ludzi na bok i wetknął Jonnie'emu w rękę laskę w kształcie maczugi. Kuśtykając, Jonnie podszedł do zewnętrznych wyłączników na słupie i otworzył ochraniającą je skrzynkę. Gdy odłączał centralną szynę wyłączników, przeskoczyła po nich elektryczna iskra. Tłum rozstępował się przed nim, gdy zobaczył, w jakim kierunku zmierza. Nagle wszyscy zamilkli, a milczenie to zaczęło się rozchodzić jak fala od miejsca, w którym znajdował się Jonnie, aż do samych krańców tłumu. W całym tym zgiełku wartownik nadal stał na posterunku przy klatce. Przy pasie miał zawieszone klucze do drzwi... Jonnie wyciągnął je z pasa wartownika. Zapadła głęboka, pełna napięcia cisza. Terl skorzystał z okazji, by dziko zawyć. Dowódca bazy ruszył do przodu, ale powstrzymała go potężna dłoń pułkownika Iwana. Pułkownik nie chciał mieć żadnych dodatkowych osób w polu ostrzału. Pozostali Kozacy natychmiast ustawili się w półkole. Rozległ się ostry szczęk repetowanych karabinów szturmowych i cztery lufy skierowały się na Terla w klatce. Paru Szkotów pobiegło pędem na dachy starych kwater Chinkosów i za chwilę rozległ się trzask repetowanych i wymierzanych w Terla karabinów. Tłum się odsunął od barier klatki. Jonnie usłyszał dźwięk repetowania zamków. Odwrócił się i normalnym głosem, gdyż było teraz zupełnie cicho, z wyjątkiem wrzeszczącego Terla, powiedział: - Kula może odbić się rykoszetem od tych prętów i polecieć w tłum, więc proszę odłożyć karabiny! Poluzował miotacz w kaburze i potem sprawdził, czy był ustawiony na "Oszołomienie" i "Bez płomienia". Był całkowicie przekonany, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Terl miał obrożę i był przykuty łańcuchem. I choć nie byłoby rozsądne znaleźć się w zasięgu jego łap, to jednak sądząc po jego nastroju będzie próbował tylko błaznować. Zamek drzwi otworzył się znacznie łatwiej niż poprzednio. Ktoś musiał go naoliwić. Jonnie otworzył drzwi. Tłum aż sapnął z wrażenia. Ale uwaga Jonnie'ego nie była teraz zwrócona na tłum. Terl zaryczał.- Przestań błaznować, Terl! - powiedział Jonnie. Terl natychmiast usłuchał i kucnął przy tylnej ścianie klatki, w jego bursztynowych oczach pojawiły się złośliwe błyski rozbawienia. - A więc, cześć, zwierzaku. Gdzieś spośród tłumu odezwał się głos pastora: - On nie jest zwierzakiem! - Widzę - powiedział Terl - że ktoś cię solidnie poszarpał szponami. Och, trudno, zdarza się, gdy ktoś jest głupi. Jak to się stało, szczurzy móżdżku? - Bądź grzeczny, Terl! Jak ci się zdaje, co robisz w tej klatce? - Och, ten akcent Chinko! -wykrzyknął Terl. - Mimo że tyle się nad tobą napracowałem, nie udało mi się zrobić z ciebie wykształconej istoty. Bardzo dobrze, jeśli chcesz tej grzeczności... Jak to się mówiło w języku Chinko: "Wybacz mi nieświadome narzucanie mej mowy twym lordowskim uszom..." Miał zamiar kontynuować snucie tasiemcowych poniżeń starych Chinkosów. Potem roześmiał się zjadliwie. - Odpowiedz na pytanie, Terl! - No wiesz? Przecież jestem... - odparł, używając słowa w psychlo, którego nigdy przedtem nie słyszał. Jonnie wszedł do klatki, żeby się przekonać, czy Terl nie zmajstrował czegoś, co mogło ujść uwagi innych. Kuśtykał więc dokoła klatki, trzymając się z dala od Terla i mając go cały czas na oku. Obejrzał wewnętrzne ściany pod prętami i zajrzał do basenu. Terl miał niewielki stos swych rzeczy zawiniętych w brezent. Jonnie kiwnął, by Terl się cofnął, i podszedł do luźnego pakunku. Szybkim ruchem otworzył go. Były tam części garderoby, nie więcej niż na jeden ubiór. Terl miał na sobie teraz inny ubiór, a pod spodem był całkiem nagi. W klatce był też pogięty rondel na kerbango z dziurką w środku i słownik języka psychlo! Do czego, u licha, wykształcony Terl potrzebował słownika?! Jonnie cofnął się poza zasięg łańcucha. Co to było za słowo, którego Terl właśnie użył? Aha, oto ono: "Skrucha - uczucie żalu lub wyrzut za coś, co się zrobiło lub czego się nie zrobiło; termin zaadaptowany z języka Hocknerów i obecnie używany przez pewne obce rasy". - Skrucha? - rzekł Jonnie. - U ciebie? - Teraz jemu z kolei zachciało się śmiać. - Czyż nie wsadziłem cię do klatki? Nie możesz zrozumieć, że mogłem z tego powodu mieć poczucie winy? Jonnie odnalazł to słowo: "Wina -bolesne uczucie wyrzutów sumienia, wynikające z przekonania, że zrobiło się coś złego lub niemoralnego; zaadaptowane z języka Chinko i użyteczne dla urzędników politycznych do poniżania osobników z podległych ras; według profesora Halza przejawia się ona faktycznie jako stan emocjonalny u niektórych obcych ras". Zamknął z trzaskiem słownik. - Ty również powinieneś trochę czuć się winny, zwierzaku. Pomimo wszystko byłem dla ciebie jak ojciec, a ty dzień i noc kombinowałeś tylko, jak zniszczyć moją przyszłość. Podejrzewam, że poprostu wykorzystywałeś mnie, żeby potem oszukać... - Jak na przykład eksplodujący pojazd transportowy - wszedł mu w słowo Jonnie. - Co za eksplodujący pojazd? - Platforma dostawcza - cierpliwie wyjaśnił Jonnie. - Och, myślałem, że chodzi ci o ten spychacz, do którego byłeś przywiązany i który

eksplodował wtedy na płaskowzgórzu. Wy, zwierzaki, zawsze mieliście trudności w opanowaniu obsługi maszyn! - powiedział Terl i westchnął. - A więc oto jestem... narażony na rewanż z twej strony. Jonnie nie zadał sobie nawet trudu, by sprawdzić w słowniku znaczenie słowa. Wiedział, że będzie to jeszcze jedno ze słów, którego żaden Psychlos nigdy nie używał. - Ani nie kazałem zamykać cię w klatce, ani zakładać tej obroży. Sam tego chciałeś. Właściwie, powinienem kazać cię przenieść z powrotem na poziom mieszkalny bazy. Brykanie tutaj na wpół nago... - Myślę, że tego nie zrobisz - rzekł Terl złośliwie. - Po co przybyłeś tu dzisiaj? Lepiej byłoby nie mówić Terlowi zbyt dużo, ale nie było innego sposobu, żeby wydobyć od niego jakieś informacje. - Przybyłem tu, żeby wyjaśnić z braćmi Chamco przyczyny opóźnienia naprawy urządzeń transfrachtu. - Tak też myślałem - powiedział Terl obojętnie. Westchnął głęboko i podniósł się. Tłum na zewnątrz klatki cofnął się przestraszony. Potwór był co najmniej cztery stopy wyższy od Jonnie'ego. Pazury, widoczne przez wizjer maski kły... - Zwierzaku - rzekł Terl - pomimo że w przeszłości dzieliły nas różnice zdań, myślę, że niedługo już przyjdziesz prosić mnie o pomoc. A ponieważ jestem... i... -dwa dalsze słowa, których Jonnie nie rozumiał i nie miał zamiaru szukać w słowniku - więc będę prawdopodobnie na tyle głupi, że ci pomogę. Po prostu zapamiętaj to sobie, zwierzaku! Gdy sytuacja stanie się zbyt trudna dla ciebie, przyjdź do Terla! Czyż mimo wszystko nie byliśmy braćmi szybowymi? Jonnie roześmiał się krótko. Tego było już po prostu za dużo. Rzucił słownik na brezent, odwrócił się i opierając się ciężko na lasce, wyszedł z klatki. Z chwilą gdy zamknął i zaryglował drzwi, Terl wydał z siebie straszliwy ryk i zaczął biegać po klatce, waląc się łapami po piersi. Jonnie rzucił klucze wartownikowi, a potem podszedł do słupa i z powrotem włączył elektryczność. Wciąż śmiał się do siebie, gdy kuśtykał w kierunku Wiatrołoma. Z tłumu słychać było głosy ulgi. Nagle z tłumu wyszedł z koniem Brown Kulas Staffor. Jonnie poznał go i zamierzał właśnie pozdrowić, kiedy nagle się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział na czyjejkolwiek twarzy wyrazu takiej otwartej, wrogiej nienawiści. - Widzę, że teraz są dwie kaleki! - powiedział Brown Kulas Staffor. Po tych słowach odwrócił się tyłem do Jonnie'ego i odszedł powłócząc szpotawą stopą.

5 Było tam wielu ludzi, którzy mieli potem opowiadać swoim prawnukom, że byli naocznymi świadkami, jak Jonnie wszedł do klatki z potworem, i którzy dzięki temu mieli uzyskać duże znaczenie i rozgłos. Siedząc z powrotem na Wiatrołomie, Jonnie jechał stępa w kierunku wolno stojącej małej kopuły, w której zainstalowano braci Chamco. - Nie był to twój najlepszy wyczyn -powiedział Robert Lis, jadąc tuż przy boku Jonnie'ego. - Nie strasz ludzi w ten sposób! - Sam był aż sztywny z przestrachu. - Nie przybyłem tu po to, by się spotykać z ludźmi - odparł Jonnie. - Chciałem zobaczyć się z braćmi Chamco i właśnie tam zmierzam. - Musisz jednak myśleć o tym, jak się zachowujesz publicznie - rzekł Robert Lis łagodnie. - To ich przestraszyło. Był to pierwszy dzień Jonnie'ego po wyjściu ze szpitala i Robert chciał, by miał o nim tylko dobre wspomnienia, ale ta wizyta u Terla mogła przyprawić o palpitację serca.- Jesteś teraz symbolem - dodał Robert. Jonnie odwrócił się do niego. Bardzo lubił Sir Roberta. Ale nie mógł wyobrazić siebie jako jakiegokolwiek symbolu. - Jestem po prostu Jonnie Goodboy Tyler - zaśmiał się pogodnie. - To znaczy MacTyler! Sir Robert poczuł, jak opuszczają go wszelkie troski. Cieszyło go, że Jonnie jest taki szczęśliwy. Tłum zachowywał się teraz znacznie ciszej. Pułkownik Iwan otrząsnął się już ze strachu o Jonnie'ego i ustawił swych Kozaków w ochronną formację. Bittie MacLeod też pozbył się już uczucia strachu i prowadził Wiatrołoma w kierunku, który - jak się zdawało - koń sam wyznaczał. Odpowiedzialny za bazę Argyll wychylił potajemnie kieliszek whisky ze schowanej w kieszeni butelki i przekazał ją swemu zastępcy. Jonnie ogarnął wzrokiem znajdującą się przed nimi samotnie stojącą kopułę. Patrzcie no, świetnie sobie poradzili z tym pomieszczeniem dla braci Chamco! Przezroczystą kopułę przywieźli z nieczynnej kopalni. Ustawiono ją na betonowym kręgu. Śluza atmosferyczna była jedną z lepszych - przezroczyste drzwi obrotowe, które nie wypuszczały gazu na zewnątrz i nie wpuszczały do środka powietrza. Był tam też oddzielny zbiornik z gazem do oddychania i oddzielna pompa. Przezroczysta kopuła miała żaluzje przeciwsłoneczne, które - pomimo grzejącego słońca - były teraz otwarte. Wydawało się, że Psychlosi niewiele zważali na zimno lub ciepło. To tutaj bracia Chamco opracowywali plany i propozycje w zamian za obiecaną zapłatę - dzięki odkryciu przez Kera kredytów, można im będzie teraz płacić gotówką. Jonnie znał ich jeszcze ze swej nauki w kopalni. Obaj byli wysokiej klasy inżynierami konstrukcji i planowania, absolwentami wszystkich uznanych szkół Towarzystwa na Psychlo. Z raportów wynikało, że byli bardzo chętni do współpracy i nawet dość uprzejmi - na tyle, na ile Psychlos w ogóle potrafił być uprzejmy. Ich pojęcie uprzejmości miało tylko jeden kierunek: w odniesieniu do nich. Widać ich było wewnątrz pracujących dwóch wielkich obitych materiałem biurkach, przy których stały deski kreślarskie. Było tam urządzenie rozmównicze zwykłego typu, tak że można było porozumiewać się z nimi z zewnątrz bez potrzeby wchodzenia przez śluzę. Ale Jonnie nie mógł nawet wyobrazić sobie próby omawiania spraw technicznych przez jedno z takich urządzeń. Pułkownik Iwan chyba odgadnął jego myśli. Wysunął się do przodu i zapytał kulawą jeszcze angielszczyzną: - Ty wchodzić w środek? Potem zaś rozejrzał się gorączkowo za znającym rosyjski Koordynatorem. Koordynator przetłumaczył: - Mówi, że w tej kopule jest kuloodporne szkło. Nie może zapewnić ci ochrony z karabinów szturmowych. Robert Lis zainterweniował nieco w desperacki sposób. - Czy nie jesteś już zbyt długo na powietrzu, jak na pierwszy raz? - zapytał.- Po to przecież tu się wybrałem - odparł Jonnie, zsuwając się z Wiatrołoma. Pełen wątpliwości pułkownik Iwan podawał mu laskę w kształcie maczugi i jednocześnie mówił coś do tłumacza. - Pułkownik mówi, żebyś nie zatrzymywał się w śluzie - przetłumaczył Koordynator. - Po wejściu do środka natychmiast przesuń się w prawą stronę. Jeśli tego nie zrobisz, to jego ludzie nie będą mogli dostać się do wnętrza w razie potrzeby. Kuśtykając w kierunku śluzy atmosferycznej, Jonnie słyszał głosy z tłumu: - Tutaj też zamierza wejść do środka! Czyż nie zdaje sobie sprawy, że ci Psychlosi... Och, popatrz na te straszne bestie tam wewnątrz... Jonnie nie lubił być niczym krępowany. Ciężko być symbolem. Stwarzało to masę nowych problemów! Było to dla niego coś zupełnie nowego, że nie mógł się już swobodnie i według własnego uznania poruszać i że inni będą mieli w tych sprawach coś do powiedzenia. Domyślił się, że bracia Chamco mieli zwyczaj trzymania zamkniętych żaluzji przeciwsłonecznych, ponieważ - mimo iż teraz były otwarte - paliły się wszystkie światła. Nałożył na twarz podaną przez pilota maskę powietrzną. Przekuśtykał przez śluzę atmosferyczną z pewną trudnością. Śluzy były budowane dla Psychlosów, więc zawsze poruszał się w nich niezgrabnie. Były dla niego zbyt ciężkie i stawiały zbyt duży opór przy pchaniu. Bracia Chamco przerwali zajęcia i siedzieli w milczeniu, patrząc na niego. W żadnym wypadku nie wyglądali na wrogo nastawionych, ale też nie pozdrowili go. - Przyszedłem, żeby zorientować się, jak wygląda postęp w odbudowie urządzeń transfrachtu - rzekł Jonnie, stosując miłą intonację psychlo - tak miłą, jak zawsze mili byli Psychlosi. Nic na to nie odpowiedzieli. Mniejszy z braci Chamco był jakoś dziwnie przyczajony czy może ostrożny w ruchach? - Jeśli potrzebujecie jeszcze jakichś dodatkowych materiałów - dodał Jonnie - to sam z przyjemnością dopilnuję, by je wam dostarczono. - Całe urządzenie zostało do cna wypalone. Konsola. Wszystko. Zniszczone! - powiedział większy z braci Chamco. - Trudno, tak się stało - rzekł Jonnie, opierając się na lasce tuż przy śluzie. - Ale jestem pewien, że niektóre elementy są po prostu wspólne dla wszystkich urządzeń. A mamy przecież miniaturowe urządzenia tego typu w samolotach transportowych, które niezbyt się chyba różnią wielkością. - To bardzo trudne - orzekł mniejszy z braci Chamco. Czy to w jego oczach było coś dziwnego, czy też po prostu był to normalny wzrok normalnego Psychlosa? - Powinniśmy odbudować je - rzekł Jonnie. - Dopóki tego nie zrobimy, nie będziemy wiedzieli, co się stało z Psychlo. - Potrzeba na to wiele czasu - powiedział większy Chamco. Czy miał on w oczach jakiś dziwny błysk? Ale przecież w bursztynowych oczach Psychlosów zawsze świeciły się żółte ogniki. - Próbowałem połapać się w tym - rzekł Jonnie i spojrzał na biurko, gdzie leżało kilka podręczników, a wśród nich taki sam; jaki rzucił na podłogę tego ranka. - Gdybyście mogli mi wyjaśnić... Mniejszy Chamco skoczył! Większy Chamco odskoczył od swego biurka i zaatakował. Obaj ryczeli. Jonnie odskoczył do tyłu, potykając się. Laska w kształcie maczugi uniosła się w powietrze. Rzucił nią w bliżej znajdującego się Chamco, ale był to słaby rzut. Nigdy nie był mańkutem. Zobaczył śmigającą w powietrzu olbrzymią łapę, która zmierzała w jego kierunku. Ukląkł i lewą ręką zaczął wyciągać miotacz. Pazury zahaczyły o jego policzek. Jonnie strzelił. Odrzut pchnął go w stronę drzwi, więc starał się wcisnąć w śluzę atmosferyczną. Była jednak zablokowana lub zamarznięta. Upadł na podłogę. Widząc but zamierzający pogruchotać mu żebra, Jonnie strzelił. But zmiotło na bok. Para owłosionych łap zbliżała się do jego gardła! Towarzyszył temu oszalały ryk. Jonnie strzelił w łapy, a potem w olbrzymią pierś. Pakował w nią ładunek po ładunku. Zdołał się jakoś podnieść na kolana. Dwa gigantyczne ciała z hukiem padły na podłogę. Jonnie jeszcze raz strzelił do każdego. Obaj bracia leżeli płasko na podłodze. Mniejszy z braci Chamco był całkowicie ogłuszony. Ale znajdujący się za nim większy Chamco nagle błyskawicznie sięgnął do szuflady biurka, otworzył ją i coś z niej wyjął. Jonnie nie mógł dojrzeć, co to jest, ponieważ widok zasłaniał mu blat biurka. Odsunął się więc na bok, by mieć lepsze pole widzenia. Większy z braci Chamco trzymał w łapie mały miotacz. Ale nie próbował nawet celować w Jonnie'ego. Celował we własną głowę. Próbował popełnić samobójstwo! Jonnie z zimną krwią wycelował i wytrącił miotacz z łapy większego Chamco. Miotacz nie eksplodował. Część ładunku energetycznego rąbnęła jednak w Psychlosa, który klapnął z powrotem na podłogę zupełnie ogłuszony. Przeklęty brak władzy w prawym ramieniu i prawej dłoni! Nie od razu udało mu się odzyskać laskę. Podrygując niezdarnie, dotarł do ściany kopuły i oparł się o nią. W pomieszczeniu było aż gęsto od dymu kłębiącego się wokół otworów odprowadzających zużyty gaz do oddychania. Jonnie był na wpół ogłuszony przez te wszystkie ryki i wrzaski oraz przez wybuchy miotacza. Buch! Co to się teraz działo? Przecież obaj leżeli bez ruchu. Skąd więc ten atak? Drzwi śluzy atmosferycznej się obróciły i wpadł przez nie pułkownik Iwan wraz z wartownikiem. - Nie strzelajcie! - ostrzegł Jonnie. - Tutaj jest gaz do oddychania, więc promieniowanie rozerwałoby nas na strzępy. Przynieście jakieś kajdanki! - Nie mogliśmy znaleźć masek powietrznych! - jęknął histerycznie wartownik i zaraz potem wyleciał na zewnątrz w poszukiwaniu kajdanków. Pułkownik Iwan dociągnął rzemienie dopasowując maskę do twarzy, aby mieć lepszy widok przez wizjer na rozciągniętych na podłodze obu Psychlosów. Wyglądali na nieprzytomnych, ale Jonnie wciąż miał ich na muszce miotacza. Gestem ręki Jonnie wskazał na maski do oddychania Psychlosów, które wisiały na wieszaku. Pułkownik Iwan chwycił je i nałożył na twarze nieprzytomnych braci Chamco. Następnym gestem Jonnie wskazał regulator recyrkulatora gazu do oddychania. Pułkownik Iwan podszedł do niego, wyłączył cyrkulację gazu, a potem z olbrzymią siłą zsunął do tyłu przegrody śluzy, wpuszczając do środka powietrze. Wartownicy mogli w końcu wejść do wnętrza, grzechocząc i podzwaniając kajdankami, które zaczęli nakładać braciom Chamco. Jonnie wykuśtykał na zewnątrz. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że tłum był tam przez cały czas i wszystko widział przez szkło kopuły. Niektórzy pokazywali na jego twarz i dopiero wtedy poczuł, że krwawi. Pokuśtykał do Wiatrołoma i dosiadł go. Z tłumu, który wartownicy starali się uporządkować, dobiegły głosy: - Dlaczego on zaatakował Psychlosów? To oni go zaatakowali...! Uwaga, jedzie platforma i podnośnik widłowy, proszę usunąć się na bok...! Nie mam za złe Jonnie'emu, że postrzelił tych Psychlosów... Czy ktoś mógłby nam pomóc przy ciałach... Dlaczego pozwolono mu wejść do środka...? Jak to się stało, że zaatakowali go...? Słyszałem, że ci Psychlosi... Ale ja to widziałem: on był bardzo uprzejmy, a oni rzucili się na niego. Dlaczego to zrobili.. Jonnie nie miał ani chustki, ani kawałka jeleniej skóry, by zetrzeć krew kapiącą mu na myśliwską koszulę. Któryś z mechaników wręczył mu tampon ze szmat odpadowych, więc przyłożył go do policzka. - Uważano ich za uległych Psychlosów! Dlaczego więc zaatakowali go...? - dobiegały głosy z tłumu. Jonnie sam chciałby się tego dowiedzieć. Co to on takiego powiedział? Tknęła go nagła myśl. - Czy ktokolwiek nagrał to wszystko na rejestrator obrazów? Naszą rozmowę na pewno było słychać przez urządzenie rozmównicze - zawołał. Otóż było aż piętnaście rejestratorów obrazów nagrywających na dyski wszystko od momentu jego wyjścia z samolotu. Szkot z Klanu Argyllów pośpieszył do przodu i pomachał jednym z nich. - Czy może ktoś skopiować to dla mnie? - zapytał Jonnie. Muszę wiedzieć, co sprowokowało ich do tego czynu. - Och tak, Sir, natychmiast! Zanim Jonnie zdążył zsiąść z Wiatrołoma i wejść do samolotu, miał już kilka gotowych kopii. Miał zamiar dokładnie je przestudiować. - Pomachaj! - rzekł Robert Lis. Jonnie pomachał ręką. Tłum patrzył na niego. Niektóre twarze były bardzo blade, a twarze czarne - cokolwiek szarawe. - Proszę się cofnąć! - wołali strażnicy. - Proszę zrobić przejście! Już w bazie tego wieczoru, zaraz po kolacji, pułkownik Iwan wszedł do pokoju Jonnie'ego razem z Koordynatorem. - Chce, żebym ci powiedział, że narażasz się na zbyt duże niebezpieczeństwo. Tyrada na pewno byłaby znacznie dłuższa, więc Jonnie przeciął ją, mówiąc: - Powiedz mu, że może po prostu mam serce Kozaka! Rosjanin roześmiał się i potem często powtarzał słowa Jonnie'ego. Był to naprawdę pełen wydarzeń i emocji dzień. Trzy dni później Jonnie otrzymał poufne pismo od Rady. W owym czasie nie zwrócił jednak na nie większej uwagi. Później jednak krytykował siebie za to, że w porę nie uświadomił sobie, jakie było złowieszcze. Pismo było krótkie, bardzo grzeczne i uchwalone niewielką większością głosów. Uchwalą Rady w interesie jego bezpieczeństwa, w celu uniknięcia kłopotów oraz mając na uwadze jego wartość dla państwa, zarządza się, by Johnie Goodboy Tyler nigdy więcej nie wizytował znajdującej się tu bazy górniczej, dopóki zakaz nie zostanie formalnie cofnięty przez władzę ustawodawczą. W sposób właściwy przegłosowane i uznane za prawnie obowiązujące. Oscar Khamermann Szef Plemienia z Kolumbii Brytyjskiej Sekretarz Rady Johnie przeczytał, wzruszył ramionami i rzucił pismo do kosza.

Rozdział 17 1 Brown Kulas Staffor wyszedł z bazy dosłownie chory z zazdrości. Co za straszliwe, wulgarne widowisko! Wszyscy ci tłoczący się wokół niego ludzie, nawet wiwatujący na jego cześć, dotykający jego mokasynów, absolutnie płaszczących się przed nim. Było to zbyt wiele, by normalny człowiek o zdrowych zmysłach jak Brown Kulas mógł to znieść.

Czuł, że ostatnio zaczyna tracić grunt pod nogami, więc łamał sobie głowę nad sposobami i środkami, nawet kryminalnymi, by naprawić ten skandaliczny błąd, który ludzie popełniali w stosunku do Tylera. Od czasu gdy Johnie Goodboy Tyler zjawił się w miasteczku ubiegłego roku, zadzierając nosa i przekupując ludzi prezentami - podczas gdy chodziło mu właściwie tylko o wyprowadzenie ich z domów i ziemi - i od kiedy Brown Kulas zobaczył, że Tyler nie jest martwy, ale czuje się dobrze i odnosi liczne sukcesy w wielkim świecie - zaczaił się i czekał. Gdy sobie przypomniał, jak od czasów dzieciństwa zawsze był przez Tylera nabierany, wyszydzany i wystawiany na pośmiewisko, to aż kipiał ze złości. Musiał bardzo uważać, by nie myśleć o tym za dużo, gdyż wtedy rozgorączkowany leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, przewracając się z boku na bok i zgrzytając ze złości zębami. To, że nie mógł sobie przypomnieć sytuacji, w których Tyler bezpośrednio go wyszydzał, tylko pogarszało całą sprawę. Musiały się przecież wydarzyć, bo czy inaczej Brown Kulas czułby do niego aż taką nienawiść? Było to samo przez się zrozumiałe. Kiedy Brown Kulas usłyszał, że Tyler został okaleczony i prawdopodobnie umrze, poczuł ulgę. Ale oto dzisiaj, chociaż kulejąc, zrobił z siebie przyprawiające o mdłości widowisko z tymi Psychlosami. Nie można było powiedzieć, że Brown Kulas był bez serca. Jakiś czas temu, gdy stary Jimson skarżył się na bóle reumatyczne, Brown Kulas nauczył go, jak stosować ziele traganka przeciwko takim dolegliwościom - pastor Staffor zostawił spory zapas ziela. Brown Kulas popełnił ten akt humanizmu zaraz potem, jak został zaskoczony stanowiskiem Jimsona przychylającym się do zbrodniczych propozycji Tylera, by zniszczyć miasteczko i przenieść mieszkańców do jakiejś opuszczonej osady na stokach górskich, a potem porzucić ich tam, by zamarzli lub umarli z głodu. Oczywiście Jimsonowi nie można było powierzyć władzy z powodu jego choroby. Na szczęście leżał teraz ciągle w łóżku i budził się do życia tylko wtedy, gdy rodzina przynosiła mu jedzenie. Było przyjemnie patrzeć, że starego człowieka nic nie boli i nie jest niepokojony sprawami miasteczka. Wzięcie na siebie tego obowiązku stanowiło niejakie obciążenie, ale Brown Kulas był cierpliwy i wytrzymały, a może też trochę nabożny.

Gdy przybyli Koordynatorzy ze Światowej Federacji do Spraw Zjednoczenia Rasy Ludzkiej, Brown Kulas początkowo myślał, że są to jacyś natrętni i wścibscy ludzie. Wtedy pokazali mu pewne książki. Stary pastor Staffor, zanim zaczął dzień i noc żuć ziele traganka, traktował swoje obowiązki niezwykle serio i to zarówno w odniesieniu do miasteczka, jak i do własnej rodziny. Próbował wtajemniczyć Browna Kulasa w problemy liturgii kościelnej i wydobył z ukrycia tajną księgę zwaną "Biblia", o której nikt w miasteczku nie miał nawet pojęcia. W całkowitej tajemnicy uczył Browna Kulasa sztuki czytania. Ale Brownowi Kulasowi niezbyt zależało na karierze pastora, gdyż uważał, że lepiej zostać burmistrzem. Pastor mógł tylko przekonywać, ale burmistrz... no, no! Była to prosta logika. Z jednej strony był Tyler, harcujący na swych koniach, rzucający zalotne spojrzenia dziewczętom, pociągający za sobą młodych ludzi i wpędzający ich w kłopoty, całkiem bezkarny. Z drugiej zaś strony był Brown Kulas - mądry, tolerancyjny, wyrozumiały i genialny - pominięty, a nawet wyszydzany. I czyż to nie ojciec Tyler - jeśli on rzeczywiście był ojcem Jonnie'ego Goodboy Tylera - protestował, gdy Browna Kulasa ze szpotawą stopą pozostawiono po urodzeniu przy życiu. No cóż, może to nie był właśnie stary Tyler, ale matka Browna Kulasa często mu mówiła, że niektórzy mieszkańcy protestowali, lecz ona ocaliła mu życie. Powtarzała mu to po parę razy w ciągu tygodnia i Brown Kulas zrozumiał przesłanie: Tylerowie próbowali go zamordować! Jedyną zatem rozsądną rzeczą burmistrza w tej sytuacji było podjęcie środków zabezpieczających nie tylko jego, ale również całe miasteczko. Zaniechanie tego byłoby rzeczą jak najbardziej nieodpowiedzialną. Koordynatorzy bardzo się ucieszyli, dowiedziawszy się, że Brown Kulas umie czytać, i przekazali mu teksty na temat "rządu" i jeden dotyczący "procedury parlamentarnej", nazwany: "Zasady ładu Roberta". Zaskoczyli go informacją, że jako jedyny urzędujący burmistrz jest jednocześnie szefem plemienia amerykańskiego. Najwidoczniej prawie wszyscy ludzie w Ameryce (pokazali mu na globusie, gdzie się ona znajduje) zostali wymordowani lub wymarli, więc on stał na czele głównego plemienia, które ze względu na bliskość bazy górniczej stanowiło najbardziej wpływową politycznie grupę ludzi. Przechodząc wprost do sedna, objaśniliśmy, co to jest Rada? Otóż są to szefowie plemion z całego świata, którzy spotykają się sami lub posyłają swoich zastępców na spotkania - tworząc coś w rodzaju parlamentu - tuż obok, w głównej bazie górniczej. Wspomnieli też, że powinien być tym na pewno zainteresowany ze względu na fakt, że sam wielki Jonnie stąd pochodzi. Brown Kulas nie tylko był tym zainteresowany... ale wręcz opętany! Czy żyli jeszcze jacyś ludzie w Ameryce? Otóż dwoje odkryto w Brytyjskiej Kolumbii, czterech ludzi znaleziono w Sierra Nevada - w zachodnim łańcuchu górskim - oraz paru Indian - wcale nie pochodzących z Indii, ale tak nazywanych - w daleko na południu znajdujących się górach. Były również plemiona Eskimosów i mieszkańców Alaski, ale geograficznie nie zaliczano ich do Ameryki. Brown Kulas robił postępy. Ponieważ każdy członek Rady miał jeden głos, więc załatwił przetransportowanie ludzi z Brytyjskiej Kolumbii i z Sierra Nevada do swego miasteczka, zainstalował ich tam jako osobne plemiona i teraz rozporządzał w Radzie trzema głosami. Starał się też o przesiedlenie Indian do miasteczka, co dawałoby mu cztery głosy w Radzie. Miał nadzieję, że uda mu się porobić postępy i pod innymi względami. W czasie posiedzeń Rady zdawkowo rzucał różne uwagi na temat Tylera. Całe miasteczko uważało go za dzikiego, niezrównoważonego i nieodpowiedzialnego człowieka, mimo że on starał się korygować te opinie. Wspomniał parę razy, jak to Tyler, będąc jeszcze dzieckiem, wciąż tylko ganiał za rozrywkami i odmawiał nawet przyniesienia wody swej rodzinie, co było obowiązkiem wszystkich dobrze wychowanych, troskliwych dzieci. Ujawnił plotki na temat tego, że Tyler przez cały czas wiedział o grobowcu, ale zachował tę informację dla siebie, żeby sam mógł tam pójść i obrabować szacownych zmarłych. Tyler chodził tam od czasu do czasu. Pastor miasteczka robił wszystko, co było w jego mocy, by go sprowadzić ze złej drogi, i raz nawet zabrał mu za karę pewne rzeczy ukradzione z grobowca. Tyler w końcu uciekł i pozostawił rodzinę i całe miasteczko, by przez dwie zimy głodowali. Jeśli zaś chodzi o to, że Tyler i Chrissie nie byli małżeństwem, no cóż, faktycznie to był sekret całego miasteczka - pastor odkrył pewne rzeczy, gdy byli jeszcze dziećmi, i zabronił małżeństwa. Ale Tyler nigdy nie liczył się zbytnio z władzą - jak to młodzież... Wielu starszych szefów z odległych okolic nie bardzo zdawało sobie sprawę, o co tu chodziło, bo czyż Staffor nie był tu jedynym drogim towarzyszem niedoli Tylera? Właśnie przed paroma dniami Brown Kulas pokłócił się z pewnym ciemnym prostakiem, przywódcą plemienia z Syberii, i doznał uczucia, iż nie wszyscy mu dowierzali. Był więc mocno przygnębiony. Czyż nie znał on Tylera, prawdziwego Tylera? A teraz ten dzisiejszy obrzydliwy spektakl wynoszenia się nad innymi. Co za zarozumiały podrzutek! Uch! Tylko splunąć na to! I jeszcze do tego miał czelność jechać na koniu, udając, że nie może chodzić. Jeszcze jedno szyderstwo z Browna Kulasa. Brown Kulas zauważył, że Psychlos w klatce - jak się zdawało - rozmawiał z Tylerem w zażyły sposób. Chociaż nie rozumiał, o czym mówili, ale było oczywiste, że obaj dobrze się znali. Jednakże wykrył między nimi pewną oziębłość. Gryząc źdźbło słomy, Brown Kulas postanowił głębiej wejrzeć w tę sprawę i wieczorem powrócił do bazy. Wartownikom nawet do głowy nie przyszło, aby powiedzieć cokolwiek starszemu członkowi Rady z przypiętą do ubrania kolorową wstążką oznaczającą jego plemię, więc Brown Kulas mógł kręcić się dokoła, obserwując z oddalenia olbrzymiego Psychlosa. I wtedy spostrzegł coś bardzo ciekawego. Młody szwedzki kadet pilotażu przez chwilę stanął przed prętami i mówił coś do Psychlosa. Wartownik potwierdził, że kadet rutynowo już przychodził tu po codziennych zajęciach, żeby doskonalić swój psychlo, ponieważ wszyscy piloci musieli biegle mówić w tym języku, a potwór w klatce był prawdziwym Psychlosem i w okolicy nie było innych, z którymi można by rozmawiać. Nie, nie wiedział, o czym mówili, gdyż wartownik nie znał psychlo. Nazwisko kadeta zgodnie z zapisem w dzienniku brzmi Lars Thorenson. Używając swych wpływów, Brown Kulas dowiedział się z akt Akademii, że Lars Thorenson był członkiem szwedzkiego plemienia, które dawno wyemigrowało do Szkocji, że początkowo został wytypowany na Koordynatora, ponieważ mówił po szwedzku i po angielsku i miał zdolności lingwistyczne, że jego ojciec był faszystowskim pastorem i nakłaniał chłopca, by wykorzystał Federację do propagowania faszyzmu ze względu na

fakt, że był on w Szwecji niemal religią państwową, na której czele stała kiedyś osoba wojskowa o nazwisku Hitler, i że cały świat jej potrzebował. Dowiedział się następnie, że Federacja zrezygnowała z chłopca z tego powodu, ale ze względu na brak ludzi przyjęto go później do kadetów lotnictwa, że nie dawał sobie rady z lotami manewrowymi i właśnie miał przerwę teraz po nieudanym lądowaniu, że zawieszono go w lotach i że prawdopodobnie zostanie odesłany na farmę do Szkocji, gdyż choć ma zdolności językowe, to jednak z jego głową chyba nie jest w porządku. No cóż! Starszy członek Rady mógł łatwo oddalić groźbę dymisji. Brown Kulas zaczął w bardzo określony sposób interesować się Larsem Thorensonem, a za jego pośrednictwem także potworem w klatce. Wszystkie sprawy wyglądały teraz zdecydowanie lepiej. Zbrodnie musiały być naprawione, jeśli nawet zbrodniarz był starym towarzyszem niedoli! 2 Terl był bardzo zadowolony z mijającego dnia. Wszystko przebiegało tak właśnie, jak przewidywał. Wcześniej czy później ktoś zechciał wziąć się za doprowadzenie do użytku urządzeń teleportacyjnych na tej planecie i z jakąż to radością dowiedział się, że sam zwierzak był tym zainteresowany. Terl był świetnie wyszkolonym szefem bezpieczeństwa - najlepszym ze wszystkich, jak to sam przyznawał - i wiedział wszystko na temat teleportacji. Wszystko! Gdy zwierzak udał się do kopuły braci Chamco, Terl nawet z pewną przyjemnością oczekiwał odgłosu strzałów. I doczekał się! Jednakże po tym spotkaniu miał mieszane uczucia. Był bardzo zadowolony, że doszło do walki i że bracia Chamco zareagowali dokładnie tak, jak to przewidywał, lecz jednocześnie ogarnęło go rozczarowanie, że zwierzak wyszedł z tego tylko lekko zadrapany. Miał ambiwalentne odczucia: był rad, że zwierzakowi udało się zastrzelić braci Chamco, i jednocześnie był nieszczęśliwy, widząc, że zwierzak wyszedł z tego cało. Trudno! Nie można mieć wszystkiego naraz. Przez dwa dni czekał na wiadomość, że bracia Chamco popełnili samobójstwo. Otrzymał ją w końcu przez tego głupiego kadeta, który każdego wieczora go odwiedzał. Gdy się chciało nabierać biegłości w języku, trzeba było mieć jakiś temat do rozmowy i w taki sposób do Terla docierało mnóstwo wiadomości. - Czy znałeś tych Psychlosów, którzy pracowali w kopule? - zapytał Lars przez barierę i pręty klatki. - Otóż umieszczono ich w celi w podziemnym rejonie mieszkalnym i tego popołudnia, pomimo wielu środków zapobiegawczych, obydwaj powiesili się na własnych łańcuchach. Porwali łańcuchy, porobili z nich pętle i powiesili się na poprzecznej belce. Być może mogliby uciec, ale zamiast tego po prostu się powiesili.- Nie! - wykrzyknął Terl udając, że wcale się tego nie spodziewał. - Biedni faceci! Musieli zostać ciężko ranni przez tego zwierzaka. Widziałem to stąd. Po prostu stał sobie i strzelał do nich. Jeśli Psychlos zostaje ciężko ranny i wie, że nie ma szansy na wyleczenie się, to najprawdopodobniej popełni samobójstwo. Terl powstrzymywał się, plotąc te głupstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Wartownika i dyżurnego sierżanta postawią przed sąd wojenny i obedrą ich ze skóry - kontynuował Lars. - Prawdopodobnie odeślą ich do Szkocji. Oni są Argyllami. To znaczy wywodzą się z Klanu Argyllów. Terl szczęknął kłami ze współczuciem na tak rażącą niesprawiedliwość i poparł to słowami. Lars chętnie zgodziłby się z poglądem, że władza jest niesprawiedliwa, ale nie wolno mu było posuwać się za daleko. - Jest tu ktoś, z kim chciałbym cię zapoznać. To bardzo ważna osobistość, starszy członek Rady. Nie będę wymieniał jego nazwiska. Stoi tam w cieniu pod słupem. Czy widzisz go? Terl zauważył go już w chwili, gdy tamten chował się za słup, ale udał zdziwienie.- Gdzie? Och! Co to znaczy "starszy członek Rady?" Lars w języku psychlo wyjaśnił Terlowi cały funkcjonujący obecnie system polityczny. Terl powiedział, że, owszem, może porozmawiać z tym bardzo ważnym oficjelem za pośrednictwem swego przyjaciela kadeta, dla którego będzie to świetna możliwość doskonalenia języka psychlo. I tak w świetle dwóch lamp górniczych (Brown Kulas oświadczył, że jarzące się światła przed klatką rażą go w oczy i że niedawno miał gorączkę) odbyła się długa rozmowa z Larsem w roli tłumacza. Terl dostarczył politykowi mnóstwo "prawdziwych" informacji na temat Psychlosów. Psychlosi byli w rzeczywistości pokojową rasą, trudniącą się handlem, a tutaj tylko kopalnictwem. Przed tysiącem z górą lat zdarzył się na Ziemi jakiś kataklizm, co umożliwiło Towarzystwu z Psychlo przybycie na tę planetę. Nie, nie wiedział, co spowodowało kataklizm, prawdopodobnie miał on przyczyny naturalne. Towarzystwo usiłowało ratować wszystkich ocalałych ludzi, ale mieszkańcy źle zrozumieli ich intencje i ukrywali się przed misjami pokojowymi i zespołami ratowniczymi, a ponieważ Towarzystwo było organizmem handlowym, a nie politycznym, i było zbyt biedne, by ponosić wydatki na akcje ratownicze, gdyż zyski mocno spadały, więc zaniechano ich całkowicie. Owszem, no cóż, mógłby zgodzić się z tym, że to ten zwierzak (Tyler?) sprowokował kryzys. Nierozważny? Owszem, tak, dochodzi do wniosku, że dość nierozważny. Dziki? Także. Zawsze o tym wiedział. Usiłował się z nim zaprzyjaźnić i oto teraz on, Terl, znajdował się w klatce i to bez żadnego sądu! Ten zwierzak (jakie jest właściwie jego nazwisko? Tyler? Nie wiedział nawet, że miał on jakieś nazwisko) był bardzo skryty, a właściwie to miał zły charakter. No cóż, zobacz tylko, co zrobił najlepszym przyjaciołom Terla zaledwie przed paroma dniami. Zostali oni tak ciężko ranni, że popełnili samobójstwo. Och, oczywiście, Psychlosi miłują pokój. Są uczciwi, mili i dobrzy dla przyjaciół. Godni zaufania. Jego życiowym kredo jest: nigdy nie zawieść niczyjego zaufania. Co? Ach tak, to bardzo źle, że ten zwierzak Tyler nie miał zasad i moralności Psychlosów. Tak, zgadza się z poglądem, że ktoś powinien nauczyć go w młodości, jak być uczciwym i prawym człowiekiem. Och, nie, Psychlosi nigdy nie pomyśleliby nawet o kontrataku. Nie byli narodem wojowniczym, a Intergalaktyka była towarzystwem górniczym zainteresowanym tylko walką o byt i pozostającą na pokojowej stopie z całym wszechświatem. Psychlosi byli rasą źle ocenianą. Gdy odeszli od klatki, Lars był bardzo zadowolony, że miał okazję podszkolić się w psychlo, a cień pod słupem miał wyraźną ochotę na dalszą konwersację. Terl uściskał się z siłą, która o mało nie połamała mu żeber. Nabrał już pewności, że uda mu się uciec z Ziemi. Jego plany zaczynały być

realne! Co za szczęśliwa zmiana sytuacji. Dałby sobie radę i bez tego, ale o ile wszystko teraz stało się łatwiejsze. Miał zamiar nie tylko wrócić do domu, do swego złota, ale również zetrzeć tę planetę z mapy wszechświata. I zamierzał też wziąć ze sobą jeńca. Mieli na Psychlo komory powietrzne. Mogli przesłuchiwać jeńców prawie z każdego systemu przez wiele tygodni a były to bardzo bolesne tygodnie. Tak, weźmie ze sobą jeńca. Ale nie tego głupiego gołowąsa, kadeta, ani nie tego nieuczciwego, dbającego tylko o własne interesy polityka, który miał chyba najniższy stopień inteligencji, ponieważ nie potrafił odróżnić cennej informacji od bzdury, ani nie tego zwierzaka Tylera, ponieważ mógłby być niebezpieczny... no cóż, może i Tylera, gdyby nie udało mu się z nikim innym. Ale lepiej, żeby to był ktoś inny, ktoś, kto znałby wszystkie ich plany i zamierzenia militarne... kto? Terl ściskał brzuch, by powstrzymać się od śmiechu z uciechy. Nie chciał, by wartownik zanotował w książce raportów o jego dziwnym zachowaniu. Być może wartownik pomyśli, że Terl ma bóle żołądka. Och, tego było już za wiele! Jego profesorowie mieli absolutną rację. Był najzdolniejszym oficerem, jakiego kiedykolwiek uczyli! Wybuchnął w końcu długo powstrzymywanym śmiechem, ale właśnie wtedy wartownicy się zmienili i nowy wartownik pomyślał, że Terl po prostu był bardziej niż zwykle pomylony. W książce raportów nie znalazło się nic poza zapisem, że przyszedł kadet z rutynową wizytą, by ćwiczyć się w psychlo. Nowy wartownik chodził dookoła. Miał dziwne przeczucie, że wydarzy się coś złego. Po plecach przeszedł mu dreszcz. Czyżby to ta letnia noc tak się oziębiła? Czy też po prostu ten obłąkańczy śmiech z klatki?

3 - A my - rzekł Jonnie - wybierzemy się do Afryki. Doktor MacKendrick spojrzał na niego nieco zaskoczony, unosząc wzrok znad ramienia Thora, któremu zdejmował gips. Wszyscy ranni Szkoci oprócz Thora opuścili już podziemny szpital. Ramię Thora trzeba było jeszcze raz złamać i ponownie zestawić, ale teraz wszystko już było w porządku. Z chwilą odejścia Thora w szpitalu zostanie tylko Jonnie. Doktor Allen wrócił do Szkocji i kontynuował swoją praktykę lekarską, a i doktor MacKendrick poważnie o tym samym myślał. Skończywszy kruszenie skorupy gipsowej, doktor MacKendrick zapytał: - My? - Tak - potwierdził Jonnie. - Jesteś przecież nie tylko chirurgiem kostnym, ale również neurochirurgiem, jeśli tak się to nazywa. Doktor MacKendrick popatrzył na rosłego młodego mężczyznę opierającego się na lasce. Lubił tego młodego człowieka. Bardzo go lubił. W szpitalu w Aberdeen zastępował doktora kompetentny młody chirurg i chyba może nadal to robić. Pomyślał, że właściwie należą mu się krótkie wakacje, zanim znów weźmie w ręce narzędzia chirurgiczne w jaskini w Aberdeen. Ale Afryka? Thor bez trudu zginał ramię i był bardzo zadowolony. MacKendrick przepisał mu zestaw codziennych ćwiczeń. Jonnie kiwnął ręką na doktora i pokuśtykał do jednej z sal szpitalnych, którą zamienił na biuro, a MacKendrick podążył za nim. Stary stół operacyjny pokryty był papierami, fotografiami i książkami.- Potrzebuję paru martwych Psychlosów i potrzebuję paru żywych Psychlosów - powiedział Jonnie. Stojący w drzwiach Thor się zaśmiał. - Nie myślę, żebyś miał jakikolwiek kłopot z martwymi Psychlosami. Gdzieś tu w okolicy bazy jest ich prawie tysiąc. - Niestety - odrzekł Jonnie - wrzucono ich do szybu górniczego o ponad milowej głębokości, który jest tak popękany, że byłoby zbyt ryzykowne opuszczenie się w dół. Cały zeszły tydzień spędziłem na szukaniu martwych Psychlosów. - Są przecież ciała braci Chamco - zauważył doktor MacKendrick.- I znów, niestety - odparł Jonnie - z jakichś tam powodów Rada poleciła spalić ich ciała. - A jaki masz problem? - zapytał doktor MacKendrick. - Czy nigdy cię nie zdziwiło, że Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze zawsze odsyłało do domu ciała martwych Psychlosów? Nie chcieli, żeby byli oni grzebani poza Psychlo. - Pastor pokroił tę parę, którą znaleźliśmy w samolocie wtrącił się do rozmowy Thor. - Ale nie szukał tego, czego ja szukam - odpowiedział Jonnie. Doktor MacKendrick się uśmiechnął.- Sekcja zwłok Psychlosów, Jonnie, nie ma dnia, żebyś mnie czymś nie zadziwił! Nawiązywał tu do wypadku, który zdarzył się przed tygodniem, gdy zszywał policzek Jonnie'ego: igła była nieco tępa i Jonnie odruchowo złapał go za nadgarstek prawą ręką. MacKendrick odczuwał coś w rodzaju skruchy za jego rękę i nogę. Obawiał się, że w czasie operacji mógł mu coś uszkodzić. Ale nagły ruch ramienia był dowodem, że nie było tam żadnego uszkodzenia fizycznego. Chodziło tu raczej o ponowne odzyskanie władzy w ręce i nodze. Johnie próbował ruszyć ręką jeszcze raz, ale nie był w stanie. - To musi być podobne do nauki ruszania uszami - powiedział Johnie. - Musisz tylko wiedzieć, który mięsień trzeba napiąć i w jaki sposób. MacKendrick sądził więc, że naprawdę powinien jeszcze zostać i pomóc Jonnie'emu w powrocie do zdrowia. Powiedział więc: - No cóż, sądzę, że mogę się z tobą wybrać. Ale dlaczego Afryka? Johnie uśmiechnął się i kiwnął ręką na Thora, by podszedł bliżej. - Jest tam prawdziwa, pracująca i cała jeszcze kopalnia Psychlosów! Thora aż zatkało.- Czyżbyśmy ją przegapili? - To nie jest w pełni samodzielna kopalnia. Jest to tylko filia głównego zagłębia, które było zwane "Jezioro Wiktoria". Tutaj Jonnie pokazał ją na mapie - na zachód od zagłębia, głęboko w dżungli była - i nadal jest - kopalnia wolframu. Psychlosi mają fioła na punkcie wolframu - zakreślił rejon na mapie. - To wszystko to dżungla. Na zdjęciach widać wysokie drzewa, których korony tworzą absolutnie szczelny parasol. Mają one chyba tysiąc lat. Nawet bezpilotowy samolot zwiadowczy nie może wejrzeć w ten obszerny rejon bagien i trzęsawisk. Wybieraliśmy nasze cele z map opracowanych na podstawie danych dostarczonych przez bezpilotowy samolot zwiadowczy. I owszem, przeoczyliśmy ją. Mogę się założyć, że wciąż tam siedzą Psychlosi, słuchając dziwnych rozmów na kanale łączności planetarnej ruchu lotniczego, mając zwieszone w dół owłosione łby i czekając na okazję, by się stamtąd wyzwolić. Thor uśmiechnął się. - Ostatni nieugięci, Johnie. No to spuścimy się w dół i ostrzelamy ich, żeby mieć po prostu parę martwych ciał. - Nie chcę samych tylko martwych ciał. Chcę również paru żywych Psychlosów. W każdej kopalni jest od jednego do sześciu inżynierów dyplomowanych. - A co te sekcje zwłok mają nam pokazać? - zapytał MacKendrick. - Nie wiem - odparł Jonnie. - A więc zbierasz wszystkie swoje narzędzia i jedziesz ze mną? - Chyba nie mówisz mi wszystkiego? - odpowiedział pytaniem doktor MacKendrick. - No cóż, masz rację - rzekł Johnie. - Podróż nasza jest bardzo tajna. Wydamy oświadczenie, że mamy zamiar odwiedzić kilka plemion. I jeśli ty się też wybierzesz, Thor, to możesz nawet rzeczywiście kilka z nich odwiedzić, udając mnie, tak jak udawałeś na złożu. - To brzmi bardzo tajemniczo - zauważył MacKendrick. Jonnie'emu nie podobało się to, co działo się w Radzie. Uchwalała ona mnóstwo nowych praw - trudno było za tym nadążyć - i nie zapraszano go już na posiedzenia. - I ty próbujesz dociec...? - zawiesił głos MacKendrick. - Dlaczego bracia Chamco popełnili samobójstwo - dokończył Johnie. I dlaczego nie robił żadnych postępów w rozwikłaniu matematyki teleportacji. Już od tygodnia grzebał się i grzebał w jej zasadach i do niczego nie mógł dojść. Nie wiedział dokładnie, czego właściwie szukał, ale cokolwiek to było, musiało być tam właśnie. - A więc Afryka? - zapytał Johnie. - Afryka - odparł Thor. - Trudno, niech będzie Afryka - potwierdził doktor MacKendrick. 4 Wielki samolot bojowy przecinał niebo nad Atlantykiem. Był to samolot szturmowy, przeznaczony do przewożenia oddziałów piechoty kosmicznej Towarzystwa, który miał pięćdziesiąt miejsc siedzących Psychlosów oraz mnóstwo przestrzeni do składowania wielu ton uzbrojenia i wyposażenia. Siedzący w fotelu pilota Johnie z łatwością pilotował samolot lewą ręką, utrzymując go dokładnie na kursie. Był zupełnie odprężony. Mimo że samolot był taki wielki, mieli trochę kłopotów z niedopuszczeniem do przeładowania go. Cała wyprawa była przygotowywana w sekrecie. Nie mogło być żadnych przecieków. Ale jednak zwróciła uwagę przyjaciół. Zjawił się Dunneldeen z pięcioma Szkotami - właśnie tego dnia wrócili z podróży do Szkocji. Pułkownika Iwana, którego oddział liczył obecnie około osiemdziesięciu dzielnych Kozaków, z trudem przekonano, żeby połowę oddziału zostawił na miejscu do ochrony bazy. Właśnie na godzinę przed odlotem zjawił się w heliporcie Angus, który wrzucił do samolotu dobre pięćdziesiąt kilogramów różnych narzędzi i usiadł w kabinie, choć go nikt nie zapraszał. W rękach czterech Szkotów pod dowództwem Dwighta nagle pojawił się raczej odstraszający arsenał broni i materiałów wybuchowych. Doktor MacKendrick - jak się wydawało musiał wziąć ze sobą wszystko, co mogłoby się przydać w każdej nie przewidzianej sytuacji. Wszyscy uważali, że to, co biorą, jest niezbędne w wyprawie. Tuż przed startem nastąpiło małe zamieszanie. Otóż Pattie znalazła prawdziwą miłość swego życia w Bittie MacLeodzie i nikt by zapewne nie wiedział, że jej miłość też jest na pokładzie samolotu, gdyby nie to, że chciała dać mu pożegnalnego, dziecinnego całusa. Chrissie zatroskana milczała. Ale nagle pojawiła się stara kobieta z rzeczami Chrissie i poprowadziła ją za sobą, gdyż okazało się, że Robert Lis zaplanował im lot do Szkocji, ponieważ jego rodzina bardzo chciała poznać Chrissie. Spakowano też Pattie i wysłano z Chrissie. A kiedy już zamknięto drzwi samolotu, trzeba je było ponownie otwierać, gdyż zjawił się Robert Lis w pelerynie i z mieczem przy boku. Potem - gdy właśnie przekraczali wschodnie wybrzeże byłych Stanów Zjednoczonych - pojawiły się dwa samoloty bojowe. Jak się okazało, był to Glencannon z trzema innymi pilotami. - Właśnie zakończyliśmy nasze regularne przeloty. Mamy wystarczającą ilość paliwa i amunicji. Dokąd lecicie? - zabrzmiało na kanale lokalnej łączności radiowej. Mieli również na pokładzie Koordynatora, który był ekspertem w sprawach Afryki i mówił biegle po francusku. - Nie jest to najlepiej zaplanowany rajd ze wszystkich, w których kiedykolwiek uczestniczyłem - powiedział Robert Lis, wchodząc do kabiny. - I dokąd właściwie zmierzasz? Koordynator był młodym chłopcem o nazwisku Dawid Fawkes. Doszedł już do siebie z lekkiego szoku, jakim było wyciągnięcie go z łóżka jeszcze przed świtem przez jednego z Rosjan, zwinięcie w pęk rzeczy osobistych i książek w paczkę oraz błyskawiczne dostarczenie go do samolotu. Siedząc teraz razem z kopilotem obok Jonnie'ego, Koordynator paplał z zadowoleniem: - Jesteśmy właśnie w trakcie przeprowadzania naszych operacji w tej części Afryki. Nazywamy ją "Deszczowym lasem". Jeśli więc nasz przylot ma być utrzymany w sekrecie, to lepiej trzymaj się z dala od jednostek operujących. Nie mieliśmy pojęcia, że na północy jest jakaś kopalnia. - Masz szczęście, że do tej pory nosisz głowę na karku - rzekł Robert Lis, pochylając się nad oparciem fotela kopilota. - Otóż, jak wiesz - powiedział Dawid Fawkes - nie jesteśmy właściwie jednostką bojową i nie przeprowadzamy działań na wzór wojskowy. Dopiero teraz po raz pierwszy uznaliśmy, że będziemy potrzebować takiego żelastwa jak wy, rajdowcy, to nazywacie. - Czy to znaczy, że macie zamiar walczyć z Psychlosami? - zapytał Sir Robert. - Ależ nie! - zabrzmiała szybka odpowiedź. - Ze Zbójami. Wszystkie plemiona są tak szczęśliwe, widząc nas, że aż szaleją z radości, ale... - Co to jest "Zbój"? - zainteresował się Robert Lis. Okazało się, że "Zbóje" - jak sami siebie nazywali - była to silnie uzbrojona jednostka o sile tysiąca ludzi. Podczas akcji zwiadowczej w Afryce w pewnym zrujnowanym mieście wysadzono Koordynatora, by sprawdził, czy są tam jakieś żywe istoty, i omal nie został on rozszarpany na strzępy przez granat. - Granat? - zdziwił się Robert Lis. - Psychlosi nie używają granatów. Tak, wiedzieli o tym. Ale to był granat prochowy. Dymiący proch, jaskrawopomarańczowy błysk. I kiedy Koordynator już szykował się do walki z użyciem maczugi, drąc się jednocześnie przez radio o pomoc, ze zrujnowanej sutereny wyczołgał się starzec i zaczął go przepraszać w języku francuskim. Starzec cały był w łachmanach i słaniał się na nogach. Został porzucony na niechybną śmierć przez swój oddział, ponieważ był już zbyt stary, by dotrzymywać kroku. Jak się okazało, nazywał siebie Zbójem. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że Koordynator był Psychlosem. Potem jednak stwierdził, że był człowiekiem i pomyślał, że Koordynator wchodził w skład oddziału ratowniczego przysłanego przez bank. - Przez co?! - jednocześnie zawołali Thor i Sir Robert. A więc wydaje się, że mieli coś w rodzaju legendy, że pewnego dnia zostaną przez kogoś zluzowani i wierzyli w to przez tysiąc lat. Nie do wiary, że zdołali podtrzymać owo podanie tak długo... Kim są teraz? Skąd się wzięli? No cóż, wydaje się, że w czasie katastrofy - oczywiście, są to dane nie potwierdzone, powtarzam je za owym porzuconym starcem - jeden z wielkich banków międzynarodowych chciał dokonać przewrotu w pewnym państwie afrykańskim, które otrzymało wolność od ludzi zwanych kolonistami, a potem pożyczyło mnóstwo pieniędzy z tego banku i nie oddało ich lub coś w tym rodzaju. Tak więc ten międzynarodowy bank najął mnóstwo tak zwanych najemników, żołnierzy do wynajęcia, i stworzył z nich jednostkę o sile tysiąca ludzi. Grupa ta miała użyć gazu paraliżującego system nerwowy, by zlikwidować rząd państwa, więc wszyscy ci najemnicy byli wyposażeni w maski gazowe podobne do naszych masek powietrznych, tylko że miały zewnętrzne filtry do oczyszczania powietrza. W starożytnych czasach nazywano ich również "kondotierami". Już już szykowali się do ataku na rząd tego nowego kraju i zaczaili się w starych kopalniach soli - gdy Psychlosi uderzyli na planetę. Otóż mieli owe maski gazowe...- Sól - wtrącił Jonnie - neutralizuje gaz Psychlosów. - Tak więc - kontynuował Dawid Fawkes - znaleźli się w Afryce w pełnym uzbrojeniu i gotowi do akcji, a tu cel został im zdmuchnięty sprzed nosa. Grupa składała się z: Belgów, Francuzów, Senegalczyków, Anglików, Amerykanów i różnych innych narodowości. Każdy, kogo tylko bank mógł nająć. Ale stanowili pełnosprawną jednostkę wojskową. Nie mieli jednak żadnej nazwy, więc później zaczęli siebie nazywać Zbójami. Mieszkańcy tego państwa w większości wyginęli od gazu, więc jednostka zaczęła posuwać się na południe. Wysokie drzewa i dżungla uchroniły ich przed obserwacją przez bezpilotowe samoloty zwiadowcze. Porywali kobiety z nie zniszczonych misji i wiosek, białe i czarne, i kontynuowali swój marsz. Po paru setkach lat zaczęli pracować dla Psychlosów. Słyszycie to po raz pierwszy, co? Zbóje najwidoczniej trudnili się łapaniem ludzi dla Psychlosów, którzy ich zabijali lub torturowali. Złapanych ludzi zostawiali związanych w pobliżu zabudowań kopalni, a Psychlosi wychodzili i zabierali ich, by... - Torturować - wszedł mu w słowo Jonnie. - Bardzo to lubią.- ... Psychlosi zaś zostawiali w zamian różne drobiazgi. Kładli je na pniu drzewa. Było to coś w rodzaju handlu wymiennego. No cóż, to było przed wiekami i wreszcie zaczęło brakować ludzi do łapania. Ale Psychlosom nie udało się wytępić Zbójów; bagnisty teren, wysokie drzewa były dla nich świetną kryjówką. - Wydaje się, że Koordynatorzy to zwariowani ludzie. Kto to słyszał, żeby wałęsać się bez broni po tak niebezpiecznej okolicy - rzekł Robert Lis. - Jesteśmy biegli w dyplomacji - odparł Fawkes - więc przed paroma dniami otrzymaliśmy od Rady polecenie, abyśmy spróbowali nawiązać kontakt ze Zbójami i dostarczyli ich do bazy, więc po prostu wykonujemy swoje obowiązki. Prawdę powiedziawszy, ci Zbóje są nieco dziwni. Utrzymują stale swą liczebność na poziomie tysiąca osób, porzucają w dżungli starców skazując ich na śmierć, nie żenią się, lecz tylko wykorzystują kobiety. Wydaje się, że mają duży wskaźnik śmiertelności. Prawdopodobnie m.in. dlatego, że polują na słonie przy użyciu granatów. Umieją wytwarzać proch - wiecie, węgiel drzewny, saletra ze stosu łajna i siarka z kopalni. Wkładają go do naczynia z wypalanej gliny, wypełnionego kamieniami, wsadzają lonti zapalają. Z takim granatem muszą podejść, niestety, bardzo blisko do słonia i stąd się bierze - jak przypuszczam - ten wysoki wskaźnik śmiertelności. Od wieków czekają na oddział ratowniczy. No co, jak się wydaje, ich przodkowie otrzymali od banku solenne przyrzeczenie, że ich stąd wyciągnie, ale nie mają najmniejszego nawet pojęcia, co się dzieje na świecie. Działający tam nasi Koordynatorzy mogą więc udawać, że są z oddziału ratowniczego, i wyprowadzić ich z tych niedostępnych terenów. - I to wszystko się dzieje w pobliżu kopalni? - zapytał Robert Lis. - Na południe od niej, na południe -odparł Dawid Fawkes. - Po prostu pomyślałem, że lepiej, jak będziecie o tym wiedzieć. Z tego, co się tu zorientowałem, waszym celem jest filia kopalni, w której znajdują się zwykli Psychlosi. - Zwykli Psychlosi! - parsknął Thor. - Czy masz rewolwer? Nie? Będziesz go potrzebował. Masz tu zapasowy. I nie próbuj nawet dowiadywać się czegokolwiek o plemiennej historii Psychlosów, zanim nie strzelisz! Skapowałeś? Dawid Fawkes wziął delikatnie rewolwer w rękę, jakby go parzył. Lecieli nadal w kierunku Afryki.

5 Jonnie leżał za pniem drzewa, pocąc się z gorąca i przemoczony przez ulewny deszcz. Obserwował teren kopalni przez lornetkę na podczerwień, która niezbyt tu była przydatna. Przez trzy deszczowe dni posuwali się wzdłuż linii elektrycznej, jedynego tu znaku cywilizacji. Wylądowali na tamie zbiornika wodnego elektrowni bez kłopotów. Była to elektrownia w pełni zautomatyzowana i nie wymagająca żadnej obsługi, w której maszyneria Psychlosów została zainstalowana na miejsce starożytnych maszyn ludzi. Nie mieli aktualnych danych dotyczących położenia kopalni, ale Jonnie wiedział, że ta linia elektryczna potężne kable na metalowych słupach, również starożytne w końcu ich do niej doprowadzą. I to "w końcu" było tu najwłaściwszym słowem. Teren pod liniami elektrycznymi był zwykle oczyszczany z drzew i krzaków, ale tutaj musiały one rosnąć od wielu setek lat. Według starych map był to kraj zwany "Górnym Zairem", a ten rejon dawno już nie istniejącego państwa nosił nazwę "Lasu Ituri", do którego nigdy niedocierało równikowe słońce. Było ono przede wszystkim przytłumione przez zasłonę chmur, a potem zatrzymywane przez korony potężnych drzew, tworzących szczelną kopułę na wysokości stu stóp nad ziemią. Wokół pni drzew wiły się liany o średnicy ponad jednej stopy, wyglądające jak obżarte węże. Przy każdym kroku pod butami tworzyły się głębokie jamy wypełniające się pomarańczową mazią. Stale padający deszcz sączył się strumyczkami po pniach i lianach, lał się przez maleńkie otwory w kopule drzew. Miało się uczucie, jakby się usiłowało przebijać przez wodospad ciepłej wody o zmiennym tylko natężeniu. Wszystko pogrążone było w półmroku. W półmroku tym dzika zwierzyna zupełnie się rozmazywała w otaczającym ich tle. Widzieli słonie, leśne bawoły i goryle. Spłoszyli jakieś podobne do żyrafy zwierzę, antylopę, dwa wielkie koty, leoparda oraz krokodyla. Wrzask małp i pawi, jakieś piski i warczenie - odgłosy przytłumione przez deszcz - sprawiały, że Jonnie miał uczucie, jakby cały ten rejon był srogi i bezludny. Według starych map las ten rozciągał się na obszarze koło dwudziestu tysięcy mil kwadratowych i nawet w okresie szczytowego rozwoju ludzkiej cywilizacji nigdy nie został do końca zbadany. Nic dziwnego więc, że można tu było przegapić kopalnię! Las Ituri na pewno nie był miejscem na skóry jelenie, mokasyny i kulejące nogi. Nie mogli posługiwać się radiem. Ewentualne zrzucenie lin z samolotów nie wchodziło w rachubę, gdyż mogłoby to spowodować spięcie w linii elektrycznej. Zresztą prawdopodobnie w ogóle nie dosięgłyby one ziemi. Przeprawy przez strumienie były niebezpieczne, gdyż były pełne krokodyli. Była ich tu zatem nieliczna grupa. Oddział liczył zaledwie dwudziestu ludzi rozproszonych wśród drzew, ale w razie potrzeby mogli zawezwać odwody i włączyć do walki samoloty bojowe. Teren kopalni sprawiał wrażenie, jakby nikogo w niej nie było, ale Psychlosi na ogół nigdy nie wałęsali się po otwartej przestrzeni. Budynki były wzniesione tak dawno, że i nad nimi rozciągała się zacieniająca kopuła drzew. Jonnie zastanawiał się, co przeskrobał pracownik Towarzystwa, że zesłano go do tego ponurego, przygnębiającego i przesyconego wilgocią miejsca. Szukał jakichkolwiek śladów drogi dla pojazdów naziemnych. Nie było tu prawdopodobnie drogi dla pojazdów kołowych, ale naziemne platformy do przewozu rudy na pewno musiały połamać i zniszczyć roślinność wzdłuż swego szlaku. Tak, była tam droga, zmierzająca przez półmrok w kierunku wschodnim. W koronie drzew widać było jaśniejsze miejsce, znaczące otwór dla lądujących frachtowców. Czy droga zmierzała w tym kierunku? Nie, prowadziła tam inna droga. Były więc dwie drogi: jedna prowadziła na zewnątrz przez las, a druga zmierzała do lotniska. - Nigdy jeszcze nie widziałem tak źle zaplanowanego rajdu - mruczał pod nosem Robert Lis. Chcąc dobrze zaplanować wyprawę, trzeba było najpierw dokonać zwiadu. Nigdy nie wyobrażał sobie, że podobny teren mógł istnieć na tej planecie! Jonnie zastanawiał się, czego właściwie chcieli. Na pewno nie martwych Psychlosów. Chciał żywych Psychlosów. Nie miał żadnych wątpliwości, że Psychlosi będą walczyć i zapewne część z nich zginie, ale Jonnie był bardziej zainteresowany żywymi niż martwymi Psychlosami. Sięgnął do pasa po miniaturowe radio górnicze; miał go zamiar użyć w nadziei, że Psychlosi mieli podobne radio włączone w kopalni - i znieruchomiał, gdyż zauważył przez lornetkę na prawo od terenu zabudowań kopalni wyraźną ścieżkę, na końcu której widać było wrak platformy transportowej, bardzo starej i porośniętej roślinnością. W panującym półmroku i deszczu trudno jednak było dostrzec jakieś szczegóły, mimo że lornetka miała urządzenie noktowizyjne na podczerwień. Jonnie wręczył lornetkę Robertowi Lisowi. - Co widzisz na platformie tej starej ciężarówki? Robert Lis przesunął się na nową pozycję. Płaszcz miał tak mokry jak świeżo wyprana skarpeta. - Coś pod brezentem. Pod nowym brezentem... lufa? Dwie lufy...? Pakunek? Jonnie nagle przypomniał sobie chaotyczne opowieści Dawida Fawkesa. Koordynator znajdował się za nimi, siedział w kucki cały mokry i przestraszony. Jonnie doczołgał się do niego. - Coś ty mówił o kładzeniu rzeczy przez Psychlosów na pniu drzewa w zamian za ludzi? - Ach, tak. Kładli ludzi związanych tak, żeby ich było widać, a sami się wycofywali. Wówczas przychodzili Psychlosi i zostawiali tam jakieś błyskotki. Chodzi ci o Zbójów, nieprawdaż? - Wydaje mi się, że obserwuję taki handel - powiedział Jonnie. - Zawiadom o tym pułkownika Iwana! Iwan robił szybkie postępy w angielskim przy pomocy Bittie MacLeoda, który uważał, że "to wstyd, żeby duży mężczyzna nie był w stanie posługiwać się mową ludzką". Nie miał z tego powodu zbyt wyraźnej wymowy, ale za to coraz mniej korzystał z usług Koordynatora znającego język rosyjski. Jonnie odkrył, że tego Koordynatora także wzięli ze sobą. Sir Robert zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie odkryją w samolocie również którejś ze starych kobiet albo nawet paru Psychlosów. - Przeprowadź zwiad terenu po prawej stronie! - wyszeptał Jonnie. - Co to za nowy manewr w tym nie planowanym rajdzie? - zapytał Robert Lis. - Nie lubię tracić ludzi - odparł Jonnie. - Jak mówią Anglicy: przezorność ponad wszystko! - Czy masz zamiar zaatakować to miejsce? - zainteresował się Robert Lis. - Nie będziesz mógł otrzymać wsparcia z powietrza. Wydaje mi się, że widzę tam chłodnicę cyrkulatora gazu do oddychania. Myślę, że mógłbym stąd w nią trafić. - Dobrze, ale czy mamy zwykłe pociski? - zapytał Jonnie. - Oczywiście. Czekali w strugach deszczu. Gdzieś w gęstwinie zamruczał leopard, co wywołało furię wrzasku ptaków i małp. Dwadzieścia stóp za nimi rozległ się nagle głuchy odgłos. Odczołgali się do tyłu. Za drzewem stał Iwan. U jego stóp leżała na ziemi jakaś dziwna istota ludzka. Była nieprzytomna. Człowiek ten mógł należeć do każdej narodowości. Miał na sobie małpią skórę, która była wycięta w taki sposób, że wyglądała z grubsza jak mundur. Z boku leżała związana rzemieniami torba, z której wytoczył się gliniany granat. Iwan wskazał ręką na strzałę w swojej manierce. Wyciągnął ją i podał Jonnie'emu. Koordynator wyszeptał: - Zatruta strzała. Widzisz jej koniec, gdzie była kulka z trucizną? Iwan odczepił łuk od pasa człowieka i wręczył go Jonnie'emu. Jonnie podniósł z ziemi granat. Widać było wystający z niego zapalnik. Znał ten typ zapalników. Był to zapalnik Psychlosów! Iwan podał Jonnie'emu górnicze radio i wskazał ręką na leżącego mężczyznę.- On mieć to radio i nas obserwować - powiedział. - On mówić - wskazał na radio. Jonnie nagle stał się czujny, gdyż zrozumiał, że oprócz jednego nieprzyjaciela przed sobą mogli mieć drugiego za sobą, w lesie! Szybko przekazał rozkazy przez Roberta Lisa, który migiem rozdzielił mały oddziałek na dwie części, zwrócone frontem w przeciwne strony. Zbóje! Leżący u jego stóp człowiek miał szeroki pas ze skóry dzikich zwierząt i bandolety, w które powtykane były zapasowe strzały w taki sposób, że ich ostrza wchodziły w specjalne skórzane kieszonki. Na nogach miał parę dziwacznych, niezgrabnych sznurowanych butów, przypominających Jonnie'emu resztki butów komandosów, które widział w magazynach bazy. Włosy miał krótko przycięte "na jeżyka". Twarz była poznaczona bliznami i miała brutalny wygląd. Człowiek poruszył się. Dochodził do siebie po niespodziewanym ciosie kolbą karabinu. Pułkownik Iwan szybko postawił mu nogę na gardle, by nie mógł się podnieść. Wrócił Robert Lis i zameldował, że wszystkie rozkazy zostały wydane. - Mogli nas śledzić od wielu dni. To jest radio Psychlosów. - Owszem, i zapalnik bombowy też. Myślę, że jest tu więcej... Nagle o pięćdziesiąt stóp za nimi eksplodowała bomba pomarańczowym płomieniem. Rozszczekał się karabin szturmowy. Potem nastąpiła cisza. Słychać było tylko przestraszone wybuchem ptaki i małpy. Jonnie z napięciem obserwował teren kopalni. Spokój, nic się nie działo. Robert umieścił tu dwóch strzelców, by trzymali ją na celownikach. - Jesteśmy otoczeni - powiedział. - Nie ma co, pięknie zaplanowany rajd! - Zajmij się najpierw tyłami - rzekł Jonnie. - Wyczyść tam pole. - Do ataku! - wrzasnął pułkownik Iwan i dodał coś po rosyjsku. Rozległo się krótkie szczekanie karabinów szturmowych. Wybuchy granatów. Ciemny, gęsty dym. Tupot nóg ludzi kryjących jeden drugiego, w miarę jak posuwali się do przodu. Wrzask komend. Rosyjskie i szkockie zawołania bojowe. Potem chwila ciszy. A potem jeszcze jedno wściekłe poszczekiwanie karabinów szturmowych. I znów chwila ciszy. A potem ochrypły głos, wznoszący się ponad szum deszczu i łomot ptasich skrzydeł: - Poddajemy się! - Po angielsku? Nie. Po francusku też nie. - Koordynator był mocno skonfundowany. Jonnie wziął od Szkota ręczny miotacz i położył na ziemi. Ustawił go na "Ogień skupiony, bez płomienia". Otworzył wściekły ogień do obudowy chłodnicy gazu do oddychania. Stary metal zaczął kawałkami odrywać się od chłodnicy pod wpływem wciąż ponawianych uderzeń ładunków energii. Czekali. Żaden z Psychlosów nie wybiegł na zewnątrz. Wszystkie pomieszczenia musiały wypełnić się powietrzem, ale nie było żadnej reakcji. Zaczął padać coraz większy deszcz i ptaki oraz małpy się uspokoiły. Snujący się dym z czarnego prochu w granatach drażnił w nos. 6 Jonnie obserwował lotnisko dla frachtowców rudy. Było opustoszałe. Skinieniem ręki przywołał Szkota noszącego radiostację. Kaskady deszczu spadały na pokrywający ją kawałek brezentu. Jonnie sprawdził sprzęt. Sprawny. Prztyknął w przełącznik kanału lotniczej łączności planetarnej i wziął w rękę mikrofon. - Lot do Nairobi w gotowości - rzekł do mikrofonu. Brzmiało to jak zwyczajna korespondencja w ruchu lotniczym, ale dla obydwu samolotów pozostawionych w pobliżu elektrowni miała ona oznaczać: "Leć do nas z namiarem na naszą radiostację! Nie strzelaj, ale bądź czujny!" Głos Dunneldeena zatrzeszczał w odpowiedzi: - Wszyscy pasażerowie na pokładzie. Znaczyło to, że startują i lecą zgodnie z poleceniem. Jonnie odpiął od pasa górniczego radio i przełączył je na sygnał stały nadawany zwykle przez górników, którzy wpadli w pułapkę lub znaleźli się w zawale. Samoloty mogły korzystać z niego jak z sygnału radiolatarni. Poziom sygnału ustawił na trójkę, po czym zlecił, by radio umieszczono na drzewie w rejonie lotniska. Trzymając w pogotowiu karabiny szturmowe i zatrzymując się co kilkanaście jardów, by zapewnić sobie wzajemną osłonę, szerokim łukiem omijając zabudowania kopalni, biegli w kierunku lotniska. Jonnie przewiesił ręczny miotacz przez plecy i pokuśtykał w kierunku zabudowań kopalni. Jego laska znacznie mniej wbijała się teraz w grunt. Z południowego kierunku dobiegł go odgłos pomp. Musiały tam być wyrobiska górnicze. Spostrzegł, że kable elektryczne, które ich doprowadziły do tego miejsca, skręcały w bok w połowie drogi do lotniska. Podążył wzdłuż nich. Przysadzista szopa zbudowana z kamienia widniała wśród drzew. Otaczały ją girlandy izolatorów i rur. Poznał od razu, że była to wytwórnia paliwa i amunicji. A więc mieli ją w tej filii, prawdopodobnie w celu wykorzystania nadmiaru mocy z elektrowni. Cały grunt dookoła był poorany świeżymi śladami platform transportowych. Drzwi do szopy były uchylone. Pchnął je laską. Co za bałagan! Kanistry paliwa i amunicji ustawiano zwykle na stelażach w odpowiednim porządku. Boczne skrzynie powinny zawierać różne minerały używane do sporządzania zawartości kanistrów. Tymczasem widać tu było, że w popłochu pozostawiono minerały porozrzucane na podłodze. Pod nogami walały się uszkodzone i nie nadające się do użytku kanistry. Miejsce to jeszcze zupełnie niedawno musiało kipieć życiem. Jonnie wiedział, ile czasu wymaga sporządzenie i wymieszanie substancji na paliwo i amunicję, nie mówiąc już o umieszczeniu paliwa w kanistrach. Czyżby - wytężając wszystkie siły - pracowali tu przez całe dnie? Bez chwili wytchnienia? Skrótem pomiędzy dwoma drogami doszedł do głównej drogi prowadzącej do zabudowań kopalni. Popatrzył na obie strony drogi. W normalnych warunkach jego wyszkolone oko z łatwością wyśledziłoby trakt przez las, ale lejący deszcz bardzo to utrudniał. Pochylił się i podniósł kilka gałązek odłamanych z krzaków porastających pobocze drogi. Niektóre musiały być złamane przed kilkoma dniami. Inne jednak były bardzo świeże, gdyż wciąż jeszcze sączył się z nich sok. Jakiś konwój przybył tu przed wieloma dniami - tygodniami? - i odjechał stąd zaledwie przed paroma godzinami. Wielki konwój! Ich sytuacja taktyczna nie przedstawiała się najlepiej. Za sobą w lesie mieli niewielki oddział Zbójów. Gdzieś jednak - może blisko, a może daleko - musi znajdować się większa część tego tysiąca Zbójów. A gdzieś dalej na tej drodze - popatrzył na ślady na gruncie pozostawione przez pojazdy - znajdowała się duża liczba pojazdów Psychlosów. Transporterów rudy? Czy czołgów? Słyszał teraz huk samolotów. Ten dźwięk niewiele znaczył po całym tym harmiderze ich ostatniego starcia ze Zbójami. I żaden konwój nie usłyszy niczego innego poza hukiem własnych silników. Obszerna kopuła z koron drzew zacieniająca półmrokiem wszystko pod spodem nie tylko uniemożliwiała widok wzdłuż drogi wyjściowej, ale również i widok z góry. Bardzo niekorzystna sytuacja taktyczna. Nie mogli zaatakować konwoju w tym nasyconym wodą otaczającym ich lesie. Ich samoloty były tu bezużyteczne. Przeszedł na lotnisko. Niebo! Nie za dużo tego nieba, ale wystarczająco, by frachtowce rudy mogły lądować i startować. Cieknące niebo, ale zawsze niebo! Nie widział nieba przez ostatnie trzy dni. Porozmieszczani wśród drzew żołnierze mieli całe lotnisko w polu obstrzału. Użyte w charakterze radiolatarni radio górnicze umocowane było do liany o piętnastocalowej średnicy, która - jak olbrzymi wąż - owijała wysokie drzewo. Kiedyś lotnisko to było

znacznie większe, ale dżungla i drzewa głęboko w nie wtargnęły. Wielki szturmowy samolot schodził spiralą w dół, a mniejszy samolot bojowy - zgodnie z regulaminem - ubezpieczał go od góry. Potem samolot zamienił kałużę wody w gejzer i znieruchomiał na ziemi. Był to Dunneldeen. Otworzył z rozmachem drzwi kabiny i uśmiechnął się z zadowoleniem na widok Jonnie'ego. Robert Lis nadbiegał w pośpiechu. Boczne drzwi olbrzymiego kadłuba otworzyły się i wyszedł oficer z pozostałej części ich oddziału. Robert pomachał mu ręką, by pozostali na miejscu, gdyż nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jonnie i Dunneldeen podeszli do mniejszego samolotu bojowego. Jonnie szybko wprowadził Dunneldeena w całokształt wydarzeń. - Drogą wiodącą do głównej kopalni podąża konwój. Myślę, że przybyli tu po paliwo i amunicję, a teraz wracają. - Ach! - wykrzyknął Dunneldeen. - To wszystko wyjaśnia. Dunneldeen, co było dla niego typowe, nie mógł usiedzieć spokojnie w oczekiwaniu na wezwanie. Mógł je przecież odebrać - jak twierdził - zarówno na tamie, jak i nieco wyżej. Zostawił więc wielki samolot szturmowy na tamie z włączonym radionadajnikiem, by w każdej chwili mogli go odwołać, a sam wzniósł się w powietrze i obserwował cały teren zagłębia gór niczego aż do tak zwanego Jeziora Alberta. Jego przyrządy mogły penetrować deszcz i chmury, choć nie były w stanie przebić się przez kopułę drzew. Pamięta, że główna kopalnia została zburzona w dniu dziewięćdziesiątym drugim przez pilota... MacArdle? Tak, MacArdle. I miał on z tym trochę kłopotu. Psychlosi usiłowali wznieść się w powietrze dwoma samolotami bojowymi, a MacArdle zablokował je akurat w drzwiach komory odpalania hangaru. Zniszczył zupełnie linie doprowadzające elektryczność i rozniósł w strzępy składy amunicji i gazu do oddychania. Psychlosi uruchomili dwie baterie przeciwlotnicze, więc musiał je też zniszczyć. W walce tej został ranny kopilot, jeśli Jonnie i Sir Robert sobie przypominają. Przypominają. Było to faktycznie walczące zagłębie górnicze! Podczas swych trzydniowych lotów na wysokości stu tysięcy stóp Dunneldeen nie wykrył żadnego ruchu na obserwowanym terenie, ale - tu pokazał fotografie skopiowane z ekranów odwzorowania -zwrócił uwagę na brak drzwi w hangarze, które małpy gdzieś wyniosły. - Spójrzcie tu - powiedział. - Widzicie? Te cienie pod drzewami na skraju lotniska... nie, nie tu, lecz tam. Dziesięć gotowych do lotu samolotów bojowych! Nikt nigdy nie zjawił się tu, by przeprowadzić operację oczyszczającą zagłębie - zakończył swe sprawozdanie - a te goryle... były bardzo pracowite! Jonnie obejrzał kilka zdjęć. Jedno było zrobione przy słońcu znajdującym się nisko nad horyzontem. Przyjrzał się kształtom na wpół ukrytych poddrzewami samolotów. Spojrzał na Dunneldeena. - Tak - kiwnął głową Dunneldeen. - Dokładnie takie jak ten samolot, który posadziłeś na bezzałogowym bombowcu z gazem. Typ 32, nisko latający samolot szturmowy, bardzo mocno opancerzony. Nie ma zbyt wielkiego zasięgu, ale można załadować w niego ekstraładunki paliwowe. - Psychlosi - powiedział Jonnie - wcale nie szykują się do obrony zagłębia. Prawdopodobnie są doprowadzeni do rozpaczy brakiem gazu do oddychania. Zużyli już całe posiadane paliwo... popatrzcie na ślady wózków transportowych na trawie. Samoloty Typ 32 były przywiezione tu na wózkach, nie przyleciały same. Psychlosi byli tutaj - Jonnie pokazał ręką w kierunku szopy na wpół widocznej wśród drzew - przez dobre kilka dni pracowali jak wściekli, produkując paliwo i amunicję. Zabrali to paliwo, by zorganizować konwój, a także na pewno zabrali cały gaz do oddychania. I teraz zmierzają z powrotem do głównej kopalni. - Drugi tej wielkości skład gazu do oddychania - zauważył Robert Lis - znajduje się w centralnej bazie w Ameryce! I to właśnie tam mają zamiar podążyć.- Z dziesiątką samolotów Typ 32 mogliby zupełnie odwrócić bieg tej wojny - rzekł Jonnie. Rozłożył mapę, na którą zaraz zaczęła kapać ściekająca z nieba woda, i umiejscowił drogę wyjściową. Biegła ona z lewej strony lasu, potem przez równinę i wpadała do długiego odsłoniętego od góry parowu. Droga zmierzała do Jeziora Alberta, ale zaraz za parowem była obok niej niewielka płaszczyzna. Jonnie dokładnie przyjrzał się niektórym z wykonanych przez Dunneldeena zdjęciom. - Czeka nas bitwa - powiedział, mierząc na mapie odległości. - Dotarcie do tego miejsca zajmie im półtora dnia, a dotarcie do terenu kopalni dalsze dwa dni, ponieważ droga jest w bardzo złym stanie. My w tym czasie musimy zająć się głównymi siłami Zbójów. Każ pułkownikowi Iwanowi wziąć ze sobą czterech rajdowców oraz moździerz i dotrzeć do tego miejsca. Poleć mu utrzymać to przejście, dopóki nie zostanie zluzowany! A ty, Dunneldeen, bądź w gotowości, żeby konwój na pewno tamtędy nie przeszedł! I pamiętaj, że chodzi nam o żywych Psychlosów! - Próbujemy zatrzymać kontratak na rejon Denver - zauważył Robert Lis. Tymczasem Thor udał się na południe w Góry Księżycowe jako "Jonnie". Był bardzo dobrym jeźdźcem i na pewno pozdrawiając ich, zrobi z tego niezłe widowisko. Miał on w planie odwiedzenie jeszcze jednego plemienia, zamieszkującego tereny położone dalej na południe. Był za daleko, by można go było przywołać, a poza tym popsułoby to całą mistyfikację i mogło ujawnić, gdzie Jonnie faktycznie się znajdował. - Przykro mi, że masz tylko jeden samolot bojowy - rzekł Dunneldeen. - Ale mamy też przed sobą tylko jedną bitwę. Jonnie - zaśmiał się z zadowoleniem. Robert Lis błyskawicznie wydawał rozkazy i wkrótce potem pułkownik Iwan i czterech żołnierzy, objuczeni bazooką, moździerzem miotającym i innym sprzętem, zaczęli przebijać się przez deszcz w stronę samolotu. Musieli się dobrze nagłówkować, by cały ten sprzęt pomieścić w samolocie bojowym. Zupełnie zapomnieli wziąć ze sobą Koordynatora. Sir Robert krótko poinstruował pułkownika Iwana, który uważał, że zasadzki na przełęczach Hindukuszu były o wiele bardziej skomplikowane. - Nie obawiajcie się, Marszałku Jonnie i Wodzu Robercie. To przejście zostanie utrzymane. Żywi Psychlosi? No cóż, nie obawiajcie się, waleczni Kozacy pojmą ich żywcem. Samolot bojowy wzniósł się do góry, mając na pokładzie siedmiu ludzi, których zadaniem było zatrzymanie konwoju Psychlosów i czołgów. Dunneldeen pomachał im ręką. Samolot rozpłynął się w deszczu. 7 Stosy ładunków gazu do oddychania i amunicji były rozgrabione do ostatka.

Trawa i krzaki były tu od lat wyschnięte. Skład gazu do oddychania miał ćwierć akra powierzchni, a skład paliwa i amunicji około pół akra. Wszystko teraz było puste. Angus otworzył zamek głównych drzwi pomieszczeń kopalni i grupa rezerwowa z samolotu szturmowego wparowała do środka, kryjąc jeden drugiego. Wnętrze było puste. Miało cztery poziomy biur, warsztatów i hangarów. Pompy wciąż jeszcze pracowały. Światła się paliły. I widać było bałagan spowodowany pośpieszną ewakuacją. Jonnie stał w korytarzu na zewnątrz rejonu rekreacyjnego. Co za ponure, przejmujące wilgotne miejsce! Wszystko pokrywała gruba warstwa brudu, porośnięta pleśnią. Po ścianach kapała woda. Co za straszne miejsce do życia. Nawet dla Psychlosów. Przebierał w palcach plik depesz radiowych wypluwanych z drukarki. Nawet papier był mokry w tym gorącym, wilgotnym pomieszczeniu. Prowadzili nasłuch wszystkich kanałów radiowych, a zwłaszcza kanału ruchu lotniczego. Dziwne to były zapisy: "Andy, czy możesz zabrać z Kalkuty grupę pielgrzymów?" lub "MacCallister, przywieź mi, proszę, inny kombinezon lotniczy i trochę paliwa!" Szkoccy piloci mówili głównie w psychlo pomieszanym z angielskim. Dla pracowników w tej dalekiej dżungli, nie mających pojęcia, co się faktycznie działo, rozmowy musiały brzmieć zupełnie po wariacku, ale nagrywali każdy ich strzęp. Podbiegł do niego Rosjanin, niosąc w ręku znalezioną gdzieś maskę Psychlosów do oddychania. Była sprawna i miała podłączoną butlę z gazem. Jonnie powąchał ją. Gaz podrażnił mu nozdrza. Trzeba jej się bliżej przyjrzeć. Jedna butla wystarczała prawie na dwanaście godzin. Ta zaś była napełniona... do połowy? W jednej czwartej? Jonnie potrząsnął butlą, by sprawdzić, ile jeszcze było wewnątrz gazu. Psychlosi musieli opuścić to miejsce zaledwie przed ośmioma lub dziewięcioma godzinami. Pokuśtykał wzdłuż korytarza, cały zlany potem. Pompy nawiewały powietrze do wnętrza, ale wcale przez to nie było chłodniej. Zwyczajny smród Psychlosów... nie, to było gorsze, gdyż zmieszane z zapachem pleśni. Dobiegały go odgłosy z różnych części wewnętrznych poziomów, gdzie jego ludzie prowadzili prace poszukiwawcze. Jeden z telefonów górniczych był włączony. Jonnie podszedł do niego. Działał jak należy. Mógł nawet usłyszeć, jak w odległych wyrobiskach molibdenu pracują pompy. To siedlisko kopalni nie było tak stare jak w innych kopalniach. Zostało prawdopodobnie przeniesione tu skądś, gdy wykryli złoża molibdenu. Wszystkie ekrany kontrolne w biurze kierownika kopalni były na chodzie. Jonnie popatrzył na wielkie elektryczne piece prażalnicze w kopalni. Z wężownic wydobywała się para. Psychlosi musieli uważać, że obecna rewolucja szybko zostanie zdławiona, gdyż nie przerwali ani na chwilę wydobywania rudy. Zszedł w dół po prowadzących do hangaru schodach. Były one przystosowane dla Psychlosów, dwukrotnie większe od zwykłych stopni, więc trudno mu było iść po nich z chorą nogą. No cóż, jego stan jednak się poprawiał. Potrafił się przecież dzisiaj posłużyć ręcznym miotaczem. Nie mógł jeszcze wykonywać ręką gwałtownych ruchów, ale była ona już znacznie sprawniejsza niż poprzednio. W hangarze panował taki sam nieporządek jak i w innych częściach wnętrza. Były w nim jeszcze pojazdy. Angus myszkował po rozległym jaskrawo oświetlonym wnętrzu. Trzymał w ręku wielki marker i oznaczał wszystkie pojazdy, które - jak sądził - nie są całkowicie sprawne. Dwa małe czołgi były zafiksowane. Na kilku górniczych platformach latających nie zrobił znaków, były sprawne. Z kilku platform transportowych tylko połowa była sprawna. Na jednych drzwiach widniał znak oznaczający uzbrojenie. Jonnie wszedł do środka. Moździerze miotające! I nawet stos pocisków energetycznych do nich, co było sprzeczne z wszelkimi regulaminami przechowywania amunicji. Świetnie! Wyszedł na zewnątrz i złapał za ramię Angusa. - Weź dwa wielkie pojazdy ciężarowe, załaduj na każdy z nich platformę latającą, a każdą platformę załaduj moździerzami miotającymi i amunicją! Na przodzie każdego pojazdu ciężarowego ułóż stos z brezentu w charakterze pancerza! Jeden taki komplet wystaw na zewnątrz, a drugi ustaw tuż za drzwiami hangaru, ale wewnątrz! Tak, jest w nich paliwo. Polecił Sir Robertowi, by wybrał mu po czterech mężczyzn i jednego kierowcę na każdy komplet. I aby możliwie szybko wysłał w drogę jeden komplet bojowy, tak aby był on w stanie posuwać się w pewnej odległości za konwojem.- Ten komplet? - zdziwił się Sir Robert. - W każdej chwili będą mogli wystartować z ciężarówki i ostrzelać konwój ogniem zaporowym z moździerza. Tamci przecież mogą zablokować drogę zwalonymi drzewami. Każ im posuwać się za konwojem, ale nie za blisko, a gdyby Psychlosi zawrócili, to niech im zablokują drogę! - A gdyby się nie udało i zostali przepędzeni aż tutaj? - zapytał Sir Robert. - Drugi komplet bojowy, schowany teraz w hangarze, może być błyskawicznie wyprowadzony i pomagać nam w obronie tego terenu. Przydziel do niego czterech innych ludzi i kierowcę! Sam go potem przejmę, gdy wrócimy z odwiedzin u Zbójów. - Będziesz takie gonił za konwojem?! - wykrzyknął Sir Robert i dodał z sarkazmem: - W porównaniu z najlepiej zaplanowanymi i najlepiej przeprowadzonymi operacjami w historii ta właśnie bez żadnej wątpliwości zostanie uznana za najwspanialszą! Wyszedł, by wydać stosowne polecenia, lecz mruczał coś pod nosem na temat pojazdów ciężarowych zwalczających czołgi. Do Jonnie'ego podbiegł jeden ze Szkotów. Twarz miał popielatą. - Sir, myślę, że będzie lepiej, jeśli zejdziesz na trzeci poziom - powiedział drżącym głosem. Kulejący Jonnie z trudem zszedł po następnych schodach. Zupełnie nie był przygotowany na to, co tam odkryli. Był to wielki pokój, którego Psychlosi najwidoczniej używali do treningów strzeleckich, coś w rodzaju wewnętrznej strzelnicy. Paru Rosjan z wyrazem niesmaku i dezaprobaty na twarzach stało wokół czegoś leżącego na podłodze. Prowadzący go Szkot zatrzymał się, pokazując niemo do dołu. W olbrzymiej kałuży zakrzepłej krwi leżały szczątki czegoś, co kiedyś musiało być dwoma starymi kobietami. Trudno to było nawet określić na podstawie kępek siwych włosów, kawałków brązowej skóry i porwanego ubrania wraz z kawałkami roztrzaskanych kości. Parę wyczerpanych magazynków miotaczy leżało obok na podłodze. Dla wszystkich było jasne, co się tu wydarzyło. Stało tu kilku Psychlosów i kawałek po kawałku, cal po calu, oddając setki precyzyjnych strzałów, cięło na cząstki ciała kobiet. Co za piekielny huk strzałów, jęk kobiet i śmiech sprawców musiał tu panować zaledwie kilka godzin wcześniej.

Do pomieszczenia wszedł doktor MacKendrick. Zatrzymał się, by nie stąpnąć w krew. - Niemożliwe określenie zgonu na podstawie temperatury. Zbyt mało pozostało, by można było ją zmierzyć. Być może ze cztery godziny... Kobiety... w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat... zniszczone przez ciężką pracę... Odcinali im członki cal po calu i strzał po strzale! - doktor MacKendrick podniósł się i zwrócił do Jonnie'ego: - Dlaczego Psychlosi to robią? - To sprawia im przyjemność. Ból i agonia - odparł Jonnie. - Jest to jedyna rzecz, która sprawia im radość. Twarz doktora ściągnęła się. - Lepiej się czuję, kiedy robię sekcję zwłok Psychlosów. - Jeden z Rosjan zaczął ruszać coś znalezionym kijem. - Co tam znalazłeś? - spytał Jonnie. Obszedł dokoła kałużę krwi i podniósł z ziemi przedmiot. Robert Lis podszedł do niego. Zamarł ze zdumienia. Jonnie trzymał w ręku całkiem nowy szkocki beret! Żadnych zwłok Szkota. Tylko szkocki beret. Taki beret, jakie nosili Koordynatorzy.

8

Jonnie stał w ulewnym deszczu i patrzył na platformę uszkodzonej ciężarówki. To właśnie tutaj przed dwoma lub trzema dniami, a może nawet tylko przed kilkunastoma godzinami, znajdowały się trzy pochwycone przez Zbójów związane istoty ludzkie: dwie stare kobiety i młody Szkot. Ilu tubylców, Pigmejów, pochwycili Zbóje, by wymienić ich na materiały potrzebne do produkcji granatów? Obydwie stare kobiety umarły w mękach. Los Szkota był nieznany. Jeden z Rosjan ostrożnie sprawdził lancą platformę i leżące na niej towary wymienne, czy nie ma ukrytych min pułapek. Jonnie był pewien, że gdyby Psychlosi uznali, iż ta wymiana kończy wszelkie późniejsze kontakty, to zamontowaliby miny. Min jednak nie było. Mieli więc nadzieję, że po odbiciu planety znów tu powrócą. Jonnie obejrzał towary. Zapieczętowane metalowe kontenery: sto funtów siarki i drugie sto saletry potasowej. Pod brezentem leżał wielki zwój lontów górniczych. Z tych materiałów, dodając tylko węgiel drzewny, można było produkować granaty. W mniejszym pakunku znajdowały się ładunki energetyczne do zasilania radioaparatów górniczych. Taka była cena za trzy istoty ludzkie. Jonnie odwrócił się i poszedł do miejsca, gdzie rosyjski oficer i jego żołnierze trzymali wziętych do niewoli Zbójów. Siedemnastu z nich zostało przy życiu. Siedzieli z rękami na karkach, z opuszczonym wzrokiem. Byli bardzo spokojni, widząc wokół wymierzone w siebie wyloty luf karabinów szturmowych. Siedmiu rannych Zbójów leżało obok, jęcząc i wiercąc się w grubej warstwie próchnicy. Dwunastu martwych Zbójów także przywleczono i rzucono na stos. Jeden z tej siedemnastki wyczuł obecność kogoś i spojrzał do góry. Był to brutal o szerokiej jak beczka klatce piersiowej, bez zębów, o twarzy całej w szramach i dziobach, z potężnie zarysowaną szczęką i o krótko strzyżonych włosach. Miał na sobie skórę małpy uszytą na wzór munduru wojskowego. Dwie bandoliery z zatrutymi strzałami krzyżowały się na jego piersi. Jego oczy wyglądały jak pokryte brudną pianą kałuże. - Dlaczego do nas strzelaliście? - zapytał. W jego wykonaniu brzmiało to jak: "Aczgo dnus szczelyście?" Był to chyba angielski, jeśli

ktoś potrafił go odkodować. - Myślałem - odparł Jonnie - że było właśnie na odwrót. Co tu robiliście? - Na mocy konwencji i artykułów wojennych możesz otrzymać tylko moje nazwisko, stopień i numer porządkowy. Wymowa była mocno zniekształcona, ale zrozumiała. - W porządku - rzekł Jonnie, opierając się na lasce. - Mów. - Arf Moiphy, kaptan, piuntkomando, Górnog Zajru. Czy wy brigda luzowa, czy narody zjidnucione? Jonnie spojrzał pytająco na Dawida Fawkesa, Koordynatora, unosząc w górę brew. - Mają taki mit czy legendę, że pewnego dnia ten międzynarodowy bank przyśle nowych, a ich zwolni. Myślę, że Narody Zjednoczone były organizacją polityczną, która opiekowała się małymi państwami i interweniowała, gdy zostały one zaatakowane. To jest nadzwyczajne, że zdołali zachować ten mit przez wieki... - Gdzie jest wasz główny oddział? - zapytał Jonnie. - Ni musza mówić picz, jak nazwisko, stopień i numer - odparł kapitan Zbójów. - A więc dobrze - rzekł Jonnie. -Gdybyśmy byli tym oddziałem luzującym to musielibyśmy to wiedzieć, nieprawdaż? - Gdyby wyście byli brigda luzowa, byście wiedziały, gdzi un je - powiedział wyzywająco Zbój. - Brigda luzowa just tu ty je abo zgra co bydzie. - Myślę, że będzie lepiej, jak porozmawiamy sobie z twoim dowódcą - rzekł Jonnie. - Gdzie on jest? - Z generałem Snithem? On je w głównym obozu. Za daleko. Jonnie wzruszył ramionami i kiwnął dłonią w stronę rosyjskiego oficera tak, jakby mu dawał wolną rękę. Rosjanie podnieśli lufy karabinów szturmowych.- Dwie dnia marsza stuty do tam! - powiedział prędko kapitan Zbójów, usiłując pokazać kierunek związanymi dłońmi, a potem kiwając gwałtownie podbródkiem w tym kierunku. - Jak dawno położyliście na tej platformie pojmanych? - zapytał Jonnie. - Plafurma? - udawał głupiego Zbój. Jonnie znów się obrócił w kierunku rosyjskiego oficera. - Fczury popudniu! - szybko odparł Zbój. Los Szkota był bardzo ważny, pod warunkiem, że jeszcze żył. Jonnie zastanawiał się, co należy teraz zrobić. Miał zorganizowany oddział podążający za konwojem. Miał zorganizowaną zasadzkę przed konwojem. W tym lesie nie można było zastosować uderzenia z flanki: faktycznie żaden z pojazdów naziemnych (nie mówiąc już o ciężarówkach) nie był w stanie poruszać się pośród tych drzew bez obawy uszkodzenia ani nie był w stanie nawet jechać na wprost po takiej nasączonej wilgocią próchnicy. Nic dziwnego, że Psychlosi mieli układy ze Zbójami. Postanowił więc, że trzeba będzie zaczekać do bitwy. Przez Koordynatora przekazał rozkazy rosyjskiemu oficerowi. Bardzo ostrożnie i czujnie zaczęli rozbierać Zbójów, szukając w ich uniformach z małpiej skóry ukrytych noży lub innej broni. Znaleźli jej mnóstwo. Właśnie byli w trakcie wiązania potomków dawnych najemników, gdy kapitan Arf Moiphy poprosił: - Ni mosz picz przucif, jakby ja si zajuł ranymy? - Jonnie kiwnął głową na znak zgody. Moiphy skoczył na równe nogi, złapał w rękę ciężką maczugę i błyskawicznie znalazł się przy rannych, zanim ktokolwiek mógł go powstrzymać. Z wprawą walił z łomotem po ich czaszkach, zabijając jednego po drugim. Uśmiechnięty i zadowolony z siebie rzucił maczugę na ziemię i obrócił się do Rosjanina, by ten związał mu ręce. - Dzinkuji - powiedział.

Rozdział 18 1 Bittie MacLeod, niosąc w rękach miotacz równie wielki, jak on sam, podążał do głównego obozowiska Zbójów. Sir Jonnie już dwukrotnie kazał mu wracać do samolotu, ale czyż nie było obowiązkiem giermka podążać za swoim rycerzem, nawet do niebezpiecznych miejsc i nieść jego broń? Bitne w głębi ducha przyznawał, że miejsce to naprawdę wyglądało niebezpiecznie! Musiało tu być ze trzy tysiące ludzi rozrzuconych wokół głęboko w lesie ukrytej polany. Wylądowali na skraju pozbawionego drzew terenu. Jeńcy - och, jak zasmrodzili samolot! - byli trzymani w doku wielkiego samolotu szturmowego piechoty kosmicznej, pozbawieni uzbrojenia. Gdy samolot osiadł na ziemi, jeńców pierwszych wypuszczono na zewnątrz. Potem zaś Sir Robert - jak prawdziwy dowódca wojenny - obejrzał dobrze cały teren i wydał niezbędne dyspozycje obronne, aby zabezpieczyć drogę ewentualnego odwrotu. Bittie wykorzystał tę okazję, by namówić Sir Jonnie'ego do przebrania się w suche szaty oraz żeby coś zjadł. Pozostali na tamie Rosjanie również nie próżnowali. Pocięli część brezentu i porobili przeciwdeszczowe peleryny. Bittie przypiął do peleryny znaczek z czerwoną gwiazdą, opasał suchą koszulę Jonnie'ego pasem ze złotą klamrą, a nawet znalazł hełm z białą gwiazdą, żeby chronił mu głowę przed deszczem. Wszystko razem wziąwszy i jak na takie okoliczności, Sir Jonnie wyglądał całkiem reprezentacyjnie, nawet w tym deszczu. Tafle wody przemieszczały się przez szeroką, pełną ludzi polanę. Ktoś kiedyś pościnał mnóstwo drzew i potem je spalił. Wszędzie widać było osmalone pniaki. Na polanie rosło na wpół dojrzałe zboże, ale ci ludzie bezmyślnie je tratowali. Bittie rozejrzał się dookoła. Te kreatury nie pasowały do jego obrazu świata. W szkole sporo czytał - najbardziej lubił stare romanse - lecz nigdy nie spotkał wzmianki o nich. Nie było wśród nich ani starych mężczyzn, ani starych kobiet. Było trochę dzieci, głównie w złym stanie zdrowia - z rozdętymi brzuchami, pokrytych parchami, brudnych. Coś szokującego! Czyżby nikt ich właściwie nie karmił lub nie mył? Brzydkie, plugawe twarze. Twarze we wszystkich kolorach. I wszystkie brudne. Ich ubiory były karykaturą munduru. Niechlujne, po prostu rozmamłane. Wydawało się, że mówią jakąś dziwną odmianą angielskiego, tak jakby mieli pełne usta owsianki. Bittie wiedział, że on sam nie mówił dobrze po angielsku, nie mówił tak jak ludzie z wykształceniem uniwersyteckim, jak Sir Robert, ani tak dobrze jak Sir Jonnie. Ale kiedy mówił, to każdy mógł go zrozumieć, a poza tym starał się poprawić swoją wymowę, aby angielski pułkownika Iwana, któremu pomagał w nauce, był naprawdę dobry. Ale ci ludzie nie dbali - jak się zdawało -czy słowa w ogóle wychodzą z ich cuchnących ust. Bittie prawie że stuknął głową w Sir Jonnie'ego, który zatrzymał się przed mężczyzną w średnim wieku. Cóż to za język, którym mówi Sir Jonnie? Aha, psychlo. Jonnie zapytał o coś Zbója, a ten skinął głową, pokazał ręką na zachód i odparł coś także w języku psychlo. Bittie domyślił się, że Sir Jonnie nie chciał się niczego dowiedzieć, lecz po prostu przekonać się, czy Zbój zna ten język. Bardzo sprytne! Dokąd zmierzali? Szli w kierunku tej wielkiej przybudówki, przed którą na maszcie powiewało coś w rodzaju flagi ze skóry leoparda. Prawdopodobnie jeńców prowadzono do ich szefa. Straszni ludzie! Zatrzymywali się gdzie popadło, nawet na środku drogi, i załatwiali swoje potrzeby. Straszne! A tam młody mężczyzna powalił dziewczynę na ziemię i zaczęli się... tak, właśnie to robili! Cudzołożyli na oczach wszystkich! Dalej widać było mężczyznę, który zmuszał dziecko do robienia mu czegoś, co się nie dawało wyrazić żadnymi słowami. Bittie odwrócił głowę i próbował myśleć o czymś innym. Zrobiło mu się niedobrze. Przybliżył się do Sir Jonnie'ego. Te kreatury były gorsze niż zwierzęta. Znacznie gorsze! Wszedł do środka przybudówki. Jakże tam śmierdziało! Ktoś siedział na pniu drzewa. Był to strasznie gruby mężczyzna o żółtej cerze. Taki odcień żółci doktor MacKendrick określał jako malaryczny. Fałdy na ciele mężczyzny tworzyły głębokie rowki pełne brudu. Na głowie miał śmieszną czapkę ze skóry z wpiętą... damską broszką. A może to był diament? Wzięty przez nich do niewoli stwór, Arf, stał przed tłustym mężczyzną. Bił się pięścią w pierś. Zdawał raport. Jak się zwracał do tłustego mężczyzny? Generale Snith? Czy "Snit" nie było pospolitym nazwiskiem Psychlosów? I czy Smith nie było pospolitym nazwiskiem angielskim? Strasznie trudno było to odróżnić przy tej owsiankowej wymowie. Generał jadł udziec jakiegoś zwierzęcia i nie wydawał się zbytnio przejęty. W końcu generał przemówił: - A czy przynieśeś zapaczenie? Siarke? - Otóś ni - odparł Arf i usiłował wszystko jeszcze raz wytłumaczyć. - A czy przynieśeś nazad sztywniaków? - zapytał ponownie generał. Sztywniaki? Sztywniaki? Och, zwłoki zabitych! Wydawało się, jakby "kaptan" Arf trochę się przestraszył, gdyż cofnął się. Generał cisnął w niego udźcem i trafił go prosto w twarz. - To co za tym bydzimy jedli, co? - wrzasnął. Jeść? Sztywniaki? Zwłoki? Jeść zmarłych? I wtedy Bittie dokładniej przyjrzał się rzuconemu "udźcowi", który odbił się od twarzy Arfa i poleciał w jego kierunku. Było to ramię ludzkie! Bittie pośpiesznie wypadł z przybudówki. Zaczęły go szarpać gwałtownie torsje. Po chwili odnalazł go Sir Jonnie, który objął go ramieniem i otarł mu usta chustą. Próbował znaleźć jakiegoś Rosjanina, by odprowadził chłopca do samolotu, ale Bittie za nic nie chciał opuścić Jonnie'ego. Miejsce giermka zawsze było przy jego rycerzu, a Jonnie mógł potrzebować miotacza wśród tych straszliwych kreatur. Pozwolono więc mu, żeby został. Sir Jonnie zajrzał do szopy, znajdującej się na skraju polany, i wydawał się bardzo czymś zainteresowany, więc Bittie też zajrzał i zobaczył bardzo starą i bardzo zniszczoną maszynę uczącą, podobną do maszyn wykorzystywanych przez pilotów do nauki psychlo. Kogo jeszcze szukali?

Deszcz padał coraz gęstszy, ci ludzie wciąż biegali dokoła, a miotacz stawał się coraz cięższy i cięższy. Och, Koordynatorzy! Znaleźli ich w innej przybudówce, parę młodych Szkotów... czy jeden z nich to MacCandless z Inverness? Tak, wydawało mu się, że go poznał. Siedzieli przemoczeni, mimo że znajdowali się pod przykryciem, a ich berety wyglądały jak szmaty do mycia podłogi. Mieli bardzo blade twarze. Sir Jonnie usiłował dowiedzieć się, jak się tu dostali, a oni pokazali rękami na stos kabli - zostali przywiezieni samolotem. Więc Sir Jonnie zaproponował im, że ich zabierze ze sobą, ale oni się nie zgodzili. Otrzymali polecenie od Rady, by przetransportować tych ludzi do bazy w Ameryce. Wprawdzie samoloty transportowe spóźniały się, ale na pewno przylecą. Rada prawdopodobnie ma kłopoty w znalezieniu pilotów. Po przytoczeniu wielu argumentów na temat obowiązków - z ich strony - i na temat ich bezpieczeństwa - ze strony Sir Jonnie'ego - dali się w końcu namówić przynajmniej na to, by wziąć z samolotu pakunki z żywnością i ewentualnie jakąś broń. Zaczęli więc torować sobie drogę przez tłum ludzi do samolotu, wokół którego Rosjanie zorganizowali perymetr obronny. Weszli na pokład. Był tam Sir Robert. Posadził obydwu szkockich Koordynatorów na jednym z misowatych siedzeń Psychlosów i zapytał: - Czy był jeszcze trzeci Koordynator? - Ależ tak - odparł MacCandless. - Był jeszcze Allison. Ale podobno kilka dni temu wpadł do rzeki i jakieś pokryte łuską zwierzę go dopadło. - Nie widzieliście tego sami? - zapytał Sir Robert. No cóż, nie, nie widzieli. Generał im powiedział. Sir Jonnie zadał dziwne pytanie: - Czy Allison znał język psychlo?- Uczył się pilotażu - odparł MacCandless. - Federacja potrzebuje pilotów. Wydaje mi się, że znał psychlo. - Tak, znał - powiedział drugi Szkot. - Potrafił się porozumieć w psychlo. Wyciągnęli go ze szkoły, by przysłać tutaj. Rozkaz o przetransportowaniu tych ludzi nadszedł z Rady dość nagle, a ponieważ mieliśmy braki... - Czy słyszałeś go kiedyś mówiącego w psychlo do tych łotrów? - zapytał Sir Robert. Przez chwilę zastanawiali się obaj. O dach samolotu szturmowego bębnił deszcz i było strasznie gorąco. - Ano - rzekł w końcu MacCandless -słyszałem, jak kiedyś rozmawiał z oficerem, który stwierdził, że to wspaniale, iż Allison zna język Psychlosów. Rozmawiali ze sobą dobre parę chwil, nie powiem... - To wszystko, co chciałem wiedzieć - oświadczył Sir Robert i popatrzył znacząco na Sir Jonnie'ego. - Przesłuchanie! Chcieli go przesłuchać. A Sir Jonnie kiwał potakująco głową. Potem Sir Robert wyciągnął zakrwawiony szkocki beret i podał go Koordynatorom. Odkryli na nim wyszyte inicjały. Tak, to był beret Allisona. Gdzie Sir Robert go znalazł? Sir Robert dosłownie ogłuszył ich nowiną. Powiedział, gdzie go znalazł, i Bittie doznał szoku, dowiadując się, że Zbóje sprzedali Allisona Psychlosom! A Psychlosi chcieli go przesłuchać, więc niech go Bóg ma teraz w swej opiece. Sprzedali Allisona? Istotę ludzką? Potworom? Ani chłopcu, ani Koordynatorom nie mogło to się pomieścić w głowach. Potem była straszna awantura. Sir Robert wydał Koordynatorom polecenie, by odlecieli razem z nimi. Ale Koordynatorzy upierali się, że ich obowiązkiem jest wyprowadzenie stąd tych ludzi i że to jest polecenie Rady! Więc Sir Robert wrzasnął na nich, że jest wodzem Wojennym Szkocji i w żadnym wypadku nie pozwoli im tu zostać. Obydwaj Koordynatorzy próbowali opuścić samolot, więc Sir Jonnie i Sir Robert przy pomocy chłopca po prostu ich związali. Umieścili ich na samym szczycie stosu zapasów w tylnej części samolotu. Zlikwidowali perymetr obronny i wznieśli się w powietrze. Bittie wcale nie był zdziwiony, gdy usłyszał, jak jeden z pilotów prosił o pozwolenie zaatakowania z powietrza tych kreatur. Ale Sir Robert odmówił, bo gdyby spróbowali, to te kreatury pouciekałyby po prostu między drzewa. Nie byli odpowiednio uzbrojeni, by zająć się nimi teraz, a poza tym mieli przecież co innego do roboty. Jeśli jednak te kreatury wydały Allisona Psychlosom, to ich brudne łapy po łokcie były ubabrane krwią. Każdy bardzo się martwił o Allisona. Gdy już wystartowali i znajdowali się w drodze powrotnej do filii kopalni, Bittie zaczął zastanawiać się nad tymi ludźmi w dole. Pochylił się do Sir Jonnie'ego i zapytał: - Sir Jonnie, dlaczego oni są tacy brudni? Przecież tam stale pada deszcz. 2

Wielki samolot szturmowy piechoty kosmicznej wylądował w ciemnościach w pobliżu filii kopalni. Nadal nie było w niej nikogo. Deszcz ciągle padał. Z miejsc, w których dzikie zwierzęta walczyły między sobą, dobiegały różne odgłosy. Warczenie i parskanie, szarpiące nerwy poszczekiwania jakichś zwierząt, niesamowity rechotliwy śmiech jakiegoś drapieżnika. Musiały walczyć o ciała zabitych zwierząt. Ciężarówka załadowana latającą platformą i moździerzem miotającym stała w tym samym miejscu, tuż za drzwiami hangaru. Nie było żadnych oznak, że druga ciężarówka została zmuszona do odwrotu. Musiała więc w dalszym ciągu podążać za konwojem. Jonnie jeszcze raz omiótł wzrokiem cały opuszczony teren kopalni. Światła wciąż się paliły. Odległe pompy górnicze nadal łomotały. Bez interwencji jakichś sił zewnętrznych cała ta maszyneria pracowałaby prawdopodobnie jeszcze przez wiele dziesięcioleci. Drukarka kanału lotniczej łączności planetarnej bez przerwy wypluwała taśmy papieru z nagranymi rozmowami. Jonnie rzucił na nie okiem. "MacIvor, czy możesz dostarczyć do Moskwy trochę paliwa"?" Tu kontroler ruchu lotniczego w Johannesburgu. Czy jakiś samolot przypadkiem nie zdąża w moim kierunku? Jeśli nie, to mogę skończyć dyżur na dzisiaj". "Izaak, zgłoś się, Izaak! Słuchaj! Izaak, czy są jeszcze jakieś sprawne frachtowce rudy w zagłębiu górniczym Groznyj? I czy dadzą się zaadaptować do przewozu pasażerów? Proszę cię, daj mi znać do rana! Brak nam teraz samolotów pasażerskich". "Lundy, odwołujemy cię z lotu do Tybetu. Potrzebny jesteś tu wraz z kopilotem, by pomóc nam w organizowaniu mostu powietrznego. Potwierdź to, proszę, chłopcze! "Większość rozmów prowadzona była w żargonie pilotów. Jonnie'ego uderzyła myśl, że ten potok depesz mógłby stanowić dla atakujących świetne źródło informacji, które rejony świata były aktywne. Był to prawie katalog celów dla Typów 32. Gdyby konwój się przebił i Psychlosi przypuścili generalny atak, wówczas mogliby z powrotem odbić tę planetę. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien ogłosić na tym kanale powszechnego wezwania do zachowania siedemdziesięciodwugodzinnej ciszy radiowej. Ale nie, szkoda została już dokonana. Te same depesze prawdopodobnie wysuwały się również z drukarki w kopalni nad Jeziorem Wiktorii. A każda depesza nadana stąd na kanale planetarnym mogła przecież zostać przechwycona przez konwój, który zostałby w ten sposób ostrzeżony. No cóż, pozostał mu atak na konwój i to wszystko. Przeszedł się ponownie po opustoszałych, dzwoniących echem poziomach. Jak zauważył, Psychlosi głównie wyczyścili to miejsce z uzbrojenia. Nie zostawili żadnego miotacza ani innej broni ręcznej, by nie wpadła w ręce Zbójów. Dobrze, że w tym pośpiechu przeoczyli moździerze. Ciężarówka była już wyprowadzona z hangaru i czekała na ciemnym placu. Jonnie zamknął za sobą drzwi wejściowe do pomieszczeń wewnętrznych kopalni - wpuszczenie tam leopardów, słoni i węży nie miało najmniejszego sensu. Wrócił do wielkiego samolotu i krótko omówił wszystkie akcje, jakie mieli do wykonania. Polecił im, by lecąc nisko - dosłownie lotem koszącym - zatoczyli wielki łuk na wschód i dotarli tuż za miejsce wyznaczone na zasadzkę. Nie chciał, żeby samolot został odwzorowany na ekranach radarowych czołgów. Potem polecił im zaczaić się wzdłuż grzbietu... tego grzbietu, który ciągnął się wzdłuż drogi... a kiedy konwój znajdzie się w środku parowu, niech otworzą ogień z flanki. A co stanie się, jeśli zawrócą i zaczną się cofać? No cóż, będzie tam za nimi z moździerzem na latającej platformie i będzie się starał ich powstrzymać. - Co? - nie chciał uwierzyć Robert Lis. - Jeden moździerz przeciwko czołgom? To przecież niemożliwe! Konwój na pewno przebije się z powrotem do lasu i nigdy nie uda się go stamtąd wywabić. Ach, chcesz, żeby ten samolot pomógł ci w zablokowaniu ich? Otóż to zupełnie co innego. W porządku. To jest samolot bojowy. - Próbujcie po prostu przewracać czołgi i pojazdy ciężarowe bez wysadzania ich w powietrze! - polecił Jonnie. - Nie używajcie pocisków radiacyjnych! Wykorzystujcie tylko siłę miotaczy! Ustawcie je na "Szeroka wiązka", "Bez płomienia" i "Oszołomienie". Nie chcemy ich zabijać. Jak tylko rozciągną się wzdłuż tego parowu, zablokujcie im drogę od strony zasadzki, a ja zablokuję ich od tyłu! Reszta zaś zaatakuje ich z flanki na grzbiecie parowu. Samolot ma się włączyć do boju, jeśli skierują z powrotem do lasu. Wszystko jasne? - Jasne! Jasne, jasne! Koordynator, zastępujący nieobecnego koordynatora Rosjan, bezskutecznie usiłował poradzić sobie z tłumaczeniem, aż w końcu oświadczył: - Jestem pewien, że rosyjski Koordynator wszystko im wyjaśni, gdy do nich dobijemy. Och, ja wiem wszystko. Mogę im to przekazać później. - Pamiętajcie - dodał Jonnie - że istnieje pewne prawdopodobieństwo, że w tym konwoju znajduje się Allison, więc miejcie na niego oko i gdyby w trakcie walki uciekał, to go przypadkiem nie zastrzelcie! - Jasne, jasne, jasne! - Trzeba będzie to jeszcze raz wytłumaczyć Rosjanom, gdy połączą się z Iwanem - rozkazał Jonnie. - Gładko! - zauważył Robert Lis z goryczą. - Och, jak wszystko idzie gładko! Nie możemy należycie poinstruować trzonu naszych sił, ponieważ tłumacz jest gdzie indziej. Co za zdumiewające planowanie i koordynacja! Życzę nam szczęścia. Będziemy go bardzo potrzebowali. - Ale za to mamy nad Psychlosami przewagę liczebną - powiedział Jonnie. - Co?! - wykrzyknął Robert Lis. - Przecież ich jest ponad setka, a nas tylko około pięćdziesięciu. - Właśnie o tym mówię - odparł Jonnie. - Przewyższamy ich liczbowo w stosunku pół do jednego! Chwycili dowcip, a kilku bardziej zaawansowanych w angielskim Rosjan przetłumaczyło jego sens pozostałym. Wszyscy się roześmieli. Deszcz wprawiał ich w niezbyt dobry nastrój. Teraz poczuli się lepiej. Jonnie właśnie zamierzał udać się do ciężarówki, przy której czekał na niego Szkot z czterema Rosjanami, gdy jego uwagę zwrócił jakiś ruch. Był to Bittie MacLeod cały okręcony bronią i ekwipunkiem, gotów do pójścia razem z nim. Jonnie za nic nie chciał do tego dopuścić. Nadchodząca bitwa to nie było miejsce dla chłopca. Ale był jeden szkopuł: chłopięca duma. Jonnie błyskawicznie starał się znaleźć jakieś rozwiązanie. Było to chyba trudniejsze niż rozwiązywanie problemów taktycznych! Świat chłopca wypełniony był romantycznymi historiami sprzed dwóch tysięcy lat, kiedy to stan rycerski był w pełnym rozkwicie, kiedy pluły ogniem smoki, a czystej krwi książęta kochali się w pięknych damach dworu. Był to przemiły chłopiec, a jego największą ambicją było dorosnąć i stać się takim mężczyzną jak Dunneldeen lub Jonnie. Ale istniało ryzyko, że jego marzenia mogą prysnąć w zderzeniu z brutalnymi realiami tego świata, w którym przyszło im walczyć, świata z innym gatunkiem "smoków". Bittie zauważył u Jonnie'ego moment wahania i wyczytał w jego bladoniebieskich oczach próbę znalezienia jakiejś wymówki, by powiedzieć "nie". Jonnie złapał pośpiesznie z siedzenia górnicze radio i wetknął je w ręce chłopcu. Poklepał się po takim samym radioaparacie zawieszonym u pasa. A potem nachylił się i powiedział szeptem: - Potrzebne mi w tym samolocie godne zaufania źródło informacji, które mogłoby mnie zawiadomić, gdyby w czasie walki coś zaczęło źle iść. Nie używaj go, dopóki nie padną pierwsze strzały! Ale potem, jeśli cokolwiek tylko będzie nie w porządku, to prędko daj mi znać! I Jonnie znacząco położył palec na ustach. Bittie natychmiast cały się rozpromienił. - Och, tak, Sir Jonnie! - odpowiedział konspiracyjnym szeptem, kiwając potakująco głową i wrócił na swoje miejsce w samolocie. Jonnie pokuśtykał do ciężarówki wzdłuż grząskiej jak marmolada drogi. Stała nadal przed hangarem, a jej światła przebijały się przez zasłonę deszczu. Sprawdził załogę, wsiadł do środka i kiwnął głową kierowcy. Ciężarówka obciążona latającą platformą i moździerzem zahuczała i ruszyła do przodu, tocząc walkę z błotnistym podłożem leśnej drogi. Wyruszyli ciężarówką do walki z czołgami. 3 Brown Kulas Staffor siedział w nowym wspaniałym biurze i zgorszony wytrzeszczał oczy na pismo leżące przed nim na biurku. Był bardzo oburzony. Ostatnio wszystkie sprawy dobrze się układały. Uwieńczony kopułą budynek rządu - niektórzy twierdzili, że był to budynek Kapitolu - został już częściowo odrestaurowany i nawet kopułę pomalowano na biało. Zaadaptowano jedną z sal na posiedzenia Rady - salę z wysoką trybuną, ławkami z jednej strony i drewnianymi krzesłami usytuowanymi przed nimi. Olbrzymie, obite materiałem biurka kierowniczego personelu Psychlo zostały dostarczone do budynku i wyposażono nimi oddzielne biura dla członków Rady (byli trochę za niscy, by normalnie zasiąść za nimi, ale jeśli krzesło postawiło się na jakiejś skrzynce, to wówczas wszystko było w porządku). Otworzono hotel, który zapewniał pomieszczenie dla dygnitarzy i ważniejszych gości oraz serwował na prawdziwych naczyniach całkiem dobre posiłki przyrządzane pod kierownictwem kucharza z Tybetu. Nauki, jakie pobrał wówczas w centralnej bazie górniczej, stojąc na swoim okrytym mrokiem nocy posterunku w pobliżu klatki, były wręcz wspaniałe. Wprost bezcenne dane na temat rządu. Terl wcale nie zasługiwał na to, by trzymać go w klatce w takich warunkach. Psychlos okazał skruchę i robił wszystko, by okazać się pomocnym. Jakżeż źle rozumiano tych Psychlosów! Nauki Terla zaczynały już owocować. Zabierały one niewiele czasu, lecz wymagały wiele politycznej zręczności. Lecz Terl objeździł przecież wszystkie galaktyki jako jeden z najbardziej zaufanych menedżerów Intergalaktyki Górniczej i to wszystko, co wiedział na temat rządów i polityki, przekraczało jakiekolwiek potrzeby w tym zakresie. Choćby tylko ta sprawa dotycząca wielkości i składu Rady. Szefowie poszczególnych plemion z całego świata nie lubili przylatywać tutaj i tracić czas na kłótniach w Radzie. Dosyć mieli własnych spraw plemiennych, którym musieli poświęcać odpowiednio dużo czasu. Było ich też za dużo - trzydziestu - by, faktycznie, cokolwiek szybko i sprawnie załatwić. I dlatego prawie z radością podzielili świat na pięć kontynentów, wybierając po jednym przedstawicielu z każdego kontynentu. Z trzydziestoosobowego tłumu Rada została zredukowana do łatwiejszej w manipulacji piątki. A gdy się jeszcze im wytłumaczyło, że ich plemienne sprawy są znacznie ważniejsze niż całe te nudne przekładanie papierów w Radzie i że najbardziej kompetentnych ludzi potrzebowano w domu, wówczas chętnie powpychali na kontynentalne miejsca w Radzie swoich kuzynów i tym podobnych. Ale okazało się, że nawet pięcioosobowa Rada była dla niego za liczna, więc był właśnie w trakcie powoływania dwuosobowego Dyrektoriatu. Przy dalszym wysiłku i wprowadzeniu w życie pewnych bezcennych wskazówek otrzymanych od Terla w ciągu kilku nadchodzących tygodni Brown Kulas sam stanie się reprezentantem Rady z uprawnieniami do działania w jej imieniu. Będzie mu towarzyszył tylko Sekretarz Rady, który - oczywiście - nie będzie miał prawa głosu i będzie tylko podpisywał dokumenty. Tak będzie o wiele lepiej. Szkoci przysparzali trochę kłopotów. Protestowali przeciwko włączeniu Szkocji do Europy, ale udowodniono im, że zawsze tak było. A reprezentantem Europy został Niemiec z plemienia alpejskiego. No cóż, stara Rada zadecydowała o tym większością głosów i teraz nie było już tutaj tych przeklętych Szkotów sprzeciwiających się każdej rozsądnej propozycji Browna Kulasa. Plemiona były zadowolone. Dano im prawo do wszystkich ziem z absolutnym prawem rozporządzania nimi według własnego uznania. Każdemu z nich dano wyłączne prawo własności starożytnych miast ze wszystkim, co zawierały. Dzięki temu Brown Kulas zdobył sobie popularność u szefów większości plemion ale nie u Szkotów, oczywiście. Ich nic nie mogło zadowolić. Mieli nawet czelność twierdzić, że Brown Kulas przywłaszczył sobie cały kontynent amerykański ze wszystkim, co się na nim znajdowało. Brown Kulas jednak sprostował to pomówienie. Przecież teraz w Ameryce mieszkały cztery plemiona: Kolumbia Brytyjska, Sierra Nevada, mała grupka Indian na południu i plemię Browna Kulasa. To, że wszyscy teraz mieszkali w miasteczku Browna Kulasa, było już poza dyskusją. Kolejnym zwycięstwem stał się wybór stolicy. Niektóre plemiona z pewnych powodów uważały, że stolica świata powinna znajdować się w ich rejonie. Niektórzy nawet byli zdania, że stolica powinna być ruchoma. Ale kiedy się im wykazało, ile jest kłopotów i wydatków z utrzymaniem stolicy i że Brown Kulas z czystej filantropii i dobroci serca zgodzi się, by to jego plemię pokrywało wszelkie koszta, nie było już dalszych dyskusji. Zdecydowano, że stolicą świata będzie Denver, chociaż pewnego dnia zmieni się ją na "Staffor". Ale źródłem kłopotu, który leżał teraz przed nim, była rezolucja starej Rady - zanim jeszcze nie została zredukowana do pięciu osób - o utworzeniu Banku Planetarnego oraz banknotów tego banku. Powołano do niego Szkota o nazwisku MacAdam, który poinformował Radę, że w danym momencie posiadane przez nią kredyty nie mają dla ludności Ziemi żadnej wartości. Zaproponował więc zamiast tego, żeby jemu oraz pewnemu Niemcowi, mieszkającemu w Szwajcarii i prowadzącemu wielką hodowlę bydła mlecznego oraz produkcję serów, przyznać przywilej drukowania pieniędzy. Będą one przydzielane poszczególnym plemionom w liczbie zależnej do wielkości areału gruntów znajdujących się pod uprawą, za co będą pobierać niewielki procent. Był to dobry pomysł, gdyż każde plemię mogło otrzymać więcej pieniędzy tylko wówczas, gdy powiększało areał produkcyjny. Wartość pieniądza zależała więc od plemiennych gruntów Ziemi. Bank miał nosić nazwę Ziemskiego Banku Planetarnego. Przyznano mu już znaczne uprawnienia i przywileje. Pieniądze wydrukowano w zdumiewającym tempie. Niemiec zgodził się na tę spółkę, gdyż miał brata, który posiadał dar rzeźbienia w drzewie liter, którymi można było zadrukowywać papier. W starych ruinach, zwanych Londynem, udało się im znaleźć magazyny pełne nienaruszonego papieru bankowego, a w mieście, zwanym kiedyś Zurych, znaleźli prasy ręczne. Banknoty były tylko o jednym nominale: Jeden Kredyt Ziemski. Wydali najpierw partię próbną, ale nie chwyciła. Ludzie nie wiedzieli, co z tym robić. Dotychczas stosowali handel wymienny. Trzeba więc było dopiero nauczyć ich znaczenia pieniądza. Wydali następną partię banknotów. Próbka drugiego wydania banknotów leżała na biurku Browna Kulasa. Widok banknotu burzył w nim krew tak mocno, że aż czuł się chory. Druk na banknocie był bardzo staranny. Wydrukowany był napis: Ziemski Bank Planetarny. W każdym rogu była umieszczona cyfra "1". We wszystkich językach i alfabetach używanych przez obecnie zamieszkujące Ziemię plemiona umieszczony był napis: "JEDEN KREDYT". Drugi napis w tych samych językach głosił: "Prawny Środek Płatniczy Wszelkich Zobowiązań, Prywatnych i Publicznych". Kolejne napisy brzmiały: "Wymienialny na Jeden Kredyt w Bankach w Zurychu i Londynie lub w jakimkolwiek Oddziale Ziemskiego Banku Planetarnego", "Gwarantowany przez plemienne grunty Ziemi", "Wydany na mocy przywileju Rady Ziemi". Banknoty miały również sygnatury dwóch dyrektorów banku. Wszystko byłoby bardzo piękne, gdyby nie to, że na samym środku banknotu w wielkim owalu znajdował się portret Jonnie'ego Goodboy Tylera! Skopiowali jego zdjęcie, które ktoś wykonał przy użyciu rejestratora obrazów. Oto on: w myśliwskiej koszuli ze skóry jelenia, z brodą, ze śmiesznym wyrazem twarzy, który ktoś musiał uznać za szlachetny lub coś w tym rodzaju. I na domiar wszystkiego trzymał w ręku miotacz. I co gorsza! Ponad zdjęciem wiło się jego imię i nazwisko: Jonnie Goodboy Tyler. O zgrozo, wykonany ozdobnymi literami napis pod zdjęciem głosił: Zwycięzca Psychlosów!!! Przyprawiające o mdłości! Straszne! Ale jak bank mógł popełnić taką gafę? Niecałe piętnaście minut temu skończył rozmowę radiową z MacAdamem. MacAdam wyjaśnił mu, że pierwsze wydanie banknotów nie chwyciło. Dlatego też natychmiast zaczęli drukować drugie wydanie. Ludzie - jak się zdawało - nie bardzo wiedzieli, co to jest pieniądz, ale wszyscy wiedzieli, kto to jest Jonnie Goodboy Tyler. W niektórych rejonach nie używano banknotów jako pieniędzy, lecz wieszano je na ścianach, a nawet oprawiano w ramy. Owszem, pieniądze zostały już wysłane do poszczególnych plemion. Nie, nie można było ich wycofać, gdyż zaszkodziłoby to wiarygodności banku. Brown Kulas próbował wyjaśnić, że było to absolutnie niezgodne z intencjami Rady, gdy udzielała bankowi przywileju wydawania pieniędzy. Była przecież jednomyślna uchwała Rady, że nie może być więcej wojen. Rezolucja stwierdzała: "Zabrania się prowadzenia wojen pomiędzy plemionami", ale Brown Kulas zadbał o to, by zostało to zaprotokołowane w taki sposób, że sugerowało zakaz każdej wojny, z międzyplanetarną włącznie. Używając całej swej elokwencji Brown wyjaśnił, że banknot w obecnej postaci jest sprzeczny z antywojenną rezolucją Rady. Sprawili, że ten... ten... facet na zdjęciu, wymachujący bronią, podżega do przyszłej wojny z Psychlosami i nie wiadomo z kim jeszcze. MacAdam i Niemiec z Zurychu stwierdzili, że jest im przykro, ale ich głosy wcale o tym nie świadczyły. Mieli swoje prawa i przywileje, a jeśli Rada chciała zrujnować koniecznie swoją wiarygodność, to byłoby to bardzo niefortunne, gdyż w przyszłości bank może obciąć fundusze Ameryce, więc niech lepiej przywilej pozostanie w mocy i w nie zmienionej formie, a bank musi robić to, co musi, by dbać o własny interes. I byłoby bardzo źle, gdyby na pierwszej sesji powoływanego do życia Sądu Światowego rozpatrywano skargę banku przeciwko Radzie o sprzeniewierzenie i wynikające stąd koszty." Nie - pomyślał ponuro Brown Kulas - wcale się nie zmartwili". Nie będzie więcej zasięgał na ten temat opinii członków Rady. Spróbuje pójść do bazy górniczej i zasięgnąć opinii z klatki, od Terla. Ale nie miał zbyt wielkiej nadziei. - Jonnie Goodboy Tyler. Zwycięzca Psychlosów - przeczytał i splunął na banknot. Zgarnął go nagle z biurka i z wściekłością porwał na strzępy. Potem porozrzucał je, po czym zgarnął je znów do kupy i z zawziętym, złośliwym wyrazem na twarzy spalił. Ze złością roztarł pięścią spalone resztki na popiół. Po chwili ktoś wszedł do jego pokoju i zapytał z radosnym uśmiechem: - Czy widziałeś już nowy banknot? - I pomachał mu jednym z nich! Brown Kulas wypadł z pokoju i zaczął wymiotować w jakimś kącie. Gdy się uspokoił trochę, przysiągł sobie, że choćby wszyscy byli przeciwko niemu, to on i tak nie ustanie w wysiłkach, by działać jak najlepiej w interesie Ziemi. Na pewno więc dostanie w swoje ręce tego Tylera. 4

Ciężarówka przebijała się przez nasyconą wilgocią noc. System napędowy tego typu pojazdów miał powodować ich "pływanie" na wysokości od jednej do trzech stóp nad powierzchnią ziemi. Ale gdy nagle poziom gruntu zmieniał się na wysokość osiem do dziesięciu stóp, wówczas efekt daleki był od "pływania". Było to wytrząsanie kości. Teleportacyjny system napędowy automatycznie utrzymywał pojazd w określonej przez czujniki odległości od ziemi. Korygował ją wciąż i rekorygował, czego wynikiem była wyjąca, to znów zamierająca kombinacja zgrzytów i pisków, która rozsadzała uszy. Żaden z pojazdów kołowych nie byłby w stanie poruszać się po takiej drodze. Była tak poryta rowami i usiana skałami, że mogły się po niej poruszać chyba tylko dzikie bestie, a i to nie wiadomo. Pojazdy a transportujące rudę, które przemierzały ją przez całe setki lat, jeszcze bardziej jej stan pogarszały, gdy wydmuchiwały w górę próchnicę, i która chroniła ją przed zamienieniem się w deszczowy potok. Jonnie próbował choć na chwilę zasnąć. Był śmiertelnie zmęczony. Bolało go lewe ramię od ciągłego używania laski. Dłoń miał pokrytą odciskami, w niektórych miejscach skóra zdarta była do żywego mięsa. Cztery dni brnięcia przez ten las, cztery dni bezustannego spływania potem w upale, cztery dni wędrowania o lasce i cztery noce pełne gryzących insektów. Jeśli w nadchodzącej bitwie chciał mieć jakiekolwiek szanse na sukces, to lepiej, żeby teraz trochę się zdrzemnął. Siedzenie było dość twarde i przy każdym wstrząsie lub szarpnięciu boleśnie obijał o nie boki. Nagle stanęli. Otworzył oczy i wyjrzał przez szybę. Zobaczył zady słoni! Słonie kroczyły wolno wzdłuż drogi. Nie spłoszyły się, gdyż były przyzwyczajone do tego rodzaju pojazdów. W świetle reflektorów widać było ich drgające i zroszone deszczem ogony. Ciężarówki Psychlosów nie miały sygnałów dźwiękowych, wyposażone były tylko w megafony. Rosyjski kierowca zaczął krzyczeć przez megafon do słoni, żeby zeszły z drogi. Powtarzał przy tym ciągle pewne słowo, które brzmiało jak

"sukinsyn"; Jonnie nie sądził, że był to rosyjski odpowiednik "słonia". Zasnął. Gdy ponownie otworzył oczy, drogę blokował leopard. Upolował właśnie skaczącą mysz i wykorzystywał drogę w charakterze stołu jadalnego. Jonnie wiedział, że leopard nie lubi, gdy mu się przerywa posiłek. Wyszczerzone kły i jarzące się zielonożółte ślepia ostrzegały, że gotów był zmierzyć się z dowolną liczbą ciężarówek. Znów więc zabrzmiał megafon. Po drodze musiał się zmienić kierowca, gdyż teraz pojazd był prowadzony przez Szkota. Usłyszawszy szkocki okrzyk bitewny, leopard skoczył do góry, dał susa w bok i uciekł. Przejechali nad myszą i znów podążali dalej. Nad płaskim gruntem ciężarówka mogła wyciągnąć nawet osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Teraz zaś z trudem dociągała do ośmiu! Nic dziwnego więc, że trzeba było wielu dni, by z filii dotrzeć do głównej kopalni. Potwierdzeniem tego były niewielkie domki z okrągłymi kopułami stojące przy drodze co kilka mil. Jonnie zatrzymał się przy pierwszym z mijanych domków. Był on idealny na zasadzkę i choć nie spodziewał się, by Psychlosi pozostawili kogokolwiek za sobą, to jednak lepiej było sprawdzić, czy ktoś się w nim nie ukrył. Było to pomieszczenie do odpoczynku dla czterech lub pięciu Psychlosów, którzy mogli się tu wygodnie przespać, zjeść lunch lub poczekać na naprawę pojazdu. W środku nie było żadnych sprzętów. Było to więc tylko schronienie przed deszczem i dzikimi zwierzętami, nic więcej. Nie napotkali dotychczas żadnego śladu drugiej ciężarówki i jej załogi, czyli nadal podążała za konwojem. Tuż nad ranem obudził Jonnie'ego kolejny postój. Kierowca klepał go po ramieniu i pokazywał ręką na znajdującą się przez nimi drogę. Ktoś narąbał lian i zrobił z nich znak strzały na drodze. Z nacięć było widać, że robiono je mieczem lub bagnetem. Psychlosi użyliby miotaczy. Musieli to więc zrobić ich ludzie. Zostawili im znak. Pokazywał on na stojący na poboczu domek wypoczynkowy. Z tyłu rozległ się grzechot broni, załoga szykowała się do opuszczenia pojazdu. Jonnie okręcił się przeciwdeszczową peleryną, sprawdził podręczny miotacz, wyjął lampę górniczą i wziął laskę. Gdy wyszedł z pojazdu, strużki deszczu pociekły mu po szyi. Jedyną rzeczą, która odróżniała ten domek od innych, były widoczne przed nią ślady niedawnej czyjejś bytności i lekko uchylone drzwi. Jonnie pchnął je laską i otworzył na oścież. W nozdrza buchnął mu zapach ludzkiej krwi! Coś się poruszyło w środku. Jonnie wyciągnął miotacz z kabury. Ale był to tylko duży szczur, który pędem wyskoczył na zewnątrz. Jonnie oświetlił wnętrze lampą górniczą. Pod ścianą coś leżało. Przez moment nie mógł się zorientować, co to jest, więc dał kilka kroków do przodu i stwierdził, że brodzi we krwi. Skierował na przedmiot pełen snop światła lampy. Podszedł bliżej. Z poszarpanych strzępów mięsa trudno było wywnioskować, co to jest. I wtedy spostrzegł kawałek materiału. Część.... spódniczki! To był Allison. I Szkot, i Rosjanie stali jak skamieniali. Bliższe badanie wykazało, że żadna arteria czy ważniejsza żyła nie zostały naruszone. Pazury Psychlosów pieczołowicie wyrywały ciało wokół nich, kawałek po kawałku. Całe ciało było poszarpane w taki sposób. Musiał umierać przez wiele godzin. Gardło i szczęki pozostawili nienaruszone do końca. Było to przesłuchanie iście w stylu Psychlosów! W resztkach dłoni coś tkwiło. Był to ostry dłubak do czyszczenia otworów silnikowych, który Psychlosi często nosili w kieszeni. Główna arteria wewnątrz nogi była przecięta. Allison musiał wyciągnąć narzędzie z nie zapiętej kieszeni i skończyć ze sobą. Czy mogli go ocalić? "Nie, nie w tym lesie i nie po takiej drodze" - pomyślał ze smutkiem Jonnie. Psychlosi musieli zacząć go torturować jeszcze w filii kopalni i dokończyli tutaj, gdy zaczęli się obawiać, że może umrzeć. I nie dowiedzieli się niczego, co byłoby przydatne dla ich konwoju. Allison nie miał pojęcia o ich ekspedycji. Och, prawdopodobnie Allison wyjawił im liczbę i położenie ośrodków ludzi, gdyż ludzka wytrzymałość ma swoje granice. A może nie? Pozostałe zęby były aż wyszczerbione od zaciskania, a szczęka wyglądała jak zamrożona. Być może Allison nic nie powiedział. Powiedział, czy nie powiedział, nie miało to teraz już znaczenia. Los konwoju był przesądzony. Był on przesądzony w zwężonych oczach Rosjan. Był przesądzony w pełnym gniewu zacisku pięści Szkota na rękojeści miecza. Po chwili Szkot wyszedł na zewnątrz, przyniósł kawał brezentu i przykrył nim delikatnie to, co kiedyś było Allisonem. - Wrócimy tu po ciebie, chłopcze - powiedział. - I to z krwią na ostrzach mieczy, już się o to nie bój! Jonnie wyszedł z domku w padający deszcz. Cała Szkocja od tej pory będzie tropiła dotąd Zbójów, dopóki nie padnie martwy ostatni z nich. Tak, to było już przesądzone. A Psychlosi? Nie był już teraz taki pewny, czy chce mieć ich żywych, i nie wiedział, czy się zmusi do rozsądku w tym względzie. 5 W leśnym półmroku poranka dogonili drugą ciężarówkę, która dotarła do jednej z wielu rzek, które przecinały las mniej więcej w zachodnim kierunku. Ciężarówka natomiast jechała w kierunku południowo-wschodnim. Kierowca, prawdopodobnie bardzo zmęczony, nie zredukował prędkości. Pojazdy transportowe tego typu mogły się także poruszać nad wodą, gdyż znajdujące się pod spodem czujniki mierzyły odległość zarówno od gruntu, jak i od wody. Pojazd nie spoczywał na ziemi, lecz był utrzymywany nad nią przez napęd teleportacyjny. Tymczasem pojazd z dużą prędkością musiał wyrżnąć w brzeg rzeki, a kierowca nie zdążył go wyrównać, więc wjechał pod kątem do rzeki, gdzie teraz siedział z nosem zanurzonym w wodzie, uszkodzony. Załoga siedziała na latającej platformie, która teraz znajdowała się pod drzewami. Przeprowadzili ją powietrzem wraz z moździerzem i zajęli pozycje obronne. Bardzo się ucieszyli, zobaczywszy Jonnie'ego. Brzeg rzeki przed nimi aż się roił od krokodyli, które również otaczały pierścieniem latającą platformę. Nikt nie śmiał strzelać do nich w obawie, by nie zwrócić uwagi konwoju. Jonnie zrobił miejsce na swojej ciężarówce dla drugiej platformy i zaraz przeleciała ona i osiadła obok pierwszej. Huk silników oraz wrzask krokodyli były ogłuszające i Jonnie się obawiał, że mogą być na tyle blisko od ogona konwoju, iż może to zwrócić uwagę. Pozostawili na wpół zatopiony pojazd transportowy swemu losowi, a sami - ze zdwojonym ciężarem dwóch platform i dwóch moździerzy - przekroczyli rzekę i kontynuowali pościg. Wkrótce potem droga znacznie się poprawiła, prawdopodobnie wskutek zmiany struktury nawierzchni. Nabrali prędkości. Wyruszyli przecież o dwanaście do piętnastu godzin później niż konwój. Ale konwój zawsze porusza się znacznie wolniej niż pojedynczy pojazd, zwłaszcza na tak wyboistym terenie. Wczesnym popołudniem jechali już tak szybko, że nie zauważyli nawet, iż przed nimi niebo zaczęło wyraźnie jaśnieć. Nagle wypadli z lasu na rozległą sawannę. O trzy mile przed nimi widać było ogon konwoju! Modląc się, by ich nie zauważono, zrobili zakręt o sto osiemdziesiąt stopni i wpadli z powrotem między drzewa. Jonnie polecił im udać się na wschód na koniec rzadko tu porośniętego lasu. Tam zatrzymali się. Rozciągająca się przed nimi sawanna porośnięta była trawą i krzewami. Rozległą przestrzeń znaczyły tu i ówdzie rośliny podobne do kaktusów. Jonnie wdrapał się na dach kabiny, by mieć lepszy widok. Parów, w którym urządzono zasadzkę, był tuż przed konwojem. Wiodący czołg właśnie do niego wjeżdżał. Jak się wydawało, parów ten przecinał południową odnogę łańcucha górskiego. Góry ciągnęły się na północny wschód, a ich wierzchołki wystawały ponad chmury, przy czym dwa szczyty były szczególnie wysokie. Czy to śnieg i lód był na nich? Po chwili dopiero zorientował się, że nie pada deszcz. Nie padało! Były chmury, było bardzo gorąco i wilgotno, mało było słońca, ale deszcz nie padał! Rosjanie rozmawiali między sobą, obserwując konwój. Sprawiał imponujące wrażenie. Ponad pięćdziesiąt pojazdów, w większości platform transportowych wyładowanych do granic możliwości amunicją, paliwem i gazem do oddychania, pełzło przez sawannę jak olbrzymi czarny wąż. Trzy, nie, pięć czołgów! Prowadzący czołg to prawie niezniszczalny pojazd opancerzony. Drugi czołg szedł w połowie konwoju, a trzy dalsze - w ogonie. Teraz, gdy ich silnik był wyłączony, huk konwoju nawet z tak dużej odległości omal nie rozsadzał uszu. Jeśli zasadzkę zorganizowano jak należy, to cały konwój znajdzie się w parowie i umieszczony gdzieś przed konwojem moździerz zamknie mu drogę. Jonnie zwrócił się do zabranego ze sobą oficera rosyjskiego. Nie znał on w ogóle angielskiego, więc za pomocą znaków i narysowanej na ziemi mapy Jonnie objaśnił mu plan działania. Południowy kraniec parowu kończył się pagórkiem. Prawy brzeg parowu tworzyło strome wzgórze, właściwie to nawet klif. Gdyby jedna z latających platform mogła polecieć za ten pagórek i poczekać, aż wszystkie pojazdy znajdą się w parowie, a potem wystrzelić z moździerza na ten kraniec klifu, to mogłoby to spowodować lawinę, która zamknęłaby wyjście z parowu i uniemożliwiła Psychlosom ewentualny odwrót. Rosjanie w mig pojęli wszystko. Oficer i jego załoga wystartowali na latającej platformie górniczej, skierowali się wzdłuż wewnętrznej granicy lasu i wkrótce zniknęli im z oczu. Jonnie z uwagą przyglądał się konwojowi, który z wysiłkiem wpełzał w parów. Czekała ich bitwa-fajerwerk, o jakich czytał w książkach starych ludzi. Gdy cały konwój znajdzie się już w parowie, wówczas ludzie z zasadzki spowodują zablokowanie lawiną drogi przed nimi, a dopiero co wysłany moździerz zablokuje drogę za nimi. Będą więc mieli stromo wznoszący się stok po prawej stronie i klif po lewej. Nie będą mogli zawrócić. A wtedy wystarczy tylko przelecieć nad nimi, kazać się poddać i wszystko będzie skończone. Ale bitwy-fajerwerki rzadko udawały się w praktyce, jak zaraz właśnie mieli się przekonać. Czekali, aż cały konwój wejdzie do parowu. Przez moment błysnęła w dali wysłana platforma, gdy zajmowała nakazaną pozycję. Świetnie. Teraz musieli tylko poczekać, aż ostatni czołg wejdzie do parowu. Czoło konwoju zniknęło już z pola widzenia. Cały niemal konwój był w parowie, kiedy nagle: BUCH! Odezwał się moździerz z zasadzki. BUCH! BUCH! BUCH! Trzy ostatnie czołgi nie weszły jeszcze do gardzieli parowu. Jonnie skoczył w kierunku konsoli. Jego czteroosobowa załoga wgramoliła się na platformę latającą i złapała za uchwyty. Platforma śmignęła w powietrze, a palce Jonnie'ego zatańczyły po przyciskach sterowniczych. Wzniósł się na wysokość tysiąca stóp i skierował na południe od drogi, wzdłuż krawędzi lasu. Teraz mógł już dojrzeć czoło konwoju. Hucząca lawina waliła się na drogę tuż przed czołgiem klasy "Rębajło". Mógł dojrzeć kilku Rosjan z grupy rezerwowej znajdujących się z tyłu za zasadzką. Spostrzegł też trójkę Rosjan na krawędzi parowu po prawej stronie konwoju. Znajdowali się o paręset stóp powyżej pojazdów. "Rębajło" próbował wdrapać się na blokujące drogę rumowisko, ale jego miotacze nie miały wystarczającego kąta wzniosu. Cofnął się i zaatakował skalny stos, z którego unosiły się gejzery pyłu. Nos czołgu uniósł się w górę. Pocisk po pocisku wylatywał z czołgu szerokim łukiem. Musiał strzelać ładunkami wybuchowymi! Zataczały po niebie jarzący się łuk i spadały w miejsce, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia zasadzki. Ostatnie trzy czołgi z konwoju zaczęły się wycofywać. Nie było sposobu, by zablokować tę część parowu! Jonnie przeleciał platformą do połowy odległości pomiędzy lasem a ogonem konwoju. Końcowe czołgi właśnie zawracały. Nie wolno było pozwolić, by uciekły, ponieważ trudno by było je znaleźć na tej sawannie nawet za pomocą samolotów bojowych. Tak, to były również czołgi klasy "Rębajło". Znajdujący się na początku konwoju czołg jeszcze raz zaatakował skalną barierę, prawdopodobnie chcąc ustawić na odpowiednią wysokość wloty swoich luf. Czołg ze środka konwoju walił pociskami w stronę zasadzki, ale nie mógł strzelać w górę stromego stoku do krawędzi parowu. Jonnie krzyknął do Szkota: - Zacznij zwalać drzewa na drogę, żeby ją zablokować! - Szkot zaczął namierzać moździerz. Rosjanie, z trudem utrzymujący się na niewielkiej i kiwającej się na wszystkie strony platformie, zaczęli wrzucać pociski do serdelkowatej lufy. Jeden z pocisków wybuchł w pobliżu olbrzymiego drzewa rosnącego przy ujściu drogi z lasu. Drzewo zaczęło się przewracać. Wybuch za wybuchem błyskał płomieniem na skraju lasu, wznosząc do góry słupy pyłu. Jonnie celował moździerzem przez odpowiednie pochylanie platformy. Trzy czołgi zorientowały się, że droga przed nimi została zablokowana i że nie uda się im przebić do lasu. Rozsypały się więc wachlarzem po sawannie. Ich miotacze otworzyły ogień, starając się trafić platformę. Jonnie robił uniki. Platforma nie miała przecież żadnego pancerza. Była to zwykła płaska platforma. Raptem śmignął do dołu Dunneldeen na samolocie bojowym. Musiał wisieć w powietrzu tysiące stóp nad nimi, poza zasięgiem wzroku. Gejzery ognia i błota zaczęły wykwitać wokół trzech czołgów klasy "Rębajło". Druga platforma również zaczęła strzelać. Pociski z moździerza wybuchły na klifie za ostatnim czołgiem. W powietrzu zaczęły fruwać skały pomieszane z ziemią. Skalna lawina zwaliła się z hukiem do dołu i zablokowała drogę powrotną. "Rębajło" znajdujący się na czele konwoju spróbował jeszcze jednej szarży na skalne osypisko blokujące im drogę do przodu. W momencie gdy jego przód zadarł się do góry, rozerwał się pod nim pocisk moździerza. "Rębajło" wyleciał w górę, zrobił w powietrzu pół obrotu i zwalił się do góry brzuchem na drogę, jak bezradny żuk. Jonnie odetchnął głęboko z ulgą. Właśnie miał zamiar powiedzieć Dunneldeenowi, by włączył megafon i wezwał Psychlosów do poddania się, gdy szczęście uśmiechnęło się do nich. 6 Pogrom! Przebijający się przez trajkot Psychlosów z konwoju, ale wyraźnie słyszalny ze względu na wysoką tonację, piskliwy głos Bittie'ego meldował: - Nikt z pozostałych tu nie mówi po rosyjsku! Sir Jonnie! Nie ma tu nikogo, kto mógłby cokolwiek powiedzieć Rosjanom!- Co się stało? - warkliwie zapytał Jonnie. - Sir Jonnie, pociski czołgów zniszczyły stanowisko dowodzenia! Sir Robert i pułkownik Iwan leżą nieprzytomni! Byłbym zawiadomił o tym wcześniej... ale... - jęknął - ...nie mogłem znaleźć radia! Na tej samej długości fal słychać było trzaski i paplaninę Psychlosów. Jonnie skierował latającą platformę na północ od parowu i zawisł nad jego krawędzią. Ściśnięty na dnie parowu konwój nie mógł zawrócić. Był zablokowany. Ale, niestety, nie można było strzelać do tej masy amunicji, paliwa i gazu do oddychania bez obawy wysadzenia wszystkiego w powietrze na wysokość co najmniej jednej mili. Rosyjscy żołnierze oddali w dół tylko kilka strzałów. Na krawędzi parowu było ich trzech. Psychlosi musieli myśleć, że ta krawędź nie jest broniona. Z górniczego radia dolatywały słowa wielu komend. Psychlosi zaczęli nagle wyładowywać się z pojazdów, trzymali w łapach ręczne miotacze. Uformowali się w linię u podnóża stoku. Na twarzach mieli maski do oddychania. Uformowany wzdłuż podnóża stoku szereg olbrzymich postaci zafalował i ruszył do góry. Do krawędzi stoku było ponad czterysta jardów, bardzo stromych jardów. Psychlosi szturmowali stok, pragnąc wejść na krawędź. Nie stanowiło to na razie realnego zagrożenia. Dunneldeen znajdował się na swoim miejscu, zawieszony wysoko w górze. Było oczywiste, że musiał tylko zaczekać, aż Psychlosi dotrą do połowy stoku, a potem ustawić miotacze na moc ogłuszającą i położyć wszystkich pokotem. Znów rozległ się głos Bittie'ego: - Rosjanie nie rozumieją! Biegną w kierunku grani! Jonnie wzniósł platformę nieco wyżej, by mieć lepszy widok. Wydawało się, że to Bittie stracił orientację. Nie było bowiem w tym nic złego, że Rosjanie chcieli obsadzić krawędź po lewej stronie parowu. Właściwie to nawet była to bardzo dogodna pozycja. Rezerwowa grupa Rosjan złożona z około trzydziestu ludzi biegła ku krawędzi z karabinami szturmowymi gotowymi do strzału. Wspinająca się do góry linia Psychlosów była już około stu jardów nad podnóżem, ale miała jeszcze ze trzysta jardów bardzo stromego stoku do pokonania. Za parę chwil, gdy Psychlosi oddalą się na wystarczającą odległość od swych pojazdów, Dunneldeen będzie mógł zaatakować ich ogniem z miotaczy i wszystkich ogłuszyć. Głos Bittie'ego: - Rosjanie są strasznie wściekli z powodu pułkownika Iwana! Myślą, że został zabity! W ogóle mnie nie słuchają! - Jonnie spuścił platformę w dół i wyskoczył z niej. Zaczął biec w stronę krawędzi klifu. Rosjanie już do niej dotarli. Kilku z nich otworzyło ogień do Psychlosów. - Wstrzymajcie się! - krzyknął Jonnie. - Samolot ich wszystkich załatwi! Żaden z Rosjan nawet się nie odwrócił w jego kierunku. Jonnie zaczął gwałtownie rozglądać się za jakimś oficerem. Dojrzał jednego z nich. Ale oficer sam krzyczał coś do Psychlosów i strzelał do nich z pistoletu. Oficer wrzasnął komendę do swych ludzi. Podnieśli się. Dobry Boże! Szykowali się do ataku! Zanim Dunneldeen zdążył zanurkować samolotem, cały stok zaroił się atakującymi z krzykiem Rosjanami. Byli rozwścieczeni aż do szaleństwa! Zatrzymywali się, oddawali salwę, biegli, zatrzymywali się, oddawali salwę! Stok zamienił się w ścianę lecących w górę i w dół płomieni! Psychlosi próbowali powstrzymać ten morderczy atak. Karabiny szturmowe grzmiały i błyskały płomieniami. Miotacze huczały. Dunneldeen wisiał w górze bezradnie i z rozpaczą, nie mogąc strzelać, gdyż mógłby pozabijać Rosjan. Gdyby nie oni, Psychlosi zostaliby kompletnie ogłuszeni. Rosjanie dosięgli już linii Psychlosów, strzelając bez ustanku! Pozostali przy życiu Psychlosi zaczęli uciekać do pojazdów. Rosjanie siedzieli im na karku! Olbrzymie ciała waliły się w dół stoku. Pojedyncze grupy Psychlosów próbowały stawiać opór. Karabiny szturmowe strzelały tak szybko, że ich odgłos zamienił się w jeden przeciągły grzmot. Ostatni żywy Psychlos próbował wskoczyć do kabiny pojazdu, kiedy jeden z Rosjan przyklęknął, wycelował i przeciął go na pół. Wśród Rosjan rozległy się okrzyki radości. Na stoku zapanowała cisza. Jonnie wodził wzrokiem po dokonanych spustoszeniach. Ponad sto ciał Psychlosów. Trzech martwych Rosjan. Z ciągle jeszcze palącej się odzieży unosił się dym. Nieszczęście! Mieli przecież dostać Psychlosów żywych! Johnie zaczął schodzić w dół stoku. Natknął się na rosyjskiego oficera, który stał tam z zamiarem dobicia każdego Psychlosa, który by tylko drgnął. - Znajdź mi paru żywych! - krzyknął do niego Johnie. - Nie dobijaj rannych! Znajdź mi paru żywych! Rosjanin spojrzał na Jonnie'ego nieprzytomnymi oczami, w których widać jeszcze było podniecenie wywołane walką. Poznawszy Jonnie'ego, odprężył się. - To pokarać Psychlo! Oni zabić pułkownik! - powiedział łamaną angielszczyzną. Jonnie'emu udało się wreszcie wytłumaczyć oficerowi, że potrzebuje paru żywych Psychlosów. Ani oficerowie, ani reszta Rosjan nie mogła pojąć tej nierozsądnej według nich prośby. W końcu jednak zrozumieli. Rozeszli się po stoku i zaczęli przyglądać się leżącym Psychlosom, czy któryś z nich jeszcze oddycha, co można było poznać po drganiu zaworu w masce powietrznej. Udało się im w końcu znaleźć czterech postrzelonych, jeszcze żywych Psychlosów. Nie bardzo mogli ruszyć ważące po tysiąc funtów ciała, ale przynajmniej je wyprostowali. Pojawił się doktor MacKendrick. Popatrzył na czterech Psychlosów i potrząsnął głową. - Może coś się da zrobić. Nie znam się zbytnio na anatomii Psychlosów, ale potrafię zatamować tę wyciekającą zieloną krew - powiedział. Jeden z Psychlosów miał tunikę różniącą się od pozostałych. Czyżby inżynier? - Zrób wszystko, co w twojej mocy - poprosił Johnie i pokuśtykał w górę stoku do miejsca, w którym była zorganizowana przez nich zasadzka. Bitne kiwał na niego ze szczytu skały. Johnie dotarł do krawędzi i popatrzył na stanowisko dowodzenia w skalnej jaskini. Panował tu okropny nieład. Pocisk z czołgu "Rębajło" walnął tuż nad jaskinią. Cały sprzęt był roztrzaskany. Radio było rozniesione na strzępy. Bittie klęczał przy Sir Robercie, unosząc mu głowę. Stary weteran zaczął poruszać powiekami. Przychodził do siebie. Zostali tylko ogłuszeni wybuchem. Z nosów i uszu sączyła się im krew. Prawdopodobnie mieli złamane tylko palce i mnóstwo siniaków. Nic poważnego. Zmoczył chustę wodą z manierki, zaczął doprowadzać ich do przytomności: Roberta Lisa, pułkownika Iwana, dwóch Koordynatorów oraz Szkota - radiooperatora. Johnie wdrapał się na skałę i spojrzał w dół parowu. Stał tam nie naruszony konwój. Nic nie wyleciało w powietrze. A zatem Rosjanie musieli używać nie radioaktywnych pocisków. Jonnie'ego nie interesowała ta kupa żelaza ani inne materiały i paliwo. Przybyli tu po żywych Psychlosów. Trójka Rosjan i Angus próbowali dostać się do wnętrza "Rębajły". Wymagało to nie lada sprytu, gdyż leżał on do góry brzuchem z zablokowanymi wszystkimi włazami. Wreszcie Angus otworzył boczne drzwi za pomocą lampy spawalniczej. Rosjanie weszli do środka. Johnie zwinął dłonie w trąbkę: - Czy któryś z nich został przy życiu?! - krzyknął. Angus zajrzał do wnętrza czołgu, a potem wyprostował się i pokiwał przecząco głową do Jonnie'ego. - Pogruchotani i uduszeni! - odkrzyknął. Sir Robert zdołał dojść do Jonnie'ego, chwiejąc się na nogach. Był przeraźliwie blady. Z trudem otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Johnie uśmiechnął się. - Tak, wiem, co chcesz powiedzieć. - Najlepiej zaplanowany rajd w historii! - powiedzieli chórem. 7 Doprowadzenie do porządku i zainstalowanie się w pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii zajęło im trzy dni ciężkiej pracy. Droga, którą wywożono rudę, biegła na południe od skraju łańcucha górskiego, a potem skręcała na północ w kierunku kopalni. Kiedy niebo nie było zachmurzone, z kopalni miało się pełny widok na rozciągające się w kierunku północno-zachodnim Góry Księżycowe. Było to długie pasmo górskie z co najmniej siedmioma szczytami osiągającymi wysokość szesnastu tysięcy stóp. Właśnie tutaj, na samym równiku, nikt nie spodziewał się śniegu i lodu, ale widać je było na tych szczytach. Były tam nawet lodowce i od czasu do czasu można było przez moment dojrzeć ich olśniewająco białe wierzchołki. Dawno temu pasmo to stanowiło granicę pomiędzy dwoma czy trzema starodawnymi państwami. W czasie inwazji Psychlosów, a może jeszcze wcześniej, wszystkie przełęcze zostały zaminowane taktycznymi minami jądrowymi. Nie trzeba dodawać, że choć góry te były w pobliżu kopalni, Psychlosi nigdy ich nie penetrowali. W Górach Księżycowych żyło kilka małych plemion: brązowych, czarnych, a nawet resztki białych. Plemiona często głodowały, choć u podnóża gór rozciągały się lasy i sawanna pełne dzikiej zwierzyny, ponieważ stara ich tradycja nakazywała trzymać się z dala od kopalni. Elektryczność dla kopalni wytwarzała elektrownia ze starą zaporą, która na mapach oznaczona była jako "Zapora na Wodospadzie Owensa". Elektryczności było tak dużo, że Psychlosi w ogóle nie wyłączali świateł, które płonęły jasnym blaskiem. Była to bardzo rozległa baza górnicza mająca siedem podziemnych poziomów oraz liczne oddziały do przeróbki molibdenu i kobaltu. Była znakomicie wyposażona w maszyny i sprzęt. Ale MacArdle w czasie ataku na kopalnię zniszczył fabrykę paliwa i amunicji i wysadził w powietrze wszystkie składy. Czterech rannych Psychlosów znajdowało się w uszczelnionej sekcji pomieszczeń hotelowych, do której pompowano gaz do oddychania. MacKendrick nie miał zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie, ale robił, co mógł. Rozwiązali też problem przechowania ciał zabitych Psychlosów. Nie było tu żadnej kostnicy, więc walcząc z czasem w tym równikowym upale, pośpiesznie wydostali z kopalni podnośniki i frachtowce rudy i przetransportowali ciała Psychlosów aż na szczyt góry nazwanej przez ludzi na mapach "Elgon", gdzie leżał śnieg i lód oraz panowały ujemne temperatury. Dziewięćdziesiąt siedem ciał po około tysiąca funtów każde leżało teraz w szeregu wysoko w mroźnej strefie. - Możemy nie mieć żadnych dyplomów - powiedział Dunneldeen po zakończeniu tej akcji - ale wydaje mi się, że jesteśmy całkiem niezłymi przedsiębiorcami pogrzebowymi dla Psychlosów. A potem popatrzył z tej zawrotnej wysokości na rozciągające się w dole równiny i dodał:- A może raczej jesteśmy hurtownikami pogrzebowymi? Szkoci odnieśli się pogardliwie do jego żartu, był zbyt okropny. Odblokowali drogę przy użyciu spychaczy, podnieśli dźwigiem czołg "Rębajło" i przyprowadzili wszystkie pojazdy na teren kopalni. Wbrew wszelkim regulaminom Towarzystwa umieścili paliwo, amunicję i gaz do oddychania w podziemnych magazynach, aby je zabezpieczyć przed ewentualnym atakiem. Sami byli ekspertami w atakowaniu tego rodzaju składów. Wrócił Thor, by im pomóc. Powiedział, że niektórzy ludzie z górskich plemion widzieli błyski bitwy i gdy usłyszeli, że ostatni Psychlosi zostali wykończeni, nazwali ten dzień "Dniem Bitwy Tylera". Thor przetransportował samolotem grupę myśliwych na sawannę, która wróciła z mnóstwem upolowanej zwierzyny, więc było dużo biesiad i tańców. - Czasami to nawet bardzo przyjemnie, Jonnie, gdy biorą mnie za ciebie! Ale musiałem zniknąć w czasie bitwy. Nie można przecież być jednocześnie w dwóch miejscach. Thor zauważył wychodzący z lasu konwój i czekał cierpliwie na wysokości dwustu tysięcy stóp, by włączyć się do walki, gdyby zaistniała taka potrzeba. Miał nagraną całą bitwę na rejestratorze obrazów i był zdziwiony, że nikt nie chciał tego oglądać. Zmęczeni, lecz zadowoleni, że mogli się schronić przed deszczem, wszyscy siedzieli na olbrzymich krzesłach wokół holu rekreacyjnego Psychlosów. Jonnie przeglądał zapisy korespondencji w ruchu lotniczym, które wciąż były wypluwane przez drukarkę. Nic nadzwyczajnego. Rzucił je na podłogę. - Lepiej zabierzmy się do roboty! - powiedział Jonnie. Ale oni przecież cały czas pracowali. Robert Lis potrząsnął głową. Angus popatrzył na swoje posiniaczone i pokaleczone ręce. Dunneldeen tylko wytrzeszczył oczy i myślał o wielu godzinach lotu, jakie zabrało im przetransportowanie martwych Psychlosów w śnieżne rejony gór. Pułkownik Iwan z obandażowaną ręką szeptał coś z niezadowoloną miną do Koordynatora, który przetłumaczył mu słowa Jonnie'ego. Czyż jego ludzie nie wybili wszystkich Psychlosów w parowie, a potem nie sprowadzali do kopalni ciężarówek, nie czyścili pomieszczeń i nie robili wszystkiego, co było do zrobienia? - No cóż - rzekł Jonnie. - Przybyliśmy tu, aby się dowiedzieć, dlaczego bracia Chamco popełnili samobójstwo. - Do diabła z braćmi Chamco! Byli tylko Psychlosami i chcieli zabić Jonnie'ego... Więc Jonnie rozpoczął przemowę. Od czasu do czasu zatrzymywał się, by Koordynator mógł przetłumaczyć jego słowa Rosjanom. Powiedział, że nie wiadomo, czy Psychlo jeszcze istnieje jako planeta. Powiedział im o banknocie Banku Galaktycznego i wszystkich wymienionych na nim rasach, a potem przypomniał sobie, że ma jeden taki banknot i podał go, aby sobie obejrzeli wszyscy. Dotarło do nich, że Ziemi w każdej chwili grozi kontratak. Jeśli planeta Psychlo ciągle jeszcze istniała, to w końcu przeprowadzi kontratak przy użyciu nowych bombowców bezzałogowych z gazem. Również te inne rasy prawdopodobnie miały środki na szybkie dotarcie do Ziemi. A jeśli stwierdzą, że nie ma tu żadnej obrony ze strony Psychlo, wówczas mogą całkowicie zniszczyć Ziemię. Jedynym sposobem, by przekonać się o tym, było odbudowanie urządzeń teleportacyjnych i użycie ich. Jednakże można je odbudować tylko przy pomocy Psychlosów.

A zatem, Angus - odezwał się Jonnie - chcę, żebyś zmontował maszynę, której używałeś - jak mi mówiono - do zlokalizowania stalowej drzazgi w mojej głowie. Mamy zamiar za jej pomocą zajrzeć do głów Psychlosów. Jeśli coś w nich znajdziemy i jeśli któregoś z pozostałych przy życiu Psychlosów da się zoperować, to wówczas będziemy mieli kogoś, kto pomoże nam odbudować urządzenie teleportacyjne. Będziemy mogli wysłać w przestrzeń rejestratory obrazów i zobaczyć, co się dzieje na Psychlo. Będziemy też mogli przyjrzeć się tym innym cywilizacjom. W tej chwili jesteśmy jakby zawieszeni w chmurach, mając do wyboru tylko jeden kierunek: w dół. Bez minimum wiedzy na ten temat jesteśmy - jak sądzę - skazani na zgubę. - Mamy przecież całą ich matematykę i książki na temat teleportacji - zauważył Angus. - Widziałem je, nawet trzymałem je w rękach! - Ale niczego się z nich nie dowiesz - odparł Jonnie. Przez całe tygodnie próbowałem je rozwikłać. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale z tą matematyką coś nie jest w porządku. Żadne równanie nie daje się rozwiązać! Potrzebny jest więc nam Psychlos, który nie popełni samobójstwa, jeśli będziemy mu na ten temat zadawać pytania. - Słuchaj, Jonnie - powiedział doktor MacKendrick. - Nie ma żadnego dowodu, że coś tam jest w ich głowach. A poza tym nie możesz przecież prześwietlić promieniami X, czy jak je tam nazywasz, ich myśli! - Kiedy leżałem w szpitalu i czekałem, aż wróci mi władza w ręku i nodze - odrzekł Jonnie - przeczytałem sporo książek na temat mózgu. I wiecie, czego się dowiedziałem? Nie wiedzieli. - Dawno temu, gdy ludzie mieli szpitale oraz mnóstwo chirurgów i inżynierów - kontynuował Jonnie - a było to może z tysiąc dwieście lat temu, wówczas robili eksperymenty, umieszczając w głowach dzieci elektryczne kapsułki, które sterowały ich zachowaniem. Przez zwykłe naciśnięcie guzika można je było zmusić do śmiechu lub płaczu albo wywołać uczucie głodu. - Co za wstrętny eksperyment! - zawołał Robert Lis. - Wydawało im się, że jeśli umieszczą w głowach ludzi elektryczne kapsułki, to będą w stanie rządzić całą ludzkością - powiedział Jonnie. Koordynator przetłumaczył to Rosjanom. - Nie wiem, czy się to im udało -ciągnął dalej Jonnie - ale gdy zacząłem się zastanawiać nad zachowaniem się braci Chamco, przyszła mi do głowy pewna myśl. Bo niby dlaczego dwóch świetnie z nami współpracujących renegatów nagle atakuje mnie po wypowiedzeniu przeze mnie pewnych słów? Przesłuchałem dyski z nagraną całą naszą rozmową. Naciskałem braci Chamco, aby przyśpieszyli prace nad odbudową urządzenia teleportacyjnego frachtu, a oni zaczęli się nie wiadomo dlaczego denerwować i wtedy ja wypowiedziałem następujące słowa: "Gdybyście mi wytłumaczyli..." W tym momencie obaj wpadli w szał i zaatakowali mnie.- Może oni ukrywali po prostu posiadane informacje - zauważył Robert Lis. - Oni... - W dwa dni potem popełnili samobójstwo - wpadł mu w słowo Jonnie. - Zapytałem Kera, czy słyszał, by Psychlos kiedykolwiek popełnił samobójstwo, i on mi odpowiedział, że, owszem, słyszał o jednym takim wypadku. Chodziło o inżyniera na jednej z planet, na której obaj się wówczas znajdowali. Wykorzystywali tam do roboty istoty należące do obcej rasy i pewnego wieczoru ten inżynier poszedł sobie na popijawę, zabił jednego z obcych i dwa dni później popełnił samobójstwo. To był jedyny przypadek, o którym Ker kiedykolwiek słyszał. Poza tym - dodał Jonnie z poruszeniem - wszystkie ciała zmarłych Psychlosów są odsyłane na Psychlo. Musi więc być w nich coś takiego, co nie może być znalezione przez nikogo obcego. I dlatego przypuszczam - kontynuował Jonnie - że Psychlosom, gdy są jeszcze niemowlętami, wszczepia się coś do głowy, coś, co każe im zachować w ścisłej tajemnicy swoją technikę. MacKendrick i Angus zaczęli okazywać żywe zainteresowanie. - A więc zabierzmy się do tego! -powiedział Robert Lis. Angus poszedł do warsztatu, by zmontować urządzenie wytwarzające promienie rentgenowskie. MacKendrick udał się do pomieszczeń hotelowych, by przygotować stoły operacyjne. Dunneldeen i Thor polecieli na szczyt góry, by przywieźć kilka zwłok Psychlosów, przy czym Dunneldeen nazwał siebie i Thora "makabryczną parą". Wkrótce mieli się dowiedzieć, czy Jonnie miał rację. Robert Lis zajął się zorganizowaniem baterii obrony przeciwlotniczej, która pełniła stały dyżur bojowy przez całą dobę oraz wyznaczył dyżury pilotów w natychmiastowej gotowości do startu. Ta malutka grupka licząca poniżej pięćdziesięciu ludzi, w tym zaledwie czterech czy pięciu pilotów, oraz jedna bateria przeciw, lotnicza, której już nie udało się zniszczyć atakującego kopalnię samolotu bojowego, miały bronić całej planety. Śmieszne! Ale było to lepsze niż nic. Przynajmniej do obrony lokalnej. 8 - Kim jesteś? - zapytał Terl. Nie miał żadnych kłopotów z dojrzeniem postaci, która stała w cieniu. Była jedna z tych jasnych, księżycowych nocy, tak jasnych, że nawet pokryte śniegiem szczyty Gór Skalistych skrzyły się w świetle księżyca. Lars Thorenson przyprowadził przybysza do klatki na prośbę Starszego Członka Rady Staffora. Lars został ostatecznie odstawiony od szkolenia lotniczego po wykonaniu idiotycznego "manewru bojowego", który zakończył się rozbiciem samolotu i pęknięciem jednego z kręgów szyjnych kręgosłupa. Został mianowany "asystentem do spraw językowych" Rady. Kołnierz gipsowy, który musiał teraz nosić, nie przeszkadzał mu w mówieniu. Polecono mu doprowadzić przybysza do klatki, wyłączyć elektryczność, wręczyć jedno radio górnicze Terlowi, a drugie przybyszowi i wycofać się z terenu klatki. Lars był bardzo skrupulatny w wypełnianiu poleceń - zgodził się na objęcie tego stanowiska pod warunkiem, że będzie mu wolno propagować wśród plemion idee faszyzmu, co uszczęśliwi jego ojca. Ten przybysz naprawdę zasmrodził cały pojazd! Nagle Lars przypomniał sobie, że polecono mu także, by spławił gdzieś trzymającego wartę kadeta, więc pospieszył, aby go znaleźć i wykonać polecenie. Terl przyglądał się przybyszowi, mając nadzieję, że nie widać jego pogardy dla zwierzaków przez wizjer maski ani nie słychać w jego głosie. O Zbójach wiedział wszystko. Jako oficer bezpieczeństwa odpowiedzialny za sprawy obronne i polityczne planety był świetnie poinformowany o całej tej bandzie. Terl pogodził się z istnieniem grupy ludzi w "Deszczowym lesie", która współżyła z Psychlosami na zasadzie symbiozy. Zbóje niszczyli inne rasy i dostarczali setki tysięcy Bantu i Pigmejów do kopalni. Można tam było okazyjnie kupić istotę ludzką do

torturowania. Owszem, Terl nie tylko wiedział o wszystkim, ale sam osobiście organizował ich transport tutaj. Terl przekonał tę kreaturę Staffora, że potrzebny mu jest godny zaufania korpus wojskowy. Staffor zgodził się na to z zapałem. Nie można bowiem dowierzać Szkotom, byli zbyt cwani i perfidni; nie można było też dłużej wykorzystywać kadetów, którzy - jak się wydawało - żywili godne potępienia i źle ulokowane uczucia uwielbienia dla tego Tylera. Zbóje przybyli, lecz wydawało się, że Staffor ma jakieś trudności w negocjacjach z nimi, więc Terl zasugerował, by przyprowadzono do niego ich szefa, generała Snitha. - Kim jesteś? - powtórzył pytanie Terl przez górnicze radio. Czy ta kreatura faktycznie znała psychlo, jak mu mówiono? Owszem, następne słowa były wypowiedziane w psychlo, ale mówiący jakby miał pełne usta kleju. - Pytanie być, ale kto, do nagłej sraczki, być ty? - pytaniem na pytanie odparł generał Snith. - Jestem Terl, główny szef bezpieczeństwa tej planety. - To co ty robić w klatce?- To jest punkt obserwacyjny ludzi z daleka. - Ach - rzekł Snith ze zrozumieniem, ale pomyślał: "Czy ten Psychlos myśli, że go oszuka?" - Rozumiem - powiedział Terl - że masz jakieś trudności w dogadaniu się co do warunków. ("Ty weneryczny móżdżku dodał w myśli - wyciągnąłem cię z dżungli, a ty nawet nie jesteś w stanie wyobrazić sobie mojej władzy!") - To być ta zapłata zwrotna - odparł Snith. Wydawało się mu to całkiem naturalne, że rozmawia z Psychlosem przez radio górnicze. Nigdy z żadnym z nich inaczej nie rozmawiał. Może więc zatem i ta cała rozmowa była też na odpowiednim poziomie. Ten Psychlos znał się na formach. - Zapłata zwrotna? - zapytał Terl. Mógł pojąć, że ktoś był tym zainteresowany, ale myślał, że, chodziło tu raczej o system wymienny składników materiałów wybuchowych w zamian za ludzi. - Byliśmy najęci przez Międzynarodowy Bank - kontynuował Snith, który dobrze znał całą legendę i swoje prawa oraz był dobrym, a nawet bardzo dobrym kupcem. - Po sto dolarów dziennie za głowę. I nie zapłacono nam. - Ilu ludzi i przez jaki czas? - zainteresował się Terl. - Licząc z grubsza: tysiąc ludzi przez jakieś tysiąc lat. Matematyczny umysł Terla szybko obliczył, że było to 36 500 dolarów na głowę rocznie, 36 500 000 rocznie dla całej grupy i 36 500 000 000 dolarów łącznie. Ale postanowił przeprowadzić test. - Coś podobnego - rzekł wstrząśniętym głosem - to przecież więcej niż milion! Snith poważnie skinął głową. - Właśnie tak. A oni nie chcą zapłacić. Ten Psychlos znał się na rzeczy. Może więc mimo wszystko uda się z nim ubić interes. Terl miał wynik testu. Ta kupa gówna nie znała podstawowej arytmetyki. - Zostaliście najęci przez Międzynarodowy Bank, by zdobyć Górny Zair, a potem zająć Kinszasę, obalić rząd i czekać, aż zjawią się przedstawiciele banku i wynegocjują właściwą spłatę pożyczek. Czy mam rację? Snith niczego takiego nie mówił, a w każdym razie nie z takimi szczegółami. Wszystkie legendy były cokolwiek niejasne. Ale uświadomił sobie nagle, że rozmawia z kimś ważnym. Terl pamiętał, że przez ponad tysiąc lat był to żelazny żart wszystkich szefów bezpieczeństwa na tej planecie. Szczegółów dowiedziano się w czasie wielodniowych przesłuchań pochwyconych najemników, które to przesłuchania stanowiły potem rozkoszną lekturę. - Ale twoi przodkowie - kontynuował Terl - zajęli tylko Górny Zair. Nigdy nie udało się im zająć Kinszasy. Snith miał o tym niejasne pojęcie, ale spodziewał się, że nie wyjdzie to na jaw. Jego przodkowie zostali zaskoczeni brutalnie przez inwazję Psychlosów. Nie był pewien, co z tego wszystkiego wyjdzie. - Widzisz - mówił dalej Terl - Międzynarodowy Bank został przejęty. Wykupił go Bank Galaktyczny mieszczący się w systemie Gredides. Terl miał nadzieję, że ten zasrany móżdżek przełknie całą serię bezczelnych kłamstw. - System Gredides? - Snith rozdziawił usta w zdumieniu. - Przecież wiesz - powiedział Terl. - Ósmy wszechświat. To przynajmniej było prawdą, gdyż Bank Galaktyczny faktycznie się tam znajdował. Zawsze dorzuć do kłamstw trochę prawdy. Snith zaczął być czujny. Ten Psychlos może go wyprowadzić w pole. Nie miał do niego zaufania. - I będzie ci miło usłyszeć, że przejął również wszystkie zobowiązania Międzynarodowego Banku, a więc i zobowiązania wobec was - Terl łgał, jak najęty. - Dlatego jako jeden z agentów Banku Galaktycznego (gdybyż tylko nim był!) jestem upoważniony do zapłacenia ci zaległych należności. Ale ponieważ twoi przodkowie wykonali tylko połowę zadania, więc ty otrzymasz tylko połowę należności, czyli pięćset tysięcy dolarów. - Terl się zastanawiał, co to jest ten dolar. - Jestem pewien, że jest to do przyjęcia. Snith błyskawicznie otrząsnął się z oszołomienia. Nie spodziewał się bowiem ani grosza. - Owszem - rzekł niespiesznie. - Sądzę, że uda mi się przekonać ludzi, by to zaakceptowali. "O rany! - pomyślał. To będzie po dziesięć dolarów na głowę, a reszta dla niego. Bogactwo!" - Czy masz jeszcze jakieś kłopoty? Kwatery? Czy przydzielono wam kwatery? Snith potwierdził, że dano im całą dzielnicę przedmieścia, kwadratową milę starych domów i budynków. W złym stanie, ale za to pałaców. - Powinniście również domagać się uniformów - powiedział Terl, patrząc na tę brudną kreaturę w małpich skórach przepasaną bandolierami z zatrutymi strzałami i diamentem w stożkowatej skórzanej czapce. - Powinieneś się też doprowadzić do porządku, wyczesać futro. Mieć bardziej wojskowy wygląd. Była to krytyka wyższego stopniem. Snith się oburzył. Zarówno on, jak i jego oddziały były wypucowane na wysoki połysk. Dwadzieścia kompanii po pięćdziesięciu ludzi w każdej, dowodzonych przez znakomicie wyszkolonych oficerów. (Trochę się zagalopował, ale miał nadzieję, że nie zauważą, iż w kompaniach było teraz tylko po trzydziestu pięciu ludzi, co było wynikiem braku żywności). - A jak z jedzeniem? - zapytał Terl. Snith był zaskoczony. Czyżby ten Psychlos umiał czytać w myślach? - Jedzenie być złe - odparł. - W tych domach być mnóstwo martwych ciał, ale one stare i wysuszone. Niedobre do jedzenia. W nowy kontrakt musi być klauzula o lepsze jedzenie! Terl dopiero teraz przypomniał sobie, że mówiono o Zbójach, iż są ludożercami, przez co zmniejszył się handel wymienny z kopalniami w ciągu ostatnich wieków. Powiedział więc surowo: - Nie może być takiej klauzuli! Cały jego plan by się zawalił, gdyby wyrzucono stąd te kreatury. Podczas studiowania książek Chinkosów, gdy opracowywał plan eksploatacji złoża kwarcu, natrafił na informację, że wśród ludzi kanibalizm jest rzadkością. Przez pewien czas miał nawet zamiar wykorzystać Zbójów do wydobycia złota, ale byli oni za daleko, a poza tym mogliby się uskarżać na brak pożywienia, gdyż w tych okolicach było bardzo niewielu ludzi. - Na czas trwania tego kontraktu -powiedział Terl - będziecie po prostu musieli zadowolić się wołowiną. - Kiedy ona dziwnie smakować - odrzekł szef Zbójów. Gotów już był się zgodzić. Jego brygada mogła przecież jeść mięso z bawołów, małp i słoni, ale nie można było za szybko się zgadzać. Trzeba być twardym negocjatorem. - Zgoda, jeśli zapłata być dobra. Terl powiedział, że zamierza wkrótce wrócić na Psychlo i że osobiście pobierze ich zaległą zapłatę i dostarczy na Ziemię. I że oni w tym czasie powinni podlegać Radzie jako jednostka wojskowa tej bazy. - Dostarczysz nam zapłata zwrotna? - upewnił się Snith. - Cały pół milion?- Oczywiście. Masz na to moje słowo. Słowo Psychlosa? Snith dodał więc: - I sześciu wybranych przeze mnie ludzi uda się tam z tobą, żeby zobaczyć, czy ty na pewno to zrobić! Choć Terl nie wiedział, czy rząd Imperialny zechce ich przesłuchiwać - Rząd Imperialny chciałby mieć jakiegoś ważnego, wykształconego człowieka - to jednak zgodził się chętnie. Kogo w końcu to obchodziło, co stanie się ze Snithem, gdy się uda plan Terla. - Oczywiście, będzie to mile widziane - uśmiechnął się Terl. - Ale pod warunkiem, że będziecie mi we wszystkim pomagali aż do momentu wyruszenia na Psychlo. Czy masz do mnie jeszcze jakąś sprawę? Owszem, miał. Snith wydobył coś z zakamarków ubrania i ostrożnie zbliżył się do klatki. Położył to między prętami klatki i wycofał się. - Chcą płacić nam tymi śmieciami - powiedział. - Jest to zadrukowane tylko po jednej stronie i ja myśleć, że one móc być sfałszowane! Terl zbliżył się do światła w klatce. Co to było? Nie potrafił przeczytać żadnego napisu. - Wątpię, czy można to odczytać! - sprowokował Snitha.- Ależ oczywiście, ja przeczytałem - odparł Snith. "On także nie umie czytać, ale ktoś musiał mu pomóc" pomyślał Terl. - Napisy mówić, że to być jeden kredyt i jest prawny środek płatniczy wszystkich zobowiązań. A napis dokoła obrazka mówić: "Jonnie Goodboy Tyler, Zwycięzca Psychlosów". To właśnie najbardziej zaniepokoiło Snitha, że uważano już Psychlosów za zwyciężonych. Umysł Terla pracował błyskawicznie. - Faktycznie, banknot jest sfałszowany, a napis kłamliwy! - Tak właśnie myślałem - powiedział Snith. - Wszyscy chcą cię oszukać. Moi przodkowie najlepiej się o tym przekonali. Oszukuj, zanim sam zostaniesz oszukany - zwykli mówić. - Ale opowiem ci, co ja zrobię - rzekł Terl przez radio górnicze. - Po prostu, żebyś wiedział, dla kogo naprawdę pracujesz. Przyjmiesz zatem te pieniądze bez słowa, a gdy będziemy w Banku Galaktycznym, wymienię ci je na porządną twardą walutę! To było uczciwe. Teraz już wiedział, dla kogo naprawdę pracuje. Było logiczne i właściwe. Pracować dla jednej grupy, a otrzymywać zapłatę od innej. Pomimo wszystko ten Psychlos był uczciwy.- No to świetnie - powiedział Snith. - I przy okazji, ja znać ten człowiek na obrazku. Terl przyjrzał się uważniej fotografii na banknocie. Światło w klatce było dość skąpe. Och, gówno! Wyglądało to na zwierzaka! Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał jego nazwisko. Tak, przypomniał sobie niejasno. Tak, to był ten przeklęty zwierzak! - Ten ptaszek po prostu wpadł na moich ludzi i wybił całe komando - dodał Snith. - Nie tak dawno. Zaatakował ich nawet bez salutu, skosił wszystkich. A potem ukradł ich ciała i ciężarówkę z towarami wymiennymi.- Gdzie? - W lesie. To było coś nowego! Jego źródła informacji donosiły, że to stworzenie z obrazka latało po świecie, wizytując plemiona! A może to był jego sposób wizytacji plemion! Tak, to było prawdopodobne. Terl wiedział, że sam na pewno wizytowałby plemiona właśnie w taki sposób. No cóż, Staffor będzie bardzo uszczęśliwiony, gdy się o tym dowie! Zwierzak nie znajdował się tam, gdzie być powinien, i napadał na pokojowe plemiona. Staffor był bardzo zdolnym uczniem w polityce. Teraz zrobi z niego bardzo zdolnego ucznia w sztuce wojennej w bezgłośny sposób, gdyż była to jedyna możliwość. Ale trzeba było wrócić do interesu. Położył banknot z powrotem w szczelinę między prętami. - A więc ustaliliśmy sprawy kontraktu i możesz go dalej negocjować - powiedział Terl. - Zainstalujcie się w bazie i za parę tygodni, a może nawet wcześniej, będziecie wykonywać wasze obowiązki tutaj. Jasne? - Jasne - odparł Snith. - A w nagrodę - dodał Terl - przekonam pewne osoby, by pozwoliły ci osobiście zabić tego zwierzaka, który wyrządził ci tak widoczną krzywdę. To było bardzo, bardzo dobre. I Snith został odwieziony do starego miasta przez obowiązkowego Larsa, który znosił jego smród w imię rozpowszechniania słusznych idei faszyzmu i jego wielkiego dowódcy wojskowego Hitlera. 9 Podziemna sala w pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii była mocno wyziębiona. Angus zainstalował wzdłuż ścian chłodnice napędzane silnikami o wielkiej mocy i zawarta w powietrzu para wodna kondensowała się na nich, ściekając na podłogę i tworząc na niej ciemne kałuże. Analizator minerałów i metali cicho pobrzękiwał, a jego ekran rzucał niesamowite zielone światło na wszystko dokoła. W ekran wpatrzonych było pięć pełnych napięcia twarzy: doktora MacKendricka, Angusa, Sir Roberta, Dunneldeena i Jonnie'ego. Masywna, mająca średnicę ponad osiemnaście cali, brzydka głowa martwego Psychlosa leżała na płycie analizatora. Głowa składała się głównie z kości. Była bardzo podobna do głowy ludzkiej, ale tam, gdzie człowiek miał włosy, brwi, wargi, nos i uszy, Psychlos miał kości, których kształt, rozmieszczenie i wzajemne rozstawienie było mniej więcej takie samo jak u ludzi, co dawało w ostatecznym wyniku jakby karykaturę głowy człowieka. Nie wyglądały na kości, dopóki się ich nie dotknęło. Analizator nie mógł prześwietlić głowy na wylot, ponieważ cała górna połowa czaszki wypełniona była litą kością. Mózg mieścił się w dolnej tylnej części czaszki. - Kość! - wykrzyknął Angus. - Tak samo trudno ją spenetrować jak metal! Jonnie mógł to poświadczyć na podstawie miernych szkód, jakie jego maczugą wyrządziła głowie Terla podczas walki w kostnicy. Angus zmieniał ustawienie tarczy sterującej. Litery alfabetu Psychlosów stanowiły tu kodowe odpowiedniki różnych metali i rud. Tarczę intensywności promieniowania nastawił na piąty zatrzask. - Poczekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij to! Wydaje mi się, że coś widziałem. Angus cofnął tarczę intensywności promieniowania o jeden, a potem o drugi zatrzask. Wskaźnik wskazywał teraz na "Wapno". Na ekranie widać było niewyraźną różnicę w gęstości obrazu. Jedno małe miejsce było jakby ciemniejsze. Angus wyregulował głębię penetracji promieni, skupiając je bardziej. Wewnętrzne kości i szczeliny międzykostne czaszki wyraźnie zarysowały się na ekranie. Pięć par oczu przyglądało się temu z napięciem. Palce Szkota zaczęły operować jeszcze jedną tarczą, która ustawiała drugą wiązkę promieni w badanym obiekcie pod różnymi kątami. - Czekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij tę wiązkę jakieś dwa cale za jamą ustną! O tutaj! A teraz skup ją ponownie!... Jest coś! Coś tam rzeczywiście było na ekranie, coś twardego i czarnego, co nie przepuszczało fal o takim natężeniu. Angus włączył rejestrator analizatora i rozległ się głośny furkot rejestracji obrazu ekranowego na papierowej rolce. - A więc rzeczywiście mają coś w czaszkach! - zawołał Robert Lis. - Nie śpiesz się tak! - utemperował go MacKendrick. Za wcześnie jeszcze na jakiekolwiek wnioski. To może być fragment starego zranienia w wypadku górniczym, na przykład kawałek metalu, który się tam dostał w wyniku eksplozji. - No, no, bez kawałów! - rzekł Robert Lis. - Przecież to jest oczywiste! Jonnie wyciągnął z analizatora zarejestrowaną część rolki. Po jednej stronie biegły wijące się linie analizy metalu. Zostawił jednak na zewnątrz książkę Psychlosów zawierającą kody analizy i używaną do analizy zapisów przekazywanych przez bezpilotowe samoloty zwiadowcze w czasie lotów poszukiwawczych rudy. W pomieszczeniu było chłodno, wilgotno i smrodliwie, a on niezbyt lubił tego rodzaju zajęcie, choć było ono konieczne. Skorzystał więc z okazji i wyszedł, by zajrzeć do książki. Strona po stronie porównywał otrzymane z analizatora zawijasy z zawartymi w książce wzorcami. Zajęło mu to bardzo dużo czasu. Nie był przecież ekspertem w tej dziedzinie. Nie mógł znaleźć niczego odpowiadającego. Każdy inżynier z Psychlo, który wykonywał te czynności na co dzień, prawdopodobnie mógłby określić rodzaj metalu lub stopu w ogóle bez książki kodowej. Jonnie przeklinał w duchu Rosjan, którzy w odwet za swego pułkownika wyrżnęli prawie wszystkich Psychlosów. Ocalała czwórka, która znajdowała się pod strażą w jednym z pomieszczeń hotelowych kopalni, była w bardzo złym stanie. Dwóch Psychlosów było zwykłymi górnikami, trzeci z nich -sądząc po ubraniu i papierach - był wyższym urzędnikiem administracji, a czwarty - inżynierem. MacKendrick nie czynił zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie. Powyciągał z nich kule i pozaszywał rany, ale nie odzyskali jeszcze przytomności i leżeli w pomieszczeniu wypełnionym gazem do oddychania, płytko oddychając. Wszyscy byli przykuci łańcuchami do łóżek. Niestety, Jonnie nigdy nie widział jakiegokolwiek podręcznika pierwszej pomocy dla Psychlosów. Przypuszczał, że nigdy nic takiego nie zostało wydane. Towarzystwo żądało, by wszystkie zwłoki były odsyłane na Psychlo, ale nie wymagało, by ktokolwiek dbał o zachowanie ich przy życiu. Był to fakt, który potwierdzał przypuszczenie, że jedynym powodem odzyskania z powrotem martwych ciał Psychlosów było uchronienie ich przed zbadaniem przez obce istoty - nie było tu żadnych sentymentów. W kopalniach nie było nawet oddziałów szpitalnych, a przecież wypadki zdarzały się często. Zatrzymaj się! Jeden z zawijasów w książce prawie pasował: miedź! Gdyby teraz udało mu się znaleźć ten mały zawijas końcowy... jest tutaj: cyna. Nałożył na siebie obydwa zawijasy. Wydawało się, że pasują. Miedź i cyna? Pozostawał jeszcze jeden maleńki zawijas. Szukał w książce czegoś podobnego. Wreszcie znalazł: ołów. Głównie miedź, trochę cyny i troszeczkę ołowiu! Nałożył wszystkie wzorce na siebie. Teraz pasowało. Była jeszcze jedna bardzo gruba księga kodów zatytułowana: "Rudy złożone dla analizy wyników zwiadu powietrznego", ale ponieważ zawierała ponad dziesięć tysięcy kodów, więc do niej dotąd nawet nie zaglądał. Teraz jednak szukanie w niej właściwego wzorca nie było już zbyt trudne. Odszukał najpierw tytuł "Stopy miedzi", potem podtytuł "Stopy cyny", a w końcu tytuł "Stopy ołowiu" i znalazł swój zestaw zawijasów. Ale nie tylko to. Porównując wzajemne wariacje zawijasów, stwierdził, że analiza składników "projedenaście" (Psychlosi używali systemu jedenastkowego) wykazywała pięć części miedzi, cztery części cyny i dwie ołowiu. Zaczął dalsze poszukiwania i w jednej z książek ludzi znalazł nazwę takiej kombinacji: brąz. Był to najwidoczniej bardzo trwały stop, który mógł trwać przez stulecia i w historii była nawet "Epoka Brązu", w której ten stop był głównie wykorzystywany. Świetnie! Ale wydawało mu się trochę dziwne, że tak zaawansowana technicznie rasa wkładała do czaszek coś wykonanego ze starożytnego brązu. Zabawne! Wrócił do pomieszczenia ze swym odkryciem, by stwierdzić, że MacKendrick przy użyciu młota i podobnego do dłuta narzędzia oddzielał głowę od tułowia. Jonnie był zadowolony, że nie musiał na to patrzeć. - Prześwietliliśmy promieniami całą czaszkę - powiedział Angus. - Ale jest w niej tylko ta dziwna rzecz. - Przeszukałem mu kieszenie - dodał Robert Lis. - To górnik najniższej klasy. Jego karta identyfikacyjna stwierdza, że nazywa się Cla, ma czterdzieści jeden lat wysługi i trzy żony na Psychlo. - Czy Towarzystwo wypłacało im premie? - zainteresował się Dunneldeen. - Nie - odparł Robert Lis, pokazując im pomięty kwit wypłaty. - Tu jest napisane, że Towarzystwo wypłacało mu zarobki żon w "domu" Towarzystwa. - Nie żartuj! - powiedział Jonnie. - Ten przedmiot w jego głowie to stop zwany "brązem". Co gorsza, nie ma on własności magnetycznych. Trzeba go wyjąć operacyjnie. Nie da się wyciągnąć magnesem. Doktor MacKendrick miał już mózg wyłożony na wierzch. Z wprawą chirurga rozdzielał na boki coś, co wyglądało jak sznurki. - Myślę, że to są nerwy - stwierdził MacKendńck. Wkrótce się przekonamy. I oto było to! Podobne do dwóch półkul odwróconych od siebie i oplątane wokół "sznurkami". Doktor bardzo delikatnie wyjął półkule, wytarł z zielonej krwi i położył na stole. - Nie dotykajcie tego - przestrzegł. - Możecie się śmiertelnie zakazić. Jonnie spojrzał na przedmiot. Miał on matowo żółty kolor. W najszerszym miejscu nie przekraczał pół cala. Angus podniósł go pincetą i położył na płycie analizatora. - Nie jest wydrążony - powiedział. -

Jest po prostu ciałem stałym. Zwykły kawałek metalu. MacKendrick miał małą skrzynkę, do której były podłączone zaciskami przewody. W skrzynce znajdował się ładunek generujący elektryczność. Ale zanim zaczął podłączać przewody, jego uwagę przyciągnęły owe "sznury". Był to mózg, ale całkowicie różniący się od mózgu człowieka. Odciął koniuszek "sznura" i wyciął pasek skóry z łapy, a potem podszedł do starego prowizorycznego mikroskopu. Wykonał próbkę mikroskopową skóry z łapy Psychlosa i spojrzał w wizjer. Aż gwizdnął z wrażenia.- Psychlos nie jest zbudowany z komórek. Nie wiem, jaki mają metabolizm, ale nie mają struktury komórkowej. Wirusowa! Tak. Wirusowa! - Zwrócił się do Jonnie'ego. - Wiesz, że mimo ich wielkiego wzrostu podstawową strukturę Psychlosów tworzą jak się wydaje - skupiska wirusów. Dzięki temu mają bardziej ścisłe ciało, gdyż gęstość jest większa. Ale to cię prawdopodobnie nie interesuje. No cóż, zabierzmy się zatem do tych sznurków. Podłączył jeden zacisk do końca sznurka w mózgu, a drugi uziemił do ramienia i - obserwując wskaźniki -zmierzył oporność elektryczną sznurka. Skończywszy to, wstał i nacisnął wyłącznik aparatu puszczający elektryczność wzdłuż przewodu. Wszyscy poczuli, jak włosy stają im dęba. Psychlos poruszył lewą nogą. - Dobrze - rzekł MacKendrick. - To są nerwy. Nie ma zesztywnienia pośmiertnego i dlatego jeszcze są elastyczne. Znalazłem nerw przekazujący sygnał ruchowy w nodze. Przyczepił do nerwu małą etykietkę. Oznaczył również miejsce, z którego wyjęli metal, za pomocą kolorowych plamek na każdym z dołączonych do metalu nerwów. Ale jeszcze ich nie sprawdzał. Wszyscy widzowie byli wprost przerażeni widokiem trupa Psychlosa, który ruszał pazurami, zaciskał resztki swej szczęki, poruszał uchem i wywalał język - wszystko w miarę, jak poszczególne nerwy poddawane były wstrząsom elektrycznym. MacKendrick zauważył ich reakcję. - Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Są to po prostu impulsy elektryczne zbliżone do poleceń wysyłanych przez mózg. Niektórzy naukowcy robili to być może już ponad tysiąc lat temu i myśleli, że znaleźli tajemnicę powstawania myśli, a nawet stworzyli wokół tego kult zwany "psychologią". Dzisiaj już zapomniany. Swoje doświadczenia robili na żabach. Ja więc kataloguję tylko kanały komunikacyjne tych zwłok. I to wszystko. Jednak widok był niesamowity. Budziły się w nich głęboko zakorzenione przesądy, gdy widzieli, jak trup się rusza, oddycha i jak przez chwilę bije jego serce. Rękawiczki chirurgiczne MacKendricka były oblepione śluzowatą, zieloną krwią, ale pracował on bez wytchnienia, aż ponad pięćdziesiąt etykietek było przyczepionych do końcówek nerwowych. - A teraz poszukamy odpowiedzi na zasadnicze pytanie powiedział MacKendrick i posłał impulsy elektryczne wzdłuż obydwu nerwów, do których był podłączony brązowy przedmiot. Była to bardzo ciężka praca. W pomieszczeniu było zimno. Zwłoki cuchnęły, a ich smród był jeszcze bardziej nie do zniesienia, gdyż był to zjełczały odór Psychlosa. MacKendrick wyprostował się. - Z przykrością muszę stwierdzić, iż nie myślę, by ten kawałek metalu był powodem popełnienia samobójstwa przez któregokolwiek z tych potworów. Ale mogę wyrazić całkiem dobre przypuszczenie na temat jego roli. Wskazał na etykietki. - Na ile mogłem stwierdzić, ten nerw doprowadza impulsy smaku oraz impulsy seksualne. Ten drugi nerw zaś emocje oraz akcje. Ten metalowy zacisk został zainstalowany, gdy Psychlos był jeszcze niemowlęciem. Popatrzcie na tę nikłą starą bliznę na czaszce. Wtedy jeszcze wszystkie kości były miękkie i szybko się zrastały. - A co on powoduje? - zapytał Angus. - Przypuszczam - odparł MacKendrick - że spina bezpośrednio przyjemność z akcją. Być może wszczepiano go po to Psychlosom, by byli szczęśliwi tylko wtedy, gdy pracują. Ale myślę - choć nie mogę tego jeszcze całkowicie potwierdzić, zanim nie zbadam do końca tych nerwów - że faktycznym zadaniem tego urządzenia stało się sprawianie Psychlosom rozkoszy, ale w czasie wykonywania okrutnych akcji. Jonnie przypomniał sobie nagle wyraz twarzy Terla i jego szept: "Zachwycające!", gdy patrzył on na jakieś okrutne sceny. - Pierwotne zamierzenia - dodał MacKendrick - by zwiększyć ich pracowitość, zostały, jak sądzę, źle skalkulowane przez ich starożytnych metalurgów, w wyniku czego powstała rasa prawdziwych potworów. Wszyscy byli co do tego zgodni. - Więc ten kawałek metalu nie był przyczyną popełnienia przez nich samobójstwa! - zawołał Robert Lis. - Masz tu drugie zwłoki Psychlosa. Według dokumentów był on zastępcą dyrektora kopalni i zarabiał dwukrotnie więcej niż ten. Bierz go na stół, człowieku! MacKendrick przeszedł do drugiego stołu. Będzie musiał sfilmować całą wykonaną pracę na rejestratorze Obrazów i porobić niezbędne szkice.

Mamucią głowę drugiego Psychlosa położył na płycie analizatora. Był on już nastawiony na właściwą wiązkę promieniowania. Zaglądali teraz do martwego mózgu Psychlosa, który nazywał się Blo. Jonnie, który był coraz bardziej przygnębiony, nagle się uśmiechnął. W tej głowie były dwa kawałki metalu! Analizator zafurkotał, rejestrując obraz na papierowej rolce, i Jonnie pospieszył na zewnątrz, by porównać zapis ze wzorcami w książce kodów. I oto miał go jasno i wyraźnie: srebro! Gdy powrócił do pomieszczenia, MacKendrick - z nabytą właśnie praktyką - zdążył już obnażyć mózg. Oznaczał teraz kolorowymi plamkami połączenia nerwowe z drugim kawałkiem metalu przed wyjęciem go z mózgu. Miał on długość około trzech czwartych cala. Brak tlenu we krwi Psychlosa spowodował, że metal był błyszczący i bez nalotów. Miał kształt cylindra. Wypustki po obu końcach były odizolowane od srebra. Angus położył go na płycie analizatora. W środku cylindra znajdowało się coś w rodzaju uzwojenia. Domyślali się, że podobne cylindry znajdą również w ciałach innych menedżerów, więc MacKendrick wysterylizował go, a Jonnie bardzo delikatnie przeciął na pół. Wnętrze cylindra przypominało część urządzenia do zdalnego kierowania, ale nie było to urządzenie radiowe. - Nie zidentyfikowałem jeszcze tych nerwów - oświadczył MacKendrick. - W tej chwili nie wiem, dokąd one biegną. Ale popracuję nad tym. - Czy nie jest to czasem wibrator fal myślowych? - zapytał Jonnie. - Miernik dyferencyjny?! - wykrzyknął pytająco Angus. - Mierzący różnicę długości fal myślowych innej rasy? Jonnie wiedział, że musi dać im trochę czasu na zbadanie urządzenia, ale jego pierwotne przypuszczenie było prawidłowe: urządzenie było tak skonstruowane, aby w pewnych sytuacjach wygenerować impuls, który powoduje agresję, a potem samobójstwo. - Jedna tylko rzecz jest w tym niepomyślna - zauważył MacKendrick. - Ten cylinder został umieszczony w głowie niemowlęcia. Wydobycie go z głowy żywego, dorosłego Psychlosa - przez te wszystkie jego kości - będzie bardzo trudnym zadaniem. Nie mogę też zagwarantować sukcesu. - Zobaczywszy jednak wyraz rozczarowania na ich twarzach, dodał: - Ale będę się starał, będę próbował! Nie miał wielkich nadziei, czy mu się to uda. Miał tylko czterech Psychlosów, którzy wyglądali tak, jakby mieli za chwilę umrzeć.

Rozdział 19 1 Brown Kulas przewodniczył posiedzeniu Rady w ponurym nastroju. Siedzieli oto przed podium wzniesionym w jednym z pomieszczeń kapitolu, awanturując się i kłócąc z nim, Starszym Członkiem Rady Planety. Sprzeciwiając się jego posunięciom. Ten czarny facet z Afryki! Ta żółta kreatura z Azji! Ten brązowy idiota z Ameryki Południowej!

Ten tępy, byczo głowy brutal z Europy!

Och, och, och i OCH! Czyżby nie zdawali sobie sprawy z tego, że robił wszystko, co było możliwe, dla dobra człowieka? I czyż on, Brown Kulas Staffor, od momentu przybycia Zbójów reprezentujący pięć plemion nie był teraz rzeczywiście Starszym Burmistrzem Ameryki? Spierali się o koszty i warunki kontraktu najęcia Zbójów. Coś takiego! Planeta potrzebowała sił obronnych. A wszystkie te klauzule, które tak pracowicie układał, spędzając wiele godzin swego cennego czasu z generałem Snithem - były przecież konieczne. Starszy Burmistrz Afryki kwestionował

pensje Zbójów. Twierdził, że sto kredytów dziennie na głowę to za dużo, że nawet członkowie Rady otrzymywali tylko pięć kredytów dziennie i że jeśli zaczną wydawać kredyty w taki sposób, to staną się one bezwartościowe. Awanturowali się i awanturowali, podnosząc własne i nieistotne problemy. Brown Kulas robił dobre postępy. Liczbę członków Rady redukował do pięciu, ale wyglądało na to, że było ich jeszcze o czterech za dużo. Zachodził więc w głowę, jak rozwiązać ten problem. Był wprawdzie nieco zaskoczony, gdy odwiedził Zbójów na Przedmieściu, gdzie mieszkali. Ich kobiety na ulicy, nie mając na sobie żadnego przyodziewku, zachowywały się niemoralnie. Ale generał Snith w czasie konferencji powiedział, że one tylko tak sobie figlowały. W drodze powrotnej Lars opowiadał o tych zdumiewającym przywódcy wojskowym z pradawnych czasów o nazwisku... Bitter?... nie... Hitler. Jakim to on był mistrzem w sprawach czystości rasowej i uczciwości moralnej. Czystość rasowa nie wydawała się zbyt interesująca, ale "uczciwość moralna" zwróciła uwagę Browna Kulasa. Jego ojciec zawsze był jej mistrzem. Siedząc więc i przysłuchując się tym

nie kończącym się sporom i sprzeciwom, przypomniał sobie rozmowę - czysto towarzyską - którą przeprowadził z tym przyjaznym stworzeniem Terlem. Jej tematem był szantaż. Jeśli miało się na kogoś jakiegoś haka, można go było zmusić do postępowania według swojej woli. Mądra filozofia. Brown Kulas pojął to od razu. Miał nadzieję, że Terl uważa go za zdolnego ucznia, ponieważ był bardzo rad z jego przyjaźni i pomocy. Na pewno jednak nie miał żadnych haków na tę Radę. Próbował wymyślić jakiś sposób, by skłonić ich do wybrania go na jedynego władcę całej planety. Nie mógł jednak wpaść na żaden pomysł, więc zaczął myśleć o innych rzeczach, o których mówił mu Terl: dobre, praktyczne rady. Coś na temat tego, że dobrze jest uchwalić jakieś prawo, a potem aresztować osoby je naruszające lub wykorzystać takie naruszenie do szantażu. Coś w tym rodzaju. Raptem olśniła go myśl. Stukaniem nakazał ciszę. - Na razie odłożymy rezolucję w sprawie akceptacji kontraktu Zbójów - powiedział pełnym autorytetu głosem. Uspokoili się, a Azjata zawinął swą szatę gestem - czegóż to - wyzwania? No cóż, trzeba się będzie nim zająć! - Mam tu projekt innej ustawy - rzekł Brown Kulas. - Dotyczy on moralności. I przystąpił do wygłaszania mowy, że moralność jest kośćcem wszystkich społeczeństw i że oficjalne osobistości muszą być uczciwe i prawdomówne, i że ich postępowanie musi być bez zarzutu, i że nie mogą zostać nakryci w żadnej skandalicznej sytuacji czy okolicznościach. Słowa te przyjęto ze zrozumieniem. Wszyscy przecież byli ludźmi w miarę uczciwymi i zdawali sobie sprawę, że ich postępowanie musi być również moralne, choćby nawet ich zasady moralne różniły się między sobą. Jednogłośnie więc przegłosowali zaproponowaną rezolucję, że skandaliczne postępowanie osoby oficjalnej będzie karane usunięciem jej ze stanowiska. Czuli się z tego powodu nadzwyczaj prawi. Udało się im uchwalić przynajmniej jedną rezolucję. Odłożyli więc dalsze obrady. Brown Kulas w swoim biurze przejrzał wraz z Larsem niektóre dane dotyczące guzikowych kamer. Lars trochę się na nich znał. Myślał też, że Terl powie mu, gdzie są umieszczone na terenie zabudowań kopalni. Następnego rana - gdy wszystkie osobistości oficjalne opuściły swoje pokoje w hotelu - Lars, w imię dobrych obyczajów, zainstalował w nich guzikowe kamery w miejscach nie budzących podejrzeń i podłączył je do automatycznych rejestratorów obrazów. Następnej nocy Brown Kulas miał bardzo poufne spotkanie z generałem Snithem. W wyniku tego spotkania tuzin najładniejszych kobiet Zbójów zostało zatrudnionych przez zarządzającego hotelem, który odczuwał niedostatek rąk do pracy i zgodził się z poglądem, że urodziwe kobiety powinny pracować na takich stanowiskach, które dają bezpośredni kontakt z gośćmi. Terl pochwalił Browna za ten pomysł i powiedział, że jest dumny z niego, iż sam to wymyślił. Brown Kulas zadowolony wrócił do swego biura, by do późnej nocy opracowywać i składać do kupy części różnych planów. Godne uwagi wśród nich były wymyślone zarzuty przeciwko Jonnie'emu Goodboy Tylerowi. Niech tylko Brown Kulas będzie miał wreszcie wolną rękę, a pokaże temu przybłędzie, gdzie jego miejsce! Lista zarzutów była długa, a kara zalegała od dłuższego czasu. 2 Był nów księżyca. Światła w rejonie klatki zostały wygaszone. Wartownikom powiedziano, by odeszli od klatki. Brown Kulas siedział na ziemi. Terl przykucnął tuż przy prętach. Lars Thorensson siedział między nimi i od czasu do czasu posługiwał się i latarką, by zajrzeć do słownika. Rozmawiali szeptem, żeby ich nikt nie słyszał. Był to wielki wieczór! Szpony Terla zaciskały się, a ciałem wstrząsał nerwowy dreszcz. Ta konferencja była tak ważna, a jej pozytywny wynik tak istotny dla jego planów, że aż miał kłopoty z oddychaniem. Ale głos jego musiał brzmieć obojętnie, zdawkowo, pomocnie(nowe słowo, którego się nauczył). Musiał się powstrzymywać, by nie sięgnąć przez pręty (które wyłączył spod prądu bez ich wiedzy za pomocą ukrytego w kamieniach zdalnego urządzenia) i nie rozerwać ich szponami na strzępy. Jednak tę przyjemność musi zostawić na później. Zmusił się do pełnej napięcia koncentracji na sprawie, którą miał do załatwienia. Brown Kulas relacjonował mu szeptem, że ujawnił rażący skandal w Radzie. Każdego z pozostałych czterech Starszych Burmistrzów brał na stronę i pokazywał mu pewne nagrania z rejestratora obrazów, wykazując, że ich niemoralne zachowanie było jawnym pogwałceniem praw, które sami ustanowili. Każdy z nich oglądał siebie w perwersyjnej sytuacji, z czterema naraz kobietami Zbójów. Przyznali więc ze wstydem, że są zakałą rządu. (Lars miał sporo kłopotu ze znalezieniem słowa "wstyd" w słowniku języka psychlo, ale w końcu je odkrył w sekcji słów archaicznych, jako stare słowo Hocknerów, zdezaktualizowane). Uchwalona rezolucja mianowała Browna Kulasa Staffora Organem Wykonawczym Rady, któremu miał towarzyszyć Sekretarz (umiejący - po długim treningu - podpisać się lecz nie umiejący czytać). Cała władza Rady była teraz wyłącznie w rękach Browna Kulasa Staffora jako najbardziej kompetentnego i zasługującego na to Członka Rady, który odtąd będzie Starszym Burmistrzem Planety. Wszyscy inni spakowali się i pojechali do domu. Słowo Browna Kulasa było teraz prawem dla całej Ziemi. Terl pomyślał, że powinien zauważyć radość i dumę u Browna Kulasa. Ale Brown Kulas nie rozpromienił się, kiedy Terl szeptem pochwalił go za postępowanie godne męża stanu. - Czy jest coś jeszcze, w czym mógłbym ci pomóc? - zapytał szeptem. Brown Kulas wziął głęboki oddech - było to prawie westchnienie rozpaczy. Wyciągnął listę zarzutów kryminalnych przeciw Tylerowi. - Dobrze - powiedział Terl bardzo cicho. - Teraz masz władzę, więc załatw się z nim. Czy zarzuty są poważne? - Och, tak - wyszeptał radośnie Brown Kulas. - Przerwał zarządzony przez Radę przerzut plemienia, porwał Koordynatorów, zamordował kilku członków plemienia, skradł ich dobra i pogwałcił ich prawa plemienne. - Wydaje mi się - szepnął Terl - że są to wystarczająco, poważne zarzuty. - Jest tego nawet więcej - dodał Brown Kulas. - Zrobił zasadzkę na konwój Psychlosów i bezlitośnie wyrżnął ich, nie darował nikomu życia i ukradł ich pojazdy. - Czy masz na to dowody? - zapytał szeptem Terl. - Świadkowie z plemienia są tu na miejscu. A zdjęcia z rejestratora obrazów na temat zasadzki co noc pokazywane są w Akademii. Lars porobił kopie. - To są chyba więcej niż wystarczające powody, aby zajęła się nim sprawiedliwość - rzekł Terl. "Sprawiedliwość" - było to jeszcze jedno słowo, które musieli szukać po

całym słowniku, wertując go tam i z powrotem. - Jest tego jeszcze więcej - powiedział Brown Kulas. - Kiedy przekazywał znalezione w bazie dwa miliardy kredytów, okazało się, że brak jest trzystu. To jest kradzież, przestępstwo. Terlowi zaparło dech. Stracił oddech jednak nie z powodu tego braku. Zaparło mu dech na wieść o dwóch miliardach Kredytów Galaktycznych. W stosunku do tej sumy jego trumny, które jak zakładał - znajdowały się na cmentarzu na Psychlo, miały wartość drobnego bilonu na kerbango. Potrzebował paru minut na poukładanie sobie w głowie tego, co usłyszał, więc powiedział Larsowi, że potrzebuje nowego naboju z gazem do oddychania. Lars podał mu nabój, nie zauważając, że wyłącznik elektryczności znajduje się w położeniu: "włączony". W okamgnieniu Terl musiał prztyknąć w zdalny przełącznik, aby uchronić Larsa przed usmażeniem się żywcem. W czasie wkładania na miejsce nowego naboju Terl z furią myślał: "Stary Numph? To musiał być on. Patrzcie no, a jednak ten parafialny idiota nie był wcale taki głupi! Musiał robić jakieś szwindle przez... trzydzieści lat...? Na pewno! Dwa miliardy Kredytów Galaktycznych nagle Terl zmienił plany. Wiedział dokładnie, co mógł z tym zrobić. Te dwa miliardy znajdą się w trzech lub czterech uszczelnionych trumnach opatrzonych napisami "Zabity przez promieniowanie", aby ich nikt nigdy nie otworzył, i zostaną wysłane wprost na Psychlo na cmentarz. Zdecydowanie ten plan był bezpieczniejszy niż poprzednie. Znacznie łatwiejszy do realizacji. Żadnej w nim desperacji. Zakonspirowana, tajemna konferencja znów została podjęta. - A zatem - zapytał szeptem Terl - jakie masz właściwie problemy? Dobrze wiedział, co to były za problemy. Ten idiota nie mógł położyć łapy na zwierzaku Tylerze! Brown Kulas jeszcze raz zwiesił głowę: - Mieć zarzuty to jedna sprawa, a dostać w ręce Tylera to całkiem inna sprawa. - Hmm - chrząknął Terl w nadziei, że zabrzmi to, jak gdyby się zastanawiał. - Niech się namyślę. Hmm. Przede wszystkim trzeba go zwabić do tego rejonu. @Było to rutynowe działanie każdego szefa bezpieczeństwa. - Nie możesz wyruszyć na jego poszukiwanie, ponieważ jest nieuchwytny i zbyt dobrze chroniony, a więc trzeba będzie zwabić go tutaj, z dala od ochrony, i wtedy schwytać w szpony. Brown Kulas wyprostował się, nagle pełen nadziei. Co za olśniewający pomysł! - Ostatnio działał tu - wyszeptał Terl, ograniczając do minimum skurcze twarzy - gdy odpalaliśmy transfracht. Gdyby można było odpalić następny transfracht, a on by się o tym dowiedział, przybyłby tu w okamgnieniu. Wtedy mógłbyś go pochwycić. Brown Kulas był zachwycony. - Ale - dodał Terl - masz tu jeszcze jeden problem. On wykorzystuje własność Towarzystwa. Samoloty Towarzystwa i sprzęt. Otóż, gdybyś ty był ich właścicielem, wówczas mógłbyś go oskarżyć o złodziejstwo. A także - szeptał dalej Terl, zachowując zupełny spokój - on wykorzystuje planetę. Otóż nie wiem, czy wiesz, że Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze zapłaciło imperialnemu rządowi Psychlo biliony kredytów za tę planetę. To jest własność Towarzystwa! Lars musiał wertować zarówno słownik psychlo, jak i stary słownik angielski, by dowiedzieć się, jaką sumę reprezentował bilion, i potem napisać ją Brownowi Kulasowi, który pojął w końcu (choć tyle), że była to strasznie wielka kwota. - Ale planeta - kontynuował Terl - jest teraz prawie wyeksploatowana. Było to oczywiste kłamstwo, ale tych dwoje nigdy się o tym nie dowie. Planeta dopóty nie była "wyeksploatowana", dopóki nie przebito się przez jej skorupę prawie do płynnego jądra. - Tak się składa, że teraz jest ona warta zaledwie parę miliardów kredytów - dalej kłamał Terl. W rzeczywistości była wciąż jeszcze warta około czterdziestu bilionów. Cholera, na pewno będzie musiał jakoś pozacierać za sobą ślady na tej planecie. Ale było to olśniewające. - Ja jestem - szeptał Terl - urzędującym agentem i przedstawicielem Towarzystwa upoważnionym do prawnego dysponowania tą nieruchomością. - (Co za kłamstwo! Och, jakże dokładnie będzie musiał pozacierać ślady!) - Oczywiście, ty od razu to zrozumiałeś. Zrozumiał też ten zwierzak Tyler i dlatego utrzymał mnie przy życiu. - Och! - wyszeptał Brown Kulas. - To właśnie mnie intrygowało! On jest tak krwiożerczy, że nie mogłem pojąć, dlaczego cię nie zabił tego samego dnia, kiedy zamordował braci Chamco.- No cóż, teraz znasz jego tajemnicę - rzekł Terl. Próbował negocjować ze mną w sprawie zakupu ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego oraz całej planety. Oczywiście, nie chciałem nawet słuchać o tym, znając jego zły charakter. (Było to najnowsze słowo, które Terl znalazł w słowniku). Brown Kulas przez moment miał uczucie, jakby ziemia zaczęła się pod nim zapadać. - Czy on wie, gdzie są te dwa miliardy? - zapytał Terl. - Tak - szepnął Brown Kulas w napięciu. Dobre nieba, jakiż był ślepy! Tyler miał zamiar kupić Towarzystwo i planetę, a co wtedy z nim się stanie? Z Brownem Kulasem? - Ale ja mu nie sprzedam Ziemi. Nie sprzedam jej zwierzakowi Tylerowi. Myślałem o tobie. Brown Kulas aż gwizdnął z uczuciem ulgi. Potem obejrzał się na wszystkie strony i pochylił do przodu. - Sprzedałbyś Towarzystwo i planetę mnie? To znaczy nam? - Terl pomyślał przez chwilę, potem powiedział: - Ona jest warta więcej niż dwa miliardy, ale jeśli dostanę dwa miliardy w gotówce, a resztę zapłaty w innej formie, to ją sprzedam. Brown Kulas przestudiował ostatnio wiele książek na temat ekonomii. Wiedział, że musi być przebiegły. - Z formalnym rachunkiem sprzedaży? - Och, tak. Akt sprzedaży zostanie uprawomocniony wkrótce po złożeniu podpisów - odparł Terl. - Ale będzie musiał zostać urzędowo zarejestrowany na Psychlo. Och, do wszystkich diabłów, gdyby tylko spróbował zarejestrować coś takiego, gdyby się tylko o tym dowiedziano, zostałby zwaporyzowany bardzo powoli! Udał, że znów skończył mu się zapas gazu w naboju i zyskał na czasie podczas kolejnej wymiany. W niektórych przypadkach można było planetę spisać na straty. Towarzystwo nigdy nie sprzedawało planet. Gdy jakąś planetę opuszczano, po prostu niszczono ją doszczętnie. Terl więc w duchu zadecydował, że zniszczy tę planetę. Stał już na twardym gruncie. Wziął się w garść. Każdy rachunek sprzedaży który podpisze, i tak zamieni się w popiół, jeśli zniszczy planetę. Świetnie! Jakiekolwiek przeciwdziałanie ze strony Towarzystwa zajmie ze dwa lata. Miał więc mnóstwo czasu. Tak, mógł bezpiecznie podpisać fałszywy rachunek sprzedaży. I znów zaczęła się tajna konferencja. - Dla uzyskania takiej koncesji będziesz musiał wykonać co następuje: po pierwsze - kazać urządzić moje stare biuro: po drugie - pozwolić mi tam swobodnie pracować, abym mógł obliczyć i skonstruować konsolę nowego urządzenia do odpalania transfrachtu; po trzecie - dostarczyć mi wszystkie niezbędne materiały; i po czwarte - zapewnić mi właściwą ochronę i odpowiednią moc w czasie samego odpalania. Brown Kulas był trochę niezdecydowany. - Przecież muszę dostarczyć te dwa miliardy do biur Towarzystwa na Psychlo - dodał Terl. - Nie jestem złodziejem. Brown Kulas był w stanie to docenić. - I będę musiał zarejestrować akty sprzedaży zarówno planety, jak i tutejszej filii Towarzystwa, aby się stały zupełnie legalne - powiedział Terl. - Nie chciałbym, abyś był właścicielem nie zarejestrowanego aktu. Chcę być również uczciwy w stosunku do ciebie. "Uczciwy" było jeszcze jednym słowem, które ostatnio znalazł w słowniku. Brown Kulas, widać było, przekonywał się do tej uczciwości i legalności, ale jeszcze był trochę niezdecydowany. - A gdy będziesz już miał akt sprzedaży, czyniący cię właścicielem całego sprzętu i wszystkich kopalń Towarzystwa, a więc i całej planety, wówczas zabronisz Tylerowi latania po niej. Brown Kulas po tych słowach ożywił się nieco. - A także - kontynuował Terl - możesz różnymi kanałami rozpuścić pogłoskę, że zamierzasz odpalić transfracht na Psychlo. I z chwilą, gdy on się o tym dowie, natychmiast się tu zjawi, a wtedy go dostaniesz! To przeważyło szalę! Brown Kulas prawie miał zamiar włożyć ręce między pręty, aby uścisnąć łapę Terla, ale Lars przypomniał mu, że pręty są pod napięciem. Poderwał się z ziemi na równe nogi z takim ożywieniem, jakby miał zamiar zatańczyć z radości. - Nakreślę projekt aktu sprzedaży! - powiedział zbyt głośno. - Nakreślę projekt aktu sprzedaży - powtórzył szeptem. Wszystkie twoje warunki zostały zaakceptowane. Będziemy działali dokładnie tak, jak nam powiedziałeś! Zaczął się pośpiesznie oddalać w stronę pojazdu, ale pomylił kierunki. Lars dogonił go i doprowadził do pojazdu. Brown Kulas miał dziki wyraz oczu. "Teraz zobaczymy, jak się wymierza sprawiedliwość" - cały czas powtarzał w drodze powrotnej do Denver. A pozostawiony w klatce Terl nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Kpina i chęć śmiechu walczyły w nim o prymat. Udało mu się! Będzie - już był - jednym z najbogatszych żyjących Psychlosów! Władza! Sukces! Udało mu się! Ale czy kiedykolwiek będzie miał pewność, że ta przeklęta planeta zamieni się w obłok dymu, gdy tylko ją opuści? 3 Jonnie z urwistego cypla ciskał do jeziora skalne odłamki. Rozległe jezioro, a właściwie to śródlądowe morze, rozciągało się aż po zachmurzony horyzont. Rozbudowywały się tam właśnie chmury sztormowe, co nie było niczym nadzwyczajnym na tak olbrzymim akwenie wodnym. Urwisty cypel, na którym się znajdował, wznosił się z jeziora niemal pionowo i był oddalony od lustra wody o dwieście stóp. Erozja lub jakiś kataklizm wulkaniczny z ukrytych w chmurach szczytów na wschodzie pokryły cypel odłamkami skalnymi wielkości ludzkiej pięści. Codziennie przybiegał tu truchtem z odległej o parę mil kopalni, Tu, na równiku, było gorąco i wilgotno, ale bieganie poprawiało jego kondycję. Nie obawiał się żadnych okolicznych zwierząt, ponieważ zawsze miał przy sobie broń, a zwierzęta rzadko atakowały, jeśli się ich nie niepokoiło. Psychlosi musieli też tu często przychodzić z kopalni, aby prawdopodobnie popływać, gdyż cypel przecinała droga po drugiej stronie i schodziła w dół w kierunku plaży. Nie, nie popływać. Psychlosi nie lubili pływać. Może więc pływali łodziami? W jakiejś książce, pamięta, przeczytał, że kiedyś rejon jeziora był najgęściej zaludnionym obszarem kontynentu. Żyło tu kilka milionów ludzi. Psychlosi musieli doszczętnie zniszczyć wszelkie oznaki życia, nie pozostawiając nawet śladów pól czy chat, nie mówiąc już o ludziach. Zastanawiał się, dlaczego Psychlosi polowali głównie na ludzi. Doktor MacKendrick uważał, że wiązało się to prawdopodobnie z ich zakresem drgań układu nerwów współczulnych: cierpienia zwierząt mogły być niewystarczające, by odpowiednio zadowolić potwory, albo też system nerwowy człowieka, mającego dwie ręce, dwie nogi i wyprostowany tułów, był analogiczny do ich systemu nerwowego. Nawet ich gaz paraliżujący był nacelowany na system nerwowy istot świadomych i był znacznie mniej skuteczny w stosunku do zwierząt czworonożnych i gadów. W jednej z książek Psychlosów na temat stosowania gazu było wyraźnie napisane, że: "gaz jest dostosowany do wyżej rozwiniętych centralnych systemów nerwowych". Z nie wyjaśnionych przyczyn Psychlosi z kopalni nie spowodowali wielkiego uszczerbku w stanie zwierzyny. A zwierzyna, czując jego zapach, wcale nie uciekała. Nagle uświadomił sobie, że jego zapach nawet w najmniejszym stopniu nie był podobny do zapachu Psychlosów. Chmury burzowe na horyzoncie rozbudowywały się coraz bardziej. Jonnie spojrzał w kierunku kopalni, by sprawdzić, czy jego towarzysze zabezpieczyli się przed burzą. Pomniejszony przez dużą odległość trzykołowy pojazd naziemny właśnie wyjeżdżał z kopalni. Po niego? Czy też po prostu ktoś wybrał się na przejażdżkę? Jonnie zamyślił się. Nie były to myśli wesołe, bo i sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Jeden z Psychlosów zmarł. Trzej pozostali jeszcze żyli. Odkryli, że blisko jedna trzecia zwłok miała w czaszkach dwa dziwne przedmioty. Doktor MacKendrick praktykował na zwłokach, by nauczyć się, jak wwiercić się w czaszkę i wydobyć te przedmioty, nie powodując śmierci Psychlosów - na wypadek gdyby choć jednego z pozostałych trzech udało się utrzymać przy życiu. Dwóch z nich miało w głowach po dwa takie przedmioty. Może nawet poczuliby ulgę, gdyby doktor wyjął im, te ohydne rzeczy! Ale Jonnie'emu nie bardzo odpowiadało to praktykowanie na zwłokach, więc zaczął myśleć o mniej ponurych sprawach. W czasie walki dokonał niezwykłego odkrycia. Otóż okazało się, że podczas bitwy pilotował latającą platformę górniczą za pomocą obu rąk. Wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy dopiero po tygodniu powiedział o tym doktorowi. MacKendrick stwierdził, że to inna część jego mózgu przejmowała utracone funkcje. Jak przypuszczał, pod wpływem stresów wywołanych bitwą owe "utracone" funkcje i przewody nerwowe z powrotem odzyskiwały dawną sprawność. Ale Jonnie w to nie wierzył. Uważał, że to on manipulował nerwami. I to zdawało egzamin! Zaczął od tego, że po prostu narzucał sobie, by jego ręka i noga wykonywały to, czego właśnie chciał. Każdego dnia udawało mu się to coraz lepiej. A teraz mógł nawet biegać truchtem. Dla tak dobrze jak on wyszkolonego myśliwego niemożność ciśnięcia maczugą powodowała, że czuł się bezradny. A tu rzucał odłamkami skalnymi. Rzucił jeszcze raz. Odłamek poszybował w powietrzu szerokim łukiem w kierunku wody i wzniecił w niej mały biały gejzer, a w moment później do uszu Jonnie'ego dobiegł cichy plusk. Całkiem nieźle! Chmury sztormowe po drugiej stronie jeziora rozbudowały się jeszcze bardziej. Jonnie spostrzegł, że trójkołowiec prawie dojeżdża do urwiska, gdzie stał. W chwilę potem zatrzymał się i Jonnie rozpoznał kierowcę. Był to jego trzeci sobowtór, którego nazywano Stormalong. Naprawdę jednak nazywał się Stam Stavenger i był członkiem grupy Norwegów, którzy przed wiekami wyemigrowali z Norwegii do Szkocji. Zachowali oni wprawdzie własne nazwiska, ale wyglądali i zachowywali się jak Szkoci. Stormalong miał wzrost i budowę ciała podobną do Jonnie'ego oraz oczy, lecz kolor jego włosów był o odcień ciemniejszy, a twarz mocniej opalona. Od czasu pracy na złożu nie dbał już tak o pełne podobieństwo i dół brody przystrzygł na kwadratowo. Pozostawiono go w Akademii. Był zdolnym pilotem i cieszyło go uczenie latania nowych kadetów. Znalazł gdzieś starodawny mundur lotniczy, biały szalik, parę olbrzymich gogli z minionych wieków i pozował na starego pilota. Dawało mu to nieco zuchowaty wygląd. Poklepali się po plecach i uśmiechnęli do siebie. - Powiedziano mi, że odnajdę cię tu rzucającego kamieniami do wody - powiedział Stormalong. - Jak tam ręka? - Musiałeś widzieć mój ostatni rzut - odparł Jonnie. - Nie położyłby on chyba trupem słonia, ale daję sobie radę. Doprowadził go do wielkiej, płaskiej skały i usiedli na niej. Na horyzoncie kłębiły się coraz ciemniejsze chmury. Stormalong rzadko bywał gadatliwy, ale teraz przywiózł mnóstwo nowin. Miał trochę kłopotów z odnalezieniem miejsca pobytu Jonnie'ego. W Ameryce nikt nie wiedział, gdzie jest, więc poleciał do Szkocji. Chrissie przesyła serdeczne uściski. Pozdrowienia od Pattie przekazał już Bittie'emu. Szef Klanu Feargusów przesyła wyrazy szacunku. Nie pozdrowienia, lecz wyrazy szacunku. Ciotka Ellen przesyła uściski. Wyszła za mąż za pastora i przebywała teraz w Szkocji. Na ślad Jonnie'ego trafił poprzez dwóch Koordynatorów, którzy wrócili do Szkocji, tych samych, których wysłano, by przesiedlili jakieś tam plemię... Zbójów?... Zbójów. Och, ta hałastra była teraz w Denver. Straszni ludzie. Widział paru z nich. W każdym razie przywieźli ze sobą ciało Allisona, by go pochować w rodzinnym miejscu i teraz w całej Szkocji się zakotłowało z powodu morderstwa Allisona. - Pamiętasz, jak mówiłeś, że Ziemia może znów zostać zaatakowana? - powiedział Stormalong. - No cóż, wydaje się to możliwe. Leciał do Szkocji po Wielkiej Północnej Orbicie, pilotując zwykły samolot bojowy. W chwili gdy właśnie osiągał północny kraniec Szkocji, zarówno przed jego oczami, jak i na ekranie radaru pojawił się olbrzymi statek przestrzenny. Przez moment myślał, że zderzy się z nim i rozbije swój samolot. Widział go przez szkło wizjera i na ekranach odwzorowania! No i bang! Uderzył w niego... ale już go tam nie było. - Nie było go tam? - zdziwił się Jonnie. No cóż, to było właśnie tak. Wpadł na materialny obiekt, którego tam nie było. Wielki jak całe niebo, ale nie istniejący. Tu, w pakunku ma zdjęcia z ekranów. Jonnie przyjrzał się im. Była tam widoczna kula otoczona pierścieniem. Nie była podobna do żadnego statku przestrzennego, o jakim kiedykolwiek słyszał. I miała olbrzymie wymiary. Faktycznie, w rogu zdjęć widać było Orkneje. Wydawało się, jakby ten statek rozciągał się od środkowej Szkocji aż po Orkneje. Na następnym zdjęciu widać było, jak ogarnia samolot bojowy, przyjmując udar, a na trzecim już go nie było. - Statek, którego nie było - powiedział Stormalong. - Światło - stwierdził Jonnie, przypominając sobie pewne teorie naukowców. - Ten obiekt mógł lecieć z prędkością większą niż światło. Zostawił za sobą swój obraz. Wiesz, to tylko przypuszczenie, ale czytałem gdzieś, że naukowcy uważali, iż wszystkie przedmioty poruszające się z prędkością większą od światła mogą wydawać się tak wielkie jak cały wszechświat. Czytałem o tym w jakichś naszych książkach na temat fizyki nuklearnej, ale niewiele z tego rozumiałem. - No cóż, prawdopodobnie tak było - rzekł Stormalong - ponieważ stara kobieta powiedziała, że i nie był on wcale taki wielki! - Stara kobieta? - Tak. Gdy doszedłem do siebie po przeżytym strachu, zacząłem przeglądać zapisy ekranów. Nie zauważyłem tego wcześniej, wiesz, jak to jest, jesteś ospały po długim locie, mało czujny, a do tego ostatnio mało sypiałem; gdyż kadeci zbyt wolno robią postępy, a potrzebni są piloci. Przegląd zapisu ekranów ujawnił niewielki ślad wychodzący z farmy położonej na zachód od Kinlochbervie. Jest to mała miejscowość na północno-zachodnim wybrzeżu Szkocji. No cóż, zredukowałem prędkość i poleciałem do tej miejscowości, obawiając się, że została napadnięta i zniszczona. Ale znalazłem tam tylko wypaloną w skałach plamę - wokół farmy były głównie skały - a ponieważ nie zauważyłem żadnych innych szkód ani wrogich wojsk, więc wylądowałem w pobliżu domu. Wyszła z niego stara kobieta mocno zdziwiona z powodu dwóch gości z nieba jednego dnia, podczas gdy zazwyczaj nie widywała nikogo miesiącami. Zaprosiła mnie na ziołową herbatę i pokazała nowy błyszczący scyzoryk. - Scyzoryk? - zdziwił się Jonnie. Ten zazwyczaj bardzo milczący Norweg-Szkot wcale się nie śpieszył z dojściem do sedna sprawy. - Widzieliśmy takie scyzoryki w zrujnowanych miastach, pamiętasz? Składały się do środka. Tylko że ten był bardziej błyszczący. Zgodnie z opowieścią starej kobiety właśnie czesała ona swego psa, który często miewał w kudłach osty, kiedy nagle ze zdumieniem zobaczyła jakąś postać koiło siebie. Tuż za nią stał niewielki szary człowiek, a za nim znajdowała się wielka szara kula otoczona pierścieniem, zaparkowana dokładnie w tym miejscu, gdzie zazwyczaj krowa była przywiązywana do pala. Przestraszyła się okropnie, ponieważ nie: słyszała lądowania tej przedziwnej kuli ani kroków szarego człowieka. Może tylko trochę świstu wiatru. Tak więc zaprosiła niewielkiego szarego człowieka na szklankę ziołowej herbaty, tak samo, jak potem zaprosiła mnie. Nieduży szary człowiek był bardzo sympatyczny. Wydawał się nieco niższy niż większość ludzi. Miał szarą skórę, szare włosy i szare ubranie. Jedyną dziwną rzeczą było to, że na wysokości piersi miał skrzynkę zawieszoną na pasku. Powiedział coś do skrzynki i wkrótce potem skrzynka przemówiła po angielsku. Głos niewielkiego szarego człowieka był łagodny i brzmiał różnymi tonami, ale skrzynka przemawiała tylko jednym tonem, monotonnie. - Przenośne urządzenie tłumaczące. Książki Psychlosów opisują je, ale sami Psychlosi ich nie używali - wyjaśnił Jonnie. - Szary człowiek zapytał ją, czy niema przypadkiem jakichś gazet. Oczywiście nie miała i nigdy nie widziała żadnej gazety. Niewielu ludzi widziało gazety. Wtedy zapytał, czy nie ma jakichś książek historycznych. Była bardzo zawiedziona, że musiała mu powiedzieć, iż słyszała o książkach, ale sama żadnej nie ma. Niewielki szary człowiek najwidoczniej pomyślał, że go nie zrozumiała, więc zaczął mocno gestykulować, by pokazać, że chce czegoś, co jest wydrukowane na papierze. Starała się więc spełnić jego prośbę. Przypomniała sobie, że ktoś kupił od niej trochę wełny i dał jej w zamian parę nowych kredytów. I wyjaśnił, do czego służą. - Co to są kredyty? - Och, nie widziałeś ich jeszcze? - zdziwił się Stormalong, wsadził rękę do kieszeni i wyjął banknot. - Teraz nam płacą takimi banknotami. Był to banknot o nominale jednego kredytu wydany przez Nowy Bank Ziemski. Jonnie spojrzał nań bez zbytniego zainteresowania. Lecz w tym momencie zauważył na banknocie swoją podobiznę. Wymachującego bronią. Zaambarasowało go to trochę. - W każdym razie - kontynuował Stormalong - stara kobieta przyjęła te banknoty ze względu na twoją podobiznę. Jeden z nich przypięła do ściany. I nim zapłaciła szaremu człowiekowi za scyzoryk. Miała jeszcze jeden banknot, który mogła przypiąć do ściany. - Myślę, że to niezbyt wielka zapłata za scyzoryk, który był tak fantastyczny, jak mówisz - zauważył Jonnie. - No cóż, nie pomyślałem o tym. Niewielki szary człowiek wypił herbatę, włożył pieczołowicie banknot pomiędzy dwie metalowe płytki i schował je do wewnętrznej kieszeni. Potem podziękował i wsiadł do swego statku. Krzyknął jeszcze do starej kobiety, by nie zbliżała się do statku, i zamknął drzwi. A potem ukazał się warkocz płomieni i statek uniósł się do góry, a po chwili stał się ogromny i... znikł. Owszem, jak powiedziałeś, był to prawdopodobnie fenomen świetlny. Ale ten statek nie latał tak jak nasze samoloty ani nie była to teleportacja. Wydaje się, że nie był to statek Psychlosów. Jonnie się zamyślił. Jakaś inna, obca rasa? Zainteresowana Ziemią teraz, gdy nie było na niej Psychlosów? Spojrzał na drugą stronę jeziora zaintrygowany tym zdarzeniem. Chmury burzowe rozbudowywały się jeszcze wyżej.- No cóż, cokolwiek to było - kontynuował Stormalong nie z tego powodu tutaj jestem. - Pogrzebał w płaskiej teczce, w której nosił mapy. - To jest list od Kera - dodał. - Ker powiedział, że mam go nie wypuszczać z rąk i doręczyć tylko tobie. Mam w stosunku do Kera zobowiązania, a on powiedział, że jeśli nie dostaniesz listu, to cały szyb się zawali. 4 Jonnie popatrzył na kopertę. Była wykonana z papieru używanego na opakowania do osłon przeciwcieplnych. Jedyny napis na niej brzmiał: STRASZNIE TAJNE. Spojrzał na kopertę pod światło, które coraz bardziej szarzało ze względu na zbliżającą się burzę. Nie wyczuł żadnych środków wybuchowych. Rozerwał ją. Ach, w porządku, to było pismo Kera. Zaokrąglone haki i pętle nie odpowiadały dokładnie literom alfabetu psychlo, ale odpowiadały wyobrażeniom Kera na ich temat. Jonnie rozłożył list i zaczął czytać. STRASZNIE TAJNE

Do ciebie, który będziesz wiedział. Jak wiesz, regulamin Towarzystwa zabrania pisania prywatnych listów, więc gdyby mnie złapano na pisaniu i wysłaniu tego listu, kosztowałoby mnie to trzymiesięczną pensję. Ha. Ha. Ale powiedziałeś mi przed wyjazdem, że gdyby coś ważnego się wydarzyło, mam napisać list i dać go pilotowi, wiesz któremu, aby ci go szybko dostarczył. Dlatego nie ma tu żadnych nazwisk, gdyż naruszyłoby to zasady bezpieczeństwa. Ale ponieważ coś się ma stać, więc piszę do ciebie, choćby nawet Towarzystwo potrąciło mi trzymiesięczną pensję. Zauważ, że charakter pisma też jest zmieniony. Wczoraj ten wylany eks-pilot, tępogłowy Lars, ten sam, który uważał siebie za największego na świecie akrobatę powietrznego, jak wynikało z tego, co mówił do trzeciej osoby, o której nie wspomnę ze względów bezpieczeństwa (bezpieczeństwa, kapujesz?) i który połamał sobie swój durny kark, i został promowany na stanowisko asystenta, wiesz kogo (żadnych nazwisk), przyszedł tu na dół i polecił wszystkim Psychlosom, by naprawili pompy gazu do oddychania i wentylatory w starym biurze, wiesz kogo, co wywołało znaczne poruszenie. No cóż, oni nie pójdą na współpracę, o czym zarówno ja, jak i ty dobrze wiemy. Uważają, że ty wiesz, kto zamordował starego, wiesz kogo. Jeszcze ktoś, kto został zamordowany potem, również wpadł na to i powiedział im tuż przed półrocznym odpaleniem, a potem wleciał do szybu, więc wierzą w to. Nie mają więc zamiaru robienia czegokolwiek, wiesz dla kogo, i nie chcą mieć nic wspólnego ze starym biurem, wiesz kogo, ponieważ wszyscy Psychlosi mają teraz pewność, że wiesz, kto chciał ich zniszczyć. Tak czy owak wszystkie pompy gazu do oddychania i układy krążenia w tej części bazy są rozniesione w strzępy, o czym obaj dobrze wiemy, i zanim ktokolwiek będzie mógł pracować tam bez maski, to trzeba je naprawić. Otóż ten zwariowany idiota, ten największy pilot bojowy w całym wszechświecie, który nigdy nie był w żadnym boju i złamał sobie kark, i nie mogliśmy go szkolić, przyszedł do mnie z tą sprawą, a ja powiedziałem, owszem, mogę doprowadzić do porządku biuro, wiesz kogo, ale będę potrzebował różnych części zamiennych, być może nawet z innych kopalni, ponieważ pompa gazu do oddychania jest mocno zniszczona. A on powiedział, że było to polecenie Rady i może zapewnić mnie, że dostanę wszystko, co będzie potrzebne. A więc wykonałem bardzo pomysłowy projekt remontu, który wymaga mnóstwa części zamiennych i odwlekam go, na ile się tylko da. Dowiedziałem się, że, wiesz kto, w Radzie powiedział, iż było to tajne i bardzo pilne, więc zamierzają mnie poganiać, żebym prędko to zrobił, za co dostanę ekstra zapłatę. Ha. Ha. Tak więc zwlekam z tym, ale jak sam mówiłeś, lepiej byłoby, żebyś tu przybył, ponieważ oświadczyłem im, że będę potrzebował pomocników, ale nie używaj swego nazwiska, aby nie mieć nic do czynienia, wiesz z kim, a zdajesz sobie sprawę z tego, kto jest odpowiednikiem trującego gazu w szybie. No i masz, teraz wiesz wszystko, a ja prawie nadwerężyłem sobie łapę pisaniem i bolą mnie uszy od nadsłuchiwania, czy ktoś nie nadchodzi. Będę odwlekał pracę i szukał niepotrzebnych części zamiennych tak długo, jak tylko będę mógł, ponieważ układ krążenia gazu do oddychania, który na pewno był już zniszczony, teraz jest zniszczony jeszcze bardziej. Ha. Ha. Ten list może kosztować mnie trzymiesięczną zapłatę. Ha. Ha. Będziesz więc mi ją dłużny, jeśli mnie na tym nakryją. Ha. Ha. Wiesz kto. Dopisek: Poszarp ten list w taki sposób, by nie kosztował mnie trzymiesięcznej zapłaty - lub mego futra na karku. Żadnych ha, ha. Jonnie jeszcze raz przeczytał list, a potem zgodnie z życzeniem podarł go na strzępy. - Kiedy go ci dano? - zapytał Stormalonga. - Wczoraj rano. Jonnie popatrzył na jezioro. Chmury sztormowe były olbrzymie, wzbijające się wysoko czarnymi wirami. Nagle bez słowa wyjaśnienia popchnął Stormalonga w stronę trójkołowca, zapuścił silnik i z dużą prędkością pognał przez sawannę do kopalni. Rozległ się grzmot i powietrze przecięły pierwsze kłujące krople deszczu. Jonnie wiedział, że musi zaraz udać się do Ameryki. Natychmiast! 5 -To jest pułapka! - oświadczył Robert Lis. Jonnie wrócił do kopalni. Szybko opowiedział, o czym pisał Ker. Wydał polecenia, by natychmiast uzupełniono paliwo, dokonano przeglądu technicznego i wyczyszczono samolot Stormalonga, aby był gotów do lotu za godzinę. Przed nim stał teraz kopilot, który przyleciał ze Stormalongiem, a obok niego Angus. - Czy możesz ufać Kerowi? - dopytywał się Robert Lis. Jonnie nic nie odpowiedział. Był zadowolony, bo Angus gdyby przyciemnił brodę, nałożył na skórę nieco orzechowego barwnika i zmienił ubranie, byłby podobny do kopilota Stormalonga. - Odpowiedz mi! Czy ty masz wszystkie klepki? - Robert Lis był tak zdenerwowany, że chodził tam i z powrotem po podziemnym pomieszczeniu.- Muszę tam lecieć. Teraz. I to prędko! - odparł krótko Jonnie. - Nie! - sprzeciwił się Dunneldeen. - Nie! - zaprotestował Robert Lis. Koordynator z podnieceniem przetłumaczył pułkownikowi Iwanowi, o co chodzi, i wtedy ten krzyknął: - Niet! Angus właśnie zamieniał się ubraniami z kopilotem. - Nie musisz ze mną lecieć, Angus - oświadczył Jonnie. - Powiedziałeś "tak" zbyt pośpiesznie. - Polecę z tobą - stwierdził Angus. - Odmówię ostatnią modlitwę, napiszę testament i polecę z tobą. Był tam również i Stormalong, więc Jonnie pociągnął go do olbrzymiego lustra Psychlosów i stanął obok niego. Tropikalne słońce opaliło ostatnio Jonnie'ego i różnica w odcieniach ich skóry nie była teraz taka wielka. Broda Stormalonga była trochę ciemniejsza: trochę barwnika orzechowego to wyrówna. Na twarzy Jonnie'ego była nowa, dobrze już zagojona blizna: nic nie można było na to poradzić, więc miał nadzieję, że ludzie będą myśleć, iż Stormalong miał jakiś wypadek. Tak, mógł nałożyć na to bandaż. Ach, kwadratowe przycięcie brody u dołu: to właśnie powodowało różnicę. Sięgnął do torby z narzędziami, którą Angus zawsze miał przy sobie, wyciągnął ostre nożyce do cięcia drutu i zaczął przystrzygać swą brodę dokładnie tak samo, jak wyglądała broda Stormalonga. Gdy skończył, zamienił się z nim ubraniami. Trochę teraz orzechowego barwnika na brodę... dobrze. Popatrzy na swoje odbicie w lustrze. Jeszcze kawałek bandaża. Doskonale. Mógł uchodzić za Stormalonga. Olbrzymie, staromodne gogle, biały szalik i skórzany mundur lotniczy... Żeby tylko nie zdradził go inny akcent. Kazał więc Stormalongowi powiedzieć kilka słów, a potem je powtórzył. W wymowie Stormalonga nie było szkockiego gardłowego "r". Czyżby szkocki uniwersytet? Trochę miękka wymowa? Spróbował mówić tak samo. Owszem, jego głos mógł naśladować brzmienie głosu Stormalonga. Wszyscy stali mocno poruszeni. Rosły Rosjanin aż trzaskał palcami swych olbrzymich dłoni. Bittie MacLeod zajrzał do pomieszczenia. Zbliżył się do Jonnie'ego z niemą prośbą w oczach. - Nie - powiedział ostro Jonnie. - Nie możesz lecieć ze mną - powtórzył i już łagodniej dodał: - Dbaj troskliwie o pułkownika Iwana! Bittie przełknął łzy i wycofał się. Angus skończył się przebierać i wybiegł na zewnątrz. Z hangaru, w którym przygotowywano samolot, dobiegł szczęk wymienianych nabojów paliwowych i warkot świdrów. Jonnie skinął na pułkownika Iwana, który podszedł do niego wraz z Koordynatorem. - Pułkowniku, dopilnuj, aby zamknięto amerykańską bazę podziemną. Wszystkie drzwi. Aby nikt nie mógł wejść oprócz nas. Zamknij je tak, żeby nikt nigdy nie był w stanie ich sforsować! To samo zrób w rejonie rozmieszczenia broni taktycznych i jądrowych położonym o trzydzieści mil na północ! Odizoluj go! Zabezpiecz każdy karabin, który nie jest używany przez Szkotów! Zrozumiałeś? Przy pułkowniku stała już grupa jego ludzi. Zrozumieli. Jonnie skinął na Dunneldeena i Sir Roberta. Razem poszli w kierunku kantyny, dostosowując się do tempa marszu Jonnie'ego. W krótkich zdaniach Jonnie powiedział im, co dokładnie mają robić na wypadek, gdyby on zginął. Wszyscy byli śmiertelnie poważni i bardzo zatroskani. Posunięta do ostateczności zuchwałość jego planu przerażała ich. Obawiali się niepowodzenia. Ale zrozumieli wszystko. Powiedzieli, że zastosują się do jego rozkazów.- I Dunneldeen - zakończył Jonnie - chcę, żebyś był w Akademii w Ameryce w ciągu dwudziestu czterech godzin, przylecisz ze Szkocji i przejmiesz od Stormalonga obowiązki instruktora pilotażu, który wówczas, jeśli szczęście dopisze, będzie odkomenderowany do specjalnych zadań. Przynajmniej raz Dunneldeen kiwnął głową na znak zgody. Stara kobieta wraz z całą swą rodziną przybyła z Gór Księżycowych, by prowadzić im kantynę. Zjawiła się z paczkami żywności dla dwóch osób, z bańkami pełnymi słodkiej wody oraz wielkim kotletem z mięsa afrykańskiego bawołu na żytnim chlebie. Sir Robert wziął paczki z żywnością, Dunneldeen bańki z wodą i poszli wzdłuż starego pomieszczenia operacyjnego Psychlosów. Z rejonu parkowania samolotu wciąż jeszcze dochodził łoskot młotów i warkot wierteł - to Angus upewniał się, czy wszystko jest należycie przygotowane do lotu. Jonnie zebrał parę jardów taśmy wydruku radiowego i przejrzał aktualny zapis ruchu lotniczego, szukając w korespondencji pilotów wskazówek lub uwag na temat pogody. No, no. Jedna... druga... tak, trzy wzmianki o wielkim statku na niebie. Historie podobne do tej, którą opowiadał Stormalong. W każdej wzmianka o niewielkim szarym człowieku. Indie. Ameryka Południowa. - Niewielki szary człowiek lata po całym świecie - zamruczał Jonnie. Dunneldeen i Sir Robert wyciągnęli szyje w kierunku wydruków, by dojrzeć, o czym mówi. - Stormalong wam o tym opowie - powiedział Jonnie. Ziemia na pewno stała się obiektem zainteresowania jakiejś innej cywilizacji we wszechświecie. Ale nie wydawało się, by niewielki szary człowiek był wrogo nastawiony. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Utrzymujcie tę bazę oraz wszystkie te, których zamierzacie bronić, w stanie całodobowej gotowości bojowej! - polecił Jonnie. Warkot i łoskot usta, więc poszli do samolotu. Był ustawiony na wózku transportowi rm tuż przy otwartych drzwiach hangaru. Stormalong wraz z kopilotem stał przy samolocie. - Zostajecie tutaj - powiedział Jonnie. - Obaj. Ty szturchnął palcem w pierś Stormalonga - będziesz mną. Każdego dnia biegaj tą samą drogą w moim ubraniu i rzucaj odłamki skalne! A ty - wskazał palcem kopilota - będziesz Angusem! Do hangaru wbiegł jeden z Rosjan i powiedział, że wszystko w porządku, żadne bezpilotowe samoloty się nie zbliżają. Nie ma ich ani w zasięgu wzroku, ani na ekranach radarów. Mówił po angielsku ze szkockim akcentem. Jonnie i Angus weszli do samolotu, a Sir Robert z Dunneldeenem wrzucili do wnętrza żywność i bańki z wodą. W milczeniu patrzyli na Jonnie'ego. Próbowali wymyślić jakieś frazy pożegnania, ale nie byli w stanie wykrztusić ani słowa. Bittie stał z tyłu. Nieśmiało machał ręką. Jonnie zamknął drzwi samolotu. Angus podniósł kciuk do góry. Jonnie dał znak obsłudze wózka, by wypchnęli ich na zewnątrz, i wcisnął pięścią ciężki przycisk rozrusznika. Obejrzał się; ani personel techniczny, ani zgromadzeni w drzwiach hangaru ludzie nie machali mu na pożegnanie. Palce Jonnie'ego zaczęły wciskać przyciski konsoli. Stojący w drzwiach hangaru Stormalong, z zapartym tchem obserwował start samolotu. Nigdy nie widział jeszcze samolotu startującego w górę tak szybko i tak ostro ani osiągającego prędkość ponaddźwiękową w tak krótkim czasie. Grom soniczny powstały przy przekraczaniu bariery dźwięku odbił się głośnym echem od szczytów afrykańskich gór. A może był to łoskot sztormu, który wchłaniał w siebie pędzący samolot? Huk pioruna i oślepiający błysk wyładowania elektrycznego. Grupa ludzi w drzwiach hangaru wciąż stała, patrząc w to miejsce na niebie, w którym samolot zniknął wśród kłębiących się chmur. Ich Jonnie strasznie szybko znalazł się w drodze do Ameryki. Nie podobało się to im. Ani trochę. 6

Było jeszcze ciemno, gdy wylądowali w starej Akademii. Nikt nie oświetlił im pasa startowego, gdyż nie było to lotnisko operacyjne, więc wylądowali niepostrzeżenie, posługując się tylko przyrządami pokładowymi i ekranami odwzorowania. Dyżurny kadet mocno spał, więc musieli go obudzić, by wciągnął ich nazwiska do księgi lotów: "Stormalong Stam Stavenger, pilot, i Darf McNulty, kopilot, wracający z Europy, treningowy samolot bojowy numer 86290567918. Żadnych kłopotów, żadnych komentarzy" - zapisał dyżurny kadet. Nie zadbał jednak, by się podpisali. Jonnie nie wiedział, gdzie Stormalong i Darf mieszkali. Zapomniał o to zapytać. Stormalong prawdopodobnie mieszkał w pomieszczeniach przeznaczonych dla starszego personelu instruktorskiego. A Darf...? Myślał szybko. "Darf" trzymał w jednej ręce pakunek z żywnością, a w drugiej zestaw narzędzi. Jonnie nagle sięgnął po pakunek z żywnością i zestaw narzędzi i podał je kadetowi. - Bądź łaskaw zanieść to do mojego pokoju! Kadet dziwnie na niego popatrzył. Tutaj nawet Stormalong wszystko sam sobie nosił. - Przez wiele dni lataliśmy prawie bez odpoczynku - dodał Jonnie, udając rzekomy zawrót głowy. Kadet wzruszył ramionami i wziął pakunki. Jonnie puścił go przodem. Przybyli do oddzielnego pomieszczenia i weszli do środka. W porządku. To był pokój Stormalonga. Na ścianie wisiał norweski kilim z utkanym widoczkiem. Stormalong urządził się wygodnie. Kadet położył na stole paczki i zabierał się do wyjścia. Angus, mimo że doprowadzał do porządku tę bazę i znał ją na wylot, nie miał pojęcia, gdzie mieszkał Darf. Jonnie pospiesznie złapał połowę żywności oraz zestaw narzędzi i wcisnął je z powrotem do rąk kadeta. - Pomóż Darfowi zanieść je do jego pokoju! Wydawało się, że kadet miał zamiar zaprotestować. - Nadwerężył sobie ramię, grając w kręgle - wyjaśnił Jonnie. - A pan skaleczył sobie twarz, Sir - powiedział z przekąsem kadet. Kadet był markotny z powodu przerwanego snu, ale zaraz wyszedł z Darfem. "Doskonały początek - pomyślał Jonnie. Sir - Robert triumfalnie by teraz stwierdził, że rajdy muszą być dokładnie planowane. Zawsze planuj rajd, powiedziałby". A na planowaniu tego rajdu, który może okazać się tak niebezpieczny, nie stracono wiele czasu. Ani kadet, ani Angus nie zjawili się, więc przypuszczał, że wszystko przebiegło pomyślnie. Zdjął ubranie i rzucił się na łóżko Stormalonga. Bardzo potrzebował snu. Wydawało się, jakby zaledwie w parę sekund później ktoś go obudził, potrząsając za ramię. Poderwał się gwałtownie i ręką sięgnął po ukryty pod kocem miotacz. Maska twarzowa. Maska do oddychania. "Ręka"... była łapą. - Czy oddałeś mój list? - szepnął Ker. W pokoju było zupełnie jasno. Przez wypłowiałe szkło okienne wpadały promienie przedpołudniowego słońca. Ker cofnął się o krok od łóżka, dziwnie przyglądając się Jonnie'emu. Potem jak kot podkradł się pod drzwi, aby upewnić się, czy są zamknięte, przejrzał cały pokój, czy nie ma w nim ukrytych mikrofonów lub kamer, po czym wrócił do łóżka, z którego Jonnie zwiesił już nogi. Parsknął rubasznym śmiechem! - Czy tak łatwo mnie rozpoznać? - zapytał trochę zezłoszczony Jonnie, odgarniając włosy znad oczu. - Nie. Ktoś mało spostrzegawczy nie pozna się na tej mistyfikacji - odparł Ker. - Ale nie ja, który pocił się z tobą na tylu fotelach kierowcy i w tylu szybach kopalnianych, i zna cię dobrze, Jonnie! Walnął łapą w dłoń Jonnie'ego. - Witaj w głębokim szybie, Jonnie... Znaczy to, że Jonnie zarejestrował się jako Stormalong! Niech ruda płynie potokiem, a wózki się toczą! Jonnie musiał się do niego uśmiechnąć. Ker zawsze był takim błaznem. Lubił go więc na swój sposób. Ker podszedł blisko i nachylił się do ucha Jonnie'ego. - Wiesz, że mogą ci tu zamknąć usta na zawsze - wyszeptał. - Wiadomości przeciekają przez szpary drzwi pomieszczeń sypialnych. Nie tylko tobie, ale i mnie też, jeśli nas złapią. Ostrożność - to nasze hasło. Czy masz może kryminalną przeszłość? Nie? No cóż, to będziesz ją miał, jak cię załatwią. Dobrze się składa, że jesteś w rękach prawdziwego kryminalisty, czyli mnie! Kto przybył z tobą? Kto jest teraz "Darfem"? - Angus MacTavish - odparł Jonnie. - Oho! To najlepsza dzisiaj nowina, nie licząc tego, że ty tu jesteś. Angus zna się prawie na każdej śrubce i nakrętce. Śledzę tutaj wszystko, co się dzieje. Co robimy najpierw? - Najpierw - powiedział Jonnie -ubiorę się i zjem śniadanie. Nie chcę się pokazywać w stołówce. Stormalong uczył pilotażu większości z tych kadetów. - Faktycznie, uczył ich, podczas kiedy ja szkoliłem operatorów maszyn. Wiesz, Jonnie, odwaliłem przy tym kawał dobrej roboty. Jonnie ubierał się, a Ker pytlował dalej. - Praca w tej Akademii dała mi więcej radości, niż kiedykolwiek miałem w swoim życiu, Jonnie, ci kadeci... Opowiadam im historie, jak ciebie uczyłem i o wszystkim, czego dokonałeś oczywiście są to w większości historie wymyślone po to, by bardziej przykładali się do roboty - a oni cię uwielbiają. Zdają sobie sprawę, że to kłamstwa. Nikt przecież nie byłby w stanie wygarnąć spychaczem trzydziestu dziewięciu ton rudy w ciągu godziny. Ale ty to rozumiesz. Znasz mnie. Lubię to zajęcie. Wiesz, po raz pierwszy jestem naprawdę zadowolony ze swego wzrostu. Jestem od nich niewiele wyższy i udało mi się... Jonnie, to cię chyba zabije, jeżeli przedtem ktoś inny tego nie zrobi - udało mi się ich przekonać, że jestem półczłowiekiem! Usiadł na łóżku, które ugięło się pod ciężarem jego siedmiuset funtów, i omal nie załamało, gdy zaczął pokładać się ze śmiechu. - Czyż to nie wspaniałe, Jonnie? Półczłowiek, kapujesz? Mówię im, że moja matka była Psychloską, która zgwałciła Szweda! Jonnie, pomimo całej powagi ich misji, musiał się roześmiać. Wkładał na siebie ubiór Stormalonga. Ker nagle spoważniał i zamyślił się. - Wiesz, Jonnie - westchnął tak, że aż zawór maski do oddychania zatrzepotał - myślę, że po raz pierwszy w życiu mam przyjaciół. Połykając parę kęsów śniadania i popijając je wodą, Jonnie powiedział:- Pierwsza rzecz, jaką zrobisz, to pójdziesz do komendanta Akademii i poprosisz go, by natychmiast przydzielił ci Stormalonga i Darfa do realizacji projektu specjalnego. Jestem pewien, że masz takie uprawnienia. - Och, dostałem uprawnienia - odparł Ker. - Mam już tych uprawnień powyżej owłosionych uszu. Ci z góry naciskają mnie, żeby szybko kończyć prace pyry cyrkulatorze gazu do oddychania. Ale powiedziałem im, że potrzebuję pomocników i części zamiennych z zagłębia w Kornwalii. - Dobrze - powiedział Jonnie. - Powiedz im, że Dunneldeen przyleci tuza parę dni, aby przejąć obowiązki Stormalonga. Poza tym postaraj się o zamknięty pojazd naziemny, wsadź do niego "Doda", przyjdź po mnie i ulatniamy się stąd. - Skapowałem, skapowałem, skapowałem - powtarzał Ker, wychodząc z pokoju dudniącym krokiem. Jonnie sprawdził swój podręczny miotacz i wsadził go do wnętrza kaftana. W ciągu najwyżej dwóch godzin powinien wiedzieć, czy Ker gra czysto. A do tego czasu...?

7

Dotarli do pojazdu bez żadnych kłopotów poza paroma uwagami mijających ich kadetów na temat bandaża na twarzy Jonnie'ego. - Co, miałeś kraksę, Stormy? - Dołożyłeś komuś, Stormalong? A może to ta dziewczyna w Inverness? Lub jej tatuś? W pojeździe znajdował się wielki pakunek, musieli się więc ścisnąć na jednym fotelu. Ker prowadził pojazd przez pofałdowaną równinę ze zręcznością i bez żadnego wysiłku: widać było, że spędził za konsolą setki godzin ima wielkie doświadczenie. Jonnie już nie pamiętał, że Ker tak dobrze prowadzi pojazdy. Był lepszy niż Terl zarówno na pojazdach naziemnych, jak i za konsolą każdej innej maszyny. - Powiedziałem im - odezwał się Ker - że to wy lataliście do Kornwalii po potrzebną mi obudowę. Widziano nawet, jak wyładowywałem ją z waszego samolotu. - Wskazał łapą na pakunek. - Nie ma nic lepszego, niż mieć w towarzystwie doświadczonego kryminalistę - skomentował Jonnie. Połechtało to mile Kera, więc zwiększył prędkość pojazdu do stu pięćdziesięciu. Po tej wyboistej drodze? Angus zamknął oczy, by nie widzieć śmigających pod nimi głazów i krzaków. - A tu są dwie maski i butle z powietrzem dla was powiedział po chwili Ker. - Będziemy twierdzić, że z przewodów ulatnia się gaz do oddychania; zbyt mało dla mnie, zbyt dużo dla was. Nałóżcie maski! Wstrzymali się z tym jednak, dopóki nie znaleźli się w pobliżu bazy. Maski powietrzne Chinkosów, mimo że dostosowane do twarzy ludzi, zawsze były niewygodne. Jonnie nie zwrócił nawet uwagi na prędkość pojazdu. Przez chwilę upajał się pięknem słonecznego dnia. Równi nabyła nieco bardziej rudawa i nieco mniej śniegu pokrywało szczyty jak na tę porę roku, ale to była jego ojczyzna. Sprzykrzyły mu się już deszcze i wilgotny upał. Jak dobrze było być w domu. Ocknął się nagle, gdy pojazd zaskrzeczał, zwalniając prędkość i wzniecając tuman kurzu na płaskowyżu przy klatce. Wychyliwszy się z okna, Ker krzyknął w stronę klatki: - Przywieźli ją. Nie przypuszczam, żeby była to właściwa obudowa, ale zobaczymy! Terl! Stał sobie tam z łapami na prętach. Elektryczność musiała więc być wyłączona. - Prędzej, pośpiesz się z tym! - zahuczał Terl. - Zmęczyło mnie już smażenie się na słońcu. Ile dni jeszcze, ty gówniany móżdżku? - Dwa, trzy, nie więcej! - wrzasnął Ker. Przestawił pojazd na wsteczny bieg i pojazd wyskoczył na siedem stóp w górę, a potem popędził w stronę drugiego krańca bazy, gdzie były wejścia do garaży. Ker śmignął do środka, opuścił pojazd na ramę w pustym sektorze garażu i zatrzymał silnik.- A teraz idziemy do biura - powiedział. - Jeszcze nie teraz - odparł Jonnie, trzymając rękę na ukrytym w kaftanie miotaczu. - Czy pamiętasz tę starą komórkę, w której początkowo trzymano Terla? - Chyba tak - niepewnie rzekł Ker. - Czy jest ona nadal przystosowana do oddychania gazem? - Przypuszczam, że tak. - A więc najpierw pojedziemy do magazynu elektroniki i weźmiemy maszynę do analizy minerałów, a potem do tej komórki. Ker czuł się trochę nieswojo.

Myślałem, że najpierw mieliśmy iść do jego biura. - Pójdziemy tam - rzekł Jonnie - ale mamy jeszcze mały interes do załatwienia. Nie bądź taki zatrwożony! Skrzywdzenie ciebie byłoby ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić na tym świecie. Uspokój się! Rób, co ci mówiłem! Ker zapuścił silnik, dodał gazu i śmignął pojazdem poprzez labirynt ramp w stronę magazynu i komórki. Od czasu bitwy niezbyt zajmowano się garażami i nadal znajdowały się tam setki samolotów, tysiące pojazdów i maszyn górniczych, kilkadziesiąt warsztatów oraz setki magazynów nie tylko z rupieciami, ale także z cennymi materiałami i sprzętem zdatnym jeszcze po tylu latach do użytku. Jonnie patrzył w zamyśleniu na te bezcenne rzeczy dla tej planety, ponieważ można było je wykorzystać do jej odbudowy. A każde zagłębie górnicze miało podobne, olbrzymie składy sprzętu i materiałów. Trzeba było je chronić, ponieważ były nie do zastąpienia. Fabryki, które je wyprodukowały, były oddalone o całe wszechświaty. I mimo że była ich taka obfitość, to jednak z czasem ulegną zużyciu; jeszcze jeden argument przemawiający za przyłączeniem się do wspólnoty układów gwiezdnych. Jonnie wątpił, że wszystko to zostało wyprodukowane na Psychlo. Psychlosi byli eksploatatorami innych ras i terenów. Czyż nie mieli nawet zapożyczonej mowy i technologii? Wydawało się, że kluczem do ich potęgi była teleportacja. No cóż, pracował nad tym. Podjechali z analizatorem minerałów pod starą komórkę. Johnie pomajstrował coś przy cyrkulatorze gazu do oddychania. Sprawdzili swoje maski powietrzne i zamknęli drzwi. Powiedzieli Kerowi, by zdjął swoją maskę. Trochę zalękniony Ker miał jednak jeszcze na tyle przytomności umysłu, by zatkać szmatą wziernik we drzwiach. Johnie i Angus od razu zabrali się do roboty. Przekonali Kera, by położył głowę na płycie analizatora minerałów. Zrobił to, ale jego bursztynowe oczy biegały niespokojnie na boki i w górę, jak gdyby wyrażając pogląd, że uważa ich za trochę pomylonych. Próbował im powiedzieć, że nigdy nie był zbyt mocno stuknięty ani postrzelony w głowę. Johnie i Angus kontynuowali swe zajęcie. Angus stał się świetnym ekspertem w dostrajaniu tych maszyn i teraz manipulował pokrętłami, ustalając różne głębokości pomiaru i odległości ześrodkowania promieni. Kier stojący w niewygodnej pozycji zaczął się skarżyć na bóle pleców. Ale go uciszyli niecierpliwie. Leżącą na płycie głowę Kera obracali na wszystkie strony. W końcu, po trzydziestu pięciu pełnych potu minutach, pozwolili mu się podnieść. Przez dobrą chwilę Ker masował sobie zesztywniałą szyję i próbował wyprostować plecy. - Opowiedz nam o swoim dzieciństwie, Ker! - odezwał się Johnie. Ker pomyślał, że wszystko to jest trochę zwariowane. Już otworzył usta, by zacząć mówić, lecz wstrzymał się i spojrzał na drzwi. Wyjął z kieszeni jakieś urządzenie i przyczepił je koło wziernika w drzwiach. Miało ono na sobie kuliste światełko, które zaczęłoby mrugać, gdyby ktoś stanął za drzwiami. Angus sprawdził podłączone do tablicy urządzenie rozmówcze i wyłączył je. - No cóż - rozpoczął Ker - urodziłem się w bardzo bogatej rodzinie... - Och, przestań, Ker! - przerwał mu Jonnie. - Prawdę, chcemy słyszeć tylko prawdę, a nie żadne tam bajeczki! Ker wyglądał na trochę obrażonego. Westchnął, a było to westchnienie męczennika. Wyjął miniaturową czworokątną flaszkę kerbanga i łyknął sobie z niej trochę. Bardzo tego potrzebował. Kucnął pod ścianą i zaczął mówić od początku. - Urodziłem się w bardzo bogatej rodzinie na Psychlo. Ojciec nazywał się Ka. Była to bardzo dumna rodzina. Jego pierwsza żona urodziła mu sześcioraczki. No cóż, przy tylu niemowlakach często się zdarza, że jeden z nich jest karłowaty - za mało miejsca w macicy lub coś w tym rodzaju. I to właśnie ja byłem tym szóstym karłowatym niemowlakiem. Nie chcąc hańbić rodziny, wyrzucono mnie do śmieci, co jest zwykłym sposobem postępowania w takich przypadkach. Ale jeden z niewolników naszej rodziny - z nieznanych powodów - wyciągnął mnie ze śmieci i ukrył. Był on członkiem podziemnej organizacji rewolucyjnej. Pod stolicą Imperium jest wiele porzuconych szybów górniczych, w których ukrywają się zbiegli niewolnicy. Nikt nie jest w stanie ich tam wytropić. Znalazłem się wśród nich. Może dlatego w każdej kopalni czuję się jak w domu. Niewolnicy wywodzą się z rasy Balfanów i mają niebieski odcień skóry. Mogą oddychać gazem tworzącym atmosferę Psychlo, więc nie muszą nosić masek. Być może myśleli, że będzie im potrzebny własny Psychlos do podkładania bomblub coś w tym rodzaju. W każdym razie wychowali mnie i nauczyli, jak kraść dla nich różne rzeczy. Mogłem wślizgiwać się do małych pomieszczeń, ponieważ byłem niski. Gdy miałem osiem lat, agent Imperialnego Biura Śledczego o nazwisku Jayed przeniknął do grupy z zadaniem prowokowania do popełnienia przestępstwa, aby można było ich aresztować. Po jakimś czasie Biuro zorganizowało najazd na podziemia. Ze względu na mały wzrost udało mi się wydostać na zewnątrz przez stary szyb wentylacyjny. Chodziłem po ulicach głodny. Aż wreszcie znalazłem małe okienko na zapleczu sklepu z łakociami. Było ono zbyt małe, by zakładać w nim kraty, gdyż żaden normalny Psychlos nie mógłby się przez nie przedostać. Tak więc przelazłem przez nie i oczywiście uruchomiłem system alarmowy... Potem nauczyłem się wszystkiego na temat takich urządzeń. Ker przerwał na chwilę i z butelki łyknął trochę kerbanga. Odczuwał coś w rodzaju ulgi, nigdy bowiem przedtem nie opowiadał tej historii. - Oczywiście - podjął na nowo opowieść - postawili mnie przed sąd, uznali za winnego i skazali na wypalenie trzech linii odmowy praw oraz sto lat przymusowej pracy w imperialnych kopalniach. I tak, w wieku ośmiu lat, zacząłem ciężko pracować razem z prawdziwymi kryminalistami. Ponieważ byłem bardzo niski, nie pasowały na mnie żadne kajdany, więc po prostu pozwolono mi poruszać się bez nich. Dlatego nie ma żadnych śladów na kostkach i nie muszę rozglądać się na boki, gdy zdejmuję buty. Ponieważ mogłem się swobodnie poruszać (ha, ha), starsi kryminaliści mogli wykorzystywać mnie do przenoszenia nielegalnych wiadomości pomiędzy różnymi gangami i celami. Dali mi też wszechstronne wykształcenie w zakresie różnych przestępstw. Gdy miałem piętnaście lat, w kopalniach wybuchła zaraza i wielu strażników umarło, a ponieważ ja nie miałem kajdan, więc mogłem uciec. W owym czasie już dobrze znałem złodziejski fach, choć piętnaście lat to całkiem młody wiek jak na Psychlosa. Będąc niewielkiego wzrostu, łatwo mogłem prześlizgiwać się przez okienka i przewody wentylacyjne, których nikt ani myślał okratować, i w ten sposób zdobyłem sporo gotówki. Kupiłem sobie fałszywe papiery identyfikacyjne, przekupiłem urzędnika personalnego w Intergalaktycznym Towarzystwie Górniczym i zostałem zatrudniony jako górnik szybowy, gdyż mogłem dostawać się i wydostawać z najmniejszych nawet szybów. Pracowałem w różnych działach Towarzystwa i przez dwadzieścia pięć lat jakoś mi się udawało. Mam dopiero czterdzieści jeden lat, a ponieważ Psychlos żyje przeciętnie sto dziewięćdziesiąt, więc przede mną jeszcze sto czterdzieści dziewięć lat. Problemem na dzisiaj jest to, jak mam zamiar je spędzić (ha, ha). - Dziękuję - rzekł Jonnie. - A co to był za hak, który Terl miał na ciebie? - Ta małpa? Teraz nie ma żadnego. Miał, ale teraz już nie ma. Żadnego haka. Chwała wszystkim diabłom!- Czy uczono cię kiedyś matematyki? - zapytał Jonnie. Ker się roześmiał. - Nie, jestem z tego kompletna noga. Jestem zwykłym inżynierem praktykiem, bez wykształcenia, ale za to z doświadczeniem... i z kryminalną przeszłością, oczywiście. - Czy lubisz okrucieństwo, Ker? Karłowaty Psychlos zwiesił głowę. W świetle odbitego od maszyny światła wyglądał, jakby był zawstydzony. - Jeśli mam być szczery, co jest dla mnie zupełną nowością, to musiałem udawać, że lubię okrucieństwo i znajduję przyjemność w ranieniu innych stworzeń. W przeciwnym razie uważano by mnie za nienormalnego! Ale... nie, muszę wyznać, że nie lubię tego - odparł Ker i nagle się otrząsnął. - Powiedz mi, Jonnie, o co wam chodzi? Angus i Jonnie popatrzyli na siebie. Ten Psychlos nie miał żadnych obcych ciał w głowie! Ale Jonnie nie miał zamiaru przekazywać tak ważnych dla nich informacji. Ker nie miał pojęcia, że w czaszkach Psychlosów umieszczone są jakieś mechanizmy i prawdopodobnie niewielu Psychlosów o nich wiedziało. - Ty masz inną budowę czaszki niż pozostali Psychlosi - powiedział Jonnie. Ker drgnął i stał się czujny. - Naprawdę? No, no. Sam często czułem, że musi być jakaś różnica - powiedział w zamyśleniu. - Psychlosi mnie nie lubią. I ja ich też nie lubię. Cieszę się, że znam teraz tego powód. Po przeprowadzeniu testu Jonnie i Angus poczuli dużą ulgę. Nie chcieli bowiem, by Ker rzucił się na nich, a potem popełnił samobójstwo, gdyby uzmysłowił sobie, że szukali rozwiązania zagadki teleportacji. Właśnie składali z powrotem wszystkie przyrządy, gdy urządzenie ostrzegawcze na drzwiach zaczęło błyskać światłem. Ktoś był za drzwiami.

8 Ker nałożył maskę do oddychania. Podszedł do maszyny na palcach i jedną łapą podniósł ją do góry. Potem zaś przeszedł na palcach do drzwi i nagle otworzył je, jakby właśnie wychodził z pomieszczenia. Za drzwiami stał Lars, zastygły w momencie przyczepiania do drzwi urządzenia podsłuchowego. Na twarzy nie miał maski. Niewidzialny kłąb gazu do oddychania uderzył go prosto w twarz. Musiał być właśnie w trakcie nabierania powietrza do płuc, ponieważ uniósł się na palcach jak ktoś, kogo duszono. Dławił się. Zatoczył się do tyłu. Usiłował złapać nieco powietrza. Zaczął sinieć. Jeszcze parę sekund i zaczną się konwulsje. Jonnie i Angus chwycili go i odciągnęli dalej, gdzie powietrze było bardziej czyste. Angus zaczął wachlować go znalezioną na podłodze metalową płytą. Powoli Lars zaczął dochodzić do siebie. Sine zabarwienie skóry zaczęło zanikać. - Co tu robiliście? - zapytał gniewnie. - No, no, chłoptasiu - powiedział uspokajająco Angus - to my ocalamy ci życie, a ty warczysz na nas. Lars patrzył na Jonnie'ego z dziwnym wyrazem twarzy. Jonnie przeszedł do miejsca, w którym Ker grzechotał obudową, tak jakby dopiero co włożył ją do pojazdu. - Wszystko w porządku teraz! - zawołał Ker. - W obudowie nie ma pęknięć ani ukrytych wad metalu. Lepiej więc jedźmy i sprawdźmy, czy będzie pasowała. Odjechali, pozostawiając Larsa leżącego na podłodze i patrzącego za nimi dziwnym wzrokiem. - Dlaczego on mi się tak przygląda? - zaciekawił się Jonnie.- Lepiej bądź z nim ostrożny - powiedział Ker. - To wariat. Wszędzie wścibia swój nos i szpieguje dla Rady. Wbił sobie do głowy, że ktoś nazywany kiedyś Bitter czy Hitler był największym przywódcą wojskowym w waszej historii i jeśli zatrzymasz się przy nim choćby na chwilę, to zacznie cię nawracać. Coś w rodzaju religii. Nie mam nic naprzeciw religii, ale on mówi takie bzdury. Terl naruszył mu chyba klepki w głowie. Choć i bez tego nie miał wiele rozumu. Ha, ha. - Ale dlaczego tak dziwnie na mnie patrzy? - zapytał Jonnie. - Zwykła podejrzliwość - odparł Ker. -Słuchaj, czy wiesz, że czuję się o wiele lepiej od momentu, kiedy sobie z wami porozmawiałem? Bardzo się cieszę, że jestem inny. Zatrzymali się i wysiedli na przedostatnim poziomie bazy, gdzie znajdowało się biuro Terla. Wyjęli z pojazdu obudowę i taszczyli ją wzdłuż rampy. Zanim weszli do biura, Angus zapytał: - A dlaczego to Terl nie mógł sam doprowadzić do porządku swego biura? Ker się roześmiał. - Gdy Jonnie opuszczał to miejsce, polecił, żeby rozpuścić pogłoskę, iż pełno tu min pułapek. Ale to jeszcze nie wszystko - Ker pomachał łapą w kierunku drzwi biura. - Gdyby Psychlosom udało się wydostać na wolność z sekcji hotelowej, to mogliby tu przyjść i zabić Terla. Terl jest głęboko o tym przekonany. Oni go nienawidzą. - Poczekaj! - wykrzyknął Jonnie. - To oznacza, że Terl każe ich pozabijać, zanim się tu wprowadzi. Położył rękę na klamce drzwi wiodących do biura. - Czy oczyściłeś je z urządzeń inwigilacyjnych i sprawdziłeś, czy nie ma jakichś ukrytych pułapek? - Ha! Ha! - odparł Ker. - Czekając na ciebie, rozłożyłem całe to pomieszczenie na czynniki pierwsze! Weszli do środka i postawili obudowę na podłodze. Biuro faktycznie wyglądało jak ruina. Powyrywane przewody, stary powyginany cyrkulator gazu do oddychania na podłodze, biurka i krzesła pokrzywione, wszędzie porozrzucane papiery. Jonnie rozejrzał się po biurze. Od razu zauważył, że na prawo od biurka Terla cała dolna część ściany była wypełniona zamkniętymi szafami. - Zaglądałeś do nich? - zapytał Kera. - Nie mam kluczy - potrząsnął głową Ker. - Szef bezpieczeństwa dba o własne bezpieczeństwo. Jonnie wysłał Angusa, by sprowadził wartownika. Służbę wartowniczą w bazie jeszcze pełnili kadeci. Wykorzystując swe generalne upoważnienia, Ker posłał kadeta po Chirk. Sami zaś wzięli się do roboty, sortując przewody, porządkując papiery i usuwając śmieci. Wkrótce ukazało się trzech kadetów wraz z Chirk. Jakże odległe były to czasy, gdy Chirk miała elegancki wygląd wytwornej sekretarki. Teraz prowadzono ją na trzech łańcuchach przyczepionych do obroży na szyi. Jej futro było pomierzwione. Nie miała pudru na kościstym nosie ani lakieru na pazurach. Nie miała na sobie żadnego ubrania, poza kawałkiem materiału okręconego wokół pleców. - Gdzie są klucze? - zapytał Ker. Klucze! Każdy chciał klucze! Jej głos był przerywany szczękaniem kłów, krótkimi warknięciami i sykiem. Czyż nie było już dosyć tego wszystkiego, do czego Terl ich doprowadził, czyż nie próbował zrujnować jej opinii w Towarzystwie, twierdząc, że była nieposłuszna i nie wypełniała poleceń służbowych. A teraz stale jest ciągana - w łańcuchach! - tylko po to, by pytać ją o jakieś klucze. O jakie klucze teraz chodzi? Tego dnia, w którym Terl sprowokował bitwę, każdy szukał jakichś kluczy, kluczy, kluczy. Jej obowiązki służbowe... Jonnie cicho szeptał coś Kerowi do ucha. - Chcesz sprowokować rozruchy? - odszepnął Ker. Ale ponieważ Jonnie nalegał, więc powiedział głośno do Chirk: - Zamknij się. Ponieważ Terl planuje wymordować was tam na dole, więc nie ma sensu, byśmy brali to na siebie! Chirk nagle ucichła. Przez wizjer maski było widać, że oczy jej zrobiły się okrągłe, a zawór maski zaczął trzepotać w przyśpieszonym rytmie. Jonnie znów coś szepnął, a Ker głośno powiedział: - Być może nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia, ale kiedy Terl się tu wprowadzi i będzie miał władzę nad całą tą częścią bazy, to na pewno będzie na ciebie wściekły, jeśli klucze się nie znajdą! Serce Chirk zaczęło bić jak oszalałe. Trzepotanie zaworu maski ustało na dobre pół minuty. Potem zawór znów zaczął trzepotać. - On się tu wprowadza? - zapytała tak cicho, że aż trudno było ją przez maskę usłyszeć.- A po cóż byśmy naprawiali to wszystko?! - wykrzyknął Ker i dodał groźnym tonem: - Gdzie są klucze do szaf w ścianach? Chirk potrząsnęła głową. - Nigdy nikomu ich nie dawał. Być może nie ma ich! - w głosie Chirk słychać było jakby szloch. - Trudno, zabierzcie ją stąd! - burknął Ker do wartowników. Wywlekli ją na zewnątrz. - Co tu się dzieje? - zapytał Lars, pojawiając się nagle w drzwiach. - Próbujemy znaleźć dojście do tablic rozdzielających przewody - warknął Ker. Na podłodze walały się naboje z gazem do oddychania. Jonnie sięgnął za siebie i odkręcił zawór jednego z nich. Angus, Ker i on mieli na twarzy maski. Ker właśnie sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej pełną garść różnych rzeczy i podsunął je Larsowi. - To niebezpieczna robota! Żądam wyższej premii! To wszystko było w pierwszej niszy z przewodami elektrycznymi Lars popatrzył na nie. Były tam trzy ząbkowate pociski, które wyglądały jak amunicja radiacyjna, pogięty zapalnik czasowy, jaki stosowano do małych ładunków wybuchowych przy robieniu otworów. Ale największy wymiarowo był kawał ciągliwego stopu wybuchowego. - Ktoś z zewnątrz próbował się dostać do tego biura! - oświadczył Ker. - W związku z tym żądam, aby drzwi zawsze były zamknięte. Żądam, aby nikt poza nami nie wchodził ani nie przebywał w tym pomieszczeniu i chcę, byś i ty trzymał się od nich z daleka. Bo jak się zabijesz, to na mnie zrzucą całą winę. Dobrze wiem, jak sobie radzisz z robotą! Lars znowu zaczął kaszleć, gdyż z odkręconego naboju nadal ulatniał się gaz do oddychania. - A widzisz? - powiedział Ker. - Te przewody jeszcze są napełnione gazem do oddychania i gdzieś jest przeciek. Lars wycofał się do holu, ciągle kaszląc. Podniósł do góry przedmioty, które Ker włożył mu w dłoń. - Czy są niebezpieczne? - Weź i rzuć nimi w swoich przełożonych, to się przekonasz! - powiedział Ker. - A jeśli cię jeszcze raz zobaczę w tej okolicy, to poinformuję ich, że opóźniasz robotę, wydając polecenia, by się nie śpieszyć. Wynoś się, idź sobie do licha i trzymaj się z daleka, a jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, to będziesz po prostu musiał poszukać sobie innego eksperta! Skapowałeś? Bo ja zrezygnuję! Lars popatrzył na Jonnie'ego bardzo dziwnym wzrokiem. Ale w tym momencie z kierunku, w którym o trzy poziomy niżej mieściły się pomieszczenia hotelowe bazy, dobiegły odgłosy gniewnych ryków i warkot. Lars pośpieszył ku tym odgłosom. - Czy rzeczywiście znalazłeś te rzeczy w biurze? - zapytał Angus. - Oczywiście, że nie - odparł Ker. - Zamknij i zabarykaduj zewnętrzne drzwi i weźmy się do roboty! Ostatnim miejscem na świecie, w którym Terl chciałby się teraz znaleźć, jest ta baza. Gdy już tu wszystko skończymy, to pierwszą rzeczą, jaką zrobi Terl, będzie przysłanie kogoś innego, by zobaczył, czy zlikwidowali tych na dole. Przez chwilę Ker przysłuchiwał się odległym warkotom i rykom. - Na pewno wywołałeś rozruchy, Jonnie. Terl będzie je wyraźnie słyszał w swojej klatce. Chirk naprawdę musiała im naopowiadać! Jonnie zamknął i zabarykadował zewnętrzne drzwi, a potem przeszedł w stronę ukrytych w ścianie szaf. Angus wyciągnął niewielki zestaw dłutek i zaczęli robić to, co mieli do zrobienia.

Rozdział 20 1 Ich zadaniem było naszpikowanie biura urządzeniami inwigilującymi tak, aby żadne nie mogło być wykryte przez kogoś, kto chociaż był całkiem zwariowany, ale zaliczał się do najbystrzejszych szefów bezpieczeństwa, jacy kiedykolwiek opuścili mury szkół górniczych. Jeśli zrobią to dobrze, wówczas zdobędą całkowity zapis technologii teleportacji. Będą wiedzieli, co się stało z Psychlo, ponieważ będą mogli posłać tam rejestratory obrazów. Dowiedzą się, gdzie żyją inne rasy, a być może także - jakie mają zamiary w stosunku do Ziemi. Będą mieli łączność z gwiazdami i wszechświatami i będą mogli bronić się na Ziemi. Terl będzie musiał na nowo opracować i skonstruować całą konsolę transfrachtu, ponieważ stara konsola na dawnej platformie transfrachtu była wypalonym wrakiem. Potrzebne im były takie urządzenia, które mogłyby podglądać Terla, każdą książkę, którą tworzy, oraz każdą stronę, którą zapełni matematycznymi obliczeniami. Musieli więc umiejscowić stół roboczy w biurze w taki sposób i tak go oprzyrządować, żeby każdy wzięty opornik i każdy włożony przewód mógł zostać dokładnie zarejestrowany. Było pewne, że każdego dnia przed rozpoczęciem pracy, a być może i po jej zakończeniu, Terl będzie przeczesywał całe pomieszczenie. I będzie bardzo skrupulatny w wykrywaniu jakichkolwiek urządzeń inwigilujących. Gdyby Terl miał choćby najmniejsze podejrzenia, że technologia transfrachtu mogłaby być obserwowana, wówczas w ogóle by nie rozpoczął pracy. Gdyby zaś dowiedział się, że została ona przejęta przez kogoś z obcej rasy, wtedy popełniłby samobójstwo, ponieważ nie było żadnych wątpliwości, że w głowie Terla znajdowały się oba urządzenia, które wykryto w czaszkach martwych Psychlosów. Zanim jeszcze opuścili Afrykę, doktor MacKendrick był bardzo pesymistycznie nastawiony, czy uda mu się usunąć urządzenia z mózgu żywego Psychlosa, który po tym zachowałby wszystkie swoje funkcje życiowe. Angus zaczął ostatnio rozumieć, dlaczego Jonnie utrzymywał Terla przy życiu i dlaczego nie wziął paru samolotów bojowych i nie rozwalił tego nowego bałaganu politycznego. Sytuacja była bardzo delikatna. Istniała nikła szansa. Musiało się udać. Ale za cenę jakiego ryzyka! Angus nie miał najmniejszej wątpliwości, że Jonnie rzucił na szalę własne życie. Było to ogromnie ryzykowne i niebezpieczne. Ale co za nagroda! Technologia teleportacji. Losy Ziemi były w ich rękach. Angus uważał, że Jonnie zachowywał zimną krew. On sam nigdy nie miałby tyle cierpliwości ani nie byłby w stanie zachować tak bezstronnego spojrzenia na to, co się tu działo. Bał się o Jonnie'ego. Ci ludzie lub Terl w okamgnieniu zabiliby Jonnie'ego, gdyby go rozpoznali lub dowiedzieli się, co zamierza zrobić. Robert Lis określił to jako zwariowane, beznadziejne i nieuzasadnione ryzyko. Ale Angus był innego zdania. To był przejaw odwagi, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Udało mu się otworzyć szafy ścienne. Były w nich wszystkie przybory, jakich tylko mógł potrzebować szef bezpieczeństwa. Były też w nich papiery i akta, które Terl uważał za bardzo ważne. Jonnie szukał jakichś poufnych notatek na temat teleportacji lub jej dziwacznej matematyki. Nie udało mu się niczego znaleźć na ten temat. Ale znalazł za to coś interesującego. Był to rejestr wszelkich złóż minerałów na Ziemi. Towarzystwo od wieków nie robiło już inspekcji zasobów mineralnych, zadowalając się pierwotnie wykonanymi oryginałami. Ale Terl to zrobił. Jonnie się uśmiechnął. Na planecie było szesnaście pokładów złota, prawie tak samo bogatych, jak ten, który eksploatowali! W Andach i w Himalajach - były one dość daleko od domu i eksploatacja ich musiałaby stać się publiczną tajemnicą. We wszystkich tych pokładach znajdował się także uran. Rejestr wszystkich istniejących na Ziemi źródeł minerałów był bardzo gruby. Przez setki lat kolejni szefowie bezpieczeństwa rejestrowali to, co wykryły bezpilotowe samoloty zwiadowcze, które - choć wykorzystywane do celów obrony - były w zasadzie przeznaczone do wykrywania minerałów. Wykorzystując "pół jądrowe" metody górnicze, Towarzystwo mogło zagłębiać się w ziemię prawie aż do płynnego jądra, do samego dna skorupy ziemskiej, ale bez jej przebijania. Eksploatowali więc to, co było rozpoczęte, a resztę bogactwa zachowywano w stanie nienaruszonym. Terl zaś po prostu wycofał rejestry z oficjalnego obiegu i zachował je tylko dla siebie. Rudy, metale! Planeta wciąż była bardzo zasobna w surowce. Jonnie szybko rejestrował każdą stronę. Nie po to tu przyszedł, ale dobrze było wiedzieć, że ich planeta nie była zupełnie wyeksploatowana z minerałów. Będą ich potrzebować. Angus znalazł to, czego właśnie szukali - sondę Terla do wykrywania urządzeń inwigilujących. Była to prostokątna skrzynka z wystającą anteną, na której szczycie umieszczony był tarczowy kielich. Na skrzynce było dużo wyłączników dla różnych częstotliwości oraz kuliste światełka i brzęczyki. Jonnie nie tracił czasu, gdy terminował w warsztacie elektronicznym. Wiedział więc teraz, że żadna fala, którą sonda mogłaby wykryć, nie przejdzie przez ołów lub stop ołowiany. Normalnie nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ żadne urządzenie inwigilujące również nie mogło przebić się przez ołów. Po cóż przeto wykrywać je, jeśli pokryte ołowiem nie będzie już żadnym urządzeniem inwigilującym? Najpierw trzeba było odpowiednio przekonstruować te wyłączniki. Jonnie udał się więc do magazynów elektronicznych i wybrał to, czego potrzebował. Ker zakończył już badanie biura. Nie znalazł żadnych "pluskiew", jak nazywano potocznie wszelkie urządzenia inwigilujące. Wybrali miejsce na warsztat pracy dla Terla w byłym sekretariacie Chirk. Było ono wystarczająco duże, a wymiary drzwi pozwalały na późniejsze wyniesienie stąd konsoli. Podczas gdy Jonnie zajęty był sondą, pozostali dwaj skonstruowali stół warsztatowy z płyt metalowych i przyspawali go do podłogi, a potem pokryli spaw pancerzem, tak że byłoby mnóstwo kłopotów, gdyby ktokolwiek chciał go ruszyć z miejsca. Zrobili nawet specjalny stołek i umieścili przy warsztacie. Kiedy skończyli, wyszło im całkiem ładne urządzenie. Jonnie przeniósł na nie sondę. Udało mu się osiągnąć znakomity sukces. Wykorzystując mikroskopijne radioprzekaźniki stosowane normalnie w urządzeniach do zdalnego sterowania, przekonstruował każdy wyłącznik sondy w taki sposób, że po uruchomieniu jej wysyłała impuls ze zdalnego przekaźnika. Chcąc zobaczyć taki przekaźnik, trzeba było mieć mikroskop. Przekaźniki były umocowane za pomocą rozpylonych molekuł. Ustawiwszy oscyloskop w znacznej odległości od sondy, zaczął po kolei wciskać wszystkie wyłączniki. Za każdym razem linia sygnału na ekranie oscyloskopu gwałtownie skakała do góry, odbierając sygnał. Następne zadanie było bardzo trudne, gdyż polegało na odpowiedniej adaptacji listków przysłon tęczówkowych wymontowanych z lunet lotniczych. Były to małe urządzenia, które automatycznie regulowały natężenie przepuszczanego światła. Swoje koncentrycznie ułożone listki mogły szeroko otwierać lub szczelnie zamykać. Musieli powyjmować wszystkie listki z przysłon, nałożyć na nie molekularną warstwę ołowiu i zmontować je w taki sposób, by nie tylko otwierały i zamykały przysłonę, ale by robiły to niezawodnie. W tego rodzaju pracach Angus był najlepszy. Wszystkie pokryte ołowiem przysłony umieścili w pierścieniach ściągających i zainstalowali w nich mikroprzekaźniki uaktywniające. Gdy mieli już piętnaście tak spreparowanych przysłon, przeprowadzili szereg prób i doświadczeń. Przy włączonej sondzie wszystkie przysłony błyskawicznie się zamykały, przy wyłączonej natychmiast się otwierały. Innymi słowy, kiedy sonda zostanie włączona, wszystkie przysłony się zamkną, kładąc ołowiany ekran na każde urządzenie inwigilujące i czyniąc jenie wykrywalnym, ale jednocześnie pozbawiając je w tym momencie możliwości "widzenia" i "słyszenia". Ale gdy tylko sonda zostanie wyłączona, przysłony się otworzą, usuwając ekran, i wtedy każda "pluskwa" będzie mogła "widzieć" i "słyszeć". Jak dotychczas wszystko szło dobrze. Zrobili teraz wielki rajd po magazynach - mówiąc Larsowi, który znów się pokazał, że szukają "trzpieni tłumiących" - i zlokalizowali nie tylko wszystkie sondy w bazie, ale również każdy kluczowy element, za pomocą którego można było taką sondę wykonać. Zebrali je razem do jednej skrzynki, którą wstawili do pojazdu naziemnego, by ją wywieźć z Ameryki. Mieli teraz sondę, która niczego nie będzie w stanie wykryć, choć będzie w sposób oczywisty działała bez zarzutu, oraz piętnaście przysłon tęczówkowych, które mogli zamontować na każde urządzenie inwigilujące. Nagle uświadomili sobie, że był to bardzo długi dzień. Mieli jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale byli zgodni, że zrobili już wystarczająco dużo. Jonnie i Angus, nie chcąc zbyt rzucać się w oczy kadetom w Akademii, woleli przespać się w starej kwaterze Chara. Ker zaś miał zamiar pojechać do Akademii, skombinować im coś do jedzenia i przywieźć jakieś ubrania robocze. Dunneldeen powinien już tam być, więc Jonnie miał dla niego wiadomość na temat Psychlosów. Napisał ją na maszynie do pisania należącej do Chirk: Wszystko idzie dobrze. Za trzy dni zorganizuj transport trzydziestu trzech Ps, znajdujących się teraz w więzieniu bazy, do rzekomego punktu docelowego w Kornwalii. Zamelduj, że zginęli w katastrofie na morzu. Dostarcz ich doktorowi. Nie wcześniej niż za trzy dni. Nie będziesz miał z nimi żadnego kłopotu. Aż piszczą, by się stąd wydostać. Zjedz ten list. Ker obiecał, że dostarczy list, i wypadł na zewnątrz. Jonnie i Angus położyli się, by rozprostować kości. Wprawdzie wszystko przebiegało dobrze, ale przed nimi była jeszcze daleka droga. 2 Nieco zagubiony w dwunastostopowym łożu Chara Jonnie czekał w pustej, rozbrzmiewającej echem bazie na powrót Kera. Zrobiło się już bardzo późno i Jonnie zastanawiał się, co mogło spowodować to opóźnienie. Zaczął czytać, by jakoś zabić czas. Char, pakując się, powyrzucał różne rupiecie, których nie miał zamiaru zabierać ze sobą na Psychlo. Wśród nich znalazła się książka dla dzieci pod tytułem: "Historia Psychlo", pochodząca być może ze szkolnych dni Chara, ponieważ na odwrocie okładki było nagryzmolone: "Książka Chara. Ukradłeś ją, więc oddaj z powrotem!", a pod tym jeszcze: "Albo cię poszarpię pazurami!" No cóż, Char już nikogo teraz nie poszarpie pazurami. Od dłuższego czasu był martwy. Ponieważ Ker wspomniał o podziemnych szybach na Psychlo, więc Jonnie z zainteresowaniem wyczytał, że Miasto Imperialne i jego okolice położone były na labiryncie głębokich, porzuconych już szybów i sztolni. Już przed trzystu tysiącami lat Psychlosi wyczerpali minerały powierzchniowe i rozwinęli technologię "półjądrową". Niektóre sztolnie miały aż osiemdziesiąt trzy mile głębokości i w niektórych przypadkach dno sztolni było oddalone zaledwie o pół mili od płynnego jądra. Jakże strasznie gorąco musiało być w tych kopalniach! Mogły je eksploatować tylko maszyny, a nie żywe istoty. Labirynt pod miastem był tak obszerny, że od czasu do czasu jakieś budynki zapadały się pod powierzchnię. Jonnie właśnie czytał na temat: "Pierwszej Wojny Międzyplanetarnej w Celu Zakończenia Głodu Minerałów", gdy wszedł Ker. Nawet przez maskę widać było, że ma poważną minę. - Dunneldeen został aresztowany! - powiedział. Z dalszej relacji Kera wynikało, że Dunneldeen przyleciał samolotem bojowym tuż o zachodzie słońca i poszedł rozlokować się gdzieś i zjeść kolację. Kiedy wychodził z kasyna, podeszło do niego dwóch ludzi ubranych w małpie skóry i z bandolierami i oświadczyli mu, że jest aresztowany. W pewnej odległości od nich był oddział złożony jeszcze z kilku ludzi. Wsadzili Dunneldeena do kierowanego przez Larsa pojazdu naziemnego i powieźli go do budynku Kapitolu z pomalowaną kopułą w zrujnowanym mieście. Wepchnęli go do pomieszczenia "sądu", a Starszy Burmistrz Planety zaczął oskarżać o popełnienie wielu przestępstw, jak przeszkadzanie w realizacji projektów Rady i prowadzenie wojen. Ale gdy bliżej mu się przyjrzał, powiedział: "Ty nie jesteś Tyler!" I zawołał kapitana straży, i zrobiła się awantura. A potem ten Starszy Burmistrz kazał Dunneldeenowi przyrzec, że nie sprowokuje to wojny ze Szkocją, i wypuścił go. Dunneldeen zabrał Larsowi pojazd - dobrze mu tak - i wrócił do Akademii. Ker musiał na niego czekać, by mu przekazać list, i Dunneldeen kazał mu ostrzec Jonnie'ego. - To znaczy - zakończył Ker - iż spodziewają się, że ty się tu zjawisz, więc węszą na wszystkie strony. Musimy szybko pracować, zachować ostrożność i wysłać cię stąd tak prędko, jak tylko będzie można. Jonnie i Angus zjedli trochę przywiezionej przez Kera strawy, a potem poszli spać. Ker wrócił do swej starej kwatery i położył się spać w masce gazowej, ponieważ w pomieszczeniach ogólnych bazy nie było teraz cyrkulacji gazu do oddychania. Jeszcze przed świtem wzięli się z powrotem do roboty. Pracowali szybko. Ker włożył do odtwarzacza płytę z nagraniem stukania młotów. Ten rodzaj pracy bowiem, który właśnie wykonywali, nie miał nic wspólnego z odgłosami pracy nad przewodami. Musieli teraz porozmieszczać "oczy" i przekaźniki obrazów w taki sposób, żeby nie można ich było ani dostrzec, ani wykryć. Wzięli się za pokrytą ołowiowym szkłem kopułę i zaczęli w niej wiercić "dziury od kul". Sam szczyt kopuły był znacznie mocniej zabarwiony niż jej boki, więc detektory (czytniki, jak je zwał Ker) musiały być umieszczone dość wysoko. "Dziury od kul" trzeba było otoczyć koncentrycznie rozłożonymi włoskowatymi pęknięciami, by wyglądały tak, jakby zrobiły je prawdziwe kule. Na wszelki wypadek zrobili parę dziur w innych kopułach i nie załatali ich, chcąc sprawić wrażenie, że wszystkie kopuły były przestrzelone, nie tylko kopuła nad kwaterą Terla. Umieścili w dziurach czytniki i przekaźniki, a potem załatali dziury pęcherzowatymi tamponami ze szkła przepuszczającego promienie tylko w jedną stronę. "Pęknięcia" posmarowali klejem do szkła. Każdy czytnik był umieszczony w malutkim pudełku z ołowiu, a z przodu zakryty powleczoną ołowiem przysłoną tęczówkową. Wyglądało to tak, jakby jakiś beztroski robotnik łatał dziury byle jak i niechlujnie. Każdy z czytników był zogniskowany na innej części strefy roboczej obu pokojów biura. - Nie będzie przy nich majstrował - Ker wyszczerzył kły w uśmiechu. - Będzie się bał, żeby mu nie uciekł gaz i nie weszło do środka powietrze!

Gdy skończyli montowanie czytników w kopule, było już późne popołudnie. Przeprowadzili sprawdzian z sondą i odbiornikami. Czytniki stawały się ślepe i niewykrywalne, gdy sonda została włączona, natomiast wszystkie świetnie czytały po jej wyłączeniu. Zrobili krótką przerwę na lunch. Nagle usłyszeli jakiś hałas na zewnątrz. Ker podszedł do drzwi i odryglował je. Kłąb gazu do oddychania uderzył w twarz Larsa, który natychmiast się wycofał. Zażądał jednak, by Ker do niego wyszedł, gdyż ma mu coś ważnego do powiedzenia. - Przeszkadzasz nam w pracy -powiedział Ker, ale wyszedł do holu. - Jesteś bezczelny! - oświadczył Lars, kipiąc ze złości. Dałeś mi pełną garść rupieci pokrytych pyłem radioaktywnym! Wpędziłeś mnie w kłopoty! Kiedy dzisiaj rano pokazywałem je Terlowi, zaczęły wybuchać, gdy tylko zbliżył je do maski gazowej! Wiedziałeś, że tak się stanie! Terl o mało mnie nie pogryzł! - W porządku, w porządku - odparł Ker. - Wszystko tu dokładnie wyczyścimy, zanim wpuścimy więcej gazu do oddychania. - Te pociski były radioaktywne! - wrzasnął Lars.

W porządku! - warknął Ker. - Wleciały tu przez kopułę. Odszukamy je. Wszystkie. Nie podniecaj się tak. - Próbowałeś wpędzić mnie w kłopoty! - jęczał Lars. - Lepiej się trzymaj z dala od tego miejsca - powiedział Ker. - Jak wiesz, radioaktywność niszczy ludzkie kości. - Przestraszony Lars szybko się wycofał. Ker wrócił do biura i zaryglował drzwi. - Czy te pociski były naprawdę radioaktywne? - spytał Angus. Ker roześmiał się i zaczął wsuwać pod maskę jakieś łakocie. Jonnie podziwiał go. Ker był jedynym Psychlosem, który potrafił pić kerbango i żuć jego miąższ nie zdejmując maski z twarzy, a teraz jeszcze jadł łakocie i jednocześnie gadał, wciąż mając nałożoną maskę - To był flitter - odparł Ker ze śmiechem. - Jest to rodzaj stopu, który zaczyna wydzielać niebieskie iskry, gdy padnie na niego strumień słonecznego światła. Posypałem pociski pyłem tego stopu. Zupełnie nieszkodliwy. Dziecinna zabawka. Ker śmiał się głośno, wreszcie westchnął. - Musimy jakoś wytłumaczyć te dziury od kul, a więc trzeba "znaleźć" kule. Ale ten Terl - on jest tak sprytny, że aż czasem strasznie głupi! Jonnie i Angus śmieli się razem z Kerem. Mogli sobie wyobrazić minę Terla na widok iskier sypiących się z pokazywanych mu przez Larsa "znalezisk" w jego biurze, gdy padły na nie promienie słoneczne i spowodowały reakcję. Terl przekonany, że cały świat czyha na niego, musiał zapewne odskoczyć do tyłu z takim impetem, że o mało co nie przebił prętów tylnej ściany klatki. Mógł nawet pomyśleć, że to wylot jego własnej maski do oddychania wydziela uran! Wzięli się do naprawy przewodów gazu do oddychania i zaczęli naprawdę hałasować młotami. Chodziło o to, aby zakryte ołowianą przysłoną czytniki umieścić we wlotowych i wylotowych kanałach gazu w taki sposób, żeby nie można ich było dojrzeć, ale żeby one same - z ciemnej głębi kanałów - miały widok na określoną część pomieszczeń roboczych. Na szczęście Ker, mimo że był karłem, mógł zwinąć łapami kawał metalowej płyty, jakby to był papier. Wloty i wyloty przewodów gazowych do każdego pokoju zostały przez Kera umocowane w taki sposób, aby wydawało się, że są rozklekotane. Gdy się ich dotykało, to wydawało się, że zaraz wypadną ze ściany. Ale w rzeczywistości wszystkie spawy były opancerzone. Powkładali czytniki do odpowiednich miejsc przewodów, sprawdzili działanie pokrytych ołowiem przysłon i wmontowali przewody do ścian, a następnie zabrali się za pompy cyrkulatora gazu. Zrobił się już późny wieczór, ale nie przerywali pracy. Około pierwszej po północy dopiero mieli gotowy system cyrkulacji gazu, który nadawał się do ciągłej eksploatacji. Pracowali bez żadnej przerwy. Trzeba teraz było scentralizować transmisję wszystkich czytników i zapewnić ich niczym nie zakłócany przekaz do odległej o wiele mil Akademii. Żaden z czytników nie mógł być zasilany ani żaden obraz nie mógł być odbierany z odległości większej niż paręset stóp. Wszystkie czytniki pracowały na różnych częstotliwościach, co wymagało potężnego systemu zasilającego. Jonnie znów musiał pomajstrować przy sondzie, by wmontować w nią zdalny wyłącznik wielokanałowej skrzynki zasilacza. Było to jedno z łatwiejszych zadań. Nie chcieli, by przy włączonej sondzie była jakakolwiek propagacja fal radiowych. Trudnym problemem natomiast było zapewnienie należytego przekazu obrazów do Akademii. Rozwiązali go przez zastosowanie fal gruntowych. Fale gruntowe różnią się od fal powietrznych tym, że mogą propagować tylko przez stały grunt. "Anteną" nadawczą jest wbity w ziemię pręt, a "anteną" odbiorczą - po prostu analogiczny pręt. Fal gruntowych nie można niczym wykryć, gdyż mają one zupełnie inny zakres. Ponieważ Psychlosi nie używali na Ziemi fal gruntowych, więc trzeba było szybko zbudować konwertor przekształcający fale radiowe w fale gruntowe. Angus z Kerem udali się do Akademii, by zainstalować tam odbiorniki i rejestratory obrazów: jeden zestaw w nie używanej budce telefonicznej, jeden w toalecie i jeden pod ruchomą płytą z przodu ołtarza w kaplicy. Jonnie w tym samym czasie zakopywał zasilacz w ziemi, na zewnątrz kopuły Terla. Na wszelki wypadek miał przygotowane tłumaczenie, że "szuka kabli zasilania elektrycznego", ale go nie potrzebował. Cały świat spał. Wsunął do skrzynki zasilacza kilka nabojów energetycznych, co zapewniało mu działanie przez ponad półroczny okres, owinął wszystko w wodoszczelną tkaninę, włożył do otworu w ziemi, zasypał otwór, wbił w ziemię antenę i przywrócił darń do stanu pierwotnego. Nie mogło być najmniejszego nawet śladu. Pomogło mu w tym jego myśliwskie doświadczenie w przygotowywaniu pułapek na zwierzynę. Wróciwszy do środka, jeszcze raz wszystko sprawdził. Wszystkie przysłony pracowały bez zarzutu. Czytniki były należycie zasilane. Włączały się i wyłączały razem z zasilaczem. Włączył je na dłużej, by Angus i Ker mogli wyregulować rejestratory obrazów w Akademii. Zajął się teraz ustawianiem we właściwych miejscach i mocowaniem - przy użyciu pancernego spawu -pulpitów roboczych i deski kreślarskiej. Żaden molekularny przecinak nie byłby w stanie nadgryźć tych spawów! O godzinie ósmej rano Angus i Ker weszli powoli do biura, jak gdyby dopiero przyszli do pracy. Zaryglowali drzwi i obrócili się do Jonnie'ego z szerokim uśmiechem na twarzach. - Wszystko gra! - powiedział Angus. - Obserwowaliśmy twoją pracę tutaj i mogliśmy nawet odczytać numer seryjny lampy spawalniczej. Mieliśmy obrazy z piętnastu czytników! A tu są płyty z nagraniami! - Angus wyciągnął rękę. Zaczęli odtwarzać płyty. Mogli nie tylko czytać numery, ale nawet dojrzeć ziarnka materiału. Wydali z siebie westchnienie ulgi. A potem Angus objął Jonnie'ego i pokazał mu drzwi. - Dotychczas potrzebowaliśmy zarówno twoich pomysłów, jak i twojej zręczności. Reszta pracy teraz to po prostu kaszka z mlekiem służąca do oszukania Terla i wprowadzenia go na fałszywe tropy. Każda minuta spędzona przez ciebie tutaj to o minutę za długo. Ker chował już spreparowaną sondę dokładnie w to samo miejsce i układał wszystko w szafie ściennej, tak jak było przedtem.- Gdy brałem się za tę robotę i podejrzewałem, że się zjawisz - powiedział - to zatankowałem jeden z samolotów. Jest zaparkowany dokładnie naprzeciw drzwi hangaru - końcówka jego numeru seryjnego wynosi dziewięćdziesiąt trzy. Czeka na ciebie. Oni nie chcą nas, oni chcą ciebie! - Reszta roboty nie zajmie nam więcej niż czterdzieści pięć minut, może godzinę - dodał Angus. - Ty musisz stąd wyjść i to jest rozkaz od Sir Roberta. Ker zamknął już drzwi szafy ściennej i teraz wyważał małym łomem jeden z jej rogów, aby wywołać wrażenie, że ktoś usiłował bezskutecznie się do niej dostać.- Do zobaczenia! - powiedział z naciskiem. Tak, to była prawda. Sami sobie poradzą z resztą roboty i nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Poczeka na nich w samolocie. - Przyjdźcie i powiedzcie mi, gdy już skończycie - powiedział Jonnie. - Idź już! - ponaglił go Angus. Jonnie zasalutował i wyszedł. Zaryglowali za nim drzwi. Szedł korytarzem w kierunku kwatery Chara, by zabrać swoje rzeczy. Była godzina 8.23. Już o dwie godziny za późno.

3 O piątej godzinie tego rana Brown Kulas Staffor wiedział już, że udało mu się odnaleźć Tylera. Od wielu dni nie był w stanie ani spać, ani jeść, ani nawet spokojnie siedzieć. Zapomniał o sprawach państwowych, zapomniał o całym świecie. Od dwudziestu czterech godzin - z dzikim, zawziętym żarem w oczach koncentrował się na zaciąganiu oczek zarzuconej sieci. Zbrodnia musi zostać ukarana! Złoczyńca musi został pociągnięty do odpowiedzialności - dla dobra i bezpieczeństwa państwa. Prawie każda książka na temat władzy, którą czytał, i wszystkie rady, jakie otrzymywał, utwierdzały go w jednym: musiał dostać w swe ręce Tylera! Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na jego stronę, kiedy o trzeciej nad ranem wyjął z maszyny dekodującej zdjęcie wykonane z bezpilotowego samolotu. Maszyny te sprawiały mu wiele kłopotu. Od czasu, jak zainstalowano je w Kapitolu, irytowały go, gdy nie chciały wypluć z siebie tego, czego akurat potrzebował. Ale przeglądał z uporem zgromadzone w pojemniku dane zwiadowcze z samolotów lecących z kierunku Szkocji. O tej porze nie było pilota, który zazwyczaj kierował lotem bezpilotowego samolotu zwiadowczego i obsługiwał te maszyny. Przykra sprawa. A oto był Tyler! Tańczący jeden z tych pełnych podskoków, góralskich tańców. Przy ognisku pod gołym niebem wraz z tuzinem innych tancerzy. Chociaż zdjęcia były nieme, aż go zabolały uszy, gdy sobie wyobraził zwariowaną muzykę kobziarzy. Tak! Myśliwski kaftan i cała reszta, to był Tyler. Wsadził zdjęcie do maszyny i powiększył je. To nie był Tyler! Wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie było to nawet logiczne. Tyler nie mógłby tańczyć i wymachiwać ramionami. Ostatni raz, gdy widział go w bazie, Tyler poważnie kulał i podpierał się laską oraz nie mógł poruszać prawą ręką. Ale o 4.48 nad ranem maszyna wypluła z siebie zdjęcie z innego samolotu zwiadowczego, przelatującego właśnie nad rejonem Jeziora Wiktorii, które pokazywało mężczyznę nad jeziorem rzucającego do wody odłamki skalne. Mężczyzna w myśliwskiej bluzie, te same włosy, ta sama broda. Tyler! Ale to nie mógł być Tyler, ponieważ rzucał skałki prawą ręką, a gdy odchodził od jeziora, to wcale nie kulał. Zamierzał właśnie rzucić zdjęcie na podłogę, gdy Lars Thorenson wpadł do środka, jakby miał jakąś nowinę. Brown Kulas nie miał nic przeciw temu, byle tylko nowina była dobra. Co tych dwóch Tylerów, widocznych na dwóch różnych zdjęciach zwiadowczych dokonanych w krótkim odstępie czasu, robiło jednocześnie w tak od siebie oddalonych rejonach Ziemi? - To właśnie próbuję wyjaśnić! - zawołał Lars. - Jest trzech Szkotów, którzy wyglądają jak Tyler. Ale nie o to chodzi. Wiesz, co nam mówił Terl i czego mamy szukać? Szramy na szyi Tylera od obroży, którą tak długo nosił. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego

Stormalong owi ja szyję szalikiem. Nigdy przedtem tego nie robił. I dopiero przed chwilą wszystko nagle stało się jasne jak słońce! On zakrywa te szramy! Tyler jest w bazie. I udaje Stormalonga! Pomimo zupełnie błędnych przesłanek, doszli jednak do właściwego wniosku. Brown Kulas rozpoczął natychmiastową akcję. Lars tyle razy opowiadał mu o tym wielkim wojennym bohaterze o nazwisku Hitler i o jego bezbłędnych kampaniach. Terl wpoił w niego zasady przezorności. Brown był przygotowany na ten moment. Przed dwoma dniami sfinalizował kontrakt z generałem Snithem. Sto kredytów dziennie na osobę to była ogromna suma, ale Snith był tego wart. Dwie grupy jego ludzi udały się samochodami do położonego na wysokiej hali miasteczka. Nie było żadnego zgromadzenia ludności. Mieszkańców wysiedlono, nie zważając na protesty. Zostali pospiesznie przewiezieni do odległego miasteczka po drugiej stronie gór, które kiedyś Tyler dla nich wybrał. Pięciu młodych ludzi, którzy mogliby narobić szumu, było właśnie w Akademii: trzech z nich uczyło się obsługi maszyn, a także oczyszczania zimą przełęczy górskich ze śniegu przy użyciu spychaczy, natomiast dwaj pozostali byli na kursie pilotażu. Starych ludzi i małych dzieci nie chciano nawet słuchać, a ich skargi, że wszystkie przygotowania do nadchodzącej zimy zostały zrujnowane, były po prostu ignorowane. Powiedziano im, że zostają przeniesieni stąd dlatego, by można było wykopać z ziemi i wysadzić w powietrze stare miny taktyczne. Miny (wiedzieli, że w ziemi znajdowały się dawno zakopane materiały wybuchowe, o czym powiedział im Brown Kulas) miały w jego sprytnej strategii odegrać swoją rolę. Stary dom Tylera został naszpikowany granatami oraz zapalnikami wybuchowymi i zamieniony w pułapkę, a eksperci Zbójów zapewnili Browna Kulasa, że jeśli Tyler spróbuje otworzyć drzwi, zostanie rozerwany na strzępy. Rozpuści się wtedy pogłoski, że pomimo ostrzeżeń przed starymi minami - Tyler udał się do swego domu, a jedna z min wybuchła. W ten sposób nie będzie żadnych wrzasków oburzenia i nikt nie zwali za to winy na Browna Kulasa. Starszy Burmistrz Planety nie był zupełnie pewien, czy to był jego pomysł czy też Terla. Ale mniejsza o to, była to olśniewająca myśl polityczna. Państwo i naród muszą być uwolnione od tej zakały, od tego arcykryminalnego Tylera, i trzeba to zrobić przy minimalnych reperkusjach w stosunku do władzy politycznej. Brown Kulas wyczytał także gdzieś, że cel uświęca środki, co - jak mu się wydawało - stanowiło zdrową podstawę każdej polityki. Brown Kulas uświadomił sobie, gdy tak o tym myślał, że stawał się mężem stanu, którego można było porównać z największymi postaciami historycznymi starożytnych ludzi. O 6.00 polecił generałowi Snithowi, by rozpoczął wymianę wartowników w bazie. Kadeci mieli być na zawsze zwolnieni z pełnienia służby wartowniczej pod pozorem, że przeszkadzało to im w nauce i że nie lubili takich obowiązków, a państwo miało teraz stałą armię. Zbóje mieli obsadzić wszystkie posterunki do godziny ósmej. Otrzymał telefonicznie informację, że dwaj towarzysze "Stormalonga" niedawno wyjechali do Akademii, co było zapisane w książce raportów oficera dyżurnego bazy. Oddziałowi Zbójów wydano pistolety maszynowe Thompsona. Nie można było znaleźć żadnego karabinu szturmowego, ale do tego celu powinny wystarczyć Thompsony. Lars otrzymał odpowiednie instrukcje. Przydzielono mu dwóch specjalnie dobranych Zbójów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Miał się udać do bazy, zaczaić się tam i czekać, aż "Stormalong" się pojawi, a wtedy - nie wywołując najmniejszego zamieszania zaaresztować go. Lars miał go spokojnie doprowadzić do sali sądowej. Nie prowokować. Gdy Tyler zostanie formalnie oskarżony, to wtedy się go poinformuje, że jego sprawę będzie rozpatrywał Sąd Światowy, który zostanie powołany w ciągu kilku tygodni, a Tylera przewiezie się do starego miasteczka. Poinformuje wówczas Tylera, że od tej chwili jest w areszcie domowym. A potem Lars wywiezie go na halę. Nie można było

absolutnie dopuścić do tego, żeby ktokolwiek zaalarmował kadetów lub Rosjan, którzy mieli w swych rękach stary grobowiec. - Myślę, że powinienem go schwytać, gdy jeszcze jest w biurze Terla - powiedział Lars. - Nie - sprzeciwił się Brown Kulas. - Musisz wziąć go bez świadków. I staraj się być uprzejmy. Ścigamy niebezpiecznego przestępcę. Musimy gładko doprowadzić go tu, oskarżyć i dostarczyć na halę. Bądź uprzejmy! Staraj się, by wyglądało to na zwyczajną prośbę! Bądź łagodny! Nie rób żadnego zamieszania! I nie rób szkód w biurze! To prośba Terla. Wszystko to wydawało się trochę mętne i nieskładne, ale Lars zrozumiał, o co chodzi. Zawołał swych dwóch Zbójów, sprawdził, czy mają pistolety maszynowe, wziął opancerzony pojazd dowódczy i wyjechał do bazy. A Brown Kulas wydał polecenie generałowi Snithowi: - Trzymaj swoich najemników w bazie z dala od ludzkich oczu, ale niech będą gotowi, bo tego ranka możemy mieć kłopoty! Powiedz im, żeby nie strzelali, chyba że zostaną zaatakowani! Generał Snith zrozumiał. Jego ludzie byli gotowi do zapracowania na swoją pensję. Brown Kulas znalazł kiedyś wzór szaty noszonej przez sędziów i polecił uszyć sobie taką samą na tę okazję. Ubrał się w nią i przejrzał w starym popękanym lustrze. Wreszcie nadszedł dzień zapłaty za lata obelg i upokorzeń. 4 Jonnie wszedł do pokoju Chara i zamarł. Lufa pistoletu maszynowego szturchnęła go w lewy bok. Z krzesła podniósł się drugi Zbój, trzymający wymierzonego w niego Thompsona. Zza łóżka wyszedł Lars z miotaczem w ręku. - Nie przyszliśmy tu, by cię zabić - powiedział Lars. Opracował sobie przebieg tej akcji. Z tego, co słyszał, był to niebezpieczny i przebiegły przestępca, zdolny do wszystkiego. Chcąc należycie wykonać polecenie, potrzeba dużo sprytu i inteligencji. Musi przeprowadzić tę akcję tak inteligentnie, jak robił to Hitler. - Rób to, o co cię poprosimy, a nie stanie ci się krzywda. Wszystko jest całkowicie zgodne z prawem. Jesteś aresztowany na polecenie Rady, a to są żołnierze oddziałów wojskowych Rady. Godzina, pomyślał Jonnie. Angusowi i Kerowi potrzebna była tylko godzina, by zakończyć pracę w biurze. Musi zatrzymać te kreatury tutaj przez godzinę. Nagle uświadomił sobie, że Lars wraz z tymi dwoma Zbójami zdążył już przeszukać pokój. Gdy Jonnie prosił Kera o przywiezienie ubrań roboczych, ten po prostu zgarnął do kupy całe wyposażenie Stormalonga. Leżało ono obok łóżka w należytym porządku. Teraz jednak było porozrzucane dookoła i dokładnie przeszukane. Pakunki z żywnością zarówno z Afryki, jak i z Akademii też były splądrowane. Znajdujący się za nim Zbój, upewniwszy się spojrzeniem, że jego akcja będzie ochraniana, błyskawicznym ruchem wyciągnął miotacz zza pasa Jonnie'ego. Jonnie wzruszył ramionami. Trzeba zyskać na czasie! - I dokąd macie zamiar mnie zaprowadzić? - zapytał. - Dziś rano masz się stawić przed Radą. Dowiesz się wówczas, o co jesteś oskarżony - odpowiedział Lars. Jonnie mimochodem zamknął za sobą drzwi, zasłaniając tym samym widok na korytarz. Angus i Ker nie szliby tędy do hangaru, ale mogli narobić trochę hałasu. A co gorsza, mogliby w nierozsądny sposób przerwać to, co mieli do zrobienia, i załatwić tych facetów! - Nie miałem nic w ustach od wczoraj - powiedział Jonnie. - Czy pozwolisz, że najpierw coś przegryzę? Lars cofnął się pod ścianę. Jonnie podniósł paczkę z żywnością i wyjął pożywienie. Usiadł i napił się trochę wody z bańki. Potem odłamał z kiści parę bananów. Zbóje nie widzieli bananów od chwili, gdy przesiedlono ich z Afryki, więc pożądliwie wlepili w nie oczy. Jonnie zaoferował im parę bananów i już wyciągali po nie ręce, gdy nagle Lars warknął na nich, więc szybko odskoczyli na swoje miejsca. Jonnie zjadł banana. Potem wziął kawałek chleba i położył na niego parę plastrów pieczonego mięsa wołowego. Dużo czasu zajęło mu pokrojenie mięsa na właściwej grubości plastry. Olbrzymi zegar Psychlosów na jego nadgarstku głośno odmierzał sekundy i minuty. - O co mnie oskarżacie? - zapytał Jonnie. Lars uśmiechnął się chytrze. Chciano z niego wyciągnąć poufne informacje! - Dowiesz się o tym w odpowiednim czasie od odpowiednich ludzi. Jonnie zjadł kanapkę i zabrał się za dzikie jagody. Jadł je powoli. Zegarek cykał. Jeszcze czterdzieści dziewięć minut! Zajrzał do pakunku z żywnością i znalazł parę kawałków afrykańskiej trzciny cukrowej. Obrał je starannie i zaczął żuć, popijając od czasu do czasu wodą z bańki. I wtedy wpadło mu na myśl, że jeśli będą się tak cicho zachowywać, to Angus lub Ker mogą sprawdzić, czy już sobie poszedł. Angus pewnie pomyślał, że Jonnie zabrał jego rzeczy do samolotu, ale mimo to mogli się tu po prostu po coś wrócić i zostać zaaresztowani lub nawet zastrzeleni. Za wszelką cenę musi sprowokować Larsa do rozmowy. Angus i Ker będą mogli usłyszeć tu obce głosy. Jeszcze czterdzieści dwie minuty! - Zrobiliście bałagan w moich rzeczach - powiedział Jonnie. - Będę musiał je uporządkować. Lars chciał mieć absolutną pewność co do tożsamości Jonnie'ego, lecz w pośpiechu zapomniał o tym. Chciał mieć pewność, że ten człowiek ma szramy po obroży. Musiał być sprytny. Potrzebny był tu jakiś wybieg. Nie chciał, by Tyler złapał któregoś ze Zbójów i posłużył się nim jak tarczą. W tej chwili kołnierz kurtki roboczej zasłaniał mu szyję. - Nikt nie ma zamiaru ci w tym przeszkadzać - oświadczył. - Masz na sobie ubranie robocze, a mnie się wydaje, że przed tak dostojnym ciałem jak Rada chciałbyś zjawić się w swym najlepszym ubraniu. Jeśli chcesz, to możesz się przebrać. Usunęliśmy stamtąd wszystkie noże i broń. Więc możesz zaczynać. Jonnie uśmiechnął się krzywo na wzmiankę o "dostojnym ciele Rady". Co za pompatyczność! Ale odpowiedział: - Ach tak, w takim razie wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli się przebiorę. Zaczął sortować porozrzucaną odzież i składać ją, robiąc przy tym sporo hałasu. Lepiej będzie, jeśli uda mu się podtrzymać gadaninę Larsa. Jeszcze trzydzieści dziewięć minut! Ker na pewno przyniósł wszystkie rzeczy Stormalonga. Jonnie najpierw porządnie je poskładał, a potem zaczął wybierać z nich różne części garderoby i przypatrywać się im krytycznie, jakby nie mógł się zdecydować, którą z nich ma na siebie nałożyć. Mruczał do siebie: "Czy to będzie dobre?" lub "A jak to wygląda?" - Jak się zazwyczaj ubierają ci, którzy stają przed Radą? Czy coś takiego będzie odpowiednie? - zwrócił się z pytaniem do Larsa. Tak, Rada przestrzegała wszelkich form i pamiętała o swym dostojeństwie, a jej władza była przeogromna, więc ludzie powinni zawsze mieć to na uwadze. Jeszcze dwadzieścia osiem minut! Nagle Jonnie spostrzegł, że Stormalong, który zawsze bardzo dbał, a nawet ozdabiał swe ubrania, zachował kostium, który nosił w dniach pracy na złożu kwarcu, kiedy musiał wyglądać jak Jonnie. Chrissie uszyła wówczas kilka takich kompletów, nakłoniona przez Jonnie'ego, który chciał w ten sposób oderwać jej myśli od zmory więziennej klatki. Jonnie dał te ubiory Dunneldeenowi, Thorowi i Stormalongowi. Rozwinął myśliwską bluzę z jeleniej skóry, spodnie i pas. Były nawet i mokasyny. Jeszcze dwadzieścia trzy minuty! Jonnie zdjął kaftan, aby wytrzeć ciało namoczoną gąbką, zanim nałoży nowe ubranie. Lars skwapliwie pochylił się do przodu. Terl powiedział mu, że dobry szef bezpieczeństwa zawsze identyfikuje na podstawie znaków szczególnych na ciele. Ileż miał racji! Na szyi widać było małe szramy po obroży. Miał swego człowieka. Rozsadzała go radość. Był pełen otuchy. - Możesz się teraz pośpieszyć, Tyler - powiedział Lars. Rozpoznałem cię po twoich bliznach po noszonej na szyi obroży." A więc tego szukał" - pomyślał Jonnie. - Pozostali wyjechali stąd przed dwoma godzinami, czyż nie tak? - zapytał Lars. - Tak, wyjechali - odparł Jonnie. Przyszło mu na myśl, że gdy tamci udawali się do Akademii, by zainstalować rejestratory, to zapisali się w księdze u dyżurnego kadeta, ale nie zrobili tego ponownie, wracając. Świetnie! Jeszcze dwadzieścia minut! - A ty zostałeś tutaj, by zainstalować parę sztuczek, czyż nie tak? - powiedział Lars. - Nie bój się, znajdziemy je później. Twoja maskarada się skończyła, Tyler. -Lars pomyślał, że było to całkiem dobrze powiedziane. I sam to wymyślił. - Ubieraj się! Jonnie wziął kawałek jeleniej skóry, zmoczył go wodą i zaczął wycierać ciało, na co Zbóje patrzyli z wyraźnym rozbawieniem. Nigdy nie widzieli ani nawet nie słyszeli, by ktokolwiek się kiedyś kąpał. - Jak ci się udało wpaść na mnie? - zapytał Jonnie. - Obawiam się - odparł Lars - że to tajemnica państwową. - Ach! - rzekł Jonnie. Jeszcze siedemnaście minut! - To pewnie coś, czego nauczyłeś się od tego Bitlera, czy jak mu tam było? - dodał, przypominając sobie, jak Ker wspominał, że facet był zwariowany na tym punkcie. - Masz na myśli Hitlera! - skorygował go Lars ze złością. - Ach, Hitler - zgodził się Jonnie. - Nie brzmi to jak nazwisko Psychlosa. Nazwiska Psychlosów nie są zazwyczaj dwusylabowe. Chociaż czasami są. - Hitler nie był Psychlosem - powiedział Lars z naciskiem. On był człowiekiem. Był największym przywódcą wojskowym i członkiem najświętszego kościoła, jakiego ludzkość kiedykolwiek miała!- To musiało być strasznie dawno temu - zauważył Jonnie. Jeszcze piętnaście minut i siedemnaście sekund! Gdyby zmieścili się w czterdziestu pięciu minutach, to mogli już prawie skończyć to, co mieli do zrobienia. Ale mogło to im zabrać całą godzinę. - Właściwie tak, bardzo dawno temu - odparł Lars i zaczął snuć swą opowieść. Skąd dowiedział się o istnieniu Hitlera? No cóż, jego pochodząca ze Szwecji rodzina była bardzo wykształcona. Ojciec był pastorem. W bibliotece kościelnej było parę starych książek wydanych w najczystszym szwedzkim języku przez "Ministerstwo Wojennej Propagandy Niemiec". Według niej, żeby być naprawdę religijnym człowiekiem, trzeba było być czystej krwi Aryjczykiem, a Aryjczyk to był w rzeczywistości Szwed. Wielu ludzi pozwalało sobie na bezczelne szyderstwa z tej świętej wiary, ale to była religia państwowa w Szwecji. - Szkoda, że nic o nim wcześniej nie wiedziałem - rzekł Jonnie. - Czy on rzeczywiście był takim wielkim wodzem? - Och, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Hitler zdobył cały świat i wprowadził czystość rasową. Powinieneś przeczytać te książki. Są naprawdę wspaniałe. Och, nie umiesz czytać po szwedzku? No cóż, ja mógłbym ci je czytać. Ile jest tych książek? Trzeba by mieć cały tydzień, by je wszystkie przeczytać, ale najpierw trzeba zapoznać się z książką pod tytułem "Mein Kampf", która przedstawia w ogólnym zarysie przeznaczenie rasy. Widzisz, w rzeczywistości istnieją nadludzie i tylko zwyczajni ludzie. Aby zostać nadczłowiekiem, trzeba studiować i dobrze poznać religijną wiarę faszyzmu.- Czy czcili jakiegoś boga? - zapytał Jonnie. Jeszcze siedem minut i dwanaście sekund! Zaczął się ubierać, bardzo dokładnie zawiązując rzemienie. - Oczywiście, imię Boga brzmiało: "Der Fuhrer". Hitler został przez niego zesłany na Ziemię, by uczynić z niej świat pokoju i miłości. Otóż Napoleon także był wielkim przywódcą wojskowym, a przed nim był Cezar, Aleksander Wielki i jeszcze wcześniej Attyla. Ale wszyscy oni nie byli świętymi. Trzeba rzeczywiście dobrze znać historię, by zrozumieć różnice między nimi. Otóż, mimo że Napoleon był wielkim wodzem, to w wielu dziedzinach nie można go nawet porównywać z Hitlerem. Mimo że Napoleon podbił Rosję, to nie wykazał przy tym takiej finezji jak Hitler, gdy podbijał Rosję. Wszystko to wydarzyło się dawno temu, w starożytnych czasach, a potem ludzie wpadli w nieszczęścia, ale nie było w tym żadnego błędu ani winy Hitlera. A więc było rzeczą oczywistą, że jeśli ludzie chcieli się podnieść z upadku i znów stać się wielkimi, to powinni wyznawać religijną wiarę faszyzmu. I kto wie, może znów pojawi się jakiś nowy mesjasz, który przyniesie ludziom miłość i pokój na Ziemi, tak jak kiedyś

zrobił to Hitler. Wiesz, to może dziwne, ale moja matka zawsze mówiła, że bardzo przypominam... Odległy huk zapuszczanego pojazdu! Odgłos warkotu. Łatwy do rozpoznania, wariacki sposób prowadzenia pojazdu przez Kera. Pojechali. Udało się! Jonnie skończył się ubierać. Zapakował rzeczy: ulubiony płaszcz, szalik i gogle Stormalonga. - Chciałbym, by to wszystko dotarło do Stormalonga - powiedział Larsowi. Ale ponieważ Lars nic mu nie odpowiedział, więc Jonnie postanowił, że zabierze je ze sobą. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób sam wydostanie się z tego kłopotliwego położenia. Intrygowało go trochę, dlaczego tamci dwaj odjechali. Czyżby nie zauważyli, że samolot bojowy, którym miał odlecieć, stoi przed hangarem? Ale był zadowolony, że udało się im stąd wydostać. - Chodźmy! - powiedział. 5 Wyszli na powierzchnię przez inne drzwi, które były zazwyczaj zamknięte. Jonnie rozglądał się za jakimś dyżurnym kadetem, by przekazać mu rzeczy Stormalonga, ale nikogo wokół nie było. - Dopilnuję, by dostarczono je do Akademii - powiedział Lars, spostrzegłszy jego zachowanie. Jonnie zorientował się, że Larsowi chodzi o to, by nikt ich nie zobaczył, gdyż obawiał się bitwy z kadetami lub Rosjanami, których pewna liczba przybyła do podziemnej bazy i stanowiła teraz znaczną siłę. Od strony gór zbliżała się burza, tocząc ciemne chmury usiane błyskawicami wokół odległego Wysokiego Wierchu. Wicher podrywał z ziemi zeschłe liście i giął wysoką brunatną trawę. Była już jesień. Na wysokim płaskowyżu powietrze było dość chłodne. Jonnie zamyślił się. Wstrząsnął nim dziwny złowrogi dreszcz. W czasie burzy wylatywał z Afryki i tutaj też była burza. Wrzucił rzeczy do pojazdu i wsiadł do środka. Szyby w oknach były przyciemnione, tak że nikt nie mógł zajrzeć do wnętrza. Wieźli go do Kapitolu, mając cały czas wymierzone w niego pistolety maszynowe. Lars był złym kierowcą i Jonnie mógł się sam przekonać, dlaczego złamał sobie kark, otoczony teraz gipsowym kołnierzem. Jonnie pogardzał nim. Znał wielu Szwedów i byli to dobrzy ludzie, a z rozmowy z Larsem wywnioskował, że jest on kanalią. Lars usiłował nadal rozprawiać o starożytnym wodzu, ale Jonnie miał już dosyć. - Zamknij się! - powiedział. - Jesteś zwyczajnym degeneratem. Nie mam pojęcia, jak możesz znieść sam siebie. Więc zamknij się! Nie było to zbyt mądre, ale nie mógł już dłużej wysłuchiwać tych obłąkańczych majaczeń. Lars zamilkł i tylko oczy mu się zwęziły. "Za parę godzin - pomyślał - ten kryminalista będzie już martwy". Pojazd naziemny przycupnął przed bocznym, nigdy nieużywanym wejściem do Kapitolu. Nie było tam żywej duszy. Nie było również nikogo w korytarzu. Lars już zadbał o to. Popchnięto go w kierunku drzwi. Niewidoczni w cieniu Zbóje trzymali wycelowane w niego automaty. Jeszcze dwóch znajdowało się w sali sądu z odbezpieczonymi i gotowymi do strzału Thompsonami. I siedział tam Brown Kulas. Siedział za wysokim biurkiem na podium. Miał na sobie czarną szatę. Po obu stronach biurka leżały starodawne książki prawnicze. Jego twarz miała jakiś niezdrowy odcień. Oczy były zbyt ruchliwe. Wyglądał jak sęp, który miał się rzucić na padlinę. W pustej sali był tylko on, strażnicy i Jonnie. To był Tyler! Rozpoznał go natychmiast, jak tylko stanął w drzwiach. Było coś takiego w wyglądzie tego Tylera, co się natychmiast rzucało w oczy. Nienawidził go od czasu, gdy jeszcze byli dziećmi. Nienawidził tego lekkiego, pewnego siebie sposobu poruszania się, nienawidził tych gładkich rysów twarzy, nienawidził jasnoniebieskich oczu. Nienawidził wszystkiego, czym był Tyler i czym on sam nigdy nie mógł być. Ale kto teraz miał władzę? On, Brown Kulas! Jakże marzył o tej chwili. - Tyler? - rzekł pytająco Brown Kulas. - Podejdź i stań przed ławą sądu! Odpowiedz, czy nazywasz się Jonnie Goodboy Tyler? Włączył magnetofon. Tego rodzaju procedura musi być formalna i prawna. Jonnie stanął w znudzonej pozie przed ławą. - Co to za farsa, Brownie Kulasie? Przecież dobrze wiesz, jak się nazywam. - Cisza! - zawołał Brown Kulas, mając nadzieję, że jego głos był głęboki i dźwięczny. - Więzień będzie odpowiadał, jak należy i we właściwy sposób, bo inaczej zostanie uznany za winnego obrazy sądu! - Nie widzę tu żadnego sądu -powiedział Jonnie. - Po co nałożyłeś na siebie tę śmieszną szatę? - Tyler, do wszystkich tych zarzutów dodaję jeszcze obrazę sądu. - A dodawaj, co ci się tylko podoba - odparł znudzony już tym Jonnie. - Nie będziesz traktował tego tak lekko, gdy odczytam, b co jesteś oskarżony! To jest tylko wstępna rozprawa. Za tydzień lub dwa tygodnie zostanie powołany Sąd Światowy i wtedy odbędzie się formalny proces. Ale jako zbrodniarz i kryminalista masz prawo wysłuchać oskarżeń, abyś mógł sobie zorganizować obronę w czasie procesu. A teraz słuchaj i słuchaj! Jesteś oskarżony o popełnienie morderstwa pierwszego stopnia, którego ofiarą padli bracia Chamco, lojalni pracownicy państwa, zbrodniczo zaatakowani z intencją zabicia ich, którzy następnie popełnili śmierć samobójczą z powodu bólu z odniesionych ran. O porwanie pierwszego stopnia, którego rzeczony Tyler dokonał na osobach dwóch Koordynatorów wypełniających swe obowiązki jako agenci Rady, przez napadnięcie ich i zbrodnicze uwięzienie. O morderstwa i zbrodniczy napad na pokojowe i nieszkodliwe plemię zwane Zbójami, włączając w to rzeź połowy jednego z ich oddziałów. O masakrę konwoju złożonego z pokojowo nastawionych handlowców i złośliwe wybicie wszystkich - do ostatniego człowieka. - Psychlosa - poprawił Jonnie. - To byli Psychlosi organizujący atak na stolicę. - To wykreślić z protokołu - rzekł Brown Kulas. Faktycznie, będzie musiał skasować to na płycie. - Nie jesteś jeszcze sądzony. To są oskarżenia wniesione przeciwko tobie przez porządnych i zasłużonych obywateli tej planety. Milcz i słuchaj oskarżeń! Sąd zauważa - kontynuował Brown Kulas, który niewolniczo trzymał się języka prawniczego zaczerpniętego ze starodawnych ksiąg i miał nadzieję, że wszystko było prawnie w porządku - że mógłby podnieść tu mnóstwo innych zarzutów, których w tym momencie nie podnosi. - Takich jak? - zapytał Jonnie, któremu zbrzydł już ten klown. - Jak zawładnięcie tablicą zdalnego kierowania będącą w posiadaniu niejakiego Terla i odpalenie przeciwko ludziom bezpilotowego bombowca. Zostało również stwierdzone, że wówczas i tamże zestrzeliłeś rzeczonego Terla w momencie, gdy on starał się zestrzelić bombowiec. Ponieważ jednak są świadkowie - bez wątpienia zmuszeni przez ciebie do krzywoprzysięstwa i złożenia fałszywych zeznań - którzy twierdzą co innego, więc te oskarżenia na razie nie zostały wzięte pod uwagę, ale mogą być wzięte w późniejszym terminie. - A więc to już wszystko, co byłeś w stanie wnieść na wokandę? - zauważył ironicznie Jonnie. - Nic na temat kradzieży mleka niemowlętom? Jestem zaskoczony. - Przestaniesz być taki arogancki, gdy usłyszysz resztę - zagroził Brown Kulas. - Jestem niezawisłym sędzią, a to jest legalny i niezawisły sąd. W okresie oczekiwania na proces zakazuje ci się dalszego używania mojej... to znaczy... własności Rady, czyli samolotów, pojazdów naziemnych, domów, wyposażenia lub narzędzi. Brown Kulas miał go w potrzasku. Szybkim jak błyskawica ruchem wyciągnął rachunek sprzedaży ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i rzucił Tylerowi. Jonnie zaczął czytać: "Za sumę dwóch miliardów kredytów niejaki Terl, posiadający odpowiednie upoważnienia, przedstawiciel Towarzystwa, niniejszym przekazał całą ziemię, kopalnie, zagłębia górnicze, bazy, samoloty, maszynerię, pojazdy naziemne, czołgi... i tak dalej, i tak dalej... Radzie Ziemi, legalnie wybranemu i upoważnionemu rządowi rzeczonej planety, w posiadanie i wieczyste użytkowanie od tego dnia po wsze czasy". Podpisane było "Terl", ale Jonnie, który znał podpis Terla, od razu widział, że musiał go złożyć nie tą łapą. Zaczął wkładać rachunek do swej torby. - Nie, nie! - wykrzyknął Brown Kulas. - To oryginał! - Pogrzebał w papierach na biurku, wyciągnął kopię rachunku i wymienił ją na oryginał. Jonnie schował kopię do torby. - I nie tylko to - powiedział Brown Kulas. - Cała planeta była własnością intergalaktyki i tu mam także akt jej sprzedaży! Zaczął podawać mu oryginał, ale rozmyślił się i wręczył kopię. Jonnie spojrzał na nią. Faktycznie. Terl sprzedał tym głupcom ich własną planetę! - To są ważne akty prawne - dodał pompatycznie Brown Kulas. - To znaczy będą ważne, gdy zostaną formalnie zarejestrowane. - Gdzie? - zapytał Jonnie. - Na Psychlo, oczywiście - odparł Brown Kulas. - Z dobroci serca i mimo kłopotów Terl sam weźmie te akty i dokona ich formalnego zarejestrowania. - Kiedy? - znów zapytał Jonnie.- Jak tylko będzie w stanie odbudować aparaturę, którą tyś zbrodniczo i złośliwie zniszczył, Tyler! - I zabierze ze sobą pieniądze? - Oczywiście! Musi je przekazać swemu Towarzystwu. On jest uczciwym człowiekiem! - Psychlosem - skorygował go Jonnie. - Psychlosem - poprawił się Brown Kulas i w tym samym momencie opanowała go wściekłość na siebie, że w tej prawnej procedurze dopuścił do głosu nieprawni czy język. - A zatem i przeto - zaczął czytać akt oskarżenia - jak jednakowoż stwierdzono, zgodnie z legalnymi prawami plemiennymi rzeczonego Jonnie'ego Goodboy Tylera, będzie on niniejszym poddany aresztowi domowemu w jego własnym domu na hali i nie będzie mu niniejszym wolno opuszczać rzeczonego domu, zanim nie zostanie pozwany przed Sąd Światowy, który w odpowiednim czasie zostanie ukonstytuowany na polecenie Rady, która to Rada została w należyty sposób wybrana i obdarzona pełnią władzy wszechświatowego rządu Ziemi. Słuchaj tego, człowiecze! Brown Kulas pomyślał, że ten ostatni wykrzyknik nadał odpowiedni styl całemu aktowi, więc usiadł dumnie i dodał: - A więc, jeśli więzień nie ma ostatniej prośby... Jonnie myślał szybko i intensywnie. Nigdy przedtem nie zwracał zbytniej uwagi na Browna Kulasa, więc taka małpia jego złośliwość była dla Jonnie'ego zaskakująca. A w hangarze bazy znajdował się zatankowany paliwem samolot bojowy. - Owszem - rzekł Jonnie. - Mam prośbę. Jeśli mam udać się na halę, to chciałbym najpierw zabrać swoje konie. - Te konie i twój dom to cały majątek, jaki teraz posiadasz, więc słusznie, że dbasz o niego. Z kurtuazji i mając na względzie uprawnienia więźnia, a być może nawet z ojcowskich uczuć dla niego, jako jego burmistrz zgadzam się na zadośćuczynienie jego prośbie, jeśli bezpośrednio potem uda się wprost do miasteczka na hali i do swego domu. Jonnie spojrzał na niego z pogardą i wyszedł z sali. To będzie koniec Tylera! Wydał z siebie drżące westchnienie. Cóż to była za ulga! I jakże długo trzeba było na to czekać! Dwadzieścia lat. Nie, to nie była zemsta. To był jego obowiązek! Odtąd wszyscy ludzie na Ziemi będą w dobrych rękach - jego, Browna Kulasa. Będzie im służył ze wszystkich sił, nie bacząc na trud i znój. 6 Incydent, później określany jako "Zamordowanie Bittie'ego MacLeoda", który doprowadził planetę do wojny, kosztował wiele istnień ludzkich i stał się w końcu przedmiotem ballad, romansów i legend. Rozpoczął się w południe tego pamiętnego dnia koło Kapitolu w Denver. Gdy szefowi rosyjskiego kontyngentuw Afryce dano polecenie, by zamknął amerykańskie bazy podziemne, wówczas stało się jasne, że ani Jonnie, ani Rosjanie nie będą potem mogli mieszkać na stałe w Ameryce. Powstał problem, co zrobić z ich końmi. Konie były pasją Rosjan, więc wyhodowali w Ameryce niewielkie własne stado, którego nie mieli zamiaru porzucić na pastwę losu. Bittie MacLeod uważał, że jest odpowiedzialny za konie Jonnie'ego. Poinformował więc pułkownika Iwana, że musi zabrać się z nimi, by przywieźć również konie Jonnie'ego. Gdy wnoszono sprzeciwy, zawzięcie się im przeciwstawił: w towarzystwie Rosjan będzie zupełnie bezpieczny. A Wiatrołom, Tancerka, Stary Wieprz i Blodgett, które go znały, będą bardzo przestraszone w czasie długiej podróży samolotem, jeśli nie będzie kogoś, do kogo miały zaufanie, by je uspokajał. Po paru godzinach takich słownych utarczek pułkownik Iwan się poddał. Tego dnia, jeszcze przed świtem, Rosjanie zamknęli amerykańską bazę podziemną oraz magazyn pocisków jądrowych. Gdyby ktoś, kto nie znał drogi lub nie miał kluczy, chciał się do nich dostać, zostałby rozerwany na strzępy. Samoloty zostały już przygotowane do drogi powrotnej i cały materiał, który mieli wywieźć za granicę, był już załadowany. Tuż przed świtem niewielki konwój ciężarówek i samochodów opuścił bazę. Jechali, by wykonać ostatnie zadanie: zabrać z równin konie. Droga z bazy wiodła przez starożytne ruiny Denver, a niewielu Rosjan było tam kiedykolwiek. Co więcej, ostatnio zaczęli otrzymywać pobory. Wybierali się do domu, a każdy miał tam żonę, siostrę, matkę czy też swoją dziewczynę lub przyjaciół. Ostatnio otwarto w Denver parę niewielkich sklepików, których właścicielami byli przybysze z innych okolic, a klientami ludzie z całego świata odbywający pielgrzymkę do bazy. Towarami były w nich rzeczy bądź znalezione w ruinach i zreperowane, bądź też stanowiące wyrób miejscowych plemion. Ubrania, obuwie, materiały, biżuteria, naczynia domowe, pamiątki i różne zabytkowe rzeczy - wszystko to stanowiło główną masę towarową. Ponieważ do zaplanowanej godziny odlotu, który miał się odbyć dopiero wieczorem z polowego lotniska przy Akademii, pozostało jeszcze dużo czasu, więc Rosjanie nie lubiący bezczynnego siedzenia na trawie i wyczekiwania zdecydowali, że przeznaczą trochę czasu na robienie zakupów w Denver. Zaparkowali pojazdy w pobliżu Kapitolu, gdyż było tam dużo miejsca, a jego kopuła była zewsząd widoczna i mogła służyć jako punkt orientacyjny, do którego łatwo było trafić. Rozproszyli się po mieście i każdy poszedł swoją drogą. Bittie wybrał się do miasta z zaprzyjaźnionym silnym i nieustępliwym Rosjaninem, który nazywał się Dmitrij Tomlow. Pułkownik Iwan polecił mu nie spuszczać Bittie'ego z oka, być czujnym i nie rozstawać się ani na chwilę z karabinem szturmowym i torbą pełną zapasowych magazynków. Bittie i jego "strażnik" znaleźli mały sklepik z biżuterią i różnymi błyskotkami, którego właścicielami było starsze szwajcarskie małżeństwo z synem. Stary Szwajcar wygrzebał skądś i naprawił maszynę grawerską. Potrafił również naprawiać różne rzeczy ze srebra lub złota znalezione w starożytnych zrujnowanych składach, gdzie żądni metalu Psychlosi jakoś je przeoczyli. Syn właścicieli znajdował się na zapleczu sklepu, gdzie dochodził do siebie po próbach obrony sklepu przed Zbójami, którzy chcieli go obrabować. Zbóje chodzili po mieście i mówili, że są "policją". Nosili przy sobie maczugi i zabierali wszystko, co się im tylko podobało, do własnych kieszeni. Rada, do której zwracało się nieliczne grono mieszkających teraz w Denver ludzi, potwierdziła, że Zbóje faktycznie są "policją", a ponieważ prawo i porządek były sprawami najistotniejszymi, więc jakikolwiek opór przeciwko "policji" stanowił przestępstwo. Nikt naprawdę nie wiedział, co znaczyło słowo "policja", ale wszyscy doszli do wniosku, że było to coś bardzo niedobrego. Stary Szwajcar postanowił więc wyjechać z Denver i dlatego wyprzedawał towary po bardzo niskich cenach. Na Dmitrija czekała żona. Miał również wielu krewnych. Ale jego pierwszym zakupem była końska szpicruta ze srebrną gałką dla Bittie'ego. Chociaż chłopcu nigdy by nie przyszło na myśl, by uderzyć konia, to jednak szpicruta wyglądała bardzo ładnie. Miała około dwóch stóp długości, co odpowiadało wymiarom łuku Zbójów, chociaż nikt na to wówczas nie zwrócił uwagi. Pomimo naprawdę niskich cen, Bittie przeżywał nie lada rozterki. Chciał kupić coś specjalnego dla Pattie. Myślał, że już wkrótce się z nią zobaczy. Ale nie miał przy sobie za wiele pieniędzy: jego pensja wynosiła dwa kredyty tygodniowo, podczas gdy każdy żołnierz otrzymywał jeden kredyt dziennie. Przez długi czas w ogóle nie otrzymywali zapłaty. Bittie miał tylko cztery kredyty, a co lepsze rzeczy kosztowały dziesięć kredytów. Problemy Bittie'ego dodatkowo komplikowała ograniczona znajomość angielskiego przez Szwajcarów, którzy mówili mieszaniną niemieckiego i francuskiego. Rosjanin nie mógł mu służyć pomocą, gdyż praktycznie to nie mówił po angielsku, natomiast nikt z tam obecnych nie znał rosyjskiego. Ale dawali sobie jakoś radę za pomocą gestów, pisaniem liczb na skrawkach papieru pakowego, podnoszeniem brwi i pokazywaniem cen na palcach. W końcu Bittie znalazł coś! Był to prawdziwy pozłacany medalionik w kształcie serca, w którego pokrywę wtopiona była czerwona róża o wciąż jeszcze intensywnej czerwieni. Miał on zgrabnie wyreperowane zawiaski, więc można go było otwierać i wkładać do wewnątrz fotografie, oraz dołączony cienki łańcuszek. Na odwrotnej stronie medalionika było dość miejsca, by coś wygrawerować i stary Szwajcar z chęcią mógłby to wykonać. Łączna cena wyniosłaby sześć kredytów. To było właśnie to! Ale aż sześć kredytów! Miał ich tylko cztery. No cóż, stary Szwajcar wyprzedawał się, więc gdy zobaczył wyraz rozczarowania na twarzy Bittie'ego, sprzedał mu świeżo wypolerowany medalion wraz z wygrawerowanym napisem za cztery kredyty, dodając jeszcze specjalne pudełeczko, i elegancko wszystko opakował. Bittie był w wielkiej rozterce, gdy dano mu kartkę, by napisał, co chce mieć wygrawerowane na odwrotnej stronie medalionika. Jonnie mówił mu, że są jeszcze za młodzi, by się pobrać z Pattie, i to była prawda. Nie mógł więc wygrawerować napisu: "Mojej przyszłej żonie", bo ludzie mogliby go wyśmiać, a tu nic nie było do śmiechu. Nie chciał też napisu: "Kochanej Pattie od Bittie'ego", jak sugerował stary Szwajcar. Z Rosjanina w ogóle nie było żadnej pociechy. Wreszcie wymyślił właściwy napis: "Dla mojej pięknej damy Pattie, Bittie". Ale stary Szwajcar powiedział mu, że napis jest zbyt długi i nie zmieści się na odwrocie. Tak więc ostatecznie wrócił do napisu: "Pattie, mojej przyszłej żonie". Stary Szwajcar policzył litery i oświadczył, że może to wygrawerować. Bittie nie był z tego napisu zbyt zadowolony, gdyż ludzie mogliby się śmiać z niego, ale nie potrafił wymyślić nic lepszego, a stary Szwajcar już uruchomił maszynę i zaczął grawerować. Wszystko to razem zabrało sporo czasu i Bittie zaczął się trochę denerwować. Mógłby spóźnić się na spotkanie z Rosjanami, a w końcu konie Jonnie'ego były jego sprawą jako giermka i po to przecież przybył do Ameryki. Przestępował więc z nogi na nogę i ponaglał wszystkich do pośpiechu. W końcu stary Szwajcar skończył grawerkę i włożył medalionik do ładnego pudełeczka, które owinął kawałkiem starego papieru, a Rosjanin wybrał ostatecznie wszystkie rzeczy, które chciał kupić, i uregulował należność. Ruszyli pośpiesznie do pojazdów. Dzień był chłodny. Był lekki mróz i w powietrzu fruwały zeschłe liście. Gdzieś nad górami huczała burza. Kiedy dotarli do ciężarówek, przebijające się przez pędzone wiatrem chmury słońce stało dopiero w zenicie. Rosjanie jeszcze nie powrócili. Dmitrij usiadł w fotelu kierowcy w kabinie i zaczął układać zakupione prezenty. Bittie, niemal zatopiony w olbrzymim fotelu pasażerskim Psychlosów, zamknął okno, aby do wnętrza nie wdzierał się chłodny wiatr i zeschłe liście. Czekał, niecierpliwie kręcąc w ręku swoją nową szpicrutę i wyglądając przez okno, na resztę Rosjan. Ze swego miejsca miał także widok na boczne wejście do Kapitolu. Parkował tam wielki pojazd dowódczy z zaciemnionymi szybami. Nagle zobaczył Sir Jonnie'ego! To był on, ubrany jak zwykle w jelenie skóry, nie do pomylenia z kimś innym. Wyszedł z bocznego wejścia do Kapitolu. Drzwi pojazdu dowódczego nagle się otworzyły i Jonnie wsiadł do środka. Bittie szarpał się z oknem, chcąc je opuścić i krzyknąć do Jonnie'ego. Udało mu się to tylko częściowo. Nie mógł opuścić go zupełnie do dołu. I wtedy jeszcze ktoś wyszedł z Kapitolu, ktoś ubrany jak kadet. Wokół szyi miał gipsowy kołnierz. Mężczyzna zatrzymał się i krzyknął w stronę schodów Kapitolu: - Właśnie wybiera się do bazy, żeby najpierw zabrać swoje konie! - Potem również wsiadł do pojazdu, który ruszył w drogę. Bittie był wściekły! Nie zdołał otworzyć okna i zawołać Sir Jonnie'ego. Jechać po konie! Przecież on tu po to był i po to właśnie przebył tę całą drogę aż do Ameryki! Starał się przekonać swego strażnika, by uruchomił pojazd i pojechał za nimi. Ale jego znajomość rosyjskiego nie była na odpowiednim do tego celu poziomie. Gesty i ruchy oraz powtarzanie słów nie dawały żadnego efektu. Ten Rosjanin wcale nie zamierzał podążać za tamtym pojazdem dowódczym. Miał tu czekać na resztę kontyngentu. Ale Bitnemu udało się wyciągnąć go z kabiny i zaczęli biegać dookoła w poszukiwaniu reszty Rosjan. Minuty mijały i nie mogli żadnego z nich spotkać. To zrujnowane miasto było tak wielkie, zbyt rozprzestrzenione i pełne gruzów. Nagle spostrzegli jednego z Rosjan. Szedł obrzeżem parku i jadł orzeszki. Był to mężczyzna o nazwisku Amir, który miał opinię niezbyt bystrego umysłowo, choć był miłym facetem. Bittie jednym tchem wyjaśnił mu sytuację; używając gestów i jedynego rosyjskiego słowa, jakie znał, a które oznaczało: "Pośpiesz się!" Robił wszystko, by tamten zrozumiał, że ma odszukać innych i powiedzieć im, żeby natychmiast za nimi podążali. Wcale nie był pewny, czy Amir go zrozumiał, bo miał zakłopotaną minę, ale wystarczyło to, by przekonać Dmitrija, że teraz mogli już bez przeszkód podążyć za tamtym pojazdem. Wrócili więc do ciężarówki. Rosjanin uruchomił silnik i z hukiem wyjechali z miasta, zamierzając dogonić pojazd, do którego wsiadł Jonnie. 7

Lars Thorenson zadbał o wszelkie środki ostrożności. Opracował je bardzo starannie. Miało nie być ani publicznego pokazywania broni, ani straży, by nie spowodować żadnego alarmu i by żaden z otumanionych przyjaciół tego zbrodniarza nie starał się przyjść mu z pomocą, a jednocześnie ten Tyler przez cały czas miał się znajdować pod "opieką" po zęby uzbrojonej straży. Dlatego Lars zatrzymał strażników wewnątrz pojazdu, nie pozwolił innym Zbójom pokazywać się na korytarzach Kapitolu ani na ulicach i posłał informację do oddziału rozlokowanego w bazie, by się ukrył i nie używał broni, jeżeli nie zostanie zaatakowany. Miał w bazie małą niespodziankę dla tego Tylera, a wszystko powinno pójść gładko i dobrze. Pomyślał, że nawet Hitler pochwaliłby go za zręczną strategię. Zabiorą konie, przejadą przełęczą na halę, polecą Tylerowi, by wszedł do domu... i to już będzie koniec. Ta plaga i zagrożenie dla państwa zostanie unicestwiona bez obciążenia Rady odpowiedzialnością za to. Dzień stał się jakiś szary. Słońce pokrywała coraz grubsza warstwa chmur. Wiatr przybierał na sile i unosił w powietrze tumany kurzu i zeschłą trawę. Lars źle prowadził pojazd, który ciągle zbaczał z obranego kursu i chybotał się pod wpływem podmuchów wiatru. Nie jechał zbyt prędko. Jonnie rozważał swoje szanse. Nie miał żadnej nadziei, by wypuścili go ze swych rąk żywego, pomimo tych wszystkich gładkich zapewnień. Czy miało sens walnięcie w kołnierz gipsowy, by złamać do reszty kark tego zdrajcy? Na ile ci śmierdzący Zbóje umieli się posługiwać pistoletami maszynowymi Thompsona? Ta broń była już prawie o cały wiek przestarzała w momencie ataku Psychlosów. Strzelała zbyt ciężką - jak na pistolet maszynowy - amunicją, co powodowało gwałtowne podrywanie do góry lufy i zmuszało strzelającego do stosowania dużej siły nacisku w dół, by utrzymać lufę w poziomie. A pistolety trzymane w rękach Zbójów nie miały również "kompensatorów Cuttsa", które część energii wylotowej gazów wykorzystywały do kompensacji podrzutu. Miały natomiast bębnowe magazynki na sześćdziesiąt nabojów, a sprężyny podające w takich magazynkach były często słabe i zawodne w działaniu. Część starodawnej amunicji również nie odpalała i trzeba było znać pewien trik, by szybko przeładować pistolet i nadal strzelać z niego ogniem ciągłym. Jonnie znał to wszystko z praktyki, ponieważ bardzo dużo strzelał z Thompsonów, gdy Angus odkopał wyładowaną nimi ciężarówkę, na której przeleżały całe wieki, chronione przed korozją grubą warstwą smaru i doskonałą szczelnością skrzyń amunicyjnych. Ale czy Zbóje mieli o tym jakieś pojęcie? Prawdopodobnie wystrzelili tylko po parę serii i były to pierwsze strzały z broni palnej w ich życiu. Nieprawdopodobna i dlatego szybko odrzucona myśl przyszła mu do głowy, by zacząć z nimi rozmowę na temat tej broni, a potem wziąć jeden z pistoletów pod pozorem objaśnienia jego zalet i rozwalić te ich głupie łby. Jeżeli czegoś natychmiast nie wymyśli, będzie to jego ostatnia podróż w życiu. Było to widać w sposobie zachowania Larsa, w spojrzeniach, jakie rzucali na niego Zbóje. Byli bardzo pewni siebie. Daleko przed nimi pojawiła się baza. Na równinie pasło się rozproszone stado bydła. Lars prawie otarł się o nie, odskoczył od karłowatego drzewa, o mało nie wywrócił pojazdu, wpadł na kilka głazów, które inny kierowca z łatwością by wyminął, i w końcu zatrzymał się sto stóp przed początkiem wzniesienia prowadzącego do płaskowyżu przy klatce. Było to dalej od bazy, niż się Jonnie spodziewał. I zaraz zrozumiał, dlaczego tu się zatrzymali. Poza kilkoma głazami nie było nic - teren był otwarty i każdy, kto chciałby uciec, zostałby łatwo zastrzelony. Stały tam jego trzy konie ze łbami zwróconymi w stronę wiejącego wiatru. A gdzie jest Tancerka? Zaraz ją dostrzegł. Stała dalej, na płaskowyżu i wydawało się, że ma nałożony na szyję postronek, co nie było niczym nadzwyczajnym. Ale nie miała łba zwróconego na zawietrzną. Co było tego przyczyną? A, pewnie postronek zaczepił się o jakieś skały. Zaraz za nią znajdował się wielki głaz, za którym zaczynał się teren bazy z mnóstwem miejsc do ukrycia się strzelców wyborowych. Jonnie uważnie obserwował teren przez szyby pojazdu. Co to było? Zasadzka? Tam gdzie należało się spodziewać posterunków kadetów, nie było widać żywego ducha. Lars wybrał ten właśnie moment, by wyskoczyć ze swą małą niespodzianką w bazie. Przeczytał w dziełach Hitlera - a może to Terl mówił? - że: "Jeśli chcesz kogoś załamać psychicznie i fizycznie, pozbaw go wszelkiej nadziei, a potem daj mu fałszywą nadzieję, dzięki której będziesz mógł go wykończyć!" Była to maksymalnie mądra zasada wojskowego działania. Siedząc w nonszalanckiej pozie nad konsolą, Lars powiedział: - Czy znasz samolot bojowy, którego numer seryjny kończy się na dziewięćdziesiąt trzy i który z pełnym zapasem paliwa był zaparkowany tuż za drzwiami hangaru? Jestem pewien, że wiesz, jaki samolot mam na myśli. No cóż, już go tam nie ma. Dziś rano usunięto z niego paliwo i przesunięto go do samego tyłu hangaru, usuwając z pola widzenia. "A więc dlatego Angus i Ker nie zatrzymali się, kiedy opuszczali podziemia" - pomyślał Jonnie. Nie widzieli samolotu, więc myśleli, że bezpiecznie odleciał. Nie może więc liczyć na ich pomoc. No cóż, i tak nie spodziewał się znikąd pomocy. I nawet dobrze się stało, że nie nadziali się na tych nerwowych Zbójów i ich pistolety maszynowe. Sprzedawczyk poczekał, aż Jonnie przełknął tę niespodziankę i dodał: - Ale nie pojedziemy konno aż na halę. Zejdę na dół do garażu i wezmę jakąś ciężarówkę, na którą załadujemy konie, i może pozwolę ci ją poprowadzić w góry. Nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. Ale dał mu fałszywą nadzieję. Mistrzowską nawet! Hitler - a może Terl? - na pewno by ją zaaprobowali. - Możesz wysiąść i zacząć zbierać konie. Ci dwaj Zbóje będą cię cały czas mieli na muszce. Lars wysiadł z pojazdu i skierował się w stronę garażu znajdującego się na terenie bazy. Jonnie został popchnięty końcem lufy i stał teraz z lewej strony pojazdu, mając po każdej stronie Zbója z wymierzoną w niego lufą karabinu. Pilnie przypatrywał się wyraźnie wyludnionej bazie. Czyżby miała być terenem zabójstwa? 8

Pomimo świszczącego wiatru Jonnie usłyszał dudnienie ciężarówki. Spojrzał na północ. Pusta ciężarówka nadjeżdżała z dużą szybkością, ale nie widać było, kto siedział w kabinie. Za ciężarówką nie było widać żadnych innych pojazdów, aż po horyzont rozciągała się pusta równina. Usłyszał jeszcze jakieś dudnienie. Samolot? Spostrzegł go. Zbliżał się wolno ze wschodu. Był to bezpilotowy samolot zwiadowczy wykonujący bez końca miliony zdjęć. Trudno, z tego kierunku nie nadchodziła żadna realna pomoc. Był zdany tylko na swe własne siły. Ciężarówka, która była już całkiem blisko, prawdopodobnie należała do nich i była częścią pułapki. Jonnie ponownie popatrzył na bazę. Miał uczucie, że śledzą go stamtąd czujne oczy i czai się niebezpieczeństwo. Obydwaj strażnicy także obserwowali ciężarówkę. To, że w rękach trzymali broń, było niewidoczne z kabiny ciężarówki, gdyż zasłaniała ich karoseria pojazdu. Wielka ciężarówka zahuczała, przejeżdżając z drugiej strony ich pojazdu. Podjechała kawałek pod stok w kierunku Tancerki. Zatrzymała się nagle, wzniecając tuman kurzu, gdy kierowca wyłączył silnik. Ktoś wyskoczył w ten kurz ze znajdującej się na wysokości ośmiu stóp podłogi kabiny i zaczął biec w górę stoku ku Tancerce. Jonnie nie mógł uwierzyć własnym oczom. To był Bittie MacLeod! Coś trzymał w ręku. Szpicrutę? Jakiś pręt? - Bittie! - krzyknął zatrwożony Jonnie. Niesiony wiatrem, dobiegł go głos Bittie'ego: - Ja się zajmę końmi, Sir. To jest moje zajęcie! - Bittie nadal pędził w górę stoku. - Wracaj! - krzyczał Jonnie. Ale łoskot samolotu zwiadowczego i huk dobiegającego z gór pioruna zagłuszył jego krzyk. Rosjanin miał kłopoty z poziomym ustawieniem ciężarówki, która przechyliła się na głazie. Ale i on otworzył teraz drzwi kabiny i zaczął wołać: - Bituszka!! Wazwraszczaj! Nagły poryw wiatru i łoskot samolotu zagłuszyły jego słowa. Chłopiec biegł dalej. Był już prawie przy Tancerce. - O dobry Boże, Bittie, wracaj! - wrzasnął Jonnie. Ale było już za późno. Spoza znajdującego się tuż za koniem głazu podniósł się Zbój i wystrzelił z Thompsona całą serię wprost w brzuch biegnącego chłopca. Naszpikowane pociskami ciało Bittie'ego aż uniosło się w powietrze i zwaliło z trzaskiem na ziemię. Rosjanin biegł pod górę do chłopca i jednocześnie próbował ściągnąć z pleców karabin szturmowy. Dwóch dalszych Zbójów pojawiło się w dwóch różnych miejscach i trzy Thompsony zagrzmiały. Rosjanin został posiekany jak rzeszoto. Jonnie wpadł w szał. Jednym skokiem znalazł się przy dwóch Zbójach za nim. Trzasnął ich głowami o siebie, aż chrupnęły jak skorupki jajek. Schwycił broń padającego Zbója i walnął go kolbą w czaszkę, krusząc ją. Odwrócił pistolet i nafaszerował drugiego Zbója kulami z odległości trzech cali. Klęknął na kolano, odwrócił Thompsona na bok, by podrzut rozsiewał pociski wachlarzem, i rozniósł w strzępy pozostałych Zbójów. Rozejrzał się dookoła, by odnaleźć Zbója, który zastrzelił Bittie'ego. Nie było go w polu widzenia. Pięciu Zbójów wybiegło z bazy i zaczęło zasypywać go gradem pocisków. Thompson Jonnie'ego się zablokował. Odrzucił go więc na bok i podniósł z ziemi drugi automat. Nie zważając na pociski, ryjące ziemię wokół niego, nisko pochylony, cały czas strzelając, rzucił się pędem w kierunku leżącego na stoku Rosjanina. Ukląkł za jego ciałem, obrócił Thompsona i puścił serię pocisków do pięciu Zbójów. Zwalili się martwi na ziemię. Dwóch najemników wyskoczyło nagle z boku i zaczęło walić do niego z Thompsonów. Jedna z kul drasnęła go w szyję. Karabin szturmowy Jonnie'ego zamienił ich w toczące się po ziemi kłęby martwych ciał. Błyskawicznym ruchem wyciągnął z torby świeży magazynek. Ta małpa, która strzelała do Bittie'ego, musiała się skryć za wrakiem traktora. Jonnie zaczął strzelać w taki sposób, by pociski rykoszetowały na traktor. Poderwał się do biegu, ciągle strzelając. Oto i on! Zbój uciekał. Jonnie wymierzył doń. Zbój odwrócił się i zaczął strzelać. Karabin szturmowy Jonnie'ego przeciął go na pół. Odgłos bezpilotowego samolotu zwiadowczego zaczął zanikać. Chwilowo nie było też żadnych grzmotów. Poza pojękiwaniem wiatru panowała - jak się wydawało - przeraźliwa cisza. Jonnie włożył nowy magazynek do karabinu szturmowego. Szybkim krokiem obszedł wszystko dokoła, rzucając okiem na rozciągnięte na ziemi ciała. Jeden z najemników czołgał się jeszcze, próbował rękami dosięgnąć Thompsona. Jonnie przeszył go serią. Cisza. Nie słychać było żadnego dźwięku ani nie było widać żadnego ruchu w rejonie, który mógłby jeszcze być niebezpieczny. Tancerka wyrwała się na wolność w czasie strzelaniny i uciekła w dół stoku. Jonnie trzymał w pogotowiu karabin szturmowy, by w każdej chwili mógł go użyć. Powoli zaczął schodzić w dół stoku do Bittie'ego. Chłopiec leżał na zakrwawionej ziemi, z odrzuconą do tyłu głową. Jonnie był pewien, że Bittie nie żyje. Nikt po otrzymaniu tylu pocisków w sam środek ciała - i to małego ciała - nie mógł być żywy. Czuł się strasznie podle. Uklęknął przy poszarpanym kulami chłopcu. Chciał podnieść jego ciało, więc podłożył rękę pod głowę i uniósł ją nieco do góry. Z ust wydobywał się bardzo słaby oddech! Powieki Bittie'ego zadrgały. Otworzył oczy. Poznał Jonnie'ego. Z ust wydostał się słabiutki szept. Jonnie pochylił się jeszcze bardziej, by go usłyszeć. - Ja... ja nie byłem zbyt dobrym giermkiem... czyż nie... A potem z oczu chłopca zaczęły kapać łzy i spływać po obu policzkach. Jonnie nie wierzył własnym uszom! Ten dzieciak myślał, że zawiódł go. Usiłował wyprowadzić chłopca z błędu, usiłował coś powiedzieć. Próbował mu powiedzieć, że był wspaniałym giermkiem, że właśnie ocalił mu życie! Ale nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Nagle ciało chłopca gwałtownie się skręciło. Głowa opadła do tyłu. W agonalnym spazmie wpił paznokcie w nadgarstek Jonnego. I skonał. 9 W Szkocji rozpoczęto budowę skalnego Zamku w Edynburgu, czyszcząc, porządkując i starając się przywrócić do poprzedniego stanu starożytne budynki, które przed dwoma tysiącami lat były kolebką szkockiego narodu i którym przywrócono teraz oryginalną nazwę "Dunedin", co oznaczało "Fort na wzgórzu Edin". Jonnie wylądował w parku pod skałą, tuż przed ruinami starodawnej Galerii Narodowej Szkocji. Oczekiwały go tam rzesze ludzi. Giermkowie z trudem zdołali porozsuwać tę ciżbę na boki, by zrobić miejsce do lądowania samolotu. Była też matka Bittie'ego wraz z rodziną, więc Jonnie przekazał jej ciało chłopca, by je odpowiednio ubrać i przygotować do pogrzebu. Kobzy zawodziły piskliwie, bębny wybijały wolne i żałosne takty. Kobiety płakały, a mężczyźni zaciskali gniewnie pięści, zdając sobie sprawę, że nieuchronnie czeka ich wojna. Było już prawie ciemno. Do Jonnie'ego podeszła honorowa eskorta ubranych w spódniczki szkockich górali, a ich oficer grzecznie mu zakomunikował, że mieli go przeprowadzić przez tłum na spotkanie z Szefami Klanów. Nie zdołali jeszcze odbudować budynku parlamentu na Skale, więc wszyscy Szefowie pospiesznie ściągnięci z gór - byli zgromadzeni w pobliskim parku miejskim przed zrujnowaną Królewską Akademią Szkocką. W rytm żałobnie zawodzących kobz kroczył Jonnie do wyznaczonego miejsca. Oświetlało je rozpalone pośrodku bardzo duże ognisko. Płomień ogniska odbijał się migotliwie w tarczach i mieczach Szefów Klanów i ich orszaków: Było to zgromadzenie, którego jednomyślnym celem była: WOJNA! Przybyły z Afryki Robert Lis pośpieszył do boku Jonnie'ego. Byli już na obrzeżu placu, na którym odbywa łosię zgromadzenie, i kierowali się ku podwyższonym kamiennym płytom, które służyły za trybunę. Szef Klanu Fearghusów wyszedł im na spotkanie. - Czy chcesz wojny? - szepnął do ucha Jonnie'ego Robert Lis. - Myślę, że nie! Zawaliłyby się wszystkie twoje plany. - Ależ nie! - odparł Jonnie. - To ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął. Bez wojny mamy przynajmniej jakieś szanse. - To dlaczego - zapytał go Sir Robert - nie zmieniłeś ubrania przed tym spotkaniem? Mogłeś się domyślić, że na pewno się odbędzie! Jonnie nie pomyślał nawet o swym ubiorze. Ramię jego kaftana z jeleniej skóry było ciemnoczerwone od krwi z powierzchownej rany na bocznej stronie szyi, od dawna już zaklejonej zaschłą skorupą. Cały przód bluzy i spodnie aż do kolan były przesiąknięte krwią Bittie'ego. W tym samym momencie Szef Klanu Campellów przemawiał do zgromadzonych Szefów: - ...i dlatego twierdzę, że jest to zniewaga. Przelaną krew może zmyć tylko wojna! Rozległy się dzikie okrzyki zgody: - Wojna! Wojna! W skaczącym świetle płomieni błyskały wyciągnięte zza pasów siekiery. Odgłosy wyciąganych z pochew mieczy wyrażały śmiercionośną, żołnierską deklarację. Jonnie wszedł na kamienną mównicę. Wyciągnął rękę, prosząc o spokój. Zapanowała pełna napięcia cisza. - Nie chcemy wojny - Powiedział Jonnie. Przez tłum przetoczyła się fala protestu. - Sama tylko krew na jego ubiorze - wykrzyknął Szef Klanu Argyllów - nawołuje do wojny! - Morderca chłopca nie żyje! - rzekł Jonnie.- A co z mordercą Allisona?! - krzyknął Szef Klanu Cameronów. - Jego ohydne morderstwo nie zostało pomszczone! Szef Zbójów, który się do tego przyczynił, wciąż żyje! To wymaga krwawego rewanżu! Jonnie uzmysłowił sobie, że wymknęli mu się spod kontroli. Żądali pilotów i środków transportu. Ich celem było starcie z powierzchni ziemi wszystkich Zbójów. I to zaraz! Zdawał sobie sprawę, że zadecydowano o tym jeszcze przed jego przybyciem tutaj. Zdawał sobie jasno sprawę, że cały ich dotychczasowy wysiłek mógł pójść na marne. Zniszczenie tego rejonu w Ameryce stanowiłoby kres wszystkich ich planów. Szukał wzrokiem Roberta Lisa, ale widział tylko rozwścieczonych Szefów i ich popleczników. Nie śmiał otwarcie i publicznie wyjawiać im swoich planów. Lars udowodnił, że wszędzie mogą się znaleźć zdrajcy. Próbował im wytłumaczyć, że planecie zagrażało znacznie większe niebezpieczeństwo: nie wiedzieli, co się stało z Psychlo, że we wszechświecie są jeszcze inne rasy, które nie wiadomo, jakie mają zamiary w stosunku do Ziemi. Aż w końcu wielki i majestatyczny Szef Klanu Fearghusów wskoczył na mównicę, stanął obok Jonnie'ego i ryknął do tłumu: - Uspokójcie się! Tłum uspokoił się, ale trwał w napięciu i determinacji. Jonnie był już zmęczony. Nie spał przecież od wielu godzin. Zebrał w sobie wszystkie rezerwy energii i przemówił silnym, pewnym siebie głosem: - Mogę wam obiecać ZWYCIĘSKĄ wojnę! Ale tylko wtedy, gdy pozwolicie mi sobą pokierować, jeśli każdy z was poświęci temu śmiałemu przedsięwzięciu odpowiednią ilość czasu i ludzi oraz jeśli przez kilka najbliższych miesięcy będziecie ze mną współpracować. Wtedy będziemy mieli wojnę, wtedy weźmiemy rewanż i wtedy będziemy mieli szansę na trwałe zwycięstwo! Po chwili, gdy słowa Jonnie'ego dotarły do ich umysłów, wybuchnęli dzikim wrzaskiem zgody. Unieśli wyżej w górę siekiery, a w mieczach odbiły się refleksy płomieni. Kobzy zaniosły się nagle zagrzewającymi do wojny melodiami. Wszyscy wiwatowali na cześć Jonnie'ego, dopóki nie ochrypli. Gdy zszedł z mównicy i podążał za Robertem Lisem, wielkie dłonie klepały go po plecach, a inne starały się uścisnąć jego dłoń. Mężczyźni podskakiwali przednim, trzymając przed twarzami miecze w salucie oddania. Ktoś zaczął skandować: - MacTyler! MacTyler! MacTyler! Kobry zajęczały, a bijące bębny jeszcze bardziej zwiększały powszechny harmider. - Liczę na ciebie, chłopcze - powiedział z czułością Robert Lis, gdy go prowadził do prowizorycznej kwatery w starym domu, gdzie czekała na niego kąpiel, czyste ubranie i odpoczynek. - Mam nadzieję, że nie zrobimy im zawodu! Następnego dnia pochowali Bittie'ego MacLeoda w krypcie starego kościoła. Kondukt pogrzebowy rozciągał się na milę. Jonnie oświadczył: - Umarł jako giermek, ale musimy pochować go jak rycerza. Wkładając na ciało Bittie'ego rycerską szatę, Fearghus - jako tytularny Król Szkocji, a obecnie i całych Wysp Brytyjskich pasował go na rycerza delikatnym dotknięciem miecza. Jeden z rzeźbiarzy pracował bez wytchnienia, by wykonać sarkofag - kamienną trumnę - i jego dzieło było już gotowe. Pastor odczytał modlitwę żałobną i przy żałosnym lamencie kobz złożono Bittie'ego do grobowca. Na płycie, pod przyznanym mu herbem, był wyryty

napis:Sir Bittie Prawdziwy Rycerz Wiedzieli, że Bittie'emu by się to spodobało. Pattie, która z kamienną twarzą uczestniczyła w pogrzebie, przy końcu uroczystości wręczono małe pudełeczko znalezione w kieszeni Bittie'ego. Był w nim medalionik. W odrętwieniu przeczytała wygrawerowany na nim napis: "Pattie, mojej przyszłej żonie". Tama powstrzymująca łzy pękła i Pattie runęła na sarkofag, zanosząc się płaczem. Jednak Bittie nie umarł. Pozostał żywy w pamięci bliskich, stał się legendą. Przyszłe pokolenia, jeśli przeżyją, zachowają w opowieściach i pieśniach pamięć o Rycerzu, który - jak mówiono ocalił życie Jonnie'emu.

Rozdział 21 1 Statek kosmiczny Aknar II krążył po orbicie oddalonej o czterysta dwadzieścia jeden mil od planety Ziemia. W niewielkim szarym pomieszczeniu biurowym statku siedział niewielki szary człowiek. Obserwował niewielkie szare instrumenty. Zakończył dopiero część swej krytycznej analizy i - nawet najogólniej rzecz biorąc - nie był z niej zadowolony.

Na biurku stała buteleczka z pigułkami przeciwko niestrawności. Jego praca miała też strony ujemne. Rozmaite poczęstunki. w tym również herbata, podrażniły mu żołądek. Niewielki szary człowiek był poważnie zatroskany. Problemy, z którymi zazwyczaj się stykał z racji swego stanowiska, nigdy nie były łatwe: wymagały jak najostrożniejszej oceny. W swoim długim życiu napotkał już wiele niebezpiecznych i kłopotliwych sytuacji. Ale nigdy przedtem - wykonał szybkie obliczenia na walcowym kalkulatorze - w ciągu trzystu trzynastu tysięcy lat ani on, ani jego poprzednicy nie spotkali się z tak potężną jak ta zagładą. Westchnął i zażył jeszcze jedną pigułkę przeciw niestrawności. Ostatni pakiet otrzymanych z komunikatom informacji zawierał takie elementy, które opierały się mistrzowskiej analizie matematycznej. Było wśród nich sporo takich, które mogły wywołać straszne spustoszenia. Przede wszystkim była burza z piorunami, która w niekorzystny sposób wpływała na jasność obrazu. a infrapromienny przekaźnik głosu, żeby nie wiadomo jak dokładnie go ogniskować, był mimo wszystko tylko zwykłym urządzeniem elektrycznym, nieodpornym na interferencję, więc odbiór był niewyraźny. Niewielki szary człowiek nie uważał siebie za technika; nie taka była tu jego rola. Ale i pokładowy technik nie potrafił sobie z tym poradzić. Jego zatroskanie powiększała jeszcze zwłoka w przekazywaniu wszelkich informacji do kompetentnych laboratoriów. Znajdował się w odległości około dwóch i pół miesiąca podróży od najbliższego z nich. Ze znużeniem, już po raz siódmy, przepuścił dotychczasowe dane przez ekran komputera. Widać bazę - stare centralne zagłębie górnicze na planecie. Jacyś ludzie trzymają broń w rękach i kryją się za skałami. Nagły przyjazd pojazdu i odejście pierwszego człowieka do bazy. Potem trzech mężczyzn wysiadających z pojazdu, dwóch z nich ma broń skierowaną na trzeciego. Ciągle próbował otrzymać ostrzejszy obraz trzeciego mężczyzny, ale spowodowana błyskawicami interferencja była naprawdę paskudna. Jeszcze raz wyjął jeden z kilku jednokredytowych banknotów, w które zdołał się zaopatrzyć, i przestudiował zdjęcie. Nie był jednak pewien, czy to był ten sam człowiek. Nie miało sensu ponowne wzywanie technika. Przestawił dekoder sygnałów na obraz ciągły i przewinął zapis do początku. Właśnie nadjechał drugi pojazd. Ciężarówka. Wyskoczyła z niej mała postać trzymająca jakąś broń. Mała postać biegnie do ataku. Nie wygląda to właściwie na atak, lecz mężczyzna ukryty za skałą mógł tak pomyśleć. Potem strzelanina... Przejrzał pobieżnie bitwę. Tak, to na pewno musi być człowiek z banknotu. Co za paskudny odbiór! Zwykle był taki wyraźny. A potem pojazd, za którym podążały konie, człowiek wchodzący na dach pojazdu i przemawiający do tłumu i trzymający małe ciało... W tym właśnie miejscu musiał mieć doskonały kontrast, ale nie udało mu się go uzyskać. Dźwięk był tak zniekształcony przez błyskawice, że tylko parę słów przebiło się przez burzę. Zdjęcia pokazywały ładowanie broni. Ale nie została ona użyta. Czyżby człowiek na podjeździe występował przeciwko wojnie? A to małe ciało? Kim był ten mały człowiek, że wyzwolił takie poruszenie wśród tłumu? Księciem i następcą tronu panującego władcy? Na szczęście, infrapromienna transmisja z kraju na wyspie była lepsza i wygłoszoną tam mowę słychać było wyraźnie. A zapowiadała ona wojnę! Przeciw komu? Dlaczego? Był to ten sam człowiek. Statek, którym przybył, był śledzony, gdy przelatywał nad biegunem planety. Nie można było jednak mieć absolutnej pewności, czy to był ten sam człowiek, którego wizerunek widniał na banknocie - światło ogniska miało bardzo dużą długość fali i znajdowało się prawie na samym spodzie widma infrapromiennego. Niewielki szary człowiek jeszcze raz westchnął. Nie miał żadnej pewności, że wykonał prawidłową analizę krytyczną obrazu. Właśnie sięgał po kolejną pigułkę, gdy zabłysło światełko uruchomione przez ludzi znajdujących się na pokładzie pilotażowym podczas orbitowania nie było zbyt wiele do roboty, a sygnał ostrzegawczy należał do rzadkości. Włączył przycisk ekranu połączonego z pokładem pilotażowym, by odebrać przesyłany obraz. A potem wyjrzał przez iluminator. Ach, tak. Prawie się tego spodziewał. Kosmiczny statek wojenny! Właśnie koło nich wchodził na orbitę. Jasny i błyszczący na czarnym niebie. Te statki wojenne zawsze zjawiały się w nieodpowiedniej chwili. Na kadłubie widniał przecięty romb - znak Tolnepów. Właśnie był ciekaw, kiedy się tu wreszcie zjawią. Na ekranie monitora pojawiły się informacje na temat statku. Tolnep... Statki wojenne Tolnepów... Tak... Vulcor... Statek klasy Vulcor. Vulcor... dane szczegółowe... "Pojemność rejestrowa dwa tysiące ton, napędzany energią słoneczną, 64 wielko kalibrowe miotacze energii zasilane z głównego akumulatora..." Jakże nudne były te szczegółowe dane! Kogo obchodzi, ile ma odpornych na wybuchy grodzi? "...pełen kontyngent piechoty kosmicznej, składający się z pięciuset dwudziestu czterech Tolnepów, sześćdziesięciu trzech członków załogi..." O mój Boże, czy ci komputerowi urzędnicy nie mogą pojąć, co jest ważne i jakie dane są naprawdę istotne? "...dowodzony przez komandora, który jest uprawniony do podejmowania określonych lokalnymi warunkami decyzji taktycznych, ale nie ma uprawnień do podejmowania decyzji strategicznych!" Tej informacji właśnie szukał niewielki szary człowiek. Rozległ się brzęczyk w aparacie lokalnej łączności kosmicznej. Niewielki szary człowiek włączył ekran wizyjny. Pojawiła się brutalna twarz Tolnepa w niewielkim hełmie ochronnym. Na hełmie znajdowały się odznaki podpułkownika. Niewielki szary człowiek domyślił się, że jest to dowódca statku. Pstryknął więc małym wyłącznikiem, aby na ekranie Tolnepa pojawiła się jego twarz. - Niech przestrzeń zawsze ci sprzyja - powiedział Tolnep. - Jestem Rogodeter Snowl. Mówił w psychlo, który był dość uniwersalnym językiem kosmicznym. Wyregulował ogniskową swych grubych okularów, by lepiej widzieć niewielkiego szarego człowieka. - Pozdrowienia, pułkowniku - odparł niewielki szary człowiek. - Czy możemy być wam w czymś pomocni? - Tak, Wasza Ekscelencjo. Moglibyście prawdopodobnie wyświadczyć nam przysługę, udzielając jakiejś istotnej informacji na temat tej planety. Niewielki szary człowiek westchnął. - Niestety, obawiam się pułkowniku, że cokolwiek miałbym do zaoferowania, nie dojrzało jeszcze do analizy krytycznej. Nie byłoby to kompletne, więc choć zawsze jesteśmy chętni do usług, to jednak boję się, że teraz moglibyśmy udzielić wam błędnych rad i informacji. - Ach! No cóż, spróbujemy sami się czegoś dowiedzieć. Nie zajmie nam to chyba zbyt wiele czasu - powiedział Tolnep. - Mieliśmy bardzo długą podróż i moja załoga wciąż jeszcze jest pogrążona we śnie, ale w ciągu najbliższych paru godzin możemy wysłać na Ziemię oddział i otrzymać wstępne dane. - Oczywiście, nie chciałbym pokrzyżować twych zamierzeń, pułkowniku, ale wydaje mi się, że byłoby to bardzo niewskazane. - Dlaczego? Przecież pochwycenie kilku istot oraz szybkie ich przesłuchanie dostarczyłoby nam wielu istotnych informacji. - Czuję się w obowiązku poinformować cię, pułkowniku, iż nie sądzę, aby to przyniosło jakieś rezultaty. Zbieram informacje już od pewnego czasu i mam wszystko, co byłbyś wstanie uzyskać. Mogę przetransmitować je na twój statek. - To byłby bardzo ładny gest z pańskiej strony, Wasza Ekscelencjo. Ale dlaczego nie zrobić szybkiego, zwiadowczego rajdu? Wykryłem istnienie myśli na tej planecie. - No cóż, faktycznie wykryłeś pewne rezerwaty myśli, co świadczy o twej wielkiej wnikliwości - rzekł niewielki szary człowiek.- Ale byłoby lepiej na razie poobserwować ich i poczekać. - Czy pan myśli, że to są właśnie oni? - zapytał Snowl. - Mój drogi - odparł niewielki szary człowiek - myślę, że jest trzysta różnych planet, które są podejrzane. - Trzysta dwie, jak mniemam - zauważył Snowl. - Przynajmniej w plotkach wymieniano taką liczbę. - Nie jesteśmy jeszcze pewni, że to jest właśnie ta planeta - powiedział niewielki szary człowiek - jak też nie mogę jeszcze dostarczyć porównawczych dowodów na temat innych planet i systemów gwiezdnych, gdyż jestem zainteresowany po prostu tylko tym sektorem. Podobnie jak ty. Ale mam przeświadczenie, oparte, niestety, na bardzo wątłych materiałach dowodowych, że to właśnie mogłaby być ta planeta.

Och, no wie pan! - wykrzyknął Tolnep. - To obiecujące! - Na razie jeszcze nie jesteśmy w stu procentach pewni. Zwiadowczy rajd mógłby naruszyć sytuację polityczną tam w dole, która - jak się wydaje - jest bardzo krytyczna. I to prawdopodobnie mógłby naruszyć ją w sposób dla nas niekorzystny. - A zatem radzi pan nam, by poczekać? - zapytał Tolnep. - No cóż, tak - odpowiedział niewielki szary człowiek. Prześlę ci zebrane przeze mnie dane i myślę, że dojdziesz do takich samych wniosków. - To trudna sprawa - rzekł Tolnep. -Bez rajdów nie ma premii pieniężnych, takie są reguły. Musimy jednak mieć na względzie wyższe cele strategiczne. - Słusznie, dlatego nie możemy pozwolić, by jakieś posunięcie taktyczne zaszkodziło im. - Ach - westchnął Tolnep i dodał: - Jak pan myśli, jak długo potrwa ta zwłoka? Dni, miesiące czy lata? - Chyba miesiące. Tolnep znów westchnął. Po chwili rozjaśnił się i uśmiechnął. Uśmiech Tolnepa był zawsze trochę przerażający, ponieważ kły Tolnepów zawierały trujący jad. - W porządku, Wasza Ekscelencjo. To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że przekaże mi pan informacje i będzie mi bardzo miło, gdy ją otrzymam. A przy okazji, czy możemy zaoferować panu eskortę i ochronę? Przypuszczam, że statek Hocknerów może się tu też pojawić, a oni - jak pan wie - są dość niebezpieczni. - Bardzo dziękuję, pułkowniku - powiedział ze znużeniem niewielki szary człowiek - ale, jak wiesz, nie mamy żadnych zatargów z Hocknerami. - Nie. Oczywiście, że nie - rzekł Tolnep. - A może jakieś zaopatrzenie czy cokolwiek, czym my moglibyśmy służyć? - Dziękuję, jeszcze nie teraz. Być może później. Zawsze doceniam waszą uprzejmość. - To my jesteśmy już pańskimi dłużnikami - powiedział Tolnep i roześmiał się. - Niech pan do mnie czasem wpadnie na herbatkę - dodał i wyłączył się. Na samą tylko myśl o herbacie niewielkiego szarego człowieka rozbolał brzuch. Sięgnął po jeszcze jedną pigułkę przeciw niestrawności. Pigułka właśnie zaczęła efektywnie działać, gdy nagle uzmysłowił sobie, że mogą tu się pojawić i Bolbodowie, i Hawvinowie, i Bóg jeden wie kto jeszcze. Miał nadzieję, że nie zaczną się ze sobą kłócić. W sytuacji, w której się znajdował, trzeba było wielu miesięcy na przesłanie do domu właściwych raportów i wielu miesięcy na otrzymanie jakiejkolwiek odpowiedzi. A zatem będzie musiał działać na własną rękę. Znów wyjrzał przez iluminator i popatrzył na najeżonego wielko kalibrowymi miotaczami potwora iskrzącego się przy nich w oślepiającym świetle słońca. Twardzi byli ci Tolnepowie. I w rzeczywistości byli niewiele gorsi niż Bolbodowie czy Hocknerowie. Spojrzał w dół na znajdującą się pod nimi planetę. Czy to rzeczywiście chodziło o tę planetę? Jeśli tak, to jak straszna czeka ją wojna! Znów westchnął bardzo głęboko. 2 Terl przenosił się dzisiaj do swego biura. Przeżył parę przykrych momentów. Tego ranka posłał Larsa do biura, aby upewnić się, że nie ma w nim min - lepiej niech Lars wyleci w powietrze, niż miałby to być on. W bazie było trochę zamieszania. Przybył generał Snith i zarekwirował wszystkie zwłoki z wyrżniętego komanda, a potem miał starcie z kilkoma swymi oficerami, prawdopodobnie na temat rozdziału zwłok. Ale generał Snith dał sobie z tym radę. Było dwadzieścia osiem zwłok i osiemnaście aktywnych komand. Wpadł więc na mistrzowskie rozwiązanie problemu, przydzielając jedne zwłoki na każde komando. Dwa ciała przydzielił dla mesy oficerskiej, sześć ciał - kobietom i dzieciom, a dwa ciała przeznaczył na swój stół. I tak rozwiązał problem. Trzynaste komando porządkowało teren, a piąte komando przejęło służbę wszystko odbywało się gładko i po wojskowemu. Wszyscy bardzo uprzejmie odnosili się do Terla, a więc było oczywiste, że wiedzieli, kto tu był ich szefem. Ale zaraz potem, gdy wszystko się uspokoiło, przybiegł do klatki Lars i wrzaskliwym głosem oznajmił Terlowi, że jego biuro było zaminowane. Co gorsza, nie miał pojęcia, jak usunąć minę. Wiedząc, że lepiej nie wpuszczać do biura Zbójów - mogliby je zasmrodzić, a być może nawet i wysadzić w powietrze - Terl musiał pójść tam osobiście i zająć się rozbrojeniem miny. Była umieszczona pod biurkiem, w wycięciu na kolana. Terl obawiał się, że pod nią może się znajdować druga mina, która wybuchnie, gdy się będzie usuwać górną. Wykazał więc wiele ostrożności przy jej wyjmowaniu. Już ją rozbroił i miał zamiar wyrzucić, gdy nagle dostrzegł przylepione do niej włosy. Były to szare włosy z nadgarstka Psychlosa! Futro Kera było pomarańczowe. I ktoś złamał czubek pazura przy upychaniu ładunku plastiku w szparach. Nie był to jednak pazur Kera. Gdy po raz pierwszy Terl usłyszał o minie, przypuszczał, że było to dzieło zwierzaka. Zgodnie z tym, czego się dowiedział, zwierzak został jeszcze w biurze, gdy pozostali dwaj już je opuścili. Zapewne wtedy przygotował tę pułapkę. Dziwił się, że zwierzak nie przyszedł do klatki i nie zabił również jego, kiedy wyrżnął całe komando. Była to już druga lub trzecia okazja do zabicia go, lecz zwierzak z niej nie skorzystał. Dziwne. Nienaturalne. Wykombinował więc, że zwierzak - założywszy tę minę pułapkę - stwierdził, że to już wszystko, o co powinien zadbać. Ale te strzępy futra i czubek pazura ...Cóż mogły oznaczać? Jeszcze raz mając okazję zwierzak nie zabił go. I nawet nie próbował! Zupełnie nienormalne zachowanie. Jednakże Terl doszedł w końcu do właściwego wniosku. Zapewne zwierzak tak mocno dostał już w skórę od Terla, że się go po prostu boi. Tak, to chyba właściwa odpowiedź! Terl miał z tego powodu bardzo dobre samopoczucie. Jednak jego dobry humor znikł, gdy uzmysłowił sobie, że to Psychlosi z dolnych pomieszczeń hotelowych wkradli się do jego biura i zastawili na niego tę pułapkę. Natychmiast zapragnął, by ich wszystkich wystrzelano. W żadnym wypadku nie chciał mieć ich koło siebie. Ale wrócił Lars i powiedział, że z samego rana wszystkich, to znaczy trzydziestu trzech Psychlosów, wyprowadzono pod strażą i wyprawiono za morze. Na dowód tego przedstawił zamówienie na prowiant, kerbango, gaz do oddychania itd. Tak więc Terl uwolnił się od strachu. Pozbierał różne swoje drobiazgi, słownik oraz zapasowe naboje z gazem do oddychania, wyszedł na zawsze z klatki i wrócił do swego biura. Cóż to za ulga znaleźć się znowu z dala od słońca i powietrza tej przeklętej planety! Zaryglował drzwi i włączył cyrkulator gazu do oddychania. Wkrótce mógł już zdjąć maskę. Co za ulga być znowu bez maski! Terl rozejrzał się dookoła. Niektóre rzeczy zniknęły. Nie było rejestratorów danych z bezpilotowych samolotów zwiadowczych. Komu były potrzebne? Nie było radiotelefonów. No to co? Wszystkie telefony wewnętrzne bazy były nieczynne. Ale biuro było przygotowane do pracy. Miał wrażenie, że jeden ze stołów stał w innym miejscu, więc próbował go przesunąć. Ze zdziwieniem stwierdził, że jest on przyspawany do podłogi. I to przyspawany pancernym spawem! Ho, ho! Ktoś chciał, by ten stół znajdował się dokładnie w tym miejscu! Aha, to dlatego zwierzak został dłużej w biurze. Biuro było naszpikowane "pluskwami". Nie zabrano stąd jego ubrań. Później ubierze się i znów stanie się cywilizowaną istotą. Ale na razie musiał znaleźć swe zielone buty. Oto one. Na podłodze wokół nich było nawet sporo kurzu, a więc nikt ich nie ruszał. Odwrócił prawy but zelówką do góry, przekręcił obcas. Wypadł z niego klucz do szafek w ścianie. Przeszedł do głównego pomieszczenia biurowego. Aha, próbowano włamać się do szafek. Były ślady włamania, a jedne drzwi były nawet lekko pogięte. Terl wiedział, że do tak zabezpieczonych szafek w ogóle nie można się było włamać. Otworzył je. Wszystko w nich znajdowało się na starym miejscu! Coraz lepiej. Wyjął detektor wykrywający aparaty podsłuchowe i obejrzał go dokładnie. Włączył go. Rozległo się brzęczenie. Zaczęły migać światełka. Do diabła, ależ to biuro było naszpikowane "pluskwami"! Przez bitą godzinę Terl zajęty był wyłącznie usuwaniem podsłuchu. Miniaturowe mikrofony, kamery guzikowe, urządzenia przeszukujące. Wszystkie przemyślnie poukrywane, wszystkie dokładnie nacelowane na jego biurko. Było ich trzydzieści jeden. Ciskał je na biurko. Przeliczył raz jeszcze. Trzydzieści jeden. Och, jakże ten zwierzak musiał się napracować! I jaki był głupi! Terl mógłby się założyć, że wszystkie inne detektory zostały usunięte z bazy. W końcu założył czystą bluzę. Ktoś ustawił pod ścianą całą skrzynię rondli z kerbango. Terl łypał na nią okiem. Już miał sobie pofolgować, gdy nagle pomyślał: "Jeszcze tylko jedna próba" i przejechał detektorem dookoła pomieszczeń. Detektor zajęczał. Szukał i szukał przez piętnaście minut, aż wreszcie znalazł. Był to mikrofon sprytnie wkomponowany w deseń guzika przy jego bluzie. Nosił go na sobie. Trzydzieści dwa. Sprawdził wszystkie swe ubrania. Żadnych "pluskiew". Pomyślał, że dobrze byłoby przyjrzeć się z bliska wszystkim kanałom. Wprawdzie detektor niczego w nich nie wykrył, ale któż to wie, czy się nie myli? Gdy jednak niechcący oparł się o ramę kanału, ta zaczęła się chybotać. Dosyć takich numerów! Mógł napuścić powietrza do wnętrza. Tandetna robota. Ale czegóż to można było się spodziewa? Jeszcze raz sprawdził wszystkie pomieszczenia. Potem stanął i wybuchnął śmiechem, gdy popatrzył na stojaki z różnymi częściami i zespołami. Każdy miał nad skrzynką wielką etykietkę z nazwą. A jedna z ukrytych w oprawce światła kamer guzikowych była nakierowana dokładnie na te etykietki. Głupi zwierzak! I wtedy nagle uświadomił sobie, że gdzieś musi być ulokowana jednostka zasilająca te "pluskwy" i retransmitująca z nich dane. Nałożył maskę i odszukał Larsa. Zaczęli przeczesywać korytarze, w górę i w dół. I oto była! Cała jednostka zasilająca, w pełni okablowana, znajdowała się wewnątrz szafki niszowej na gaśnice przeciwpożarowe. Wyciągnął ją na zewnątrz i wyłączył. Takie urządzenie mogło działać przez pół roku. A rejestratory? Dane musiały być retransmitowane do rejestratorów. Nie dalej niż paręset stóp. Wrócił do biura, wziął radio górnicze, włączył zasilacz i wkrótce wytropił rejestrator. Tuż za drzwiami garażu, przez które każdy mógł wejść i wyjść bez zbytniego zwracania na siebie uwagi i wymienić płytę. Głupi zwierzak! Wyłączył rejestrator i zabrał go ze sobą. Któż by się przejmował rejestratorami? Były teraz ślepe, ponieważ nie było żadnych "pluskiew", skąd mogłyby rejestrować dane. Uszczęśliwiony Terl wrócił do biura, zaryglował drzwi, ponownie sprawdził wszystko detektorem. Przepiękna cisza. Żadnych światełek. Cudownie. Nareszcie całkowite odcięcie się od świata. Założył nowe spodnie i buty. Otworzył rondel kerbango i rozsiadł się wygodnie na krześle, delektując się tym wszystkim. Do domu po bogactwo i władzę. Tam właśnie zamierzał się teraz udać. I tym razem przygotuje taką pułapkę, która pożre zwierzaka, gdy ten - wystarczy tylko - znajdzie się w jej pobliżu. Po blisko godzinnym nieróbstwie pomyślał, że lepiej byłoby, gdyby zabrał się do roboty. Najpierw rzeczy najważniejsze. Najlepiej będzie, jeśli obliczy, ile ma czasu na wykonanie całego zadania. A potem rozpocznie konstrukcję broni tak morderczej i śmiertelnej, że Towarzystwo używało jej tylko w krytycznych sytuacjach do niszczenia planet. Gdy się stąd odpali, całe to miejsce stanie się tylko kleksem na niebie. Podszedł do szafek w ścianie i otworzył fałszywe dno. 3 Od czasu powrotu do zagłębia górniczego w Afryce Jonnie miał kłopoty z zaśnięciem. Przewracał się i wiercił na wielkim łożu Psychlosów w podziemnym pomieszczeniu bazy, z którego teraz korzystał. Czując się nieswojo w otaczającej go gorącej i wilgotnej ciemności, analizował po raz nie wiadomo który ostatnie wydarzenia, błędy, jakie zrobił, oraz zastanawiał się, co trzeba dalej robić. Wydawało się, że życie chłopca stanowiło zbyt wysoką cenę za informacje, które uzyskali. Sir Roberta nie było tu. Został w Szkocji, by zorganizować perymetr obrony przeciwlotniczej dla Edynburga. MacKendricka też nie było. Udał się w podróż do domu, aby dopilnować przenosin jego podziemnego szpitala do bardziej odpowiednich pomieszczeń, które teraz stały się dostępne, i żeby sprawdzić, jak sobie radzi jego asystent. Pułkownik Iwan przebywał w Rosji. Stormalonga zatrzymano w bazie, ponieważ obawiano się, że Psychlosi mogą się na nim mścić za to, że udawał Jonnie'ego w ostatnio przeprowadzonej akcji. Będąc bez zajęcia, Norweg zaczął zajmować się inwentaryzacją "latającego sprzętu mechanicznego" - nazwę tę albo skądś przyswojono, albo wymyślono dla samolotów. Dzięki tej inwentaryzacji Jonnie zaczął się domyślać, jaki naprawdę charakter miała ta afrykańska baza. Ponieważ wysyłano z niej na Psychlo bardzo małe ilości rudy - wyprażono przecież wolfram w pobliskiej kopalni - nie było w niej olbrzymich samolotów do transportu rudy. Paliwo i gaz do oddychania przywożono transportem naziemnym z filii górniczej w Lesie Ituri. Ale w tym afrykańskim ośrodku było wiele innych typów samolotów, Stormalong doszedł do wniosku, że spełniały one również funkcje obronne. Ze starych podręczników Psychlosów dowiedział się, że w przypadku ataku na centralną bazę w pobliżu Denver, z tej to afrykańskiej bazy miał być przeprowadzony kontratak, zaskakujący nieprzyjaciela. Stormalong był bardzo zaintrygowany odkryciem kilku typów latającego sprzętu mechanicznego, których nigdy przedtem nie widział i które nie były uwzględnione w podręcznikach Psychlosów. Nie były to samoloty bojowe w dosłownym znaczeniu. Były to maszyny dwuzadaniowe sprowadzone na Ziemię do wykonania jakichś specjalnych zadań, a potem, odstawione na tył hangaru i zapomniane - co było typową polityką Psychlosów. Wysłanie ich z powrotem na Psychlo było zbyt kosztowne lub sprawiało zbyt wiele kłopotów. Zgodnie z zapisami w ich książkach pokładowych używano ich do "wyławiania" olbrzymich ilości różnych obiektów orbitujących wokół tej planety. Niektóre metale znalezione w tych obiektach były wręcz bezcenne, ponieważ gdzie indziej występowały niezwykle rzadko. Przy odpowiednim uszczelnieniu wszystkich drzwi, każdy samolot bojowy mógł bez większych kłopotów polecieć na Księżyc i z powrotem, gdyż jego silniki teleportacyjne nie potrzebowały powietrza do wytwarzania siły nośnej. Ale nie były one przystosowane do "wyławiania" czegokolwiek z przestrzeni kosmicznej. Nie można było niczego włożyć do środka, ani niczego wyjąć z wnętrza samolotu bojowego podczas lotu w próżni. Dlatego zapewne w jakiejś fabryce na Psychlo lub na planecie kontrolowanej przez Psychlosów przystąpiono do przeróbki pewnej liczby bardzo ciężkich, opancerzonych samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Mając odpowiednie śluzy w kadłubie i zdalnie sterowane chwytaki, mogły podchodzić do dowolnego obiektu w przestrzeni kosmicznej, złapać go chwytakami i umieścić w ładowni. Jakieś szczątki odzyskanych w taki sposób obiektów wciąż jeszcze znajdowały się w ładowniach tych samolotów. Były to głównie kawałki, które się od nich poodłamywały, jak na przykład tabliczki z nazwami. Jedna z nich miała napis "NASA" i Stormalog próbował odnaleźć ją na liście planetarnej, ale mu się to nie udało. Dlatego też doszedł do wniosku, że musiało to kiedyś być coś lokalnego. Jonnie patrzył na te stare wraki z obojętnością. Uszczelnienia drzwi były zniszczone - nie można się przecież było spodziewać, by uszczelki przetrwały przez jedenaście wieków i wciąż jeszcze były sprawne. Każdy zawias i każde złącze kulowe w drzwiach i dźwigach było zbyt sztywne, by można się było należycie nim posługiwać. Były tam nawet jakieś pajęczyny. To były zupełne wraki. Ale Stormalong, mając do dyspozycji paru próżnujących mechaników, którzy niedawno zakończyli szkolenie, oraz trzech nadliczbowych pilotów, a do tego jeszcze w pełni wyposażone warsztaty - doprowadził wkrótce te wraki do stanu używalności. Po obu bokach kadłuba wymalował nawet palące się pochodnie, które, jak twierdził, były symbolem wolności. Jonnie musiał przyznać, że Stormalong był prawdziwym artystą. Ale prywatnie miał nadzieję, że taki symbol nie wróżył, iż ten samolot zwali się w dół w płomieniach. Nie znajdując u Jonnie'ego oczekiwanego entuzjazmu, zadowolony z siebie Stormalong zapytał: - Czy masz coś innego, co mogłoby polecieć i złożyć wizytę tym obiektom orbitującym na wysokości czterystu mil ponad nami? Już od paru dni na orbicie znajdowały się cztery błyszczące obiekty. Najpierw był jeden, potem dwa, a teraz cztery. - Złożyć im wizytę! - wykrzyknął skonsternowany Jonnie. - Przecież ten samolot nie ma nawet dział! - Zamontowaliśmy je z powrotem - odparł Stormalong. I działa w nim teraz każdy ekran i każdy przyrząd. Było mnóstwo części zamiennych.- Lepiej oblataj go - powiedział Jonnie - i to z rakietochronem pod ręką! - Już to zrobiłem - rzekł Stormalong. - Wczoraj. Przyciski konsoli są nieco staromodne, ale samolot lata wspaniale. - No cóż, nie doleć tylko do tych obiektów! - Nie doleciałem - odparł Stormalong. - Zrobiłem im tylko parę zdjęć. Miał je przy sobie. Jedno z nich przedstawiało wielki statek kosmiczny w kształcie rombu z mnóstwem ryjowatych luf wielko kalibrowych miotaczy. Na drugim był cylinder z pokładem kontrolnym na przodzie i płaskim końcem. Trzecie przedstawiało obiekt wyglądający jak pięcioramienna gwiazda, na każdym jej wierzchołku znajdowało się coś w rodzaju działa. Czwarte zdjęcie pokazywało kulę otoczoną pierścieniem. - Hej! - wykrzyknął Jonnie. - To ostatnie zdjęcie odpowiada opisowi statku niewielkiego szarego człowieka. Tego, w którego uderzyłeś. - Co do joty - odparł Stormalong. - Znajdujemy się pod nadzorem. Jonnie dobrze wiedział, że znajdowali się pod nadzorem. Żaden z wrogów nie miał na to monopolu. Oni sami również przenieśli do Kornwalii kontrolę i system kierowania bezpilotowymi samolotami zwiadowczymi, a tu mieli dublujące rejestratory. Co parę godzin jeden z dwunastu takich samolotów, latających wolno wokół całego globu, przechodził nad centralną bazą górniczą w Ameryce. Rejestrowały one również obiekty na orbicie, ale obrazy te nie były zbyt dobre, gdyż urządzenia śledzące samolotów zwiadowczych były głównie skierowane do dołu. Naziemna obrona przeciwlotnicza znajdowała się także w pełnej gotowości bojowej. Ale była to marna obrona i Jonnie o tym wiedział. Tego wieczoru w ogóle nie mógł zasnąć. Dunneldeen spóźniał się z nadesłaniem pierwszych zapisów działalności Terla i Jonnie nawet jeszcze nie wiedział, czy w ogóle otrzymają jakiekolwiek zapisy. Wszelka korespondencja radiowa na ten temat była ściśle zakazana. Nic więc o tym nie wiedział. Zniecierpliwiony w końcu wstał i wyszedł na zewnątrz bary. Gorąco i parno. Gdzieś nad jeziorem zaryczał lew. Niebo było zachmurzone. Nagle zatęsknił za chłodnym powietrzem i widokiem gwiazd. W bazie znajdowało się parę samolotów bojowych w pełnej gotowości do alarmowego startu, ale stanowiły one trzon obrony na wypadek ataku. Pod ręką był jednak starodawny zabytek, który został odremontowany przez Stormalonga i który w świetle lamp bazy połyskiwał matowo zielonym blaskiem. Pod wpływem impulsu, chcąc oderwać się od nękających go myśli, poszedł do dyżurnego oficera, powiedział mu, że chce się przelecieć i pobrał od niego kombinezon lotniczy oraz maskę tlenową. Urządzenia sterownicze były faktycznie nieco staromodne. Przyciski kompensacji siły nośnej były większe i umieszczone w innym miejscu. Spusty miotaczy zostały usunięte, by zrobić miejsce dla urządzeń sterujących dźwigiem. Założył rakiet ochron, zapiął pasy fotela, zamknął szczelnie wszystkie okna i wyprowadził starego wraka szerokim łukiem w niebiosa. Przebił się przez warstwę chmur i miał już nad sobą tylko gwiazdy. Latanie zawsze przyprawiało go o dreszcz podniecenia. Nie stracił go nigdy od owego uroczego dnia, gdy po raz pierwszy znalazł się w powietrzu. Ciemne niebo i jasne gwiazdy, połówka księżyca, tuż obok jakieś pokryte śniegiem szczyty, wychylające przez chmury swe korony ku nocnemu niebu. Jonnie czuł, że jego napięcie trochę zelżało. Po prostu lubił to. Z pewnością było teraz znacznie chłodniej. Z przyzwyczajenia omiatał wzrokiem ekrany. Jakieś migające punkciki! Popatrzył przez szyby kabiny. Na orbicie powinny być cztery obiekty. Nie, było ich pięć! Nowy obiekt zbliżał się do czterech starych, a wszystkie świeciły jaśniej niż gwiazdy. Około czterystu mil nad nim. Ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, było poderwanie samolotu w górę i złożenie im "wizyty". Były tam nieznane statki kosmiczne, a on miał tu mało sprawdzony samolot. Nie miał żadnego wsparcia. I mimo że ten wrak mógł polecieć na Księżyc i z powrotem, Jonnie nie potrzebował teraz żadnych dodatkowych kłopotów. Ale może uda mu się zrobić lepsze zdjęcia. Robione w ciągu dnia zdjęcia Stormalonga były zamazane przez zbytnie natężenie ultrafioletu. Wzniósł się na wysokość dwustu mil i zbliżył do obiektów, zwracając głównie uwagę na odpowiednie przygotowanie rejestratorów obrazu. Co to było? Błysk z nowo przybyłego piątego statku? Tak. Jeszcze jeden błysk? Czyżby strzelali do niego? Nie, to piąty statek strzelał do jednego z czterech pierwszych, a ten odpowiedział ogniem! Zaczął szybko walić po starodawnych przyciskach sterowania i zmniejszył dystans do około stu pięćdziesięciu mil. Był tak pochłonięty uruchamianiem rejestratorów, że nawet nie uświadomił sobie, iż mknie w kierunku tych statków z maksymalną, hipersoniczną prędkością. Zadziwiające! Piąty statek i jeden z czterech faktycznie dostawały, co się im należało. Smugi strzałów z miotaczy tworzyły tafle niebieskozielonego światła poprzecinanego czerwienią. Błyskały pomarańczowe rozbryzgi trafień! Nagle uświadomił sobie, że stały się one strasznie wielkie na jego ekranach. Cyfrowy miernik odległości wyświetlał wciąż malejące liczby. Siedemdziesiąt pięć mil. W chwili gdy wcisnął na konsoli przyciski odwrotnego ciągu, wymiana ognia między statkami nagle ustała. Jonnie włączył przyciski na pełną moc i wyprowadził stamtąd swego wraka. To nie była jego wojna. Nie miał nawet pojęcia, czy jego miotacze były sprawne. Na wysokości około stu mil nad powierzchnią Ziemi zmniejszył prędkość opadania, a na wysokości około pięćdziesięciu mil przeszedł do lotu poziomego. Obejrzał się. Statki już do siebie więcej nie strzelały. Po prostu tam tkwiły. Wydawało się, jakby piąty, statek zbliżył się do pozostałych. Jonnie przecząco pokręcił głową. To nie była pora na robienie zwariowanych, lekkomyślnych rzeczy. Zrobił prawie dokładnie to, przed czym ostrzegał Stormalonga - poleciał z wizytą. Stary wrak, którym leciał, nagrzał się pod wpływem tarcia powietrza, a pokład samolotu był gorący. Gdyby faktycznie chciał polecieć tam do nich, powinien wziąć zwykły samolot bojowy, upewniwszy się przedtem, czy wszystkie uszczelki w drzwiach są sprawne. Sir Robert nie byłby zbyt dumny z niego! Jeszcze jeden migający punkcik na ekranach. Daleko w dole na wysokości stu tysięcy stóp. Lecący ze Szkocji czy z Ameryki ponad biegunem? Czy w kabinie było ciepło, czy też tylko mu się zdawało? Jonnie jak błyskawica runął w dół, by przechwycić i zidentyfikować lecący obiekt. Prztyknął w wyłącznik lokalnego kanału dowodzenia i usłyszał głos z nadlatującego samolotu: - Nie strzelaj! Ożenię się z twoją córką! To był Dunneldeen. Jonnie się roześmiał. Po raz pierwszy od czasu powrotu z Ameryki. Wykonał zwrot i pomknął za Dunneldeenem, bo Szkot już gnał z hukiem do znajdującej się w dole bazy. 4 W niewielkiej szarej kabinie, niewielki szary człowiek ciężko wzdychał. Dokuczała mu niestrawność, a do tego sprawy wyglądały wystarczająco smutno i bez biorących się za łby wojaków. Był to jednak problem militarny, a nie polityczny, ekonomiczny czy strategiczny, więc nie zamierzał się do nich mieszać. Na czterech oddzielnych ekranach miał teraz cztery twarze. Gdyby przybyło jeszcze kilka statków, musiałby chyba polecić swemu oficerowi łączności, by wyciągnął ze składu więcej ekranów i ustawił je na stojaku w jego już i tak ciasnym biurze. Twarz pułkownika miała wściekły wyraz. Tolnep dopasowywał sobie okulary podnieconymi ruchami rąk. - I nie obchodzi mnie, że byłeś zaskoczony, widząc mnie tu. Nikt mnie nie poinformował, że nasze narody są w stanie wojny! - Twarz Hawvina była fioletowa. Był to kolor, który Hawvinowie przybierali gdy byli bardzo rozjątrzeni. Kwadratowy hełm na owalnej głowie był zgnieciony od dołu, anteny zgięte. Jego bezzębne, ale wyposażone w ostre dziąsła usta były wygięte do góry, jakby zamierzał kogoś ugryźć. - Skąd mogłeś wiedzieć, kto z kim teraz walczy? Przecież jesteś już ponad pięć miesięcy poza bazą! Nadporucznik, dowodzący podobnym do gwiazdy statkiem Hocknerów, wyglądał nieco wyniośle z monoklem w oku i nadmierną ilością złotych galonów na mundurze. Podłużna, pozbawiona nosa twarz miała minę, która wśród jego ludu w systemie Duraleb uchodziła za pogardliwą. Bolbod był po prostu brzydki jak stara szkapa, i taki był zawsze. Wyższy i potężniejszy od Psychlosa, ale jakiś bezkształtny. Każdy się zastanawiał w jaki sposób mógł prowadzić statek, skoro jego "ręce" zawsze były zaciśnięte w pięści. Wysoki kołnierz swetra prawie dotykał do wielkiej czapki. Bolbodzi uważali, że noszenie jakichkolwiek odznak jest poniżej ich godności, ale niewielki szary człowiek wiedział, że był to major Poundon, dowódca statku kosmicznego w kształcie walca. Z pewnością miał złą opinię o wszystkich pozostałych, uważając ich za degeneratów. - No dobrze! - warknął Tolnep. - A więc, czy nasze rasy walczą ze sobą, czy nie? - Nie mam żadnych informacji na ten temat! - odparł Hawvin. - Ale to wcale nie znaczy, że nie walczą. I nie zdziwiłbym się, gdyby pokojowo nastawiony statek Hawvinów został nagle ostrzelany z flanki przez podkradającego się chyłkiem Tolnepa. - Wasza Ekscelencjo! - rzekł oschle Tolnep, włączając nagle do sporu niewielkiego szarego człowieka. - Czy ma pan jakieś informacje, że Tolnepowie i Hawvinowie są w stanie wojny? Był to problem militarny, ale znajdował się na pograniczu problemów politycznych. - Statek kurierski, z którym się tu spotkałem, nic na ten temat nie wspomniał - odparł ze znużeniem szary człowiek. Może ktoś z nich ma jakieś inne tabletki na niestrawność? Ale nie, nie przypuszczał, by mieli. Mello-gest był to jedyny obecnie wytwarzany lek przeciw niestrawności. Pragnął, by wreszcie przestali się kłócić. - A widzisz! - syknął pułkownik Tolnepów. - Nie ma żadnej wojny. A mimo to zjawiasz się tutaj i szczerbisz mi płyty pancerza w statku. - Czyżbym faktycznie poszczerbił ci płyty? - przerwał mu Hawvin z nagłym zainteresowaniem. - Halo! - zawołał nadporucznik Hocknerów. - Halo, wy tam! Wróćmy do sprawy tego dziwnego samolotu przechwytującego. Co to był za samolot i kto go pilotował? - Nikt inny tylko Psychlos - prychnął Bolbod. - Wiem, stary - odparł Hockner, poprawiając monokl - ale nie mogłem go znaleźć w wykazie powietrznych statków wojennych Psychlosów. Pokazał do ekranu książkę rozpoznawania typów sprzętu zatytułowaną: "Typy znanych statków wojennych na Psychlo". Była napisana, oczywiście, w języku psychlo. Wszyscy oni znali psychlo i rozmawiali w tym języku, ponieważ nie znali swoich języków rodzimych. - Nie jest tu uwzględniony. Hawvin był zadowolony, że odwrócił uwagę od swego ataku na Tolnepa. Mimo to nadal był bardzo zaskoczony, skąd się tu wziął statek Tolnepów. - Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Bolbod był bardziej praktyczny. - Dlaczego zmienił kierunek i uciekł w momencie, gdy wstrzymałeś ogień? Dumali nad tym przez chwilę. A potem Hockner poprawił swój monokl i rzekł: - Wydaje mi się, że chyba już wiem! Przypuszczał, że nasza uwaga będzie rozproszona i że ta - tu prychnął - "bitwa" zniszczy któregoś z nas, a wtedy on będzie mógł zająć się uszkodzonymi resztkami. Dyskutowali przez chwilę na ten temat. Niewielki szary człowiek uprzejmie, ale bez zainteresowania przysłuchiwał się ich rozmowie. W końcu doszli do wniosku, że chyba właśnie o to chodziło. Samolot przechwytujący zbliżył się w gotowości do skorzystania z wyników "bitwy". - Myślę, że oni muszą być bardzo sprytni - zauważył Hockner. - Prawdopodobnie mają tu jeszcze inne samoloty przechwytujące, które czekają w gotowości bojowej. - Mógłbym go połknąć za jednym zamachem - powiedział Hawvin. - Mógłbym go rozwalić jednym ciosem - dodał Bolbod. Gdyby byli dość silni, to zjawiliby się tu już przed kilkoma dniami i roznieśli nas na strzępy. Nie myślę, by to byli Psychlosi, a nigdy nie słyszałem przedtem o żadnej rasie, która by miała znak pochodni na statku. Dlatego też twierdzę, że są bardzo słabi. I właściwie to nie wiem, dlaczego po prostu nie zmieciemy ich z powierzchni tej planety. Połączonymi siłami! Połączone siły - to była całkiem nowa idea. Trzech pozostałych zawsze uważało Bolbodów raczej za głupawych, choć silnych, lecz teraz spojrzało na jego twarz na ekranach z respektem. - Nikomu z nas nigdy nie udało się w rzeczywistości przetrzepać porządnie skóry Psychlosom - powiedział Hockner. - Ale wydaje mi się, że to nie są prawdziwi Psychlosi. Dziwny statek, dziwne insygnia. Więc może faktycznie starczyłoby jedno popołudnie, by polecieć w dół i wspólnymi siłami... - Wytłuc ich wszystkich i podzielić łupy - dokończył Tolnep. To zahaczało już o problemy polityczne, więc niewielki szary człowiek powiedział: - A jeśli to są Psychlosi? Po to tu właśnie przybyli, by ustalić, do kogo należał ten obcy statek. W końcu doszli do jednogłośnego wniosku: będą działali połączonymi siłami. Każdy nowo przybyły zostanie do nich zaproszony. Poczekają na powrót statku kurierskiego, który został wysłany przez niewielkiego szarego człowieka, choćby trzeba było na to czekać wiele miesięcy. Gdyby przywiózł on wiadomość, że poszukiwaną planetę znaleziono gdzie indziej, wówczas "połączone siły" polecą w dół, wytłuką tam wszystkich i podzielą się łupami, by zrekompensować stracony czas. Nie ustalili systemu podziału łupów, gdyż każdy miał własne wyobrażenia na temat tego, co się stanie, gdy nadejdzie ten moment. Plan został przez wszystkich zatwierdzony. - A co będzie, jeśli okaże się, że to jest właśnie "ta" planeta? - zapytał niewielki szary człowiek. Przemoc, przemoc, ci wojskowi nie potrafili o niczym innym myśleć, jak tylko o przemocy i śmierci. No cóż, zadecydowali, że był to swego rodzaju problem polityczny i że będą korygować swe postępowanie zależnie od rozwoju sytuacji. Ale jeżeli nawet była to właśnie "ta" planeta, to też prawdopodobnie będzie musiała zostać zniszczona, a więc można będzie zrealizować te same plany. Niewielki szary człowiek nigdy dotychczas nie widział, by niezależni dowódcy od wieków wrogich sobie statków doszli do trwałego porozumienia na jakikolwiek temat. Ale i nie były to zwyczajne czasy. Gdy powyłączali już wszystkie wideoekrany, niewielki szary człowiek sięgnął po kolejną pigułkę mello-gestu, by zmniejszyć uczucie niestrawności, lecz zaraz włożył ją z powrotem do buteleczki. Pomyślał, że poleci w dół i znów złoży wizytę tej starej kobiecie. Może ona ma jakieś antidotum na herbatę? 5 W matowozielonej poświacie ekranów wizyjnych widać było tylko ich pochylone głowy. Znajdowali się w małym, przerobionym, obudowanym ołowiem pomieszczeniu składowym na najniższym poziomie afrykańskiej bazy górniczej. Jonnie po raz pierwszy oglądał owoce swej wcześniejszej pracy. Zapisy na dyskach zawierały dane z dziesięciu dni, więc same tylko dyski tworzyły pokaźną stertę. Dunneldeen wyjaśnił, że nie mógł przybyć wcześniej, gdyż mnóstwo pilotów właśnie kończyło szkolenie i trzeba było wykonać z nimi loty egzaminacyjne, a poza tym opuszczenie Ameryki przy takim nawale zajęć byłoby podejrzane. Przywiódł również do Afryki czternastu nowych pilotów, żeby Jonnie i Stormalong mogli przeszkolić ich tu w zaawansowanych lotach bojowych. Byli to dobrzy chłopcy - Szwedzi i Niemcy. Ker prowadził szkolenie operatorów maszyn na pełnym gazie; wydawało się, że każde plemię chciało mieć spychacz i platformy latające na autobusy. Brown Kulas sprzedawał plemionom sprzęt z pobliskiej bazy górniczej, więc musieli mieć operatorów. Transportowce rudy były zajęte rozwożeniem maszyn po całym globie, więc trzeba było szkolić pilotów. Angus także przyleciał z Dunneldeenem, gdyż obawiał się, że kiedyś nie zdoła się powstrzymać i zastrzeli Larsa Thorensona. Miał na to ochotę za każdym razem, gdy go spotykał. Jonnie przejrzał pobieżnie zapis na dysku o przejmowaniu przez Terla swojego biura. Był zadowolony, że ich wysiłki faktycznie przyniosły oczekiwane rezultaty. Zainstalowali tam trzydzieści dwie fałszywe "pluskwy", a nawet zasilacze i rejestratory i oto Terl we własnej osobie rzucał je z łomotem na swoje biurko. I robił to z przekonaniem, że znalazł prawdziwe "pluskwy". Przeżył chwilę niepokoju, gdy zobaczył, że Terl najwyraźniej chce wykorzystać radio górnicze do wykrywania kanałów zasilających rejestratory, ale zaraz sobie uświadomił, że ich główny zasilacz pracował na falach gruntowych. Fałszywe dno w szafkach! Nie podejrzewał tego, gdyż wyglądały po prostu tak, jakby były opancerzone. I ta olbrzymia, gruba księga, którą Terl wyjął z szafki. Około trzech stóp szerokości, dwóch stóp wysokości i siedmiu cali grubości, a wydrukowana na najcieńszym papierze, jaki kiedykolwiek widział. Tysiące stronic! Każda stronica była podzielona na około czterdzieści kolumn. Najszersza kolumna po lewej stronie zawierała nazwy systemu, a pod nią wymienione były nazwy planet w tym systemie. W poszczególnych kolumnach - od lewej strony do prawej zawarte były dane dotyczące ruchu systemu, na przykład: prędkość i kierunek ruchu, precesja, moment obrotowy oraz masa i cechy słońca lub słońc, jeśli były podwójne lub potrójne. W kolumnach znajdujących się obok każdej planety tego systemu podane były: masa planety, okres jej obrotu, atmosfera, temperatura powierzchni, zamieszkujące ją rasy, koordynaty miast, względny szacunek minerałów przy użyciu symboli oraz ich wartość w Kredytach Galaktycznych, a także położenie zagłębi górniczych, jeśli takowe były. Wszystkie prędkości i kierunki ruchu odniesione były do środka tego systemu gwiezdnego, uważanego za zero na skali trójwymiarowego układu współrzędnych i wyrażone w jedenastkowym systemie numerycznym Psychlo, używającego cząstek jedenastu i potęg jedenastu. Wiele dni Terl siedział tam, przewracając jedną po drugiej stronicę księgi i wodząc pazurem wzdłuż kolumn. Przejrzał tak całą księgę. Mieli zarejestrowaną każdą jej stronicę! - Z wyjątkiem pierwszej stronicy - powiedział Dunneldeen. - Nie rozumiem kilku tych symboli, ponieważ są skrócone. Zobacz tylko, jakie te liczby są malutkie. Przejrzeliśmy je i stwierdziliśmy, że brak jest pierwszej stronicy. Doszliśmy do wniosku, że musi na niej być klucz do rozkodowywania symboli, a ponieważ Terl znał go na pamięć, więc nigdy do niego nie zaglądał. Ale popatrz tylko na ten ostatni zapis! Jonnie był nieco oszołomiony. Nie miał najmniejszego pojęcia, że istniało aż tak wiele zaludnionych systemów, nie mówiąc już o planetach. Wiele tysięcy! Trzeba by poświęcić miesiąc albo nawet i dwa na samo tylko ich policzenie! Szesnaście wszechświatów! A były to tylko te, którymi Psychlosi się interesowali. Trzeba było kilku tysiącleci, by nagromadzić taką masę skumulowanej wiedzy. Przyjrzał się bliżej pismu. Mógłby przysiąc, że było to Chinko. Ale wyszedł już trochę z wprawy. - Niektórych z tych symboli w ogóle nie rozumiem - powiedział. - Właśnie próbuję ci to wytłumaczyć. Była to jedna z przyczyn naszego opóźnienia. Nie chciałem, żebyś siedział potem jak na rozżarzonych węglach, czekając na klucz do rozkodowywania symboli. Dlatego właśnie to my czekaliśmy. Popatrz tylko na ostatni zarejestrowany obraz. Jonnie spojrzał na ekran. Terl zrzucił niechcący na podłogę księgę, a wentylator przypadkowo odwrócił okładkę i oto była pierwsza stronica! Wszystkie symbole i podane ich znaczenia. - Mamy więc lokalizację i współrzędne teleportacyjne szesnastu wszechświatów! - rzekł Jonnie, a potem spytał rzeczowo: - Ale czego on szukał? Jonnie jeszcze raz puścił taśmę. Zarejestrowany na niej dźwięk, choć niezbyt pożyteczny, był stekiem bardzo kwiecistych przekleństw Psychlosa. Przez te całe dwa dni przed Terlem leżał arkusz czystego papieru. A teraz Terl o mało nie złamał pióra, w pośpiechu zapisując kartkę cyframi. Jonnie jeszcze raz zaczął przeglądać wcześniejsze dyski, uważniej przyglądając się kolumnom, wzdłuż których poruszał się pazur Terla. Podany u góry symbol wskazywał, że była to kolumna zatytułowana: "Czasy odpalania transfrachtu do i z Psychlo". Jonnie nareszcie rozumiał. Terl próbował znaleźć lukę czasową na Psychlo, tak by to, co chciał wysłać, nie weszło w kolizję z czymś innym wysłanym przez jakąś inną planetę. Jonnie przypomniał sobie z okresu swego szkolenia na maszynach że Psychlosi nie zmieniali tych tablic przez dziesięciolecia. Sądząc z liczby planet wysyłanych lub otrzymujących ładunki, platforma transfrachtu na Psychlo musiała pracować na okrągło dniem i nocą. Przyszło mu też na myśl, że na jednej planecie nie mogło być dwóch czynnych platform ze względu na interferencję. Najbliższa platforma transfrachtu nie mogła się znajdować bliżej niż pięćdziesiąt tysięcy mil, a ponieważ średnica Psychlo wynosiła około dwudziestu pięciu tysięcy mil, więc musieli mieć tylko jedną platformę. A zatem, jeśli Terl nie chciał mieć kolizji z przybywającym ładunkiem rudy lub wysyłanym komuś wytopionym metalem czy też sprzętem wojskowym, to musiał bardzo precyzyjnie wyszukać lukę w czasie. Jeśli odpalało się rudę lub inny ładunek, to można się było szybko z tym uporać, ale transfracht personelu wymagał znacznie dłuższego czasu, by nie ulegli oni wstrząsowi. A Terl nie zamierzał ryzykować własnej szyi. Liczba, którą z takim obrzydzeniem - omal nie łamiąc pióra nakreślił na papierze, stwierdzała: "Dzień 92". Został zmuszony do wybrania terminu odległego o ponad pięć miesięcy od chwili obecnej. Z ilości wypitego przez niego kerbanga widać było, że jest wściekły na samą myśl o spędzeniu czasu na "tej przeklętej planecie" - jak zapisały to rejestratory dźwięku i myśl ta przyprawiała go o mdłości. Musiał wybrać datę następnego półrocznego odpalenia z Ziemi. I w końcu, gdy minął kolejny dzień, pogodził się z tym. Spodziewając się, że następne dyski będą zawierały zapis rozpoczęcia obliczeń i konstrukcji obwodów konsoli transfrachtu, Jonnie był zdumiony, że ich tam nie znalazł. Terl podszedł do drugiej szafki i otworzył jej tylną ściankę. Obydwiema łapami wyjął stamtąd jakiś pakunek. Wydawało się, że jest on bardzo ciężki. Rozwinął opakowanie, a potem wziął w łapę tak wielkie szczypce, że można by nimi podnieść olbrzymi kamień. Zmniejszył ich rozstęp do około jednej czwartej części cala i sięgnął do środka pakunku. Początkowo na zdjęciach nie można było dostrzec, co wyjmuje. Potem to coś upuścił niechcący na podłogę. Przekleństwo Terla było bardzo dosadne. Sięgnął szczypcami i podniósł szary przedmiot o wymiarach grochu. Przez moment widać było miejsce na podłodze, na które to coś upadło. Jonnie zatrzymał klatkę obrazu. Metalowa podłoga była głęboko wgnieciona. Terlowi udało się podnieść szczypcami z zagłębienia w podłodze malutki przedmiot, co było zadaniem trudnym. Przeniósł go na tył pokoju i położył z boku na stole. Jonnie szybko liczył w myślach. Wiedział mniej więcej, jaką siłę miał Terl. Wysiłek, z jakim podniósł z podłogi przedmiot, wskazywał, że ciężar tego obiektu o wymiarach grochu - po odjęciu ciężaru wielkich szczypiec - wynosił na chybił trafił około siedemdziesięciu pięciu funtów. Jonnie zabrał się do pracy. Zawołał Angusa i kazał mu podłączyć do monitora analizator minerałów, a sam poszedł poszukać książki kodowej metali. Przez następne trzy godziny próbowali odnaleźć ten metal. Nie było go jednak tam! W żadnej ze swych książek kodowych Psychlosi nie wymienili ani tego metalu, ani jego stopów. Mieli więc do czynienia z metalem, którego Psychlosi nigdzie nie opisali. Uwzględniając jego ciężar i objętość oraz posługując się tabelami okresowego układu pierwiastków, Jonnie próbował oszacować liczbę atomową. Ziemskie tabele były w ogóle bezwartościowe. Ten pierwiastek musiałby znajdować się znacznie poniżej ostatniego rzędu pierwiastków. Przeglądał więc tabele okresowego układu pierwiastków Psychlo, tak różne od tabel ziemskich. Było tam mnóstwo pierwiastków o liczbach atomowych równych lub nawet większych od tego, ale jeśli nie znało się jego nazwy...? Jonnie nagle uzmysłowił sobie, że jeśli nie było go w książkach analitycznych, to prawdopodobnie nie było go również i w tabeli okresowego układu pierwiastków Psychlo. - Chciałbym trochę lepiej znać się na tym - westchnął Jonnie. - Ależ chłopcze - rzekł Dunneldeen - uważam, że jesteś bardzo mądry. Ja już przed dwiema godzinami przestałem cokolwiek rozumieć. Jonnie wyjaśnił: - To są liczby atomowe. Atom jest rzekomo zbudowany z jądra zawierającego cząstki energii, z których część jest naładowana dodatnio, a część jest pozbawiona ładunku elektrycznego. Liczba dodatnio naładowanych cząstek stanowi właśnie to, co jest nazwane "liczbą atomową", a razem z cząsteczkami nie naładowanymi tworzy "ciężar atomowy". Wokół jądra znajdują się również ujemnie naładowane cząsteczki, elektrony, które krążą dookoła po tak zwanych pierścieniach lub powłokach choć nie jest to ani jedno, ani drugie. Są to raczej obwiednie. Jądro wraz z otaczającymi je, ujemnie naładowanymi cząstkami tworzy różne pierwiastki. To mniej więcej wszystko co - nadmiernie upraszczając - można powiedzieć o okresowym układzie pierwiastków. Ale starożytny człowiek tu na Ziemi skonstruował swe tabele, biorąc za podstawę tlen i węgiel, gdyż jak sądzę, te właśnie pierwiastki były dla niego ważne. Człowiek jest przecież silnikiem tlenowo-węglowym. Natomiast Psychlos ma inny metabolizm i dla uzyskania energii spala inne pierwiastki, a więc i tabela pierwiastków jest również inna. Co więcej, Psychlosi działali w wielu wszechświatach i mieli dostęp do metali i gazów, o których starzy ziemscy naukowcy nigdy nawet nie słyszeli. Starożytni naukowcy na Ziemi pominęli także fakt, że odległości pomiędzy jądrem a pierścieniem oraz między pierścieniami są zmienną niezależną. Dlatego więc nie mogli sobie uświadomić, że jądro i pierścień w określonej odległości od tego jądra może stać się zupełnie czymś innym, jeśli ta odległość ulegnie zmianie. Skapowałeś to? Ale najważniejsze teraz jest to, co on zamierza? To nie jest część składowa urządzeń transfrachtu! Przeglądali pozostałe taśmy, Terl miał takie podejście do metalu jak człowiek do papieru - łatwo się nim posługiwał. Zmusił Larsa, by dostarczył mu arkusz stopu berylowego i aż rozbolały ich uszy, od przekleństw Terla, gdy Lars nie mógł go nigdzie w bazie znaleźć. Terl klnąc powiedział mu, że ten ... materiał był używany na płyty poszycia pojazdów, więc żeby poszedł do tego ... garażu, dobrał się do tych ... części zamiennych Zzta i przyniósł mu ten ... arkusz materiału! Lars wkrótce przytruchtał z powrotem, dysząc tak, że zostało to zarejestrowane na ścieżce dźwięku. Przyniósł arkusz stopu berylu, który aż dudnił, falując na wszystkie strony. Terl wykopał Larsa i zaryglował drzwi. Zrobili szybką analizę metalu i nawet Dunneldeen nie miał trudności z rozpoznaniem. W skład stopu wchodził beryl, miedź i nikiel, a arkusz był szorstki, nie polerowany. Na klatkach zapisu było widać, jak Terl wziął nożyce i ciął arkusz po mistrzowsku. Następnie pozaginał krawędzie. Wyżarzył je, a końce krawędzi związał molekularnie. I miał już świetnie dopasowaną pokrywę. Na wierzchu przymocował niewielką gałkę, by można było ją podnosić. Następnie wyciął otwór w dnie skrzynki i umieścił tam przykręconą śrubami płytę z małym judaszem. Zaczął się śmiać, więc łatwo było zgadnąć, że szykuje coś wstrętnego. Gdy skończył, wyszła z tego całkiem ładna skrzynka. Wypolerował ją dokładnie, więc wyglądała jak cenna szkatułka, cała w złotym kolorze. Śliczna! Miała kształt heksagonu i każda z jej sześciu ścianek bocznych i rogów była geometrycznie precyzyjna. Prawie dzieło sztuki. Pokrywa zdejmowała się bardzo łatwo. Skrzynka miała około stopy odstępu pomiędzy ścianami bocznymi, a jej wysokość wynosiła około pięciu cali. Następnego dnia Terl zajął się wnętrzem skrzyni. Wykonał kilka prętów zaopatrzonych w precyzyjnie wykonane zawiasy, dość zawikłane technicznie. Zamontował je do skrzynki i sprawdził działanie. W każdym z sześciu rogów skrzynki znajdował się teraz zaopatrzony w zawiasy pręt, który był jednocześnie przymocowany do pokrywy. Gdy podnosiło się pokrywę, wówczas pręty przesuwały tuleje - na razie puste - do środka skrzynki. Sprawdził to kilka razy i jeszcze głośniej się śmiał, zaglądając do wnętrza przez otwór w dnie skrzynki. Pokrywa odchodziła bardzo gładko; każdy z sześciu prętów przesuwał pustą tuleję do środka. Potem zaczął ganiać Larsa w poszukiwaniu różnych materiałów. Analizator stwierdził, że były to po prostu zwykłe pierwiastki: żelazo, krzem, sód, magnez, siarka i fosfor. Dlaczego? W jakim celu? Jonnie wertował przez ten czas niektóre podręczniki. Sód, magnez, siarka i fosfor miały wspólną cechę. Były używane do wytwarzania materiałów wybuchowych. Jonnie nie uważał jednak, by ta kombinacja kiedykolwiek eksplodowała, ponieważ wszystko to już na wcześniejszych klatkach zapisu leżało razem na stole, tuż obok siebie i nie eksplodowało. Żelazo i krzem? Jak się wydawało, były to faktycznie bardzo powszechne pierwiastki zarówno w skorupie, jak i w jądrze Ziemi. Następne klatki zapisu przejrzał z pewnym lękiem. Co by było, gdyby Terl zrobił coś z tych materiałów i ukrył to gdzieś na zewnątrz, a oni nie mogliby odnaleźć? Co ten diabeł zamierzał? Terl mógł już pomieszać te pierwiastki! I ten dziwny minerał o rozmiarach grochu gdzieś zniknął! Jonnie zaczął cofać klatki filmu. Terl wziął w łapę ten ciężki kawałek dziwnego metalu, zmierzył go, a potem zawinął i schował z powrotem do szafki o podwójnym dnie. W miejscu, gdzie metal leżał, było teraz wgłębienie! Zrobił klamrowy uchwyt, który miał utrzymać ten groch w środku skrzynki. Ale go nie włożył do uchwytu, gdyż groch znajdował się w szafce. Potem zaczął napełniać tuleje sześcioma zwykłymi pierwiastkami. Gdyby ktoś otworzył pokrywę, wówczas wszystkie pręty przesunęłyby wypełnione tuleje do środka. Tuleje zetkną się ze sobą oraz z tym kawałkiem metalu. Po ich wcześniejszej bitwie, Jonnie zapoznał się trochę z problemami promieniowania i energii jądrowej pierwiastków. Wiedział więc, że chcąc rozpocząć reakcję łańcuchową, trzeba po prostu pobudzić atomy. Terl jednak nie zajmował się promieniowaniem uranu. Nie mógłby tego robić, ponieważ promieniowanie powodowało stymulację gazu do oddychania! A więc ta przypominająca groch mała rzecz musiała powodować stymulację znacznie mocniejszą. Znając Terla, będzie to bardzo śmiercionośne. Jonnie był pewien, że jeśli ten ciężki kawałek metalu w kształcie grochu znajdzie się w środku pudełka, a ktoś otworzy pokrywę i wszystkie metale w tulejach zetkną się ze sobą i z tym grochem, to wtedy stanie się coś upiornego. Terl schował piękną skrzynkę do szafki, uporządkował biurko i otworzył książkę matematyczną zatytułowaną: "Równania sił", która nie miała nic wspólnego z teleportacją. Cóż on takiego teraz zamierzał? I na tym zapisie kończył się ostatni dysk. Ich zegarki wskazywały już południe; przeglądali filmy bez przerwy od wielu godzin. - Teraz już wiem, kto stworzył szatana - powiedział Dunneldeen. - Miał na imię Terl. 6

Ponieważ wydawało się, że Terl zajął się innymi rzeczami niż teleportacja, więc i Jonnie zwrócił chwilowo swą uwagę na inne rzeczy. Nie stracił jeszcze zupełnie nadziei na rozwikłanie tajemnic technologii Psychlo dzięki wyleczeniu i współpracy ze strony pozostałych Psychlosów. Gdyby tylko można było wyjąć z głowy Psychlosa, wyszkolonego inżyniera, te dwa kawałki metalu, wówczas część tajemnic zostałaby prawdopodobnie ujawniona i rozwiązana, a ich rozwiązanie dałoby im znacznie lepsze możliwości kontrolowania przyszłości planety. Doktor MacKendrick wrócił ze Szkocji. Jeden czy dwóch członków załogi afrykańskiej bary zgłosiło się do niego z objawami choroby, którą MacKendrick określił jako malarię przenoszoną przez moskity. MacKendrick sprowadził z południowej Ameryki "korę drzewa Chinchona", kazał wyczyścić wszystkie zbiorniki wody stojącej w bazie i pozakładać siatki na wloty powietrza. Wydawało się, że sytuacja została opanowana. Jednakże trójki pozostałych Psychlosów, którzy byli pacjentami MacKendricka, nie można było tak łatwo wyleczyć jak tych chorych na malarię. Ich stan wcale się nie poprawiał. Z trudem utrzymywano ich przy życiu. Trzydziestu trzech żywych Psychlosów z bazy w Ameryce przybyło bez przeszkód do Afryki i zostało umieszczonych w zawczasu przygotowanym pawilonie szpitalnym. O ich losie złożono formalny raport, jakoby "zaginęli na morzu w wyniku katastrofy samolotowej". Ale doktor nie robił zbytnich nadziei, że uda mu się wydobyć z ich głów kawałki metalu. - Próbowałem wszelkich sposobów, jakie tylko mogłem wymyślić - powiedział Jonnie'emu pewnego wieczoru w swym podziemnym pawilonie chirurgicznym afrykańskiej bazy - ale nie można do nich dotrzeć przez skomplikowaną strukturę czaszki bez poważnego jej uszkodzenia. Wszystkie próby przeprowadzone na zwłokach Psychlosów wykazały jasno, że poważnemu uszkodzeniu ulegają przy tym złącza kości czaszki, a ważne nerwy mózgowe zostają przerwane. Kawałki metalu zostały włożone do miękkich czaszek nowo narodzonych niemowląt i już w parę miesięcy później czaszki tak stwardniały, że usunięcie metalu było niemożliwe. Będę nadal prowadził próby na zwłokach Psychlosów, ale nie mogę ci robić żadnych nadziei na efekt mej pracy. Jonnie wyszedł ze spotkania z doktorem z postanowieniem, że musi wymyślić jakieś rozwiązanie tego problemu. Wydawało mu się, że w ostatnim czasie miał znacznie więcej problemów niż ich rozwiązań. Czuł, że jeśli tym razem szybko nie wpadnie na jakiś pomysł, wówczas rasę ludzką można będzie spisać na straty. Usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Właśnie przechodził obok pomieszczeń, w których ulokowano nowo przybyłych Psychlósów, więc zatrzymał się i podszedł do drzwi wejściowych. W drzwiach znajdowało się małe oszklone okienko. To była Chirk! Nigdy nie miał nic przeciwko Chirk. Chociaż była roztrzepana i skłonna do wyciągania fałszywych wniosków, ale w czasach, gdy się z nią widywał, nigdy się ze sobą nie kłócili. - Jonnie - powiedziała Chirk - chciałam ci podziękować, że nas uratowałeś. Jonnie uświadomił sobie, że ktoś musiał to Psychlosom powiedzieć, być może Dunneldeen. - Kiedy pomyślę, co ten straszny Terl zamierzał zrobić wymordować nas wszystkich, wiesz - to aż mi futro trzaska! Zawsze uważałam, że jesteś bystry, Jonnie. Wiesz o tym. Dlatego wiem, że to ty ocaliłeś nam życie. - Nie ma za co dziękować - powiedział Jonnie. - Czy mogę ci w czymś pomóc? Faktycznie, wyglądała na przygnębioną. Nie miała ubrania, tylko była owinięta w jakąś szmatę, a całe futro było zbite w kłaki. - Nie - odparła Chirk. - Po prostu dziękuję ci. Jonnie był już w połowie korytarza, gdy nagle uświadomił sobie dziwne słowa Chirk. Psychlos, który jest wdzięczny i niczego nie chce? Wyrażający uznanie? Niemożliwe! Wprawdzie niewiele miał do czynienia z kobietami z Psychlo, nie było ich tu zbyt wiele, ale wdzięczny Psychlos? Nigdy! Zadziałał szybko. W dziesięć minut później mieli już ustawiony analizator minerałów, a po dwudziestu gotową odpowiedź. Chirk nie miała w głowie żadnego przedmiotu z brązu. Miała natomiast srebrną kapsułkę. Przebadali wszystkie kobiety, które przywieziono z bazy w Ameryce i po przebadaniu ich analizatorem ustalili, że żadna nie miała w mózgu przedmiotu z brązu, natomiast wszystkie miały srebrne kapsułki, takie same jak Chirk. Dwóch pilotów natychmiast wystartowało do pokrytej chmurami kostnicy w górach, zabierając ze sobą okutanego w futro MacKendricka, i wkrótce ustalili - pracując w lodowatych podmuchach przenikliwego wiatru - że mają tam zwłoki trzech kobiet z Psychlo. Wieczorem MacKendrick zaprezentował Jonnie'emu i Angusowi zupełnie inną kapsułkę, którą wyjął z ciała przywiezionej z kostnicy kobiety z Psychlo. Dokładne badanie wykazało, że miała ona mniej skomplikowane uzwojenie wewnętrzne, ale to było wszystko, co mogli na ten temat powiedzieć. - Nie wydaje mi się, aby to również można było wyjąć z ich czaszek - powiedział doktor MacKendrick. - Struktura czaszki kobiecej jest jeszcze bardziej skomplikowana niż czaszki męskiej. Mogę tylko powiedzieć, że prawdopodobnie, gdy się kapsułka uaktywni, wówczas wysyła innego rodzaju sygnał niż kawałek brązu. Doszli do wniosku, że u kobiet z Psychlo brakowało czynnika okrucieństwa, który był stymulowany w głowach mężczyzn przez przedmioty z brązu, więc następnego ranka Jonnie przeprowadził z Chirk jeszcze jedną rozmowę.- Czy chciałabyś dostać pracę? - zapytał. Cóż, to byłoby cudowne. To tylko potwierdziło, że był bystry. Ponieważ ona nie mogła teraz wrócić na Psychlo. Terl zapaskudził jej akta w Towarzystwie i dlatego nigdy już jej nie zatrudnią. Jeśli więc Jonnie przyrzeknie, że nie odeśle jej z powrotem na Psychlo i będzie płacił normalną pensję wynoszącą dwieście Kredytów Galaktycznych miesięcznie, to z chęcią podejmie pracę, bo już dostawała obłędu z nieróbstwa i braku kosmetyków. Już od dłuższego czasu zbierali Kredyty Galaktyczne z biur finansowych Towarzystwa, z portfeli martwych Psychlosów, z kas w kantynach i nazbierali w ten sposób parę milionów kredytów. Było to więc możliwe do załatwienia. Ubili zatem interes. Chirk wypuszczona na wolność tylko z maską do oddychania i wartownikiem dla ochrony szybko znalazła w jakimś magazynie kilka jardów materiału na ubranie, a potem, nie bacząc na krokodyle, wzięła kąpiel w jeziorze. Następnie poprosiła, aby wpuszczono ją do pomieszczenia, w którym gromadzono próbki minerałów. Wzięła stamtąd trochę białego gipsu, włożyła go do moździerza i roztarła na drobny proszek. Do retorty z miedzią dodała trochę kwasu, wygotowała to wszystko, wypłukała pozostałości i zmieszała z niewielką ilością czystego smaru silnikowego. Odrobinę czerwonej farby do malowania traktorów ściemniła aż do połyskującej purpury poprzez gotowanie i dodanie zwykłego barwnika, a potem wlała do niej trochę rozcieńczalnika o cierpkim zapachu. Potem poszła do warsztatu krawieckiego, gdzie skroiła i zespawała uniform do pracy. Znalazła gdzieś resztki materiału na siedzeniach pojazdów, z których wykroiła i zespawała parę rozszerzonych u góry butów, a potem poprosiła, by zaprowadzono ją do jej pokoju. Wkrótce potem wyszła z niego najbardziej stylowa kobieta z Psychlo, jaką kiedykolwiek świat widział. I chociaż maska do oddychania zakrywała trochę jej twarz, to jeśli się uważniej spojrzało w powleczony ołowiem wizjer maski, można było zobaczyć, że miała połyskujące zielenią wargi, jaśniejącą bielą kość nosową oraz białe i zielone pierścienie wokół powiek. Jej pazury miały kolor błyszczącej purpury. Biały uniform zakończony u góry rozszerzającym się złotym kołnierzem ozdobiony był złotego koloru szerokim pasem. Na nogach miała złote buty z pomalowanymi na purpurowo zelówkami. Tak wystrojona Chirk poprosiła, by zaprowadzono ją do pomieszczenia, w którym trzymano pozostałe kobiety z Psychlo. Wkrótce też dowódca bazy został zasypany prośbami o dalsze kontrakty po dwieście Kredytów Galaktycznych miesięcznie oraz ubrania. Jonnie nie spodziewał się zbyt dużej pomocy ze strony tych kobiet, tymczasem niespodziewanie ją otrzymał. Wkrótce miał mieć z nimi trochę kłopotu, lecz początek był wręcz rewelacyjny. Chirk wybrała się na poszukiwanie pewnego gatunku iłu. W tej okolicy było mnóstwo iłu, lecz ona szukała określonego gatunku. Pytlowała do Angusa podczas całej drogi. Niosła pod pachą ważący dwieście funtów analizator, jakby to była torebka. Jonnie spostrzegł ich, gdy chodzili po skraju trzęsawiska. Postać Angusa była dziwnie pomniejszona przez wymiary tej ważącej osiemset pięćdziesiąt funtów kobiety. Za nimi podążało dwóch wartowników, głównie dla ochrony przed dzikimi zwierzętami. Jonnie podszedł do nich. Chirk szukała swego iłu. Wbijała w grunt łopatkę, kładła odrobinę iłu na płytę analizatora, a potem potrząsała głową i szła dalej. Nie wydawało się, by do tej pory znalazła to, czego szukała. Jonnie zauważył dziwne zachowanie dzikich zwierząt. Gdy on był w lesie, dzika zwierzyna ignorowała go. Ale koło Chirk nie było żadnej dzikiej zwierzyny w zasięgu wzroku. Ani słonia, ani lwa, ani jelenia, ani nic! Wywnioskował więc, że przyczyną tego musi być zapach Psychlosów. Kiedyś zwierzyna uciekała, zwietrzywszy zapach człowieka, ale przez minione stulecia musiała zmienić swoje instynkty. Teraz uciekała od Psychlosów na odległość wielu mil. A przecież Psychlosi nie urządzają masowych polowań. Jaka zatem była przyczyna tego panicznego strachu zwierząt? - Och, mężczyźni z Psychlo - powiedziała Chirk, wciąż zajęta swoją łopatką i analizatorem - te niedorzeczne stworzenia tropią tylko jedno zwierzę, idą jego śladem, osaczają go ze wszystkich stron, a potem siadają dookoła i zabijają je powoli, co czasem zabiera im nawet trzy dni. Ale nie można zbyt często dostać trzech dni wolnego. Nie w tym Towarzystwie. Ci mężczyźni to strasznie nierozsądne stworzenia. Jonnie nie wyjaśnił jej, co powodowało, że byli "nierozsądni". Po jakimś czasie Chirk znalazła swój ił. Napełniła nim wiadro górnicze i z łatwością poniosła z powrotem do bazy dwieście funtów ważący analizator i czterysta funtów iłu. Włożyła ił do szklanych butli, dodała jakichś kleistych, zielonych i ciekłych artykułów spożywczych, a potem wypłukała ił. Przekazała butle MacKendrickowi, który popatrzył na nie ze zdziwieniem. - Posmaruj tym rany, ty niemądre stworzenie - powiedziała Chirk. - Jak mogłeś przypuszczać, że wyleczysz rannych Psychlosów, jeśli nie zastosowałeś antywirusa! Każde dziecko o tym wie! MacKendrick pojął swój błąd natychmiast. Jego dotychczasowe leczenie było nastawione na zwalczanie bakterii w organizmach, które miały podstawową strukturę wirusową. W ciągu następnych trzech dni wszyscy jego pacjenci Psychlosi zaczęli się czuć lepiej, ich ropiejące rany zaczęły się zabliźniać i wydawało się, że wkrótce będą mieli trzech kompletnie wyleczonych rekonwalescentów. Chirk wzięła się za porządkowanie biblioteki. Zaszokowało ją wręcz, że książki nie były poukładane, lecz walały się po całym pomieszczeniu. Przez dwa dni nie robiła nic innego, tylko układała je na półkach. Pomagały jej w tym inne kobiety, które również wzięły się za porządkowanie byłych pomieszczeń sypialnych Psychlosów. Pewnego dnia Jonnie pracował w starym baraku operacyjnym Psychlosów, gdy nagle zjawiła się Chirk. - Twoja biblioteka - oświadczyła - znajduje się w opłakanym stanie. Brakuje w niej wielu książek. Zgodnie z regulaminem Towarzystwa, w każdej bazie górniczej musi być pewien zestaw książek, a z tego formularza możesz wywnioskować, że tutejszy bibliotekarz był bardzo niedbały, za co powinien otrzymać naganę. Ale ponieważ ja teraz pracuję dla ciebie, więc wypełniłam formularz 2.345.980-A. Jeśli złożysz to zamówienie na Psychlo, to przyślą ci brakujące tytuły już następnym transfrachtem. To bardzo poważna sprawa. Niekompletna biblioteka! I chociaż Chirk nie pracowała teraz dla Towarzystwa, to formularz na pewno wypełniła prawidłowo. Jonnie nie miał pojęcia o istnieniu takiego formularza. Kątem oka spojrzał na wykaz i nagle aż zadrżał. W wykazie figurowały dwa tytuły: "Tablice rozpoznawcze wojennych statków kosmicznych wrogich ras" i "Indywidualne możliwości bojowe wojsk skatalogowane przez obce rasy". Chirk wróciła do układania książek na półkach w określonym porządku, a Jonnie w ciągu paru minut posłał trzydziestu ludzi do bazy w poszukiwaniu tych dwóch tytułów. Dzięki tym książkom mogli zostać zidentyfikowani tam w górze nieproszeni "goście" i mogły też istnieć jakieś środki obrony! Tego ranka powrócił ze Szkocji Sir Robert i to właśnie on rozwiązał problem.. - Jonnie, ta grupa tutaj nie miała pojęcia, kto ich atakuje. Ktokolwiek był dowódcą, na pewno gorączkowo przekopywał się przez te książki. Czy szukałeś ich przy zwłokach? I tam właśnie one były! W plecaku, przy zagrzebanych w górskim śniegu zwłokach byłego właściciela kopalni. Zaledwie trzy godziny później wiedział już - porównując własne i Stormalonga zdjęcia statków kosmicznych z danymi zawartymi w książkach że ma do czynienia z Tolnepami, Hocknerami, Bolbodami i Hawvinami. I wiedział też, że są bardzo niebezpieczni. W książkach nie było jednak żadnej wzmianki na temat kulistego statku z otaczającym go pierścieniem ani na temat rasy niewielkiego szarego człowieka. Następnego dnia jego dobre stosunki z Chirk się nagle skończyły. Chirk wykonywała swe obowiązki bardzo dobrze, ale Jonnie popełnił błąd. Siedziała przy swoim biurku w bibliotece, robiąc jakieś wykazy. Jonnie patrzył na leżący przed nim arkusz papieru, który właśnie pokrył liczbami. Liczby dotyczyły odległości od Ziemi do najbliższych wrogich baz oraz prędkości rozwijanych przez różne typy obcych statków kosmicznych. Miały one różne rodzaje napędu. Większość zużywała energię akumulowaną ze słońc, ale czyniła to w odmienny sposób. Jonnie próbował wyliczyć, o ile miesięcy owe statki były oddalone od swych macierzystych baz. Wykaz Terla dotyczący nie zamieszkanych planet nie zawierał wszystkich systemów lub słońc, lecz tylko te, którymi byli zainteresowani Psychlosi. Jonnie był zaskoczony informacją, którą znalazł w jednej z książek Psychlosów, że tylko w tej galaktyce znajdowało się czterysta miliardów słońc, a cały ich wszechświat zawierał ponad sto miliardów galaktyk. Tymczasem on miał szesnaście wszechświatów do sprawdzenia. Znacznie łatwiej było obliczyć odległość do baz wrogich statków. Odległość od Ziemi do środka tej galaktyki wynosiła około trzydziestu tysięcy lat świetlnych. A każdy rok świetlny liczył około sześciu bilionów mil. Każdy z tych nieprzyjacielskich statków w taki czy inny sposób przekraczał prędkość światła, ale konieczne było wyliczenie, o ile ją przekraczał, w stosunku do jakiej bazy i gdzie się ona mieściła. Było tu strasznie dużo arytmetyki psychloskiej. Jonnie więc spytał Chirk: - Czy mogłabyś mi pomóc w tych wyliczeniach? Przez minutę patrzyła na niego zupełnie bez wyrazu. Potem powiedziała: - Nie wiem, jak to się robi. - Jonnie uśmiechnął się. - To tylko arytmetyka. O tu, pokażę ci, jak... Oczy Chirk stały się szkliste. Zwaliła się do przodu w poprzek biurka. Nie reagowała na nic. Była nieprzytomna. Musieli sprowadzić podnośnik widełkowy, zawieźć ją do pokoju i położyć do łóżka. Trzy dni później MacKendrick powiedział: - Jest po prostu w stanie śpiączki. Być może z czasem wyjdzie z tego. Wydaje się, że przeżyła ciężki szok. I chociaż Jonnie miał z tego powodu wyrzuty sumienia, to jednak teraz wiedział, czym była w głowach kobiet z Psychlo ta srebrna kapsułka. Nie wolno ich było nigdy uczyć matematyki! Matematyka musiała być więc kluczem do całego imperium Psychlo. Jonnie oprócz arytmetyki, nie mógł także rozeznać się w ich równaniach. Wydawało się, że to ślepa uliczka. 7 Właśnie zakończyli instalowanie radioteleskopu, gdy przybył kurier. Angus, z twarzą zaczerwienioną od słońca, wichru i śniegu pokrywającego szczyt pobliskiej Góry Elgon, był bardzo dumny z siebie. Niemieccy i szwedzcy piloci, którzy - niezależnie od ostrego treningu bojowego pod kierownictwem Stormalonga chcieli robić coś jeszcze, pomogli w wyszukiwaniu i zainstalowaniu olbrzymiej misy reflektora oraz przekaźników sygnałów ze szczytów górskich do bazy. Angus twierdził, że teraz, znając częstotliwości ich transmisji, będą mogli wkrótce słyszeć, co te małpy tam w górze mówią do siebie. I będzie ich nawet miał na ekranach! Ucho Jonnie'ego wyłapało odległy dźwięk zbliżającego się nad chmurami samolotu. Podziękował więc Angusowi i pilotom oraz pochwalił ich za bardzo dobrze wykonaną pracę, gdyż teraz może dowiedzą się czegoś więcej na temat zamiarów tych gości. Przywożenie z Ameryki dysków z najwyższej wagi zapisem przejął teraz Glencannon. Kopie dostarczane były doktorowi MacDermottowi, który chował je w głębokim podziemnym skarbcu, a oryginały otrzymywał Jonnie w Afryce. Glencannon miał mnóstwo nowin. Pattie przez wiele tygodni była bardzo chora i Chrissie ją pielęgnowała. Chrissie przesyłała mu uściski i powiadamiała, że znalazła uroczy stary dom tuż obok Zamku Skalnego i że żony Szefów Klanów pomogły jej znaleźć w starych ruinach prawdziwe umeblowanie. Pytała, kiedy wreszcie zjawi się z powrotem? Zamek Skalny był teraz otoczony mnóstwem wielkokalibrowych miotaczy przeciwlotniczych. Widok ten aż przyprawiał o zawrót głowy. Dunneldeen wyciskał siódme poty z nowych kandydatów na pilotów ale teraz ich liczba była znacznie mniejsza niż kiedyś. Na szkolenie przybywali głównie operatorzy maszyn. Ker czuł się dobrze i przesyłał mu nowiutką maskę powietrzną, która znacznie lepiej była dopasowana do twarzy i prosił, żeby Jonnie nie wydał go za kradzież materiałów Towarzystwa. Jonnie zszedł do podziemi i zaczął przeglądać taśmy. Mieli tu teraz świetnie urządzone laboratorium. Nauczyli się obsługiwać maszyny biurowe, na które przedtem w ogóle nie zwracali uwagi i mogli teraz kopiować taśmy oraz robić powiększenia obrazów z taką dokładnością, którą dotychczas uważali za niemożliwą do osiągnięcia. Mogli także ulepszyć zapis dźwięku na płytach. Terl siedział w swoim biurze i rozwiązywał równania sił. Zupełnie niezrozumiałe. Równania nie sprawdzały się i w ogóle nie miały żadnego sensu. Wypełniał nimi całe arkusze. Ale wciąż nie miały one nic wspólnego z teleportacją. Zdjęcia pokazywały Terla wstającego, podchodzącego do szafki i otwierającego jeszcze jedno fałszywe dno. Wyjął stamtąd olbrzymi arkusz papieru. Był on tak wielki, że trzeba było aż trzech kamer, by zarejestrowały całość obrazu. Papier była bardzo stary, poprzecinany na zgięciach, prawie się rozlatywał, poplamiony brązowymi zaciekami i wyblakły. Terl rozpostarł go i zaczął potrząsać nad nim głową. Przesuwał pazurem wzdłuż północnej strony wielkiej zapory, znacznie oddalonej od amerykańskiej bazy górniczej i położonej na południowy zachód od niej. Pokiwał potakująco głową. Potem zwinął papier w rulon. Zanotował sobie jakieś odległości w stopach i jakieś wartości napięć w woltach, a potem powrócił do swych równań, którymi zajmował się przez dwa następne dni. I to było wszystko, co zostało zarejestrowane na taśmie. Całą godzinę zabrało Jonnie'emu sztukowanie zdjęć z trzech różnych kamer. Wreszcie udało mu się całkowicie zrekonstruować olbrzymi arkusz papieru i wykonać z niego pół tuzina olbrzymich kopii. Był on zatytułowany: "Urządzenia obronne planety numer 203 534". Jonnie wiedział już, że tak Psychlosi oznaczali Ziemię. Ukazywał on każdą bazę górniczą, każdą tamę, każdą baterię miotaczy oraz każde...? Mały symbol, który widniał pod każdą tamą, pod każdą linią przesyłania mocy od tamy do zagłębi górniczych i ich filii. Jonnie nie miał pojęcia, co ten symbol oznaczał. Ale było tam też cacko, o jakim nigdy nawet nie marzył. Wyraźnie była zaznaczona platforma odpalania transfrachtu. Porównał jej zakodowane masą cyfr położenie ze starodawną mapą. Druga platforma usytuowana była obok tamy, która kiedyś nazywała się Kariba i znajdowała się w kraju nazywanym kiedyś Rodezją. Przy platformie była adnotacja: "Punkt przyjmowania uzbrojenia obronnego w sytuacjach krytycznych". Gdyby więc główna baza górnicza została zaatakowana, Psychlo mogło tu przysłać posiłki wojskowe lub też miejscowe dowództwo Psychlosów mogło stąd wysłać wezwanie po posiłki albo przynajmniej poinformować centralę Towarzystwa o tym, co zaszło.

Z nowo obudzoną nadzieją, choć nieco przytłumioną wiekiem mapy i sposobem jej potraktowania przez Terla, Jonnie kazał przygotować do startu samolot szturmowy piechoty kosmicznej, do którego zaczęli pośpiesznie wsiadać Szkoci. Wsiadł również Robert Lis. Właśnie gdy zaczęli zamykać drzwi kabiny, wskoczył jeszcze do środka MacKendrick z torbą lekarską. Jonnie pognał samolotem na południe. Odległość wynosiła około tysiąca mil, więc zaledwie w trzydzieści pięć minut później spostrzegli olbrzymią tamę, jezioro i ogromne urządzenia. W pewnym oddaleniu na południowy wschód od niej widzieli jeden z największych wodospadów na tej planecie, nazywany Wodospadem Wiktorii. Bardzo widowiskowa kraina! Ponieważ rejon był oznaczony jako "silnie strzeżony!", więc Jonnie zbliżał się do niego ostrożnie. Była tam jeszcze jedna filia górnicza, o której istnieniu nic nie wiedzieli. Odnaleźli bazę w pewnej odległości na wschód od tamy i wysadzili tam pluton desantowy uzbrojony w karabiny szturmowe i amunicję radiacyjną. Pół godziny później otrzymali meldunek przez radio górnicze. Dowodzący plutonem oficer meldował, że nie ma tu nikogo i że baza niewiele różni się od znajdującej się na północy bazy w Lesie Ituri. Mapa nie wskazywała położenia drugiej platformy w bazie, ale musiała ona znajdować się całkiem blisko tej olbrzymiej tamy. Wzięli pluton desantowy z powrotem na pokład i Jonnie zaczął krążyć nad całym rejonem. Drzewa, drzewa, drzewa. Był to płaskowyż, a nie otwarta równina. W miejscach, przez które przeszły stada słoni, drzewa były powalone pokotem. Jonnie uważnie studiował mapę podczas gdy siedzący w fotelu kopilota Stormalong utrzymywał samolot w locie koszącym. W końcu wyciągnął cyrkiel i bardzo dokładnie wymierzył odległość od brzegu tamy, a potem, doprowadziwszy samolot do tego punktu i lecąc od niego z prędkością idącego stępa konia, doleciał w końcu do poszukiwanego punktu oznaczonego na mapie. Była to niecka w ziemi o głębokości około dwustu stóp. Wyglądała jak krater i być może powstała po wybuchu bomby. Jej średnica miała około tysiąca stóp. Sama niecka była tak zarośnięta, że nie było widać, co znajduje się na dnie krateru. Prawdopodobnie przez całe wieki oficerowie bezpieczeństwa na tej planecie nie zwracali uwagi na konserwację wyszukanych systemów obronnych planety, zainstalowanych tu kiedyś przez Towarzystwo. Nic więc dziwnego, że Terl wyrzucił mapę. - Musimy z bliska się temu przyjrzeć - zdecydował Sir Robert. Jonnie posadził samolot na górnej krawędzi krateru, rozstawił wokół strzelców do obrony przed dzikimi zwierzętami, a pozostałym rozkazał siekierami wyrąbywać drogę w dół. - Uważajcie! - krzyknął doktor MacKendrick. - W tym rejonie żyje insekt zwany muchą tse-tse. Jego ukąszenie wywołuje śpiączkę. Również w wodzie są robaki, które przedostają się do krwiobiegu.- Wspaniale! - wykrzyknął Jonnie. Tego tylko było im potrzeba. Wycięli drogę do środka niecki. Aż trzy razy przeszli obok jednego z masztów transfrachtu, zanim go spostrzegli. Odmierzali od niego odległość krokami w różnych kierunkach i odkryli jeszcze dwa maszty. Znalezienie czwartego było już łatwe. Jonnie wziął łopatę i zaczął kopać. Miał nadzieję, że maksyma Towarzystwa: "Nigdy niczego znikąd nie zabieraj" okaże się prawdziwa. Gdy przekopał się przez dwie stopy gnijących liści zmieszanych z próchnicą, łopata uderzyła o platformę. Z brzękiem siekier wyrąbywali drzewa i krzewy, aż dokopali się do betonowej podstawy kopuły operacyjnej kontroli odpalania, a w końcu znaleźli w pewnej odległości od podstawy również i samą kopułę. Niestety, nie było w niej żadnej konsoli! Wewnątrz betonowej bazy znaleźli jakieś przewody elektryczne. Gdy zeskrobali z nich brud i pleśń, okazało się, że mają jeszcze bardzo dobrą izolację, co było typowe dla wszystkich wyrobów Psychlosów. Jonnie szukał linii przesyłania mocy. Przecież na mapie był zaznaczony kanał mocy, obok tego starego zawijasa, którego nie mógł zidentyfikować. Zaczął zapadać zmrok, mimo to chcieli dalej kopać, ale MacKendrick polecił, by przenieśli się na wyżej położony teren. Spędzili tam noc, przysłuchując się trąbieniu słoni, rykom lwów i innym odgłosom bardzo ożywionej dżungli. Rano zaczęli kopać kanał w poprzek niecki i znaleźli kabel doprowadzający moc. Kopali bardzo ostrożnie, by nie przeciąć kabla. Wykopali jeszcze jeden kanał i stwierdzili, że ten sam kabel biegł pod ziemią do odległej bazy górniczej. Wzdłuż kabla doprowadzającego moc biegł jeszcze jeden kabel, którego nie mogli zidentyfikować. Torując sobie drogę przez zarośla, dotarli do olbrzymiej tamy. Była to nie tama, ale prawdziwe, olbrzymie monstrum. Wydawało się, że jest sprawna. Grodzie przelewowe działały. Widać było, że musieli tu kiedyś wylądować Psychlosi, by w pomieszczeniu kontrolnym włączyć, a następnie wyłączyć zasilanie elektrowni. Świadczyły o tym liczne ślady futra. Jonnie nigdy jeszcze nie był we wnętrzu takiej tamy. Łoskot wody, przejmujące wycie generatorów olbrzymiej mocy - istne piekło! Była to jednak typowa, zwyczajna elektrownia Psychlosów. Angus znalazł tablicę wyłączników i szyny wyłączające kolosalne, niebotyczne urządzenie w osobnym pomieszczeniu kontrolnym. Tylko dwie rękojeści były czyste i nie trzeba było nawet tych paru włosów z futra przylepionych do jednej z nich, by stwierdzić, że byli tu Psychlosi. Do czego służyły te szyny wyłączające? Przynieśli parę worków górniczych i starali się powycierać tablicę bez spowodowania krótkiego spięcia. Były na niej wyryte napisy. Jeden stwierdzał: "Siły pierwszego stopnia, Siły drugiego stopnia, Siły trzeciego stopnia", a drugi napis informował: "Transfracht jeden, Transfracht dwa, Transfracht trzy". Jonnie ostrożnie wytarł workiem dalszą część tablicy, uważając, by nie spowodować spięcia. - Mają kolory kodowe - próbował przekrzyczeć hałas Angus, ale nikt go nie słyszał. Wyszli więc z powrotem na zewnątrz. - Terl pracuje nad równaniami sił - powiedział Jonnie Angusowi i Sir Robertowi. - Coś znajduje się na północ od amerykańskiej tamy i to coś - jak sądzę - bardzo go interesuje. Zawijasy na tej mapie muszą mieć z tym jakiś związek. Posłał Angusa z powrotem do pomieszczenia kontrolnego elektrowni, rozstawił Szkotów wzdłuż podziemnej linii zawijasów znajdujących się na mapie i wyposażył każdego w radio górnicze. - Włącz "Siły pierwszego stopnia"! - polecił przez radio Angusowi. To, co nastąpiło po chwili, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Rozpętało się prawdziwe piekło! Wzdłuż zaznaczonej na mapie linii zawijasów i dookoła krateru nastąpił tak silny wybuch, jakby eksplodowała bomba. Drzewa wyrwane z korzeniami wylatywały w górę i waliły się z łoskotem na ziemię. Jeszcze przez dłuższy czas po wybuchu na ziemię opadały liście, gałęzie i kawałki pni.

Sir Robert pobiegł w kierunku rozlokowanych obserwatorów, by sprawdzić, co się z nimi stało. Czy wszyscy zginęli? Ich radia zamilkły! Odkopanie Szkotów zabrało im godzinę. Jeden z nich stracił przytomność, ale reszta była tylko posiniaczona i lekko pokaleczona. MacKendrick szybko udzielił im pierwszej pomocy medycznej, rozdzielił środki opatrunkowe. Wkrótce Szkot, który stracił przytomność, doszedł do siebie. Wybuch wyrzucił go w powietrze. Jonnie przeprosił ich za to zamieszanie. - Nie tak łatwo nas zabić! Ale co to było? - zapytał jeden z nich. Właśnie! Co to było? - Czy to ja coś naknociłem? - dobiegł do nich z radia głos Angusa. Wszyscy Szkoci potraktowali to jako dowcip, a Jonnie powiedział: - Nie sądzę, byś zrobił to umyślnie! Wszyscy znajdowali się teraz poza niebezpiecznym obszarem. - Włącz znów ten sam wyłącznik szynowy! Trochę potrzaskanych drzew się poruszyło, a potem zapanowała cisza. Jonnie ostrożnie zaczął iść w kierunku niecki. I w pewnej chwili natrafił na opór... Nie mógł przejść przez znajdujące się przed nim powietrze! Rzucił przed siebie kawałek skały. Skała się odbiła! Spróbował jeszcze raz, rzucając z większą siłą. Ten sam wynik. Polecił Angusowi wyłączyć szynę. Nie ma bariery! Włączyć. Jest bariera! Przez następne dwie godziny, włączając pierwszy i drugi rząd wyłączników szynowych oraz rzucając odłamkami skalnymi, stwierdzili, że cała tama była otoczona ochronnym ekranem. Niecka zaś miała ekran dookoła swej górnej krawędzi i była nim szczelnie zamknięta! Strzelcy oddali do niego nawet parę strzałów, lecz pociski odbijały się rykoszetem. Gdy włączyli "Stopień drugi", powietrze zaczęło nieco migotać, a Angus zameldował, że wskaźniki mocy na wyjściu pokazywały nieco niższe wartości. Przy włączonym "Stopniu trzecim" w powietrzu unosił się zapach jak przy wyładowaniach elektrycznych, a wskaźniki pokazywały znaczny spadek mocy na wyjściu. Praca platformy transfrachtu w tej niecce nie mogła więc zostać zakłócona przez żaden atak. Ani z góry, ani z żadnej innej strony. Dotyczyło to również tamy. Ilość mocy potrzebnej do stworzenia ekranów ochronnych stanowiła sporą część całkowitej mocy wyjściowej produkowanej przez tę olbrzymią tamę, więc Jonnie domyślił się, że Psychlosi musieli zmieniać stopnie mocy na wyjściu, by odeprzeć najbardziej nasilone ataki, a potem zmniejszali je do "Stopnia pierwszego", gdy potrzebowali mocy do dokonania transfrachtu. Jonnie polecił założenie min przy wszystkich wejściach na wypadek, gdyby ich goście z góry chcieli się tu dostać w poszukiwaniu łupów. Sami zaś wczesnym popołudniem wystartowali w drogę do domu. Promyk nadziei. Niezbyt wielki promyk, ale promyk, jak powiedział Jonnie Sir Robertowi w drodze do domu. Jonnie powiedział też, iż chciałby, aby Sir Robert chwilowo przejął odpowiedzialność za obszar Afryki, gdyż on sam musi dopilnować jeszcze paru innych spraw gdzie indziej. Zapoznał siwowłosego wodza z aktualną sytuacją: byli zagrożeni prawdopodobnym kontratakiem z Psychlo; goście tam w górze na coś czekali - nie wiedział na co, ale był pewien, że w końcu uderzą; polityczna scena w Ameryce stanowiła istniejące, lecz mniejsze zagrożenie i musieli na razie pozostawić to swemu własnemu losowi. Przejęcie kontroli nad teleportacją lub przynajmniej zdobycie konsoli operacyjnej mogłoby rozwiązać ich kłopoty, ale jak się zdawało - był to najbardziej strzeżony sekret Psychlosów, a możliwości poznania go były nikłe. Najważniejszą teraz sprawą była ochrona resztek rasy ludzkiej. Zarówno atak ze strony gości, jak i kontratak Psychlosów mógł na zawsze zakończyć ich istnienie jako rasy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hubbard L Ron Saga roku000 t 3 Pole bitewne Ziemia
Hubbard L Ron Saga roku000 t 1 Pole bitewne Ziemia
Ron Hubbard L Pole Bitewne Ziemia
Hubbard, L Ron ?ar
Bulyczow Kir Pole bitewne z lotu ptaka
Hubbard, L Ron Ole Doc Methuselah
Hubbard, L Ron &?ve Wolverton,?ve A Very Special Trip
Hubbard, L Ron Mission Earth 09 Villainy Victorious
Hubbard, L Ron Mission Earth 10 Doomed Planet
Hubbard, L Ron Mission Earth 05 Fortune of Fear
Pole bitewne duszy
Hubbard, L Ron & Dave Wolverton, Dave A Very Special Trip
Hubbard, L Ron Mission Earth 07 Voyage of Vengeance
Hubbard, L Ron Mission Earth 09 Villainy Victorious
Hubbard, L Ron Fear
Hubbard, L Ron Mission Earth 06 Death Quest
Hubbard, L Ron Mission Earth 10 Doomed Planet
Hubbard, L Ron Mission Earth 08 Disaster

więcej podobnych podstron